Marcin Wolski
Noc Bezprawia
oraz inne szalone opowieści
WIDEO PANA BOGA
I
Atak nastąpił nieoczekiwanie. Umberto Galeni pochylał się właśnie, aby sprawdzić na monitorze stan zewnętrznych wysięgników, kiedy ze świstem przeleciał tuż obok niego ciężki trep przyssawkowy i zdruzgotał szafkę z odczynnikami.
– Do cholery, stary, co ty wyprawiasz?
– Zabiję – zaryczał nie swoim głosem Cliff Robbins, szykując się do zadania następnego ciosu.
– Na miłość boską, Cliff. – Drobna dziewczyna w kitlu próbowała stanąć między głównym mechanikiem a profesorem. – Przestań się wygłupiać!
– Z drogi, Betty! – Atakujący wydawał się kompletnie zamroczony, jego czoło pokrywały grube krople potu, oczy miał nieprzytomne, a z ust toczyła się piana. – On musi zginąć!
Galeni z chyżością, o jaką nikt by go nie posądził, zważywszy na jego wyraźnie rysujący się brzuszek, przesadził biurko. Robbins był jednak szybszy. Chwycił naukowca za nogę i wbił zęby w jego łydkę. Umberto wyswobodził się kopniakiem i odskoczył. Znalazł się jednak w kącie, bez wyjścia. Za nim był jedynie zaśrubowany właz. Tymczasem Cliff stanął na nogi i zataczając się jak pijany, zmierzał w stronę Galeniego.
– Wola Pana, wola Pana! – powtarzał chrapliwie.
Na szczęście doktor Stone w porę przypomniała sobie o spoczywającym w jej szafce małym pistolecie z ładunkami obezwładniającymi.
„To na wypadek, gdyby zaatakowały was małe, zieloneludziki albo gdyby ktoś z załogi zwariował” – przypomniały jej się słowa kapitana Rossnera, gdy po raz pierwszy pokazywał jej laboratorium.
Tymczasem profesor próbował, utrzymując wysuniętą gardę, uderzyć szaleńca wyprzedzającym prostym. Cios jednak nie wywarł na będącym w amoku mężczyźnie żadnego wrażenia. Chwycił Galeniego za szyję i przydusił do ziemi...
– Cliff, nie! – krzyknęła Betty Stone i nacisnęła spust.
Igiełka wbiła się w umięśniony bark Robbinsa. Zignorował ją, nadal przygniatał szamoczącego się niemrawo Umberta. Z ust profesora wydobywały się coraz bardziej zduszone jęki...
I kiedy wydawało się, że nikt go już nie uratuje, przez ciało głównego mechanika przebiegł nerwowy dygot, puścił swoją ofiarę, sflaczał i opadł na podłogę.
W tym momencie rozsunęły się automatyczne drzwi.
– Co tu się dzieje? – zawołał, stając na progu, kapitan Steve Rossner. – Wszystkie czujniki zwariowały! Wy, jak widzę, też.
– Będziesz mógł zapytać Cliffa, kiedy się obudzi, Steve – odparła biała jak kreda lekarka. – Wiele wskazuje na to, że nasz przyjaciel znów usłyszał swój głos wewnętrzny. I że tym razem otrzymał polecenie zgładzenia Umberta.
Lecieli nad Afryką. W nie osłoniętej chmurami przestrzeni Steve Rossner rozpoznawał wyraźnie charakterystyczny kuper Zielonego Przylądka, ujście Senegalu, plamę Dakaru, a dalej brunatnożółtą płachtę Sahary. „Śmieciarka” posuwała się planowo niczym wielki odkurzacz prowadzony wprawną ręką gosposi, zbaczając z orbity tylko wówczas, gdy pojawiał się następny obiekt do przejęcia.
Operacja „Rainbow”, rozpoczęta pół roku temu, składała się z miesięcznych sesji, w trakcie których załoga wahadłowca rozpoznawała i chwytała w elektromagnetyczne sieci złom kosmiczny. W ciągu trwającego czterdzieści lat podboju przestrzeni pozaziemskiej w kosmosie nazbierało się nieprawdopodobnie dużo szmelcu i wreszcie należało coś z nim zrobić. Po udanym połowie dokonywano analiz, po czym wymontowywano co wartościowsze elementy. Następnie obiekt podlegał zdetonowaniu i strąceniu z orbity, tak że szczątki zawsze musiały spłonąć w górnych warstwach atmosfery.
Załoga statku składała się ledwie z czterech osób: kapitan Steve Rossner zajmował się nawigacją; profesor Umberto Galeni rozpoznawaniem i oszacowywaniem pochwyconych obiektów; Cliff Robbins doglądał techniki i robotów dokonujących demontażu w otwartej przestrzeni kosmicznej, często w trudniejszych przypadkach włączając się do akcji osobiście. Dla Betty Stone, lekarki i dietetyczki, był to lot debiutancki. Oczywiście poza szczupłą blon-dyneczką trzej mężczyźni stanowili zespół weteranów kosmosu – doskonale potrafili się nawzajem uzupełniać i zastępować.
Atak Cliffa w znacznym stopniu komplikował ich misję. Mieli właśnie rozpocząć demontaż wysłużonego satelity telekomunikacyjnego, pochwyconego przez system elektromagnetycznych wysięgników. Steve czym prędzej połączył się z Centrum w Houston i oględnie przedstawił stan Robbinsa.
– Czy stanowi zagrożenie dla lotu? – zapytał generał Greenson, wicedyrektor NASA, szef pionu wojskowego, odpowiedzialny za akcję „Rainbow”.
– Nie, został bez trudności zamknięty w kabinie i poddany uspokajającej terapii.
– A dacie sobie we trójkę radę z demontażem satelity?
– Naturalnie.
– Zatem kontynuujcie program, a potem zobaczymy, czy każę wam natychmiast wracać do bazy, czy może Robbinsowi się poprawi na tyle, żeby przynajmniej wam nie przeszkadzał. Poleciłem już zbadać jego medyczne dossier. Dotąd nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów, wyglądał na najzdrowszego z ludzi.
– Nie musi mi pan tego mówić, znam Cliffa wiele lat, jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy nic nie sygnalizowało, żeby miał jakieś psychiczne problemy – rzekł Rossner, doznając nieprzyjemnego uczucia, że jednak kłamie...
Kłopoty z Cliffem zaczęły się wkrótce po wejściu „Rainbowa 3” na orbitę.
– A to co, magia? – zapytał Robbins, gdy siadający do śniadania Galeni wykonał gest przypominający z grubsza przeżegnanie.
Umberto podniósł na mechanika swoje wielkie, głęboko osadzone oczy.
– Czy masz coś przeciwko temu, że katolik żegna się przed posiłkiem? ..
Cliff nie odpowiedział, dłuższą chwilę wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad głową Betty, potem mruknął tylko:
– Bóg jest blisko. I potrafi oddzielać ziarna od plew! Profesor nie powinien był kontynuować tematu, ale sprowokowany nie rezygnował.
– Sugerujesz, Cliff, że moje przeżegnanie jest tylko gestem bez znaczenia, nawykiem wyniesionym z dzieciństwa, nie wynikającym z wiary?
– Wiara? Czy w ogóle jest jeszcze coś takiego na świecie, w którym każda prawda wymaga naukowego udowodnienia? – wtrąciła się Betty.
Mechanik wstał energicznie.
– Przekonacie się, niedługo, bardzo niedługo! – Tu utopił swój wzrok w Galenim. – Zwłaszcza ty!
O rozmowie bardzo szybko zapomniano. Było tyle zajęć. Kontakt z kosmosem niektórych skłania do myślenia o sprawach ostatecznych. Steve nie doświadczał dotąd tego uczucia. Z romantycznych marzeń o podboju wszechświata wyleczył się dość dawno. Czasy programu „Apollo” minęły, a lot na Marsa znów przesunięto w bliżej nieokreśloną przyszłość. Doborowa grupa doświadczonych astronautów przerzedziła się. Z roku na rok fundusze NASA stawały się coraz skromniejsze, a program „Rainbow” egzystował tylko dlatego, że sam się finansował. A praca kosmicznego „śmieciarza” miała się do niegdysiejszych marzeń Steve'a tak, jak służba na promie, obsługującym dwa brzegi Hudson River, do przygód żeglarzy ze „Złotej Łani” lub choćby lotniskowca „Enterprise”.
Rossner wiedział już, że nie postawi stopy na innej planecie i pogodził się z tym. Życie z wiekiem każdego uczy rezygnacji. Natomiast Bóg... Jak większość ludzi z jego pokolenia pożegnał się z Nim gdzieś na pierwszym roku studiów.
Tym dziwniejsza była dla niego przemiana Cliffa. Któregoś razu kapitan zajrzał do kabiny mechanika. Zaskoczył go obrazek Najświętszej Dziewicy przybity w miejscu, gdzie inni astronauci zwykli przyczepiać zdjęcia z holograficznego dodatku do „Playboya”. Steve przyjrzał się półce. Biblia stanowiła element standardowego wyposażenia, ale pozostałe książki musiał skompletować sam Robbins – dzieła świętego Augustyna, Apokryfy Starego Testamentu, Klucz do Apokalipsy jakiegoś polskiego biskupa. Zadziwiające lektury jak na kogoś, kto przez piętnaście lat znajomości nigdy nie zdradził się transcendentalnymi zainteresowaniami.
Dotychczas jedyną znaną wszystkim pasją mechanika pokładowego były komputery i samochody. Rossner na całe życie zapamiętał lato, kiedy wspólnie, zdezelowanym pontiakiem, przemierzyli Góry Skaliste, a Robbins potrafił dokonywać niezwykłych cudów z zakresu mechaniki. Równie dobry był w kontaktach z dziewczynami. Steve, z natury nieśmiały i trochę sztywny, nie potrafił nadziwić się łatwości, z jaką Cliff podbijał serca tych wszystkich barmanek i recepcjonistek w hotelach, jak podrywał samotne, spragnione pięciogwiazdkowych przygód seksualnych turystki lub zamężne, ale bardzo znudzone sąsiadki z pól kempingowych. Przy okazji nie był samcem egoistą, zachowywał się wobec Steve'a niesłychanie koleżeńsko i zawsze dbał, żeby znalazło się również towarzystwo dla kolegi. W końcu to dzięki Robbinsowi poznał Patrycję...
A drugi znak?... Zbliżali się do sowieckiego satelity typu „Kosmos”. Prom wykonał serię rutynowych manewrów, wysunięto chwytacze.
– Nie... Nie! Wstrzymać się! – krzyknął nagle Cliff. Miał nieprzytomną, bladą twarz przypominającą oblicza bohaterów malowideł el Greca.
– O co chodzi? – Galeni znad okularów nieprzyjaźnie łypnął na mechanika...
– Nie powinniśmy... Nie wolno nam! Wyglądał przy tym dziwnie, żyły mu nabrzmiały.
– O co chodzi, zauważyłeś, że coś jest nie w porządku? – zapytał Rossner.
– Nie powinniśmy cumować. Wyślijmy roboszperacza, sami zachowując bezpieczny dystans.
– Uważasz, że coś może nam grozić ze strony tego grata? Ale na jakiej podstawie? – dopytywał się Umberto. -Przecież demontowaliśmy już wiele satelitów tego typu. Rosjanie dostarczyli nam pełną dokumentację... Czy ten obiekt czymś się różni?
Robbins niczym pijak w stanie mocnego upojenia wpatrywał się tępo w konsoletę sterującą.
– Pułapka, pułapka – powtarzał.
Steve nigdy nie lekceważył intuicji kolegów. Mimo protestów Galeniego, który pomstował na tracenie czasu, wysłał robota zwiadowczego. Gdy ten znalazł się już przy „Kosmosie”, ku zaskoczeniu wszystkich, Cliff nagle ocknął się z zamroczenia, odepchnął kapitana od pulpitu i wykonał manewr przypominający okrętową „całą wstecz”.
Nawet nie zdążyli zaprotestować. Ledwie robot dotarł do sowieckiego sputnika, nastąpiła detonacja.
– Byłoby po nas – wyszeptała pobladła Betty Stone. -Jak domyśliłeś się tego prezentu z epoki Breżniewa?
– Powiedział mi – stwierdził Cliff.
– Kto?
– Leonid – odparł mechanik, jakby chodziło o rzecz oczywistą i zabrał się za swoje obowiązki.
Rossner był zmartwiony. Ostatni incydent w laboratorium wskazywał, że szaleństwo Robbinsa wkroczyło w nową, niebezpieczną fazę. Cliff, nawet wyleczony, nie będzie mógł już nigdy opuścić Matki Ziemi. Jak on to przeżyje? Nie miał przecież ani żony, ani dzieci... Ta praca była dla niego sensem życia.
Do sterowni zajrzała Betty.
– I co z nim? – zapytał, odrywając wzrok od ekranów. – Na razie jest spokojny. Dostał zastrzyk, będzie spał.
– Sądzisz, że atak może się powtórzyć?
– Nie wiem, coś się z nim dzieje dziwnego. Jest to dosyć nietypowe, mogę jednak podejrzewać schizofrenię.
Steve westchnął, ale nim zdążył coś powiedzieć, odezwał się brzęczyk. Galeni wszedł na linię.
– Spójrzcie na to, koniecznie spójrzcie na to! – wołał. Umberto znajdował się w cumowni. Rossner włączył niezwłocznie podgląd. Nie zauważył jednak nic interesującego, również czujniki wokół śluz milczały.
– Popatrzcie na zewnątrz! W sieci...
– Przecież widzę, jest w niej ten uszkodzony satelita francuski, którego mamy skasować.
– Ale za nim! Za nim!
Steve wykonał ruch zewnętrzną kamerą.
– Niczego za nim nie widzę.
– No właśnie, nie dostrzegasz, czujniki nie rejestrują, a ja mam dowody, że znajduje się tam obiekt o połowę mniejszy od „Francuza”, tylko że absolutnie niewidzialny dla naszych urządzeń...
– To na jakiej podstawie twierdzisz, że coś tam jest?
– Bo przez wizjer dostrzegam go gołym okiem. Przyjdźcie tu do mnie i zobaczcie sami!
Generał Greenson lubił pracować nocą. Wówczas ośrodek w Houston pustoszał. Nikt mu nie przeszkadzał, nie zakłócał zapoznawania się ze sprawozdaniami i zawartością sympatycznej piersiówki, z którą jednak nie kontaktował się nazbyt często.
W medycznym dossier Cliffa nie znaleziono nawet wzmianki o jakichkolwiek chorobach psychicznych. Nic nie wskazywało na obciążenia dziedziczne; jego przodkowie, twardzi górnicy z Apallachów, nie odznaczali się niczym szczególnym, co mogło zostać odnotowane na kartach amerykańskiej medycyny. Owszem, Emma Robbins urodziła go jako panna, ale Sam, ojciec chłopca, po powrocie z wojny koreańskiej niezwłocznie się z nią ożenił.
Greenson wyciągnął raporty na temat produktów spożywanych na promie, porównywał analizy wydzielin przekazane przez pannę Stone.
– To najbardziej zdrowy wariat na świecie – orzekł konsultant, doktor Jablonsky. – Zdarza się.
Greenson sięgał po piersiówkę, kiedy odezwał się żółty telefon. Zwierzchnik „Rainbowa 3” nie lubił aparatu obsługującego tajną linię z Waszyngtonu. Któż mógł dzwonić o tej porze? Pentagon, CIA, Biały Dom...
– Chyba nie obudziłem cię, Roń? – Charakterystyczny ostry, a jednocześnie powolny timbre głosu Mario Mendeza, prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, poznałby nawet w piekle. – Myślałem, że to ty zadzwonisz.
– Ja? – zdziwienie Greensona było tak szczere, że Mendez trochę się zawahał.
– No, chodzi mi o to nowe kosmiczne znalezisko. Powinieneś nas chyba poinformować?
– Znalezisko? Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– O odkryciu na „Śmieciarce”.
– Znaleźli jakiegoś zdezelowanego „Francuza”, jutro będą go demontować. Zwykła rutynowa procedura. Poza tym jeden z członków załogi dostał ataku szału. Ale to nie powód, żeby absorbować Biały Dom.
– Nic więcej się nie zdarzyło?
– Nic!
– A to przepraszam, że zawracam ci głowę... Cześć!
Greenson wzruszył ramionami. Do tej pory z legendarnym Doktorkiem, jak nazywano Mendeza na szczytach władzy, odbył może pięć spotkań, ich kontakty ograniczały się do okresowych sprawozdań. Doradca prezydenta Jima Henseya należał do ludzi, którzy lubią być poinformowani o wszystkim, co dzieje się na niebie lub ziemi. Jednak ten zaskakujący telefon w środku nocy nie miał żadnego logicznego uzasadnienia...
– Szefie! Zgłasza się „Rainbow 3” – z zamyślenia wyrwał generała szczebiotliwy głos Lucy Romero z Centrum Kontroli Lotów. – Zdaje się, że mają coś ekstra!
Mario Mendez narzucił szlafrok i wszedł do łazienki. Na dobre obudził się, dopiero odkładając słuchawkę po wymianie zdań z Greensonem. Umył zęby i przez moment przypatrywał się swojej bladej twarzy i prawdziwie indiańskim, ciemnym włosom o metalicznym połysku.
Wygłupiłem się! Co mnie podkusiło, żeby dzwonić do Houston? Zatraciłem poczucie między snem a jawą. A właściwie co mi się śniło? – Zacisnął powieki, usiłując sobie przypomnieć. Najpierw jak najbardziej realistyczny telefon od Jima, żądającego wyjaśnień, a potem... Dysk, pozaziemski dysk, który pochłania wszelkie promienie... Cóż za głupota! Nigdy nie lubiłem science fiction.
Nie znaczyło to jednak, że Mario lekceważył sny. Już dawno wykrył u siebie zdolności antycypacyjne. Czyż nie przyśniła mu się wielka defilada Jima Henseya na Pennsylvania Avenue jeszcze wtedy, gdy dzisiejszy prezydent był prowincjonalnym adwokatem w Phoenix w stanie Arizona. W końcu to on i Sam Bernstein wepchnęli tę „szlachetną miernotę” najpierw do władz stanowych, a potem do Waszyngtonu... Albo ta sprawa z Rosją. Czyż nie przyśniła mu się „rzeź kijowska” i wszystko, co potem nastąpiło? Ale żeby latający spodek? Bądźmy realistami!
W sypialni odezwała się linia specjalna. Mendez, podnosząc słuchawkę, miał dziwne uczucie, że wie, kto dzwoni. I rzeczywiście, telefonował generał Greenson, aby poinformować go, że właśnie otrzymał wiadomość z orbity. W elektromagnetyczne sieci „Rainbowa 3” złapał się niezidentyfikowany obiekt kosmiczny, wiszący dotąd nad Morzem Śródziemnym, regularny dysk, którego istnienia nikt nie mógł nawet sobie wyobrazić. Chyba, że we śnie!
Skrępowany Robbins leżał spokojnie. Doktor Stone, zaglądająca co jakiś czas do kabiny sanitarnej, mogła być z pacjenta zadowolona. Oczywiście nie miała pojęcia, co kłębiło się pod czaszką śpiącego mężczyzny. A były to dziwne, gorączkowe wizje, pęki świateł, uderzenia muzyki przeplatane momentami ciszy i spokoju. Płaty czerwieni, ciekła lawa, dno piekieł i jęki potępionych, a zaraz potem
Arkadia, piękne uduchowione twarze aniołów... I gdzieś niedaleko łomocący dzwon, niosący siłę i pewność, że Pan nadchodzi. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.
– Sądzę, że ten obiekt zmieści się w naszej komorze transportowej? – wiszący jak mucha do góry nogami Rossner rozmawiał z Galenim, który kończył wstępne badania dysku.
– Zmierzyłem go i muszę przyznać, że to wręcz niewiarygodne, ten satelita ma wielkość jakby specjalnie dostosowaną do rozmiarów naszej ładowni.
– Zbieg okoliczności?
– Oczywiście!
– Czy uważacie, że wciągnięcie go do środka jest posunięciem bezpiecznym? – w głośnikach rozległ się głos doktor Stone. – Choć tak wiele wskazuje na to, że nie jest to obiekt wyprodukowany na Ziemi...
– No cóż – odezwał się Umberto. – Satelita nie wykazuje żadnego promieniowania, czujniki informują nas o braku wszelkich śladów substancji organicznych, nie wykryłem wewnątrz mechanizmów zegarowych ani detonacyjnych.
– Nie da rady zbadać go poza ładownią?
– Nie, robi wrażenie doskonale litej struktury, coś jak orzech kokosowy...
– A jakie jest na ten temat zdanie centrali?
– Jak znam starego Greensona, najchętniej, kazałby to paskudztwo zdetonować, ale „góra” na to nie pozwoli.
I słusznie. Jeśli jest to pierwszy kontakt człowieka z inną cywilizacją, to my, jego odkrywcy, jesteśmy niebywałymi szczęściarzami!
– A jeśli to jakaś przynęta? Steve tylko się uśmiechnął:
– Aby sprawdzić taką ewentualność, należy tę przynętę połknąć!
II
Steve biegł wytrwale skrajem piaszczystej plaży otaczającej błękitną lagunę. Drobne fale łamały mu się pod stopami, a szum pobliskich palm sprawiał, że czuł się prawie jak na wakacjach. Zwolnił dopiero w miejscu, gdzie piaszczysty krąg wydm przecinała betonowa bieżnia pasa startowego. Lotnisko, zbudowane w czasach wojny wietnamskiej jako tajne uzupełnienie baz na Guam i Midway, w ostatnich czasach wykorzystywane było wyłącznie w sytuacjach awaryjnych, podobnych do obecnej. Po wielogodzinnych naradach kierownictwo NASA, w porozumieniu z Waszyngtonem, postanowiło sprowadzić z orbity wahadłowiec „Rainbow 3” wraz z jego tajemniczym ładunkiem właśnie do opuszczonej Bazy numer 24, tu na Marianach.
W Białym Domu zwyciężyła zasada top secret: do czasu wyjaśnienia pochodzenia i roli schwytanego satelity mass media nie miały prawa otrzymać nawet najdrobniejszej informacji. Nieznana zawartość oraz możliwość obecności w dysku pozaziemskich drobnoustrojów była równie niebezpieczna, jak zainteresowanie ze strony konkurencyjnych wywiadów. Do szczupłej ekipy „Rainbowa 3” dołączono pięcioosobowy zespół Pierre'a Leclerca, najlepszego na świecie konstruktora statków kosmicznych. Ekipę uzupełniał kilkuosobowy personel bazy dowodzony przez pułkownika Barkera i ochrona składająca się z kilkunastu chłopaków z jednostki specjalnej. Udało się również ściągnąć w okolicę bazy grupę okrętów Trzeciej Floty z uniwersalnym niszczycielem klasy „Arleigh Burke” o nieco prowincjonalnej nazwie „Little Rock”. Za parę dni miał do obstawy dołączyć płynący od strony Aleutów lotniskowiec „Falcon”.
Sam „Rainbow 3”, niezdolny do samodzielnego startu, czekał w hangarze na lepsze czasy.
Oprócz kosmicznego znaleziska, drugim obiektem specjalnej troski na atolu był Cliff Robbins. Odizolowany w pawilonie medycznym, przebywał pod stałą obserwacją doktor Stone. Greenson chciał początkowo wysłać mechanika do specjalistycznego szpitala, napotkał jednak na stanowcze weto Mendeza, który zdecydowany był ingerować w najdrobniejsze nawet szczegóły operacji.
– Zanim się sprawa nie wyjaśni, wolę mieć ich wszystkich razem – stwierdził doradca.
Rossner zwolnił bieg. Od strony laguny dobiegły go śmiechy. Oczywiście, to Betty i profesor Galeni figlowali na płyciźnie. Cóż, każdy wykorzystywał tę godzinną przerwę, jak lubił. Steve zacisnął zęby i skręcił w stronę zagajnika palmowego, za którym widać było dachy niskich zabudowań bazy.
Jeszcze niedawno miał wrażenie, że wyleczył się z Betty Stone na zawsze, że była odstawioną ad acta „ostatnią przygodą czterdziestoletniego mężczyzny”, jak określił podobną sytuację przed wiekami stary francuski nudziarz, Restif de Bretonne.
Do momentu poznania Betty życie kapitana, może i nudne, miało jednak wszelkie pozory stabilizacji. Wprawdzie wraz z upływającymi latami jego uczucie do Patrycji mocno osłabło, nadal jednak w kręgach elity Houston uważani byli za idealne małżeństwo. Oczywiście oboje prowadzili życie w miarę niezależne. Patty robiła karierę specjalizującej się w ostrych, kontrowersyjnych reportażach telewizyjnej dziennikarki, on pracował w Centrum Kosmicznym, prowadził również kursy pilotażu dla studentów.
Dlaczego wśród plejady długonogich, wesołych adeptek medycyny zwrócił uwagę na Betty? Czy dlatego, że miała naturalne blond włosy, fascynujący przy tak szczupłej sylwetce biust i rozkosznie zaokrąglony tyłeczek? A może tajemnica kryła się w ustach, oryginalnych, pełnych i nieco kapryśnych? Ta jej całkowita odmienność od reszty koleżanek... Nie integrowała się z grupą, nie paliła trawki, nie chodziła do dyskoteki. Najczęściej widywał ją z książką, albo gdy stała na tarasie, patrząc na awionetki manewrujące na płycie lotniska, wtedy odnosił wrażenie, że – zamyślona – chyba nie widzi.
Oprócz tego była prymuską i kujonką. Później poznał historię jej życia, ciężkiego życia Elżuni Kamyk z małej, zagubionej gdzieś we wschodniej Polsce wioski. W wieku czternastu lat udało się jej uciec od wiecznie pijanego ojca i zaharowanej matki do dalekiej kuzynki za oceanem, akurat pilnie potrzebującej pomocy domowej. Zrozumiał, ile siły i charakteru znajdowało się w tej małej. Sześć lat wystarczyło, aby wystraszone, chude stworzenie, nie władające obcymi językami, zmieniło się w anglosaskiego łabędzia niezwykłej urody i kultury w sposób daleko doskonalszy niż przewidywał to ten biedny pedał Andersen! Cienia obcego akcentu, żadnego prowincjonalizmu... Na tle innych panienek Betty wydawała się prawdziwą damą. I mogłaby nią być, gdyby Steve się nie pomylił. Gdyby przed pierwszym lotem, siadając wraz z nią w kabinie i układając jej drobne ręce na wolancie, inaczej sklasyfikował dreszcz, który targnął nim całym: „To nie pożądanie, stary, to miłość!”
– Steve! Chyba rozszyfrowaliśmy go! – Z zamyślenia wyrwał Rossnera okrzyk Leclerca. Chudy Francuz wybiegł z zagajnika pełen entuzjazmu. – Zdaje się, że wiem, jak otworzyć tę zabawkę.
Kapitan zareagował powściągliwie, wiedział, że wszelkie działania, które od trzech dni podejmowała ekipa Leclerca, spełzły na niczym. Dysk okazał się absolutnie odporny na wszelkie próby mechaniczne. Diamentowe ostrza nie potrafiły go nawet zarysować, nie trawiły go kwasy, nawet woda królewska spływała po nim jak po kaczce. Bezradny okazał się laser... A rozmontowanie? Jak rozłożyć przedmiot, który stanowi absolutnie litą strukturę i tylko na samym spodzie zmienia barwę, przechodząc płynnie w coś na kształt soczewki.
– Jest metoda, siła odśrodkowa! Zbadałem jeszcze raz powłokę zewnętrzną. Istnieje duża szansa, że wprawiając dysk w ruch wirowy, doprowadzimy do samoczynnego otwarcia.
– Rzeczywiście, to interesujący pomysł, gratuluję ci, Pierre.
– Niestety, nie ja na to wpadłem.
– A kto?
– Nasz wariatuńcio Cliff dziś rano, mimo oporu Betty, uparł się, by do mnie zadzwonić... Kiedy nasza ślicznotka mu to umożliwiła, powiedział tylko trzy słowa: „Spróbuj odwirowania, Pierre!” i zachichotał.
– Ciekawe.
– Ale najbardziej niesamowite jest to, że podobno od chwili odosobnienia w kabinie nikt w ogóle nie informował Robbinsa o znalezionym satelicie, o prowadzonych nad nim badaniach i o tym, że ja znalazłem się na wyspie.
– Naprawdę niewiele wiemy o umysłach szaleńców -zadumał się Steve.
– W każdym razie postanowiłem spróbować, za kwadrans uruchomimy wirnik. Dysk już został umieszczony na platformie. Jest stosunkowo lekki, waży ledwie dwie tony. Może się uda?
Betty przymknęła oczy. Nagi Galeni obrócił się na bok i zachrapał. Zsunęła się do wody i obmyła rozognione ciało. Pożądanie, jakie wzbudzał w niej ten starszawy Włoch, ulotniło się błyskawicznie. Teraz odczuwała jedynie senne znużenie.
To nie ma sensu – pomyślała, a już jakiś przekorny głos z jej wnętrza zapytał. – A co w takim razie ma sens?
Przez chwilę pomyślała o Stevie. Czy powinna się zgodzić na lot razem z nim i Umberto? Ale tak pragnęła wreszcie wyruszyć w kosmos. Przecież sprawa między nią a Rossnerem skończyła się definitywnie przed sześciu laty. Przez te sześć lat nawet o nim nie pomyślała. Fakt, że polecą razem, też przyjęła bez emocji. A jednak, kiedy znaleźli się obok siebie w kabinie „Śmieciarki”, kiedy ujrzała jego ręce na pulpicie sterowniczym, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zapoznawał ją z obsługą wolanta, nagle cała przeszłość stanęła jej przed oczami. Od czasu, kiedy po tamtym locie pili chłodną colę na tarasie klubu, po tę okropną rozmowę przy samochodzie, rok później, kiedy blady jak prześcieradło wepchnął jej w rękę garść zielonych i odjechał po wariacku jednokierunkową ulicą pod prąd.
Odezwał się pager. Asystent Leclerca zwoływał wszystkich na mający się odbyć eksperyment.
Robbins spacerował po pokoju. Od trzech dni był absolutnie spokojny, mógł poruszać się po swojej celi, patrzyć przez zakratowane okno, jak personel pomocniczy grywa w piłkę z ochroną. Oczekiwał na posiłki i kolejne wizyty doktor Stone, która wprawdzie twierdziła, że pacjent jest absolutnie zdrów, ale nie chciała go wypuścić.
– Cierpliwości, Cliff – powtarzała. – Gdybym potrafiła ustalić powód twojego ataku, obmyśliłabym tryb dalszego leczenia i wszystkim byłoby łatwiej. Ale do tego ty musisz być bardziej otwarty.
– Od trzech dni proponuję szczerość za szczerość, a wy nie chcecie nawet mi powiedzieć, gdzie znajduje się ten rozkoszny atol... Wiem, wiem, wypełniasz polecenia góry, ale właśnie dlatego i ja mam kłopoty ze szczerością. Z tego samego źródła, skąd wiedziałem o dysku, wiem, że musimy być bardzo ostrożni.
– Również wobec naszych przełożonych?
– Wobec nich przede wszystkim!!!
Krążył między oknem a łóżkiem, między łóżkiem a oknem, czuł narastające pulsowanie w skroniach, coraz energiczniejszy łomot w klatce piersiowej. Patrzył na włączoną lampkę nocną... Na ułamek sekundy przygasło światło. Poczuł drżenie we wszystkich mięśniach. Drżenie i nieomal seksualną radość. Posłuchali go, włączyli wirnik. O, nieba! Prawda zbliżyła się!
– I co pan może o tym powiedzieć? – Greenson objął ramieniem Leclerca.
Satelita, ukryty pod dachem hangaru, przypominał teraz otwartą ostrygę. Od paru godzin penetrowała go ekipa naukowców. Wnętrze dla oka laika nie wyglądało interesująco, nie zawierało żadnych zielonych ludzików, sprzętów, maszyn czy ładunków.
– To nie jest ziemski produkt – powiedział z głębokim Przekonaniem Francuz.
– Tak – zgodził się Galeni. – Stopu, z którego sporządzono powłokę, nie da się wyprodukować w warunkach ziemskich.
– Nie stwierdziłam najmniejszych śladów organicznych – dodała doktor Stone. – Wiele wskazuje, że wnętrze przed zamknięciem zostało wysterylizowane, dlatego nie sposób ustalić, czy montażu dokonano w kosmosie, czy też obiekt dostarczono w stanie zmontowanym.
– A orientujecie się, do czego mogło służyć to urządzenie? – zapytał generał.
– Działało na zasadach całkowicie odmiennych od ziemskich – rzekł Leclerc. – Niemniej jestem przekonany, że w jakimś stopniu wykorzystywało energię słoneczną. Widzicie państwo ten ruchomy układ w środku, to się jakoś obracało. A co do przeznaczenia... Myślę, że odpowiedzi może dostarczyć ta quasi-soczewka. Moim zdaniem obiekt jest czymś w rodzaju superprecyzyjnego oka zawieszonego na geostacjonarnej orbicie.
Błysk zainteresowania pojawił się na twarzy Greensona.
– Czyli ni mniej, ni więcej tylko to satelita szpiegowski innej cywilizacji galaktycznej?
– Nie znamy celu obserwacji. W latającym spodku nie znaleźliśmy też niczego, co mogłoby być anteną, przekaźnikiem.
– A do czego miała służyć ta cała reszta? – generał wskazał na gąbczaste wnętrze „ostrygi”.
– Nie potrafię tego rozgryźć. Może to rodzaj substancji myślącej, może magazyn danych...
– Nie sugerujesz chyba, że możemy mieć do czynienia z żywym organizmem?! – wykrzyknęła Betty.
– Nie, z całą pewnością jest to rodzaj konstrukcji, być może wykonanej „na obraz i podobieństwo”... Nic więcej nie wiem, napotkałem na barierę nie do przebycia. Nie mam pojęcia, co robić. Być może czekają nas całe lata doświadczeń.
Odezwał się komórkowiec Betty. Włączyła go, ustawiając głośność na maksimum, tak że wszyscy mogli usłyszeć przerażony głos pielęgniarki:
– Panno Stone, Robbins znowu ma atak, on kompletnie zwariował, boję się!
Betty i towarzyszący jej Steve przygotowani byli na najgorsze, tymczasem w izolatce mechanika nie zauważyli żadnych zniszczeń, a on, uśmiechnięty, siedział na łóżku i powitał ich uprzejmie:
– Miło mi, że nareszcie wpadliście. Zostaw, kochana, tę strzykaweczkę, przecież widzisz, że nic mi nie jest.
– Uspokoił się natychmiast po telefonie – bąknęła pielęgniarka – ale przedtem...
– Żarty sobie robisz, Cliff? – wybuchnęła lekarka. -Oderwałeś nas od pracy!
– Do wariata przybiegliście natychmiast, natomiast normalny człowiek obchodzi was tyle, co zeszłoroczny śnieg. No cóż, mogłem się tego spodziewać – wycedził pacjent. – Cieszę się, że Pierre postąpił zgodnie z moją radą i otworzył skarbonkę. Ale co zrobicie dalej, kochani? Beze mnie ani rusz... Ostryga nie do skonsumowania.
I tym razem Steve doznał dziwnego wrażenia kontaktu z nawiedzonym. Od kogo on mógł to wszystko wiedzieć? Od personelu? Przecież personelu pomocniczego nie wpuszczano do hangaru.
– Powiedzmy, że otrzymuję potrzebne informacje w moich snach – odparł Robbins na pytanie zadane jedynie w myślach rozmówcy. – Słowo honoru, kochani, ja naprawdę nie przewidziałem siły mojego wybuchu na pokładzie naszej „Śmieciarki”. Na chwilę utraciłem nad sobą kontrolę, ale być może mój stres potęgował fakt, że czułem, że On się zbliża.
– Ten dysk?
– Dysk jest ramą, poprzez którą przemówi Pan.
– Czy możesz wyrażać się jaśniej?
– Nie mogę, na razie jeszcze nie mogę. Jeśli jednak załatwicie, że będę się mógł zająć obiektem osobiście...
– W twoim stanie, Cliff, nikt się na to nie zgodzi -Rossner rozłożył ręce. – Wiesz, jaki zasadniczy potrafi być Greenson.
– A jaki właściwie jest mój stan? Chyba taki, jak ustali doktor Stone. Proszę więc Betty o certyfikat normalności, a zaoszczędzimy sobie mnóstwo czasu. Prędzej czy później wszyscy zrozumieją, że beze mnie nie dadzą rady. Aha, załatwcie mi tu jakiś telewizor do pokoju, bo z nudów rzeczywiście zwariuję!
– Co o tym myślisz? – zapytała Betty, gdy opuścili już izolatkę, żegnani szyderczym śmieszkiem mechanika.
– Nie mam pojęcia, ale po prostu boję się przekazać jego propozycję Greensonowi.
– O, po raz pierwszy usłyszałam, że wielki Steve się czegoś boi. Zmieniłeś się, kapitanie!
Chciał odpowiedzieć coś równie złośliwego, ale uderzył go gwałtownie jej zapach – potu, morskiej wody, olejku do opalania. Wspomnienia gwałtownie wróciły.
Pamiętne lato. Jakże długo trwało, zanim Betty zdecydowała się zostać jego „półkochanką”. Normalnie zabierał się do dziewczyn, które mu się podobały, już po pierwszych dniach kursu. Ta jedna dziwnie go onieśmielała. Wobec niej stawał się nagle nieporadnym chłopcem nie kontrolującym swoich spojrzeń, gestów, absolutnie bezradnym. Oczywiście, w czasie trwania kursu spotykali się wielokrotnie; oprócz wspólnych lotów chodzili razem do kina, lokali, odwiedzał jej pokój w campusie. Ulegała mu powoli, chyba bez przekonania. Czy sprawiały to jej anachroniczne wschodnioeuropejskie kompleksy związane z dziewictwem? Możliwe. Studentka bardzo często chodziła do kościoła, do spowiedzi. Podczas spotkań wymuszane przez Steve'a pocałunki pozostawały chłodne, a jej słowom brakowało czułości. Dlaczego nie zrezygnował? Łudził się bezpodstawną nadzieją na pełną, wreszcie spełnioną miłość, jakiej w zasadzie nigdy nie przeżył? Między dziesiątkami miłostek a małżeńską instytucją z Patty było ogromne, nie zaorane pole pragnienia! A Betty... W pewnym sensie nie odbierała mu szans, chciała się z nim spotykać, dyskutować, szalenie lubiła słuchać, gdy coś opowiadał i wielokrotnie powtarzała, że bardzo go potrzebuje. Oczywiście na swój sposób.
Podczas któregoś spotkania zdesperowany wyznał jej miłość. Zaśmiała się:
– Daj spokój, Steve, przecież ty pragniesz tylko mojego ciała! A właściwie tylko niektórych jego części.
Był wściekły, bo trafiała w sedno. Wtedy jeszcze jej nie kochał. Jeszcze! Irytowało go, że ta słowiańska gęś go tak traktuje. Jego, sławnego pilota i kosmonautę, Jego, nieomal bohatera narodowego.
– A poza tym masz żonę! – dorzuciła.
Z tym argumentem spotykał się wielokrotnie, ale zwykle jednodniowe narzeczone nie traktowały jego małżeństwa jako przeszkody uniemożliwiającej jakiekolwiek porozumienie. Betty jednak nie rzucała słów na wiatr. A działała na kapitana jak narkotyk, jak codzienna porcja uczuciowej amfetaminy. Po każdym nie zrealizowanym spotkaniu pragnął jej mocniej. Budziła w nim zgoła nieznane doznania, uczucie przenikało go silniej, niż mogłaby to czynić ambicja nie zrealizowanego samca. Elżunia Kamyk zawładnęła jego myślami bez reszty. Dzień bez spotkania z nią wydawał się stracony, dzień ze spotkaniem zakończonym sprzeczką lub dąsami – pogłębiał smutek.
Patrycja, kobieta mądra, musiała zauważać huśtawkę nastrojów męża, ale taktownie nie ingerowała. A on brnął dalej i dalej, wbrew logice i rozsądkowi wynajął domek na przedmieściu. Typowy drewniak o złocistych tapetach i miękkich materacach zamiast łóżek. Miał nadzieję, że wspólnie zmienią go w gniazdko miłości.
Ale Betty na dobrą sprawę nie zaakceptowała bungalowu jako prawdziwego domu, mimo że gdy prawie siłą zawiózł ją tam z campusu, zgodziła się w nim trochę pomieszkać.
Chyba faktycznie tracił rozum. Obsypywał ją prezentami, rozpieszczał, zamierzając bez reszty uzależnić i wówczas ponowić decydujący szturm. Jednak kiedy kąpiąc ją w ogromnej wannie czy pieszcząc nagą na miękkim dywanie, starał się zbliżać do kulminacji, Betty momentalnie stygła, przytomniała.
– Nie!
– Czy powodem jest mój wiek? – usiłował wielokrotnie Wybadać jej stanowisko.
– Jesteś bardzo młody, Steve, szczególnie duchem, młodszy od wielu moich kolegów z roku. Ale nie mogę. Nie żądaj zbyt wiele, może kiedyś...
Żył myślami o tym kiedyś, o chwili, w której napije się ze źródła młodości... Aż pewnego letniego dnia, gdy wiatr niósł parny oddech znad Zatoki Meksykańskiej, studentka po prostu zniknęła. Pozostawiła parę zużytych ciuchów i krótki list: NAPRAWDĘ ZASŁUGUJESZ NA COŚ WIĘCEJ, NIŻ KIEDYKOLWIEK MOGŁABYM CI DAĆ oraz odcisk uszminkowanych warg na lustrze w łazience.
Czekał na nią przez tydzień. W końcu od jej koleżanki z campusu dowiedział się, że wyjechała z jakimś saksofonistą, Metysem, do Nowego Orleanu. Musiał przyjąć to do wiadomości...
Zabrał Patrycję na wspaniałe wakacje do Europy: Riwiera, Wenecja, Florencja... Miał nadzieję, że zapomni.
– Czy ty nie przesadzasz? – zapytał Jim Hensey, gdy jego doradca, Mario Mendez, powiadomił go o zamiarze udania się na Mariany. – Nie masz żadnej pewności, że obiekt jest pozaziemskiego pochodzenia, prace badawcze nad nim utknęły w martwym punkcie, mamy właśnie diablo skomplikowane rokowania z Chińczykami, w Brasilii Brentwood palnął kolejną gafę na miarę wiceprezydenta, którym niestety ciągle jest, szykuje się przewrót w Maroku, a ty chcesz lecieć na jakiś koralowy atol?
– Czuję, że powinienem tam lecieć, Jim, a ty wiesz coś przecież o mojej intuicji.
– Znam – roześmiał się prezydent. – W takim razie jedź już sobie na tę wycieczkę!
Przed odlotem Mendez złożył jeszcze krótką wizytę u generała Harrisa w Pentagonie. Załatwiwszy wszystko, co było do załatwienia, wsiadł do windy i ruszając, machinalnie spojrzał w lustro. Osłupienie! Twarz, którą zobaczył w zwierciadle, nie była jego twarzą. Rudawy mężczyzna przenikliwie się weń wpatrywał.
– Do cholery, kim jesteś? – wykrztusił Mendez. Rudzielec zignorował pytanie, wycedził jedynie: „Będziesz musiał umrzeć, skurwielu!” i zniknął. Dopiero w samolocie doradca uświadomił sobie, że zna tę gębę z któregoś faksu nadesłanego przez Greensona. Tak wyglądał ten stuknięty Cliff Robbins, który miał czelność utrzymywać, że potrafi rozwiązać tajemnicę latającego dysku.
– Zgodziłeś się?! Dopuścisz Robbinsa do dysku? -wzburzony Mendez spacerował razem z Greensonem po pokładzie niszczyciela „Little Rock”. – Przecież to wariat!
– A miałem wybór? – generał splunął przez reling i obserwował, jak kropelka plwociny niknie wśród fal. – Leclerc poddał się, jego ekipa nie robi najmniejszych postępów.
– Trzeba było ściągnąć lepszych!
– Leclerc jest najlepszy! Robbins będzie cały czas pod kontrolą, ani minuty nie zostanie sam na sam z naszą tajemniczą ostrygą. Zresztą od chwili, gdy znalazł się w hangarze, nawet jej nie dotknął. Prawdę powiedziawszy, bez przerwy coś wylicza. No i zamawia. Tu jest lista zakupów, które musieliśmy zrealizować dla niego w Los Angeles. Najbardziej nieprawdopodobny zestaw sprzętu komputerowego, jaki zdarzyło mi się widzieć. Robbins obiecuje sporządzić z tego translatory i przetworniki.
– W celu...
– Dotarcia do zawartości gąbczastego wnętrza ostrygi.
– Powinienem z nim pogadać.
– Odradzałbym ci. Geniusz Cliffa idzie w parze z jego szaleństwem. Nie ma zamiaru dzielić się żadnymi informacjami, zanim sam nie ogarnie całości. Żąda od reszty, aby nie informowali o postępach prac nawet mnie.
– Ale ty o wszystkim wiesz. Telepatia?
– Powiedzmy, że mam między nimi dobrego, lojalnego informatora, z którym wspólnie doszliśmy do wniosku, że trzeba pozwolić im na tę śmieszną konspirację.
– Brawo, Roń! – po raz pierwszy od początku spotkania uśmiech pojawił się na twarzy Mendeza.
Greenson milczał, wpatrując się w nieodległy atol, cienką, zieloną kreseczkę na skraju wodnej przestrzeni...
III
– Zaczynamy – powiedział Cliff uroczystym tonem zawodowego mistrza ceremonii. – Włącz telebim, Pierre, ja wyłączę światło, a wy, kochani, usiądźcie pewniej w fotelach... Przygotujcie się na mocne wrażenia.
Nikt z przybyłych tej nocy na konspiracyjne spotkanie do hungaru nie zareagował ani słowem. Galeni nerwowo oblizał usta, Leclerc przełknął ślinę, Rossner odruchowo poszukał papierosa, mimo że palenie rzucił dwa lata temu, zaś Betty Stone mocno zacisnęła pięści. Oprócz nich, nikt nie miał brać udziału w pokazie. Nawet personel pomocniczy. Greenson, nie poinformowany o przełomie w badaniach, odleciał helikopterem na „Little Rocka”, ludzie Leclerca spali, podobnie jak większość żołnierzy z ochrony. Natomiast garstce obecnych Robbins zafundował prawdziwy test na cierpliwość. Dobry kwadrans mówił o nowatorstwie swoich rozwiązań, o barierach niekompatybilności systemów, o pionierskim charakterze swojego pomysłu. Efektem jego działań było przekształcenie systemu impulsatycznego, którym posłużyli się nieznani konstruktorzy satelity, w laserowy zapis obrazu.
Z całego tego potoku słów Betty zdołała zrozumieć jedno, że za chwilę zobaczą na ekranie to, co zainteresowało kosmitów wysyłających automatycznego zwiadowcę.
– Startujemy, Pierre!
Obraz rzucony na szeroki ekran wyglądał swojsko i dla ludzi, którzy niejedną dobę spędzili na orbicie, zdawał się zupełnie normalny. Doskonale widać było krzywiznę Ziemi, a na zarejestrowanym wycinku globu niebywale czytelnie prezentował się basen Morza Śródziemnego i okolic. Od Wysp Zielonego Przylądka po Kornwalię, od Morza Czerwonego po Kaspijskie...
– Cóż za jakość zapisu! – pochwalił Steve. Automatycznie na obraz nasunęła się siatka pionowych i poziomych linii dzieląca cały ekran na, jak zapewnił mechanik, trzydzieści sześć modułów. Leclerc, na polecenie Robbinsa, wybrał jeden ze skrajnych, obejmujący Zatokę perską i dolny bieg Eufratu, po czym powiększył go. Nie zdążyli się mu dokładnie przyjrzeć, gdy Cliff już rzucił następne polecenie:
– Wykonaj kolejne przybliżenie!
Teraz dopiero widzowie mogli zdać sobie sprawę, że nie oglądają wcale fotografii, lecz zarejestrowany, poruszający się film, z ruchomymi chmurami, morzem...
– Jezus Maria, co tam się dzieje!? – zawołał naraz Galeni. – Burza piaskowa na pustyni?
Przy następnym zbliżeniu każdy mógł zobaczyć dymy licznych pożarów i wybuchy rakiet... Widać było płonące skupiska szybów naftowych i rozlewające się plamy ropy na połyskliwej toni Zatoki Perskiej. Leclerc, kadrując obraz jeszcze bardziej, rzucił na całą rozpiętość telebimu płonący Bagdad.
– Niepojęte, jak mogliśmy przegapić wybuch wojny w Zatoce! – wymamrotał Rossner.
– Ależ to nie jest kolejna wojna na Bliskim Wschodzie, Steve – zauważył uprzejmie mechanik. – Wystarczy, jeśli popatrzysz na diagramik czasowy widoczny w monitorze pomocniczym, żeby dowiedzieć się, co właściwie obserwujesz w tej chwili. Widzisz?
– Widzę, tylko nie wiem, co mają znaczyć te liczby 65918011991...
– Przekodowałem ich chronologię na nasz system czasowy. Jak łatwo przeczytać, na przekazie jest szósta pięćdziesiąt dziewięć, 18 stycznia 1991 roku. Pierwszy dzień operacji „Pustynna Burza”.
– A więc to znaczy... – zaczęła Betty i urwała.
– Tak, to znaczy, że bliżej nie znani nam konstruktorzy dysku minuta po minucie i sekunda po sekundzie nakręcili to, co działo się w przeszłości na obszarze basenu Morza Śródziemnego, a my, dzięki moim przetwornikom, Jesteśmy w stanie to zobaczyć. Jednak to nie koniec, na drugim przykładzie pokażę wam niebywałą doskonałość obrazu...
– I co jeszcze? – zapytał Leclerc, najwyraźniej absolutnie zdominowany przez Robbinsa.
– Zafundujemy naszym przyjaciołom drobny upominek gwiazdkowy... Włącz, proszę, czwarty wytypowany dato-przestrzennik.
– Okay, Cliff.
Obraz na moment pociemniał, później wypełniły go gęste chmury, jakimś cudem znalazło się wśród nich okno, przez które mogli spojrzeć na powierzchnię Ziemi. Obserwowana okolica nie sprawiała przyjemnego wrażenia. Dzikie, ośnieżone góry, ponure lasy... Wreszcie uchwycili widok jakiejś bazy z lotu ptaka. Leclerc potęgował zbliżenie coraz bardziej, a mimo to obraz, dzięki nadzwyczajnej rozdzielczości, nie stawał się nawet odrobinę mniej ostry. Jeszcze chwila, a ujrzeli jakiś dziedziniec pełen żołnierzy, szamoczących się skazańców.
– Mój Boże, to mężczyzna i kobieta – westchnęła panna Stone, zrywając się na równe nogi. – Chcą ich rozstrzelać!
– Zatrzymaj przesuw, Pierre – polecił Cliff – a ja pokażę wam jeszcze jeden prawdziwie czarodziejski trik naszych nie znanych zielonych braci. Obraz można obrócić o dziewięćdziesiąt stopni.
Nagle widzowie poczuli się, jak pasażerowie w samolocie wywijającym beczkę, mury dziedzińca stanęły dęba. Przez moment wpatrywali się w ziejące ogniem lufy automatów...
– Odwrotnie – syknął Robbins. – Obracamy w prawo! Znów świat wywinął fikołka. Teraz mogli popatrzeć w zatrzymane w kadrze otępiałe twarze ginących. Najpierw mężczyzny, potem starej kobiety...
– Elena Ceausescu! – westchnął Galeni.
Mimo że oglądali tylko niemy obraz, wydawało się im wręcz, że słyszą strzały i jęki agonii.
– Uśmiechnijcie się, jesteście w ukrytej kamerze – powiedział śmiertelnie poważnym tonem główny mechanik.
W dolnym rogu monitora pojawiły się symbole świadczące o kodowaniu rozmowy. Jeszcze chwila, a Mario Mendez, nie ruszając się ze swej kabiny na „Little Rocku”, zobaczył vis-a-vis siebie znajomą twarz szefa propagandy Białego Domu, Samuela Bernsteina.
Sam Bernstein stanowił ucieleśniony „ekstrakt” ideałów postępowej inteligencji amerykańskiej przełomu wieków. Mulat pochodzenia żydowskiego, z wyboru „kochający inaczej”, z przekonań lewicowy intelektualista, zwolennik bezwarunkowej ochrony zwierząt, niezłomny obrońca praw kobiet i dzieci (z wyjątkiem tych ledwie poczętych), propagator dobrowolnej eutanazji staruszków, twórca teorii finansowej twierdzącej, że zasiłek dla bezrobotnych powinien wynosić 150 procent przeciętnej płacy, honorowy członek Ligi Amerykańskich Lesbijek oraz Wielki Miłośnik Rosji i jej tradycji (która to miłość na szczęście wskutek kretynizmu brunatno-czerwonych elit Wschodu, pozostawała nie odwzajemniona).
Tu może zrodzić się pytanie, czy mając tak wielkie serce i tak różnorodne preferencje, mógł Sam nie lubić jakiejkolwiek istoty żyjącej na Ziemi?
I owszem. Przy całej swojej tolerancyjności, Bernstein nie przepadał za: ciężko pracującymi, heteroseksualnymi osobnikami rasy białej, wierzącymi w Boga i prawo przyrodzone, którzy nie uznawali za oczywiste, że cywilizację obowiązku już wkrótce musi zastąpić cywilizacja indywidualnej rozkoszy.
Nic dziwnego, że „Miękki” Sam, jak nazywano go na salonach, był ulubieńcem amerykańskich elit i najbliższym współpracownikiem Jima Henseya, który, jak sam często mawiał, utrzymywał żonę wyłącznie w celu kokietowania prawicowej mniejszości elektoratu.
– Zarejestrowana przeszłość, chłopie, to prawdziwa bomba! Musimy szybko mieć kopie tych nagrań. To będzie znakomity prezent urodzinowy dla Jima – zawołał szef propagandy po wysłuchaniu informacji prezydenckiego doradcy.
Mendez nie podzielał entuzjazmu współpracownika.
– Trzeba zachować daleko posuniętą ostrożność. Możemy natrafić na rzeczy dziwne. I niebezpieczne. Na przykład mój człowiek oglądał zamach na papieża w osiemdziesiątym pierwszym roku... Ujawnienie zaś obecności Paru osób na placu św. Piotra w tamtej chwili mogłoby nawet dziś być dla wielkich tego świata bardzo niewygodne!
– Ależ to stara sprawa i zawsze do przekręcenia na naszą korzyść, Mario! W końcu to my będziemy mieli te taśmy, my będziemy je montować i interpretować...
– Ciekawa deklaracja w ustach zwolennika niczym nie ograniczonej wolności.
– Niczym nie ograniczonej wolności selektywnej – wyszczerzył swoje olśniewająco białe zęby Bernstein. – Ale oczywiście masz rację, obrazy z przeszłości są skarbem, który nie może w żadnym przypadku trafić w nieodpowiednie ręce.
– Poczyniłem pewne czynności zabezpieczające. Bez naszej zgody nic nie wydostanie się poza atol. Sam tego doglądam na miejscu. I w związku z tym mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.
– No?
– Urób Starego, żeby ze zrozumieniem przyjął wiadomość o tym, że muszę pozostać na Pacyfiku dłużej.
– Łatwo się mówi, urób, urób... Te konflikty w Europie Środkowej, na Dalekim Wschodzie... Sam rozumiesz, jak bardzo jesteś potrzebny. I nie wiem, czy zdołam...
– Wiem, że masz swoje sposoby, Sam!
– Dobra, spróbuję. Ale zaspokój moją ciekawość. Obrazki dotyczą wyłącznie regionu Śródziemnomorza?
Tak, nie da rady, na przykład, zobaczyć tragedii w Dallas.
– A właśnie, jak dawnych czasów sięga to kosmiczne wideo?
– Nie wiem.
– Co?
– Na razie Robbins opanował sztukę zapoznawania się z materiałem na około dwadzieścia lat wstecz. Głębiej natrafił na jakieś blokady. Twierdzi jednak, że je rozpracuje, choć może mu to zabrać trochę czasu. Informator Greensona domniemywa, że w próbniku mogły zostać zgromadzone obrazy sprzed stu i więcej lat...
– Chciałbym to zobaczyć.
– Dajmy się na razie pobawić tym naukowym dłubaczom.
Cykady szalały. Noc była nadspodziewanie parna. Nie mogąc usnąć, Rossner przewracał się na posłaniu. Może był to skutek długotrwałej bezczynności. W końcu jedynie kibicował pracom Robbinsa i Leclerca. Cóż, coraz częściej w życiu zdarzało mu się być biernym obserwatorem.
Po żwirze rozległy się kroki, lekki, taneczny chód, którego nigdy nie pomyliłby z żadnym innym...
Skrzypnęła furtka. Steve uniósł głowę znad książki. Nikt nie zapowiadał się z wizytą, ani Peggy, ani Maud, panienki, które osładzały mu czas po rozstaniu z Elisabeth Stone! Sam korzystał z domku jedynie wtedy, gdy odczuwał wzmożoną potrzebę samotności lub chciał tę samotność zabić w miłym, bezproblemowym towarzystwie. Tego wieczora po prostu wpadł podlać kwiaty i przeczytać zaległe artykuły.
– Betty?!
Jej widok powiedział mu wiele. Zmieniła się w ciągu trzech miesięcy, które upłynąły od jej zniknięcia. Jeszcze bardziej schudła, ufarbowała włosy na jakąś ohydną marchewkę, na twarz narzuciła ostry, wyzywający makijaż.
– Mogę wejść? Wpuścił ją do środka.
– Kawy, herbaty? – zaproponował.
– Masz whisky?
Skinął głową i zajrzał do barku. Usiadła na stole i zapaliła papierosa.
– Wiesz – rzuciła nagle, nieudolnie siląc się na niefrasobliwość – puściłam się.
– Wiem, ten saksofonista...
– Nawet nie. Jego kumpel z Meksyku... Taka nagła fascynacja. Mówił, że mnie kocha, że się ze mną ożeni, dał mi teąuili, potem trawki, tak że właściwie nie wiedziałam, co robię. Ale było świetnie. Prawie nie bolało. Wiesz, zupełnie nie poznawałam siebie, pozwoliłam mu na wszystko – tu urwała i przyglądała mu się badawczo.
Pokiwał tylko głową i gwałtownym ruchem wychylił szklaneczkę Johnny Walkera.
– To mi było potrzebne. Teraz wiem, co to znaczy być kretynką.
– Rozumiem, że rozstaliście się.
– Oczywiście, chciał zrobić ze mnie dziwkę w Nowym Orleanie... Skurwiel!
– I co teraz zamierzasz?
– Na poważnie biorę się za studia.
– Rozumiem i wpadłaś mi o tym powiedzieć... Zrobiła parę kroków po pokoju.
– A ten bungalow jest już zajęty?
– Nie – odparł. – Ale w jakim charakterze chciałabyś go zająć?
– Długo nad tym myślałam. Czy odpowiadałabym ci trochę w roli córki, trochę studentki, trochę kochanki?
– Zależy, jakie proporcje byśmy przyjęli?
– Co byś powiedział o równym podziale po jednej trzeciej?
Dotąd rozmowa przebiegała dla obu stron planowo. Ona grała nonszalancję, on uprzejmą obojętność... Ale kiedy zbliżyła się, kiedy siadła mu na kolanach i przycisnęła rozchylone usta do jego warg, poczuł znajomy, niebezpieczny płomień... Też go poczuła, odsunęła się.
– Jutro, dobrze? Daj mi się z tym oswoić. Napiję się chyba herbaty.
– Co się stało, Betty? – zapytał Steve, wpuszczając lekarkę do swego apartamentu.
– Boję się. Coś dziwnego dzieje się na wyspie.
– Nie rozumiem, co masz na myśli – rzekł. – Z tego, co wiem, Cliffowi udało się wreszcie przebić przez wiek dziewiętnasty i dzielnie posuwa się dalej w głąb historii. Wygląda przy tym na najzdrowszego w świecie, chyba że pracoholizm uznamy za psychiczną dewiację.
– Nie myślałam o Cliffie.
– O co więc chodzi?
– Z mojego okna mam doskonały widok na pas startowy. Pół godziny temu wylądował tam samolot transportowy.
– I ja go słyszałem, nadal jednak nie rozumiem...
– Wysiadło z niego koło czterdziestu ludzi, wszyscy czarni. Nie wyglądało to na normalne wychodzenie, raczej na desant. Błyskawicznie rozbiegli się po całej wyspie. A w kwadrans potem przy samolocie zgromadziła się cała nasza dotychczasowa obsługa. Wszyscy, których poznaliśmy: od szefa kuchni, Dicka, po szefa ochrony, Charleya... W komplecie. Żołnierze, personel pomocniczy, nawet technicy Leclerca.
– A generał Greenson też nas opuszcza?
– Był obecny, ale rozkazy, zdaje się, wydawał inny oficer. Chyba kiedyś go widziałam. Barker...
– Barker jest zastępcą Greensona.
– Zachowywał się niezwykle pewnie i cały czas łasił się do jakiegoś cywila. Choć pewne formy zostały zachowane, Ronnie odebrał meldunek od nowo przybyłych, a starzy odlecieli...
– Zapewne była rutynowa zmiana obsługi.
– W takim trybie? Zresztą to jeszcze nie koniec. Kiedy to się wszystko skończyło, ubrałam się i wyszłam na dwór. Zaraz zaczepił mnie patrol. Masz pojęcie, oni w ogóle nie mówią po angielsku. Co to oznacza?
– Mógłbym zaryzykować twierdzenie, że zdecydowali się na wzmożone środki bezpieczeństwa.
– Ale przecież nawet nie poinformowaliśmy ich o osiągnięciach Cliffa.
– Może przeczuwają wagę odkrycia, a może mają podsłuch. Dziwi mnie tylko, że przestraszona przybiegłaś do mnie, a nie do Umberto.
Zlekceważyła tę złośliwość.
– Oczywiście zadzwoniłam do Galeniego, ale nikt nie odbierał telefonu.
Przez następne dwa dni nic specjalnego się nie działo. Robbins twierdził, że natrafił na ogromny opór materii i choć „ostryga” może kryć zasoby z epok dużo odleglejszych, nie znalazł dotąd sposobu, żeby się do nich dobrać, wobec tego musi dreptać w przeszłość małymi kroczkami, Zrobił się bardzo nerwowy, znów naubliżał Galeniemu, ale profesor, nauczony smutnym doświadczeniem z kosmosu, szybko zszedł mu z drogi. Cliff postawił też twarde warunki Greensonowi: nikt nie ma prawa zbliżać się do hangaru i przeszkadzać jemu oraz Leclercowi w podejmoj wanych próbach.
– Weźmiesz za niego pełną odpowiedzialność, Pierre? – zwrócił się generał do Francuza.
– Bez Robbinsa cały ten mechanizm nie przedstawia dla nas większej wartości. Jeśli chodzi o zmianę personęlu, która nastąpiła ku naszemu zaskoczeniu, to chciałbym zauważyć, że my, naukowcy, nie otrzymaliśmy żadnych dodatkowych informacji.
– Zakończyli swoją misję – Greenson zbył pytanie Leclerca.
– Nawet się z nimi nie pożegnałem, czy musieliście pozbywać się ich tak nagle?
– Względy meteorologiczne przemawiały za pośpiechem, w rejonie Hawajów tworzył się potężny cyklon -powiedział generał, odwracając wzrok.
Nikogo nie uspokoiły lakoniczne oświadczenia. Jeszcze większy niepokój naukowców wzbudziło odcięcie bezpo średniej linii telefonicznej łączącej atol z Ameryką.
– Czuję się jak w więzieniu – zwierzył się Steve'owi Umberto Galeni. – Czego się oni obawiają? Nas?
– Może przeceniają rewolucyjne znaczenie zawartych w tych taśmach treści – odparł kapitan. – Wprawdzie wyziera z nich zupełnie nowa historia i osobiście bardzo mnie zasmuciło, że Napoleon nigdy nie walczył na moście Arcole, tylko śledził bitwę z oddali... ale mimo wszystko to jedynie przeszłość. I to bez dźwięku! Sądzę, że kiedy zorientują się, jak wielkim bogactwem dla ludzkości jest wiedza zawarta w zarejestrowanych przez nie znanych podglądaczy obrazach, staną się mniej podejrzliwi.
– A co myślisz o stanie Cliffa?
– Leclerc mówi, że zachowuje się absolutnie normalnie, przejawia tylko niesamowitą energię. Może w jego chorobie euforia przeplata się z apatią, a inwencja z agresją? Betty twierdzi, że badała go i choć bardzo pobudzony, w obecnej chwili jest zdrów.
– Nie podzielam jej opinii. Zanim zakazał nam wchodzenia do hangaru, zauważyłem, jakim obrazom poświęca najwięcej zainteresowania...
– No?
– Przez kilka godzin oglądał przybliżenia dwóch niedużych miejscowości: dziewiętnastowiecznego Lourdes i Fatimy sprzed pierwszej wojny światowej.
– To jego konik! Zauważyłem, że zachowuje się jak katolicki neofita. Być może chce znaleźć potwierdzenie, że rzeczywiście dochodziło tam do cudów.
– A ty w nie wątpisz?
– Z tego, co dojrzałem na ekranie, Bernadetta i dzieci z Fatimy rzeczywiście coś musiały widzieć, ale co, tego nie zarejestrowali nawet nasi kosmici.
Było dobrze po północy, kiedy ktoś delikatnie zastukał do drzwi. W pierwszej chwili Rossner nie poznał Cliffa. Najwyraźniej zbliżał się następny atak. Robbins cały dygotał, był purpurowy, żyły na czole mu nabrzmiały, jakby za moment miały eksplodować, oczy płonęły jak dwie latarki...
– Och, Steve! – zawołał i zaczął całować Steve'a w policzki. – Och, przyjacielu, nie przejmuj się moim stanem, to tylko wzruszenie. Ach, jakiż jestem niegodny! Jakiż niegodny...
– Ale co się stało? Może obudzę Betty?
– Nic mi nie jest! Po prostu zwyciężyłem! Doszedłem do samego końca! Muszę ci to pokazać!
– Co? Znalazłeś sposób na pokonanie barier?
– Żadnych barier nie było! Musiałem coś wymyślić, żebym mógł zajmować się tym sam. Żeby mnie nie szpiegowano. Żeby nie zaglądano mi przez ramię. Przecież gdyby oni wiedzieli, co znajdę, nigdy by do tego nie dopuścili...
– Ale co znalazłeś?
– Zaraz zobaczysz. Obejrzymy to we dwóch.
– We dwóch, a Leclerc...
– Nasz zdolny Francuzik? Na początku dużo mi pomógł, ale ostatnio był zbędny, więc od paru dni wieczorami dostawał ode mnie alkohol z odrobiną środka usypiającego. Nie powinienem nikomu tego pokazywać, zanim nie skończę, ale muszę przeżyć to z kimś, bo rzeczywiście pomyślę, że zwariowałem.
– Mimo wszystko zupełnie nie rozumiem przyczyny aż takiej konspiracji, Cliff.
– Antychryst jest blisko, zbliża się, nie możemy pozwolić się ubiec. O, Panie, daj mi siłę!
Posuwając się za mechanikiem, Steve snuł w myślach niewesołe refleksje na temat podobieństwa mózgu geniusza i szaleńca.
W hangarze panował półmrok. Telebim był jednak włączony, w kadrze można było dostrzec ciemną, spękaną od gorąca glebę któregoś z południowych krajów.
Całe ciało Robbinsa znów zaczęło dygotać, z oczu poczęły mu płynąć łzy... Do cholery, dlaczego ten doświadczony astronauta tak się rozkleił? Kapitan czuł, że lada moment stanie się coś strasznego. Betty, dlaczego cię tu nie ma?
Tymczasem Cliff klęknął i jak kapłan podczas ofiary pocałował przetwarzacz, potem go uruchomił. Obraz drgnął. Najpierw w kadrze pojawił się charakterystyczny cień, Steve zadrżał, ale racjonalna część jego mózgu zganiła go. „To przecież niemożliwe!”
Przesuwając obraz w lewo mechanik dokonał panoramy po twarzach kilku znudzonych mężczyzn, niewątpliwie żołnierzy, bo uzbrojonych w charakterystyczne krótkie miecze i odzianych w tuniki, potem jakimś transfokatorem swojego pomysłu zaczął rozszerzać widok ku górze... Rossner dostrzegł bose nogi przebite ćwiekami, z kropelkami zakrzepłej krwi, potem gołe, pokryte kurzem łydki mężczyzny, wreszcie ramiona rozciągnięte wzdłuż poprzecznej belki.
I nagle wydało się kapitanowi, że umilkły cykady i ścichło morze. Zapanowało Wielkie Milczenie. Czyżby rzeczywiście przeniósł się tam? Ukrzyżowany mężczyzna uniósł z wolna zwieszoną na piersiach głowę... Cliff przybliżył maksymalnie obraz. Rossner znał doskonale tę twarz z niezliczonych wizerunków i Całunu Turyńskiego... Ich oddalone o dwa tysiąclecia spojrzenia spotkały się... Przeszył go porażający impuls. Z ust klęczącego obok Robbinsa wydobył się stłumiony jęk.
Steve, choć nie robił tego od dwudziestu lat, osunął się na kolana. Usta umierającego poruszyły się w półkrzyku! Cliff włączył opcję „Reduced view” i poszerzył obraz o parę metrów. Młodzi Żydzi, wiszący na sąsiednich krzyżach, byli już martwi. Jeden z oprawców grających w kości u stóp skazańców wstał i podał mężczyźnie wiszącemu pośrodku gąbkę. Nieszczęśnik próbował z niej pić, ale raptownie targnął nim paroksyzm bólu. Rossner zacisnął powieki. Gdy je otworzył, inny żołnierz, być może pragnąc skrócić cierpienie ukrzyżowanego, przeszył włócznią jego bok. Nagle na ekranie zrobiło się ciemno, kompletnie ciemno.
– Co to jest! – zawołał kapitan. – Awaria?
– Nie, chmura! – wyszeptał bardzo cicho mechanik, a potem szybko cofnął obraz do poziomu satelitarnego. Cały Bliski Wschód kąpał się w żarze południowego słońca. Tylko centralną Judeę przykrywała chmura, czarna jak śmierć.
– Dokonało się – wyszeptał Cliff. A Steve zorientował się, że i on, twardy, cyniczny facet, ma całe policzki we łzach, że drży, nie wie, co zrobić, co powiedzieć... I tylko usta same składały się do słów nauczonych w dzieciństwie, i nieoczekiwanie przypomnianych: „Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie...”
Gdy skończył, zorientował się, że obok klęczy Betty.
– Skąd się tu wzięłaś? – wykrztusił.
– Spałam, a ty kazałeś mi przyjść.
– Ja?
– Wyraźnie słyszałam twój głos: „Betty, dlaczego cię tu nie ma?” Więc przybiegłam. I widziałam!
– Widocznie tak musiało być – powiedział Robbins. – Mieliście szczęście zobaczyć to jako pierwsi ze współczesnych. A ja pokażę wam więcej.
– Zmartwychwstanie?
– Satelita nie miał noktowizora. Ale jestem pewien, że wspólnie zobaczymy i spotkanie z uczniami idącymi do Emaus, i cuda... I pomyśleć, że przez dwa tysiąclecia ludzie szukali najrozmaitszych dowodów na istnienie Boga, a bezpośredni dowód cały czas wisiał ponad nimi.
Nagle do świadomości Rossnera dotarło, że cykady znów drą się jak oszalałe, a Pacyfik uderza o pobliski brzeg odwieczną symfonią.
IV
Nie liczyli godzin ani oglądanych sekwencji, kąpiel w prawdziwej „rzece czasu” była jak narkotyk. Gdy przerwali wreszcie projekcję, różowiało niebo. Robbins, krańcowo wyczerpany, oparł głowę na klawiaturze komputera i zasnął.
– Chodźmy! – zaproponowała Betty kapitanowi, wyłączając telebim. – Już świta, a Cliff mówił, że nikt nie powinien wiedzieć, że tu byliśmy.
Rossner czuł się dziwnie. Nie odczuwał w ogóle senności i mimo zmęczenia był lekki jak wąż po świeżej wylince, jak człowiek, który się obudził po długim śnie całkowicie odmieniony. Całym swym jestestwem doświadczał działania nowej, nieznanej mu dotąd, promieniującej siły. Tak, jakby zrodziła się w nim ciepła, przyjazna moc, pozwalająca wierzyć, że wszystko jest możliwe. Czy było to dotknięcie Boga?
Wyszli na dwór. Od strony laguny wiał rześki, upajający wietrzyk. Steve popatrzył na niebo, na grzywiaste palmy, wreszcie na uduchowioną twarz Betty, jakby przywołaną z obrazu Madonnę Murilla i nagle zrozumiał, co oznacza banalne słowo – piękno.
Lekarka poruszyła ustami, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Zastygł zaskoczony jej spojrzeniem, patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu. Oczy miała nieprzytomne, mógłby przysiąc, że ciągle wilgotne od łez.
– Steve.
– Słucham, Betty?...
– Nie, nic...
Obróciła się i chwilę trwała nieruchoma, zanim ruszyła dalej. Czyżby czekała na słowo zachęty, gest? Czuł, że powinien teraz objąć ją, przytulić... Nie zrobił tego! Ciągle jeszcze miał w pamięci natłok obrazów z przeszłości: płonący Rzym, krwawe igrzyska w amfiteatrach, a nade wszystko wyraźny, niczym w przekazie CNN, obraz młodego mężczyzny idącego lekko po falach Jeziora Tyberiadzkiego.
– Dobranoc, Betty!
Patrzyła, jak się oddalał. Nagle poczuła się staro, tak jakby zamieniła się latami ze Steve'em. Westchnęła, a potem ciężko ruszyła do swego bungalowu. Zamyślona omal nie wpadła na śpiącego w kucki strażnika. Cichutko otworzyła drzwi.
– Gdzie byłaś? – warknął Galeni, rozwalony na jej posłaniu, nagi, pewny swojej nad nią dominacji. – No...?
Pragnęła się cofnąć. W tym momencie Umberto nie wywoływał w niej żadnego pożądania. Ale chciała się z nim podzielić nowiną. Dobrą Nowiną!
Nie tak wyobrażał sobie ten dzień Rossner. Wracając z Centrum Kosmicznego zastanawiał się, czy Betty znowu przed nim ucieknie, czy też wymyśli jakiś kolejny wykręt, dlaczego nie może pójść z nim do łóżka. Mimo wszystko kupił dla niej kwiaty.
Czekała na niego w sypialni, czesząc swoje długie bujne włosy. Miała na sobie przezroczystą koszulkę nocną, którą kupił jej pół roku wcześniej, ale której za żadne skarby nie chciała dotąd nosić. Wyszła mu na spotkanie z zagadkowym uśmiechem na ustach, rozszerzonymi źrenicami... Pocałował ją na progu. Oddała mu pocałunek. I cały scenariusz zaplanowanego stopniowania nastrojów, kolacji przy świecach i muzyce z kompaktów poszedł w diabły. Steve po prostu porwał dziewczynę w ramiona i zaniósł na wielki materac służący jej za łóżko.
Nie stawiała oporu, gdy zerwał jej koszulkę, a gdy zabrał się za majteczki, rzuciła z uśmiechem:
– Nie tak nerwowo, sama zdejmę!
Pospiesznie zrzucił swoje ubranie, rozrywając suwak w dżinsach. Odsunęła się na moment.
– Masz prezerwatywę?
Zgłupiał, nawet nie przyszło mu to do głowy.
– Nie szkodzi, kupiłam!
Wdzierał się w nią powoli, była ciasna, może nazbyt sucha... Lecz nagle wszystko w niej puściło, jej policzki rozpłomieniły się, oczy rozbłysły. Wiedział – chciała tego! Obrócili się. Teraz Betty była górą. Jej długie włosy przysłoniły mu cały świat. I galopowali tak poza granice jawy i snu.
– Kocham, kocham cię! – szeptał w rytm każdego ruchu. Nie odpowiadała. Kiedy skończył, odsunęła się i zapaliła papierosa.
Bardzo chciał ją spytać, czy jest szczęśliwa, ale nie odważył się.
O dziesiątej naukowcy zjawili się w komplecie. Cliff uznał, że czas wtajemniczyć również Leclerca, którego uważał za dobrego fachowca i człowieka w gruncie rzeczy poczciwego. Gdy zjawili się Steve z Betty, skacowany Francuz zdołał kompletnie wytrzeźwieć i obejrzeć już kilka scenek z epoki Nowego Testamentu. Był tak przejęty, że nie zauważył, kiedy nadeszli. W oczach Betty płonął dziwny blask, a Steve też miał trudności z rozpoznaniem siebie. Czy te obrazy miały moc zmieniania ludzi? Czy był to tylko chwilowy szok? Nie mieli czasu na zastanowienie. Chwilę po nich przybiegł również Galeni.
– To fascynujące, to absolutnie fascynujące! – wołał. -Naprawdę oglądaliście Chrystusa, musicie mi to natychmiast pokazać...
Twarz Robbinsa pociemniała.
– Wypaplałaś, kretynko – warknął do Betty. – Z kim o tym jeszcze rozmawiałaś?
– Tylko z Umberto! Z nikim innym.
Przerwała, ponieważ Robbins nawet nie patrząc na nich, poderwał się jak ukłuty nożem.
– Zgaś, zgaś – wrzasnął do Leclerca. Padł na klawiaturę komputera i zaczął szarpać kable. – Gog i Magog nadciągają!
– Boże kochany! – krzyknęła panna Stone. – Panowie, powstrzymajcie go, bo gotów wszystko zniszczyć!
Galeniemu nie trzeba było dwa razy powtarzać, przygotował się już zawczasu. Błyskawicznie wydobył pistolet gazowy i strzelił w twarz rozszalałego Robbinsa. Ten zaczął krztusić się, tarzać po ziemi, wstrząsany drgawkami.
– Głupcy, bezdenni głupcy! Przegraliśmy wszystko!
– Wiele nie zniszczył, sądzę, że za parę godzin uruchomię odtwarzacz ponownie – odetchnął z ulgą Leclerc, podnosząc z podłogi roztrzaskaną klawiaturę.
– Na razie trzeba zająć się Cliffem, przetransportować go do ambulatorium – powiedział Steve.
– Zaraz będą ludzie z noszami – usłyszeli niski głos generała Greensona.
Dowódca bazy wszedł do hangaru w asyście łysiejącego Latynosa, dobrze znanego z cotygodniowego programu telewizyjnego „Prosto z Białego Domu” poświęconego osiągnięciom obecnie urzędującego prezydenta i problemom narodowego bezpieczeństwa. Za nimi, zachowując odpowiedni dystans, postępowali ciemnoskórzy, nie odzywający się do nikogo ochroniarze.
– A jednak moje przestrogi przed traktowaniem Robbinsa jak kompletnie zdrowego nie były całkowicie bezpodstawne. Mam nadzieję, że zanim znowu pogrążył się w szaleństwie, udało mu się posunąć wasze badania.
– Nie tak bardzo, jakbyśmy chcieli – powiedział Galeni i mrugnął porozumiewawczo do pozostałych konspiratorów.
– Gorzej, że aparatura została uszkodzona – dorzucił Leclerc. – Bez Cliffa naprawa może zabrać mi sporo czasu.
– Postaraj się, żeby trwało to jak najkrócej. Prezydent i cały świat czekają na rezultat waszych prac – powiedział Mendez.
„Kieszonkowy” samolot prezydencki „Robin” dostarczył Sama Bernsteina na pokład lotniskowca „Falcon” w ciągu zaledwie siedmiu godzin. Tam spodziewał się przesiadki na helikopter. Plany Mendeza jednak zmieniły się. Do małej floty, która zdążyła się zgromadzić w pobliżu atolu, dołączył właśnie pełniący funkcje inspekcyjne okręt podwodny typu „Nemo” z siedmioosobową załogą. Jednostka podporządkowana była bezpośrednio naczelnemu dowództwu i przystosowana do najbardziej skomplikowanych zadań oraz poufnych misji.
Wezwanie do przybycia na Mariany było tak nagłe, a zachowanie Mendeza tak tajemnicze, że prezydencki propagandzista zachodził w głowę, co właściwie mogło się wydarzyć w bazie na Pacyfiku. Wreszcie o zmierzchu znalazł się na wyspie i zakotwiczył w podziemnym doku. Trzech ponurych zairskich najemników, porozumiewających się między sobą niezrozumiałymi, niepokojąco brzmiącymi monosylabami, zaprowadziło go do hangaru. Czekali tam na niego Mario, Roń Greenson i pochylony nad konsoletą aparatury projekcyjnej Umberto Galeni.
– Możecie mi powiedzieć, panowie, co jest grane? -rzucił od progu. – Zrezygnowałem dla was z paru wykwintnych przyjęć.
– Najpierw popatrz!
Leclerc naprawił odtwarzacz w ciągu trzech godzin i obecnie wykorzystywał czas wolny, topiąc swe troski w whisky, w zaimprowizowanym barku dla obsługi, będącym jednocześnie małym burdelikiem. Egzotyczne pracownice były chętne, ciepłe, opiekuńcze, a Francuzowi absolutnie nie przeszkadzały bariery językowe.
W hangarze rozbłysnął ekran. Uśmiechnięty ironicznie Bernstein z cygarem w zębach mógł obserwować wszystkie kolejne fazy przybliżania obrazu. Po paru minutach znaleźli się oko w oko z Judeą pierwszego wieku, zobaczyli drogę wiejską wybiegającą z Jeruzalem i grupę ludzi podążających ku wzniesieniu, za którym leżała Betania. Prowadził ich młody jeszcze mężczyzna o długich, rozwiewanych wiatrem włosach. W pewnym momencie grupka wędrowców zatrzymała się. Przypominało to trochę pożegnanie przed daleką podróżą, mistrz ściskał odprowadzających, to oddalał się już od nich, to jeszcze powracał. Obsługujący aparaturę dokonał obrotu obrazu i trójka prominentów mogła obejrzeć twarz odchodzącego – była blada, prawie przezroczysta, z widocznymi śladami przebytego niedawno cierpienia i charakterystycznymi ranami po kolcach ciernistej korony. Obrazu nie przysłaniała najmniejsza nawet chmurka.
– Teraz – szepnął operator.
Obraz zwolnił, emitor wypluwał na telebim klatkę po klatce. Zobaczyli nagłe, krótkie rozjaśnienie, oglądali apostołów osuwających się na kolana.
– Powtórzyć! – syknął Mendez.
Polecenie zostało wykonane. Ale, tak jak podczas projekcji zorganizowanej przez Cliffa oprócz niewielkiej poświaty patrzący nie zaobserwowali niczego nadzwyczajnego. Nie podniósł się kurz, nie zafalowały krzaki, nie rozstąpiła się ziemia. Ale Mistrz zniknął. Na jednej klatce był, na drugiej już go nie było. Uczniowie jednak musieli go nadal oglądać. Na ekranie widać było ich twarze proste, ale mocą jakąś naznaczone; twarze rybaków, celników i cieśli. Ich oczy, po pierwszej chwili zdumienia, z wolna kierowały się ku górze, jakby śledziły unoszącego się Umiłowanego. Próżno szukałbyś w nich smutku, rozpaczy. Oprócz zadumy wypełniała je wielka radość, pewność i nadzieja.
– O kurwa, ale numer! – mruknął Bernstein i wypluł cygaro.
Obsługujący aparaturę Umberto Galeni nie słyszał tych słów, mokry ze strachu klepał w kółko jedną i tę samą modlitwę.
Zanim rozpoczął karierę polityczną w orszaku senatora Henseya i budowanie swojego image'u postępowego intelektualisty, Sam Bernstein był przede wszystkim kpiarzem. Wykonawca i producent obscenicznych programów kabaretowych, podrzędny konferansjer i prowincjonalny felietonista znany był głównie ze swych upodobań do szargania świętości. Inteligentny i amoralny dla żartu (i. dodajmy, dla pieniędzy) sprzedałby własną matkę, gdyby znalazł się jakiś idiota gotów ją kupić.
Bajecznie inteligentny i diablo złośliwy nie był jednak szanowany przez swoich widzów, choć złe strony jego natury większość z nich bardzo fascynowały. W jego precyzyjnych paradoksach, gdy przy akompaniamencie salw śmiechu kpił z kleru, tradycyjnej moralności, juppich, naukowców, wojska, Ojców Pielgrzymów, Starej Europy, a przede wszystkim z ogólnie przyjętych norm kulturowych, brakowało odrobiny ciepła, szczypty miłości do bliźnich, która sprawia, że inteligentny humor ociera się o genialność. Szef propagandy nienawidził ludzi; silnych bał się, słabymi gardził. Brzydki jak noc kurdupel na pałąkowatych nogach, jako dziecko worek treningowy dla kolegów w szkolnej szatni, całe życie marzył o chwili odwetu.
Podobno po wypróbowaniu wszelkich rodzajów seksu ostatnio preferował homoseksuałizm, ale stanowiło to raczej ukłon w stronę obowiązującej mody niż patologiczne skrzywienie. Jedyną prawdziwą, obsesyjnie chorą miłością Bernsteina była władza. Jej przedsmak poznał, kiedy Mendez wynajął go do roli konferansjera na rodeo, w czasie którego nastąpić miała promocja Henseya, ubiegającego się o godność senatora.
Jednorazowy występ stał się początkiem prawdziwego nałogu. Goebbels z Arizony, jak wkrótce zaczęto go nazywać, nie jadł, nie spał, tylko działał, obliczał szansę, układał strategie. I wygrywał kolejne rundy.
Owszem, jeszcze w Arizonie usiłowano go zastopować, oskarżono o stosowanie podczas kampanii chwytów nie fair, wytoczono sprawę. Ale Bernstein odwołał się do Sądu Najwyższego, a ten, stojąc na gruncie zasady wolności słowa, poparł Miękkiego Sama.
Konferansjerski Rasputin stał się rychło postrachem uczestników telewizyjnych pojedynków, podczas których roznosił swych przeciwników. Nie było takiego brudu, którego by nie wydobył na światło dzienne, takiego plugawego chwytu, jakiego by nie zastosował. Ale ludziom, o dziwo, ten show się podobał, choć niewielu publicznie by się do tego przyznało. Zwłaszcza że uśmiechnięty, nieco powolny i szalenie wszystkim życzliwy Hensey stanowił przeciwieństwo swego agitatora. Gdy ów przesadził, beształ go publicznie, a Bernstein, grając rolę nieporadnego safanduły, płaszczył się przed patronem, sprowadzał zarzuty do żartobliwych paradoksów. W takiej sytuacji każdy inny byłby wielokrotnie skończony. Ale Ameryka pokochała ten serial. Mówiono, że głosowano na Henseya z obawy przed przerwaniem widowiska i z ciekawości, jakie będą dalsze odcinki.
Spotkał ich zawód. W Białym Domu Bernstein spoważniał, do utarczek słownych wypuszczał mniejsze pieski ze swej sfory dyżurnych pismaków. Sam uniósł się ponad to, w krótkim czasie stał się wyniosły, prawie nudny.
Tego jednak dnia, po dwóch dobach przeglądania „Serialu wszech czasów”, gdy Greenson pozostawił go sam na sam z Mendezem, nie był ani śmieszny, ani napuszony. Nerwowo kręcił się po pokoju.
– Co z tym pieprzonym „Serialem wszech czasów” zrobić?
Podczas przerażająco długiego seansu twarz Mendeza przypominała maskę. Nie wygłaszał swoich opinii, niczego nie sugerował. Takiego Sam go dotąd nie znał. Gdy skończyli, Mario zwrócił się do Bernsteina.
– Teraz wiesz tyle co ja. Czekam na twoje sugestie i ciekaw jestem, czy potrafiłbyś szybko sporządzić prognozę na okoliczność ewentualnego ujawnienia tych nagrań.
– Ujawnienia! – Sam aż podskoczył. – Kto mówi o ujawnieniu? Wybuch bomby atomowej w centrum Manhattanu to w porównaniu z tym ładunkiem kaszka z mlekiem. Na początek mielibyśmy wojnę religijną.
– Aż tak?
– Zadałem sobie trud obejrzenia scen z początków kariery Mahometa, na ujawnienie choćby rąbka nie odważyłby się nawet super-Rushdie... Można też wyobrazić sobie pogromy Żydów. A co zrobiliby wszyscy protestanci wobec triumfu ortodoksyjnego katolicyzmu? Na kolanach ruszyliby pielgrzymować do Rzymu?
– Projekcję mogłaby poprzedzić umiejętnie sterowana kampania wyjaśniająca. Same obrazy też można by dozować...
– Mając naszą oszalałą wolną prasę na karku? Po obejrzeniu jednego skrawka wydarliby nam z gardła wszystko do ostatniej klatki... A i tak nie są to największe zagrożenia.
Mendez wydawał się lekko zaskoczony. Samuel kontynuował:
– Jeśli chcemy pobawić się w koniec świata, to od jutra zapraszajmy CNN na Mariany i rozpoczynajmy transmisję.
– Koniec świata?
– Tak kochany Mario, koniec naszej cywilizacji! Tej pięknej cywilizacji wolności, indywidualizmu, konsumpcji. Cywilizacji wszechmocnego człowieka i staruszka Pana Boga na rencie. Świata, w którym refleksje zastępuje telewizja, a moralność... pigułka day after. Czy rozumiesz, że jednego dnia walą się podstawy naszej edukacji, w której już sześciolatek dostaje do wyboru trzy równouprawnione orientacje seksualne? Możemy pożegnać się z rozwodami, wymianą partnerów, kontrolą urodzin, inżynierią genetyczną, erotyzmem i pornografią... Owszem, jako miłośnik cyrku i kabaretu chciałbym dożyć dnia, kiedy prezydent, Kongres, a może nawet Sekretarz ONZ, zgodnie wydają oświadczenie:
Kochana hołoto, oto mamy niezbywalny dowód, że Bóg jest, Chrystus, jego cuda i męczennicy to nie bajeczki dla grzecznych dzieci. Ergo istnieje również nauka, która nie ma wiele wspólnego z operą mydlaną – są w niej takie prawdy, jak zbawienie i potępienie, Niebo i Piekło. I niestety, albo od dziś zaczynacie przestrzegać przykazań, albo czeka was wieczysty plącz i zgrzytanie zębów. A zatem koniec zabawy w welfare state, cywilizację rozkoszy. Post, pokuta, modlitwa i rączki na kołderce...
– Ale czy chciałbyś żyć dalej? Potrafisz wyobrazić sobie nasz świat, w którym zamiast „Playboya” będzie „Osservatore Romano” dla wszystkich? Cały przemysł restrukturyzuje się w celu produkcji włosiennic... A jedyna dozwolona muzyka to standardy orkiestrowe Armii Zbawienia?
– Nie przesadzasz z podatnością społeczeństwa na religijne przesłania? Wielu nie uwierzy, wielu to odkrycie zbagatelizuje.
– Próbuję przewidzieć konsekwencje. I to w wersji umiarkowanej. Owszem, będą oporni, ale pojawią się i Rycerze Boga, którzy postarają się przełamać ten opór wszelkimi środkami. Oczywiście dla dobra opornych.
– A więc mamy zataić to sensacyjne znalezisko? To byłoby wielkie skurwysyństwo zostawić ludzkość w niewiedzy. Widziałeś świętego Jana na Patmos, jego ekstazy, widzenia...
– Widzeń nie mogłem zobaczyć, ale znam Apokalipsę. Może rzeczywiście nasz pieprzony światek dobija do kresu swoich dni...
– I mamy wiadomość o szansach zbawienia zachować dla siebie?
– Czasem lepiej nie wiedzieć.
– Ale elementarna uczciwość... Sam zaniósł się gromkim śmiechem.
– I ty mówisz mi o uczciwości, Mario, ty, z którego łajdactw można by spisać księgę rozmiarów Biblii. Mógłbyś raczej zapytać, czy ja nie boję się gniewu Pana?
– No?...
– Odpowiem ci na to z przyjemnością. Takie skurwiele jak my, jeśli Pantokrator jest mściwy, i tak mają przechlapane, a jeśli nieskończenie miłosierny, możemy jeszcze trochę pogrzeszyć, a potem w porę pożałować.
– Jesteś wyjątkowym łajdakiem, Sam!
– Za pozwoleniem, Mario, jest nas tu co najmniej paru takich! Zgodzisz się jednak, że serial „Dwa tysiące lat wcześniej” nie może się ukazać.
– Powinienem skonsultować decyzje z Jimem...
– Daj spokój z tym mięczakiem, który wygląda jak Ania z Zielonego Wzgórza, dowiadująca się w sześćdziesiątym roku życia, że zawsze była chłopcem! Musimy to rozstrzygnąć my dwaj. I dobrze o tym wiesz. Nic poza naszą kontrolą nie powinno opuścić tego atolu.
– Ale to może oznaczać...
– Dużo bardzo nieprzyjemnych, ale koniecznych posunięć. A propos, ufasz Greensonowi? To wprawdzie stary służbista, ale... -Mam pewien sposób na niego.
– A więc zgadzasz się z moimi sugestiami?
Mendez przymknął oczy. Bał się, ale bardzo nie chciał, żeby Sam zauważył jego wahania; to przecież Mario dotychczas prowadził defiladę. A teraz... Wewnątrz głowy pulsowała mu na zmianę czerń i czerwień. I nagle znów usłyszał ten ciepły, niski głos, który od lat w trudnych chwilach zdarzało mu się słyszeć, jedynie w snach: „Śmiało, macho! Jesteś przeznaczony, by wygrywać. Więc przestań się szczypać, tylko do przodu!”
– Okay ukręcimy sprawie łeb! – rzekł głośno. – Uważam, że powinniśmy jednak zachować dla siebie wszystkie materiały. Przynajmniej te najważniejsze. Umberto zaczął już na moje polecenie kopiować wybrane fragmenty. W tydzień skończy, resztę się zasypie lub zatopi i niech leży sobie do sądnego dnia. Ale istnieje jeszcze inny problem. Ludzie, którzy widzieli!
– Mam nadzieję, że to też da się stosunkowo łatwo rozwiązać.
