Andre Dalgneault
Od serca kamien-nego
do serca z ciała
przez życiowe kryzysy
tłumaczyła Agnieszka Kuryś
SPIS TREŚCI
Wprowadzenie 7
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od lęku do zaufania 15
ROZDZIAŁ DRUGI
Od bezpieczeństwa do zawierzenia 31
ROZDZIAŁ TRZECI
Od stłumienia do przejrzystości 61
ROZDZIAŁ CZWARTY
Od zmagania się z życiem do akceptacji 87
ROZDZIAŁ PIĄTY
Od ucieczki do konfrontacji 113
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Od kryzysu wieku średniego do odnowy serca 129
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Od depresji do płodności 149
ROZDZIAŁ ÓSMY
Od pragnienia bycia kochanym do radości
z kochania siebie 167
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Długa podróż do pogody ducha 193
Piękna historyjka o pluszowym koniku 208
Posłowie 209
O Autorze 215
Wybrana bibliografia 217
„Od serca z kamienia do serca z ciała to walka na całe życie. Zatwardziałe serce nie otworzy się na przebaczenie. Zatwardziałe serce stanie się skąpe.
Wiara w nieskończoną czułość
powoli roztapia zatwardziałość naszego serca.
Gasi w nas nienawiść i urazę.
Uczy nas rozumieć
i usprawiedliwiać drugiego człowieka. Jest to długa droga,
która wiedzie przez całe życie i uczy nas, że najpierw samemu trzeba przejść próbę, żeby umieć wejść w serce innego człowieka tak, by go nie zranić".
Rene Coste
WPROWADZENIE
Wszyscy przeżywamy w życiu kryzysy. Chcielibyśmy ich uniknąć, ale są one nieodłączną częścią drogi każdego człowieka.
U schyłku XX wieku ludzie przeżywają takie same stany ducha, takie same uczucia i emocje, jak nasi przodkowie, poczynając od Adama i Ewy. Nie jest to więc nic nowego. Niegdyś ludziom brakowało słów na wyrażenie tego, co przeżywali - ale przecież przeżywali to samo, co my dzisiaj. Oczywiście pomijając wszelkie materialne i technologiczne udogodnienia, jakie przyniosła nam nowożytność. Przy Stworzeniu mężczyzna i kobieta nie mieli tych udogodnień, ale wykazywali się takimi samymi zachowaniami, jak my dzisiaj.
Tytuł niniejszej książki trafnie wyraża jej treść. Przejść od serca z kamienia do serca z ciała - oto program na całe nasze życie. Niezależnie od tego, kim jesteśmy: mężczyznami czy kobietami, bogaczami czy biedakami, pracodawcami czy pracownikami, czy jesteśmy silni czy słabi, zdrowi czy niepełnosprawni, nikt nie ucieknie przed tym programem, który ostatecznie okazuje się wielkim, prawdziwym wyzwaniem naszego życia.
Napisałem tę książkę, by wykazać, że człowiek znajduje wewnętrzny pokój i pewną pogodę ducha dopiero po przebyciu rozmaitych kryzysów życiowych. Aby tego dowieść, przeprowadziłem paralele z niektórymi postaciami biblijnymi. Jak zobaczymy, ludzie znani nam z Biblii także przechodzili przez różne kryzysy, tak jak my.
Nie zapominajmy, że niniejsza książka nie jest traktatem teologicznym czy egzegetycznym. Czerpię tylko inspirację z niektórych postaci biblijnych, aby udowodnić, że również i ci ludzie, tak samo jak my, przechodzili w swoim życiu przez różne etapy.
Najpierw zobaczymy, jak Adam i Ewa utracili wszystko przez pychę: kuszeni przez Szatana nie oparli się pragnieniu, by stać się bogami. Zgrzeszyli, by to osiągnąć. Do tamtej chwili nigdy nie popełnili żadnego grzechu i żyli szczęśliwie. Kierowani pychą i roszczeniem, żeby obyć się bez Boga, po grzechu zostają pełni wstydu.
Zachowanie Adama i Ewy pod każdym względem przypomina nasze zachowanie, kiedy grzeszymy: za własny błąd obwiniają oni innych. Któż z nas tak nie zareagował, kiedy popełnił grzech? Obwiniając innych za swoje grzechy, zachowujemy twarz i pozory. Nie chcemy zobaczyć siebie w swojej nagości grzeszników. Ukrywamy się aż do chwili, gdy zaakceptujemy swoją ludzką kondycję.
W Nowym Testamencie widzimy, że Jezus -w przeciwieństwie do Adama - zanurza się do głębi w ludzkiej rzeczywistości. Jezus staje się człowiekiem
z solidarnej miłości do ludzi dotkniętych największym brakiem, do wykluczonych. To miłość prowadzi Jezusa na krzyż. Brak miłości, czyli odmowa zaakceptowania swojej ludzkiej kondycji, prowadzi Adama i Ewę do grzechu.
Nieco dalej ujrzymy zamęt, w jakim znalazł się Abraham. Najpierw Bóg żąda od niego, by zostawił swoje ziemie, wyszedł, opuścił wszystko, nie oglądając się za siebie. Abraham zawierza Bogu i w całkowitej niepewności idzie, nie wiedząc, dokąd prowadzi go Bóg.
Bóg obiecuje mu wówczas liczne potomstwo. Abraham i Sara o mało nie wybuchają śmiechem, gdyż Sara nie jest już w wieku pozwalającym rodzić dzieci. Powstaje w nich zwątpienie, aż do narodzin Izaaka. Ku wielkiej uldze Abrahama, Bóg spełnia swoją obietnicę.
Oto jednak Bóg żąda od Abrahama, by złożył w ofierze jedynego syna, Izaaka. Abraham odnosi wrażenie, że Bóg już nie wie, czego chce; trochę tak, jakby jedną ręką dawał, a drugą zabierał. Mimo to jest posłuszny Bogu. Bóg po prostu chciał wiedzieć, jak daleko Abraham może się posunąć. W historii tego człowieka Biblii widzimy, że podstawą wszystkiego jest wiara.
Będziemy czynić kolejne porównania swoich zachowań z zachowaniami innych postaci biblijnych: faryzeuszy i celników. Jeśli przyjrzymy się własnym postawom, czy możemy sobie uczciwie powiedzieć, że jesteśmy w stu procentach zadowoleni ze swojego
sposobu działania? Czyż nie jest tak, że łatwiej nam dostrzec drzazgę w oku bliźniego niż belkę tkwiącą w naszym oku? Któż z nas tego nie doświadczył?
Robiąc rzetelny rachunek sumienia, zobaczylibyśmy, że ludzie, którzy w naszych oczach wydają się grzeszni i słabi, znacznie przewyższają nas zrozumieniem, pokorą i miłosierną miłością.
Potem dojdziemy do rozdziału poświęconego walce Jakuba. Ta walka z Bogiem jest prowadzona w samotności. Jakubowi nikt nie może przyjść z pomocą. Sam musi odkryć i zaakceptować swoją podatność na zranienie. A przecież jest silny, albo przynajmniej tak sądzi. Bóg jednak musi go zranić, aby złagodniał, uwolnił się od samego siebie, nauczył się zależności od Boga i od innych ludzi.
Każdego z nas czeka w życiu okres samotności. Samotność budzi lęk, ale jest konieczna, byśmy zdjęli maskę, skorupę, żeby lepiej zobaczyć swoje jestestwo ze wszystkimi jego słabościami i zranieniami.
Potem przychodzi faza ucieczki. Chcemy zrealizować swoje życie wedle własnych zamiarów. Aby osiągnąć zamierzone cele, często uciekamy przed wolą Boga. Zamiast iść tam, gdzie żąda Bóg, udajemy głuchych i idziemy w przeciwną stronę, tak jak Jonasz.
Nadchodzi sławetny kryzys wieku średniego, czyli połowy życia - naszego życia. Wszystko kwestionujemy, bo już nie wiemy, na czym stoimy. Moglibyśmy to nazwać kryzysem nostalgicznym. Na powierzchnię znów wychodzi wszystko, co przeżyliśmy w okresie dorastania. Tak bardzo chcielibyśmy powrócić do
tamtego okresu życia. Faktycznie, przyjmujemy niektóre postawy i zachowania nastolatka. Nie zgadzamy się na starzenie; ubieramy się młodzieżowo, upijamy się na nudnych przyjęciach, już nie chcemy sprostać swoim odpowiedzialnym obowiązkom. Mamy wrażenie, że nikt nas nie rozumie. Wielką rolę w tym kryzysie odgrywa nasza seksualność. Zadajemy sobie pytanie: „Jak długo jeszcze?".
Niezgoda na starzenie się powoduje wiele wewnętrznej szarpaniny i konfliktów ze współmałżonkiem i dziećmi, w przypadku osób żyjących w małżeństwie. Kryzys wieku średniego nie omija celibatariuszy, zakonnic, zakonników i księży. Czasem także i oni wszystko kwestionują i nierzadko dowiadujemy się, że niektórzy opuszczają swoje środowisko, żeby przeżyć coś innego.
Wszystkie kryzysy mają swoją wagę, ale najbardziej kluczowe znaczenie ma kryzys wieku średniego. Już nie pora na dokonywanie wyborów na przyszłość: zostawiamy swoje obowiązki albo nadal żyjemy zgodnie ze zobowiązaniami podjętymi świadomie i dobrowolnie, gdy mieliśmy ze dwadzieścia czy trzydzieści lat.
W kolejnym rozdziale zatrzymamy się nad wypaleniem [burnout] Eliasza. Dziwne wydaje się stwierdzenie, że Eliasz padł ofiarą jakiegoś wypalenia, skoro można by sądzić, że tego rodzaju wyczerpanie ujawniło się dopiero w ostatnim czasie. Eliasz padł jednak ofiarą właśnie wypalenia. Wypalenie: choroba końca XX wieku! Tak i nie. Uderzającym tego przykładem jest Eliasz. Każdy człowiek będący ofiarą wypalenia
przeżywa dokładnie to samo co Eliasz. Kontekst jest inny, ale problem pozostaje ten sam.
Wszyscy znamy ofiary wypalenia; być może sami tego doświadczyliśmy? Czyż nie jest tak, że pozbycie się tej przypadłości wymaga wiele czasu? Trzeba dodać, że wypalenie nie pojawia się całkiem niespodzianie. Im więcej odpowiedzialnych funkcji gromadzimy z przekonaniem, że jesteśmy niezastąpieni, tym szybciej zmierzamy ku nieuchronnemu. Wszystko jest sprawą miary, umiaru i rozłożenia odpowiedzialności. A przede wszystkim respektowania swoich ograniczeń.
Bóg nie chce, żeby tak było, ale pycha wykręca nam wredne numery. Osobom cierpiącym na wypalenie potrzeba odpoczynku, przerwy przed ponownym podjęciem pracy, a także właściwego odżywiania. Bóg uzdrowił Eliasza, zmuszając go do odzyskania sił, do pokrzepienia. Ten sposób działania nazywamy dzisiaj terapią.
I wreszcie podejmiemy zasadnicze przykazanie, wymagające, byśmy kochali bliźniego jak siebie samego. Aby kochać bliźniego jak siebie samego, musimy zaakceptować siebie -zarówno ze swoimi słabościami i wadami, jak z talentami i zaletami.
Jakże trudno zaakceptować siebie takim, jakim się jest! A przecież właśnie tutaj tkwi sekret udanego życia. Kiedy zaakceptujemy siebie w całej pełni, siłą rzeczy nie musimy niczego zazdrościć bliźniemu. Nie należy sądzić, że wtedy nie trzeba się już niczego uczyć od innych, jednakże całościowa akceptacja
naszej ludzkiej kondycji pozwala nam osiągnąć wewnętrzny pokój, który ujawnia się w naszych postawach i uczynkach.
Wtedy bez żadnych roszczeń możemy łatwiej rozwijać się w swoim życiu, praktykując największe Boże przykazanie.
W ten sposób stopniowo, z pomocą Boga i bliźniego, zdołamy wyrzec się swojego serca z kamienia i zastąpić je prawdziwym sercem z ciała.
Rozdział pierwszy
OD LĘKU DO ZAUFANIA
„Granica między królestwem dobra a królestwem zła biegnie przez moje serce". Św. Franciszek Salezy
Trzeba czasu, wiele czasu, żeby nasze serce / z kamienia w miarę kolejnych klęsk, zranień, cierpień, powoli stało się sercem z ciała. Każdy okres życia jest po to, żebyśmy próbowali zmiękczyć swoje serce, sprawić, by stało się współczujące, czułe i miłosierne - takie, jak nasz Ojciec.
Wygrać w życiu czy wygrać swoje życie: albo staniemy się łagodni i współczujący, albo zamkniemy się w swoim egoizmie, czyli staniemy się sercem z ciała lub sercem z kamienia.
Moglibyśmy przyjrzeć się niektórym postaciom biblijnym przez pryzmat owej walki Boga z człowiekiem, żeby nauczyć się stawać kruchymi i podatnymi na zranienie.
Na czym polega różnica między ludźmi dojrzałymi i w podeszłym wieku, którzy roztaczają wokół siebie miłość i mądrość, a innymi, którzy roztrząsają swoją przeszłość, uskarżając się, że są ofiarami? Czy różnica nie bierze się stąd, że człowiek zaakceptował zra –
nienie i bezbronność swojego serca, a po latach walk i zmagań nauczył się, że tylko zranione i bezbronne serce dziecka może stać się sercem z ciała?
Lęk przed kruchością
Spontanicznym odruchem każdego mężczyzny i każdej kobiety jest lęk przed własną kruchością i słabościami. Ukrywamy się pod pozorami siły. Kiedy tylko stwierdzimy, że w tej czy innej kwestii nie możemy liczyć na swoje siły, zagraża nam niepokój, który może nawet przerodzić się w lęk. Tymczasem jednak droga naszego życia ludzkiego i duchowego musi stopniowo prowadzić nas do rezygnacji z osobistych zabezpieczeń, ujawniając w nas to, co możemy nazwać podatnością na zranienie, kruchością, ograniczeniami naszej ludzkiej kondycji. Jak bardzo boimy się słabości! Skąd taki lęk przed własnymi słabościami? Te słabości istnieją. Być może przez długi czas nie chcieliśmy na nie patrzeć. Życie musi nas jednak oswoić i powoli zmusić do uznania, że słabości są częścią naszej osoby. Nie są jakąś zewnętrzną przypadłością, której pozbędziemy się kiedyś raz na zawsze.
Życie to walka, w której stopniowo musimy pozwolić, aby nasze serce z kamienia roztopiło się, aby stało się sercem z ciała. Ojciec dopuści w naszym życiu jakiś grzech, wobec którego nie będziemy mogli zanegować swojej kondycji grzesznika. Zmusi nas do zupełnie jednoznacznego stwierdzenia, że nasze zdolności są bardzo ograniczone.
Paradoksalnie, osoby, które są w stanie przyjąć swoje słabości, tym samym wykazują wielką siłę wewnętrzną, natomiast ludzie, którzy stale chcą uchodzić za silnych, okazują się wewnętrznie słabi.
Akceptacja swojej słabości jest zawsze przejawem prawdziwej dojrzałości ludzkiej i duchowej. Faktem jest, że każdy człowiek doświadcza niepewności, ma różne zranienia i braki, wielu jednak chce je ukrywać, nie przyznając się do najmniejszego uchybienia, przekonując innych o swojej wyższości lub zrównoważeniu. W rzeczywistości jednak wysiłek wkładany w ukrywanie swojej prawdziwej osobowości i słabości dowodzi, że ludzie ci nie chcą utożsamiać się ze zwykłymi śmiertelnikami. Chcą wykazać, że przewyższają innych, a pragnienie bycia pozbawionym słabości świadczy o tym, że brak im prawdziwej znajomości lub akceptacji swojego stanu. Ich ego jest tak kruche, że nieustannie muszą nosić maskę siły, bowiem nie są w stanie przyjąć prawdy. Uważają się za mocnych, górujących nad innymi. Potrzebują pochwał, podziwu, schlebiania.
Przeważająca większość ludzi zwalczających swoją niższość pragnie „być na równi" albo „wyżej". Próbują to osiągnąć, przyjmując zachowania kontrolujące. Uzyskanie kontroli stwarza iluzję kompensacji, która na krótką metę łagodzi poczucie niższości. Takie zachowanie daje im poczucie, jakoby posiadali silną osobowość. Niestety, te sposoby działania nie powodują trwałych dobrodziejstw, gdyż prędzej czy później skorupa pęka; opada maska i człowiek w wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat przeżywa klę –
skę, załamanie, nie wiedząc zbyt dobrze, kim jest i po co żył.
Jeśli oswoimy swoje słabości, to nie będą one stanowić dla nas zagrożenia, ale staną się okazją do wejścia w kontakt z Bogiem. Właśnie dlatego musimy stopniowo się z nimi zżyć.
Wcześniej czy później trzeba zdjąć maskę, przynajmniej przed samym sobą. Pogodzić się z faktem, że jest się tylko tym, czym się jest, w swojej własnej biedzie: wszystko się w tym zawiera. Nie być pokornym to tkwić w złudzeniach co do samego siebie i nie poznawać siebie. Aby rzeczywiście być obecnym dla drugiego człowieka, najpierw trzeba spotkać się z samym sobą. Chodzi o to, by poprzez życiowe zmagania stawać się sobą ze swoimi słabościami i przestać mniemać, że jest się wielkim i silnym.
Czym jest wygrane życie? Ileż sukcesów jest przykrywką dla klęski, smutku i dogłębnej nudy! Wielu ludzi otoczonych podziwem angażuje się w pożyteczne działania, ale cierpi, nawet nie przyznając się do tego przed sobą, z powodu prowadzonego stylu życia; doznają oni szoku, słysząc, że wyglądają na szczęśliwych. Boją się dostrzec swoją kruchość. Wolą stłumić część dzieciństwa i uodpornić się na jakąkolwiek ingerencję.
„Zdrowe «ja» jest elastyczne. Psychiczna elastyczność jest bowiem największym atrybutem zdrowia umysłowego. Im bardziej człowiek czuje się kruchy od wewnątrz, tym bardziej usiłuje wytworzyć wokół siebie skorupę, tak, żeby sprawiać mylne wrażenie czy to siłą mięśni, czy rozmiarami brzucha. Podobnie, im bardziej jego stwierdzenia są pozbawione niuansów, im bardziej są kategoryczne i definitywne, tym bardziej służą maskowaniu głęboko skrytej niepewności" (G. Corneau, Pere manguant, fils manąue, Montreal 1989, s. 40).
Czemu tak bardzo boimy się naszego serca z ciała? Czemu tak bardzo boimy się cząstki dzieciństwa w nas? Jeśli bowiem tylu dorosłych nosi w sobie tak wielkie napięcie, lęk czy depresję, to być może dlatego, że stłamsili dziecko, które w nich żyje.
Im więcej spotykam łudzi, tym głębiej wchodzę w ludzkie serce. Zauważam, że wielu dorosłych jest aktywnych, skutecznych, podziwianych za pozory widoczne na zewnątrz, ale pod maską wielkoduszności są spięci, smutni, dominujący.
Wielu mężczyzn i wiele kobiet, pochłoniętych koniecznymi obowiązkami życia zawodowego, które często służą im za alibi, stało się „twardymi" i skostniało, nawet tego nie dostrzegając. Ci ludzie uchodzą za logicznych realistów, ale skrywają swoje serce. Tworzą wokół siebie napięcie i dziwią się, kiedy ich dziecko ucieka z domu.
Jak mawiał Jules Renard, „w cieniu mężczyzny, który odniósł sukces, jest zawsze kobieta, która cierpi". Dodałbym: „i dzieci, i nastolatki".
Czemu się ukrywamy? Czemu tak bardzo boimy się ujawnić? Zaraz na początku Biblii możemy przeczytać, że mężczyzna i kobieta skrywają się przed sobą nawzajem.
Ukryli się
„Mężczyzna i jego żona [...] skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu".
Wszyscy doświadczaliśmy, doświadczamy i będziemy doświadczać potrzeby ukrycia się. Małe dziecko pokazuje, jakie jest naprawdę, ale kiedy tylko minie wczesne dzieciństwo, samo łapie się na tym, że zaczyna ukrywać się i kłamać.
Istnieją oczywiście prawdziwe kłamstwa, w słowach lub w uczynkach. W miarę możliwości ich unikamy. Istnieją też jednak kłamstwa niewyjawione i wykręty, w psychologii nazywane projekcjami.
Zamiast przyznać, że komuś zazdrościmy, wmawiamy sobie, że to on jest o nas zazdrosny.
„Naszym pierwszym odkryciem samych siebie - pisze Adrian Van Kaam - powinno być bolesne uświadomienie sobie ukrytej zazdrości. Kiedyś będziemy zmuszeni uznać, że jesteśmy do głębi zazdrośni, że zazdrość wsącza się w nasze życie i zniewala naszą duszę. Dopiero wtedy, gdy uznamy bardzo silną obecność resentymentów, będziemy mogli z nimi pertraktować"^.
Poczuć swoją nagość
„Przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się".
Poczuć swoją nagość pod spojrzeniem innych to groźne doświadczenie, które sprawia, że mamy poczucie niższości i tracimy pewność. Potrzeba głębokiej przyjaźni, żeby móc nieco obnażyć serce, wyjawić swoje sekrety i narazić się na to, że ktoś je pozna.
2 A. Van Kaam, Religion et personnalite, Paris 1967, s. 93.
„Przyjaciel - mawiał Św. Augustyn - to ktoś, kto wie o mnie wszystko i mimo to mnie kocha". Zostać poznanym, zostać obnażonym to próba budząca lęk, ale to również głębokie pragnienie ludzkiego serca.
Nagość nie jest głównym skutkiem grzech, ale raczej bolesna uświadomieniem sobie tej sytuacji: „poznali, że są nadzy". I zareagowali, wkładając na siebie odzienie.
Aby zrozumieć to, co Biblia rozumie pod słowem „nagość", najpierw trzeba stwierdzić, że w Izraelu to słowo w ogóle nie miało takiego wydźwięku jak w naszej kulturze nowożytnej. Dla Izraelitów nagość nie ma znaczenia nagości-przyciągania czy na-gości-bezwstydu. Im kojarzy się to przede wszystkim jako nagość-upokorzenie, a nawet jeszcze mocnej: na-gość-nędza. A to znaczy: stanąć jako człowiek słaby, podatny na zranienie, bezbronny i bezradny wobec jakiejś groźnej obecności.
W symbolice języka Biblii w każdej nagości istnieje swoisty lęk przed gwałtem, lęk fizyczny, ale jeszcze bardziej lęk duchowy. Człowiek to istota, która próbuje chronić siebie znacznie bardziej niż za pomocą ubrania. Próbuje odgrywać jakąś postać, mieć jakąś rangę, puszyć się. A puszenie się w swoich własnych oczach i w oczach innych - nosi miano pozorów.
Utworzenie sobie fasady
Przed upadkiem Adam i Ewa akceptują siebie takimi, jakimi są. „Są nadzy" - mówi Biblia; nie nadzy
wyłącznie fizycznie, ale również z obnażonym sercem i duszą. Są przejrzyści.
Jak więc jeszcze głębiej zrozumieć wątek nagości? Jeszcze raz podkreślmy, że nagość spontanicznie kojarzy się ze słabością, z podatnością na zranienie. Osoba naga jest bezbronna i wystawiona na zranienie.
Głębokie znaczenie ma fakt, że Nowy Testament przedstawia Jezusa, nowego Adama, doskonale niewinnego i doskonale wsłuchanego w Boga, jak umiera zupełnie nagi na krzyżu, w słabości, z przebitym sercem, tak osaczony, że może odwołać się wyłącznie do mocy swojego Ojca.
Często postępujemy tak jak Adam i Ewa. Ukrywamy się. Tłumimy swoje uczucia. Mówimy czasem coś zupełnie przeciwnego, niż myślimy. Jesteśmy hipokrytami, nie zawsze świadomie. Św. Paweł mówi nam: „Każdy człowiek jest kłamcą". Zwłaszcza ci, którzy zbyt skwapliwie twierdzą, że wcale nie. Czasami jesteśmy tak zranieni, że zamiast swoich własnych wad widzimy hipokryzję innych.
Pancerz
Najgłębiej ze wszystkiego człowiek poszukuje takiego spotkania, które stanie się prawdziwą komunią, w której będziemy dzielić się tym, co w nas najlepsze. Przemożnie pragniemy miłości, a jednocześnie straszliwie się jej boimy. Miłość domaga się, byśmy się odsłonili, byśmy porzucili swoją skorupę i pancerz, byśmy wydobyli na powierzchnię świadomości
swoją kruchość i swoje sekrety. Krótko mówiąc, oznacza to obnażenie serca i dzielenie się tym, co nosimy w najtajniejszej głębi siebie.
To przedziwne, ale dwie połączone biedy zamieniają się w bogactwo. „Gdyby tak można było widzieć serce" - mówi pewna piosenka.
W pewnej sztuce Anouilha, La Samage [„Dzikuska"], kobieta zamierzająca opuścić męża nagle odkrywa, że on wcale nie jest silnym i samowystarczalnym bogaczem, za jakiego go uważała. Uświadamia sobie, że jej mąż wątpi, wstydzi się, że jest mu źle i że nie jest bogaty. Wchodzi na piętro, żeby się spakować, i znienacka trafia na płaczącego męża. Wolałaby, żeby wykrzyczał jej swoją rozpacz. Mąż ze swojej strony boi się, że żona go nie zrozumie. Żona stwierdza, że mąż potrzebuje jej pomocy tak samo, jak ona potrzebuje pomocy od niego. Miała odejść jak idiotka, z tego prostego powodu, że mąż nie powiedział jej o swoich potrzebach, o swoich słabościach. Bał się poprosić ją o pomoc.
Wiele porażek w miłości bierze się stąd, że nie wiemy, co dzieje się pod skorupą drugiego człowieka. Nie widzimy jego serca.
Adam i Ewa znaleźli sobie osłonę. Ten obraz przedstawia naszą naturalną skłonność do ukrywania się, do obawy przed pokazaniem się w pełnym świetle. Skłonność do udawania, że jesteśmy mocni. Aby móc odpowiedzieć na pytanie Boga: „Gdzie jesteś?", człowiek musi najpierw wyznać Bogu i wyznać sobie samemu: „Ukryłem się". Ukryliśmy się za fasadą: swojej pracy, siły, złudzeń, wykonywanego zawodu, a na-
"24" Andre Daigneaułt • Od sera z kamienia do sera z ciała
wet swojego apostolatu. Tak, ukryliśmy się jak Adam i Ewa. Tak jak oni, podlegamy pierwszej konsekwencji grzechu: boimy się i ukrywamy.
Obnażyć swoje serce
O osobach przeżywających głębokie i długotrwałe przyjaźnie mówimy, że wszystkie one mają ze sobą coś wspólnego: otwartość na innego człowieka. Mają pewnego rodzaju przejrzystość, która pozwala ludziom widzieć to, co dzieje się w ich wnętrzu.
Psycholog Sidney Jourard w swojej książce The Transparent Self [„Przezroczyste «ja»"] objaśnia niektóre kwestie związane z odsłonięciem swojego „ja". Najważniejszym jego odkryciem jest fakt, że człowiek w najtajniejszej głębi siebie ma naturalną i wrodzoną skłonność do odsłaniania się, a skłonność ta często bywa jakby blokowana, co wcześniej czy później prowadzi do poważnych problemów psychologicznych.
Jourard pisze: „Zaczynałem się zastanawiać, czy nie istnieje jakiś związek między odrzucaniem przez moich pacjentów uznania przez innych, a ich potrzebą konsultacji z terapeutą". Jourard dochodzi do podwójnego wniosku: ciągłe udawanie i zamknięcie w sobie prowadzi do rozpadu osobowości, a szczerość może okazać się dosłownie szczepionką na chorobę umysłową i na niektóre choroby psychiczne.
Szwajcarski psycholog CG. Jung zalecał swoim pacjentom analizowanie tego, co nazywał „ukrytą i mroczną stroną naszej osobowości". Tej strony samych siebie nigdy nie odsłonimy przed kimś innym.
dopóki budzi w nas ona tak wielki lęk. Rzeczą naturalną jest sądzić, że inni nas znienawidzą, kiedy poznają tę mroczną stronę. Kiedy jednak ktoś zobaczy nas w naszej kruchości i bez maski, czyli obnażonych, okazuje się znacznie bardziej pobłażliwy od nas. Słusznie moglibyśmy uznać tę reakcję za dziwną, choć ludzką. Czyżby ten ktoś nie miał swojej ciemnej strony?
Inny słynny psychiatra mawiał, że odkrył metodę, dzięki której pacjenci otwierali się przed nim zaraz przy pierwszym spotkaniu. Zapytano go o sekret tej magicznej formuły. Był bardzo prosty: na początku rozmowy wyjawiał pacjentowi coś bardzo osobistego na swój temat, jakiś sekret. Gdyby pacjent kiedykolwiek go wyjawił, mógłby zaszkodzić terapeucie.
Nieważne, jakie uzasadnienie miała ta technika terapeutyczna, ale powodowała pożądany skutek: skłaniała pacjenta do mówienia. Tę samą zasadę można odnieść do wszystkich relacji międzyludzkich. Jeśli zdejmiemy maskę i ośmielimy się podjąć inicjatywę, odsłaniając siebie, drugi człowiek wyjawi nam swoje sekrety. Niestety! Robimy coś dokładnie przeciwnego: ukrywamy się, maskujemy, i boimy się innego człowieka.
Cudza wina
Jednostka ma zawsze tendencję do zrzucenia winy za swoje nieodpowiedzialne zachowanie na kogoś innego. Zamiast przyjąć odpowiedzialność za swoje czyny, przypisujemy błąd komuś innemu. Dotykamy
zatem drugiego skutku grzechu: obwiniania innego człowieka.
Tendencję tę nazywamy „racjonalizacją". W nieco dalszej części tej książki wyjaśnimy bardziej szczegółowo to psychologiczne zjawisko, które często ma jednocześnie charakter duchowy.
Na razie warto zwrócić uwagę, że także i Adam racjonalizuje swoje złe postępowanie. Zrzuca winę na Ewę. Z kolei Ewa racjonalizuje swój czyn: obwinia Szatana. Jaki był główny powód skłaniający Adama i Ewę do racjonalizacji swojego zachowania? „Przestraszyłem się" - mówi Biblia (Rdz 3,10). Bardzo częstym źródłem racjonalizacji własnych czynów jest lęk.
Nie powinno nas dziwić, że trudno nam przyjmować negatywne konsekwencje swoich własnych postaw i działań. Jest to bezpośredni skutek zranienia w człowieku, które Biblia nazywa grzechem. Jednym z najpierwszych przejawów grzechu jest lęk: lęk przed tym, że nie będziemy kochani, zostaniemy odrzuceni, stracimy twarz, zostaniemy ukarani; lęk przed przyjęciem konsekwencji swoich działań, lęk, że zostaniemy zmuszeni do podjęcia odpowiedzialności.
Najbardziej dramatyczna ilustracja racjonalizacji własnego postępowania znajduje się w Nowym Testamencie. Mowa o Piłacie, na którym - wedle prawa rzymskiego - spoczywała odpowiedzialność za los Jezusa Chrystusa. Choć nie znalazł w Nim żadnej winy, „wydał [Go] na ukrzyżowanie" (Mt 27, 26)^. Wcze -
Wszystkie cytaty biblijne w tłumaczeniu polskim: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Poznań 2000'.
śniej jednak „wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: «Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. To wasza rzecz»" (Mt 27, 24).
Piłat wydał niewinnego na śmierć, z przekonaniem, że sam nie ponosi winy. Umywając ręce, próbował uwolnić sumienie od zżerającego je poczucia winy. Oto kolejny czynnik racjonalizacji.
Uznać swoje błędy
Istnieją ludzie winni, którzy ukrywają się lub zrzucają winę na innych, zamiast uznać swoje pomyłki i grzechy. Zaprzeczają również swojemu poczuciu winy. Boją się uznać własne błędy. Często tak postępujemy.
„Neurotyk sprawia wrażenie osoby będącej w stanie postrzegać wszystko wyłącznie w kategoriach winy i kary. [...] Źródłem podejrzliwości i rzekomych ataków na jego osobę jest wyidealizowany obraz siebie. [...] Obraz ten jednak nie dopuszcza możliwości pomyłki. A zatem jeśli jego decyzje lub działania wpędzą go w kłopoty, musi zafałszować całą sprawę i przypisać niebędące po jego myśli konsekwencje działaniu kogoś innego. [...] Jego wyidealizowany obraz siebie sprawia, że dostrzega w sobie wyłącznie zalety i nieograniczone możliwości. [...] Jest bardzo niechętny - niechętny podświadomie - by brać odpowiedzialność za skutki własnych czynów'"*.
"* K. Horney, Nasze wewnętrzne konflikty: konstruktywna teoria nerwic, tłum. A. Gomola, Poznań 1994, s. 177-179.
Czyż nie zachowujemy się często tak jak Adam? „To nie moja wina, ale jego. Oni mnie nie zrozumieli. To wina społeczeństwa. To wina mojej żony, mojego męża, moich dzieci". Inni są w błędzie, odrzucają nas. Inni są hipokrytami, nie rozumieją nas.
Zanegować lub zaakceptować rzeczywistość
Adam chciał zanegować ludzką rzeczywistość, chciał postępować jak nadczłowiek. Jezus Chrystus czyni się podatnym na zranienie, akceptuje ludzką rzeczywistość, akceptuje ludzkie ograniczenia.
Najbardziej zrównoważonymi ludźmi są ci mężczyźni i te kobiety, którzy akceptują swoje ograniczenia i swoją rzeczywistość ludzkich stworzeń^.
Wielkim zaskoczeniem bywa załamanie się ludzi, którzy wydawali się nam silni i dojrzali, podczas gdy niektórzy inni, o znacznie bardziej kruchej osobowości, wytrzymują ciężkie próby. Pewien amerykański lekarz i psycholog przeanalizował przypadki około stu księży, którzy porzucili posługę kapłańską, i tak
tym pisze: „Poznałem wielu księży, którzy porzucili kapłaństwo, i pracowałem z nimi. Znałem ich przed ich odejściem i potem. Niemal zawsze byli to ludzie, którzy najmniej ze wszystkich księży sprawiali wrażenie, że mogą porzucić posługę kapłańską. Tymczasem wydaje się, że jednym z czynników tkwiących u źródeł ich odejścia była ich niezdolność do niesienia swojej własnej ludzkiej słabości, najgłębszego wymiaru własnego człowieczeństwa. Ci ludzie wydawali się wykonywać i faktycznie wykonywali świetną robotę. Zabiegali o doskonałość, nie w tym znaczeniu, jakoby wywierano na nieb presję w tym kierunku, ale w tym, że sami z siebie stale dążyli do niemal doskonałego postępowania
prawie im się to udawało. Zresztą to właśnie bliskość osiągnięcia przez nieb ideału sprawiała, że ludzie dziwili się ich odejściu. Przyglądając się temu z bliska, można było jednak stwierdzić, że ci kapłani prawie wcale nie przejawiali prawdziwego życia emocjonalnego. Nie tylko tłumili swoje emocje, ale wydawali się wręcz przeczyć ich istnieniu. Ich najbardziej podstawowe potrzeby były tak dogłębnie negowane jako nieznośne, że wydawali się pozbawieni tych potrzeb. 1 nagle owe potrzeby przebijały się przez zakrywające je negację i stłumienie. Ludzie ci z powodu swojego perfekcjonizmu nie byli w stanie wytrzymać istnienia
Zaakceptować rzeczywistość taką, jaką ona jest, a przy tym nie popaść w bierność, zniechęcenie czy bunt - oto fundament pokory, która stawia nas na drodze do prawdziwej świętości. Nie jest to łatwe. Oznacza zanurzenie w rzeczywistości życia. Jest to swoisty chrzest, który moglibyśmy nazwać „chrztem z rzeczywistości".
„Przyjmujemy wówczas swoją wewnętrzną rzeczywistość, nie uciekając w jakieś fantastyczne «ja», zbudowane wyłącznie na pewnej pięknej idei czy zewnętrznym wzorcu. Wiemy, że nie jesteśmy ani doskonali, ani skazani na nieuchronny upadek. Rezygnujemy z wszelkich niezdrowych prób porównywania się z innymi. Spokojnie budujemy swoją osobowość na tych psychologicznych fundamentach, które są wpisane w same korzenie naszego jestestwa. Jednocześnie stajemy się zdolni do kochania naszych bliskich tak, jak kochamy samych siebie: pogodnie i pobłażliwie"^.
Żyć w prawdzie to przyjmować życie, które daje nam Bóg, dziękować za nie i je kochać. Kochać życie to także kochać siebie samego. Kochać siebie samego to również kochać drugiego człowieka. Kochać życie, siebie samego i drugiego, to otwierać się na przyjmowanie.
tego, co stanowiło o ich człowieczeństwie. Ponieważ nie zaakceptowali swoich ludzkich ograniczeń i swojej rzeczywistości człowieka żyjącego w ciele, w okolicach czterdziestki okazywali się zupełnie bezbronni" (R.J. McAllester, w: ,Jour-nal of Religion and Mental Health", lipiec 1965, s. 335). P. Avril, Toutes miles deployees, Quebec 1986, s. 21.
W naszym własnym życiu odnajdujemy coś z doświadczenia Adama i Ewy, opisanego w trzecim rozdziale Księgi Rodzaju. Jeśli zaś przyjrzymy się przenikliwie swojemu rzeczywistemu życiu, to powinniśmy dostrzec, w czym jesteśmy do nich podobni.
