Autor: Ansei
Tytuł: Grudniowa magia
Do oryginału: http://www.fanfiction.net/s/6534396/1/Grudniowa_magia
Długość: zasadniczo to się zobaczy... Jakieś osiem-dziesięć części prawdopodobnie.
Paring: HP/DM
Beta: nieoceniona Maja ;*
Na wstępie muszę zaznaczyć, że do popełnienia tej świątecznej, poniekąd, historii
popchnęła mnie moja akademikowa współlokatorka - w jakichś zamierzchłych czasach
obiecałam jej napisać drarry i w końcu nadszedł moment egzekwowania obietnic xD W
każdym razie, tej sile sprawczej należą się podziękowania, gdyż podsunęła mi również
kilka niezłych pomysłów ;)
CZĘŚĆ I
"I`ve been trying to find
My way back home
But I don`t believe in magic
Life is automatic
But I don`t mind being on my own…"*
Poranki nie są i nigdy nie były moją ulubioną porą dnia. Bo czego dobrego można się po
nich spodziewać? Głównie powodującego szczękościsk dźwięku budzika, będącego
wstępem do kolejnego, niekoniecznie ciekawego, a z pewnością beznadziejnie
męczącego dnia.
Dlatego też nie jestem nadmiernie zachwycony, gdy bezczelnie budzą mnie jakieś
dziwne trzaski. Zwłaszcza, że jest godzina siódma dziesięć, a ja leżę w łóżku.
Co gorsza, leżę w łóżku sam. Jestem pewien, iż to wystarczyłoby, aby i świętego
doprowadzić do irytacji godnej samego Belzebuba.
Przeciągnąwszy się, kopniakiem zrzucam z siebie kołdrę, wstaję i człapię do łazienki,
plaskając bosymi stopami po zimnej, drewnianej podłodze. Moja ciągle jeszcze zaspana
świadomość rejestruje przelotnie, że tajemnicze hałasy dobiegają z kuchni, a po domu
roznosi się całkiem znośny zapach kawy.
Prysznic nie zajmuje mi zbyt wiele czasu, bowiem mój żołądek właśnie uznał za
właściwie przypomnieć mi, że nie jadłem wczoraj kolacji, co na zasadzie mobilizacji
sprawia, iż poruszam się dwa razy szybciej, niż zwykle. W końcu muszę ratować swój
żołądek zanim, biedactwo, strawi sam siebie lub w akcie desperacji przyrośnie do
kręgosłupa.
Przecieram dłonią zaparowane po kąpieli lustro nad umywalką i z gładkiej, szarej tafli
spoglądają na mnie własne zmrużone, szare oczy w towarzystwie dość kwaśnej miny
(nadal zajmuje mnie nieco myśl o żołądku). Przez jakieś piętnaście sekund ofiarnie
próbuję się miło uśmiechnąć – uzyskuję efekt, jak gdyby bolał mnie ząb. Posyłam
samemu sobie spojrzenie pełne lekkiego niezadowolenia i wyższości. Teraz
przynajmniej wyglądam normalnie. W miarę. Przeczesuję jeszcze wilgotne włosy dłonią i
już mogę ruszać na podbój świata. Kuchni, znaczy.
Tam od progu wita mnie przemożny zapach jajecznicy, dochodzący z dwu talerzy,
znajdujących się na stole wraz ze świeżą herbatą, kawą i razowym pieczywem. Sprawca
owego, niezbyt wyszukanego śniadania chwilowo się ulotnił, pozostawiając na znak
swojej bytności również wypełniony po brzegi brudnymi naczyniami zlew. Wzdycham,
wyjmując z szafki musli i właśnie wsypuję je do miski, gdy za mną rozlegają się szybkie,
energiczne kroki i pełen lekkiej pretensji głos:
– Draco, znowu masz zamiar wpychać w siebie te obrzydliwe płatki? – Głos, pomimo
rzeczonej pretensji w tonie, ma miłą barwę i jest mi doskonale znajomy. Ba! Mógłbym
powiedzieć, że znam na pamięć każdy jego dźwięk. Zresztą tak samo, jak znam dotyk
tych zaborczych ramion, które w tym momencie oplatają mnie od tyłu, przyciągając do
szczupłego ciała.