Betty zajrzała przez szybkę do izolatki Robbinsa. Cliff spał. Strażnik gapił się spode łba w jej dekolt. Poprawiła fartuch i wróciła do ambulatorium. Nowe zasady bezpieczeństwa, wprowadzone po przybyciu na wyspę Mario Mendeza, nie pozwalały na porozumiewanie się z mechanikiem bez świadków. Naukowcom zabroniono zbliżać się do hangaru, co Steve przyjmował z chłodną ironią, a Pierre kwitował entuzjastycznym opilstwem. Umberto w ogóle gdzieś zniknął, a Greenson, gdy go spytała, gdzie podziewa się profesor, odpowiedział opryskliwie, że poleciał na niszczyciel, ale wkrótce wróci.
– Coraz mniej mi się to podoba – mruczał Steve, z którym ostatnio spędzała sporo czasu na plaży. Leclerc dużo pił, a jak nie pił, to spał. – Odsunięto nas od znaleziska, nowej grupy specjalistów nie sprowadzili...
– Może w Waszyngtonie deliberują, co z tym począć?
– Prawdopodobnie, i to właśnie mi się nie podoba, bo wygląda, że politycy będą chcieli coś zachachmęcić...
Mendez i Greenson ucięli sobie partyjkę golfa w północnej części atolu. Doradca czuł, że musi jakoś przygotować generała do dalszych etapów akcji.
– Wiesz, że pojawiły się nowe elementy w sprawie, Roń?
– Tak?
– Eksperci z Langley zbadali przesłane próbki. Mają interesujące spostrzeżenia.
– Czyżby?
– To oczywiście hipoteza, ale wiele wskazuje, że mamy do czynienia z genialną mistyfikacją. Próbnik i jego zawartość mogą być doskonałą bombą psychologiczną podłożoną pod naszą cywilizację...
– Mogą, czy są?
– Badania trwają.
– Gdzie, przecież nie w Houston?
– Wybacz Roń, ale im mniej wiemy, tym lepiej. Poza tym, jak ci powiedziałem, sprawa jest dopiero badana. Na obecnym etapie nie wykluczamy ani gości z kosmosu, którzy mogliby spreparować ten falsyfikat, ani naszych rodzimych fundamentalistów.
– Żarty, nikt nie jest w stanie przygotować spektaklu, w którym przez dwa tysiące lat biorą jednocześnie udział miliony statystów.
– A jeśli mamy do czynienia z nową generacją symulacji komputerowej? W każdym razie podjąłem dalsze kroki zapobiegawcze. W celu zwiększenia bezpieczeństwa zrezygnowaliśmy z połączeń radiowych wyspy z Houston. Porozumiewać się ze światem będziemy tylko za pośrednictwem radiostacji na „Little Rocku”.
– Nawet ja? Szef programu!
– Nawet ty, Roń! Zresztą to już całkiem inny program. Szczęki generała ledwo dostrzegalnie drgnęły.
– A jeśli potwierdzi się wersja planowej mistyfikacji, co wtedy?
– Wtedy będziemy musieli zapomnieć o tym, cośmy tu oglądali. Wszyscy. Na zawsze.
Drzemki Cliffa stawały się coraz krótsze. Często budził się po kwadransie ciężkiego snu, notował jakieś liczby, wzory, uwagi. Potem zasypiał, przybierając dziwnie wymyślne pozycje. Być może te pozy powodowały, że śnił na żądanie właśnie to, co chciał zobaczyć?
Jednocześnie zachowywał dużą czujność i dbał, żeby nikt nie zaskoczył go w trakcie owych krótkich przerw w hibernacji. Ale nikt nie nachodził go w miejscu odosobnienia, nawet ptaki trzymały się z dala od jego bungalowu. Z racji swych obowiązków Betty zaglądała do niego regularnie, pięć razy dziennie, strażnicy dostarczali posiłki, dwukrotnie zajrzał Steve, ale Robbins nawet się nie obudził.
– Boję się o Cliffa, zdaje się, że po okresie euforii jego choroba osiągnęła nowe stadium: apatii – stwierdziła po kolejnych oględzinach lekarka. – Diabelnie niepokojąca jest ta śpiączka.
– A co może z tego wyniknąć? – zaniepokoił się Steve.
– Nie mam pojęcia, nie jestem specjalistką od chorób umysłowych. Próbowałam przekonać Greensona, że jeśli nawet z jakichś bzdurnych powodów przetransportowanie Robbinsa do szpitala nie jest możliwe, to przynajmniej trzeba ściągnąć specjalistów tutaj, na miejsce.
– Odmówił?
– Dał mi do zrozumienia, że to nie leży w jego gestii. Biedny Cliff, nie możemy mu pomóc! – Betty zamknęła drzwi izolatki i wycofała się, nie widząc, jak na moment otworzyło się zielone oko rudzielca, a twarz wykrzywił mu szelmowski uśmiech.
W tym samym czasie Umberto skończył „wizytę” w następnej epoce. Trzy dni mijały od chwili, gdy zabrał się do przegrywania historycznych materiałów, a im dłużej obcował z fantastycznym wziernikiem w przeszłość, tym coraz gorsze miał samopoczucie. Czuł się jak automobilista, który wie już, że sunie jednokierunkową śliską drogą w stronę katastrofy, bez możliwości odwrotu.
Romans z tajnymi służbami Galeni nawiązał jeszcze podczas studiów w Mediolanie. Potrzebował pieniędzy, pochodził z proletariackiej niezamożnej rodziny, a bardzo lubił się bawić. Kochał kobiety, a te, choć fascynowały je męskie walory Umberta i jego nieprawdopodobna witalność, mimo wszystko nie przepadały za biedakami. Toteż zostając, zgodnie z tradycją rodzinną, członkiem Włoskiej Partii Komunistycznej, rozpoczął jednocześnie pracę na rzecz drugiej strony.
Po paru latach, kiedy osiągnął sukces i wyjechał do Ameryki, gdzie zaczął pracować na Uniwersytecie w Houston, miał nadzieję, że rolę kapusia ma już za sobą. Niestety, Amerykanie posiadali jego akta, a w czasach Reagana i Busha niechętnie patrzono na imigrantów, którzy otarli się o Włoską Partię Komunistyczną (nawet służbowo). Stawką było dostanie się do Centrum, udział w Programie Kosmicznym i Umberto uznał, że gra warta jest ceny. Został ponownie informatorem tajnych służb, tym razem FBI, przy czym przez długi czas mógł ten fakt traktować jako czczą formalność – czasem poufne rozmowy, kiedy indziej zwięzłe notatki. I dopiero w pięćdziesiątej pierwszej wiośnie życia musiała mu się przydarzyć ta afera z „Rainbowem”...
Teraz oglądał powstanie „Nika”, bezprzykładną rzeź w Bizancjum rozpoczętą zamieszkami na hipodromie. Ileż w tym wszystkim było krwi, ile łajdactwa, choć oczywiście w gigantycznym filmie, aby trafić na „momenty”, należało przelatywać kilometry życiowej szarzyzny. Miły Boże, pomyślał o tych wszystkich historykach i archeologach, którzy przeczytali dziesiątki kronik, przegrzebali stosy inskrypcji i pokleili nieprzebraną liczbę skorup, aby żmudnie odtworzyć przybliżony obraz życia codziennego w Rzymie, Bizancjum, w Galii... A on miał tu wszystko na odległość wyciągniętej ręki. Jak w akwarium.
W odciętym od rozszalałej ulicy patio zakrwawiony setnik gwałcił młodą dziewczynę. Galeni widział już tysiące Podobnych scen, teraz patrzył jak urzeczony. Nawet nie dlatego, że młoda Greczynka dziwnie przypominała mu Betty. Patrzył na zaimprowizowane łoże, które tworzyły rzucone na kupę rulony, zwoje i manuskrypty z bezcenną wiedzą o antyku... Za chwilę miecz zatopi się w piersi dziewczyny, a ogień pochłonie zapiski. On mógł to tylko oglądać, niemy świadek z przyszłości, może daleki prawnuk mordercy. Owszem, mógł cofnąć film, zobaczyć wydarzenia z dnia poprzedniego, gdy dziewczyna spotyka się z jakimś młodym arystokratą, a ten czyta jej swoje wiersze pod czujnym okiem rodziców. Mógł też polecieć w przyszłość i zobaczyć, jak w ogródku klasztornym podczas modlitwy śmierć zabierze pokutującego setnika. I mógł tę czynność powtarzać wielokrotnie.
Ale tylko to był w stanie zrobić – żadnych szans, by namówić dziewczynę na wyjazd dzień wcześniej z matką do wiejskiej posiadłości...
Na moment zamyślił się, czy gdzieś wysoko nad nim nie ma kolejnego obserwatora, dla którego jest on tylko pewną liczbą klatek filmu wideo...
Przeszedł go dreszcz. Nie miał dotąd specjalnych skrupułów, nawet wtedy, gdy donosił na kolegów; był to rodzaj służby, kontraktu, ale obrazy z przeszłości poruszyły go do głębi. Na swój sposób nigdy nie przestał wierzyć w Boga. Pozostawał katolikiem może nie tyle z głębokiego przekonania, co na wszelki wypadek.
Wizja kary za grzechy poraziła go z całą mocą. Oczywiście bardzo prędko wytłumaczył sobie, że nie ponosi odpowiedzialności za poczynania góry, a współpracując dla dobra państwa, działa dla dobra powszechnego (włączając w to również i dobro kolegów).
Pojawił się jednak inny strach. Zimna determinacja, którą widział w oczach Bernsteina i Mendeza, nie wróżyła niczego dobrego. Na razie był im potrzebny, dokonywał przegrań, poinformował na czas o odkryciu Cliffa... Co będzie, gdy zakończy pracę, gdy stanie się już tylko jeszcze jednym niebezpiecznym świadkiem?
Gdybym tak potrafił przekonać ich, że jestem nadal bardzo przydatny? – pomyślał Umberto.
Martwiła go również możliwość zniszczenia materiałów. Zdawał sobie sprawę, że dla historii człowieka te nagrania stanowiły bezcenny skarb, przy którym grobowiec Tutenchamona to dziurawa portmonetka żebraka. Ale co mógł zrobić? Skopiować jak najwięcej?
Czasami zastanawiał się, czy nie powinien ostrzec kolegów. Ale co by to dało, ich los zależał od decyzji zwierzchników. Poinformowani o zagrożeniu mogliby tylko narobić głupstw, jeszcze bardziej pogorszyć swoją sytuację.
A Betty...
Ze stopklatki patrzyły na niego nieprzytomne oczy przerażonej Greczynki. Cóż, w dalszym życiu Galeniego nie było miejsca na młodą lekarkę. Zdawał sobie sprawę, że ich dotychczasowy układ właśnie wygasał. Każdy wziął z niego tyle, ile mógł. Ona potrzebowała go, aby dostać się na „Śmieciarkę”, i to jej załatwił, a on dzięki niej czerpał satysfakcję z maleńkiego odwetu na kapitanie Rossnerze, któremu zawsze zazdrościł pozycji i sławy.
Oczywiście, poza przyjemnością zemsty (ból, który pierwszego dnia ich wspólnego spotkania, zobaczył na twarzy Steve'a, sprawił mu zaiste boską rozkosz) ciało Betty dawało wiele zabawy. On też przykładał się nieźle w czasie ich długotrwałych igraszek, ale przecież takich dupeczek jak Elisabeth Stone były tysiące...
Westchnął, opuścił Konstantynopol i zabrał się za przegrywanie następnej partii historii na dysk CD-ROM laserowego zapisu obrazu. Postanowił pracować najwyżej do północy. Był zmęczony, a mimo to za dnia demonstrował Mendezowi pośpiech, wieczorami spowalniał rytm. Podświadomie czuł, że nie należy się spieszyć.
Profesor nie wracał już trzecią noc. Nie dawał też żadnego znaku życia. Doktor Stone zaczynała odczuwać niepokój. Coś mu się musiało stać? Ale co? Nigdy nie miała specjalnych kłopotów z zaśnięciem, tej nocy jednak, po czterech godzinach przewracania się na prześcieradle, postanowiła zajrzeć do apteczki i wziąć coś na sen. Zarzuciła szlafrok i boso wyszła ze swego pawilonu. Noc była ciemna. Nów! Od strony „burdelowu” (jak określano potocznie bungalow rozrywkowy) dolatywały pijackie śpiewy Leclerca: „Mariolaine, dziewczyno ma...”
Zastanowiła się, jak na migi przekona strażnika, aby wpuścił ją do ambulatorium. Jednakże strażnika przy wejściu nie było. Zdziwiona otworzyła drzwi swoim kluczem. Zairski najemnik rozwalony na fotelu chrapał pod drzwiami izolatki. Zajrzała do apteczki! Już w pierwszej chwili zauważyła pootwierane szafki, porozsypywane lekarstwa. Tknięta przeczuciem, pobiegła do pokoju Cliffa. Drzwi zastała zamknięte, ale pacjenta ani śladu. Obiegła pawilon i od zewnątrz sprawdziła okno, było uchylone, a kłódka zamykająca kratę – zdjęta. Znalazła też kilka śladów bosych stóp Robbinsa, ale kończyły się one przy betonowym trotuarze.
Pomyślała o alarmie, ale odrzuciła tę myśl. Nie, najpierw skontaktuję się ze Steve'em!
V
Swoją drogą dobrze, że satelita nie zarejestrował dźwięku. Obrazy krzyczały wystarczająco donośnie. Galeni śledził pogrzeb tego, którego zwano Biczem Bożym – Attylli.
„Gdzie stąpnął jego koń, trawa nie porosła” – przemknęło profesorowi zdanie zapamiętane ze szkolnej czytanki. Widział rytualne mordowanie ludzi i zwierząt, a potem ukrywanie grobu i skarbca. Kibicował zacieraniu śladów i likwidowaniu świadków. Tego epizodu nie miał w zleceniu Bernsteina – oglądał go na własny rachunek. Dokładnie odnotował współrzędne terenowe i uśmiechnął się.
– Jesteś bogaty, Umbi! Wiesz, gdzie znajduje się bajeczny skarb, którego ludzie szukają bezskutecznie przez półtora tysiąca lat... – rzekł do siebie półgłosem. – To wszystko będzie twoje.
– Pod warunkiem, że opuścisz ten atol żywy – zabrzmiał cichy głos Robbinsa.
Galeni zadrżał i rozejrzał się za jakąś bronią, ale w tej samej chwili pistolet magnum, stanowiący na wyspie wyposażenie czarnoskórych strażników, znalazł się na wysokości jego oczu.
– Żadnych gwałtownych ruchów, profesorze, całkiem niechrześcijańsko byłoby wysłać cię do piekła, nie umożliwiając wpierw odbycia szczerej spowiedzi i wyrażenia skruchy – ironizował mechanik. – Wprawdzie podczas ostatnich seansów mogłeś napatrzyć się na piekło na Ziemi, ale daję ci słowo, właściwe inferno jest niewyobrażalnie gorsze. Widziałem je we śnie.
Umberto nie stracił rezonu, usiłował się nawet uśmiechnąć.
– Ależ Cliff, niepotrzebnie wywijasz tą spluwą, głęboko się mylisz co do mojej osoby. Właściwie to ja mógłbym się bać podniesienia alarmu. Przecież w tajemnicy przed szefostwem kopiuję dla nas najcenniejsze fragmenty, aby nie uległy wandalskiemu zniszczeniu...
– Doprawdy? Wielki bohater z ciebie, profesorku! A przepustkę dostałeś od Mendeza in blanco? Do cholery! Przestań zaprzeczać, Umberto, wiem o tobie wszystko. Od dawna orientowałem się, jakie zagrożenie stanowisz dla naszej grupy, i zamiast wpadać w szał, powinienem cię na zimno załatwić jeszcze w kosmosie. Na przykład wypchnąć w zimną przestrzeń...
Naukowiec zacisnął zęby. Rozmyślał, co stało się z trzyosobową strażą wokół hangaru. I w jaki sposób Robbinsowi udało się opuścić izolatkę.
– Myślisz o tych łapserdakach z ochrony? Nie, nie martw się, nie zabiłem dziś jeszcze nikogo. Od pewnego czasu prowadzę ćwiczenia nad swoją falą bioenergetyczną. Jak zwykle, o jej istnieniu dowiedziałem się ze snów. Przyśniło mi się jakieś pół roku temu, że dzięki maksymalnej koncentracji zapalam wzrokiem papierosa. Wiesz, jaka to praktyczna umiejętność, kiedy dama prosi cię o ogień, a ty nie masz zapalniczki? Sen podsunął mi też sposoby treningu. Oczywiście, zanim pojawiły się pierwsze efekty, musiałem nieźle popracować. Największym sukcesem było stopienie kawałka masła, aż pewnego dnia przypaliłem gaz w kuchence, omal nie wysadzając w powietrze mieszkania. Rzecz jasna, początkowo nie miałem pełnej kontroli nad tymi działaniami i bywało, że rykoszetem godziły we mnie. Sam byłeś świadkiem, na „Śmieciarce” chciałem walnąć skoncentrowaną mocą w ciebie, a wszystko poszło do wewnątrz i rzeczywiście o mały włos nie postradałem zmysłów. Wydaje mi się, że obecnie mogę już panować nad moimi paranormalnymi zdolnościami; to, że strażnicy zapadli w słodki sen, jest tego najlepszym dowodem. Naturalnie, energia powala ich tylko na chwilę, potem wracam do metod tradycyjnych. Ty też dostaniesz odpowiedni zastrzyk...
Galeni cofnął się, ale wzrok Robbinsa przykuł go do miejsca.
– Spokojnie, stary, powiedziałem, jeszcze pożyjesz.
– Jesteś szalony, Cliff. Być może masz szlachetne intencje, ale to wszystko na nic. Nie zdołasz przecież opuścić wyspy, a jeśli nawet, dopadną cię, zanim oddalisz się choćby o milę.
– Mówisz, że nie zdołam? Jednak spróbuję.
– Jak? Jedyny helikopter jest dziś na niszczycielu.
– Nie przepadam za lataniem w nocy. Wolę łódź. Przez moment profesor wydawał się być zdziwiony wzmianką o łodzi.
– Nie słyszałeś o łodzi podwodnej typu „Nemo”, przypłynął nią tu ten kurdupel Bernstein, i obecnie leniwie okrąża ona atol, czekając na dalsze zadania. Załoga nudzi się, toteż na zmianę, pontonem, dwójkami zawija do naszego burdelowu. Sądzę, że uda mi się zastąpić zmęczonych seksem marynarzy i wrócić zamiast nich na pokład... Jest to bardzo zmyślny okręcik, mały, praktycznie niewykrywalny i niedostępny dla bomb głębinowych. Jak przypłynę do Kalifornii, wyślę ci pocztówkę. A teraz wybacz, ktoś musi zasnąć, aby nie spał ktoś, to są zwyczajne dzieje.
Galeni odczuł niewidzialne uderzenie, jak nagłe wyszarpnięcie ziemi spod stóp, zapadł w niebyt. Robbins doskoczył do niego i wbił mu w ramię strzykawkę. Miał jeszcze sporo roboty do wykonania przed opuszczeniem wyspy. Wprawdzie CD-ROM-y umieszczono w szafie pancernej, której szyfr znali wyłącznie Mendez i Bernstein, ale Cliff wyśnił ten kod jeszcze poprzedniej nocy. Spokojnie powybierał najważniejsze nagrania. Nie upłynął kwadrans, a już go nie było.
Rossner mylił się głęboko, sądząc, że po nocy, podczas której po raz pierwszy kochali się z Betty, ich romans stanie się normalnym, choć nie uświęconym żadnym prawem związkiem dwojga zafascynowanych sobą ludzi; że z czasem, choć część uczucia, którym darzył młodą studentkę, zakiełkuje w niej podobnym afektem, choćby przez wdzięczność. Przez następne dwa miesiące Ela Kamyk bywała jego nieregularną kochanką. Nie była, bywała! Z większymi lub mniejszymi oporami oddawała się kapitanowi, ale nigdy nie działo się to w radosnym upojeniu. Owszem, materac świadkiem, w trakcie było jej nawet dobrze, przeżywała fizyczne uniesienia, ale zaraz potem chłodła szybciej niż aluminiowy kaloryfer, ogarniały ją jakieś skrupuły, wątpliwości. Stawała się milcząca, niemiła.
Może poświęcam jej za mało czasu? – myślał Steve. -Proponuję seks bez długotrwałego przygotowania, snack bar miłości zamiast całodobowej uczty? Jednak zajęcia w Centrum, loty, wykłady, wreszcie Patrycja nie pozwalały na więcej.
A tolerancja pani Rossner też miała swoje granice. Kobiecą intuicją wyczuła, że romans jej męża, którego oczywiście domyślała się, wkroczył w niebezpieczną fazę. Zażądała wyjaśnień. Steve początkowo unikał otwartego konfliktu. Kłamał, udzielał wykrętnych odpowiedzi, wymyślał rozmaite „wyjazdy służbowe”. A potem przyszło mu do głowy, że wszystkie problemy z Betty mogą wynikać z jej uczciwości, z jej dążeń do ułożenia sobie normalnego życia, którego, jak zapewne myślała, żonaty mężczyzna nie był jej w stanie zapewnić. Chciał widzieć w niej kochankę, może należało, mimo różnicy wieku, zobaczyć żonę?
W Nowy Rok, na balu w Centrum, doszło do wielkiej awantury z Patty. Po krótkiej wymianie zdań na jakiś absolutnie błahy temat, mocno pijana spoliczkowała publicznie męża. Ten bez słowa opuścił przyjęcie. Pojechał do wynajętego domku, Betty jednak tam nie zastał. Nie zrezygnował, odszukał ją w jej dawnym pokoju w campusie, świętowała Nowy Rok razem z koleżankami w towarzystwie koszykarzy z akademickiej drużyny.
– Muszę z tobą natychmiast porozmawiać – rzucił, gdy zaprosiła go, aby wszedł.
– Jesteśmy całym towarzystwem!
– Idziemy, mała – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Posłuchała go. Był przecież jej panem instruktorem! Jeden z koszykarzy (wzrostu na oko metr dziewięćdziesiąt sześć) ruszył za nimi z ponurym wyrazem twarzy.
– Daj spokój, Bob! – powiedziała dziewczyna.
Po drodze kupili butelkę szampana i kurczaki. W domku Betty zachowywała się biernie. Kochał się z nią ostro, zadając ból i nie czekając, aż sama dojrzeje do rozkoszy, a potem przebrał ją w szałową sukienkę, którą kupił jej na Boże Narodzenie i zawiózł z powrotem do Down Town.
Na przyjęciu nie było już Patty, ale zastali całą ferajnę z Centrum: pułkownika Greensona, doktora Galeniego, Cliffa Robbinsa.
Betty czuła się okropnie zażenowana rolą, którą jej wyznaczył, ale zarazem była piękniejsza niż kiedykolwiek -przedtem czy potem. Tym razem Rossner, który dotąd utrzymywał ich związek w tajemnicy, nie krył swej sympatii do dziewczyny. Traktując ją jako swoją panią, tworzył fakty dokonane, przedstawiał Betty znajomym, przełożonym...
– Co ty robisz, Steve? – szeptała coraz bardziej przestraszona studentka.
Koło czwartej wrócili do domu. Znów poszli do łóżka i Steve, choć zmęczony, ponownie dopiął swego. A gdy leżała obok niego bez słowa, z otwartymi szeroko oczami, wykonał w swoim mniemaniu rozstrzygający gest, mówiąc:
– Rozwodzę się, Bet!
– Co? – poderwała się i cofnęła, opierając mocno o ścianę. Z potarganymi włosami przypominała dzikie zwierzątko zapędzone w róg klatki.
– Opowiedziałem Patrycji o nas. Powiedziałem, że cię kocham i nigdy z ciebie nie zrezygnuję. Nie przypuszczam, żeby robiła mi trudności z rozwodem...
Betty milczała chwilę, a potem zaczęła go prosić:
– Nie rób tego, Steve, nie rób, bo będziesz bardzo nieszczęśliwy.
Idiota, brał te słowa za przejaw nieśmiałości, a gdy zobaczył, że płacze, uznał, że są to łzy szczęścia. Później, gdy wtuliła się w niego ciepła, pachnąca, młoda i usnęła, ogarnęła go bluźniercza pewność wygranej.
Następnego dnia wyjeżdżał do Europy przekonany, że wszystko jest na dobrej drodze. Owszem, dziewczyna miała wątpliwości, ładnie to nawet o niej świadczyło. Dotąd metoda faktów dokonanych stosowana wobec Betty zawsze przynosiła efekt. Sądził, że i teraz patent zadziała.
Przez półtora miesiąca bawił poza Houston, pisał romantyczne listy do panny Stone, telefonował. Nie zrażał się, że tylko raz udało mu się chwilę z nią porozmawiać. Prosiła, żeby pogodził się z Patty, a potem połączenie się urwało. W tym czasie prawnicy przeprowadzili rozwód. Zraniona duma Patrycji sprawiła, że nie stawiała żadnych warunków. Tym bardziej, że otwierały się przed nią nowe możliwości. Z Los Angeles otrzymała bardzo intratną propozycję z miejscowej stacji telewizyjnej. Dla ambitnej dziennikarki była to wielka szansa.
Gdy Steve wreszcie wrócił do Houston, nie zastał Betty w mieszkaniu. Wszechobecny kurz świadczył o tym, że nie zaglądała tam od ich ostatniej nocy. Telefonował wszędzie, znalazł ją na uczelni. Nalegała, aby spotkali się w mieście. Ustąpił, kupił nawet kwiaty.
Gdy zobaczył ją z samochodu, jak stała po przeciwnej stronie ulicy, z pośpiechu zaparkował nieprzepisowo i przebiegł jezdnię mimo czerwonego światła, wśród pisku opon hamujących wozów i złorzeczeń kierowców. W ostatniej chwili zwolnił krok. Betty wydała mu się odmieniona. Poważna, surowa, zmieniła uczesanie i ubrała się w marynarkę w męskim stylu. Do pocałunku podsunęła jedynie Policzek.
– Źle zrobiłeś z tym rozwodem – zaczęła pierwsza. -Prosiłam cię, żebyś tego nie robił, ale postawiłeś na swoim.
– Moje małżeństwo od dłuższego czasu i tak było fikcją, a poza tym chciałem być wobec ciebie uczciwy.
Spuściła wzrok.
– Ale ja nie byłam wobec ciebie uczciwa, Steve – powiedziała cicho. – Gdy mieszkaliśmy razem, miałam paru chłopaków...
– Teraz to nie ma żadnego znaczenia!
– Przeciwnie, teraz ma to bardzo duże znaczenie. Wszystko przemyślałam. Nie będę z tobą, Steve. Przyjaźń, moja wdzięczność za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, czego mnie nauczyłeś, to nie miłość.
– Miłość przyjdzie z czasem, kochanie. Dotąd nasz związek był nerwowy, pospieszny, zmienimy to...
– Nie dostrzegasz, że nasz czas już się skończył, Steve? Zdumiewał go ten jej spokój, ta powaga, ta niezależność.
– Na Boga, dziecko, czy coś się zmieniło, czy możesz wymienić chociaż jeden powód tego steku bredni?
– Tak, jestem w ciąży.
– Ze mną? – wykrztusił wstrząśnięty.
– To nie ma znaczenia. Bierzemy ślub z Bobem... – Teraz dopiero dostrzegł koszykarza (metr dziewięćdziesiąt sześć) spacerującego przed kawiarnią.
– A ja? A my... – wyjąkał.
– Wróć do Patrycji! Mimo wszystko. Opanował się, choć dusza w nim wyła.
– Rozumiem, czy mógłbym coś dla ciebie zrobić?
– Gdybyś mógł pożyczyć mi parę groszy, jest u nas bardzo cienko...
Stała w progu jego pokoju drobna i rozdygotana.
– Cliff uciekł, jakimś cudem uśpił strażników i dał nogę przez okno – powiedziała. – Zupełnie nie wiem, co mam teraz robić?
– Widział cię ktoś?
– Nie!
– W takim razie najlepiej udawaj, że cię tam nigdy nie było.
– Sądzisz, że Cliffowi się uda? Przecież wszyscy siedzimy tu jak mysz w pułapce.
Przygładził zmierzwione podczas snu włosy.
– Gdyby chodziło tu o kogokolwiek innego, nie dawałbym mu najmniejszej szansy, ale w Robbinsie budzą się coraz to nowe fantastyczne możliwości...
– A my, co powinniśmy zrobić? Ciągle nie mam kontaktu z Umbertem, Leclerc jest bez przerwy zalany. Jestem przerażona, Steve.
– Tak, my dwoje zostaliśmy skazani na siebie! Ale wierz mi, to nie jest najwyższy wymiar kary. Opowiedz mi, kiedy zauważyłaś tę ucieczkę, a ja zrobię ci kawy.
Ani się obejrzeli, jak niebo zaczęło jaśnieć.
– Powinnam lecieć – rzekła.
– Ponieważ nie mogę już powiedzieć: dobranoc, życzę ci miłego dnia.
Skierowała się ku drzwiom, ale w tym momencie z piskiem opon przeleciał pobliską drogą wóz patrolowy. Wartownicy śpiący w dyżurce między bungalowami poderwali się na równe nogi...
– Obawiam się, że będziesz musiała spędzić resztkę nocy tutaj, Betty, obowiązuje „generalska godzina policyjna”. Czekaj, przyszykuję ci posłanie na kanapce w salonie.
Trudno opisać gniew Sama Bernsteina, gdy dotarła do niego wiadomość o tym, co zdarzyło się tej nocy na wyspie. Wpadł do hangaru, kopniakami próbował dobudzić Galeniego, a od Greensona zażądał rozstrzelania profesora.
– Przed czy po obudzeniu? – zapytał sucho generał.
Mendez zachowywał się powściągliwie, choć nim również targało wzburzenie. Wina Umberta nie była pewna, a uśpionych ludzi, łącznie ze znalezionymi w krzakach splecionych w braterskim uścisku dwóch marynarzach z załogi „Nemo 2”, było tak wielu, że należało przyjąć, że na atol dokonał desantu niewidzialny batalion wroga lub, że rzeczywiście Robbins dysponował ogromnymi paranormalnymi zdolnościami.
– Ma nad nami około pięciu godzin przewagi – podsumował Mario. – Wiemy, że ten czas pozwolił mu na dotarcie pontonem na pokład „Nemo 2”, na obezwładnienie załogi...
– Chciałem zwrócić uwagę, że mógł ich pozabijać, ale nie uczynił tego – wtrącił generał. – Tracąc sporo czasu,! załadował uśpionych na tratwy ratunkowe i dopiero potem przystąpił do zanurzenia jednostki.
– Mniejsza o szczegóły – przerwał prezydencki doradca. – Czy w obecnej chwili możemy zlokalizować tę łódź?
– Najprawdopodobniej wzięła pełne zanurzenie.
– A impuls kontrolny?
– Cliff musiał go wyłączyć.
– Czy chce pan powiedzieć, generale – wybuchnął Bernstein – że nie mamy pojęcia, gdzie się podziewa ten drań, i że nie ma sposobu, aby przeszkodzić mu w ucieczce z tymi dyskami?
– Tak, to mniej więcej chciałem powiedzieć.
– Nie wierzę, że nie ma na to metody!
Greenson wydawał się być rozbawiony wściekłością propagandzisty.
– Jest! Należy tylko spuścić wodę z Pacyfiku! Mendez nie mieszał się do ich rozmowy i najwyraźniej, sądząc po zmarszczonym czole, nad czymś intensywnie myślał.
– Sposób by się i znalazł – mruknął wreszcie na wpół do siebie, na wpół do pozostałej dwójki. – Harris wyrazi zgodę, ale Jim...
– Nad czym myślisz, Mario?
– Nad wykorzystaniem „Sigmy”.
– ”Sigma”, a cóż to takiego? – generał wydawał się być zaskoczony. – Nigdy o tym nie słyszałem.
– Bo nie musiałeś. „Sigma” to dość złożony i ściśle tajny program ostatecznego zabezpieczenia jednostek specjalnych. Z przyczyn wiadomych ograniczę się do wariantu „Nemo”. Konstruktorzy przewidywali różne ewentualności, włącznie z możliwością zawładnięcia łodzią, która może przecież pełnić funkcje rezerwowego centrum decyzyjnego, przez terrorystów. Wyobraźcie sobie, że jakimś draniom z „Czarnego Września” czy „Czerwonego Listopada” wpada w ręce prezydent, jego teczka kodów...
– Sytuacja zbliżona do naszej!?
– Właśnie. Ale nikt nie wie, że wewnątrz pancerza „Nemo” zatopiony jest ładunek reagujący na określony, kodowany impuls. W zasięgu ręki prezydenta znajduje się jeden dodatkowy guzik, który z prędkością światła może wywołać eksplozję, gdziekolwiek łódź by się znajdowała. Jeśli uda mi się namówić prezydenta do naciśnięcia tego guzika, wszystkie problemy związane z dyskami, Cliffem Robbinsem i naszą własną nieudolnością automatycznie się rozwiążą.
Zapadła cisza i dopiero po chwili Bernstein nachylił się i pocałował Mendeza w ucho.
– Wiesz, kocham cię, ty diable!
VI
Galeni budził się powoli. Upływ czasu i kopniaki Bernsteina zrobiły swoje. W półśnie słuchał rozmowy prezydenckich prominentów. Nim jednak rozmowa dobiegła końca, był już całkowicie przytomny. I to przytomny do tego stopnia, żeby konsekwentnie udawać nieprzytomnego.
Wkrótce zabrali się za niego czarnoskórzy ochroniarze, zaaplikowali końską dawkę kofeiny, polali wodą i dali mu parę razy po pysku. Otworzył oczy.
Przesłuchiwali go Greenson i Bernstein. Mendez odleciał już helikopterem poza wyspę, obiecując wrócić, kiedy to tylko będzie możliwe. Zeznania profesora nie wniosły jednak wiele nowego. Potwierdził, że tak on, jak i wartownicy byli bezradni wobec parapsychicznych zdolności mechanika. Relacja z rozmowy, jaką profesor odbył z Robbinsem, zgadzała się z tym, co prezydenccy doradcy wydedukowali sami wcześniej.
– Czy przypuszcza pan, że mógłby poradzić sobie z nami wszystkimi? – pytał sekretarz prasowy.
– Nierównocześnie. Ładunki bioenergetyczne, którymi dysponuje Cliff, są dość słabe i ograniczone w działaniu. Mogą oszołomić jednostkę, jednak nikogo nie zabijają. Sądzę., że w starciu z paroma uzbrojonymi ludźmi Robbins nie miałby nic do powiedzenia.
Po przesłuchaniu polecili mu ponownie zająć się kopiowaniem materiałów zabranych przez Cliffa.
– Jestem zmęczony, nie widziałem się parę dni z moją dziewczyną – zamruczał. – Pozwólcie mi odpocząć.
– Dobrze – nieoczekiwanie zgodził się Bernstein. -Wróć dziś do swoich kolegów, zorientuj się, jak komentują ostatnie wydarzenia i w ogóle miej na wszystko oczy szeroko otwarte.
Galeni spojrzał na Greensona, ale generał tylko przyzwalająco skinął głową.
Mimo że prezydencka maszyna specjalna „Tomcat-lux” przemierzała drogę z zawrotną prędkością 2000 kilometrów na godzinę, i tak Mendez, zanim doleciał do Waszyngtonu, miał sporo czasu na rozmyślania. Nie przypuszczał, że pojawią się aż takie komplikacje. Użyć „Sigmy”! Do diabła! Lojalności Harrisa był pewien. Od paru lat robili wspólne interesy i generał nie miał prawa mu podskoczyć, ale jak miał przekonać prezydenta. Parokrotnie usiłował wyobrazić sobie rozmowę z Henseyem. W niektórych sprawach prezydent bywał przerażająco niezdecydowany. Co innego Brentwood. Wiceprezydent był prawdziwym człowiekiem czynu, przypominającym osobowością Nixona lub Reagana. Aż dziw, że został wybrany jako zastępca Jima. Taki człowiek przydałby się dziś Ameryce...
Oczywiście obstawiony właściwymi ludźmi, jak Mario, , Bernstein, Harris...
Ile dzieli każdego wiceprezydenta od stanowiska prezydenta USA? Dwie i pół uncji ołowiu – przypomniała mu się stara zagadka. I zląkł się własnej myśli. Od początku całej tej akcji z coraz większą siłą odczuwał, że walczy w nim dwóch ludzi – dawny, normalny Mendez, oczywiście kawał sukinsyna, ale jednak z pewnymi skrupułami, oraz ten drugi, okrutny i bezkompromisowy... Co ciekawsze, to alterego, dotąd znane mu jedynie z ciepłego wewnętrznego głosu, wydawało się z godziny na godzinę coraz lepiej sadowić w jego psychice. Tak, jakby budziło się z długiego letargu.
Nagle poczuł gwałtowne swędzenie lewej dłoni. Uniósł ją. Z pozoru nic się nie zmieniła, ale kiedy lekko przymrużył oczy, wydało mu się, że widzi wokół niej siną poświatę, w której jego szczupłe palce przypominały szpony drapieżnego ptaka...
– Cóż za bzdura! Jestem rzeczywiście okropnie przemęczony.
Na wysokości Hawajów zmogła go drzemka. Wydało mu się, że idzie korytarzem pierwszego piętra w stronę Owalnego Pokoju, a personel ustępuje mu z drogi, z przestrachem malującym się na twarzach. Dlaczego? Czyżby się zmienił? Z zaskoczeniem skonstatował, że ze ścian poznikały wszystkie lustra. W przedpokoju drogę zagrodził mu szef ochrony, Malinsky.
– Stary jest zajęty!
– Muszę się z nim zobaczyć!
– Nie ma czasu.
– A kiedy będzie miał?
– Nigdy! Oddaj legitymację i identyfikator, Mario!
Przerwa, przeskok w zwidach. Nagle znalazł się w łazience na parterze Białego Domu. Intensywnie wpatrywał się w lustro. Ale zamiast własnej twarzy widział tam oblicze Jima Henseya! Wpił się wzrokiem w jego oczy aż do bólu...
– Przepraszam, panowie – pobladły nagle prezydent oparł się o blat biurka.
– Czy coś się stało? – zapytał zaniepokojony sekretarz skarbu, przerywając referowanie zagadnień budżetowych.
Hensey nie odpowiedział, jego twarz w okamgnieniu zrobiła się kredowobiała, a z łapiących gorączkowo oddech ust wypłynął strumyczek krwi.
Uderzenie w twarz rzuciło ją o ścianę.
– Kurwiłaś się, suko! – ryknął Umberto i zamierzył się Powtórnie. Tym razem Betty wykonała unik i wyprowadzając cios stopą trafiła Galeniego w podbrzusze. Zawył.
– Wiem wszystko – wycharczał, gdy odzyskał oddech.
– Spędziłaś dzisiejszą noc ze Steve'em! Wystarczyło, żebym na parę dni stracił cię z oczu!
– To moja sprawa – odpowiedziała. Jej oczy płonęły. Profesor nigdy dotąd nie widział lekarki w podobnym stanie.
– To moja sprawa! – powtórzyła. – Ale gwoli formalności mogę ci powiedzieć, że nie spałam dzisiejszej nocy z Rossnerem, natomiast mogę cię zapewnić, iż zrobię to przy najbliższej nadarzającej się okazji!
Galeni ciężko usiadł na łóżku.
– Wybacz, mała, uniosłem się, ale masz pojęcie, co ja przeszedłem przez te ostatnie dni.
– Gdzie byłeś?
– Na „Little Rocku”, musiałem dokonać paru ekspertyz dla Centrali.
– Wiesz już o Cliffie?
– Pilot śmigłowca coś mi o tym mówił, podobno zwiał.
– Tak, koło północy. Nie mamy jednak pojęcia, gdzie mógł się ukryć, a ponieważ od paru godzin patrole zaniechały przeczesywania wyspy, sądzimy, że udało mu się opuścić atol.
– Podobno uciekł pontonem na morze – rzekł Umberto.
– No, to nie ma żadnych szans!
– Całym sercem pragnę, żeby mu się udało! – Kątem oka dostrzegł, że rysy Betty Stone złagodniały. Podszedł do niej i z maksymalnym wdziękiem pocałował ją w rękę. – Jeszcze raz cię przepraszam, kochanie.
Po dramatycznej rozmowie w kawiarni Rossner wyrzucił z pamięci obraz Betty, wyszarpnął go, jak dziewiętnastowieczny chirurg wyrywał z rany kulę, nie przejmując się zbytnio, że uszkadza sąsiednie tkanki.
Po tym zabiegu pozostała najpierw głęboka dziura, później długo nie gojąca się blizna, a potem już nic. Dyskretnie omijany zakątek pamięci.
Na stałe zachował jedynie głęboką nieufność do kobiet lęk przed ponownym zaangażowaniem się. Duma nie pozwoliła mu powrócić do Patrycji, choć od wspólnych znajomych wiedział, że była żona oczekuje na taki krok; poświęcił się wyłącznie pracy. Kobiety traktował odtąd jak towar. Najchętniej wyjmował coś przypadkowego na jedną noc, na krótki weekend, stroniąc od jakichkolwiek flirtów z koleżankami w pracy.
Z radością wykorzystał propozycje z Ośrodka na Cap Canaveral i przeniósł się na Florydę. Tam z zapałem włączył się w program testowania nowej generacji wahadłowców. Znów zaczął latać w kosmos. Rychło stał się jednym z najlepszych dowódców, podejmujących się najniebezpieczniejszych nawet misji. Miał doświadczenie, maksymalny poziom inteligencji i nie posiadał rodziny. Wymarzony kamikadze.
Naturalnie Steve nie przejawiał skłonności samobójczych właściwych Japończykom. Lubił się tylko sprawdzać. Zresztą od dawna postanowił, że po ukończeniu pięćdziesiątki wycofa się ze wszystkiego i osiądzie gdzieś na prowincji, aby zająć się tym, co najbardziej lubił, to znaczy fotografowaniem ptaków i czytaniem książek historycznych.
Do ponownego spotkania z byłą kochanką doszło zupełnie nieoczekiwanie. Do apartamentu Steve'a w Port Lauderdale wpadł któregoś dnia Galeni, towarzysz pracy na „Śmieciarce”.
– Słyszałeś pewnie, że doktor Malone zrezygnował z następnego lotu, będziemy mieli nową koleżankę, lekarza.
– Kobietę? – skrzywił się Rossner.
– Znakomitego fachowca! Wprawdzie bardzo niedawno skończyła studia, ale za to z pierwszą lokatą, błyskawicznie zrobiła specjalizację. Rywalizowało o nią parę firm. Wybrała jednak nas. Ma licencję pilota...
Rossner słuchał potoku słów jednym uchem. Nie będę stawiał weta tylko dlatego, że lekarz jest babą! – powiedział.
Galeni wyglądał na bardzo ucieszonego. Wyszli z apartamentu ku samochodom. Poznał ją natychmiast. Stała pod palmą odwrócona profilem. Cała skąpana w popołudniowym słońcu. Piękna, droodna, dojrzała.
Betty przyjechała! Do mnie?
Chciał coś powiedzieć, gdy Elisabeth odwróciła głowę i wydała radosny okrzyk. Pod Rossnerem nieomal ugięły się nogi, postąpił krok naprzód. Dziewczyna jednak minęła go, nie zauważając i padła w ramiona Umberta Galeniego.
– To jest właśnie nasza nowa koleżanka, Betty Stone – powiedział profesor. – Ale, co ja was będę sobie przedstawiać, znaliście się przecież przed laty.
– Steve, tutaj? – Betty wydawała się zaskoczona. -Znakomicie się trzymasz, stary!
– Ty też!
– Do cholery, sprzyja nam szczęście – wykrzyknął Bernstein do Greensona. – Gdybym wierzył w magię, powiedziałbym, że Mario rzucił na Jima zły urok.
Obaj mężczyźni oglądali właśnie kanał CNN, gdy przerwano program, aby podać nadzwyczajną wiadomość z Waszyngtonu:
Prezydent Jim Hensey doznał poważnego porażenia nerwowego, połączonego z krwotokiem i w stanie śmierci klinicznej znajduje się w szpitalu. Przebywający w Kongresie wiceprezydent Brentwood natychmiast udał się do Białego Domu w celu przejęcia obowiązków głowy państwa. Oświadczył, że w każdej chwili gotów jest do złożenia przysięgi. Cała struktura USA działa bez zakłóceń. Apeluje się o spokój!
Cliff Robbins znowu śnił. Otaczał go intensywny błękit. Ale czy było to niebo, czy woda, nie potrafił odgadnąć. Jednocześnie czuł narastanie niepokoju. Jakiś pęcherz grozy rósł w jego mózgu, pęczniał, bulgotał. I naraz błękit zniknął. Otoczyła go lepka, nieprzenikniona czerń.
Nie żyję? Wykluczone. Przecież myślę!
Próbował po omacku biec, chociaż racjonalna część jego podświadomości przekonywała go, iż bieganie we śnie nie ma wielkiego sensu. Gdzieś w przodzie zamajaczyło światełko. Zrazu słabe, z każdym jednak krokiem mocniejsze. Nieziemskie. Po chwili zorientował się, że biegnie wąskim i ciasnym tunelem. Prosto ku światłu... Z tyłu narastał hurkot. Czyżby pościg? Któż jednak mógł gonić go w prywatnym śnie? Odwrócił się i zobaczył, jak zrównuje się z nim pędzące z trzepotem pościeli łóżko. Normalne szpitalne łóżko, na jakim wozi się pacjentów na salę operacyjną. Łóżko z rozkołysaną kroplówką i mężczyzną przykrytym prześcieradłem. Pacjent umierał. Na pędzącym obok monitorze zanikał elektrokardiogram.
Nagle Cliff zdał sobie sprawę, że wie, kim jest ten mężczyzna. Biegnąc równo z posłaniem, patrzył na charakterystyczny owal twarzy prezydenta. Zdawało mu się, że z oddali dolatuje go demoniczny chichot...
– Nie, nie uda się wam, diabły! – wycedził przez zarastające usta. Wyprzedził łóżko, odwrócił się, zaparł nogami, chwycił je za oparcie... Przez moment wydawało mu się, że najechał na niego tramwaj. Łóżko jednak zatrzymało się. Mobilizując w sobie całą energię, spróbował pchnąć je wstecz. Co za ból! Ogarnęła go ciemność.
– Świetnie, że jesteś – powiedział Harris, gdy Mendez znalazł się w bunkrze operacyjnym pod Białym Domem.
– Co z Brentwoodem? – rzucił doradca.
– Nie powinno być żadnych kłopotów. Przekazałem mu twój szyfrogram o kłopotach z Robbinsem, jest za wykorzystaniem „Sigmy”. Swoją drogą, co za niesamowicie korzystny zbieg okoliczności.
Mendez uczuł mrowienie w rękach i schował je za plecami.
– Któż nie byłby za „Sigmą”, słysząc od nas, że obłąkany naukowiec zamierza sprzedać Chińczykom nasze najtajniejsze plany strategiczne.
– Nie pytał, skąd Robbins mógł je zdobyć?
– Pytał. Obiecałem dostarczyć pełny raport. Oczywiście, za jakiś czas. Poświęcimy kogoś, z kim Robbins miał kontakty, a kto dysponował dostępem do materiałów strategicznych...
W okamgnieniu Mendez zobaczył w wyobraźni czerstwą twarz Greensona. Zobaczył też nagłówek komunikatu wypichconego przez Bernsteina: „Wybitny dowódca, jeden z szefów militarnego komitetu NASA, podejrzewany o współpracę z obcym wywiadem, wybiera samobójstwo!” Nie uważał jednak za celowe wprowadzać Harrisa w szczegóły zagadnienia. Generałowie są od wykonywania poleceń cywilów!
– A zatem nic nie przeszkodzi nam w naciśnięciu guzika?
– Za pięć minut będzie po wszystkim!
Steve Rossner siedział przed monitorem swego komputera. Aby zabić czymś przygnębiającą bezczynność, wybrał jedną z gier losowo-strategicznych. Wodząc myszką po pulpicie, nie zauważył nawet wejścia lekarki. Dopiero, gdy delikatnie oparła się o niego...
– Betty?
Chciała chyba powiedzieć mu coś bardzo ważnego, ale właśnie w tym momencie ekran pociemniał, a potem eksplodował spadającymi gwiazdami. Przez moment patrzyli jak urzeczeni.
Po sekundzie pojawił się napis:
ŁÓDŹ „NEMO 2” PRZESTAŁA ISTNIEĆ, ŁÓDŹ „NEMO 2” PRZESTAŁA ISTNIEĆ.
– Mój Boże, skąd tu się to wzięło?
Ekran zaczernił się szeregami równych literek:
KOCHANI, TO JA, CLIFF. PRZEKAZ DLA WAS NAGRAŁEM PRZED WYRUSZENIEM NA ŁÓDŹ. EMISJA ZOSTANIE URUCHOMIONA SAMOCZYNNIE W MOMENCIE, W KTÓRYM MENDEZ ZDECYDUJE SIĘ URUCHOMIĆ PROGRAM „SIGMA” I ZATOPIĆ ŁÓDŹ. ZAPYTACIE, SKORO WE ŚNIE ZOBACZYŁEM SCHEMAT MOŻLIWEJ DETONACJI ŁODZI NA ODLEGŁOŚĆ, DLACZEGO DECYDUJĘ SIĘ NA TAKIE RYZYKO! JEST 50 PROCENT SZANS, ŻE PREZYDENT HENSEY NIE ULEGNIE ARGUMENTACJI MENDEZA I NIE ZGODZI SIĘ NA MOJĄ LIKWIDACJĘ. TO WYSTARCZAJĄCO DUŻO, ABY SPRÓBOWAĆ. FAKT ŻE CZYTACIE MÓJ LIST Z ZAŚWIATÓW, DOWODZI, ŻE SIĘ NIE UDAŁO. CO JEDNAK NIE OZNACZA, ŻE WSZYSTKO JEST STRACONE. WIĘKSZOŚĆ DYSKÓW Z NAGRANIAMI ZOSTAŁA PRZEZE MNIE ZAKOPANA POD POJEMNIKAMI NA ŚMIECI, ZA SPALARNIĄ. TRZECI BĘBEN OD LEWEJ DAJE SIĘ ODSUNĄĆ. KOPCIE POD NIM. A POTEM NAŁÓŻCIE TO NA SIEBIE JAK KAMIZELKI. TY I BETTY. TAM TEŻ ZNAJDZIECIE POLECENIE, CO CZYNIĆ DALEJ. ŻYCZĘ WAM POWODZENIA. C.
Popatrzyli na siebie przejęci i bardzo zasmuceni. A więc mechanik nie żyje.
– Pomogę wam w kopaniu! – Tuż za ich plecami rozległ się głos Galeniego. Profesor musiał wejść bezszelestnie do wnętrza i teraz przez ramię czytał list Robbinsa! – Strażnicy nie patrolują terenu zbyt dokładnie w trakcie sjesty. Bez trudu wypełnimy testament Cliffa.
Rzeczywiście, nie zatrzymywani przez nikogo dotarli na miejsce, odsunęli wskazany pojemnik, rozkopali ziemię. Celofanowe worki znajdowały się dość płytko. Steve otworzył pierwszy z nich i obok dysków natrafił na kartkę, na której Robbins zapisał kod, pozwalający znaleźć w pamięci komputera następne polecenia.
Pojemniki foliowe z dyskami rzeczywiście przypominały kamizelki ratunkowe, miały otwór na głowę i można było założyć je pod ubranie i mocno przepasać.
– To jest dosyć ciężkie, powinni założyć to mężczyźni – upierał się Galeni.
– W poleceniu Cliffa była mowa o Stevie i o mnie -odpaliła Betty.
Zawrócili do bungalowu Rossnera, aby dowiedzieć się, co mają czynić dalej.
– Przepraszam, ale na chwilę będę musiał was opuścić – Powiedział nagle Galeni. – Wśród tych wszystkich wydarzeń zapomniałem, że nadeszła pora wzięcia paru pigułek. Nie czuję się ostatnio najlepiej. Ale zaraz do was dołączę. Za pięć minut!
Niebywale zadowolony z siebie Sam Bernstein z przymkniętymi oczyma poddawał się łagodnym katuszom zadawanym mu przez rosłego masażystę. Wszystko znajdowało się na dobrej drodze. Cliff Robbins nie żyje. Galeni służył im aż nadto gorliwie i powinien już wkrótce odtworzyć podstawowy zasób nagrań. A potem? Ostateczne rozwiązanie kwestii. Likwidacja bazy i wszystkich świadków. Pozostawał jeden szkopuł – Greenson. Ale według Mendeza i ta sprawa miała zostać rozwiązana w ciągu doby. Z Waszyngtonu wyruszył już pułkownik Delhorse, z poleceniem przejęcia dowództwa bazy w imieniu Harrisa. Resztę zrobią jego najemnicy.
Ręce masażysty przesunęły się z ramion Sama ku pośladkom. Przyjemność rosła...
W takim momencie brzęczyk telefonu może jedynie zdenerwować. Murzyn przerwał zabieg i sięgnął po słuchawkę.
– To dzwonić profesor Galeni – powiedział łamaną angielszczyzną.
– Niech zadzwoni później – krzyknął Bernstein. Kiedy jednak Zairczyk odłożył już słuchawkę, do świadomości Sama dotarło, że Umberto miał dzwonić pod ten numer wyłącznie w sytuacjach awaryjnych. Czyżby... Zeskoczył ze stołu.
– Połącz mnie z nim natychmiast!
– Być zajęte! – odparł po chwili masażysta.
Kiedy Galeni został zbyty przez Bernsteina, ogarnął go strach. Zdawał sobie sprawę, że za chwilę będzie musiał wrócić do kolegów. Nie mógł jednak nie złożyć meldunku o znalezieniu dysków. Doszedł do wniosku, że mniejszym złem będzie zadzwonienie do generała Greensona. W końcu był jego informatorem.
– Szefie, mam wiadomość – powiedział po uzyskaniu połączenia. – Nowe, bardzo ważne informacje: Rossner i Stone są w zmowie z Robbinsem, odkopali te CD-ROM-y.
– Spokojnie, Umberto! Cieszę się z tych informacji. Sądzę, że powinniśmy o tym pogadać osobiście.
– U pana w biurze!?
– O tej porze zwykle biegam. Co byś powiedział o lasku za starymi hangarami.
– Ale ja powinienem wrócić i sprawdzić, co Steve i Betty tam knują...
– Za kwadrans w lasku!
To było polecenie, a Galeni znany był ze swej gorliwości. Na wszelki wypadek jeszcze raz próbował połączyć się z gabinetem biologicznej odnowy Bernsteina. Tym razem numer był zajęty.
Greenson wolno naciągał dres. Dwa razy złapał się na machinalnym sięganiu do kieszeni. Cóż za nawyk. Przecież palenie rzucił przed ponad pół rokiem.
Z trudem panował nad nerwami. Po raz pierwszy w życiu, on, weteran wojny wietnamskiej, szef Tajnych Operacji NASA znajdował się w tak nieprzyjemnej sytuacji. Wiedział już, że może spodziewać się odwołania. Z lotniskowca otrzymał poufną wiadomość od starego przyjaciela, komandora Cookinghama, że jego następca wyleciał już z Waszyngtonu. Czy jednak miało skończyć się tylko na odwołaniu? Znał Harrisa, zdołał przyjrzeć się Mendezowi... Na wyspie pozostało zaledwie kilku jego ludzi, którzy nie mieliby żadnych szans w ewentualnym starciu z bandą czarnych najemników Mendeza. A Delhorse to nie był ktoś, kto nadawałby się na administratora obiektu, to był morderca. Z szafki wyciągnął swoją starą, poczciwą berettę. Przeładował.
Komputer po wprowadzeniu hasła wyrzucił następną porcję informacji od Robbinsa:
CIESZĘ SIĘ, ŻE POSIADACIE JUŻ DYSKI. KOLEJNY ETAP TO SKONTAKTOWANIE SIĘ Z LECLERKIEM...
– Ależ on ma permanentą delirkę – jęknęła Betty. JEGO PERMANENTNY STAN UPOJENIA ALKOHOLOWEGO JEST W DUŻEJ MIERZE SYMULACJĄ. -Cliff wydawał się odgadywać ich wątpliwości. – PRZEWIDUJĄC TAKI ROZWÓJ WYPADKÓW, OBSADZIŁEM PIERRE'A W ROLI SFRUSTROWANEGO PIJACZKA. MUSICIE GO ODSZUKAĆ, PONIEWAŻ TYLKO ON WIE, JAK WYKORZYSTAĆ MODUŁ X...
– A cóż to takiego?
– I JESZCZE JEDNO, WŁAŚCIWIE POWINIENEM OD TEGO ZACZĄĆ. UWAŻAJCIE NA GALENIEGO, UWAŻAJCIE NA ZDRAJCĘ...
– Umberto? – wykrztusiła Betty i aż usiadła. – Profesor zdrajcą, to przecież niemożliwe!
Steve popatrzył na zegarek.
– Miał wrócić po pięciu minutach, a upłynęło już pół godziny. Jak myślisz, gdzie on teraz przebywa? I jaki zestaw lekarstw nam przygotowuje?
Spuściła głowę, milczała.
Na żwirze zachrzęściły buty zairskich najemników.
VII
Mario Mendez uważał się za człowieka rozsądnego i wypranego z emocji. Całe swoje życie poświęcił karierze i wiedział, że najważniejsze to zachowanie w każdej sytuacji zimnej krwi. Wierzył, że sukcesem polityka jest doprowadzenie do sytuacji, w której interesy osobiste i interesy kraju będą tożsame. Dotąd mu się to udawało. Stanom Zjednoczonym również.
Ale sprawa „Serialu wszech czasów”, jak ochrzcił ją w duchu, zachwiała ustalonymi schematami. Na samą myśl o możliwych komplikacjach dostawał zawrotu głowy. Jedne posunięcia wymagały następnych. Skala trudności stale rosła. Zanim zdecydował się uśmiercić Robbinsa, miał jeszcze pewne pole manewru. Ale teraz? Co gorsza, przy całej swojej bezwzględności nie był przekonany, czy podjął tę decyzję samodzielnie.
Kim był ten drugi, panoszący się w nim coraz pewniej? Daleki od snucia fantastycznych hipotez, swoje zwidy, sny traktował jako przejaw pewnych uzdolnień parapsychologicznych, a głos jako element podświadomości. Uważał ciągle, że ze wszech miar korzystna dla nich choroba prezydenta była tylko szczęśliwym (choć nieszczęśliwym) zbiegiem okoliczności.
Chociaż... Nigdy nie prowadził takich doświadczeń. Usiadł wygodnie w fotelu, przymknął oczy i usiłował przypomnieć sobie charakterystyczną postać Malinsky'ego. Prezydenckiego ochroniarza nie znosił od dawna i kiedy w wyobraźni zobaczył potężną klatę piersiową, zadygotał ze złości. „Chłopak z Chicago” szedł swoim charakterystycznym kołyszącym się krokiem marynarza po korytarzu drugiego piętra w kierunku stromych schodów. Z każdą chwilą widział go coraz bardziej wyraziście. Pierwszy schodek... Potknij się, sukinsynu!
Malinsky niósł przed sobą cały stos akt i nie dostrzegł na schodach gumowej kostki pozostawionej przez jednego z prezydenckich buldogów. Poślizgnął się, poleciał twarzą w dół...
Na barierkę! – koncentrował się Mario. – Wyłamie ją, na ba...
Zabrzęczał telefon! W mgnieniu oka stan koncentracji prysł. Wściekły, chwycił słuchawkę. Nikt się jednak nie odezwał. Po wysiłku odczuwał okropny ból głowy. Nawet nie mógł marzyć o powrocie w myślach na klatkę schodową. Skorzystał z interkomu.
– Jest u was Stan? – zapytał w biurze ochrony.
– Za trzy minuty, panie doktorze – odpowiedział któryś z „goryli”. – Bandażują mu właśnie stopę.
– Stało się coś?
– Skręcił nogę na schodach!
Oprócz głowy rozbolały go również nogi. Korzystając, że nikt go nie widzi, zrzucił lakierki. Potem podkusiło go, by zdjąć również skarpetki. Do licha! Dlaczego jego kończyny wyglądały tak dziwnie? Zawsze silnie owłosione, teraz zdawały się być kosmate w czwórnasób, jednocześnie Podeszwa stała się zaskakująco nieelastyczna i chłodna...
Mam halucynacje – pomyślał. – Powinienem wziąć jakieś proszki i się położyć.
Chciał wezwać sekretarkę, ale odezwał się telefon, Dzwonił generał Harris.
– Świetnie, że telefonujesz – ucieszył się Mario. -Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze przed zaprzysiężeniem Brentwooda.
– Dzwonię właśnie w tej sprawie! Wyobraź sobie, Jim Hensey...
– Nie żyje!?
– Wręcz przeciwnie, nagle odzyskał przytomność. Zdziwił się, że jest w szpitalu i zapytał, co z raportem ministra skarbu? Nie miał pojęcia, co z nim się działo przez tyle godzin. Był głodny...
– Przecież lekarze mówili o śmierci klinicznej.
– Telefonuję z sali obok. Jim wygląda na najzdrowszego w świecie. Zażądał, żeby natychmiast przewieziono go do Białego Domu.
– Zaraz przyjadę do szpitala!
– To już możesz nas tu nie zastać. Jim, mimo protestów lekarzy, wstał z łóżka i włożył ubranie.
– Cholera!
Mendez odłożył słuchawkę i przymknął oczy. Usiłował przywołać w wyobraźni twarz prezydenta. Nie mógł! Tym bardziej, że za każdym silniejszym zmrużeniem powiek w jego mózgu pojawiała się gęba rudowłosego, piegowatego mężczyzny powtarzającego z naciskiem:
– Umrzesz, Mario, niestety nie ma dla ciebie ratunku!
– Zobaczymy, marchewo! Co możesz mi zrobić? Przecież ty już nie żyjesz! Jak ci tam w piekle? Co?
Robbins zaczął się bezgłośnie śmiać. Mendez usiłował mu w tym przeszkodzić, pochwycił jego spojrzenie i zakleszczywszy się mentalnie, zwarł się z Cliffem tak silnie, że aż słychać było nieomal skwierczenie szarych komórek.
Doradca nie wytrzymał pierwszy. Krzyknął i otworzył oczy. Zetknął się ze wzrokiem młodej sekretarki, która wbiegła do gabinetu i zobaczyła szefa siedzącego na biurku, bez butów i skarpetek.
– Nic się nie stało, Sue, nic się nie stało! – powtórzył parę razy, zastanawiając się, czy pracownica zauważyła, że ze strachu szczękają mu zęby.
Patrol minął bungalow nie wchodząc do środka. Steve i Betty popatrzyli na swoje przerażone miny i wybuchnęli śmiechem.
– Przeraziłam się jak dziecko! – powiedziała lekarka. Podeszła do Rossnera i objęła go. Przytulił ją po ojcowsku. Jej ciepło ogarnęło go całego.
– Ach, Steve, jaka jestem kretynka! – szepnęła. Przez grzeczność nie zaprzeczył. Poczuł niesamowitą ochotę zagłębić dłonie w jej włosach, obrócić twarz, napotkać gorące, pełne usta... Opanował się jednak.
– Może nie wszystko jeszcze stracone – tłumaczył. -Jeśli Umberto z jakiegoś powodu nie doniósł na nas, jeśli uda się odnaleźć Leclerca...
Jednakże Francuza nie było ani w barze, ani w baraku zajmowanym przedtem przez jego asystentów. Pukali wielokrotnie do drzwi apartamentu. Bezskutecznie. Wreszcie panna Stone, kobieta samodzielna, z Europy Środkowej w dodatku, otworzyła drzwi agrafką.
Uderzył ich mocny odór alkoholu, moczu, brudu. Ale Leclerca w środku nie znaleźli. Zauważyli za to, że ktoś zerwał deski podłogowe w kącie pokoju. Najwyraźniej ten ktoś, kto wpadł tu przed nimi, bardzo się spieszył. W dziurze pod podłogą znaleźli trochę wydruków komputerowych z hangaru, tu spełniających z pewnością rolę opakowania. Ale to, co było w nich zawinięte, zniknęło.
– Zabrali Leclerca i moduł – jęknęła Betty. – Teraz już na pewno jesteśmy zgubieni!
Troszeczkę pospieszyłeś się z przejmowaniem władzy, Glenn – głos prezydenta był spokojny, ale Brentwood wyczuwał w tym spokoju nieznaną dotąd determinację.
Lekarze mówili, że twój stan jest bardzo ciężki, chodziło o bezpieczeństwo państwa... – wymamrotał.
– I wykorzystałeś swoje uprawnienia tylko do jednego, do zniszczenia za pomocą „Sigmy” prototypowej łodzi...
– Mendez mówił...
– A właśnie, nie wiesz przypadkiem, gdzie znajduje się nasz kochany doradca do spraw bezpieczeństwa?
Generał zobaczył profesora Galeniego, gdy ten siedział na dachu niskiego, na wpół zasypanego piaskiem bunkra. Podbiegł, dysząc. Krótki marszobieg zmęczył go jak nigdy.
– I co powiedział Bernstein na temat moich informacji? – zapytał Umberto.
– Myślałem, że sam mu o tym powiesz.
– A droga służbowa, panie generale? Znam panujące zasady. Dziwi mnie jednak, że pan jeszcze tego nie przekazał.
– Chciałbym znać więcej szczegółów...
– Jest spisek, są dyski!
– Nie przesadzałbym z tym spiskiem.
– Generale, zadziwia mnie pan swoją beztroską, przecież wykrycie tego spisku to nasza jedyna szansa!
– Szansa na co?
– Na zachowanie cało swojej bezcennej skóry. Jeśli Mario i Sam będą przekonani o naszej lojalności i naszej dla nich przydatności, to nic nam nie grozi...
– A jeśli nie będą przekonani!? Jeśli gotowi są zlikwidować tę bazę, wszystkich świadków? Nie dopuścić, aby ludzie nawet zbliżyli się do prawdy! Jaki mamy wybór?
– Generale, zaczyna pan mówić jak Cliff.
– Słuchaj, Umberto, byłeś zawsze rozsądnym człowiekiem, mam dla ciebie kontrpropozycję. Przestań na chwilę się bać!
– Co?
– Pomóż nam wszystkim wydostać się stąd, twojej dziewczynie, kolegom. W Stanach mam przyjaciół, ochronią cię.
Galeni zsunął się z bunkra i stanął przy generale.
– I pan mi to proponuje? Pan? Cóż, jest to nęcące, ale zbyt ryzykowne.
W jego twarzy pojawiło się coś, co zaniepokoiło Rona Greensona, chciał wymacać berettę ukrytą z tyłu za paskiem. Galeni był jednak szybszy, uprzedzając ruch generała, uderzył go sierpowym w twarz. Greenson padł, ale zdołał jeszcze wyszarpnąć broń. Umberto przydepnął mu rękę.
– Tak oto zdemaskował się sam przywódca spisku! – wykrzyknął. – A to się prezydenccy doradcy ucieszą! Wstawaj, generale, idziemy.
– Będziesz mnie musiał zabić, Umberto – wycedził Greenson. – Nie zaprowadzisz mnie do Bernsteina!
– Z miłą chęcią – zaśmiał się profesor. – Ale bez hałasu.– Wydobył nóż, zamierzył się...
Rozległo się krótkie świśnięcie. Na twarzy Umberta najpierw odmalowało się zdumienie. Z niedowierzaniem wpatrywał się w cienką strzałkę, która utkwiła w jego piersi. Generał był zaskoczony nie mniej od profesora.
– To świństwo zostało zatrute! – wycharczał Galeni. Wypuścił nóż, usiłował złapać powietrze. Wodząc wzrokiem dookoła, starał się dostrzec, skąd dopadła go śmierć.
Z krzaków na wprost wyszedł rudowłosy mężczyzna. Przez chwilę patrzył chłodno na agonię profesora.
– W pewnych sytuacjach dmuchawka z zatrutą strzałą jest naprawdę nieoceniona – powiedział.
Rossner nie poddał się panice. Jeszcze raz starannie zbadał norę Leclerca. Obejrzał nawet brudne naczynia piętrzące się na stole. Dobrze zrobił, na jednym z nich zobaczył wyskrobany napis: „A-7”.
– Popatrz, Betty, zostawił nam wskazówkę.
– Ale co może oznaczać „A-7”? Typ samolotu, pozycję szachową?
– Przed wielu laty mieliśmy z Cliffem najprostszy szyfr świata. Stosowałem go z obawy przed żoną. Na przykład notując twój numer na uczelnię, pisałem nie B.S 457 itd., lecz C.T. 568...
– Jedną cyfrę i literę dalej? Czy mielibyśmy B-8. Tylko nadal nie wiem, co to może oznaczać?
Na przykład jeden ze starych bunkrów w lesie za lotniskiem. Inna sprawa, skąd Pierre Leclerc mógłby znać zasady naszej męskiej zabawy?
– Gdzie się pan podziewał, generale? – z aparatu dobiegł mocny głos Bernsteina. – Już zaczynałem się o pana martwić.
– Jak pan wie, o tej porze zwykle biegam...
– Rozmawiał pan już z Galenim?
– Tak, za pół godziny przyjdzie do mojego biura. Ma ciekawe informacje.
– Świetnie, ja również przyjdę. Greenson wyłączył komórkowca.
– Mamy pół godziny na przygotowanie. Musimy się pospieszyć – rzekł do otaczających go naukowców.
Od dobrego kwadransa Rossner czuł się, jakby grał w zwariowanym filmie. Dochodząc do starego bunkra, najpierw dostrzegł Cliffa Robbinsa, który powinien był przecież spoczywać na dnie Pacyfiku. Obok niego siedział generał Greenson i sądząc po jego zachowaniu, wyraźnie sprzyjał planom mechanika. Mało tego, rozmowie przysłuchiwał się cały i zdrowy, choć trochę przepity Pierre Leclerc.
Tak więc byli w komplecie. Zwłaszcza jeśli doliczyć sztywne zwłoki Umberta. Przechodząc obok nich, Betty odczuła więcej zdziwienia i obojętności niż żalu. Steve z Le-clerkiem zawlekli je do wnętrza bunkra.
– Ciągle nie może dojść do mnie, że żyjesz, Cliff – powtarzał Rossner.
– Powinieneś się tego spodziewać! Jeśli mógł mi przyśnić się cały system pozaziemskiego satelity, to również odszyfrowałem, że „Nemo 2” posiada detonator w postaci „Sigmy”. Samobójcą nie jestem, więc kiedy dotarłem na pokład łodzi, uśpiłem i wyprawiłem na morze załogę, a potem wystarczyło wyłączyć radiostację i otworzyć komory balastowe „Nemo 2” i samemu...
– Wrócić na atol?
– Oczywiście. Wcześniej już zrobiłem sobie zapasy w tym starym bunkrze. Namówiłem też Pierre'a na symulowanie alkoholowego ciągu...
– Niezupełnie symulowałem – skrzywił się blady Leclerc. – Mam kaca jak sto tysięcy diabłów.
Tymi zabiegami miałem zamiar uśpić czujność tych sług szatana, a was posprawdzać. Musiałem również upewnić się, jak w krytycznej sytuacji zachowa się pan, generale, i ty, Betty...
– Cliff, jak mogłeś, ja miałabym zdradzić was dla tego łajdaka?
– Postanowiłem, że wydostaniemy się stąd wszyscy. Razem. To ja wyciągnąłem z kwatery Pierre'a i wziąłem przechowywane przez niego urządzenie. Teraz każdy z nas ma w tym zadaniu swoją rolę do spełnienia. Szczególnie liczę na pomoc pańskiego przyjaciela komandora, generale.
– Najpierw musimy dotrzeć na lotniskowiec, ale nie widzę możliwości – zmarszczył brwi Greenson. – Czarna gwardia podlega wprawdzie tak Bernsteinowi, jak i mnie, ale w krytycznym momencie na pewno pójdzie za nim.
– Nie myślę o organizowaniu na atolu scen batalistycznych. Wkrótce, jak co wieczór, przybędzie helikopter, aby zabrać Bernsteina na niszczyciel. Spróbujemy przekonać Sama, aby pozwolił nam sobie towarzyszyć.
– Potrafisz powalić go swoją energią? – spytał Steve.
– Spróbuję, w razie czego są inne środki. Najważniejsze, jeśli plan ma się udać, nie wolno nam podnieść najmniejszego nawet alarmu.
– Prędzej czy później zostanie podniesiony i nim dotrzemy gdziekolwiek, prezydent Brentwood...
– Jaki prezydent? Naszym prezydentem jest Jim Hensey.
– Nie słyszałeś? – zawołała Betty. – Miał wylew, walczy ze śmiercią...
– Już nie!
Zbliżyli się do zabudowań bazy. Pozajmowali stanowiska według rozdanych ról. Generał skierował się do budynku komendantury, Cliff natomiast obszedł go od drugiej strony... Wcześniej rozdał kolegom broń zabraną marynarzom z „Nemo 2”. I wkrótce na ciemniejącym niebie ukazał się potężny śmigłowiec z „Little Rocka”. Wielkie łopaty rozgarniały powietrze. Usiadł na ziemi nadspodziewanie lekko. Otworzyły się drzwiczki. Steve'owi serce Podeszło do gardła, mógł spodziewać się przybycia zastępy generała – tępego Burta Barkera, może jeszcze paru ochroniarzy. Tymczasem ze srebrzystej ważki wysypało się około dziesiątki doborowych komandosów. Za nimi wyskoczył wysoki mężczyzna, którego bali się wszyscy przeciwnicy po obu stronach Atlantyku. Allan Delhorse, zwany Allanem „Mordercą”.
– Witam, generale. – Bernstein czekał już na Greensona w jego własnym gabinecie i zdołał zawrzeć znajomość z barkiem. – Zaczynałem się już o pana martwić. Wszyscy gdzieś się poukrywali. A gdzie nasz wierny Galeni?
– Wkrótce powinien nadejść – mruknął Greenson, zastanawiając się, kiedy Cliff znajdzie się przy awaryjnym wejściu. – Odnalazł nasze dyski. Robbins, nie mogąc zabrać wszystkiego z sobą, ukrył część na lądzie.
– Bardzo dobrze, to oszczędzi nam sporo czasu. Likwidujemy tę bazę. Ostatecznie! Mam wrażenie, że rozumie pan, co to oznacza?
– Nie do końca.
– Szkoda! – „Miękki” Sam podszedł do okna. – No i jak ładnie wylądowali. Niestety, muszę poinformować pana, że nie jest pan już dowódcą bazy.
Generał spojrzał przez okno i poczuł na plecach strumyczek potu. „Szwadron czyścicieli” Delhorse'a przystępował do akcji. Przez moment Greenson zastanawiał się, co powinien zrobić. Zastrzelić doradcę?
Problem rozwiązał Cliff. Otworzył drzwi i jak duch Bańka stanął na progu. Oczy Bernsteina nieomal wyszły z orbit...
– Ty, ty... – wykrztusił.
Greenson po raz pierwszy zobaczył żywą błyskawicę. Nagle postać Sama otoczyła się słabą fioletową poświatą, w pokoju rozszedł się lekki zapach spalenizny i w mgnieniu oka zwiędły wszystkie kwiaty. Doradca bez słowa osunął się na fotel. Wyładowanie musiało bardzo wiele kosztować Cliffa; poszarzały na twarzy, spocony, oparł się o ścianę...
Tymczasem na werandzie rozległ się łomot ciężkich buciorów Delhorse'a i dwóch jego goryli. Greenson wepchnął Cliffa do szafy pancernej i szybko klęknął przy Bernsteinie.
– Co tu się dzieje? – warknął Delhorse na widok bezwładnego Samuela.
– Nagły atak, chyba serce – powiedział generał.
– Zajmiemy się tym, Rick – Allan „Morderca” zwrócił się do jednego z towarzyszących mu osiłków. – Zawołaj tego konowała, Snarka!
– Okay, szefie!
– A ty, Roń, oddaj broń, jesteś aresztowany.
– Z czyjego polecenia?
– Generała Harrisa działającego na mocy specjalnych upoważnień prezydenta Brentwooda.
– Pięknie, ale jest mały problem. Brentwood nigdy nie był i chyba raczej nie będzie prezydentem.
– Przestań bredzić!
– Nie słuchasz najświeższych wiadomości, Allan? Jim Hensey nieoczekiwanie wrócił do zdrowia...
– To i tak nie zmienia wydanych decyzji – rzekł Delhorse, spuszczając trochę z tonu. – Baza ma być zlikwidowana, a ciebie mamy przewieźć na „Little Rocka”.
– Chętnie ci pomogę w wykonywaniu poleceń pana prezydenta...
Wrócił osiłek z lekarzem. Przez chwilę oglądali Bernsteina.
– To jakiś rodzaj porażenia. Żyje, ale jest w szoku, powinniśmy zabrać go do bazy – brzmiała wstępna diagnoza.
– Róbcie, co do was należy. No cóż, powinienem porozumieć się z panem Mendezem... Jak się obsługuje waszą linię?
– Mogą być kłopoty. Ze względów bezpieczeństwa Mario polecił wyłączyć bezpośrednie łącza, możemy najwyżej załatwić połączenie via niszczyciel, ale nigdy nie będziemy wiedzieli, kto tam tego będzie słuchał...
Delhorse w zamyśleniu tarł niskie czoło.
– Co proponujesz?
– Ewakuację, przenieść naukowców, to jest Rossnera, Galeniego, Leclerca i pannę Stone na lotniskowiec.
– Były inne polecenia. W przypadku zorganizowanego oporu...
– Ale jak widzisz, żadnego oporu nie ma. Dyski zostały odzyskane, naukowcy gotowi są współpracować... Co chcecie robić?
– Po skopiowaniu nagrań zdetonować ten tajemniczy obiekt w hangarze, resztki zatopić... I wykonam to.
– Zauważ jednak, że Sam jest nieprzytomny, Brentwood nie zaprzysiężony... Czy w zmienionej sytuacji weźmiesz całą odpowiedzialność na swoją głowę?
– No!... Zatem mam polecić moim ludziom, aby wyłapali całe bractwo.
– Nie ma potrzeby nikogo zatrzymywać. Wystarczy ich przywołać. – Uruchomił intercom. – Uwaga, mówi generał Greenson: Betty Stone, Steve Rossner, Umberto Galeni, Pierre Leclerc proszeni są o natychmiastowe stawienie się w gabinecie komendanta. – A my, póki co, może byśmy się czegoś napili, Allan.
Pierwszy, na zgiętych nogach, lekko zataczając się, przybył Leclerc, wzbudzając złośliwe komentarze kilku żołnierzy, którzy zasiedli na werandzie. Do piersi przyciskał spore zawiniątko.
Ludzie Delhorse'a zrewidowali go i chcieli wyrwać mu pakunek...
– Co to jest?
– Mo... moduł – zabełkotał po pijacku. – Na polecenie władz miałem strzec go jak źrenicy oka.
– Kto ci kazał? – spytał pułkownik.
– Bernstein – błyskawicznie rzucił Greenson. – To urządzenie wymontowano z latającego talerza, musi być zbadane przez naszych fachowców na kontynencie.
Delhorse z mądrą miną oglądał detal przypominający bardziej ultranowoczesną rzeźbę niż jakiekolwiek urządzenie mechaniczne.
– Dobrze, zanieście to do śmigłowca, jego skujcie i też wrzućcie do środka.
Trzy minuty później zjawił się Steve. Właściwie został przyprowadzony, przeszedł przez cały dziedziniec z rękami podniesionymi do góry, a za nim z automatem w garści postępowała Betty Stone, wzbudzając wielką wesołość zawodowych morderców. W milczeniu weszli do gabinetu.
– Ten gnój zastrzelił Umberta – wrzasnęła od progu doktor Stone, popychając lufą Rossnera. – Powinnam była rozwalić go na miejscu!
– Zdradliwa suka – warczał pod nosem kapitan.
– Wszyscy zostaną przesłuchani na pokładzie „Little Rocka” – powiedział generał. – Dziękuję ci, Betty, za wzorową postawę. Oddaj mi swoją broń. Widzi pan – zwrócił się do Delhorse'a – jakich różnych ludzi tu mamy. Idziemy do śmigłowca. Ilu jest tam ludzi, Allan?
– Pilot i dwóch komandosów. Oczywiście polecę z wami. Skujcie ich, Rick.
– Kobietę też? – spytał ironicznie Greenson, a Betty wyciągnęła przed siebie szczupłe, opalone dłonie.
– Szkoda byłoby wsadzać w żelaza łapki tak miłej i lojalnej ślicznotki – mruknął Delhorse. – No, idziemy!
Przeszli przez placyk między zabudowaniami administracyjnymi. Wirujące skrzydło helikoptera podnosiło coraz większe tumany kurzu. Wsiadł skuty Rossner, za nim Betty, Delhorse. Generał z automatem zamykał grupę. Dopiero kiedy znalazł się na pokładzie maszyny, przypomniał sobie, że zapomniał otworzyć szafę pancerną, w której zatrzasnął Robbinsa.
VIII
Cliff dusił się. Z każdą minutą stalowe pudło zawierało coraz mniej tlenu. Początkowo kryjówka we wnętrzu szafy pancernej mogła się nawet wydawać zabawna. Nigdy nie odczuwał klaustrofobii, uwielbiał spać szczelnie okryty kołdrą, a będąc dzieckiem przepadał za ciasnymi, intymnymi kryjówkami, które, podobnie jak kąpiel w ciepłej wodzie, stanowiły prawdopodobnie instynktowną, atawistyczną tęsknotę za łonem matki.
Słyszał przebieg całej rozmowy, potem dobiegło do niego trzaśniecie drzwiami. Spróbował otworzyć szafę... Ani drgnęła. Zrobiło mu się nieprzyjemnie. Najwidoczniej w zamku znajdował się jakiś automatyczny zatrzask, a nikt z jej projektantów nie przewidział, że ktoś będzie chciał otworzyć kasę od wewnątrz. Oczywiście, mógł próbować załomotać pięściami. Ktoś na pewno kręcił się w pobliżu, więc usłyszeliby go. Oznaczałoby to jednak dekonspirację nie tylko jego ale całej reszty, która teraz prawdopodobnie przystępowała do walki. Z rozmowy wynikało, że Betty i generał nie zostali skuci. Greenson miał broń... Rob-bins zastanawiał się, co spróbuje zrobić generał? Gdy helikopter ruszy, zaatakuje Delhorse'a, ale potem, jeśli nawet wygra, bez niego nie dadzą sobie rady, nie podłączą modułu zabranego z latającego talerza, zresztą nie wiedzą nawet, po co mieliby go użyć...
Zatem innej szansy nie miał. Musiał się ujawnić! Uderzył pięścią w ścianę, raz, drugi... Daremnie! Nawet jeśli któryś z żołnierzy znajdował się w pobliżu, wszelkie odgłosy tłumił warkot rozgrzewanych silników helikoptera. Osunął się na dno szafy. Usiłując zwalczyć narastającą panikę, jeszcze raz dokonał analizy szans. A gdyby tak... !
Nie próbował dotąd sprawdzać swoich umiejętności parapsychologicznych na przedmiotach martwych. Nie zdarzyło mu się nigdy zgiąć nawet łyżeczki. Teraz nie miał wybór– W ciemności wymacał zamek. To musiała być prosta zapadka i gdyby ją trochę przesunąć... Nic z tego!
Próżno koncentrował się, napinał, płuca coraz bardziej krztusiły się zepsutym powietrzem... Wreszcie poczuł, że traci przytomność, zapada się ni to w stan omdlenia, ni snu. Może we śnie – kombinował na wpół przytomnie -mógłby poruszyć od zewnątrz zamkiem? To się musi udać! Ja jestem na zewnątrz, ja jestem na zewnątrz, wyciągani rękę... – myślał uporczywie.
Wtem poczuł nagły ból, paraliżującą jasność, uderzenie. Otworzył oczy. Czyżby nadal trwał sen? Kompletnie goły leżał z głową opartą o kant pancernej szafy. Z rozciętego czoła spływała krew. Pomieszczenie wypełniało łagodne światło późnego popołudnia. Mój Boże! Był na zewnątrz! Przez dłuższą chwilę głęboko oddychał, usiłując uspokoić oszalałe bicie serca (czy tak czuł się Łazarz po swoim zmartwychwstaniu?), potem delikatnie otworzył kasę.
W środku znajdowało się jego ubranie, buty, a nawet kapsułka pełna bezcennych mikroprocesorów, którą – ze względów bezpieczeństwa – przechowywał wewnątrz kiszki stolcowej. Odzież była niesłychanie gorąca i mokra od potu. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad fenomenem przenikania. Warkot za oknem wzmógł się. Startowali! Nie zastanawiając się ani sekundy chwycił jedynie mikroprocesory i goły, jak go Pan Bóg stworzył, wypadł z gmachu komendantury, aby pognać w stronę podrywającego się śmigłowca.
Czuł się potwornie zmęczony, ale zarazem nieprawdopodobnie lekki (później miał sprawdzić, że w trakcie przenikania stalowej ściany stracił ponad dziesięć kilogramów) i to powodowało, że pędził nieomal nie dotykając ziemi.
Pluton Delhorse'a właściwie nie zdążył zareagować; zaprawieni w walkach komandosi z osłupieniem wpatrywali się w nagusa, który pędził na złamanie karku w stronę maszyny. Zajęty manewrami pilot wcale go nie zauważył, wystartował, śmigłowiec zakręcił i znalazł się jakieś trzy, cztery metry ponad głową golasa. I wtedy Cliff skoczył...
Sierżant Rick Martinson przysięgał potem, że widział na własne oczy, jak ciało biegnącego wystrzeliło pionowo w górę i w momencie, w którym powinno zacząć spadać, włączyło się jakieś niewidoczne „dopalanie”, które sprawiło, że Robbins poszybował jeszcze dwa metry wyżej i zdołał uchwycić się płozy.
– A cóż to, kaskader? – zdziwił się Delhorse, gdy szarpnięcie targnęło śmigłowcem jak ostroga koniem. Wyciągając pistolet, rzucił do pilota: – Leć dalej, ja go załatwię...
Otworzył drzwi maszyny i trzymając się jedną ręką obudowy, wycelował ze swojego magnum do kurczowo trzymającego się płozy Cliffa.
Betty i Steve znajdowali się w głębi, w towarzystwie dwóch marines, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się właściwie dzieje. Generał wydawał się kompletnie sparaliżowany. Nie stracił natomiast zimnej krwi Leclerc. Wprawdzie skuty kajdankami, poderwał się i uderzył od tył pułkownika bykiem. Ten wyfrunął na zewnątrz jak pisklę z gniazda. To zmobilizowało pozostałych. Steve zarzucił skute ręce na gardło jednego z komandosów i szarpnął gwałtownie. Betty ciosem karate unieszkodliwiła drugiego. Również generał ocknął się z oszołomienia i przytknął automat do głowy pilota.
– Nad morze, jeśli ci życie miłe! Leć w kierunku lotniskowca „Falcon”. I nie próbuj włączać radia!
– Udało się – zawołał triumfalnie Pierre Leclerc. – Jakie to było proste.
I w tym momencie padł strzał.
Grymas bólu przeleciał przez twarz Francuza, usiłował pochwycić skutymi rękami wspornik, ale nie udało mu się to, przechylił się i runął w dół ku spienionym falom.
– To tylko ostrzeżenie, szanowni państwo! – odezwał się z końca maszyny Bernstein, który ocknąwszy się, postanowił przystąpić do akcji. – Lindsay, zawracaj! A ty, Greenson, rzuć broń albo będzie po tobie!
– Nie mam zamiaru! – odparł spokojnie generał. – Natomiast proponuję, żebyś ty to zrobił, Sam.
– Co?
– Jeśli strzelisz do mnie, zawsze zdążę pociągnąć za spust, a jak widzisz, oparłem lufę na karku pilota. Zginiemy wszyscy.
– Ale ja nie mam zamiaru strzelać do ciebie. Mogę zacząć egzekucję od pięknej pani doktor.
– To proszę, ani mnie ona grzeje, ani ziębi.
Na moment zapadła cisza. Po chwili jednak Bernstein zachichotał:
– Oczywiście możemy się policytować, Roń, ale to wy nie macie szans. Nie udało się wam uciec z atolu niepostrzeżenie, ludzie Delhorse'a na pewno podnieśli już alarm i przekazali flocie informacje o waszym pirackim wyczynie. Zgrywając Jamesa Bonda, odwlekasz jedynie swój koniec...
Zawracający helikopter leciał ciągle na wysokości około dwudziestu metrów nad wodą, do atolu pozostał jeszcze spory kawałek. Uczepiony płozy śmigłowca Cliff mógł jedynie przypuszczać, co dzieje się na górze. Ktoś, kto zabił Leclerca, z pewnością nie był sojusznikiem. Robbins postanowił jeszcze raz spróbować i odwołać się do resztek posiadanej energii. Najpierw skoncentrował się, chcąc rozpoznać wroga. Bernsteina wyczuł bardzo łatwo, potem obliczył z grubsza miejsce, w którym przeciwnik mógł się znajdować. Zmobilizował się maksymalnie, przymknął oczy i wysłał ogromny ładunek bioenergii.
Nie dobiegł go już nawet jęk i łomot padającego ciała Bernsteina. Kompletnie nieprzytomny, puścił płozę i runął w fale oceanu!
Helikopter pozbawiony dodatkowego ciężaru poderwał się gwałtownie, pasażerowie widzieli przez okno koziołkujące bezwładne ciało Cliffa.
– Rozkujcie mnie – wrzasnął Steve. Betty wysupłała kluczyk z kieszeni komandosa, któremu dopiero przed chwilą złamała podstawę czaszki. Generał chyba pojął intencje Rossnera, bo polecił Lindsayowi maksymalnie zniżyć lot. Jeszcze sekunda, a Steve, mimo protestów panny Stone, wyskoczył ze śmigłowca wiszącego nad miejscem, gdzie wśród fal wynurzyły się rude włosy Robbinsa.
Betty skuła swoimi kajdankami przytomniejącego i nie przestającego rzucać obelg Bernsteina.
– Będziecie żałować, żeście się w ogóle urodzili, skubańcy – ryczał. – Strasznie będziecie żałować.
Na „Little Rocku” odezwały się syreny ogłaszające alarm. Najwyraźniej z wyspy dotarły już do niszczyciela informacje o ich ucieczce. Nawet przebywającemu w wodzie Rossnerowi musiało zrobić się gorąco.
– Co, powtórz jeszcze raz, Barker! Jak to, nie macie łączności z maszyną? Tak. Rozumiem, spróbujcie jeszcze raz. Dobrze. Wyślijcie zwiad. A rakiety niech będą gotowe do odpalenia. Nie szkodzi, że może być tam Bernstein! O, szatani!
Generał Harris z pewnym rozbawieniem obserwował prezydenckiego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, jak ten biega wokół stolika z wideofonem, słuchając meldunku z pokładu „Little Rocka”. Od dziesięciu minut mieli całkiem nową sytuację. Z wiadomości, jakie napływały z Pacyfiku, wynikało, że podczas próby ewakuacji naukowców z bazy doszło do incydentu. -(„Jaka próba ewakuacji, Delhorse miał ich po prostu rozwalić!” – wrzeszczał Mendez). Śmigłowiec znalazł się w rękach zrewoltowanej grupki, która musiała sterroryzować lub skaptować Greensona. As „czyścicieli” już nie żył, jego dwóch ludzi na pokładzie prawdopodobnie też. Z helikoptera wypadło, jak mówili naoczni świadkowie z brzegu, jeszcze kilka osób, nie wiadomo, żywych czy martwych. Największą jednak sensacją było nagłe pojawienie się rudego, gołego chudzielca, który wypadł z kompletnie pustego pokoju komendanta, pobił rekord świata w skoku wzwyż i przy okazji o tyczce, choć bez tyczki, po czym odleciał, trzymając się płozy helikoptera.
– Robbins? – syczał doradca. – Jak może ten sukinkot jeszcze żyć! Jak wydostał się z zatopionej łodzi podwodnej?
Następne meldunki mówiły o wysłaniu z niszczyciela dwóch helikopterów zwiadowczych, w tym jednego wyposażonego w rakiety powietrze-powietrze, gotowe w każdej chwili do odpalenia.
– A co z Bernsteinem? – zapytał Harris.
– Podobno nieprzytomnego dostarczono na pokład śmigłowca. Najprawdopodobniej jest ich zakładnikiem.
– Jeśli przypuszczają, że powstrzymałaby mnie zakładniczka w postaci First Lady, to się grubo mylą! Jeśli będzie trzeba, wyprawimy mu wspaniały pogrzeb na cmentarzu w Arlington.
Wiceszef Pentagonu udał, że tego nie słyszy.
– Za ile minut helikoptery będą mogły przystąpić do działania? – Mendez zwrócił się bezpośrednio do Barkera.
– Mniej więcej za kwadrans znajdą się koło celu. Najpierw zażądają od helikoptera włączenia radia.
– Chcę mieć cały czas nasłuch wszystkich możliwych rozmów, tu w Pentagonie!
– Okay, doktorze, będzie pan miał bezpośrednią transmisję z całej akcji.
Steve Rossner, lecąc na spotkanie z powierzchnią Pacyfiku, zastanawiał się, w jaki sposób poradzi sobie z pół-martwym Robbinsem. Tymczasem po chwili to on sam był prawie trupem. Lata minęły od chwili, gdy trenował skoki z wieży. Wszedł w wodę źle, stracił oddech, ogłuchł. Przez moment wydawało mu się, że nie wypłynie. Gdy otworzył oczy, lustro powierzchni było wysoko nad nim -urzekające swoją groźną urodą sklepienie gotyckiego kościoła. Dopłynął nadludzkim wysiłkiem, zaczerpnął powietrza, krztusząc się i łykając przy tym wodę, i znów nakryła go fala.
No to koniec – pomyślał, ale w tym momencie poczuł czyjeś silne ramię.
– Cliff?
Do cholery, ten człowiek musi mieć cechy Anteusza!
Robbins również nie miał pojęcia, w jaki sposób tak błyskawicznie zregenerował się. W każdym razie pośpieszył z pomocą swemu ratownikowi. Tymczasem Betty zrzuciła ze śmigłowca linę. Cliff opasał nią ich obu. Lekarka uruchomiła mały kabestan.