Rozdział drugi
OD BEZPIECZEŃSTWA DO ZAWIERZENIA
„Odważyć się żyć - to przedłożyć ryzyko nad bezpieczeństwo".
Jacques Leclerc
esteśmy ludem w drodze, ale wciąż doznajemy pokusy, żeby zatrzymać się w miejscu, zawrócić, stać się „twardym". Nieustannie trwa w nas walka starego człowieka z nowym.
Nie iść dalej do przodu, pozostać tam, gdzie jesteśmy, cofnąć się - innymi słowy, spocząć na tym, co mamy - to bardzo nęcąca pokusa. Przyglądając się swojemu stanowi posiadania, będziemy usiłowali kurczowo się go trzymać, by czuć się bezpiecznie.
Unikamy ryzykownego kroku w nieznane, gdyż się boimy. Pewne jest tylko to, co dawne i doświadczone, albo co przynajmniej takie się wydaje. Każdy nowy krok kryje w sobie niebezpieczeństwo porażki. Jest to jeden z powodów, dla których ludzie czasem wolą uzależnienie niż wolność... „Prawda was wyzwoli" -mówił Jezus, kiedy faryzeusze kurczowo trzymali się tego, co dawało im poczucie bezpieczeństwa.
Stary człowiek w nas dyskutuje i bije się o to, żeby wszystko zachować w dotychczasowym stanie i nie
iść do przodu. Kurczowo czepia się wszystkiego, co obiecuje mu bezpieczeństwo i ochronę.
Jeśli ma się w nas trwale zacząć coś nowego, jeśli nastąpi zmiana kierunku, to oznacza, że coś dawnego musi umrzeć. Nie możemy przezwyciężyć swoich uzależnień, poczucia bezpieczeństwa i przyjąć nowej, wyzwalającej postawy, jednocześnie zachowując dotychczasowy stan ducha. Trzeba umieć przerwać swoje uzależnienia; trzeba umieć wszystko opuścić. Trzeba podjąć długą podróż do Ziemi Obiecanej.
Pokusą jest cofnięcie się. Przechodzenie z jednego etapu na kolejny w ciągu rozwoju to podstawowe prawo ludzkiej natury. Boimy się wyzwań, konieczności dostosowania się na nowo i przystosowania do tego, co nowe i nieznane. Wyzwanie zawsze polega na tym, żeby zdobyć się na odwagę i ruszyć do przodu. Jesteśmy ludem w drodze, a Bóg poprzez wydarzenia skłania nas do wyruszenia ku Ziemi Obiecanej bez oglądania się za siebie.
Czyż różnica między duchem „sekty" a prawdziwym duchem „eklezjalnym" nie polega na potrzebie bezpieczeństwa, ochrony, a także na odmowie wzięcia swego losu w swoje ręce?
„Myślę bowiem, że głęboką racją bytu każdej sekty jest zapewnienie złudnego poczucia bezpieczeństwa. Sekta powstaje w zamkniętym środowisku zawsze po to, żeby bronić się przed jakąkolwiek zmianą czy jakimkolwiek zakwestionowaniem. Chodzi o chronienie siebie przed pytaniami stawianymi przez świat zewnętrzny. Sekta jest przeciwieństwem miłości; jest
niezgodą na ruch, lękiem przed życiem, lękiem przed opuszczeniem tego, co daje poczucie bezpieczeństwa"
Ryzyko
Prawdziwa świętość to ryzyko. To pozostawienie czegoś za sobą i pójście dalej. Pozostawiamy za sobą to, co jest pewne, i zapuszczamy się w nieznane. Rezygnujemy z tego, co jest nam drogie, i kontynuujemy marsz jak wędrowcy, nie oglądając się za siebie.
„Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego" (Łk 9, 62). Znane powiedzenie mówi: „Wyjechać to trochę umrzeć". To pożegnać się z osobami, z rzeczami, z miejscami, do których jesteśmy bardzo przywiązani. Wyjechać to odciąć, oddzielić się od swojego ego. To należy do naszego życia. Boimy się wyjazdu, boimy się powiedzieć Bogu prawdziwe „tak".
Bóg oczekuje właśnie mojego „tak" - nie „tak" od ludzi, którzy mnie otaczają lub od których jestem nadmiernie uzależniony, ale mojego własnego „tak". Nikt nie wypowie go za mnie. Owo osobiste „tak" muszę wypowiedzieć w samotności swojego serca. Jeśli przywykłem do poczucia, że otaczają mnie inni, jeśli potrzebuję czyjejś aprobaty, moje „tak" nie będzie obiektywne; będę przekonany, że pełnię wolę Boga, kierując się obawą przed utratą czyjegoś uczucia.
M. Oraison, La Tmnshumance, Paris 1970.
przed wykluczeniem z grupy albo przed utratą zabezpieczenia, w którym znalazłem schronienie. Muszę zstąpić w głębiny siebie samego, aby zrobić najważniejszy krok w swoim życiu. Ten, kto zawsze chce być otaczany przez ludzi, zachęcany, wspierany przez jedną czy więcej osób, nigdy tej głębi nie osiągnie. Chodzi o to, żeby zaakceptować samotność, a właśnie tego człowiek najbardziej się obawia.
„Wielu poszukuje wspólnoty z lęku przed samotnością. Ponieważ nie mogą być sami, wypędza ich coś między ludzi. Również chrześcijanie, którzy nie mogą sobie poradzić ze swoją samotnością, którzy mają złe doświadczenie z samym sobą, pokładają nadzieję we wspólnocie, ufają, że od innych ludzi otrzymają pomoc. [...] Wspólnota chrześcijańska nie jest jakimś duchowym sanatorium. [...] Kto nie może być sam, niech się strzeże wspólnoty".
„Samotność - mówi nam Jean Sullivan - to jedyna brama dająca dostęp do rzeczywistej wspólnoty. Zawsze istnieje pustynia, przez którą trzeba przejść, a która równie dobrze istnieje w samym środku miast, wśród tłumów".
Sullivan dodaje: „Tym, co w nas odrzuca samotność i przed nią ucieka, nie jest potrzeba łączności z innymi, ale to, co lęka się prawdziwego spotkania, co nie chce umrzeć, co mówi «nie» prawdziwej łączności i każe nam tłoczyć się obok siebie jak owcom, które chcą, żeby im było ciepło, ale które nie spotyka-
D. Bonhoeffer, Życie wspólne, tłum. K. Wojtowicz, Kraków 2001, s. 83.
ją się ze sobą. Wszyscy boimy się pustyni, samotności, ponieważ boimy się spotkania".
Odmówić wyjścia, odmówić opuszczenia wszystkiego, schronić się w poczuciu bezpieczeństwa -to właśnie blokuje wzrost i powoduje skostnienie. W skrajnych przypadkach może spowodować nerwicę.
Jak Abraham
Abraham jest naszym ojcem w wierze. Pewnego dnia Bóg zażądał od niego bezwarunkowego „tak".
Powiedzenie Bogu „tak" zawsze kryje w sobie ryzyko i wymaga odwagi. Oznacza pozostawienie czegoś za sobą i ruszenie dalej. Pozostawiamy za sobą to, co wydaje się pewne, i zapuszczamy się w nieznane.
Takie wyjście zawsze jest trudne. Odciąć, umrzeć dla siebie - to prawo życia duchowego. Ziarno musi obumrzeć, zgnić w ziemi, żeby przynieść owoce. Niemowlę musi uwolnić się z brzucha swojej matki, żeby się narodzić, dziecko musi opuścić bezpieczne dzieciństwo, żeby stać się nastolatkiem, a młody człowiek musi opuścić rodziców, żeby wybrać swoje własne powołanie.
Być chrześcijaninem znaczy w istocie żyć w sytuacji wyjścia. Wyjść, opuścić wszystko, to część życia.
Abraham jako ojciec wierzących spełnia zasadniczą rolę w pochodzeniu naszej wiary. Jezus często o tym mówi. W czwartym rozdziale Listu do Rzymian i w drugim rozdziale Listu do Hebrajczyków św. Paweł mówi nam o Abrahamie, opisując, co znaczy
być człowiekiem wiary. Przyglądając się najważniejszym etapom jego życia, jego rozmaitym ciężkim próbom, widzimy, w jaki sposób Abraham może być dziś dla nas wzorem.
Pierwszą próbą, przez jaką przechodzi Abraham, jest wyrwanie z dotychczasowego życia, ze swojego kraju, ze swojej rodziny, z domu swojego ojca. Musi zostawić swój sposób życia, zostawić to, co mu zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Musi się wyprowadzić. Zostaje zmuszony do zmiany nurtu swojego życia. Bóg kieruje do niego wezwanie, które rozbrzmiewa również w naszym życiu ludzkim i chrześcijańskim: „Wyjdź!".
Wyjść
W każdym prawdziwym powołaniu chrześcijańskim zawsze pojawia się jakieś wyjście. Jesteśmy wezwani do tego, by opuścić wszystko, dać się wyprowadzić.
Pan rzekł do Abrahama: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej". Wyjść: jak mocno dźwięczy to słowo w naszych wspomnieniach, marzeniach czy lękach!
Nic dziwnego, że historia zbawienia zaczyna się od wyjścia, tak bowiem zaczyna się nasze ludzkie życie i nasza historia. Narodziny są wyjściem. Niemowlę opuszcza brzuch swojej matki - taki jest początek przygody, w której dziecko przez kolejne etapy wzrasta, by osiągnąć pełny rozwój. Pewnego dnia to niegdysiejsze dziecko musi opuścić ojca i matkę, aby
połączyć się w jedno z żoną lub z mężem. Z kolei oboje razem przekazują życie. Stają się źródłem nowych narodzin, nowych wyjść. Jeśli to niegdysiejsze dziecko ma powołanie do celibatu konsekrowanego lub do życia zakonnego, również musi wyjść, wyrwać się ze swojej naturalnej rodziny, żeby w sposób dojrzały i w pełnej wolności podjąć za siebie odpowiedzialność, dać siebie swojej nowej wspólnocie życia.
Człowiek jest powołany do wyjścia, a czyż w chwili śmierci jednym z najbardziej odpowiednich słów oznaczających ziemskie zamknięcie naszego życia nie jest „wyjście"? „Odszedł, zostawił nas". Nie zapadł się w nicość, ale odszedł gdzie indziej, do innego świata, do kraju, który na niego czekał.
Między wyjściem w chwili narodzin i wyjściem w chwili śmierci życie człowieka jest przepełnione lękiem i pragnieniem wyjścia lub wyjścia na nowo, gdy nastąpiła klęska lub gdy zagraża rutyna.
Wyjście jest więc jednym z najbardziej uniwersalnych symboli. Jeśli bowiem człowiek został stworzony dla nieskończoności, to czyż w pewien sposób nie jest wiecznym wychodzącym, wiecznym debiutantem?
Być może jednak wiara jest przede wszystkim nie tyle wyjściem, co podążaniem do przodu. Wyjść, żeby pójść tam, gdzie poprowadzi nas Bóg.
Kiedy przykładamy rękę do pługa, nie należy się cofać. Wciąż zagraża nam niebezpieczeństwo cofania się, urządzania się w swoistej przeciętności. Szaleństwo miłości budzi w nas lęk. Wolimy to, co
nazywamy złotym środkiem, a co bardzo często jest faktycznie tylko letniością. Boimy się zanurzenia w nieznanym, boimy się spalenia miłością. W każdym powołaniu chrześcijańskim, które jest wezwaniem do świętości, zawsze istnieje jakaś cząstka szaleństwa, sprzeczna z duchem tego świata.
Lęk przed wyjściem...
Boimy się wyjść ku nieznanemu. Ten lęk uniemożliwia nam ludzkie i chrześcijańskie wzrastanie. Dla większego poczucia bezpieczeństwa wolimy raczej trzymać się tego, czym już jesteśmy, niż podejmować ryzyko i iść ku temu, co nieznane.
„Każda jednostka ludzka ma w sobie oba zespoły czynników. Jeden zespół trzyma się kurczowo bezpieczeństwa i obrony powodowanej strachem, skłania do cofania się i trzymania kurczowo przeszłości, boi się odejścia od pierwotnej łączności z łonem i z piersią matki, boi się ryzyka, boi się stracić to, co już ma, boi się niezależności, wolności i odrębności. Drugi zespół czynników popycha jednostkę do przodu, ku pełni jaźni i jej niepowtarzalności, ku pełnemu funkcjonowaniu jej wszystkich uzdolnień, ku zaufaniu do świata zewnętrznego wraz z jednoczesną akceptacją jej najgłębszego, rzeczywistego, nieświadomego «ja»"*^.
Boimy się niepewności, boimy się tego, co nieznane; dążymy do tego, by nas otaczano, brano pod
A.H. Maslow, W stronę psychologii istnienia, tłum. I. Wyrzykowska, Poznań 2004, s. 65-66.
opiekę, zabezpieczano. Często istnieje w nas lęk przed dorośnięciem, pragnienie uczepienia się tych cech osobowości, które ciągną nas wstecz albo wręcz powodują nasz regres. Jest to zrozumiałe, gdyż wzrastaniu zawsze towarzyszy pewne ryzyko. Zawsze obawiamy się nieco tego, co nieznane. Naszą drugą naturą są przyzwyczajenia, mamy skłonność do odtwarzania przeszłości i do kurczowego trzymania się złudzeń. Czujemy się dobrze na znanym gruncie, ze znanymi osobami; boimy się zmierzenia z tym, co inne, opuszczenia tego, co bezpieczne. Wezwanie od Boga wyprowadza nas z naszego miejsca.
„Bóg wyrywa Abrahama z jego klanu, z dotychczasowego życia, ukształtowanego przez jego środowisko; czyni z niego osobę przez jego osobiste posłuszeństwo osobistemu nakazowi. Aż po ostatnią stronicę Biblii napotkacie ludzi wyrwanych do odpowiedzi przez Boga, wyciągniętych przez to wezwanie z przesądów ich klanu, z popędów ich instynktów, z automatyzmu ich zwierzęcego życia. W ten sposób ludzie ci stają się osobami i prorokami, czyli ludźmi wyzwolonymi, wielkimi, twórczymi, odkrywającymi prawdziwy sens rzeczy i uczącymi tego innych"*°.
W chwili, gdy rozlega się Boże wezwanie, Abraham ma żonę, sługi, dobra, i już nie jest zbyt młody. Ale Bóg mówi, a on słucha. Opuszcza swój sposób życia i wyrusza w nieznane.
P. Tournier, Bibie et medecine, Neuchatel 1951.
Czysta wiara
Pierwszą próbą życia Abrahama jest opuszczenie dawnych wartości, dawnego sposobu życia, i wyjście. Musi wyjść. Wyrusza w nieznane. Abraham musi opuścić swój sposób widzenia i wznieść się na wyższy poziom - na poziom woli Bożej.
W życiu każdego człowieka, który chce dążyć do świętości, zawsze istnieje wewnętrzny nakaz wyjścia. Nie wiedząc, dokąd zmierza, człowiek zadowala się wiedzą i wiarą, że to Bóg go prowadzi.
To wyrwanie jest trudne, a im bardziej człowiek się starzeje, tym bardziej uciążliwe staje się wyjście, gdy nie wiadomo, dokąd się idzie. W wymiarze duchowym chodzi o to, byśmy pozwolili się prowadzić. Czasem droga wydaje nam się długa i ciemna. Przestajemy cokolwiek widzieć. Jest to wyrzeczenie się kierowania swoim życiem wedle własnego rozeznania. Czysta wiara!
Wyrzeczenie
Wiara jest zawsze rozłąką, wyrzeczeniem. W pierwszej kolejności wyrzeczeniem się swojej podszytej pychą samowystarczalności, poczucia, że nasz rozum umie wykaraskać się z kłopotów o własnych siłach, że wcale nie potrzebuje Bożej ingerencji. Musimy jednak wiedzieć, że wszelka wiara polega przede wszystkim na porzuceniu swojej samowystarczalności. Mamy wyjść, nie wiedząc, dokąd zmierzamy. Święty
Grzegorz z Nyssy posuwa się do stwierdzenia: „Ponieważ Abraham nie wiedział, dokąd idzie, wiedział, że jest na dobrej drodze, gdyż w ten sposób miał pewność, iż nie zdaje się na światło własnego umysłu, ale że prowadzi go wola Boga".
Zmienić swoje życie
Abraham zmienia całe swoje życie. Wyrusza ku nieznanemu sobie miejscu przeznaczenia.
W Bojaźni i drżeniu Kierkegaard pisze o Abrahamie: „Jedno pozostawił, jedno zabrał z sobą; zostawił za sobą swoje ziemskie rozumienie, a wiarę z sobą zabrał; wolałby nie porzucać swojej ziemi, ale rozumiał, że tego nie da się uniknąć"".
Również w naszym życiu Bóg często żąda, byśmy kogoś lub coś opuścili. Musimy godzić się z tym, że niektórzy przyjaciele nas opuszczają, jeśli chcemy pozostać wierni temu, czego Bóg od nas chce. Stale mamy być w stanie gotowości.
Co pewien czas Bóg zaprasza nas do przemiany życia, w takiej czy innej kwestii. Niekoniecznie musi chodzić o rezygnację z uciążliwego życia na rzecz lepszego, ale o przejście do nowego etapu, być może związane z wyrzeczeniem się czegoś, co samo w sobie jest dobre, dla czegoś równie dobrego. Mamy opuścić swój kraj, porzucić przyzwyczajenia i to, co nam daje poczucie bezpieczeństwa.
S. Kierkegaard, Bojaźń i drżenie, tłum. J. Iwaszkiewicz, Kraków 2008, s. 50.
Błędem jest mniemanie, jakoby największą pokusą dla chrześcijanina był bunt. Wielką pokusą jest raczej pragnienie poczucia bezpieczeństwa. Boimy się wolności, boimy się „opuścić" to, co dawało nam poczucie bezpieczeństwa. Po Abrahamie, w czasach Mojżesza, Hebrajczycy boją się swojej nowej wolności i dochodzi do tego, że żal im Egiptu: „Wybierzmy sobie przywódcę i wracajmy do Egiptu".
Niektórzy mogą wręcz sądzić, że są istotami nadprzyrodzonymi, gdyż są posłuszni i kierują się po prostu czysto ludzkim przywiązaniem do jakiejś osobowości, która daje im poczucie bezpieczeństwa. Ojciec Eugeniusz Maria od Dzieciątka Jezus w drugim tomie swojego najważniejszego dzieła Chcę widzieć Boga tak tłumaczy istotę złudnego posłuszeństwa:
„Uległym, czy nawet biernym z natury, pozbawionym osobistych poglądów, obdarzonym wolą, której brakuje energii, mogącej potwierdzić własną osobowość i podejmować jakiekolwiek ryzyko - posłuszeństwo wydaje się zwykle, jeśli nie stale, najłatwiejszą drogą [...]. Ich posłuszeństwo jest łatwe, ale w małym stopniu lub wcale nie nadprzyrodzone.
Podobne niebezpieczeństwo grozi tym, którzy są zbytnio przywiązani do swego przełożonego. Takie uprawnione przywiązanie zawsze jest godne pochwały, kiedy zachowuje umiar. Ryzykuje się jednak, że dusza pozostanie w zwykłych, naturalnych stosunkach z przełożonym, co powstrzyma jej poryw wiary.
Tak więc wybitne zalety przełożonego [...] mogą stać się przeszkodą wstrzymującą lot wiary ku Bogu
[...]. Człowiek wierzył, że jest posłuszny w sposób doskonały. Zmienia się przełożony i oto ulatnia się całe posłuszeństwo'"^.
Nie chcieliśmy „opuszczać" poprzedniego przełożonego i pozwolić, żeby nowy odebrał nam poczucie bezpieczeństwa. Wydawało nam się, że żyjemy posłuszeństwem zakonnym, a tymczasem raczej czuliśmy się bezpiecznie dzięki osobowości, która się nami zajmowała. „Daj nam króla, który pójdzie przed nami" -mówił lud Boży. Jest to wciąż ta sama pokusa: wrócić do tego, co było, i nie zgodzić się na porzucenie danego sposobu życia. „Wyjdź" - mówi Pan do Abrahama.
Jakże trafnie opisuje to Alain Grzybowski: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej! Dzisiaj jest to prawda wielu moich braci: Wietnamczyków, Laotańczyków, Kambodżan, Libańczyków, Palestyńczyków, uchodźców politycznych z Ameryki Łacińskiej czy z Afryki. Jest to prawdą w odniesieniu do wszystkich mniej lub bardziej wymuszonych zmian miejsca zamieszkania. Ileż bolesnych zwierzeń na temat wielokrotnego wyrwania spowodowanego przeprowadzkami, na poły chcianymi, na poły przymusowymi! Ileż to razy musimy usłyszeć, w przenośnym znaczeniu, owo «Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej>>. Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej... z twojego sposobu życia... nie masz zatrudnienia i czeka cię bezrobocie. Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej... i popatrz nowymi oczyma na współmałżonka"".
Eugeniusz Maria od Dzieciątka Jezus, Jestem córką Kościoła, Kraków 1984, s. 178-179.
" A. Grzybowski, Sous le signe de 1'Alliance, Paris 1986, s. 26-27.
Pustynia i milczenie
Niełatwo jest wyjść z jakiegoś środowiska, kraju, domu. Dla naszego rozumu jeszcze trudniejszą rzeczą jest wyjść, nie wiedząc, dokąd idziemy, nie wiedząc, co będziemy robili, i długo iść, pozornie nie dochodząc do celu.
W naszym życiu duchowym i apostolskim napotykamy etapy, na których już nic nie rozumiemy i nie wiemy zbyt dobrze, dokąd zmierzamy. Jest to pustynia i milczenie Boga.
Przez te wszystkie lata milczenia Abraham z pewnością zadaje sobie pytania i czuje lęk spowodowany milczeniem Boga. „Czyżbym się pomylił? Czyżby to było złudzenie?". Nie rozumie. Doświadcza próby pustyni. Idzie, nie znając ani drogi, ani etapów, ani celu. Abraham zawierza Bogu. Biblia mówi: „Abraham wędrował z miejsca na miejsce" (Rdz 12, 9).
Świętość to podążanie z miejsca na miejsce, często w nocy, gdy nie widać drogi ani jej kresu, ale gdy wiemy, że trzymamy dłoń w dłoni Ojca.
Długie oczekiwanie
Poza milczeniem i pustynią, w tym samym czasie, następuje dla Abrahama coś, co nazwę próbą czasu. Bóg składa mu obietnicę. Jego żona Sara nie jest już w wieku, w którym mogłaby urodzić dziecko. Pewnego dnia Pan mówi do Abrahama: „Twoje potomstwo uczynię licznym jak pył ziemi" (Rdz 13,16).
Choć obietnica wydaje się nieprawdopodobna, Abraham ją przyjmuje. Wierzy słowu Boga. Po ludzku obietnica nie może się ziścić, skoro jest bezdzietny. Mijają łata, a on znosi próbę czasu i długiego oczekiwania; Boża obietnica coraz bardziej bowiem wydaje się snem.
Milczenie Boga trwa przez całe lata. Wydaje się, że obietnica nie chce się spełnić. Jakże trafnie ujął to ojciec Molinie: „Abraham ma wszelkie powody po temu, żeby sceptycznie podchodzić do Bożych obietnic, gdyż nie zanosi się na ich rychłe spełnienie. Ten przykład wystarczy do określenia stałej sytuacji, w jakiej znajdują się słudzy Boga. Muszą się oni zmierzyć ze sprzecznością, której nie zdoła przezwyciężyć żadna mądrość: z jednej strony, powtarzane zapewnienia o niezwykłej i zazdrosnej miłości, poparte również niezwykłymi znakami - to na zewnątrz - a w środku trawiący ogień, który skłania do tego, by «mieć nadzieję wbrew wszelkiej nadziei». Z drugiej strony, niepodważalne, powszechne, niezliczone, przytłaczające fakty, którym skrycie sprzyja ludzkie serce - gdy jest pozostawione samo sobie, natychmiast popada w nieodparte poczucie (jakże uzasadnione, myślimy, wszystkimi tymi faktami), że przecież to nie może być, że to wszystko sen albo bajka... właśnie wtedy bowiem czeka na nas Szatan, żeby poprzez zwątpienie wciągnąć nas w zawrotny wir nicości i w mroki lęku"".
" M.-D. Molinie, Le combat deJacob, Paris 1982, s. 24-25.
Tak, próba czasu i oczekiwania jest bardzo ciężką próbą, gdyż wszystko wydaje się nam mówić: „Pomyliłeś się". Tak jak w przypadku Abrahama, wydaje się, że obietnica nigdy się nie ziści, a dążenia serca wydają się złudzeniem albo pięknym snem.
Oczekiwać na spełnienie obietnicy
Ujmując to bardziej konkretnie, pamiętajmy, że dla Żyda udane życie oznaczało posiadanie ziemi i dzieci. Abraham zaś nie miał ani ziemi, ani dzieci. Właśnie wtedy Bóg obiecuje mu ziemię i potomstwo. Ta obietnica dotyka samej istoty klęski Abrahama.
Spójrzmy raz jeszcze na naszą osobistą historię. Gdzie ponieśliśmy klęskę w życiu? To miejsce w naszym życiu, gdzie odczuwamy klęskę, jest trochę jak rana, która czeka na uzdrowienie. To tutaj moglibyśmy wyraźniej zobaczyć obietnicę szczęścia, złożoną nam osobiście przez Boga.
W następstwie tej obietnicy Abraham wstaje i wychodzi ze swojego zapadłego kraju, aby ruszyć w drogę i pójść tam, gdzie poprowadzi go Bóg.
A co my opuściliśmy, żeby pójść za Bogiem? Co jeszcze powinniśmy opuścić?
Po tym wyjściu, po tym zerwaniu prawdopodobnie doświadczamy, że obietnica nie urzeczywistnia się w pełni. Jesteśmy podobni do Abrahama, skoro - tak jak on - musimy czekać, aż Boża obietnica względem nas się spełni.
Abraham wyszedł już dawno. Wciąż jeszcze nie znalazł ziemi ani nie doczekał się dziecka. Obietnica wydawała się niemożliwa do spełnienia, gdyż jego żona była niepłodna. Sara radziła więc Abrahamowi, by wziął jej służącą Hagar i miał z nią dziecko: „Przecież Bóg nie jest szalony. Dobrze wie, że jestem niepłodna...".
To jest pokusa przymuszania Boga: wymuszania, by obietnica spełniła się według naszych zapatrywań. Co wyprawiamy, kiedy w naszym życiu obiecane szczęście zwleka, żeby samemu, bez Boga, spełnić obietnicę, którą miał spełnić On sam, zgodnie ze swoimi zapewnieniami?
Jak wyglądają nasze rozwiązania? Jak z powrotem bierzemy w swoje ręce sprawy, które pozostawiliśmy Bogu? Co wyprawiamy, żeby spełnić obietnicę Boga, żeby samodzielnie się zbawić i powiedzieć sobie, że nie jesteśmy tacy sami jak reszta ludzi? Dlaczego tak bardzo boimy się wyznać swoją słabość i podatność na zranienie?
Bóg lubi działać przez ubóstwo, klęskę i słabość. To, co niemożliwe dla człowieka, jest możliwe dla Boga. Nasz Bóg jest Bogiem tego, co niemożliwe!
Próba krwi
Abraham i Sara czekali przez całe lata na spełnienie obietnicy. Urodziło się dziecko, urosło i stało się młodzieńcem. Abraham nareszcie ma widzialny
znak, że to, co wiele lat temu powiedział mu Bóg, ziści się w Izaaku. I wtedy przychodzi próba krwi.
Bóg poddaje próbie wiarę Abrahama, tak dalece, że doprowadza ludzkie rozumowanie do szaleństwa. To będzie oczyszczenie umysłu. Św. Symeon Nowy Teolog stwierdza z mocą, że „nie przechodząc przez tygiel lęków i nie stawiając czoła wielu próbom, nie można wejść w autentyczne doświadczenie duchowe i dostąpić oczyszczenia duszy i serca".
Abraham przechodzi przez najstraszliwsze oczyszczenie, które uczyni go „ojcem" wierzących. Składa w ofierze swoje ojcostwo w jego ludzkim wymiarze. Każe umrzeć temu wszystkiemu, co mogłoby w nim być zbyt zaborcze, zbyt paternalistyczne, zbyt dominujące.
W rozdziale 22 napotykamy być może najbardziej porażające w Księdze Rodzaju opowiadanie: „Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: «Abrahamie!». A gdy on odpowiedział: «Oto jestem» - powiedział: «Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę»" (Rdz 22, 1-2).
Naprawdę jest to próba krwi: noc wiary, noc umysłu. Abraham przez całe życie wyczekiwał narodzin Izaaka, dziecka obietnicy... Tylko po to żył.
Bóg obiecał mu potomstwo jak pył ziemi i gwiazdy na niebie. Jego żona Sara była niepłodna. Wkroczył Bóg i dziecko przyszło na świat. Obietnica właśnie się spełniała. A oto Bóg wydaje się zaprzeczać sobie sa -
memu, skoro żąda od niego złożenia w ofierze syna, jedynaka, właśnie owego dziecka obietnicy.
Jest to zatem całkowite oczyszczenie, wielki dramat jego życia. Dramat Abrahama nie polega przede wszystkim na złożeniu ofiary z syna (takie rzeczy zdarzały się w tamtych czasach wśród różnych ludów). Dramat i próba Abrahama polega na tym, że musi on nadal wierzyć, iż Bóg da mu potomstwo - że jednak, mimo wszystko. Bóg będzie wierny swojej obietnicy.
Jest to rozdarcie między sprzecznością i obietnicą, której nie chce zaprzeczyć. Szaleństwo mądrości Boga przeczy mądrości człowieka.
Złożyć w ofierze naszego Izaaka
Św. Jan Chryzostom w homilii o ofierze Abrahama woła: „Bóg przeczy Bogu, wiara przeczy wierze, nakaz przeczy obietnicy".
W pewien sposób my także przeżywamy próbę Abrahama w swoim życiu chrześcijańskim. Wszyscy mamy jakiegoś „Izaaka", którego powinniśmy złożyć w ofierze. Być może jest to jakiś plan, jakaś grupa, jakaś osoba, na której nam zależy. Zaangażowaliśmy się całymi sobą, żeby utworzyć jakąś grupę, a oto musimy złożyć ją w ofierze, oderwać się od niej. Mieliśmy marzenie, a oto wydaje się, że wszystko runęło. Trwa ciemna noc: przez długie dni mamy wrażenie, że Boża obietnica jest złudzeniem, gdyż Bóg wydaje s\ę chcieć, żebyśmy złożyli w ofierze to, czego w naszym przekonaniu od nas chce. W konsekwencji prze-
żywamy rozdarcie, straszny lęk, okropną śmierć. Jest to oczyszczenie naszej wiary.
Abraham jest prawdziwym „ojcem" naszej wiary. My także przejdziemy przez próbę krwi i ofiarowania naszego „Izaaka", jeśli w swoim życiu chrześcijańskim chcemy być wierni temu, czym mamy żyć zgodnie z wezwaniem Biblii.
Zacisnąć czy otworzyć dłoń?
Abraham wystawiony na próbę rozpoznał Izaaka jako dar. Nie zrobił z niego swojej własności, nie zacisnął dłoni ani nie odmówił swojego syna. Oddał swojego Izaaka, gdyż chciał, żeby syn stał się mężczyzną, czyli sobą, a nie tylko synem Abrahama.
Iluż rodzicom, iluż ojcom duchowym i wychowawcom przydałaby się medytacja nad ofiarą Abrahama! Jakże łatwo jest sobie wmówić, że jesteśmy bezinteresowni, gdy świadczymy dobro ludziom, a nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy nadmiernie paternalistyczni i chcemy dominować nad innymi, upodabniając ich do siebie.
Potrzebujemy oczyszczenia. Każdy z nas jest zamknięty za murami egoizmu i często wszystko sprowadza do siebie. Trzeba umrzeć dla siebie, żeby osiągnąć prawdziwe wyzwolenie serca i świętość. Najpierw umrzeć dla zaborczej miłości, która boi się samotności, boi się rozłąki z innymi, potrzebuje dominacji nad drugim człowiekiem i boi się sprawić przykrość z obawy przed odrzuceniem. Trzeba nam
umrzeć dla fałszywej wielkoduszności przepojonej subtelnym szukaniem siebie i dominacją, pod pozorem „dobra, jakie chcielibyśmy świadczyć innym". Jest to wyrzeczenie najtrudniejsze ze wszystkich - wyrzeczenie się swojego obrazu siebie.
Fałszywi ojcowie...
Prawdziwe ojcostwo nie jest tym, za co jest powszechnie uważane. Potrzebuje oczyszczenia z wszelkiej zaborczości.
Mogą zdarzyć się fałszywe poszukiwania, co jakże trafnie zauważa Henri Samson w książce Propos spirituels d'un psychiatre [„Wypowiedzi pewnego psychiatry na tematy duchowe"]: „Bywa, że szukamy ojca, ale nie we właściwy sposób. Sądzimy, że to, czego nie otrzymaliśmy od rodzonego ojca, odnajdziemy w relacji z ojcem, z którym wiążemy się uczuciowo. Chcielibyśmy, żeby ten nowy ojciec mówił nam, co robić. Chcielibyśmy, żeby raz na zawsze objął w posiadanie nasze sumienie, żeby nim kierować. Chcielibyśmy zawierzyć się duchowo w ręce tego ojca, co do którego mamy pewność. Szukamy poczucia bezpieczeństwa, ochrony, oparcia, ale okazuje się, że staliśmy się zależni, mając prawdziwe oparcie, ale niezdolni do samodzielnego poruszania się. Szukamy ojca w wypaczony sposób. W miarę lat zdarza się, że ta zależność staje się niezdrowa. Wytwarza nową potrzebę: potrzebę pozostawania zależnym, niepodejmowania własnej odpowiedzialności. Poszukiwanie ojca staje
się jeszcze bardziej chorobliwe, kiedy ojciec narzuca się nieustanną uwagą. Nie zdając sobie z tego sprawy, idealizujemy jakąś postać. Wytwarzamy sobie wyidealizowany obraz nowego ojca. W rzeczywistości kierują nami potrzeby emocjonalne. Jeśli fałszywy ojciec sam jest ofiarą swoich potrzeb emocjonalnych, pewnego dnia odkrywamy, że on również jest człowiekiem uzależnionym i słabym. Nie zawsze jednak jesteśmy gotowi uwierzyć, że te więzi są fałszywe. Fałszywy ojciec może również być człowiekiem, którego od dawna podziwiamy, który wydaje się wiedzieć wszystko. Jest tak swobodny, że bierzemy go za człowieka silnego, naturalnego, dojrzałego, i ulegamy mirażowi, otaczającym go pozorom. Odkrywamy w sobie jakby nową osobowość na usługach tej postaci i ten, którego chcieliśmy mieć za opiekuna, okazuje się tym, którego sami musimy chronić"".
Wykorzystanie „swojej cnoty"
Pierre Van Breemen w książce zatytułowanej Je t'ai apele par ton nom [„Wezwałem cię po imieniu"] opowiada o pewnej zakonnicy, która po dwudziestoletniej karierze pielęgniarki odkrywa z osłupieniem, że w rzeczywistości nigdy nie poświęcała się dla innych. Osoby, którym chciała pomagać, były jej potrzebne tak naprawdę do zaspakajania jej własnych nieuporządkowanych potrzeb psychicznych. Potrzebowała swojego apostolatu, żeby coś sobie udowodnić. Ni-
H. Samson, Propos spirituels d'un psychiatrę, Montreal 1964, s. 34-36.
gdy nie zaparła się siebie i nigdy nie straciła siebie dla kogoś innego. To, co nazywała służbą chorym i apostolatem, było tylko służeniem samej sobie. Może się to wydać przesadzone, ale jest możliwe. W pracy, w apostolacie możemy wykorzystywać swoją tak zwaną bezinteresowność i służbę dla budowania swojego własnego królestwa.
Żyjemy wtedy w świeci iluzji, pozorów dobra. Jeśli jesteśmy odrzucani, czujemy się niemal prorokami czy świętymi. Skoro zadano nam cierpienie, to znaczy, że mamy rację, i uznajemy się wręcz za cierpiącego sługę z Księgi Izajasza, zamiast spojrzeć na własne grzechy. Właśnie wtedy wykorzystujemy swoją cnotę i swoje cierpienia dla swojej własnej chwały. Lubimy uchodzić za osoby cnotliwe i miłosierne, o zawsze czystych intencjach. Jeśli inni zadają nam cierpienie, to dlatego, że są niemiłosierni i nie rozumieją nas, biednych ofiar.
Fałszywa dobroć
W każdym człowieku jest lęk przed tym, że zostaniemy sami. Lęk przed samotnością może być niezdrowy i może udaremniać danej osobie podjęcie decyzji przeciwko komuś, kogo ona ceni, gdyż boi się, że zostanie przez tego kogoś odrzucona. Podporządkowuje się w lęku przed podjęciem ryzyka. Taka osoba może przez całe życie utrzymać niedojrzałe zachowania. Czasem ukrywa się za maską fałszywej dobroci i nieustannie potrzebuje akceptacji.