Niechcący rozsypuję musli po całym blacie szafki.
– Kurde! Harry, ty durniu! Widzisz, co narobiłeś? – Mój ton jest tak daleki od uprzejmości,
jak Arktyka od Fidżi. Na Potterze nie robi to jednak zbyt wielkiego wrażenia; mam
nieprzyjemną świadomość, że to przez to, iż zbyt dobrze mnie zna. Zamiast bowiem
odskoczyć ode mnie ze zgrozą, mężczyzna śmieje się ciepło prosto w mój kark, co
skutkuje tym, że odczuwam przyjemny dreszcz w dole kręgosłupa. – Puszczaj, ty
ochłapie z hipogryfiej paszczy… – kontynuuję już bez większego przekonania, co
powoduje tylko kolejną serię chichotów. Niemrawa próba pozbycia się oplatających mnie
rąk owocuje tylko tym, iż zostaję okręcony o sto osiemdziesiąt stopni i oparty o szafkę, a
przyćmione lekko przez brak okularów źrenice znajdują się na wprost moich oczu.
Chętnie powiedziałbym jeszcze coś niemiłego, jednakże w pewnym stopniu rozbraja
mnie szeroki, szczery uśmiech Pottera. Nie jestem z tego dumny, cholera. W ogóle.
Wzdycham tylko, co jednakże nie wychodzi mi tak cierpiętniczo, jakbym chciał.
– I czego się na mnie gapisz? – Zbliżam twarz do twarzy mężczyzny, tak, że mogę
zauważyć, niewidoczne na pierwszy rzut oka, ciemne, opalizujące plamki brązu w głębi
zielonych tęczówek.
– A co, nie mogę? – Całą odpowiedzią Pottera jest niegłośnie, gardłowe mruknięcie –
czuję na wargach gorąco jego oddechu – i jakoś tak samo się dzieje, że moje usta
odnajdują jego, w namiętnym, elektryzującym pocałunku. Zamykam oczy. Widocznie to
jest to, czego bardzo mi potrzeba w ponury, ciemnawy, grudniowy poranek. I mimo że
nic nie widzę, mam wrażenie, jakbym nadal miał przed oczami twarz Harry'ego, zupełnie,
jak gdyby była ona wyryta po wewnętrznej stronie moich powiek – każdy, najdrobniejszy
nawet szczegół. Nie mam czasu zastanawiać się nad tym osobliwym zjawiskiem, gdyż
już kilka sekund później cały mój świat niemalże brutalnie ogranicza się tylko do dotyku i
smaku – dotyku i smaku warg oraz języka, zaborczo i pewnie jednocześnie
penetrującego moje usta, dotyku dłoni przesuwających się wzdłuż kręgosłupa w leniwej
pieszczocie…
Kant blatu wpija mi się w dolną część pleców, kiedy Potter przywiera do mnie mocniej,
ostro i gwałtownie, właśnie tak, jak tego chcę i w tej chwili moja jaźń zamienia się w
jedno rozmazane, rozedrgane, uległe i wściekle głośne TAK! Wsuwam niecierpliwie
prawą dłoń pod koszulkę mężczyzny, dotykam jego skóry, gorącej i rozkosznie znajomej,
słucham oddechu równie przyspieszonego, jak mój własny. Korzystając z okazji, iż
nasze usta na moment się rozdzielają, lewą ręką łapię go za włosy, odchylam jego
głowę do tyłu i atakuję wyeksponowaną szyję zębami i językiem. Gardłowy jęk Harry'ego
sprawia, że czuję, iż moja krew zaraz osiągnie temperaturę co najmniej miliona stopni
Celsjusza i…
Dzwonek do drzwi nie jest w zasadzie tym, co właśnie teraz chciałbym usłyszeć.