Pierwsze pytanie, jakie zadał Cliff, gdy znalazł się w kabinie helikoptera, to pytanie o moduł.
Betty, która spodziewała się, że mechanik poprosi raczej o ręcznik, wskazała pakunek w kącie śmigłowca i pomogła wejść Rossnerowi. Kapitan był półżywy. Nie potrafił nawet odpowiedzieć na pocałunki i komplementy, jakimi obsypywała go panna Stone.
– Odwróć się, Betty – rzekł Cliff, gdy oględziny modułu wypadły najwyraźniej korzystnie..
– Przyzwyczaiłam się już do widoku nagich mężczyzn.
– Nie o to chodzi, ale muszę zajrzeć do mego „magazynu” z mikroprocesorami.
– Co ty kombinujesz!? – zainteresował się Steve.
– Zaraz spróbuję połączyć moduł kosmitów z elektrycznym zasilaniem helikoptera. Nie jest to specjalnie bezpieczne... Na dwie długie sekundy trzeba będzie wyłączyć silniki.
– Spadniemy jak kamień – jęknął milczący dotąd pilot, który przyzwyczaił się już chyba do lufy Greensona na swym karku.
– Dlatego najpierw zwiększymy wysokość. – Łatwiej nas wypatrzą – zawołał generał.
– Już nas wypatrzyli.
Na horyzoncie, za ogonem śmigłowca ujrzeli dwie szybko zbliżające się sylwetki maszyn pościgowych.
– Co teraz?
– Potrzebuję kilkunastu minut.
W tym momencie oczy Steve'a i Betty wyrażały to samo pytanie:
– Na co?
– Mamy ich – zameldował dowódca śmigłowca rakietowego, major Achil Glazos. – Pozostała jeszcze niecała mila! Dochodzimy!
– No, to po herbacie – Harris zatarł ręce.
Mendez nauczony dotychczasowymi niepowodzeniami nie podzielał jego entuzjazmu. Prawdopodobnie gdyby podano mu teraz Robbinsa w formie risotta, też przed wyrażeniem zadowolenia zażądałby naukowej ekspertyzy.
– Co robią? – zapytał Harris Glazosa.
– Uciekają!
– Są uzbrojeni?
– Jedynie w ciężkie karabiny pokładowe.
– Nie podchodźcie za blisko. A co z ich radiem?
– Mimo wezwań nie zgłasza się!
– Co teraz zrobimy? – zapytał Greenson. Ścigające maszyny podeszły tak blisko, że widać było nawet sylwetki członków załogi. – Nadają sygnał żądający nawiązania kontaktu, inaczej odpalą rakietę. A jest to najnowszy typ, którego ten transportowy muł nie jest w stanie przechytrzyć.
– Zatem porozmawiajcie z nimi, potrzebuję jeszcze około trzech minut.
– Słucham, mówi Greenson – rozległo się nagle blisko i całkiem wyraźnie.
– Przełączcie mnie, będę z nimi rozmawiać – zawołał Mendez, podrywając się z fotela.
– Yes, sir!
– Roń, tu Mario, słyszysz mnie?
– Słyszę doskonale i zastanawiam się, jaką tam macie pogodę w Waszyngtonie, bo u nas piękny słoneczny wyż.
– Nie wygłupiaj się, generale. Będziesz odpowiadał za dezercję.
– Od wymierzania sprawiedliwości są u nas, o ile dobrze pamiętam, sądy i podlegamy im wszyscy.
– Roń! Dość tych bzdur, doskonale widzisz rakiety wymierzone w helikopter.
– Widzę, ale czy to wypowiedzenie wojny amerykańsko-amerykańskiej?
– Pożartujemy w odpowiedniejszej chwili. Nie masz żadnych szans ucieczki, niemniej gotów jestem zaproponować ci ocalenie życia, tobie i im wszystkim.
– Nasze życie zależy od Pana Boga, którego, jak mi się wydaje, pan doktor jest osobistym wrogiem – doleciał głos Rossnera. – Nie interesuje cię, co dzieje się z twoim i pana prezydenta czułym przyjacielem? A on wprost rwie się do pogawędki. Oddaję mu głos.
W słuchawkach rozległ się timbre rozdeptanej ropuchy.
– Zaklinam cię na wszystko, pertraktuj z nim, Mario, prędzej czy później, będą musieli gdzieś wylądować, zaklinam cię na wszystko, nie strzelaj, nie strzelaj!
Umilkł, a może tylko odebrano mu słuchawki, w każdym razie z dalszego planu doleciały ich siarczyste przekleństwa.
– Zdaje się, że „Miękki Sam” zesrał się ze strachu -skomentował lakonicznie generał Harris. – Do licha, co panu? Pan zasłabł? Słyszy mnie pan?
Ale to nie było zasłabnięcie, gdzieś w najgłębszym zakamarku jaźni Mendeza znów odezwało się coś, co przewidywało następne zdarzenia. To coś było przestraszone.
– Natychmiast odpalaj, Glazos! – zawołał chrapliwie doradca.
– Ależ, panie doktorze...
– Wydaj mu rozkaz, Harris.
Generał na moment zawahał się. Mendez w tym momencie nie wyglądał na w pełni poczytalnego. Krzyknął histerycznie:
– Za chwilę będzie za późno! Ten Robbins chce... Energia Mendeza zalała generała dziwnym chłodem.
Poczuł się nagle kompletnie od niego uzależniony.
– Dobrze, odpalajcie!
– Dziesięć, dziewięć, osiem...
– Już! – zawołał ClifF. – Trzymajcie się wszyscy! Niestety, na parę sekund śmigłowiec straci całą moc.
Zgasła tablica kontrolna, stanął silnik.
– Spadają – wrzasnął Glazos. – Wysiadły im silniki. Harris otworzył usta, żeby powiedzieć, że to może być tylko ostatni rozpaczliwy trik, ale uprzedził go zduszony okrzyk majora:
– Nie ma ich, nie ma!
– Co? – krzyknął Harris. – Rakieta zaraz ich znajdzie.
Niewielki pocisk poszybował w przestrzeń, minął miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się helikopter. Jego komputerowy system, niczym ogłuszony człowiek, musiał również być zaskoczony zniknięciem wroga. Ale już po chwili połapał się i grzmotnął w drugi ze śmigłowców z „Little Rocka”, przemieniając go w burzę ognia.
– Trafiliście ich! – zawołał Harris, słysząc detonację. Glazos chwilę milczał, a potem powiedział głucho.
– Melduję, że strąciliśmy własną jednostkę. Nie wiem, jak to mogło się stać.
– A buntownicy?
– Zniknęli. Nie ma ich na radarze, nie ma w zasięgu wzroku.
– Może wpadli do morza? – To wykluczone. Mendez otworzył oczy.
– Przewidziałem, że tak będzie. Znowu wygrali.
– Chce pan powiedzieć, że wie, jak mogli tego dokonać?
– W jednym z meldunków była mowa o jakimś dziwnym przedmiocie, który Greenson polecił wnieść na pokład helikoptera. Rick Martinson mówił, że wyglądało to na fragment urządzenia ze statku kosmitów...
– Myśli pan, że co to było?
– Obiekt znaleziony przez „Rainbowa 3” na orbicie posiadał pewien ochronny system fal, który czynił go niewidzialnym dla naszych radarów i urządzeń optycznych. Gołym okiem dawało się go zauważyć dopiero z dystansu paru metrów, gdy obserwator znajdował się w obrębie jego działania.
– I sądzi pan, że oni...? – Harris z niedowierzaniem patrzył na Mendeza.
– Innego racjonalnego wytłumaczenia nie ma. Przeklęty Robbins znalazł sposób, aby uczynić nasz własny helikopter niewidzialnym.
– Ale nawet i to nie wystarczy, aby dotarł w cywilizowane strony. Bak śmigłowca ma ściśle określoną pojemność. Ogranicza to możliwości lądowania buntowników do jednej z okolicznych wysp. Wszystkie poddamy więc troskliwej obserwacji...
– A statki?
– Zgromadziliśmy tam naszą flotę. Wyślemy ostrzeżenia do wszystkich przebywających w okolicy jednostek turystycznych i handlowych. Zresztą nie wylądują na żadnym okręcie, zanim nie nawiążą z nim łączności radiowej, a my kontrolujemy cały eter. Przyznaję, w ładnym stylu wygrali partię. Następna jednak należy do nas.
Komandor Cookingham zamierzał właśnie udać się do mesy oficerskiej na kolację (ogłoszony alarm bojowy z powodu uprowadzenia helikoptera, przez grupkę terrorystów, według zapewnień dowództwa nie był powodem do zmiany godzin posiłków), kiedy z mostka otrzymał wiadomość:
– Człowiek za burtą, sto stóp z prawej. Ma kamizelkę ratunkową z naszej floty!
Wybiegł na pokład!
Rzeczywiście, stosunkowo niedaleko od burty lotniskowca zobaczył unoszącego się na powierzchni oceanu mężczyznę. Było to niesamowite, że nie dostrzeżono go wcześniej, tak jak gdyby wypłynął znikąd...
– Spuszczamy szalupę – zakomenderował pierwszy oficer.
– Wsiądę do niej – powiedział Cookingham.
– Ależ komandorze!
– I Bob, pamiętaj, chwilowo nie dzielimy się tą informacją z nikim, to jest nasza akcja!
– Yes, sir!
W parę minut później szpakowaty pływak znalazł się w łódce i Cookingham mógł uściskać osobiście swego starego przyjaciela z delty Mekongu, generała Greensona.
Pół godziny potem, po wywieszeniu kilku kolorowych chorągiewek sygnalizacyjnych, gdy cała załoga znajdowała się na kolacji, na pokładzie lotniskowca „Falcon”, tuż obok samolotu F-24 „Robin”, wylądował najbardziej poszukiwany na całym zachodnim Pacyfiku śmigłowiec.
IX
Obraz powtarzał się w różnych wersjach, choć wszystkie miały identyczną wymowę. Ten jednak powracał najczęściej. Widział tłumy ludzi dążące ku wzgórzom San Bernardino prowadzone przez proroka o płomiennorudych włosach. Obserwował wielomilionowy pochód mieszkańców Los Angeles uciekających pieszo (autostrady dawno zostały zakorkowane) z „Miasta Aniołów” na otwarte przestrzenie. A przecież w tej ucieczce trudno zauważyć było przejawy chaosu, paniki czy przemocy. Ludzie posuwali się z niewielkimi węzełkami, zawierającymi częściej niezbędną porcję żywności i pamiątki niż „dorobek życia”. Całkowicie przemieszani, biali, czarni i brązowi, wczorajsi potentaci pospołu z bezrobotną biedotą. Zdumiewająco życzliwi dla siebie, solidarni. Zespoleni w wędrówce i w oczekiwaniu. Mężczyźni pomagali kobietom, starsze dzieci niosły młodsze. Byle dalej od miasta i nadbrzeżnej doliny, byle dalej od uskoku San Andreas.
Nad tłumem niósł się cichy, rytmiczny pogłos śpiewanych psalmów. Właściwie była to bardziej pielgrzymka niż ucieczka. Pochód ku Nowemu.
Tłum pozostawiał za sobą wielkie miasto, w którym grasowały przekonane o swej bezkarności bandy. Tu i ówdzie na ślady ich działalności wskazywał słup dymu z wielkiego pożaru – uwertura Apokalipsy!
I nie sprawiły tego ani prognozy sejsmologów, ani reklama telewizyjna, lecz zapewnienie Cliffa Robbinsa -zapowiedź zagłady Babilonu Zachodu...
A ŻYWIOŁEM JEJ MIAŁA BYĆ ZIEMIA!
Mimo zapadającego zmierzchu, w powietrzu pozbawionym smrodu benzyny, pełnym żywicznych olejków nie czuło się chłodu, a zamiast rozpaczy czy rozpamiętywania, nad maszerującymi unosiła się świadomość celowego trudu wędrówki, zespolenia człowieka z naturą, ożywiona gorącą wiarą, która kazała porzucić wszystko...
A może był to efekt doniesień z Moskwy? Tam przecież wielu nie uwierzyło...
Betty Stone i grupa rosyjskich kobiet stała na schodach dawnego Mauzoleum Lenina i przez gigantofon przemawiała do mieszkańców rosyjskiej stolicy zgromadzonych na placu Czerwonym.
A ŻYWIOŁEM BĘDZIE OGIEŃ!
Parę tygodni upłynęło od emisji w Ostankinie ostatniego odcinka „Serialu wszech czasów”. Jedni uważali materiał za autentyk, wiele autorytetów twierdziło, że to zachodni falsyfikat, mający na celu zniewolenie rosyjskiej duszy. Cerkiew ostatecznie nie zajęła stanowiska...
Wszystko było wynikiem wizji Cliffa – wizji, która skłoniła jego współpracowników do wyjazdu: Betty do Moskwy, Steve'a do Londynu, a generała Greensona do Sao Paulo.
Moskwa miała zginąć pierwsza. Ambitny, nieokiełznany „Trzeci Rzym”.
Tu ewakuacja była przedsięwzięciem najtrudniejszym, ponieważ w nieuchronność zagłady uwierzyła tylko znikoma mniejszość. Wnioski z proroctw wyciągnęła natomiast miejscowa mafia, obstawiając wszystkie drogi wylotowe i żądając haraczu za wypuszczenie z miasta.
Wybuchła panika i dopiero pomoc dywizji tamańskiej sprawiła, że miasto zostało odblokowane i Dzień Trwogi, kiedy to bez żadnego istotnego powodu wybuchły tajne magazyny nuklearne, ulokowane z karygodną beztroską w bezpośredniej bliskości miasta, zastał w nim ledwie jedną trzecią dotychczasowej populacji...
Potem był Londyn. Stolicy imperium wyrosłego na potędze morza, jako sprawca zagłady wyznaczony został ocean.
A ŻYWIOŁEM ZAGŁADY BĘDZIE WODA!
– wołał Steve Rossner z wysokości kolumny Nelsona na Trafalgar Square.
Ewakuację przeprowadzono bardzo sprawnie, z angielską skrupulatnością – Czwórka Kierownicza, w skład której weszli młody król William IV, premier, arcybiskup Canterbury (od chwili powrotu na łono Kościoła Rzymskiego – kardynał) oraz Steve Rossner, nie miała większych trudności z kierowaniem zdyscyplinowanymi dziećmi Albionu.
Gdy nastała Noc Wielkiej Wody i stumetrowej wysokości wał spiętrzonych wód Morza Północnego poprzez wrota Tamizy runął na angielską metropolię, ta już całkowicie opustoszała. Nie było mieszkańców z wyjątkiem pary reporterów telewizji, którzy ze szczytu kopuły katedry św. Pawła i znad zegara Big Bena na żywo relacjonowali kataklizm, aż do chwili, kiedy podmyte wodą mury pogrążyły się wraz z nimi w oszalałych odmętach...
Z mylnym odzewem spotkała się przepowiednia w Sao Paulo. Przestroga:
A WASZYM ŻYWIOŁEM BĘDZIE POWIETRZE
– została błędnie zinterpretowana jako zapowiedź wielkiej zarazy. Miasto przygotowało się do masowych szczepień, wprowadzono kwarantannę dla przybyszów z zewnątrz. Długo nie przyjmowano ponagleń ewakuacyjnych, jakie z Los Angeles słał ogarnięty coraz bardziej przerażającymi wizjami Cliff.
Exodus zarządzono dopiero, gdy zdjęcia satelitarne poczęły informować o nieprawdopodobnych przesunięciach mas powietrza z rejonu centralnego Atlantyku w stronę południowoamerykańskiego kontynentu. Trąba powietrzna „Apokalipsa” miała moc wszystkich cyklonów ostatniej dekady razem wziętych. Spadła na miasto pogrążone w gorączce paniki jak drapieżny ptak. Pierwszym śmiercionośnym oddechem zdmuchnęła miliony bieda-domków, w następnym zdruzgotała wieżowce śródmieścia. Ale zamiast ruszyć dalej w głąb lądu lub przynieść zagładę pobliskiemu Rio de Janeiro, wycofała się w głąb Atlantyku i tam ścichła...
– Ale dlaczego, dlaczego miłosierny Bóg gotuje nam taki los? – zawołała w którejś z audycji „Na wszystkie tematy” dawno przygasła gwiazda filmowa.
– Potrzebny jest bardziej przekonujący znak dla ludzkości. Gdy nawet transmisja z Golgoty nie wystarczyła, żeby gatunek człowieczy zszedł z drogi wiodącej ku samozagładzie, trzeba mocniejszych środków – odpowiedział jej w wieczornych „Wiadomościach” Robbins.
Pierwszy wstrząs... Tłum Kalifornijczyków przypada, zgodnie z wcześniejszymi instrukcjami, do gruntu. Każdy tuli się do Matki Ziemi, starsi przykrywają swymi ciałami dzieci... Rośnie pulsowanie skorupy, wzmagają się głuche pomruki... Wiadomo, co będzie dalej. Cliff Robbins opisał to w swoich proroctwach:
Powiększająca się szczelina uskoku San Andreas i jej odnogi o głębokości dochodzącej do 500 metrów pochłoną Perłę Zachodu, a nawet tak odległa od Pacyfiku Dolina Śmierci stanie się jego zatoką...
Ale ludzie na wzgórzach ocaleją, aby zbudować Królestwo Boże...
– Nieee! – wrzeszczy Mendez i budzi się... Z bladą twarzą i rozczochranymi włosami wygląda jak upiór. Drżącą ręką nalewa sobie drinka.
– Przecież tak może być, tak wcale nie musi być – słyszy znajomy, niski, uspokajający głos. – Nie będzie taśm jako przestrogi, czwórka apostołów nie doleci żywa, scenariusz historii ulegnie zmianie, nie będzie żadnej Apokalipsy.
Doradca uspokaja się, wzywa sekretarza. Pyta o kolejne doniesienia z Pacyfiku. W miarę słuchania zmarszczka na jego czole pogłębia się.
Dzwoni do Harrisa. To nie jest miła rozmowa. Harris, widać, zaczął się już bać o własną skórę.
– Samolot jest dla ciebie załatwiony, „Tomcat-lux”, jak chciałeś – informuje wspólnika – ale na więcej z mojej strony nie możesz liczyć.
Faktycznie. Prezydent Hensey już urzęduje. Odbył krótką, chłodną rozmowę telefoniczną ze swym doradcą. Żąda dokładnego raportu o wydarzeniach w bazie na Pacyfiku... Mendez próbował parokrotnie swojej siły woli, usiłował wyobrazić sobie prezydenta i wpłynąć na tok jego myślenia, ale ten zdawał się absolutnie uodporniony.
– Musisz załatwić wszystko w ciągu doby – podkreśla z naciskiem Harris, a głos jego drży niespokojnie. – Po jutrzejszej naradzie w Białym Domu możemy już nie mieć swoich stanowisk.
Pogadam prywatnie z Jimem albo lepiej z Lucy! Ona mnie uwielbia! – myśli Mario i wybiera odpowiedni numer.
Niestety sekretarz Henseya powtarza jak automat, że pan prezydent jest zajęty, a First Lady niedysponowana.
– Cholera! – syczy Mendez.
Tymczasem otrzymuje informację, że samolot bojowy czeka gotowy do startu. Mario nie ma wyboru. Musi lecieć sam na spotkanie swych przeciwników, niosących niesamowite taśmy w prezencie niczego nie podejrzewającemu kontynentowi. Intuicja podpowiada doradcy, że miejscem, w którym przetną się ich drogi musi być „Miasto-Aniołów”. Miasto, które za półtora miesiąca stanie się dnem zatoki.
– Sądzę, że będziecie musieli zabrać ze sobą pasażera – powiedział komandor Cookingham, gdy pasażerowie śmigłowca przesiedli się do samolotu F-24 „Robin”, a Cliff ze Steve'em przenieśli na jego pokład i zainstalowali moduł „operacyjnej niewidzialności”.
– O kim mówisz, Burt? – zaniepokoił się Greenson.
– O sobie! – mruknął siwy komandor. – Nie mam zamiaru pozostawać na „Falconie”, gdy rozpęta się tu pełne piekło. Natomiast, kiedy już opublikujecie swoje rewelacje, skontaktuję was z odpowiednimi ludźmi w Pentagonie, którzy umożliwią spotkanie z prezydentem i wyjaśnienie całej afery. Gra to wprawdzie ryzykowna, ale możliwa do wygrania. Mendez jest powszechnie znienawidzony...
– A co zrobimy z Bernsteinem? – pyta Betty.
– Bierzemy go ze sobą – zdecydował Cliff. – Wolę mieć tego łachudrę na oku!
Parę minut po starcie z waszyngtońskiego lotniska dotarł do Mendeza komunikat z „Little Rocka”:
Przeciwnik po wylądowaniu na lotniskowcu „Falcon” przesiadł się na F-24, który minutę po starcie znikł z pola widzenia radarów Hawkeya E-2C, patrolującego przestrzeń powietrzną nad Marianami... Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na pokładzie znajduje się komandor Cookingham.
– Odpowie za to przed sądem wojennym – powiedział Mario Harrisowi.
Równocześnie wydał polecenie pełnego nasłuchu radiowego na obszarze między Marianami a Ameryką. Statkom polecono zatrzymanie silników, skierowano w ten rejon anteny samolotów wczesnego ostrzegania. Cała flota Północnego Pacyfiku zmieniła się w jedno wielkie ucho, próbujące ustalić akustycznie miejsce pobytu porwanej maszyny.
Rossner przewidział taką sytuację, toteż posuwał się nieregularnymi zakosami. Jeśli nawet ktokolwiek usłyszał silniki maszyny, już za chwilę nie miał pojęcia, gdzie jej szukać.
– Prawdopodobnie nie zdołamy go powstrzymać przed dotarciem do brzegów Kalifornii – prorokował Harris, pozostający cały czas w łączności z Mendezem. – Ale nie martw się, Mario. Gdzieś będą musieli wylądować, ten samolot nie może tego zrobić na byle oślej łączce.
Po mniej więcej godzinie lotu Rossner oddał stery generałowi. Maszyna zresztą posuwała się na autopilocie, co pewien czas należało tylko korygować kurs.
– Prześpię się z godzinę, padam ze zmęczenia – rzekł kapitan. Greenson kiwnął głową ze zrozumieniem.
W niewielkiej kabinie pasażerskiej drzemali na rozłożonych fotelach komandor z Robbinsem, skuty Bernstein i Betty Stone. Steve znalazł dla siebie wyborne miejsce w magazynku, w którym między innymi przechowywano spadochrony. Sen ściął go w zaledwie parę sekund. Zapadł się w otchłań bez zwidów i majaków. Nie odpoczywał jednak długo. Z głębin snu począł wypływać na powierzchnię, może wolniej niż podczas swojego bohaterskiego nurkowania, co nie znaczy, żeby doznanie nie było mniej interesujące.
Oto nagle zmiarkował, że w swym wypływaniu nie jest sam, że przytulone jest do niego jakieś stworzenie ciepłe i miłe, oddychające pospiesznie...
– Betty?
Odpowiedzią był ni to szept, ni westchnienie. Obudził się, wracając do rzeczywistości. Realny był otaczający go mrok, wibracja silników, również realna była osoba obok. Rękami dotknął twarzy lekarki, natrafił na rozchylone usta.
– Steve, czy możemy to wszystko naprawić?
Nie odpowiedział, zaskoczenie odebrało mu mowę.
Zanurzyła dłoń w jego włosy, zdążyły się mocno przerzedzić przez te sześć lat, posiwieć.
– Byłam głupia – stwierdziła. – Właściwie nie wiem, czego chciałam.
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
Jej ręka rozpięła mu koszulę, błądziła delikatnie po piersi. Poddał się tej pieszczocie. A potem pocałowała go, jej usta cudowne, pełne, wilgotne, pachnące tic-takiem (który zawiera tylko dwie kalorie) rozpieczętowały jego wargi, język przeniknął do wnętrza, musnął zęby kapitana, cofnął się i znów zanurzył...
Fala pożądania nadciągnęła jak przypływ na Biska-jach! Przygarnął Betty do siebie. Nie uczyniła najmniejszego gestu oporu, przeciwnie, cała wybiegła mu naprzeciw, trąc o niego swym ciałem, piersiami, które zwiększyły się w ciągu minionych lat może o numer, brzuchem płaskim, jędrnym... Dłoń kapitana przemierzyła jej plecy, ogarnęła rozkosznie wydatną pupkę, dotknęła atłasowo gładkich opalonych nóg, zawróciła w górę...
– Nie mam majtek – uprzedziła go szeptem lekarka.
Nigdy dotąd panna Stone nie opowiadała o latach, które minęły od ich rozstania.
Życie dało jej w kość chyba bardziej, niż na to zasłużyła, czuły i wielki Bob okazał się na co dzień prymitywnym mięśniakiem. Kazał jej przerwać studia, pracować, sam prowadził dosyć beztroski, zabawowy tryb życia... Pracowała więc jako sprzątaczka, pielęgniarka łudząc się, że urodziny dziecka otworzą w ich życiu nowy, wspaniały etap.
Ale pomimo jej wysiłków związek przetrwał zaledwie kilka lat. Gdy okazało się, że mały Ralf cierpi na porażenie mózgowe, Bob po prostu odszedł, uciekł... Przeklęła go. Skutecznie! Pół roku później samochód, który mu kupiła, zderzył się na autostradzie z wielkim trakiem. Nie potrafiła nawet na pogrzebie zapłakać, była wewnętrznie pusta.
Całą swoją energię poświęciła studiom na uniwersytecie w San Antonio, różnym doraźnym zajęciom pozwalającym przeżyć i zdobywać pieniądze na prywatną klinikę w pobliżu słynnego fortu Alamo, w której lekarze łudzili ją, twierdząc, że mały Ralf robi postępy: chodzi, spełnia najprostsze polecenia. Mężczyźni w jej życiu nie istnieli. Owszem, jeden z facetów, któremu doglądała umierającego ojca, zainteresował się piękną pielęgniarką, robił jej nawet matrymonialne propozycje, ale kiedy na wspólny weekend zabrała Ralfa, którego niedorozwój szedł w parze z nieruchomą, wykrzywioną twarzą człowieka-wampira, konkurent zmył się, a przez pośrednika wymówił jej pracę od najbliższego poniedziałku.
Czasami, gdy nie mogła zasnąć, przypominał się jej trzcinowy domek na przedmieściu Houston, luksusowy żywot księżniczki, ale nawet wówczas nie tęskniła za Steve'em. Nie wierzyła w jego miłość, uważała, że chciał jej jedynie jako zabawki. Jako witaminy na młodość.
Tragiczne wyzwolenie nadeszło parę dni po otrzymaniu przez Betty dyplomu. Jeden z pielęgniarzy kliniki dla dzieci, niezrównoważony psychicznie dewiant, podpalił nocą pawilon małych chłopców. Było osiemnaście ofiar. Do końca życia miały prześladować Betty wizje przerażonych kalek, błąkających się wśród dymu, czołgających po podłogach, absolutnie bezradnych wobec ściany ognia.
Ralf umiał powiedzieć tylko jedno słowo: „Mama”. Czy tamtej strasznej nocy ją wzywał? Mój Boże! – opowieść przerywa szloch. Betty wtula załzawioną twarz w spoconą pierś Steve'a. Nie widzi go, może to lepiej. Kapitan słucha jej uważnie, ale nie potrafi współczuć. Dlaczego? Sam się sobie dziwi. Czy też jest kompletnie wypalony? Teraz, kiedy kochali się, kiedy zaznał z jej strony pełnego oddania, maksimum pieszczot, jakie kobieta może dać mężczyźnie, czuje się trochę smutno... Pusto!
Przed laty połowa tych pieszczot przyprawiłaby go o szaleństwo, teraz smakuje jak odgrzany obiad. Dlaczego? Czy zbyt długo marzył, aby teraz się cieszyć? Czy realność przegrywa z wyobraźnią? Czy dlatego, że są już zupełnie innymi ludźmi?
– Po śmierci Ralfa została mi tylko pasja zawodowa! Nauczyłeś mnie kochać niebo, loty... Toteż gdy dowiedziałam się o możliwości specjalizacji w dziedzinie medycyny kosmicznej i szansie uczestniczenia w programie „Rainbow”, gdzie potrzebowali młodych, zdrowych, niezamężnych absolwentek medycyny, wyjechałam na Florydę. Wiedziałam, że ubiegających są setki. Postanowiłam działać rozsądnie. Wręcz cynicznie. Dowiedziałam się o Galenim, o jego zainteresowaniach młodymi, ładnymi dziewczynami. Podłożyłam się mu. Tak, możesz nazwać to prostytucją. Nie przewidziałam jednego. Galeni był dobry w te klocki. Może za dobry. Kochając się z nim poznałam rozkosz, jaką może dawać czysty, nie obciążony uczuciem seks. A ja miłości nie potrzebowałam... A może zresztą tylko mi się wydawało, że jej nie potrzebuję, że wszystko to, co dostałam od ciebie, oddałam Bobowi? Ach, Steve, czy możemy odzyskać te sześć straconych lat? Powiedz! Czemu milczysz?
Rossner słyszy swój głos:
– Tak, oczywiście, możemy, kochana...
I dopiero teraz odczuwa cały ból i gorycz!
– Za godzinę będziemy nad wybrzeżem Kalifornii -mówi generał Greenson. – Paliwa starczy nam potem jeszcze najwyżej na pół godziny lotu.
– Kalifornia. To jak najbardziej nam odpowiada -uśmiecha się Cliff.
Wszyscy wyspani z ożywieniem roztrząsają dalsze plany.
– W Los Angeles mamy najwięcej stacji telewizyjnych – mówi Steve. – W jednej z największych pracuje moja była żona. To wspaniała kobieta i niezależnie od wszystkiego, co zdarzyło się między nami w przeszłości, na pewno nam pomoże.
Wystarczy, jeśli skontaktuje nas z odpowiednimi ludźmi – odzywa się Cliff.
– Jak zamierzacie wylądować? – pyta Cookingham.
– Nigdzie nie wylądujecie – rży z tyłu Bernstein. – Na wszystkich lotniskach trwa na pewno pogotowie bojowe i czekają plutony powitalne.
To nie musi być lotnisko – odpowiada zagadkowo uśmiechnięty Cliff.
– Nie mów, że śniło ci się rozwiązanie? – woła Betty, podniecona i różowa jak jabłuszko grzechu pierworodnego.
– A w jakim innym celu spałbym aż tak długo. Posłuchajcie...
– Mario... – w słuchawce odzywa się suchy głos Harrisa.– Słyszysz mnie?
– Jestem nad Colorado – pada odpowiedź. – W Górach Skalistych panuje doskonała pogoda.
– Prezydent chce cię widzieć natychmiast.
– Powiedz, że nie możesz mnie odnaleźć, że upiłem się albo zniknąłem z jakąś dupą...
– Żąda dokładnych informacji o okolicznościach użycia „Sigmy”, lada moment dowie się o stanie gotowości na Zachodnim Wybrzeżu...
– Dwie godziny stary, daj mi jeszcze dwie godziny! Potem wszystko załatwię osobiście.
– A jak nie?
– To i tak przyjdzie koniec świata. Harris odczuwa narastającą rezygnację.
– Związałem się z wariatem – mruczy do siebie i nalewa porządną porcję szkockiej, bez lodu i bez wody!
Mendez tymczasem nie traci zimnej krwi. Łączy się z burmistrzem Los Angeles. Potem przez kwadrans rozmawia z miejscowym przełożonym CIA.
– Gdziekolwiek pojawi się załoga „Rainbowa 3”, zostanie schwytana, zanim zdąży podjąć próbę ujawnienia nagrań – odpowiada Harrisowi.
To niezwykłe uczucie lecieć na stosunkowo niskim pułapie, nad kalifornijskim megalopolis, nie będąc przez nikogo widzianym. Mocno wytłumione silniki samolotu również są niesłyszalne na tle tętniącej życiem metropolii. Pod nimi przesuwają się dzielnice przedzielone łańcuchami wzgórz, kępy wieżowców...
– I co teraz zrobimy? – pyta siedzący przy sterach Greenson.
Na ekranie telewizora Cliff wywołał właśnie miejscową telegazetę. Szuka potrzebnej informacji.
– Jest! – woła ucieszony. – Wszystko się zgadza. Od kwadransa nad Disneylandem trwa impreza pod tytułem „Desant Gumisiów”. Pokazy spadochronowe... – Potrafisz skakać, Betty?
– Oczywiście. Ukończyłam odpowiednie kursy z pierwszą lokatą, mój nauczyciel może zaświadczyć – odpowiada lekarka.
– Zatem wszyscy wyskoczymy przy następnym nawrocie, nad Santa Anna. Samolot zostanie skierowany nad morze, do którego spadnie po wyczerpaniu się zapasów paliwa.
– Nie – protestuje naraz Cookingham. – Nie można poświęcić tak wspaniałej maszyny. A moduł kosmitów? Ma też ulec zniszczeniu? Przecież jest to wynalazek, który mógłby przynieść przełom we wszystkich technikach wojennych.
– Tak – wspiera przyjaciela Greenson. – Wy skaczcie, my skierujemy się ku bazie Norton. Wyjdziemy z niewidzialności i poprosimy o zgodę na lądowanie. Po pewnych targach obiecamy kapitulację. To odwróci uwagę od was, będziecie mogli ukryć się w mieście, dotrzeć do stacji telewizyjnych.
– Ryzykujecie spotkanie z oszalałym Mendezem. Ten drań nie cofnie się przed niczym.
– Nie przesadzaj, Cliff – ripostuje generał. – Mendez musi teraz myśleć przede wszystkim o własnej dupie i o tym, co w przypadku niepowodzenia będzie musiał powiedzieć prezydentowi.
– Boję się o was! – powtarza Robbins. – Bardzo się boję!
– Nie ma najmniejszego powodu, ustalcie lepiej, co zrobicie po znalezieniu się na ziemi. No, zakładajcie spadochrony. Wykonuję nawrót i za chwilę powinniście skakać! Ty też, „Cooki”!
– Pozwolisz, że zostanę jednak z tobą, Roń – odpowiada z uśmiechem komandor.
X
– Zbliżamy się do Los Angeles, panie doktorze – zameldował pilot. – Gdzie mam się skierować?
Mendez wydawał się nie słyszeć tych słów, zatopiony bez reszty w swoich myślach. Chociaż, czy to były jego myśli? Głos wewnętrzny, przymilny ciepły bas coraz częściej zdawał się być zjednoczonym chórem wielu, bardzo wielu głosów.
– Oszalałem?
– Nie kochany, ty jesteś normalny, jeden naprawdę normalny – powtarzał zapamiętale chór.
Do rzeczywistości doradca wrócił dopiero po powtórzeniu pytania. Nie zdołał jednak otworzyć ust, ponieważ nagle odezwała się baza Air Force Norton w San Bernardino.
– Mówi generał John Rogers. Poszukiwany obiekt niespodziewanie pojawił się na naszym radarze. „Robin” leci od południowego zachodu w kierunku lotniska. Dwie minuty temu nawiązał łączność z wieżą. Generał Greenson poprosił o zgodę na lądowanie... Co mamy im odpowiedzieć?
– Czy wasze patrioty są gotowe?
– Ależ panie doktorze, pan chyba mnie nie zrozumiał, oni gotowi są oddać się w nasze ręce. To nie są żadni terroryści, znam Greensona i Cookinghama...
– Generale, działam na podstawie osobistego upoważnienia prezydenta! Czy odmawia pan wykonania rozkazu?
John Rogers nie należał do ludzi skłonnych ustąpić przed byle pogróżką.
– Wykonam rozkaz, jeśli Jim Hensey wyda mi go osobiście – powiedział. – Czy może pan umożliwić mi połączenie z Białym Domem?
Mendez zaklął w duchu. Tylko tego mu brakowało.
– Okay, generale. Niech lądują. Do tematu jeszcze wrócimy. Proszę informować mnie o współrzędnych jednostki.
– Znajduje się o dziesięć minut lotu od lotniska...
– To prawie jak my! Dobrze. Na jakim pasie zamierzacie go przyjąć?
– Na pasie „D”. A może chcielibyście wylądować pierwsi?
– Nie! A teraz proszę o dokładne współrzędne „Robina”.
Chwilę później doradca odwrócił się do pilota.
– Byłeś na prawdziwej wojnie, Mikę?
– Yes, sir! Brałem udział w „Pustynnej Burzy” i latałem nad Bośnią... Mam cztery zaliczone zestrzelenia.
– Najwyższy czas, żeby mieć piąte.
Greenson, wyraźnie rozluźniony, uśmiechnął się do komandora.
– Kierują nas na pas „D”.
– A lądowałeś już kiedyś takim cackiem, Roń?
– Nie, ale jego komputer robił to setkę razy. Gdyby umiał jeszcze popić i podupczyć, powiedziałbym, że jest to najlepszy materiał na kumpla-pilota, jaki może się człowiekowi przytrafić.
– Ciekawe, czy naszym udało się już pomyślnie wylądować?
– Jestem pewien. Komuś z nich na pewno się uda. Każdy wymyślił inny sposób na dotarcie do studia telewizyjnego. A wystarczy, żeby jednemu się powiodło.
– Dziwne, że dotąd nie odezwał się Mendez. – Prawdopodobnie śpi w Waszyngtonie.
– Jesteście idioci! – odezwał się nagle milczący do tej pory jak zaklęty Bernstein. – Powinniście lądować na dziko i dopiero w ostatniej chwili pozbyć się niewidzialności...
– Kiedy nam właśnie chodzi, żeby wiedzieli, gdzie jesteśmy – odparł Cookingham!
– Pieprzeni bohaterowie! Mario z pewnością każe was zestrzelić. A ja zdechnę razem z wami.
– Przecież doktor Mendez wie, że pan leci z nami.
– Choćby wiedział, że leci papież, Dalaj Lama, królowa angielska i Kim Basinger, nie zawahałby się też ani przez sekundę. Przerażające, że wy nie zdajecie sobie sprawy z wysokości stawki.
– Nie rozumiem, dlaczego zabraniacie ludzkości poznania jej historii...
– Mario uważa, że opublikowanie tych obrazów przyspieszy koniec świata!
– Chce pan łyka na odwagę? – Cookingham wyciągnął do niego piersiówkę, ale gest pojednania zakłócił Greenson pytając komandora:
– Słuchaj stary, nie wiesz przypadkiem, co to za cyferki?
– Chyba komendant Rogers nadaje do nas zaszyfrowaną depeszę... Ciekawe. – Cookingham skupił się na tekście... – SPIEPRZAJCIE STĄD NATYCHMIAST! Co oni chcą nam przez to powiedzieć?
– Być może pragną nas ostrzec przed delegacją powitalną, na skład której nie mają wpływu.
– Mendez? Możesz powrócić w niewidzialność. Zrezygnować z lądowania w Norton.
– Niestety, nie mamy specjalnego wyboru, paliwo się kończy.
– Macie spadochrony! – zawył Bernstein. – Natychmiast dajcie mi spadochron. Ratujmy się. Ja nie chcę umierać, nie chcę, nie chcę!...
Obie jednostki zbliżały się błyskawicznie do lotniska. Rogers z rosnącym niepokojem śledził manewry maszyny prezydenckiego doradcy.
– Skurwiel chce odpalić rakietę... Powinienem mu przeszkodzić, ale przecież go nie zestrzelę.
Greenson dość późno zauważył samolot, który zbliżał się do nich pod kątem. Intuicja podpowiadała mu, że nie będzie to spotkanie towarzyskie. Obniżył pułap i wypuścił podwozie. Zaledwie mila dzieliła go od końca pasa startowego „D”.
Równocześnie palce generała zastygły na przełączniku zasilacza. Jeśli maszyna pościgowa zaatakuje, jeśli wystrzeli rakietę, wówczas ich maszyna otuli się woalem niewidzialności. Jednakże wystrzału nie było. A może siódmy zmysł przeciwnika podpowiedział mu, że pole niewidzialności nie działa na powierzchni ziemi i wystarczy poczekać.
Generał wylądował po kawaleryjsku. Sypnęły iskry, zazgrzytały przeciążone amortyzatory.
– Dzięki Bogu! – wyszeptał Bernstein, który w tym czasie zdołał dwukrotnie zsikać się w spodnie.
I w tym momencie Mikę na polecenie Mendeza odpalił. „Robin” nie miał szans na zwrot czy ucieczkę. Rakieta trafiła jednostkę w dysze odrzutowe. Natychmiast eksplodowały zbiorniki paliwa, a detonacja rozniosła strzępy samolotu w promieniu paruset metrów. Cookingham zginął na miejscu. Potężny wybuch wyrzucił fotel z Greensonem wysoko w górę. Zadziałała katapulta i otworzył się spadochron. Ekipa straży dziesięć minut później znalazła nieprzytomnego generała, jak wisiał wśród splątanych linek w koronie kalifornijskiej sosny, tuż za płotem lotniska.
Zadzwonił telefon. Patrycja wyszła z łazienki. Była przekonana, że telefonuje Lionel.
– Hej, o co chodzi?
– Dlaczego jeszcze nie wyszłaś z domu? – zachrypiał reżyser jej talk-showu. – Przecież za siedemdziesiąt minut wchodzimy na antenę...
– Od czterech lat robimy ten program, Lal, a ty ciągle nie wierzysz, że zdążę na czas i musisz mnie sprawdzać. Czy spóźniłam się choć raz?
– Ty w ogóle nie dbasz o moje nerwy. Cztery lata temu nasz program śledziło ledwo paru staruszków w Pasadenie. A wiesz, jaka była oglądalność w zeszłym tygodniu?
– Wiem, dwadzieścia pięć milionów w Stanach...
– I drugie tyle w Meksyku.
– W takim razie pozwól dokończyć mi toaletę, wychodzę za kwadrans... – Rozmawiając dokonywała różnych rutynowych czynności poprzedzających zazwyczaj opuszczenie mieszkania. Zamknęła okno na taras, wyłączyła telewizor.
– A jeśli będą w mieście korki?
– Mam w bagażniku rower! Buźka, Lal! Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się.
Poczciwy, stary Lal Hardy. Traktował ją jak córkę, przynajmniej od czasu, kiedy przekonał się, że nie zostanie jego kochanką. Przejrzała się w lustrze. Mimo swych trzydziestu pięciu lat wyglądała całkiem interesująco. Bulwarówki dość często rozpisywały się o jej romansach. Było w tym co najmniej dziewięćdziesiąt procent przesady. Po rozwodzie z Steve'em wybrała status kobiety samotnej i niezależnej. Jeśli zdarzali się jej jacyś partnerzy, były to wyłącznie przelotne ptaki, którym nigdy nie pozwalała uwić gniazda. Małżeństwo ma sens, kiedy są dzieci. I mąż – pomyślała ironicznie...
Zabrzęczała szyba. Zadrżała i odwróciła się gwałtównie, widząc długi cień, który padł na podłogę livingu. Do licha! Na tarasie wewnętrznego ogródka stał Steve Rossner.
– Hej, Patty. Mam nadzieję, że mnie wpuścisz! Przez te wszystkie lata po rozwodzie nie spotykali się często. Była na pogrzebie jego matki, on zjawił się, gdy chowała ojca. Śledziła wiadomości o jego lotach, a on też chyba interesował się jej dokonaniami. Kiedy pokłóciła się z Kanałem 5 i na parę miesięcy wylądowała na bruku, przyjechał do Kalifornii i bez słowa wręczył jej czek na pokaźną kwotę. A dziś?
– Do licha, z nieba spadłeś, Steve?
– Zgadłaś, Pat, spadochron, który leży na dachu garażu, jest twój. Czy gra pani dalej?
– Mogłeś przynajmniej zadzwonić, że wpadniesz. Teraz bardzo się śpieszę, za godzinę zaczynamy kolejny odcinek „Popołudnia z Kalifornią”.
– Przybywam poniekąd w tej sprawie...
Cliff miał trochę mniej szczęścia niż Steve Rossner, którego wiatr zniósł nie tylko nad dzielnicę willową, ale pozwolił bez wpadnięcia w oko ciekawskim zjawić się dokładnie na posesji swojej byłej żony. Robbins natomiast wylądował na zatłoczonym parkingu, gdzie oczekiwała go grupka gapiów, a co gorsza jakiś policjant.
– Dlaczego ląduje pan tak daleko od miejsca pokazów? – zainteresował się funkcjonariusz.
– Bo jestem chińskim szpiegiem – zeznał Cliff, pokornie wsiadając do samochodu gliny. Tam swoją koncentracją psychiczną ogłuszył stróża prawa, przebrał się w jego mundur i najspokojniej w świecie ruszył w stronę studia Kanału 7.
– Znaleźli jeszcze jednego – powiedział Rogers do wysiadającego z samolotu Mendeza. Był gotów do współpracy z doradcą, ale wiedział dobrze, że odpowiedni raport trafi do rąk prezydenckich bez żadnego pośrednictwa.
– Żyje?
– Jeszcze. Właśnie go wiozą.
Mendez zatrzymał pędzący po płycie lotniska ambulans i wskoczył do środka. Zwęglony strzęp człowieka z wypalonymi oczodołami w niczym nie przypominał zawsze eleganckiego i wyczulonego na punkcie własnej powierzchowności doradcy. Dla niego piekło zaczęło się już na ziemi. Wył z bólu, mimo zaaplikowania mu końskiej dawki narkotyku.
– Sam, Sammy, wygraliśmy! – zawołał Mario. – Trzymaj się, stary!
Bernstein poznał jego głos. Na moment przestał jęczeć, zmobilizował siły.
– Są w mieście... Spadochrony... żona Rossnera... -wyrzucił z siebie te słowa tak, jakby wypluwał duszę, a potem skręcił się w ostatnim paroksyzmie i umarł.
– Dajcie mi helikopter – zawołał Mendez do Rogersa. – Natychmiast, jeśli nie chcecie wyglądać tak jak ten wielorasowy pedał!
– Mam uwierzyć w twoją niesamowitą opowieść i zaryzykować puszczenie na żywo jakiegoś zwariowanego filmu, Steve? Chcesz, abym zburzyła wszystko, co tak mozolnie zbudowałam przez lata, Steve! I to w momencie, gdy twoim przeciwnikiem jest sam Biały Dom? Jeszcze nie zwariowałam! – Patrycja prowadziła swój wóz pewnie i precyzyjnie, choć nie mogła ukryć silnego poruszenia. Stanęli na czerwonym świetle.
– Nie błagałbym cię, gdyby nie było to takie ważne -rzekł z naciskiem Rossner. – Z drugiej strony rozumiem, że chcesz się upewnić, czy nie fantazjuję. Proszę bardzo. Akurat stoimy przed sklepem ze sprzętem elektronicznym. Na pewno mają laserowy odtwarzacz.
– Bardzo się śpieszę, Steve!...
– Proszę o trzy minuty, Patty!
– To rzeczywiście niewiele od kogoś, kto kiedyś chciał ode mnie całe życie.
Wjechała samochodem w zatoczkę.
Nagły podmuch wiatru zapędził Betty nad jakieś stare budynki i sprawił, że zaczepiła spadochronem na balkonie trzeciego piętra. Nożem udało się jej odciąć linki i wejść do środka dość nędznie urządzonego mieszkania... Z łazienki dobiegał śpiew jakiejś kobiety pluskającej się w wannie.
Kształt łóżka, różowe tapety i lustro na suficie powiedziały pannie Stone więcej o zainteresowaniach lokatorki, niż mógłby to zrobić długotrwały wywiad środowiskowy. Postanowiła działać szybko. Znalazła leżącą na stole torebkę z dokumentami, z szafy wzięła modny, choć dosyć wyzywający strój, wybrała perukę i ciemne okulary. Bez wahania sięgnęła po firmowe kluczyki do lincolna. Cóż, nie wyglądała w tym wszystkim zbyt subtelnie, ale liczył się cel...
Na schodach omal nie zderzyła się z zażywnym biznesmenem śpieszącym do mieszkania kąpiącej się.
– Pan następny? Siostra czeka na pana – powiedziała i co rychlej pomknęła do zaparkowanego przed domem samochodu.
– Nadal żadnych nowych wiadomości od Maria? – zapytał prezydent.
– Generał Harris obiecał go znaleźć – odparł sekretarz. – Także Brentwood, choć jest ciągle w szoku, obiecuje udostępnić nam taśmy ze wszystkich rozmów przeprowadzonych w trakcie pańskiej choroby. Wiceprezydent nie potrafi zrozumieć tego, co się stało, i bardzo pragnie się zrehabilitować.
Na okrągłej twarzy Jima Henseya odbiło się zniecierpliwienie. Od godziny otrzymywał coraz to nowe informacje na temat działalności tandemu Mendez-Bernstein, które upewniały go w mniemaniu, że dwaj jego zaufani ludzie po prostu zwariowali. Zatopili łódź wartości miliarda dolarów, postawili w stan gotowości flotę Pacyfiku... Robiąc to, za każdym razem powoływali się na jego rzekome pełnomocnictwa.
– Wiele wskazuje na to, że Mendez znajduje się obecnie w drodze do Kalifornii – powiedział sekretarz O'Donell. – Ale zdaje się, że mam na linii Pentagon. Powinny być najświeższe wiadomości.
Dzwonił Harris. Rezygnacja w jego głosie była niesłychanie wymowna. Nie miał zamiaru kryć dłużej Mendeza. W urywanych zdaniach przekazał wiadomość otrzymaną od Rogersa.
– Co takiego!? – wykrzyknął Hensey. – Twierdzi pan, że mój doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego osobiście rąbnął rakietą na pasie startowym w Norton maszynę z wiceszefem NASA i komandorem z dowództwa Trzeciej Floty na pokładzie?!
Helikopter Mendeza sunął nad skąpanym w popołudniowym słońcu mieście. Jego załoga cały czas miała bezpośredni kontakt radiowy z policją. W całym Los Angeles trwała bezskuteczna, jak na razie, obława za „chorymi psychicznie spadochroniarzami”, jak oficjalnie określono poszukiwanych.
Dokładnie minutę po tym, jak samochód Patrycji Rossner z jej eks-małżonkiem w bagażniku wjechał do podziemnego garażu Siódemki, specjalny oddział otoczył gmach popularnej stacji telewizyjnej. Kilkudziesięciu policjantów z oddziału antyterrorystycznego gotowych było do szturmu.
– Jesteś, jesteś nareszcie – zdenerwowany Lionel czekał na dziennikarkę przy windzie. – Bałem się, że spóźnisz się przez tę obławę na mieście za jakimiś szaleńcami. Mamy osiem minut do wejścia na wizję... A pan dokąd? -zagrodził drogę kapitanowi.
– Steve jest ze mną! Lal, poznaj mojego byłego męża. Aha, tu masz CD-ROM z filmem, od którego zaczniemy Program, pilnuj tego jak oka w głowie!
– Zwariowałaś, mamy przecież wspaniały hit o młodych fokach.
– Poczeka! Dziś, mój stary, pokażemy hit wszech czasów. Hardy popatrzył z lekkim niedowierzaniem na Patrycję. Rzeczowa i opanowana dziennikarka (dla milionów widzów symbol kobiety XX wieku) nie zwykła była wyrażać się tak emocjonalnie. Ale tego dnia w ogóle wyglądała na inną osobę – źrenice miała rozszerzone jak po atropinie, nieskoordynowane ruchy rąk. Czyżby spotkanie z eksmałżonkiem sprawiło, że sięgnęła po prochy? Hardy nie zamierzał jednak ingerować w ich sprawy.
– No dobra, dobra... – mruknął biorąc kompaktową kasetę. – Jak mamy zatytułować ten twój hit?
– Powiedzmy: „Na żywo z Golgoty – sąd, biczowanie, droga krzyżowa, Wniebowstąpienie!”
Kilometr od studia policyjny patrol nakazał Betty zjechać z drogi. Oblała ją fala gorąca. Zamierzała dodać gazu i spróbować ucieczki, kiedy raptownie wyprzedził ją inny wóz policyjny.
– Ja się zajmę tą paniusią, koleś – zawołał rudzielec w mundurze policjanta i równocześnie mrugnął porozumiewawczo do doktor Stone. – Muszę natychmiast dowieźć ją do studia Siódemki.
To narastało, rosło! Cholera! Wypełniało go całego. Mendez czuł, jakby nabrzmiewał w nim wielki pęcherz nienawiści, rozumiał, co to znaczy. Zbliżał się do Robbinsa. Rozstrzygnięcie wreszcie będzie musiało nastąpić... Z trudem panował nad sobą, wydając polecenia szefowi kalifornijskiej policji, który osobiście przejął nadzór nad operacją.
– Jak to, są w studio!? Zdążyli dotrzeć przed blokadą... To dlaczego jeszcze nie są aresztowani, komisarzu? Ja mam pana uczyć?! Nic mnie nie obchodzi transmisja. Rossner i jego żona mają być zdjęci przed audycją. To niech puszczą jakieś wideoklipy. Jak to, pańscy ludzie nie będą walczyć z cywilami? To niech odłączą zasilanie stacji! Odpowiada pan za to osobiście, komisarzu. Nie może dojść do emisji programu...
– Mario! Tu Jimmy. Nakazuję ci przerwać tę awanturę – w rozmowę z komendantem włączył się charakterystyczny głos prezydenta. – Musisz mi sporo rzeczy wytłumaczyć, Mario!
– Przerwał połączenie – zawołał ktoś z centrali. Osłupiały prezydent na moment zaniemówił. – Połączcie mnie z gubernatorem Kalifornii – wykrztusił po dobrej chwili.
Na pięć minut przed emisją charakteryzatorka dokończyła makijaż Patrycji. Na dole narastał tumult. Trzęsły się jej ręce.
– Czy będą strzelać, proszę pani?
– Policja chce sforsować wejście. Grozi użyciem broni – emocjonował się jakiś młody redaktor.
– Rezygnujemy z programu, szefie? – odezwał się głos realizatora.
– W żadnym wypadku – zawołał Hardy. – Zabić może nas zabiją, ale wiecie, jak to nam podniesie oglądalność?
Z pokładu helikoptera widać było już gmachy studia wytwórni i pobliskiego wielopiętrowego parkingu. Mendez przełączył radio na częstotliwość policyjną. Oczywiście nie miał zamiaru z nikim rozmawiać.
– Mówi gubernator stanu Kalifornia – skrzeczał głosik. – Do wszystkich jednostek w rejonie studia Siódemki. Nakazuję zaprzestać jakiejkolwiek akcji przeciwko Rossnerowi i jego grupie. Z rozkazu prezydenta USA nie wolno dopuścić do studia Mario Mendeza, do niedawna doradcy Białego Domu. Uwaga, może być uzbrojony.
Mendez zaśmiał się. Dużo mogli mu zrobić! Był u celu. Śmigłowiec osiadł miękko na dachu parkingu. Mario wyciągnął bazookę najnowszej generacji i dotargał ją aż na krawędź dachu. Jak na dłoni miał przed sobą oszklony taras głównego studia, a na nim podium, na którym Patty Rossner zwykła przyjmować swoich gości. Na moment popatrzył w dół. Jak zwykle w dniu emisji przed gmachem popularnej stacji zgromadziło się sporo gapiów chętnych oglądać na wielkim, zajmującym trzy piętra ekranie kolejny odcinek „Popołudnia z Kalifornią”.
Zaśmiał się bezgłośnie.
– Ostatni odcinek!
XI
Jim Hensey osobiście przerzucił kanał na odbiorniku podarowanym mu przed pół rokiem przez cesarza Japonii... Ekran wypełniła piękna trikowa czołówka – tańczący most Golden Gate, maszerujące betonowe odciski dłoni przed Chińskim Teatrem. Potem wyprysnęła strzelista sekwoja, przeistaczająca się w startującą rakietę kosmiczną.
– Czy Harris mówił ci, co może być na tych niezwykłych nagraniach? – prezydent zwrócił się do sekretarza. – Mario przysyłał mi w tej sprawie bardzo lakoniczne raporty. W ostatnich donosił, że dotarli bardzo daleko w głąb dziejów i że znalezione zdjęcia mogą być niebezpieczne dla samych podstaw naszej cywilizacji. Ale w jaki konkretnie sposób, nie wyjaśnił.
– Harris w ogóle nie był wprowadzany przez Mendeza w szczegóły – odparł O'Donell. – Wiedział tylko, że zawartość kosmicznego dysku stanowi materiał autentyczny i przez to cholernie niebezpieczny.
– Ale cóż tak niebezpiecznego może kryć się w prawdzie?
– Izwiestija – zażartował sekretarz, który długi czas specjalizował się w zagadnieniach Europy Wschodniej.
Akrobatycznym wręcz zwrotem Cliff zjechał z jezdni, wyłamał zabezpieczający szlaban i skierował wóz pod prąd na serpentynę piętrowego parkingu.
– Co robisz? – jęknęła Betty, którą pasy ledwo uchroniły od roztrzaskania się o szybę. – Zabijesz nas!
– Jadę – odpowiedział lakonicznie, prowadząc samochód z opanowaniem i zręcznością godną kaskadera.
– Mieliśmy przecież jechać do studia.
– Mieliśmy, ale na razie jest pilna sprawa do załatwienia, tutaj. – Z piskiem opon minął kolejny zakręt, unikając zderzenia z ogromnym pontiakiem.
– Och, Cliff, zdaje się, że jedziemy pod prąd!
– Wszystkie reguły są po to, aby je zmieniać! – zawołał, omal nie taranując następnego samochodu. – Ciekawe, czy ten łotr czuje, że go zaraz dopadnę?
Ścisk na korytarzach wokół głównego studia i na sąsiednich tarasach panował nie mniejszy niż przed ekranem na ulicy. Rozniosło się, że w programie ma być pokazana nieprzewidziana sensacja. Niedawni napastnicy przemieszani z niedoszłymi obrońcami wpatrywali się w rozstawione wszędzie monitory. Przerwano nagrywanie programów w sąsiednich studiach, przykucnęli obok siebie ksiądz i rabin, seksbomba z oper mydlanych i lider Ruchu Gejów.
Skończyła się czołówka. Ekran wypełniła twarz Patrycji Rossner. Obserwujący kątem oka jej profil Steve zdał sobie naraz sprawę, jak wspaniała jest to kobieta. Jak dojrzała, jaką ma klasę. Jej oryginalna uroda, nie tracąc nic z młodzieńczego blasku, z wiekiem nabrała mocy i zupełnie innej wyrazistości. W tym momencie Steve uświadomił sobie, że nie patrzył tak na nią od wielu lat.
– Przyjaciele! Amerykanie i Amerykanki. Jak co tydzień z kawiarnianego tarasu Siódemki wita was Patty Rossner w dwieście drugim odcinku programu „Popołudnie z Kalifornią”. – Mikrofony zainstalowane na ulicy przekazały radosną wrzawę tłumu. – W dniu dzisiejszym postanowiliśmy wyjątkowo zmienić dotychczasowy układ programu i przedstawić jedno tylko wydarzenie: sensację wieku, a właściwie ostatnich dwóch tysiącleci...
Laserowy celownik bazooki wyłowił precyzyjnie stół mikserski za szybą w głębi, nieomal za plecami bohaterów programu. Jeden strzał powinien nie tylko załatwić małżeństwo Rossnerów, ale i zniszczyć całą aparaturę, a zwłaszcza CD-ROM umieszczony już w odtwarzaczu... Palec Mendeza wolniutko dotknął spustu...
Lionel Hardy nigdy nie oglądał dokładnie swoich programów. Śledził je jednym okiem. Cała jego uwaga skupiona była na wszystkim, co działo się dookoła. Siódmy zmysł kazał mu nagle spojrzeć na dach pobliskiego parkingu. Cholera!
– Trójka na dach – wrzasnął do miksera. Ekipa zadziałała jak automaty. W sekundę później na ekranach wszystkich telewizorów pojawiła się lufa bazooki i blada twarz snajpera!
– Mój Boże – zawołał Jim Hensey i chwycił telewizyjnego pilota w naiwnym, podświadomym ruchu. Przecież tego nawet on nie mógł wyłączyć.
– Jest ze mną – kontynuowała swą konferansjerkę Patrycja – mój były mąż, kapitan Steve Rossner, komendant kosmicznego wahadłowca „Rainbow 3”. Powiedz Steve... Steve, co ty?
Kiedy na monitorze pojawił się Mendez z wycelowaną bronią, kapitan nie wahał się ani sekundy, jednym susem pokonał odległość dzielącą go od prezenterki, przewrócił ją na podłogę i nakrył własnym ciałem.
– To pokażemy na replayu, teraz trzymajcie dach – zawołał Hardy. – Czy ktoś z was, kochane gliny, ma karabin snajperski? – Policjanci rozkładali ręce...
Mendez pociągnął za spust.
Ale w tym momencie jakaś niewidzialna siła podbiła lufę bazooki tak, że ładunek eksplodował dwa piętra wyżej, niszcząc jeden z magazynów kostiumów.
Doradca prezydenta, zaskoczony, zaklął i odwrócił głowę.
W drzwiach wychodzących na dach stał rudowłosy mężczyzna w mundurze policyjnym i przenikliwie się w niego wpatrywał.
– Nie udało się, doktorku – powiedział donośnie.
– Mikrofony kierunkowe na dach! – wrzasnął w tym samym momencie Lionel.
– Nie szkodzi, nareszcie spotykamy się – odpowiedział Mario. Nie miał czasu ładować bazooki, toteż sięgnął po pistolet.
– Chcesz pojedynku rewolwerowców, nie jestem uzbrojony, ale nic nie szkodzi... – odparł Cliff i wysłał silny ładunek bioenergii.
Betty, która zdążyła już wbiec na dach, spodziewała się, że Mendez padnie jak rażony gromem. Ale doradca nawet się nie zachwiał, natomiast Robbins, ciśnięty na mur, omal nie stracił przytomności.
– Odbiło się, odbiło się od tego diabła jak od lustra -wybełkotał Cliff.
W głuchej ciszy rozległ się chichot Maria.
– Trafiła kosa na kamień. Na nic psychotroniczne sztuczki, załatwimy sprawę po amerykańsku!
Na oczach milionów telewidzów coś niezwykłego działo się z eleganckim, gładkim Latynosem. Jego twarz zwęziła się, w ustach pojawiły kły, a między włosami wyłoniły rogowe wypustki.
Jim Hensey nie odrywał oczu od ekranu. ODonell machinalnie mieszał prezydenckie ziółka łyżeczką, którą zapomniał włożyć do szklanki.
Tymczasem Robbins, lekko się zataczając, ruszył w stronę przeciwnika. Ten, nie przestając się śmiać, uniósł broń.
– Nie, nie! – krzyknęła Betty.
– Nie – powtórzył Rossner, pomagając byłej żonie się podnieść.
– Byłeś wspaniały, Steve – w oczach Patty lśnił szczery podziw.
– Szefie, dzwonią z CNN, błagając o prawo retransmisji! – Do Lionela podbiegła kierowniczka produkcji. – Mówią, że cena nie gra roli, dajemy im?
Kiedy ledwie trzy metry dzieliły Cliffa od doradcy, ten strzelił po raz pierwszy. Kula ugodziła Robbinsa w pierś. Szedł jednak dalej, Mario strzelił raz jeszcze, i jeszcze raz... Ale mechanik w ogóle nie reagował na te strzały, dotarł do Mendeza, porwał go i uniósł jak piórko.
– Zostaw mnie – zaskowyczał doradca, ponownie usiłując zgromadzić w sobie psychiczną siłę, która pozwoliła mu przed chwilą odbić wyemitowany przez Robbinsa ładunek.
Daremnie. Cliff potrząsnął nim, a następnie cisnął, niczym zdechłego szczura, poza krawędź dachu.
Kamery z zewnątrz studia, zajmujące się dotąd przebitkami tłumu, błyskawicznie przejęły lecące roztrzepotane ciało i prowadziły je aż do momentu upadku na asfalt.
– Zbliżenie, stopklatka, wytrzymanie! – krzyczał do realizatorów purpurowy z emocji Lionel.
Cliff usiadł ciężko na krawędzi dachu. Betty Stone dobiegła do niego.
– Jesteś poważnie ranny? – pytała rozpinając podziurawioną koszulę.
– Chyba nie – wybąkał.
– Przecież widziałam, władował w ciebie prawie cały magazynek!
– Nasze dyski... Ciągle mam na sobie parę warstw... Spełniły rolę kamizelki kuloodpornej.
W studio technicy szybko ustawili przewrócony stół. Patrycja poprawiła włosy. Była już gotowa wrócić do prowadzenia przerwanego programu, ale nagle do stojącego z nimi Hardy'ego odezwał się jeden z techników.
– Szefie, to jakiś szajs. Tutaj nic nie ma...
– O czym mówicie? – Cała trójka zwróciła się w stronę reżyserki.
– O tym kompakcie, który mieliśmy odtwarzać jako pierwszy, tam nic nie ma.
– Jak to nie ma? – zdenerwował się Lionel, sam przed pięcioma minutami sprawdzałem wejście, zaczynało się od szerokiej panoramy Golgoty...
– Ale ja próbowałem na paru odtwarzaczach, dysk jest pusty!
– Wykluczone – zawołał Rossner. – Spróbujcie odtworzyć inne.
– Komputer wskazuje, że na nich też nic nie ma.
– Wydaje się, że ten wybuch uszkodził wam całą technikę – powiedziała Patrycja.
– Wszystko działa, aparatura jest w porządku – zawołał drugi technik. – Sprawdziliśmy, chce pani zobaczyć te młode foczki...
Steve poczuł ogromny niepokój.
Zwiększył się on jeszcze bardziej, gdy dowodzący otaczającym wieżowiec Siódemki kordonem oficer policji zadzwonił z dołu ze zdumiewającą informacją.
Nie było ciała doradcy! O ziemię gruchnęły jedynie buty, ciuchy i pasek Mendeza. Sam Mario zniknął.
– Jak to zniknął? Ktoś ukradł ciało? – Lionel zdenerwował się jeszcze bardziej.
– Wygląda to tak, jakby w momencie upadku wewnątrz ubrania nie było już ciała.
– Rozumiesz coś z tego, Steve? – zapytała Patty. -Chyba nie mamy hitu wszech czasów. Jak ja się teraz pokażę telewidzom?
– Z tym akurat najmniejszy kłopot – wtrącił się Hardy. – Nikt już nie pamięta, co miało być tematem programu. Są natomiast dziesiątki telefonów z żądaniem powtórki sekwencji z dachu i pytaniami, kiedy damy następny odcinek?
Obejrzeli bardzo dokładnie zapis lotu Mendeza. Przez pierwsze dwa piętra spadał normalnie, na wysokości drugiego nastąpiło dziwne elektromagnetyczne zakłócenie nagrania, a ostatnie klatki stanowiły rejestrację upadku pustego już tylko ubrania.
– Cud? Telekineza? – zastanawiali się fachowcy.
– A może ci, którzy go wysłali, uznali, że pora Maria odwołać? – zauważył Cliff, który zjawił się w reżyserce.
Robbins wyglądał źle. Odmówił wywiadu na żywo. W wyniku ostatnich przejść stracił chyba z dziesięć kilogramów, wyglądał jak łagiernik, dygotał z zimna, mimo że nakrył się dwoma kocami.
– O kim mówisz? – spytała Betty. – Sądzisz, że Mendez nie był normalnym człowiekiem?
– Licho wie, co w nim tkwiło. Ja czułem skondensowane Zło, ale nie potrafię go zdefiniować. Może kiedy zasnę, uda mi się to zobaczyć. Może ujawnią się przede mną ci, którzy dwa tysiące lat temu zawiesili nad nami tego satelitę, a teraz są wśród nas, kontrolują i nie dopuszczają do zmian idących nie po ich myśli. A mają spore możliwości, jeśli udało się im zdematerializować faceta i skasować laserowe nagrania. Może zresztą Mendez był jednym z nich i odmeldował się po wykonaniu zadania?
Chyba nie usłyszała zdziwienia w jego głosie. Przytuliła się do niego. Poczuł narastające drżenie w jej opalonym, tak atrakcyjnym młodym ciele. I zdumiał go własny chłód.
– Kocham cię, Steve!
Milczał. Ale ona nie zwracała na to uwagi.
– Wiesz, teraz myślę, że przez te wszystkie lata kochałam cię, że tylko broniłam się przed tą miłością. Niepotrzebnie! Ty i ja zawsze byliśmy dla siebie stworzeni. Teraz wszystko zrozumiałam. Dojrzałam.
Odsunął ją delikatnie. Zastanawiał się, jak jej to powiedzieć. Jak wytłumaczyć, że nie jest już dawnym Steve'em z kursu pilotażu. Zakochanym po uszy, nieśmiałym, naiwnym... Że to, co między nimi się zdarzyło, o ile się zdarzyło, miało miejsce w zupełnie innej galaktyce, w innej czasoprzestrzeni. Żałował, że choć przez chwilę nie potrafi być tamtym mężczyzną, który odszedł bezpowrotnie i nawet nie może cieszyć się spóźnioną satysfakcją.
I właśnie w tym momencie weszła Patrycja...
– Zaczniemy od przyszłego tygodnia. Lionel boi się zmiany formuły, ale go przekonałam, zaczniemy od wielkiej dyskusji... – urwała i spoglądała to na Steve'a, to na Betty.
– Oczywiście – powiedział Steve – pomogę ci. I jeśli propozycja mieszkaniowa jest aktualna, to ją przyjmuję.
Betty pobladła. Nie rozumiała niczego. Patrzyła na uśmiech, który ogarniał twarz Patty Rossner.
– Dlaczego Steve? Dlaczego? – wybąkała.
Co miał jej powiedzieć? Że za bardzo kochał ją kiedyś, żeby teraz pozwolić sobie na letniość uczuć. Że w ciągu ostatnich tygodni stał się zupełnie innym człowiekiem, dla którego fizyczna rozkosz jest czymś absolutnie drugorzędnym, i że ciągle powraca w jego pamięci obraz godów w Kanie Galilejskiej, na który nakłada się wspomnienie jego własnego ślubu, przysięgi przed ołtarzem, wówczas jedynie czczej formalności. A dziś, mimo rozwodu, brzmiącej niesłychanie odpowiedzialnie.
– Bo tak musi być – rzekł tylko.
Epilog
Cykl audycji Patrycji Rossner ze Steve'em na temat kosmicznego znaleziska nie zmienił ani Ameryki, ani świata. Po prostu niewielu im uwierzyło.
„Humbug, afera, mitomania!” – określiły ich misjonarskie wystąpienia konkurencyjne mass media. Za wsteczny konserwatyzm rodem z Ciemnogrodu potępiły ich stowarzyszenia praw człowieka, od niekonwencjonalnej formuły ewangelizacji zdystansowały się Kościoły. Prasa, szczególnie ta uważająca się za postępową, nie pozostawiła na Rossnerach suchej nitki. Popołudniówki robiły śmiałe porównania ich akcji z działalnością sekty Jonesa w Gujanie, samobójczym Mesjaszem, Davidem Koreshem czy wreszcie z gangiem Mansona. W poważnym artykule wstępnym komentator „Washington Post” zdemaskował historię kosmicznego spodka jako z gruntu nienaukową, a świat obiegła karykatura lecącego w kosmos pojemnika na śmieci, z którego wystają rogi, kopyta i aureola z podpisem: „Ewangelia według Śmieciarza”.
Najdotkliwszy cios zadały nowej wersji „Popołudnia z Kalifornią” wielkie konsorcja przemysłowe, wycofując się z reklam i sponsoringu.
Po pięciu odcinkach i wielkiej sprzeczce z Lionelem Patrycja zrezygnowała z prowadzenia „Popołudnia z Kalifornią”. Mogła sobie na to pozwolić, byli ze Steve'em wystarczająco bogaci, zwłaszcza że wydawnictwo Harpia zamówiło u Rossnera opowieść pod roboczym tytułem „Wideo Pana Boga” – druk w czasopismach, twarda oprawa, później paperback, wydanie bibliofilskie, od razu w pięciu wersjach językowych. Lee Braseiro nazywany Spielbergiem nr 2 zaproponował ekranizację w Hollywood i dla zachęty wysłał czek na pięć milionów dolarów. Rossnerowie przekazali go na teksańską klinikę dla dzieci z porażeniem mózgowym.
W ciągu dwóch tygodni udało im się nabyć niewielką Posiadłość w Wyoming. I oboje postanowili spróbować żyć inaczej, odmiennym rytmem. Zresztą dotychczasowy rytm i tak musiałby ulec zmianie, wkrótce okazało się, że Patrycja spodziewa się dziecka...
Z doradzania prezydentowi nic nie wyszło. Tydzień po wydarzeniach w Los Angeles, podczas wysłuchiwania raportu sekretarza skarbu, Jim Hensey zmarł na wylew krwi do mózgu. Inna sprawa, że Brentwood do ostatniej chwili przed swym zaprzysiężeniem obawiał się zobaczyć go w pierwszych rzędach publiczności.
Koniec świata nie nastąpił, choć, jak wiadomo, nadal nie znamy dnia ani nawet godziny.
Pewnego poranka do domu u stóp Gór Skalistych zapukał drobny, starszy mężczyzna, który na parę godzin urwał się obstawie i towarzyszącym mu purpuratom. Ani papież, ani Rossner nie zdradzili tematu rozmowy.
W momencie zniknięcia Mendeza i kataklizmu, który zniszczył atol, parapsychiczna moc opuściła również Cliffa Robbinsa. Skończyły się jego wizjonerskie sny, a także emisje mocy.
Przed popadnięciem w głęboką depresję uratowała go doktor Stone. Parokrotnie odwiedzała go w jego teksańskiej samotni. W końcu została na stałe, odkrywając w sobie ogromne talenty kury domowej.
W rok później cała piątka (dołączył do nich generał Greenson, przeniesiony przez Brentwooda w stan spoczynku) spotkała się na chrzcinach Julii Rossner.
Wieczór był uroczy. Steve, który otrzymał pierwsze egzemplarze swojej książki, promieniał szczęściem. Z Hollywoodu dotarł scenopis i wstępny projekt obsady – Julia Roberts, Harrison Ford, Patrick Swayze, Kevin Costner, Antonio Banderas w roli Mendeza i mało znany Polak, Daniel Olbrychski, jako Cliff Robbins...
Patrycja z satysfakcją opowiadała o tysiącach listów, które otrzymała po zaprzestaniu przez Siódemkę emitowania jej cyklu. Choć miliony go odrzuciły, a show business wypluł, wielu ludzi, mimo że nie widziało „Serialu wszech czasów”, uwierzyło. Pytali o sens egzystencji, o sposób życia w harmonii, o drogę do Boga.
– A ja, choć mam ciągle takie wrażenie, że to nam się nigdy nie zdarzyło – powiedział generał Greenson – uważam jednak, że żyć powinniśmy tak, jakbyśmy przeżyli to naprawdę.
Betty Robbins już otwierała usta, aby coś powiedzieć, ale powstrzymało ją wymowne spojrzenie męża. Nie był jeszcze gotowy.
Długo trzymał rzecz w tajemnicy nawet przed żoną, ale Betty podejrzała go, jak robił doświadczenia w komórce.
Materiału do eksperymentu miał niewiele, ledwie pięć kuł rewolwerowych, które wystrzelone przez Mendeza uderzyły w chroniące jego pierś CD-ROM-y. Autorytety naukowe z pewnością wyśmiałyby jego zamiary, ale Cliff postanowił sprawdzić, czy elektroniczny zapis, który wyparował z kompaktów, nie odbił się przypadkiem na ołowianych pociskach? I co ważniejsze, czy pozostał na nich nadal?
Badania pochłonęły mu osiem trudnych miesięcy. Pełnych nadziei i zwątpień. Nie miał wsparcia ani instruktażu w postaci sennych wizji, ale nadeszła w końcu ta noc, w której na ekranie domowego komputera, wśród mrugnięć i zniekształceń, ujrzeli z Betty kamienne, pałacowe schody, tłum ludzi o orientalnych rysach i skazańca wyprowadzonego przez żołdaków.
Mężczyzna w szkarłatnym płaszczu poruszał ustami. Cliff cofnął obraz i włączył najnowsze elektroniczne cudo, które wyciekło jakimś sposobem z magazynów CIA -automatyczny czytnik dźwięku z ruchu warg. Puścił odzyskane nagranie jeszcze raz. I usłyszeli razem z Betty nieco niewyraźne, ale czytelne: – Ecce homo!
NA ŻYWO
Nogi Belli charakteryzuje przedziwna gładkość, która w naturze występuje zazwyczaj jedynie na pupie dziecka. I to nie każdego. Czasami, gdy całuję jej łydki, kiedy sunę ustami po ich doskonałej powierzchni, mijam zgięcia przy kolanie, po czym na udach zwalniam niczym wytrawny alpinista przed ostatnim szturmem na szczyt, to zastanawiam się, czy panna Ybaldia przypadkiem nie poleruje swoich kończyn.
Będąc zawodowo zainteresowany twarzami, w przypadku Belli jestem w niezwykłym estetycznym rozdarciu – nie wiem, co ma piękniejsze. Jest spełnionym snem czterdziestoletniego mężczyzny, któremu jeszcze niedawno wydawało się, że ma wszystko za sobą.
Mamy ciepły sierpniowy wieczór, od kwadransa jesteśmy razem. Bella, zapakowana w puszysty szlafrok, już mi podsunęła swoją czarującą stopkę. Tak to się zawsze musi zaczynać – pieszczotą palców, penetracją językiem różowych cieśninek między nimi, leciutkim ugryzieniem tego najukochańszego, najmniejszego.
Nie musimy się spieszyć. Nareszcie nie musimy się spieszyć. Mamy przed sobą cały długi weekend.
– Nie będę cię potrzebował do poniedziałku – powiedział mój szef, wyruszając do swego starego domu w górach. – Jestem zmęczony.
Rzeczywiście, ostatnio nie wygląda za dobrze. Worki pod oczami upodabniają go do starego, chorego lemura. Coraz częściej zdarza mu się wybuchać gniewem, a raz, kiedy myślał, że go nie widzę, płakał. Czasem zastanawiam się, czy brzemię, które wziął na swoje barki, nie jest przypadkiem zbyt ciężkie?
Prawie pół roku czekałem na okazję zabrania Belli na swoje rancho. Nasz romans, od pierwszego spotkania podczas koktajlu w ambasadzie francuskiej, składał się z setki bardzo krótkich, choć fascynujących odcinków.
Dyspozycyjność wobec szefa powoduje, że łańcuch, na którym jestem trzymany, wydaje się być bardzo krótki. W każdej chwili mogę się spodziewać szarpnięcia i wezwania do gabinetu, kaplicy czy sali bilardowej. Na dodatek jako osoba publiczna muszę strzec się wścibskich dziennikarzy, fotoamatorów i opozycyjnych polityków. Ba, mój związek z młodą tłumaczką muszę ukrywać przed szefem, który jest purytaninem i nie akceptuje mojej separacji z Barbarą.
– Przyzwoici ludzie muszą być stanu żonatego lub duchownego – twierdzi. – Jak możesz pozwalać, Juan, żeby matka twoich dzieci na stałe przebywała za granicą?
Szef nie przyjmuje do wiadomości, że to Barbara mnie porzuciła (co prawda nie byłem w tej sprawie bez winy) i obecnie odpowiada jej status konkubiny króla sardynek („Jeśli nie masz łusek na oczach, jedz wyłącznie sardynki firmy Mediterrane”). Jeśli chodzi o Carolinę i Mercedes, które przebywają w ekskluzywnej szkole w Gstad, to sądząc po niezbyt częstych telefonach, zupełnie nie doskwiera im brak ojca.
Inna sprawa, że nasza konspiracja z Bellą ma swoją podniecającą stronę. Nigdy przedtem nie przypuszczałem, że potajemna miłość może dostarczać takich przyjemności. „Kto nigdy nie ślizgał się na brzytwie, ten nie może powiedzieć, że jest prawdziwym mężczyzną” – powiadają Chińczycy masochiści.
I tak to mniej więcej wygląda.
Kiedy owej pierwszej nocy kochałem się z Bellą na schodach przeciwpożarowych rezydencji ambasadora Francji, a tuż za ścianą mój szef wygłaszał przemówienie o naszych wielowiekowych związkach z ojczyzną Catherine Denevue (też była zaproszona), nie przypuszczałem, że są to jeszcze całkiem komfortowe warunki. Od tego czasu zdarzyło mi się pieścić pięknonogą tłumaczkę w windzie, na stole bilardowym, obok siłowni szefa, na dachu rezydencji tuż poniżej flagi (modląc się, żeby nie wyszedł księżyc), w bagażniku pancernego rollsroyce'a, na dnie basenu, z którego wypompowano wodę, w schowku na szczotki, w mikroskopijnej łazieneczce przy sali konferencyjnej (stłukłem wtedy czołem kryształowe lustro). Tylko w wyjątkowych sytuacjach umawialiśmy się w hotelu lub w moim domu. Do siebie mnie nie zapraszała ze względu na półsparaliżowaną matkę staruszkę, która w dodatku cierpiała na bezsenność.
Dotarłem do sedna, odurzony szaleństwem zapachów i wilgocią, przesunąłem się ku górze przez cudowny taras brzucha, łagodnie doliną między piersiami stromymi jak sopki Mandżurii, ku szyi. Bella otworzyła się cała. Teraz już pragnęła mnie szybko. Podążyliśmy więc we dwoje ku spełnieniu. Przekoziołkowaliśmy po dywanie, aż runęła lampa o kształcie kariatydy i zgasł telewizor, którego kabel utracił łączność z kontaktem.
– Tak, tak, Juan, teraz, ty wariacie, ty sukinsynu...
Biorąc pod uwagę moje stanowisko, nie były to komplementy wyszukane, ale w Belli jednako kochałem jej zewnętrzną subtelność i wewnętrzną wulgarność. Teraz zresztą przebiłem się przez obie warstwy docierając do banalnego, ale fascynującego środka.
Środek był gorący, żywy, żarłoczny, gotowy wyciągnąć ze mnie duszę. Zawyłem.
– Och! Suko, suczusiu, zwierzaczku!
I było po wszystkim. Pocałowałem Bellę w kark i poszedłem do łazienki, zostawiając ją rozmarzoną, rozszerzoną, przegiętą przez wałek, który spadł z otomany, pragnąc najwyraźniej aktywnie uczestniczyć w naszych zapasach.
Mam fart, pomyślałem, przypatrując się szczupłej, bladej twarzy. Nos był na mój gust zbyt wydatny, a bruzdy wokół ust zbyt głębokie, abym mógł uchodzić za przystojnego. Lepiej późno niż wcale.
W wąsach zaczęły już srebrzyć mi się pierwsze siwe włosy, podobnie na skroniach, a przedziałek coraz niebezpieczniej upodabniał się do tonsury.
Jest Bóg na Ziemi! Jest, jeśli stworzył dla mnie Bellę. Po tylu zmarnowanych latach z Barbarą, po nieudanym głupim romansie z tą wariatką Christą. Do tej pory nie mam pewności, czy ten samobójczy strzał w hotelu Excelsior padł z mojego powodu... Bella była rekompensatą, zadośćuczynieniem. Była wszystkim...
Że coś nie jest zupełnie w porządku, zorientowałem się, wracając do pokoju. Lampa znów stała w pozycji pionowej, a moje ubranie, złożone w kostkę, leżało na krześle.
– Dobry wieczór, senior Castillo, proszę wybaczyć mi najście, ale niestety, służba nie drużba. – Mówiącym był niski, łysy jak cebula facet o świdrujących oczkach i brodawce, która upodobała sobie zagłębienie obok jego krzywego nosa. Rzuciłem okiem na Bellę; przykryta prześcieradłem siedziała na kanapie, ale nie wydawała się ani przerażona, ani zakłopotana.
– Porucznik Ybaldia prosiła, abym nie ujawniał się od razu – ciągnął intruz. – Toteż pozwoliłem sobie zaczekać w bibliotece, zanim... hm... w końcu też niekiedy bywam mężczyzną.
– Porucznik Ybaldia?
Bella uśmiechnęła się niewinnie.
– Co tak się głupio patrzysz? Każdy gdzieś pracuje. I cudownie, kiedy można łączyć przyjemne z pożytecznym.
– Porucznik Ybaldia – powtórzyłem i usiadłem, rozglądając się za papierosem. Człowiek-cebula poczęstował mnie cygarem.
– Mogłaś mnie przynajmniej uprzedzić...
– Nie chciałam ci robić przykrości. Zaraz byś pomyślał, że współżyjemy służbowo – powiedziała.
– A nie?
– Kocham cię, Juan.
Musiałem mieć niedowierzający wyraz twarzy, bo przybysz wytrzeszczył się do mnie w sposób, który niektórzy dentyści mogliby uznać za uśmiech.
– Radziłbym wierzyć Belli, senior Castillo – rzekł. -To bardzo porządna dziewczynka, zwłaszcza od czasu, kiedy nie pracuje w obyczajówce.
Powoli odzyskiwałem pewność siebie.
– Co to znaczy? – podniosłem głos. – To jakaś prowokacja! Jakim prawem wtargnął pan do mojej posiadłości?
– Ależ drogi senior Castillo, jako historyk prawa wie pan, że na pewnym szczeblu władzy prawo nabiera przedziwnej rozciągłości. Inaczej potraktuje biednego komiwojażera, inaczej sekretarza głowy państwa. Ale do rzeczy. Pozwoliłem sobie zakłócić pański romantyczny wypoczynek...
– Jeszcze się nie przedstawiłeś, Manuelu – przerwała mu Bella.
– Rzeczywiście. Pułkownik Manuel Lopez z Wydziału Specjalnego.
– Nie musi mi pan podawać swojego życiorysu – warknąłem. – Sam wysyłałem decyzję w sprawie pańskiego awansu na pułkownika.
– Jestem niezmiernie wdzięczny. A skoro tak dobrze się nam rozmawia, czy mógłbym sobie nalać wina?
Nie protestowałem. Czułem się podle. Świadomość, że nie byłem miłością panny Ybaldia, ale jedynie zadaniem, upokorzyła mnie do końca. Nalałem wina również sobie; miało nieprzyjemny, cierpki smak. Ponieważ stałem jedynie w ręczniku na biodrach, Lopez podał mi szlafrok. Włożyłem go i zapaliłem cygaro. Jeśli zdecydowali się zdekonspirować Bellę, sprawa naprawdę musiała być wielkiej wagi.
I rzeczywiście była.
Prawdopodobnie gdyby akta Cristobala Sabroniego przeglądał inny pracownik Wydziału Studiów i Analiz, a nie Diego Merito, przezywany przez kolegów „Mendą”, moje seksualne kontakty z panną Ybaldia mogłyby rozwijać się bez przeszkód.
Niestety, Merito nie zwykł odwalać roboty po łebkach i już po krótkiej lekturze życiorysu Sabroniego zaczął się zastanawiać nad zaskakującą wymową dat. Cristobal Sabroni, zamożny przedsiębiorca z Santa Gruz, urodził się 10 stycznia 1927 roku; 25 grudnia 1952 roku wstąpił w związek małżeński z Marią Espinosa; 3 marca 1954 roku urodził się jego jedyny syn Carlos; 7 września 1961 roku uczestniczył w katastrofie lotniczej w Andach i znalazł się wśród siedmiu szczęśliwców, którzy ją przeżyli. Nie odniósł żadnych obrażeń tylko on i jeszcze jeden pasażer... Jeszcze jeden!!! Wreszcie 2 października ubiegłego roku Sabroni został wybrany na prezesa Konsorcjum Południowego. Cholera.
Dane drugiego pasażera, który bez szwanku opuścił płonącego boeinga, pokrywały się z życiorysem Sabroniego.
Też urodził się 10 stycznia tegoż samego roku; tego samego dnia ożenił się; jego syn urodził się w tym samym terminie, tyle że nie w Santa Gruz, a w stolicy. Rosnące podniecenie Merito było o tyle uzasadnione, że astrologicznym bliźniakiem przedsiębiorcy był nie byle kto... 2 października, kiedy Cristobal został zatwierdzony przez Radę Konsorcjum na stanowisko szefa, tłumy wiwatowały na rzecz tego drugiego. Tego właśnie dnia wybrano go prezydentem Republiki.
Nie powiem, żebym słuchał rewelacji pułkownika Lopeza z obojętnością. Daleko jednak było mi do fascynacji. Nie pojmowałem, dlaczego zdumiewająca, ale jednak przypadkowa zbieżność faktów zakłóciła weekend mojego życia.
– Merito był uparty – opowiadał dalej Lopez. – Zaczął poszukiwać dalszych zbieżności.
– I znalazł je?
– Mnóstwo. Kiedy mały Cristobal przechodził świnkę, chorował na nią nasz późniejszy „ojciec ojczyzny”; kiedy koleżanka w VIb ukruszyła mu ząb, pański pryncypał stracił pół jedynki podczas meczu w rugby. Jednego dnia stracili cnotę. Przyszły prezydent ze swoją nauczycielką angielskiego, a Sabroni w małym burdeliku, na który zrzucili się we trójkę z kolegami.
– Jednak pewne różnice istnieją – zauważyłem.
– Jedynie pod względem dekoracji. Merito zestawił dwieście siedemdziesiąt dziewięć analogii w życiorysach naszych bohaterów. Oczywiście nie miał wszystkich danych, od kiedy nasz prezydent został senatorem. Dla szczebla reprezentowanego przez Merito pewne fakty stały się niedostępne. Mógł korzystać jedynie z informacji nagłośnionych przez media. To wystarczyło. Pamięta pan, co zdarzyło się 5 marca?
– Nie mam pojęcia.
– Jesteś paskudny, tego wieczora poznaliśmy się podczas koktajlu w ambasadzie francuskiej – zaszczebiotała rozkosznie Bella.
– Rzeczywiście, ale chyba nie o nas chodziło pułkownikowi. Już wiem! Podczas dyskusji na schodach z ambasadorem Rosji pan prezydent potknął się i zwichnął kostkę. Niegroźnie zresztą.
– I proszę sobie wyobrazić, że o tej samej godzinie na Avenida del Soi w Santa Gruz samochód potrącił wychodzącego z lokalu Sabroniego. Lekko wstawionego. Efekt...
– Zwichnięcie kostki?
– Naturalnie.
Wszystko wyglądało zbyt groteskowo, żeby było realne. A jednak to fakty: ja w szlafroku, pułkownik, Bella i czerwień zachodzącego słońca.
– Oczywiście, gdyby chodziło jedynie o ciekawostkę psychotroniczną, nie ośmieliłbym się odrywać pana od zajęć. – Lopez dramatycznym gestem wychylił następny kieliszek. – Sam zaniepokoiłem się dopiero wtedy, kiedy dotarłem do akt operacji „Storczyk”.
Zmarszczyłem brwi.
– Wiem, wiem – uśmiechnął się Lopez. – Top secret. Tajne, łamane przez poufne. Pełna informacja znana jest tylko pięciu ludziom. No i Belli... A zatem możemy rozmawiać spokojnie.
Mam świadomość, ile rozterek i wahań poprzedziło decyzję mojego szefa w sprawie „Storczyka”. Naturalnie, decyzję ustną. Pamiętam, byliśmy wtedy we czwórkę. Szef, minister bezpieczeństwa – Rreol o szarej twarzy cierpiącego na bezsenność ogara, i czarnowłosy, zda się z samych żył i mięśni utkany, dowódca jednostki specjalnej Sigma.
– Uważacie, że wymaga tego dobro państwa. Prawdopodobnie macie rację – powiedział prezydent.
– Blasco Herrera jest wrogiem republiki, mordercą, terrorystą, a przy okazji legendą i ojcem duchowym miejskiej partyzantki, podobno ma popleczników na najwyższych szczeblach – mówił minister. – Jego likwidacja będzie operacją szybką, tanią, a dzięki planowi „Storczyk” stuprocentowo bezpieczną.
– Ale Herrera przebywa w Hawanie!
– Wiem i z fałszywym paszportem wkrótce wybiera się do Nowego Orleanu. Pewnych rozrywek komunistyczna Kuba nie jest w stanie dostarczyć mu w pełnym wyborze.
– Chcecie zabić go na terenie Stanów Zjednoczonych?
– On już nie żyje – zauważył z uśmiechem szef jednostki Sigma.
Blasco Herrera pogładził się po doklejonych bokobrodach i przez opalizujące okulary rzucił okiem dookoła. Faceci z ochrony skinęli głowami, że wszystko w porządku.
Przeszedł dwa metry po trotuarze i znikł w środku jednopiętrowego baraczku. Olbrzymi Murzyn, który otworzył mu drzwi, zaprowadził go do pozbawionego okien gabineciku. Oczy Herrery rozbłysły. W fotelu siedziało Zjawisko. Bujne włosy w puklach spadały na ramiona. Nic nie osłaniało monumentalnych piersi. Zjawisko uśmiechnęło się, odsłaniając zęby równe i białe jak Antarktyda na Boże Narodzenie. Reszta ciała tonęła w mroku. Czy była równie zachwycająca?
Goryle wsunęli się do wnętrza z zamiarem obmacania Zjawiska.
– Za drzwi! – warknął Blasco. Wdusił cygaro w kaszmirowy dywan i rozpinając marynarkę, ruszył do przodu. – Wstań, skarbeńko.
Luksus za tysiąc dolarów wstał. Dreszcz emocji zelektryzował terrorystę. To nie było przereklamowane. To było niewiarygodne. Poniżej pasa arcykobieta zmieniała się w supermężczyznę. Carramba! Wash and go!
– Na łóżko – warknął rozkazująco. Hermafrodyta ulegle skinął głową. Cofnął się nieznacznie i zaczął masować swój obfity biust. Herrera oblizał mięsiste wargi.
– Na łóżko! – powtórzył.
Zjawisko nie zareagowało. Blasca owładniętego podnieceniem pobudziło to do furii.
– Nauczę cię posłuszeństwa, malutki!
Wzrok hermafrodyty uciekł gdzieś w bok. Herrera spojrzał w tym samym kierunku i spostrzegł leżący koło łóżka pejcz. Właściwy przedmiot na właściwym miejscu! Pochylił się, aby go podnieść, i wtedy to się stało. Niedoszły partner zarzucił mu błyskawicznym ruchem na szyję stalowy pręt ukryty dotąd w dłoni i szarpnął. Ostry drut przeciął Herrerze krtań.