Jak pisze Adrian Van Kaam: „Potrzeba akceptacji sprawia, że jestem niezwykle wyczulony na wszelkiego rodzaju odrzucenie ze strony kogokolwiek, ale przede wszystkim ze strony osób stanowiących dla mnie autorytet w dziedzinie religii. Może mnie nawet kusić zaniedbywanie tego, czego chce ode mnie Bóg, jeśli czuję, że to może zagrozić akceptacji, której tak bardzo potrzebuję. Zamiast wsłuchiwać się w Ducha i zgadzać się z pokornym sercem na ryzyko popełnienia błędów i ściągnięcia na siebie dezaprobaty, kusi mnie, żeby słuchać tylko swojej własnej potrzeby wzbudzania ciepłych uczuć i podziwu. Idąc tokiem tego rozumowania, mogę posunąć się aż do zwodzenia samego siebie: być doskonałym w oczach innych to być doskonałym w oczach Boga. Od tej chwili moje życie duchowe staje się fasadą. Moje posłuszeństwo może być wówczas wykorzystywane jako okazja do ucieczki przed ryzykiem odpowiedzialności w dziedzinach, które pozostają otwarte dla mojego wolnego wyboru. Jeśli jednak pozostaję w swoim ciepełku, urządzam się tak, że żaden przełożony nie jest w stanie znaleźć najmniejszej skazy w moich poglądach czy działaniach. Nikt nie może potępić inicjatywy, która nie istnieje"".
Życie per procura
„Innym symptomem neurotycznych skłonności w moim dążeniu do doskonałości religijnej może się
A. Van Kaam, Religion et personnalite, s. 210.
okazać moja potrzeba księdza, kierownika duchowego czy pobożnego przyjaciela, którzy zgodziłby się przejąć pełną odpowiedzialność za moje życie religijne. Jeśli moja osobowość religijna jest neurotyczna, będę usiłował żyć swoim życiem duchowym pośrednio, za pośrednictwem tej osoby, niejako «per procura». Nienawidzę bycia samotnym i opuszczonym. Posługuję się podświadomie kierownictwem duchowym, żeby zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa, zamiast uczynić z niego środek służący osobistemu wzrostowi".
„Zamiast podejmować różnego rodzaju ryzyko, zmuszam się do tego, by niczego nie żądać. Fałszywie obieram za ideał bycie skromnym, niezauważanym, usuwanie się na bok. Mogę sobie wyobrażać, że ta postawa świadczy o mojej pokorze. Bardziej pogłębiona analiza udowodniłaby mi jednak, że ta postawa wynika z mojego neurotycznego lęku przed przegraną czy przed utratą aureoli powściągliwości i zapomnienia o sobie. Gdybym jednak był osobą autentycznie religijną, zaakceptowałbym odrzucenie, zaakceptowałbym wzięcie za siebie odpowiedzialności i znoszenie zazdrości ze strony innych. A wtedy Jego wola znaczyłaby dla mnie więcej niż fakt bycia akceptowanym przez innych jako osoba święta'"^
Aby stać się dojrzałym człowiekiem i dorosłym chrześcijaninem, muszę zgodzić się umrzeć dla samego siebie.
A. Van Kaam, Religion and Personality, Denville, N.J. 1968, s. 154-159. Tamże.
Umrzeć dla swoich dzieł
Abraham poświęcił Izaaka. Uznał go za dar, nie zatrzymał go dla siebie. Ojcostwo Abrahama według ciała musiało przejść przez śmierć, żeby Izaak stał się niosącym błogosławieństwo i sam z kolei przekazywał życie. Abraham dobrze zrozumiał powód swojej ofiary.
My także mamy „Izaaka", którego powinniśmy złożyć w ofierze. Wszyscy jesteśmy skłonni przywiązywać się do swoich dzieł, prac, apostolatu, do swoich biologicznych czy duchowych dzieci. Tak, trzeba będzie, byśmy i my z kolei poświęcili swojego „Izaaka" i być może wydali na śmierć to, do czego jesteśmy najmocniej przywiązani.
„Jak trudno jest kochać" - śpiewa Gilles Yigneault. Kochać kogoś nie znaczy organizować dla niego wszystko. Kochać kogoś nie znaczy pochylać się nad nim. Kochać to pragnąć, by drugi człowiek wzrastał, rozwijał się, stawał się sobą, czyli kimś innym niż ja.
Oczyszczenie
Miłość stale potrzebuje oczyszczenia. Weźmy na przykład nauczyciela i ucznia albo ojca duchowego i człowieka, który prosi go o pomoc w postaci towarzyszenia.
Być może właśnie tutaj ryzyko jest większe, bo bardziej subtelne. Ryzyko zawłaszczenia przez ojca, który powie: „Synu, mój wybrany, rób to, co ci po -
wiem. Wzoruj się na mnie, jestem twoim przewodnikiem. Niczego się nie obawiaj. Nie próbuj innych dróg niż te, które ja przeszedłem. Jestem twoim wzorem". A syn czy uczeń odpowie: „Mistrzu, pójdę za tobą wszędzie". Wtedy nie jest to już droga duchowego wzrastania, ale gnuśnienie w niedobrym zaufaniu.
Jack Dominian w swojej książce Cykle afirmacji ludzkich tak tłumaczy epizod ze świątyni, gdzie dwunastoletni Jezus oddalił się od swoich rodziców: Jezus „nie miał wątpliwości co do pierwszeństwa swych stosunków z Ojcem Niebieskim. Potrafił oderwać się od Maryi i Józefa, wyraźnie bez jakiegokolwiek poczucia lęku, i zwrócił się ku zadaniu, co do którego nie miał żadnych wątpliwości. W tym wczesnym stadium życia potrafił żyć sam bez strachu, odłączony od rodziców, i potrafił uczynić to wiedząc, że mógł sprawić im ból, także wyraźnie bez poczucia winy. Epizod ten pokazuje niezbicie, że w tym wieku Chrystus wewnętrznie oddzielił się od swych ziemskich rodziców bez strachu, bez poczucia niepokoju czy winy, i uczynił to bez odrzucania rodziców"".
Dzięki tej rozłące można więc nazwać Maryję „córką Abrahama". To znaczy, że rezygnuje Ona z jakiejkolwiek dominacji czy zaborczości wobec swojego Syna; tym samym staje się wzorem dla matek, które - kochając swoje dzieci - umieją przeciąć psychologiczną pępowinę, wiążącą dzieci z ich autorytetem. Emocjonalne zawłaszczenie jest zawsze czymś ogromnie subtelnym.
" J. Dominian, Cykle afirmacji ludzkich, tłum. ti. Bednarek, Warszawa 1986, s. 16-17.
Kiedy więź przyjaźni czy towarzyszenia ma miejsce w sferze religijnej, ryzyko staje się podwójne, gdyż więź zostaje obciążona kłamliwym mniemaniem, że służymy Bogu i Jego chwale. Właśnie w tym przypadku akceptacja odmienności musi być najbardziej radykalna; tutaj także jest najbardziej bolesna. Chrześcijański ojciec duchowy zawsze powinien mieć za wzór Jana Chrzciciela. „Trzeba, żeby Chrystus wzrastał, a ja żebym się umniejszał" - mówił ten święty.
„Ileż kłótni i zerwań między ojcami i nastolatkami ma swe głębokie korzenie właśnie tutaj? Ten ojciec zapomina, że nie płodzi się dziecka dla siebie, ale dla niego samego. Że dziecko nie jest niczyją własnością, chyba że samego siebie i Boga. I że chodzi o to, żeby je wychować, czyli wyprowadzić na zewnątrz, aby zrealizowało swój własny ludzki plan, swoją nową i nieprzewidzianą przygodę'"".
Dopóki ojciec biologiczny czy duchowy nie poświęci swojego „Izaaka", w swoim ojcostwie czy rzekomym kierownictwie duchowym będzie poszukiwał samego siebie. Ten, kto chce nadmiernie kierować innymi, towarzyszyć innym, nawet pod pretekstem miłości i duchowości, musi najpierw, w świetle Ducha Świętego, przyjrzeć się swoim głębokim motywacjom.
Tylko ten, kto jest dostatecznie przejrzysty, żeby otworzyć się na innego człowieka, nie zostawiając sobie żadnej kryjówki, może zacząć myśleć, że mógłby pomagać innym w ich drodze^*.
P. Ferlay, Dieu Trinitedans notre vie, Paris 1988, s. 158-159.
Dominiąue Casera twierdzi, że istnieją przeciwwskazania dla stania się „poma-
gającym". Według tego autora „nie powinni nieść terapeutycznej pomocy dusz-
ABRAHAM - PRAWDZIWY OJCIEC
Abraham już nigdy więcej nie powie zaborczo: moja ziemia, mój ojciec, moja matka, moja żona, moja siostra, mój syn. Jest dla nas przykładem wyrzeczenia się posiadania, przykładem wiary i oderwania. Jest przeciwieństwem „paternalisty".
Naprawdę słuchał głosu Boga. Bóg mówi wówczas do Abrahama: „Ponieważ posłuchałeś mojego głosu". W tym sensie Abraham jest na pozycji przeciwstawnej do Adama, który posłuchał głosu węża i zapragnął zrobić z siebie boga.
Abraham jest wzorem posłuszeństwa i wiary. Abraham przywraca sens stworzeniu, akceptując fakt, że tylko Bóg jest Bogiem i Ojcem, i zawierzając Mu siebie z zaufaniem i miłością.
Izaak nie tylko przeżył, ale stał się pierwszym z potomstwa mającego zaludnić ziemię. Abraham, zgadzając się złożyć w ofierze swojego syna, nie poprzestał, jak sądził, na podporządkowaniu się nakazowi Pana - całe jego jestestwo odtworzyło wówczas ojcostwo Boga, które nie należy do porządku biologicznej prokreacji, ale przechodzi przez całkowity dar z siebie.
pasterskiej: ci, którzy czują silną potrzebę dominacji, zachowują się w sposób autorytarny czy dogmatyczny; ci, którzy uprawiają kult swojej misji pomocnika, kult, który sprawia, że są sztywni i utrzymują dystans. Te dwie ostatnie cechy można często obserwować u duchownych, a są one wielkim zniekształceniem ducha ewangelicznego. Duszpasterzowi zawsze grozi autorytaryzm. Często postrzega on siebie jako zajmującego nadrzędną pozycję. Staje się osobą-ratunkiem, u której pacjent zasięga rady, ekspertem od kryzysów. Trudno mu zejść z piedestału" (D. Casera, A 1'ecoute de la desesperance, Montreal 1978).
przez wyrzeczenie się posiadania. Kochać to być ubogim i wyrzec się władzy nad drugim człowiekiem.
Tak jak Bóg, Abraham zgodził się nie uznawać swojego syna za swoją własność. Postępując w ten sposób, zapoczątkował z synem związki należące do innego porządku, analogiczne do związków Boga z ludzkością. Stał się ojcem według Boga, upodabniając się do Boga w sposobie sprawowania ojcostwa. Abraham jest ojcem wierzących, prawdziwym ojcem, który jest rzeczywiście płodny, gdyż jest wolny i oderwany od samego siebie. Jest dla nas wzorem. Swoim życiem uczy nas, czym jest wiara i prawdziwe ojcostwo.
Rozdział trzeci
OD STŁUMIENIA DO PRZEJRZYSTOŚCI
„Potępiamy innych, ponieważ unikamy uznania siebie
takich, jacy jesteśmy". Św. Serafim z Surowa
Biblii napotykamy ideę, że jakaś część nas samych, być może zbuntowana przeciwko życiu, przeciwko innym i Bogu, wymyka się naszej świadomości... „Ja, Pan, badam serce i doświadczam nerki" (Jr 17, 10), „z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli" (Mk 7, 21). Człowiek nie chce jednak przyjąć, że to właśnie „z serca" (Mt 15, 18-19) pochodzą wszystkie złe rzeczy, które Biblia nazywa grzechem.
Biblia proponuje nam, byśmy byli prawdziwi aż do głębi jestestwa. Dobrze wiemy, że takie objawy, jak zmęczenie czy ból głowy biorą się czasami z gwałtu zadanego prawdzie; na przykład, kiedy usiłujemy odgrywać rolę jakiejś postaci, którą w rzeczywistości nie jesteśmy.
„Od początku świata człowiek boi się obnażenia swojego serca i ukrywa się" (por. Rdz 3, 9-10). Ukry -
wa swoje radości, popędy, wzruszenie, gniew. Człowiek boi się samego siebie, innych i Boga.
A przecież Bóg pragnie uwolnić człowieka od lęku, od niepokoju. Czyż nie świadczy o tym około 366 wersetów biblijnych, zawierających zwrot „nie lękaj się"? Bóg chce zapewnić człowiekowi bezpieczeństwo i dać mu żywą wiarę. „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. [...] Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka" (J 14, 27).
Nasz sposób postrzegania życia i wiary odgrywa bowiem ogromnie ważną rolę dla naszego zdrowia i naszej równowagi. Pewien wybitny lekarz powtarzał opinię patologa ze swojego szpitala, że 70% przypadków skierowanych na leczenie było skutkiem złych nawyków myślenia i życia.
Współczesny człowiek cierpi na pewną chorobę duszy - zżera go sumienie. Stare przysłowie mówiące, że „najlepszą poduszką jest czyste sumienie", jest dzisiaj potwierdzane przez ludzi, którzy spędzają bezsenne noce na twardej poduszce materializmu i przyjemności dla przyjemności.
Jakże trafnie ujął to Fulton Sheen w książce Peace of Soul [„Pokój duszy"]: „Innym sposobem stosowanym przez współczesnego człowieka, żeby uciec przed swoim sumieniem, jest zaprzeczanie mu. Spędzanie życia na zachowywaniu pozorów i zaprzeczanie głosowi swojego sumienia nieuchronnie sprowadza problemy".
„Kiedy ktoś nie jest w pokoju z samym sobą - kontynuuje Fulton Sheen - w jego zewnętrznych działa -
niach nic nie funkcjonuje prawidłowo. Dzisiaj tysiące ludzi na świecie cierpią na lęk, który w rzeczywistości jest często tylko konsekwencją ich ukrytych nieprawości".
Mamy wnosić światłość, kroczyć w światłości, ale często wolimy ciemności.
światłość i ciemność
„Jeżeli zaś chodzimy w światłości, tak jak On sam trwa w światłości..." (1 J 1, 7).
Światło oświeca i ujawnia, zaś ciemności ukrywają. Dzieło światłości polega na objawieniu nam tego, czym jesteśmy. „Wszystko, co staje się jawne, jest światłem" (Ef 5, 13). Ale wszystko, co czynimy czy mówimy (a nawet przemilczamy) w celu ukrycia tego, czym rzeczywiście jesteśmy, pochodzi z ciemności.
Pierwszym skutkiem grzechu w nas jest zawsze ukrywanie tego, czym jesteśmy naprawdę. Grzech zawsze prowadzi nas do kryjówki, do nierzeczywistości, do odgrywania ról, do podwójności, do pielęgnowania pozorów, do usprawiedliwiania się i zwalania winy na innych.
Żaden człowiek nie lubi dotykać ukrytych w nim mocy zła i śmierci. Zawsze chcemy uchodzić za dobrych i doskonałych, chcemy uważać siebie za sprawiedliwych i nie lubimy się mylić.
„Czyż głębokie zdrowie nie przychodzi wówczas, gdy rezygnujemy z tkwienia w złudzeniach? W ten sposób uznajemy naszą ludzką rzeczywistość" - mówi
Jean Yanier. I dodaje: „Przyznam wam, że dopiero wtedy, gdy dotknąłem swojej własnej nędzy i przestrzeni nienawiści, które mam w sobie, mogło mnie poruszyć Boże miłosierdzie i mogłem odkryć tajemnicę Jezusa, który przychodzi, żeby uzdrowić serca i nas zbawić. Dopiero wtedy mogłem dotknąć nędzy innych, nie miażdżąc ich, mając serce pełne współczucia".
Odgrywanie niewinnego
Ewangelista mówi nam, że Jezus, opowiadając przypowieść o faryzeuszu i celniku, miał na myśli „niektóry[ch], co dufni byli w siebie, że są sprawiedliwi" (Łk 18, 9).
Sama istota grzechu polega na tym, że odgrywamy niewinnych, wypieramy się swoich błędów, odrzucamy odpowiedzialność, tłumimy poczucie winy, usprawiedliwiamy swoje postępowanie.
Jakże łatwo się oszukujemy! Jakże łatwo jest stłumić i zdusić sumienie! Jakże trudno jest wyjść ze swojego faryzeizmu! Ileż osób naprawdę wierzy w swoją szczerość, nie uświadamiając sobie dwoistości swojego myślenia i postępowania?
W świetle psychoanalizy Erich Fromm wykazuje, że człowiek może wierzyć w to, co mówi, jednocześnie wykazując brak szczerości. „Dany człowiek może wierzyć, że jego zachowanie wynika z poczucia sprawiedliwości, a jednak będzie ono motywowane okrucieństwem. Może wierzyć, że kieruje nim miłość,
a jednak działać będzie powodowany pragnieniem masochistycznej zależności. Człowiek może sądzić, że to obowiązek jest jego przewodnikiem w życiu, chociaż tak naprawdę pchać go będzie próżność'"^.
Zamaskowanie swojego „ja"
Faryzeusz nie ma świadomości, że stłumił swoje prawdziwe „ja". Ale Jezus był świadom tych spraw: w Kazaniu na górze podkreśla bowiem, że nie można zostać zbawionym, upodabniając się do wyidealizowanego obrazu siebie (sprawiedliwość faryzeuszy). Wobec sprawiedliwości faryzeuszy Jezus podkreśla, że przyjęcie przez Boga nigdy nie zależy od wysiłków, jakie wkładamy w odtwarzanie wyidealizowanego obrazu, wysiłkom tym zawsze bowiem towarzyszy pycha, alienacja rzeczywistego „ja" i Boga oraz hipokryzja.
W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy winni prób maskowania i ukrywania swojego rzeczywistego „ja". Chcemy bowiem za wszelką cenę, żeby inni utożsamiali nas z naszym wyidealizowanym obrazem. Przypomina o tym A.W. Tozer w komentarzu do trzeciego błogosławieństwa: „Błogosławieni cisi (pokorni, ulegli, podatni na zranienie), albowiem oni na własność posiądą ziemię":
„Cisi zostaną uzdrowieni z brzemienia udawania [...], z tego jakże częstego pragnienia, by pokazać się
E Fromm, Psychoanaliza a religia, tłum. J. Karłowski, Poznań 2000, s. 112.
W lepszym świetle i ukryć przed otoczeniem swoje wewnętrzne ubóstwo [...]. Rzadko zdarzają się ludzie, którzy mają odwagę być tylko tym, czym są, i nie próbują przerabiać rzeczywistości. Ludzie boją się, że ktoś odkryje, jacy są naprawdę, i ten strach ich zżera'.
Według Ewangelii, nawet apostołowie popadli w złudzenie, że mogą upodobnić się do wyidealizowanego obrazu siebie. Przysięgając, że nigdy nie opuści Pana, Piotr szczerze wierzył w swoją obietnicę, ale w istocie była ona odzwierciedleniem jego wyidealizowanego obrazu człowieka silnego, a nie jego rzeczywistego „ja". Ileż osób nieustannie mówi o „sprawiedliwości" i „miłości", żeby zakryć stłumioną agresję swojego rzeczywistego „ja". Zawsze są ofiarami jakiegoś spisku i nie ośmielają się przyglądać swojej odpowiedzialności za własne czyny.
Jaka niesprawiedliwość?
Niektórzy ludzie często mówią, że przytłacza ich niesprawiedliwość. To słowo należy usunąć z naszego słownictwa. Kiedy przyjrzymy się życiu takich osób, niechybnie stwierdzimy, że są to „zawodowe ofiary". Osoby te nie wiedzą, że ich wewnętrzne, podświadome postępowanie powoduje na zewnątrz nieład, z którym muszą się zmierzyć.
„W życiu spotykamy dwa rodzaje ludzi: tych, którzy obarczają siebie odpowiedzialnością za wszystkie
w. Kirwan, Biblical Concepts for Christian Counseling, Grand Rapids, Mich. 1984, s. 219.
swoje czyny, za wszystko, co im się przydarza, nie przypisując innym odpowiedzialności za swój los, oraz - tych niestety jest najwięcej - tych wszystkich, którzy odpowiedzialność za swój los zrzucają na innych, na fatum, na niesprawiedliwość, a nawet na Boga'"4.
Kim jesteśmy, żeby oskarżać innych i chronić się w swojej rzekomej niewinności? Trafnie ujmuje to Michel Laroche: „Dla chrześcijanina, którzy bierze za siebie odpowiedzialność, nie ma nigdy czegoś takiego jak niesprawiedliwość. Każda zewnętrzna trudność pojawia się na jego drodze tylko po to, żeby pozwolić mu odkryć jego własną, wewnętrzną wytrzymałość'"^.
„Ojcowie Kościoła przypominają bezwzględną konieczność brania za siebie odpowiedzialności w zdarzających się nam ciężkich próbach. Skądkolwiek one przychodzą, człowiek duchowy wie, że nie przyszłyby, gdyby Bóg ich nie dopuścił, i gdyby ich ukrytą w nich samych przyczyną, ich prawdziwym motywem, nie było to, że mają na celu jego duchowe oczyszczenie"^^.
Maska cnoty
Im silniejszy i potężniejszy jest człowiek, tym mniej przystępu ma do niego dialog. Kiedy staje się nazbyt pewny siebie, przy konfrontacji zawsze staje
M. Laroche, Sur la terre comme au ciel, Paris 1985, s. 89.
Tamże, s. 87.
Tamże.
się „twardy". Wierzyć w swoją niewinność, zawsze mieć rację, logicznie ją uzasadniać - to zapewniać sobie zwycięstwo, potęgę.
Dlaczego łatwiej nam dostrzec raczej drzazgę w oku braci niż belkę przesłaniającą nam wzrok? Jesteśmy mniej przenikliwi w odniesieniu do siebie niż do innych. Faryzeusz ocenia innych na podstawie ich czynów; siebie ocenia jednak na podstawie swoich intencji, które dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze są dobre i słuszne. Inni są o niego zazdrośni, ale on o innych wcale nie. Inni są wobec niego niesprawiedliwi, ale on wobec innych bynajmniej. On nie ma sobie nic do zarzucenia. Zawsze pełni wolę Boga, a swoje podświadome motywacje skrywa pod sprawami duchowymi. Uważa, że jest niewinny.
Nikt nie jest niewinny! Jezus odrzuca te subtelne rozróżnienia, jakie wprowadzamy, żeby podzielić ludzi na dwa obozy: niewinnych i potępionych. Twierdzi, że wszyscy ludzie są podobni. Nie należymy do obozu niewinnych i nie możemy potępiać innych.
Noszenie maski cnoty czyni z nas hipokrytów. Niebezpieczeństwo hipokryzji grozi nam stale, a szczególnie wtedy, gdy nie przyjmujemy do wiadomości swoich ograniczeń i wmawiamy sobie, że pokazujemy innym swoją prawdziwą osobowość.
Prawda o nas samych
Pierwszym krokiem, jaki powinniśmy zrobić, żeby być szczerymi wobec siebie, jest przyjęcie prawdy
O nas samych. Większość naszych depresji wynika ze spychania do podświadomości błędów, jakie popełniliśmy, i robienia wszystkiego, żeby zapomnieć. Nieuświadomiona nawet niezgoda na przyjęcie prawdy o sobie, żeby ukryć się za jakąś postacią, jest czymś nieuczciwym. Jest próbą odgrywania niewinnego męczennika. Zamiast wyznać swoje słabości, subtelnie usiłujemy dominować nad innymi za pomocą fałszywej dobroci, podszytej stłumioną agresją.
Stłumiona agresja ma wpływ na nasze zdrowie fizyczne. Moglibyśmy obrać wiele przykładów i stwierdzić, unikając przy tym uogólnień, że znaczna część naszych chorób ma charakter psychosomatyczny.
Nawet jeśli lekarze nie stwierdzają jednogłośnie dokładnej przyczyny chronicznego reumatyzmu, istnieje dostatecznie wiele klinicznych dowodów pozwalających stwierdzić, że stłumiona wrogość często powoduje zapalenie stawów. Wielu pacjentów z tym schorzeniem to ludzie na zewnątrz spokojni i łagodni. Często wcale nie wiedzą, że w ich podświadomości zawsze istniała wrogość, którą bardzo wcześnie w życiu nauczyli się tłumić.
W swojej książce o medycynie psychosomatycznej Franz Alexander przedstawia badania naukowe przeprowadzone na grupie osób cierpiących na reumatyczne zapalenie stawów. Tłumaczy: „Na ogół chorzy ci silnie kontrolują wyrażanie emocji. Oprócz skłonności do kontrolowania swoich uczuć wykazują również skłonność do kontrolowania swojego otoczenia, poświęcając się dla niego. Są najczęściej wymagający wobec swoich bliskich i wiele dla nich poświęcają.
Jest to jednak pewnego rodzaju przytłaczająca dobroć, mieszanka skłonności do dominacji i masochistycznej potrzeby służenia innym".
Potrzeba dominacji i posiadania może kryć się pod pozorem żarliwej miłości, co już jest agresją samą w sobie.
Paul Tournier pisze: „Ci ludzie szczerze określają się jako kochający i usposobieni pokojowo, podczas gdy niezaprzeczalnie panowali nad swoimi otoczeniem. I w prostocie ducha utrzymują, że pokój trwałby długo, gdyby jakiś mąciciel nie przeciwstawił się ich nadrzędnej woli".
Te osoby, z pozoru tak miłe i uczynne, często dominują poprzez podziw, jaki budzą, poprzez wpływ swojej doskonałości. Nic nie umacnia ich bardziej niż świadomość, że inni obierają je za wzór życia.
Doskonała harmonia?
Kiedy jestem autentyczny, a kiedy nie? Jak udowodnił Sokrates, nigdy całkowicie nie poznamy samych siebie. Można jednak zbliżyć się do tego poznania na tyle, na ile pogodzimy się z tym, że istnieją
„Kiedy ktoś jest przywiązany do pieniędzy, to na ogół o tym wie i raczej próbowałby się z tym kryć. Kiedy nurtuje go potrzeba zmysłowej rozkoszy, ma świadomość swoich popędów i zdarza mu się przykrywać je zachowaniami, które mogą wprowadzać w błąd. Kiedy jednak kieruje nim pragnienie dominacji, wystarczy je zaspokoić, wykorzystując swoje najszlachetniejsze dary. Poświęcenie to wielka rzecz, zapał również. A tymczasem zdarzało się, że poświęcenie i zapał przykrywały swoimi wielkodusznymi płaszczami szaleńczy wyścig do władzy" (G. Pietri, UHeure du choix, Lyon 1989, s. 147).
W nas sprzeczności. W naszym życiu zawsze istnieje domieszka dobra w złu i odwrotnie. Zresztą ludzie zbyt „doskonali" często przytłaczają innych, wcale tego nie chcąc.
Paul Tournier tak tłumaczy wpływ nazbyt wielbionego szefa na otaczające go osoby: „To może być nawet najświętszy człowiek, najbardziej oddany i pokorny, na przykład otaczany czcią przywódca jakiegoś zgromadzenia, którego wszyscy członkowie darzą niezmiernym nabożeństwem i przywiązaniem. Popatrzcie, jak są od niego zależni - jak dzieci. To jego zalety, a bynajmniej nie wady, jego renoma, bogactwo duszy sprawiają, że oni wszyscy są w mniejszości. Namawia ich do wykazywania większej inicjatywy, ale na próżno. Wykażą się inicjatywą dopiero wtedy, gdy on odejdzie ze stanowiska. Małe drzewka słabo się rozwijają, kiedy rosną zbyt blisko wielkiego drzewa. Pomyślcie więc o przypadku czynnego, przedsiębiorczego, dynamicznego biznesmena. Wszyscy są na jego usługi, jego współpracownicy, rodzina, wszyscy współpracują gorliwie i z radością, gdyż wejście w jego krąg oddziaływania to pasjonująca przygoda. Ale właśnie dlatego, że jest to jego sfera oddziaływania, nikt przy nim nie jest w stanie utworzyć swojej własnej sfery.
Dopiero gdy wybuchnie kryzys, nagle ujawnia się podświadoma dominacja i agresja, dotąd ukryta pod pozorem idealnej harmonii w rodzinie czy w grupie.
P. Tournier, Yiolence etpuissance, Neuchatel 1977, s. 47.
Odrzucenie uczciwości
Nasz faryzeizm skłania nas do uznawania siebie za sprawiedliwych. Nie chcemy przyjąć, że pomyliliśmy się, a niekiedy przyznać, że byliśmy pełni pychy i zazdrości. Czasem wolimy ukryć swoją wolę pod płaszczykiem niezrozumienia ze strony innych czy nawet dobra, jakie chcielibyśmy im wyświadczyć.
Ktoś uważa, że jest czysty i sprawiedliwy, gdyż boi się lęku, który ujawniłby mu jego stłumione poczucie winy. Potrzebuje mówić sobie i powtarzać, że się nie pomylił. Boi się wyznać winę przed samym sobą, a im bardziej się boi, tym bardziej musi udowadniać, że jest silny.
Karen Horney pisze na ten temat, że im bardziej rozpaczliwie człowiek czuje się schwytany w pułapkę swoich lęków i mechanizmów obronnych, tym bardziej kurczowo trzyma się złudzenia, że ma rację, że jest doskonały, i instynktownie odrzuca pośrednią nawet aluzję do tego, jakoby miał w sobie coś złego i powinien się tego pozbyć".
Pewien psychoanalityk stwierdził na jednej z konferencji: „Osoba, która stale obwinia innych za swoje problemy i cierpienia, ma znikome szanse na uzdro -
„Lęk przed zdemaskowaniem to prawdziwy lęk. Symbolizuje on siłę utożsamienia jednostki z jej społeczną maską, z jej osobą. W miarę zmuszania się do podobania się innym i do uśmiechów, człowieka ogarniają negatywne i agresywne uczucia wobec innych - uczucia, których nie ośmiela się, a często nawet nie może odsłonić. Dlatego takie osobowości okazują się tak wrażliwe na krytykę. Negatywna opinia ma moc odebrać im w parę sekund szacunek do siebie i wytrącić z równowagi na wiele dni. Lęk przed złym osądem jest piętą achillesową herosów" (G. Corneau, Pere manguant..., s. 49 i 52).
wienie". Dopóki obwiniamy innych lub okoliczności, a sami odgrywamy niewinnego lub ofiarę, nigdy nie wyzdrowiejemy.
Uznawać się za niewinnych i obwiniać innych z powodu naszych problemów to rzecz bardzo ludzka. Pamiętajmy o Adamie i Ewie, na samym początku Biblii. Adam mówi: „To nie moja wina, to niewiasta". Mówi, że jest niewinny i jest biedną ofiarą. A jak tłumaczy się Ewa? „To nie moja wina, to wąż".
Prawdziwy grzech, istniejący od początku, polega na tym, że nie uznajemy siebie za grzeszników i stale obwiniamy innych lub okoliczności, zamiast wyznać swoje grzechy. Spędzamy kawał życia na bronieniu się, noszeniu swoich masek i próbach usprawiedliwiania się przez odgrywanie niewinnego.
W służbie innym
Ludzie najbardziej dominujący często okazują się najbardziej niespokojni o siebie. Próbują uzyskać kontrolę nad życiem innych, właśnie dlatego, że brak im kontroli nad własnym życiem.
Wszyscy potrzebujemy oczyszczenia ze swoich roszczeń, jakobyśmy byli wielkoduszni w służbie innym. Jak słusznie stwierdza psychoanalityk Henri Samson: „Widać, że w to, co wydaje się prawdziwym pragnieniem życia wewnętrznego, wkrada się wiele złudzeń. Można podtrzymywać zadowolenie z siebie w przekonaniu, że czyni się dobro. Zamiłowanie do dominacji można ukryć pod mianem apostolatu.
Mówi się wtedy o pokusie czynienia dobra. Pod tą skłonnością można ukryć wszystkie swoje pragnienia dominacji. Ten, komu świadczy się dobro, jest ograniczony lub skazany na podrzędną pozycję. Pod pasją czynienia dobra można ukryć wiele swoich dziwactw. Można również uczynić z tego sposób, żeby wszędzie się wślizgnąć, dodać sobie znaczenia, wyróżnić swoje «ja», popaść w złudzenie posiadania władzy, dostać się na najważniejsze stanowiska, rządzić pod pozorem służenia".
Osądzanie innych
Ponieważ osoba dotknięta poczuciem winy obawia się, że będzie krytykowana i obwiniana, zrobi wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Rozwinie takie zachowanie, które uchroni ją przed wszelką krytyką, również przed lękiem wobec poczucia winy. Taka osoba stara się wówczas pokazać się oczom innych w tak doskonałym świetle, że staje się nietykalna. Mówi sobie podświadomie: „Za żadną cenę nie mogą mnie zdemaskować. Jeśli mnie zdemaskują, zobaczą, jaki jestem naprawdę, przestaną mnie kochać i odrzucą". I rozumowanie idzie dalej: „Muszę zatem pokazać się z takiej strony, że krytykowanie mnie będzie niemożliwe".
„Neurotyk cierpiący na poczucie niższości zawsze będzie krążył wokół następujących spraw: potrzeba dominacji, potrzeba władzy, siły, wyższości, wzbudzania podziwu. Te potrzeby wynikają z poczu –
cia bezradności i słabości. Człowiek ten zrobi więc wszystko, żeby nie dopuścić do tego, co jego zdaniem przypomina słabość. Na przykład zaciekle odmawia przyjęcia czyjejś rady. Odrzuca możliwość, że może nie mieć racji. Nie znosi krytyki itd. Dlaczego? Wszystkie te działania są przecież oznaką tego, że potrzebuje być oparciem. Czuje się upokorzony i popada w agresję, jeśli inni nie zabiegają o jego pomoc. Nie pojmuje, że może być z kimś innym «na równi». Albo czuje się gorszy, albo lepszy.
Faryzeusz odczuwa potrzebę wytykania innych palcem i racjonalizowania swoich błędów, gdyż często czuje się zalękniony i gorszy od innych. Na zewnątrz wydaje się potężny, dominujący, pewny siebie. Może wydawać się bardzo dobry, dający wszystko, wypruwający z siebie żyły dla innych, niczego nie odmawiający. W środku nieustannie boi się popełnienia pomyłki, czuje się gorszy i bezradny, brak mu pewności siebie i doświadcza uczuć lęku, wrogości i poczucia winy.
Kto jest szczery?
Ewangelia przebacza tym, którzy uznają swoją winę; budzi natomiast świadomość winy u ludzi, którzy pochlebiają sobie, że winni nie są.
Kto jest szczery? Kto nie jest po trosze faryzeuszem? Jeśli Biblia ma być naszym zwierciadłem,
P. Daco, Les pmdigieuses rictoires de la psychologie modernę, Verviers 1960, s. 206-207,
musimy zdobyć się na odwagę i zobaczyć siebie w skórze faryzeusza. W istocie bowiem osoba, która stale oskarża innych o brak miłości i nieszczerość, jest być może najmniej szczera ze wszystkich. „Prawdziwa szczerość polega przede wszystkim na przyznaniu przed sobą, że brak nam szczerości" - mawiał Paul Tournier.
Nie chcemy zdjąć swojej maski. Im bardziej odgrywamy niewinnego i im bardziej utożsamiamy się ze swoją maską lub z odgrywanymi przez siebie rolami, tym bardziej tłumimy swoje sumienie.
Zamiast wyznawać swoje grzechy, wolimy poddawać je represji i tłumić swoje poczucie winy. Represja jest przeciwieństwem wyznania i często bywa skutkiem braku uczciwości i szczerości wobec siebie samych. Wolimy wtedy mówić, że to inni nie są szczerzy i uczciwi, żeby uniknąć zmierzenia się z własną hipokryzją i nieuczciwością. Zamiast zwyczajnie zaakceptować swoje błędy i grzechy, wolimy represję. Mówimy, że jesteśmy niewinni, i zrzucamy swoje własne wady na innych. Używamy nawet swojego rozumu i intelektu, żeby przekonać się co do własnej racji.
Zamiast zaakceptować swoją winę i odpowiedzialność, wolimy ukrywać się pod pobożnymi słowami. Gorszymy się cudzymi grzechami seksualnymi, żeby nie dostrzec pychy, nienawiści i zazdrości we własnym sercu.
Odwrócenie wartości
W ewangelicznym epizodzie z cudzołożnicą Jezus nie neguje winy kobiety, ale nie potępia osoby. Przedtem skierował do jej oskarżycieli inne słowa, mające rozbudzić ich stłumione poczucie winy: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem". Przed Jezusem nie ma już dwóch różnych kategorii ludzi - winnych i sprawiedliwych. Są tylko winni. Kobieta, której Jezus udziela Bożego przebaczenia, i ci mężczyźni, którzy wreszcie uznają swoją winę, po cichutku się wycofując i odchodząc - wszyscy oni należą do kategorii winnych.
Na tym właśnie polega owo wielkie odwrócenie, ukazane przejmująco w opowieści o cudzołożnicy, ale obecne w całej Biblii. W kategoriach psychologicznych można by to ująć następująco: „Bóg zmazuje uświadomioną winę i uświadamia winę stłumioną".
Wyznanie na spowiedzi
Wyznanie swoich win włącznie z sięgnięciem aż do ich korzeni jest oczywiście trudne i upokarzające. Jednakże jest drogą, która prowadzi do uwolnienia i pokoju serca. Ojciec Bernard Bro w książce Le secret de la confession [„Tajemnica spowiedzi"] mówi jasno: „Nie ma zbawienia bez uwolnienia, ale nie ma uwolnienia bez wyznania i nie ma wyznania bez załamania".
Posłuchajmy, co powiedział Jan Paweł II do grupy biskupów: „Związek między wyznaniem i przebaczeniem, już wpisany w naturę rzeczy, bierze się bowiem z istoty sakramentu. Nigdy nie dość podkreślania konieczności osobistego wyznania grzechów ciężkich, po którym następuje indywidualne rozgrzeszenie. Lud Boży nie jest jednolitym stadem: każdy z jego członków jest jedyny i niepowtarzalny przed Bogiem, a także przed swoim pasterzem, który dla każdego wiernego jest ojcem, mistrzem i sędzią w imieniu Boga".