Bardziej odpowiednie byłoby coś w stylu „Och, Draco, nie przestawaj!" albo ewentualnie
„Pozwól mi się zerżnąć na stole… Tak dawno tego nie robiliśmy…"
Jednakże, nic z tego. Oczywiście.
Cóż, ostatecznie jestem skłonny zignorować dobijających się do drzwi intruzów – niech
sobie czekają, na zdrowie – i wrócić do przerwanej czynności, ponieważ obaj z Harrym
na moment zastygamy w bezruchu.
– To na pewno nikt ważny – szepczę w okolice obojczyka mężczyzny, Potter jednakże
wyplątuje się zręcznie z moich objęć.
– Niestety, pudło. Musimy otworzyć – oświadcza, wciągając przez głowę ciepłą bluzę,
spoczywającą do tej pory spokojnie na oparciu jednego z krzeseł i błyskawicznie
przywołując skądś okulary. – To McLaggen. Ma mnie zabrać na trening.
– Och – udaje mi się wyartykułować przez zaciśnięte szczęki.
Tymczasem Potter, jak gdyby nigdy nic, soczyście całuje mnie w policzek i zaraz biegnie
otworzyć drzwi, gdyż natarczywy dzwonek znów się powtarza.
W tym momencie czuję się zmuszony dodać, że szczerze tego dzwonka nienawidzę.
Harry dostał go od George'a Weasleya jakieś trzy dni temu i od razu zainstalował.
Upiorne tałatajstwo, pochodzące z Magicznych Dowcipów, ma za zadanie dokładnie
imitować dzwonki mugoli i w związku z tym wygrywa różne, w porażającej większości
ohydne melodyjki, jakoby służące mugolom do „celebracji świąt", jak objaśnił mnie z
zadowoloną miną Potter. To jakaś pieprzona bzdura. Jestem tego zupełnie pewien i
wrażenie to pogłębia się z każdym kolejnym wrzaskliwym taktem „Merry Christmas". To
najzwyczajniej niemożliwe, aby to coś pomagało komukolwiek w celebracji czegokolwiek.
Albo ja jeszcze mało wiem o świecie.
Gdy Harry dociera w końcu do drzwi, melodyjka urywa się wpół piskliwego taktu.
Chociaż tyle dobrego. Niestety, zaraz z przedpokoju dochodzi mnie głos tego durnia
McLaggena i przez chwilę mam nadzieję, że zaraz trafi mnie szlag i ten koszmar się
skończy.
Mija kilka sekund i, ku mej, postępującej niczym stado galopujących gorgon, irytacji, nic
się nie dzieje. Z pewną furią więc wracam do przesypywania swojego, cokolwiek już
zapomnianego, musli do miski i sprzątania bałaganu na szafce.
Potter znów pojawia się w kuchni akurat w momencie, gdy z ostentacyjnym zajęciem
zalewam płatki i owoce mlekiem. Zimnym, rzecz jasna. Nie ma to jak zawoalowana
symbolika.
Udaję, że nie słyszę, jak Harry pośpiesznie zbiera swoje rzeczy, lecz trudno mi go
ignorować, kiedy staje tuż obok.
– Draco?
Milczę wyniośle.
– Draco?
– Tak? – warczę, z rozmachem mieszając płatki łyżką i rozchlapując mleko po blacie.
– Muszę już iść. – Mężczyzna łapie mnie za łokieć, obrzucam go więc niechętnym
spojrzeniem, od jego rozczochranych włosów, poprzez czarny płaszcz, który już zdążył
włożyć, aż po sportową torbę w jego dłoni. – Wiesz, jaki jest nasz trener. Ciągle grozi, że
jeszcze raz się spóźnię, a każe tłuczkom przerobić mnie na mielonkę. – Brunet krzywi
się zabawnie.
– Niegłupi człowiek – mamroczę pod nosem, wcale nie czując się jakoś specjalnie
ułagodzony.
– To prawda. Jedynie brutalny. – Potter szczerzy się, jak na mój gust, zbyt radośnie. –
Lecę, McLaggen czeka.
– Idź, zanim zdemoluje nam przedpokój – zgadzam się. – Albo coś wyniesie – dodaję
teatralnym szeptem. Jak ja nie cierpię tego typka.