Zabójca ubrał się, ostrożnie otworzył drzwi i sięgnął po słuchawkę automatu telefonicznego wiszącą na korytarzu hoteliku.
– ”Storczyk” ścięty – zameldował.
W tym samym czasie Ignacio Ruiz, wiceprezes Konsorcjum Południowego, szedł po świeżo wylanym betonowym fundamencie Nowego Super-Mercado w Santa Gruz. Mimo ciężkiego dnia i przebytej drogi odczuwał zadowolenie. Duże zadowolenie. Usunięcie Sabroniego i przejęcie po nim Konsorcjum było kwestią godzin. Jeszcze tylko księgowy dostarczy kopie umów z Brasilian Fruits i po Sabronim.
– Był gówniarzem i zdechnie jak gówniarz – mruknął do siebie Ruiz.
Zapadł zmierzch i wraz z nim przyjemny chłód.
– Jutro obudzę się innym człowiekiem, tylko gdzie jest ten cholerny księgowy? Miał tu być już od kwadransa.
Na temat przyszłego snu o potędze don Ignacia odmienne zdanie miał mężczyzna, siedzący obok filaru budowanego od kilku tygodni magazynu. Niespiesznie uniósł broń z celownikiem optycznym. Dobrą broń kupioną w Port of Spain. Snajper przez chwilę rozkoszował się obserwowaniem bezbronnej ofiary.
– Dorodny tapir, samiec – mruknął. – Adios! – I pociągnął za spust.
Fontanna krwi na kamizelce i wyraz zdumienia na twarzy Ruiza wykwitły równocześnie. Nie było potrzeby oddawania drugiego strzału. Snajper doskoczył do ofiary. Ignacio nie żył, a beton był jeszcze ciepły. Wystarczyło wcisnąć ciało do wykopu, uruchomić betoniarkę, potem sięgnąć po szlauch, aby spłukać ślady krwi...
– Co pan tu robi, senior? – usłyszał naraz gderliwy głos.
Strażnik! Carramba! Przecież miało go nie być. Snajper odwrócił się gwałtownie i pośliznął na mokrym betonie. Poleciał do tyłu, puszczając broń. Straszliwe ukłucie, ból...
Stalowa kotwa, pomyślał. – Chyba przebiła mi prawe płuco.
– Co pan tu robi, senior? – powtórzył strażnik, który wprawdzie wziął pieniądze za nieobecność i miał iść się napić, ale zasnął i teraz gorliwością chciał nadrobić swoją nieudolność.
– Stało się coś panu? Zaraz zadzwonię po pomoc. Już lecę...
Akcja „Storczyk” powiodła się. Nigdy nie odnaleziono ciała Herrery. Jego goryle zginęli tego samego dnia w wypadku samochodowym. W Hawanie nikt nawet nie pisnął, że terrorysta opuścił Rajską Wyspę.
Gorzej poszło Sabroniemu. Ranny snajper bez wahania ujawnił, kto zlecił mu mokrą robotę.
Cristobal miał dodatkowego pecha. Po zamieszkach w indiańskich pueblach na zachodzie kraju gubernator Santa Gruz ogłosił stan wyjątkowy. Obowiązywały prawa wyjątkowe i sądy doraźne.
W sprawie zabójstwa wiceprezesa Konsorcjum nie było wątpliwości ani okoliczności łagodzących. Zbrodnia z premedytacją popełniona z niskich pobudek, pogwałcenie Prawa i zawodowej lojalności. Kara śmierci została orzeczona jednogłośnie i miała zostać wykonana przed upływem miesiąca.
Lopez skończył opowieść i nalał sobie wina. Wyraźnie uwziął się, aby zniszczyć moje zapasy, tak jak przekłuł tęczową bańkę mojego romansu.
– I cóż pan na to?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie powie pan chyba, że egzekucja na Sabronim może mieć wpływ na życie prezydenta?
Nerwowy tik przebiegł przez brunatną twarz pułkownika.
– Gdybym nie był tego pewien, nie znalazłbym się tutaj. Podobnie jak pan, byłem bliski zlekceważenia raportu Merito. Kiedy go otrzymałem, do egzekucji pozostał niecały tydzień, ale gdy przypomniałem sobie o „Storczyku” i porównałem daty... zgodziłem się na eksperyment.
– Do licha, jaki eksperyment?
– Przedwczoraj nakarmiliśmy Sabroniego silnym środkiem przeczyszczającym. Wiedzieliśmy, że pan prezydent ma po południu wystąpienie w Senacie.
– Niesamowite!
Przed oczyma stanął mi natychmiast obraz szefa przerywającego w pół zdania wystąpienie dotyczące reformy administracyjnej i zbiegającego z trybuny.
– Zarządź przerwę! – rzucił mi zbolałym tonem, znikając w drzwiach.
Po kwadransie, kiedy wrócił z toalety, czuł się świetnie i mógł wygłosić nawet trzy przemówienia. Osobisty lekarz nie wiedział, co mogło spowodować tak nagłą niedyspozycję.
– Czy to cię wreszcie przekonało? – wtrąciła się Bella.
– Pułkownik jest pewien, że prezydent zginie. Wróciło pismo z odmową ułaskawienia Sabroniego...
– Cristobal Sabroni! – nareszcie mi się przypomniało.
– Oczywiście, był ktoś taki na liście trzy dni temu, ale prezydent miał akurat zły humor i nie ułaskawił nikogo. Przekleństwo! Wystarczyło odezwać się do mnie wcześniej.
– Wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, że obaj są, jak mówią eksperci, „incydentalnym przykładem wzmocnionego bliźniactwa astrologicznego”. Nie możemy więc dopuścić do egzekucji.
Zamyśliłem się. Znałem szefa nie od dziś i nie mieściła mi się w głowie możliwość powiedzenia mu prawdy. A jakie miałem wyjście? Dla mnie, protegowanego prezydenta, oba możliwe warianty oznaczały klęskę. Zbyt szybko wyrosłem, otaczała mnie za duża nienawiść, abym mógł wrócić tam, skąd przyszedłem. W moim interesie leżało, aby Sabroni żył.
– Wiemy – odezwał się Lopez – że posiada pan wielki dar.
– Jaki?
– Umiejętność fałszowania podpisów... Jeszcze kiedy był pan studentem, prowadzono śledztwo, ale... – dorzucił szybko, widząc, że marszczę brwi – nie kontynuujmy tego tematu. Wiemy, że potrafi pan podrobić podpis szefa. Mam już właściwy formularz.
Błysnęło mi znajome złociste godło Kancelarii.
– Potem trzeba będzie jeszcze dokonać parę drobnych szachrajstw w archiwach i odpowiednich biurach, ale to biorę na siebie. Najważniejsze, aby jutro nad ranem kat nie spełnił swojej powinności.
– Pójdziesz na to? – Agatowe oczy Isabelli nieomal poparzyły moje źrenice.
– Dajcie mi jeszcze kwadrans. Zgodzili się bez słowa.
Od pewnego czasu miałem na rancho zainstalowany terminal i modem. Bez większego trudu sprawdziłem potrzebne informacje. Najpierw wywołałem akta Lopeza (Manuel Lopez – 52 lata, pułkownik służb specjalnych; fotografia en face plus dwa półprofile; życiorys, zakres obowiązków, stopnie utajnienia). Tak samo postąpiłem z Isabellą Ybaldia (25 lat, panna, porucznik Wydziału III). Wszystko w porządku. Później jeszcze przejrzałem dossier Sabroniego. I połączyłem się z archiwum referatu do spraw ułaskawień. Tak. Nie miałem najmniejszych podstaw do obaw. Przez moment odczuwałem nawet pokusę zatelefonowania do szefa, ale zrezygnowałem.
– W porządku – powiedziałem, wracając do salonu. -
Gdzie mam podpisać? Lopez wyciągnął formularz.
– Proszę jeszcze zwrócić uwagę na aneks – powiedział z naciskiem.
Zacząłem czytać:
Zamieniając karę śmierci na dożywotne, bezwarunkowe uwięzienie, zaleca się Wydziałowi do Spraw Więziennictwa umieszczenie skazanego w osobnej celi pod specjalnym nadzorem, ze stawką żywieniową „Q” i klauzulą specjalną, zgodnie z zarządzeniem 354 łamane przez 122.
– Co to za zarządzenie?
– Więzień objęty tą klauzulą – Lopez podrapał się w swoją brodawkę – nie podlega amnestiom i ustawowemu zmniejszeniu kary po odbyciu dziesięciu lat odsiadki. Chodzi o to, senior Castillo, żebyśmy mieli go na oku. Na zawsze.
– A jeśli prezydent skończy swoją kadencję lub umrze?
– Jeśli skończy, to zastanowimy się, co dalej z Sabronim. A jeśli umrze? Cóż, Sabroni automatycznie umrze razem z nim.
Nagle Lopez zaczął się spieszyć. Nic dziwnego, od Santa Cruz dzieliło go ponad dwieście pięćdziesiąt mil i jeśli miał zdążyć przed egzekucją, nie powinien zwlekać.
– Zrobił pan wielką rzecz, don Juanie. Szkoda, że nie możemy tego zapisać na kartach historii naszego kraju -powiedział, schodząc do samochodu.
Na końcu języka miałem prośbę, aby zabrał ze sobą pannę Ybaldia, ale Isabella od jakieś półgodziny, gdzieś się zaszyła.
Gdy wróciłem do salonu, siedziała po turecku na kanapie i sączyła drinka.
– I co teraz?
Zapadło między nami milczenie długie i ciężkie. Podejrzewam, że było cięższe niż kamień grobowy Łazarza. Wszelako Łazarz zmartwychwstał, a nasz związek chyba nie miał podobnej szansy.
Było smutno, pusto, głupio. Miałem ochotę zawołać do Belli: „Wynoś się!” Nie zrobiłem tego jednak. Włączyłem muzykę. Może chciałem zagłuszyć beznadzieję?
Nalała mi drinka.
Wypiłem go jednym haustem. Po winie wypitym z Lopezem lekko rozcieńczona whisky miło zapiekła w gardle.
– Chcesz, żebym sobie poszła? – zapytała nieoczekiwanie, patrząc mi w oczy.
– A ty chcesz?
Naraz rozwiązał się jej język.
– Wiem, Juan, nie powinnam, nie powinnam tego robić, ale kiedy w Departamencie Ochrony zlecono mi opiekę nad Kancelarią, nie znałam jeszcze ciebie, nie wiedziałam, że się w tobie zakocham. Nie wierzysz mi? Absolutnie masz prawo mi nie wierzyć. Kocham cię między innymi za twoją uczciwość, Juan. I chyba rzeczywiście powinnam odejść pierwsza. A wiesz dlaczego? Dopiero przy tobie zrozumiałam, że mogę być inna. Pojęłam cały bezsens mojego dotychczasowego życia. Byłam ambitna. Chyba za bardzo. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale życie mnie nie rozpieszczało. Matka chowała mnie bez ojca. Sama. Właściwie od kiedy sięgnę pamięcią, pełniłam w domu rolę mężczyzny. Musiałam być twarda, aby wyrwać się z biedy. Ukończyłam szkolę, college, odniosłam sukcesy pracując w policji... Mężczyzn traktowałam instrumentalnie. I z dnia na dzień upewniałam się, że miłość nie istnieje. Oczywiście, wiedziałam, że kiedyś znajdę sobie męża, kogoś takiego jak Sabroni lub Ruiz, bogatego przedsiębiorcę z zaawansowaną chorobą wieńcową. Ale dlaczego ty...
Oczywiście, nie wierzyłem w ani jedno wypowiedziane przez nią słowo. A mimo to słuchałem tego wyznania z prawdziwą przyjemnością. Nikt dotąd tak do mnie nie mówił.
– Juan! Proszę, nie kochaj mnie! Pozwól jedynie, abym ja ciebie kochała. Błagam! – raptownie pochwyciła moją rękę i przytknęła do ust. W jej oczach dostrzegłem dwie duże łzy.
Miękłem.
Rozwiązała mi szlafrok. Całowała moje piersi, brzuch, potem jeszcze niżej... Znowu ogarniało mnie szaleństwo. I choć ciągle nie wiedziałem, czy to eksplozja namiętności, czy perfekcjonizm zawodowej kochanki, było mi bardzo dobrze.
Nawet nie wiem, jak znaleźliśmy się w sypialni. Byłem nieźle pijany i podniecony. Padliśmy na wielkie, metalowe łoże o sienniku twardym, pachnącym trawą i szaleństwem. Chciałem zagarnąć ją pod siebie, ale odsunęła mnie energicznie.
– Teraz ja! – zawołała. Policzki jej płonęły. Szkarłat podniecenia ogarniał jej ramiona, schodząc ku piersiom. Brodawki wręcz groziły eksplozją. Miała mnie całego.
Wyprężyłem się, robiąc prawie mostek, rękami chwyciłem poręczy łóżka służącego paru pokoleniom Castillów... Szczyt nadchodził...
Klik, klak!
– Co to było?
Nagły chłód otoczył moje przeguby. Klik, klak.
Tym razem to samo stało się z moimi nogami. Szarpnąłem się. Cholera. Nie mogłem się ruszyć. Bella zeskoczyła z łóżka.
– Co ty robisz? Dlaczego? – W mgnieniu oka wytrzeźwiałem i ochłonąłem.
Jej piękna twarz nagle pobladła, źrenice zwężyły się.
– Przestań się wygłupiać! – powtórzyłem.
– Muszę, Juan – powiedziała beznamiętnie. – Muszę! Zeszła do salonu, przez otwarte drzwi widziałem, jak ubiera się. Jak wciąga rajstopy, zapina stanik...
– Co to za żarty?
– To nie są żarty, Juan – mówiła mechanicznie, poważnie. – Po prostu nie ma innego wyjścia.
– Ale o czym ty mówisz? Przyjdź natychmiast i zdejmij mi te kajdanki! Skąd wzięłaś aż cztery pary?
– To jest zadanie, Juan. Normalne zadanie, jak każde inne – słowa wypowiadała beznamiętnie, ni to do siebie, ni to do mnie.
– Wiesz, Lopez nie dojedzie do więzienia w Santa Gruz. Jego samochód eksploduje już za pięćdziesiąt pięć minut na najmniej uczęszczanym odcinku drogi.
– Co mówisz?
– To najtańszy zamach na prezydenta, Juan. Można powiedzieć: „Egzekucja per procura”.
– Kim ty jesteś, Bella? Dla kogo pracujesz? Zapaliła papierosa i weszła do sypialni.
– Jestem żołnierzem, żołnierzem Frontu Wyzwolenia i Odnowy.
– Front? Od kiedy zabrakło Herrery, jest w rozsypce.
– Herrera żyje we mnie!
– Bzdura!
– Niestety, nie mogłeś tego sprawdzić w banku danych. Ale ja jestem jedyną prawowitą córką Blasco Herrery. Czyżbym nie była do niego podobna?!
Teraz rzeczywiście wyglądała na rewolucyjną egerię. Zrozumiałem, że moja sytuacja przedstawia się bardzo kiepsko.
– Kiedy zdechnie twój szef, ten tyran, zacznie się anarchia, bałagan, my zaczekamy. A kiedy przyjdzie właściwy moment i naród dojrzeje do rewolucji, zejdziemy z gór, wyjdziemy z kanałów... wielotysięczni, niezwyciężeni...
– Nie wygłupiaj się, Isabello!
– Jestem prawdą – powiedziała szorstko. – Jestem prawdą tak jasną, jak twoja śmierć.
– Chcesz mnie zabić? Oszalałaś! Jak?
– Pośrednio... Teraz pójdę po kanistry. Zawczasu zaopatrzyłam się w benzynę. Stary drewniany dom spłonie jak pochodnia. Nikt nie będzie nic podejrzewać, zwłaszcza gdy znajdą zwęglone zwłoki przykute kajdankami do łoża.
– Myślisz, że nie dowiedzą się, że tu byłaś? Na moment jakby straciła rezon.
– Tak, to rzeczywiście jest problem – westchnęła. -Ale poradzimy sobie i z tym. Zdaje się, że miałeś gdzieś tu broń myśliwską. Mieliśmy polować na kapibary...
Wybiegła z pokoju. Czasu pozostało mi bardzo mało. Ale dostrzegłem pewną szansę. Znałem tajniki tego wielkiego łoża. Wiedziałem, że pręty, do których przykuła mnie kajdankami, dają się wykręcać. Spróbowałem je poruszyć końcami palców, ani drgnęły. Jeszcze raz, jeszcze raz, jeden się lekko obrócił. Słyszałem, jak Isabella przetrząsa cały dom w poszukiwaniu nabojów. Całe szczęście, że nigdy nie zostawiam naładowanej broni. Klnąc cicho, przeszukiwała kredens, wyrzucając wszystko na podłogę: potem spenetrowała sień i wreszcie udała się do drewutni. Mogłem mówić: „Ciepło, ciepło”, ale wolałem nie ułatwiać jej zadania. Wykręcony pręt z cichym brzękiem uderzył o ścianę, ale chwyciłem go, zanim spadł pod łóżko. Zsunąłem bransoletkę. Jedną rękę miałem wolną. Teraz kolej na drugi pręt. Cholera, ani drgnął! Szarpnąłem go mocniej oburącz. Gwint, nie odkręcany od dawna, trzymał mocno.
Trzasnęły drzwi. Wracała. Usłyszałem, jak szczękała łamana dubeltówka. Teraz już nie miałem szans. Ale... umieściłem pręt na dawnym miejscu. I leżałem nagi, wyprężony jak Iksjon lub człowiek-schemat z rysunku Leonarda da Vinci.
Weszła ze strzelbą w dłoni, mimo to jej twarz nadal pozostawała spokojna. Jak zawodowego kata.
– Pomodliłeś się? – spytała.
– Tak. A czy jako skazaniec mógłbym mieć ostatnią prośbę, Bello?
– Chyba żartujesz!
– Nie stać cię na to?
– Mam może dokończyć rozpoczęte dzieło? – parsknęła śmiechem, wskazując na moją omdlałą, kompromitująco maleńką męskość.
– Tylko mnie pocałuj.
Na jej twarzy zarysowało się niedowierzanie.
– Wiem, że to dla ciebie nie ma żadnego znaczenia -szeptałem – ale ja... ja naprawdę czułem do ciebie...
Miała trochę głupi wyraz twarzy. Zawahała się. Potem odstawiła dubeltówkę.
– To mogę dla ciebie zrobić. Momentami byłeś naprawdę niezły.
Pocałowała mnie w usta. Nasze wargi były suche, bez wilgoci i ciepła. Kiedy uniosła głowę wymierzyłem cios. W zaciśniętej dłoni ukryłem drugą bransoletę kajdanek. -A masz!!!
Celowałem w skroń, ale nie mogłem się dobrze zamachnąć. Cios okazał się za słaby. Kajdanki tylko rozorały jej policzek. W oczach Belli zdumienie zmieszało się z wściekłością. Miała jeszcze szansę. Mogła sięgnąć po dubeltówkę. Mogła zrobić wiele rzeczy, ale nie zrobiła. Chciała mnie zabić, natychmiast, udusić. Poczułem jej pazury na swoim gardle. Byłem jednak na to przygotowany. Porwałem pręt. Uderzyłem raz, drugi. Osunęła się na pościel, a ja waliłem, waliłem, nie bacząc, że kajdanki wrzynają mi się w drugi przegub. Przestałem dopiero wtedy, gdy głowa panny Ybaldia zaczęła przypominać krwisty befsztyk.
Używając śmiercionośnego prętu jako lewarka, wyłamałem drugi pręt i uwolniłem lewą rękę. Z nogami poszło mi jeszcze łatwiej. W torbie Isabelli znalazłem kluczyki.
Natychmiast zatelefonowałem do Wydziału Specjalnego i poprosiłem o numer telefonu do auta Lopeza. Pułkownik był bardzo zdziwiony, kiedy kazałem mu natychmiast zatrzymać się, wysiąść i uciekać. Posłuchał. Niecałe dwie minuty później fontanna ognia trysnęła z jego forda. Po kwadransie Lopez zatelefonował do mnie, że zarekwirował jakiś wóz i ma zamiar dojechać do Santa Cruz na czas.
– Co się stało, na litość boską? – pytał.
– Będzie jeszcze czas na opowiadanie.
Wyłączyłem komórkowca i popatrzyłem w stronę sypialni. Cały czas miałem nadzieję, że za chwilę koszmar pryśnie, że znów będzie upalne, słodkie popołudnie.
Nie mogłem zdobyć się na wejście do sypialni. Zamykając drzwi, zobaczyłem tylko nogę Belli. Nogę przedziwnej gładkości, która w naturze występuje zazwyczaj jedynie na pupie dziecka. I to nie każdego.
Spałem długo. Obudziłem się dopiero późnym popołudniem następnego dnia. Sen miałem ciężki, bez zwidów i majaczeń. Przypominał przejazd przez mroczny, duszny tunel.
Odczuwałem głód. Zszedłem do bistra położonego vis-a-vis mojego stołecznego mieszkania. Po drodze kupiłem gazety. Żadna nie odnotowała wydarzeń z poprzedniego wieczora. (Nie miałem też problemów z zatuszowaniem sprawy. Bardzo pomógł mi Lopez, telefonując do lokalnej Policji). Nie wspomniano również o pożarze rancha sekretarza stanu w gabinecie głowy państwa ani o zwęglonych zwłokach kobiety znalezionych w zgliszczach.
A mimo to czułem się dziwnie. Przerażająco normalnie. I pusto. Jak po amputacji niezwykle ważnego organu, tyle że nie wiadomo, do czego niezbędnego. Najważniejsze, że miałem to już za sobą. Od poniedziałku zaczynał się normalny kierat. Marzyłem o poniedziałku...
W bistro zjadłem parę hamburgerów, popiłem piwem i wróciłem do domu. Koło windy minęła mnie sąsiadka, para szczupłych, zgrabnych dwudziestoletnich nóg. Bolesny skurcz. W mieszkaniu znów mnie to dopadło. Do diabła! Wszystko przypominało Isabellę. Grzebień zostawiony w łazience, zdjęcia, listy pisane w pośpiechu. Nie mogłem tego wytrzymać. Zabrałem się metodycznie do deisabellizacji – spaliłem w kominku jej zdjęcia, koszulę nocną, listy. Wrzuciłem w płomienie nawet mój wiersz napisany dla niej po pijaku i serwetkę z ambasady francuskiej, na której po raz pierwszy zanotowała mi numer swojego telefonu. Tak, to chyba było wszystko. Potem znowu usnąłem. Świetny, wypróbowany sposób – ucieczka w sen.
Koło dwudziestej drugiej obudził mnie telefon. Pomyślałem, że to prezydent. Ale nie, dzwonił aparat miejski.
– Słucham, Castillo.
W pierwszej chwili nie poznałem Lopeza. Był tak zdenerwowany, że głos mu się łamał, mówił bezładnie, powtarzał się.
Sabroni był gotów na śmierć. Kiedy przed świtem do jego celi zapukał naczelnik więzienia, skazaniec zaniepokoił się jedynie nieobecnością księdza. Przed podróżą w wieczność zamierzał się wyspowiadać (choć od wielu lat niewierzący, uważał, że to nie zaszkodzi).
Gdy po pierwszych słowach zrozumiał, że chodzi o ułaskawienie, na moment osłupiał, potem zaczął krzyczeć z radości, wiwatować na cześć prezydenta, ucałował nawet strażnika. Dopiero po piętnastu minutach naczelnik mógł odczytać aneks do aktu łaski.
– Że co? – Cristobal słuchał, nie bardzo pojmując.
– Wasza kara została zamieniona na dożywocie.
– Nie!!!
– Będziecie mieli pojedynczą celę...
– Nie, nie, nie możecie mi tego zrobić. Dożywocie, sam... Ja... ja cierpię na klaustrofobię, panie naczelniku!
Błagam!
Nagły wybuch tłumaczono szokiem. Lekarz zaaplikował Sabroniemu zastrzyk ze środkiem uspokajającym.
– To minie – orzekł. – Nastąpiła bardzo gwałtowna reakcja emocjonalna. W końcu skazany przeżył niemały szok.
Sabroni nie zjadł tego dnia ani śniadania, ani obiadu. Odmówił spożycia kolacji.
– Głodówki mu się zachciało! – podenerwowany naczelnik zadzwonił do Lopeza. Pułkownik, tknięty złym przeczuciem, kazał postawić przy celi Cristobala dodatkowego strażnika, mającego dzień i noc śledzić zachowanie więźnia.
Było za późno! Zanim strażnik dotarł do celi, dozorca podniósł już alarm. Sabroni powiesił się na kracie, wykorzystując linę zrobioną z podartego prześcieradła. Gdy otworzono drzwi celi, był siny. Martwy! Z upiornie wysuniętym językiem i kupą łajna pod sobą.
– Kiedy to było? – wrzasnąłem do Lopeza.
– Śmierć nastąpiła jakieś pół godziny temu.
– Proszę nie odkładać słuchawki!
Chwyciłem komórkowca i wystukałem numer telefonu w górskiej willi szefa. Nikt nie odpowiadał. Niedobrze. Wystukałem kod specjalnej łączności, który pozwalał na połączenie się z prezydentem w każdej chwili. Cisza... Rany boskie! A więc teza o bliźniactwie astrologicznym okazała się prawdziwa. I to w najbardziej ponurej z możliwych wersji.
Naraz ze słuchawki Lopeza dobiegł wrzask. Zbliżyłem j ą do ucha.
– Castillo, włącz centralny kanał telewizji! Natychmiast!!!
Zdębiałem. Na stanowisku spikerskim siedział nasz prezydent. Flagę i godło powieszono niechlujnie, co zdradzało najwyższy pośpiech.
Mój szef mówił chaotycznie i nerwowo. Sądząc po grubej warstwie potu na czole, przemawiał już od kilkunastu minut. Właśnie kończył swoje wystąpienie:
– Tak więc, narodzie, wypełnię do końca wszelkie zobowiązania wypływające z moich deklaracji wyborczych. I niech nikt się nie łudzi, że powstrzyma mnie w pół kroku. Niech żyje Republika!
Skończył. Pojawiła się plansza programu ogólnokrajowego.
Nie zwracając uwagi na krzyki Lopeza, połączyłem się z dyrektorem telewizji. Był przerażony. Bardziej piszczał, niż odpowiadał na moje pytania.
– Niczego nie rozumiem, don Castillo! Pół godziny temu helikopter prezydencki wylądował na dachu studia nr 5. Pilotował go sam przywódca. Wszedł do studia i zażądał od nas natychmiastowego czasu antenowego. Mówił, że biorąc pod uwagę krytyczną sytuację kraju, musi wygłosić orędzie.
– Miał przygotowany tekst?
– Mówił bez kartki.
– Kto mu towarzyszył?
– Nikt. Ochrona nie miała pojęcia, że opuścił rezydencję.
– I co powiedział?
Pisk prezesa stał się jeszcze cichszy. Prezydent powiedział sporo, że przejmuje pełną odpowiedzialność za działania administracji, zadeklarował zniesienie od poniedziałku bezrobocia, podniesienie przeciętnej płacy do dziesięciu tysięcy pesetów miesięcznie, odebranie naszym sąsiadom przygranicznych prowincji i przyspieszone wybory parlamentarne.
– Ależ to szaleństwo – wykrztusiłem. – Pełne szaleństwo.
– Identyczny pogląd prezentuje doktor Rafaeli, który telefonował już do mnie w trakcie programu. Stwierdził, że prezydent zwariował.
– Nie sądzę...
– Co pan nie sądzi?
Wyłączyłem się. Nagle ogarnął mnie dziwny chłód. Tak, wszystko było teraz jasne. Wszystko. Dopełnił się los astrologicznego bliźniaka. Oczywiście, z drobną różnicą.
Sabroni popełnił samobójstwo. Prezydent też, tylko – jak przystało na męża stanu – było to samobójstwo polityczne.
Pół roku to za krótki czas, aby zapomnieć. Prawdopodobnie nigdy nie zapomnę Isabelli, jej dziecinnego uśmiechu, jej oczu ognistej kotki.
Pół roku to jednak dość dużo, aby spróbować ułożyć sobie życie na nowo. Nie miałem czego szukać w Ameryce Południowej. Podziękowałem za pracę szybciej, niż afera z prezydentem dobiegła końca.
A Nowy Jork mimo zimy potrafi być miłym miastem. Z okien mojego gabinetu widzę krę na East River. Widzę samoloty podrywające się znad lotniska im. Kennedy'ego.
Udało mi się znaleźć pracę w Organizacji Narodów Zjednoczonych w departamencie zajmującym się problemami demograficznymi. Dzięki temu mam dostęp do bezcennej dokumentacji. Również do danych personalnych. I dzięki temu jestem coraz bardziej pewien, że przypadek bliźniactwa prezydenta i Sabroniego nie jest odosobniony. Sądzę, że każdy z nas ma astrologicznego bliźniaka. A to tłumaczyłoby wiele faktów w naszych życiorysach. Bliźniacy mogą żyć w różnych krajach, na innym kontynencie. Ale są.
Jeśli uda się nam kiedyś ich ujawnić, przy pomocy komputerów dobrać w pary, uzyskamy możliwość sterowania ludźmi na skalę, jaka nie śniła się nikomu w historii. Martwi mnie tylko jedno – to, że być może gdzieś w Moskwie, Pekinie, Berlinie... ktoś w tym samym czasie mógł wpaść na identyczny pomysł zawładnięcia światem. Kto? Mój astrologiczny bliźniak.
DZIEŃ BEZMIĘSNY
I
Myśliwi przycupnęli za kamiennym załomem. Zbyteczna ostrożność. Mrok panował absolutny, a wiatr wiał im prosto w twarz, tak że nikt na równinie nie mógł w żaden sposób wyczuć ich obecności. Ben odłączył respirator i naciągnął gogle noktowizyjne. Owionęło go powietrze chłodne, a zarazem duszne, przesycone dwutlenkiem węgla i powszechnym zapachem zgnilizny. Jednocześnie wyczulone powonienie tropiciela złapało woń inną, słodkawo-kwaśną, niepokojącą...
– Są! – szepnął.
Jeff pogłaskał kolbę sztucera i dorzucił:
– Stadko niewielkie, ale sympatyczne. Matka i dwoje... nie, troje młodych. Mamy dziś szczęście, chłopie!
– Idziemy?
– Nie gorączkuj się. Pamiętasz, jak Bili nadział się w zeszłym tygodniu? Mogą mieć jakąś obstawę. Z dnia na dzień są coraz czujniejsze. Poczekaj, aż podejdą bliżej.
– Widzę je... Dwa są strasznie malutkie.
– Nie roztkliwiaj się, Ben, płacą nam od kilograma żywej wagi. A im młodsze, tym mają wyższą klasę w hurcie...
– Tylko dlaczego tak marudzą? Prawie się nie posuwają.
– Szukają grzybów. To dla nich teraz jedyne dostępne pożywienie. Kiedy wyżrą wszystko, przejdą na drugą stronę gór, a tam już nie nasza działka... Pamiętaj, nie strzelaj, zanim nie dam ci znaku. O, cholera!
Od strony doliny rozległ się znajomy trzask łamanego chrustu...
– Co tak się pospieszyli, sukinkoty?
– Spłoszyli je nam!
W istocie, cała grupka rzuciła się do ucieczki.
– Na co czekasz, wal!
Wypalili równocześnie. Dwa, trzy, cztery strzały. Jedna z mniejszych postaci wykonała w powietrzu półsalto i padła na ziemię. Pozostałe puściły się pędem w dół stoku. Jeszcze chwila, a zasłoniła ich nierówność terenu.
Klnąc w żywy kamień, łowcy dopadli trafionej. Łup był niewielki, młoda wychudzona Murzynka o oczach chorej antylopy. Dwukrotnie zraniona, cierpiała strasznie, ale nie wydała nawet jęku. Jeff, nie zastanawiając się długo, strzelił jej między oczy. Działał sprawnie, bez zbędnych emocji, w końcu od paru miesięcy nie zajmował się niczym innym, jak polowaniem na ludzi.
Gdyby rok wcześniej ktoś powiedział Davidowi Hughsowi, że nie będzie rezydował za swoim eleganckim biurkiem w Zurychu, tylko zdezelowanym wózkiem akumulatorowym, ze skrzynią chłodniczą wyruszy na bezdroża Afryki Północnej jako terenowy agent dostawczy EKOM-u, Hughs roześmiałby mu się w nos. Nie wyobrażał sobie innej roboty oprócz biurowej. Poza tym lubił stabilizację. Już samo przeniesienie go znad Tamizy do przedstawicielstwa Konsorcjum w Szwajcarii uważał za zesłanie. Z drugiej strony szybki sukces w placówce terenowej stanowił najpewniejszą drogę awansu. A Dave potrzebował sukcesu jak kania dżdżu. Od piętnastego roku życia miał doskonale zaplanowaną dalszą karierę. Rodzice ustalili program, on go realizował – studia w terminie (ukończył nawet przed terminem!), małżeństwo z Jennifer Grant, sporo starszą od niego córką dyrektora do spraw ekonomicznych po przepisowym roku narzeczeństwa, awans na głównego specjalistę do spraw marketingu na obszar południowej Europy... I mógł być pewien realizacji tych planów, aż do dnia, kiedy brzydka jak koza Jennifer przytuliła się do niego w pretensjonalnej sypialni w równie pretensjonalnej willi nad Jeziorem Zuryskim i zapytała:
– A co będzie, jeśli upadnie kometa?
– Kochanie, nie marudź jak zabobonna prostaczka, naukowcy przecież orzekli, że to żadna kometa, tylko trochę większy asteroid albo meteor...
– W telewizji mówiono o całej planetoidzie.
– Mniejsza o terminologię, astronomowie twierdzą, że ten kosmiczny złom minie Ziemię w odległości paru tysięcy mil.
– A jeśli nie?
– To rozpadnie się na kawałki i spłonie w górnych warstwach atmosfery.
Niestety, kosmiczny złom, nonszalancko nazwany przez wybitnego astronoma, profesora Brownsona „Buntownikiem”, nie posłuchał naukowych autorytetów. Spadał znacznie szybciej, niż powinien, za to płonął znacznie wolniej, a rozpadł się dopiero po upadku. Natomiast, wbrew uspokajającym zapowiedziom statystyków, że gość z kosmosu najprawdopodobniej się utopi (jako że znakomitą część globu pokrywają morza i oceany), wyrżnął w brazylijską wyżynę Campos, niedaleko Brasilii.
Nigdy, od czasu zagłady dinozaurów, stara Ziemia nie dostała takiego kuksańca. W miejscu upadku powstał krater średnicy kilkunastu kilometrów. Fala uderzeniowa zmiotła do Atlantyku Rio de Janeiro i Sao Paulo, w ogniu stanęła brazylijska selwa... W ciągu kilkunastu minut straciło życie kilkanaście milionów ludzi, a był to dopiero początek.
Huragany, przy których zwykłe tornado przypomina dmuchnięcie solenizanta na tort urodzinowy, obiegły Ziemię, spiętrzone wody mórz wtargnęły w głąb lądów, przestała istnieć Holandia i pół Brytanii, Jutlandia zamieniła się w wyspę, pod wodą znalazł się cały Bangladesz (ponad pięćdziesiąt milionów ofiar) i znaczna część nizin chińskich.
Kolejny akt dramatu był już dziełem ziemskiej tektoniki. Wstrząs naruszył całą dotychczasową strukturę wnętrza naszej planety. Ożyły z dawna wygasłe wulkany -Wezuwiusz pobił swój rekord sprzed dwóch tysięcy łat, zasypując Neapol piętnastometrowym kożuchem popiołów, które padający deszcz przemienił w szybko tężejące błoto. Nikt nie liczył ofiar. Sycylia za sprawą Etny wyleciała w powietrze jak kocioł parowca. Kalifornia zapadła się wzdłuż starych uskoków, a Pacyfik dotarł aż do Doliny Śmierci. Pod wodą skryła się większa część wyspy Honsiu z Tokio i Jokohamą. Równie zły los spotkał Jawę, jej zachodnia część po prostu zniknęła.
A przecież, zgodnie z zapowiedzią Apokalipsy, żywi, którzy jak David Hughs ocaleli (on sam w safesie-schronie w podziemiach szwajcarskiego banku), rychło mieli pozazdrościć umarłym.
Gruba powłoka drobnych pyłów rozproszonych w atmosferze zakryła trzecią planetę układu, odcinając jej powierzchnię od życiodajnych promieni słońca. Ustała fotosynteza, przynosząc w szybkim tempie zagładę roślinom zielonym. Gwałtownie oziębiła się temperatura, a jednocześnie, dzień za dniem w atmosferze rósł poziom dwutlenku węgla.
Nic dziwnego, że na ulicach ciemnych, zimnych i wygłodzonych miast coraz liczniej pojawiali się prorocy wieszczący, iż Stwórca bezlitośnie potępił ludzkość za jej grzechy, podobnie jak ongiś przeklął wielkie gady ery jurajskiej.
– Niech cię szlag trafi, Dave! – wybuchnął Jefferson. -Zepsułeś nam robotę. Tyle tropienia i tak żałosny efekt. Miałeś zjawić się dopiero za parę godzin i czekać na sygnał.
– Nie mogłem czekać! Szef chciałby cię widzieć natychmiast! – odburknął brodaty mężczyzna w kożuchu. Nawet Jennifer miałaby trudności z rozpoznaniem zawsze gładko wygolonego dandysa Hughsa.
Biedna Jennifer, zawsze miała pecha, uparła się wrócić na weekend do domu, mimo że bolid był tuż-tuż... Dziś spoczywała wraz z całą rodziną dyrektora do spraw ekonomicznych na dnie akwenu, który nazwano Wielkim Oksfordzkim Jeziorem Słonym.
– Szef? – skrzywił się Jeff. – Chyba nie powiesz, że są z nas niezadowoleni. Jesteśmy najbardziej wydajnym dwuosobowym komandem w tym regionie.
– Nie wiem, o co chodzi, chcą się z tobą spotkać jak najszybciej i tylko to miałem ci do przekazania.
Zabita Murzynka (dwadzieścia cztery i pół kilograma) została załadowana do chłodni, a mężczyźni stłoczyli się w szoferce.
– Ben poprowadzi! – Jeff dość brutalnie odepchnął Davida od kierownicy. Hughs pomyślał z goryczą, że jeszcze nie tak dawno ludzi pokroju Jeffersona portier nie wpuściłby nawet do hallu w gmachu Konsorcjum. Ale co mógł zrobić, żył w nie swoim świecie.
Ruszyli. Noktowizyjna szyba była rozbita, nie działał również czujnik laserowy, poruszali się więc prawie po omacku. Ale Ben dobrze znał teren. Pędząc łożyskiem wyschniętej uadi, przez ruiny tubylczych wsi, Jeff zastanawiał się, czego mogą chcieć od niego grube ryby z Centrali.
Mimo że kalendarz wskazywał pełnię lata, Genewa przypominała Labrador w październiku. Ciemna, mroczna jak reszta miast kontynentu, dygotała z chłodu i lęku przed następnym dniem, niczym nie różniącym się od nocy i równie jak ona ponurym. Nad Jeziorem Lemańskim, nieopodal nieczynnej fontanny, ongiś symbolu żywotnych sił miasta, koczowali uciekinierzy z regionów, na których było jeszcze gorzej, gdzie załamały się ostatnie elementy prawa i porządku. Tu prawo jeszcze jako tako funkcjonowało, po mieście krążyły akumulatorowe pancerwózki, strzegąc nielicznych magazynów z żywnością na kartki. Większość dawnych hurtowni, sklepów i banków została splądrowana, zaś zwykli ludzie, jeśli nie mieli absolutnej potrzeby, starali się nie opuszczać swoich zimnych mieszkań. Z uchem przy radyjkach na baterie (pyły i niedostatek energii przyniosły już pewien czas temu zagładę telewizji) wsłuchiwali się w kolejne komunikaty z frontów walk, jakie toczyły się na całym świecie, czekali na pokrzepiające propagandowe banały i instrukcje na temat hodowli pieczarek w piwnicach lub porady, jak domowym sposobem przerabiać surowce wtórne na pokarm. Codziennie wydłużał się apel poległych cywilizacji, co rusz rozruchy głodowe wyrywały kolejne okręgi ze struktury cywilizowanego świata. A jednak tu i ówdzie żywiono jeszcze nadzieję. Powtarzano proroctwa wróżek i jasnowidzów twierdzących, że już całkiem niedługo pyły opadną i zaświeci słońce.
Podobnych złudzeń nie podzielał profesor Andre Duvalier, jeden ze współprzewodniczących Rady Ekspertów FAO – Światowej Organizacji do Spraw Wyżywienia. Organizacja, ewakuowana z ogarniętego społecznymi rozruchami Rzymu, schroniła się nad Lemanem i stąd próbowała koordynować pomoc od tych, którym było jedynie źle, dla tych, którzy mieli się tragicznie.
Najodważniejsze prognozy mówiły o pięciu, dziesięciu ciemnych latach, po których nastąpi częściowe przejaśnienie. A i tak nikt nie dawał gwarancji. Zresztą wiele wskazywało, że ludzkość nie wytrzyma tak długo. Kończyły się ostatnie rezerwy strategiczne. Zjedzono praktycznie cały inwentarz żywy, natomiast hodowla grzybów ciągle jeszcze nie przynosiła spodziewanych efektów. Produkcja alternatywnej żywności z ropy naftowej czy węgla, jak też rozwijanie kultur szklarniowych z wykorzystaniem sztucznego oświetlenia, natrafiało na bariery technologiczne i możliwe było tylko w najzamożniejszych krajach. Też zresztą w ograniczonym zakresie. Zasadniczym hamulcem okazała się konieczność oszczędzania energii. Poza elektrowniami atomowymi inne siłownie produkowały zbyt wiele dwutlenku węgla, by móc dalej łożyć na ich funkcjonowanie.
A przecież już normalny przyrost CO2 sprawiał, że coraz pewniejsza stawała się prognoza innego prominenta FAO, profesora Ławrientowa:
– Zanim umrzemy z głodu, druzja, prawdopodobnie przyjdzie nam się udusić!
– Jest pan optymistą, Herr profesor – polemizował z Rosjaninem trzeci z głównych ekspertów Organizacji, Szwajcar, Herbert Schmidt. – Moim zdaniem, jeszcze wcześniej pozjadamy się nawzajem. W naszym stuleciu mieliśmy epokę kapitalizmu, tu i ówdzie socjalizmu, teraz spirala dziejów się zamyka... wkraczamy w kanibalizm.
I nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Chociaż właśnie siódmego lipca Grigorij Ławrientow zaprosił swych wybitnych kolegów do niewielkiej sali w dawnym pałacu Ligi Narodów, przydzielonej na jego gabinet, aby tam powiedzieć im o szansie, jaka się właśnie narodziła. Wbrew stereotypom mówiącym o rzekomo otwartej naturze Słowian zadbał, żeby ich spotkanie miało charakter tajny.
Że coś nie jest w porządku, pierwszy zorientował się Jeff. Tarasujący drogę wrak dodge'a wyglądał dosyć podejrzanie. Zresztą czujność tak wytrawnego łowcy, jakim był Jefferson, budziło nawet zwyczajne osunięcie ziemi czy powalone drzewo.
– Cała wstecz, Ben! – zawołał.
– Co się stało? – zagęgał Hughs. I w tym momencie jakiś reflektor marnego typu oświetlił ich od tyłu.
– Kurwa, jesteśmy w potrzasku! – jęknął Beniamin. Za nimi na drogę wysypało się z pół tuzina drobnych postaci. Samoobrona czy konkurencja?
– Gaz do dechy, Ben! – wrzasnął Jefferson, sięgając po karabin. Pierwszym celnym strzałem zgasił reflektor. Napastnicy odpowiedzieli nieskładną kanonadą.
– Z drogi śledzie, bo Ben jedzie! – krzyczał młodszy z łowców, taranując blokującego im drogę wraka. Skulony na dnie samochodu David Hughs, zasypywany odłamkami szkła, skomlał ze strachu. Wrak, uderzony potężnym zderzakiem akumulatorowca, odfrunął jak zdechły chrabąszcz. W następnej sekundzie tylko gwałtowny skręt kierownicą uchronił ich przed wpadnięciem w wilczy dół. Beniamin gwałtownie odbił w lewo, wyprostował, potem ominął plamę świeżego piasku, która wydała mu się podejrzana. Dobrze zrobił, bo gdy w chwilę później na to samo miejsce spadł ścięty serią konar, eksplodowały miny przeciwpiechotne. Wóz myśliwych został obsypany jedynie piaskiem.
– Udało się wam, chłopaki, brawo! – powiedział prostując się, głosem pełnym protekcjonalizmu, Hughs. W tym momencie jednak kula snajpera trafiła go prosto w pierś, rzucając na skrzynie chłodni. Jeff zrewanżował się napastnikowi, posyłając go celnym strzałem do jego czarnego piekła, zaś Ben, minąwszy ostatnie zabudowania, mógł na otwartym terenie rozwinąć pełną prędkość.
– Dostałem chłopaki, okropnie dostałem! Czuję, że już po mnie... -jęczał Anglik. – Co, co ty wyprawiasz, Jefferson!?
Jeff nic nie odpowiedział, zabrał Hughsowi dokumenty i pieniądze, zerwał mu z przegubu zegarek firmy Patek Philippe i wypchnął zakrwawionego, lamentującego wniebogłosy Davida na zewnątrz.
– Macie dzikusy kolację! Dobrze się spisaliście! – ryknął w mrok, z którego dolatywały sporadyczne strzały.
– A nie lepiej było wrzucić go do chłodni? Ważył co najmniej osiemdziesiąt kilo, a gatunkowo też był ekstra – zapytał Ben.
– Za bardzo śmierdział – lakonicznie odparł jego kumpel i dalej jechali w milczeniu.
Kanibalizm nie pojawił się z dnia na dzień. Początkowo rachityczna, ale wciąż wychodząca prasa donosiła o odosobnionych przypadkach na rubieżach cywilizacji. O rzeźnikach zaopatrujących się w prosektoriach, o porywaczach i mordercach. W Paryżu doszło nawet do rozruchów antysemickich, gdy jeden z przedsiębiorczych masarzy okazał się Żydem. Na większą skalę proceder rozszerzył się najpierw w Azji, gdzie ludzi skazanych na karę śmierci za morderstwa i rabunki (ich liczba rosła w zastraszającym tempie) poczęto przekazywać zakładom mięsnym. Z krajów rozwiniętych pierwsza bodajże Argentyna zaproponowała „białkową utylizację zwłok”... Za nią poszli inni. Wnet pojawili się publicyści uzasadniający, że właśnie czasy, w których zmarli mogą po śmierci służyć żywym, oznaczają szczytowe stadium rozwoju człowieczeństwa.
Rzeczywiście, każda drobina białka jako dodatek do syntetyków czy grzybów zwiększała żywym szansę przetrwania. Ale zmarłych i skazańców ciągle było za mało w stosunku do potrzeb. W miarę więc jak słabły państwowe i lokalne władze, pogranicza, ziemie niczyje lub ogarnięte działaniami wojennymi tereny stawały się miejscem wielkich łowów. Daremnie podnosiły się głosy autorytetów moralnych żądające położenia kresu temu procederowi. Władze najwyżej rozwiniętych państw milczały lub przymykały oczy. A potoczek „człeczyzny”, która coraz otwarciej pojawiała się w jadłospisie, rósł z dnia na dzień. Indywidualnych kłusowników zastąpiły koncesjonowane grupy, wysyłane przez kampanie spożywcze, wśród których Europejskie Konsorcjum Mięsne było największym potentatem.
W dużej mierze sukces tej firmy należy przypisać rzutkości i bezwzględności Baldura Geldhoffa, do niedawna bezpośredniego zwierzchnika nieszczęsnego Hughsa, a obecnie figury numer jeden w EKOM-ie. Podczas gdy inni czekali, wahali się, Geldhoff zaryzykował, nie przejmując się wymową moralną, atakami prasy, bojkotem, a początkowo nawet sankcjami karnymi i wprowadził na rynek konserwę o nazwie „Commeat”, którą reklamował jako kompozycje syntetyku i białka zwierzęcego. Uzupełniająca propaganda szeptana głosiła, że tylko co piąta konserwa zawiera ludzkie komponenty, a składnikiem większości jest mięso królików hodowanych w alpejskich jaskiniach na specjalnych, nie wymagających słońca glonach. Pozwalało to nabywcom zachować czyste sumienie i apetyt, a EKOM-owi robić krociowe interesy.
Ławrientow posprawdzał wszystkie drzwi i okna, zajrzał do szafy, jakby w dobie elektronicznych podsłuchów taka zapobiegliwość mogła przynieść jakikolwiek skutek.
– Nie jest to nasze pierwsze spotkanie tego typu, panowie – powiedział, zapraszając Duvaliera i Schmidta, by usiedli. – Co parę dni otrzymujemy nowe rewelacyjne recepty, pomysły szybkiego ocalenia świata i tym podobne głupstwa, ale tym razem sprawa przedstawia się poważniej. Nasz przedstawiciel w Warszawie nadesłał raport opatrzony nadtytułem: PILNE!, poświęcony doświadczeniom grupy młodych naukowców z Lublina, pracujących pod kierunkiem doktora... chwileczkę, mam zapisane... doktora Brzozowskiego. W odróżnieniu od setek proponowanych nam magicznych recept jego koncepcja szybkiego oczyszczenia atmosfery osiągnęła już stadium prototypu. Oczywiście Brzozowski nie ma sił ani środków na samodzielną produkcję środka o roboczej nazwie CA-1, co gorsza, Lublin jest obecnie oblężony przez wygłodniałe hordy ze wschodu, toteż miejscowe uczelnie lada dzień mają zostać ewakuowane...
– Czy wiemy dokładnie, na czym polega ten plan? -zapytał doktor Schmidt, chudy pięćdziesięciolatek o ptasim profilu.
– Tylko w zarysie, Herbercie. Mój przyjaciel Carlo Randolphi uczestniczył w pokazie CA-1 i natychmiast skontaktował się z Genewą. Poprosiłem go o przyjazd razem z Brzozowskim.
– I co, są tutaj...
– Sytuacja we wschodniej Polsce dramatycznie się skomplikowała. Praktycznie nie istnieje już łączność z Lublinem, stracono kontakt z Brzozowskim, natomiast mój przyjaciel zniknął.
– Co takiego?
– Opuścił Warszawę ekspresem berlińskim, ale nigdy do Berlina nie dojechał. Przepadły zarówno raport Brzozowskiego, prototypowy egzemplarz CA-1, jak i notatki Carla... Szczątkowe informacje dotarły do mnie dopiero po paru dniach za pośrednictwem ambasady szwajcarskiej w Warszawie.
– Teraz już rozumiem, skąd się bierze twoja ostrożność, Grigorij – pokiwał głową Schmidt. – Komuś musi bardzo zależeć, aby wynalazek Brzozowskiego nie ujrzał światła dziennego.
– Ale komu, na miłosierdzie Boskie!? – wybuchnął Duvalier, pogrążony dotąd w studiowaniu notatki z Warszawy. – Przecież realizacja projektu oznaczałaby, że za kilka miesięcy ludzie znów ujrzą słońce. Któż tego nie chce?
– Dla konsorcjów mięsnych, specjalizujących się w człeczyznie oznaczałoby to koniec świetnych interesów. Zapewne musiałyby również ponieść odpowiedzialność za uprawianie zbrodniczego procederu...
– A co na to władze? – zapytał Schmidt ze spokojem, który jak zwykle wyprowadził Rosjanina z równowagi.
– Jakie władze!? – zawołał. – Niedobitki ONZ-etu, przerażeni Szwajcarzy, skorumpowani Niemcy czy może bezradni Polacy? Uznałem, że lepiej będzie, jeśli sprawa pozostanie na razie w tajemnicy. Brzozowski musi dotrzeć na Zachód, opatentować tu swój wynalazek. Kiedy produkcja ruszy, nikt już nie będzie mógł jej zatrzymać.
– Ale jak mamy tego dokonać? – zastanawiał się Francuz. – Nie dysponujemy siłami zbrojnymi, nie mamy środków, by wynająć eskortę...
– Postanowiłem, że pojedziemy po niego sami.
– We trójkę...?
– We dwójkę: Andre i ja. Ty, Herbercie, powinieneś pozostać tu i ubezpieczać nas...
– Narażacie się na duże ryzyko.
– Raczej niewielkie. Nikt nie wie o moim projekcie. Sądzę nawet, że nasz nieznany przeciwnik po porwaniu Carla ma pełne prawo przypuszczać, że nie dowiedzieliśmy się o sprawie. Jeśli się tylko pośpieszymy, cała wyprawa okaże się jedynie uciążliwym spacerkiem.
– Oby – westchnął Duvalier, który za ryzykiem nie przepadał. Inna sprawa, że nawet w Genewie ryzykowne stawało się już samo wyjście na ulicę. Zwłaszcza dla otyłych.
– Tu masz ich fotografie! – Geldhoff rzucił na stolik dwa kolorowe zdjęcia naukowców. – Duvalier to ten tęższy, jowialny. Ale nie powinien was zwieść dobroduszny wygląd, Francuzik swego czasu trenował boks i ciągle ma nie najgorszy refleks.
– A Ławrientow? – Jeff przyglądał się szczupłej twarzy wysokiego jak tyczka profesora.
– Jak to Rosjanin i w dodatku Sybirak. Porywczy, ale ostrożny. Serdeczny, ale nieufny. W każdym razie nie jest to ktoś, kogo można lekceważyć. Jako młody człowiek walczyl w Afganistanie. Przeszedł swoje w niewoli u mudżahedinów, a co najciekawsze, potrafił im uciec.
– Nabieram apetytu – uśmiechnął się zabójca i uniósł do ust szklaneczkę z whisky.
Jacht, wykorzystując całą powierzchnię żagli i wspomaganie silników elektrycznych, sunął prawie nie dotykając atramentowe czarnej powierzchni Morza Śródziemnego. Za parę godzin powinni znaleźć się w Marsylii, skąd superszybki ekspres, kursujący ciągle dosyć punktualnie, powinien w ciągu doby dostarczyć Jeffersona i Beniamina do stolicy Niemiec.
– Nie wiem, czy nie utrudniamy sobie zbyt sprawy -Jeff wysuszył szklankę co do kropelki. – Czy nie wystarczyłoby stuknąć tego Brzozowskiego?
– To nie takie proste. Nasz człowiek przedobrzył, zbyt mocno nacisnął tego Randolphiego i facet wyzionął ducha, zanim powiedział coś interesującego. Na Niżu Wschodnioeuropejskim panuje straszny bałagan, uniwersytet ewakuuje się z Lublina, mój człowiek nie dotarł na miejsce i, co gorsza, został ranny w jakiejś przypadkowej strzelaninie. Na domiar złego po zniknięciu Carla Randolphiego w zespole naukowców zapanowała wzmożona czujność, wszyscy zaczęli posługiwać się pseudonimami i z pewnością nikomu z zewnątrz nie przedstawią Brzozowskiego. A teraz w ogóle zgubili się w panującym tam bałaganie.
– Czy mamy przykleić się do profesorków i czekać, aż doprowadzą nas do celu? A potem?
– Przecież nie będę cię uczył, Jeff – zaśmiał się szef Konsorcjum, odsłaniając wielkie i mocne zęby mięsożernego drapieżnika. – Sam doskonale wiesz, jak minimalnym wysiłkiem osiągać maksymalny efekt.
W tym samym czasie w dolnej kabinie Beniamin relaksował się w sprawnych rękach (i ustach) tajlandzkiej masażystki. Od dawna nie czuł się tak świetnie.
– Naprawdę zabijasz ludzi na mięso, Ben? – zapytała w pewnym momencie dziewczyna, bawiąc się jego wielkimi dłońmi.
– Takie czasy, że trzeba brać każdą robotę, jaka się trafia – odparł wymijająco.
– A lubisz to, co robisz? – Teraz jej język zajął się jego brzuchem.
– Wiesz, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zawsze lubiłem strzelać. Byłem członkiem kanadyjskiej kadry strzeleckiej na olimpiadę.
– Zdobyłeś medal? – Tajka zajęła się masażem stóp.
– Wcześniej trafiłem do pudła. Głupia sprawa, pracowałem jako strażnik w Parku Narodowym niedaleko Calgary. Całkiem pożyteczna robota, odstrzał chorej zwierzyny, walka z kłusownictwem... I któregoś dnia trójka takich gówniarzy z Edmonton dorwała trójkę moich małych grizzly, które wychowałem bez matki, a potem wypuściłem do lasu...
– Nie spinaj się tak – zaprotestowała dziewczyna.
– Łatwo powiedzieć, nie spinaj, jeszcze teraz nie mogę się uspokoić! Ty wiesz, co oni z nimi zrobili? Jednemu niedźwiadkowi rozpruli brzuch, drugiego powiesili na drzewie i bawili się w rzucanie nożem, trzeciego oblali benzyną... Przestań, nie teraz! – odtrącił Azjatkę, która cofnęła się przerażona. – Wtedy po prostu zwariowałem, dwóch dorwałem, jeszcze zanim wyjechali z Parku, trzeciego, który zwiał mi swym harleyem, wytropiłem i rozwaliłem w biały dzień w samym środku West Edmonton Mail...
– Zabiłeś trzech ludzi z powodu niedźwiedzi?
– Czy to w ogóle byli ludzie? Do dziś dnia, kiedy biorę jakikolwiek cel na muszkę, widzę tego ryżego, jak znęca się nad moim małym grizzly i rechoce... Dostałem piętnaście lat. Ale kiedy doszło do tego szajsu z kometą, uciekliśmy razem z Jeffem. Odsiadywał dożywotkę. Był wykonawcą zleceń, rozumiesz chyba, co to znaczy. Tyle że od pewnego czasu grał na własny rachunek i centrala go wystawiła. No i właśnie Jeff znalazł tę robotę... Wiesz co, lepiej go zawołam, ze mnie nie będziesz już dziś miała pociechy. Wkurzyłem się! Dobra?
II
Berlin zrobił na obu naukowcach wrażenie miejsca, w którym kończy się świat. Hala nowego Hauptbahnhofu była mroczna i zimna, lecz w porównaniu z otaczającym ją morzem ciemności i tak przywodziła na myśl latarnię morską. Ludzi kręciło się tam mało, obsługa nie rzucała się w oczy. Ławrientow strawił dwie godziny, próbując się dowiedzieć czegoś o połączeniach ze wschodem. Rozkład jazdy od dawna nie istniał. Do profesora docierały jedynie fragmenty sprzecznych ze sobą informacji. Już zaczęła go opuszczać nadzieja, gdy zjawił się Duvalier z Amerykaninem poznanym w bufecie.
Amerykanin, barczysty trzydziestolatek, przedstawił się jako Jefferson Johnson, ekspert od kultur grzybów jadalnych i dostarczył cennych wiadomości. Otóż z dworca Berlin Lichtenberg odchodziły dwa razy na dobę składy towarowe do Poznania z pomocą żywnościową i medyczną dla najbardziej zagrożonych regionów Polski. Zazwyczaj dołączano do nich jeden lub dwa wagony osobowe, przeznaczone dla konwojentów wojskowych i osób podróżujących oficjalnie. Eksperci FAO występowali wprawdzie incognito, ale Amerykanin, który najwyraźniej miał chody gdzie trzeba i znał czarodziejską moc pieniędzy, załatwił dla nich od ręki miejscówkę. Łapówka okazała się wysoka, ale Ławrientow przygotowany był na jeszcze większe koszty.
– A nie orientuje się pan, jak można przedostać się dalej? – wypytywał Johnsona Duvalier.
– Dalej, znaczy dokąd? Do Moskwy?
– Myślałem o Warszawie.
– Przypadkowo ja również zamierzam się tam dostać -rzekł grzybiarz. – Wprawdzie na razie jeszcze nie mam pomysłu, jak to zrobić, ale myślę, że gdy dotrzemy do Poznania, na pewno coś się uda załatwić.
Duvalier wpadł w prawdziwy zachwyt. Ławrientow zachowywał większą powściągliwość. Nie lubił zbyt nieoczekiwanych zbiegów okoliczności, nawet szczęśliwych, a w Jeffersonie wyczuwał coś, czego nie potrafił zdefiniować, a co napawało go niepokojem. Zbytnia pewność siebie, sprawność fizyczna? Chłodne wejrzenie intensywnie niebieskich oczu?
Metrem dotarli na dworzec tuż przed odejściem składu. Akurat żeby stać się świadkiem zabawnej szamotaniny. Dwóch funkcjonariuszy bahnschutzu szamotało się z chudym, jasnowłosym młodzieńcem, który nie posiadał ani biletu, ani pieniędzy na łapówkę, a mimo to nie chciał opuścić wagonu.
– Ja muszę nach Posen, ja mieć rodzina chora – mówił na wpół po niemiecku, na wpół po polsku.
– Wykluczone, wszystkie miejsca, nawet stojące, są zajęte. Wysiadać! Schneller! – konduktor pozostawał bezlitosny. – Panowie posiadają rezerwacje? Danke, zapraszam do wagonu.
– Czy nie można temu nieborakowi pomóc? – Duvalier, jak zwykle litościwy, zwrócił się do Amerykanina. Ten wzruszył ramionami:
– Jedynym argumentem są tu pieniądze i to w złocie.
– Ile to może kosztować? – zapytał Francuz, zerkając na młodzieńca, który zrezygnowany przycupnął na skraju peronu.
Jeff zamienił parę zdań z konduktorem.
– Dwudziestka by wystarczyła – mruknął. Andre wysupłał złocisty krążek.
– Wsiadaj, młody człowieku – rzucił do zaskoczonego blondyna. – W trudnych czasach musimy sobie pomagać.
Ławrientow nie zaprotestował. Posunął się na ławce, robiąc miejsce młodzieńcowi, i przedstawił się, podobnie jak Duvalier, fałszywym nazwiskiem.
– Bardzo mi przyjemnie – odparł nowy pasażer. – Co do mnie, pochodzę z Calgary w Kanadzie i nazywam się Beniamin Yarsky. Przyjaciele nazywają mnie Ben.
Pasażerowie poczuli nagle energiczne szarpnięcie. Do składu doczepiano pancerny elektrowóz.
Do Poznania podróż przebiegła sprawnie i bez większych zakłóceń, jeśli nie liczyć parokrotnych salw oddanych w mrok przez obsługę lokomotywy.
– Strzelają na wiwat – powiedział mężczyzna w czarnym ubraniu zaczytany w jakiejś grubej, acz poręcznej księdze, którego od pierwszego wejrzenia Duvalier uznał za sługę Bożego. – Cóż, powiada Pismo, profilaktyka jest mądrością proroków!
Po godzinie jazdy podano nawet posiłek, brunatne kostki zawinięte w celofan o smaku mydła zmieszanego z parówką. Andre przepadał kiedyś za dobrą kuchnią, teraz nie był już specjalnie wymagający, ale wolał nie zastanawiać się nad składem pożywienia. Z trudem zmusił się do zjedzenia paru kęsów. Nie żuł ich, tylko od razu przełknął i popił kawą.
– Stare myślenie – zamruczał ubrany na czarno podróżny i wskazując na odstawioną przez Francuza porcję, zapytał: – Czy można?
Duvalier podsunął mu jedzeniopodobny brykiet. Nieznajomy pożarł go zachłannie, a potem dobrodusznie uśmiechnął się do ofiarodawcy.
– Konwenanse, proszę pana, konwenanse nas dobijają – powiedział. – Wiem, wiem, patrzy pan na mnie jak na potencjalnego ludożercę. Co gorsza, nadaje pan temu słowu pejoratywny sens. Myśl, że może pan spożywać doczesne szczątki jakiegoś Johna Smitha lub Jana Kowalskiego, budzi w panu odrazę, tak jakby wraz z białkową substancją pożerał pan jego duszę nieśmiertelną. A przecież, czym z biologicznego punktu widzenia różni się wątroba jakiegoś nieboraka od podrobów kurzych czy przydatków sarnich? De facto blokuje nas wyobraźnia. Wyobraźnia zanieczyszczona przez stulecia fałszywej humanistyki.
– Pan jest księdzem? – Ławrientow nie mógł się powstrzymać od postawienia tego pytania.
– Kaznodzieją. Kaznodzieją Bractwa Antypiątkowców. Jadę w podróż misyjną na rubieże, gdzie wprawdzie kwitnie homofagia, ale ciągle skażona głęboką frustracją i poczuciem grzechu. A przecież ludzkość jeśli ma przetrwać, musi stanowczo powiedzieć sobie: Nie lękajmy się. Kochajmy się na równi duchowo, fizycznie jak i spożywczo! Czyż Zbawiciel nie był prawdziwym prekursorem naszych czasów, gdy stwierdzał: „Bierzcie i jedzcie...”?
– Zamilcz pan! – warknął Ławrientow. – To profanacja!
– Jest pan dietetycznym filistrem – ripostował Anty-piątkowiec – ale krzykiem nie zatka pan ust prawdzie! Czy wiecie, że niektórzy z naszych braci udali się już do regionów szczególnie ogarniętych głodem, aby tam na ochotnika dać się poporcjować i spożyć?! I nie przejmowali się nawet tym, że często mówiąc swym konsumentom: „Smacznego!”, nie spotkali się nawet ze zdawkowym: „Dziękuję!”
– A kto sponsoruje waszą sektę, Europejskie Konsorcjum Mięsne? – nieoczekiwanie włączył się do rozmowy Jeff Johnson.
– Jesteśmy ludźmi dobrej woli i zdrowego apetytu -odciął się Antypiątkowiec i zagłębił w lekturze Nowej komunistycznej książki kucharskiej.
W Poznaniu sprawy przedstawiały się zupełnie beznadziejnie. Na dworcu i wokoło koczowały tysiące ludzi pragnących wyrwać się na Zachód. Od paru dni połączenia do Warszawy zostały zawieszone. Mówiono: „Do odwołania”, ale praktycznie nie było szans na wznowienie ruchu, kilka pociągów w drodze zostało rozbitych (co stało się z podróżnymi, łatwo sobie wyobrazić), a bandy walczące z regularnym wojskiem zniszczyły na dużej długości trakcję elektryczną.
– Ugrzęźliśmy tu na parę dni, jeśli nie na dłużej -martwili się naukowcy. Znów jednak nieoceniony okazał się Johnson. Po paru godzinach odnalazł ich w tłumie okupującym dworcową halę.
– Chcą dwudziestu krążków – powiedział szeptem do Duvaliera – i mogą zabrać cztery osoby...
– Nas jest tylko trzech!
– Tym lepiej. Ale stawka pozostaje ta sama.
– I dojedziemy do Warszawy?
– Do Łodzi, ale to też chyba coś.
– Nie mamy wyboru, zgadzamy się – powiedział po konsultacji z Grigorijem Andre.
– Warunki jazdy będą niestety okropne. W składzie są tylko kontenery i stary wagon bydlęcy.
– Trudno. Pojedziemy.
– Ale skoro mamy tam cztery miejsca, to moglibyśmy jeszcze kogoś zabrać – wzrok Duvaliera spoczął na młodym Kanadyjczyku, śpiącym na ławce, parę metrów od nich.
– Wasza sprawa – mruknął Jeff, śmiejąc się w duchu z jajogłowców, którzy postępowali ściśle według przewidywanego scenariusza i ciągle nie mieli najmniejszego pojęcia o jego związkach z Benem.
Skład odnaleźli na bocznicy. Wagon, do którego wsiedli, był cały zastawiony jakimiś skrzyniami, ledwie zostało kilka miejsc dla pasażerów. Oprócz ich czwórki w wagonie roztasowało się dwóch żołnierzy obstawy pod dowództwem porucznika o cwaniackim wyglądzie, a ósmy pasażer... Ostatnim podróżnym okazał się kaznodzieja, który przywitał ich uśmiechem i otwartą konserwą.
– Spożywajcie w pokoju, albowiem i wy będziecie kiedyś spożyci.
Atak nastąpił około czterdziestu kilometrów przed Łodzią. Pociąg zahamował z piskiem hamulców, na głowy podróżnych posypały się pakunki.
– Co się dzieje? – zaniepokoił się kaznodzieja, wyrwany ze snu.
– Zaraz zobaczymy! – Jeden z żołnierzy uchylił małe okienko pod stropem. Sekundę potem mogli zobaczyć jego rozpryskujący się mózg. Rozgorzała kanonada. Sądząc po sile ognia, atakujących było co najmniej kilkunastu. Ostrzeliwana była cała lewa strona pociągu. Po chwili napastnikom zaczęła się odgryzać załoga elektrowozu. Pasażerowie ukryli się za pakunkami. Antypiątkowiec począł odmawiać cichą modlitwę.
– Milczeć! – krzyknął nań Ławrientow. Pochwycił automat zabitego żołnierza i kucnął przy oficerze. – Nie ma pan więcej broni? – Ten wskazał głową podłużną skrzynkę.
Rosjanin podważył wieko. W środku był cały arsenał.
– Czy ktoś jeszcze umie się tym posługiwać? – Podczołgali się Johnson i Yarsky, a po dłuższej chwili również Duvalier. Zwolennik homofagii nawet nie podniósł głowy. Przez chwilę strzelali w mrok przez małe okienka wagonu, oczywiście na oślep.
– Cholera, co oni robią!? – zakrzyknął naraz Yarski. -Chcą nas upiec?
Napastnicy poczęli właśnie podpalać stosy chrustu ułożone wzdłuż nasypu.
– Bierzemy nogi za pas – Jeff uznał, że najwyższa pora przejąć inicjatywę. Używając lufy karabinu jako lewar, otworzył wyjście z prawej strony wagonu. Cień panował tu głęboki. Nasyp od tej strony opadał stromo ku zeschłym chaszczom...
– Co pan proponuje? – spytał Rosjanin.
– Wiać! W lokomotywie pozostał najwyżej jeden obrońca. Za chwilę będzie po nas.
Pierwszy ku drzwiom skoczył oficer. Wyjrzał i natychmiast oberwał od napastnika, który już zdążył przeczołgać się na drugą stronę wagonu.
– Są wszędzie -jęknął Duvalier. – Nie udało się nam!
Johnson nie podzielał tej opinii. Cofnął się dla nabrania rozpędu i dał susa głową w mrok. Wywinął salto, stoczył się po stromym zboczu w dobroczynną ciemność. Strzelający do niego snajperzy nie mieli wielkich szans. On za to strzelił tylko dwa razy, a odpowiedzią było rozdzierające wycie. Teraz skoczył, może z mniejszą gracją Ben, później Duvalier...
Ławrientow spojrzał na ostatniego z żyjących jeszcze konwojentów, który oberwał paskudnie w brzuch.
– Pomóc ci, chłopcze? – Odpowiedzią było przeczenie i gest pistoletem, który młody żołnierz skierował ku swym ustom.
– Spróbuję was osłaniać – wycharczał. – A potem... Pozostał jeszcze Antypiątkowiec. Skulony łkał i dygotał w kącie. Rosjanin pociągnął go jak worek i razem sturlali się ze zbocza. W świetle pożaru widać było kolejne sylwetki bandytów przeczołgujących się pod wagonami. Tym razem strzelił Ben i postacie zniknęły. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynał się wyschnięty zagajnik. Yarsky nałożył okulary noktowizyjne i poprowadził ich przesieką.
– Zaopatrzyłem się w nie okazyjnie w Poznaniu – pochwalił się sprzętem Duvalierowi. – Nie myślałem, że tak prędko mi się przydadzą.
– Doskonale strzelasz – Johnson poklepał Bena.
– Kiedyś pracowałem jako strażnik przyrody w Górach Skalistych – odparł Kanadyjczyk.
– Pan też sobie nieźle radzi jak na grzybiarza – zauważył Ławrientow, który wraz z Johnsonem zamykał stawkę.
– Służyło się kiedyś w piechocie morskiej, całe wieki temu, ale pewnych umiejętności się nie zapomina – odpowiedział skromnie zawodowy zabójca.
– Cholera – odezwał się w pewnym momencie dotąd milczący jak głaz kaznodzieja. – Zostawiłem wszystkie moje zapasy w wagonie.
– Chce pan może wrócić? – zaśmiał się Ben.
– Nie umrzemy z głodu, ja zabrałem co nieco – Jefferson wskazał na swój plecaczek – choć być może nie wszystkim będzie to odpowiadać, są to wyłącznie koncentraty grzybowe...
Wyszli na otwartą przestrzeń i szerokim łukiem ominęli wiejskie zabudowania pogrążone w upiornej ciszy. Wyglądało na to, że nikt ich nie ściga.
– Jeżeli wszyscy udajemy się do Warszawy – odezwał się nagle Antypiątkowiec – to może przyda się moja mapa? Bo zdaje się, że idziemy w niewłaściwą stronę.
– Ma pan mapę? – po raz pierwszy Ławrientow spojrzał na kaznodzieję z większym zainteresowaniem. – A może jeszcze potrafi pan powiedzieć, gdzie się znajdujemy?
– W Polsce, czyli nigdzie. Powinniśmy skręcić jeszcze bardziej w lewo.
Skręcili.
III
Płacz dziecka jako pierwszy usłyszał Ławrientow.
– Słyszycie, druzja? Rebionok!
Wprawdzie posuwająca się przez zeschłe chaszcze grupka robiła sporo hałasu, ale łkanie rozchodziło się po martwym lesie całkiem donośnie...
– Sprawdzę, co to za dzieciak – zaofiarował się Ben.
– Ostrożnie! To może być pułapka – ostrzegł kaznodzieja. – Zawodzące dziecko zawsze jest doskonałą przynętą na grupę zgłodniałych ludzi, która w ten sposób sama może stać się pokarmem dla jeszcze bardziej wygłodzonych.
Ben splunął przesądnie i zagłębił się w krzaki. Nie musiał długo szukać. Dziewczynka, dziesięcio-, może jedenastoletnia, tkwiła zaklinowana wśród korzeni na dnie grząskiej jamy. Na odgłos kroków ucichła. Yarsky uniósł broń do strzału.
– Czekaj, durniu! – syknął, dopędząjąc go Jeff. – Nie teraz.
– Mamo, mamo! – zakwiliła niedoszła ofiara. Trzask łamanych gałęzi uświadomił im, że reszta grupy podążyła za nimi.
– Co tu się dzieje? – zawołał Grigorij Ławrientow, patrząc podejrzliwie na Bena.
– Jakiś zagubiony dzieciak, jak pan widzi – odparł Johnson.
– Nie róbcie mi krzywdy, ja chcę do mamy – szlochnęła mała.
Duvalier usiłował zagadać do niej po francusku i angielsku, Ławrientow po rosyjsku i niemiecku, ale próby te spełzły na niczym. Natomiast ku zaskoczeniu wszystkich, językiem polskim władał kaznodzieja. Dźwięk ojczystej mowy szybko uspokoił dziewczynkę. Przedstawiła się jako Zosia i w paru słowach opowiedziała, jak podróżowała z rodzicami pociągiem, jak uciekali po ataku złych ludzi, jak wreszcie w lesie ojciec zmusił ją do ukrycia się w tej dziurze w ziemi i narzucił na nią gałęzi... Potem jeszcze przez krótki czas słyszała wymianę ognia. Liczyła, że rodzice po nią wrócą. Nie wrócili. Później usiłowała wydostać się z jamy, ale nie mogła stanąć na zwichniętej nodze... Płakała...
– Biedactwo – powiedział Duvalier i wyciągnął manierkę z napojem. – Cała jest zziębnięta i patrzcie, jakie ma pokaleczone nogi. Trzeba opatrzyć.
Co, chce ją pan zabrać z nami? – wybuchnął Yarsky. – Tylko opóźni nam drogę!
– Nie mamy przecież innego wyboru – odparł Francuz. – a pan zostawiłby to biedactwo w lesie?
– Oczywiście, że ją weźmiemy – Jefferson nieoczekiwanie przyszedł profesorowi w sukurs. – Będziemy ją nieść na plecach na zmianę, kolega Ben mógłby jako pierwszy.
Yarsky rzucił mu wściekłe spojrzenie, ale Jeff je zignorował. Kaznodzieja tymczasem opatrzył szczupłe nożyny znajdy i ruszyli.
– W coś ty nas wrobił!? – zawarczał dźwigający Zosię Ben, gdy znalazł się z kumplem na osobności – długo mam targać tę zaszczaną smarkulę?
– A jest jakieś inne wyjście? Mamy może przedstawić się profesorkom jako zawodowcy, którzy dostaną premię za ich głowy? Nie, Ben, musimy postępować jak pieprzone, litościwe ludziki. Nie po to ryzykowałem życiem w pociągu, maskując nasze umiejętności, nie po to drugi dzień udajemy, że się obaj nie znamy, żeby teraz tak głupio się zdekonspirować. A poza tym czeka nas trudna, daleka droga, dużo się może jeszcze zdarzyć, takie dobrze odżywione dziecko to żywy pieniądz, a w najgorszym wypadku żelazna porcja żywnościowa. Daj, teraz ja ją poniosę.
Yarsky z ulgą przekazał mu swe brzemię. Na moment jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem pięknych, ogromnych, przerażonych oczu...
Los zdawał się im sprzyjać. Po czterech godzinach marszu natknęli się na opuszczone gospodarstwo. Kiedyś musieli mieszkać w nim zamożni ludzie. Willa i zabudowania gospodarcze tworzyły zwarty czworokąt, a całe obejście mogło służyć za doskonały punkt obronny. Jeff i Ławrientow, z bronią gotową do strzału, przeszukali je starannie. Obiekt nosił ślady wielokrotnego plądrowania i jakiś czas temu ktoś musiał koczować w salonie. Ale okna, a szczególnie stalowe żaluzje, pozostały całe, w piwnicy w barku zachowało się parę butelek doskonałych alkoholi, a, co najistotniejsze, na dachu znajdowała się nowoczesna turbina wiatrowa. Jeff bez większego trudu uruchomił ją, uzyskując zarówno światło, jak i ciepło z kilku zachowanych piecyków. Ruszył hydrofor. Po raz pierwszy od wielu dni wszyscy mogli się umyć, napić doskonałej herbaty, a przed snem strzelić po drinku. Niektórzy nawet po parę.
Z ogólnego nastroju balangi wyłamał się jedynie kaznodzieja, któremu, jak twierdził, spożywania alkoholu zabrania wyznawana religia i niezłomne zasady moralne. Nie piła również Zosia, która natychmiast po kąpieli zapadła w sen.
– Niebywale zahartowane dziecko – powiedział Duvalier. – Po takich przeżyciach nie ma nawet kataru.
– Słowianka! – uśmiechnął się Grigorij Ławrientow.
Wyznaczywszy dyżury, zmęczeni posnęli. Jako pierwszy wartowanie zaczai Beniamin. Był rozdrażniony i nieswój, nawet alkohol mu nie smakował. I na dobrą sprawę nie wiedział, co mu jest. Denerwowało go dziecko, ta prawdziwa dryfkotwa opóźniająca podróż. Chciał, żeby cała misja zakończyła się jak najszybciej, a on i Jeff znów znaleźli się na rozległych terenach łowieckich centralnej Afryki. Owszem, polubił polowanie na ludzi, ale na tych, których nie znał, którzy byli punkcikiem w mrocznym tle, podkładką dla laserowego celownika. Ale ci? Szorstki, a przecież odważny Ławrientow i ciepły Duvalier, który nie skrzywdziłby muchy... Toteż co jakiś czas Kanadyjczyk musiał sobie powtarzać:
– Nie kombinuj, durniu, to tylko dwa, wkrótce martwe punkty kontraktu. Pamiętaj, co mówi Jeff: „Życie to klatka pełna dzikich zwierząt, w której albo ty żresz, albo sam jesteś pożerany”.
Mniej więcej po pięciu godzinach głębokiego snu obudziła się Zosia.
– Chciałabym siusiu – powiedziała.
– Łazienka jest obok – odparł opryskliwie Ben.
– Ale ja się bardzo boję, na korytarzu nie ma światła, nie mógłby pan mnie tam zaprowadzić?
– Dobra, czemu nie. Światła nie można palić, bo z zewnątrz nikt nie powinien widzieć, że ktoś nocuje w środku – rzucił i niechętnie poczłapał za dziewczynką.
Nie wiedziałam, że mówisz po polsku – powiedziała nieoczekiwanie.
– Ja też zupełnie o tym zapomniałem! – Był wściekły na siebie za swoją nieostrożność. Ukrywanie znajomości polskiego miało swój cel. Teraz nic nie powstrzyma bachora przed wygadaniem się. Czekając, aż Zosia załatwi swoją potrzebę, przytknął twarz do chłodnej szyby. Czuł narastającą senność. Za oknem panowały nieprzeniknione ciemności. Nagle Ben skonstatował, że byłoby mu bardzo trudno przypomnieć sobie wschód słońca w plenerze. W więzieniu go nie oglądał, a później...
– Już mogę wrócić do łóżka – powiedziała Zosia i wzięła go za rękę. Ruszył, niepewny, w stronę sypialni.
– Wiesz, jakoś tak dziwnie mówisz po polsku.
– Całe lata nie mówiłem. Ale moja mother była Polką, w ogóle nie rozmawiała po angielski w domu. Ale umarła jak miałem jedenaście lat.
– A twój ojciec?
– Nie znał go. Never.
– To w takim razie jesteś sierotą – zauważyła. – To musi być straszne...
Nie powiedział nic, zresztą, co miał gadać, przecież było więcej niż pewne, że rodzice małej Polki od pewnego czasu stanowili już tylko jakąś tam liczbę mięsojednostek.
– Wiem, że jestem okropnie nudna, ale miałabym jeszcze jedną prośbę – powiedziała dziewczynka, gdy znalazła się w łóżku.
– Mów.
– Czy mógłbyś, dopóki nie zasnę, potrzymać mnie za rękę. Tata zawsze mnie tak trzymał, kiedy byłam mała i bałam się ciemności.
– Dobra – westchnął. – I tak za piętnaście minut będę musiał pójść obudzić Francuza. – Ujął małą ciepłą łapkę i na moment przymknął oczy.
Do domu wślizgnęło się pięciu doskonale uzbrojonych facetów, dwie osoby zostały pilnować bramy. Dowódca, wysoki barczysty Azjata nie taił satysfakcji.
– Łoł! Znów dopisało nam szczęście. I kto miał wątpliwości, że Selim ma dobre pomysły?
– Ale co byś zrobił, Selim, bez dobrego farmaceuty -zauważył jedyny siwy mężczyzna w oddziale. – Bez mojego specyfiku rozpuszczonego w whisky, mielibyście przeciwko sobie czujny oddział, a nie śpiące mięsojednostki...
– Dobra, dobra, mądralo – warknęli nań inni. – Tylko dlatego cię ze sobą trzymamy.
– Bierzcie się do roboty – przerwał gadaninę Selim. -Towar do holu, a profesorek pouzupełnia butelki, tak żeby wyglądały na nie otwierane. Złapali się ci, może złapią się następni.
Znoszeniu kolejnych śpiących mężczyzn towarzyszyły okrzyki zachwytu.
– Dawno nie widziałem tak dobrze upasionego żywca – cmokał żółty jak cytryna Mongoł.
– Nie dyskutować, wiązać! Nie chcę mieć kłopotów, jak się pobudzą.
– A nie lepiej byłoby zagrać im nożem po gardziołkach? – zarechotał albinos o potężnej sylwetce człowieka północy.
– I co zrobimy z tyloma trupami? Mamy targać je do punktu skupu na własnych plecach, kiedy po prostu wystarczy ich pogonić?
Nikt nie mógł się oprzeć argumentacji Selima.
Kolejne wybuchy podziwu i cmokania wzbudzili Ben i Zosia. Ona jedna nie spała, rozpaczliwie krzyczała i szamotała się, aż musiano ją zakneblować.
– Milusie maleństwo – chichotał Mongoł. – Świetne na pierwsze śniadanko.
– Daj spokój, żarcia akurat mamy dość – burknęła postać w futrze, która dotąd pilnowała bramy. Po zrzuceniu wierzchniej odzieży okazała się piękną, najwyżej osiemnastoletnią dziewczyną.
– Karna jest jak zwykle litościwa! – skrzywił się albinos.
– Czy to wszyscy? Na pewno nikogo nie przeoczyliście? – pytał dowódca.
– Sprawdziliśmy cały dom. Jest czysty – padła odpowiedź. Zosia na moment przestała się szamotać. A potem szybko zacisnęła powieki. Z dialogu prowadzonego łamanyni rosyjskim rozumiała piąte przez dziesiąte, lecz jedno jednak było jasne: napastnicy nie dorachowali się piątego mężczyzny, który sam siebie nazywał kaznodzieją.
Minimalne rozjaśnienie mroku wskazywało nadejście dnia. Skrępowani więźniowie zostali obudzeni i szybko do ich skacowanych głów dotarła świadomość rozpaczliwego położenia, w jakim się znaleźli. Jeff był więcej niż wściekły. Jak on, zawodowiec, mógł nie wyczuć pułapki? Zmęczenie, obcy teren, komplikacje związane z dzieckiem, zadufanie we własne siły?
Ze skrępowanymi rękami został kopniakiem poderwany na równe nogi. Napastnicy nie zamierzali się przedstawiać, ale ich charakter, jak i zamiary nie budziły żadnych wątpliwości.
Ciekawe, czy pracują dla naszego Konsorcjum, pomyślał z goryczą zabójca. Oczywiście nie zaprzestał rozważać sytuacji, w jakiej się znaleźli, na chłodno. Nawet gdyby nie zostali związani, przewaga siódemki bandziorów nad czwórką bezbronnych wydawała się być przytłaczająca. Wprawdzie po paru minutach udało mu się rozluźnić nieco sznur i zorientować się, że cztery praktyczne akcesoria, misternie poukrywane w odzieży, znajdują się nadal na swoim miejscu, ale czuł, że szansę ma niewielkie. Tymczasem w holu zapalono światło.
– Nie próbujcie żadnych numerów – powiedział Selim, stając w połowie schodów w kabotyńskiej pozie wielkiego herszta. – Łapiemy ludzi do robót przy fortyfikacjach, więc nie macie powodu się bać o swoje życie, chyba że ktoś będzie się opierać, wtedy Selim pozwoli mu połknąć własny język lub inną dowolnie wybraną kończynę. Zrozumiano?!
Milczeli.
– Zatem będziemy ruszać. Gdzie jest ta cholerna Karna?
– Selim!
Z galeryjki na półpiętrze dobiegł zduszony okrzyk. Wszyscy, nie wyłączając jeńców, unieśli głowy.
– Selim, wysłuchaj go – wołała dziewczyna, obejmowana jedną ręką przez kaznodzieję. W drugiej Antypiątkowiec dzierżył automat. Kalkulował rozsądnie, niestety Azjata nie był zbyt przywiązany do swej kochanki.Miałj ją już miesiąc. Wdziękami zdołał się nasycić, a miłosiernymi odruchami gardził. Szybkim ruchem sięgnął po broń. Ale teoretyk ludożerstwa wykazał się niezłym refleksem. Pchnął Kanię na schody, sam zaś otworzył ogień do stojących przy drzwiach napastników.
Trafiony Mongoł zwinął się jak zdeptany pędrak, draśnięty albinos cofnął za filar... Pigularz stał najbliżej Jeffa i kompletnie zaskoczony począł grzebać za pazuchą szukając ukrytego makarowa. Johnson był szybszy, w mgnieniu oka rozerwał nadwątlone więzy i w następnej sekundzie ciosem karate zgruchotał kark farmaceuty. Dwa kroki dalej, obok Ławrientowa stał z bronią w ręku niewielki czerniawy Kałmuk, który natychmiast złożył się do strzału... Jednakże ułamek sekundy wcześniej profesor zaatakował go bykiem, masakrując mu twarz. Siódmy z bandziorów, ten który miał ręce zajęte wierzgającą Zosią, zamierzał cisnąć ją na ziemię, ale ta z całej siły wgryzła mu się zębami w policzek.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Staczająca się po schodach Karna runęła z całym impetem na dowódcę. Selim w ostatniej chwili chciał się przed nią uchylić, toteż chybił i kula przeznaczona dla kaznodziei trafiła w dębową boazerię. Karna uderzyła watażkę głową w brzuch i pociągnęła go za sobą w dół. Tymczasem Jefferson porwał już broń farmaceuty i uskakując przed ogniem albinosa, który za filarem pierwszy odzyskał zimną krew, strzelił w brzuch Kałmuka. W kącie pod zegarem bandzior ugryziony przez Zosię puścił ją wreszcie, trafiony przez Bena nogą w splot słoneczny. Yarsky ciągle był otumaniony i działał na zwolnionych obrotach, ale odruchy miał bezbłędne. Koło Jeffa zajazgotała kolejna seria. Cholerny albinos! Johnson, koziołkując po podłodze jak akrobata, schronił się za masywnymi fotelami. Zamiast strzałów rozbrzmiewały jedynie trzaski iglicy. Naboje w pistolecie pigularza skończyły się. Blondyn triumfował. Na rozkraczonych nogach wyszedł z cienia – miał na muszce bezbronnego Bena i obu skrępowanych naukowców. Uniósł broń. Lecz w tym momencie strzelił kaznodzieja. Kula trafiła albinosa prosto w oko, zmieniając go w biało-czerwonego upiora z kiczowatego horroru.
Selimowi udało się wreszcie wstać. Spadając zgubił broń, ale wyrwał zza pasa kordelas. Na ten moment zdawał się czekać Jeff. Wyskoczył zza fotela i rąbnął pięścią herszta bandy, raz i drugi, wytrącając mu nóż. Azjata usiłował się jeszcze bronić, ale w walce wręcz okazał się jedynie średniej klasy amatorem. Szybko opuścił gardę, kolejne dwa ciosy Johnsona rzuciły go na ziemię. Jeff chwycił go za głowę i zdecydowanym ruchem ją przekręcił. Rozległo się niemiłe chrupnięcie...
– Odłożyłbym tę broń, maleńka – słowa kaznodziei skierowane były do Karny. – Mam cię na muszce!
Dziewczyna upuściła pistolet i wybuchnęła płaczem. Jeff, rozluźniony, podszedł do pozostałych jeńców i porozcinał im więzy. Karna klęknęła nad martwym Selimem, szlochała.
– Zwłoki powinniśmy pogrzebać w podwórku. – Profesor Ławrientow rozcierał swoje przeguby, na których więzy odcisnęły się krwistymi pręgami. – I ruszać dalej.
– A co z nią? – Beniamin wskazał głową Kanię.
– Pochowasz ją z innymi – warknął Jefferson.
– Pan nie mówi chyba tego poważnie – zaoponował Duvalier. – Nie możemy jej zabić z zimną krwią.
– A kto mi przeszkodzi? – w głosie Johnsona zabrzmiał groźny ton.
– Przecież, nie jesteśmy takimi barbarzyńcami, jak oni – powiedział kaznodzieja. – Niech idzie sobie, gdzie chce, i smacznego...
Jefferson zaklął pod nosem i schował broń.
– Rewelacyjnie pan się spisał – zauważył Ławrientow, zwracając się do Antypiątkowca. Ten wydawał się zażenowany gratulacjami.
– Ja... ja w ogóle nie wiedziałem, że umiem strzelać -wybełkotał. – Okropnie się bałem. Słyszałem, jak nadchodzą, ale nie mogłem was dobudzić, ten alkohol, który piliście, musiał być zatruty. Co miałem robić? Ukryłem się w szafie, czekałem. Myślałem, że gdy wezmę ją jako zakładniczkę, uwolnią was.
– Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło -podsumował Duvalier, ciągle jeszcze bardzo blady i półprzytomny. – Pochowajmy zwłoki, zjedzmy śniadanie i ruszajmy dalej.
– A nie moglibyśmy odwrócić kolejności, jestem głodny jak wilk – odezwał się głosiciel nowej Ewangelii. Benowi zrobiło się niedobrze...
Tymczasem Karna wciąż klęczała nad ciałem Selima.
– Kiedy wyruszymy, możesz pójść, gdzie chcesz – rzekł po polsku kaznodzieja. Skinęła głową. Mimo zaczerwienionej, załzawionej twarzy była bardzo piękna. Ben nie mógł oderwać od niej oczu.
IV
Wyruszyli dopiero po dwóch godzinach. Zwycięstwo podniosło ich na duchu, ale paradoksalnie wzmogło wzajemną nieufność. Zarówno Ławrientow, jak i Jefferson zachodzili w głowę, kim naprawdę jest kaznodzieja? Nieprawdopodobnym dzieckiem szczęścia czy jakimś krypto-Batmanem? Żaden z nich nie wierzył w przypadkowy zbieg okoliczności, dzięki któremu wyszli z opresji cało.
Dodatkowy problem pojawił się, kiedy przygotowali się do wymarszu. Zakłopotany Ben podszedł do Rosjanina rozmawiającego z Jeffem.
– Ona chce iść z nami – powiedział, przestępując z nogi na nogę.
– Kto?!
– Kamila. Was się boi, ale mnie poprosiła, żeby jej nie zostawiać. Błaga, żebyśmy pozwolili jej iść z nami.
– Jeszcze jedna osoba – westchnął Johnson. – Powoli zamieniamy się w szczep koczowników.
– Mnie to nie przeszkadza – Duvalier dołączył się do grona obrońców dziewczyny, która blada i ciągle zapłakana stała z boku ze skromnym węzełkiem rzeczy osobistych.
– A jeśli wyda nas tym dzikusom?
– Jeśli pójdzie z nami, łatwiej będziemy mogli ją mieć na oku – powiedział Ben.
– Zwłaszcza ci, którym już zdążyła wpaść w oko -skrzywił się Johnson.
– Nie przypuszczam, żeby mogła nam zaszkodzić. Jej banda już nie istnieje, dla każdej innej będzie po prostu porcją świeżego mięsa... – zauważył przysłuchujący się rozmowie kaznodzieja.
– Róbcie, jak chcecie.
Ben posłał dziewczynie znaczący uśmiech, natychmiast przestała płakać i gotowa do drogi, wzięła za rękę Zosię.
– Chodź, mała. My, baby, musimy trzymać się razem. Chcesz mieć taką dużą koleżankę?
– A nie zje mnie pani?
– Musiałabym być naprawdę strasznie głodna.