Ojciec Bro w tejże książce pisze jeszcze: „Można postępować tak, jak gdyby problemu wyznania już nie było. Ale on jest. A unikanie go jest zdradą, w tej samej mierze, w jakiej odbudowanie naszej godności wiąże się dla każdego z nas z błogosławieństwem uznania swojej prawdziwej winy. Mylą się ci, którzy usuwają wyznanie pod pretekstem odnowy sakramentu pokuty".
Aby wyznać, musimy uznać się za słabych i grzesznych. Aby odsłonić się przed innym człowiekiem, trzeba naprawdę mu oznajmić, że kochamy go i że uznajemy się za słabych, bezradnych, winnych. Potężny nic nie wie o miłości i ignoruje wyznanie, gdyż nie zna poczucia winy. Być potężnym to wyobrażać sobie, że jest się niewinnym, czyli lepszym.
Ojciec Bro dodaje: „Cóż znaczyłaby spowiedź, rozgrzeszenie, bez rozdarcia, bez upokorzenia i bez wyznania?".
Albo stać się „twardym", albo się załamać
Wyznanie to załamanie. Ktoś, kto rozmyślnie trzyma w sobie coś, o czym wie, że to coś ciężkiego, nie załamuje się. I tyle. Jeśli trzymamy coś, w sobie dlatego, że wydaje nam się to upokarzające lub zbyt trudne do wyjawienia, wtedy się nie załamujemy i nie możemy naprawdę poznać szczęścia i radości przebaczenia.
Wszelkie wyznanie nazbyt niejasne, nazbyt ogólnikowe, które nie upokarza, często bywa raczej usprawiedliwieniem niż prawdziwym wyznaniem. I właśnie dlatego znika radość.
Przeciwieństwem spowiedzi jest piekło. Przypomnieliśmy jego definicję: „Sam będę należał do siebie". Aby zaś należeć do siebie, kłamiemy. Nie chcemy wyznać swoich win. Wszystkie kłamstwa stają się dobre, uzasadnione, upragnione; mamy należeć sami do siebie i stać się „twardymi".
Bóg oczekuje nas na spowiedzi. Proponuje, byśmy się rozbroili: „Czy chcesz? Czy chcesz nie okłamywać siebie?".
Wyznać, załamać się, to zaprzeć się samego siebie. Chcemy się usprawiedliwiać, a nie załamywać. Usprawiedliwiamy swoje winy za pomocą wszelkich możliwych pretekstów.
Mamy fantastyczną zdolność do stawania się „twardymi" i do okłamywania samych siebie. Istnieje taki sekretny, chroniony, strzeżony punkt, w którym, patrząc na swoją przeszłość, mamy moc powiedzieć „nie", i to ze wszystkimi możliwymi usprawiedliwie -
niami. Tak pękamy od własnych zasług i godności, że zamiast wyznać, wycofujemy się w najbardziej niedostępną samotność. Raczej cierpieć niż się załamać. Raczej cierpieć niż poprosić o przebaczenie.
Pewnego dnia ojciec Bro zapytał zakonnice klauzurowe o tajemnicę zła i grzechu w ich życiu. Jedna z nich świetnie to wytłumaczyła: „Zderzyłam się kiedyś z grzechem w całej jego nagości. Pojawiła się jednoznacznie kwestia przebaczenia. Sam fakt przebaczenia rodził we mnie bunt: zgodzić się na to, żeby o wszystkim zapomnieć, żeby już nigdy nie mieć niczego na sercu. Bóg pokazywał mi jasno, czego chce: żebym posunęła się aż tak daleko i żebym dobrowolnie się na to zgodziła. Całe moje jestestwo odpowiadało: «nie». Sama myśl o «tak» była dla mnie nie do zniesienia. Oznaczało to utratę swojej godności. I wtedy pojęłam niemal fizycznie, czym jest grzech: powiedzieć Bogu «nie». Byłam wtedy na skraju piekła, ale wolałam raczej piekło niż powiedzieć «tak» i się załamać. Tańczyło przede mną to króciutkie zdanie: «Miłujcie waszych nieprzyjaciół». I wtedy świadomie powiedziałam «tak». Właśnie w tej chwili, która była krótka, wybrałam Jego, Boga, przeciwko sobie, gdyż miałam wrażenie, że mówiąc «tak», tonę, rezygnuję z bycia sobą".
Sam akt spowiedzi bardzo często bywa przytłaczający. Nie ma sensu tego ukrywać. Ale właśnie ten trud ma wielką wartość. Cierpienie, trud widzenia siebie jako człowieka pełnego pychy, nieczystego, zazdrosnego, egoistycznego, upokorzenie wyznaniem, że jest
się nędznym i grzesznym, skłania nas do żalu z powodu przeszłości.
We włoskim wydaniu „L'Osservatore Romano" z 2 sierpnia 1983 roku kardynał Daneels, ówczesny arcybiskup Malines, opublikował artykuł pod tytułem Yalore antropologico delia confessione [„Antropologiczna wartość wyznania"]. Stwierdza w nim: „Kiedy bierzemy grzech na swoje wargi, żeby go wypowiedzieć, wówczas go poznajemy. Przed wyznaniem nosiliśmy swój grzech w sobie. Teraz widzimy go na zewnątrz siebie, ukryte w nim zło budzi w nas pewną odrazę, pragnienie oddalenia się... Wyznanie skłania do pokory i do wszystkich duchowych bogactw, jakie przynosi ta cnota".
W tym samym czasie, gdy wielu naszych braci protestantów na nowo odkrywa sens jasnego wyznania swoich grzechów, część katolików z tego rezygnuje. Czyż to nie dziwne?
Przeczytajmy te słowa: „W naszym współczesnym świecie bardzo wielu ludzi szuka spowiednika, zwłaszcza na terenach protestanckich, gdzie konkretna spowiedź jest zbyt rzadko praktykowana. Interesujące jest studium dr. Josepha Millera na temat związków między katolicką spowiedzią a psychoterapią. Wszystko potwierdza to, o czym mówi nam Biblia: dla zdrowia duszy rzeczami najbardziej niezbędnymi są spowiedź i skrucha. Biblia daje nam pewność przebaczenia, dlatego wybitny spowiednik. Proboszcz z Ars, był gorliwym orędownikiem spowiedzi".
Kto to mówi? Otóż bynajmniej nie ksiądz katolicki, ale protestant i psychoanalityk, dr Paul Tournier, w swojej książce La Bibie et la medecine [„Biblia i medycyna"].
Faryzeusz czy celnik? Jest w nas coś z każdego z nich, i często wiele nieuświadomionego faryzeizmu. Jakże trafne jest stwierdzenie Philiberta Avrila: „Kiedy nie możemy znieść swojego lęku i poczucia winy, próbujemy się uwolnić, przenosząc je na nasze otoczenie. Oskarżamy otoczenie o to, że jest przyczyną naszego nieszczęścia, czy to w wymiarze osobistym, czy też dlatego, że reprezentuje organizację, uznaną za szkodliwą. Co więcej, posuwamy się do zarzucania samemu Bogu, że postawił nas w sytuacji, którą początkowo odczuwaliśmy jako dobrą, a teraz przeżywamy jako uciążliwą.
Grzeszny człowiek przejawia więc skłonność do spontanicznego zaprzeczania, że pomylił drogę. Wykorzeniony, rozcięty na pół, zamknięty w swoim chorobliwym nieszczęściu, siłą rzeczy podkreśla słabości, ograniczenia i niedoskonałości innych, bezzasadnie przypisuje im przewrotne intencje względem niego i ostatecznie podejrzewa ich o to, że bezpośrednio lub pośrednio są u źródeł jego nieszczęścia'"^
Jak pisze Michel Laroche, „Spotykamy w życiu dwie kategorie osób: «zawodowe ofiary» i tych, którzy poczuwają się do odpowiedzialności. Pierwsi za wszystkie swoje nieszczęścia i kłopoty obwiniają innych. Nie odpowiadają za swe życie. Drudzy [...] dale -
P. Avril, Delwre-nous du mai, Paris 1981.
cy są od tego, by przypisywać zewnętrzne trudności, które napotykają w życiu, «pechowi», nieubłaganemu fatum. Zwracają się do samych siebie i siebie samych karcą"".
Ten, kto przestając dostrzegać drzazgę w oku swojego brata, odkrywa belkę we własnym oku, według Ojców Kościoła przypisuje sobie całą odpowiedzialność za to, co mu się przydarza. A więc nawet wówczas, gdy spotka go prawdziwa niesprawiedliwość, wykorzysta tę sytuację i odkryje na modlitwie to, co w nim samym jest niesprawiedliwe i mroczne, a wtedy światło Ducha Świętego rozproszy te mroki i rozświetli jego jestestwo w całej pełni.
Jak słusznie radzi św. Maksym Wyznawca, „Jeśli spadnie na ciebie jakieś utrapienie, to nie badaj, od kogo, lecz w jakim celu ono cię spotkało, a wtedy odniesiesz z niego korzyść. Rzecz to obojętna, czy ten lub tamten był jego sprawcą, w każdym bowiem wypadku musiałeś wypić gorzki kielich kary Bożej. Fale doświadczeń mają na celu u jednych ekspiację za popełnione grzechy w przeszłości, u drugich odpuszczenie grzechów teraz popełnionych, jeszcze u innych uchronienie od przyszłych grzechów. Człowiek rozumny, który w zrządzeniach boskich widzi drogę uzdrowienia, znosi z wdzięcznością zesłane z nieba krzyże i nie składa na nikogo winy za swój marny los, tylko ją wyłącznie sobie przypisuje. Człowiek znowu nierozumny nie chce widzieć w drodze krzyżowej mądrej ręki Opatrzności i winę za swoje życie, znaczone
M. Laroche, Mały Kościół. Mistyczna przygoda małżeństwa, tłum. J. Grzegorczyk, Hajnówka 2006, s. 26.
męką i karą, nie przypisuje swym grzechom, lecz samemu Bogu i ludziom"".
Jak bowiem mówi Jezus, nie chcemy widzieć swojej „belki" i uznać swojej odpowiedzialności; spędzamy czas na osądzaniu intencji innych i doszukiwaniu się „drzazgi" w oku naszych braci.
Oto nasza belka - zaakceptować siebie jako takiego samego biedaka jak nasz brat i nauczyć się przebaczać; umieć nazywać „braćmi" tych, którzy wyrządzili nam krzywdę, nawet tych najgorszych. W istocie oznacza to ułaskawienie innych, czyli naśladowanie Boga w dawaniu darmo, w umarzaniu długów, w przebaczaniu zniewag, nie podporządkowując swojej postawy postawie innych, nie czyniąc tak, jak poganie i celnicy.
Jeśli chcemy, żeby Ojciec nam przebaczył, musimy dostrzec belkę, która zasłania nasze oko, musimy przyjąć postawę Ojca, gdyż to On sprawia, że pada deszcz i świeci słońce zarówno nad dobrymi, jak nad złymi.
Bóg wymaga od nas, byśmy kochali naszych nieprzyjaciół, czyli traktowali ich jako przyjaciół, świadczyli im dobro i pożyczali, niczego nie oczekując w zamian.
„Będziecie synami Najwyższego, ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych" (Łk 6, 35).
Św. Maksym Wyznawca, Księga miłości. Drugie sto sentencji, 42, 45 i 46, w: Antologia życia wewnętrznego. Dialog o życiu wewnętrznym. Księga Miłości. Księga Oświeconych. Wykład Modlitwy Pańskiej. List o Miłości, tłum. A. Warkotsch, Poznań 1980, s. 290.
„Bóg miłuje swoich nieprzyjaciół; dobrze czyni tym, którzy Go nienawidzą; błogosławi tym, którzy Go przeklinają, i modli się za tych, którzy Go oczerniają i prześladują" (por. Łk 6, 27).
Grzech celnika, który uznaje swoją słabość, biedę, i błaga o Boże miłosierdzie, bardziej zasługuje na przebaczenie niż grzech faryzeusza pełnego pychy, który nie dostrzega belki, ograniczającej jego spojrzenie.
Przejście od serca z kamienia do serca z ciała to czasem długa i bolesna droga. Pokonywanie jej sprawia, że nasze oko powoli pozbywa się belki, która zasłania mu widoczność. Pole widzenia oka poszerza się. Najpierw jest to widzenie do wewnątrz, a potem również na zewnątrz. Rozjaśnione i uspokojone.
Rozdział czwarty
OD ZMAGANIA SIĘ Z ŻYCIEM DO AKCEPTACJI
„Największy podróżnik nie odbywa tak długich wypraw jak ten, kto zstępuje w głąb swojego serca".
Julien Green
Nasze życie to walka i ciąg kryzysów. Na samym jego początku istnieje w nas coś, co nazwałbym „strukturą paschalną" (śmierć-zmartwychwstanie): zrezygnować, aby znaleźć, umrzeć dla czegoś, aby odżyć.
Każdy kryzys jest bolesny, gdyż obejmuje zmianę. Zmienić to porzucić coś, co mamy lub czym jesteśmy - dobrze o tym wiemy. Wyrwać się z tego, co nas trzyma, i opuścić to, co znamy, żeby wyruszyć ku czemuś nieznanemu. Obawa przed nieznanym może stać się dla niektórych źródłem lęku. Ileż osób raczej woli być „drugimi" niż przeżywać lęk z powodu wzięcia za siebie odpowiedzialności i pełnienia znaczących funkcji jako „pierwsi"! Ileż osób woli raczej znosić czyjąś dominację i zachować poczucie bezpieczeństwa niż samotnie wyruszyć w nieznane!
Zauważmy, że we wszystkich życiowych kryzysach napotykamy trzy wymiary, wzajemnie sobą rządzące:
poszerzenie horyzontów, osobisty postęp i porzucenie jakiegoś znanego, oswojonego terenu.
W życiu duchowym i we wzrastaniu jest tak samo. Zycie wewnętrzne to życie, więc na właściwej sobie płaszczyźnie podlega prawom wszelkiego życia.
Bóg ma na celu rozwój dusz i doprowadzenie ich do doskonałej dojrzałości. Bierze się za to nieco podobnie jak człowiek-wychowawca. W pewnym momencie popycha duszę do wejścia w nowy etap i do przekroczenia nowego progu jej duchowej drogi, czyli do dokonania postępu. Ale również i tutaj, jak w ludzkim życiu, zmiana ma charakter kryzysu.
Wyruszyć ku nieznanemu
Przez całe lata dusza przywykła do horyzontów, które stały się dla niej swojskie, i przywiązała się do nich. Był to na przykład pewien sposób widzenia spraw Bożych, rozumienia duchowości. Było to być może zbyt zmysłowe przywiązanie do kierownika duchowego lub do grupy, z którą się niejako stopiła. Aby wzrastać, trzeba w pewnej mierze porzucić to wszystko, a tym samym odejść od samego siebie, by zapuścić się w nieznany i czasem przerażający świat. W tej duchowej walce człowiek zostaje sam i często doświadcza niepokoju.
Tutaj także, na płaszczyźnie duchowej, stale napotykamy trzy elementy każdego kryzysu w ludzkim życiu: porzucenie znanego terenu, poszerzenie horyzontów i osobisty postęp.
Umrzeć, aby żyć
Przyjrzyjmy się teraz życiu patriarchy Jakuba, wnuka Abrahama. Biblia opowiada nam o nim, poczynając od rozdziału 25 do samego końca Księgi Rodzaju.
Poprzez wydarzenia swojego życia Jakub uczy się tego, czego i my powinniśmy się nauczyć, żeby stać się prawdziwymi uczniami Jezusa Chrystusa. Aby żyć życiem Boga, trzeba przejść przez wiele kryzysów i umrzeć dla samego siebie. Jakub jest do nas podobny. Przede wszystkim sam siebie ukształtował i trzeba było, żeby Bóg „stoczył z nim walkę", by zgodził się na swoje ubóstwo i prawdziwie zawierzył siebie.
Nie uciekać przed swoim ubóstwem
Boża pedagogia polega na tym, żeby zmusić nas do dotknięcia swojego ubóstwa. Boża pedagogia ma w zamierzeniu nas „przetrawić", żebyśmy przestali żyć w złudzeniu co do samych siebie i postrzegali siebie w sposób realistyczny.
W gruncie rzeczy najbardziej uciekamy przed swoim ubóstwem. Natura ludzka jest taka, że całymi latami można budować bariery, które zakryją przed nami nasze zranienia i ciemności.
Wszyscy możemy żyć w złudzeniu, uznając, że jesteśmy w porządku, czyli wygodnie urządzeni i zadowoleni z siebie. Straszliwie boimy się prawdy o sobie. Powiedziałbym, że cała Boża pedagogia opiera się na
takich wydarzeniach, jak klęska, konflikty czy nawet grzech, które każą nam odkryć, kim naprawdę jesteśmy: kim jesteśmy z tym, co w nas piękne i dobre, ale także z tym wszystkim, co jest egoizmem, lękiem, zazdrością, uprzedzeniem, pychą, niepokojem, nienawiścią, agresywnością. Oto Boża pedagogia: oczyszczenie i zubożenie, żeby zmusić nas do odkrycia, kim jesteśmy.
Trudne jest to odkrycie. A przecież cała Boża pedagogia polega na sprawieniu, byśmy odkryli i doświadczyli, że jesteśmy ubodzy i coraz bardziej krusi. To budzi w nas lęk. Wielu ludzi twierdzi, że w rozeznaniu, czy Duch Święty działa, podstawową sprawą jest pokój. To prawda, ale tylko w pewien sposób. Jak stwierdza św. Ignacy, istnieje też coś takiego jak różnego rodzaju fałszywy pokój - taki pokój, który pielęgnujemy, bo nie chcemy widzieć prawdy o sobie i nie chcemy podjąć takiej czy innej decyzji, która rzuciłaby nas w sytuację jakiejś niepewności, z dala od znanego, oswojonego gruntu.
Jeśli boimy się spojrzeć na ukryte w nas ciemności, odsuwamy je, bo to prowadzi nas do lęku, a my nie chcemy stawiać mu czoła. Szukamy wtedy fałszywego pokoju i nawet możemy sądzić, że nasza decyzja jest dobra, skoro mieliśmy w sobie pokój. Czyż jednak budząca lęk droga niepewności, oderwania i zerwania nie jest drogą woli Bożej względem nas, nawet jeśli ta myśl nas przeraża? Nie rozwiniemy się duchowo, jeśli nie przejdziemy przez pewien lęk, przez uświadomienie sobie własnych przywiązań i zranień.
szachraj
Imię Jakub znaczyło: szachraj, wyłudzacz, aktor, hipokryta. Bóg poświęcił całe lata na oczyszczenie i walki, żeby zmienić to imię na Izrael, co znaczy „walczył z Bogiem".
Odniesienie życia Jakuba do nas jest oczywiste: Bóg walczy z małym Jakubem, który jest w nas. Bóg walczy z szachrajem, z hipokrytą, z zuchwalcem, z wyłudzaczem, który jest w nas. Bóg chce zmienić w nas „Jakuba" na „Izraela". Chce, żeby żyło w nas „Jego dziecko", nie szachraj, lecz ten, który „walczył z Bogiem". Przez chrzest jesteśmy bowiem synami i córkami Boga, braćmi i siostrami Chrystusa, żywymi świątyniami Ducha Świętego.
Dlaczego on?
Fakt, że Bóg wybrał Jakuba przed jego narodzinami, powinien skłonić nas do refleksji. Dlaczego on? Jest to tajemnica darmowego wyboru, darmowej miłości, wybraństwa. Bóg ma dla nas plan, ale ten plan nie zrealizuje się za jednym zamachem. Jest to miłosna walka.
Patrząc na Jakuba, widzimy, że jest to człowiek mający swoje wady i słabości tak jak my, dodałbym nawet: wielkie wady. Jest to szachraj, chytrus. Wyłudził błogosławieństwo swojego ojca Izaaka, będąc hipokrytą i podając się za swojego brata Ezawa. Później
wzbogacił się kosztem swojego teścia Labama dzięki niejasnej historii z owcami.
Pomimo swoich wad i chytrości Jakub jest kochany przez Boga, wybrany przez Boga. On także, tak jak jego dziadek, otrzymał od Niego obietnicę. I moglibyśmy sobie powiedzieć: „Skoro Jakub ze swoimi wadami został wybrany przez Boga, to dlaczego nie ja?". Jesteśmy przecież ulepieni z tej samej gliny co on, jesteśmy tak mało godni - być może są z nas tacy sami szachraje, chytrusi, kłamcy i hipokryci jak on?
Dwa spotkania
Całe życie Jakuba zawiera się między dwoma spotkaniami z Bogiem w ciągu dwudziestu lat. Pierwsze spotkanie z Bogiem ma miejsce pod koniec kryzysu wieku młodzieńczego, czyli w okresie młodości. Drugie spotkanie odbywa się, gdy Jakub ma około czterdziestki, czyli w czasie kryzysu wieku średniego. Podczas obu spotkań z Bogiem i w obu tych kryzysach Jakub zostaje sam.
Opowiadanie o pierwszym spotkaniu możemy przeczytać w rozdziale 28 Księgi Rodzaju: „We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy się wspinali i schodzili po niej na dół. A oto Pan stał nad nim i mówił: «Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka. Ziemię, na której leżysz, oddaję tobie i twemu potomstwu. A potomstwo twe będzie tak liczne jak proch ziemi, ty zaś rozprzestrzenisz się na zachód i na
wschód, na północ i na południe; wszystkie plemiona ziemi otrzymają błogosławieństwo przez ciebie i przez twych potomków. Ja jestem z tobą i będę cię strzegł, gdziekolwiek się udasz»" (Rdz 28, 12-15).
Pomimo swoich wad, słabości i wszystkiego, co mu się przydarza, Jakub przez całe życie trzyma się kurczowo tej obietnicy Boga.
Końcowa walka
Dwadzieścia lat po obietnicy Bóg po raz kolejny przypiera Jakuba do muru i dogłębnie oczyszcza. Jest to końcowa walka, ostateczne nawrócenie, które zbiega się z kryzysem wieku średniego.
Jakub jest teraz silny: ma dzieci i posiada stada. Musi zatem przejść przez groźną próbę wieku dojrzałego. Dwadzieścia lat wcześniej, przy pierwszym spotkaniu, nie posiadał niczego i wszystko dopiero miał zyskać: miał tylko laskę. W połowie życia, dobrze po czterdziestce, Jakub ma wszystko do stracenia. Jakże jest wtedy podobny do wielu z nas!
Czasem czujemy się zbyt silni; wydaje nam się, że nie dosięgnie nas żaden atak, a oto dopada nas lęk i strach. Tracimy pewność siebie i rozpoczyna się walka w naszym wnętrzu.
„Gdy zaś Jakub pozostał sam jeden, ktoś zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw podczas zmagania się z nim. A wreszcie rzekł: «Puść mnie, bo już
wschodzi zorza!». Jakub powiedział: «Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!». Wtedy [tamten] go zapytał: «Jakie masz imię?». On zaś rzekł: «Jakub». Powiedział: «Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi i zwyciężyłeś*. Potem Jakub rzekł: «Powiedz mi, proszę, jakie jest Twe imię?». Ale on odpowiedział: «Czemu pytasz mnie o imię?» - i pobłogosławił go na owym miejscu" (Rdz 32, 25-30).
Jakub pozostał sam jeden
w walce Jakuba odkrywamy kilka cech, które odnoszą się do każdego mężczyzny i do każdej kobiety.
„Jakub pozostał sam jeden". Kiedy dziecko rośnie, przychodzi chwila, gdy oznajmia z całej siły: „Ja sam!". Wyrywa się z ramion matki i podejmuje ryzyko samodzielnego stawiania kroków, bez niczyjej pomocy. Aby osiągnąć dojrzałość, będzie musiało przeżyć takie „ja sam" w różnych formach. Stanie się dorosłe tylko wówczas, gdy zgodzi się zostawać samo w pewnych godzinach. Przechodząc przez tę próbę wśród swoich zajęć i kłopotów, miłości i przywiązań, myśli i obrazów, doświadczy samotności. Samotności, która nie jest wyobcowaniem, ale stanięciem twarzą w twarz z samym sobą.
„Ktoś zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki". Walka duchowa toczy się w nocy. Właśnie w nocy naszego życia dochodzi do najbardziej rozstrzygających walk i dzieje się to w samotności, a ściślej biorąc po
trzydziestce i na początku czterdziestki, kiedy musimy dokonać wyboru. Każdy mężczyzna i każda kobieta dochodzi pewnego dnia do takiego kluczowego momentu w swoim życiu.
Możemy żyć w stanie wolnym lub w małżeństwie, być świeckimi, księżmi czy osobami konsekrowanymi, ale niektóre walki, ludzkie i duchowe zmagania, toczą się tylko w samotności. Istnieją w naszym życiu takie okresy, kiedy nie może nam pomóc nikt z wyjątkiem Boga, ale wtedy nawet Bóg wydaje się zostawiać nas samych.
Musimy zgodzić się na przeżycie swojej samotności i nie próbować nieustannie jej unikać, ciągle uciekając przed sobą^*. Niektórzy wciąż się boją, że zostaną
„Czasem możemy ulec pokusie ziej samotności. Jest to samotność kogoś, kto w społeczności, w której żyje - rodzinnej lub zawodowej - nie czuje się uznany przez innych. Już nie zna siebie jako przedmiotu miłości lub więzi osobowych. Naprawdę jest sam.
Ta samotność jest zła, gdyż przykuwa człowieka do samego siebie. Nie czując się akceptowanym, a przecież będąc zmuszonym, by żyć w społeczności, człowiek wytwarza sobie jakąś postać, zgodną z oczekiwaniami innych. Jego krewni i przyjaciele nie zdają sobie sprawy z oszustwa; ma w sobie mnóstwo werwy i daje cięte riposty. Wybucha śmiechem według normy. Byleby miał zalety aktywności czy inteligencji, a ma swoje miejsce na świecie. Ale w chwilach opuszczenia życie wydaje mu się puste. Ucieka sam przed sobą, nudzi się, usztywnia. Nie znosi siebie samotnego. Taki stan nie pozwala zbudować prawdziwych więzi. Jeśli powiecie temu człowiekowi o apostolacie, o darze z siebie, to ponieważ chce on odgrywać postać zgodną z cudzymi oczekiwaniami, zapala się do uczuć, których nie ma, i wysiłkiem woli kocha Boga i innych ludzi. Jego miłość staje się sztywna, spięta i bezosobowa. W samym środku najbardziej pochłaniającej aktywności, która, jak się wydaje, musi wyprowadzać go poza własne «ja», wciąż żyje postacią, którą sobie skonstruował.
Istnieje innego rodzaju samotność, która jest dobra. Niemożliwa jest bez niej miłość w celibacie, podobnie zresztą jak miłość w małżeństwie. Jest samotnością człowieka, który rozpoznał siebie jako przedmiot miłości przed Bogiem i przed innymi ludźmi, akceptuje siebie poprzez nawiązywane więzi, w ograniczeniach swojego życia. Akceptacja siebie i swoich ograniczeń nie jest zrezygnowanym poddaniem się temu, co nieuchronne, skutkiem urazy czy pychy, ale jest pozna –
sami. Muszą być nieustannie otoczeni ludźmi. Muszą być czymś zajęci: boją się samotności.
Człowiek, który wchodzi w kryzys wieku średniego, często boi się wydać swoją „walkę Jakubową" i ucieka przed samotnością. Usiłuje zapomnieć
0 niedogodnej sytuacji, w jakiej się znajduje, i przemilczeć nowe potrzeby, które próbują wtedy dojść do głosu; daje się pochłonąć aktywnym zajęciom, które utrzymują go na powierzchni samego siebie. Powinien się zatrzymać i zmierzyć z samym sobą, ale rzuca się w wir nadaktywności. W tym okresie życia aktywizm staje się obroną przed samym sobą. To dobra pora, żeby się zatrzymać, być może wyjechać na jakiś czas do jakiegoś klasztoru, pobyć sam na sam ze sobą
1 z Bogiem, aby sobie uświadomić, że jeśli nie jesteśmy w stanie powstrzymać nurtu zajęć pochłaniających nasze życie, to dlatego, że przeczuwamy, iż zatrzymanie się, zgoda na czasową bezczynność, oznaczałyby wejście w swoją samotność, zmierzenie się ze swoimi lękami, zrobienie wyłomu na świat naszego wnętrza i wyczucie echa milczących głosów, które nas niepokoją. Zamiast się modlić - dyskutujemy; zamiast iść w głąb - filozofujemy. Nawet w życiu zakonnym nasze postępowanie coraz częściej jest zgodne z ideałem społeczeństwa konsumpcyjnego: za wszelką cenę dążyć do zapewnienia sobie bezpieczeństwa, wycisnąć
niem siebie w miłości. Kiedy ktoś osiągnął zdolność do takiej samotności, to znaczy kiedy przebudził się do wolności, która kolejno przyjmuje i daje siebie, staje się wówczas zdolny do prawdziwych więzi z innymi. Nie ma już nic do ukrycia. Ponieważ sam za siebie wziął odpowiedzialność, odnajduje się wobec innych. Już nie jest wyizolowany sam w sobie" (J. Łapiące, Le Pretre, Paris 1969, s. 89).
Z życia jak najwięcej, przyznać sobie wszelkie satysfakcje, jakich potrzebujemy. Jest to odwieczna propozycja głupca, cytowana w Biblii: „Upajajmy się winem wybornym i wonnościami i niech nam nie umkną wiosenne kwiaty, uwijmy sobie wieniec z róż, zanim zwiędną" (Mdr 2, 7-8).
Oczywiście nie wyrażamy tego w taki sposób, ale ujmujemy to inaczej: „W końcu się napracowałem, mam prawo miło spędzać czas"; „To moje, zarobione pieniądze, mam prawo z nieb korzystać" itd. I stopniowo stajemy się powierzchowni i puści, bez życia wewnętrznego i bez mądrości.
Próbujemy wówczas ukryć pustkę swojego życia, chcemy zrobić coś opłacalnego i skutecznego, co przysparzając nam szacunku ze strony środowiska, do którego staramy się upodobnić, możliwie jak najdalej odsuwa owo „twarzą w twarz", przed którym chcemy uciec.
Można by podać mnóstwo przykładów: biznesmen chce za wszelką cenę odnieść sukces przed czterdziestką, żeby wreszcie udowodnić swojemu ojcu i rodzinie, że jest kimś; przykładny pod każdym względem ksiądz wychodzi z siebie, żeby stać się najlepszym, i zabiega o to, by zawsze mieć szczelnie wypełniony kalendarz, bo wydaje mu się, że bez tego nie byłby księdzem zgodnym z ludzkimi oczekiwaniami.
Jest to podświadoma pogoń za sukcesem i lęk przed spotkaniem z samym sobą.
Stać SIĘ „twardym" czy wyrozumiałym?
„Jakub pozostał sam jeden" - mówi Biblia. Pozostał sam na sam ze sobą i z Bogiem. Było to dla niego - tak jak dla Adama i Ewy - spotkanie z ogołoceniem swojego jestestwa. Przedtem był przyodziany w swoją siłę, trzymał się mocno swojej potęgi. Teraz jest samotność. Musi stawić czoło swojej podatności na zranienie.
Musimy nauczyć się elastyczności, nauczyć się stawać podatnymi na zranienie. Mając około czterdziestki, musimy dokonać wyboru: stać się „twardym" czy zmięknąć. Stać się elastycznym i wyrozumiałym albo cynicznym i bezwzględnym.
W pewnym momencie życia musimy zmierzyć się ze swoimi lękami w samotności swojego serca. Czy zauważyliście, że kiedy się boimy, to spinamy się, usztywniamy, nie dopuszczamy do siebie odczuć? Nawet palce nam sztywnieją, nie ma w nich życia ani ciepła. Lęk w nas wyraża się przez nasz dotyk i rodzi niepokój, a także inne lęki czy agresję.
Odkrywamy bowiem, że sztywność ciała i sztywność ducha często idą w parze. Trzeba się nauczyć elastyczności, przestać się spinać, uwolnić się od samych siebie, zawierzyć. Nie czepiać się kurczowo - oto lekcja na całe życie!
Wyjście sprawia ból. Zawierzenie budzi lęk. Kryzys wieku średniego ujawnia nasze lęki i słabości. Często jakaś duża przeszkoda zagradza nam drogę prowadzącą do dojrzałości. Tą przeszkodą jest lęk. Lęk przed
wyjściem, przed utratą kontroli, wreszcie przed rozluźnieniem uścisku.
Początek mądrości jest wówczas, kiedy uznamy, że jesteśmy sztywni i sami hamujemy przemianę z powodu lęku. Jeśli chcemy kochać prawdziwie i głęboko, musimy się nauczyć rozluźniać uścisk. Musimy się nauczyć stopniowo uwalniać się od swoich lęków. Prawdziwa miłość zawsze przejawia się w otwartych dłoniach.
Zawierzenie jest istotą prawdziwego przebaczenia. Im bardziej pielęgnujemy urazy, nienawiść, tym bardziej tkwimy w negacji, a im więcej bólu zadajemy sobie, tym więcej bólu zadajemy innym. Aby kochać, musimy się wyzbyć krytycyzmu, zamiłowania do sądzenia, analizowania, krytykowania osób czy grup i przyzwyczajenia, by to czynić.
Nieważne jest doznane zło czy popełnione błędy. Zamiast obwiniać, musimy nauczyć się bezwarunkowo przebaczać, a nawet puszczać w niepamięć, najbardziej jak to możliwe. Nienawiść, uraza, stłumiona agresja zżerają nam serce. Nienawiść, zazdrość, zranienia, nadużycia, wyrzuty sumienia to łańcuchy krępujące wewnętrzny pokój. Przywiązują nas do przeszłości. Zżerają nas wewnętrznie, trochę tak, jak nadkwasota żołądka.
Płaci za to nasz układ endokrynologiczny. Tłumiąc agresję i gniew, bezwiednie stajemy się podatni na cukrzycę, zapalenie stawów, alergie, a nawet na raka. Ogólnie rzecz biorąc, cukrzyca, zapalenie stawów, alergie i inne dolegliwości wynikają po prostu z pew –
nego rozregulowania fizjologicznego. Nie wszystkie choroby można przypisać przyczynom psychologicznym. Bardzo ważne jest, byśmy wzięli to pod uwagę i o tym pamiętali.
Jeśli chcemy zakosztować pokoju wewnętrznego i uleczyć swoje ciało, musimy nauczyć się zmieniać swoje postawy czy nawyki, a przede wszystkim sposób myślenia. Nauczyć się przepraszać innych i przebaczać samym sobie. Musimy nauczyć się rezygnować z tego, co negatywne, a co kiedyś nazywaliśmy grzechami głównymi: z pychy, skąpstwa, zazdrości, gniewu, nieczystości itd.
Pierwszym krokiem, jaki należy zrobić, jest jednak przyznanie się do słabości, zdjęcie masek oraz zaakceptowanie swoich zranień i swojej podatności na zranienie. Jest to prawdziwa walka. Wychodzimy z niej poranieni, ale znacznie bardziej czuli, elastyczni i ukojeni.
Służyć czy służyć sobie?
Musimy nauczyć się radzenia sobie ze swoją samotnością. Nie możemy bowiem żyć prawdziwym życiem rodzinnym czy prawdziwym życiem wspólnotowym, jeśli nie nauczyliśmy się radzić sobie z samotnością. W przeciwnym razie możemy posługiwać się innymi po to, by wypełnić swoją samotność. Niektórzy, pod pretekstem ofiarności i świadczenia dobra innym, uciekają przed swoją samotnością, mając nad
miernie rozbudzoną potrzebę dominowania lub rządzenia.
Karen Horney wyjaśnia: „Tendencja do dominowania [...] nie musi przybierać formy jawnej wrogości wobec ludzi. Może być zamaskowana takimi aprobowanymi społecznie formami, jak skłonność do dawania rad, zajmowanie się cudzymi sprawami, przejawianie inicjatywy czy przyjmowanie roli kierowniczej. [...] Inną cechą szczególną osób z silną potrzebą dominowania jest niezdolność do zawierania jakichkolwiek związków partnerskich opartych na zasadzie równości. Muszą oni być przywódcami, gdyż inaczej czują się zupełnie zagubieni, zależni i bezradni”.
Lęk przed własną słabością to istota problemu człowieka dobiegającego połowy życia. Musi on zmierzyć się z samym sobą, stawić czoło swojej samotności, ale nazbyt często chce ukryć słabość za pozorami siły.
„Nie chce, aby inni widzieli, że czuje się bardzo słaby, niepewny i bezradny, że wcale nie potrafi walczyć o swoje prawa i że odczuwa silny lęk, dlatego tworzy pozory własnej siły. Im bardziej jednak dąży do poczucia bezpieczeństwa poprzez dominację i w związku z tym im bardziej jego poczucie dumy zależy od siły, tym silniej sobą gardzi. Nie tylko widzi w słabości niebezpieczeństwo, ale uważa ją także za coś godnego pogardy, zarówno u siebie, jak u innych. [...] Z zasady więc gardzi wszelką «słabością» u siebie
K. Horney, Neurotyczna osobowość naszych czasów, tłum. E Grzegołowska, Poznań 2004, s. 148-149.
i mimo woli przekonany jest o tym, że inni tak samo będą nim gardzić, jeśli odkryją w nim słabość, wobec czego rozpaczliwie usiłuje ją ukryć. Zawsze jednak boi się, że prędzej czy później zostanie zdemaskowany, i dlatego odczuwa ciągły lęk'"*.