Potter prycha cichym śmiechem, całuje mnie na do widzenia, rzuca „Zobaczymy się po
południu!" i już go nie ma. Zapomniał nawet o swoim śniadaniu, czy raczej – obrzydłej
jajeczniczce.
Ani się obejrzałem, a zostałem w mieszkaniu sam.
Jedząc płatki, usiłuję samego siebie przekonać, że moje życie nie jest aż tak
beznadziejne.
Idzie mi dość opornie.
Można by z pewnym zdziwieniem spytać, co jest powodem mojego złego nastroju. Otóż,
w zasadzie, powód jest jeden, lecz za to doprowadzający mnie do ciężkiego szału.
Nie. Mam. Pracy.
W porządku, dla niektórych to może nie być specjalny problem. Dla mnie jest. Jestem,
do cholery ciężkiej, magomedykiem z najwyższymi kwalifikacjami i teoretycznie placówki
powinny się o mnie bić. Teoretycznie.
Bo sprawa przedstawia się tak: kto chciałby zatrudnić Malfoya? Malfoya byłego
śmierciożercę, Malfoya z rodziny popierającej Czarnego Pana? Odpowiedź jest prosta i
boleśnie lapidarna: nikt. Wszystkie moje podania o pracę wracają nawet nie czytane, jak
przypuszczam. W zamkniętych kopertach. Od wojny minęły już cztery lata, a jednak
okazuje się, że w pamięci ludzi jest ona nadal boleśnie żywa.
I nie zmienia tego fakt, że od dwóch lat, ośmiu miesięcy i szesnastu dni jestem związany
z wielkim Wybrańcem. Tyle tylko, że dzięki temu społeczeństwo z wielkim wysiłkiem
mnie toleruje. Jakoś. Nie na tyle, by mi zaufać i pozwolić uzdrawiać. A tygodnik
„Czarownica" co najmniej dwa razy w tygodniu przepowiada nasze, moje i Harry'ego,
rozstanie. Myślałby kto, że już dawno powinno im się znudzić. Ale, jak się, niefortunnie –
głównie dla mnie – okazuje, umysły redaktorów tego szmatławca działają w sposób
zgoła niepojęty.
Musli smakuje jak rozwodnione trociny. Muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie, bo zaraz
oszaleję.
Może by tak upiec ciasto?
– Draco, nie uważasz, że trochę przesadzasz? – Siedząca za stołem Hermiona
uśmiecha się z niezbyt dobrze skrywanym rozbawieniem.
– To wcale nie jest śmieszne – oświadczam dobitnie, zakładając ręce na piersi.
– A czy ja mówię, że jest? – pyta kobieta dyplomatycznie, unosząc do ust filiżankę z
parującą herbatą. – Po prostu od zawsze przejawiasz pewną skłonność do…
– No? Do czego? – interesuję się mrocznym tonem.
– Do hiperbolizacji. – Kąciki ust Hermiony drgają lekko, gdy usilnie stara się nie
roześmiać. – Jestem pewna, że dziś rano Harry wcale nie miał zamiaru cię, hmm…
urazić.
– Może i nie. Po prostu nie rozumiem, jak mógł wybrać trening zamiast seksu ze mną.
Miona krztusi się herbatą.
– Widzę, że ciebie też to dziwi – konstatuję nieco złośliwie.
– Hmm… tak… – dziewczyna lekko się rumieni – ale przecież Harry musi chodzić na
treningi. Gra w Jastrzębiach z Falmouth to, bądź co bądź, jego praca.
– Wiem przecież – oświadczam ponuro, wpatrując się w swoją filiżankę, przesuwając
palcem po jej gładkiej, białej krawędzi.
Nie powiem, abym czuł się komfortowo z tym, że Potter pracuje, a ja nie. Tak, jesteśmy
w związku i on upiera się, że to wcale nie ma znaczenia, ale ja wiem, że ma. Dorabiam
sobie co prawda pisaniem artykułów do czasopism medycznych i alchemicznych – pod
pseudonimem oczywiście – w porównaniu jednak z zarobkami Harry'ego, moje są
śmiesznie niskie.