Karna okazała się niezłym nabytkiem. Znając żerowiska konkurencyjnych band, przeprowadziła ich przez najbardziej niebezpieczny obszar. Nigdzie nie napotkali ludzi, trafili jednak na parę sadyb noszących ślady niedawnych walk. Grozą napełniło ich jedno obozowisko, gdzie wokół ogniska walały się nie dogryzione kości.
– Ludzkie – mruknął po krótkich oględzinach kaznodzieja, a Duvalier odczuł gwałtowny atak mdłości. I pomyśleć, że Robinson Crusoe był ulubioną lekturą jego dzieciństwa.
Oczywiście nadal nie zaniedbywali najdalej posuniętej ostrożności, warty pełnili parami. Ben wcale się nie zmartwił, gdy drugiej nocy los wyznaczył mu za partnerkę Kamilę. Dotąd nie mieli okazji za dużo rozmawiać, zresztą uroda dziewczyny zdawała się onieśmielać młodego Kanadyjczyka. Teraz znalazł się z nią sam na sam.
– Właściwie jeszcze ci nie podziękowałam... Uratowałeś mi życie – rzekła dziewczyna niskim, aksamitnym głosem.
– Chyba nic ci nie groziło, nikt z nich by cię nie skrzywdził... – odparł Yarsky.
– A Jefferson?
– Jeff nie lubi tylko zbytnich komplikacji.
– Dobrze go znasz, prawda?
– Nie przypuszczam, żeby ktokolwiek dobrze go znał -mruknął wymijająco. Karna przysunęła się bliżej do niego. Była tak blisko, że czuł jej zapach i ciepło. Z zaskoczeniem stwierdził, że pożąda tej kobiety z natężeniem, jakie odczuwał, gdy robił to po raz pierwszy.
– Jesteś, jak on, zawodowcem. Łowcą! – powiedziała i nagle poczuł jej rękę na swojej piersi. – Poznałam to od razu. – Szczupła ręka posunęła się śmiało głębiej. Yarskiemu przemknęła myśl, że może powinien kogoś obudzić, ale zapach Kamili to nie był zapach strachu, agresji czy lodowaty wiew śmierci, to było autentyczne pożądanie, zachłanna żądza seksu, jaką spotyka się u istot wyposzczonych, roztrenowanych lub – jak to czytywał w powieściach swojej młodości – pensjonariuszy sanatoriów gruźliczych.
– A Selim? – zapytał głupio, kiedy miała go już w ustach i dygotała z rozkoszy. Nie przerwała, wzruszyła jedynie ramionami. Ben zrozumiał, że seks z szefem bandy, to była wyłącznie cena przeżycia, jej sposób na przetrwanie. Podobnie jak teraz...
Dzień później zawędrowali w pobliże Błonia, gdzie natknęli się na kolumnę opancerzonych NATO-wskich elektrotransporterów i w ich konwoju dotarli bezpiecznie do Warszawy.
Duvalier nigdy jeszcze nie był w stolicy kraju, który przed powszechnym zaciemnieniem zwał się Rzeczpospolitą Polską, a wcześniej nieco PRL-em, co ludzi żyjących między Odrą a Bugiem przygotowało niejako na okoliczność sytuacji, w jakiej znaleźli się obecnie. Ben znał Warszawę wyłącznie z opowiadań matki, stosunkowo najlepiej zorientowany był Rosjanin, który stolicę Rzeczpospolitej odwiedzał wielokrotnie w czasach komunizmu realnego, a przejazdem bywał i później.
Na wysokości Bemowa szosę poznańską przegradzały zasieki pilnowane przez silne posterunki wyposażone w broń przeciwpancerną. Na przedpolu, a także na skraju miasta dostrzec można było sporo zrujnowanych lub wypalonych domów. Ten nie budzący optymistycznych myśli widok dowodził, że rejon wielokrotnie musiał przechodzić z rąk do rąk. Poza wojskowym lotniskiem, koszarami i blokami zasiedlonymi przez żołnierskie rodziny teren sprawiał wrażenie wyludnionego. W nielicznych budynkach paliły się słabe światełka żarówek najniższej mocy.
W miarę jak zbliżali się do Śródmieścia, robiło się gęściej i ludniej, w parkach Woli i na trawnikach każdy wolny metr zajmowały prowizoryczne budy uchodźców, często rozniecających ogniska, co spotykało się z natychmiastową kontrakcją patroli. Najdrobniejszy płomyczek to dodatkowy dwutlenek węgla! Czasem w ciemnym podwórku zagrzechotała seria z kałasznikowa, ale nie zwracano na to uwagi. Miasto, mimo dojmującego zimna, żyło. W nieprawdopodobnej liczbie sklepików oferowano grzyby pod wszelkimi możliwymi postaciami, pastylki syntetyków oraz podejrzanie wyglądające konserwy, na których napis: „Czysta zwierzyna” był równie niewiarygodny, jak ofiarowywana tu i ówdzie przez śmigłych przekupniów, a stanowiąca przysmak ludożerców „Człeczyzna koszerna”.
Nie widziało się prawie dzieci, bo te, jako łatwy obiekt do porwania, były pilnowane skrzętnie przez rodziców. Z niemałym zaskoczeniem przybysze dostrzegli natomiast afisze reklamujące spektakle teatralne, a nawet kabaret gwiazd z programem: „I ty zostaniesz homofagiem”, co wskazywało, że czarny humor przestał być wyłączną domeną Anglików.
Z konwojem dotarli aż do centrum i tu postanowili się rozstać. Miejsce, mimo znacznego natężenia ruchu, nie robiło przyjemnego wrażenia. Wieżowce poharatane gigantycznym tornadem, czerniały martwe i milczące. Dworzec Centralny, mimo zerwanego dachu i rozbitych ścian, pełnił funkcje noclegowni i targowiska. Tylko Pałac Kultury stał nieporuszony w swym bizantyjskim monumentalizmie.
Pierwszy pożegnał się z Ławrientowem i jego towarzyszami Antypiątkowiec, któremu spieszno było na spotkanie z wyznawcami. Potem potok ludzki w Alejach Jerozolimskich porwał Johnsona, tak że nawet nie zdążyli powiedzieć mu: „Do widzenia”.
– Musimy coś zrobić z Zosią – powiedział Duvalier. Zapytaj ją, Karno, czy nie ma przypadkiem rodziny w Warszawie.
Nie miała. Kamila, która zdążyła się z dziewczynką zaprzyjaźnić, wspomniała naukowcom o Centrali Poszukiwania Rodzin, mieszczącej się w dawnym hotelu Forum. Ławrientow zlecił załatwienie tej sprawy Francuzowi. Sam spieszył się do ambasady szwajcarskiej.
Pożegnał się, później to samo zrobił Ben i był niezwykle zaskoczony, kiedy Zosia rzuciła mu się na szyję... Karna zachowała większą powściągliwość w okazywaniu swej sympatii. Choć kochali się prawie na każdym popasie, nie manifestowali tego przed grupą.
– Na pewno jeszcze się spotkamy, mam ciocię na Pradze, jak chcesz, możesz kiedyś do nas zajrzeć... – rzekła na odchodnym do Yarsky'ego. – Dam ci adres.
Z Jeffersonem Ben spotkał się pięć minut potem w tunelu metra. Johnson był w dobrym humorze.
– W porządku, stary, przechodzimy do następnej fazy. Ty bierzesz na siebie obstawianie Francuza, ja Ruska. Muszą doprowadzić nas do Brzozowskiego. Tu masz kontrolera, obu profesorkom podczepiłem pluskwy, ale na wszelki wypadek nie oddalaj się od nich dalej niż na sto metrów. Włóż słuchawkę do ucha i maszeruj. Zbliżamy się do finału.
Informacje w archiwum Ośrodka Poszukiwania Rodzin gromadzono w paru zespołach: „Żyjących” – i tu ewidencja obejmowała wszystkich znajdujących się na obszarach funkcjonowania państwa, a przynajmniej tych, którzy zdecydowali się zameldować, „zagrożonych” – tam figurowali ci, którzy przebywali poza tymi obszarami i nic nie można było o nich powiedzieć, „zaginionych” i „martwych”. Rodzice Zosi Kowalskiej z Inowrocławia figurowali jako „zaginieni”: odnotowano ich wyjazd pociągiem, który nigdy nie dotarł do miejsca przeznaczenia.
Urzędniczka z wyraźnym zadowoleniem przeniosła Zosię do kategorii „żyjących”.
– Zobaczmy jeszcze, czy nie było cię wśród „poszukiwanych”, maszyny bywają zawodne. – Wystukała kod i nazwisko. Chwilę wpatrywali się w ekran. Nikt jednak nie zgłosił chęci poszukiwania małej Zosi.
– Bardzo mi przykro – powiedziała z westchnieniem urzędniczka. – Ale proszę się stale dowiadywać, ludzie potrafią się odnajdywać po najbardziej niezwykłych przejściach...
– No i co my z tobą zrobimy? – zafrasowany Duvalier drapał się po brodzie. – Zabrać cię ze sobą nie możemy. A pani, Kamilo?
– Nie nadaję się na opiekunkę małych dziewczynek -odpowiedziała. – Myślę jednak, że mogę pomóc. Masa ludzi organizuje teraz rodziny zastępcze, domy dziecka lub sierocińce... Oczywiście nie wszystkie są na najwyższym poziomie, ale akurat moja ciotka pracuje w jednym z lepszych, na Pradze.
Wiadomości, jakie czekały na Ławrientowa w ambasadzie szwajcarskiej były i dobre, i złe. Attache – Sylvia Heninger, będąca równocześnie specjalnym wysłannikiem FAO, poinformowała go, że ewakuowana grupa naukowców lubelskich, w której miał znajdować się Brzozowski, była już w pobliżu Warszawy.
– A dlaczego nie dotarli tutaj? – spytał profesor.
– W lasach wokół małej podwarszawskiej miejscowości, Starej Miłosny, toczą się walki z bandami ukraińskich łowców ludzi. Nie chcieli ryzykować przebijania się, ale Polskie władze mówią, że za dwa, trzy dni, gdy uporają się z bandytami na froncie południowym, wyślą jakiś większy konwój do Mińska.
– Czas nas goni. Sprawa ma najwyższy priorytet!
– Nie byłam upoważniona zdradzać tego, co wiemy o wynalazku Brzozowskiego. Dla Polaków jest to jeszcze jedna grupa szukająca schronienia w przeludnionym mieście. Zresztą w Mińsku są najzupełniej bezpieczni w miejscowych koszarach.
Nikt nie jest bezpieczny – chciał powiedzieć profesor mając w pamięci swoje niedawne przygody, ale postanowił nie straszyć swej uroczej współpracownicy. Tym bardziej, że ta obiecywała dać znać, gdy tylko dowie się, kiedy wyprawa ma wyruszyć. Odłożył słuchawkę, przestudiował plan miasta i udał się do pobliskiego hotelu dla cudzoziemców, mieszczącego się w gmachu nie funkcjonującego od pół roku parlamentu, i tam czekał na powrót Francuza.
Andre dotarł już na Pragę. W prawobrzeżnej części Warszawy zagęszczenie uchodźców było jeszcze większe. O ile jednak w centralnych dzielnicach przeważali Polacy zbiegli z terenów ogarniętych anarchią, tu dominowali cudzoziemcy. Saską Kępę opanowali przybysze z dalszych stron WNP, Gruzini, Ormianie, nie brakło Mongołów, a nawet Chińczyków. Uwagę Duvaliera przykuwały liczne napisy: „Świeże mięso”.
– Psy – wyjaśniła Karna, a widząc niedowierzanie w oczach Zosi i naukowca, wprowadziła ich na podwórko, gdzie w setkach klatek oczekiwały na potencjalnych hodowców szczeniaki chow-chow. – Chińczycy zauważyli już jakiś czas temu, że pieski tej rasy świetnie pasą się na grzybach i po dodaniu do grzybków witamin mają przyrosty mięsa większe niż wieprzki.
Ciotka Kamili pracowała w sierocińcu mieszczącym się na skraju terenów kolejowych w starej kamienicy, o pospiesznie odmalowanej fasadzie z kolorowym szyldem przedstawiającym Kaczora Donalda i Myszkę Miki. Wewnątrz było cieplutko, biało i schludnie. Kobieta, która ich powitała, nosiła biały kitel i na widok Kamili roześmiała się całym garniturem złotych zębów. Zamieniła parę słów z siostrzenicą, potem podeszła do Zosi. Chciała pogłaskać ją po twarzy, ale dziewczynka cofnęła się o krok.
– Nie podoba mi się tu – stwierdziła Zosia kategorycznie.
– Nic się nie bój – rzekła pielęgniarka. – Znajdziesz tu mnóstwo koleżanek...
– A jak tylko odnajdą się twoi rodzice, wrócisz do nich – dodała Karna.
Nie podoba mi się – powiedziała jeszcze raz Zosia. A może chciałby pan poznać panujące u nas warunki? – kobieta zwróciła się do Duvaliera.
Ponieważ Francuz wyraził ochotę, pokazała im czysty pokoik, w którym spała trójka dzieci. Czwarte łóżeczko było wolne. W pokoju znajdowało się mnóstwo zabawek, lalek, elektrycznych kolejek, gier...
– Widzicie, jak tu dobrze, a dzieci jakie zadbane, tłuściutkie... – pyszniła się ciotka Kamili. – I mają tu bezpiecznie, budynek jest pod stałą ochroną... Pokaż się, Oleg! – Z drzwi obok wejścia wyjrzał dryblas o okrągłej twarzy i perkatym nosie.
Nie sposób było nie ulec potędze argumentacji, więc mimo oporów Zosi, lekko przełamanych wspaniałym pudełkiem cukierków syntetycznych, Duvalier dopełnił odpowiednich obowiązków biurokratycznych, złożył dobrowolny datek w postaci dziesięciu złotych dwudziestek i obiecując odwiedzić dziewczynkę przed wyjazdem, opuścił sierociniec. Jemu też nieprzyjemnie było patrzeć na łzy płynące wielkimi kroplami po twarzy dziewczynki.
– Potrafi pan sam wrócić do centrum? – Karna nieporadną angielszczyzną zwróciła się do Francuza. – Ja tu jeszcze chwilę zostanę z ciocią.
Skinął głową.
Jak każdy zawodowy myśliwy, Beniamin potrafił czekać. Oczywiście nie spędzał czasu bezczynnie. W ciągu pół godziny zlustrował dość dokładnie okolicę sierocińca. Nie należała do najprzyjemniejszych. W sąsiednim domu mieścił się burdel, trochę dalej nielegalne kasyno gry, a w suterenie, sądząc po fizjonomiach wchodzących i wychodzących mężczyzn – tajna gorzelnia. Sam sierociniec rzeczywiście robił wrażenie ufortyfikowanej reduty, z jednej strony okalał go płot, z drugiej boczne drzwiczki prowadziły na labirynt podwórek, z tyłu wreszcie stalowe drzwi bez klamki wychodziły na niewielką rampę. W międzyczasie zaczepiła go prostytutka, ale zelżył ją dosadnie, więc się oddaliła...
Po półgodzinie Duvalier wyszedł z budynku. Sam. Yarsky zamierzał ruszyć jego śladem, ale prawie równocześnie usłyszał trzaśniecie drzwi i tupot nóg wewnątrz podworka. Nie lubił takich zbiegów okoliczności, poprawił więc okulary noktowizyjne i przyspieszył kroku.
Duvalier nie zdążył przejść nawet kilkudziesięciu metrów, gdy tuż przed nim z bramy wynurzył się osobnik
O dość podejrzanej aparycji. Po angielsku, głośno i zaczepnie zapytał o ogień. Palenie było ściśle zabronione, ale Duvalier z nawyku sięgnął do kieszeni. Ben nie musiał śledzić błysku noża, zamiary napastnika wyczuł wcześniej. Z wielu powodów wolał nie posługiwać się bronią palną, toteż chwilę wcześniej podniósł z ziemi ułomek cegły. Trafiony celnym rzutem napastnik zachwiał się. Duvalier odskoczył do tyłu. Uderzenie było jednak zbyt słabe, aby powalić zamachowca, Yarsky dostrzegł, że ten zmienia położenie noża w ręku.
Będzie rzucał, pomyślał, instynktownie sięgając po broń. Ale Duvalier wykazał się zaskakującym jak na jajogłowego refleksem. Błyskawicznie wydobył pistolet i pierwszy strzelił do napastnika. Pocisk kalibru 9 mm działa niezwykle skutecznie, zwłaszcza gdy używa się makarowa. Kula nabiera dodatkowej rotacji i wywala na plecach ofiary kilkakrotnie większy otwór wylotowy niż dłuższy i bardziej spiczasty pocisk typu parabellum.
Tak stało się i tym razem. Niedoszły zabójca poleciał do tyłu, a Francuz powoli podszedł do leżącego i dla pewności dwukrotnie strzelił mu w głowę. Potem rozejrzał się, aby zorientować się, któż to taki uratował mu życie.
– To pan! – wykrzyknął zdumiony, rozpoznając Bena – Skąd się pan tu wziął?
– Dostałem adres od Karny i szedłem ją odwiedzić -skłamał najemnik błyskawicznie. – Ale nie traćmy czasu. Gdzie dziecko?
– Jest w sierocińcu, pod dobrą opieką – odparł Francuz przypatrując się zabitemu. – Sacre Dieu! To przecież ten ochroniarz, Oleg! I on chciał mnie zabić?
Spojrzeli na siebie i bez słowa pobiegli w stronę sierocińca. Duvalier zamierzał wejść doń głównym wejściem ale Yarsky pociągnął go ku bocznemu. Drzwi były zamknięte wyważył je barkiem, w korytarzu pojawił się jakiś mężczyzna z bronią w ręku. Ben wystrzelił prawie nie celując i tamten, postąpiwszy dwa niepewne kroki, upuścił swojego makarowa i nie wydając nawet jęku, osunął się na kolana, by zastygnąć w nienaturalnej pozie, z głową wspartą o poręcz wózka inwalidzkiego.
Od zaplecza budynek w niczym nie przypominał tej schludnej i budzącej zaufanie ochronki, jaką zaprezentowano im wcześniej. Korytarz był odrapany, drzwi do pokojów powyłamywane. W jednej z izb zauważyli kupę dziecięcych ubrań i stos bucików.
Obie kobiety wyskoczyły z dyżurki, Karna ściskała w ręku złote monety.
– Co ty, Ben – krzyknęła. – To tylko biznes, mam działkę dla ciebie, przecież ty sam...
Strzelił, nie czekając, aż jego kochanka powie o kilka słów za dużo. Upadła i Benowi przemknęło przez myśl: „Jak rozpruta lalka” i że później, kiedy już będzie po zabawie, trzeba Duvalierowi nakłamać, że to ona pierwsza sięgnęła po broń. Złotozęba zawyła:
– Wasyl, Oleg! – ale nikt jej nie odpowiedział, tylko Duvalier przeskoczył nad ciałem Karny i chwycił babsko za gardło.
– Gdzie Zosia?
– Ratunku, mordują!
– Gdzie dziecko? – Ben przytknął kobiecie pistolet do skroni.
– Nic jej nie jest. Kąpie się.
– Czy jest ktoś jeszcze w budynku?
– Nnnie, nnikt!
– Prowadź.
Przebiegli przez pokój dziecinny. Tłuste cherubinki reklamujące ochronkę nadal spały, ale Yarsky przyjrzał im się. przez chwilę uważnie i stwierdził, że musiały dostać silny środek nasenny. Wpadli do garderoby, na krzesełku leżały szatki Zosi. Do łazienki!
– O, wujkowie – zapiszczała na ich widok, pławiąc się w wannie. – To cudowne, ciocia pozwoliła mi wziąć całą wannę wody.
Duvalier chwycił ręcznik i podbiegł do małej. Ben chciał się dyskretnie cofnąć, ale bardziej wyczuł, niż usłyszał ruch za plecami. Najbliżej niego stała ciotka Kamy. Porwał ją w objęcia i odwrócił się. Opadający tasak niemal rozłupał czaszkę kobiety na połowy. Yarsky odskoczył, potknął się na mydle, które nie wiadomo skąd znalazło się na łazienkowej terakocie, i pojechał po mokrej podłodze. Rycząc wściekle, ogromny facet w skórzanym, zachlapanym krwią rzeźnickim fartuchu biegł za nim z wzniesionym narzędziem mordu.
Przyszła pora, żeby Francuz przypomniał sobie bokserską młodość. Najpierw cisnął rzeźnikowi w twarz ręcznik, potem zablokował jego cios jedną ręką, drugą uderzając w splot słoneczny. Olbrzym padł, kantem łba uderzając o wannę. Dopiero w tym momencie Zosia zaczęła wrzeszczeć.
W pośpiechu opuścili sierociniec, pozostawiając w nim prawdziwą jatkę w jatce. W odróżnieniu od Yarsky'ego, Duvalier nie odważył się nawet zaglądać do sal ciągnących się za łazienką, do kuchni z masarskimi stołami i piłą elektryczną, do chłodni, gdzie na hakach wisiały małe poćwiartowane kadłubki, już ze stemplami: „Zdrowe mięso” i jakże znajomymi znakami firmowymi Konsorcjum.
– Jest pan dzielnym człowiekiem, Ben – Ławrientow mocno uścisnął dłoń Yarsky'ego.
– Mówię ci, Grigorij, stoczyliśmy piękną walkę! – opowiadał podniecony Duvalier.
– Ale już nigdy nie zostawicie mnie samej? – dopytywała się Zosia, niespokojnie wiercąc się na jego kolanach.
– Oczywiście, kochanie – odpowiedział Francuz. – Zabierzemy cię do Szwajcarii, zobaczysz tam moją żonę, nie mamy dzieci, toteż gdy Lucille cię pozna, będzie bardzo szczęśliwa...
– Ale jak odnajdą się moi rodzice, to wrócę do domku?
– Naturalnie.
Rozmowa toczyła się w hotelu dla cudzoziemców, dokąd Francuz z Kanadyjczykiem przywieźli uratowaną dziewczynkę.
-Jeśli mógłbym w czymś pomóc... – Yarsky najwyraźniej ociągał się z odejściem – to zawsze możecie na mnie liczyć.
– A co z twoją chorą rodziną? Tak się do niej spieszy.
– Według zdobytych przeze mnie informacji znajduje się w Białymstoku. Ponieważ w ciągu najbliższych pięciu dni nie mam szans, by tam wyruszyć, więc jeśli teraz potrzebny jest wam ochroniarz... – Żebyś zobaczył go w akcji, Grigorij...
– Raz już widziałem – mruknął Rosjanin. – Ale posłuchajcie, przed chwilą dostałem wiadomość, że jutro możliwy będzie wyjazd z konwojem do Mińska. Niech Ben jedzie z nami.
– Na Białoruś?
– Trochę bliżej i bezpieczniej, do Mińska Mazowieckiego, skąd musimy zabrać pewnego człowieka i niewykluczone, że będziemy potrzebowali mocnego wsparcia... No, nie rób takiej miny, Ben, to bardzo szlachetna misja, nikomu nie stanie się nic złego, a jeśli nam się uda, to, przepraszam, że wyrażam się tak górnolotnie, ale na świecie zdarzy się coś bardzo dobrego.
Ławrientow był zadowolony, że Yarsky nie pyta o szczegóły. I tak by mu nie odpowiedział.
Jeff uśmiechnął się i wydłubał słuchawkę z ucha. Myślał o Benie z coraz większym podziwem. Odbicie tej gówniary było majstersztykiem. Teraz profesorkowie mieli go za swojego. Jeszcze chwila, a wygadaliby szczegóły całej akcji. Chociaż może lepiej, że do tego nie doszło.
W sytuacji, kiedy Yarsky został oficjalnym gorylem naukowców, reszta zadania wydawała się dziecinnie prosta, Jutro będzie po wszystkim, po naukowcach, po Brzozowskim...
Od strony Wisły runął na park kolejny powiew lodowatego wiatru, przeszył zaczajonego łowcę do szpiku kości, szarpnął budami koczowników, zajmującymi prawie cały stok skarpy, tu zerwał parę daszków i przewrócił płotek, tam poniósł w dal kawał dykty... Gdyby Johnson odwrócił się o sekundę później, gdyby nie miał noktowizyjnych okularów, nie zobaczyłby nic. Ale należał do cholernych szczęściarzy i w świeżo powstałym prześwicie zdołał za uważyć znikającą nogę... Za parkanem ktoś był. Ktoś, kto go obserwował, lecz sam za wszelką cenę nie chciał być zauważony. Ciekawe.
Przez kilka minut Jeff nie reagował, oczywiście ryzykował, że szpieg się oddali, założył jednak, że jeśli ktoś zajmuje się śledzeniem, to nie poddaje się zbyt łatwo. Po dziesięciu minutach intensywnego nasłuchiwania podniósł się i ruszył przed siebie. Przemierzył tak całą ulicę Piękną do Kruczej, parę razy przechodził z jednej strony jezdni na drugą, ale nie zauważył, żeby ktokolwiek szedł za nim. Istniało parę możliwości: albo obserwowała go cała grupa, albo... Tak, to oczywiste, szpicel koncentrował się na śledzeniu naukowców. A może ich chronił? Wprawdzie Genewa twierdziła, że działają sami, ale nie można wykluczyć, że informator Geldhoffa nie wiedział wszystkiego.
W jakimś podwórku znalazł miejsce między budami, gdzie nikt nie mógł go wypatrzyć. Założył kobiecą perukę, zawiązał na głowie chustę, wywrócił futrem do góry kurtkę... Po kwadransie był z powrotem w hotelu dla cudzoziemców. Bez trudu wynajął pokój na najwyższym piętrze, potem wydostał się na dach i dopełzł do krawędzi. Miał przed sobą cały park. Faceta, który tak jak on wyposażony był w okulary noktowizyjne, wypatrzył dopiero po dłuższej obserwacji.
– Zawodowiec – pomyślał i podregulował ostrość. -Cholera, że nie wpadłem na to wcześniej!
Konsorcjum wynajęło dla zabójców piwnicę w jednym ze starych domów na Powiślu. Jej grube mury gwarantowały dyskrecję, a – co ważniejsze – uniezależniały mieszkańców od dostaw ciepła. Sytuacja w Warszawie była pod tym względem rozpaczliwa, eksperymentalna elektrownia jądrowa na Żeraniu i kilka tysięcy agregatów napędzanych wiatrem w niewielkim tylko stopniu mogły zaspokoić potrzeby kilkumilionowej aglomeracji. Działała oczywiście woiskowa siłownia na tamie w Zegrzu, ale nie było dnia, żeby bandy nie uszkodziły linii przesyłowych. Toteż wyłączenia zdarzały się coraz częściej, a o przewidywanych normą trzynastu stopniach w mieszkaniach ludzie myśleli jak o czymś z pogranicza baśni. Natomiast dogrzewanie innymi metodami było karane surowo, do ekstradycji poza kordon włącznie. Oczywiście, kto miał pieniądze lub własny agregat, potrafił zapewnić sobie bytowanie w miarę znośne. Inna sprawa, że w ciągu paru miesięcy szklarniowej zimy społeczeństwo zahartowało się nad wyraz, a podatni na przeziębienia wyleczyli się lub wymarli.
Kiedy Jeff dotarł do swojej przytulnej piwniczki i stwierdził, że Ben jeszcze nie wrócił, zamknął z powrotem drzwi na kłódkę i poszedł do mieszczącej się vis-a-vis restauracji o modnej nazwie „Pieczarka”. Był to jedyny czynny lokal w okolicy i, prędzej czy później, każdy zziębnięty spacerowicz powinien do niego zajrzeć. Wizyta Jeffa w „Pieczarce” była więc uzasadniona w dwójnasób. Zajął miejsce przy stoliku w rogu i czekał.
Kelnerka podchodziła do niego kilkakrotnie i mrugając znacząco, pytała, czy nie ma ochoty na wątróbkę lub mielone, ale zbywał ją stanowczym: „Nie!” i w końcu zadowolił się sałatką grzybową.
Przybysz, tym razem przyodziany w gruby, mocno podwatowany kombinezon, którego kolor skojarzył się Jeffersonowi z najmroczniejszą nocą, wślizgnął się do „Pieczarki” mniej więcej po godzinie. Prawdopodobnie szedł za Benem (czujnik Jeffa dał znać, że jego młody partner znalazł się już na kwaterze). Wchodząc, nie zauważył Jeffa. Dopiero, gdy ten palnął go dłonią w ramię i zawołał do kelnerki: „Coś krwistego dla mojego przyjaciela”, zareagował:
– Dobry Boże, co za spotkanie! Góra z górą... Dziękuję za zaproszenie, jadłem już, muszę dbać o linię, natomiast chętnie napiłbym się coś gorącego.
– Ja zapraszam – powiedział Johnson, kaznodzieja nie protestował. Uśmiechnął się głupkowato, a potem, nie pytany, zaczął się tłumaczyć:
Wizytowałem jedną z nowych wspólnot, tuż nad brzegiem Wisły. Nie ma pan pojęcia, jakie postępy czyni nasza wiara w tych okolicach.
– A ja po prostu mieszkam w pobliskiej kamienicy. Nie wpadłby pan do nas na coś mocniejszego?
Antypiątkowiec wykręcał się jak mógł. Jeff był jednak pewien, że jego rozmówca niczego nie podejrzewa.
Gdy zeszli do piwnicy, Ben już drzemał w wynajętej komórce. Musiał być okropnie zmęczony, ponieważ nie obudziły go ani skrzyp otwieranych drzwi, ani przyciszona rozmowa i brzęk szkła, a zerwał się na równe nogi dopiero, gdy usłyszał nieludzkie wycie.
Wyplątał się ze śpiwora i pobiegł z odbezpieczonym pistoletem do kotłowni, z której dobiegał ów skowyt. Widok, który ukazał się jego oczom, był przerażający. Na haku od lampy wisiał nagi kaznodzieja, z licznych ran ściekała krew, wzrok miał błędny, z czego łatwo można było wywnioskować, że podany mu trunek zawierał nie tylko alkohol.
– Co robisz? Jeff!
– Skłaniam wielebnego brata do większej rozmowności. Na razie z niewielkim skutkiem.
– Za chudy jesteś w uszach, Jefferson – wycharczała ofiara.
– Zobaczymy, jak będziesz śpiewać, gdy zaczniesz się dławić własnymi jądrami. Myślisz, że Jeff pozwoli, żeby ktoś go szpiegował?
– Jeśli to rzeczywiście zawodowiec, to wątpię, czy pomysł z jajami poskutkuje... – odezwał się Yarsky. – Prawdopodobnie był szkolony na ewentualność przesłuchań. Wygląda zresztą na twardziela.
– Dlatego popróbujemy innej metody. Wiesz, co znalazłem w rzeczach osobistych tego niby homofaga? – Johnson wyciągnął strzykawkę i zestaw kapsułek. – Prawdopodobnie przygotowywał to z myślą o nas, a teraz sam zakosztuje tych swoich rozkosznych medykamentów.
Kaznodzieja znów chciał coś wykrztusić, ale głos mu uwiązł w gardle. Skończyli koło północy. Przesłuchiwany stracił resztkę świadomości i zwisał z sufitu niczym upiorny żyrandol.
Pavel Prochazka, kryptonim „Kaznodzieja”. Z pochodzenia Czech, 41 lat, obywatel USA, stopień wojskowy: kapitan, pracownik Centralnej Agencji Wywiadowczej, skierowany do rozpracowania nielegalnych działań Konsorcjum Mięsnego, obecne zadanie: za wszelką cenę przejąć doktora Brzozowskiego wraz z jego wynalazkiem i dostarczyć do bazy pod Diisseldorfem – tak wyglądał podstawowy zasób informacji wydobyty dzięki narkotykowi z nieszczęsnego agenta.
– Jak chciałeś go przejąć?! Jak? – powtarzał z uporem Jeff, szarpiąc bezwładnym kadłubem.
Znów popłynął stek na poły bezsensownych słów człowieka naszpikowanego narkotyczną mieszanką. Po kilkakrotnym powtórzeniu pytania udało się odcedzić treść. Na terenie rezydencji attache wojskowego Stanów Zjednoczonych w Aninie znajdował się specjalny śmigłowiec marki Sikorsky. Używanie maszyn tego typu było wprawdzie dozwolone tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, ale z uwagi na tradycyjnie dobre stosunki polsko-amerykańskie pracownicy CIA zatrudnieni w ataszacie zawsze mogli liczyć, że Warszawa patrzeć będzie na ich poczynania przez palce, tym bardziej że śmigłowiec oznakowany został barwami Czerwonego Krzyża i zawsze można było wymyślić stosowny pretekst dla jego użycia.
– Oto i mamy sposób na pokonanie naszych ostatnich problemów – Johnson zatarł ręce. – Tak jak ustaliliśmy, Ben, udasz się jutro z naukowcami do Mińska, po ujawnieniu się Brzozowskiego ewakuujemy się z nim tą maszyną, a w powietrzu pozbędziemy się zarówno jego, jak i naszych jajogłowców. Proste?
– A dziewczynka? Przecież będzie z nami Zosia...
– Myślisz, Ben, że będę się teraz zastanawiał nad takim drobiazgiem? Lepiej prześpijmy się parę godzin. Przed nami ciężki dzień. A ja przed świtem muszę być w Aninie.
Yarsky nic nie powiedział, popatrzył na wiszącego kaznodzieję i skierował się do swej alkowy. Na progu przystanął.
– A w ogóle to o jaki wynalazek chodzi szefom? Ty też nie wiesz?
– Nie twój zasrany interes, Ben. I nie zadawaj nigdy głupich pytań, ja wiem wszystko.
– A co z nim?
– Niech wisi. Gdyby coś wyszło nie tak, możemy potrzebować dodatkowych informacji.
– Ale na tym haku do świtu zdechnie.
– No to ściągnij go, załóż bransoletki i przykryj w kącie jakimś kocem, ty bandziorze o gołębim sercu. A propos tej szczeniary... Zrobisz z nią, co zechcesz. Albo co ona zechce. Niedługo przecież – zaniósł się brzydkim chichotem – zacznie dojrzewać!
Nikt nie zaatakował konwoju posuwającego się dwupasmówką wśród podwarszawskich lasów. Minąwszy kilka wyludnionych wsi, po zaledwie dwóch godzinach znaleźli się w Mińsku. Koszary jednostki wojskowej położone były we wschodniej części miasta i solidnie zabezpieczono je przed ewentualnym szturmem. Naukowcy koczowali w jednym z mniejszych pomieszczeń budynku kasyna.
Na rekonesans udał się sam Ławrientow. Polacy przywitali go ostrożnie, dużo czasu zajęło im upewnienie się, że jest rzeczywiście przedstawicielem FAO.
– Próbowano nam robić różne numery – usprawiedliwiał się najwyższy z Polaków. – Dwa razy wykryliśmy szpiegów. Usiłowano też podrzucić nam bombę do sypialni.
– Rozumiem, że to pan jest doktorem Brzozowskim -profesor wyciągnął do rozmówcy rękę.
Tak, według mych dokumentów nazywam się Brzozowski.
– I ja też – korpulentny brodacz wyciągnął dowód osobisty.
– I ja – odezwał się szpakowaty.
– Jak to, wszyscy Brzozowscy, czyżby rodzina? – zdumiał się Ławrientow.
– Mamy identyczne dokumenty ze względów bezpieczeństwa. Ten z nas, który jest prawdziwy, ujawni się dopiero bezpośrednio przed odlotem.
– Jakim odlotem? Wracamy do Warszawy razem z jutrzejszym konwojem – Ławrientow był zaskoczony.
Dowódca jednostki otrzymał przed waszym przyjazdem radiogram. Przekazała go ambasada szwajcarska. Adresowany był do pana i do doktora Stanisława Brzozowskiego. Pozwoliliśmy go sobie przeczytać. Ławrientow przebiegł wzrokiem krótki tekst:
DOSTALIŚMY WSPARCIE CZERWONEGO KRZYŻA, ICH ŚMIGŁOWIEC ZABIERZE WAS DO DOMU. POZDRAWIAM WSZYSTKICH I GRATULUJĘ. SCHMIDT Z INTERLAKEN.
Do telegramu dopisała się Sylvia Heninger:
MASZYNA WYLĄDUJE OKOŁO WPÓŁ DO CZWARTEJ.
Rosjanin nie skomentował informacji, która mocno go zadziwiła, wrócił do swoich, aby przekazać im to, czego się dowiedział.
– Skoro FAO dysponuje helikopterami, po co była cała ta nasza eskapada na miarę dziewiętnastego wieku? – denerwował się Duvalier.
– Mnie też to zdziwiło. Kiedy rozmawiałem z panną Heninger, nie wspomniała słowem, że ma stały kontakt z Genewą. – Głęboka zmarszczka przekreśliła czoło profesora. – Z drugiej strony szyfr „Miasta szwajcarskie” znamy tylko my trzej z Herbertem. „Bern” oznacza w nim zaprzeczenie tekstu. „Zurych” – ostrzeżenie przed osobą posłańca, „Solothurn” lub „Sion” wzywa do natychmiastowej ewakuacji, „Lokarno” nakazuje odczytywać co drugie słowo i tak dalej... „Interlaken”, według naszej umowy, to ni mniej, ni więcej: „Wszystko okay”.
– Czyli?
– Może nareszcie los zaczął się do nas uśmiechać.
– Wujku, a gdzie Ben? – zapytała nagle Zosia. Profesor rozejrzał się. Kanadyjczyka nie było. Nie mógł wiedzieć, że Yarsky w toalecie trzyma głowę pod kranem i naciera sobie twarz, aby ukryć przerażającą bladość.
O 15.35 śmigłowiec z wielkim znakiem Czerwonego Krzyża wylądował na koszarowym boisku. Maszyna była obszerna, mogła pomieścić nawet dziesięć osób. Drzwi otworzyły się mechanicznie. Pilot nie wysiadł, tylko wysunął przez okienko brodatą twarz i zawołał po angielsku:
– Wsiadajcie! Szybko, szybko!
Wsiedli Ławrientow, Duvalier, Zosia, Ben... Rosjanin ciekaw był, kiedy ujawni się Brzozowski. Dziewięciu Polaków podeszło do śmigłowca, uniemożliwiając strzał ewentualnemu snajperowi. Jeden z nich podał szczupłemu, szpakowatemu naukowcowi teczkę, a ten wskoczył do środka. Zasunęły się drzwi.
Łopaty wirnika przyspieszyły, śmigłowiec oderwał się od ziemi i zanurzył w mrok.
– A więc to pan – Ławrientow i Duvalier uścisnęli dłonie Polaka.
Stanisław Brzozowski uśmiechnął się skromnie, przepraszająco. Wszyscy zapinali pasy. Helikopter nabierał wysokości.
– O, robi się jaśniej – zawołała Zosia.
– Niedługo będzie zupełnie jasno – stwierdził spokojnie Brzozowski. – Wiecie przecież, państwo, na czym polega istota mojego projektu?
– Bez szczegółów – odparł Duvalier. – Nie widzieliśmy też prototypu. Randolphi zaginął gdzieś po drodze...
– W tym towarzystwie mogę go pokazać bez obaw. -Polak rozpiął kurtkę i wyciągnął foliową torebkę, w której znajdował się niewielki czarny krążek.
Ławrientow westchnął ze zdziwieniem:
– To ma ocalić świat?
Siedząc obok Jeffa ucharakteryzowanego na biblijnego patriarchę, Ben słyszał rozmowę przez słuchawki. Zaciekawiony podkręcił mocniej potencjometr.
Brzozowski mówił zawile, naukowo, tak że Ben z trudem wyławiał sens jego sformułowań. Z grubsza wynalazek polegał na tym, że elektromagnetyczny krążek wystrzelony ponad warstwę pyłów, miał, wykorzystując grawitację, nabierać ruchu wirowego, wytwarzając jednocześnie silne pole elektrostatyczne przyciągające pyły. Drobiny kurzu, zespalając się, zwiększałyby jego masę, tak że w momencie upadku do morza krążek stanowiłby już wielotonową pigułę.
– Mam prawo sądzić, że każdy z tych krążków oczyści słup powietrza szerokości od stu do pięciuset metrów. Toteż jeśli wystrzeli się ich setki tysięcy albo miliony... Nie chcę być przesadnym optymistą, ale jestem pewien, że za parę miesięcy znów będziemy mogli zobaczyć czyste niebo.
Ben słuchał dyskusji naukowców z niedowierzaniem, zacisnął mocniej ręce na oparciu fotela. W tym momencie usłyszał w słuchawkach głos Jeffa:
– Odepnij pasy, chłopie, i przygotuj się do ostatniej fazy zadania.
– To znaczy?
– Zajmiesz moje miejsce przy sterach. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś kursów pilotażu odbytych nad twoim parkiem z małymi niedźwiadkami?
– Co zamierzasz zrobić?
– Zrealizować plan.
– Ale, Jeff, ten wynalazek...
– Wykonać, powiedziałem!
To, że piloci zmienili się przy sterach nie uszło uwagi Ławrientowa. On również odpiął pas, ale kiedy zamierzał sięgnąć do swej torby, Jeff dostrzegł to natychmiast. Strzelił i profesor, trafiony między oczy, opadł na fotel. Zosia krzyknęła.
– Koniec żartów, panowie – wycedził Jefferson, stając pośrodku kabiny. – Najmniejszy ruch i strzelam.
– Kim pan jest? – wykrztusił Duvalier. Zabójca zerwał brodę. – Johnson?!
– Nazwiska są nieistotne. Jestem człowiekiem interesu. I niestety w obecnej chwili nasze interesy są sprzeczne.
– Czego pan chce? – jęknął pobladły Brzozowski.
– Pańskiej zabaweczki, pańskich papierów. A na początek odepnijcie wszyscy pasy, panowie.
– Niech pan tego nie robi! – krzyknął do Polaka Duvalier. – Oni otworzą drzwi i wyrzucą nas na zewnątrz.
– Opór tylko komplikuje sprawę – zaśmiał się Johnson. – Chcecie, żebym zaczął bawić się z tą małą i na początek odstrzelił jej to małe, śliczne uszko...
– Jeff, nie rób tego, przecież obiecałeś – jęknął Ben. Łowca zaniósł się śmiechem:
– Bachor poleci pierwszy. Jak aniołek!
Helikopter nagle stanął dęba. Jefferson stracił równowagę i poleciał głową do tyłu. Runęły na niego pakunki i ciało Ławrientowa. Zgasły wszystkie światła.
– Zwariowałeś, Ben! Wiesz, komu się narażasz... Wyprostuj maszynę, ty skurwysynu! Ja cię...
– Zastrzel mnie, Jeff, to zginiemy wszyscy. – głos Yarsky'ego przerażał lodowatym spokojem.
– Co ci się stało? Ja o tej gówniarze żartowałem, nie tknę jej nawet palcem.
– Za dużo było tych żartów, Jeff! Tu nie chodzi zresztą tylko o Zosię, ale o cały świat, ten wynalazek...
– A co mnie obchodzi świat, ty durniu. A o wynalazku wiem od samego początku...
– To chciałem właśnie usłyszeć. Żegnaj, Jeff. Nacisnął przycisk automatycznie otwierający drzwi.
Duvalier mocniej przycisnął Zosię do siebie. Lodowate powietrze wdarło się do kabiny. Sikorsky wykonał gwałtowny przechył na bok. Posypały się większe i mniejsze torby, a ciało Ławrientowa wyfrunęło w ciemność.
W słabym świetle przebijającym się przez powłokę chmur Yarsky dostrzegł postać uczepioną wspornika. Zobaczył, jak Jeff, trzymając się jedną ręką, drugą sięga pod bluzę...
– Siadaj za sterami – zawołał Kanadyjczyk do Brzozowskiego.
– Wyprostuj maszynę – zaryczał Jeff – albo wszyscy spotkamy się w piekle. – A potem wystrzelił.
Ben skoczył do przodu, usłyszał huk i poczuł gorące uderzenie w brzuch, ale, rozjuszony, nie zwrócił na nie uwagi. Był o metr od Johnsona. Ten strzelił jeszcze raz, w pierś kompana, krzycząc:
– Nie, Ben, nieee!
Ostatkiem sił Yarsky spadł na zabójcę, przygarnął do siebie braterskim uściskiem, równocześnie uderzając butem w rękę zaciśniętą na wsporniku.
– Puuuść – zawył Jeff. Ale jego głos utonął w łoskocie wirnika, wyciu wiatru i ciemności kryjącej przestrzeń nad ziemią.
– Och, Ben, kochany Ben! – załkała Zosia.
– Panie profesorze, czy pan wie, co zrobić, żeby wyprostować ten wehikuł – wysapał do Francuza Brzozowski z rękami kurczowo zaciśniętymi na wolancie.
– Przede wszystkim zachować spokój, doktorze, już idę do pana...
Epilog
Nikt nie spodziewał się powrotu Duvaliera. Schmidt był przekonany, że obaj wysłani naukowcy zginęli. Razem z Geldhoffem w jego willi pod Montreux czekali powrotu zabójców.
– Słyszałeś o ostatnich wieściach z Warszawy – zapytał szef Konsorcjum, mieszając koktajl. – Jeff to rzeczywiście nadzwyczajny chłopak. Sam jeden opanował willę w Aninie, załatwił cztery osoby, nie uruchamiając urządzeń alarmowych i jak gdyby nigdy nic odfrunął śmigłowcem do Mińska. Teraz naturalnie jest tam piekło, amerykański wywiad szaleje. Ale nasi są już w drodze.
– Żal mi trochę Andrego i Grigorija...
– Koszty handlowe, Herbercie, koszty handlowe. A oto i nasi zawodowcy. Słyszysz śmigłowiec? Wyjdziemy im na spotkanie, ale jeszcze wychylimy po kieliszeczku.
Zaskoczenie to małe słowo, aby określić stan profesora Schmidta, gdy zamiast Yarsky'ego i Johnsona, wysiedli z helikoptera Duvalier i Brzozowski. Obaj mieli w ręku automaty uzi.
Ochroniarz przemysłowca chciał sięgnąć po broń, ale powstrzymał go szczęk bezpiecznika w pistolecie Brzozowskiego i głos Geldhoffa:
– Daj spokój, Fritz, panowie przybyli z wizytą.
– Przybyliśmy was poinformować, że nie udało się -rzekł Francuz. – Prototyp jest już bezpieczny w sejfie centrali FAO, dodatkową ochronę zapewniają mu funkcjonariusze amerykańskich służb specjalnych. Dzięki telefonicznej informacji, jaką zostawił na sekretarce Ben przed odlotem, odratowali swego asa, pseudokaznodzieję, który was rozpracowywał. Teraz pozostaje tylko kwestia rachunku, jaki musicie zapłacić. Zapłacicie...
– Herbert już płaci – Geldhoff wskazał głową wspólnika. Działo się z nim coś niedobrego, posiniał cały, trzymał się za brzuch. – Chyba nie posłużył mu obiadek...
– Otrułeś mnie, ty świnio! – wycharczał Schmidt, padając na kolana.
– Zaręczam, że sekcja wykaże naturalną perforację żołądka wskutek zadawnionej choroby wrzodowej – uśmiechnął się przemysłowiec. – Nie będzie żadnych świadków. To zresztą było zaplanowane, nawet gdyby powrócili tu Johnson i Yarsky.
– A my? Jesteśmy świadkami – zawołał Brzozowski.
– Spróbujcie mnie skazać, znajdźcie sąd, który zechce szarpać dobroczyńcę ludzkości.
– Przestań drwić, kanalio, bo nie wytrzymam – warknął Polak, jego palec na spuście uzi niepokojąco pobielał.
– Czyżbyście nie czytali gazet? Fritz, pokaż im najświeższe wycinki.
Brzozowski i Duvalier myśleli, że śnią. „Rewelacyjny patent firmy «Oczyszczenie» ujawniony w Genewie”. „Za parę miesięcy znów ujrzymy słońce”. „Dotychczasowy wytwórca konserw i koncentratów głównym producentem cudownych krążków”.
– Tak, robaczki, w tej zabawie chodziło tylko o czas. Niewiele brakowało, żeby Amerykanie mnie ubiegli. Ale w porę, na podstawie tego, co przewoził Randolphi, jako pierwszy uruchomiłem produkcję. I ręczę wam, że będzie to lepszy interes niż człeczyzna. I niech pan się nie krzywi, doktorze Brzozowski, zadbamy, aby był pan najzamożniejszym Polakiem, jakiego pan zna. Trzeba tylko zachować dyskrecję.
– Nie, doktorze nie! – krzyknął Francuz. Było już jednak za późno, Polak pociągnął za spust. Fontanna ognia rozorała tłusty brzuch Geldhoffa.
Rok później Zosia, smukła, kształtna dziewczyna o pączkujących piersiach jest prawdziwą ozdobą plaży w Nicei. Na Lazurowym Wybrzeżu nie dochodzi jeszcze do upałów, ale już można się opalać. Państwo Duvalier są niezwykle dumni z przybranej córki. Dumny jest z niej również Pavel Prochazka, który po przejściu na rentę w ramach pierwszych wakacji wybrał się odwiedzić towarzyszy zeszłorocznych przygód.
Trwają zabiegi o przewiezienie do Stanów zamkniętego w zurychskim ośrodku psychiatrycznym Stanisława Brzozowskiego, ale zmagania CIA z biurokracją szwajcarską toczą się niezwykle ospale.
Konsorcjum „Mięso i Oczyszczenie”, mimo szkalujących jego osiągnięcia ataków niektórych znanych z reakcyjnych poglądów dziennikarzy, otrzymało pokojową Nagrodę Nobla, a zabitemu przez polskiego maniaka Geldhoffowi ufundowano pomniki w większości stolic Wspólnoty Europejskiej. Na rynkach płytowych całego świata święci triumfy odkurzony i na nowo zaaranżowany przebój: „Zawsze niech będzie słońce”. Krytycy zachwycają się zwłaszcza nowatorskim brzmieniem samplerów i elektronicznej perkusji.
KOREKTURA
I
Helikopter zniżył lot. Leciał teraz ponad przesieką, którą zostawili po sobie budowniczowie siewiernouralskiej nitki gazociągu. W narastającej szarówce coraz bliższy grzbiet Uralu zdawał się barierą oddzielającą realny świat od czegoś zupełnie nieznanego. Od przyszłości?
– Za pięć minut lądujemy, towarzyszu przewodniczący – zameldował pilot.
Pasażer skinął głową.
Z powietrza Prognalcentr sprawiał wrażenie opuszczonej osady górniczej. Najbardziej jednak przypominał niezbyt starannie wykonaną plombę w zębatym górskim masywie. Wśród drzew z rzadka pobłyskiwały światełka. Śmigłowiec usiadł na niedużym dziedzińcu, wzbijając tumany zmrożonego śniegu.
Nie było ekipy powitalnej. Oprócz generała Smirnowa na gościa czekał adiutant komendanta i wysoka kobieta w wojskowej czapce – Jelena Aleksiejewna Fiodorowa.
Przybysz wyskoczył z helikoptera ze zwinnością, o którą trudno by go podejrzewać przy jego zaawansowanym wieku. Uścisnął dłoń generała. Każdemu wypowiedzianemu słowu towarzyszyły kłęby pary. Luty 1978 roku był wyjątkowo mroźny. Za metalowymi drzwiami było trochę cieplej. Jeszcze cieplej okazało się w windzie. A w podziemnym gabinecie komendanta panował zgoła tropikalny upał, choć wyposażenie wnętrza zdradzało spartańskie upodobania gospodarza.
Oko gościa przez chwilę zatrzymało się na stojącej na biurku fotografii przystojnej kobiety.
Słyszałem, że wasza żona zmarła w zeszłym miesiącu Nikołaju Aleksiejewiczu. Usta Smirnowa drgnęły.
To był wypadek – rzekł lakonicznie. – Pijany kierowca ciężarówki staranował jej samochód.
– Oto i cała nasza Rosja. Życie i śmierć zależne od jednego pijanego kierowcy – skomentował przybysz.
Jelena zamknęła drzwi. Smirnow nalał koniaku. Gość ledwie umoczył usta.
– Rzeczywiście udało się? Nie mogliście przesłać mi więcej informacji?
Smirnow pokręcił głową.
– Naprawdę zaciekawiacie mnie. Czy sporządziliście coś takiego, z czym nie mogą się zapoznać nawet moi koledzy z Biura Politycznego?
– Proszę, tu jest raport. Uznałem, że powinien go przeczytać tylko towarzysz przewodniczący. Osobiście.
Gość chciał się uśmiechnąć, ale kamienna twarz Smirnowa zmroziła go. Popatrzył więc na wiszącą na ścianie mapę. Ogromną mapę świata, której centrum stanowiła Eurazja, a przepołowione Ameryki przywodziły na myśl labry z boków tarczy herbowej. Ze środka bił czerwony żar Imperium, lekko jaśniejsza tonacja oznaczała państwa satelickie. Amarant zarezerwowano dla Chin i Indochin, zaś róż pokrywał rozległe połacie Afryki, której biedne kraje wstępowały na drogę postępowych przemian. Zgoła blado wypadały tereny, gdzie miało dojść dopiero do zmian: podminowana teologią wyzwolenia Ameryka Łacińska, Portugalia, Francja, Włochy o potężnych, choć eurokomunizujących partiach leninowskich. Prześcierad-lana biel pokrywała jedynie Stany Zjednoczone i Kanadę... Ale zespół kartografów przygotowujący mapę był przekonany, że i ta terra incognita wkrótce się zaróżowi.
– A więc co jest takiego alarmistycznego w prognozie profesora Liwszyca?
– Mówiąc krótko, wyliczenia zaskoczyły wszystkich, z nim samym włącznie. Według długoterminowej prognozy w 1993 roku nie będzie Związku Radzieckiego.
Ostry dzwonek na biurku poderwał profesora Liwszyca od sterty wydruków.
– Przejrzyj to jeszcze raz, Pietia! Coś mi nie pasuje w Q-23/191.
Mężczyzna z dystynkcjami starszego lejtnanta wstał od komputera i skinął głową. Był wysoki, jasnowłosy, z zawadiackim wąsikiem. Przypominał witezia z ruskich ludowych schadzek.
– Czasem przy dwudziestce trójce zdarzały się niekonsekwencje. To przecież czterdziestopięcioprocentowa próba. Czy towarzysz profesor jeszcze wróci?
– Naturalnie, zdaje się, że mamy dziś wielki dzień. Sam przewodniczący Jurij Andropow zapoznaje się z naszym raportem. Mam być u niego za pół godziny.
– Przeczyta i obedrze nas ze skóry – westchnął starszy lejtnant.
– To wielki umysł. Pojmie w mig to, czego nie może skapować służbista Smirnow. Mówię ci, Pietia. Dokonaliśmy największego odkrycia w historii. Naukowo zbadaliśmy przyszłość.
Pietia Lebiediew nie skomentował tej wypowiedzi. Zresztą profesor nie miał zamiaru go słuchać. Podrapał się tylko w rzadką bródkę, aż kurzawa łupieżu otoczyła go przelotną mgiełką, potem chwycił teczkę i podreptał w stronę drzwi.
Z komputerowni Ilja Dawidowicz Liwszyc skręcił w podziemny łącznik, otworzył kartą magnetyczną pancerne drzwi, następnie przeszedł liczącym dwieście metrów korytarzem wykutym w skale, sforsował kolejną bramę, minął wartownię i skręcił do pawilonu B. Chciał jeszcze wziąć ze swojego prywatnego gabinetu kilka ciekawych materiałów. Zabrawszy je, pospiesznie pojechał na poziom Ula i szedł korytarzem, który on sam i jego współpracownicy nazywali „Czarnym”. Dopiero tu zaczynało się jego prawdziwe królestwo. Przez szklane ściany mógł zajrzeć do kwater swoich podopiecznych, nie będąc przez nich widziany.
Ileż to lat upłynęło, zanim zgromadził swoją zdumiewającą kolekcję. Liwszyc, z wykształcenia antropolog, wcześnie zainteresował się niekonwencjonalnymi źródłami wiedzy. Jeszcze w czasach Stalina powołano komórkę zajmującą się analizą tekstów wyroczni i przepowiedni. Beria zatrudniał, podobnie jak Hitler, kilku astrologów. Za Chruszczowa jednak do łask dopuszczono cybernetykę, a psychotronikę pozostawiono maniakom i szarlatanom. Tajemnicą Liwszyca, który otarł się o imperium krwawego Ławrentija, pozostanie, jak udało mu się zachować swoją małą placówkę, jak zewidencjonował dziesiątki, potem setki, a po latach tysiące jasnowidzeń, objawień i proroctw.
Wreszcie znów zdołał zainteresować swoją pracą KGB. Ale traktowano go jedynie usługowo, z lekkim pobłażaniem. Jego jasnowidze byli wykorzystywani do odnajdywania zaginionych ludzi i rzeczy. Przydawali się do wykrywania obcych agentów, stawiali horoskopy w doraźnych sytuacjach.
Aliści z końcem lat sześćdziesiątych Liwszyc znalazł dojście do samego Andropowa. Szef KGB był człowiekiem otwartym na wszelkie pomysły mogące służyć sprawie komunizmu. Znalazł odpowiednie środki i ulokował profesora w starym ośrodku NKWD na Uralu, o którym przypomniano sobie podczas budowy gazociągu. Zresztą w bazie mieścił się już zespół ochrony odcinka przed ewentualną dywersją.
Decydującą dla rozwoju placówki okazała się notatka Liwszyca przewidująca śmierć Nasera i polityczną woltę Sadata. Jeden z niższych urzędników KGB zlekceważył ją, co zresztą przypłacił wyjazdem za koło polarne. Egipt został wprawdzie stracony, ale Andropow wyciągnął odpowiednie wnioski. Liwszyc otrzymał opiekuna w postaci pułkownika Smirnowa, podporządkowanego bezpośrednio Przewodniczącemu, i profesor mógł nareszcie rozwinąć skrzydła.
To właśnie informacje profesora pozwoliły wykorzystać „rewolucję goździków” w Portugalii i położyć mocno łapę na Angoli i Mozambiku.
Oczywiście zdarzały się pomyłki. Nie trafiona prognoza dotycząca Chile kosztowała życie prezydenta Allende.
Zresztą Andropow miał pewne trudności z szerszym wykorzystaniem rewelacji Liwszyca. Przecież nikt z kierownictwa KPZR nie wiedział o tej zajmującej się mistycznymi proroctwami placówce. Nie wiedziało o niej również prezydium Komitetu. Raporty Liwszyca ukrywano wśród dziesiątek ton niewiele wnoszących ekspertyz Wydziału Prognoz i Strategii, którego siedzibą była podmoskiewska Bałaszycha.
Okazy siedziały w swoich klatkach na ogół spokojnie. Jedynie Carlos Rodriguez, uprowadzony przez KGB w grudniu 1976 roku jasnowidz z Meksyku, miał skrępowane ręce i wył, kołysząc się monotonnie. Trapiony wizjami zbliżających się nieodwołalnie katastrof i tragedii, po raz trzeci usiłował popełnić samobójstwo. Reszta odpoczywała.
I Tania Zwiagina, która postrzegała aurę śmierci wokół ludzi na rok przed ich zgonem, i porwany z Kambodży mnich buddyjski, zdolny na fotografii ulicy wskazać miejsce, gdzie za parę dni zdarzy się wypadek, i analfabeta z Nowej Gwinei, Papuas, który w amoku cycerońską łaciną deklamował wiersze o treści apokaliptycznej.
Liwszyc opracował dla swoich jasnowidzów skuteczne metody wzmacniania zdolności antycypacyjnych. Jego podopieczni na co dzień prowadzili beztroskie życie „pacjentów specjalnych” – byli dobrze odżywiani, mieli swoje rozrywki i tylko co pewien czas poddawano ich eksperymentom stymulującym. Stres i nagły szok, sytuacje zagrożenia i emocji, uderzeniowe dawki środków uspokajających i podniecających. Barbiturany i halucynogeny, skopolamina, wyciągi hormonalne, amfetamina, grzybki tybetańskie, elektryczne impulsy...
Dzień i noc maszyny notowały encefalogramy jasnowidzów. Pielęgniarki spisywały ich zeznania i majaczenia.
„Twarda stymulacja” dotyczyła oczywiście tylko grupy nawiedzonych. Oprócz nich dla Liwszyca pracowało kilkudziesięciu wizjonerów, telepatów i astrologów „półwol-nościowych”, zamieszkujących sektor C. Zaś ich rojenia, wróżby, przeczucia i wizje uzupełniane były codziennymi raportami agentów psychiatrów, zajmujących się ludźmi antycypacyjnie wrażliwymi, a żyjącymi na razie na wolności na rozległym obszarze od Władywostoku do Kaliningradu.
Przed trzema laty Liwszyc opracował system, który działał niczym informatyczny cedzak, syntetyzując dane metodą wielokrotnych korekt i weryfikacji. Odpowiednie programy komputerowe potrafiły analizować mistyczny bełkot, konfrontować sprzeczne z sobą rojenia i wyciągać z nich precyzyjnie racjonalne jądro.
Następnym etapem weryfikacji było przepuszczanie otrzymanych danych przez filtr prognoz wieloletnich -politycznych i ekonomicznych, a potem umieszczanie rezultatów na siatce czasoprzestrzennej.
W styczniu 1976 roku podczas spotkania z Andropowem Liwszyc zaproponował realizację programu prognoz wieloletnich.
– Czyżby towarzysz profesor był w stanie podać termin końca świata? – zaśmiał się Jurij Andropow.
– Jeśli nastąpić miałby on w ciągu dziesięciu-dwudziestu lat, sądzę, że mógłbym... Jeśli idzie o dalszą przyszłość, to mamy do czynienia z matowieniem danych. Gubi się ich ostrość, mnoży wariantowość.
Przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego zamówił prognozę piętnastoletnią. Jak najbardziej precyzyjną.
– To mogę zagwarantować. Nie wiem tylko, czy będzie pomyślna – rzekł profesor.
I wykonał zadanie.
Na czole Andropowa pojawiły się krople potu. Przebiegł wzrokiem kolejną kartkę. Smirnow, śmiertelnie blady, czuł się jak skazaniec w celi śmierci.
– Nie do wiary, po prostu nie do wiary – mruczał oberżandarm świata. – Czy wy w to wierzycie, Nikołaju Aleksiejewiczu?
– Jest to tylko prognoza. Liwszyc mówił o sześćdziesięciu siedmiu procentach prawdopodobieństwa, może sześćdziesięciu ośmiu!
Andropow cisnął maszynopis na podłogę.
– Nawet gdyby prawdopodobieństwo wynosiło tylko dziesięć procent, perspektywa byłaby przerażająca. Gorzej, że wszystko, co tu czytam, posiada spójną, wewnętrzną logikę. Chociaż naprawdę trudno uwierzyć, że Leonid Iljicz pociągnie jeszcze pięć lat i wpadnie na pomysł, żeby uderzyć na Afganistan, że Amerykanie zamiast tego mięczaka Cartera zafundują sobie bojowego aktora, który dociśnie nas programem „Kosmicznych Potyczek”. Że Polacy zbuntują się i odrzucą komunizm, stając się detonatorem zmian na miarę świata. A ten mały – podniósł z ziemi raport – mój protegowany Michaił ze Stawropola... On miałby być grabarzem Związku, przyzwolić na zjednoczenie Niemiec, rozpad Układu Warszawskiego?
– Sam też przegra!
– Niewielka pociecha. I wszystko miałoby zacząć się już za pół roku wyborem Polaka na papieża... Gdzie jest ten Liwszyc?
Smirnow nacisnął przycisk interkomu. Zgłosiła się Lena.
– Jest Ilja Dawidowicz?
Towarzysz profesor czeka od pięciu minut.
– Niech wejdzie.
Futurolog był wyraźnie podniecony. Na jego żółtawych policzkach pojawił się nie widywany od dawna rumieniec. Czyżby spodziewał się pochwał? Andropow w milczeniu uścisnął mu rękę. Wskazał gestem, by usiadł. Potem spytał:
– Ile osób zna cały raport?
– Tylko my trzej.
– Kto przepisywał materiał?
– To jest wydruk z komputera. Obsługiwał go mój asystent, Pietia.
– Nazwisko, wiek, stopień służbowy – przerwał przewodniczący ze sprawnością śledczego.
– Starszy lejtnant KGB Piotr Lebiediew, specjalista cybernetyk, lat dwadzieścia osiem, członek KPZR, po studiach w Moskwie, Berlinie i Wrocławiu – profesor recytował, jakby sam był elektroniczną maszyną.
– Wrocławiu? – Andropow zmarszczył brwi.
Mieli tam dobry ośrodek cywilnej cybernetyki. Ale jeśli chodzi towarzyszowi przewodniczącemu o morale Lebiediewa, to jest bez zarzutu. Podobnie jego oddanie sprawie...
– Rodzina?
– Ojciec, pułkownik lotnictwa Matwiej Lebiediew, poległ w 1951 roku podczas internacjonalistycznej służby w Korei. Matka, Kristina, aż do śmierci była sekretarzem obwodowym związków zawodowych, naszym wpółpracownikiem.
– Żonaty?
– Nie, to typ komputerowego fanatyka, odludek. Uzyskane informacje wyraźnie uspokoiły przewodniczącego. Zmienił temat.
– Czy gwarantujecie, towarzyszu profesorze, rzetelność prognozy?
– Nie prognozowaliśmy dotąd jeszcze tak długoterminowo. Stąd pewna asekuracja. Na moje wyczucie prawdopodobieństwo sięga aż osiemdziesięciu procent. Dane wielokrotnie korygowaliśmy, a potem całą procedurę powtórzyliśmy raz jeszcze. Porównywałem ze sobą różne wizje. Nie chce wyjść inaczej.
Andropow nalał sobie koniaku i wychylił pełny kieliszek duszkiem.
– A co z czynnikiem przypadku? Postawiliście horoskop, podaliście daty z dokładnością tygodni lub miesięcy i twierdzicie, że jakiś czarnoroboczy cymbał z Gdańska będzie za piętnaście lat prezydentem niepodległej, kapitalistycznej Polski... A przecież jutro może skręcić kark? Chociaż ortodoksyjni marksiści uważali, że rola jednostek w historii jest znikoma, ja jednak przypuszczam, że gdyby Napoleon poległ na jakimś znanym z obrazów moście we Włoszech, a Hitler zginął w Wilczym Szańcu, losy świata mogłyby potoczyć się zgoła inaczej.
– Zapewne – Liwszyc chciał poskrobać się po brodzie, ale zapanował nad sobą – prognoza mogłaby zostać przekreślona, gdyby uległy zmianie personalne zworniki deterministyczne. I to nie jeden, ale wszystkie podstawowe.
– Możecie się, towarzyszu, wyrażać jaśniej? Czy mam rozumieć, że gdyby Leonid Breżniew żył krócej, Polak nie został papieżem, Cartera wybrano by na drugą kadencje a ten niewydarzony elektryk z Gdańska nie przystąpił do dysydenckiego kółka, to nasze imperium pozostałoby niezachwiane?
– To należałoby zbadać. Ale na pewno miałoby większe szansę.
Jurij Andropow wstał. Przeszedł się po gabinecie. Znowu przez chwilę wpatrywał się w mapę.
– Ile czasu zajęłoby wam przygotowanie planu korektury?
– Słucham?
– Wytypowanie do eliminacji wszystkich istotnych, jak to wy ich nazywacie... zworników oraz przeanalizowanie następstw takiej operacji.
– Sądzę, że po miesiącu mogłaby powstać wstępna ekspertyza.
Przewodniczący uśmiechnął się. Po raz pierwszy tego wieczora.
– Daję wam dwa tygodnie, profesorze. I mam nadzieję, że nas nie zawiedziecie.
Liwszyc spuścił oczy niczym zasromana panienka.
– Nie będę taił, że samodzielnie zacząłem już badania nad możliwościami korekty – rzekł.
– Teraz zostawcie mnie samego – zignorował tę informację Andropow. – Jeszcze raz przeczytam waszą prognozę. Potem ją zaszyfrujecie. Nikt nie ma prawa wynieść jej poza obiekt. Nawet ja.
Profesor i generał wycofali się na palcach.
II
Od paru dni nie padał śnieg. Listonosz bez większego trudu odnalazł leżące na uboczu domostwo. Pracował w tym rejonie od trzech lat i nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek dostarczano jakąkolwiek przesyłkę do tego domu. Wszyscy okoliczni mieszkańcy prenumerowali gazety, dostawali kartki „S nowym godom”, przesyłki pieniężne, wezwania służbowe, nie mówiąc o zwykłych listach nikt jednak nie interesował się domem numer 27, a i lokatorzy tego domu – listonosz nie wiedział, ilu ich tam było i czy w ogóle byli – nie przejmowali się otaczającym ich światem. Inna sprawa, że stary domek, pamiętający jeszcze przedrewolucyjnych zesłańców, w ogóle wyglądał na nie zamieszkany.
Tego dnia jedynym dowodem życia była cienka smuga dymu i odgłos rąbania drewna dochodzący z podwórza domu. Listonosz minął ruiny furtki, okrążył budynek...
Ogromny mężczyzna o aparycji Rasputina potężnymi ciosami siekiery przepoławiał sosnowe szczapy. Chyba bardziej poczuł, niż zauważył obecność intruza. Obrócił się z uniesionym toporem.
– Grażdanin Worobiow? Olbrzym skinął głową.
– Jest do was telegram z Moskwy. Pokwitujcie. Worobiow podpisał się koślawo i uniósł do oczu skrawek papieru:
WUJ ALOSZA NIE ŻYJE. POGRZEB W CZWARTEK
O DZIESIĄTEJ. CZEKAMY NA LOTNISKU. JURA. Trudno byłoby dostrzec jakąś emocję na ogorzałej twarzy Sybiraka. Listonosz już chciał zawrócić, ale Worobiow pogmerał w spodniach i wcisnął doręczycielowi rubla.
– Spasiba!
Odczekał chwilę, aż listonosz zniknie z pola widzenia i wszedł do chałupy. W kuchni uniósł wydeptane stopami poprzednich mieszkańców podłogowe dechy i wyjął spod nich węzełek z dokumentami, potem plastikowy worek pełen ubrań. Później podważył jeden z kafli w piecu. Wyciągnął ze środka uniwersalny nóż, podręczny wielostrzałowy pistolet produkcji belgijskiej i śmiercionośne uzi. Po kwadransie był spakowany. Musiał się spieszyć. Pociąg do Irkucka odjeżdżał za dwie godziny, a do stacji było kawał drogi.
Na lotnisku w Irkucku parokrotnie sprawdzał, czy jest obserwowany. Nie był. Skręcił do toalety. W kabinie wyciągnął lusterko. Kilkunastoma pociągnięciami brzytwy zgolił brodę i wąsy. Potem nożyczkami obciął rasputinowską grzywę. Z bagażu wydobył nie rzucający się w oczy garnitur z gatunku „kostium niższego urzędnika”. W pliku dokumentów wyszukał dowód na nazwisko Antonow i przełożył go do kieszeni marynarki. Potem w oczekiwaniu na samolot poszedł do fryzjera. Wyszedł roztaczając wokół siebie wykwintny zapach odekołona. Nikt go nie śledził.
Biletów oczywiście nie było, ale Antonow miał swoje sposoby. Krótka wizyta u szefa kasy poparta legitymacja pracownika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych sprawiła, że znalazło się dlań doskonałe miejsce przy oknie.
Oczywiście, gdyby naczelnik chciał sprawdzić, czy Siergiej Antonow jest rzeczywiście funkcjonariuszem MSW, mogłyby powstać kłopoty. Prawdziwy Siergiej Antonow zginął przed dziewięciu laty, wypełniając zadanie partii w Wietnamie. Miał jednak niejaką przewagę nad Nikołajem Worobiowem – ten bowiem zmarł na żółtaczkę zakaźną w wieku zaledwie trzech lat. Ale naczelnik otrzymał za pośpiech i dobre miejsce pięćdziesiąt jeszcze ciepłych rubli i nie miał najmniejszego powodu sprawdzać personaliów swojego dobroczyńcy.
Samolot wylądował w Moskwie z dwugodzinnym opóźnieniem. Ale i tak na godzinę przed wyznaczonym terminem spotkania. Worobiow-Antonow posilił się, przejrzał „Prawdę” i umył się w toalecie.
Gdy wyszedł z budynku, natychmiast podjechał samochód – czarna wołga. Otworzyły się drzwiczki. Wsiadł. Kierowca nacisnął pedał gazu. Worobiow-Antonow z nawyku rzucił okiem na tylne lusterko. Nikt za nimi nie jechał. Po godzinie znaleźli się przed odrapaną kamienicą z czasów przedrewolucyjnych.
– Mieszkanie 43, siódme piętro – powiedział kierowca i dał mu klucze. Było to jedyne zdanie, jakie między nimi padło.
Dwupokojowy apartament sprawiał wrażenie pokoju hotelowego. Łóżko, szafa, stół, żadnych książek. Worobiow wszedł do środka, zapalił światło. Sprawdził, czy okna są zasłonięte. Potem otworzył szafę. W lewym dolnym rogu wymacał gwóźdź, przekręcił go, pociągnął do siebie, a potem wepchnął z powrotem. Ukryty w środku szafy mechanizm zazgrzytał. Tylna ściana rozsunęła się, ukazując krótki korytarz. Po paru krokach Sybirak znalazł się w zupełnie innym, choć równie skromnym pomieszczeniu. Przy stole siedział człowiek, którego spodziewał się tam spotkać. Superżandarm Imperium – Jurij Andropow.
– Witaj, Wasylu Mironowiczu.
– Cześć, Jura. Nareszcie sobie o mnie przypomniałeś. Rozumiem, że czeka mnie jakaś ciekawa robota...
Chyba był jedynym, który śmiał mówić do Andropowa po imieniu.
Słaby uśmiech pojawił się na wąskich wargach przewodniczącego.
– Herbaty? – wskazał na dymiący samowar. – Tak, masz rację. Jesteś mi potrzebny, towarzyszu Łunienko.
Łunienko! Póki żył, był zgodnie uznawany za najniebezpieczniejszego człowieka od mokrej roboty po wschodniej stronie żelaznej kurtyny.
Wasyl Łunienko zaczynał swą karierę jako ochroniarz ambasadora Andropowa w dniach rewolucji węgierskiej. Kiedy jego szef trafił w ręce zrewoltowanych robotników z Csepel i stał już pod murem, Łunienko sam, gołymi rękoma zabił dwóch powstańców, a po zabraniu im broni rozprawił się z resztą. Jura potrafił być wdzięczny. Łunienko dostał odpowiedzialną funkcję w Smierszu i w latach sześćdziesiątych likwidował zdrajców, którzy próbowali dezerterować z KGB lub GRU. Odegrał też znaczącą rolę w czasie inwazji na Czechosłowację. I wreszcie – ku uldze Mossadu, CIA i Intelligence Service – zginął w katastrofie małego wojskowego samolotu, który rozbił się na Kaukazie w 1973 roku. Odznaczony pośmiertnie orderem Czerwonej Gwiazdy, spoczął na cmentarzu Nowodiewiczym, niedaleko grobu pochowanego tam dwa lata wcześniej Nikołaja Siergiejewicza Chruszczowa.
Aliści różnica między pierwszym sekretarzem a pierwszym zabójcą była znaczna. Łunienko, niczym baśniowy upiór, żył dalej. Odesłany na daleką Syberię, ze zmienioną tożsamością, żył i czekał chwili, kiedy będzie potrzebny Andropowowi. Że taki czas nadejdzie, obaj nie mieli wątpliwości.
– Powiedzmy, że należałoby przeprowadzić pewną akcję... – zagadnął Jurij Andropow.
– W kraju?
– Nie tylko. W paru krajach. Trzeba umiejętnie wyeliminować kilka osób.
– To nie jest problem.
– Chodzi o parę prominentnych osób. I musiałbyś działać bez wsparcia naszych sił. Zgony powinny wyglądać na nieszczęśliwe wypadki, działanie wariatów... albo praw natury.
– Bez współdziałania służb?
– I bez ich wiedzy! Musiałbyś poodmrażać swoje stare kontakty. Wynająć ludzi nie związanych z żadną naszą siatką.
– Wszystko jest kwestią pieniędzy i czasu.
– Tu masz pieniądze – przewodniczący położył na biurku teczkę. – Czasu pewnie nie będzie za wiele. Ale za parę dni dostarczymy ci dokumenty, paszporty...
– Nie potrzebuję dokumentów z waszej fabryki. Załatwię je moimi kanałami, skoro nikt nie ma wiedzieć o akcji. Potem zrobię mały rajd po świecie, zorientuję się co do paru „śpiochów”, o których centrala nic nie wie. Zobaczę, na kogo można liczyć.
– Spotkamy się więc za dwa tygodnie. I wtedy dostaniesz listę. A teraz napij się herbaty i poopowiadaj, jak ci się żyło jako Sybirakowi.
Pracowali dzień i noc. Liwszyc nie oszczędzał ani siebie, ani innych. Lebiediew ledwie patrzył na oczy. Jego najbliższy współpracownik, Rożków, schudł pięć kilogramów. Profesor działał jak w transie.
– Jesteście pewni, że to się uda? – spytał któregoś dnia Piotr Matwiejewicz.
– Musi, Pietia... Musi, jeśli chcemy, żeby przetrwał Związek Radziecki i idea komunizmu.
– Ale jak straszna będzie cena?
– Całkiem niewielka. Osiem czy dziesięć osób wyeliminowanych prawie bezboleśnie.
Z prognoz wynika, że byłby to dopiero początek. Jedna korektura może wymagać następnych.
– Nie wolno nam być miękkimi, Pietia. Wyobraź sobie biologa płaczącego nad każdą laboratoryjną myszką...
– Ale to nie będą myszki, Iljo Dawidowiczu, tylko ludzie, narody, społeczeństwa...
– Zawsze są jakieś koszty. Ale może warto je zapłacić, jeśli finałem ma być zjednoczony świat bez wojen, świat równych i wolnych ludzi. Wrażliwych humanistów i reformatorów. Nasz świat.
Lebiediew przymknął oczy i przesunęła mu się fala obrazów: czołgi z czerwonymi gwiazdami na Polach Elizejskich, Gułag poszerzony o mokradła Florydy i tundrę Alaski. Zobaczył paradę pionierów maszerujących całą szerokością Piątej Alei i czerwoną flagę powiewającą nad zniczem Statuy Wolności.
– Piętnaście lat, Pietia! Piętnaście decydujących lat.
– Towarzyszu profesorze, mamy wydruki kolejnych serii – z głębi hali komputerowej dobiegł głos Rożkowa. -Są zestawienia prawdopodobnych reakcji na pokojową propozycję pierwszego sekretarza, która ogłoszona zostanie podczas uroczystości zamknięcia olimpiady w Moskwie w 1980 roku, zaraz po wygraniu jej przez ekipę amerykańską.
– Idę do ciebie!
Lebiediew nalewa sobie kawy. Jest zmęczony. Unosząc kubek, widzi, że trzęsą mu się ręce. Wysiłek, nerwy...
Od czasu rozpoczęcia pracy nad „Korektura” nastrój w zespole się zmienił. Wyłączono zewnętrzne telefony, zniesiono przepustki. Z wyjątkiem Liwszyca pracownikom sektora A nie wolno się było kontaktować z zatrudnionymi w innych strefach. Lebiediew musiał odwołać swój udział w okręgowych rozgrywkach szachowych funkcjonariuszy KGB.
– Cholerna robota! – Czuł, że jest na granicy załamania nerwowego. Nie on jeden.
Ostatniej nocy doszło w bazie do tragedii. Szofer Smirnowa, od dłuższego czasu romansujący z szyfrantką ze strefy C, usiłował przeleźć do niej przez dach, jak za dawnych normalnych czasów. Zastrzelono go bez uprzedzenia.
Lebiediew sięgnął po następną porcję materiałów. Kolejne wydruki dotyczyły ewentualnych zagrożeń samego programu. Przeglądał stronę za stroną. Nagle drgnął. Wśród osób szczególnie zagrażających realizacji planu jedna, znana mu była doskonale, znajdowała się u szczytu listy. Piotr Matwiejewicz Lebiediew. On sam, we własnej osobie. Wcisnął przycisk kasowania.
Jakże inny był nastrój Jurija Andropowa, gdy zapoznawał się z programem „Korektura”. Kamień spadł mu z serca.
Jesienią 1978 roku kolegium kardynalskie miało wybrać na papieża reformatorsko nastawionego Włocha, gotowego na dalekie ustępstwa Kościoła w sprawie kontroli urodzin, celibatu i kapłaństwa kobiet. W następnym roku, po nagłej śmierci Leonida Breżniewa, miało dojść do wyboru Jurija Andropowa na stanowisko sekretarza generalnego KPZR, a to zwiastować miało koniec epoki zastoju. W 1980 roku prezydentem USA na drugą kadencję zostanie wybrany Carter. Prezydent pozbawiony doradztwa profesora Brzezińskiego (który półtora roku wcześniej zginie w wypadku samochodowym) ze zrozumieniem odniesie się do pokojowej inicjatywy ZSRR zgłoszonej przy okazji zamknięcia Igrzysk Olimpijskich w Moskwie. Andropow zaoferuje wycofanie broni jądrowej z NRD i rozpocznie rozmowy pokojowe w sprawie zjednoczenia Niemiec. To zaowocuje równie pięknym gestem ze strony Cartera – wycofaniem pershingów z Europy.
Licytacja dobrej woli potoczy się dalej.
Na Święto Dziękczynienia 1981 roku agenci KGB dokonają zamachu na Fidela Castro. Jego brat, Raul, dzięki delikatnej zachęcie radzieckich doradców, nawiąże kontakty z amerykańską administracją. Ogłosi termin wolnych wyborów na wyspie. Amerykanie ze swej strony rozpoczną wycofywanie wojsk z Europy.
Tymczasem wybuch kryzysu bliskowschodniego w 1982 roku przerzuci zainteresowania polityczne mass mediów na inną część świata. Szacha zmiecie rewolucja lewicowych mudżahedinów z partii Tudeh. W Arabii Saudyjskiej zwycięży frakcja fundamentalistyczna kierowana przez królewskiego bratanka. Zjednoczony w swych antyirnperialistycznych fobiach front potentatów naftowych Bliskiego Wschodu podniesie wiosną 1983 roku ceny ropy naftowej pięciokrotnie. Świat pogrąży się w kryzysie. Całą Europą Zachodnią wstrząśnie fala zamieszek. Ulice RFN staną się polami bitew z lewicowymi terrorystami. Po wyborach majowych we Francji komuniści zdobędą kontrolę nad rządem. W czerwcu 1983 roku zwyciężą również we Włoszech.
Latem 1984 roku (roku nie spełnionych wróżb Orwella i Amalryka) w obliczu zagrożenia prawicowymi zamachami stanu Armia Czerwona przekroczy Łabę, Dunaj i Alpy. Ameryka zajęta Zatoką Perską ograniczy się jedynie do protestów.
Nieprawdopodobne zasoby Zachodu stanowić będą paliwo Wielkiej Modernizacji ZSRR – Kraju Rad poszerzonego o nowe autonomiczne republiki: Węgierską ASRR, Czechosłowacką ASRR, Rumuńską ASRR, Bułgarską ASRR i Polski Obwód Autonomiczny, zwany też Republiką Przywiślańską – przewodniczący Andropow, czytając ten fragment prognozy, aż klepnął się po udach. Modernizacji miała oczywiście towarzyszyć wzmożona dyscyplina, wymiana kadr, czystki... Komputerowy stalinizm.
Już w siedem lat później powinien rozegrać się dramatu akt następny. Wulkan dobrze skoordynowanych zamieszek wybuchnie w Stanach Zjednoczonych. W ogniu staną dzielnice murzyńskie wielkich miast, Latynosi z Kalifornii zażądają zjednoczenia z Meksykiem. Kolejny prezydent USA, wygadany homoseksualista z Oklahomy, okaże się kryptomarksistą, tak że wkrótce faktyczną pełnię władzy w Unii Socjalistycznych Stanów Ameryki (USSA) przejmie ambasador ZSRR w Waszyngtonie, stary przyjaciel Andropowa, od 1978 roku przebywający przezornie w cieniu, Michaił Gorbaczow...
– Tak będzie – zaciera ręce Liwszyc.
– Tak musi być! – kiwa głową z głębokim przekonaniem generał Smirnow.
– Zatem pozostaje jedynie lista zworników do wymiany.
Liwszyc ma twarz promienną jak prowadzący teleturniej, który wręcza uczestnikowi zestaw pytań za najwyższą stawkę.
Przewodniczący przebiega wzrokiem wykaz nazwisk.
– Arcybiskup Krakowa, kardynał Karol Wojtyła... tak to naturalne... Senator z Kalifornii, Ronald Reagan...
– W jego przypadku całkowita eliminacja nie jest konieczna – wtrąca Smirnow. – Byłaby nawet niewskazana, zwłaszcza w trakcie kampanii wyborczej. Ale jakiś wylew do mózgu, częściowy paraliż... Coś, co uniemożliwiłoby kandydowanie w wyborach i zwycięstwo nad Carterem.
– Na wszelki wypadek w kraksie samochodowej zginie również doradca Cartera do spraw bezpieczeństwa, profesor Zbigniew Brzeziński – dorzuca Liwszyc.
– Słusznie – zgadza się przewodniczący i dalej studiuje listę. – Imam Chomeini, Margaret Thatcher, a co to za nazwisko, Wałęsa?
– Robotnik z Gdańska, aktualnie bezrobotny. W bardzo wielu horoskopach i jasnowidzeniach ma odegrać kluczową rolę w polskiej rewolcie, jaka dokonać ma się w latach 1980-1989...
– Polacy to tacy słowiańscy Żydzi – wydyma usta Smirnow i zauważając grymas na twarzy Liwszyca, dorzuca pospiesznie: – Nie chciałem was urazić, towarzyszu profesorze.
– Po pierwsze czuję się komunistą – stwierdza sucho Ilja Dawidowicz. I podaje drugą kartkę, tak żeby nie mógł na nią spojrzeć Smirnow.
Brwi Andropowa unoszą się do góry, ponieważ numerami siedem i osiem są Leonid Breżniew i Michaił Susłow, aktualni władcy Kraju Rad.
– Rozumiem – mówi. I ku żalowi Smirnowa chowa kartkę do kieszeni.
– Tu jest szczegółowe omówienie potrzeb, zagrożeń i skutków – Liwszyc wręcza szefowi KGB pękatą teczkę.
– Dobrze, przeczytam jeszcze dziś – stwierdza Andropow, a gdy mężczyźni zmierzają ku wyjściu, zatrzymuje wzrokiem Liwszyca.
– Jeszcze jedno, towarzyszu profesorze. Czy zrobiliście również prognozy dla akcji „Korektura”?
-Naturalnie, osiemdziesiąt procent szans!
– A zagrożenia?
Minimalne zbiegi okoliczności, ludzkie błędy. Będziemy nad tym pracowali.
– A sprawdziliście, czy nie kryje się jakieś zagrożenie tu, wewnątrz?
– Sprawdzałem parokrotnie – uśmiechnął się Liwszyc. – W żadnej prognozie nie zauważyłem żadnego niebezpieczeństwa, które wynosiłoby więcej niż jeden procent.
Andropow jest już spokojny, odprężony. Zastanawia się, jaką minę zrobi jutro Łunienko, gdy zapozna się z listą „klientów”.
– Kontrakt wszech czasów – mówi do siebie.
III
Najwcześniejsze wspomnienia, obrazy, zapachy, słowa... Portret ojca w mundurze lotnika. Wiecznie podniesiony głos matki... Drzewa owocowe w ogródku babci, równo maszerujące oddziały pionierów...
Piotr Lebiediew, mimo swoich dwudziestu ośmiu lat, wielokrotnie zastanawiał się, kim jest. Syn komunistycznych bohaterów, prymus w szkole, wyróżniający się student skierowany przez partię do odpowiedzialnej służby w KGB.
Ojca właściwie nie znał – tylko czasem wspomnienie wąsów i woń fajkowego tytoniu mieszały się z obrazem zarejestrowanym na zdjęciach. Co było pamięcią, a co wyobraźnią? Pietia miał niecałe dwa lata, kiedy ojciec został strącony nad Koreą. Jako lotnik wchodził w skład internacjonalistycznego, tajnego kontyngentu. Zginał, udając Koreańczyka.
Matka nigdy nie miała dla chłopca zbyt wiele czasu. Ambitna, przebojowa, szybko wspinała się po szczeblach kariery zawodowo-partyjnej. Lebiediew wychowywał się -jak większość jego rówieśników – w szkole, na ulicy i w organizacji. Odmianę przynosiły jedynie wakacje u babci w Kazachstanie. Babcia, nie wiadomo dlaczego nazywana przez sędziwych autochtonów grafinią, była zupełnie inna niż większość starych ludzi znanych Piotrowi. Ciężka praca fizyczna nie zmieniła ani jej sylwetki, ani bystrego spojrzenia, w którym próżno szukałbyś azjatyckiej nostalgii czy właściwego niewolnikom bezmyślnego pogódzenia się z losem.
Babcia potrafiła znakomicie opowiadać bajki – o królewnach, krasnoludkach, rycerzach pełnych honoru i poświęcenia. I były to historie inne niż przygody Timura i jego drużyny. Z tym że wtedy Piotr tego jeszcze nie zauważał.
Matka Piotra nie przepadała za swoją rodzicielką. Może odczuwała jej obecność jak wyrzut sumienia. Zresztą najgłupsza nawet dobranocka telewizyjna uczyła nieufności do ludzi starych, wstecznych, złośliwych...
Świat skomplikował się, gdy Pietia ukończył dwanaście lat. Przeżył pierwszy poryw uczucia do Wiery, koleżanki z równoległej klasy.
A pewnego dnia, w roku 1962, matka wróciwszy do domu wcześniej niż zwykle, zamknęła się w pokoju i płakała. Po paru dniach przyjechała babcia. W rozmowach obu kobiet coraz częściej powtarzały się słowa: „naświetlanie”, „operacja”.
Kristina Lebiediewa umierała na raka przez półtora roku.
Piotr zapamiętał tę noc, kiedy nieuchronność śmierci dotarła do jego świadomości.
Babcia zajrzała do pokoju, aby skłonić chłopca do skończenia lektury i zgasić światło.
– Babciu... Czy mama umrze? – zapytał. Odpowiedzią była cisza. Znacząca cisza.
– Czy nie można czegoś zrobić? Pomóc? Ja muszę... Tak się nie może stać! Powiedz!
– Nikt jej nie może pomóc, tylko Bóg! – odpowiedziała. Mały Lebiediew nigdy dotąd nie myślał o Bogu. Znał go ze słyszenia i traktował jako kłopotliwy przeżytek przeszłości.
– Przecież Boga nie ma! – wybuchnął. – A jeśliby nawet był, to jak mógłby nam pomóc? Jak mielibyśmy go o to poprosić?
Babcia Zofia klęknęła obok łóżka. Złożyła ręce. Nigdy jeszcze nie widział modlącego się tak blisko niego człowieka. Podniósł się z pościeli. Niezdarnie powtórzył gest: „W imię Ojca i Syna”...
Potem zaczęli rozmawiać. Przez ponad rok dyskutowali namiętnie późnymi wieczorami i rano przed szkołą. Rozmowa i modlitwa przynosiły ulgę. Babcia otwierała przed młodym komsomolcem świat, którego istnienia nie podejrzewał. Był jednak wystarczająco rozsądny, aby nie dzielić się swoim odkryciem z najbliższymi kolegami.
– Kim ty właściwie jesteś, babciu? Jesteś inna niż wszyscy.
– Jestem Polką.
Zofia Biernacka, szlachcianka z kresowego zaścianka, znalazła się w Rosji w 1920 roku. Jej rodzice, narzeczony, wszyscy zginęli. Podczas ofensywy bolszewickiej ocalił ją dowódca oddziału. Była jego zdobyczą wojenną. Na swój sposób fascynowała go. Gdy został ranny, razem z nim odesłano ją na tyły. W rodzinnej wsi „wyzwoliciela” poznała Igora, jego brata, a gdy komandir zmarł, została żoną swego nowego opiekuna. Był to uczciwy, prosty człowiek nie mieszający się do polityki. Całe życie przeżył w syberyjskiej głuszy. Nie zamierzał ani awansować, ani walczyć z systemem. W latach czterdziestych przenieśli się do Kazachstanu. Zofia rodziła mu dzieci, patrzyła, jak rosną i jak są wchłaniane przez system. Ale milczała. Przeżycia, które przeorały jej duszę wiosną 1920 roku, opancerzyły ją i nauczyły ostrożności. Dopiero wnuczek Piotruś...
Kiedy matka zmarła, mały Lebiediew trafił do internatu. Babcię widywał tylko podczas wakacji. Swoje pochodzenie i wiarę, która tliła się w jego sercu bardzo słabym płomyczkiem, starannie ukrywał. Kolejnym ważnym momentem w życiu obecnego starszego lejtnanta był okres tuż po studiach. Po praktyce w Lipsku miał do wyboru roczny staż w Budapeszcie lub Wrocławiu. Wybrał Wrocław.
I tak odkrył Polskę, wesołą Polskę wczesnych lat siedemdziesiątych. Pełną radosnych studentów i dorabiających się obywateli. Piotr studiował, uczył się języka. Choć kontrolowany, potrafił zawierać znajomości, nie narażając się na podejrzenia. Polacy, nawet ci, którzy deklarowali się jako komuniści, byli zupełnie inni, niż znani mu ludzie radzieccy. Traktowali system jako zło konieczne i jeśli dostosowywali się do niego, to nie robili tego ani z przekonaniem, ani z przyjemnością.
Lebiediew każdą wolną chwilę wykorzystywał, aby zwiedzać Polskę. Był przez parę dni na „Famie”, studenckim festiwalu w Świnoujściu, gdzie ze zdumieniem słuchał tekstów studenckich teatrzyków kpiących z cenzury i partyjnych autorytetów. Szczególnie zapamiętał jedną pieśń. Szczupła dziewczyna śpiewała dramatycznie Cichy przebój:
Nie pieśni ku czci śmiałych, nie strofek o miłości, nauczmy się kochani, pieśni milczącej większości.
Co rozbrzmiewała na placach, gdzie krzyżowano proroków,
pieśni pięknej jak praca, świętej, jak święty spokój.