„Osoby takie przeważnie chcą mieć zawsze rację i złoszczą się, jeżeli im się wykaże błąd. [...] Dążenie do władzy chroni przed poczuciem bezradności. [...] Neurotyk odczuwa taką niechęć do najdrobniejszych nawet przejawów własnej bezradności czy słabości, że będzie unikał rozmaitych sytuacji uważanych przez człowieka zdrowego za całkowicie banalne, takich na przykład, jak przyjmowanie informacji, rady czy pomocy, jakakolwiek zależność od ludzi czy sytuacji, zgadzanie się z innymi lub ustępowanie im. [...] Im bardziej neurotyk czuje się ograniczony swymi zahamowaniami, tym mniej jest pewny siebie. Im jest słabszy, tym bardziej musi unikać wszystkiego, co nawet w minimalnym stopniu przypomina słabość. [...] U neurotyka wytwarza się sztywny i nieracjonalny ideał siły, który każe mu wierzyć, że powinien umieć poradzić sobie w każdej sytuacji, choćby najtrudniejszej".
Mocni przeciwko Bogu
w Biblii znajdujemy wiele przykładów na to, że Bóg pracuje z różnymi ludźmi, którzy już zaakcepto-
" Tamże, s. 201.
3^ Tamże, s. 144 i 142.
wali przeżywanie swojej samotności i zaakceptowali swoją słabość.
Tajemnicza walka, z której Jakub, pierwszy „Izrael", wychodzi zraniony, to obraz naszego życia i przeznaczenia. Mocni przeciwko Bogu w ciągu życia, stawiamy opór, ale tak jak „Izrael" wychodzi złamany ze swojego oporu, tak i my z każdego stawianego oporu wychodzimy złamani, porażeni w biodro, czyli w ten tajemniczy punkt naszego jestestwa, w którym zbiegają się starania, zachowania, postawy i działanie.
Patrząc na walkę Jakuba z Bogiem, możemy zadać sobie pytanie: Czemu Bóg nie pokonał Jakuba bez całonocnych zmagań? Bóg przeznacza na walkę z nami całą noc, długi czas, całe lata.
Jakub musi najpierw utracić swoją osłonę, skorupę, moc. Jakub był człowiekiem silnym, sam kierował swoim życiem. Nie chciał się zawierzyć. Bóg musiał więc go zwichnąć. Jakub zbytnio polegał na sobie i swoich zaletach, żeby spełniło się to, co powinno było nastąpić. Jakub musiał zrozumieć, że jest ubogi i potrzebuje zależności od Boga i od innych.
AŻ po niemoc
Aby zrozumieć wielkie oczyszczenie Jakuba i zwycięstwo Boga nad jego życiem, trzeba przeanalizować to, co Bóg z nim uczynił i co być może uczyni, aby nas oczyścić.
Pierwszym sposobem, jakiego użył Bóg dla oczyszczenia Jakuba, było pozostawienie go w samotności.
Drugim sposobem - przyparcie go do muru, żeby doszedł do kresu samego siebie. Trzeba było, żeby jego własna siła została złamana i żeby stracił zaufanie do swoich wrodzonych cnót. Trzeba było, żeby stawił czoło swoim ograniczeniom.
Jakub musiał dotknąć zupełnej niemocy. My również, tak jak Jakub, musimy przygotować się na to, że zostaniemy porażeni w biodro, że doświadczymy swojej klęski i niemocy.
My również, tak jak Jakub, musimy pewnego dnia dojść do kresu samych siebie. Bywamy zaangażowani, pełnimy apostolat, ale w swojej działalności apostolskiej często podświadomie szukamy siebie.
„Istnieje pewnego rodzaju wielkoduszność - mówi nam Jean Yanier - która bierze się z pragnienia odniesienia sukcesu w dziedzinie cnoty. Działanie nie płynie z serca, lecz z potrzeby bycia cenionym. Może to spowodować w człowieku wielkie wewnętrzne napięcie. Człowiek nieustannie musi działać, czynić dobro; jeśli zaprzestanie, to czuje się winny. Takie osoby dochodzą w pewnej chwili do takiego zmęczenia i wyczerpania, że załamują się fizycznie lub psychologicznie".
Ten subtelny egoizm duchowy popycha ludzi do sukcesu. W skrajnym przypadku taki człowiek wykorzystuje innych, żeby coś sobie udowodnić, żeby pielęgnować swój własny obraz cnotliwej osoby. Istnieje pewnego rodzaju wielkoduszność, będąca nader subtelnym poszukiwaniem siebie. Istnieje pewnego rodzaju fałszywa dobroć, będąca nadaktywnością:
biegamy innym na pomoc, ale nie chcemy zobaczyć czy zaakceptować swojego własnego ubóstwa.
Etapy do przejścia
Kiedy przyglądamy się temu, co Bóg uczynił z Jakubem, widzimy, jakimi sposobami posługuje się Bóg, żeby nas zmienić i pomóc nam stać się tym, czym On chce, byśmy byli.
Na podstawie tekstu o walce Jakuba z Bogiem wyróżniamy cztery etapy, którymi posługuje się Bóg, żeby kogoś przemienić i oczyścić. W trakcie zmagania z Bogiem trzeba nam przejść przez kryzys, decyzję, wyznanie i współdziałanie.
Kryzys. - Jakub zawsze kierował swoim życiem tak, jak chciał. We wszystkim mu się wiodło. Ale w połowie życia nagle poczuł, że jest u kresu sił. Sytuacja go przerastała. Już nie mógł wszystkiego mieć pod kontrolą. Zawsze czuł się mocny, bo miał władzę, ale wobec swojej słabości przestraszył się załamania.
Naukę, jaką należy z tego wyciągnąć, można ująć tak: kiedy Bóg chce nas przemienić, zaczyna od postawienia nas w sytuacji, której nie możemy kontrolować. Musimy się zmierzyć ze swoimi ograniczeniami. A im więcej walczymy, tym bardziej się męczymy. Jest to sytuacja kryzysowa. Przestajemy rozumieć. Już nie wiemy, co robić.
Jeśli w takiej chwili przechodzimy kryzys, wyraźnie sobie powiedzmy, że Bóg ma dla nas jakiś plan. Tak jak Abraham, musimy coś opuścić, zmierzyć się
Z nieznanym, wejść w czarny tunel zawierzenia. Opuścić to, co daje nam poczucie bezpieczeństwa.
Decyzja. - Jakub mówi: „Nie puszczę cię".
W tejże chwili Jakub jest naprawdę zdecydowany walczyć do końca.
Kiedy Bóg dopuścił, byśmy weszli w kryzys, bynajmniej od razu go nie rozwiązuje. Zostawia nas samych. Chce wiedzieć, czy naprawdę jesteśmy zdecydowani zmienić się i do samego końca iść razem z Nim. Istnieją ludzie, którzy - gdy Bóg zaczyna ich oczyszczać - zniechęcają się, nie podejmują decyzji i spędzają całe lata raczej na kręceniu się w kółko niż na podejmowaniu swoich problemów i stawianiu czoła kryzysowi.
Żyjemy w społeczeństwie kawy rozpuszczalnej i zupy błyskawicznej. Nawet w życiu duchowym brak nam cierpliwości i łatwo popadamy w zniechęcenie.
Psychologowie mówią nam, że zanim coś stanie się nawykiem, trzeba to wykonywać codziennie co najmniej przez sześć tygodni. Trzeba naprawdę się zdecydować.
Wyznanie. - Nieznajomy pyta Jakuba: „Jakie masz imię?". On zaś odpowiada: „Jakub", czyli „szachraj".
Dlaczego Nieznajomy go o to pyta? Po to, by Jakub wreszcie zdjął maskę i zaakceptował swoją grzeszność. To tak, jakby Bóg pytał go: „Kim jesteś naprawdę? Od kiedy byłeś młodzieńcem, odgrywasz jakąś postać i nosisz maskę, ale jaki w końcu naprawdę masz charakter? Kim naprawdę jesteś?".
I Jakub wreszcie wyznaje. Mówi: „Tak, jestem szachrajem, chytrusem, hipokrytą".
Identyfikuje się za pomocą swojego imienia. Jakże to ważne na naszej drodze duchowej! Wzrost w wymiarze ludzkim i duchowym uda nam się tylko pod warunkiem, że uczciwie przyznamy się do swoich win, grzechów, oszustw, do swojej zazdrości, pychy, hipokryzji i słabości.
Mamy tak silną skłonność do wynajdywania usprawiedliwień dla swoich win i błędów, że zamiast je wyznać, zrzucamy winę na innych, tak jak Adam i Ewa.
Aby przejść przez trzeci etap, trzeba przyznać się do swojej odpowiedzialności i nie szukać usprawiedliwień dla swoich błędów.
„Tak, to prawda, mam na imię Jakub, to ja jestem szachrajem, ale miej litość nade mną. Panie".
Współdziałanie. - W życiu Jakuba możemy dostrzec coś jeszcze. Jakub często miał w życiu problemy, bo dopuścił się oszustwa i był hipokrytą. A to często sprowadzało na niego problemy.
Ilekroć jednak pojawiał się problem, Jakub nie stawiał mu czoła i uciekał. Nie współdziałał z Bogiem. Wtedy Bóg poraził mu biodro. Ta rana ma przede wszystkim charakter nie fizyczny, ale symboliczny. Skoro Jakub jest ranny, nie będzie już mógł tak szybko uciekać. Będzie więc zmuszony stawiać czoło swoim problemom, współdziałać z Bogiem.
Czasami Bóg rani nas i dopuszcza w naszym życiu jakąś porażkę, chorobę, próbę, samotność, żebyśmy
przestali uciekać w pracę, w przyjemności, w seksualność, a nawet w apostolat. Musimy wtedy stawić czoło samym sobie.
Czy naprawdę chcemy dążyć do świętości? W takim razie Bóg uczyni dla nas to, co uczynił dla Jakuba: sprawi, że staniemy się słabi i podatni na zranienie, aby Jego moc rozwijała się w naszej słabości.
„Jakże czuję się szczęśliwa, widząc się tak niedoskonałą, i tak bardzo potrzebującą miłosierdzia Bożego. To tak słodko czuć się słabą i małą! Doznaję wielkiej radości, gdy czuję, że jestem niedoskonała. Ta radość jest mi milsza nad wszystkie pochwały'"^ -napisała Teresa z Lisieux.
Niemal dosłownie powtórzyła słowa św. Franciszka Salezego: „Kiedy czuję się nędzny, wcale mnie to nie trwoży, a czasem wręcz cieszy". Te zaś słowa są echem wołania św. Pawła: „Dlatego mam upodobanie w moich słabościach [...], albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny" (2 Kor 12,10).
Kiedy apostoł wie, że jest ubogi, i liczy tylko na Boga, wtedy rozkwita płodność apostolska. Cała rzecz polega na byciu ubogim. Jak dopisała jeszcze Teresa z Lisieux, „trzeba zawsze być ubogim i bezsilnym; na tym polega cała trudność'"^.
Trzeba być ubogim i jednocześnie wiele pragnąć. Wielki sekret małych i słabych dusz polega na tym, że
'* Por. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, Ostatnie Rozmowy, w: Pisma mniejsze, tłum. Karmelitanki Bose, Kraków 2004.
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, List 197 do siostry Marii od Najświętszego Serca, w: Listy, tłum. 1. Koperka, Kraków 2004, s. 378.
mogą one uzyskać wszystko, dając Bogu do napełnienia swoją nicość.
Kiedy już popełnimy błędy czy nawet grzechy, bunt niczemu nie służy. Trzeba zaakceptować to, że jesteśmy słabi przed Bogiem, a nawet się z tego cieszyć, aby zamieszkała w nas odkupieńcza wszechmoc Boga. Aby uciec od swojej słabości grzesznika, wystarczy ją uznać i przyjąć, jednocześnie nadal ją zwalczając i pragnąc świętości.
Walka modlitewna
Na tekst mówiący o walce Jakuba możemy też spojrzeć jako na obraz walki modlitewnej. Najpierw widzimy, że „Jakub pozostał sam jeden". Znaczy to, że modlitwa potrzebuje samotności i ciszy. Potem przychodzi Bóg: „ktoś zmagał się z nim". I Jakub walczy przez całą noc, czyli przez długi czas, który okaże się ciężki i trudny.
Modlitwa jest walką. Człowiek nie przyzwala na działanie Boga w postawie biernej rezygnacji; nigdy nie powinien z rezygnacją poddawać się woli Boga. Obrazy biblijne mówią o intensywnej aktywności na modlitwie: człowiek szuka, puka do drzwi, nalega. „Walczcie razem ze mną na modlitwie" - prosi Św. Paweł (por. Rz 15, 30; Ef 6, 10-20). Dla Chrystusa nawet modlitwa była modlitwą walki (Łk 22, 44), wyrażała głośne wołanie (Hbr 5, 7). „Ojcze, chcę!" (J 17, 24). W tej walce człowiek nie wydziera Bogu przyzwolenia - to Bogu zostaje wydarte przyzwolenie
człowieka. Pragnieniem człowieka jest Boże wezwanie, znajdujące echo w jego sercu.
„Dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw".
Kiedy przechodzimy przez próby, przez noce, przez okresy jałowości, przez oczyszczenie, musimy dalej prowadzić walkę na modlitwie, gdyż ta walka nas przemienia. W osiąganiu swojego celu na modlitwie człowiek nie jest samotny.
Przede wszystkim Bóg zostaje wysłuchany: On, który stwarza po to, by się udzielać, i którego chwała jest w objawieniu Jego miłości, nie domaga się od ludzi, żeby zasypali Go swoimi darami, ale prosi, by przyjęli Jego dary.
Człowiekowi, który modli się za innych, wydaje się, że sprawi, iż Bóg się ugnie i ulituje. Walczy przez całą noc, ale o poranku to on zostaje obdarowany dobrocią i nieskończonym miłosierdziem. To on w swojej walce wznosi się aż do Bożego daru i zostaje przyjęty przez Boga. Modlitwa zawsze zostaje wysłuchana w błagającym. W ten sposób można rozumieć sens słów: „Proście, a otrzymacie".
Wiara oznacza bycie dostatecznie upartym, żeby dalej prowadzić walkę w nocy. Wiara to bycie śmiałym jak Abraham: „Pozwól, o Panie, że jeszcze ośmielę się mówić do Ciebie" (Rdz 18, 27).
Mamy zamiar zestarzeć się w naszej wierze, utracić ducha dziecięctwa, zaprzestać walki. A przecież Jezus mówi: „Nieustannie się módlcie". Trzeba kołatać, jak naprzykrzający się przyjaciel z Ewangelii. Święty Pro -
boszcz z Ars mawiał: „Modlitwa jest siłą człowieka i słabością Boga".
Bóg chce dać nam jakąś łaskę, ale niejako potrzebuje naszej modlitwy, to znaczy „chce" jej potrzebować. Chce, byśmy byli na tyle dziećmi, żeby krzyczeć do Niego z samego dna naszej słabości, abyśmy zostali przemienieni przez swoją modlitwę.
Tak jak Jakub myśleliśmy, że jesteśmy silni, a Bóg chciał nam pokazać naszą słabość i chciał, byśmy nadal walczyli, błagali w nocy. Ale z tego zmagania wyjdziemy przemienieni, tak jak Jakub, w nowych ludzi.
Zaakceptować swoje zranienia
W duchowej walce wydanej przez człowieka jedyna szansa na zwycięstwo tkwi w akceptacji możliwych zranień. Życie objawia swoją wielkość tylko tym, którzy wiedzą, że są podatni na zranienie. Dumni, samowystarczalni i pełni pychy nie znają sekretu swojej własnej nędzy.
Po kryzysie wieku średniego człowiek staje się pogodniejszy, zbliża się do swojego serca. Nabywa zalety dziecka, jednocześnie zachowując mądrość dorosłego.
Walka nie jest celem sama w sobie. Szukanie samego siebie nie jest celem; nieokreślone poszukiwanie siebie obraca się w egocentryzm. Któż nie zna takich osób, które nadmiernie analizując siebie, unieszczęśliwiają się i zamęczają swoje otoczenie. Chodzi o zaakceptowanie siebie ze swoimi ograniczeniami, tak,
byśmy zaakceptowali życie i innych takimi, jakimi są. Czyż nie to jest początkiem mądrości?
Nasze serce z kamienia przemieni się w serce z ciała poprzez wiele walk i zmagań. Musimy akceptować te walki i zmagania, jeśli chcemy, żeby nasze serca dostąpiły przemiany. Niezgoda na walki i zmagania oznacza zamknięcie się w sobie i odrzucenie możliwości, jaką daje nam Bóg - możliwości, by osiągnąć obiecaną mądrość.
U kresu walki Jakuba już nie boimy się być sobą. Przez całe życie chodzimy zamaskowani, wszyscy udajemy, że jesteśmy uczciwi i ofiarni; wszyscy udajemy, że nikt nie jest nam potrzebny. To straszne, odważyć się zdjąć maskę i stanąć nago, jako człowiek kruchy, podatny na zranienie, prawdziwy. Osądzanie innego zawsze jest postawą defensywną. Ponieważ boimy się innego, z góry go odsuwamy, rzucamy mu w twarz argumenty, potępiamy go za pomocą swoich zasad, zanim jeszcze go wysłuchamy. Nie ma dojrzałości bez cierpienia. Nie ma duchowego porodu bez bólu. Dopiero po wielokrotnym doświadczeniu samotności i przyjęciu swojej słabości przejdziemy -tak jak Jakub - od serca z kamienia do serca z ciała, i staniemy się dla innych dobrocią. Jakież to zmaganie i jakież wyzwolenie, nareszcie stać się sobą!
Rozdział piąty
OD UCIECZKI DO KONFRONTACJI
„Porażka może okazać się konieczną drogą do odrodzenia".
Paul Tournier
|Z powodu skutków grzechu pierworodnego w nas, wszyscy, nawet jako chrześcijanie, mamy skłonność do „racjonalizacji", czyli do wynajdywania sobie takiego motywu, jaki uznamy za „racjonalny", zamiast stawić czoło prawdzie. Uciekamy przed swoją kruchością i przed prawdziwą odpowiedzialnością.
Jakie są tego przyczyny? Dlaczego doszukujemy się racjonalnych argumentów dla uzasadnienia swojego postępowania? Niewątpliwie z powodu lęku. Od czasu, kiedy Adam i Ewa racjonalizowali swoje działania z powodu lęku, odziedziczyliśmy to samo zachowanie. Rodzice obwiniają dzieci, a dzieci obwiniają rodziców. Mąż obwinia żonę, a żona męża. Obwiniamy innych, a nawet Boga, bo doznajemy lęku. A przecież Biblia mówi: „doskonała miłość usuwa lęk" (1J 4,18).
Zamiast z powodu własnych słabości obwiniać innych, powinniśmy stawić czoło rzeczywistości.
Zazdrość
Zazdrość jest uczuciem, którego nie lubimy. Swoje porażki z przeszłości często przypisujemy zazdrości innych. Ale wzbraniamy się przed zaakceptowaniem swojej własnej zazdrości; zaakceptowanie, że jesteśmy zazdrośni tak jak ci, których oskarżyliśmy, byłoby dla nas zbyt wielkim upokorzeniem.
Zazdrość sprawia, że zamykamy się w sobie, i izoluje nas od innych; bywa, że ujawnia się to w życiu bardzo wcześnie. Tak jak w dzieciństwie możemy okazywać uczucie, tak samo możemy popaść w zazdrość, bo nie czujemy się kochani ze względu na nas samych.
Zazdrość często bierze się z braku zaufania do naszych własnych darów. Dary innych ranią nas, zamiast cieszyć. Weźmy przykład: Maria dostrzega, że Joanna pięknie śpiewa. Stwierdza również, że Joanna znacznie częściej niż ona jest proszona o śpiew na różnych spotkaniach. Maria zazdrości Joannie, ale ponieważ jest chrześcijanką, nie chce tego przyznać sama przed sobą, gdyż wstydzi się swojej zazdrości i uważa ją za coś bardzo brzydkiego. Stopniowo i podświadomie zaczyna więc myśleć, że Joanna jest pełna pychy, gdy śpiewa. Uważa, że nie powinno się jej tak często prosić o śpiew, gdyż, jak sobie mówi, „przecież inni też śpiewają". Maria racjonalizuje w ten sposób swoją własną zazdrość pod „duchową" przykrywką pomocy Joannie w osiągnięciu pokory.
Potrzeba bezpieczeństwa
Ilekroć Jan boi się popełnienia błędu, zawsze wynajduje uzasadnione powody, żeby nie wziąć udziału w jakimś zebraniu czy w zawodach. Zamiast stawić czoło odczuwanemu brakowi poczucia bezpieczeństwa, oznajmia, że jest przemęczony albo zbyt zajęty. Nie jest w stanie wyrazić i wyznać braku poczucia bezpieczeństwa i lęku, więc racjonalizuje swoje zachowanie i znajduje powód możliwy do przyjęcia dla jego sumienia.
Niektórzy są w stanie zracjonalizować nawet swoje pragnienia seksualne. Zamiast przyznać się przed samym sobą do pewnych przywiązań, postaw czy zachowań, człowiek racjonalizuje swoje postępowanie.
Jakiś porządny chrześcijanin powie, że bezwzględnie musi zobaczyć pewne przedstawienie, żeby móc zrozumieć ludzi, którzy idą je obejrzeć. W ten sposób racjonalizuje swoje pragnienie, w obawie przed przyznaniem się przed sobą do skrywanego podglądactwa.
Jakiś człowiek zaangażowany w apostolat odkryje w sobie dar pomagania pewnej kobiecie, wdowie lub żyjącej w separacji. Będzie do niej przychodził raz czy dwa na tydzień, żeby wspólnie modlić się Biblią. Nie umie jednak przyznać się przed sobą, że już od dawna nie rozmawia z własną żoną i najwyraźniej przywiązał się do tej kobiety w potrzebie. Racjonalizuje swoje potrzeby emocjonalne za pomocą apostolatu wśród porzuconych. Wydaje mu się, że pełni apostolat, ale raczej szuka uczucia. To samo zjawisko zachodzi
W różnych osobach, które angażują się w „spotkania modlitewne", żeby uciec przed odpowiedzialnością za swój dom.
Pycha
Wielu racjonalizuje swoje zachowanie z powodu pychy. Weźmy za przykład Marcela, który nie może się pogodzić z tym, że jest drugi.
We wszystkim musi zająć pierwsze miejsce. Kiedy gra w tenisa i czuje się zobowiązany zmierzyć się z przeciwnikiem, który może go pokonać, wynajduje uzasadnione powody czy usprawiedliwienia, próbując uniknąć meczu. Nie zawsze udaje mu się nie dopuścić do konfrontacji. Jeśli więc nie wygra, winą za swoją klęskę obciąży niewyspanie, rzekomy ból głowy czy jakąkolwiek dolegliwość.
Nie jest w stanie zaakceptować przegranej i otwarcie przyznać, że ktoś inny naprawdę okazał się lepszy od niego. Pełen pychy, zawsze chce wygrywać i zajmować pierwszą pozycję. Racjonalizując swoje postępowanie, wynajduje możliwe do zaakceptowania motywy, żeby wyjaśnić, dlaczego nie wygrał. Nigdy nie chce wprost przyznać, że przeciwnik okazał się lepszy. Nie pozwala mu na to pycha.
Racjonalizacja przez ucieczkę
Pewna zakonnica, uchodząca za bardzo gorliwą, wykazywała jednak niezgodność charakteru z inną
zakonnicą, o całkiem odmiennym temperamencie. Oto odbywają się wybory przełożonej w klasztorze. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, na przełożoną zostaje wybrana tamta siostra o innym temperamencie. Po paru miesiącach pozornie gorliwa zakonnica zaczyna myśleć o wyjeździe na misje. Chce wyjechać ze swojego klasztoru i zacząć pracę na dalekiej misji swojej wspólnoty, zajmującej się biednymi. Ta zakonnica, postrzegana z zewnątrz jako bardzo gorliwa, czyta ewangelię o miłości, o akceptacji innej osoby, o posłuszeństwie itd., nie jest więc w stanie świadomie zaakceptować faktu, że nie potrafi wytrzymać z nową przełożoną. Podświadomie znajduje dobry powód, żeby oddalić się od przełożonej: „Mam nową misję wśród ubogich". Wszystko wydaje się bardzo uduchowione, tyle, że jej gest kipi agresją. Racjonalizuje swoje zachowanie pod przykrywką misji wśród ubogich. Ucieka w inną stronę zamiast stawić czoło woli Boga.
Jonasz czyli ucieczka
Któż z nas nie uciekał przed wolą Boga w racjonalizację? Każdego czasem kusi ucieczka przed odpowiedzialnością, jaką powierza mu Bóg, ucieczka przed wolą Boga.
Psychologowie twierdzą, że w każdym z nas tkwi podświadome pragnienie powrotu do bezpiecznego matczynego łona. Chcemy wrócić do czasu całkowitego bezpieczeństwa, kiedy nie trzeba było podejmować żadnych decyzji. Chcemy wrócić do czasu, kiedy było nam ciepło i wygodnie.
Jonasz to ja...
Popatrzmy teraz, jak często jesteśmy podobni do proroka Jonasza, zwłaszcza kiedy stawiamy opór woli Boga. Tak jak Jonasz, chcemy uciec od tego, czego żąda od nas Bóg.
Prorok Jonasz otrzymał od Boga nakaz, by pójść do Niniwy: „Wstań, idź do Niniwy" (Jon 1,1). Prorok bynajmniej nie słucha Boga, lecz ucieka. Odwraca się od tego, czego żąda Bóg. „A Jonasz wstał, żeby uciec do Tarszisz" (Jon 1, 3).
Jonasz musiał znaleźć jakiś uzasadniony powód, żeby nie wypełnić woli Boga. Racjonalizował swoje postępowanie. Racjonalizacja to próba przekonania samego siebie i innych, że robimy coś dobrego, nawet jeśli w głębi serca wiemy, że tak nie jest. Racjonalizacja daje nam wiarygodne usprawiedliwienie, które ludzie przyjmą, ale które jest tylko podobne do prawdy.
Szesnastoletni Franek bardzo lubi uczestniczyć we Mszy podczas spotkania modlitewnego. Lubi to przede wszystkim ze względu na ciepło, jakie pojawia się przy pocałunku pokoju. Może wtedy tulić młode dziewczyny w ramionach, a z powodu wielkiej nieśmiałości nie odważa się na taki gest w innych sytuacjach. Franek wydaje się bardzo gorliwym uczestnikiem spotkań modlitewnych, ale na niedzielne Msze nie chodzi. Podaje inne, bardzo racjonalne wytłumaczenia, zamiast przyznać się do wielkiej potrzeby czułości.
Wszyscy racjonalizujemy swoje postępowanie w pewnych momentach życia. Bóg wzywa nas, tak
jak Jonasza, do zrobienia czegoś, ale my wynajdujemy wszelkie możliwe powody, żeby gdzieś uciec i potem usprawiedliwić nieposłuszeństwo jakimś wyjaśnieniem, które wydaje się racjonalne, a czasem uduchowione.
POSŁUCHAĆ czy uciec
Prorok Jonasz otrzymuje od Boga nakaz pójścia do Niniwy i odwraca się od tego, czego żąda Bóg. Być może zracjonalizował to sobie tak: „To musi być wspaniałe miasto. Będę skutecznie sprawował swoje posłannictwo w Tarszisz".
Jonasz o czymś zapomina. Gdyby posłuchał i poszedł do Niniwy, zaniósłby autentyczne przesłanie od Boga i łaska Boża by mu towarzyszyła. Ale idąc do Tarszisz, pod pięknymi pretekstami, idąc pracować i trudzić się dziesięć razy bardziej niż w Niniwie, Jonasz zapomina, że Bóg nie będzie z nim. Może mówić o Bogu, ale nie może mówić za Boga i na miejscu Boga. A to zupełnie co innego. Istotą życia duchowego jest pełnić wolę Boga. Często wolimy podejmować wielkie projekty, które raczej pochlebiają naszej pysze, niż pokornie okazywać posłuszeństwo woli Boga.
Kiedy Bóg nakazuje Jonaszowi iść do Niniwy, Jonasz nawet Mu nie odpowiada. Nie poświęca czasu na to, żeby zastanowić się i przemodlić to, czego chce Bóg, ale czym prędzej ucieka. Być może mówi sobie: „Jeśli zacznę rozmawiać z Bogiem na modlitwie, dam się złapać i będę musiał przyjąć Jego wolę. Lepiej
ucieknę". Ale wątpi: „Trzeba uciec jak najszybciej i nie czekać, aż Pan znów do mnie przemówi".
Ucieczka w przeciwieństwo
Czasem w naszym życiu, kiedy czujemy, że Bóg mógłby czegoś od nas zażądać, uciekamy. Niektórzy uciekają w aktywizm i w pracę. Powstało na to określenie: pracoholik. Upijamy się, podchmielamy się pracą, używamy pracy i aktywności w pewnym sensie jak narkotyku. Praca staje się wówczas ucieczką.
Uciec możemy nawet w apostolat - żeby się nie zatrzymać i nie wejść głęboko we własne wnętrze.
Jonasz nie tylko ucieka, ale ucieka w przeciwnym kierunku, niż chce Bóg. Mówi sobie: „Niniwa jest na Wschodzie, więc pójdę na Zachód".
W naszym życiu, kiedy czujemy, że Bóg chciałby nas dogłębnie zaangażować w jakąś konkretną misję apostolską, bywa, że uciekamy w modlitwę. Nawet modlitwa może być ucieczką. Jak nam mówiła Matka Teresa: „Godzina święta przed Eucharystią ma nas prowadzić do godziny świętej z ubogimi". To właśnie siostry od Matki Teresy poprosiły biskupa San Francisco o możliwość zajęcia się ofiarami AIDS, odrzucanymi przez porządnych chrześcijan.
Ludzie, którzy fałszywie się modlą, mówią: „My, porządni, przeżywamy razem coś mocnego. Módlmy się razem, bo jesteśmy wybrani przez Pana". Ludzie modlący się prawdziwie powiedzą raczej: „Wszyscy jesteśmy grzesznikami. Co możemy zrobić dla na
szych poranionych braci? Pozwólmy, by przeszkadzali nam ci niekochani".
Czasem odwrotna strona medalu okazuje się równie prawdziwa. Kiedy czujemy, że Bóg chciałby do nas przemówić w głębokiej modlitwie, wynajdujemy uzasadnione powody, żeby się nie zatrzymać. Uciekamy w działanie, uciekamy w apostolat. Mówimy, że jesteśmy bardzo zaangażowani.
Ucieczka w sen
Biblia mówi nam o czymś jeszcze innym, co jest jednocześnie powszechnym zjawiskiem psychologicznym. Jonasz ucieka nie tylko do Tarszisz, ale również ucieka w sen. „Jonasz zaś zszedł w głąb wnętrza okrętu, położył się i twardo zasnął" (Jon 1, 5).
Ten tekst biblijny pokrywa się z tym, co mówią niektórzy współcześni psychologowie. Są tacy ludzie, którzy zamiast zmierzyć się wprost ze swoimi problemami, uciekają w sen. Można by to nazwać pośrednim samobójstwem: „Zasnę zamiast podjąć obowiązki, za które odpowiadam". Tak jak alkoholik będzie pił zamiast stawiać czoło swojej odpowiedzialności, tak niektórzy uciekną w sen.
Popatrzmy na swoje życie. Poobserwujmy świat wokół siebie. Może znamy ludzi, którzy tak postępują, a być może sami tak robiliśmy? Kiedy coś się nie układa, kiedy nie są w stanie czegoś zaakceptować, wtedy śpią. Tak jak Jonasz, takie osoby boją się woli Boga. Wymykają się i uciekają w sen.
Opór
Jonasz wycofuje się. Chce wrócić wstecz, w czasy, kiedy nie musiał podejmować odpowiedzialności. Chce odnaleźć dobrą matkę, która go karmiła, bez żadnego wysiłku z jego strony. Jonasz śpi i pozwala utrzymywać się przy życiu.
Ten epizod z życia proroka Jonasza pokazuje nam, że kierowały nim emocje. Umieścił swoje emocje na górze, a rozum oraz zdrowy rozsądek - na dole. Prawdopodobnie Jonasz nie obnosił się w życiu z postawą człowieka sentymentalnego czy ulegającego emocjom. Im bardziej ktoś boi się swoich emocji, tym bardziej pozuje na silnego i racjonalnego. Wszystko, co mówi, zawsze wydaje się logiczne, ale w gruncie rzeczy kieruje się swoimi emocjami. Jonasz stawia opór woli Boga, przekonując siebie, że pełni Jego wolę. Ukrywa swój opór pod uzasadnionymi powodami.
Moja lub Jego wola
Tak jak Jonasz, często uciekamy przed wolą Boga i nie chcemy być Mu posłuszni. Dlaczego stawiamy opór Słowu Bożemu? Powodów jest kilka.
Po pierwsze, często stawiamy opór woli Boga, gdyż wydaje nam się, że lepiej od Boga wiemy, co jest dla nas dobre. Czasem nawet wydaje nam się, że Bóg nie jest rozsądny, żądając od nas pewnych rzeczy, bo naszym zdaniem popsuje to wszystkie nasze plany.
Po drugie - z powodu pychy. Kiedy postanawiamy służyć Bogu na naszych warunkach, możemy powiedzieć, że pycha zastąpiła wolę Boga naszą własną wolą. Chcemy trudzić się, być ofiarni, angażować się w przeróżne organizacje, ale poza wolą Boga. Właśnie tak jak ten człowiek, który prowadzi spotkania modlitewne, prowadzi ewangelizację, zajmuje się ubogimi, ale nie umie zostać w domu z żoną, żeby zająć się dziećmi. Wszyscy go podziwiają. Z wyjątkiem żony, która cierpi z powodu jego nieobecności, i dzieci, które odrzucają praktyki religijne z powodu ojca, nadgorliwego „apostoła" poza domem.
Jonasz chętnie pracowałby jak szalony i służył Bogu w Samarii, na swoich własnych warunkach. Jonasz nie był ateistą. Był człowiekiem bardzo religijnym, ale zbytnio przywiązanym do swojej własnej woli, pełnym pychy i upartym. Popełnić grzech ze słabości nie jest zbyt poważną sprawą, jeśli bardzo szybko się podźwigniemy. Trwać w uporze, bronić się, wynajdywać dobre motywy dla usprawiedliwiania swoich czynów i nadal pełnić swoją wolę zamiast woli Boga - tu właśni tkwi ciężar grzechu.
Po trzecie, stawiamy Bogu opór przez własny upór, bo sami siebie oszukujemy. Jonaszowi wiele czasu zajęło przyznanie się do uporu. A czy nam trudno jest uznać swoje błędy? Czy trudno nam jest uznać, że się pomyliliśmy? Przez całe lata Bóg będzie musiał nas oczyszczać i zostaniemy sami, przyparci do muru. Bóg poczeka, aż przestaniemy trwać w uporze i wreszcie będziemy gotowi przyznać się do swoich błędów.
Jonasz mógłby wyjść z tego przez wyznanie i skruchę, ale wybrał upór.
Burza
Jonasz podejmuje ucieczkę i zamiast stawić czoło swoim problemom, ucieka w sen. Odmawia podjęcia odpowiedzialności. Biblia mówi nam, że znajduje się on na dnie okrętu, z dala od życiowych przeciwności, z dala od problemów, z dala od cierpienia innych.
Jonasz stara się zapomnieć o tym, czego chce od niego Bóg. Co się wtedy dzieje? Nadchodzi wielka burza i miota okrętem. Możemy mieć uzasadnione powody, żeby uciekać przed tym, czego chce Bóg, możemy racjonalizować swoje zachowanie i wynajdywać motywacje duchowe, i usiłować wmawiać sobie, że Bóg chce dla nas czegoś innego. Ale nie uciekniemy przed wolą Boga. Musimy podjąć odpowiedzialność, bo jeśli uciekniemy, to tak jak w życiu Jonasza, nadejdą burze i wstrząsną naszym statkiem. Jeśli jesteśmy poza wolą Boga, rozsypią się wszystkie nasze piękne plany, które w naszym mniemaniu pochodziły od Boga. Zostaniemy sami i wylęknieni.
Będziemy mieli jeszcze jedną szansę, bo Bóg prosi, byśmy wyznali, że uciekliśmy, że powinniśmy byli przyjąć Jego wolę zamiast przed nią uciekać. Bóg poprosi, byśmy szczerze powiedzieli: „Pomyliliśmy się, byliśmy w błędzie".
Tak jak ta zakonnica, która wolała raczej uciec do Afryki niż być posłuszną swojej przełożonej w swo -
im własnym domu, musimy przyznać, że uciekaliśmy w przeróżne plany zamiast pełnić wolę Boga. Dopóki będziemy racjonalizować swoje postępowanie, tak długo w naszym życiu będą szaleć burze i lęki, a my wciąż będziemy próbowali oskarżać wszystkich dookoła zamiast się nawrócić.
Zanurzyć są w morzu
Nie uciekniemy przed wolą Boga. Czasami baliśmy się pełnić Jego wolę, bo wydawało nam się to zbyt trudne, i oto burza rozbija nasz statek.
Kiedy Jonasz zostaje wrzucony w morze, burza cichnie. Wtedy morze się uspokaja. Jonasz zaczyna być prorokiem wiernym swojej misji, kiedy pozwala się wrzucić w morze.
Tak jak Abraham, Jonasz musi porzucić swoje zabezpieczenia, łatwe życie, żeby zanurzyć się w nocy wiary. W Biblii morze symbolizuje zło i grzech.