Cóż, w końcu on jest największym objawieniem quidditcha ostatniej dekady,
wynagradzanym adekwatnie do tego statusu. O tak, opinia publiczna była zaszokowana
jak cholera faktem, że cudowny Pogromca Sami-Wiecie-Kogo zamierza wybrać karierę
sportowca, bardzo szybko mu to jednak wybaczono. Tak samo jak to, że lubi pieprzyć
się z facetami. W końcu bohaterom można nieco pobłażać, prawda? Da się nawet
przejść do porządku dziennego nad tym, iż Wybraniec żyje z tym wrednym i okropnym
Malfoyem…
Och, jestem wcielonym złem. Nie, żebym miał z tego powodu płakać.
– …porozmawiaj z nim. – Przez rwący potok moich zajmujących myśli przebija się głos
Hermiony. Całkiem o niej zapomniałem, mówiąc szczerze.
– Proszę? – Mrugam powiekami, skonsternowany.
– Znowu w ogóle mnie nie słuchałeś? – Miona marszczy brwi, przybierając surową minę,
godną profesor McGonnagall w swojej najlepszej formie.
– A… skąd. Po prostu nie dosłyszałem.
Kobieta wzdycha wymownie, składając dłonie na zaokrąglonym brzuchu, co ostatnimi
czasy weszło jej w nawyk. Mimowolnie się uśmiecham. Za jakieś dwa miesiące Weasley
zostanie szczęśliwym rodzicem.
– Mówiłam – zaczyna ponownie Hermiona, przybierając ton zarezerwowany dla
szczególnie krnąbrnych i niezbyt bystrych dzieci – że powinieneś porozmawiać z Harrym.
Powiedzieć mu, jak na ciebie wpływa ta sytuacja, zamiast czepiać się jakichś zupełnie
nieistotnych drobiazgów.
– Coś ty – oburzam się, autentycznie zaskoczony – jeszcze tak nisko nie upadłem, żeby
mu opowiadać o swoich uczuciach i samopoczuciu. Och i ach, jak ostatnia ciota. Jestem
facetem czy nie?
– No, jesteś…w zasadzie.
– Powinienem cię przekląć za to wahanie. – Wznoszę oczy ku sufitowi. – A wracając do
tematu, nie będę zwierzał się Harry'emu z faktu, że bezrobocie wpędza mnie w depresję
pomieszaną z psychozą. To poniżej mojej godności – podsumowuję. – Zresztą, jeśli już,
to sam może się domyślić.
Miona wygląda, jakby nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać.
– Nie liczyłabym na to. On się w życiu nie domyśli.
– Wiem. W końcu to Harry.
Nie koloryzujmy, taka właśnie jest brutalna prawda. Albo powiesz Potterowi wprost, o co
ci chodzi, albo on sam nigdy na to nie wpadnie.
A ja nie powiem. Jestem już wystarczająco żałosny, jeśli o to chodzi. Dosłownie słyszę,
jak nędzne resztki mojej słynnej dumy cicho skowyczą w jakimś kąciku.
– Draco?
– Tak?
– Chyba ciasto ci się pali.
Pociągam nosem. Subtelną woń lekkiej spalenizny trudno pomylić z czymkolwiek innym.
Zrywam się od stołu z głośnym przekleństwem, łapię ochronne rękawice i rzucam się do
piekarnika. Po otwarciu drzwiczek w twarz uderza mnie fala gorącego, czekoladowego
zapachu. Na szczęście, ciasto przypiekło się tylko z wierzchu, nie będzie więc problemu
z odratowaniem go.
Gdy – po szybkim wystudzeniu za pomocą zaklęcia i nasączeniu czekoladowym
syropem – stawiam moje dzieło na stole przed Hermioną, jej zachwycony wyraz twarzy
sprawia mi pewną satysfakcję. Nie ukrywam: ciasto czekoladowe, z nutą świeżej
pomarańczy, idealnie słodkie, delikatne i przyjemnie lepkie od syropu, to moja
specjalność. Jedna z wielu.