Pieśni, która ma canto oraz refren z milczenia,
Pieśni, która jest prawdą, co bardzo rzadko się zmienia (...).
Milczenie wspiera imperia, bardziej twórczo niż pean,
milczenie jakże jest wierne, gdy przyjdą czasy mówienia (...).
To był inny kraj, inny świat. Świat jego przodków, o których opowiadała babcia – rycerzy z kresowych stanic, pogromców napastników ze wschodu, zachodu i południa, obrońców cywilizacji łacińskiej i europejskiego indywidualizmu.
Niezwykłych wzruszeń doznał w Częstochowie. Jego koledzy nazwaliby te tłumy nie domytych pątników średniowieczną dziczą, a on? Przy dźwiękach trąb odsłaniał się obraz Dobrej Pani, tak podobny do bizantyjskich ikon i tak odmienny...
A katedra na Wawelu? W mroźny zimowy dzień krążył prawie pustych nawach, między królewskimi grobami, kaplicami. I pytał siebie: kim jesteś? Co tu robisz, rosyjski wędrowcze?
Jesienią 1972 roku przeczytał Konrada Wallenroda. Bohater mu się spodobał, ale nie zamierzał go naśladować. Teraz fascynowały go komputery. Przyjął pracę w MSW, ponieważ takim komputerowym zapaleńcom, jak on, zapewniano tam święty spokój, płacono dobrze, a generał Smirnow był przyjacielem (a może kiedyś nawet kochankiem) jego matki i nie wypadało mu odmówić. W tym czasie umarła babcia...
Marzenia o konwergencji, o normalnym świecie wolnych ludzi i codzienna służba dla Imperium funkcjonowały w umyśle Piotra dwutorowo. Przecież nie mógł nic zrobić. A więc marzył nocami, a w ciągu dnia programował.
I bawił się pracą.
Dzień, w którym zaczęła kształtować się prognoza Liwszyca, stał się kolejnym przełomowym dniem w jego życiu. Pojawiła się szansa. Z wydruków wynikało jasno, że czas pogrzebu Imperium Zła nadchodzi i wystarczy tylko temu nieuchronnemu procesowi nie przeszkadzać.
I dlatego do strzału w tył głowy można porównać moment, w którym rozentuzjazmowany Liwszyc poinformował asystenta o podjęciu programu o kryptonimie „Korektura”.
– Czy towarzysz profesor nie żąda zbyt wiele? – Andropow skrzywił się tak, jakby musiał pocałować szefa CIA.
– Pracujemy na najczulszej materii, jaka istnieje, na historii – odparował Liwszyc. – Jeden mały błąd, niezgodność w terminach, a rezultaty mogą być odwrotne do zamierzonych.
– A więc życzycie sobie nie tylko informacji o terminach akcji, ale i o sposobie likwidacji tych waszych... zworników?
– Tylko tak ustalimy najbardziej korzystne sytuacje i wyeliminujemy skutki uboczne. Wyobraźcie sobie, że eliminując profesora Brzezińskiego, sprzątniecie przy okazji kogoś, kto po Carterze ma zostać następnym, życzliwym naszym planom prezydentem USA... Takich przykładów jest wiele. Nasz zabieg można porównać do bardzo precyzyjnej operacji chirurgicznej. Nie uszkadzając organizmu, delikatnie eliminujemy zrakowaciale tkaniu, by nastąpiło ozdrowienie.
– Piękna metafora. Dobrze, porozmawiam z... wykonawcą.
– Z Wasylem Łunienką? – uśmiechnął się Liwszyc.
– Skąd znacie to nazwisko? – poderwał się oberżandarm. – Ten zasłużony towarzysz od dawna nie żyje.
– Ciągle zapominacie, towarzyszu przewodniczący, że ja znam przyszłość.
Łunienko dotarł do Ośrodka zgodnie z planem. Sprawiał wrażenie człowieka niezwykle z siebie zadowolonego.
– Jest nieźle, Jurij. Udało mi się odnowić parę kontaktów.
– Mam nadzieję, że nie wzbudziłeś zainteresowania służb specjalnych Zachodu.
Agent wydął usta.
– Znam się na robocie. Wszyscy, z którymi się spotkałem, sądzą, że kręcę jakieś podejrzane interesy: narkotyki, dziewczynki... Nie kojarzą mnie z naszym wywiadem.
– Będziemy potrzebowali paru ekip lub pojedynczych cyngli. Każdy tylko na jedną robotę.
– Oczywiście, a ile jest, hmm... obiektów?
– Dwa w Ameryce, dwa w Polsce, jeden w Anglii, jeden w Iraku, no i dwa u nas.
– Do zrobienia. Pytanie, kto na celowniku.
– Przejdźmy do monitora.
Kilkanaście minut później Łunienko całkowicie zrelaksowany zapala papierosa.
– Ciekawy zestaw. – To jego jedyny komentarz. – Tylko mówiłeś mi o ośmiu celach, a pokazałeś sześć.
– Na razie przygotujesz się do eliminacji tej szóstki. Oczywiście, chciałbym znać szczegóły akcji.
– Szczegóły? – Łunienko jest wyraźnie zaskoczony. – Ja ciebie nie pytam, czemu ma służyć załatwienie tej szóstki. Mam swoje warunki, nikt nie miesza mi się do roboty. Nawet ty. Organizuję wszystko osobiście i tylko ja odpowiadam za powodzenie akcji.
– A jeśli to jest absolutny warunek?
– Nie przyjmuję roboty.
– Czy wiesz, do kogo mówisz? Agent uśmiecha się.
– Wiem. Wiem też, że możesz postawić mnie pod ścianą za niesubordynację. Ale nie zrobisz tego. I obaj wiemy, dlaczego. Jestem ci za bardzo potrzebny.
Andropow przełyka ślinę.
– W porządku. Wytłumaczę ci, dlaczego musimy znać wszystkie szczegóły operacji. Po prostu naszym planem jest zmiana przyszłości.
Łunienko wybucha śmiechem.
– I ty, Jurij, najbardziej racjonalnie rozumujący człowiek na świecie, dajesz się naciągnąć na bajer z wróżbitami!
Szef KGB purpurowieje.
– Przeczytaj raport – rzuca sucho i wychodzi. Nie miał zamiaru aż tak głęboko wtajemniczać Łunienki, ale nie było innego wyjścia.
Lebiediew nie mógł spać. Leżał w swoim pokoju, czy raczej celi, i wpatrywał się w sufit. Miał uczestniczyć w zbrodni. Miał pomagać w zniszczeniu marzeń o demokratycznej Rosji i wolnej Polsce. Każda jego cząstka wrzała sprzeciwem. Ale co mógł zrobić? Zabić Liwszyca? Znaleźliby się inni. Uszkodzić komputery? Kopie danych znajdowały siew dobrze zabezpieczonym archiwum. Uciekać? Jeszcze przed paroma miesiącami byłoby to bardzo trudne, teraz – praktycznie niewykonalne.
Mógł, oczywiście, nie uczestniczyć w akcji, zachorować, popełnić samobójstwo, ale to byłoby zwyczajne tchórzostwo.
Ale dlaczego aż w dwóch prognozach (nie mógł zapomnieć skasowanych danych) pojawiło się jego nazwisko jako główne zagrożenie dla „Korektury”? Czy to znaczyło, że ma szansę? Jakie?
Broń osobistą zabrano wszystkim pracownikom sektora. W całym Ośrodku nie uświadczyłbyś materiałów wybuchowych ani środków zapalających, przerwano wszelkie nici kontaktu ze światem. Nikt do nikogo nie mógł mieć zaufania. Bezsens!
W tym czasie, w innej części bunkra, Andropow kończył rozmowę ze swym agentem numer 1.
– Dobrze, Jurij, dostaniesz te informacje, ale jeśli wpadną one w czyjeś ręce?
– Nie wypłyną nigdy poza ten Ośrodek, Wasyl.
– Informacja jest jak dym, potrafi przeniknąć wszędzie. Ale niech ci będzie. Zrobimy to. Załatwię nawet dla ciebie tego starego pierdołę Lońkę i Susłowa.
Andropow sztywnieje.
– Na jakiej podstawie przypuszczasz, że może chodzić o nich?
– Nie jestem tylko głupim „cynglem”, Jura. Przeczytałem raport. Jeśli chcesz odwrócić bieg wydarzeń, to ci dwaj muszą zostać puknięci w pierwszej kolejności. No dobra, powiedzmy, że nic o tym nie wiem...
Przewodniczący nie odpowiada. Wyciąga kalendarz. Ustalają datę następnego spotkania. Łunienko ma uzgodnić szczegóły z Liwszycem. Akcja eliminacyjna powinna rozpocząć się przed wakacjami.
– Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? – kończy przyjaźnie szef KGB.
– Chciałbym się zabawić – prycha agent. – Dawno nie miałem kobiety.
– Tu? – Andropow wydaje się być zaskoczony.
– Podoba mi się ta czarnula od Smirnowa.
– Towarzyszka Fiodorowa... Ale co ja mam do tego?
– Wydajcie jej polecenie służbowe. Jestem bardzo nieśmiały wobec kobiet. Nie umiem się zalecać, a płacić nie lubię.
Trzecia może czwarta. Sen nadal nie nadchodził. Lebiediew wypalił dwie paczki papierosów, rozważył wszystkie możliwości. I za każdym razem zatrzymywał się przed murem niewykonalności.
-Gdybym mógł znaleźć choć jedną osobę, której można zaufać!
Delikatne pukanie do drzwi.
Poderwał się na równe nogi. Nikt jeszcze nie odwiedzał go o tej porze. Otworzył...
– Lena?
Sekretarka Smirnowa wyglądała gorzej niż źle. Rozczochrane włosy, rumieńce na twarzy, usta jak u pramatki Ewy po skosztowaniu jabłka grzechu.
– Można wejść, Pietia?
Wpuścił ją bez słowa. Znał Jelenę Fiodorowa od paru lat. Lubił ją. Kiedyś nawet pocałowali się podczas jakiejś popijawy, ale flirt jakoś się nie rozwinął.
– Czy coś się stało?
Po policzkach funkcjonariuszki bezpieczeństwa płyną łzy.
– Świnie – wykrztusza wreszcie. – Parszywe świnie! Lebiediew nadal nic nie rozumie.
– Kazali mi, abym obsłużyła tego bandziora Łunienkę.
– Ka-za-li?
– To był formalny rozkaz Andropowa. Tak przynajmniej powiedział mi Smirnow. To bydlę... Łunienko. Parszywy cham! Jeszcze żeby zachowywał się jak człowiek. Czy wiesz, co on mi zrobił... Zwierzę! – Coraz większy szloch wstrząsa dziewczyną. Lebiediew przytula ją do siebie.
– A potem śmiał się! Tak, śmiał się! I powiedział mi: „Odpręż się, głupia. I tak, kiedy program zostanie zrealizowany, wytłuczemy was wszystkich co do nogi.” Czy oni mogą to zrobić, Pietia?
Lebiediew głaszcze dziewczynę. Jest poruszony, ale gdzieś wewnątrz słyszy ostrzegawczy dzwonek. Czy ta romantyczna scena nie jest przypadkiem zbyt dobrze wyreżyserowana?
Kochając się z Jeleną, Piotr czuł się tak, jakby występował w charakterze środka dezynfekującego po Łunierice. Dziewczyna została przez agenta mocno sponiewierana. Lebiediew co rusz natrafiał na jakiś siniak lub skaleczenie. Pomimo to zmaltretowana Lena kochała się chętnie, a gwałtowny orgazm świadczył o wyraźnej satysfakcji Starszy lejtnant, mocno wyposzczony (od dawna przecież nie wychodził z Ośrodka), spisał się na medal. Jednak czujność nie opuściła go ani na chwilę. A kiedy leżeli obok siebie w ciemności, dwa spocone, z wolna uspokajające się ciała, nie myślał już o dziewczynie. Głowę zaprzątał mu plan.
Gdyby mu się udało wydostać z Ośrodka z informacjami dotyczącymi planu Andropowa... Nie musiałby ich wcale upubliczniać. Chyba sam fakt posiadania tego typu sensacyjnych wiadomości wystarczyłby do powstrzymania akcji Łunienki. Ba, ale właśnie wydostanie się z Prognal-centru było najtrudniejsze. Właściwie niemożliwe.
Lebiediew, Jeleną i wszyscy inni pracownicy nie mogli opuścić sektora A, a gdyby im się to nawet udało, czekały ich następne bariery: krąg średni, fortyfikacje zewnętrzne, specjalny pas wokół Ośrodka patrolowany dzień i noc przez jednostki KGB, wreszcie niebagatelna przestrzeń bezdroży, rzadko zaludnionej okolicy, gdzie na dwóch tubylców trzech współpracowało z milicją.
Przedarcie się przez którykolwiek z filtrów, choć teoretycznie możliwe, spowodowałoby natychmiastowy alarm. Gdyby jeszcze akcję przeprowadzało kilku ludzi... Ale Lebiediew był sam. Czy mógł komuś zaufać? Lenie?
Od paru dni niezwykle przyjacielsko zaczął odnosić się do starszego lejtnanta Rożków. Pucołowaty blondynek o niebieskich oczkach cherubina. Piotr nigdy za nim nie przepadał, choć doceniał pracowitość i poczucie humoru kolegi.
Parę razy zdarzyło się im wspólnie popić. Rożków lubił rozmawiać o dziewczynach, chwalić się swoim powodzeniem. Czasem wyciągał, przemycone nie wiadomo jak, pisma pornograficzne. O polityce nie rozmawiali. Tylko ostatnio, kiedy byli sami, Rożków podszedł do stanowiska Lebiediewa i przeciągle popatrzywszy koledze w oczy, zapytał cichym głosem:
– Czy uważasz, że to wszystko ma sens?
Piotr nie odpowiedział wprost, uchylił się, pytając retorycznie:
– A co ma sens?
– Boję się, że pakujemy się w jakąś paskudną aferę. Pojawienie się profesora Liwszyca przerwało ten niebezpiecznie zaczynający się dialog.
Ale od krótkiej rozmowy do pełnego zaufania... Lebiediew niewiele wiedział o Rożkowie. Młodszy asystent pojawił się w Ośrodku dopiero przed rokiem i nie wyróżniał się niczym szczególnym. Pochodził z Białorusi czy Ukrainy, był podobno rozwiedziony.
Piotr spogląda na przytuloną do niego Lenę, na jej posiniaczone ramię.
Czuje pustkę.
IV
Kolejna podróż Łunienki „w osiem dni dookoła świata przestępczego” przebiegała precyzyjnie. Jako Nikołaj Worobiow przedostał się do Helsinek, stamtąd z paszportem wystawionym na nazwisko Ottona Wissinga odleciał do Genewy. A w dwa dni później spacerował po Times Square na Manhattanie. Teraz nazywał się Lion Blumenbaum i miał „legendę” inwestora z Brazylii zainteresowanego przemysłem filmowym Wschodniego Wybrzeża.
Zatrzymał się przy witrynie McDonalda, ale nie zdążył nawet przyjrzeć się reklamie Big Maca, kiedy jak spod ziemi wyrósł drobny, ruchliwy człowieczek.
Wymienili kilka zdań i wsiedli do samochodu. Człowieczek miał rozległe kontakty i doskonale orientował się w tajnikach „szlaku bałkańskiego”. Łunienko interesował się tą „ścieżką”, ale oczywiście nie narkotyki były mu w głowie. Myślał o osobniku, który nazywał się Wyłko Iwanów i był kierownikiem produkcji w największej bułgarskiej wytwórni filmowej. Do pensji dorabiał jako współpracownik sofijskiej bezpieki, a zarazem szmugler narkotyków. Miał też na koncie parę ciekawych i pomyślnie zrealizowanych zleceń.
– Chciałbym się z nim spotkać – rzeki krótko „producent” Łunienko.
– To będzie możliwe – ożywił się kurdupel. – Z początkiem czerwca przyjeżdża tu delegacja filmu bułgarskiego. Iwanów wejdzie w jej skład, tyle że przebywać będą głównie w Kalifornii.
– W Kalifornii? – rzucił niedbale Blumenbaum-Łunienko.
– Tak, normalny szlak delegacyjny: zwiedzanie Hollywood, kolacja w Klubie Filmowym z udziałem gwiazd i takich postaci, jak sam Ronny Reagan.
Następnego dnia Łunienko, już jako Hans Meyer, odwiedził niewielki warsztat samochodowy na Long Island. Tam przez dłuższy czas rozmawiał z facetem zwanym w określonych kręgach „Czarodziejem kolizji”. Tino Mori specjalizował się bowiem w wypadkach. Oczywiście w zupełnie inny sposób niż towarzystwa asekuracyjne, które jego istnienia mogły się co najwyżej domyślać.
Specjalnością Tina były katastrofy. Nagłe zablokowanie hamulców, wypadnięcie kierownicy, zepchnięcie wozu z drogi za pomocą ciężarówki, wybuch baku z benzyną – stanowiły tylko część szerokiego wachlarza jego usług.
Rozmowa była konkretna, Łunienko nie targował się.
– Osoba, czas i miejsce zostaną ci nadane w ciągu dwóch miesięcy. Hasło: „Profesor”.
– Nie lubię profesorów, fatalnie prowadzą samochody – skomentował Tino.
Opuszczając Tina, Łunienko odniósł wrażenie, że chytry makaroniarz wychodzi wprost z siebie, aby dowiedzieć się więcej o swoim zleceniodawcy. Wasyl nie lubił ciekawskich. Jeszcze bardziej zdenerwował go czerwony chevrolet, który wyjechał zaraz za nim z bocznej uliczki. Oczywiście, to mógł być przypadek. Agent postanowił jednak to sprawdzić. Pojechał kilkanaście przecznic dalej i dotarł do baraków nad East River. Chevrolet cały czas pozostawał w zasięgu wzroku. Agent zatrzymał samochód, wysiadł i skręcił w wąski przesmyk między magazynami– Pasażerowie chevroleta (było ich dwóch – Murzyn i biały o wyglądzie makaroniarza) postanowili się rozdzielić. Biały został w samochodzie, Murzyn ruszył za Łunienką. Domorosły węszyciel miał nieszczęście trafić na profesjonalistę. Łunienko przykucnął za jakąś skrzynią, puścił mężczyznę przodem, a potem odesłał go do Czarnego Piekła jednym uderzeniem kantem dłoni.
Za silny jestem – pomyślał, spoglądając na swoje dzieło z niesmakiem. Akurat nie zamierzał zabijać, ale cóż...
Wprawnym ruchem syberyjskiego myśliwego obciął Murzynowi ucho i wrzucił je do koperty z paczką banknotów. Potem wypatrzył nad wodą jakiegoś wyrostka, któremu polecił oddać kopertę mężczyźnie oczekującemu w chevrolecie. Sam przesadził trzy płoty, zdjął perukę, wyrzucił okulary i wskoczył do przejeżdżającej taksówki, już jako zupełnie ktoś inny. Był przekonany, że Tino, zważywszy na wysokie odszkodowanie, nie będzie płakać nad Murzynem, za to na dłuższy czas oduczy się sprawdzać solidnych zleceniodawców.
Zanim dojechał na Manhattan, zmienił jeszcze trzy taksówki. Z drugiej wyskoczył przed polską restauracją na Greenpoincie, gdzie odbywał się występ kabaretu świeżo przybyłego zza oceanu. Łunienko (jakby kto pytał, znowu Blumenbaum) kupił bilet i wszedł na salę. Za kabaretami nie przepadał, zwłaszcza że solista i zespół aktorów, których nazwiska nic Łunience nie mówiły, zaintonowali Pieśń z niemile mu brzmiącymi słowami: „Żeby Polska była Polską” w refrenie. Nie poddając się podniosłemu nastrojowi, jaki ogarnął większość słuchaczy, uważnie rozejrzał się po widowni. Jego wzrok zatrzymał się przy drugim stoliku. W towarzystwie pięknych kobiet i równie pięknych ochroniarzy siedział tam doradca prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego, profesor Zbigniew Brzeziński.
Agent walcząc z ziewaniem, odczekał do przerwy, a potem wymknął się z lokalu, rejestrując kątem oka limuzynę zaparkowaną w sąsiedniej uliczce, przy której warowało dwóch cywilów.
Dalszy szlak Łunienki był równie urozmaicony. W Bejrucie spotkał się z Ibrahimem ibn Jussufem, Palestyńczykiem biegłym w zakładaniu ładunków wybuchowych w szkołach, szpitalach, autobusach.
Potem odwiedził Rzym, ale tylko po to, aby złapać samolot do Dublina. I tam znów skierował swoje kroki do pewnego człowieka, kilkanaście lat i wojenek wcześniej reprezentanta Zielonej Wyspy w strzelectwie na jednej z olimpiad. Fachowcy twierdzili, że z wiekiem jego sokoli wzrok jeszcze się wyostrzył...
„Patryk z Limerick”, bo tak lubił o sobie mówić były irlandzki terrorysta, od paru lat pozostawał na emeryturze, ale Łunienko miał nadzieję, że namówi go na tę ostatnią, najważniejszą akcję.
Chmury gromadziły się nad głową Lebiediewa. Najpierw Liwszyc zauważył ubytek danych w 143 serii prognoz dotyczącej zagrożenia programu „Korektury” od wewnątrz. Ledwie starszy lejtnant wytłumaczył to przypadkową autokasacją komputera, kiedy znów w zestawie wniosków z wizji jasnowidzącej Buriatki musiał wywabić własne nazwisko. Innego dnia, kiedy profesor udał się na poobiednią drzemkę, Rożków, uśmiechając się, podszedł do kolegi i pokazał mu wydruk z niegroźną wprawdzie końcówką wyników, za to z serii, której w ewidencji nie było.
– Musiałeś się pomylić w numeracji, kolego – rzekł łagodnie, po czym wrzucił papier do maszyny niszczącej dokumenty.
Lebiediew nie zareagował. Ale Rożków zajął cieplejsze miejsce w jego myślach.
W ciągu następnych dni udało się Piotrowi dorobić komplet kluczy do magazynów i nocami penetrował podziemia znajdujące się pod sektorem A.
Dawny ośrodek NKWD, w którym obecnie rezydował Prognalcentr, wybudowano na wapiennych, kruchych skałach. Część grot, które przedrążały zbocze, przeznaczono na magazyny. Poza tym znaczne partie podziemi były niewykorzystane. Na najniższym poziomie udało mu się przebić mur i dostać do na wpół zasypanych pieczar.
W jednej z nich starszy lejtnant natrafił na resztki płytko pochowanych zwłok – sądząc po stopniu mumifikacji pochodzity z okresu stalinowskiego. Wszystkie jaskinie były suche – brak wilgoci i przewiewu wskazywał, że muszą być hermetyczne. Mimo to nie zaprzestawał poszukiwań wyjścia, którego istnienie wyczuwał siódmym zmysłem.
Z coraz bardziej nerwowych posunięć Liwszyca można było wywnioskować, że lada dzień spodziewa się następnej wizyty Andropowa. Analiza skutków „Korektury” była właściwie gotowa.
Nastał maj, spłynęły ostatnie śniegi, wzgórza zazieleniły się w błyskawicznym tempie. Wiosna nie ominęła również Ośrodka Siewiernouralskiego. Lena coraz częściej spotykała się ze starszym lejtnantem, ale ten był skłonny ofiarować jej wyłącznie swoją męską witalność, wystrzegając się jakichkolwiek głębszych zwierzeń.
Któregoś dnia poprosił go do gabinetu sam generał Smirnow.
– Towarzysz Andropow chciałby mieć cały zapis „Prognozy” i „Korektury” na specjalnych dyskach. Skopiujcie je, towarzyszu lejtnancie, w ciągu dwóch dni.
– Przecież obowiązuje zakaz wywozu jakichkolwiek informacji o „Korekturze” – zaoponował Piotr.
Nie dotyczy on, rzecz jasna, towarzysza przewodniczącego. W momencie, gdy program ruszy, szef będzie musiał kontrolować go na bieżąco u siebie w domu. Za dwa dni przyleci osobiście po dyski.
– A program już rusza? – zapytał machinalnie Lebiediew.
– Nie ma na co czekać. Otrzymaliśmy od Łunienki Komplet informacji o poczynionych przygotowaniach. Rozmawiałem również z profesorem. Szansę powodzenia wynoszą osiemdziesiąt pięć procent, więc można zaczynać. Oczywiście, wy będziecie dalej prowadzić analizy, ale machina musi zacząć działać.
Lebiediew wrócił do pracowni. Liwszyc siedział na stole i z rozanieloną miną jadł pomarańcze.
– Podobno przyszły już dane operacyjne do analizy-rzekł z lekkim wyrzutem asystent.
– Ach, zapomniałem ci o tym powiedzieć. Wszystko przechwycił Rożków i segreguje. Potem rozdzielimy zadanią między jasnowidzów i skonfrontujemy wyniki ich proroctw. Idź do niego i zobacz.
Piotr nie miał jednak specjalnej ochoty rozmawiać z kolegą. Zamiast tego zasiadł w swoim kącie i uruchomił program pozwalający mu zajrzeć do banku danych, nad którymi pracował Rożków. Wystukał hasło i po chwili miał wszystko na monitorze. Nazwiska ofiar, przewidywane dni zamachów, wykonawcy, okoliczności... Łunienko musiał się zdrowo napracować, pomyślał Piotr z mimowolnym podziwem.
– O, widzę, że już dotarło do ciebie – za jego plecami zabrzmiał głos Rożkowa. – Niesamowite, prawda? Jeśli Łunienko załatwi ich wszystkich, to „Korektura” musi się udać.
– Wszystko wskazuje, że zrobi to bez trudu – mruknął niechętnie Piotr. – Ale nie przeszkadzaj mi. Dostałem ekstra robotę, dla przewodniczącego.
– Jaką? – Rożków nie potrafił opanować ciekawości.
– Mam sporządzić wykaz najprzystojniejszych agentek świata – zażartował Lebiediew.
Andropow jest uśmiechnięty, rozluźniony. Najnowsze prognozy dotyczące powodzenia akcji wprawiły go w prawdziwy zachwyt.
– A zatem, towarzysze, startujemy!
Smirnow wyciąga butelkę znakomitego francuskiego koniaku. Liwszyc, podniecony, skrobie się pod pachą.
Przewodniczący podchodzi do telefonu, włącza się do linii specjalnej i wykręca numer znany zaledwie kilku ludziom. W parę sekund później w willi na przedmieściu Genewy słuchawkę podnosi starsza kobieta.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – mówi przewodniczący.
-Dzięuję za życzenia– pada odpowiedź.
Kobieta odkłada słuchawkę i wyciąga mały aparat nadawczy. Naciska przycisk. Cichy dźwięk brzęczyka i błysk krwawego oczka na aparacie. W hotelu Montreux Łunienko włącza odbiór.
– Zaproszenie imieninowe wysłane – słyszy starczy głos. Przez ciało agenta przelatuje elektryzujący impuls. Nareszcie! Padło hasło rozpoczęcia. Teraz w ciągu trzech dni wykonawcy poznają cele i terminy. A potem niech się dzieje, co ma się dziać. -I jakie to proste – uśmiecha się Andropow, odkładając słuchawkę.
– Ruszyło? – dopytuje się profesor Iłja Dawidowicz.
Skinięcie głową.
– A gdyby coś poszło nie tak? – zastanawia się Smirnow. – Czy można jeszcze ten mechanizm powstrzymać?
– Na razie tak. Za trzy dni przybędzie tu Łunienko osobiście. Będą możliwe ewentualne korekty.
– A gdyby coś stało się Łunience? – dopytuje się generał. – Czy mamy możliwości ingerencji?
– Wszystkie informacje na temat akcji pozostają tu, w komputerze, zaszyfrowałiśmy je też na dyskach. A propos, czy daliście je do skopiowania?
– Jest prawie wszystko – uśmiecha się Smirnow. -Piotr Matwiejewicz doskonałe wywiązał się z zadania.
– Lebiediew? – w tonie głosu przewodniczącego jest coś takiego, że generała KGB przełatuje dreszcz. Ale Andropow nie kontynuuje tematu.
Dopiero po wyjściu Liwszyca zwraca się do Smirnowa.
– Pomysł nie był najlepszy. Mogliście zlecić zadanie komuś innemu.
– To przecież nasz najlepszy programista.
– Ale służby przyjmujące go do pracy działały nieuważnie.
– Jak to? Miał najlepsze opinie. Osobiście znałem jego matkę...
– A babkę?
Smirnow sztywnieje. Nie rozumie, o co szefowi chodzi.
– Babkę, polską ziemiankę, antykomunistke z którą spędzał wiele czasu. Na marginesie, czy wiecie, że wasz Pietia świetnie mówi po polsku? Że w trakcie kursów we Wrocławiu wielokrotnie odłączał się od grupy, podróżował samopas po Polsce?
– To jeszcze...
– Tak, to jeszcze niczego nie dowodzi, Smirnow,ale wiesz... Sentymentalizm w polityce kadrowej bywa niebezpieczny – twarz generała pokrywa się rumieńcem Nikt taki jak Lebiediew nie powinien znaleźć się nawet w pobliżu instytucji pracujących na potrzeby „Korektury”
– Nikt nie jest poza kontrolą. Mam system podwójnego zabezpieczenia. Nic złego nie może się wydarzyć. Lebiediewa pilnuje mój najlepszy człowiek – bąka komendant.
– Niech więc przez trzy dni nie spuszcza z niego oka. Za trzy dni zjawi się w Ośrodku Wasyl Mironowicz Łunienko i wszystko naprawi. De-fi-ni-tyw-nie. A teraz się napijemy... Za powodzenie planu. Za bezbolesną i szybką śmierć naszych ukochanych towarzyszy: Michaiła i Leonida. Za Związek Radziecki!
Kilka pomieszczeń dalej obraca się mały magnetofonik odbierający całość rozmowy z „hermetycznej” kabiny komendanta. Magnetofonik to zabezpieczenie Smirnowa, gdyby coś jednak poszło nie tak. Przy aparacie cały czas czuwa Jelena Fiodorowa. Ma oczy pełne łez.
V
Pomysł zrodził się nagle. I wcale nie został przez Lebiediewa wyspekulowany. Wykluł się podczas analizowania jednego z majaczeń Carlosa Rodrigueza, które jako nierealistyczne zostało przez komputery odrzucone.
– Zaprawdę – wołał Rodriguez – wszyscy jesteśmy już trupami, to nie dni, to godziny! – Reszta wypowiedzi utonęła w bełkocie, z którego można było wywołać tylko niektóre słowa, między innymi: „atak”, „gaz”...
Atak gazowy na Ośrodek został oceniony przez komputery jako nieprawdopodobny. Nikt na świece nie wiedział o prowadzonych w Prognalcentrze doświadczeniach. Przestrzeń powietrzna nad ZSRR była nie do przebicia, a Mastrzeń Rust, nad którego wózeczkiem Cyganka zrobiła znaczące zaklęcie, był dopiero dzieckiem i jeszcze nie w głowie było mu lądowanie awionetką na placu Czerwonym. Ale Piotr miał przewagę nad komputerem. Przewagę wyobraźni. W bibliotece znalazł stare plany Ośrodka. Posprawdzał. A potem, dygocąc z podniecenia, czekał na zmierzch. W ciągu dnia Rożków nie opuszczał go ani na krok. Na szczęście starszy lejtnant opracował awaryjny sposób wychodzenia z pokoju. Przed tygodniem odnalazł cienką ściankę, za którą biegły przewody ciepłej wody i centralnego ogrzewania. Przebił ją i zamaskował ruchomą płytą pokrytą tapetą. Głęboką nocą odkładał słuchawkę telefonu tak, żeby nikt nie mógł sprawdzić, czy Piotr jest w pokoju, i wymykał się tunelem do kotłowni. Do dalszych pomieszczeń miał podorabiane klucze.
Było dobrze po północy, kiedy dotarł do jaskiń. Szedł przez labirynt, posługując się kompasem i skopiowaną w archiwum mapką. I znalazł. Jeszcze jeden świeży mur...
Dziarsko wziął się do roboty. Po pół godzinie wyłupał spory otwór, natrafił na izolacje. Tak, to było to. Siewiernouralska nitka gazociągu.
Otwór, który wywiercił, był niewielki, ale wystarczający. Kiedy odchodził, słyszał za sobą syk gazu. Usiłował obliczyć szybkość wypływu i porównać go z kubaturą podziemia. Miał nadzieję, że ubytku nie zarejestrują żadne manometry w przepompowniach. Dwa dni powinny wystarczyć. Dwa dni. Przez ten czas gaz prawdopodobnie wypełni w zadowalającym stężeniu całość jaskiń. Lebiediew modlił się, żeby katakumby były w miarę hermetyczne i ulatniający się gaz nikogo nie zaalarmował oraz żeby nie doszło do przedwczesnej detonacji.
Jaskinie, na ile mógł zawierzyć swoim pospiesznym obliczeniom, wypełniały przestrzeń pod sektorami A i B. Na moment pomyślał ze strachem o tych wszystkich ludziach, którzy muszą zginąć: o obsłudze, strażnikach i nieszczęsnych, uwięzionych jasnowidzach.
Nie ma wyboru. Jeśli efektem będzie śmierć Andropowa, Łunienki i zniszczenie szalonych planów „Korektury”, nasza ofiara nie będzie daremna. – Był przekonany, że sam również zginie.
Po powrocie przy drzwiach w pokoju znalazł podsunie tą kartkę.
Gdzie się podziewasz? Pukałam do ciebie całą noc. Telefon też chyba masz zepsuty. Muszę z tobą porozmawiać
L.
Liwszyc przechadza się swoim „Czarnym Korytarzem”. Obserwuje uwięzionych w klatkach swych podopiecznych. Już nie tylko Rodriguez, który skrępowany toczy pianę z ust, ale wszyscy „pensjonariusze”, nawet ci zazwyczaj otępiali, zdradzają objawy paniki.
– Nie wiem, co im się mogło stać – mruczy profesor. -Zbiorowy amok? Nauka zanotowała podobne podniecenie u osób parapsychologicznie wrażliwych w czasie erupcji wulkanu Krakatau i podczas zrzucenia bomby na Hiroszimę. Czyżby coś nam groziło?
Swoimi obawami dzieli się z Piotrem.
– A nie uważa towarzysz profesor, że to może być podniecenie związane z uruchomieniem programu? Przecież „Korektura” to narzucenie innego biegu historii, to wykolejenie indywidualnych losów miliardów ludzi – podsuwa Lebiediew.
– A wiesz, że możesz mieć rację – profesor z uznaniem spogląda na starszego lejtnanta. – A propos, ty też dzisiaj fatalnie wyglądasz.
– Trudno wyglądać dobrze, jeśli się spało zaledwie dwie godziny – odparł Piotr. – Sprawdzałem usterki w paru programach, zajęło mi to prawie całą noc.
– Ech, ty pracusiu. Więc uważasz, że nie powinienem sygnalizować tych objawów zbiorowej histerii przewodniczącemu?
– Ja bym jeszcze poczekał.
Przez uchylone drzwi rozmowie przysłuchuje się Różkow. Na jego ustach błąka się uśmieszek.
Andropow polował. Dołączył do szalejącej w obwodzie Komi ekipy zachodnioeuropejskich socjaldemokratów, dla których zorganizowano łowy.
Przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego sam polował niechętnie, ale musiał, gdyż to był sport, któremu z zapałem oddawała się cała wierchuszka współczesnego bojarstwa. Oberżandarm z trudem tłumił doń niechęć. Charakter miał wrażliwy, lubił w wolnych chwilach pisywać egzystencjalne wiersze. A tak naprawdę fascynowały go jedynie polowania na ludzi.
Toteż po dwóch dniach zoologicznej jatki z przyjemnością powrócił do tajnego Ośrodka i generała Smirnowa. Lada moment miał przecież przybyć Łunienko.
Lebiediew całował piersi Leny. Lubił je i podziwiał. Funkcjonariuszka była regulaminowo jędrna, a sutki sterczały jej na baczność niczym czubki cerkiewnych kopuł, z których rewolucyjna gorliwość poodtrącała krzyże.
– Nie bój się, wszystko będzie dobrze – uspokajał dziewczynę.
– Powinieneś uciekać! Natychmiast. Inaczej cię zabiją.
– Niepotrzebnie dramatyzujesz, Lena. Dlaczego mieliby mnie zabijać?
– Bo podejrzewają cię. Andropow wygrzebał skądś informację o twoim polskim pochodzeniu...
– Pochodzenie to jest powód, żeby najwyżej odsunąć mnie od pracy...
– Widzę, że mi nie wierzysz. No to posłuchaj. – Lena wyciąga mały magnetofon kasetowy i zakłada Piotrowi słuchawki. Włącza przycisk.
„Nikt taki jak Lebiediew nie powinien znaleźć się nawet w pobliżu instytucji pracujących na potrzeby «Korektury»„ – to głos Andropowa, zaraz potem odzywa się bas Smirnowa: „Nikt nie jest poza kontrolą. Mam system podwójnego zabezpieczenia. Lebiediewa pilnuje mój najlepszy człowiek”. Andropow: „Niech więc przez trzy dni nie spuszcza z niego oka. Za trzy dni zjawi się w Ośrodku Wasyl Mironowicz Łunienko i wszystko naprawi...”
Twarz starszego lejtnanta spoważniała.
– Co masz jeszcze na tej taśmie? – pyta.
– Dużo ciekawych rzeczy. Smirnow, stary asekurant, kazał mi nagrywać wszystkie rozmowy z szefem.
– Jest tam wzmianka o planie zamachu na pierwszego sekretarza?
– I na Susłowa... Całe mnóstwo szczegółów.
– Zostaw mi to!
– A więc uciekniesz? Obiecaj mi...
– Wracaj do siebie, Lena. I nie bój się. Taśmę ukryję poza pokojem, tak że nie znajdą jej, nawet jeśli spróbują mi zrobić rewizję.
– Wiesz już, jak uciec?
– Nie zadawaj pytań.
– Kocham cię, Piotrze. – Ja ciebie też.
A przecież jej nie kochał. Może w ogóle nie był zdolny do miłości, a przynajmniej nie umiał zdobyć się na owe, konieczne w stosunkach między dwojgiem ludzi, by ich uczucia mogły rozkwitnąć, bezgraniczne zaufanie. Jelena Fiodorowa zrobiła dla niego wielką rzecz. Dostarczyła materiał, dzięki któremu jeśli się wydostanie, będzie mógł szantażować przewodniczącego KGB i powstrzymać „Korekturę”.
Ale do tego musiał znaleźć się na wolności i żyć.
Lena, przeskakując po kilka stopni schody, wracała do swojego pokoju. Jej kwatera znajdowała się w części dowódczej bunkra, parę kroków od sypialni generała Smirnowa i pokoju gościnnego. Na korytarz wyszła zamyślona.
– Bezsenność, towarzyszko Fiodorowa? – usłyszała pytanie. Stanęła jak wryta. Jurij Andropow stał w otwartych drzwiach swojego apartamentu i uśmiechał się. Nie był to przyjemny uśmiech.
– A może byście tak wpadli do mnie? Co?
Kiedy zapukał Rożków, Smirnow jeszcze nie spał. Zresztą był pewien, że nie zaśnie tej nocy. Wkrótce miał przylecieć Łunienko. Generał niepokoił się tą wizytą. Likwidacja Lebiediewa została postanowiona. Ale co mogło stac się z nim, zwierzchnikiem Piotra i jego protektorem? Smimow przymknął oczy i przez moment widział piękną twarz Kristiny, jej dumną szyję, piękne czarne włosy. Kniaginia moja! – przemknęło mu przez myśl. Poczuł żal. Ale nic nie mógł zrobić. Ani dla Lebiediewa, ani... A dla siebie? Żywił niewielką nadzieję, że jest ciągle niezbędny Andropowowi, przynajmniej teraz.
Już na pierwszy rzut oka generał zorientował się, że jego informator nie przynosi dobrych wieści. Mimo że Rożków był mistrzem mimiki, teraz nie potrafił ukryć swojego zdenerwowania.
– Co się dzieje? – rzucił generał. – Wyglądasz, jakbyś wrócił z własnego pogrzebu.
– Nie wiem, ale coś wisi w powietrzu.
– Mógłbyś wyrażać się mniej metaforycznie?
– Liwszyc mówi, że w pawilonie B, wśród tych wszystkich dewiantów, panuje prawdziwa panika.
– Bunt?
– Nie, strach. Zwierzęcy strach wyziera także z ich objawień. Zachowują się, jakby nad Ośrodkiem zawisło nagle potężne niebezpieczeństwo.
– Żadnych konkretów?
– Nie widziałem wszystkich danych, analizuje je Lebiediew. Co gorsza, namówił profesora, aby nie informował o tych sygnałach towarzysza przewodniczącego.
Może i lepiej – pomyślał Smirnow. – W umyśle Andrpowa mógłby zrodzić się pomysł likwidacji Ośrodka. Wprawdzie znaczyłoby to ruszenie z „Korekturą” w ciemno, lecz zwiększyłoby bezpieczeństwo samej akcji.
– A co z Lebiediewem? – dorzucił głośno. – Coś knuje? – Nocami znika ze swojego pokoju, choć udaje, że cały czas tam jest.
– Pilnuj go. Szczególnie dzisiaj. Ufa ci?
– Raczej tak.
Na leśnej polanie przysiadł włóczęga. Mało kto rozpoznałby w nim biznesmena, który pół doby wcześniej wyładowal na lotnisku Wnukowo, czy oficera, który godzinę później odleciał do Uchty, a stamtąd autobusem dotarł na to pustkowie. Tu znów się przebrał – i teraz czekał.
Słońce schowało się za lasem, spod stóp Łunienki wyprysnęły dwie duże wiewiórki. Uśmiechnął się. Cmoknął Przystanęły, zaskoczone. Wydając przymilne dźwięki, agent sięgnął do kieszeni i wyciągnął duży okruch batonika. Jeszcze raz zacmokał. Mniejsza wiewiórka dała nura w krzaki, druga zawahała się. Łunienko wstał. Popatrzył prosto w paciorkowe oczy zwierzątka i nadał swojemu głosowi znowu sympatyczne brzmienie. Patrząc na to z boku, można by rzec – święty Franciszek wygłasza pogadankę do zwierzyny. Wysunął rękę. Mógłby przysiąc, że na wilgotnym pyszczku bielki pojawił się uśmiech.
Chwycił ją jednym ruchem, zacisnął palce. Rozległ się urwany pisk i trzask pękających kości. Łunienko odrzucił wiewiórkę niczym wyżętą szmatkę.
– Nigdy nie ufaj obcym, którzy się do ciebie łaszą, kretynko!
Od wschodu narastał metaliczny dźwięk. Wasyl uniósł wzrok. Zza wzgórz wyłonił się znajomy kształt śmigłowca. Anton przybywał na czas. A i tak do Ośrodka dotrą późną nocą.
– Nie rozumiem, czego towarzysz przewodniczący ode mnie oczekuje – Fiodorowa obciągnęła mundurową spódniczkę.
– Zgoła czego innego niż ten brutal Łunienko – odparł Andropow. – Chciałbym poznać wasze osobiste zdanie na temat Lebiediewa.
– Miły kolega, utalentowany programista...
– Dość krótka recenzja!
– Nie znam go zbyt dobrze.
– Czy nie przemawia przez was zbytnia skromność, towarzyszko Fiodorowa? Nie jestem dociekliwy, ale człowiek, z którym sypiacie od pewnego czasu, chyba zasługuje na lepszą opinię.
– Skąd pan wie? – twarz Leny pokrył rumieniec.
-Moim obowiązkiem jest wiedzieć wszystko. – Więc cóż mogę więcej dodać?
-Ja nie nalegam. Ale w waszym interesie i interesie towarzysza Piotra byłoby dowiedzieć się, jakie ma plany.
– Plany?
-Nie udawajcie kretynki, Fiodorowa! Oboje wiemy, że Lebiediew coś knuje. Myślicie, że nie wiem o nieudolnych próbach fałszowania wyników, o jego opiniach na temat „Korektury”... – W takim razie wiecie więcej niż ja.
Andropow wstał.
– Dość tej słownej szermierki. Jeśli możecie nam pomóc, pomóżcie, jeśli nie, przepraszam.
Rozległ się cichy brzęczyk. Bezpośrednia linia od Smirnowa. I Lena, i przewodniczący wiedzieli, co to znaczy. Łunienko przyjechał.
Elektroniczny zegar wskazywał godzinę 3.20. Lebiediew zszedł o poziom niżej i zapukał do Rożkowa. Bez odpowiedzi. Spróbował jeszcze raz.
– Szukasz mnie, Pietia? – usłyszał przymilny głos za swoimi plecami. Kompletnie ubrany kolega wyszedł zza betonowego wspornika.
– Tak, Żenią, obiecywałeś kiedyś, że możesz mi pomóc.
– Oczywiście – ożywił się Rożków. – A o co chodzi?
– Muszę dostać się do sektora B, a nie mam karty magnetycznej.
– Po co chcesz tam iść?
– Powiedzmy, że chcę coś sprawdzić. Istnieje pewien Plan...
Lejtnant Rożków zastyga w oczekiwaniu, ale Piotr nie kontynuuje tego tematu i dorzuca tylko:
– Zupełnie nie wiem, jak to zrobić.
– To akurat nie jest takie trudne. Liwszyc, który bywa zapominalski, trzyma duplikat swojej karty w gabinecie, w sejfie.
-Ba, w sejfie, nie znam szyfru.
– Ja przypadkowo znam. Ale musiałbym wiedzieć, dlaczego chcesz się w nocy dostać do sektora B.
– Opowiem ci wszystko, Żenią, po drodze. Kwadrans potem są już na schodach wiodących do piwnic. Ku zaskoczeniu Rożkowa Lebiediew dorobionymi kluczami otwiera każde drzwi. Schodzą coraz niżej.
– Pokażę ci moją tajemnicę, zdziwisz się – mówi.
– A teraz ostatnia sprawa – relacjonuje Łunienko. -Ci dwaj nasi... – Jurij Andropow nachyla się ku niemu, chłonie każde słowo agenta. – Jeśli chodzi o Susłowa to podczas zimowej wizyty na Kaukazie załatwi go oddział ormiańskich bandytów. Mam doskonałe miejsce na zasadzkę w drodze do Nachiczewania. Działa tam grupka przemytników, którzy za obietnicę szmalu i tureckie dokumenty gotowi byliby strzelić nawet do Pana Boga.
– A jak amatorzy sfuszerują?
– Grupkę, z dystansu, będzie obserwował snajper, on też odda decydujący strzał, a potem w górach załatwi uciekających bandziorów.
– Nieźle. Mam nadzieję, że przygotowaliście równie precyzyjnie ekipę na Leonida Iljicza?
– Tę sprawę załatwi jeden człowiek na Kremlu.
– Ty? Ciekawe, w jaki sposób miałbym cię przeszmuglować na Kreml?
– Załatwi to fachowiec zdecydowanie lepszy ode mnie – uśmiecha się Łunienko.
– Nie znam takich.
– Wy, towarzyszu przewodniczący.
Andropow oblizał wąskie wargi. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie.
– Jak to sobie wyobrażasz, Wasyl? Mam strzelać do pierwszego sekretarza w jego gabinecie? A może zasztyletować go lub udusić? To niewykonalne! Nigdy nie jesteśmy sami, cały czas obserwują nas kamery. Ja nawet nie zbliżam się wystarczająco blisko.
– Zbliżasz się, Jura, przy każdym oficjalnym powitaniu. Stary Leonid nigdy nie odmawia sobie „niedźwiedzia” z tobą i sam wiesz najlepiej, jak bardzo namiętne bywają jego pocałunki.
– Mam mu przegryźć tętnicę? – Bynajmniej. Twoje policzki pokryjemy najpierw neu-tralizującą warstewką, a potem niezwykle silną trucizną. Minimalna ilość wystarczy, aby w dwie godziny po pocałunku stanęło serce naszego leciwego Sternika. Sekcja niczego nie wykaże. Alkaloid jest piekielnie trudno wykrywalny– A propaganda stwierdzi, że był to efekt szoku po śmierci ukochanego współpracownika, Michaiła Susłowa. A jeśli chodzi o was, to natychmiast po pocałunku przerwiecie rozmowę i pójdziecie do łazienki zażyć antidotum. Proste, prawda? Z technicznej strony patrząc, Breżniew otruje się sam...
– Dobrze – uśmiecha się przewodniczący. – O szczegółach jeszcze porozmawiamy. Dziś trochę się spieszę. Punktualnie o piątej kazałem Antenowi podstawić helikopter, lecę do Workuty. – Aha... mamy jeszcze jedną małą sprawę do załatwienia. Mała robótka. Tutaj.
– Z przyjemnością – kiwnął głową Wasyl, czując miłe mrowienie w koniuszkach palców.
VI
Doszli do najniższego poziomu gospodarczego. Korytarzyk ostro zakreęcał. Za czterema schodkami pojawiły się solidne drzwi ostatniego z magazynów. Lebiedew zastanawiał się ile gazu zdążyło już zgromadzić w podziemiach. Rożkow był tak podniecony faktem, że Pietia chce go dupuścić do swojej tajemnicy, że stracił jakiekolwiek instynkty samozachowawcze.
Na schodach starszy Lejtnant przepuścił go przodem i gdy Żenia go mijał, udeżył z całej siły. Cios został wymierzony precyzyjnie. Rozkow osunął się na ziemię.
– Co..Co robisz?– zdołał jeszcze wybełkotać.
Lebiediew nie odpowiedział, tylko wbił igłę w kark funkcjonariusza i nacisnął tłoczek strzykawki.
– Musisz zasnąć Żenia, na krótko.
Preparat był dość słaby. Lebiediew dwukrotnie wyprubował go na sobie.
Raz spał godzinę, raz godzinę i kwadrans. Organizm Rożkowa powinien zareagować podobnie.
Zegarek Piotra wskazywał 3.45. Rożków chrapał. Starszy lejtnant popatrzył na kontakt elektryczny znajdujący się tuż nad śpiącym, po czym wykręcił żarówkę. W korytarzu zapanowała ciemność. Słabe światło sączyło się jedynie zza zakrętu. Piotr wycofał się ku drzwiom. Z pyłu wygrzebał biegnący tuż przy ścianie kabel. Postanowił wykorzystać Rożkowa w charakterze żywego detonatora.
Kiedy ocknie się, zapewne poszuka na ścianie włącznika światła. Przekręci i to wystarczy, aby iskra dostała się na drugą stronę do wypełnionych gazem podziemi.
A jeśli tego nie zrobi, jeśli pójdzie za światłem ku wyjściu?
Lebiediew przygotował się i na tę sytuację. Zamykając drzwi, umocował drugi włącznik przy klamce. Najlżejsze jej dotknięcie miało zamknąć obwód...
– Przynajmniej jako zapalnik o opóźnionym działaniu przysłużysz się sprawie wolności i demokracji, Żeniawestchnął półgłosem.
Do kieszeni wsunął magnetyczny klucz Liwszyca i pospieszył w górę. Minął swój pokój, nie zatrzymując się, mimo że w środku dzwonił natarczywie telefon. Któż mógł go szukać o tak dziwnej porze? Przyspieszył kroku. Dotarł do poziomu II. Pukając do pokoju Leny, zdawał sobie sprawę, że nie powinien tego robić, ale nie potrafił z czystym sumieniem skazać dziewczyny na śmierć. Fiodorowa nie spała. Wyglądała na mocno podenerwowaną.
– Co się stało, Pietia?
– Chodź ze mną! – Ale co się stało?
– Chodź ze mną!
– Lebiediew nie odbiera telefonu – powiedział Smirnow, odkładając słuchawkę.
– Dziwne – skrzywił się Andropow. – O tej porze uczciwi czekiści powinni spać. Chyba że są na służbie.
– Zatelefonuję do Rożkowa i sprawdzę, co się dzieje. Cały czas miał uważać na Lebiediewa. – Generał wystukuje numer. – Cholera, i tam nikt nie odbiera.
– Zdaje się, że ktoś powinien to sprawdzić – Łunienko podnosi się z miejsca. Twarz ma nieprzeniknioną, ale w głosie można wyczuć wyraźne zadowolenie.
– Dam wam do pomocy któregoś z moich ludzi. Nie znacie dobrze Ośrodka.
– Jestem zawodowcem, generale – pada odpowiedź. -Już za pierwszym pobytem tutaj nauczyłem się planu bazy na pamięć.
– Chciałbym zobaczyć go żywego, Wasyl – podkreśla z naciskiem przewodniczący.
– Oczywiście... ale nie mogę dać słowa honoru, że to się uda. Zawsze może dojść do wypadku przy pracy.
Kiedy znaleźli się przy windzie, usłyszeli ciche stuknięcie i szmer za szybą. Ktoś z dołu przywoływał dźwig.
– To poziom bunkra dowodzenia – szepnęła Lena. Lebiediew pociągnął ją ku schodom. Aby dotrzeć do łącznika między blokami, musieli minąć kondygnacje mieszkań personelu. Znowu brzęknęła winda. Przypadli do muru. Piotr wstrzymał oddech. Na szczęście na schodach panował mrok. Z windy wyszedł Łunienko. W ręku trzymał broń, krótki automat przypominający izraelskie uzi. Może zresztą było to sowieckie uzi, podróbka produkowana bez licencji. Wasyl Mironowicz szedł kocim krokiem, bezszmerowo. Najpierw skręcił ku drzwiom Rożkowa. Otwarcie ich zajęło mu sekundę. Wszedł... Wykorzystując ten moment, Lena i Piotr zbiegli piętro niżej i skręcili w łącznik. Już wcześniej Fiodorowa pozbyła się butów. Niosła je w ręce. Z jakiejś szafki Lebiediew wydobył dwie kurtki i plecak. Sądząc po ciężarze, wyposażony dość obficie.
– Po co to? Zamierzasz wydostać się na zewnątrz? Drzwi posłuszne karcie Liwszyca otworzyły się i zaraz zamknęły. Piotr przez moment zastanawiał się, jak sforsuje je Łunienko. Zapewne ci, którzy wysłali go na łowy, nie zapomnieli o takich szczegółach.
– Możesz mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi? – Lena wykazywała coraz większą irytację.
Uspokoił ją, przytykając palec do ust. Byli już przy wartowni. Jeden ze strażników drzemał, drugi gapił się w monitor z widokiem centralnego korytarza sektora B. Mieli szczęście, że do tej pory nie zostali zauważeni. Jeden ruch i podgląd można było skierować na łączniki. Widocznie jednak dyrektywa dla ochroniarzy dotyczyła głównie pilnowania wejścia i wyjścia.
Lebiediew dopadł strażnika trójskokiem, ten w ostatniej chwili odwrócił głowę. Na jego twarzy widać było zaskoczenie.
– Co wy?
Piotr zgasił go jednym uderzeniem. Żal mu było Szewukidze, grywał z nim ongiś w szachy. Ale teraz nie miał wyboru. Potem szybko ogłuszył drugiego strażnika.
– Co ty wyprawiasz? – pytała zdenerwowana Fiodorowa.
– Na miłość boską, nie gadaj, tylko szybciej! Wystukał na klawiaturze kod zabezpieczenia drzwi.
Następnie nacisnął przycisk. Do wartowni wdarło się trochę rześkiego porannego powietrza. Jelena skoczyła ku wyjściu.
– Nie tędy, na dół! – Lebiediew pociągnął ją za rękę. Zrozumiała. Łunienko czy ktokolwiek z tych, którzy będą ich ścigać, muszą pomyśleć, że wydostali się na zewnątrz. Była to najkrótsza droga do wolności. Gdzie jednak zbiegał Piotr?
Znaleźli się w „Czarnym Korytarzu”. Przez jednostronnie przejrzyste ściany widzieli jasnowidzów w swoich celach. Po wczorajszej panice zapanował wyraźny spokój. Spokój właściwy ludziom zrezygnowanym, pogodzonym z losem. Ulubiony Papuas Liwszyca siedział z pochyloną głową jak skazaniec przed egzekucją. Tania Zwiagina klęczała tyłem do wejścia i modliła się. Rodriguez w kaftanie bezpieczeństwa kołysał się na pryczy, a z gardła wydobywał mu się ni to śmiech, ni to płacz upiorny. Inni zachowywali się podobnie. Choć nie mogli wiedzieć o uciekinierach posuwających się korytarzem, wyczuwali ich obecność – unosili głowy, spoglądali w nieprzejrzyste lustra. W ich spojrzeniach był żal, rozpacz i przerażenie, ale starszy lejtnant nie dostrzegał nienawiści. Ostatnią celę zajmował Havliczek, Czech o genialnych umiejętnościach telekinetycznych. Gięcie łyżeczek, przesuwanie przedmiotów stanowiły dla niego drobnostkę.
Tej nocy najwyraźniej postanowił zmierzyć się z kratą prowadzącą na wewnętrzne podziemne podwórko. Musiał rozgiąć ją telekinetycznie, przecisnąć się do połowy... I chyba wtedy zawiodły go nerwy. Krata wróciła na swoje miejsce miażdżąc klatkę piersiową Havliczka. Czech nie żył.
– Boże, wybacz mi – jęknął Lebiediew.
Wreszcie dotarli do końca bloku. Dalej ciągnął się jedynie wąski korytarz wykuty w skale, który prowadził do furtki awaryjnej.
– Co ty robisz, Piotrze? – zawołała Lena. – Przecież oddalamy się od wyjścia!
– Oddalamy się od epicentrum – mruknął i zabrał się do kłódki zamykającej drzwi.
– Od czego?
– Od epicentrum! Za kilkanaście, może kilkadziesiąt minut Ośrodek przestanie istnieć. Ale nie bój się. Bunkry sektora C, do którego idziemy, stoją na granitowej skale, pod spodem nie ma jaskiń; więc powinny przetrwać.
– Chcesz zniszczyć Ośrodek, zaminowałeś go? Ale czym?
– Gazem – odparł i zrozumiał, że popełnił błąd. W ręku Fiodorowej pojawił się pistolet.
– Przykro mi, Piotrze. Coś w nim pękło.
– Lena, ty też? A ja ci uwierzyłem!!!
– Nie pracuję dla Andropowa, ale w sprawie „Korektury” mam identyczne zdanie jak on. Nie dopuścimy do upadku naszej ojczyzny. Ani ja, ani generał Smirnow.
Drugą ręką wyciągnęła z kieszeni radiotelefon. W każdym korytarzu były przekaźniki umożliwiające łączność kablową przez grube mury powstrzymujące fale radiowe. Aby włączyć nadajnik, na moment pochyliła głowę. Lebiediew stał o trzy metry od niej i w ręku miał tylko kłódkę. Cisnął. Dostrzegła pocisk w ostatniej chwili i nacisnęła spust. Broń jednak nie wypaliła. Kłódka trafiła Jelenę precyzyjnie w skroń. Osunęła się na ziemię. Piotr zabrał pistolet, telefon, karty magnetyczne, a kajdankami, które miała przy sobie, skul jej ręce. Potem pchnął drzwi.
Ogarnęło go świeże powietrze porannego lasu. Zroiło się już jasno. Zaraz za zagajnikiem zaczynał się niski n bunkrów sektora C. Rzeczywiście nie było tam żadnego wyjścia na zewnątrz. Ale wspinający się ku betonowym bryłom Lebiediew wcale nie chciał uciekać. Zamierzał poczekać.
Łunienko, nie znalazłszy w swoich kwaterach ani Rożkowa, ani Lebiediewa, przez chwilę wahał się, czy nie zajrzeć na niższe kondygnacje. Odrzucił jednak ten pomysł. Zatelefonował na wartownię A.
– Nie, nikt tędy nie przechodził – padła odpowiedź strażnika.
Zadzwonił na posterunek B. Nikt nie odpowiedział. Na twarzy Wasyla zaigrał uśmiech. Połączył się z Andropowem.
– Ucieka przez blok B, ale nie podnoście jeszcze alarmu. Należy wzmocnić tylko posterunki zewnętrzne. Niech nie wypuszczają nikogo. Załatwię to sam.
W wartowni B znalazł się już pięć minut po Jelenie i Piotrze. Gwizdnął z podziwu, widząc fachowo ogłuszonych strażników. Natychmiast zobaczył też uchylone zewnętrzne drzwi. Wyjrzał. Na dziedzińcu było pusto, tylko przy kolejnej bramce błyskały papierosy strażników. Ogarnął wzrokiem cały rozległy teren. Uciekający mógł próbować wielu dróg. Którą jednak wybrał? Łunienko doceniał przeciwnika. Wiedział, że ma do czynienia z zawodowcem. Czy zawodowiec zostawiłby uchylone drzwi. Morderca uśmiechnął się i precyzyjnie stukając w klawiaturę, przeglądał po kolei na monitorze wszystkie korytarze objęte kamerami wewnętrznej telewizji. Nigdzie nawet śladu czyjejś obecności. Rozpłynęli się, czy co? W swojej fotograficznej pamięci odtworzył schemat pawilonu. Znalazł stare wyjście awaryjne wykorzystywane ongiś przez NKWD do wyprowadzania skazańców na egzekucje. Tego korytarzyka kamery nie monitorowały.
Ogłuszona Lena leżała parę kroków od uchylonych drzwi. Łunienko przeskoczył ciało i wydostał się na zewnątrz. Śpiewały ptaki. Wydobył broń i rozejrzał się czujnie. Potem klęknął i uważnie oglądał zroszoną trawę. Śladyy były wyraźne. Fiodorowa podniosła głowę. Chciała zawołać Łunienkę, przestrzec przed eksplozją, ale ten był już za daleko.
Z wysokości swojej kryjówki Piotr zauważył sylwetkę Wasyla posuwającą się skokami wśród brzóz.
– Dziesięć minut, jeszcze dziesięć minut... – pomyślał i popatrzył na niewielki pistolet Leny.
Co znaczą kobiece nerwy. Strzelała do niego, zapomniawszy odbezpieczyć broń. On nie może popełnić tego błędu. Była godzina 4.55. Rożków powinien już odzyskać przytomność, wstać na kolana i macać rękoma po ścianie, szukając włącznika światła. Dlaczego tego dotąd nie zrobił? A może środek był zbyt mocny i funkcjonariusz będzie spał jeszcze dobę?
Andropow zakłada płaszcz. Smirnow nawet nie proponuje opóźnienia odlotu. Punktualność i rygoryzm przewodniczącego w takich kwestiach są przysłowiowe. Generał wręcza swemu przełożonemu pakunek z dyskami zawierającymi całość zaszyfrowanych materiałów „Prognozy” i „Korektury”, które skopiował Lebiediew.
– Rożków sprawdził materiał, wszystko jest w porządku – melduje Smirnow.
Szef KGB rusza do wyjścia.
Polowanie dokończycie beze mnie – mówi. – Łunienko pomoże wam przesłuchać Lebiediewa. Zdajcie się na jego metody. Potrafi skłonić do gadulstwa nawet ryby. A gdyby zdarzyło się coś naprawdę ważnego, znacie kod awaryjny. Zresztą nic nie powinno się wydarzyć. „Korektura” ruszyła i tylko Łunienko mógłby ją zatrzymać.
– A jeśli Lebiediew się wydostanie?
– Sami mówiliście, że nie ma szans. W razie czego rozpuśćcie legendę o żołnierzu schizofreniku, który uciekł z jednostki i jest groźny dla otoczenia. Odpowiadacie za to. I za wszystko, co ten zdrajca może mieć przy sobie!
Z dziedzińca dolatuje warkot silnika zapuszczonego przez Antona w śmigłowcu.
Nie widzieli się nawzajem. Lebiediew tkwił wewnątrz płytkiego bunkra. Łunienko znajdował się tuż nad nim Jak wyczuł, że tropiona „zwierzyna” schroniła się właśnie tam?
– No i co, Pietia? – przemawiał czule i spokojnie. -Jak ci tam w środeczku? Zdaje się, że nie doceniłeś Wasyla. Dałeś się schwycić w pułapeczkę.
Piotr nie odpowiadał. Modlił się, żeby monolog mordercy trwał jak najdłużej.
– Z jakimi ty amatorami pracowałeś, jeśli sądziłeś, że uda ci się wyprowadzić w pole mnie, Łunienkę? Ale ja się nie gniewam. Ba, dam ci szansę. Pojedyneczek. Ty ze wszystkim, co tam posiadasz, a Wasyl z gołymi rączkami. Co? Nie odpowiada ci taki układ? To może lepiej wyjdź, z rączkami do góry. Przewodniczący porozmawia z tobą, a potem wyślemy cię gdzieś na wczasy...
W otworze wyjściowym zamajaczył cień. Piotr nie wytrzymał. Strzelił.
– Pudło! – zarechotał Łunienko. – Towarzysza zawodzą nerwy. No dobrze, a co byś powiedział na małe podwędzenie?
Do środka wpadł granat ogłuszający. Lebiediew kopnął go ku wyjściu, ale za słabo i ładunek zdetonował na progu. Starszy lejtnant przytknął do ust chusteczkę. Liczy' sekundy... Najpóźniej za pół minuty będzie musiał wyjść.
Łunienko zarepetował uzi. Z napięciem wpatrywał się w otwór bunkra. Jeżeli tylko pojawi się w nim Lebiediew, strzeli mu w tył głowy.
– Łuunienko! Łunienko! – usłyszał naraz z dołu bardziej skowyt niż krzyk.
Między brzozami, potykając się i co chwila padając, biegła Fiodorowa.
-Zawiadomcie przewodniczącego. Gaz... wybuch... zaraz– – wołała.
– Gaz? – Łunienko zesztywniał. – Jaki gaz...
Detonacja była straszliwa. Przeraźliwy huk przerwał ciszę poranka. Zwielokrotniły go okoliczne góry. Łunienko poczuł, jak nagle pozbawiony grawitacji unosi się w powietrze, szybuje, spada na miękką ściółkę, a na niego wali się świat – bloki betonu, konary drzew. Ból, mrok, cisza.
Kurz opadł. Lebiediew, krztusząc się, wypadł z ukrycia. Solidny bunkier z czasów Josifa Wissarionowicza przetrwał detonację. Piotr oberwał jedynie paroma drobnymi odłamkami skalnymi, krew spływała z rozciętego czoła. Czuł ból pękniętego żebra. Ale żył! Rozejrzał się dookoła. Ośrodek Siewiernouralski zniknął. Przypominał mrowisko rozwalone racicą dzika. Ani śladu Leny. Tam, skąd krzyczała do Łunienki, pojawiło się głębokie zapadlisko. A Łunienko? Morderca leżał wśród kamieni. Jeden potężny blok przywalał mu nogi. Złamana ręka leżała odrzucona w barokowym łamańcu.
Piotr zbliżył się do zausznika Andropowa i zaczął go obszukiwać. Znalazł spory plik pieniędzy i dokumenty na nazwisko Nikołaja Worobiowa. Schował je do kieszeni. Kończył rewizję, kiedy Wasyl poruszył ustami.
– Brawo, Pietia, i co teraz? Zastrzelisz zmasakrowanego inwalidę?
Starszy lejtnant zawahał się. Płomień nienawiści w ocalałym oku cyklopa był przerażający.
– Nic z twoich zabiegów, towarzyszu. Akcja już ruszyła. Tylko Wasyl mógłby ją zatrzymać, ale żywy czy martwy nie zechce. No, strzelaj, humanisto.
Spokój tego człowieka ze zmiażdżonymi nogami i połaman ą ręką był niesamowity. Lebiediewowi trudno było podjąć decyzję i strzelić. Choć wiedział, że musi. Podsunął się bliżej. Świsnął nóż. Wasyl cały czas musiał go trzymać w zdrowej ręce. Piotr poczuł świdrujący ból w boku, strzelił z odległości pół metra w twarz Łunienki i padł na jego ciało.
Ponad kurzawą unosi się srebrzysta ważka.
– Mieliście szczęście, towarzyszu przewodniczący. Gdybyśmy wystartowali dwie minuty później...
Andropow milczy. Patrzy na gruzowisko pozostawione w dole. Uśmiecha się.
– Wezwę posiłki, na pewno są ranni – mówi pilot.
– Nas tu nie było. Anton, nas tu nigdy nie było -stwierdza łagodnie przewodniczący.
Jest wstrząśnięty i pełen podziwu dla pomysłu Lebiediewa. Ale zarazem zadowolony. Wszystko będzie toczyć się dalej, ale już bez świadków, bez kłopotliwego wspólnika – Łunienki. A że bez dalszych prognoz? Cóż, jeśli „Korektura” się uda, cel życia Jurija Andropowa zostanie osiągnięty z nawiązką.
Sanitariusze, którzy przeszukiwali gruzowisko Ośrodka Siewiernouralskiego bardzo prędko natknęli się na ciała Łunienki i Lebiediewa. „Cyngla” Andropowa odesłano do kostnicy, natomiast latająca sanitarka KGB przewiozła Piotra Matwiejewicza do szpitala w Uchcie. Tam został umyty i opatrzony. Na szczęście nóż Łunienki nie uszkodził żadnego z istotnych organów. Znaleziono przy nim dokumenty na nazwisko Nikołaja Worobiowa i taśmę, która została doskonale spreparowana. Znajdowały się na niej nagrania muzyczne i dopiero bardzo skomplikowana obróbka pozwoliłaby wydobyć zaszyfrowane szczegóły „Korektury” lub słowa Andropowa o konieczności zabicia Breżniewa.
Młodzi funkcjonariusze z Autonomicznej Republiki Korni posłuchali muzyki i zawiedzeni odłożyli kasetę razem z dokumentami do osobistych rzeczy rannego. Mieli zresztą wielu rannych, głównie z zewnętrznych wartowni. Z pracowników przebywających w sektorach A i B nie ocalał nikt.
Lebiediew-Worobiow czuł się znacznie lepiej, niż to symulował. Lada moment spodziewał się, że w szpitalu pojawią się jacyś specjalni wysłannicy Andropowa i go zdemaskują. Dlatego już drugiego dnia zdecydował się na ucieczkę. Po drodze włamał się do magazynu, zabrał dokumenty i taśmę, a następnie po akrobatycznym rajdzie dachami i krótkiej, bardzo jednostronnej walce ze strażnikiem opuścił Uchtę. Los mu sprzyjał. Jego ucieczkę zauważono dopiero po sześciu godzinach. W papierach Łunienki znajdował się kwit z miejscowej przechowalni bagażu. Lebiediew udał się na dworzec autobusowy i już po chwili stał się właścicielem pokaźnej walizki, w której znalazł nie tylko sporo różnego rodzaju broni, ale i masę pieniędzy – głównie w walutach obcych, paszporty wielu krajów na rozmaite nazwiska, dowody osobiste – polskie, czeskie, enerdowskie oraz dokumenty i druczki in blanco niezwykle przydatne w zbiurokratyzowanym życiu Związku Radzieckiego. Był tam też komplet przyborów do charakteryzacji, kolekcja wytrychów, parę śmiercionośnych gadżetów, a nawet paczka prezerwatyw, co dowodziło, że Łunienko przygotowywał się wszechstronnie na każdą okazję.
Przedzieranie się przez ZSRR zajęło Piotrowi tydzień. Był w tym czasie ścigany, poszukiwany, ale z tego, co się zorientował, nie był to pościg o najwyższej klauzuli ważności. Czyżby jeszcze nie wiedzieli, kogo ścigają? Czyżby Andropow ogłosił desinteressement w jego sprawie? Dlaczego? Nie mieściło się to Lebiediewowi w głowie.
Zastanawiał się nad możliwością piętrowej prowokacji. Niemniej cały czas posuwał się dalej i dalej. W Mińsku omal nie został zatrzymany. Ale był to jednak dowód bardziej na nadgorliwość miejscowego patrolu niż efekt wielkiej obławy.
Za to w Brześciu bez problemów skorumpował celników i w zaplombowanym wagonie wiozącym zaopatrzenie dla Armii Czerwonej stacjonującej w podwarszawskim Rembertowie przekroczył granicę Imperium.
•
Jurij Andropow nie mógł od razu włączyć się do sprawy Ośrodka Siewiernouralskiego. Kiedy przybył do Workuty, otrzymał oczywiście wiadomość o wybuchu gazu w tajnym obiekcie. Natychmiast, udając szczere zainteresowanie, kazał powołać grupę śledczą pod kierunkiem zaufanego generała Martynowa. Równocześnie wysiał na miejsce jednego ze swoich ludzi, Maszerskiego, który miał kontrolować kontrolujących i dzielić się bezpośrednio z przewodniczącym wszystkimi ważnymi odkryciami. Ani Martynow, ani Maszerski nie mieli jednak pojęcia , co właściwie było przedmiotem studiów i analiz w Prognal-centrze.
Już po kilkunastu godzinach Andropow otrzymał listę poległych, rannych i zaginionych. Obejrzał ją w skupieniu. Gdy doszedł do pozycji 123: „Lebiediew – zabity” i 124: „Worobiow – ranny”, przewieziony do szpitala, szeroki uśmiech pojawił się na jego chmurnej twarzy.
– A więc cholerny Łunienko jeszcze raz przeżył ten „prawdziwy koniec świata”? Tym lepiej, jeszcze kiedyś może się przydać.
Przez chwilę zastanawiał się, czy wysłać do Uchty Maszerskiego, ale zrezygnował. Jak go poinformowano, stan rannego był niezły, a nikt, nawet Maszerski, nie powinien orientować się, że przewodniczący KGB raczy jakiegoś Worobiowa szczególnymi względami.
Po dwóch bardzo uciążliwych dniach Andropow dotarł wreszcie późnym wieczorem na swoją podmoskiewską daczę. Czuł się zmęczony, ale przed snem chciał jeszcze rzucić okiem na ostatnią wersję „Korektury”. Jako dobry szef lubił znać wszystkie szczegóły.
Rozpakował dyski przygotowane przez Lebiediewa i razem z Antonem zszedł do swojej „mózgowni”.
Dacza Jurija Andropowa, w porównaniu z willami innych członków Biura Politycznego, prezentowała się nader skromnie. Wyjątek stanowiła głęboka piwnica, doskonale opancerzona, zaopatrzona w agregat prądotwórczy, zbiorniki wody pitnej i komputer. Obok niego znajdowały się ekrany. Na większym Anton wyświetlił szefowi ogromną mapę globu pokrytą tysiącem wielobarwnych światełek, sygnalizujących komórki, w których jak korniki w drewnie działali ludzie KGB, GRU, Smierszu czy jeszcze innych siatek Imperium. Na mniejszych ekranach można było wywołać dane personalne dowolnego obywatela ZSRR, członka którejś z lewicowych partii Zachodu lub choćby prominentniejszego człowieka z wybranego kraju. Andropow należał do ludzi, dla których znacznie później miano wymyślić określenie: pracoholik. Lubił zabierać robotę do domu. Tu, na daczy, miał kopie zasobów Łubianki– Teraz do kolekcji przybyła mu „Korektora”.
– Nu, dawaj, Anton!
Asystent przewodniczącego włączył komputer, nacisnął przycisk uruchamiający program. I nagle stało się coś dziwnego. Rozległ się przeciągły pisk... Anton natychmiast zabębnił palcami w klawisze blokujące działanie programu, ale było już za późno. Wielka mapa na monitorze zaczęła znikać, całymi segmentami, najpierw zgasła Ameryka Północna, potem Południowa, dalej Afryka...
– Co się dzieje?
Upłynęło parę sekund, zanim zdesperowany adiutant wyłączył całe zasilanie i odłączył dysk przygotowany przez Lebiediewa. Potem ponownie włączył komputer.
Ekrany ziały czernią.
– Co to znaczy, Anton?
Asystent próbował jeszcze uruchomić KGB-owskie programy, przeglądał różne pliki, ale jedyną informacją, jaką uzyskiwał, było: „Skasowane”.
– Co to znaczy, Anton? – twarz Andropowa nabiegła krwią, a głos stał się chrapliwy.
Anton oczyma duszy zobaczył już pluton egzekucyjny i świeżo wykopany dół w pobliskim brzozowym lasku. Wyprężył się i wyrecytował na wydechu:
– Melduję posłusznie, towarzyszu przewodniczący, że nie wiem.
– Co takiego?
– Nie wiem, w jaki sposób dokonał tego ten sukinsyn Lebiediew, ale musiało być coś na jego dysku, czego nie zauważyliśmy w Ośrodku, i to coś uruchomiło mechanizm kasowania danych zawartych w pamięci naszego komputera.
– I wszystko zostało skasowane? Całe moje archiwum?
– Wszystko. Informacje znikały, jakby pożerał je jakiś wirus.
Z ust pryncypała wydobył się nieartykułowany ryk. Oczy wyszły mu z orbit, nogi odmówiły posłuszeństwa.
– Wody – jęknął cicho i osunął się na kanapę.
Wylew – przemknęło Anionowi przez myśl i choć kochał Andropowa bardziej niż pies swoją miskę, tym razem nie mógł się oprzeć wrażeniu, że takie rozwiązanie może być dla wszystkich najlepsze.
VII
Zastępca radcy handlowego ambasady USA w Warszawie obudził się z pierwszego snu dziwnie zdenerwowany. A on, wychowanek elitarnego college'u, o olśniewająco białych zębach i niezmiennie prawidłowym stolcu, nie denerwował się byle czym. Otworzył oczy. W sypialni było mroczno i cicho, zza okien dolatywało skrzypienie starych sosen i odległy, stłumiony hałas magistrali.
Wynajęta willa powinna być o tej porze całkowicie pusta, ale radca intuicyjnie wyczuwał czyjąś obecność.
– Margaret? – zapytał bez przekonania, tak jakby łudził się, że żona nieoczekiwanie przerwała swój urlop na Hawajach.
Ale to nie była ona. Z cienia nieoczekiwanie wyłonił się jakiś mężczyzna i bezceremonialnie usiadł na krześle obok tapczana. Nie zdradzał żadnego podobieństwa do żony. Margaret była drobną, brunetką o wielkim biuście. Intruz z mroku wyglądał na postawnego blondyna. Nie miał biustu, lecz ten brak rekompensował mu z naddatkiem niedbale trzymany pistolet z tłumikiem.
– Co pan tu robi? – wykrztusił wyrwany ze snu radca.
– Proszę zachowywać się spokojnie. Nie mam najmniejszego zamiaru pana zabić – przybysz mówił po polsku znacznie lepiej od gospodarza. Ale już po tym jednym zdaniu można było wyczuć ślady wschodniego rozlewnego akcentu.
– P-p-pan nie jest Polakiem? – wykrztusił radca. -Chce pan pieniędzy?
W półmroku błysnęły zęby nieznajomego.
– Jestem Rosjaninem. Przyszedłem porozmawiać. Jeśli pan sobie życzy, mogę mówić po angielsku.
Zachowywał się tak uprzejmie, że radca zaniepokoił się jeszcze bardziej i pomyślał o pistolecie, który zwykle leżał w szufladzie nocnej szafki. Zwykle... Teraz jednak szufladka była wysunięta na całą szerokość i prawdopodobnie dokładnie spenetrowana. Usiłując nadać swojemu głosowi maksymalnie spokojny ton, Amerykanin powiedział:
– Musiała zajść jakaś pomyłka. Jestem zastępcą radcy handlowego, nazywam się Norman...
Znów błysk zębów i szybka kontra.
– Wiem, że nazywa się pan naprawdę Coleman, podpułkownik Robert Coleman, szef specjalnej sekcji CIA w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. I proszę nie zaprzeczać, ponieważ wiem o panu sporo, nawet o tej grzesznej miłości z chłopcem w Pradze, która stała się powodem pańskiego przeniesienia.
Spocony Coleman aż uniósł się na łokciach.
– Kim pan jest, do cholery!?
– Moje prawdziwe nazwisko nic panu nie powie. Przyjmijmy więc, że zgodnie z dokumentami, którymi się posługuję, nazywam się Worobiow, Nikołaj Worobiow. Sądzę, że musicie mieć wtykę w ambasadzie radzieckiej, więc nie sprawi wam specjalnej trudności dowiedzenie się, że właśnie ktoś taki jest poszukiwany w ZSRR i całym bloku wschodnim pod zarzutem dezercji, nielegalnego przekroczenia granicy, ciężkich uszkodzeń ciała funkcjonariuszy...
– Rozumiem. Chciałby pan naszej pomocy w przedostaniu się na Zachód – rzekł, oddychając z wyraźną ulgą Coleman.
– Najpierw sam chciałbym wyświadczyć wam przysługę, która powinna uwiarygodnić mnie w waszych oczach, a jednocześnie wyjaśnić, jaki charakter mogą mieć nasze stosunki.
– Przysługę?
– Dokładnie za trzy dni, wkrótce po przyjęciu w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Filmowców, były gubernator Kalifornii Ronald Reagan dostanie ciężkiego ataku serca. Prawdopodobnie przeżyje, ale będzie musiał wycofać się z kandydowania do Białego Domu.
– Ależ Reagan nie zgłosił oficjalnie swojej kandydatury! Tym łatwiej przyjdzie mu się wycofać...
– Z pana tonu wynika, że nie będzie to zwykły atak serca...
– Nie, zbiegnie się to z wizytą bułgarskich filmowców i wypiciem pewnej dość specyficznej kawy. Osoba, która sporządzi tę niezwykłą mieszankę, to niejaki Wyłko Iwanów, kierownik produkcji Bałkan-Filmu. Od wczoraj zamieszkujący w Motor's Inn w Pasadenie. Proponowałbym, żeby wasze służby przetrząsnęły jego bagaże.
Coleman otworzył z podziwu usta, mimo że przeszkolono go, aby się niczemu nie dziwił.
– Do licha! Jest pan albo jasnowidzem, albo hochsztaplerem, Worobiow.
– A może po prostu z racji obowiązków służbowych znam niektóre tajne plany moich dotychczasowych mocodawców?
– Dlaczego w takim razie zdecydował się pan nam pomagać?
Lebiediew wstał.
– Przyjmijmy jedną zasadę w naszych kontaktach, panie Coleman. Nie zadajecie mi żadnych pytań, nie śledzicie mnie i nie staracie się mi niczego utrudniać. Sam, z własnej woli, mogę wam udzielić wielu bezcennych informacji, ale na moich warunkach. Czy to jasne?
Coleman kiwnął głową. Co innego mógł zrobić o trzeciej nad ranem bezbronny oficer CIA na odległej placówce w Warszawie?
Sytuacja wyglądała na bezprecedensową. Coleman -człowiek o stałym i dobrym mniemaniu o sobie – nie lubił takich sytuacji. Nie podobała mu się ani wizyta nocnego gościa, ani jej przebieg, a już najbardziej sposób, w jaki Lebiediew opuścił willę. Po prostu otworzył okno balkonowe, zeskoczył z tarasu i zniknął w porannej mgle. Coleman zastanawiał się, czy tę wizytę zauważył tajniak SB, od wielu miesięcy zajmujący drewniak vis-a-vis jego frontowych okien. Doszedł jednak do wniosku, że o tej porze komunistyczni tajniacy też śpią.
O świcie poirytowany podpułkownik dotarł do ambasady i z centrum łączności przekazał swojemu szetowi zaszyfrowany komunikat o nocnym gościu.
-Będę jutro – nadeszła odpowiedź z Langley. Następnie jako pilną przesłał informację o bułgarskich filmowcach i ich planach co do Reagana. Nastąpiła mała przepychanka na linii CIA-FBI, ale wszystko potoczyło się dobrze. Gdy czarnoskóra sprzątaczka, która nagle pojawiła się na drugim piętrze Motor's Inn w Pasadenie, odkryła w bagażu Wyłko Iwanowa spory zapas proszku mogącego wywołać wylew nie tylko u siedemdziesięcioletniego aktora, notowania Colemana w Centrali bardzo wzrosły. Wprawdzie jakiś kalifornijski idiota chciał zwinąć od razu całą bułgarską ekipę, ale miejscowy major FBI, o inteligencji wyższej od przeciętnego posterunkowego, zdecydował, że dla bezpieczeństwa gubernatora zamieni się niebezpieczny proszek na coś zupełnie nieszkodliwego i spróbuje nakryć Iwanowa na gorącym uczynku.
Larry O'Connor, dystyngowany generał o ciężkim spojrzeniu faceta, który przesłuchiwał niejednego bolszewika, pojawił się w Warszawie w piękny czerwcowy wtorek.
Rozmowę z Colemanem zaczął od konwencjonalnych podziękowań, skończył miażdżącą reprymendą.
– Jak mogłeś wypuścić tego człowieka?
– Miał mnie na muszce i wyskoczył przez okno...
– A automatyczna blokada?
– Nie zdążyłem jeszcze założyć. Zresztą, po co miałbym z nim walczyć? Zjawił się z ważnymi informacjami, pełen dobrych intencji.
– I oczywiście nie wiesz, gdzie go szukać?
– Ma się do mnie odezwać.
– Świetnie. Złota rybka z KGB ofiarowuje nam swoje usługi, ale nie daje się złapać. I na dodatek nie wiemy, dlaczego to robi, jaki jest cel jej bezinteresownych działań!
– Wiesz tyle co ja, Larry. Słuchałeś nagrania.
– Dobrze, że chociaż magnetofon włącza się samoczynnie.
– Mamy też odciski palców Worobiowa. Przekazałem je do Centrali.
– Wiem, po pierwsze to nie jest Worobiow. Żaden z stu piętnastu ludzi o tym nazwisku, których mamy w ewidencji, nie pasuje do rysopisu naszego ptaszka. Na szczęście sprawdzono przesłane przez ciebie odciski palców I jest rezultat. Parę lat temu nasz agent, pseudo „Student”, próbował zbliżyć się do tego osobnika we Wrocławiu. Wówczas bez skutków. Lebiediew był wtedy młodym żądnym kariery czekistą.
– A więc nazywa się Lebiediew!?
– Tak, Piotr Lebiediew, lat dwadzieścia osiem, starszy lejtnant KGB, programista komputerowy dużej klasy. Z tego, co udało się nam ustalić, pracował w jakiejś tajnej jednostce, ale nawet nasz człowiek na Łubiance nie potrafił określić jakiej.
– Superutajnienie?
– Mamy jeszcze parę faktów, być może nie bez związku z naszym „przyjacielem”. Tydzień temu nasze satelity doniosły o silnej eksplozji gazu na Uralu. Były doniesienia o sporej liczbie rannych w szpitalach na terenie Autonomicznej Republiki Korni. Oczywiście ani słowo na ten temat nie pojawiło się w radzieckich mediach. Według naszych danych, w miejscu eksplozji znajdował się jakiś obiekt będący pod szczególną ochroną sowieckiej bezpieki. Ale to nie koniec. Rzeczywiście od kilku dni trwa w Sowietach poszukiwanie niejakiego Worobiowa. Wewnętrzny komunikat milicji mówi o rannym, niezrównoważonym psychicznie osobniku. Podawany rysopis zgadza się z rysopisem Lebiediewa, jakim dysponujemy. Ważne, że pierwszy list gończy pochodzi z Uchty.
– Mógł tam uciec ze szpitala! Tylko dlaczego?
– To nie koniec rewelacji. Szefostwo dostało supertajną depeszę od „Magmy”.
– Ten nasz człowiek pracujący na Kremlu?
– Powiedzmy: w pobliżu. Andropow nie pojawił się na ostatnim posiedzeniu Biura Politycznego.
– Czyżby niełaska?
– Wiemy, że w dwie noce po eksplozji na Uralu obudzono w nocy kilku wybitnych kardiologów i neurologów, specjalistów od wylewów. Kogoś ważnego reanimowano w kremlowskiej lecznicy.
– Do licha, czyżby oberżandarm miał się przekręcić?
– Nie, wiemy już, że żyje i wraca do zdrowia. Ale w jakim jest stanie, tego nikt nie wie. Po wylewie jedni tracą władzę w kończynach, inni mowę.
– Uważasz, że ma to związek z Lebiediewem?
– Jestem przekonany, że tak ważny krok jak planowany zamach na Reagana musiał być podjęty na samej górze. Wiemy jednak, że nie w Biurze Politycznym ani w szerokim składzie kierownictwa Bezpieczeństwa.
– Czyli?
– Trudno mi to wyjaśnić. Wygląda na to, że przewodniczący Andropow zaczął akcję na własną rękę, a jeden starszy lejtnant mu w tym usilnie przeszkadza. Tak czy siak, kluczem do wszystkiego jest Lebiediew. I twoja głowa, Bob, żeby jak najszybciej znalazł się w naszych rękach.
VIII
Piotr Lebiediew wiedział oczywiście, jakie ryzyko wynika z nawiązania przezeń kontaktów z Amerykanami, ale nie miał wyjścia. W odróżnieniu od Łunienki, nigdy nie był na Zachodzie, toteż nie miałby tam żadnych szans w rozgrywkach z najemnymi mordercami.
Co innego w ZSRR czy nawet w Polsce. Tu czuł się jak u siebie. Nie mógł wprawdzie odnowić kontaktów ze swoimi przyjaciółmi z dawnych lat, ale miał bardzo dobre dokumenty na nazwisko Andrzeja Krzyskiego z Wrocławia i do tego sporo pieniędzy. Zadbał o zmianę swojej aparycji i bez żadnych trudności zameldował się w dość podłym hotelu MDM na placu Konstytucji. Lekko zgarbiony, szpakowaty facet z workami pod oczami, cuchnący mieszanką przemysławki i przetrawionej wódeczki, nie odbiegał wyglądem od standardowego Polaka „na delegacji”.
Poza tym sprzyjało mu szczęście. Dość łatwo nawiązał kontakt z Colemanem (wystarczająco szybko, aby ocalić Reagana) i teraz miał półtora tygodnia do kolejnej akcji Przeciw „Korekturze”. Trochę się trapił, że w swoich działaniach musi opierać się wyłącznie na pamięci. Nie mógł sięgnąć do bezcennych danych ze swojej taśmy. Dopiero komputer mógł z dźwiękowego nagrania wydobyć właściwy tekst. Niestety, w 1978 roku profesjonalne komputery nie należały w Polsce do sprzętu, który można było kupić w sklepie „1001 drobiazgów”.
Atoli już następnego dnia po rozmowie z agentem CIA idąc przez plac Jedności Robotniczej, natknął się na Pawła Mireckiego, kolegę ze studiów we Wrocławiu, wówczas fanatyka komputerowego jak on. Paweł nie rozpoznał go, zresztą konwersował zaciekle z jakąś przystojną studentką. Gdy się rozstali, Lebiediew podążył za dziewczyną i dość łatwo nawiązał z nią znajomość. Mimochodem zapytał o ostatniego rozmówcę. Mirecki, jak się okazało, był już adiunktem na jednym z wydziałów Politechniki Warszawskiej i zajmował się najnowszymi generacjami komputerów.
Piotr zaryzykował dekonspirację, szybko powrócił do swojego prawdziwego wyglądu i odszukał Mireckiego w stołówce profesorskiej. Ten rozpoznał go natychmiast, pokazał mu swoje laboratorium, a później zaprosił do domu. Mieszkał z młodą żoną w pobliskim hotelu asystenckim. Wieczorem w trójkę popili ostro, wspominając studenckie czasy. Lebiediew przedstawił się jako uczestnik delegacji rządowej ZSRR na jakąś naradę w ramach RWPG. Mirecki, członek partii, choć prywatnie zaciekły antykomunista, nie dążył do rozmów na ten temat.
Koło północy umiejętnie zaaplikowane pastylki sprawiły, że gospodarze posnęli jak aniołki. Piotr zabrał Mireckiemu klucze i pomknął na Politechnikę. Sforsowanie drzwi nie sprawiło mu trudności, podobnie jak dotarcie do pracowni i uruchomienie aparatury. Trzy godziny spędził przy monitorze, przebijając się do zaszyfrowanego tekstu. Potem przesłuchał go trzy razy, odświeżając pamięć. Lekko się zdenerwował, kiedy dostrzegł, że również zamach na profesora Brzezińskiego został przewidziany na czerwiec. Nie na lipiec, jak mu się dotąd wydawało.
Gdy powrócił do hotelu asystenckiego, Mireccy nadal spali. Półnaga Elżbieta wyglądała nawet dość ponętnie, ale Lebiediew nie lubił wykorzystywać łatwych sytuacji.
Przewrócił stół, obudził gospodarzy i zaczął się czule żegnać.
– Wybacz, Piotr, urżnąłem się jak świnia – bełkotał Paweł. A Elżbieta przewróciła się tylko na drugi bok.
– Jak spotkanie, to spotkanie – powiedział filozoficznie Lebiediew.
W bramie założył perukę, podmalował oczy, nałożył okulary, zgarbił się i podreptał do hotelu. W recepcji dwie dziewczyny i portier popijali herbatkę. Po chwili pojawiła się trzecia – telefonistka z centrali. Ładna, świeża panienka z buzią jak maślana bułeczka. Piotr puścił do niej oko i poczłapał do pokoju. W kwadrans później odebrał telefon.
– Czy pan zamawiał budzenie? – szczebiotała „Bułeczka”.
– Nie, wręcz przeciwnie, mam kłopoty z zaśnięciem.
– Nie mogę wyjść z centralki, ale... – głosik zawahał się – mogłabym opowiedzieć panu bajkę. – A może to ja pani opowiem? – Proszę, drzwi nie są zamknięte. Piotr obawiał się trochę, że może zdradzić go akcent, ale miał przygotowaną na wszelki wypadek wersję, że jego rodzina repatriowała się ze Lwowa do Wrocławia dopiero w latach sześćdziesiątych. Okazało się jednak, że nie musiał wcale rozmawiać.
Rano z automatu zatelefonował do Colemana. Radca nie ukrywał swojej radości. Lebiediew wspomniał o kopercie, którą na nazwisko Kwiatkowski zostawił u szatniarza w pobliskim Klubie Aktora. Było tam zdjęcie Piotra potrzebne do wyrobienia amerykańskiego paszportu na dowolne personalia. (Lebiediew miał – rzecz jasna -paszport Łunienki wystawiony na nazwisko niejakiego Richarda Owensa z Cleveland, ale nie zamierzał się tym chwalić. Wolał, aby CIA była przekonana, że jest od niej w pełni zależny).
– Kiedy się spotkamy? – zapytał zniecierpliwiony Coleman.
– Jutro, kiedy przygotujecie dokumenty.
– Nie wiem, czy zdążę.
– Jutro o szesnastej na najwyższym piętrze Pałacu Kultury – stwierdził kategorycznie Piotr i odwiesił słu chawkę.