Żeglarze wrzucają więc Jonasza w morze, i czytamy, że w morzu, w złu, swobodnie krąży wielka ryba. Symbolizuje ona Jezusa Chrystusa. I ta ryba, pływająca w złu, połyka Jonasza. Potem Jonasz zostaje oczyszczony i uwolniony. Upodabnia się do Jezusa Chrystusa, który zstąpi na samo dno zła, by po trzech dniach powstać z martwych.
Los apostoła
Taki jest los chrześcijańskiego apostoła: zostać wrzuconym w morze, na głęboką wodę. Każdy Boży apostoł przeżywa też owe trzy dni w morskich odmętach, gdzie wszystko wydaje się unicestwione. Jest noc, przerażenie, lęk, noc zmysłów i ducha.
Po tych nocach rozpoczyna się jednak prawdziwa misja; nastąpi drugie nawrócenie. Możemy przeczytać w Biblii: „Pan przemówił do Jonasza po raz drugi tymi słowami: «Wstań, idź do Niniwy, wielkiego miasta, i głoś jej upomnienie, które Ja ci zlecam*. Jonasz wstał i poszedł do Niniwy, jak powiedział Pan" (Jon 3,1-3).
Drugie nawrócenie
Tak jak Jonasz, czasami bywaliśmy nieposłuszni wobec Bożego wezwania. Być może uciekaliśmy przed tym, czego chciał dla nas Bóg. Tak jak Jonasz, uciekaliśmy w sen, żeby nie podjąć odpowiedzialności.
A wtedy rozpętywały się burze, zawieruchy, zapadały noce, i także zostawaliśmy wrzuceni w morze, w samotność i lęk.
Jeśli jednak w takiej chwili pozwolimy się oczyścić, jeśli się poddamy, wyznamy swoje błędy i będziemy posłuszni woli Boga, wówczas nastąpi nowy etap w naszym życiu duchowym, drugie nawrócenie. Najpierw trzeba jednak przestać uciekać i stanąć w prawdzie.
Przyjąć siebie w prawdzie
Człowiek często ucieka przed prawdą. Widać to powszechnie u ludzi, którzy uważają się za religijnych i cnotliwych. Psychologowie nazywają to czasem kompensacją.
Kompensacja sprowadza się do bardzo prostego mechanizmu psychologicznego. Ktoś wyczuwa pustkę lub fałsz jakiejś swojej postawy, ukierunkowania, działania, poglądu itd. Chociaż to przeczucie pozostaje na poziomie podświadomości, to wytwarza pewien niepokój. Czujemy, że należałoby coś zmienić, że trzeba by przyznać się do błędów, pojednać się z kimś... Wobec tego niepokoju wygląda to jednak tak, jakbyśmy potrzebowali jakiegoś zabezpieczenia.
I wtedy pojawia się kompensacja. Zamiast podjąć jakieś zakwestionowanie siebie, jakieś wyznanie, a przede wszystkim reformę siebie, jaka powinna z tego wyniknąć, kompensujemy: tym mocniej wyznajemy czy rozgłaszamy jakąś wartość czy jakieś wymaganie, im bardziej nie możemy sobie darować, że tak naprawdę do tego nie dorastamy.
Ktoś dobitnie rozprawia o sprawiedliwości, bo w gruncie rzeczy jest niesprawiedliwy dla innych. Stwierdzenia psychologów na temat kompensacji pokrywają się z tradycyjnym nauczaniem wielkich mistrzów życia duchowego i Ojców Kościoła na temat lęku przed poznaniem samego siebie i naszych spontanicznych reakcji ucieczkowych na każdą okazję wejścia w prawdę o samym sobie. Zawsze wolimy
oskarżać innych niż widzieć samych siebie w prawdzie.
Psychologowie i mistrzowie życia duchowego mówią tu dokładnie o tym, czego doświadczył Izrael: Hebrajczycy wyrażający nienawiść do pustyni w szemraniu przeciwko własnemu przywódcy, Mojżeszowi, stanowią doskonały obraz człowieka (jednostki, grupy lub wspólnoty), który w postawach i ocenach innych ludzi wyraża nienawiść do pustki, którą przeczuwa w sobie.
A tymczasem mamy być miłosierni także względem siebie. Przyjmować siebie takimi, jakimi jesteśmy, zamiast odgrywać jakąś rolę. W tym celu trzeba przyjrzeć się swojemu życiu i pokornie zaakceptować fakt, że z etapu na etap odsłania ono przed nami pustynię, oraz zgodzić się na wchodzenie w nią coraz głębiej, nawet jeśli się tego boimy.
To jest właśnie to: dać się wyprowadzić na pustynię. Odkryć, że jesteśmy słabi i podatni na zranienie, a przy tym nie znienawidzić siebie; zobaczyć siebie takimi, jakimi jesteśmy; przyjąć siebie w prawdzie, nawet jeśli odkryjemy, że jesteśmy biedni i nadzy, i że - tak jak Jonasz - często uciekaliśmy przed wolą Boga względem nas. Zaakceptujmy to, że jesteśmy kochani w swojej nędzy, i otwórzmy się na miłosierdzie.
Postępując w ten sposób, mamy duże szanse, że stopniowo uda nam się przemienić nasze serce z kamienia w serce z ciała.
Rozdział szósty
OD KRYZYSU WIEKU ŚREDNIEGO DO ODNOWY SERCA
„Ach, jakże pięknie jest mieć czterdzieści cztery lata;
już być na świecie, przyjść na świat".
Jean Lapointe
ail Sheehy w bestsellerze zatytułowanym Pora przejściowa tak opisuje etapy dorosłego życia: Pierwszy etap: wyrwać się ze swoich korzeni (18-22 lat); drugi etap: trudności dwudziestki (22-28 łat); trzeci etap: przekroczenie trzydziestki (28-32 lat); czwarty etap: zakorzenienie i rozwój (32-39 lat); piąty etap: dziesięciolecie ostatniej granicy (35-45 lat); w końcu szósty etap: odnowa lub rezygnacja - po czterdziestym piątym roku życia.
Na każdym z etapów dorosłego życia przeżywamy kryzys i przejście. I tak, na przykład, od ostatnich lat przed pełnoletniością do połowy między dwudziestką a trzydziestką musimy osiągnąć niezależność, odchodząc z domu rodzinnego, żeby określić swoją prawdziwą tożsamość.
Każdy etap jest jak kryzys, który wymaga nowej oceny swojego życia. Etap czterdziestki jest być może bardziej intensywny od etapu dojrzewania. Nazywa
my go czasami „kryzysem wieku średniego"; pojawia się na ogół między trzydziestym piątym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia.
Czy powinienem robić coś innego?
Jak opisać kryzys wieku średniego? „Tuż po czterdziestce młodzieńcze ideały zaczynają blaknąć. Tak, jakby w wykonywanej pracy nie było już nic ekscytującego. Człowiek czuje się tak, jakby zaraz miał umrzeć".
A wtedy mówi sobie: „Może powinienem robić coś innego? Powinienem inaczej postępować? Czyż nie jestem więźniem swojego małżeństwa, swojego powołania? Po co ciągnąć to dalej, jak do tej pory? Być może otwarcie na coś innego, nowy start, nowe ukierunkowanie, nowe małżeństwo otworzyłoby przede mną nowe szlaki?". W tym momencie kryzysu kwestionujemy rolę, jaką pełnimy od lat, podjęte zobowiązania, a nawet przekonania religijne.
„Jest to czas rozczarowania swoim życiem, z którego wynika kryzys i oczyszczenie wiary. Właśnie na etapie rozczarowania niektórzy po raz pierwszy się zakochują, a inni, którzy wydawali się szczęśliwi w małżeństwie, zaczynają myśleć o innej kobiecie czy o innym mężczyźnie. W latach kryzysu wszystkie obowiązki wydają się przytłaczające" - pisze Adrian Van Kaam.
W tym wieku czujemy, że przechylamy się ku drugiej połowie swojego życia. Siedzimy między dwoma
krzesłami. Tak jak nastolatkowi trudno jest rozstać się z dzieciństwem, a jednocześnie chciałby stać się dorosły, tak samo osoba przeżywająca kryzys wieku średniego znajduje się w niewygodnej pozycji.
Właśnie wtedy zaczynamy sobie mówić, że musimy zrezygnować z wielu rzeczy: z wigoru, z wiotkiej talii, z doskonałego wzroku, z marzenia, że zostaniemy gwiazdą w hokeju albo w telewizji. Trzeba porzucić nadzieję, że przeczytamy wszystkie książki, które przysięgliśmy sobie przeczytać, że odwiedzimy wszystkie miejsca, które kiedyś przysięgliśmy sobie odwiedzić. Tracimy nadzieję, że ocalimy świat od raka lub od wojny. Przestajemy nawet wierzyć, że uda nam się być szczupłym albo nieśmiertelnym.
Przeżywamy wstrząs. Lękamy się, nie przyznając się do tego. Nie czujemy się bezpieczni. Jeśli żyjemy w małżeństwie, dzieci stopniowo wychodzą z domów, do innych domów, innych miast, czasem do innych krajów. Wymykają się naszej kontroli i naszej trosce.
Nagle nasi przyjaciele - jeśli nie my sami - zaczynają mieć problemy małżeńskie, zawały serca, nadmiar tłuszczu we krwi, początki raka. Niektórzy - nasi rówieśnicy! - umierają. W gruncie rzeczy chcielibyśmy zyskać poczucie bezpieczeństwa; najlepiej, gdyby ktoś nam powiedział: „Nie bój się, ty nigdy nie umrzesz".
Wiemy jednak, że mamy więcej lat za sobą niż przed sobą. Można wtedy popaść w depresję, i w wielu przypadkach tak się dzieje. Czasem człowiek gorzk -
nieje - „Czyżby nic innego już nie było?" - albo czuje głębokie rozczarowanie, że nie osiągnął swoich ideałów, swoich celów. Albo czuje tylko nudę i tajemnicze znużenie. Niektórzy, nie chcąc wejść w kryzys, przyjmują postawę autodestrukcyjną: piją, prowadzą samochód z wielką prędkością, łykają pigułki, zazdroszczą młodym - nawet własnym dzieciom - chodzą na lekcje tańca, żeby stworzyć sobie złudzenie młodości i żywotności. Niektórzy są przytłoczeni ciężarem poczucia winy, nieustannie myśląc o błędach, jakie popełnili albo mogli popełnić; czują potrzebę życia duchowego, pójścia w głąb, ale jednocześnie uciekają przed życiem wewnętrznym.
Na tym etapie połowy życia ludzie stawiają sobie takie pytania: „Kim jestem? Co zdziałałem? Czy to, co robię, ma naprawdę jakąś wartość? Czy chcę nadal być tym, czym jestem, i robić to, co zawsze robiłem?"
Ten kryzys powoduje wstrząs i przemianę. Czy takie okresy kryzysu w naszym życiu są pożądane? Odpowiadam twierdząco i dodaję, że musimy przez nie przechodzić, żeby stawać się bardziej autentyczni. To są chwile prawdy.
„Przede wszystkim - stwierdza Gall Sheehy - trzeba zaakceptować kryzys, gdyż pozwala on uwolnić się od naszych demonów. Wszystkie problemy nierozwiązane podczas wcześniejszych momentów zwrotnych pojawią się na nowo i zburzą nasz spokój".
Kryzys wieku średniego jest zaproszeniem do głębokiej przemiany, jest czasem odpowiednim na znalezienie głębokiego sensu naszego życia, minutą
prawdy, mającą wyzwolić to, co w nas najlepsze, a co wyłania się z głębi naszego jestestwa i pozwala nam przeczuć, że istniejemy nieskończenie pełniej, niż nam się wydaje.
Czy kryzys jest nie do uniknięcia?
Czy kryzys wieku średniego jest nie do uniknięcia? Trzeba wiedzieć, że w wieku 35-45 lat (czasem aż do pięćdziesiątego piątego roku życia) większość z nas doświadcza tej chwili prawdy. Prędzej czy później wszyscy musimy stawić czoło ważnym zmianom w naszej osobowości i będziemy musieli się z tym zmierzyć. Jedni nagle, inni stopniowo. Stłumione w pewnym momencie wcześniejsze problemy wyłonią się na nowo później, z większą mocą, powodując wówczas dramat, kryzys. Kryzysy nierozwiązane wtedy, gdy mieliśmy osiemnaście czy trzydzieści lat, a które wybuchają około pięćdziesiątki, mogą być straszne, choć bynajmniej nie są nie do rozwikłania.
Drugie dojrzewanie
Czy istnieją podobieństwa między kryzysem wieku dojrzewania a kryzysem wieku średniego? W jaki sposób człowiek mający czterdzieści osiem lat przeżywa podczas kryzysu wieku średniego to samo, co szesnastolatek?
Najpierw w sferze fizycznej: zarówno nastolatek, jak człowiek po czterdziestce usiłują się przystosować
do nadchodzących zmian fizycznych. Nastolatek widzi, jak rośnie jego ciało, i ma trudności z popędami płciowymi; jest zakłopotany z powodu trądziku i mutacji głosu. Człowiek po czterdziestce również zmaga się z fizycznością: ma problemy z nadwagą, jego mięśnie nie są już tak twarde i elastyczne jak wcześniej, skóra zaczyna wiotczeć, włosy siwieją lub wypadają. Kiedy biegnie za piłką rzuconą przez jego dziecko, szybko łapie go zadyszka. Z konsternacją i lękiem czuje, że maleją jego możliwości seksualne, i ma pokusę, żeby udawać, że wciąż jest młody.
W wymiarze psychologicznym
Jeśli osoba w wieku średnim ma problemy w wymiarze fizycznym, to jeszcze głębiej odczuwa problemy w wymiarze psychologicznym. W jaki sposób czterdziestopięciolatek przypomina nastolatka? Nastolatka przepełnia agresywna energia. Łatwo zmienia mu się nastrój i szybko przechodzi od rozpierającej radości do melancholii czy od entuzjazmu do przygnębienia. Wczoraj kipiał energią, dzisiaj powłóczy nogami i kręci się w kółko. Nastolatek charakteryzuje się również narzekaniem i pretensjami. Narzeka na szkołę, na rodziców, na przyjaciół, którzy go nie rozumieją. W gruncie rzeczy, niewiele w życiu wydaje się go zadowalać. Nastolatek czasem chciałby wrócić do dzieciństwa i trudno mu jest jasno zobaczyć, dokąd zaprowadzi go przyszłość. Jego dociekanie skłania go do częstego i długiego analizowania siebie. Widać, jak całymi godzinami przesiaduje ze słuchawkami na
uszach i zatraca się w słuchanej muzyce. Czasem wydaje się przebywać w jakimś innym świecie.
„Zdradzono mnie!"
Człowiek w połowie życia, około czterdziestki, zmaga się z problemami zadziwiająco podobnymi do problemów nastolatka. Nastolatek z niepokojem zadaje sobie pytanie: „Co to jest płciowość?", a czterdziestolatek z lękiem stawa sobie pytanie: „Jak długo jeszcze płciowość?". Fizyczne i emocjonalne zmęczenie może w nim budzić lęk przed impotencją, a to może bardzo zaprzątać jego myśli, tak jak w wieku dojrzewania.
Nastolatek często bywa agresywny. Osoba w kryzysie wieku średniego często żywi agresywne uczucia wobec społeczeństwa, wobec młodych, krewnych, czasem nawet wobec Boga, którego często uznaje za niesprawiedliwego. Buntuje się przeciwko życiu.
Podobnie jak dorastający młody człowiek, osoba około czterdziestki ma zmienne nastroje. Raz wszystko idzie dobrze, następnego dnia przestaje rozumieć samą siebie. Potrafi wskoczyć do samochodu i gnać z wielką prędkością, żeby pobyć sam na sam ze sobą. Przez kilka miesięcy jest ogromnie wydajna, po czym nagle popada w swoisty letarg i mówi sobie: „Po co to wszystko? Czy miłość i przyjaźń naprawdę istnieją? Czy mogę ufać innym? Tyle razy mnie zdradzono!".
Nastolatek często uskarża się na wszystko i nic. Człowiek pogrążony w kryzysie wieku średniego
skarży się na swoje dzieci, które uważa za niewdzięczne, na współmałżonka, którego odbiera jako zimnego i obojętnego, na pracę, którą uważa za nudną, na wszystko, co trzeba zrobić w domu i wokół domu, na podatki, politykę itd. Wydaje mu się, że wszystko w życiu przybiera zły obrót.
Tak jak szesnastolatek w samym środku kryzysu często nie widzi wyjścia ze swoich problemów, tak i człowiek w połowie życia sądzi, że nie wybrnie ze swoich. Zagubiony w swoim kryzysie, między wiekiem trzydziestu ośmiu a pięćdziesięciu lat, jest jak nastolatek - skoncentrowany na sobie, pochłonięty sobą, samotny, milczący, pragnie na wszystkie sposoby znaleźć sobie rozrywkę, ale czuje się coraz bardziej osamotniony i czasem niemal wpada w rozpacz.
Przyjaźnie
Nastolatek ma trudności w sferze więzi społecznych i przyjaźni. Czasem przyprowadzi do domu przyjaciela. Rodzice myślą, że to głęboka przyjaźń, ale po kilku tygodniach okazuje się, że młodzieniec pokłócił się z przyjacielem.
W tym znaczeniu kryzys wieku średniego jest jak drugie dojrzewanie. Czterdziestolatek, który miał wielu przyjaciół, nagle staje się agresywny wobec bliskich. Zbulwersowani przyjaciele przestają go rozumieć. Tak jak nastolatek, oznajmia: „Zostawcie mnie w spokoju. Chcę być z kim mi się podoba, kiedy mi się podoba. A przede wszystkim chcę być sam".
Jest to czas rozczarowań. Czterdziesto- czy pięć-dziesięciolatek często przeżywa rozczarowanie otaczającymi go ludźmi... „Posłużono się mną, wykorzystano! Po co tak się poświęcałam dla dzieci? Co z tego mam?". W takim momencie kryzysu osoba ta może pozostawić przyjaciół i stać się antyspołeczna. Może kochać współmałżonka, a jednocześnie go krzywdzić. Czuje lęk i przestaje siebie rozumieć.
Kryzys tożsamości
Zarówno nastolatek, jak człowiek w połowie życia przeżywają kryzys tożsamości. Każdy z nich zastanawia się na swój sposób: „Kim jestem? Co chcę zrobić ze swoim życiem? Jakie wyznaję wartości?".
Zwróćmy uwagę na różnicę między tymi pytaniami, o której nie powinniśmy zapominać. Szesnastolatek stawia to pytanie, patrząc w przyszłość, natomiast człowiek w wieku lat czterdziestu i więcej stawia pytanie, patrząc w przyszłość, ale opiera się na swojej przeszłości, na przeżytym doświadczeniu.
Nastolatek bywa obrażony na otoczenie, które uczyniło go tym, czym jest: na swój świat, na swoich rodziców, rodzinę, a nawet na Boga. Czterdziestolatek nie może w całości obwiniać otoczenia za to, czym jest: najbardziej szokuje go to, że uświadamia sobie, iż jest dogłębnie ukształtowany przez dokonane przez siebie wybory. W pewien sposób wzmaga to jego gniew: „Byłem naiwny. Dałem się nabrać. Zbyt -
nio szukałem zabezpieczeń. Bałem się przygody. Udało im się ze mną!".
Pewien czterdziestosześcioletni dentysta tak wyraża swój żal: „Pewnie, że teraz czuję się w pułapce. Czemu nie miałbym się tak czuć? Mniej więcej dwadzieścia pięć lat temu jakiś młody idiota, wychodząc z liceum, zdecydował, że będę dentystą. I oto jestem dentystą. Wpadłem. Kto powiedział temu młodemu człowiekowi, że może decydować, co mam robić przez resztę życia? Chciałbym to wiedzieć".
Kryzys jest konieczny
Wszyscy wiemy, że wiek dojrzewania stanowi ważny etap rozwoju osoby. Rodzice powinni zrozumieć kryzys, przez jaki przechodzi nastolatek, i pomóc mu stać się sobą, wspierając go możliwie jak najlepiej.
Człowiek w średnim wieku tak jak nastolatek potrzebuje oparcia, żeby przebrnąć przez swój kryzys. Przyjaciele powinni przy nim trwać, żeby go wspierać i zachęcać, by nie uciekł od procesu kryzysu. Przyjaciele powinni skłonić go do zanurzenia się w tej samotności i w tym lęku, żeby osiągnął dojrzałość, by wreszcie przejść do kolejnego etapu życia.
Dwa kluczowe momenty
Po kryzysie następuje zmiana i pojawia się nowy sposób patrzenia na życie. Wiek dojrzewania i kryzys
połowy życia to dwa kluczowe momenty w życiu. Nastolatek i osoba w połowie życia zmienią się po przejściu swojego kryzysu. Jeśli nie cofną się, jeśli odważą się przejść przez kryzys, później nie będą już całkiem tacy sami.
Każdy (nastolatek i czterdziestolatek) porzuci dawne sposoby życia, dawne sposoby widzenia siebie i świata. Biblia mówi: „Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecinne" (1 Kor 13, 11).
Osoba w połowie życia ma przynajmniej pod jednym względem przewagę nad nastolatkiem. Może teraz posłużyć się swoją przeszłością, ocenić całe swoje życie i przyjąć nowe ukierunkowanie, pomagając sobie własnym doświadczeniem. Nastolatek nie może się posłużyć doświadczeniem z tej prostej przyczyny, że jeszcze go nie nabył.
Istnieje natomiast niebezpieczeństwo, któremu musi stawić czoło człowiek w wieku 38-50 lat, a z którym nie musi zmagać się nastolatek. Osoba w sile wieku przechodzi przez tę złożoną przemianę w kontekście swoich bezpośrednich, codziennych obowiązków. Nastolatek może założyć słuchawki i słuchając muzyki, zanurzyć się w innym świecie, nikogo nie raniąc. Człowiek w sile wieku nie może sobie pozwolić na taką ucieczkę. Musi zajmować się swoją rodziną, nadal być produktywnym w pracy, opłacać rachunki, utrzymywać kontakty w społeczności, w której żyje. Czasem miałby ochotę uciec jak nastolatek, sprzedać wszystko i wyruszyć w drogę; ma
jednak odpowiedzialne obowiązki, więc czuje się rozdarty i zalękniony. Musi dochodzić do porozumienia z prawdziwym życiem, które go otacza, jednocześnie stawiając sobie wstrząsające pytania. Musi nadal prowadzić swoje zwykłe życie, jednocześnie zmagając się z wewnętrznymi konfliktami.
Jak z tego wyjść?
Istnieją różne sposoby wychodzenia z kryzysu wieku średniego. Można to zrobić bezpośrednio, podejmując problem wprost. Krótko mówiąc, najlepszym sposobem uniknięcia lęku przed tą burzliwą przeprawą naszego życia jest „wzięcie byka za rogi".
Nigdy nie zapominajmy, że każdy kryzys może mieć dobre, pozytywne strony. Wiek dojrzewania to jedna pora naszego życia, a wiek średni to inny czas. Po zimie zawsze przychodzi obiecująca wiosna. Tak, każdy kryzys może przynieść coś nowego.
Podczas kryzysu połowy życia przeżywamy intensywnie czas ocen. Oceniać się to otworzyć swoje serce i duszę, żeby lepiej zobaczyć siebie. To musi boleć. Tak jak lekarz musi otworzyć ciało pacjenta, żeby usunąć z jego organizmu to, co szwankuje, tak osoba w wieku średnim musi zejść w głąb siebie, żeby zobaczyć to, co przestało właściwie funkcjonować. Po dokonaniu tej operacji pacjent i osoba w połowie życia odzyskują krzepiące i stymulujące dobre samopoczucie - częściej niż wówczas, gdyby do tej operacji nie doszło.
Niezgoda na wejście w ten proces
Niektórzy nie chcą wejść w ten etap swojego życia. Jeszcze bardziej uciekają w pracę, w przyjemności, w rozrywki i w seksualność.
Osoba przeżywająca kryzys wieku średniego często doświadcza nieudolności, gdy próbuje wejść w swoje wnętrze, i obawia się samotności. A wtedy boleśnie odczuwa niemożność głębokiego porozumienia z innymi. Za wszelką cenę chce pozostać młoda. Ubiera się młodzieżowo i neguje początek starzenia się. To czas, kiedy mężczyzna sprawia sobie perukę, a kobieta myśli o operacji plastycznej twarzy.
Człowiek miota się wtedy, żeby uciec przed samym sobą. Próbuje się zabawić, ale wszystko go nuży. W istocie nie jest w stanie żyć razem z innymi, tak jak czuje, że nie jest w stanie żyć samotnie. Nie może znieść ani siebie, ani innych. Tak jak nastolatek, goni za modą, szuka nowości, bawi się i wpada w panikę, gdy nie ma nic do roboty.
Należałoby wtedy wejść w siebie, zadać sobie zasadnicze pytania na temat życia, sensu życia, duchowości itd. Czasem budzi to łęk, gdyż wiadomo, że konieczna jest zmiana zachowania i postawy.
To, co się odradza
Okres oceny, jaki przeżywamy około czterdziestki, jest jeszcze bardziej intensywny niż analogiczny okres w wieku młodzieńczym. Wszystko się rozsypu -
je. Dlatego w czasie kryzysu, zamiast kurczowo trzymać się przeszłości, lepiej jest obserwować to, co na naszych oczach właśnie zaczyna się tworzyć i rozkwitać. Zamiast patrzeć na to, co tracimy, przyglądajmy się temu, co zyskujemy. Zamiast rozpaczliwie przywiązywać się do tego, co obumiera, przywiązujmy się do tego, co się odradza. Każdy kryzys stanowi bowiem okazję do rozjątrzenia się na nowo nierozwiązanych konfliktów z wcześniejszych etapów.
Ten kryzys jest walką. Walką z samym sobą, z życiem i z Bogiem. Czyż Jakub nie doświadczył walki z Bogiem, którą trzeba doprowadzić do końca? Bóg poraził mu staw biodrowy. Po tej walce i po tym duchowym kryzysie Jakub już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem.
Pewnego dnia Bóg rani nas i paraliżuje, tak jak Jakuba! Często jest to łaską, którą nam daje w środku naszego życia.
Nigdy nie zapominajmy o tym, że wszelki kryzys, wszelka próba ma nas rozmiękczyć, gdy tymczasem my chcemy stać się „twardymi". Ma nas otworzyć, gdy tymczasem my chcemy się zamknąć; ma nas obnażyć, a nam zależy na tym, by pozostać w ubraniu; ma nas rozbroić, gdy my zakuwamy się w pancerz. Nastolatek nosi maskę, którą musi zdjąć, żeby osiągnąć dojrzałość, ale osoba w okolicach czterdziestki nosi pancerz, który musi zdjąć, żeby dojść do prawdziwej mądrości.
Elliot Jacąues twierdzi, że kryzys wieku średniego to zasadniczy etap życia. Na tyle, na ile jednostka jest
W stanie go przeżyć i przekroczyć, na tyle zachowa zdolność do twórczego działania. Kryzys ten obejmuje jednak przeżycie żałoby po dzieciństwie i młodości. Jacąues podkreśla: „Paradoksem jest, że wejście w środek naszego życia zaznacza początek końca. Jego kresem jest śmierć. Śmierć nie jest już jakimś ogólnym pojęciem lub utratą kogoś innego: staje się sprawą osobistą, własną śmiercią, faktem, że my sami jesteśmy realnie i prawdziwie śmiertelni". Rozwiązanie konfliktu związanego z kryzysem wieku średniego zakłada spotkanie z wyobrażeniem swojej własnej śmierci i akceptację pewnej skończoności życia.
W związku z tym Elliot Jacąues pisze jeszcze: „Dla każdego z nas wejście w czterdziestkę to okres, w którym przestaje być możliwe zaczynanie nowych rzeczy w życiu. To poczucie staje się szczególnie dojmujące w wieku około czterdziestu pięciu lat. Poczucie, że życie już nie przyniesie zmian, zostaje zasygnalizowane już podczas kryzysu wieku średniego. To, co zostało podjęte, musi zostać doprowadzone do końca".
Po kryzysie
Czasem trzeba wszystko stracić, żeby wszystko rozpocząć na nowo, pogrążyć się w ciemności, żeby odnaleźć dzienne światło. Czasem trzeba wszystko stracić, żeby wszystko znaleźć; zaakceptować długotrwałą samotność, żeby nauczyć się wchodzić w głęboką komunię z innymi. Czasem trzeba wszystko
zaprzepaścić, żeby wszystko podjąć od nowa, wszystko skończyć, żeby wszystko na nowo zacząć.
Po kryzysie pojawia się nowa, nieznana dotąd łagodność. „Wiek połowy życia - pisze Jean Guitton - to czas, kiedy światłość twarzy, jej świetlistość i promienność, nie pochodzi z natury i z istnienia, co w istocie jest pozorem, ale płynie z osobistego doświadczenia, z zaakceptowanych prób, z pobłażliwości". W tym czasie człowiek nagle staje się świadomy swojego wieku. Zabawny opór przed otwartym przyznaniem się do swojego wieku po przekroczeniu trzydziestego dziewiątego roku życia świadczy o tym, że liczby 40 czy 50 wywołują w nas instynktowny lęk przed starzeniem się.
Kryzys połowy życia, czasami odczuwany jako druga młodość, często sygnalizuje potrzebę pojednania się ze swoim życiem. W tym okresie na powierzchnię naszego jestestwa wyłania się agresywność. Śmierć lub choroba któregoś z rodziców może rozbudzić nienasycony gniew, a niektóre wydarzenia mogą doprowadzić do ujawnienia nierozpoznanej wrogości. Gniew przeciwko rodzicom lub stłumione poczucie winy wynikające z dawnej, destrukcyjnej skłonności, mogą osiągnąć nowy poziom świadomości, co wymaga uzdrowienia i głębokiego pojednania. W okresie między trzydziestym ósmym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia istnieje potrzeba przebaczenia błędów i zranień z przeszłości oraz ostatecznego usunięcia destrukcyjnych skłonności w sobie i wokół siebie. Takie pojednanie podczas kryzysu połowy ży -
cia może rozstrzygnąć o tym, czy starość będzie pogodna, czy pełna goryczy.
Pojednanie, które koniecznie trzeba przeprowadzić w wieku czterdziestu pięciu lat czy zaraz po przekroczeniu pięćdziesiątki, jest pojednaniem z samym sobą i z Bogiem. Nawet osoby konsekrowane mogą żywić podświadomy żal do Boga. Pod koniec kryzysu wieku średniego powinienem dojść do pojednania z moją przeszłością, przy akceptacji moich własnych ograniczeń i mojej grzeszności w sposób, który był niemożliwy przed wejściem w kryzys. Aby łagodnie wejść w starość, muszę przeprowadzić wewnętrzne pojednanie z samym sobą i z Bogiem; czasami musi mu towarzyszyć pojednanie z osobami, które niegdyś osądzałem - ze współmałżonkiem, z ojcem, matką, dziećmi, bliskimi przyjaciółmi itd.
Kryzys wieku średniego często zbiega się w czasie z tym, co autorzy z dziedziny życia duchowego nazywają drugim nawróceniem. Charles Peguy mówił: „Jeśli w wieku dwudziestu lat jest się poetą, nie jest się poetą, jest się po prostu dwudziestolatkiem składającym wiersze. Ale kiedy jest się poetą w wieku czterdziestu lat, to tak, wtedy naprawdę jest się poetą". To samo dzieje się w wymiarze duchowym: w wieku dwudziestu, trzydziestu lat sądzimy, że kochamy Boga całym sercem, ale jest w tym wiele poszukiwania siebie, ludzkiej wielkoduszności. Kiedy jednak przejdziemy przez próby, przez noce zmysłów i duszy, a kryzys wieku średniego odrze nas ze złudzeń i z naszej fałszywej wielkoduszności, wówczas pojawia się coś, co pochodzi od Ducha Święte -
" 146 ■ Andre Daigneaułt • Od serca z kamienia do serca z dala
go. W tym momencie naszego życia Bóg może w nas działać mocą swojego ducha, ponieważ przestaliśmy już żywić złudzenia co do samych siebie, co do swoich zdolności do nienawiści i do pychy, i wiemy, że możemy kochać Boga i innych tylko sercem Boga, które kocha w nas. Żeby naprawdę się nawrócić, trzeba doświadczyć swojej niezdolności do kochania. Nie dzieje się to u początków naszego życia duchowego, ale bardzo często w okolicach „trudnej czterdziestki" albo w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Jest to ważny etap ludzkiej i duchowej drogi, a wszyscy wiemy, że właśnie w tym okresie życia wiele osób porzuca stan zakonny.
Jean Lafrance w książce Perseverants dans la priere [„Wytrwali na modlitwie"] wyjaśnia nam, co przydarzyło się Taulerowi u progu pięćdziesiątki i co spowodowało jego drugie nawrócenie, w samym środku jego kryzysu wieku średniego.
„Po przekroczeniu czterdziestki Tauler przeszedł ciekawe doświadczenie. Był u szczytu swojej posługi kaznodziejskiej, w której dokonywał cudów. Pewnego dnia spotkał męża Bożego, który uświadomił mu, jak bardzo w swojej posłudze szuka siebie, jak wiele jest w tej posłudze próżności, a nawet pewnej pychy - i ten mąż Boży radził mu spędzić dwa lata w samotności, oddając się modlitwie. Tauler pojął, że na dnie jego serca kryje się rozdwojenie. Sam mówił, że pod koniec tego czasu pustyni i modlitwy stał się nowym człowiekiem".
A oto jak sam Tauler tłumaczy swoją drogę - drogę każdego człowieka, który chce się stać prawdziwym
człowiekiem ducha: „Cokolwiek człowiek by czynił, jakiekolwiek stosowałby środki, nie zyska prawdziwego pokoju i nie stanie się człowiekiem prawdziwie niebieskim, zanim nie osiągnie czterdziestego roku życia. Do tego czasu zajmuje się on bowiem zbyt wielu sprawami, natura popycha go raz tu, raz tam, przybierając najrozmaitsze formy, i często kieruje nim tam, gdzie według jego przekonania rządzi Bóg. Nie może więc on przed upływem tego czasu osiągnąć prawdziwego, pełnego pokoju ani stać się człowiekiem w pełni niebieskim. Następnie musi on czekać jeszcze dziesięć lat i dopiero wtedy zostanie mu naprawdę udzielony Duch Święty Pocieszyciel. [...] Mimo że osiągnąwszy czterdziesty rok życia, stał się człowiekiem rozważnym. Bożym i niebieskim, i zapanował nad swoją naturą, trzeba mu jeszcze dziesięciu lat. A dopiero gdy osiągnie pięćdziesiąty rok życia, otrzyma Ducha Świętego w najszlachetniejszy i najwyższy sposób'"*.
Po przebyciu kryzysu stajemy się też bardziej tolerancyjni i miłosierni wobec innych i wobec samych siebie. Bardziej szanujemy siebie. Dajemy sobie czas na to, żeby mieć czas. Bardziej zajmujemy się swoim życiem wewnętrznym. Potrafimy wówczas wszystko wybaczyć - swoim rodzicom, sobie samemu - i pozwolić, by nam wybaczono. Stajemy się mniej zaborczy. Bez żalu pozwalamy naszym dzieciom odejść.
Po kryzysie wieku średniego serce powoli wytraca energię i wchodzi w jesień życia, która z wolna przygotowuje zimę. „Wbrew temu, co się sądzi - pisze Gil-
J. Tauler, Kazanie 19, w: Kazania, tłum. W. Szymona, Poznań 1985, s. 161-162.
bert Cesbron - czasem nadziei wcale nie jest młodość, lecz zima". Zima życia to początek starości; naśladuje jej ogołocenie. U kresu naszego życia, kiedy już pojednaliśmy się z tym życiem i ze swoją przeszłością, w naszej piersi zaczyna bić serce z ciała i wtedy możemy wreszcie powiedzieć za Maurice'em Zundelem: „Nasza młodość jest przed nami, gdyż zbliżamy się do naszych narodzin".
Kim stajemy się po przejściu kryzysu wieku średniego? Już nie możemy być tacy sami jak przedtem. Na świat przychodzi nowy człowiek; jak śpiewa Jean Lapointe: „Ach, jakże pięknie jest mieć czterdzieści cztery lata, już być na świecie, przyjść na świat".
Jest to nowy start. Jeśli nie uciekliśmy i jeśli naprawdę przeszliśmy przez ten kryzys, wówczas nareszcie stajemy się sobą. Czeka nas nowe życie. Widzimy odrodzenie serca. Powoli przechodzimy od serca z kamienia do serca z ciała.
Rozdział siódmy
OD DEPRESJI DO PŁODNOŚCI
„Wszyscy wartościowi ludzie czasem bywają zdeprymowani. Ludzie puści i powierzchowni nigdy nie doświadczają depresji".
Walter Trobisch
Od czasu do czasu każdy ma chandrę. Życie staje się mniej interesujące. Ogarnia nas smutek i przygnębienie. Niektórzy przeżywają takie stany jesienią albo kiedy zima nie spieszy się z odejściem, czyli jakoś w lutym czy w marcu. Inni doświadczają takich stanów w porze świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku.
Takie „dołki" są normalne, gdy trwają kilka dni. Kiedy jednak kryzys spowodowany chandrą, smutkiem i lękiem rozciąga się poza pięć czy sześć dni, większość lekarzy powie, że pora temu zaradzić.
Źródła depresji
Depresja bywa objawem wtórnym jakiejś choroby fizycznej. Jeśli cierpimy z powodu jakiejś dolegliwości fizycznej, trzeba ją leczyć. Wyleczenie z zaburzeń fizjologicznych często uwalnia nas od depresji.