Obserwuję zadowolony, jak kobieta z błogą miną niemal rzuca się na wypiek.
– Skąd wiedziałeś, że mam ochotę na czekoladę?
Wzruszam ramionami, usiłując nie parsknąć śmiechem.
– Zgadywałem. I nie miało to nic wspólnego z tym, że nie dalej jak przedwczoraj w nocy
wysłałaś Rona do mugolskiego sklepu całodobowego po czekoladki…
Dziewczyna na chwilę przestaje jeść, zakłada za ucho niesforny lok i uśmiecha się
figlarnie.
– Ron to papla. – Zagryza na moment wargi, jakby się nad czymś zastanawiała. –
Uważasz, że przez tę ciążę staję się nie do zniesienia?
– Nie – odpowiadam z przekonaniem. – W ogóle się nie zmieniłaś. Nie licząc apetytu.
– Dzięki – prycha Miona.
– Nie ma za co. – Uśmiecham się olśniewająco. – Poza tym, twój wściekle rudy mąż
cieszy się jak wariat.
– To prawda. – Kobieta bawi się srebrnym widelczykiem do ciasta, przesuwając go w
palcach. – Żałuję tylko, że musiałam iść na urlop. Nie chce mi się siedzieć w domu.
– Wiem coś o tym – mruczę, śledząc opuszkiem palca wskazującego drobne pęknięcie
na blacie wielkiego, dębowego stołu, przy którym siedzimy.
Hermiona jest magomedykiem, tak samo, jak ja. Razem studiowaliśmy i, jakkolwiek
abstrakcyjnie to zabrzmi, nawet się w tym czasie polubiliśmy, przy odrobinie dobrej woli
z obu stron puszczając przeszłość w niepamięć. W miarę możliwości oczywiście. A od
kiedy jestem z Harrym, trudno było się z Mioną choć trochę nie zaprzyjaźnić. Nawet
Weasley mnie toleruje. I vice versa.
Ogólnie rzecz biorąc nie może być inaczej, widujemy się bowiem cholernie często, na co
pewien wpływ ma fakt, iż młode małżeństwo Weasleyów mieszka dwie ulice dalej.
Kiedy po jakimś czasie Hermiona oświadcza, że musi iść do domu, zaofiarowuję się ją
odprowadzić – i tak zresztą miałem wybrać się na spacer. Może dobrze mi to zrobi.
Londyn jest mroźny – bądź co bądź to początek grudnia, śniegu jednak nie ma ani śladu.
Jak gdyby chcąc to niedopatrzenie zrekompensować, wystawy sklepowe aż skrzą się od
gwiazdek, lampek, szopek, reniferów, świątecznych skarpet, zielonych świerkowych
girland, elfów i radośnie wyszczerzonych Świętych Mikołajów, oczywiście w czerwonych
czapkach. Z pomponami.
Obawiam się, że niespecjalnie przepadam za świętami, a już zwłaszcza w mugolskim
wydaniu. Odprowadziwszy Mionę, szybkim krokiem przechodzę obok kolędników,
fałszujących popisowo „Cichą noc". Nie zaszczycam ich ni jednym spojrzeniem. Mróz
ostro szczypie w policzki i mocniej wciskam dłonie w kieszenie płaszcza. Znów
zapomniałem rękawiczek, niech to bazyliszek trzaśnie.
W sumie, mimo że zaczyna się świąteczna psychoza, wokół jest całkiem ładnie. Zima to
moja ulubiona pora roku. I chyba powinienem już zacząć myśleć o kupnie
gwiazdkowych prezentów, bo później jak zwykle będę biegać po mieście w niemal
ostatniej chwili. To zaczyna zakrawać na swoistą tradycję.
Szybki spacer sprawia, że świat wydaje mi się być nieco mniej okropny. Ewenement.
Nawet uśmiecham się do wygrywającego rzewną melodię na akordeonie staruszka z
sumiastymi wąsami, w kraciastej czapie na głowie.