– Mamy go – cieszył się Larry O'Connor. – Kiedy spotka się z tobą, dodamy mu ogonek, którego już nie zgubi. Poznamy jego ścieżki i kryjówki, a potem w odpowiednim momencie capniemy.
– Chciałbym mu na razie pozostawić pewną swobodę ruchów, niech nabierze do nas zaufania... – oponował Coleman.
– Jaki czekista może mieć zaufanie do człowieka z CIA?
– Daj mi spróbować. I niech nasi ludzie działają ostrożnie.
O'Connor nie dysponował w Warszawie licznym personelem. Na spotkanie z Lebiediewem ściągnął wszystkich, których miał. Jeden agent czuwał przy windach, drugi przy głównym wejściu do PKiN, dwóch w samochodach zaparkowanych przed Teatrem Dramatycznym. Sam O'Connor pojechał na górny taras. W teczce miał ukryty bardzo czuły mikrofon kierunkowy. Z kilkudziesięciu metrów mógł nagrywać każdą rozmowę.
Coleman przyjechał punktualnie o szesnastej. Wbiegł na schody usytuowane centralnie pod neonem, który nieudolnie przykrywał wyżłobione w piaskowcu imię i nazwisko dobroczyńcy ludzkości, Józefa Stalina. Kiedy zamierzał wejść do środka, wysoka, średniej urody kobieta wzięła go pod ramię.
– Przespacerujemy się – powiedziała.
– Worobiow? – wykrztusił agent. – Nie jedziemy na górę?
– Nie, spacer lepiej nam zrobi.
Ominęli skrzydło pałacu, w którym mieścił się Teatr Lalka i podeszli do oczekującej taksówki.
– Na Tamkę! – powiedział głośno Piotr.
Coleman dostrzegł kątem oka, jak zza rogu wyłania się jeden z samochodów O'Connora. Ruszyli. Żółty, odrapany fiat trzymał się w bezpiecznej odległości za taksówką. Lebiediew milczał, ale kiedy dojechali do Traktu Królewskiego, dał taksówkarzowi krótkie polecenie:
– Teraz w Nowy Świat!
Coleman przełknął ślinę. Ogon został zgubiony. Nowy Świat, najelegantsza ulica późnogierkowskiej Warszawy od pewnego czasu była zamknięta dla prywatnych samochodów osobowych.
Wysiedli przy Wareckiej i skręcili w gmatwaninę pasaży, zaułków i podwórek.
– Co to wszystko znaczy? Nie ufa pan nam, panie Worobiow? – powiedział poirytowany agent.
– Powiedzmy: jestem ostrożny! Ma pan dla mnie paszport?
– Oczywiście. Ale co z dalszymi informacjami dla mnie?
– Są. W przyszły wtorek jest planowany zamach na profesora Zbigniewa Brzezińskiego.
Coleman cichutko zagwizdał. Lebiediew kontynuował:
– Profesor udaje się tego dnia na wykład do akademii West Point samochodem z Nowego Jorku. Na Palisadę Interstate Park Way, przed zjazdem do Englewood, mijający go szofer potężnej chłodni straci nagle panowanie nad kierownicą i strąci wóz profesora z autostrady. – W tym momencie Piotr przerwał i z pewną satysfakcją obserwował pobladłą twarz Amerykanina. – Prawdopodobnie waszym ludziom powie coś nazwisko Tino Mori. Osobnik ten ma warsztat samochodowy w pobliżu Jamaica Avenue i opinię najlepszego fachowca od katastrof samochodowych na zachodniej półkuli. Rano, we wtorek, Tino będzie oczekiwać ze swoją chłodnią w motelu Seacaucus na informację z Manhattanu, jakim wozem pojedzie profesor. Stamtąd wyruszy na śmiertelny rajd – ponownie urwał i spojrzał na zdumionego Colemana. – Te informacje powinny wam wystarczyć. Założenie podsłuchu w warsztacie i motelu też nie sprawi wam chyba kłopotu. A zatrzymanie samochodu na drodze to również nie jest problem.
– Ale kto? – wykrztusił po chwili Coleman. – Kto za tym stoi i po co to wszystko robi? Andropow? Lebiediew pokręcił głową.
– Proszę nie zmieniać reguł gry, Coleman. Teraz najważniejsze ocalić bezcenną profesorską główkę, nieprawdaż? Odezwę się za kilka dni. A na razie żegnam.
Piotr skręcił z Rutkowskiego w jakąś bramę i wtopił się w tłum. Coleman, ciągle pod wrażeniem spotkania, ruszył przed siebie. Pod kawiarnią Szwajcarska czekał na niego O'Connor.
– W porządku – generał klepnął agenta w ramię.
– Jak to w porządku? Przecież wywiódł nas w pole!
– Bez przesady. Owszem, jego pomysł skręcenia w Nowy Świat był niezły, ale zabezpieczyłem się i na taki wariant. Cały czas miałeś przy sobie impulsator wskazujący nam, gdzie jesteście. Dick od dziesięciu minut szedł za wami. Potem skręcił za Lebiediewem. Dalej naszego czekistę przejmą George i Maud.
W dwie godziny później O'Connor był w jeszcze lepszym humorze.
– Mamy ptaszka! – zawołał, nalewając drinka Colemanowi. – Zamieszkał w hotelu MDM jako Andrzej Krzyski. Już go nie zgubimy.
– Świetnie – ucieszył się podpułkownik.
– To jeszcze nie koniec ciekawych wiadomości. George, idąc za Rosjaninem, zaobserwował, że Lebiediew zaszedł do Orbisu na Brackiej. Mikę zajął miejsce w kolejce tuż za nim.
– Wybiera się w podróż?
– Kupił miejscówkę do Krakowa na najbliższą środę.
– Ciekawe. Z tego, co wiem, tego dnia nie dzieje się tam nic ważnego, żadnych międzynarodowych wizyt, delegacji, a w czwartek jest święto.
– Jakie święto? – zainteresował się generał.
– Jako katolik powinien być pan zorientowany lepiej ode mnie. Boże Ciało. Szansa do największych legalnych demonstracji pod gołym niebem dla nie skomunizowanych Polaków.
– Wiem, Kraków to ośrodek niezwykle żywej opozycji. Przypuszczasz, Bob, że może dojść do jakichś poważniejszych wystąpień?
– Sądzę, że powinniśmy być na miejscu i nie spuszczać Lebiediewa z oczu.
-Tak – zgodził się O'Connor i zabrzmiało to bardzo poważnie. – Jeszcze jedno, rozmawiałem przed chwilą Waszyngtonem i dowiedziałem się czegoś zdumiewającego Brzeziński miał mieć wykład w West Point w poniedziałek. Dopiero godzinę temu poinformował, że przekłada go na wtorek. W poniedziałek ma w Nowym Jorku pogrzeb zmarłego wczoraj przyjaciela.
– Jak to? – zdumiał się podpułkownik. – To znaczy, że Lebiediew wiedział o zmianie terminu wykładu jeszcze przed Brzezińskim? Jak to możliwe?
– Nie wiem, jak to możliwe, ponieważ do tej pory nie wierzyłem ani w magię, ani antycypację. Wygląda jednak na to, że nasz przyjaciel zna nie tylko plany KGB, ale orientuje się również w ich rezultatach, słowem: zna przyszłość! Uważam, że powinniśmy go natychmiast zdjąć i przesłuchać.
– Pozwól mu, Larry, pojechać do Krakowa. Być może zobaczymy go w akcji, a potem będzie twój.
– Ustąpię ci, Bob, ale pamiętaj, ostatni raz.
Morze głów wypełniało krakowski rynek. Dzwony dudniły jak oszalałe, podrywając ponad attykami Sukiennic gromady gołębi. O'Connor, który zajął stanowisko na mansardzie wysokiej kamienicy, obserwował czoło procesji, łopoczące chorągwie, wreszcie baldachim, a pod nim niosącego złocistą monstrancję arcybiskupa Krakowa. Karol Wojtyła miał spore dossier na swój temat w CIA, ponieważ było prawie pewne, że po śmierci kardynała Wy-szyńskiego obejmie stanowisko prymasa Polski. Wprawdzie mógł liczyć się z opozycją, i to nie tylko komunistycznej władzy, która poniewczasie żałowała swojej zgody na ingres biskupi młodego stosunkowo księdza, ale również najbardziej konserwatywnych kół Episkopatu, dla których był zbyt przebojowy.
Generał odszukał stojącego pod Sukiennicami Colemana, jednego z pięciu ludzi, których rozstawił na rynku. Szósty, George, nie odstępował Lebiediewa na krok. Sygnał z impulsatora wskazywał, że obaj znajdowali się w najgęstszym tłumie, w pobliżu baldachimu i hierarchy.
Co rosjanin zamierza? – głowił się Larry. Przesuwając lornetkę po twarzach ludzi zatrzymał się na mężczyźnie, który wysunął się przed Sukiennice i stał nieruchomo opodal miejsca, gdzie od wieków wisiał nóż, którym jeden z budowniczych wieży Mariackiej miał zamordować swojego brata, konstruktora drugiej wieży Osobnik był korpulentny, ubrany niedzielnie i chyba bardzo zapobiegliwy, ponieważ mimo bezchmurnego nieba zawiesił sobie na przedramieniu parasol. Zapewne krakus wyznawał starochińską zasadę: „Parasol noś i przy pogodzie”. Ogarnęły go już pierwsze szeregi procesji, ale zamiast pójść razem z tłumem, mężczyzna stał nieporuszony. Przeżegnał się, kiedy mijał go krzyż, ale generał pochodzący z pobożnej irlandzkiej rodziny zauważył, że zrobił to jakoś zbyt gorliwie, zbyt teatralnie. Larry nie mógł oderwać oczu od tego człowieka. Kiedy jednak zasłoniły go kościelne chorągwie, generał odszukał w tłumie Lebiediewa. Rosjanin szedł o dwa kroki od mężczyzny niosącego jeden z trzonków baldachimu. Był czujny jak zawodowy ochroniarz. Jego oczy pracowały nieustannie. Czyżby się czegoś obawiał?
Przy Sukiennicach zrobił się jeszcze większy ścisk. Mężczyzna z parasolem znalazł się w głównym nurcie procesji. Od kardynała Wojtyły dzieliły go już tylko dziewczynki sypiące kwiaty. Zrobił jeszcze dwa kroki i naraz upuścił parasol. Natychmiast pochylił się, aby go podnieść. Ale Lebiediew był szybszy. Chwycił rączkę i wymacał ukryty w niej cyngiel wiatrówki. Grubasek energicznie chwycił za drugi koniec, a wolną rękę wsunął za pazuchę płaszcza.
– Ostorożno – syknął przez zęby Piotr. Słysząc język rosyjski, właściciel parasola zdębiał. To go zgubiło. Lebiediew uruchomił spust, z czubka parasola wystrzeliła igiełka i wbiła się prosto w gardło grubaska. Ten tylko dziwnie zabełkotał...
Wszystko trwało może trzy sekundy. Larry ze swojego punktu mógł jedynie zobaczyć, jak Lebiediew cofa się w tłum, a tęgi mężczyzna chwieje się na nogach. Nikt niczego nie zauważył. Ani rozśpiewani ludzie, ani straż porządkowa, ani żaden z księży. Niedoszły zamachowiec, ksztusząc się i łapiąc powietrze, dobrnął do muru i tam osunął się na ziemię. Procesja poszła dalej.
Wojtyła? – przemknęło przez myśl O'Connorowi. – Katolicki hierarcha miał być trzecią ofiarą Andropowa. Ale jaki to mogło mieć sens?
Tymczasem Lebiediew wydostał się z tłumu i zniknął w pobliskiej bramie. Drogę na podwórko uniemożliwiały zamknięte drzwi. Przygotowany na tę okoliczność wyciągnął klucz. Kiedy zadyszany Mikę wpadł do bramy, Piotr już zamykał drzwi z drugiej strony.
Pięć minut potem krakowskie Planty przekroczyła dziarska, postawna zakonnica. Wsiadła do tramwaju...
O'Connor szalał. Również Coleman dwoił się i troił. Nieliczna ekipa amerykańska obstawiła dworce – Główny i Płaszów, lotnisko w Balicach. Sam Coleman warował przy dworcu autobusowym. Wszystko na nic. Lebiediew jakby się rozpłynął. Może gdzieś się ukrył?
Do hotelu Pod Różą, gdzie zostawił pustą walizkę i swój polski dowód osobisty, już nie wrócił. Nie opuścił również miasta żadnym publicznym środkiem lokomocji.
– Straciliśmy go – warczał Larry. – Dobrze, że nie poinformowałem centrali, jakiego to ptaszka mieliśmy w ręku.
– Może się jeszcze odezwie – pocieszał się Coleman. -Mam informatorów w całym kraju. Spróbujemy go namierzyć... Poza tym, jeżeli zechce z naszym paszportem przedostać się do któregokolwiek kraju Wspólnoty, Interpol zatrzyma go dla nas.
– A jeśli po wykonaniu zadania, którego sensu nie rozumiemy, wróci do Rosji? Cała nadzieja, że wyciśniemy coś z Tino Moriego.
W tym samym czasie na skraju miasta gadatliwy kierowca wywrotki zabrał z pobocza wysoką zakonnicę. Chciała jechać do Katowic. Szofer obiecał dowieźć ją do Olkusza, skąd powinna znaleźć dalszą okazję.
Oczywiście Śląsk nie był celem Lebiediewa. Zakładał jednak, że ludziom O'Connora nie przyjdzie do głowy szukać go w katowickim ekspresie zdążającym do Gdańska.
IX
Atak przewodniczącego okazał się mniej groźny niż to wyglądało w pierwszej chwili. Jeszcze tej samej nocy konsylium kremlowskie stwierdziło, że szef Komitetu Bezpieczeństwa będzie żyć, musi tylko wypocząć. I po dwóch dniach Andropow poleciał na Krym. Na „Korekturę” nie miał wpływu, zamierzał więc poczekać i zobaczyć, jak spiszą się ludzie Łunienki. Gdyby wszystko się udało, wówczas sam spróbowałby usunąć Breżniewa i Susłowa.
Na Krymie dopadła go wiadomość o zniknięciu Worobiowa. Zdumiał się. Łunienko nie miał najmniejszego powodu, żeby uciekać ze szpitala, nie przekazując mu na ten temat informacji. Jako jedyny znał numer telefonu na daczę przewodniczącego (zainstalowany specjalnie do kontaktów z nim).
Sprawa stała się jasna, gdy zapoznał się z rysopisem pacjenta z Uchty.
Szkoda, że Lebiediew postanowił zdradzić – pomyślał z goryczą Andropow. – Ma dobre pomysły! Zamienić swoje dokumenty na papiery Łunienki.
Oczywiście natychmiast zażądał informacji o losie zwłok znalezionych i określonych jako „Lebiediew”. Otrzymał odpowiedź: „Po identyfikacji zostały skremowane”.
Andropow przyjął wiadomość apatycznie. Ciągle czuł się źle i najwięcej uwagi poświęcał swojemu zdrowiu. Może uznał „Korekturę” za przegraną? Chory, pozbawiony danych, nie mógł nawet ostrzec ludzi Łunienki, by zmienili plany. Nakazał jedynie pilniejsze poszukiwanie Lebiediewa. Wszystko wskazywało na to, że ten skierował się do Polski. Należało zbadać miejscowe kontakty Piotra z czasu studiów, a także roztoczyć silniejszą obserwację nad rezydenturami obcych wywiadów w Warszawie -w grę wchodzili Amerykanie, Niemcy, Anglicy i Francuzi.
W podmoskiewskiej daczy Andropowa pozostał na stanowisku Anton. Gdy pierwszy gniew minął, przewodniczący wybaczył sekretarzowi mimowolne zniszczenie archiwum. Któż zresztą mógł przewidzieć, że Lebiediew wgra na dyski z danymi „Korektury” zmyślny program automatycznie kasujący całą zawartą w pamięci komputera bazę danych i wszystkie programy operacyjne.
Tymczasem Anton miał jeszcze inny grzech na sumieniu. Choć pozornie niemy i wierny jak pies, wyróżniał się właściwą ludziom inteligentnym dużą dozą ciekawości. I dlatego w tajemnicy przed szefem zapoznał się ze szczegółami zarówno „Prognozy”, jak i „Korektury”. I początkowo plany bardzo mu się podobały. Jednak w którymś momencie znalazł przewidywania dotyczące jego własnych losów. W wersji „normalnej” miał w latach dziewięćdziesiątych zostać za rządów prezydenta Jelcyna jednym z szefów tajnych służb, według „poprawionej”, po krótkotrwałym gubernatorowaniu podbitej Francji, czekała go śmierć z rąk bojowników miejscowego ruchu oporu na drodze do rezydencji w Fontainebleau. I to mu się nie spodobało. Toteż kasację danych przyjął z ulgą jako naturalny koniec programu, zwłaszcza gdy na podstawie nadesłanego z Uchty rysopisu stwierdził, że poszukiwany Worobiow nie jest Łunienką, tylko najprawdopodobniej Lebiediewem. Informacje na ten temat posłał szefowi na Krym z opóźnieniem, podobnie jak przeciek z CIA o udaremnieniu zamachu na Reagana.
Po reakcji szefa na te wiadomości Anton miał pełne prawo spodziewać się, że to już koniec sprawy. Mylił się niestety.
Część zwłok pracowników i funkcjonariuszy ochrony Ośrodka Siewiernouralskiego przetransportowano na poligon w Peczorze – tu próbowano dokonywać identyfikacji. Podczas odgruzowywania i w trakcie akcji wyładunkowej panował ogromny bałagan, nie dziw więc, że zdarzały się pomyłki.
I tak pokrwawioną bluzę z nazwiskiem: „Lebiediew” Przypisano do ciała jasnowłosego sierżanta, dowódcy patrolu ochrony, przygniecionego odłamkami o kilkadziesiąt metrów od miejsca pojedynku Piotra z Łunienką. Zaś identyfikator sierżanta znalazł się jakimś cudem przy potężnych zwłokach arcymordercy. Blondyn nazywał się Witalij Masłow i pod tym nazwiskiem przewieziono Łunienkę do baraku zastępującego kostnicę.
Nazajutrz miano wszystkich pogrzebać.
Młodziutki Aram Abegian pilnujący baraczku śmiertelnie bał się zmarłych. Nigdy dotąd nie widział tylu trupów. Nie przewidywał, że za parę lat sam stanie się ofiarą rzezi w dolinie Pandsziru, a afgańscy mudżahedini zadbają, aby umierał długo i boleśnie.
Na razie był młodym komsomolcem z Erewanu, pełniącym swoją pierwszą służbę. Tkwił przy baraku i dygotał. Noc była chłodna. Księżyc oświetlający surowy pejzaż tajgi przywodził mu na myśl stare opowieści o upiorach, strzygach i wampirach powstających nocą z grobów.
W dali zahukała sowa polarna. Zadrżał. A potem zganił się w duchu.
Czego ja się właściwie boję? Trup jest trupem. Białkowym urządzeniem, w którym wyłączono mechanizm.
I już zdrowe marksistowskie podejście miało zatriumfować w umyśle młodego Ormianina, gdy z wnętrza baraku dobiegło skrzypnięcie. Zdrętwiał. Włosy stanęły mu dęba.
To musi być wiatr – podpowiedziała racjonalistycznie komsomolska część duszy.
Na nieszczęście noc była bezwietrzna. A skrzypnięcie powtórzyło się. Aram z trudem powstrzymał się przed ucieczką. Zastanawiał się, co robić. Podnieść alarm i... ośmieszyć się? Powody skrzypnięć mogły być zgoła prozaiczne. Już w trakcie akcji ratunkowej złapano żołnierza, który ściągał zmarłym obrączki. Do baraku mógł więc zakraść się kolejny złodziejaszek nieświadom, że prócz ciał i prześcieradeł nie pozostało tam już nic.
Abegian otworzył drzwi i zapalił latarkę. Leżące pod prześcieradłami zmasakrowane ciała wyglądały spokojnie i banalnie. Ormianin oświetlał kolejne rzędy, zaglądał pod prycze... Nikogo!
Ale oto i przyczyna szmeru. Z jednego z ciał zsunęło się prześcieradło. Aram oświetlił kartkę przyczepioną do stopy potem przeniósł blask latarki na korpus i głowę denata oznaczonego jako Witalij Masłow. I wtedy w pokrytej zakrzepłą krwią twarzy-masce powoli otworzyło się jedno oko!
Wiadomość, że jeden z uznanych za zabitych – Witalij Masłow – ożył, nie wzbudziła wielkiego zainteresowania Martynowa, nie wywarła też większego wrażenia na Antonie. Zmienił się tylko bilans w tajnym raporcie określającym liczbę zmarłych, rannych i zaginionych.
„Witalija Masłowa” poddano intensywnej reanimacji i -ku zdumieniu lekarzy – każdy kolejny dzień wskazywał, że jednak przeżyje. Kula, która zmasakrowała mu twarz, nie uszkodziła mózgu. Po tygodniu odzyskał przytomność. Nie prostował, kiedy mówiono do niego: „Towarzyszu Masłow”.
Po dwóch tygodniach podniósł się z łóżka. Niezgrabnie kuśtykał z nogą i ręką w gipsie. Wcześniej przeanalizował całą sytuację. Domyślił się, że Lebiediew przeżył, a przypadkowa pomyłka z Masłowem sprawiła, że i Lebiediewa uznano za zmarłego.
Umarłem po raz drugi, do trzech razy sztuka – uśmiechnął się w duchu.
Odwiedzającym go lekarzom skarżył się na zaniki pamięci. To samo twierdził podczas rozmowy z Martynowem. Generał przesłuchiwał go krótko i szybko pożegnał, kiedy zorientował się, że sierżant Masłow niewiele wiedział o Ośrodku, do którego straży należał, a katastrofę scharakteryzował lakonicznie: „Nagły, niesamowity wybuch”.
Tylko przez moment, kiedy wpatrywał się w zmasakrowaną twarz Łunienki, dowódcy zdawało się, że kiedyś już widział tego człowieka. Wasyl wstrzymał oddech, to przecież generał przed laty przemawiał na jego pogrzebie. Jednakże Martynow niczego nie skojarzył, zwłaszcza że miał teraz inne ważne sprawy do załatwienia.
Chodzenie przychodziło Wasylowi z dużym trudem. Ale już pierwszego wieczoru, kiedy wstał, udało mu się do trzeć do telefonu. Wykręcił zastrzeżony numer daczy Andropowa. Odezwała się automatyczna sekretarka.
– Tu „Gronostaj”, żyję – rzekł krótko i podał numer telefonu szpitala w Peczorze.
„Tu «Gronostaj», żyję” – Anton przesłuchał nagranie co najmniej pięciokrotnie i pot zrosił jego wysokie, arystokratyczne czoło. Szatan Łunienko jeszcze raz okazał się nieśmiertelny.
Adiutantowi stanęła w wyobraźni wizja zdarzeń za lat piętnaście – droga przez cienisty las w Fontainebleau, wybuch bomby i dobijanie go w zaroślach przez małoletnich Francuzów...
Wybrał jedyne możliwe rozwiązanie. Polecił zmienić zastrzeżony numer na daczę i następnie odszukał Zoję.
Zoja Eskina należała do małej grupki ludzi pracujących dla przewodniczącego poza strukturą KGB. Oficjalnie była już na emeryturze. Anton odnalazł ją w niedużym mieszkaniu na Prospekcie Kalinina.
– Jest robota na zlecenie szefa. Mokra.
Oczy starszej pani zabłysły. Tak musiały chyba błyszczeć, gdy jako pielęgniarka pomagała schodzić ze świata wybitnym, acz niewygodnym Wielkim Komunistom (Anton, choć działo się to jeszcze przed jego urodzeniem, przypuszczał, że Zoja musiała przyczynić się do tajemniczych zgonów Dymitrowa, Togliattiego i Bieruta).
– Sprawę trzeba załatwić jak najprędzej. „Obiekt” jest pacjentem naszego szpitala w Peczorze: Witalij Masłow, sierżant KGB... Ciężko ranny. To powinno wyglądać na normalny zgon.
– Rozumiem. I cieszę się, że mogę być znowu przydatna towarzyszowi...
– Bez nazwisk! Służycie Partii i naszej Wielkiej Socjalistycznej Ojczyźnie.
– Wyruszę jutro.
– Po wykonaniu zadania dostaniecie przydział na wypoczynek w Suchumi.
Staruszka uśmiechnęła się. Anton szybkim siorbnięciem dopił herbatę, wstał, pożegnał się, ale w drzwiach odwrócił się i rzekł do sędziwej czekistki:
– Uważajcie, on jest bardzo niebezpieczny.
– Niebezpieczny? – staruszka zaniosła się długim, nieprzyjemnie ostrym śmiechem.
Bezsilna wściekłość. Tak najkrócej można by scharakteryzować emocjonalny stan generała OConnora.
– Zgubiliśmy go dzięki waszym pomysłom, Coleman! Normalna pewność siebie, którą tak chętnie okazywał swoim podwładnym, zupełnie opuściła podpułkownika.
– Nie traciłbym nadziei, uruchomiłem swoich ludzi w całym kraju – tłumaczył.
Larry potarł palcami przekrwione oczy.
– A ja dostałem wiadomość ze Stanów. Zarówno ten Bułgar – Wyłko Iwanów, jak i Tino Mori nie mieli żadnych powiązań z KGB. Owszem, obaj tkwili po uszy w różnych ciemnych interesach. Iwanów cieszył się renomą „bułgarskiego łącznika” na szlaku haszyszowym. Moriemu przypisuje się co najmniej kilkanaście morderstw... Słowem byli to zawodowcy, ludzie do wynajęcia przez każdego, kto dysponował wystarczającą forsą.
– Ktoś ich jednak wynajął!
– Tak. Bułgara zaangażował niejaki Lion Blumenbaum z Brazylii, podający się za przemysłowca zainteresowanego inwestycjami w przemyśle filmowym. Przez dwa dni mieszkał w Nowym Jorku w hotelu Plaża. Został sprawdzony. Okazało się, że ktoś taki jak Blumenbaum rzeczywiście istnieje i mieszka w Kurytybie, ale od dwóch lat Jest sparaliżowany i nie wychyla nosa z Brazylii.
– A facet, który angażował Moriego?
– W odróżnieniu od łysego, korpulentnego Blumenbauma, był wysokim, kościstym rudzielcem o nazwisku Hans Meyer. Mori usiłował się czegoś o nim dowiedzieć, ale jedynie stracił jednego ze swych ludzi.
– Czy to możliwe, że Blumenbaum i Meyer to ta sama osoba?
– Być może. Charakterystyczny dla obu tych osobników jest ich ponadprzeciętnie wysoki wzrost. Reszta różni się, i to znacznie. Meyer mówi z wyraźnym niemieckim akcentem, Blumenbaum żydłaczy.
– Ale to o niczym nie świadczy. Tajemniczy X może być świetnym aktorem.
– Czy mógł to być Lebiediew?
– Wątpię. Nasz X jest od niego znacznie starszy, poza tym włada doskonale językami obcymi. Angielski naszego przyjaciela jest bardzo szkolny. Ponadto udało mi się dowiedzieć, że nigdy dotąd nie przebywał w żadnym z krajów wolnego świata.
– Pozostaje więc konkluzja, że X i Lebiediew mogą być w stanie wojny?
– O ile jeszcze X żyje. Może być tak, że Andropow najpierw wysłał X-a, a teraz z jakichś sobie tylko znanych powodów kazał Lebiediewowi udaremnić pierwotny plan. Niestety są to jedynie spekulacje.
– Moje informacje też niewiele posuwają sprawę -westchnął Coleman. – Przed wyjazdem z Krakowa skontaktowałem się z moim człowiekiem w tamtejszej Służbie Bezpieczeństwa.
– No?
– Już wiedzą, kto był niedoszłym zamachowcem na rynku. Niejaki Turczak. Krzysztof Turczak, kapitan warszawskiej centrali SB, aktualnie na urlopie. Zatrudniony w wydziale zajmującym się inwigilacją duchowieństwa.
– No to mieliby Polacy pasztet, gdyby wyszło na jaw, że ktoś taki chciał stuknąć katolickiego hierarchę...
– Turczak przebywał na urlopie. Jechał do domu wypoczynkowego MSW w Zakopanem. Nie miał wspólników. Wiele wskazuje na to, że został wynajęty do indywidualnej akcji. Również śmiercionośny parasol nie należał do wyposażenia polskiego resortu, a w bagażu zamachowca, w hotelu, znaleźli trzy tysiące dolarów. W Polsce to majątek.
– Masz niezłych informatorów, Bob.
– Robię, co mogę.
– Ale Lebiediewa zgubiłeś i teraz jesteśmy w kropce...
Larry i Robert rozmawiali w limuzynie, którą wracali Krakowa do Warszawy. Po powrocie w ambasadzie USA czekała ich miła niespodzianka. Lebiediewa rozpoznano na dworcu kolejowym w Gdańsku, gdy wysiadał z opóźnionego ekspresu przybyłego z Katowic.
Dotąd wszystko szło doskonale. Aż za dobrze. Trzy zworniki dziejów pozostały nie tknięte. Piotr mógł żywić nadzieję, że i czwarty ochroni bez większego trudu. Do terminu następnego zamachu pozostał jeszcze tydzień.
Przykryty płaszczem, w kącie przedziału, na wpół drzemał, na wpół rozmyślał. Czuł się znakomicie. Uciekł z łap KGB, oszukał osławioną CIA, w skrytce w Warszawie zachomikował pieniądze, kostiumy Łunienki i wspaniałą kolekcję paszportów. Umieścił tam również swoją bezcenną kasetę.
Jednym uchem przysłuchiwał się rozmowie pasażerów. Śmieszni ci Polacy. Narzekali na drożyznę, głupotę władzy, brak perspektyw, kpili z najwyższych autorytetów. A przecież w porównaniu z Rosją jechał przez kraj w miarę zasobny, piękny i pełen tak wspaniale odżywionej młodzieży...
– Cóż to za przekleństwo być Polakiem – powiedział naraz starszy pan spod okna, składając gazetę.
– Tak, chyba nawet Murzynom jest lepiej niż nam -dorzuciła wyfiokowana kobieta siedząca koło drzwi.
Lebiediew miał ochotę wysunąć nos spod płaszcza i zawołać: „Nie grzeszcie!”, ale pomyślał, że lepiej się nie wychylać i sam zadał sobie pytanie: Czy za piętnaście lat, gdy ci sami pasażerowie będą mieli i wolność, i kapitalizm, i osobiście wybraną władzę, będą tak samo narzekać?
Dworzec w Gdańsku przywitał go ciepłą czerwcową mżawką. Piotr wyszedł z wagonu jako ostatni i – ku swojemu zdumieniu – natknął się na dziewczynę w mini, która podbiegła do niego i ucałowała, zanim zdążył wykonać jakiś gest.
– Romek, wreszcie jesteś! – zawołała.
– Bardzo przepraszam – wykrztusił, purpurowiejąc-ale chyba pomyliła mnie pani z kimś innym.
– Rzeczywiście – dziewczyna cofnęła się o krok Wyglądała na zmieszaną. – Pan nie jest Romkiem?
– Bardzo żałuję, ale nie.
– Romek to mój kuzyn z Gliwic, nie widziałam go od lat – powiedziała dziewczyna i ruszyła wzdłuż wagonów
Lebiediew, który nie pozostawał obojętny na wdzięki kobiece, powiódł za nią wzrokiem.
Było na co popatrzeć. Smukłe nogi, obcisły sweterek rozpuszczone luźno włosy i ogromna naturalność w zachowaniu połączona z lekką nonszalancją. Poczuła chyba, że na nią patrzy, bo na wysokości wagonu restauracyjnego odwróciła się i rzuciła promienne:
– Jeszcze raz bardzo pana przepraszam.
Piotr ruszył ku wyjściu. Nie miał jeszcze sprecyzowanego planu. Chciał zacząć od rozejrzenia się po okolicy zamieszkiwanej przez „zwornik nr 4”. W kiosku (przypadkowo jeszcze czynnym) kupił plan miasta. I szukając dzielnicy Stogi, przeszedł do postoju taksówek. Nie było kolejki, taksówek zresztą też. Deszcz się wzmagał.
Lebiediew stanął na krawężniku, żałując, że pozbył się parasola zamachowca. Nie miał wprawdzie zamiaru nikogo więcej nim zabijać, ale moknąć nie lubił.
Usłyszał odgłos kroków na chodniku. Odwrócił się. To była dziewczyna z peronu.
– Nic nie podjeżdża? – zapytała.
– Niestety – chcąc ukryć swój wschodni akcent, starał się mówić gardłowo.
– Pan jest cudzoziemcem? – Dziewczyna otworzyła parasolkę.
Skinął głową.
– Niemiec?
– Amerykanin. Ale polskiego pochodzenia.
Niebo nad pobliską stocznią przekreśliła błyskawica i rozległ się grzmot.
– Zaraz lunie jeszcze mocniej – powiedziała dziewczyna. – Okropnie pan zmoknie, stojąc tutaj.
– Ale chyba się nie rozpuszczę.
– Mam tuż obok zaparkowanego maiucha. I....i kuzyn nie przyjechał, mogłabym pana gdzieś podrzucić – zaproponowała.
Miała piękne, migdałowe oczy i szyję z gatunku łabędzich. Nie mógł odmówić.
X
Ruszając w stronę fiata dziewczyny Lebiediew omiótł wzrokiem cały rozległy teren parkingu. Nie zauważył jednak nic podejrzanego.
– Właściwie powinnam się przedstawić – powiedziała nagle piękna gdańszczanka. – Nazywam się Joanna Jabłońska.
– Edward Rogers, ale proszę mi mówić Ted – przedstawił się nazwiskiem, jakie widniało na dokumentach otrzymanych od Colemana.
– Rogers? A mówił pan, że jest pan Polakiem z pochodzenia.
– Moja mamusia wpadła na pomysł, żeby poślubić starego Rogersa, który trząsł handlem tekstyliami w Detroit – odparł z uśmiechem.
Szarpnęła dźwigienką rozrusznika.
– Więc gdzie mam pana podrzucić, Ted?
– Chciałbym zatrzymać się w jakimś hotelu...
– Tego vis-a-vis dworca nie polecam. Ale co powiedziałby pan na Novotel? Czysty, nowoczesny, opodal Starego Miasta.
– Pani jest moją przewodniczką.
W trakcie drogi Joanna opowiedziała mu trochę sobie. Studiowała grafikę w tutejszej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, a poza tym dorabiała jako modelka i projektantka wystaw.
– Od czterech lat muszę dbać sama o siebie i nawet mi to jakoś wychodzi.
Jej niepokojąca bliskość działała na Lebiediewa jak narkotyk. Nigdy dotąd nie poznał dziewczyny z takim stylem. Jego jednodniowe romanse z koleżankami po fachu dostarczały tyleż zabawy, co niesmaku. Podczas pierwszego pobytu w Polsce, mimo że niejedna panienka oglądała się za rosłym mężczyzną, nie miał odwagi na zaloty. Któraż z dumnych Polek poleciałaby na Ruska...
Jako „Amerykanin” czuł się troszeczkę pewniej. Spoglądał z zachwytem na regularny profil dziewczyny, wspaniałe piersi, szczupłe nogi i wysmukłe palce śmiało zmieniające biegi, i czuł, że głupieje.
Novotel przypominał kawałek tortu dość niedbale ciśnięty między zbiorowisko ruin. Trochę dalej za Motławą zaczynało się rekonstruowane Stare Miasto z potężną wieżą Kościoła Mariackiego.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała Joanna. Czuł, że powinni się rozstać, ale bardzo nie chciał.
– Jestem pani bardzo wdzięczny, Joanno, i czy mogę zaprosić panią na kolację?
– Chętnie, jestem bardzo głodna. Ale uprzedzam, płacę sama za siebie.
– O tym podyskutujemy, kiedy przyjdzie płacić za rachunek.
Ten wieczór miał smak czerwonego wina. Ponieważ restaurację hotelową bardzo prędko zamknięto, przenieśli się do pokoju wynajętego przez Piotra.
– Odwiedziny gości tylko do dwudziestej drugiej – zaczął marudzić portier, ale zielony banknot natychmiast rozwiał jego moralne skrupuły.
Siedzieli więc w pokoju. Z radia sączyła się dobra muzyka nadawana w wieczornej audycji Trójki. Mówiła głównie Joanna. Wyglądało na to, że nie ma ochoty rozstawać się z Piotrem. Opowiadała mu o swoim dzieciństwie – była sierotą, wychowywały ją zakonnice.
– Właściwie zaczynałam już nowicjat... ale okazało się, że nie mam powołania. Potem zaczęłam studia. Prawie wyszłam za mąż... ale rozwiało się... Chyba mam pecha.
Spróbował skrócić dystans, ale odsunęła się od niego.
– Niech zostanie, jak jest – powiedziała łagodnie, wpatrując się w niego oczami o ogromnych, rozszerzonych źrenicach. – Nie uważaj mnie za mniszkę, ale ja żeby z kimś być, najpierw się muszę zakochać.
To zupełnie jak ja – powiedział. I zamilkł. Przez dłuższą chwilę wisiała między nimi absolutna cisza. Lebiediew czuł, że jest coś niezręcznego w tej sytuacji. On udający kogoś zupełnie innego, niż był – „Amerykanin” z kresowym akcentem... A ona? Podobał się jej, czuł to. Ale jednocześnie poza słowną bezpośredniością kryła się jakaś olbrzymia rezerwa. Tymczasem minęła północ.
– Muszę już lecieć – powiedziała Joanna, dopijając wino. – Rano czeka mnie wiele pracy. Ale chyba się jeszcze zobaczymy. Długo zamierzasz zostać w Gdańsku, Ted?
– Tydzień – odparł szczerze.
– To na pewno zdarzy się jeszcze jakaś okazja.
Oboje byli lekko wstawieni. Joanna wstała i podkręciła radio.
– Pożegnalny walc. Zatańczysz?
Wziął ją w ramiona i tańczyli, krótko, bardzo krótko, ponieważ nagle dziewczyna przytuliła się do niego całym ciałem. Poczuł, że drży. Chciał przygarnąć ją mocniej. Odsunęła się zdecydowanie i odwróciła głowę. Mógłby przysiąc, że w kąciku oka dostrzegł łzę.
– Będę musiała zostawić przed hotelem samochód, bo nie mam ochoty dmuchać glinom w balonik. Na szczęście mieszkam niedaleko.
– Odprowadzę cię – zaproponował.
– Będzie mi miło.
Kiedy zniknęła w łazience, aby poprawić makijaż, Lebiediew zainteresował się oknem. Otworzył je. Tuż za ścianą znajdował się trawnik. Piotr przymknął lekko okno i zdjął zabezpieczający łańcuszek. Potem z dziewczyną wyszli w noc. Łasy na napiwki portier otworzył im drzwi, gotów był przywołać taksówkę.
– Dziękuję – powiedziała Joanna. – Spacer świetnie nam zrobi.
Dróżką między rumami, obok starych, wypalonych spichrzów dotarli nad Motławę.
Po burzy sprzed paru godzin nie zostało śladu, tylko Powietrze zrobiło się chłodniejsze i świeższe. Miasto o tej porze było prawie puste. Na Długim Targu hałasowała grupka pijaków, w cieniu Zielonej Bramy całowali się zakochani. Lebiediew znów chciał objąć Joannę, ta jednak odsunęła się od niego.
Milcząc skręcili w jedną z bocznych uliczek. Natychmiast zawisła nad nimi olbrzymia bryła bazyliki, potem jeszcze jeden zakręt...
– Tu mieszkam – plastyczka wskazała wąską kamienicę. – Mam pracownię tam, na samej górze. – Wskazała owalne okienko. – Jestem taka „Panienka z okienka”.
Domyślił się, że przytoczyła jakiś cytat lub specyficzne polskie powiedzonko, ale nie wiedział jakie. Zapisała mu swój numer telefonu i na pożegnanie podała rękę. Ucałował ją po polsku.
– Mam nadzieję, że nigdzie nie zabłądzisz, wracając? -zapytała.
– Postaram się.
Już, już wchodziła na schodki, kiedy nagle odwróciła się. Poczuł muśnięcie gorących, wilgotnych ust. Trzasnęły stare drzwi. Stał chwilę, dopóki nie rozbłysło na górze światło, niczym w kameralnej latarni morskiej.
Ruszył z powrotem. Do hotelu i rzeczywistości.
Zastanawiał się nad Jabłońską – co to wszystko znaczyło? Nie wierzył w przypadki, a z drugiej strony, jeśli miała posłużyć za serek czekający na myszkę w pułapce, dlaczego pułapka nie zapadła?
Dochodząc do Novotelu, zwolnił, ścieżką wśród ruin okrążył gmach hotelu i odszukał swoje okno. Najpierw zastukał. Poczekał. W środku nie zauważył żadnego ruchu. Wsunął się do wnętrza. Jego rzeczy pozostały nie naruszone. Mimo to postanowił jeszcze się upewnić. Hotel miał automatyczną centralę. Nie zapalając światła, Piotr wykręcił najpierw miasto, a następnie numer recepcji.
– Mówi Rogers – rzekł gardłowo. – Czy były może do mnie jakieś telefony?
– Nie, ale czeka na pana dwóch panów – tu recepcjonistka umilkła, jakby nagle czymś przestraszona.
– Proszę ich przeprosić, wrócę dopiero jutro rano. A gdyby były do mnie telefony, niech dzwonią po dziesiątej. Dobranoc – i odłożył słuchawkę.
Potem wyszedł na korytarz. Cichutko cofnął się ku schodom awaryjnym i wszedł na pierwsze piętro. Następnie przemierzył całą długość budynku i doszedł do podestu, z którego było widać recepcję i spory kawałek holu. Recepcjonistka rozmawiała z dwoma facetami. Poznał charakterystyczną sylwetkę Colemana. Amerykanin wyglądał na zdenerwowanego. Na moment znikł w kabinie telefonicznej, po czym wcisnął coś w garść portierowi i razem ze swoim towarzyszem wyszedł z hotelu. Piotr uśmiechnął się. Jednak po chwili usłyszał szelest kroków na żwirze. Szybko dał nura do ciemnej łazienki. Usłyszał trącenie okna. Łańcuszek uniemożliwił szersze otwarcie. Snop światła ogarnął pokój. Chwilę potem rozległ się dzwonek telefonu. Drugi, trzeci. Nie odbierał. Usłyszał jeszcze krótką wymianę zdań pod oknem, po czym głosy umilkły.
Łazienkę opuścił po kwadransie. Wyjrzał ostrożnie przez okno. Ani śladu ludzi z CIA. Niewiele myśląc, wyciągnął się na podwójnym łóżku i w trzydzieści sekund później już spał.
Około szóstej Lebiediew, przebrawszy się za dorodnego matrosa o rudej brodzie, tylnym wyjściem, przy którym krzątali się dostawcy do sklepu „Pewexu”, opuścił hotel. Tradycyjnie pozostawił prawie pustą walizkę i piżamę w łóżku. Nie miał jednak zamiaru tam wracać. W dzielnicy Stogi znalazł jakąś ruderę, której właścicielka nie interesowała się żadnymi przepisami meldunkowymi, i tu się atrzymał. Czekał...
W ciągu następnych dni sporo czasu poświęcił obserwacji „obiektu”. Trudno byłoby zgadnąć, że młody, zabiegany elektryk został wytypowany na zwornik historii. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie arcyprzeciętnego. Może miał tylko bystrzejsze spojrzenie i bardziej energiczne ruchy niż inni. Wśród sąsiadów cieszył się opinią złotej rączki, nawiązał też kontakty z grupką gdańskiej opozycji, ale wiele wskazywało na to, że przysadzisty, wąsaty robotnik, wyrzucony przed laty ze Stoczni Gdańskiej, był traktowany przez inteligenckich konspiratorów jak chłopiec ną posyłki.
– Czyżby w tym punkcie Liwszyc się pomylił? – zachodził w głowę starszy lejtnant.
Inna sprawa, że znał dalsze losy młodego robotnika. I pomysłowe przeszmuglowanie wieńca z kwiatów na miejsce, w którym polegli stoczniowcy, i skok przez płot wprost na prowizoryczną trybunę na koparce przy bramie stoczni... Oczywiście „Korektura” miała to uniemożliwić. A Piotr nie miał innego celu, jak tylko nie dopuścić do „Korektury”. Dni upływały mu spokojnie. Śmiał się w duchu, myśląc, jak Coleman i jego szef wyłażą ze skóry, aby go odnaleźć. Nie zamierzał im ułatwiać zadania. Nie zatelefonował do Joanny. Postanowił zrobić to dopiero po akcji, chociaż nie bardzo widział w tym sens.
Po tygodniu wiedział już o swoim „podopiecznym” tak wiele, że postanowił dla relaksu przespacerować się na Stare Miasto. Zamierzał też zajrzeć do skrytki Łunienki na Dworcu Głównym, gdzie znajdowała się druga połowa gratyfikacji dla zamachowca. Przed wyjazdem na Zachód każde pieniądze mogły się przydać. Mimo że łączyło się to ze znacznym ryzykiem, wrócił do postaci biznesmena. Po prostu dla „matrosa” nie miał odpowiednich dokumentów. Liczył, że i tym razem szczęście go nie opuści.
Niestety, w pobliżu Wielkiego Młyna, na mało uczęszczanej uliczce, drogę zastąpiło mu dwóch milicjantów.
– Mister Edward Rogers? – zapytał starszy z wąsikiem.
– Słucham, o co chodzi? – odparł łamaną polszczyzną.
– Można zobaczyć pańskie dokumenty? Poczuł nieprzyjemne ściśnięcie w dołku.
– Czy coś się stało? – zapytał możliwie niefrasobliwym tonem.
– Szukaliśmy pana. Z hotelu Novotel nadeszła informacja o pańskim zniknięciu. Zaniepokojona jest wasza ambasada.
– Jak widzicie, jestem zdrów i cały.
– Oczywiście, ale powinniście wrócić do hotelu. To portowe miasto, nie brak rozmaitych elementów chuligańskich...
– Zamierzałem właśnie to zrobić.
-Poza tym, jeśli zamieszkał pan gdzieś indziej, należało się zameldować – pouczył Rosjanina funkcjonariusz. -Wracam do hotelu, chyba że chcecie panowie mnie zatrzymać?
– Ależ skąd, mister Rogers! – powiedział milicjant, zwrócił mu dokumenty i zasalutował. – Znacie drogę? Możemy was odprowadzić.
– Dziękuję.
– Jednak jeśli pan pozwoli, odprowadzimy pana.
– Zamierzam jeszcze po drodze zjeść kolację. Dobranoc panom.
Nie mieli zadowolonych min.
Piotr, nie przyspieszając, ruszył w kierunku hotelu. Kątem oka zdołał zobaczyć, jak para funkcjonariuszy konwersuje z jakimś cywilem. Skręcił w uliczkę, potem w zaułek. Tam przyspieszył kroku. Do Motławy nie było daleko.
– Towariszcz Worobiow! – zabrzmiało nagle za nim. Cywil stał na rogu uliczki i trzymał w ręku przedmiot niepokojąco podobny do pistoletu z tłumikiem.
Lebiediew rzucił okiem przed siebie. Źle! Zza zakrętu wyszło dwóch marynarzy Floty Bałtyckiej.
– Ruki wwierch! – komenderował cywil, zbliżając się szparko. Lebiediew nie podnosił jednak rąk.
– Can I help you? – powiedział tonem lekko przestraszonego Amerykanina. – My name is Edward Rogers. I'm from Detroit.
– Ruki wwierch! – powtórzył rosyjski wywiadowca. Piotr zaczął unosić ręce, lecz gdy Rosjanin zbliżył się i chciał go obmacać, uderzył go kolanem w podbrzusze, Poprawił bykiem, przeturlał się po chodniku, cały czas trzymając cywila w objęciach. W trakcie szamotaniny wyrwał napastnikowi pistolet z tłumikiem.
– Bieritie jego, mołodcy! – wrzasnął cywil. Marynarze zbliżali się zdezorientowani. Nie mogli użyć broni, aby nie postrzelić szefa. Pierwszy wypalił Lebiediew. Mierzył w nogi i trafił jednego z funkcjonariuszy. Drugi błyskawicznie przywarł do ściany. Piotr puścił ich dowódcę i skoczył w bok. Zaraz posypały się za nim strzały. Marynarz jednak kiepsko strzelał. Dopiero czwarta kula...
Uderzenie w udo odczuł niczym porażenie prądem. Krew z rozerwanej tętnicy chlusnęła jak fontanna. Piotr zatrzymał się. W tym stanie nie miał szans na ucieczkę. Poczekał, aż prześladowcy wypadną zza zakrętu. Nie chciał ich zabijać. Teraz jednak musiał przynajmniej ich unieszkodliwić. Strzelił dwa razy. Trafieni osunęli się na bruk jak szmaciane lalki.
Lebiediew ucisnął sobie udo paskiem, obwinął rękawem oddartym od wiatrówki i kuśtykając począł się oddalać. Wiedział, że nie ucieknie daleko...
Joanna siedziała przy sztalugach. Oprócz grafiki lubiła czasem pobawić się pędzlem. Odprężały ją nadrealistyczne kolaże, pejzaże, w których element landszaftu mieszał się z fragmentami ludzkich ciał, oczu, szczęk, żeber... Tym razem malowała pustynie, rozległe piaszczyste diuny, z których coś kiełkowało. Kępka włosów, czubek głowy, wreszcie sama głowa z twarzą mężczyzny, którego znała jako Rogersa.
Ktoś zapukał do drzwi.
Otworzyła.
– Ted?
Jej „Amerykanin” stał na progu – blady, ze spodniami ochlapanymi krwią i prymitywnym opatrunkiem na udzie.
– Oberwałem zdrowo. Potrzebuję twojej pomocy, Joanno – wycharczał. – Mimo wszystko wolę CIA od KGB.
Spąsowiała.
– Ależ ja...
– Nie zaprzeczaj. Wiem, że czekałaś na mnie na dworcu, że od razu przekazałaś wiadomość do Warszawy, że kolacja, tańce w pokoju i spacery nocą były grą na czas, aby pewien amerykański podpułkownik i jego ludzie mogli dojechać do Gdańska.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zrezygnowała i tylko powiedziała.
– Pokaż tę nogę.
Na szczęście siostry, które wychowywały pannę Jabłońską, nauczyły ją udzielania pierwszej pomocy. Po dziesięciu minutach Lebiediew był już opatrzony, chwilę później przebrany i umyty.
– Teraz powinieneś zasnąć.
– Nie, muszę iść – rzekł, próbując wstać.
I nagle zobaczył, że zdobyczny pistolet z tłumikiem zniknął. Nie było też śladu po kurtce, w której ukrył swoją broń.
– Naprawdę należy się panu dużo wypoczynku – z łazienki wyszedł ze spluwą w ręku Coleman. – A my go panu zapewnimy.
– Skąd wiedzieliście, że tu przyjdę? To wy nadaliście mnie Rosjanom?
– Nie, to czysty przypadek, podobnie jak zapewne przypadkiem KGB skojarzyło zaginionego Teda Rogersa z Worobiowem. Ale tym razem zagrało to na naszą korzyść. Dla wspólnego dobra.
XI
Ani broń w ręku Colemana, ani zadowolenie amerykańskiego podpułkownika nie zdawały się robić specjalnego wrażenia na Lebiediewie. Choć bardzo osłabiony, z opadającymi powiekami, zachowywał lodowaty spokój.
– Zostaw nas samych, Joanno – rzucił Amerykanin. Skinęła głową i zniknęła w kuchni.
– Nie doceniłeś nas, „towarzyszu” – na ustach Colemana pojawił się uśmieszek.
– Umówiliśmy się co do reguł gry – mruknął Piotr. – To wy je złamaliście.
– To były twoje warunki. A teraz zagramy według naszych.
– Obawiam się, że nie.
– Odmówisz?
– Tak.
Na twarzy podpułkownika pojawiło się zakłopotanie.
– Powiem ci szczerze, jesteś fajny facet, Lebiediew, czy, jeśli wolisz, Worobiow. I jeśli chodzi o mnie, to dałbym ci wolną rękę. Ale ja też mam swoich szefów, którzy uważają. że cholernie dużo wiesz. I nie chcą, żeby twoja wiedza zmarnowała się, gdybyś znów przypadkiem trafił w jakiś kocioł.
– To moja sprawa... Skrzypnęły drzwi. Do mieszkania wszedł lekko zdyszany Larry O'Connor. Z jego stosunkowo młodą twarzą kontrastowały kompletnie siwe włosy. Na widok skutego Rosjanina zagwizdał cichutko.
– Brawo, Bob! Już myślałem, że się tutaj nie dostanę. Na mieście prawdziwe szaleństwo – patrole polskie, rosyjskie, masa tajniaków...
– Nas nie namierzą. Mikę porozlewał na ulicach wystarczająco dużo różnych śmierdzących substancji, żeby nie mogli użyć psów.
– Jednakże w ciągu nocy nie możemy ewakuować tej mansardy. Co z jego raną?
– Da się wytrzymać, generale – Lebiediew włączył się do rozmowy. – I proszę nie udawać zdziwionego, że was znam. Na szkoleniach uczyliśmy się na pamięć całej kadry dowódczej CIA. Teraz jednak chciałbym się trochę przespać.
– Stracił mnóstwo krwi – dorzucił Coleman.
– Zaraz będziesz mógł zasnąć. Odpowiedz tylko na jedno nasze pytanie.
– Nie odpowiem.
– Jednak ci je zadam. Co łączy te trzy udaremnione zamachy? Dlaczego wasi mordercy wybrali sobie za cel likwidację Reagana, Brzezińskiego i Wojtyły? Jaki zamach chce pan udaremnić tu, w Gdańsku?
Ranny nie odpowiadał. Ostentacyjnie obrócił się na drugi bok. Oficerowie wyszli do kuchni.
– Niech się teraz rzeczywiście prześpi – rzekł szeptem O'Connor. – Pozostawimy go pod pani opieką, Joanno. Swoją drogą, spisałaś się, dziewczyno, na medal.
– Oczywiście zostawię ludzi na schodach i na ulicy -dodał Coleman. – A gdyby „pacjent” próbował jakichś sztuczek, wiesz, co robić.
– Naturalnie – powiedziała cicho. – Czy on jest bardzo niebezpieczny?
– Jest fachowcem. I proszę pamiętać... naszym sojusznikiem!
– Dość ostro potraktowaliście go, jak na sojusznika: kajdanki, nadzór...
– Czasami sojusz wymaga silniejszych więzów – uśmiechnął się generał. – Bierzemy wzory z Układu Warszawskiego.
– A... co z nim zrobicie?
Coleman pogłaskał ja po ramieniu gestem tak poufałym, że Larry aż się skrzywił i zadał sobie w duchu pytanie: co właściwie łączy jego podwładnego z tą małą?
– Im mniej wiesz, Joanno, tym lepiej – rzekł Robert. -Jedno ci gwarantuję, twoje stypendium i wyjazd na Zachód są już pewne. A jemu... Nic się nie stanie, oczywiście, jeśli będzie rozsądny.
Piotr obudził się po paru godzinach. Joanna dotknęła dłonią jego spoconego czoła. Ranny miał gorączkę, ale niezbyt wysoką.
– Możesz mi podać wody? – szepnął.
Przytknęła kubek do spierzchniętych ust. Ich spojrzenia spotkały się. Oczy dziewczyny lśniły w ciemnościach, jak soczewki kota. Lubił koty...
– Przykro mi, że tak wyszło. Bardzo cię polubiłam -szepnęła Jabłońska. – I gdybyś sam tu nie przyszedł, to nigdy...
– Rozumiem – powiedział i uścisnął jej drobną dłoń. -Rozumiem, że musisz dla nich pracować. Powiedz tylko, dlaczego? Kupili cię, szantażowali?
– Dużo by opowiadać. Powiedzmy, że płacę za błędy. Ty jesteś Rosjaninem, prawda Ted?
– Wolę, abyś mówiła mi: Piotrze. Kim ja jestem? Chyba sam już nie wiem. Genetycznie, w jednej czwartej Polakiem. Psychicznie, w połowie.
– W takim razie może mnie zrozumiesz. Ja... nie robiłam tego dla pieniędzy. Coleman pomógł mi kiedyś, a teraz obiecał...
– Wiem, złote życie w wolnym świecie. I dlatego ochoczo i ideowo współpracujesz z Centralną Agencją Wywiadowczą.
Zjerzyła się. – Jestem obywatelką zniewolonego narodu – syknęła – Zniewolonego przez twój, Piotrze, kraj. I jeśli z kimś można współdziałać dla dobra Polski, to lepiej z tymi, co żyją od nas trochę dalej.
– Nie przekonuje mnie to.
– Nie próbowałam nawet cię przekonać. Uniósł się lekko na łokciu.
– A jeśli powiem ci, że za dwanaście lat ten kraj będzie wolny?
Zaśmiała się.
– Piękne proroctwo, ale nierealne. Oczywiście, kiedyś będziemy wolni, ale nie stanie się to za naszego życia.
– Będziecie wolni za dwanaście lat – powtórzył z naciskiem. – My, Rosjanie, też.
Najwyraźniej nie żartował. Dziewczyna przestała się uśmiechać.
– Skąd ta pewność? Jesteś kosmitą czy podróżnikiem w czasie?
– Powiedzmy, zaglądałem do „Księgi Przyszłych Spraw i Rzeczy”.
– Ale jaka będzie cena tej wolności? Wojna światowa? Konflikt termonuklearny?
– Nie, nie będzie żadnej wielkiej wojny – rzekł impulsywnie. Wszystko samo się rozleci, rozlezie, rozsypie...
W słowach Lebiediewa było tyle niezachwianej pewności, że Joanna odczuła elektryzujący, niemal seksualny dreszcz. Czyżby miała to być prawda?
– Tylko jeśli tak ma się stać, muszę się stąd wydostać – zakończył Piotr.
– To niemożliwe – poderwała się na równe nogi. – Nawet gdybym miała klucz do kajdanek, a nie mam, nie zajdziesz daleko. Amerykanie pilnują domu, a w mieście cała esbecja i agenci KGB są w stanie pogotowia.
– Posłuchaj mnie uważnie – powiedział opadając ciężko na posłanie. – Za niecałą dobę ma zginąć pewien człowiek. Jeśli go zabiją, wszystko w tym kraju potoczy się inaczej. Szlag może trafić twoje i moje marzenia. – Podaj mi jego nazwisko, spróbuję go ostrzec.
Pokręcił energicznie głową.
– Niemożliwe i to z dwóch przyczyn. Nie znam personaliów najemnego mordercy. Wiem tylko, gdzie ma nastąpić zamach. Również jeśli ofiara zostanie ostrzeżona, zamach być może się nie powiedzie, ale mogą być następne, których planów już nie znam. Nie upilnujemy człowieka.
– A Coleman?
– Powiedzmy, że go uratuje i wywiezie z Polski. Ale to też wszystko zepsuje. Ten człowiek, aby działał dobrze, nie może wiedzieć, co go czeka. Jego siłą będzie intuicja. Gdyby znał scenariusz, jaki pisze dla niego historia, zacząłby grać jak kiepski aktor. Gorzej, jeśliby wiedza dotycząca przyszłości dotarła do innych ludzi, jego szansę też mogłyby spaść do zera. Nie daliby mu odegrać jego roli.
– Mogłabym się zobowiązać, że zrobię wszystko tak, jak ty to zamierzałeś zrobić. Zaufaj mi.
– Nie mogę, Joanno!
Podniecony O'Connor zdjął słuchawki. Taśma obracała się dalej, nagrywając wszystko, co działo się w mieszkaniu Jabłońskiej.
– A więc nareszcie mamy dowód – wykrzyknął. – Ci piekielni Rosjanie rzeczywiście znaleźli sposób przewidywania przyszłości.
– I to jaki dokładny – basował mu Coleman. – Znają ludzkie losy, kariery, przebieg zdarzeń...
– I ty chciałbyś, żebym wypuścił Lebiediewa! On jest teraz cenniejszy dla nas niż cały arsenał pocisków strategicznych! Dawno podejrzewałem, że Sowieci przeprowadzają doświadczenia w zakresie parapsychologii i antycypacji, ale nie sądziłem, że posunęli się już tak daleko.
– Przypuszczasz, że robili to w tym zniszczonym ośrodku na północnym Uralu?
– Niewykluczone. Wiemy jedno: Lebiediew to ich prograrnista, dużej klasy spec od komputerów. Jestem przekonany, że zna nie tylko prognozy dotyczące przyszłości, ale również zasady analizowania danych pochodzących z objawień i horoskopów... Jeśli zacznie pracować dla nas, stanie się von Braunem XXI wieku.
– Przygotowuję wszystko, żeby go ewakuować. Od jutra będzie otwarty mój kanał przez kontenerownie Portu Gdańskiego.
– Dobrze – skomentował tę informację Larry. – Na środku Bałtyku przejmie go nasz helikopter.
– A ten Polak, o którym wspominał? – zamyślił się Coleman. – Jeśli nie zostanie ostrzeżony, zginie.
– Co mamy przejmować się jednym Polakiem, kiedy stawką są losy całego świata.
Zegar na wieży ratuszowej wybił dziesiątą. Gdańskiemu elektrykowi pozostało w tym momencie około dwunastu godzin życia. Kolejna rozmowa Amerykanów z Lebiediewem nie przyniosła żadnych rezultatów. Piotr zmienił się w supermałomówny kawałek uralskiego granitu. Jedyne słowa, które cedził co pewien czas przez zaciśnięte zęby, to:
– Tracicie czas.
Dźwięk zegara dotarł do mansardy. Zirytowany Coleman zawołał Joannę. Weszła trzymając w ręku strzykawkę.
– To tylko środek nasenny – powiedział uspokajająco O'Connor.
– Głupio robicie...
Joanna wbiła strzykawkę. Ciało Piotra było bardzo gorące.
– Tu masz dla niego dowód osobisty. Nazywa się teraz Henryk Majewski – Coleman podał jej dokumenty. – Za kwadrans przybędzie po niego szpitalna karetka. Pewni ludzie. Zabiorą Lebiediewa. Jeśli ktoś was zatrzyma, lekarz stwierdzi, że chory ma atak serca. Pani założy fartuch pielęgniarki i pojedzie z nim.
– A wy? – dziewczyna obrzuciła wzrokiem obu Amerykanów.
– Nie możemy ryzykować. Po mieście krąży mnóstwo patroli, a my jesteśmy pracownikami ambasady. Spotkamy się w lesie pod Gdynią. Kierowca wie, gdzie. Wszystko jasne?
– Ale czy to konieczne? – w głosie Joanny zabrzmiało wahanie.
– Tak, to konieczne. Również dla jego dobra. Kiedy tak rozmawiali, Piotr Lebiediew spał już twardo.
Sen był przeraźliwie dokładny i realistyczny. Dużo bardziej realistyczny niż obrazy wyrwane z podświadomości Rodrigueza czy Zwiaginy. Boczną, słabo uczęszczaną drogą, wiodącą nasypem przez niewielki zagajnik, z wolna posuwał się mężczyzna. Był lekko wstawiony. Miał ciężki dzień, potem wpadł na chrzciny córki przyjaciela, odbywające się późnym popołudniem w małym parafialnym kościółku. Potem zaproszono go na tradycyjne polskie przyjęcie. Pił oszczędnie i wyszedł trochę wcześniej. Spieszył się do młodej żony i małych dzieci. Był przekonany, że zdąży wrócić na Stogi przed północą. Doszedł do zakrętu. W oddali rozbłysły światła wielkiej ciężarówki...
Myśl Lebiediewa (we śnie takie triki filmowe są całkiem możliwe) wyprzedziła piechura i pobiegła na spotkanie pojazdu. Błyskawicznie znalazła się na wysokości okien szoferki i zadrżała. Kierowcą pojazdu był sam Łunienko.
Ocknął się. Prawie równocześnie poczuł uderzenie drobnej dłoni. Usłyszał szept.
– Budź się, Piotrze!
Poznał głos Joanny i otworzył oczy. Karetka podskakiwała po nierównościach terenu. Najwyraźniej wyjechali już z miasta. Poruszył dłońmi i poczuł, że nie ma kajdanek. Spojrzał na Jabłońską. Jej oczy płonęły energią. Lekko obrócił głowę. Lekarz i kierowca siedzieli z przodu i całą uwagę poświęcali drodze. Joanna wsunęła Piotrowi w rękę jego pistolet...
– Krzycz! – szepnęła.
Wrzasnął tak przeraźliwie, że aż sam się przestraszył.
Kierowca nacisnął hamulec.
– Krwotok, straszny krwotok! – wołała Joanna. Lekarz poderwał się i wyrżnął głową w dach karetki.
Chwiał się. Joanna poprawiła ciosem karate. Kierowca też obrócił się, ale widząc na wysokości brzucha lufę z tłumikiem zrezygnował z bohaterskich eksperymentów. Lebiediew ogłuszył go, starając się nie czynić pracownikowi Pogotowia więcej krzywdy, niż było to potrzebne. Tymczasem Joanna już siedziała za kierownicą i wprowadziła sanitarkę w zagajnik. Zaczęli ściągać ubranie z lekarza. Powinno pasować na Rosjanina.
Przez cały czas nie padło ani jedno słowo.
Dopiero gdy znaleźli się kilkaset metrów od porzuconej sanitarki, Piotr powiedział krótko:
– Dziękuję!
– Musiałam to zrobić – stwierdziła po chwili dziewczyna. – Dałam ci rozcieńczoną dawkę usypiacza. A wiesz, dlaczego? Chcieli cię wywieźć z Polski, a los człowieka, który ma paść ofiarą dzisiejszego zamachu, jest im zupełnie obojętny.
Objął ją ramieniem. Szedł coraz ciężej. Rana bolała jak wszyscy diabli. Było jasne, że nie ujdą daleko. Kiedy dotarli do pierwszej budki telefonicznej, Joanna zostawiła go na zewnątrz.
– Dokąd telefonowałaś?
– Załatwiałam pomoc. Ale nie bój się, to nie będzie CIA.
Zakonnica, która nadjechała po godzinie czarną wołgą, nie wyglądała na pracownicę żadnego obcego wywiadu, była pulchniutka i okrąglutka. Nazywała się siostra Imelda i była dyplomowaną pielęgniarką. Na co dzień pracowała w Watykanie, ale teraz przyjechała na wakacje do Gdańska odwiedzić rodzinę. Przed laty była ukochaną wychowawczynią Joanny i mimo że drogi ich się rozeszły, nadal chętnie pomagała dziewczynie. I potrafiła nie zadawać pytań.
Lebiediew nie miał innego wyjścia, jak zaufać im obu. Zakonnica umieściła go w pustym baraczku, w którym jej matka w sezonie upychała nadwyżki letników. Joanna zaś pojechała do miasta zabrać ze skrytki dworcowej ekwipunek Piotra.
Siostra fachowo zajęła się postrzałem. Przemyła ranę. Zrobiła też zastrzyk na spędzenie gorączki i Rosjanin znowu zasnął.
Obudził się około siódmej. Było jeszcze zupełnie jasno, tvle że w komórce panował naturalny półmrok. Obrócił się na drugi bok i ze zdumieniem zobaczył, że nie jest sam. Na materacu obok niego leżała Joanna. Nie spała. Oczy miała szeroko otwarte, a usta rozkosznie rozchylone. I w tym rozchyleniu były zawarte wszystkie możliwe obietnice, od początku świata. I kuszenie, i żar, i jakaś tajemnicza nostalgia. A kiedy dojrzał wyłaniający się zza olśniewających zębów czubek języczka, poczuł, że jego gorączka nagle spada jak narciarz na Wielkiej Krokwi.
– Załatwiłam wszystko – powiedziała mrużąc szelmowsko oczy. – I nie bój się, nikt nie wie, gdzie jesteśmy,kochany.
Naraz wszystko zrobiło się takie bliskie i łatwe.
Szczupłe dłonie Joanny, jak para zwinnych łasic, rozpięły guziki jego koszuli, rozsypane bujne włosy przysłoniły świat.
Pocałunek? Czy to był pocałunek, czy też skok w źródła gorące, wonne, oszałamiające swym ciepłem, drżeniem.
Przytuliła się do niego delikatnie, pamiętając o ranie. Jej piersi zaatakowały go, jak młode sarenki szturchające ciało matki, jej nogi rozsunęły się ustępując przed jego dłońmi...
– Joanno...
Niespiesznie ściągnęła mu spodnie. W ogóle nie czuł żadnego bólu. Zresztą nic się nie liczyło. Chciał jej i ona chciała jego. Jak dwoje ludzi, którzy szukali się przez całe życie.
Musnęła dłonią jego pierś, lędźwie, brzuch. Była coraz śmielsza, delikatna, to znów zaskakująca zmysłowością.
Przygarnął ją jeszcze mocniej, chciał obrócić...
– Nie rób nic, musisz się oszczędzać, pozostaw mnie inicjatywę – powiedziała „Panienka z okienka”.
Zrzuciła sukienkę, pod którą i tak (przekonał się o tym już wcześniej) nie miała niczego. Ze swoją burzą włosów przypominała teraz młodziutką amazonkę gotową dosiąść centaura. Ale nie chciała robić tego zbyt prędko.
Dotknęła go swoją wilgocią i cofnęła się...
Znów dotknęła...
Reagował bezbłędnie, jak spinany ostrogą.
– Kocham cię – powiedziała nagle i uniosła się zdeterminowanym ruchem, aby wchłonąć go w siebie jak Winkelried dzidę lub ambitny Japończyk miecz do harakiri... Pukanie.
– Zdaje się, że miałam was obudzić w porze „Wieczoru z Dziennikiem” – zabrzmiał głos siostry Imeldy.
Joanna cichutko jęknęła. Piotr przymknął oczy. Szaleństwo prysnęło jak przekłuty balon.
Ale przecież czekała ich cała przyszłość, a dla Lecha Wałęsy rozpoczynała się właśnie pierwsza z czterech ostatnich godzin życia.
XII
Zadanie wyglądało na śmiesznie łatwe. Nawet dla emerytki. Zoja znalazła się w Peczorze pod wieczór i szybko zorientowała się, że interesujący ją pacjent przebywa w tak zwanym starym szpitalu – w dwupiętrowych zabudowaniach z drewna, wzniesionych z przeznaczeniem na szpital łagierniczy w latach trzydziestych. Staruszka nie miała żadnych trudności z przeniknięciem do środka. Rewolucyjna czujność wartowników dawno opadła, a starowinka pchająca wózek z czystą bielizną nie wzbudziła niczyjego podejrzenia.
Potem w schowku na prześcieradła przeczekała parę godzin. Jak nocne ptaszysko lubiła polować po zmroku. Około drugiej w nocy uznała, że pora jest już właściwa. Drzemali strażnicy i pielęgniarki. Niektórzy razem.
Masłow-Łunienko leżał w sali 106 wraz z dwoma innymi ofiarami eksplozji, których stan był zdecydowanie gorszy. Wszyscy trzej spali, a pacjent spod okna ciężko jęczał przez sen. Zoja wśliznęła się bezszelestnie. Sprawdziła nazwisko na tabliczce z wykresem gorączki i ciśnienia. „Masłow” – wszystko się zgadzało.
W pogotowiu miała strzykawkę i zamierzała jej użyć, ale wzrok jej wypatrzył obok łóżka kroplówkę sączącą w żyły rannego życiodajną glukozę. Uśmiechnęła się, aż zalśniły jej cztery złote zęby. Anton chciał, żeby wyglądało naturalnie. I będzie super naturalnie. Wyciągnęła fiolkę z rozpuszczonym alkaloidem... Na moment nachyliła się nad śpiącym. Oddychał równo, nieco chrapliwie, pogrążony w głębokim śnie. Wlała truciznę do kroplówki. Teraz należało tylko poczekać, aż alkaloid dotrze i rozleje się po organizmie ofiary – zatrzyma pracę serca, porazi system oddechowy...
Na korytarzu rozległy się kroki. Starowinka dała susa do kąta. Lekarz dyżurny przeszedł szparko obok sali, nie zaglądając do środka. Odetchnęła. Wróciła na swoje miejsce. Nagły skurcz targnął ciałem rannego, z gardła wydobył się nieartykułowany bulgot, konwulsyjnie zadrgały ręce, wierzgnęły nogi...
Nie było na co dłużej czekać. Zoja wymknęła się na korytarz. Drogę ewakuacyjną miała obmyśloną: do piwnicy, korytarzem do spalarni pooperacyjnej, potem przez nieczynną o tej porze roku kotłownię aż na rampę, z której ładowano koks.
Po drodze nie spotkała żywej duszy. Toteż zatrzymała się dopiero w spalarni. W piecu buzował płomień. Zdjęła kitel salowej i cisnęła go w ogień, podobnie postąpiła z fiolką i gumowymi rękawicami. Potem, zadowolona, wyciągnęła z zanadrza piersiówkę z „Moskowskoją”. Wszak coś się jej należało za dobrze wykonaną pracę.
Rozkołatane serce powoli uspokoiło się, a po całym ciele rozlało błogie ciepło. Wysączyła naczynie do końca i cisnęła je w płomienie. Zamierzała zamknąć drzwiczki i wstać, ale czyjaś ręka niczym imadło zacisnęła się wokół jej szyi. – Zdrawstwuj, Zoja!
Zdrętwiała, odchyliła głowę na tyle, ile mogła, i dostrzegła lśniące cyklopie oko wyzierające spod bandaży. Jej ręka automatycznie poszukała śmiercionośnej strzykawki, ale cios wymierzony nogą złamał jej nadgarstek. W tym momencie Łunienko stracił równowagę, ale nie puścił ofiary. Razem upadli na beton.
– Kto ci kazał? – syknął jej do ucha. Tylko zacisnęła zęby.
– Kto ci kazał, Zoja? – powtórzył! Zadygotała! Jak to możliwe? Czyżby ją rozpoznał?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi, towarzyszu... – gorączkowo zastanawiała się, jakim cudem „Masłow” uniknął śmierci. Najwyraźniej symulował sen, a kiedy chowała się do kąta, wyrwał z żyły igłę do kroplówki, tak że cała trucizna wyciekła na materac. Potem doskonale odegrał agonalne drgawki.
– Mów, kto ci kazał, Zoja? „Stary”? Poruszanie się sprawiało mu trudność, ale i tak robił z nią, co chciał. Ponieważ nie odpowiedziała, pociągnął ją w stronę otwartych drzwiczek. Płomień paleniska owiał jej twarz, aż zaskwierczały palone włosy.
– Nu, kto?
Żywy ogień dosięgnął jej swym jęzorem. Zawyła. – Moje oczy!!!
– Kto – powtórzył nieubłaganie. – Jura? Wiedziała, że nie ma szans. Wiedziała, że musi umrzeć, ale nie chciała cierpieć.
– Tak – wybełkotała. – Tak, przewodniczący.
Miała nadzieję, że ją zastrzeli lub udusi. Nie doceniła Łunienki. Nie zważając na opór, zaczął ją całą wpychać w wąski otwór pieca. Wyła, kopała... Daremnie. Ogień pożarł jej twarz, ściął oczy, zgasił ostatni krzyk. A on pchał, przeciskał ją jak tłok w gigantycznej maszynce do mielenia mięsa. Aż ostatni z butów Zoi zniknął w płomieniach. Potem przejrzał jej torebkę. Wyjął wszystko, co mogło mu być w jakikolwiek sposób przydatne: broń, pieniądze, dokumenty. Resztę cisnął w piec. Następnie wrócił do szpitala. Przeszedł się po magazynach na parterze. Znalazł butle z rozpuszczalnikiem...
Pół godziny później, gdy ukradzionym samochodem umykał pośród szarej, podbiegunowej nocy, nad szpitalem w Peczorze rozlewała się łuna.
To miała być okropna noc w szpitalu. Było kilkudziesięciu rannych i kilkunastu spalonych żywcem. Nie udało się doliczyć ciał...
– Zoja przesadziła z zacieraniem śladów – skomentował ten incydent Anton, gdy zapoznał się z raportem Maszerskiego. Zdziwił się wprawdzie, że nie znalazł staruszki na umówionym miejscu, a potem doszedł do wniosku, że musiała zginąć w pożarze, którzy sama wywołała. A Łunienko? Samochodem dotarł w ciągu nocy do Sosnogorska. Znał tam pewnego emeryta enkawudzistę, który musiał mu pomóc, choć zapewne nie spodziewał się, że zapłatą będzie jego własna śmierć. Dużo ludzi miało jeszcze umrzeć, zanim as Andropowa dotrze do granic Polski. Z żelazną konsekwencją zabijał każdego, z kim się zetknął, u kogo nocował. Każda z tych śmierci na pierwszy rzut oka wyglądała naturalnie. I zadziwiające, z każdą następną zbrodnią, z każdym kolejnym dniem czuł się coraz lepiej i silniej. Jak Feniks odradzający się z cudzych popiołów. Feniks Dzierżyński – zażartował w duchu.
Nie odczuwał strachu. Nie myślał o własnej przyszłości. Nie zastanawiał się nawet nad tym, czy Andropow chce kontynuowania „Korektury”, czy też nie. On, Wasyl, jak zaprogramowany automat dążył do wypełnienia swej misji. I był pewien, że mu się uda.
– Zostaniesz w domu – powiedział kategorycznym tonem Lebiediew do Joanny. – Zrobię, co do mnie należy, i wrócę po ciebie.
Była bardzo niezadowolona.
– Mogę ci się przydać, jesteś słaby i ranny.
– Skorzystam z uprzejmości siostry Imeldy, która pożycza mi samochód.
– Ale wrócisz?
– Wrócę, Joanno!
Całują się. Imelda skromnie odwraca głowę. Piotr chwyta teczkę, w której grzechoczą granaty i zbiega do samochodu.
– Kocham cię! – woła na pożegnanie Joanna.
Czeka na odpowiedź... Z oczu Rosjanina odczytuje, że cała jego dusza śpiewa bezdźwięcznie: „Ja też”.
Wołga rusza i znika za rogiem.
Joanna szybkim ruchem zrywa siennik. Wyciąga ze środka mały magnetofon. Zatrzymuje, przewija. Do licha, co ten facet mamrotał przez sen?
Przesłuchuje raz, drugi. Nieartykułowane słowa powoli nabierają sensu.
– Panie Lechu, panie Wałęsa, z drogi! Z drogi!
Wołgę zakonnicy zaparkował koło dworca. Przesiadł się do taksówki. Przez Stogi dojechał do podgdańskiej osady Wszystko rozgrywało się jak w proroctwie, jak we śnie.
To były duże, huczne chrzciny. Pito w izbie i na ganku. Śpiewano. Przez lornetkę jeszcze raz obejrzał sobie elektryka. Lech wyraźnie oszczędzał się w piciu. Tak, tu wszystko było jasne. Postanowił jeszcze obejrzeć drogę, na której miał się rozegrać dramatu akt ostatni. Do krytycznego momentu pozostały dwie godziny. Dwie godziny, jeśli scenariusz zostanie zachowany.
Tymczasem przyjęcie zataczało coraz szersze kręgi. Do zabawy włączyli się sąsiedzi, bliżsi i dalsi. Nikt też nie zwrócił specjalnie uwagi, gdy przy sąsiednim domostwie zatrzymał się rower damka. Siedząca na niej wiejska dziewczyna w chustce zwróciła się do gospodarza, niewysokiego mężczyzny z wąsikiem, palącego papierosa w szklanej fifce.
– Czy tu przypadkiem nie zastałam mojej kuzynki?
– Jak się nazywa pani kuzynka?
– Mirka. Znaczy Mirosława Wałęsowa.
– A... pani Danusia? – uśmiechnął się i wydłubał peta z fifki. – Nie, nie ma jej. Musiała zostać w domu, dzieciaki chorują. Ale jest pan Lechu. Zna go panienka? Ten ciemny z wąsami na werandzie. Ten, co właśnie zarzuca sobie wiatrówkę na ramiona.
Marczak był przygotowany. Jeszcze raz sprawdził wóz. Gość płacił wystarczająco dużo, by nie skrewić. Marczak był niezłym kierowcą i właściwie powinien wozić jakieś fisze z Rakowieckiej, ale szefom podpadł w Wietnamie-Wszyscy kombinowali, on wpadł. I tak powinien się cieszyć, że zamiast sądu polowego tylko wylano go na pysk z wojska. A ci Ruscy, którzy go zwerbowali, nie kiwnęli nawet palcem w jego obronie. Co więcej, kazali potulnie przycupnąć jak zającowi w bruździe i poczekać. Więc czekał, jeździł na wywrotce w Porcie Północnym i wkurzał się, widząc, jak kolesie, którzy dorobili się podczas misji w Indochinach, budują dacze, robią biznesy...
Już tracił nadzieję, że go towarzysze jeszcze kiedyś wykorzystają, kiedy zjawił się ten olbrzym, dał tauzen dolarów zaliczki i poinstruował, co należy zrobić.
Marczak dwukrotnie sprawdził miejsce akcji i stwierdził, że nie będzie problemów. Jeśli ofiara zeskoczy na pobocze, i tam ją dopadnie. W razie potrzeby zjedzie nawet do rowu. Jego kumpel ze Stogów potwierdził wszystko, co mówił zleceniodawca. W trakcie rozpoznania pokazał mu „obiekt”. Inny koleś miał stać na drodze koło miejsca przyjęcia i zacząć wycierać nos, kiedy ofiara wyjdzie z domu. Marczak zamierzał ją minąć, dojechać do krzyżówki, a potem zawrócić i zaatakować czołowo, żeby mieć pewność, że trafił właściwą osobę. Miał jechać szosą i w odpowiednim momencie skręcić. Prosta robota. Z żółtkami chodziło się na lepsze akcje.
Sprawdził koła kamaza, świece, zderzak, któremu miała przypaść najdonioślejsza rola, wreszcie zapłon. Ten nie mógł nawalić.
Skrzypnęły drzwi. Marczak wysunął się spod wozu. W otwartych drzwiach, przez które wlewały się strugi zachodzącego słońca, przybysz wydawał się olbrzymem. Kierowca poznał tę sylwetkę.
– Kurde, myślałem, że zjawi się pan z resztą zapłaty po akcji. O cholera, kto pana tak urządził?!
Dopiero z bliska zobaczył, jak strasznie zmasakrowana jest twarz Łunienki. Frankenstein umarłby ze strachu na jego widok. Kierowca jednak nie należał do lękliwych. Zleceniodawca utykał i miał rękę na temblaku. Ale poza tym emanował jakąś dziwną, zda się pozaziemską energią.
– Musimy troszeczkę zmienić plan, panie Marczak. Kierowca nie lubił zmieniać planów, ale instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że nie należy polemizować z Rosjaninem.
– Jak pan uważa. Co mam robić?
– To, co wam poleciłem.
– Więc jaka zmiana?
– Pojadę z wami.
Marczak kiwnął głową i wskoczył do szoferki. Zapuścił silnik. Zaskoczył bez pudła.
– Możemy ruszać – powiedział i gdy Łunienko graimolił się do środka, szybko się przeżegnał. Nie dlatego, że wierzył w Boga, ale był przesądny.
Oględziny drogi wypadły zadowalająco. Pół godziny przed krytycznym momentem Lebiediew ponownie znalazł się w osadzie. Trwała zabawa, tylko śpiewy grzmiały jakby głośniej. Dłuższy czas nie mógł wypatrzeć elektryka. Czyżby już wyszedł? Piotr zaniepokoił się i odczuł nagle ulgę, kiedy przy bocznej ścianie zobaczył niewysoką postać.
Wychodząc na ulicę, mężczyzna rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy nikt za nim nie idzie. Piotr cofnął się głębiej w cień. Przez dłuższą chwilę uwaga wychodzącego skupiła się na położonej w głębi stodółce. A potem, już nie oglądając się, ruszył zdecydowanie przed siebie. Wyraźnie spieszył się. Charakterystyczną wiatrówkę przerzucił sobie przez ramię.
Piotr poszedł za nim. Znał plan. Gdy nadjedzie ciężarówka, będzie musiała go ominąć, wtedy użyje granatów. Gdyby morderca zmienił plan i nadjechał z przeciwka, miał parę innych możliwości – mógł strzelać, odciągnąć Wałęsę na bok... Na szczęście droga była bardzo słabo uczęszczana, a o tej porze absolutnie pusta i nie groziło, że oberwie ktoś postronny.
Do zakrętu pozostało jeszcze około kilometra. Elektryk i idący za nim w odległości dwudziestu metrów Lebiediew dotarli do pierwszych drzew.
Mężczyznę w rowie Piotr zauważył dopiero, gdy znalazł się dwa metry od niego. Słaniający się na nogach pijak odlewał się w zarośla. Nie zareagował na zbliżanie się Le-biediewa. Ten ominął go i w tym momencie jakiś szósty zmysł rozdzwonił się ostrzegawczym impulsem. Za późno. Pijak był szybszy niż błyskawica. Gwałtownym szarpnięciem pociągnął Piotra za nogi. Cios potężną dłonią odebrał mu oddech. Nie mógł nawet krzyknąć. Potężny ciężar wdusił go w wilgotne dno rowu. Drugi cios. Zrobiło mu się słabo i w tym momencie poczuł kajdanki spinające mu przeguby. A więc napastnik nie zamierzał go zabijać, przynajmniej na razie.
– I znowu się spotykamy, Pietia! Góra z górą się nie zejdzie, ale zawodowiec z zawodowcem zawsze.
Nie mógł i wcale nie musiał obracać głowy. Głos Łunienki poznałby nawet w piekle.
Ogłuszonego Lebiediewa morderca wciągnął w głąb lasku i cisnął na ziemię. Potem spojrzał na zegarek.
– Nu, mamy jeszczo piat minut, towariszcz – zarechotał. – Możemy porozmawiać. Właściwie pomonologować. Ty lepiej nic nie mów, bo gadanie na świeżym powietrzu szkodzi – tu na moment przyklęknął przy starszym lejtnancie i zakleił mu usta plastrem. – I widzisz, Pietia, jak to się dziwnie dzieje? Myślałeś, że zabiłeś Wasyla? A tu oszybka. Wasyl żyje. I nawet półślepy i jednoręki poradzi sobie z tobą lepiej niż najlepsza niańka. I budiet korriektirowka. Myślisz, że jeśli uratowałeś Wojtyłę i ostrzegłeś Amerykańców, to coś zmieni? Że jakiś wynajęty Turek czy Palestyńczyk nie potrafi strzelić na placu Świętego Piotra? A Reagan i Brzeziński, i cała reszta mogą spać spokojnie? Nie, nie robaczku! Wszystko stanie się tak, jak miało się stać. A ty nam nie przeszkodzisz.
– A może jednak się nie stanie? – zabrzmiał bliziutko nich głos Colemana.
– Ręce do góry! – wtórował mu Larry O'Connor.
Kretyńscy Jankesi. Mając Łunienkę o dwa kroki, nie Powinni się byli odzywać, tylko strzelać od razu. Tak jak to zresztą zrobił „cyngiel” Andropowa.
Mówiąc: „Choroszo” i wypuszczając broń ze swojej zdrowej ręki, wypalił równocześnie z pistoletu ukrytego w temblaku. Dwa stłumione strzały. Trafiony Coleman zawył, a generał bez słowa zwalił się twarzą na ziemię. Z ust Łunienki wydobyło się ni to przekleństwo, ni to okrzyk zadowolenia. Pochylił się po upuszczone uzi i wtedy Lebiediew uderzył go bykiem. Cios był słaby, jednak Wasyl nie dosięgną! broni. Przeturlali się po trawie. Siły nie były równe i Piotr znowu znalazł się na dole. Morderca skierował na niego temblak. Jeszcze jeden stłumiony strzał!
Krew i mózg „cyngla” chlapnęły na twarz Lebiediewa Łunienko runął na ziemię. Z zarośli wysunęła się Joanna
– Skąd ona tutaj, co to znaczy? – galop myśli w głowie Piotra osiągnął granicę bólu.
– Pomóżcie mi – cicho skowyczał Coleman. – Pomóż mi, Joanno, ten bydlak paskudnie mnie trafił.
Jabłońska podniosła broń Łunienki, zrobiła dwa kroki. Coleman przerażony i osłupiały zamilkł.
– Muszę być wolna – powiedziała strzelając między piękne oczy zastępcy radcy handlowego... Potem wcisnęła broń w łapę Wasyla.
Działała bardzo szybko. Zerwała plaster z ust Lebiediewa i otworzyła mu kajdanki. Ten chwycił z rowu swoją teczkę i zataczając się wybiegł na szosę. Ale już ucichł hałas jadącej ciężarówki. Daleko w połowie drogi majaczyła sylwetka samotnego mężczyzny. Czyżby niczego nie słyszał? No tak, nasyp, las, tłumiki zrobiły swoje.
Rosjanin przyłożył dłonie do ust. Nie liczyło się już, czy Joanna pozna nazwisko mężczyzny.
– Panie Lechu, panie Wałęsa – krzyknął. Ten nawet się nie obejrzał. W oddali rozbłysnęły reflektory powracającego kamaza.
– Strzelajmy – krzyknęła Joanna odkręcając tłumik. Wypalili oboje. Ale czy maszerujący, lekko zawiany mężczyzna mógł ich usłyszeć? Ciężarówka znajdowała się o parę kroków. Wszystko zagłuszył ryk silnika pracującego na przyspieszonych obrotach. Kamaz pędził środkiem szosy. W ostatnim momencie piechur zorientował się, że coś jest nie tak i przystanął przysłaniając twarz rękami-Kierowca nadjeżdżającej wywrotki wykonał raptowny skręt kierownicą, zderzak uderzył mężczyznę. Ten wystrzelił w górę, bez krzyku przeleciał kilkanaście metrów i rąbnął w betonowy słup trakcji elektrycznej. Chrupnięcie kręgosłupa...
Marczak wyprowadził wóz z poślizgu i zaśmiał się w duchu.
– Jakie to proste! Dobrze zarobiłem na swoją stawkę!
Na drodze, paręset metrów przed sobą, zobaczył sylwetkę wysokiego mężczyzny. Dobrze jest, zleceniodawca czeka z zapłatą. Brawo dla kasjera – pomyślał i zahamował.
Ale gość nie zamierzał wsiadać. I co gorsza, nie był to wcale jednooki Rusek. Zamiast pogratulować i otworzyć drzwiczki wrzucił przez okno coś, co wyglądało jak dwa duże indycze jajka. Marczak zdążył nawet zarejestrować ich karbowaną skorupkę. Lebiediew padł twarzą w rów.
Dwie detonacje w jednej. Burza ognia i powracające od lasu echo.
– Po wszystkim – powiedziała cicho Joanna.
– Tak, po wszystkim.
Wrzawa dobiegająca z podwórka, pulsujące światła radiowozu, okrzyki, płacz kobiet, obudziły zagrzebanego w sianie biesiadnika. Usiłował przypomnieć sobie, gdzie jest i co robi tutaj, na stryszku stodółki?
W powietrzu czuł jeszcze niepokojącą woń perfum tajemniczej dziewczyny, która prosiła go o chwilę rozmowy, później pocałowała, zaprowadziła na stryszek, a potem...
Nie pamiętał.
Danka mnie zabije! – pomyślał ze zgrozą. – A gdzie moja wiatrówka? Piękna nowa wiatrówka z NRD.
– I to jest wszystko – skończyła swoją opowieść Joanna. – Cała prawda, Piotrze. Dopóki Coleman żył, nie miałam żadnych szans stać się niezależna. A teraz? Z tego, co wiem o Bobie, to nie przekazywał wszystkiego, co o nas wiedział do, Centrali. Mam więc szansę odczepić się od Przeszłości. Wyjedźmy stąd gdzieś, do Kanady, Australii... A kiedy Polska będzie wolna, wrócimy. Słuchał jej w milczeniu, paląc papierosa. – Zrozum – mówiła, a głos jej drżał. Czuła, że cokolwiek powie, cokolwiek zrobi, Lebiediew nigdy nie będzie mógł mieć do niej zaufania. – Zrozum, nie miałam wyboru jak tylko przyjąć pomysł Boba... znaczy Colemana. Ułatwiając ci ucieczkę, miałam ci pomagać, być razem z tobą i jednocześnie informować o twojej akcji. Czuwać nad tobą. Jak widzisz, spisałam się dobrze. Gdybym nie uśpiła Wałęsy w stodółce i nie namówiła wąsatego sąsiada na nocny spacer, to czyje ciało zbieraliby teraz z drogi?
– Tak – powiedział krótko i starannie zgasił papierosa. – Musiałaś...
Leżeli na suchym, aromatycznym sianie rozgrzebanego stogu, gdzieś w środku wielkich, płaskich Żuław. Z pobij. skiego kanału dolatywał rechot żab. Milczało za to gwiaździste niebo rozpięte od krańca do krańca.
– Naprawdę kocham cię, Piotrze – zabrzmiało cicho nieśmiało, przepraszająco...
– I ja ciebie też kocham, Joanno.
A potem rzeczywiście się kochali. I była to chyba najpiękniejsza miłość świata, doskonale skomponowany utwór muzyczny. Rozpoczynało go allegro wzajemnych pieszczot, gwałtownych pocałunków, przyspieszające, zbliżające, rozpalające... Potem nastąpiło raptowne zwolnienie, rozmarzyła ich słodycz andante, rozkoszowanie się wzajemnym posiadaniem, przenikanie aż do zapomnienia, aż do pełnego zespolenia z sobą, z pachnącym sianem, niebem bardziej gwiaździstym niż amerykański sztandar i z nieubłaganym czasem, będącym w nich i poza nimi. A potem wpadli w gwałtowne presto, presto, furiozol Zakończone wspólnym jękiem, rozkoszą niepojętą, niewiarygodną, nieziemską... Później przysnęli.
Ocknęła się nagle, spocona i przestraszona. Niebo od wschodu różowiało. W oddali pogwizdywał pociąg. Za to żaby umilkły. Odwróciła głowę. Tylko wgłębienie w sianie wskazywało, gdzie zasnął Piotr. Próbowała podnieść się, odczuwała zawroty głowy. Wołga siostry Imeldy zniknęła. Dróżka była kompletnie pusta.