Jednakże sam fakt, że żyjemy w aktualnym społeczeństwie, bardziej niż kiedyś sprzyja depresji
i wypaleniu. Większość z nas przechodzi okresowo czas „niżu", większego stresu czy zamętu. Czasem jesteśmy zbytnimi perfekcjonistami, nadmiernymi idealistami. Tworzymy sobie niedosiężny ideał i popadamy w rozpacz, bo nie jesteśmy w stanie go osiągnąć.
Niezaspokojone oczekiwanie
Wypalenie i depresja kwestionują niezaspokojone oczekiwanie. Jesteśmy nadwątleni czy znużeni, ponieważ to, co w naszym przekonaniu musiało nastąpić, nie doszło do skutku. Niezaspokojone oczekiwanie zasadniczo wiąże się z oczekiwanymi nagrodami, których nie dostaliśmy, takimi jak radość, pochwała, uwaga, uczucie satysfakcji, dobre samopoczucie i poczucie bezpieczeństwa. Nieusatysfakcjonowanie często pojawia się z powodu nadmiernie wygórowanych oczekiwań.
Niektóre wydarzenia z życia proroka Eliasza można odczytać jako analizę przypadku wypalenia lub depresji, ponieważ jego oczekiwania nie spełniły się. W swoich kontaktach z królową Izebel, po wielkim zwycięstwie nad prorokami Baala i po ucieczce na pustynię w następstwie tego zwycięstwa, Eliasz ujawnia wiele symptomów charakteryzujących to, co nazywamy dzisiaj depresją albo wypaleniem. Analiza wydarzeń opisanych w Pierwszej Księdze Królewskiej ukazuje przyczynę tego stanu i działanie Boga, mające zmienić go w Eliaszu. Zastosowanie tego „programu nadprzyrodzonego dobrego samopoczucia"
do naszego własnego życia może doprowadzić do odwrócenia się spirali naszej depresji.
Któż mógłby pomyśleć, że Eliaszowi może kiedyś zagrozić depresja? Jak wyjaśnia św. Jakub (Jk 5, 17), Eliasz był człowiekiem podobnym do nas, a nie jakimś supermenem, jak mogłoby się wydawać.
Eliasz doznaje wyczerpania
Ponieważ Eliasz zbiegł z Jizreel do Beer-Szeby, żeby ocalić życie, prawdopodobnie był coraz bardziej przygnębiony i coraz bardziej wycieńczony fizycznie. Nietrudno to zrozumieć: nie spełniły się jego oczekiwania wobec Izebel; w wymiarze duchowym wolał zdać się raczej na odrobinę siły fizycznej, jaka mu jeszcze została, niż polegać na swojej zależności od Boga.
Zostawiając swojego sługę i odchodząc samotnie na pustynię, tylko pogłębił problem. Nie mając przy sobie nikogo przyjaznego, kto by mu pomógł czy dodał otuchy, uległ rozpaczy i zaczął użalać się nad swoim losem.
Przyjrzyjmy się uważnie uczuciom, jakie w Pierwszej Księdze Królewskiej targały Eliaszem, kiedy usiadł pod janowcem i zapragnął umrzeć: „«Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków*. Po czym położył się [...] i zasnął" (1 Kri 19, 4b-5a).
Eliasz czuł się oderwany od wszystkich i wyobcowany. Koncentrował myśli na sobie. Trawiło go
pragnienie, żeby odnieść większy sukces niż jego przodkowie. Wytyczenie sobie nierealistycznych celów i dążenie do nich doprowadziło Eliasza do wypalenia i do depresji. Dzisiaj takie sytuacje często prowadzą do tych samych skutków.
Objawy „wypalenia" u Eliasza
W następujących słowach aż roi się od symptomów wypalenia: „Żarliwością zapłonąłem o Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze, a Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie" (1 Kri 19,10).
Zwróćmy uwagę na następujące objawy:
Egocentryzm. Egocentryzm Eliasza wiąże się z jego poczuciem wierności. W końcu Bóg przypomniał prorokowi, że nie tylko on pozostał wierny i że jeszcze siedem tysięcy innych nie ugięło się przed Baalem. Jednakże w tamtym momencie Eliasz był przekonany, że jest sam. Jego pospieszne uogólnienie zaprzaństwa Izraela jest prawdą tylko po części.
Uraza i żal. Był poirytowany faktem, że inni opuścili Boga, a żal bardzo pochłaniał jego emocje.
Uczucie paranoi. Prorok mówi: „oni godzą jeszcze i na moje życie". Wydaje się, że z zagrożenia śmiercią Eliasz zrobił narodową krucjatę na rzecz odebrania mu życia.
Użalanie się nad swoim losem. Zwróćmy uwagę na podkreślanie „ja" w wypowiedzi Eliasza.
Uraza i gniew na Boga. Bóg z pewnością nie musiał sobie przypominać żarliwości Eliasza w obronie Jego imienia. Prosząc o zabranie mu życia (w. 4) i skarżąc się, że „oni godzą jeszcze i na moje życie" (w. 10), Eliasz wykazuje niezadowolenie i brak zaufania do najwyższej pieczy Boga nad jego życiem, a także pragnienie osobistego sprawowania kontroli nad końcem swojego życia.
Wszystkie te emocje z pewnością odczuwa człowiek dręczony obsesjami i impulsami, będący ofiarą wypalenia. Skoro Eliasz był nam podobny, bez trudu widzimy, że analiza jego depresji może być dla nas pomocna w naszym dzisiejszym zmaganiu się z depresją.
Kandydat do depresji
Czasem przy lekturze Biblii jesteśmy tak bardzo skłonni idealizować proroków, że zapominamy
0 tym, iż ze swoimi lękami, kruchością, egoizmem
1 niepokojem byli oni ludźmi takimi jak my.
Aby to dobrze zrozumieć, przyjrzyjmy się bliżej depresji proroka Eliasza. W 19 rozdziale Pierwszej Księgi Królewskiej czytamy: Eliasz wystraszył się, powstał i odszedł, aby ujść z życiem. Po dniu marszu przez pustynię usiadł pod janowcem. Zapragnął wtedy umrzeć i powiedział: „Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków".
Zauważmy, że zniechęcenie i czarne myśli nachodzą go w bardzo krótkim czasie po fali sukcesów, pełnionym apostolacie i po odniesionych zwycięstwach.
Biblia mówi nam, że: 1) przestraszył się; 2) uciekł; 3) na pustynię; 4) „usiadł"; 5) „zapragnął umrzeć"; 6) powiedział: „Wielki już czas, zabierz moje życie".
Depresja i wypalenie Eliasza pojawiają się w bardzo znaczącej chwili. Eliasz właśnie wydał jedną z wielkich walk w swoim życiu. W stanie wyczerpania, wskutek gróźb Izebel, doświadcza poważnego napięcia psychicznego. Próba go przerasta, wręcz pogrąża. Pozostaje tylko rzeczywistość przegranej i klęski. Wobec tego oczywistego faktu, który jest nie do uniesienia, jedynym wyjściem wydaje mu się ucieczka i śmierć.
W tle kondycji Eliasza widać sześć elementów stanu depresji. Występują one często podczas kryzysu wieku średniego. Omówmy te elementy:
Bunt przeciwko życiu, zmieszany z poczuciem niesprawiedliwości i opuszczenia. Uczucie, że zostaliśmy zmanipulowani lub wykorzystani przez innych lub przez Boga. Człowiek niedostrzegalnie oskarża Boga. Eliasz dwukrotnie mówi: „ja sam tylko zostałem".
Żal, że zgodziliśmy się wyświadczyć wymagającą przysługę - nieustannie ponawiane zaangażowanie siebie bez reszty - a po tylu latach nastąpił zupełny krach... „Ależ byłem naiwny!".
Spadek poczucia wartości samego siebie, swojego apostolatu, pracy, świadectwa. „Co to dało?". Wydaje się, że nic.
Żywy niepokój wywołany rzeczywistością sprowadzoną tylko do rozmiarów ludzkiego pojmowania. Pesymistyczna wizja przyszłości, brak nadziei.
Głęboki smutek, zanik poczucia humoru, dramatyzowanie wszystkich wydarzeń, myśl, że śmierć jest lepsza od życia, a życie jest głupie i niewarte, żeby je przeżyć.
Stan niepokoju. Człowiek już nie jest w stanie myśleć ani nawet się modlić. Pogrąża się, podporządkowuje się biegowi życia. Czuje się zdany na łaskę fatum.
Jak możemy zauważyć, Eliasz naprawdę był kandydatem do depresji: był zmęczony fizycznie i emocjonalnie. Biblia mówi nam, że przeżywał urazę, smutek, niepokój i poczucie winy.
Ostatecznie Eliasz zaczyna negatywnie postrzegać dawne i obecne wydarzenia w swoim życiu. Tutaj trzeba zrozumieć, że Eliasz bardziej przygląda się swoim uczuciom niż rzeczywistości. Zwróćmy uwagę, że kiedy jesteśmy przygnębieni, bardziej koncentrujemy się na swoich uczuciach niż na faktach i na rzeczywistości. Zamiast sobie powiedzieć: „Czuję się jak nieudacznik i niezdolny do niczego", Eliasz stwierdza: „Jestem nieudacznikiem, niezdolnym do niczego".
Człowiek podatny na depresję często bywa skłonny do porównywania się z innymi. „Gdybym był taki jak on, jak ona... Gdybym miał jego talent, moje życie byłoby szczęśliwe".
Zapamiętajmy jeszcze jedno: Eliasz wszystko bierze na siebie. Sądzi, że jeśli ludzie się nie nawrócili, to z jego winy. Zamyka się w sobie i obciąża się winą.
Przyczyny depresji
Spróbujmy teraz zobaczyć inne przyczyny depresji Eliasza i przyjrzyjmy się, jak może to nam pomóc w zrozumieniu różnych spraw w naszym życiu.
Pierwszą przyczyną depresji Eliasza jest fakt, że był on nazbyt impulsywny i nagle postanowił uciec. Właśnie otrzymał wiadomość od Izebel, że zamierza go ona zabić, i nagle się przestraszył.
Eliasz nie dał sobie czasu do namysłu, nie modlił się, nie rozeznawał. Zbytnio zawierzył swoim uczuciom. Uciekł i nieco później, uświadamiając sobie swój gest, poczuł się bezwartościowy i odrzucił siebie. „Ależ był tchórz ze mnie - powiedział sobie - przecież Bóg dał mi tyle łask. Uciekłem przed swoim obowiązkiem. Przestraszyłem się. Do niczego się nie nadaję".
Drugą przyczynę depresji Eliasza można przypisać emocjonalnemu rozchwianiu, w jakie popadł po otrzymaniu wielu łask. Wiemy, że depresja często następuje po „doświadczeniach na górze". Eliasz jest tego dowodem - zarówno symbolicznym, jak dosłownym. Doświadczył największych uniesień na szczycie góry Karmel. Zwróćmy uwagę, że kiedy w dziedzinie emocji przeżywamy uniesienia, to zaraz potem doświadczamy dna.
Trzecią przyczyną depresji Eliasza jest przeciążenie umysłowe i nerwowe. Depresja często zbiega się ze stanem wyczerpania fizycznego i emocjonalnego. Człowiek jest w stanie działać tylko w ramach pewnych psychologicznych i fizjologicznych ograniczeń. Kiedy odrzucamy te ograniczenia, to konsekwencje
są nieuchronne. A jeśli nie pokrzepimy się i nie odzyskamy sił, nie jesteśmy w stanie wrócić do normalnego rytmu.
Przez trzy i pół roku Eliasz przeżywał niezwykłe apostolskie napięcie i osiągnął szczyt walki w olśniewającym zwycięstwie na Karmelu nad kapłanami Baala (1 Kri 18).
Po napięciu odczuwanym przy doświadczeniu na górze Karmel Eliasz był więc wyczerpany. Znacznie przekroczył ograniczenia normalne dla istoty ludzkiej i kiedy okazało się, że zagraża mu Izebel, zabrakło mu energii do dalszej walki. Dlatego uciekł. Podczas gdy zazwyczaj wykazywał odporność emocjonalną, teraz był u kresu wytrzymałości.
Kiedy w naszym życiu doznajemy emocjonalnych uniesień, kiedy przeżywamy długie okresy napięć i nadaktywności, musimy być gotowi na poniesienie konsekwencji. Istnieje ewentualność, że spadniemy w dół emocjonalny, zwłaszcza jeśli wyczerpaliśmy fizyczne i psychologiczne rezerwy. Popadamy wówczas w stan wielkiego zmęczenia.
Pamiętajmy też, że depresję powodują rozczarowania i doznane zawody.
Zmęczenie i wyczerpanie
Jeszcze innej przyczyny depresji można się dopatrywać w fizycznym zmęczeniu, wygłodzeniu i braku snu. Widzieliśmy, że wielkie napięcie emocjonalne, jakie przeżył Eliasz w czasie doświadczeń z fałszywy -
mi prorokami, bardzo go wyczerpało. I zanim zdążył się odespać, najeść i nabrać sił, oto otrzymuje wiadomość, że Izebel chce go zabić.
Kiedy jesteśmy zmęczeni, wszystkie sprawy i wydarzenia urastają dla nas do olbrzymich rozmiarów. Drobne problemy stają się gigantyczne, a zwyczajne trudności wydają się straszliwie złożone. Nie możemy dostrzec światła na końcu tunelu. Tak jak Eliasz, dochodzimy do kresu wytrzymałości.
Boże lekarstwa
Po jakie lekarstwa sięga Bóg, żeby Eliasz przeszedł przez jesień swojego życia apostolskiego?
Najpierw Bóg przywraca mu siły fizyczne. Jako ludzie musimy wiedzieć, że Bóg stworzył nas z osobowością, która ma kilka twarzy. Mamy w sobie wymiar fizyczny, psychologiczny i duchowy. Te trzy wymiary naszego jestestwa ściśle się ze sobą wiążą. Nie zapominajmy, że kiedy brak nam dobrej formy fizycznej, odczuwamy tego skutki w życiu psychicznym i duchowym. Kiedy przygniata nas napięcie psychologiczne, często mamy wtedy dolegliwości w życiu fizycznym i duchowym. Kiedy mamy problemy duchowe, dotykają one fizycznego i psychologicznego wymiaru naszej osobowości.
W tym momencie życia Eliasza zbiegły się wszystkie te czynniki. Prorok Eliasz rzeczywiście był w stanie fizycznego wyczerpania. Przygniatało go psychologiczne napięcie, któremu wcześniej podlegał
- tak bardzo, że już nie widział sytuacji we właściwym świetle.
Zjeść i odpocząć
Warto zauważyć, że Bóg zaczął proces uzdrawiania Eliasza od pokrzepienia fizycznego. Czytamy w Słowie Bożym, że dał mu jeść i zapewnił mu odpoczynek.
„Po czym położył się pod jednym z janowców i zasnął. A oto anioł, trącając go, powiedział mu: «Wstań, jedz!». Eliasz spojrzał, a oto przy jego głowie podpłomyk i dzban z wodą. Zjadł więc i wypił, i znów się położył. Ponownie anioł Pański wrócił i trącając go, powiedział: «Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga». Powstawszy zatem, zjadł i wypił. Następnie umocniony tym pożywieniem szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb" (1 Kri 19, 5-8).
Kiedy jesteśmy zalęknieni i wszystko widzimy w czarnych barwach, wtedy często pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić, jest wyspać się, najeść i dobrze odpocząć. Chodzi o przywrócenie równowagi w życiu: zaczerpnąć powietrza, wykonać kilka ćwiczeń, zapewnić sobie dostatecznie wiele snu, przyjrzeć się stosowanej diecie itd.
Podobno pewna siostra powiedziała kiedyś św. Teresie z Awili: „Matko, jedna z naszych sióstr ma wizje, co mamy robić?". Wtedy św. Teresa odparła z właściwą sobie równowagą i poczuciem humoru: „Zakończcie jej post, dajcie jej smacznego kurczaka.
a jeśli nadal będzie miała wizje, to przyprowadźcie ją do mnie".
W przypadku depresji najpierw należy przyjrzeć się stronie fizycznej i równowadze w życiu; od tego powinniśmy zaczynać, jeśli cierpimy na depresję albo mamy jakiś problem emocjonalny. To nie musi być główna przyczyna naszych problemów, ale od tego trzeba zacząć. Niewykluczone, że u źródeł naszego depresyjnego stanu kryje się brak snu, niewłaściwe odżywianie i zaburzenie równowagi w trybie życia.
Musimy odprężyć się i zapewnić sobie wystarczająco dużo odpoczynku, gdyż bez tego sami sobie stworzymy trudności. Istnieją okresy, kiedy musimy zużywać znaczne ilości energii fizycznej i psychicznej, i jeśli nie przeznaczymy odpowiednio wiele czasu na odpoczynek, to grozi nam utrata równowagi i wyczerpanie w bezproduktywnych wysiłkach.
Aby to dobrze zobrazować, Gene A. Getz opowiada taką historię: „Dwaj ludzie podjęli podróż przez Biegun Północny z dwiema sforami psów. Pierwszy postanowił robić postój i dawać odpoczynek psom raz w tygodniu; drugi przeciwnie, zdecydował się podróżować jednym ciągiem.
Po pierwszym tygodniu pierwszy z nich zatrzymał się zgodnie z planem i zapewnił swoim psom całodzienny odpoczynek. Drugi kontynuował drogę. Pod koniec drugiego tygodnia podróżnik, który dał odpocząć zwierzętom, prawie dogonił drugiego. Ale siódmego dnia on i jego psy ponownie zrobili sobie postój na odpoczynek.
Pod koniec trzeciego tygodnia pierwszy podróżnik prześcignął tego, który się nie zatrzymywał, i pierwszy dotarł do celu.
Potrzeba odpoczynku jest jednym z fizycznych, psychologicznych i duchowych praw nadanych przez Boga. Doświadczenie to potwierdza'"'^
Wyrażaj swoje uczucia
Innym sposobem obranym przez Boga, żeby wydobyć Eliasza z depresji, było nakłonienie go do wyrażenia swoich emocji, rozczarowań i swojego cierpienia. Bóg pozwolił, żeby Eliasz wybuchł, i nie osądzał jego uczuć.
Kiedy ktoś jest przygnębiony depresją, nie mówmy mu: „Nie myśl o tym, czas wszystko uleczy, miej pozytywne nastawienie", , bo zamiast pomóc mu w wyzdrowieniu, tłumimy lub ukrywamy problem.
Co robi Bóg z Eliaszem? „Co ty tu robisz, Eliaszu?". I oto Eliasz wybucha żalem, cierpieniem i rozczarowaniem: „Żarliwością zapłonąłem o Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze, a Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie" (1 Kri 19, 9-10).
„Wszyscy zostawili mnie samego", „wszyscy są przeciwko mnie" - takie myśli często nasuwają się osobom w depresji.
G.A. Gertz, Sous pression, Nimes, s. 145.
Kiedy jesteśmy zdeprymowani, potrzebujemy kogoś, kto wysłucha nas bez osądzania. Często jest to bardzo ważne i niezbędne dla uzdrowienia. Podczas depresji potrzeba nam podzielenia się swoimi uczuciami otwarcie i szczerze. Nie chcemy zostać osądzeni i odrzuceni - chcemy tylko zostać wysłuchani.
Kiedy wiemy, że jesteśmy akceptowani przez kogoś, komu ufamy, ta świadomość często rozprasza uczucia lęku i depresji. Potrzebujemy jednak kogoś, kto nie tylko nas wysłucha, lecz także zareaguje z miłością, dobrocią i zrozumieniem. Eliasz tego doświadczył dzięki swojej więzi z Bogiem. Bóg najpierw okazał mu, że go akceptuje, a potem dał mu rozwiązania.
W depresji Eliasza - podobnie jak w większości przypadków depresji - zadziwiające jest to, że na dnie osoby zawsze kryje się gniew i agresja. Na zewnątrz człowiek wydaje się łagodny, dobry i panujący nad sobą, ale możemy mieć pewność, że w jego wnętrzu tli się bunt.
Ludzie dotknięci depresją rzadko uznają, że mają w sobie agresję i gniew. Mówią na przykład: „Ludzie mnie nie rozumieją. Nic mi się nie chce, mam ochotę tylko na sen. Chciałbym umrzeć".
Ludzie ci, jeśli im w tym nie pomożemy, często nie są w stanie sobie uświadomić swojego gniewu i agresywności.
Większość ludzi dotkniętych depresją skrywa w sobie potężną dawkę gniewu, do którego się nie przyznają. Boją się z nim zmierzyć, ale kiedy już go uznają
i zaczną go sobie uświadamiać, są na drodze do wyzdrowienia. Takie osoby często potrzebują pojednania z kimś. Potrzebują także zaakceptowania swoich ograniczeń i rzeczywistości kondycji człowieczej''^.
Zaakceptować rzeczywistość taką, jaką ona jest, a przy tym nie popaść w bierność, zniechęcenie łub bunt - oto pierwszy akt pokory, stawiający nas na drodze do uzdrowienia.
Czyni z niego ojca
Bóg czyni jeszcze coś innego, żeby uzdrowić proroka Eliasza: daje mu nowy apostolat i prosi, by stał się ojcem i przyjacielem dla młodego ucznia. Mówi mu: „Idź, wracaj swoją drogą ku pustyni Damaszku. A kiedy tam przybędziesz, namaścisz Chazaela na króla Aramu. Później namaścisz Jehu, syna Nimsziego, na króla Izraela. A wreszcie Elizeusza [...] namaścisz na proroka po tobie" (1 Kri 19, 15-16).
Kiedy osoby, które wydawały się silne i jakby zbyt idealnie zrównoważone, popadną w depresję, można sądzić, że ich poczucie bezpieczeństwa rozpadło się na kawałki, bo już nie są w stanie ukryć swojej kruchości za maską. W głębi człowieka istnieje lęk przed słabością i niezgoda na swoje ograniczenia, skrywane za potrzebą wzbudzania podziwu i przewyższania innych. Karen Horney tak to tłumaczy: Podkreślałam wcześniej poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewniają danej osobie dążenia neurotyczne. Musi wystarczyć ich wyliczenie i pobieżne zestawienie ich głównych cech. Są to: neurotyczna potrzeba miłości i aprobaty; neurotyczna potrzeba władzy; neurotyczna potrzeba panowania nad sobą i innymi; neurotyczna potrzeba bycia podziwianym; neurotyczna chęć osiągnięcia sukcesu w życiu; neurotyczna potrzeba samowystarczalności i niezależności; neurotyczna potrzeba doskonałości i odporności na wszelkie ataki (Por. K. Horney, Autoanaliza, tłum. A. Gomola, Poznań 2000, s. 45-51).
Depresja Eliasza prowadzi go do odkrycia swoich darów i rozwinięcia innych. Depresja, zwłaszcza gdy przychodzi w czasie kryzysu wieku średniego, często stanowi okazję, żeby dostrzec i zaakceptować swoje ograniczenia. Depresja i wypalenie mogą być dla apostoła okazją do nowego startu, nowego apostolatu, nowej posługi.
Boża terapia depresji Eliasza obejmowała więc i czwarty etap: Bóg dał Eliaszowi towarzysza, przyjaciela i syna duchowego imieniem Elizeusz (por. 1 Kri 19, 12-21). Kiedy Eliasz „zarzucił na niego swój płaszcz", Elizeusz wiedział, że Bóg go powołuje, by stał się duchowym synem i pomocnikiem Eliasza.
Więzi między Eliaszem i Elizeuszem obejmują punkty możliwe do zastosowania w naszym życiu. Każdy człowiek potrzebuje przyjaciół, osób, z którymi może utrzymywać głębsze kontakty niż ze zwykłymi znajomymi. Jest to sposób stworzony przez Boga, aby nam pomóc w zachowaniu równowagi psychologicznej.
Eliasz doznał radości kształtowania swojego następcy, „syna duchowego", Elizeusza. Wyszedł z depresji, stając się płodny, angażując się w nowy apostolat i dając swojego „ducha" komuś młodszemu. Przestał wpatrywać się w przeszłość, aby zaangażować się w przyszłość przez zaufanie młodości.
Podsumowanie
Depresja jest często okazją do odkrycia siebie i wejścia w prawdziwą pokorę. Teresa z Awili napisała: „Bóg jest najwyższą Prawdą, a pokora polega na byciu w prawdzie". Jeśli pokora jest prawdą, to jest także prawdziwym poznaniem siebie, dzięki któremu widzimy równie wyraźnie nasze talenty i zalety jak nasze ubóstwo, ograniczenia i zranienia.
Depresja może nam pomóc stać się pokornymi, gdyż być w prawdzie to akceptować swoje ograniczenia. Być w prawdzie to być tym, czym jesteśmy, i stawać się tym, czym mamy być. Człowiek, który akceptuje swoje błędy, który akceptuje rzeczywistość, który podejmuje ryzyko prawdy - i tym samym doświadcza swojej maleńkości - uzyskuje szansę stania się sobą.
Dla człowieka pełnego pychy - a wszyscy takimi jesteśmy - przeżycie depresji i doświadczenie pustki, biedy, nocy, często jest łaską. Depresja uczy nas, że miłość i sukcesy niekoniecznie idą w parze.
Po depresji i po wyjściu z kryzysu wieku średniego musimy nauczyć się akceptować siebie, kochać swoją maleńkość, znosić swoją słabość i swoje wady. Kiedy lęk i nasze własne ubóstwo staną się odskocznią do zaufania i całkowitego zawierzenia Bogu, wówczas rozpocznie się druga część naszego życia duchowego i apostolskiego. Mamy duże szanse na to, że nasze serce z kamienia przemieni się w serce z ciała właśnie w tym szczególnym okresie naszego życia.
Rozdział ósmy
OD PRAGNIENIA BYCIA KOCHANYM DO RADOŚCI Z KOCHANIA SIEBIE
„Każdy, kto kocha swojego bliźniego, ale nie kocha siebie samego, pokazuje, że jego miłość bliźniego nie jest prawdziwa".
Erich Fromm
ak mówi Pismo Święte, mamy kochać innych tak jak samych siebie i tak, jak kocha nas Bóg. Innymi słowy, istnieje głęboki związek między prawdziwą miłością, jaką żywimy do samych siebie, a miłością, jaką darzymy Boga i innych ludzi. Jeśli nie kochamy siebie, to cierpią na tym wszystkie nasze więzi z innymi.
W eseju zatytułowanym UAcceptation de soi-meme [„Akceptacja samego siebie"] Romano Guardini pisze: „U podstaw wszystkiego tkwi fakt zaakceptowania siebie samego. Trzeba, żebym zgodził się na bycie tym, kim jestem. Zgodził się na posiadanie zalet, które mam. Zgodził się na przeżywanie w swoim wnętrzu ograniczeń, z którymi się zderzam. Ta jasna, odważna akceptacja jest fundamentem całego życia".
Trudno jest zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy, i niewielu ludziom się to udaje. Niektórzy
chrześcijanie uważają, że wiara katolicka naucza, iż wskutek grzechu pierworodnego człowieczeństwo jest nie tylko zranione, ale dogłębnie złe. Skutki tej błędnej koncepcji często odciskają piętno na naszym życiu. Tacy ludzie nienawidzą życia, ponieważ nienawidzą samych siebie.
Źródło gniewu
Ktoś, kto nie kocha siebie, jest często człowiekiem pełnym lęku. Taka osoba bywa nieraz agresywna i choleryczna, gdyż boi się kochać i być kochaną. Nie zapominajmy, że jedną z najczęstszych przyczyn agresywności czy gniewu jest lęk, zwłaszcza lęk przed odrzuceniem.
Człowiek, który nie kocha siebie i nie czuje się kochany, jest także zaborczy, arogancki czy nawet uzależniony. Nasze niewłaściwe oczekiwania predysponują do wewnętrznego gniewu lub okazywanej na zewnątrz agresji. Ktoś, komu zabrakło miłości, chciałby, żeby świat był doskonały, a ludzie pozbawieni wad. Jeśli ktoś z otoczenia go rozczarowuje, mówi sobie: „Wiedziałem. Na tym świecie nikomu nie można zaufać".
Ludzie tego typu, którym zabrakło miłości i którzy nie kochają siebie, mogą reagować w sposób przeciwny niż człowiek uzależniony. Taki człowiek jawi się jako osoba silna, która odpowie na wszystkie pytania, sprawiająca wrażenie bardzo pewnej siebie. Jest ponad innymi i wypruwa z siebie żyły, chcąc pomagać
innym, pochylając się nad ich biedą'". Czuje potrzebę, żeby uchodzić za osobę wielkoduszną i oddaną, ale brak jej wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa. Taka osoba nie kocha siebie, ale czuje potrzebę pomagania innym. Inni stają się dla niej potrzebą i środkiem służącym do tego, żeby poczuć się kimś.
Świetnie to ujęła Franęoise Dolto: „Jeśli ten, kto był miłosierny, zachowa w sobie jakieś wymaganie względem tego, któremu kiedyś pomógł, jeśli spodziewa się od niego wdzięczności, to udowadnia, że chciał go sobie kupić, a zatem nie był miłosierny.
Ileż to razy słyszymy, że ludzie przekonani o swoim miłosierdziu czy ofiarowanym darze wyrzucają potem innym brak wdzięczności: «Jak pomyślę o całym moim poświęceniu dla ciebie... a ty mnie teraz zostawiasz*. «Jak pomyślę o wszystkim, co zrobiłam dla tego człowieka, a on mnie teraz opuszcza*. Ten, kto tak myśli, nigdy nie był prawdziwie miłosierny. W swoich aktach miłosierdzia szukał siebie".
„w naszej kulturze niewielu ludzi ma odwagę być sobą. Większość odgrywa role, gra, przybiera maski lub buduje fasady. [...] Jedną z funkcji roli czy maski jest ukrycie przed sobą tych aspektów osobowości, które są zbyt bolesne lub przerażające, by stawić im czoło. Osoba z maską uśmiechu nie chce poczuć smutku, który jest poza jej polem widzenia. [...] Często rolą, jaką przyjmują ludzie, jest rola «niosącego pomoc». Pomagający to taka osoba, która jest charakterologicznie ustrukturowana, aby «być dla innych», czyli reagować na ich potrzeby, nawet gdy dzieje się to kosztem własnym. [...] Struktura ciała osoby «niosącej pomoc» również jest dość sztywna. Nie może ona pozwolić sobie na upadek, ponieważ inni są od niej zależni. Sztywno trzyma więc ramiona, by udźwignąć ciężar problemów innych ludzi. Jedną z charakterystycznych cech tego typu osobowości jest niemożność proszenia o pomoc, ponieważ oznacza to bycie słabym i potrzebującym. Pomagający nie płacze łatwo" (A. Lowen, Lęk przed życiem, tłum. A. Świtalska, Koszalin 2010, s. 83, 85 i 86-87).
Spodziewa się odrzucenia
Osoba, która nie akceptuje siebie, nie kocha siebie i nie czuje się kochana, na zewnątrz wydaje się podporządkowana albo bardzo silna i agresywna. Stare powiedzenie mówi, że najbardziej rozzłoszczonym człowiekiem na świecie jest w rzeczywistości człowiek najbardziej przerażony. Sądzę, że jest to bardzo prawdziwe.
Bardzo często ktoś, kto zawsze chce mieć rację i kto swobodnie wyraża swoje zgorszenie, gniew i agresję, w głębi siebie cierpi z powodu braku poczucia bezpieczeństwa i z powodu przerażenia. Taki człowiek nie ufa innym, bo nie ma zaufania do samego siebie. Zawsze z góry zakłada, że inni są hipokrytami i że nie zostanie naprawdę zaakceptowany.
Człowiek, który nie kocha siebie, spodziewa się odrzucenia. Nieufny, czujny, jest bardzo uwrażliwiony na negatywne stwierdzenia - rzeczywiste lub będące wytworem wyobraźni. Szykuje się do ataku na kogoś innego, bo sądzi, że ten drugi z pewnością go zaatakuje.
Taki człowiek czuje się bardzo skrępowany gestami czułości. Jest skłonny dopatrywać się w nich konotacji seksualnej. Ponieważ potrzebuje miłości i nie ośmiela się wierzyć, że miłość jest możliwa, z góry ją odrzuca.
Substytuty miłości
Ogólnie można stwierdzić, że kiedy ktoś nie kocha siebie i nie czuje się kochany, to różne rzeczy i wydarzenia nabierają w jego życiu ogromnej wagi. Takimi rzeczami może być dominacja, przyjemność, posiadanie, praca, wpływ na innych, poważanie i całe mnóstwo innych substytutów^"*.
Walcząc z brakiem poczucia bezpieczeństwa, człowiek, który nie kocha siebie, buduje swój wyidealizowany obraz. Alfred Adler mawiał, że usiłujemy czuć się nadrzędni w odpowiedzi na poczucie niższości. Pojęcie „wyidealizowanego obrazu" najlepiej moim zdaniem zdefiniowała Karen Horney: „Jeśli w centrum zainteresowania [neurotyka] znajduje się rzeczywiste «ja», które w porównaniu z «ja» wyidealizowanym budzi pogardę i niechęć jednostki, na pierwszy plan wysunie się krytycyzm i skłonność do poniżania siebie. Jako że obraz własnego «ja» odarty z wszelkich pozytywnych cech jest równie odległy od rzeczywistości jak wyidealizowany obraz własnej
„z powodu braku miłości pozornie wypełnione życie niektórych ludzi jest puste. Zwierza się z tego wielu księży w okolicach czterdziestki. Byli przeciążeni pracą, nadaktywni, i nagle, pozostawieni sami sobie, tracą równowagę. Co się stało? Osiągnęli dojrzałość prowadząc działanie, którego stali się panami, i nie dopuścili do tego, by owo działanie wypływało z najgłębszych źródeł miłości. Są świetnymi organizatorami, ale mają zimne serce, a ich myśli brakuje głębi. Nie odnawiają swojej osobistej miłości. Inny ksiądz uchodzi za najbardziej znaczącą osobowość w grupie, do której należy. Wszystko mu się udaje. Kiedy jednak pozwoli sobie na prywatne zwierzenia, wówczas jawi się jako ktoś, kto szukał potwierdzenia na wszystkie strony tylko po to, żeby ukryć strach przed samym sobą. Odgrywa rolę, której inni od niego oczekują, i odgrywa ją bardzo dobrze. W rzeczywistości jego działanie nie wypływa z jego jestestwa" (J. Laplace, Le Pretre, s. 119).
osoby, można by go nie bez słuszności nazwać obrazem zrodzonym z pogardy do siebie. Jeśli wreszcie neurotyk koncentruje się na różnicy między obrazem wyidealizowanym a «ja» rzeczywistym, to jedynym, czego jest świadom [...], są bezustanne próby przerzucenia mostu między tymi dwoma stanami i ciągłe zmuszanie siebie do perfekcji'"".
Jak twierdzi Karen Horney, można wyróżnić trzy niezdrowe cechy wysiłku mającego na celu wytworzenie wyidealizowanego obrazu: 1) nienasyconą ambicję; 2) perfekcjonizm; 3) stłumioną agresywność.
Nienasycona ambicja często skłania do wytyczenia sobie niedosiężnych celów. Nie wystarczy dobrze coś wykonać; trzeba być najlepszym lub największym, i to za wszelką cenę. Człowiek szybko się męczy, bo nieustannie żyje pod presją. Musi być doskonały.
K. Horney, Nasze wewnętrzne konflikty, s. 100. AIexandre de Willebois w książce La Societe sans pere [„Społeczeństwo bez ojca"] objaśnia, co dzieje się z dziećmi, które nie miały dzieciństwa i które zmuszono do przedwczesnego wejścia w dorosłość:
„Dziecko, któremu stale przedstawiano okaleczony obraz siebie, dziecko, któremu zbyt wcześnie narzucono jakąś rolę, od którego oczekuje się wyników przekraczających jego możliwości, dziecko zmuszane do przedwczesnego wejścia w dorosłość - takie dziecko może być przytłoczone poczuciem niższości i może w sobie rozwinąć nieuświadomioną nienawiść do siebie. Aby dodać sobie wartości, może się zdarzyć, że takie dziecko zechce uwolnić się od swojego rzeczywistego «ja» i w późniejszym życiu spróbuje się potwierdzić za pomocą jakiejś zapożyczonej osobowości. Jest to fasada, oparta na spektakularnej pseudo-osobowości, za pomocą której usiłuje wymusić podziw na otoczeniu. Jest to rozwiązanie narcystyczne, szukanie chwały".
Brak miłości kryje się pod fałszywą pewnością. Karen Horney opisuje ukrytą w takim człowieku zranioną osobowość w następujących słowach: „Chce kontrolować zarówno innych, jak i siebie. Chce sam wszystko inicjować lub akceptować. [Wykazuje] niezdolność do zawierania jakichkolwiek związków partnerskich opartych na zasadzie równości. [Tacy ludzie muszą] być przywódcami, gdyż inaczej czują się zupełnie zagubieni, zależni i bezradni" (K. Horney, Neurotyczna osobowość naszych czasów, s. 143 i 149).
bo W istocie dąży do osiągnięcia doskonałości. Rodzi to w nim jednak wielką agresję. Skoro bowiem nie jest w stanie przystosować się do wyidealizowanego obrazu i już nie może za to obwiniać rzeczywistego „ja", które stłumił, zwraca się przeciwko swojemu otoczeniu, oskarżając je o to, że jest ono przeszkodą dla jego perfekcjonistycznego i dominującego planu; ma o to do niego pretensje i w miarę możności stara się je upokarzać, przedstawiając się jako niewinna ofiara.