Przecież zawsze może być gorzej.
Harry wraca do naszego mieszkania późnym popołudniem, co, szczerze mówiąc, ledwie
zauważam – skulony na kanapie w salonie, zupełnie zatonąłem w lekturze, zapominając
o całym świecie. Odrywam wzrok od druku dopiero, gdy Potter wchodzi do pokoju,
rzucając gdzieś po drodze niedbale swój płaszcz. Nawet nie chce mi się go za to
besztać.
– Jak tam trening? – pytam zamiast powitania, czując, jak moje usta rozciągają się w
nieznacznym uśmiechu. Harry jest rozczochrany, zarumieniony z zimna i w typowy dla
siebie sposób pełen wewnętrznej radości. Zaraz siada obok mnie na sofie, beztrosko
ciskając jedną z przeszkadzających mu poduszek w dal, a następnie obejmuje mnie
ramieniem, wciskając podbródek pomiędzy moją szyję a obojczyk.
– Zaskakująco dobrze – informuje mnie mój chłopak tonem zadowolonego z siebie
człowieka. – Jestem cholernie zmęczony, ale myślę, że w końcu mamy szanse wygrać z
Nietoperzami z Ballycastle. A przynajmniej mogę mieć nadzieję, że nie rozniosą nas w
pył.
– No wiesz, masz strasznie mało wiary w swoją drużynę. – Zamykam książkę i rzucam
mu trochę rozbawione, a trochę złośliwe spojrzenie. – Czy wasze motto przypadkiem nie
brzmi: „Wygramy, a jak nie, to przynajmniej rozwalimy kilka łbów"?**
– W moim przypadku jest ono czysto teoretyczne… obawiam się jednak, że nasi
pałkarze biorą to aż nazbyt serio – mruczy mężczyzna, przesuwając policzkiem po mojej
szyi. Jednodniowy zarost przyjemnie drażni moją skórę. – Co czytasz?
– Mmm… „Mistrza i Małgorzatę". Pożyczyłem od Hermiony.
– O, i słusznie. To klasyka, nawet ja czytałem.
– No wiesz, dzięki, panie Chodząca Krynico Inteligencji – prycham, łokciem dając mu
kuksańca w żebra. – Reflektujesz na późny obiad? – Wstaję z kanapy, odkładam
książkę na stolik.
– Tak, nie jadłem nic chyba od śniadania. – Harry z pewnym roztargnieniem śledzi mnie
wzrokiem. – Draco?
– Tak? – Unoszę brwi, słysząc dość osobliwy ton w jego głosie.
– Za kilka dni wyjeżdżam na zgrupowanie.
– Ach. – Nie, żeby to mnie jakoś specjalnie zdziwiło. – Na jak długo?
Brunet wzrusza ramionami. – Chyba jakiś tydzień.
Tłumię ciężkie westchnienie. To nie jest tak, że nie jestem przyzwyczajony do jego
wyjazdów. Tylko czasem po prostu doprowadzają mnie one do ciężkiego szału. Ile mogę
przebywać sam ze sobą? Bywa, że mam ochotę zrobić coś zupełnie nieobliczalnego, a
ratują mnie przed tym tylko nędzne resztki zdrowego rozsądku.
– Draco? Masz dziwną minę.
– Wydaje ci się. – Posyłam mu krzywy uśmiech. – Chodź do kuchni, zrobimy jakiś obiad.
Sam w to nie wierzę – sprowadzony do roli kury domowej. A może raczej koguta. Co za
porażka, tak czy inaczej…
Myślę, że właśnie nadszedł czas, żeby zacząć zmieniać swoją egzystencję. I to
bezzwłocznie, zanim całkowicie postradam zmysły, co z każdym dniem staje się coraz
bardziej prawdopodobne.
*Oasis – Listen Up
**Jest to oryginalne motto Jastrzębi z Falmouth, zaczerpnięte z książki "Quidditch przez
wieki", z której to publikacji pochodzą również nazwy pojawiających się w powyższym
opowiadaniu drużyn.