– Piotrze... – więcej nie mogła powiedzieć. Czuła się słabo. Czyżby zmęczyła ją miłość? A potem na swoim ramieniu zobaczyła ślad po ukłuciu, trochę mniejszy niż po ukąszeniu komara. Dookoła wstawała mgła. Podnosiła się wszędzie. Była biała, lepka i niesłychanie spokojna. Joanna też się uspokoiła. Nawet nie przejęła się bardzo, gdy zobaczyła płynącą ponad kłębami mgły półprzeźroczystą figurkę -starej kobiety z kosą. Tak wyobrażała sobie śmierć. A ta przychodziła do niej zgodnie z dziecinnymi wyobrażeniami.
Epilog
W 1978 roku wrzesień w Grecji nastał chłodny i dżdżysty. Winter time, jak koślawą angielszczyzną mawiali potomkowie Achillesa i Agamemnona, nastał szybciej niż zwykle. Nie dziw, że turyści, którzy nie zdołali się dotąd dosmażyć, szukali słońca dalej na południu, na Rodos, Krecie, Cyprze.
Lekko utykający mężczyzna w ciemnych okularach i doskonale skrojonym jasnym garniturze, szedł pustawą już promenadą w Kato Achaja. Minął sklepiki, na których wśród tysięcznych suwenirów i bibelotów pyszniły się ogłoszenia: „Tickets to Italy”. Na falach Zatoki Korynckiej połyskiwała sylweta promu nadpływającego z Brindisi do wielkiego portu w pobliskiej Patrze.
Uśmiechnął się, przystanął przy straganie i zaczął kupować owoce: dorodne brzoskwinie, morele, kiście ogromnych winogron. Spieszył się. W wynajętej willi czekały na niego dwa głodomory, bliźniaczki Kasia i Basia. Poznał je przed tygodniem w Olimpii, zaprosił do swojego kupionego w Wiedniu BMW, no i zostały.
Miały jedną wadę, były nierozróżnialne. Zdarzyło się, że gdy spytał:
– Czy ja kochałem się już dzisiaj z tobą, Basiu – słyszał w odpowiedzi:
– Ależ skąd, to była Kasia.
Od paru miesięcy trwał dla Lebiediewa wspaniały okres relaksu. Akcja została zakończona. Irlandczyk, który miał zastrzelić Margaret Thatcher wychodzącą ze swej siedziby przy Downing Street 10, spoczywał pięćdziesiąt centymetrów pod powierzchnią jednego z ogrodów na Zielonej Wyspie, a wnętrzności niedoszłego zabójcy Chomeiniego dawno przemieszały się z piaskiem syryjskiej pustyni.
Piotr był wolny, młody, bogaty.
Dlaczego więc co pewien czas zamykał się w hotelu sam, z butelką czystej wódki i pił, pił, a potem płakał? Zabił Joannę, bo musiał. Wiedziała o „Korekturze” i o predestynacji elektryka. Nie mógł ryzykować. Więc zabił swoją miłość. Wiedział, że nie cierpiała. Lekarze stwierdzili zawał serca.
A teraz co mu pozostało? Bawić się? Monika w Wenecji, Milena w Sarajewie, Erika w Salonikach, teraz te dwie polskie szczeniary, które odłączyły się od wycieczki i chciałyby tu zostać.
– Chcecie do końca życia zrywać winogrona i pić metaxę? Powinnyście wracać – mówił im jak ojciec. – A ty dlaczego nie wracasz, Piotrek? Chętnie by wrócił. Miał już nawet dokumenty kolejnego Amerykanina polskiego pochodzenia. Mógłby wrócić, gdzieś zainwestować. Ale czy potrafiłby nie mieszać się do polityki? Czy zdołałby oprzeć się fali „Solidarności”? Czy nie korciłoby go, aby tu pomóc, a tam ostrzec... Nie! Nic nie mogło być zmienione. Nic! Co więc miał z sobą robić?
Mógł tylko czekać. Czekać do 1993 roku, kiedy kończyła się „Prognoza”. Dalsza przyszłość była niewiadoma. Dalej już mógł się włączyć w nurt historii, współtworzyć ją i zmieniać bez lęku, że naruszy czasoprzestrzenną strukturę.
Mógł wrócić do Polski lub Rosji, która przecież stanowiła jeszcze większe, jeszcze bardziej niebezpieczne wyzwanie.
Piętnaście lat to sporo. Rezerwy po Łunience niedługo się skończą. Coś trzeba będzie robić. Oczywiście mógłby sprzedać swoje umiejętności komukolwiek, chętnych nie brakowało – Legia Cudzoziemska, latynoscy dyktatorzy, Kadafi? Ale nie chciał.
Po śmierci Joanny postanowił, że już nikogo nie zabije. Miał zdecydowanie dość, nawet jeśli cel uświęcał środki. Mijając witrynę sklepu z telewizorami przystanął. Żywot playboya nie zmniejszył jego zainteresowania polityką. Od kilkunastu dni śledził szczegółowo doniesienia dochodzące z Włoch. Zmarł Paweł VI, trwało konklawe. Właśnie telewizja przerwała nadawanie programu, Pojawił się napis po włosku: „Specjalnie z Rzymu”.
Wszedł do sklepu. Przy telewizorze z włoskim programem zatrzymała się para turystów z Italii i również wpatrywała się w ekran.
– Habemus papam – rozległo się z ust kardynała na balkonie. Kamera pokazała wielki plac przed bazyliką, krótki paroksyzm radości zgromadzonego tłumu. Z następnych słów zrozumiał jedynie: – Albino cardinali Luciani..
– Nasz, nasz! – zawołała gruba Włoszka i ucałowała męża.
– Przepraszani państwa – zwrócił się do nich po angielsku – ale co to znaczy?
– Mamy nowego papieża. Naszego patriarchę z Wenecji.
– Włocha?
– A kogo? Przecież papieżem zawsze musi być Włoch. Chodź, Carlo, trzeba to uczcić. Pójdzie pan z nami?
Wyszedł na ulicę jak pijany. Przelatywał w pamięci zapis „Prognozy” i „Korektury”. Co tu się stało? Przypomniało mu się zdanie Liwszyca o jedenastoprocentowym marginesie błędu. Czyżby zdarzył się ten margines? I co teraz?
Albino Luciani – Jan Paweł I miał zostać papieżem, według „Korektury” tylko wtedy, gdyby na konklawe nie pojawił się ani Wojtyła, ani złożony ciężką chorobą Wyszyński. Luciani był postępowy, nowoczesny. Taki papież eurokomunista. Nie kto inny, ale właśnie on swoimi apelami miał uśpić całą Europę i dopomóc podbojowi kontynentu przez Andropowa. To on podczas negocjacji w Castel Gandolfo miał doprowadzić do Historycznego Komprornisu we Włoszech i powołania Wielkiej Koalicji z komunistycznym premierem. Koalicji, która miała przetrwać pół roku. A później...
Pornyślał o sugestywnych obrazach Rodrigueza, o rozstrzeliwaniu prawicowych, a potem i socjalistycznych deputowanych w ruinach Koloseum, o studentach masakrowanych na Stadionie Olimpijskim... To nie Piotr podjął decyzję.
To ktoś inny, który obudził się w nim niedawno, ale był coraz silniejszy, bezwzględniejszy. Tak, do dziewcząt napisze kartkę, obieca, że przyśle im do Polski pieniądze, niech zakładają teraz wymarzony zakład kosmetyczny niech wychodzą za swoich inżynierków, niech rodzą im dzieci.
Wszedł do sklepu.
– Poproszę bilet na najbliższy prom z Patry do Włoch – powiedział.
Ciemna, prawie negroidalna sprzedawczyni wytrzeszczyła w uśmiechu potężne zęby i zapytała:
– Jeśli pana to interesuje, rezerwujemy również bilety na ekspresy z Brindisi do Neapolu, Mediolanu, Rzymu.
Wśród różnorodnych widokówek dostrzegł zdjęcie jakiejś kapliczki, a nad nią w kółeczku twarz założycielki miejscowego zgromadzenia, świątobliwej dziewiętnastowiecznej zakonnicy. Bardzo przypominała siostrę Imeldę. I znów usłyszał jak echo jej starczy głos:
– Jeśli będziesz zwiedzał Watykan, młody człowieku, koniecznie musisz mnie odwiedzić.
– Słucham, mister? – delikatnie przynagliła go Greczynka. – Zdecydował się pan?
– Tak, zdecydowałem. Sypialny do Rzymu!
POPRAWKA Z CUDU
Tylko cztery osoby wysiadły z parowca „Chluba Kamienicy” na prowizoryczny, chybotliwy pomost w Piarżysku. Osadę tę z dawien dawna zwano Diablinem. Atoli od czasu Wielkiej Przemiany miasta, przysiółki, a nawet szczyty górskie uległy metamorfozie, przyjmując nazwy bardziej odpowiadające nowej epoce. Jednak często, zwłaszcza na prowincji, wszystkie przekształcenia ograniczały się jedynie do zmiany nazwy, tak więc i Diablin przemianowano na Piarżysko, którego to słowa nie był w stanie wymówić żaden cudzoziemiec. Inna sprawa, czegóż cudzoziemcy mogliby szukać w tej okolicy? Jedyną jej osobliwością przyrodniczą były pluskwy wielkości myszy, myszy rozmiarów szczurów, szczury wzrostu kota. Co się tyczy samych kotów, gospodarni mieszkańcy ostatnie egzemplarze przerobili już dawno na cieszący się wielką estymą, leczący urazy kręgosłupa tłuszcz i niezastąpione w przypadkach reumatyzmu futro. Z kolei szlak wiodący w górę Diablego Potoku w zasadzie prowadził donikąd, jeśli nie liczyć z rzadka rozrzuconych osad drwali, pasiek pszczelarzy, kolib pasterzy muflonów i szałasów poszukiwaczy złota. Tych z roku na rok było coraz mniej. Chyba żeby doliczyć opryszków, którzy ostatnio wyspecjalizowali się w najprostszej metodzie eksploatacji kruszcu, zwanej odkrywkową, a mianowicie rzezali mieszki podróżnym.
Owej jesieni, po obfitych deszczach Kamienica wezbrała. Jej burordzawe nurty zatapiały nadbrzeżne chaszcze i łąki, korytem płynęły krzaki, drzewa, czasem wzdęte zwłoki utopionego bydła.
Mężczyzna w szarej podróżnej opończy, obszytej dyskretnie srebrną taśmą, co na milę zdradzało stołecznego bywalca, oparty o reling, z odległości zaledwie paru kroków od koła parowca przypatrywał się okolicy.
Po obu stronach wody ciągnęły się prowizorycznie sklecone budy bez okien, z których, jako jedyne odgłosy żyda dobiegały przekleństwa lubo efekty intensywnego rozmnażania. Najwyraźniej powiew reform nie dotarł jeszcze w owe strony. Zresztą, czy było się do czego spieszyć? Elegant mimowolnie porównał sytuację z tym, do czego zdołał przywyknąć w stolicy. Tam zmiana systemu wyzwoliła nieprawdopodobną przedsiębiorczość. Na łąkach nadrzecznych wznoszono fundamenty fabryk, na wodę spływały pierwsze parowce, rozszalała się prasa, kipiały życiem teatry i operety ogródkowe. Wybuch wolności niósł naturalnie ze sobą masę patologii i poczucie tymczasowości. Zewnętrzny makijaż nie przesłaniał bałaganu i zaniedbania, ale każdy dzień, strawiony czy to na przysłuchiwanie się dysputom parlamentarnym, czy na wizyty w Wielkich Hallach, gdzie nagle zagościły nigdy dotąd nie spotykane produkty – jak pistacje, arachidy, kawior i kalmary, pyszne wina z Imeru, sery rurytańskie, skóry z Lesji czy klawesyny z Etanii – mógł upewniać, że nie ma odwrotu z drogi do rozwiniętego kapitalizmu, że ostatecznie skończyła się wszechwładza tępych tyranów XVII dynastii, którzy na wszelki wypadek zakazywali szczepienia ospy, czytania ksiąg czy też mycia się częściej niż raz w tygodniu (zbyt częste ablucje wzbudzały wszak grzeszne zainteresowanie własnym ciałem). Nie wolno też było podróżować bez przepustek oraz stosować irygatora w celach antykoncepcyjnych.
Czy jednak okolice Piarżyska naprawdę pozbawione były jakichkolwiek zwiastunów „nowego myślenia”? Kiedy parowiec, idący głównym nurtem, zbliżał się ku któremuś z brzegów, od razu, nie wiadomo skąd wyrajały się tłumy brudnych bachorów, które, wyciągając zdeformowane krzywicą łapiny, domagały się jałmużny.
– Cóż za natarczywość! Wstyd i obraza Boska – komentował to z oburzeniem zażywny mężczyzna w koloratce. – Biedactwa muszą być głodne – młodzieniec o wyglądzie zamożnego dziedzica wyciągnął z kabiny skrzynkę z owocami i jął ciskać pomarańcze i jabłka w stronę dzieciarni. Nie wyciągnęła się ni jedna rączka...
– Owoców nie biorą, jeno blit – zaśmiał się gardłowo inny z podróżnych, wysoki i muskularny, o ciemnej, osmaganej wichrami twarzy żeglarza przeciętej na policzku szeroką blizną. – Widzisz waszmość, jak ignorują wasze frykasy? Kmiectwo teraz karmi nimi świnie. Rzuć pan trzos, a obaczysz, że potrafią nurkować jak rybki.
– Nie może być – wątpił bywalec stołecznych salonów.
– No to popatrzcie! – ogorzały wyciągnął skórzane zawiniątko i cisnął przed siebie. Zakotłowała się woda. Dzieciaki zanurkowały jak stado piranii. Jeszcze chwila, a wyłonił się zwycięzca z trzosikiem w zębach. Wyskoczył na brzeg. Rozsupłał...
Długo jeszcze klątwy i złorzeczenia goniły oddalający się statek.
– Cóż było, miły panie, w tym zawiniątku? – dopytywał się duchowny, ciekaw jak każdy ksiądz.
– Piasek, normalny, złocisty piaseczek! Zaczerpnąłem go nieco na plaży, zanim wsiadłem na statek – powiedział mężczyzna i zaniósł się głośnym, nieprzyjemnym śmiechem.
Czy było zamiarem losu, aby ta wymiana pozornie pozbawionych znaczenia zdań rozegrała się właśnie między jedynymi pasażerami, którzy wysiedli w Piarżysku?
– Nie orientujesz się, synu – schodzący po trapie kapłan zwrócił się do starszawego eleganta w opończy – czy działa tu jeszcze punkt wynajmu kolas podróżnych? Informacje, które na ten temat posiadam, są niestety ze sobą sprzeczne.
– Osobiście zamierzam skorzystać z linii dyliżansowej, która wiedzie do Śnieżyna – odparł indagowany i wyciągnął z kieszeni turystyczny przewodnik.
-Obawiam się, że to może okazać się niewykonalne -ozwał się trzeci z wysiadających, młody arystokrata, niefortunny dobroczyńca młodocianych żebraków. – Dyliżanse obecnie nie kursują. Z przewozów zrezygnowano ze względu na ich nieopłacalność. Do tych biednych okolic nie zdążyła dotrzeć nowa koniunktura, w odróżnieniu od recesji i bezrobocia, które pojawiły się równocześnie i w dodatku przed terminem. Cóż, koszty transformacji... Ale, o ile wiem, można wynająć wóz u miejscowych. Nie będzie to oczywiście komfortowy pojazd.
– Za to pewnie będzie dużo kosztował – zasępił się ksiądz. – Do samego Śnieżyna ani chybi majątek?
– Dla jednej osoby z pewnością byłby to spory wydatek – uśmiechnął się młodzieniec – ale ponieważ i ja udaję się w tę samą stronę, mogę podzielić się kosztami z księdzem dobrodziejem.
– Jeszcze taniej wyjdzie na trzech – pospiesznie dołączył do rozmowy elegant, który, wbrew pozorom, najwyraźniej też liczył się z każdym groszem.
– A na czterech, to już będzie prawie darmo – zakończył człowiek z blizną, który schodził na pomost jako ostatni. – I jeśli panowie pozwolicie, to zaproponuję wam swój wóz, który wynająłem byłem listownie. O, widzę, że czeka już przy przystani.
W tej sytuacji pozostawało jedynie wymienić nazwiska. Młody panek przedstawił się jako wicehrabia Albert de Glacier, co absolutnie współgrało z jego aparycją; ksiądz, jak się okazało, nosił popularne imię Wenanty, natomiast posiadacz srebrzystej lamówki rzekł po dłuższej pauzie, jakby czekając na oklaski:
– Panowie pozwolą, Wolfgang Dreem.
– Nie może być! – wykrzyknął wicehrabia. – Sam słynny baśniopisarz we własnej osobie?!
– Szczerze mówiąc, jako pół osoby. Pisujemy zazwyczaj wspólnie z bratem. Tym razem jednak Anderson Dreern pozostał w stolicy.
Przyszła kolej mężczyzny z blizną.
– Nazywam się Rot rzucił, prężąc się po wojskowemu i umilkł, nie zamierzając najwyraźniej wymieniać dalszych tytułów, ujawniać swych paranteli ani stopni naukowych. Pozostałym, jako ludziom dobrze wychowanym, nie wypadało się dopytywać.
Na rzygaczu, odprowadzającym wodę z dachu kościółka, przysiadł czerwony sęp. Wyciągnął swą długą szyję i świdrującymi oczyma lustrował przybyłych. On chyba coś przewidywał.
Woźnica, milczący, zarośnięty jak uda świętej Zyty chłopina, któremu okrągła głowa wyrastała wprost z szerokich ramion, zaciął batem dwa chude koniki i furka potoczyła się po wyboistej drodze, pozostawiając za sobą rejwach przystani, aromat rozkładających się ryb, odór chlewików i obór, słowem: cały bukiet woni, po którym Dreem poznałby swoją ojczyznę wszędzie. Rot zajął miejsce obok furmana, baśniopisarz usadowił się przodem do kierunku jazdy, mając vis a vis księdza i młodzieńca.
– Muszę wyznać – odezwał się kapłan – że okrutnie chciałbym wiedzieć, cóż literata tak cenionego na wszystkich dworach od Rurytanii po Etanie sprowadza w one pospolite strony?
– Obowiązki zawodowe – uśmiechnął się Dreem. – Postanowiłem odszukać Dobrą Wróżkę.
– Do licha! – szepnął panicz.
– Cóż za zbieg okoliczności – wyrwało się księdzu. Rot pozostał nieporuszony, podobnie jak woźnica, który sprawiał wrażenie głuchoniemego, co zresztą, z powodu nadużywania trunków przez parę pokoleń zamieszkałych w okolicach Rudych Wierchów górali było częstsze niż wole lub kołtun.
– Proszę wybaczyć moją emfazę – usprawiedliwiał się wicehrabia Albert – ale w dobie obowiązującego racjonalizmu Dobre Wróżki uznano za płody wyobraźni takich jak Pan twórców.
– Zasię Kościół – uzupełnił ojciec Wenanty – wiarę nie traktuje na równi z herezją. Albowiem od bajdy jeno do guseł i zabobonów, a te stanowią pożywną lebę, z której wyrasta Zło!
-Nie podchodzę do zagadnienia dramatycznie, a jedynie z ciekawością – tłumaczył Dreem. Jeśli odnajdę Wróżkę, ostanę szczęśliwym idealistą; okaże się, że jej nie ma, będę świętował ten dzień jako triumf materializmu.
-Cynik z mistrza – westchnął panicz.
– A cynikami wybrukowane jest piekło – dorzucił duszpasterz, wyciągając z zanadrza bukłaczek. Poglądy woźnicy i Rota na temat piekła i pokrywającego je bruku, pozostały nieznane.
Dobra Wróżka! Na honor, kto przypuszczał, że jeszcze kiedyś się nią zainteresują – pomyślał wicehrabia, szczelniej nakrywając się derką. – Czyżby znów nadchodził jej czas?
Jeszcze sześć, siedem lat wcześniej realny feudalizm trzymał się krzepko. Pod jego pazurami drżały bliższe i dalsze narody, jego agenci knuli dzień i noc, walcząc, iżby znudzonym obywatelom Oświeconego Świata zapewnić Ciekawsze Pojutrze... A tu szast, prast! i po wszystkim -w Erbanii rozpadł się Czerwony Smok, Axaria West nadzwyczajnym sposobem zrosła się z Axarią Ost, po powierzchownym jeno posmarowaniu szwu maścią dobywaną przez pracowite trolle w Zagłębiu Grubej Rury. W Transylwanii zgładzono Złą Macochę z rodu Draculescu, a tu, w Amirandzie, niepozorny szewczyna imieniem Luis, nie tylko obalił regenta Adalberta Ślepowrona, ale jeszcze wymanewrował od władzy starszych, lepiej wykształconych i bardziej wymownych braci. Jak to było możliwe?
– Dialektyczna nieuchronność – twierdzili kronikarze z bractwa limerianów bosych.
– Wiadomo, intryga Żydów, masonów i służb specjalnych Erbanii – powtarzała antyszewska opozycja.
– Oczywisty cud nad Kamienicą – interpretował dwór. A jak było naprawdę?
Dwadzieścia lat wcześniej Luis, podówczas ledwie czeladnik szewski, zwolniony z pracy za hardość i niechętny stosunek do obuwia (a kozaków w szczególności), oddając się przy pomocy petard ulubionemu przez siebie rybołówstwu, wyłowił ogłuszoną syrenę.
Jaka była? Prawdę powiedziawszy, niezbyt młoda – ale cyc miała jeszcze jędrny, łuskę na dupsku czystą. Co się tyczy miecza i tarczy, nie posiadała przy sobie żadnego rynsztunku, ale być może przehandlowała go wcześniej na gorzałkę, jako że, wedle miejscowych, lubiła sobie golnąć, zwłaszcza w chłodne grudniowe wieczory, kiedy na brzegach Kamienicy zaczynały się pojawiać tafelki lodu. Czy coś śpiewała? Nie, była na to chyba zbyt ogłuszona, przytomność wróciła jej dopiero, kiedy Luis wciągnął ją do łodzi.
Wciągnął ją i zamiast, jak miejscowi rybacy, wychędożyć ją natychmiast, a następnie sprawić wedle katolickiej dietetyki: góra na niedzielę, rybi ogon na piątek, wdał się z nią w dyskusję. Dyskutować bowiem lubił od małego.
– Puść mnie wolno do akwenu, luby rycerzu – kokietowała syrena.
– Nie jestem rycerzem, jeno bezrobotnym.
– A cóż to za problem sprawić, żebyś awansował. Wyraź jedynie życzenie, mogą być nawet trzy, potem puść mnie wolno, a twoja wola stanie się rzeczywistością.
– A co ty, Złota Rybka jesteś? – zapytał nieufnie obuwnik.
– Mogę mieć wiele kształtów. Na różnych etapach historycznych przybierałam rozmaite postacie... Ostatnimi czasy byłam wodnicą, ale już wkrótce zamierzam się wysuszyć, by działać znów jako Dobra Wróżka.
Od tego momentu historia ta przybiera różne wersje. Jedni uważają, iż Luisa nagle prorocza iluminacja ogarnęła, inni zaś sceptycznie twierdzą, że szewczyna postanowił sobie z syreny zażartować. W każdym razie sformułowane przez niego trzy życzenia brzmiały:
– Zrób zatem tu wolną od obcej dominacji Amirandę, wolny rynek i wolnego regenta w mojej osobie.
– Załatwione – powiedziała syrena i skoczyła w topiel. Realizacja tych postulatów zabrała jej około piętnastu trudnych lat. Były to trudne lata również dla szewca. Wyśmiewany przez jednych (nawet własna żona nie wierzyła, że akurat tak przebiegała jego rozmowa z syreną), atakowany przez drugich, przez władzę bywał inwigilowany i śledzony. Regent Adalbert uciekł się nawet do tymczasowego internowania. Wszystko na nic. Życzenie stalo się faktem. Realny feudalizm zawalił się z trzaskiem nie notowanym w historii i przyszło NOWE.
Inna sprawa, że im dłużej to nowe skręcało się w bólach porodowych, tym więcej Amirandczyków zadawało sobie pytanie, co też się jeszcze z tego urodzi. I właśnie, aby ubiec innych i mieć nową baśń złożoną do druku przed terminem, Wolfgang Dreem postanowił odszukać sprawczynię ostatnich niezwykłych wypadków i dowiedzieć się choćby paru rzeczy na temat nadciągającej przyszłości.
– Poznać jutro, któż tego nie pragnie? – zgodził się wicehrabia de Glacier. – Aliści nie rozumiem, dlaczego chce tego pan, baśniopisarz? Nie prościej byłoby sobie to wymyślić?
– To zbyt niebezpieczny koncept. Razem z mym bratem zauważyliśmy, że nasze opowieści mają przedziwną moc sprawczą. Historię o syrenie opisaliśmy na parę lat, zanim zdarzyła się naprawdę.
– Tedy wymyślcie świetlaną przyszłość dla Amirandy i jeśli się ona sprawdzi, nasz dobry lud sławić was będzie po wieki wieków – powiedział ojciec Wenanty.
– Niestety – westchnął baśniopisarz. – Jakoweś fatum ciąży nad naszą twórczością. Ledwie postawimy słowo: „Koniec”, a baśń już poczyna żyć własnym życiem, niezależnym od naszej woli, a często z nią sprzecznym. Opracowaliśmy niedawno nową, różną od wersji Angielczyka Szekspira historię Romea i Julietty. Oboje pokonują tam waśń rodową, zachowują zdrowie, pobierają się i żyją...
– Długo i szczęśliwie? Ha, ha! – zarechotał z kozła Rot.
– Niestety, z listów, które otrzymałem od rodziny Kapulettich i Montekich, wynika co inszego. Już po krótkim pożyciu wyszło na jaw, iż Romeo to w sumie niepoważny zdobywca nimfetek, Julia zaś to rozparzona, niestała w uczuciach mitomanka, w której bardzo szybko ujawniają się skłonności lesbijskie. W tej chwili są już po rozwodzie, Julietta wyemigrowała, a Romeo siedzi, bo w kłótni zaciukał teścia. Natomiast bliźniaki, które urodziły się trzy miesiące po nocy poślubnej, wychowywane są na koszt patrycjatu miasta Werony.
– Jeśliby przyjąć, że ostatnie lata w naszym świecie to wynik pańskiej literatury – rzekł ksiądz – to istotnie wiele niepojętych spraw stałoby się jasnych.
– Bardzo ksiądz łaskaw, ale dla mnie nic nie jest jasne. To, co stało się ze świadomością ludu, przypomina scenariusz z mojego najczarniejszego snu: W Axarii żałują zjednoczenia i dla poprawienia samopoczucia tłuką cudzoziemców, w Erbanii pucz za puczem, mafie, zbrodnia i występek, gdzie indziej zdarzają się przypadki trucia krasnoludków środkami owadobójczymi. A u nas byle smerda wyciera sobie gębę Najjaśniejszym Szewcem. W katakumbach zanoszone są modły o powrót złych czarowników, realnego feudalizmu i średniowiecza.
– Średniowiecze, jakie było, takie było, ale dawało ludziom poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji – przypomniał duszpasterz.
– Przypuszczam, że praprzyczyną kłopotów – rzekł młody Albert – jest, niestety, twórczość naszych kochanych braci Dreem.
– Co takiego?
– Ludzie uwierzyli w wasze bajki i teraz chcieliby, żeby się spełniły natychmiast.
Woźnica strzelił z bata, konie przyspieszyły, czując rychły popas.
Dreem nie lubił, gdy ktoś przeszkadzał mu w załatwianiu potrzeb fizjologicznych, dlatego zrobiło mu się nieprzyjemnie, kiedy podczas postoju dogonił go w zaroślach młody wicehrabia. Baśniopisarz niezdarnie podciągnął spodnie. De Glacier też się chyba zawstydził, bo okrył się rumieńcem i rzekł:
– Wybacz, mistrzu, ale chciałem porozmawiać z wami na osobności.
– Mówcie!
– Mam złe przeczucia i... niepokoi mnie jeden z naszych współtowarzyszy podróży.
– Na Boga, wicehrabio, o kim pan mówi?
– O osobniku, który przedstawił nam się jako Rot! Co Pan o nim sądzi?
– Nie zastanawiałem się. Jest szalenie małomówny.
– Kiedy poszedł do sklepu po tytoń, obmacałem jego węzełek. Skrywa tam dwa pistolety, komplet noży do rzucania, podróżny zestaw trucizn przewiązany tasiemką do garoty. A i woreczek z piaskiem, który rzucił dzieciakom to przecież doskonały sprzęt do ogłuszania bądź obciążania zwłok.
– Do kata! Wszechstronny jest to żołnierzyk!
– Raczej najemny zabójca!
– Ale jakiż mógłby mieć cel, buszując w tej okolicy? Któregoś z nas?
– Nie wiem, ale jeżeli jego celem jest Dobra Wróżka? O ile wiem, w wielu kręgach nie mogą jej zapomnieć obalenia systemu. Erbania też nie pogodziła się z utratą mocarstwowej pozycji. Istnieje ze sto powodów, dla których wróżka może obawiać się o swoją skórę.
– Pan żartuje, czarodziejka miałaby się bać pospolitego osiłka? Przy jej możliwościach?
– Mistrz zapomina o dość istotnych właściwościach wróżek. Te potężne istoty są w istocie bezbronne, jeśli idzie o ochronę własnych interesów. Kto rozpozna wróżkę w ludzkim wcieleniu, może uśmiercić ją równie łatwo jak muchę. Gdy przebywa w postaci wilka, narażona jest na wściekliznę. Jako syrena czy złota rybka musi bez zająknienia spełniać życzenia byle kretyna tylko dlatego, że ten przypadkowo ją wyłowił.
– Jesteś doskonale poinformowany, mój panie – zgodził się Dreem, zajęty powstrzymywaniem perystaltyki jelit.
– W końcu siedziba Dobrej Wróżki znajduje się na terenie moich włości i choćby z tego powodu winienem być lepiej poinformowany od innych.
Drugi popas przypadł w Młynowie, kiedyś gwarnej, dziś wyludnionej osadzie u zbiegu dwóch potoków. Z dawnych domostw pozostały jedynie fundamenty i ruina monumentalnego ongiś kościoła. Dreem postanowił zwiedzić rumowisko. Wspiął się na rozwalony mur i wszedł do wnętrza, gdzie na ocalałej resztce kopuły zachował się jeszcze fragment mozaiki. Dreem wyciągnął szkicownik i w tym momencie usłyszał, że ktoś nadchodzi.
– Boję się, panie Dreem – powiedział kapłan, podchodząc bardzo blisko.
– Doprawdy?
– Nie dotrzemy przed wieczorem do gospody i chyba wypadnie nam nocować w lesie.
– I cóż z tego? Jest przecież ciepło, a grubego zwierza nie widziano w okolicy od lat.
– Nie o takim niebezpieczeństwie myślę. Wiem, że pan jest tym, za kogo się podaje, ale nie mogę tego powiedzieć o całej kompanii.
– Kogo ma ksiądz na myśli?
– Cóż, znam dość nieźle sfery naszej arystokracji, ale jako żywo nie słyszałem o rodzinie de Glacier.
– Podobno mają tu swoje włości.
– Przypadkowo w regenckiej kancelarii zajmowałem się nadaniami z tej okolicy, znam dobra regenckie, kościelne...
– W regenckiej kancelarii?
– Nie będę ukrywał, synu, jestem spowiednikiem Jego Ekscelencji. I przybyłem tutaj w podobnym celu, co pan.
– Odszukać wróżkę.
– Wróżkę, syrenę, wiedźmę, obojętne w jakiej będzie występować postaci.
– Ale po co?
– Rozumiesz, synu, że jest to tajemnica państwowa. Muszę wykonać swoje zadanie. Ale jestem pewien, że wielu siłom może zależeć, żebym nie dotarł do celu.
– I boi się ojciec tego sympatycznego młodzieńca?
– Sympatycznego? Dziwnego. Na poprzednim popasie słyszałem, jak rozmawiał z koniem.
– Sam też lubię rozmawiać z moim psem.
– Ale koń mu odpowiadał! Niestety szeptem. I to jeszcze nie koniec. Kiedy szedłem tu za panem, obejrzałem się i zobaczyłem, jak panicz Albert przekroczył rzekę, nie mocząc nóg.
– Po kamieniach?
– Widziałem na własne oczy, szedł po powierzchni głównego nurtu, nie pozostawiając śladów, i zniknął za zakrętem. Moim zdaniem to wynajęty czarnoksiężnik.
Dreem nie powiedział nic. Nie ulegało wątpliwości, że zacny ojciec Wenanty zwariował.
Księżyc wzeszedł nad górami, wielki i bezczelny. Podróżni ułożyli się wokół ogniska, woźnica zasnął na siedząco obok koni. Ojciec Wenanty nie mógł spać. Obawiał się, że niepotrzebnie wygadał się przed Dreemem. Jego misja pozostawała tajna nawet dla innych, najbliższych współpracowników regenta.
Pamiętaj, odszukasz wróżkę -jeszcze teraz słyszał głos szewca Luisa. – A potem ją przekonaj! Musi się zgodzić na moje czwarte życzenie, musi. W razie czego niech anuluje dotychczasowe trzecie, ja regentem nie chcę być i nie muszę.
– Nie śpi ksiądz? – tuż obok rozległ się chrapliwy szept Rota. Kapłan zadygotał. – Widzę, że ksiądz czuwa. Aja... Ja chciałbym się wyspowiadać – i dostrzegając zdumienie w oczach Wenantego, przysunął się jeszcze bliżej. – Muszę się komuś zwierzyć. Przypuszczam, że domyśla się ksiądz, kim jestem.
– Dzieckiem Bożym, mój synu!
– Przez wiele lat byłem najemnym zabójcą. Najpierw były to tajne służby Czerwonego Smoka, potem zleconka na własny rachunek. Czysta, brudna robota? Czy ksiądz wie, ile osób załatwiłem tymi rękami, i to jakich? Niezła parafia by się uzbierała. Mam u Lucyfera zarezerwowany chyba największy kocioł.
– Pan Bóg miłosierny. Zawsze jest czas na skruchę.
– Dwa miesiące temu zaproponowano mi najwyżej płatny kontrakt w mojej karierze, miałem załatwić Dobrą Wróżkę...
– Wielki Boże!
– Niech się ksiądz nie obawia. Tym razem odmówiłem, nie dlatego, że boję się jakichś czarodziejskich sztuczek. Przestrzegam jednak swojego zawodowego kodeksu: kobiety, owszem, porywam, czasem gwałcę, ale nigdy ich nie morduję.
– Chwali ci się to, synu. Ale dlaczego zmieniłeś zdannie i ruszyłeś do Śnieżyna?
– Wiem, że zleceniodawcy nie zrezygnowali, składali propozycje innym. Może ktoś się podjął, może któryś z nas.
– Nie może być.
– Księdza wykluczam, ale inni...
– Baśniopisarz i ten gołowąs?
– Nie masz pojęcia, ojcze Wenanty, jacy dziwni ludzie biorą się za tę robotę. W Etanii do wykonywania wyroków mafia miała kobitkę o wyglądzie aniołka, matkę trojga dzieci, a w Lesji uprawiała swój proceder „Okrutna Brygada” złożona z samych nieustraszonych dwunastolatków. Dlatego postanowiłem dotrzeć do wróżki, ostrzec ją i ochronić, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Co was do tego skłoniło? Sumienie?
– Odwaliła dobrą robotę dla Amirandy, a choć jako zabójca jestem internacjonalistą, prywatnie zostało we mnie sporo patrioty. Pomoże mi ksiądz?
Wenanty skinął głową. Wierzył najwyżej w połowę słów Rota. W końcu najlepszym sposobem zbliżenia się do ofiary jest obietnica zapewnienia jej ochrony...
Zbudzili się dobrze po świtaniu. W dolinie było mglisto i chłodno. Woźnica ładował pakunki, ksiądz modlił się, młodzieniec poszedł na spacer do lasu.
Dreem nie od razu zauważył zniknięcie Rota. Dopiero podczas pakowania, zorientował się, że tkwiący pod kocem mężczyzna już dawno powinien był wstać. Podszedł bliżej, szarpnął derkę... Chryste!
Rot był już zimny. Z wyszczerzonymi zębami, wywróconymi oczami i fachowo poderżniętym gardłem leżał w kałuży zakrzepłej krwi.
Stroma droga, porzuciwszy dolinę potoku, wspinała się teraz coraz wyżej i wyżej. Mgła jeszcze bardziej zgęstniała. Podróżni ponagleni pomrukiem woźnicy zeszli z wozu i posuwali się gęsiego skalną półką. Z prawej strony mieli pionową skałę wspinającą się ku chmurom, z lewej przepastne urwisko opadające ku wodzie. Od rana nie zamienili słowa. W milczeniu pochowali Rota, ksiądz odmówił cichą modlitwę, woźnica wystrugał krzyż. Dreem zastanawiał się nad motywem zbrodni. Nie wyglądała ona na dzieło leśnego rabusia, więc kto mógł jej dokonać? Posuwający się za nimi tajemniczy tropiciel, a może... ktoś z nich?
Autor bajek pozostał trochę z tyłu. Bał się. Z każdą minutą odczuwał coraz większy lęk. Sprawdził krócicę ukrytą w zanadrzu. Nabita... Naszła go naraz chęć pozostania tu, na polanie, i zaczekania na mordercę. Jeśli ktokolwiek postępował za nimi, prędzej czy później musiał nadejść. A jeśli zabójca już ich wyprzedził i teraz spokojnie czekał na kolejną ofiarę? Uświadomiwszy to sobie, baśnio-pisarz przyspieszył, prawie pobiegł. Minął wolno poruszający się zaprzęg i nagle znalazł się we mgle białej jak mleko. Ogarnęła go niepokojąca cisza. Zawołał:
– Hop, hop, proszę księdza! Panie Albercie! Kapłan odezwał się gdzieś zupełnie blisko:
– Tutaj jestem, panie Dreem. Chyba zmyliłem drogę. Strasznie tu ślisko. Może mi pan podać rękę? Dziękuję.
Baśniopisarz uśmiechnął się, w tej przeklętej mgle nawet czubek własnego nosa można było wziąć za coś innego.
Nagle ksiądz krzyknął. Przeraźliwie, rozdzierająco. Rozległ się trzask łamanych krzaków, hurkot sypiących się kamieni, a ksiądz krzyczał i krzyczał, jego głos rozlegał się zewsząd, zwielokrotniany przez echo, póki ciało nieszczęśnika nie spoczęło na dnie doliny.
Powiał wiatr. Gwałtownie, jak za rozsunięciem zasłony w teatrum, zrobiło się całkiem widno. Dreem wskoczył z krócicą w dłoni na małą skalną półkę, gdzie strzępy sutanny wskazywały miejsce, w którym ksiądz rozpoczął swą ostatnią w życiu podróż. Nieomal zderzył się z Albertem. Śmiertelnie blady młodzieniec trzymał w ręku obnażony sztylet.
– Nie zbliżaj się do mnie! – wrzasnął Dreem.
– Porozmawiajmy – błagał de Glacier. – Wszystko można wyjaśnić. Jeśli ten ksiądz morderca chciał was zepchnąć w przepaść, to działaliście w samoobronie!
– Bezczelny jest pan, czy naiwny? Nie, panie Albercie, na to mnie nie złapiesz. Z dwoma ci się udało, ze mną będzie trudniej. Nie zbliżaj się, krócicą jest nabita!
– Co, pan przypuszcza, że to ja? Ja wszystko panu wyjaśnię, ja przecież... – mówiący zbliżał się ku Wolfgangowi.
Ten cofnął się jeden krok, drugi... Oparł o skalną ścianę.
– Proszę odłożyć broń – przemawiał hipnotyzującym głosem de Glacier. – Wszyscy wpakowaliśmy się w sprytną pułapkę, taką...
Dłoń z nożem zatoczyła łuk. Może rzeczywiście to był tylko obrazowy gest, ale w tym momencie zachowujący dotychczas ponure milczenie woźnica przemówił:
– Uważaj pan!
Krócicą wypaliła. Trafiony w pierś wicehrabia padł na kępę mchu.
– Dziękuję – krzyknął Dreem do woźnicy i podbiegł do postrzelonego. Ów żył jeszcze, ale bladość jego lic stała się jeszcze bielsza.
– Pomyliłeś się, Albercie – mówił głosem zmienionym, delikatnym, pięknym. Spod czapki, która spadła mu z głowy, wysunęły się rude włosy, długie do ramion, połyskliwe. A gdy Dreem rozpiął mu kubrak i rozerwał koszulę, ujrzał parę piersi przecudnych, krwią zbryzganych.
– Dalibóg, ty jesteś kobietą, czemuż to skrywałaś? Pozwól, muszę zatamować krew!
– Za późno – odpowiedziała umierająca. – Zawsze obawiałam się, że tak głupio skończę... Po dziesięciu tysiącach lat... Głupia Albertynka, głupia Albertynka...
Naraz głos jej nabrał skrzekliwych, starczych tonów. Dreem stał osłupiały i patrzył, własnym oczom nie wierząc. Oto przecudowne rude włosy Albertynki z nagła posiwiały, twarz marszczyć się poczęła, jak na schnącym Jabłku, zęby stały się poczerniałe, pokruszone. – Kim ty jesteś, na Boga, kim ty jesteś? – Przecież sam teraz widzisz kim. Jestem tą zmienną, wielowiekową, wielopostaciową... Nimfą i Babą Jagą, rusałką i sową, teraźniejszością i historią, która właśnie do-biega końca.
– Nie mogę ci pomóc?
– Możesz. Wedle praw przedwiecznych, nawet trafiona śmiertelnie mam rezerwę mocy. Mogę spełnić jedno kategorycznie wypowiedziane życzenie. Oczywiście cudze.
– A jeśli zażądam, byś zdrowa była i cała?
– Spełnię to z ochotą. Ale co wtedy się stanie z prośbą księdza? Wiesz, jak brzmiało czwarte życzenie szewca Luisa: „I oby lud mój, dziś powrotu feudalizmu się domagający, zmądrzał, odzyskał pamięć i godność”.
– Spełnisz to życzenie?
– Jedno z dwóch. Decyduj... Tracę siły.
Dreem pomyślał o Amirandzie... Ale prawie natychmiast zdał sobie sprawę, że mądrzejsze byłoby zachowanie czarodziejki przy życiu. Ocalała będzie wszak mogła spełniać jeszcze setki życzeń, aż do skończenia świata...
– Dobra, cof się pan! Niech natychmiast zniknie to babsko – powiedział woźnica, który zbliżył się do nich nagle z solidną pałą w dłoni.
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – rozległ się cichutki głos.
I stało się. Naraz twarz Albertynki zmieniła się w kłębek mgły, który, trącony kolejnym powiewem wiatru, rozwiał się w powietrzu, pozostawiając jeno pusty, zakrwawiony kokon przyodziewku.
Baśniopisarz otwarł usta z podziwu, autochton zasię, nie przejmując się zbytnio jego obecnością, klęknął przy doczesnych pozostałościach nieszczęsnej czarodziejki. Pozbierał pierścienie, pas złocisty, trzos, medalion z podobizną świętego Limeryka.
– Co robisz, draniu?
– Każdy tyra, jak umi! – odparł woźnica, nie przerywając odrywać srebrnych klamerek z pludrów fałszywego wicehrabiego.
Z nagła wszystko stało się przerażająco jasne. I śmierć Rota, i lot w przepaść ojca Wenantego... Przedostatni akt... On sam stał się jego mimowolnym autorem, zastępując zbójnika... A jaki będzie akt ostatni? Krócica pozostawała nie naładowana!
– Zapłacisz za to. Będą nas szukać, jestem znanym literatem, a ksiądz był spowiednikiem samego regenta.
– A niech szukają. Tu nijakie prawo nie sięga i długo sięgać nie będzie – usłyszał w odpowiedzi.
O nieszczęsna Amirando – pomyślał Dreem. – Tak się twoja historia ma kończyć? Twoje baśnie, twoje marzenia, nie z rąk obcych, nie przez zdradę, ale w wyniku prostej chciwości, głupoty i braku zasad u twego ludu. O, hańbo!
Na mchu ciągle leżał sztylet Albertynki. Dreem, lubo nigdy nie walczył wręcz, nie zamierzał umrzeć jak cielę. Porwał za rękojeść. Woźnica roześmiał się pogardliwie. Ruszył ku człowiekowi pióra. Jednym ciosem pały wytrącił mu sztylet z garści, zamachnął się po raz drugi...
– Nieeeee!!!
Wolfgang Dreem poderwał się z krzykiem na metr ponad łożem. Opadając na zlane potem poduszki z kitajskiego jedwabiu, uświadomił sobie, że wszystko snem było jeno, nową, wyśnioną opowieścią, którą przy porannej jajecznicy z bratem się podzieli, potem obaj ją zredagują i opublikują ku radości amirandzkich czytelników i uciesze samego regenta. Bo baśń to była nie tylko straszna, ale zgoła fantastyczna. W Amirandzie za daleko sprawy zaszły, iżby możliwy był powrót do średniowiecza. Dawni, źli czarownicy, gnomy wysługujące się ościennym mocarstwom, dziś przemienili się w pożyteczną, pracowitą i pobożną klasę średnią, a lud, lubo pyszczył, nie miał nic do powiedzenia, zaś wróżki pod naporem racjonalizmu co do jednej musiały wyemigrować.
I roześmiał się Dreem serdecznie ze snu swego i strachów literackich.
– Łup, łup, łup – do drzwi komnaty rozległo się stukanie. Zbyt bezceremonialne jak na pokojówkę Zuzannę, wpadającą na poranne pieszczotki ze swym chlebodawcą, zbyt mocne jak na jego brata, Andersena.
– Kto tam? – zawołał gniewnie Dreem. A odparł mu głos wulgarny, prostacki i skądś znajomy:
– Woźnica.
NOC BEZPRAWIA
Jakże piękne to było miasteczko! Szukając odpowiedniego porównania, najlepiej odwołać się do doskonale skomponowanego utworu muzycznego. Domy na ludzką skalę, baszty niczym z weselnego tortu, ryneczek nie za duży, nie za mały, takiż smętarzyk kole niego, a całość wkomponowana w śródgórską kotlinę przecudnej urody, gdzie dwa potoki łączą się poniżej książęcych ogrodów, tworząc zakątek łonu młodej dziewki podobny, zachęcający każdego – żaka, waganta, zbłąkanego pątnika, iżby zaszedł, skrył się w przyjaznym cieniu wiekowych murów Rosettiny, śród straganów gwarnych.
– To zaiste zadziwiające, żeby człowiek taki jak pan, signore Bianchini, pogromca przemytniczych szajek w Erbanii, poskromiciel piractwa na Morzu Szmaragdowym, wreszcie osobisty doradca księcia Rurytanii do spraw prawa i porządku, zdecydował się zawitać do naszej sennej dziury – mówiący te słowa burmistrz wydawał się być kwintesencją najbardziej rosettińskich cech. Niski, tęgawy, o krótkich, upierścienionych palcach i dobrodusznej, okrągłej twarzy, w sposób najzupełniej naturalny wzbudzał zaufanie i sympatię.
– Warunki pracy wydały mi się obiecujące, a konkurencja była, zdaje się, niewielka – odrzekł skromnie Vittorio.
– Szczerze powiedziawszy, na stanowisko gonfalonera nikt poważny oprócz pana się nie zgłosił. Przez blisko rok mieliśmy je nie obsadzone. Zastępca pańskiego poprzednika, capitano Lero, jest doskonałym urzędnikiem, ale zbyt niskiego pochodzenia, żeby można mu było powie rzyć tę funkcję.
– Po latach niebezpieczeństw, ciągłego ryzykowania życiem zapragnąłem odrobiny spokoju – uśmiechnął się Bianchini.
– Podobno nie jest pan żonaty... Cóż, rzecz to do naprawienia, moje rodaczki słyną z urody, na pewno pozna pan kogoś odpowiedniego.
Vittorio miał na końcu języka stwierdzenie: „O ile zdążę”, ale profilaktycznie ugryzł się w język.
Ceremonia zaprzysiężenia nowego gonfalonera odbyła się jeszcze tego samego dnia w Palazzo Yecchio. Zgromadzeni urzędnicy przyjęli nominata z niebywałą wręcz serdecznością. Podobna atmosfera panowała w Wieży Czerwonej, w której mieściła się zbrojownia oraz siedziba miejskiej straży i karcer.
– Siły porządkowe mamy niewielkie, Wasza Miłość -meldował siwy Giuseppe Lero – ale, prawdę powiedziawszy, i tego nadto. Kradzieże zdarzają się jedynie włóczęgom, nie ma w ogóle bójek ani rozbojów, ba, nawet kłótni małżeńskich, w czasie których musielibyśmy interweniować.
– Słowem: żyć, nie umierać?
– Zawsze lepiej żyć – powiedział Lero, patrząc gdzieś ponad głową zwierzchnika.
Jeszcze lepiej przyjęto Vittoria na kwaterze. Po doskonałym obiedzie na deser czekała na niego młodziutka gospodyni, która dziewczęcy urok (nie skończyła jeszcze osiemnastu lat) łączyła z umiejętnościami zawodowej kurtyzany, o czym przekonała gonfalonera, zanim jeszcze nadszedł czas podwieczorku.
– Kto mieszkał tu przede mną, Claretto? – zapytał, gdy ta, już po wszystkim, wiązała rzemyki u jego nogawic. Nie okazała zmieszania, przymrużywszy jedynie swoje zielone, kocie oczy, odrzekła:
– Signore Lipponi, poprzednik waszej dostojności na funkcji gonfalonera.
– Zastanawiające, że zabrakło go na zaprzysiężeniu. Czyżby opuścił miasto?
– Umarł, a jego grób znajduje się w kościele Santa Maria za murami.
To akurat wiedział. Innych pytań chwilowo wolał nie zadawać i nawet kiedy za szafą odnalazł portret Lipponiego, przystojnego mężczyzny w szmelcowanej zbroi, nie zapytał obdarzonej tak wieloma talentami pokojówki, dlaczego ów wspaniały konterfekt ma wykłute oczy.
Urzędowy diariusz straży, z którym zapoznał się nazajutrz, potwierdzał wszystkie dotychczasowe opinie o Rosettinie. Było w niej spokojniej niż w Raju podczas Wielkiego Postu.
– Chwileczkę, capitano – zwrócił się nagle do Lery. -A gdzie zapiski z zeszłorocznego 24 czerwca?
– Nie ma – stary funkcjonariusz poskrobał się w brodę. – Ale jeśli signore zapozna się z notatkami z poprzednich lat, przekona się, że tego dnia mamy wolne. To noc świętojańska. Najkrótsza noc w roku i wedle prastarej tradycji straż miejska, gwardia i urzędnicy biwakują do rana za murami, wśród śpiewów i tańców. Zresztą za parę dni sam signore to zobaczy, signore gonfalonere.
– W porządku, ale nie zauważyłem również żadnych dokumentów dotyczących śmierci mojego poprzednika. Czy mógłbyś mi, capitano, powiedzieć, jak zmarł don Lipponi?
– Serce – westchnął Lero. – Zawsze mówiłem don Aldo, że się przepracowuje. No i serce nie wytrzymało, znaleziono go na ulicy. To był znakomity stróż prawa.
Gdy podkomendny wyszedł, Vittorio przymknął oczy. Cóż, Lipponiego rzeczywiście znaleziono na ulicy, tyle że głowę zmiażdżyła mu potężna statua świętego Limeryka, która, dziwnym zrządzeniem losu, spadła z kościelnej niszy akurat wtedy, kiedy dołem przechodził gonfalonere. Można by to było, oczywiście, uznać za mroczny wyrok opatrzności, gdyby na parę dni przed wypadkiem Lipponi nie napisał listu i przez posłańca nie wysłał go do jedynego przyjaciela, jakiego miał – Bianchiniego. Posłańca znaleziono zasztyletowanego na bezdrożu, pismo przepadło i gdyby nie fakt, że goniec dzień wcześniej zwierzył się ze swojej misji oberżyście, a ten prawie rok później wyznał to jednemu z przyjaciół Bianchiniego, nikt nie dowiedziałby się o niczym. Niestety – dumał Vittorio – morderca mógł domyślić się, w jakim celu opromieniony sławą pogromca piratów przyjął skromną posadę gonfalonera, natomiast on sam nie miał najmniejszego pojęcia, jaką tajemnicę skrywa to schludne i zadbane miasteczko.
Zapadł zmierzch. Bianchini złożył papiery i opuścił Czerwoną Wieżę. Od domu dzieliło go zaledwie parę uliczek, w tym zaułek św. Limeryka, w którym ostatni spacer Lipponiego znalazł swój tragiczny finał. Idąc podcieniami, gonfalonere zastanawiał się, co różni Rosettinę od wszystkich miast, w których bywał? To, że nie było tu tłumów żebraków i nachalnych dziewek, natarczywych sprzedawców i rozkrzyczanych żaków? Tak, w Rosettinie wszystko było takie moderato. Nie dostrzegało się ani śladu agresji. Potrąceni przechodnie przepraszali go grzecznie i próżno szukałbyś w ich postępowaniu pozy, fałszu, przymusu.
Mężczyznę w opończy zobaczył dopiero, gdy znalazł się w zaułku. Spod kaptura nie wyzierał nawet fragment twarzy. Vittorio zatrzymał się. Zakapturzony wyciągnął zakrzywiony paluch i pokiwał na gonfalonera.
Ten, zmacawszy sztylet, postąpił ku nieznajomemu, który nie czekał jednak, tylko hycnął między przypory kościoła i z niezwykłą zwinnością wspiął się po nich ku wnęce. Pustej wnęce po św. Limeryku. Bianchini zrobił to samo. Na moment doświadczył nieprzyjemnego uczucia, kiedy spowity w opończę mężczyzna zniknął mu z pola widzenia, a on sam musiał zacisnąć palce na krawędzi Półki. Wystarczyłby cios buciorem, a nowy gonfalonere pokoziołkowałby na drewniany bruk zaułka. Cios jednak nie nastąpił, Vittorio podciągnął się wyżej, za nadkruszonym cokołem ukazała się wyrwa w ścianie. Bianchini przekroczył ją, postąpił jeszcze krok i pewnie runąłby z wysokości na kościelną nawę, gdyby nie silny, pewny chwyt za ramię.
– Ostrożnie, szefie!
– To ty, Bonawenturo! Czy musiałeś fatygować mnie aż tutaj?
– To akurat najłatwiejsze wejście do zamkniętej świątyni, w której uwiłem sobie gniazdko. Jest to również jedyne miejsce, gdzie możemy porozmawiać swobodnie.
– Dawno tu jesteś?
– Dwa tygodnie. Wyruszyłem natychmiast po otrzymaniu pańskiego listu. U miejscowego proboszcza dostałem kąt i posadę zarządcy pobliskiego smętarza.
Vittorio ledwie stłumił śmiech.
– Do kroćset! Bonawentura-Smiałek pracuje w charakterze grabarza.
– Spłacam mój dług wobec ludzkości. W końcu wysłałem do piachu wielu różnych drani i, Panie Boże wybacz, nie tylko drani. A pogrzeby to świetna okazja posłuchania niejednego. Pociągnąłem też za język paru miejscowych kamieniarzy. Kiedy postawić im w szynku, stają się rozmowniejsi.
– Co mówią o śmierci Lipponiego?
– Mało. Gadają, że węszył, węszył i zawęszył się na śmierć!
– A o nowym gonfalonerze coś mówili?
W oczach długoletniego zausznika Bianchiniego pojawił się autentyczny niepokój.
– Mówią, że signore będzie następny! – urwał i zastygł w bezruchu. Nadsłuchiwał. Potem jednak pokręcił głową. – To tylko wiatr. Człowiek robi się przewrażliwiony na starość. Gdzież te czasy, kiedy we dwóch wkraczaliśmy do gniazda piratów?
– Tam przynajmniej wiedzieliśmy, czego się spodziewać. – Wszystko mi tu nie pasuje. Jest coś w mieście, czego nie potrafię nazwać, wszyscy tubylcy wiedzą, mają jakąś wspólną tajemnicę, ale nie puszczają pary. Jedyne, co udało mi się ustalić, to fakt, że tajemnica ta wiąże się z nocą świętojańską. I wie pan, że nie udało mi się spotkać żadnego cudzoziemca, wędrownego kramarza czy urzędnika z centrali, który by spędził tę noc w samym mieście, wewnątrz jego murów...
– Mamy szansę być pierwsi, to już za parę dni.
– Drudzy. Jestem przekonany, że don Lipponi rozgryzł tę zagadkę i dlatego nie żyje. A teraz coś panu pokażę. -pociągnął Bianchiniego galerią z powrotem ku szczelinie. Zaświecił ogarek. – Wiele razy tędy przełaziłem, zanim na to wpadłem. Sądzę, że właśnie tutaj Lipponi spędził swoje ostatnie chwile, zanim go strącono na bruk.
– Strącono? Myślałem, że raczej zrzucono mu na głowę rzeźbę patrona tutejszych poetów i artystów.
– Rzeźba została ukruszona z cokołu. Przypuszczam, że gonfalonere chwycił się jej i został zepchnięty razem z nią.
– Przez kogo? Przy postumencie nie ma miejsca więcej niż dla dwóch ludzi. Jakąż ogromną siłą musiałby dysponować napastnik, aby poradzić sobie z Lipponim, który był silniejszy niż my obaj razem wzięci. Poza tym, na ile znałem Alda, a w przeróżnych opresjach razem żeśmy bywali, nie dałby podejść się jak dziecko. Nikomu.
– Nie wiem, czy dał się podejść, ale zostawił nam pamiątkę.
– Co mówisz?
Bonawentura oświetlił kagankiem najgłębiej skryty w mroku zakątek muru. Oczom Vittoria ukazały się litery ciemne, zapewne krwią pisane:
NOC BEZPR... WI...
– I nie wiem, czy ktokolwiek z podwładnych raczył was poinformować, ale Lipponi zginął w Rosettinie dokładnie w noc świętojańską, wie pan o tym, szefie?
Rozmawiali jeszcze czas jakiś, po czym umówili się na następne spotkanie. Ponieważ było już kompletnie ciemno, Bonawentura mógł bez obaw wypuścić Vittoria tylnym wyjściem. Bianchini znalazł się na cmentarzu. Takich miejsc nie lubił nawet i za dnia. Jeszcze bardziej nie Przepadał za nimi w nocy. Ale aby dojść do kwatery, znajdującej się zaraz za murem, trzeba było przejść ten kawałek poświęconej ziemi, znaleźć się w bliskości tego wszystkiego, co się na niej i pod nią znajdowało. W oddali ozwała się sowa, zawył pies.
Vittorio Bianchini miał w swym znaczonym zmaganiami z występkiem życiu do czynienia z najpodlejszymi egzemplarzami rodu ludzkiego i radził sobie z nimi zupełnie nieźle. Nie miał jednak pojęcia, w jaki sposób miałby zmierzyć się z upiorem, któremu przyszłaby ochota wydostać się z krypty i zaatakować go od tyłu. Szedł między nagrobkami skąpanymi w księżycowej poświacie i myślał, że, ani chybi, pełnia przypadnie tego roku dokładnie na świętego Jana. Było tak jasno, że w pewnym momencie zdał sobie sprawę, iż mimowolnie czyta napisy nagrobne. Dziesiątki nazwisk, imion, modlitw i dat. Ale rzecz szczególna, tylko lata, żadnych miesięcy, żadnych dni. Ale może w Rosettinie należało to do przyjętego obyczaju... Nagrobki miały różne kształty; jedne były przygarbione brzemieniem lat, inne szczerzyły półotwarte wrota, zza których wiało chłodem i stęchlizną. Ówdzie Chrystus przytulał się do krzyża, gdzie indziej do wzlotu podrywał się żałobny anioł.
Vittorio pochylał się właśnie nad kolejną płytą, kiedy kątem oka dostrzegł, jak jeden z aniołów ożył. Ożył i ruszył prosto na spotkanie gonfalonera.
– Bardzo się o pana martwiłam – rzekł wyciągając ręce.
– Claretta! Cóż robisz tu po nocy, dziecko?
– Czekam na mojego pana, albowiem strasznie się boję sama spać. Pomyślałam też, że mogłeś zmylić drogę, signore gonfalonere.
-Trochę spacerowałem – odpowiedział wymijająco. Potem, już na kwaterze; przekochał ją rzetelnie, po rycersku, acz zadowolił się raczej jazdą szybką, zbyt bowiem zmęczony był na figurową. Skończył krótką trójką skakaną, po czym, jak większość mężczyzn, wykonał piruet do tyłu i zachrapał, nie czekając na ocenę za wartość sportową. Claretta odczekała chwilę, potem wstała, skierowała się ku drzwiom i cicho nimi trzepnęła. Została jednak w pokoju. Czy miała koci wzrok, czy też posługiwała się węchem, w każdym razie mimo mroku odszukała ubranie chlebodawcy. Vittorio wyrównał oddech i znów zachrapał-Bardzo przekonywająco. Doskonale słyszał, jak dziewka przetrząsa mu sakwy, papiery. Niech biedactwo szuka. Nie znajdzie niczego kompromitującego.
Wreszcie wyszła. Słyszał jej kroki na schodach, skrzypnięcie bramy. Początkująca – pomyślał. Następnym razem puści jej tropem Bonawenturę i dowie się, dla kogo też to rozkoszne maleństwo pracuje. Wstał, zaświecił kaganek i rozpoczął niezwykle dokładne oględziny mieszkania. Naturalnie, musiało być przetrząsane nie raz, i to nie tylko przez Clarettę, jednakże Bianchini pokładał ufność w profesjonalizmie starego druha. Nie pomylił się. Lipponi przed śmiercią musiał zapisać jakąś informację na desce stanowiącej dno szafy, i to od spodu, bo po cóż ktokolwiek zadawałby sobie trud zeskrobywania z desek warstw brudu aż do żywego drewna. Szacunek dla nieznanego przeciwnika wzrósł, gdy niczym zakończyło się również przeszukanie stryszku i alkowy. Vittorio skierował się do piwniczki położonej poniżej kuchni. Tu Lipponiemu było najdalej. Claretcie najbliżej.
Otworzył klapę i zszedł po drabinie na dół. W nozdrza uderzył go dojmujący smród i coś z piskiem wyprysnęło mu spod stóp. Szczury! Oświetlił pomieszczenie. Gryzoni było sporo. Nie zamierzały uciekać. Zajęły postawę obronną, a największy, rozmiarów kota, zaatakował gonfalonera. Ten był szybszy i przygwoździł bestię buciorem. Zachrzęściły łamane kości. Pozostałe szczury zrejterowały, choć nadal próbowały kąsać pokrytą rękawicą i zaopatrzoną w sztylet rękę Bianchiniego, gdy ta zagłębiała się do ich nor. Operacja warta była jednak zachodu. Na dnie jednej z dziur sztylet natrafił na metal. Po chwili Vittorio wyciągnął pokryty brudem medalion. Wewnątrz, po otwarciu znalazł kartkę wydartą z Biblii.
„Na początku było słowo...” – gonfalonere rozpoznał początek Ewangelii według świętego Jana. Rozprostował kartkę i odwrócił na drugą, nie zadrukowaną stronę. Notatka Lipponiego ograniczała się do paru dat:
Rok Pański 1538, 5 stycznia – śmierć księcia Mauricia. 13 stycznia – wstąpienie Anzelma II. 19 czerwca – wizyta Anzelma w Bianchinie. 20 czerwca – wybór don Giovanniego na burmistrza. 21 czerwca – książę opuszcza miasto. 24 czerwca – Noc Bezprawia po raz pierwszy. 18 lat później, 15 maja 1556 przybywam do Rosettiny. Mój poprzednik nie żyje prawie od roku. 24 czerwca...
I to było wszystko. Vittorio wrzucił medalion z powrotem do nory, wywalił zabitego szczura na ulicę i poszedł spać jeszcze bardziej zaniepokojony niż przedtem.
Przyjęcie, na które zaprosił świeżo upieczonego gonfalonera don Giovanni, było pod każdym względem pyszne. Niezliczone sztuki mięsiwa, ptactwa i ryb pokotem pokrywały stół (burmistrz był w końcu namiestnikiem księcia i miał prawo korzystania z jego dóbr i lasów), apetyt podsycał śpiew chóru kastratów. Można było zachwycać się sprawnością żonglerów i mocą atlety, który rozerwał opinające go łańcuchy, nabierając jedynie powietrza w płuca. Klasą samą w sobie była burmistrzówna – Maria.
Vittorio raz tylko widział równie piękną podwikę. Tamta jednak, kiedy ją poznał, zgwałcona przez co najmniej trzydziestu piratów, była absolutnie martwa. Inna sprawa, że i tak miała weselszy wyraz twarzy niż Maria. Smutek burmistrzówny był porażający. Przez cały wieczór, mimo rubasznych anegdotek ojca i facecji nadwornego błazna, nie zaśmiała się ani razu. Jej posągowa twarz pozostała zakrzepła w jakiejś tajemniczej bolesności. Może była cierpiąca? Atoli Vittorio, gotów był się założyć, że jest to raczej choroba ducha niż ciała.
Szczęściem słuchała go nad wyraz uważnie, kierując nań ciemne, połyskliwe oczy przepięknie usadowione pod łukiem grubych, zrośniętych brwi. Opowiadał więc o swych bojach, podróżach, przygodach, oszczędzając jednak słuchaczom scen zbyt drastycznych lub sprośnych.
– A właściwie dlaczego pan to wszystko robił, don Vittorio? – zapytał burmistrz. – Dla pieniędzy, dla sławy?
– Też, ale, czcigodni państwo, jestem podróżnikiem osobliwego rodzaju. Jedni szukają egzotycznych motyli lub zwierząt, drudzy badają stare ruiny, ja kolekcjonuję różne przypadki ludzkiego zła.
– Ale po co, świat i bez takich grożących utratą życia poszukiwań jest dość okropny!
– Po to, żeby zło poznać, zaatakować i zniszczyć – urwał, albowiem zdarzył się cud. Signorina Maria posłała mu najpiękniejszy, najbardziej promienny uśmiech na świecie.
– W takim razie źle pan trafił – odezwał się jeden z rajców,właściciel miejscowego Banco Rosettino. – U nas trudniej o zło niż o studnię na pustyni. To miasto dobrych, porządnych ludzi, ludzi pozbawionych chorobliwych ambicji, nie robiących karier po trupach, nie ulegających zgubnym nałogom i namiętnościom.
– Wielcem z tego rad, albowiem tym razem przybyłem na wypoczynek.
Kiedy się żegnali, burmistrzówna jeszcze raz spojrzała na gonfalonera. Trudniej o bardziej wymowne spojrzenie. Była w nim nadzieja i prośba, i lęk o niego, i w najgłębszych pokładach coś, co go nieomal przestraszyło – szansa na miłość.
Dlatego potem postąpił zgoła nie jak człowiek honoru, udał, że się oddala, a w istocie zawrócił, przeszedł ogrodowy mur i wspiął się po skarpie. Szedł po gzymsie jak mucha, pozbywszy się ciżem, wyłapywał palcami rąk i stóp najdrobniejsze występy cegieł i obserwował komnaty, w których dopiero co biesiadował. Minął wielki hali, bibliotekę, gdzie, ku swemu zdziwieniu, zobaczył, jak burmistrz i nieobecny na biesiadzie capitano Lero dyskutują o czymś zawzięcie. O czym? Podwójna tafla szkła i znaczne oddalenie nie pozwalały mu się tego dowiedzieć, ale sądząc po gestach, rozmowa do przyjemnych nie należała. Poszedł dalej. W gabinecie map bankier chędożył pokojówkę, a ponieważ monstrualny brzuch uniemożliwiał mu ćwiczenia tradycyjne, ta dosiadła go niczym mysz górę i galopowali tak, aż się świeczniki trzęsły.
Poszedł dalej. Czuł pulsowanie w skroniach i łomot serca, jakiego nie doświadczał od czasów, kiedy był młodzikiem. Zbliżał się do jej pokojów. Ujrzał zaparowane okno. Było umieszczone niesymetrycznie, nieco wyżej od pozostałych, musiał trochę się podciągnąć.
Maria odprawiła służebne. Najwyraźniej nie zamierzała skorzystać z ich pomocy. Patrzył z zachwytem, jak okrąża parującą kadź, jak spływają z niej szaty i jak staje na wprost okna bezwstydnie naga, niczym bogini Wenus, o piersiach niemałych, lecz jędrnych, o wiotkiej kibici, cudownej cerze, łydkach, z których każda na targu w Imerze stałaby za krwistego rubina. Dziewczyna stopką sprawdziła temperaturę wody, obróciła się tyłem. Mój Boże!
Puścił się występu i runął w dół. Spadając po gałęziach, tocząc się po błotnistej pochyłości aż do stawu, miał masę czasu, aby zdać sobie sprawę, co go tak poraziło.
Pośladek Marii przekreślały dwie grube blizny. Znał doskonale jedyne narzędzie, które mogłoby je zadać, choć rozmiary wielokrotnie przekraczały normalną miarę. To były zęby!
– Na Boga, cóże się jaśnie panu stało? – zawołała Claretta, otwierając pryncypałowi drzwi. W rzeczy samej nie wyglądał najlepiej, wytworny kaftan był w strzępach, o pantalonach lepiej nie mówić, nadto nie miał na nogach ciżem i tylko mógł żywić nadzieję, że ogrodnicy burmistrza prędko ich nie odnajdą.
– Potknąłem się – wybełkotał, a potem wysłał Clarettę do służbówki, gdyż onej nocy miłość z osobą, co do której niecnej, donosicielskiej profesji się upewnił, byłaby dla niego profanacją sztuki. Popatrzyła na Vittoria ponuro, ale usłuchała.
Już nazajutrz Bonawentura mógł zameldować, że dziewczyna bezpośrednio po wyjściu z pokoju Bianchiniego złożyła wizytę w domu capitano Lery i pozostała tam czas dłuższy. Agent miał jeszcze jedną dobrą wieść, znalazł nareszcie człowieka z Rosettiny gotowego zeznawać.
– To stary zakrystianin z kościoła Santa Croce. Z tym, że postawił warunki. Zamierza opuścić miasto i potrzebuje godziwej kwoty na wpisowe do klasztoru limerianów. Twierdzi też, że nie powie nic, zanim nie oddali się przynajmniej na dwadzieścia mil od Rosettiny.
– Uciążliwe, ale do przyjęcia.
– Jeśli coś się stanie, mamy zamówić za niego trzynaście mszy, albowiem jest wielkim grzesznikiem, jak twierdzi ze smutkiem. Wycieczkę możemy odbyć pojutrze. Zakrystianin zaklina, że nie wypada podróżować w niedzielę, a za wszelką cenę pragnie ujść z miasta przed nocą świętojańską.
Zakrystianin okazał się drobny i tak suchy, że przepisy przeciwpożarowe Bractwa Sikawkowego zabroniłyby niechybnie trzymania go w drewnianym domu, chyba że w skrzyni pełnej piasku. Było mu zimno, cały czas dygotał i nawet wyżłopanie bukłaczka miodu niewiele poprawiło jego samopoczucie.
– Noc Bezprawia! O, szlachetni panowie, jakąż straszną przysięgę na krew, mocz i spermę złożoną łamię!
Ale złamał. I napełnił słuchaczy grozą. Zwyczaj istniał, jak mówił starzec, od dawien dawna. Dzieci dowiadywały się o nim w momencie przekroczenia trzynastego roku życia. Istniały mroczne ceremonie składania przysięgi przez młodych: ceremonia krwawego ślubowania pacholików i rytualnej chłosty dziewek. Inicjacja rozgrywała się w absolutnym mroku, bez słów, a wprowadzani tym różnili się od wprowadzających, iż byli nadzy.
– I to jest właśnie ten rytuał nocy świętojańskiej? Zakrystianin zaniósł się płytkim, chrapliwym śmiechem:
– Wtajemniczenie przechodzi każdy w dniu swoich urodzin, a noc... ho, ho.
– Co, ho, ho?
– Jest straszna. Rozumiecie, straszna. Straż, władze, urzędnicy i co lękliwsi wychodzą za mury. A ci, co zostają...
– Mówże pan wreszcie!
– Nie ma świętości i Boga, wstydu i miarkowania. Jest zbrodnia i występek. Syn może zabić matkę, brat zgwałcić siostrę. Można rabować, torturować, zabijać, można robić wszystko, bez konsekwencji, aż do piania pierwszych kurów.
– A rano? Jakże mogą spojrzeć sobie w oczy rano?
– Nikt o nic nie pyta. Znów jest miło, przyjaźnie. Zresztą z roku na rok ofiar jest mniej. Kto miał kogo zabić, już zabił, wendeta się nie opłaca. Najbardziej krwiożerczy wyginęli.
– I to jest cena rocznej szczęśliwości miasta?
– Kto to wie.
Zakrystianin twierdził, że obyczaj jest stary. Nie wierzyli mu. Z zapisków Lipponiego wynikało, że „Noc” narodziła się zaledwie dziewiętnaście lat temu. Czemu jednak w tej jednej sprawie staruch miałby kłamać? Zdenerwowało to gonfalonera. Ucapił zakrystianina za kaftan, uniósł do góry i krzyknął:
– Słuchaj no, stary, albo mówisz nam wszystko, albo interes uznajemy za niebyły.
Ów pobladł, coś zabełkotał, z kącików ust popłynęła mu ślina. Najwyraźniej się bał, przeraźliwie się bał. Wtem, gdzieś w oddali, od strony Książęcych Borów odezwało się wycie wilka. Zakrystianin z Santa Croce krzyknął rozdzierająco, rękami trzepnął i padł na murawę. Gonfalonere nie musiał nawet trącać go nogą, by wiedzieć, że starzec jest martwy.
Do nocy świętojańskiej pozostały jeszcze dwie doby.
Szedł przez miasto w krótkim półpancerzu podróżnym, złocistym, z ryngrafem przedstawiającym świętego Ursusa. Szedł pokłonić się panu burmistrzowi i jego nadobnej córce. Szedł i przypatrywał się miastu... Do kroćset, jak mógł dotychczas nie dostrzegać tego, co jeno powierzchowny lukier tynku, blichtr cennej tkaniny lub zwykły uśmiech przysłaniały?
I owych śladów po kulach z muszkietów na ścianach zajazdu, i rdzawej plamy na schodach pałacu bankiera, która tylko na pierwszy rzut oka przypominała żyłę kolorowego marmuru? Tych drzwi, w których świeże zamki wskazywały niedawne wyłamanie. A ludzie? Czyż mogli z dnia na dzień wyprostować uśmiechy, tą stałą, bolesną krzywiznę opadających ku dołowi kącików ust? A co znaczyło owo młodych czół głębokie pożłobienie? A przedwczesna siwizna wyrostków, a dojrzałe spojrzenie panienek, bez płochości ich wiekowi właściwej?
– Wyjeżdża pan na jedną noc czy na dłużej? – dopytywał się don Giovanni, ściskając Bianchiniego po ojcowsku.
– Jeszcze nie wiem, ale myślę, że wyprawię się nieco dalej, do Merville lubo i Sabronu...
– Podobno sam cesarz ma na lato zjechać do Meranii – zauważył burmistrz. – Proszę się mu od nas pokłonić.
Wszedł posłaniec, donosząc o jakichś nie cierpiących zwłoki sprawach. Burmistrz przeprosił Vittoria i wyszedł pozostawiając go sam na sam z Marią.
– A więc wyjeżdżasz signore, drogi przyjacielu – powiedziała altem tak pięknym, że gonfalonerowi aż ugięły się nogi.
– Postaram się wrócić jak najprędzej.
– Będzie nam brak waćpana... – podała mu do pocałowania rękę. Przypadł do niej żarliwie, goręcej, niżby etykieta na to pozwalała. Cofnęła się o krok, tam gdzie nisza w ścianie, pamiątka po jakimś zamurowanym oknie czyniła ich niewidzialnymi dla postronnych. Dała mu czoło do całowania. Nie poprzestał na tym, przypadł do ust świeżych, malinowych, a może czereśniowych, choć w smaku chyba bardziej wytrawnych, niedoświadczonych w kunszcie całowania, ale z intuicją zadziwiającą. Dziewczyna przywarła do niego cała, drżąc jak drzewo figowe podczas trzęsienia ziemi, a on poprzez kaftan, pancerz i ryngraf ze świętym Ursusem, czuł słodki napór jej piersi.
Ktoś szedł. Odskoczyli od siebie spłoszeni.
– Spędzisz dzisiejszą noc za murami, waćpanno? – zapytał, chcąc zagłuszyć łomot serca.
– Ostaję w domu – odparła. – Podobno nie należy uciekać przed złem ani przed dobrem.
Pożegnanie z Clarettą nie było tak emocjonalne. Dziewczyna przysposobiła mu konia, uprała wcześniej odzież, przygotowała prowiant i pieszo odprowadziła do Bramy Celników.
– Bywaj zdrów, mój panie. Niech święty Limeryk cię strzeże. Bądź szczęśliw i... nigdy tu nie wracaj!
Mógłby przysiąc, że gdy wołała: „Nigdy”, łzy grube toczyły się po jej policzku, ale może był to skutek nagłego wiatru, który poderwał kurz z gościńca. Vittorio spiął konia, a dwóch giermków, przydanych mu ku eskorcie przez burmistrza, pospieszyło za nim...
Na popas stanęli na leśnej polanie, pięć mil za Rosettiną. Gonfalonere w mig rozszyfrował, że Dziobaty Piętro jest bystrzejszy niż Asymetryczny Francesco. (Przydomek „Asymetryczny” nadał mu w duchu, rzadko bowiem zdarzało mu się widzieć osobnika, który nie tylko miał oczy różnego koloru, nos zgięty zdecydowanie na prawą stronę i lewe ucho dwa razy większe od prawego). Wysławszy Dziobatego napoić konie, zwrócił się do Asymetrycznego:
– A nie chciałbyś zarobić pięciu talarów? Co, Francesco?
– Głupi by nie chciał.
– Dobrze, wrócisz tedy do Rosettiny z pismem... Mogę mieć do ciebie absolutne zaufanie? – ciągnął Vittorio, widząc niepokój, jaki odmalował się na obliczu giermka. -Sprawa jest absolutnie poufna. Oczywiście, po zawiezieniu pisma wrócisz i nas dogonisz. Będziemy nocować w zajeździe „Pod Złotym Centaurem”.
– A do kogo to będzie pismo?
– Wpierw muszę wiedzieć, czy podejmiesz się zadania. Na twarzy Francesca widać było walkę sprzecznych uczuć. Chytrość jednak zwyciężyła. Bianchini naskrobał coś na kartce papieru, potem zwinął ją, zapieczętował lakiem i odbił na nim swą pieczęć.
– Przy kościele Santa Croce odszukasz grabarza imieniem Bonawentura. Pukając do tylnych drzwi, podasz hasło: „Bezprawie” i to wszystko. A tu masz talary.
Bez trudu mógł przewidzieć, co zdarzy się dalej. Mocodawcy giermka z łatwością rozszyfrują tekst, zwłaszcza że przed ciągiem liczb bez związku zakodowana była informacja: „Mat 11”, co nawet kompletny baran zrozumiałby jako klucz do „szyfru książkowego” oparty na 11 rozdziale Ewangelii według św. Mateusza. Sam tekst miał treść zwięzłą:
Opuszczaj miasto. Mam już wszystko. Dowód zakopany tam, gdzie wiesz. Kop za światłem księżyca o północy.
Niedźwiadek.
Z tego „Niedźwiadka” – cesarskiego herbu – rad był szczególnie. Oj, da on do myślenia nieznanemu przeciwnikowi. Teraz pozostawał jeszcze Dziobaty. Wprawdzie zausznik burmistrza zachowywał daleko posuniętą czujność, ale skąd mógł wiedzieć, że oberżysta został przez gonfalonera przekupiony i poda mu wino, które uśpi go na długo. Zaczynało się zmierzchać, kiedy głowa giermka upadła na pokrytą plamami tłuszczu ławę. Vittorio dosiadł konia, ale zanim pognał do Rosettiny, zajrzał do pobliskiego miasteczka, gdzie na ulicy złotników oczekiwał go brodaty lichwiarz starozakonnego wyznania. Dopiero potem, rozstawnymi końmi pogalopował w kierunku miasta, gdzie, bądź co bądź, pełnił nisko płatną, lecz zaszczytną funkcję Chorążego Sprawiedliwości.
Vittorio spóźnił się, ostatni z koni nieoczekiwanie okulał. Do północy pozostała niecała godzina. Ostrożnie minął obozowisko nad rzeką. Był tak blisko biwakujących, że słyszał doskonale śpiewy cudzoziemskich kupców, pogawędki wędrownych mnichów. Jego podkomendni grali w kości. Grzechot potrząsanych wprawnymi ruchami kubków mieszał się z soczystymi klątwami. Ciekawe, że nigdzie nie mógł wypatrzeć capitano Lery. W miejscu, gdzie na wodzie odblask ognisk pozostawiał jedynie słabe refleksy, Bianchini wszedł w toń fosy. Mimo ciemności (miesiąc właśnie skrył się za chmurą) miał doskonałego przewodnika – nos. Kierując się narastającym smrodem, natrafił rychło na dansker – latrynę miejską wysuniętą daleko od murów, ponad fosą. Zatkawszy nozdrza woskiem Vittorio, ściskając w węzełku zrolowany przyodziewek, zmacał wewnątrz „gdańska” linę pozostawioną przez Bonawenturę. Wziął węzełek w zęby i wspiął się na górę. Tam umył się w stągwi, w której gromadzono deszczówkę, ubrał, sprawdził, czy sztylet wychodzi z pochwy jak należy i pchnął uchylone drzwi. Był w mieście.
Znów pokazał się księżyc, ale wokół panował spokój. Raz tylko od smętarza dobiegł histeryczny wrzask i znów nastała cisza. Przyspieszył kroku. Dochodząc uliczką Celną do rynku, usłyszał dziwny szmer, jakby z koncertu pełnego modulacji, rozpisanego na wiele różnie nastrojonych instrumentów. Miał on w sobie coś z jękliwej żabiej symfonii i monotonnego turkotu młynów wodnych. Ulica Gnojna ostro zakręciła pod górę, a schodki wyprowadziły go na ratuszowy taras. Doszedł do balustrady.
– O, święci Pańscy! – Nieduży rynek wypełniała masa dziwna: ni plazma jakowaś, ni inna pulpa. Żywa, drgająca rytmicznie, pośród jęków i westchnień: „O, święty Limeryku!” Spróbował ogarnąć całość. Niczym żmije w swym kłębowisku mieszkańcy Rosettiny splatali się w jeden gigantyczny supeł szaleństwa. Ciała matron łączyły się z kończynami niedorostków, a brody starców buszowały między kolanami młódek...
Vittorio przeklął, potem zmówił krótki pacierz. I cofnął się. Nie tego szukał! Pobiegł truchtem. Naraz znów dobiegł go ten dźwięk... Wycie nie przypominało niczego, z czym spotkał się dotąd. Uczuł, jak serce mu kamienieje, a włosy stają dęba. Wymacał ukrytą za pazuchą krócicę. Gdzieś zupełnie blisko rozległ się krzyk niewiasty. Wybiegła na niego z włosem rozwianym, w nocnym gieźle jeno...
– Maria!!! – porwał ją w ramiona. Zdawała się go nie poznawać, jej źrenice rozszerzał strach. – Maria! – powtórzył, a ona omdlała mu na rękach jak lilia ścięta. Wtedy dostrzegł, że jej koszula z tyłu rozdarta jest na całej długości, zaś alabastrowe plecy tuż pod łopatką zostały draśnięte olbrzymim pazurem. Rzucił wzrokiem w ciemną gardziel uliczki. Nikt się tam nie pojawiał. Znów tylko cisza, jedynie od rynku nasycana monotonnym: „Uch... Uch... Uch-uch.”
Rozważywszy wszystkie możliwości, zaniósł nieprzytomną Marię do swej kwatery i umieścił w komnacie służącej za kaplicę. Po drodze usiłował cucić ją pocałunkami. Owszem, otworzyła oczy, ale powtarzała tylko jak w transie: „Spać muszę, spać, bo to sen jeno. Spać!” Złożył ją tedy w Świętym Miejscu na kobiercu, zawiązał drzwi różańcem i powierzając ukochaną opiece świętej Zyty, wyszedł na balkon z widokiem na smętarz. Czas był najwyższy – Bonawentura zaczął już kopać. Miejsce wskazywał mu cień krzyża skąpanego w księżycowej poświacie. Patrząc z góry, gonfalonere dostrzegł parę innych zamaskowanych postaci. Czaiły się za drzewami, kapliczkami, pięć? Nie, może było ich sześć, ale żadna nie była olbrzymia.
Łopata szczęknęła o metal, zakapturzeni snadź uznali, że nie ma co czekać dłużej, skoczyli ku grabarzowi... Skoczył i Vittorio. W odróżnieniu od Bonawentury (specjalisty od bijatyk w szynkach, na międzypokładziach i krętych zamkowych korytarzach), który był przygotowany na napaść, organizatorzy zasadzki nie przewidywali ataku od tyłu. Toteż walka miała dość jednostronny przebieg. Pierwszy z napastników, trafiony łopatą, padł z rozpłataną twarzą w mogiłę. Chwilę wcześniej Bianchini rozpoznał w nim giermka Francesca. Drugi, ugodzony sztyletem ciśniętym przez gonfalonera, zwinął się jak robak i zastygł w bezruchu, trzeci, brzuchaty, usiłował skrzyżować szpadę z łopatą, ale klinga pękła, co atakujący uznał za sygnał do odwrotu.
Tymczasem Vittorio, który prócz sztyletu i krócicy porwał z domu jedynie krótki miecz, należący zapewne jeszcze do Lipponiego, zmierzył się z dwoma innymi. Pierwszy, cięty w pierś, z jękiem osunął się na ziemię, drugi, zawodowiec najpewniej, zręcznie sparował sztych. Kątem oka Bianchini obserwował jeszcze jednego z napastników. Szczupłego, w masce. Ten jednak zrejterował w ślad za brzuchatym, chcąc skryć się chyba w zakamarkach jakiejś kapliczki.
– Wracaj, wracaj, tchórzu! – ryczał za nim jakiś kurdupel, dotąd trzymający się na uboczu. Ale uciekinier z rączością jelenia dopadł już murów kościoła. Za to Bonawentura ruszył na ukrywającego się za okazałym nagrobkiem przywódcę napastników. Ten nie czekał bezczynnie, wyrwał zza pazuchy bandolet, chciał wypalić. Grabarz okazał się jednak szybszy, kopniakiem wybił celującemu broń z ręki, a potem zdarł mu z twarzy maskę. – Dobry wieczór panu burmistrzowi! Przeciwnik Bianchiniego należał do znakomitych fechmistrzów. Był jednak za stary, ręka nie nadążała już za myślą, atakował desperacko, nie prosił pardonu i gdy zorientował się, że nie ma w tym starciu najmniejszych szans, nagle opuścił gardę, postąpił krok do przodu i nadział się na miecz Vittoria. To był Lera. Opadając na kolana, wycedził:
– Byłeś świetny, signore gonfalonere, ale i tak nie masz szans!
– Proszę zatem zająć dla mnie ciepłe miejsce w piekle! Bonawentura potrząsnął burmistrzem jak sparciałą dynią.
– Wszystko wam powiem – zapiszczał pierwszy obywatel Rosettiny i urwał. Bianchini dostrzegł, jak don Giovanni wysuwa się z rąk pseudograbarza, a twarz Bonawentury zmienia się w maskę strachu. Spojrzał w ślad za jego wzrokiem i osłupiał. Tak, to rzeczywiście było monstrum. Większe o dwie głowy od normalnego człowieka. Kosmaty tors zbrukany świeżą krwią. Potężne ręce kończyły nie obcinane chyba nigdy szpony, a usta szersze niż u jakiegokolwiek człowieka wypełniał garnitur wilczych zębów. Był jednak jak najbardziej realny, żadnej ulubionej przez baśniopisarzy nadrealności, ot, potworny splot mięśni, kłów i pazurów.
Z piersi przybyłego wydarł się rechot zadowolenia. Przeskakując z nagrobka na nagrobek, biegł zwinnie w ich stronę. Wtem na jego drodze wyrosła drobna, szczupła postać.
– Nie, książę, nie! Pozwól mu odejść – zawołał napastnik, który wcześniej stchórzył i uciekł, by schować się w kaplicy. Jego głos wydał się Bianchiniemu znajomy. Claretta?!
Wilkołak zaryczał wściekle i szarpnięciem mocarnej łapy wydarł życie z kochanki gonfalonera. Vittorio wydobył krócicę.
– A strzelaj, strzelaj – zaśmiał się don Giovanni. – Jego się kule nie imają!
Padł strzał. Kula rozdarła pierś bestii. Ta, osłupiała, bezradna patrzyła na buchającą z niej juchę, chwiała się na nogach, wreszcie padła, aż jęknęła cmentarna ziemia.
– Jak to zrobiłeś signore? Kula była poświęcona?
– Ekumeniczna! Zrobiona z indyjskiego złota, przywiezionego przez Arabów, odlana przez jubilera Żyda, a poświęcona przez księdza pustelnika, wyznawcę teologii wyzwolenia. To musiało zadziałać. Nieprawdaż, burmistrzu?
– I tak nie ujdzie to wam płazem. Zabiliście księcia.
– Księcia? – Bonawentura z niedowierzaniem przypatrywał się jaśnie oświeconej (przez księżyc) padlinie.
– Rozkazy cesarskie wyżej stoją od książęcych.
– Tego się obawiałem – burmistrz pochylił głowę. -Wiedziałem, że kiedy cesarz się wmiesza, to będzie koniec.
– Ale czemu to wszystko miało służyć, człowieku? Mów, wiemy przecież, że Noc Bezprawia, to nie żaden odwieczny rytuał, tylko zgoła nowa inicjatywa, która musi mieć bezpośredni związek z wizytą księcia Anzelma II tu, w Rosettinie, przed osiemnastu latami, i z onym wilkołakiem.
Burmistrz skwapliwie wyznał wszystko. Opowiedział o książęcym bracie bliźniaku, pomiocie Antychrysta (ponoć matka jego, czarownica, zwyczajem wiedźm zażywała w noc świętojańską dwóch mężczyzn naraz – męża i szatańskiego oblubieńca), i o tym, jak dla kariery on sam podjął się udzielić wilkołakowi schronienia w Rosettinie. Niestety, musiał się zgodzić na ciężki warunek. Anzelm domagał się, aby raz w roku jego brat mógł wyruszać na łowy. Don Giovanni przystał na to. Omal nie przypłacił tego kontraktu życiem własnej córki. Jakakolwiek lojalność, wdzięczność lub chociaż wierność układom była bestii obca.
– Długo przemyśliwałem nad sposobem, w jaki mieliśmy spuszczać potwora z łańcucha. Mój przyjaciel, bankier (niech przeklęty będzie jego ród do siódmego pokolenia!), zaproponował mi organizowanie dorocznych Nocy Bezprawia, jako okresu, kiedy ludzie mogliby sami sobie wymierzać sprawiedliwość, załatwiać zadawnione porachunki. Zbrodnie wilkołaka mogłyby wówczas utonąć w innych. Książę Jednej Nocy miał oczywiście działać nie-ostentacyjnie, mordować swe ofiary skrycie. Przystał na to. I dopiero w zeszłym roku układ zaczął się psuć. Przybył Lipponi, rozpoczął śledztwo. Nie mogąc sobie z nim Poradzić, poprosiłem o pomoc książęcego bliźniaka. Załatwił to sprawnie, ale zażądał zapłaty: mojej córki. Jeden Bóg wie, co z nią wyczyniał. Jednakowoż pozostawił ją przy życiu. – Krótki szloch wyrwał się z piersi urzędnika.
– Oczywiście, były i pozytywne skutki naszego układu. Widziałeś, don Vittorio, miasto. Za cenę jednej nocy grzechu mamy rok cnoty i, zaręczam signore, nasi ludzie są szczęśliwi. Raz do roku, jak ja wilkołaka, spuszczają z postronka bestie, które siedzą w ich duszach... A teraz mnie pewnie zabijecie?
– Nie mam zamiaru – odparł Bianchini, a widząc zdumienie na twarzy notabla, dodał: – Zbudowaliście tu ciekawy system oparty na wilkołaku i dorocznym katharsis. Od bestii was uwolniłem, rozbierzcie więc resztę własnymi rękami. Powiedzcie ludziom prawdę i jeśli was nie rozedrą na strzępy, żyjcie zdrowo.
– A jesteś, signore gonfalonere, pewien – don Giovanni uśmiechnął się gorzko – że ludzie pragną powrotu moralnych praw, że zechcą wyrzec się nie tylko swego strachu, ale i swej rozkoszy? Czy Noc Bezprawia bez wilkołaka nie będzie dla nich jeszcze ponętniejsza?
Bianchini oddalił się bez słowa. Myślał o Marii. Marii śpiącej u niego w kaplicy, Marii, której nic już nie groziło, Marii, dla której pozostawił przy życiu podłego łobuza, jej ojca, Marii najsłodszej, najukochańszej, jedynej!
Dziewczyna od dawna nie spała. Podniosła się z kobierca. Próbując otworzyć drzwi, rozerwała wiążący je różaniec. Przeszła do sypialni i rozścieliła łoże. Potem ułożyła się na nim i czekała. Ciekawił ją ten gonfalonere, który szmat świata zwiedził i z niejednego haremu miód podbierał. Sztylet ukryła za poduszką – przyjdzie na mego właściwy czas. Cieszyła się, że to don Vittorio będzie uzupełnieniem. Czuła w łonie chłód tamtego nasienia.
Bianchini wracał w doskonałym nastroju, poszło o wiele łatwiej, niż się spodziewał. Otworzył furtkę, potem drzwi. Mijając kuchnię, raptownie przypomniał sobie drobną buzię Claretty. I to, że przy bramie ze łzami w oczach ostrzegała go przed...
Ocaliła mi życie – zamyślił się. – Dlaczego ta mała ladacznica to zrobiła? Byłaż we mnie zakochana? A swoją drogą, jakże łatwo o pomyłkę, gdy w grę wchodzą kobiety.