Dzieciom, które nie otrzymują od rodziców miłości ani czułości, ogromnie trudno jest zyskać zaufanie do samych siebie. Wynika z tego nadmierna potrzeba szacunku do siebie. Karen Horney podkreśla, że ta potrzeba uzewnętrznia się wówczas na cztery sposoby:
„Neurotyczna potrzeba mocy". Dążenie do panowania nad innymi dla samego panowania. Człowiek dąży do dominacji albo za pomocą inteligencji, albo służby, albo wolą i pozorną siłą.
„Potrzeba społecznego szacunku i prestiżu". Człowiek robi wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę i być akceptowany. Innych ocenia według ich skuteczności i zdolności do zyskania szacunku otoczenia.
„Potrzeba bycia szanowanym dla siebie". Ludzie, którzy w dzieciństwie nie doznali miłości i czułości, często kompensują ten brak, budując wyidealizowany obraz siebie, karmiony podziwem innych.
„Potrzeba osobistego sukcesu". Żal do rodziców, a zwłaszcza do ojca wzbudził w tych ludziach „potrzebę przewyższania innych". Chcą być najlepsi we wszystkim, co podejmują, ale bardzo im trudno nawiązać trwałą więź bliskości z jedną osobą.
Człowiek, który nie kocha siebie, nie oczekuje od innych przyjaźni czy miłości. Ponieważ wątpi we własną wartość, czuje się zagrożony przez innych i staje się rywalem. Kiedy inni są zbyt wysoko cenieni, czuje się zagrożony. Negatywne postrzeganie samego siebie stanowi potężną barierę, która nie pozwala mu zbliżyć się do innych w pozytywny sposób i nie pozwala ich kochać.
Więzi z innymi są chwiejne z powodu jego słabej osobowości i braku ufności we własną wartość. Taka osoba poczuje się dobrze dopiero wtedy, gdy zdominuje innych i pokieruje nimi, gdyż jej zdaniem potrzebują oni jej pomocy i rad, ponieważ są słabi.
Bardzo rzadko się zdarza, że dobrze kochamy. Kochać to bowiem wyjść poza siebie, żeby zaufać Bogu i zaufać innym. Wszyscy odczuwamy pokusę, żeby zamknąć się w swojej samotności. Dąsy i złość naszych dzieci wyraźnie odsłaniają tę subtelną pychę, tę szatańską skłonność, jakże dobrze znaną ludziom: „Nigdy się nie poniżę. Nigdy nikogo o nic nie poproszę. Raczej umrzeć niż przeprosić" - mówi sobie czasem dziecko, które tkwi w swoim kącie, podczas gdy cała rodzina woła je serdecznie, żeby wróciło do kręgu, w którym panuje bliskość i radość.
To jest właśnie nasza pokusa: przestać kochać, zamknąć się w swojej arogancji i samotności; mieć pretensje do ludzi, którzy już nas nie potrzebują i uważać się za niezbędnych. Zamiast być szczęśliwymi i służyć bez oczekiwania nagrody, dąsamy się w swoim kącie, nazywając siebie „biednymi ofiarami, których nikt nie rozumie". Tak jak nadąsane dziecko, chcemy
zaszyć się w kącie, w samotności, tam, gdzie zostawią nas w spokoju, gdzie w końcu przestaniemy cierpieć, gdzie schronimy się w pysze, w myśleniu, że już nikomu nie uda się nas dotknąć, bo jesteśmy sami, w swojej wieży z kości słoniowej.
To jest piekło
Czy jednak pomyśleliśmy, że to właśnie jest piekło? To zaczyna się tu, na ziemi: poradzić sobie samemu, nie zgodzić się na bezinteresowne wyjście ku drugiemu, zatracić zamiłowanie do obdarzania zaufaniem, uwierzyć, że człowiek nigdy się nie zmieni, skoro raz nas zawiódł. To jest piekło: zostać samemu z przekonaniem, że lepiej cieszyć się tą szatańską samotnością niż wyznać, że potrzebujemy innych. To jest piekło: wieczna samotność. To jest piekło: zatracić zamiłowanie do miłowania, żeby już więcej nie cierpieć, i woleć raczej cierpieć w samotności niż cieszyć się radością innych, uniżając się. To jest piekło: woleć raczej pozostać silnym i niezależnym, i cierpieć z tego powodu, niż zaakceptować z radością bycie słabym, podatnym na zranienie i zależnym.
Odciąć się od innych
Boimy się kochać. Źle kochamy. Chcemy posiadać drugiego człowieka tylko dla siebie. Chcemy uczyć drugiego, robić coś dla drugiego, ale dla siebie, po swojemu. A jeśli drugi stawia opór, osądzamy go i za -
mykamy się w sobie. „Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem. To niewdzięcznik". Wszyscy przeżywamy nieustanną pokusę samowystarczalności, odcięcia się od pewnej komunii z innymi i z Bogiem.
To jest pycha. Nie ma nic gorszego niż pycha „bezinteresownej" osoby, która staje na głowie dla innych - bo w tych innych powstanie poczucie winy, jeśli się od niej oderwą. „Po tym wszystkim, co dla was zrobiłam" - mówi taki ktoś innym, żeby dać im odczuć, jak bardzo są winni, zamierzając odejść od całego dobra, jakie chciałaby jeszcze im wyświadczyć.
Aby prawdziwie kochać, nie można być zaborczym i władczym. Aby prawdziwie kochać tak, jak kocha Bóg, musimy stać się pokorni. Być pokornym to mówić innym jak Jezus Samarytance: „Daj mi pić, potrzebuję cię". Jednakże dla pychy czymś strasznym jest zaakceptować, że potrzebujemy innych, otworzyć się na innych. Instynkt mocy bywa niekiedy wzmacniany poczuciem, że daliśmy coś innym. Powiedzieć: „Daj mi pić, potrzebuję cię", to zaakceptować, że potrzebujemy pomocy kogoś innego, a to jest upokarzające dla naszej pychy. Ale to jest właśnie prawdziwa miłość.
Celem ludzkiego życia jest nauczyć się kochać: kochać samego siebie, kochać innych i pozwolić, żeby inni nas kochali. Bardzo rzadko jednak się zdarza, że ktoś umie kochać. Ileż egoizmu kryje się pod pozorami miłości! Ileż osób interesuje się innymi, bo nie może stawić czoła samym sobie? Bywa to nazywane neurotyczną wielkodusznością lub bezinteresownością.
Przyjrzyjmy się samym sobie! Mówimy, że zajmujemy się innymi, ale być może potrzebujemy tego, aby żyć? Nasz apostolat podnosi naszą wartość. Stale mówimy, że inni nas potrzebują. Ale być może to my potrzebujemy tego, żeby inni nas potrzebowali. Chcemy przywiązać innych miłością, którą w swoim mniemaniu koniecznie chcemy im dać. Czy naprawdę kochamy?
Mówimy, że „tę osobę chcemy ocalić, chcemy się dla niej poświęcić, zgadzamy się umrzeć, zniknąć dla jej zbawienia. Czyżbyśmy nie byli bezinteresowni?". Tak, być może chcemy jej pomóc, ale pod warunkiem, że to my ją ukształtujemy, że to my ją ocalimy. Czy jednak gdyby poszła do kogoś innego, gdyby się od nas oderwała, gdyby pomagał jej ktoś inny, czy cieszylibyśmy się tak samo? Nadmierna uwaga, jaką wydajemy się darzyć innych, w gruncie rzeczy jest tylko daremną próbą ukrycia i zrekompensowania porażki, jaką ponieśliśmy, zajmując się sobą. Wydaje nam się, że kochamy innych, że służymy innym, ale znajdujemy poczucie bezpieczeństwa we władzy, jaką pełnimy wobec innych, pod pozorami dobroci, jaką chcielibyśmy ich obdarowywać. „Daj mi ludzi, którym będę pomagać, daj mi dobro, które będę robić, bo bez tego będę doświadczać lęku". Próbujemy kochać innych, żeby zapomnieć, że nie kochamy siebie.
Wspólnota dominujących, zdominowanych
Trudno jest kochać i kochać siebie. Osoba, która zawsze chce coś udowodnić i udowodnić sobie, że jest
godna miłości, to często osoba, która nie miała prawdziwego dzieciństwa, która uciekała w aktywność i pozory, żeby zyskać szacunek i miłość innych. Przez całe życie - o ile nie nastąpi uzdrowienie - dąży do władzy i dominacji.
Kiedy jakiś mężczyzna lub jakaś kobieta nie chce uznać swoich zranień, czasem ukrywa się pod pozorami cnoty. Jeśli ktoś tzw. uduchowiony neguje swoje rzeczywiste uczucia i cząstkę dziecięctwa, którą nosi w sobie, usiłuje czasem poświęcać się jakiejś sprawie społecznej czy religijnej, dominując nad innymi.
Adrian Van Kaam wyjaśnia, co mogłoby się zdarzyć we wspólnocie zakonnej złożonej z niedojrzałych osób, uchodzących za silne i doskonałe: „Jeśli boję się zmierzyć ze swoją lękliwością i jeśli skłonności neurotyczne wpływają na moje dążenie do doskonałości religijnej, być może będę się ubiegać o władzę w organizacji religijnej, której jestem członkiem, niezależnie od tego, czy jestem świeckim, księdzem czy zakonnikiem. Będę wtedy żarliwie pragnąć władzy dla niej samej, a nie po to, żeby służyć wspólnocie zakonnej czy wspólnocie wiary. Ponadto na moim osobistym życiu duchowym odciśnie piętno moje zamiłowanie do władzy. Poświęcę się sprawie religijnej, jeśli to umocni moje panowanie nad sobą i nad innymi.
Będę zwracał baczną uwagę na naturę mojej działalności religijnej. Pod rozmaitymi pretekstami będę unikał wszelkiej pracy, która nie zapewniłaby mi zwiększenia władzy i prestiżu. Wszystko musi być jasne, dobrze zorganizowane, pewne. W innym razie czuję lęk, bo panowanie nad moim światem jest dla
mnie jedynym sposobem uczynienia z niego miejsca, w którym mogę żyć całkiem bezpiecznie.
Wierzący neurotyk równie często odczuwa pokusę otaczania się osobami myślącymi tak samo jak on. Jego «religijna» miłość do ludzi istnieje więc tylko wtedy, gdy mogą oni zaspokoić w nim potrzebę bycia podziwianym, pragnienie bycia kochanym i jeśli otaczają go czcią, uważając go za mędrca, świętego, człowieka zrównoważonego i wyrozumiałego.
Ten symptom neurozy pod pozorem doskonałości i równowagi może sprawić, że taki człowiek otoczy się rodzinami i przyjaciółmi, którzy również kierują się potrzebą podziwiania, kochania księdza, zakonnika czy świeckiego apostoła. Jeśli ta neurotyczna skłonność rozciąga się na całą grupę, wspólnota się zdegraduje, zamknie w sobie i przerodzi się w towarzystwo wzajemnej adoracji".
Uzdrowienie byłoby możliwe, gdyby taka osoba uznała, że pod jej skłonnościami kryje się brak miłości, ale zbyt często tacy ludzie nie chcą się przyglądać przeżywanym przez siebie emocjonalnym zranieniom; stale napawa ich to lękiem"*. A jeśli ktoś
*^ Nie mamy tu miejsca na rozwijanie zagadnienia kryteriów przyjmowania kandydatów do życia zakonnego i do kapłaństwa. Podamy jednak kilka punktów odniesienia.
Jack Dominian w książce Cykle afirmacji ludzkich stwierdza: „Przede wszystkim istnieje problem przystępowania nowych kandydatów do życia zakonnego. Wydaje mi się istotne, aby życie zakonne nie stało się niebem dla tych, którzy boją się doświadczyć swego ciała. Chcę przez to powiedzieć, że do życia zakonnego nie powinno się przyjmować kobiet i mężczyzn, którzy wyobcowali się ze swego ciała jako środka doświadczania uczuć związanych z płcią, gniewu czy przywiązania. Wydaje mi się, że praktyka badania kandydatów, w której podkreśla się ich społeczne i intelektualne aspekty, a pomija ich fizyczną i emocjonalną dojrzałość, czyni bardzo złą przysługę ideałom życia zakonnego [...] W przeszłości
zaproponuje im jakąkolwiek terapię, wpadają we wściekłość, następuje wybuch agresji, który niemal uniemożliwia zmierzanie ku wyzwoleniu.
Kochać siebie, żeby kochać
Aby kochać, musimy akceptować siebie, zaś aby akceptować siebie, musimy zrozumieć, że jesteśmy takimi samymi ludźmi jak inni.
dręczyły nas dwie głównie obawy. Po pierwsze, że wyłączność w stosunkach będzie prowadziła do homoseksualizmu. Sądzę, że jeśli ktoś ma skłonności homoseksualne i chce to wyrażać w jawnie seksualny fizyczny sposób, nie ma dla niego miejsca w życiu zakonnym. Tego jednak rodzaju obawy szkodziły możliwościom przytłaczającej większości ludzi, którzy są doskonale zdolni do bardzo bliskiego przywiązania bez narażania swej seksualnej integralności. [...] Osoby zakonne zdecydowały się na niewyrażanie [swej płciowości] w sposób fizyczny w małżeństwie ani w stosunkach homoseksualnych. Na tym polega ślub czystości. Czystość nie oznacza jednak zaprzeczenia swej seksualności" (s. 53-54). Marcel Eck w książce Sacerdoce et sexualite stwierdza, że czystość jest możliwa i powtarza, że w życiu kapłańskim czy zakonnym nie ma miejsca na fizyczny wyraz hetero- czy homoseksualnej płciowości; utrzymuje natomiast, że przyznanie się przed samym sobą do zaburzonej czy zboczonej skłonności emocjonalnej czy seksualnej jest zdrowsze od skłonności stłumionej, ukrywanej pod „racjonalizacją": „Nie jest to bezwzględną regułą, ale uświadomienie sobie zboczonej skłonności często bywa lepsze od niewiedzy. Łatwiej walczyć ze skłonnością uznaną niż ze skłonnością stłumioną". Tenże autor stwierdza, że często najbardziej niebezpieczni są ci, którzy ukrywają się pod fałszywą siłą i często wydają nieprzejednane osądy na temat innych: „Są jednostki, które często trudno jest wykryć, a które lepiej byłoby usunąć z zakonu. Są nieliczne, ale niebezpieczne. Na pierwszy rzut oka nie wydają się homoseksualistami, czasem nawet sami nie wiedzą, że są homoseksualni, i nigdy nie martwią się swoją orientacją emocjonalną. Prezentują się jako ludzie silni, lubiący tylko to, co wydaje im się potężne, gardzą tym, co kobiece, uznając to za symbol słabości; często są to urodzeni organizatorzy, ale dominujący. Początkowo nie wydają się ani paranoikami, ani homoseksualistami, ale są i jednym, i drugim. W ich życiu może się to ujawnić późno, w woli mocy, w charakterze aspołecznym, w niesubordynacji, którą niektórzy nazwaliby dzisiaj duchem kontestacji. Freud nie mylił się, kiedy ustalił - być może w nazbyt systematyczny sposób - związki między paranoją a homoseksualizmem".
Akceptacja siebie jest pierwszą oznaką spokojnej i uporządkowanej miłości do siebie samego. Obierając ją za punkt wyjścia, można zaakceptować i ostatecznie pokochać bliźniego. Nigdy nie uda nam się miłosiernie wybaczyć cudzych błędów, jeśli nie potrafimy tolerować własnych. I przeciwnie, kiedy zaakceptujemy swoje błędy, łatwiej nam będzie tolerować wszystkie niedoskonałości bliźniego. Dopóki nie zaakceptujemy samych siebie, nie będziemy przynosić duchowych owoców.
Zawsze trzeba zaczynać od miłości do siebie samego. Akceptować drugiego tak, jak akceptujemy siebie - oto podstawowe kryterium wszelkiej miłości do innych. Chrześcijanin, który prawdziwie kocha siebie, umie wówczas wyjść w wolności ku bliźniemu, nie wykorzystując go do rozwiązania własnych nierozwiązanych problemów emocjonalnych.
Któż nigdy nie zetknął się z nietolerancyjną i zaciekłą gorliwością kogoś, kto wewnętrznie jest w stanie represji wobec siebie samego? Nie kocha życia, nie kocha siebie i wydaje mu się, że pomaga innym, przekonując ich, że ziemia jest tylko padołem łez.
Któż głęboko się nie ulitował nad taką zgorzkniałą ofiarnością? Kto zresztą może ocenić gorzki aktywizm człowieka, który żyje, odrzucając samego siebie?
Ewangelia - o czym świadczy etymologia tego słowa - szerzy się jako szczęście, którym apostoł niecierpliwie pragnie się dzielić. Jezus wielokrotnie to pokazywał, opisując między innymi radość gospody
ni, która odnalazła zgubioną monetę i czym prędzej rozgłasza sąsiadkom dobrą nowinę.
Jezus oczyszcza nasze podświadome motywacje i w następstwie tego - jakkolwiek paradoksalne mogłoby się to wydawać - buduje darmowość miłości bliźniego na uporządkowanej miłości, która zaczyna od samego siebie i wyzwala z egoistycznych obsesji. Jeśli bowiem istnieje egoizm szczęścia, który wzbrania się przed dzieleniem, to istnieje również egoizm nieszczęścia, który posługuje się wszystkim, żeby zapomnieć o sobie. Cierpienia niekoniecznie czynią z nas świętych. Prawdziwi święci najpierw szukają miłości, a nie ofiary.
Egoizm a miłość do siebie
To dziwne, jak często mylimy miłość do siebie z egoizmem. A przecież są to dwie różne rzeczy. Erich Fromm zauważa, że egoiści interesują się tylko sobą, nawet kiedy wydają się poświęcać dla innych. Ale kontynuując swoje rozważania dowodzi, że egoizm i miłość do siebie, bynajmniej nie będąc na tym samym poziomie ani nie należąc do tej samej kategorii, są w istocie przeciwstawne. „Prawdziwi egoiści doznają trudności nie tylko w kochaniu, ale nade wszystko w kochaniu samych siebie".
Ojciec Henri Roy prosił czasami nas, młodych, żebyśmy znajdowali wpierw swoje zalety, a dopiero w dalszej kolejności wady. Zupełnie nas to zaskoczy -
ło i mieliśmy trudność ze znalezieniem w sobie jednej zalety. A przecież umielibyśmy znaleźć tysiąc wad!
To prawda, musimy uznać swoje ograniczenia, mieć wyczucie grzechu; koniecznie jednak musimy akceptować siebie, kochać siebie. Najpierw musimy kochać samych siebie, żeby móc kochać innych.
Rzadko można spotkać kogoś, kto prawdziwie kocha siebie w pełnym tego słowa znaczeniu, albo kto nauczył się akceptować siebie takim, jaki jest, bez żalu czy niechęci, ale z prawdziwą dobrocią.
Odrzucenie miłości do samych siebie rozwija w nas nadmierny lęk z powodu ujawnienia naszych słabości i sprawia, że przyjmujemy postawę obronną wobec innych i wobec życia jako takiego. Im niższy poziom osobistego zaufania, tym bardziej sztywniejemy, nosimy maskę odgrywanej przez siebie postaci i stajemy się podejrzliwi, a potem agresywni.
Gdybyśmy kochali siebie
Fromm podkreśla wyborną uwagę Mistrza Eckharta na temat miłości do siebie: „Jeśli kochasz, kochasz wszystkich tak jak siebie. Dopóki będziesz kochał inną osobę mniej niż siebie, dopóty nie uda ci się naprawdę kochać siebie".
Kiedy zaczynamy naprawdę kochać siebie i widzieć wartość swojego stanu pomimo swojej brzydoty i swoich słabości, wówczas jesteśmy wolni, by kochać innych ludzi i traktować ich z miłującą troską. Kiedy posiądziemy prawdziwy szacunek do samych
siebie, przestajemy tkwić na pozycjach obronnych, stale zwracając uwagę na wady innych. Przestajemy chronić swoje ego za tarczą krytyki i agresywności. Przestajemy niepokoić się tym, co inni mogą o nas powiedzieć, gdyż wiemy, kim jesteśmy, i wiemy, że postępujemy najlepiej jak możemy.
To, co mówią inni, niczego nie doda ani nie ujmie temu, czym jesteśmy. Krytyka ze strony innych nas nie zrani, bo wiemy, że przekroczyła myśl jej autorów. Zaczynamy zapominać o sobie i zwracać się ku innym, myśląc o nich i o tym, co ich dotyka. W ten sposób możemy okazać im prawdziwą miłość. Nie musimy już niczego sobie udowadniać. Znamy swoje słabości i możemy się z nich śmiać. Możemy wówczas wychodzić ku innym bez lęku, a także bez paternalizmu i chęci dominacji.
Kilka kroków ku miłości do siebie
Pierwszym krokiem prowadzącym ku miłości do samego siebie jest podjęcie świadomej decyzji, że będę patrzeć na siebie poprzez spojrzenie Boskiego Oblubieńca. Bóg jest Miłością, i Bóg kocha nas indywidualnie.
Drugi krok polega na uznaniu, że większość ludzi nie kocha siebie. W tej dziedzinie nie jesteśmy więc jedyni i nie powinniśmy zniechęcać się czy wpadać w rozpacz.
Trzeci krok ku miłości do siebie to przyjmowanie przebaczenia innych, nauczenie się tego. Znacz
nie łatwiej nam przebaczać niż akceptować to, że nam przebaczono. Łatwiej nam udzielać przebaczenia niż je przyjmować. Piotr zaparł się Jezusa. Paweł z kolei prześladował zmartwychwstałego Chrystusa i usiłował zniszczyć Jego Kościół. Obydwaj, w przeciwieństwie do Judasza, przyjęli Boże przebaczenie i zostali fundamentami Kościoła.
Musimy zaakceptować to, że stajemy się słabi, musimy wykorzystać szansę i nawiązać osobisty kontakt z innymi ludźmi tak, jak czynił to Jezus. Nie bójmy się zdrady. Nigdy nie powinniśmy mówić: „Już nie mogę mu zaufać".
Potrzebujemy przyjęcia miłości, nawet jeśli ta miłość czyni nas podatnymi na zranienie. Nie możemy kochać siebie, jeśli nie pozwolimy, żeby inni nas kochali. Rzadko udaje nam się prawdziwie kochać siebie, chyba że w tej swoistej interakcji z innymi, gdy akceptujemy i jesteśmy akceptowani, przebaczamy i akceptujemy, że nam przebaczono, kochamy i akceptujemy, że jesteśmy kochani. Nikt nie jest samotną wyspą. Jeśli odrzucamy przebaczenie innych, jeśli próbujemy wciąż być sami, staniemy się bezwzględni i nieludzcy.
Jezus bez trudności przyjął pomoc Szymona Cyrenejczyka (Mk 15, 21), ponieważ w swojej Męce nie odgrywał żadnej postaci. Kiedy odrzucamy czyjąś pomoc, czy wiemy, jaki jest głęboki sens naszej odmowy? Być może istnieje w nas postać, która zamierza radzić sobie sama, obywając się bez innych? Jedną z najtrudniejszych do realizacji form prawdziwej mi -
łości do siebie jest przyjmowanie pomocy bliźniego, gdy jesteśmy w potrzebie, i proszenie o tę pomoc.
Być kochanym, aby kochać siebie
Największą potrzebą człowieka jest być akceptowanym, uznanym i kochanym takim, jakim się jest. Aby kochać innych, trzeba kochać siebie, aby zaś rzeczywiście kochać siebie, wpierw trzeba być kochanym bezwarunkowo. Bóg jest odpowiedzią na potrzebę miłości, ale Bóg chce również przechodzić przez ludzi, aby dawać swoją miłość.
Żyjemy w świecie zimnym, osieroconym, poranionym. Tak wiele jest rozbitych rodzin, rodzin z jednym rodzicem, tylu młodych, którzy są rozdarci, poranieni, którzy nie kochają siebie i którzy szukają swojej tożsamości. Młode pokolenie nigdy nie było tak poranione i tak bezbronne jak dzisiaj! Nigdy tak mu nie brakło minimalnego bezpieczeństwa emocjonalnego, niezbędnego dla zwykłej odwagi bycia - rodziny zespolonej w czułości ojca i matki, którzy się wzajemnie kochają.
Jak widzieliśmy, mężczyzna, kobieta i młody człowiek, którzy nie czują się kochani i akceptowani, mają trudność z kochaniem siebie i często usiłują coś sobie udowodnić albo zdominować innych, żeby odnaleźć swoją tożsamość.
Ludzie, a szczególnie dzisiejsi młodzi, na wszelkie sposoby usiłują usprawiedliwić swoje życie. Jeśli nie mieli ojca i matki, którzy akceptowaliby ich takimi,
jakimi są, i utwierdzali w ich jestestwie, ich usprawiedliwienia wynikają głównie z faktu, że gorąco pragną stać się kiedyś godni akceptacji i miłości. Na zewnątrz mogą odnosić sukcesy w interesach, w polityce, a nawet piastować wysokie stanowiska wśród duchowieństwa, a mimo wszystko przeżywać głęboką pustkę i wewnętrzną samotność.
Człowiek zaczyna rzeczywiście żyć, czuć się kimś, kiedy uwierzy w miłość daną w wolności, w miłość, której nie można kupić, która nie zostanie mu odebrana. Oczywiste jest, że w naszym technicznym i uprzemysłowionym społeczeństwie, opartym na wydajności i skuteczności, ludzie są uwarunkowani szukaniem usprawiedliwienia dla siebie w swoich dziełach. Stale trzeba tam udowadniać swoją wartość. W rzeczywistości, kiedy ktoś odnosi wrażenie, że musi udowadniać, iż jest godzien miłości, to dochodzi do wniosku, że nie jest jej godny.
Wiele osób, które nie kochają siebie, zostałoby uzdrowionych, gdyby poświęcały czas na osobistą modlitwę i adorację Najświętszego Sakramentu, gdyby pozwoliły się kochać Bogu. Modlitwa posiada właściwości terapeutyczne, o których nazbyt często zapominamy.
Bóg jednak, aby nas uleczyć, chce również przechodzić przez mężczyzn i kobiety, którzy nas otaczają. Traumą dla wielu młodych jest rodzic - nieznany, odległy lub nieobecny. Wielu młodych często odkrywa na nowo zaufanie i wiarę poprzez dobroć, czułość i akceptację jakiejś osoby wyznającej wiarę chrześcijańską, która ma odwagę dawać miłość nie tylko
swoim dzieciom, ale wszystkim sierotom. Wówczas powoli mogą oni zacząć kochać samych siebie i kochać innych.
„Każdy z nas rodzi się z wieloma możliwościami -mówi Pierre Van Breemen - ale jeśli nie przebudzi nas serdeczność i akceptacja innej osoby, pozostaniemy uśpieni. Tylko kiedy jestem kochany, w tym głębokim znaczeniu całkowitej akceptacji, dopiero wtedy mogę stać się sobą".
Pre-ewangelizacja
Wielu młodych odkryje na nowo Boga i Kościół dzięki pomocy ojców, matek, rodzin, małżeństw i innych młodych chrześcijan, którzy ich zaakceptują i pokochają bezwarunkową miłością. To właśnie nazywam czasem pre-ewangelizacją serca.
Kiedy ktoś odkrywa, że jest kochany bezwarunkowo i bezinteresownie przez inną osobę, wówczas to, co przeżywa w swoim wnętrzu, przerasta możliwości rozumienia. Osoba kochana mogłaby sobie powiedzieć: „To wstrząsające, że on mnie kocha. Ta miłość przemienia moje życie. Czuję, że jestem czyimś dzieckiem. Jego akceptacja i miłość poruszyły moje serce. Nadaje to mojemu życiu nowy sens. Wydaje mi się, że odżywam. Czuję, jakby spadł ze mnie ciężar. To wyzwolenie, które przyjmuję jako dar, nie pochodzi ode mnie, ale pochodzi z tej bezinteresownej miłości". Mogłaby dodać: „Ale ja nic nie zrobiłam, żeby zasłużyć na tę miłość. Dlaczego jestem tak bardzo ko -
chana, skoro tak często byłam niedobra? W ogóle na to nie zasłużyłam!".
Potem, gdyby mogła dalej analizować swoje doświadczenie, z pewnością powiedziałaby: „Mam wrażenie, że mogę kochać samą siebie, bo teraz czuję, że dla kogoś jestem kimś. Mogę kochać siebie i widzę teraz, że moje relacje z innymi mogą się całkowicie zmienić. Już nie ma potrzeby, żebym odgrywała jakąś rolę. Już nie muszę walczyć, żeby coś innym udowodnić. Czuję, że jestem niepowtarzalną osobą. Ta bezinteresowna miłość mnie przemieniła. Zaczynam wierzyć, że możliwe jest odpowiedzieć na miłość. Mogę kochać innych, jednocześnie urzeczywistniając na tym świecie coś, czego nikt za mnie nie zrobi".
Ta rzeczywistość jest prawdziwa na płaszczyźnie psychologicznej, ale również na płaszczyźnie doświadczenia chrześcijańskiego. Aby kochać siebie, wpierw trzeba doświadczyć, że jest się kochanym. Wyzwolenie i urzeczywistnienie w naszym życiu Dobrej Nowiny Ewangelii wiążą się z prawdziwym przekonaniem, że jesteśmy kochani i akceptowani, niezależnie od wszystkiego, co robimy. Św. Jan wyraża to słowami, że Bóg pierwszy nas umiłował, kiedy byliśmy jeszcze grzesznikami.
Dobra Nowina
Ostatecznie człowiek może zacząć kochać samego siebie, uznawać siebie za godnego miłości i mającego prawo istnieć, po prostu dlatego, że ktoś pokochał go
bezinteresownie i realnie, a nie dla jakichś szczególnych powodów.
Kiedy ktoś odkrywa z zachwytem Dobrą Nowinę Ewangelii, to przestaje być bezwzględny i opancerzać się przed swoimi braćmi i siostrami. Jest gotów naprawdę doświadczyć przebaczenia, gdyż odkrył Ojca, który kocha go z czułością.
Ewangelia może przynieść prawdziwe wyzwolenie. Psychoanaliza może uwolnić od pewnych za-blokowań, ale nie może przemienić serca z kamienia w serce z ciała. Bóg może przemienić ludzkie serce. Prawdziwa miłość serca owładniętego czułością Boga może przemienić ludzkie serce.
„Myślę - mówi Jean Yanier - że sam Bóg jako Ojciec może uzdrowić ludzkie serce od wewnątrz, pozwalając mu odkryć, że jest kochane, a więc godne miłości, że ma wartość i że On, Bóg, kocha je takie, jakim jest, z jego systemami obronnymi i z jego biedą. Człowiek nie musi być doskonały, jest Jego umiłowanym dzieckiem. Właśnie wtedy zaczyna być w stanie kochać samego siebie".
MÓJ Ojciec
Tym, co może przemienić ludzkie serce, jest Dobra Nowina - wiemy, że Ojciec nas kocha. „Bóg tak umiłował świat" - mówi św. Jan. Bóg tak umiłował każdą istotę ludzką: biednego, małego, młodego, starego, dziewczynę, chłopca, kobietę, mężczyznę. Tak umiło -
wał! Jak dodaje św. Jan, „nie przyszedł po to, by świat potępić, lecz zbawić".
Dzisiaj czuję się wyszydzony, odrzucony, niekochany, zasługujący na nienawiść. A tymczasem z Dobrej Nowiny dowiaduję się, że kimkolwiek jestem, jestem kimś dla Kogoś. Jestem dzieckiem Ojca.
W Biblii możemy odkryć Miłość Boga do nas. Aby kochać innych, trzeba kochać samych siebie. Jednak aby kochać siebie, wpierw trzeba doświadczyć bezinteresownej miłości Boga i zostać ukochanym przez kogoś innego, takim, jakim się jest.
Rozdział dziewiąty
DŁUGA PODRÓŻ DO POGODY DUCHA
„Tylko ludzie, którzy kochają, pozostają młodzi. Egoiści schną. Tylko ci, którzy kochają, umieją stać się na nowo młodzi".
Michel Bous
Dzieciństwo, dojrzewanie, dorosłość, czas połowy życia, starość, śmierć - to etapy, których chciał Bóg i które mamy zaakceptować i przeżyć. Ominięcie tego czy innego etapu, chęć cofnięcia się, gardzenie etapem właśnie przeżywanym ostatecznie przynosi tylko frustrację, lęk i żal; ponadto przygnębia otaczające mnie osoby. Jestem częścią natury i podlegam jej prawom: prawom narodzin, wzrostu, dojrzałości, śmierci. Natura ma swoje pory, prawa, rytmy, i muszę je respektować.
W miarę jak posuwamy się w latach, życie coraz bardziej prowadzi nas raczej do tego, by „być", niż „mieć" czy „robić". Już nie chodzi o skuteczność, lecz o płodność, a to zupełnie co innego. Jeśli dobrze przeżyliśmy swoje życie, jeśli przebyliśmy kryzys połowy życia, wtedy w trzecim czy w czwartym wieku pozostanie z życia tylko wiara, nadzieja i miłość, ponieważ możemy wtedy mniej „robić" i niebawem będziemy
musieli zostawić na ziemi swoje „mieć". Paul Tournier pisze: „Teraz już nie ocenia się człowieka wedle tego, co zrobił, lecz wedle tego, kim jest"".
Zaakceptować życie
Zanim wejdziemy w trzeci wiek, powinniśmy pogodzić się z samym sobą, zaakceptować życie, zaakceptować swoje życie. Trzeba przestać odgrywać rolę i przejść od serca z kamienia do serca z ciała. Gdy jesteśmy młodzi, marzymy, że kiedyś uda nam się zrobić wszystko, czego jeszcze nie zdołaliśmy zrobić. Im bardziej jednak posuwamy się w latach, tym wyraźniej widzimy rozziew między tym marzeniem a rzeczywistością. I oto dochodzimy do drugiego zakrętu w naszym życiu. Jak mówi Jung, chodzi o „odkrycie wartości własnej osobowości", o „właściwe zrozumienie sensu swego życia osobistego". Chodzi o uwewnętrznienie, o wejście w życie wewnętrzne: „To, co młodzież znalazła i powinna znaleźć na zewnątrz - pisze Jung - dorosły, w południe życia, powinien znaleźć w sobie samym". Aby nasza starość była pogodna i szczęśliwa, powinniśmy wejść w drugi zakręt życia około pięćdziesiątki, a nawet zaraz po czterdziestce. Jung nie sytuuje drugiego zakrętu naszego życia w czasie emerytury, ale w samo południe życia.
„Południe życia - pisze - jest okresem najwyższego rozwoju, kiedy człowiek bez reszty oddaje pracy swe możliwości i chęci. Ale wtedy również rodzi się
P. Tournier, Pod wieczór życia, tłum. K. Olszewska, Warszawa 1980, s. 218.
zmierzch, zaczyna się druga połowa życia... W południe rozpoczyna się powolne zstępowanie rozstrzygające o przemieszaniu wszystkich wartości i wszystkich ideałów poranka'""*.
Akceptacja wędrówki w dół to wielki dramat zakrętu „środka życia"; wielu ludzi przed nim ucieka, gdyż nie chce zrezygnować ani ze złudzenia mocy, ani ze złudzenia swojej rzekomej siły. Pod koniec kryzysu połowy życia czeka nas dokonanie akceptacji i pojednania.
Paul Tournier w książce Pod wieczór życia tak pisze
akceptacji: „Uderzyło mnie, jak wielu ludzi odrzucało rzeczywistość życia i jak ta odmowa podrywała ich zdrowie fizyczne i moralne, a bunt pogłębiał jeszcze ich cierpienia. A przecież akceptacja mogła im ulżyć, a nawet przyczynić się do uzdrowienia chorych. Zaakceptować życie, wiek, ciało, płeć; zaakceptować rodziców, małżonków, dzieci, jakimi są; zaakceptować ciężkie próby, chorobę, kalectwo, żałoby; zaakceptować samego siebie, własny charakter, swoje porażki
błędy"^^
Aby udało nam się zyskać pogodę ducha i pokój na starość, trzeba zacząć zdobywać je wcześniej, a nie opóźniać to, ile tylko się da, udając młodzieńca. Ważne, żeby w połowie życia podjąć refleksję, zatrzymać się, nie bać się życia wewnętrznego, zorganizować sobie życie z myślą o długiej jeszcze przyszłości, zamiast
Cytaty z C. Junga za: P. Tournier, Pod wieczór życia, s. 16. P. Tournier, Pod wieczór życia, s. 188.
rzucać się w wir działalności po to, by zapomnieć
swoich zranieniach i ograniczeniach.
Starcami mającymi w sobie najwięcej dziecięctwa wcale nie są ci niepogodzeni ze starością czy udający młodzieńców, ale ci, którzy odnaleźli serce dziecka, akceptując swoje ograniczenia i swoją skończoność. Żyją wówczas prawdziwą duchowością dziecięctwa, która jest całkowitym przeciwieństwem infantylizmu.
Serca czyste czy serca twarde
Kiedy Jezus mówi: „Błogosławieni czystego serca" (Mt 5, 8), ma na myśli przede wszystkim nie czystość pojmowaną materialnie, ale ową czystość serca, które stało się uległe, serca, które przeszło od zatwardziałości do łagodności, serca, które stało się pokorne
uznało swoje słabości, nie chcąc ich usprawiedliwiać ani negować. Istnieją ludzie, którym na pewno nigdy nie uda się wyjść całkowicie ze swoich wad, ale nie osądzają oni innych i uznają swoje grzechy bez zabójczego poczucia winy. Te osoby nigdy nie grzeszą przeciwko Duchowi Świętemu; zachowują czyste serca. I przeciwnie, są tacy, którzy na zewnątrz wyglądają na doskonałych i czystych, i z pewnością popełnili mniej grzechów niż wielu innych, ale nie akceptują swojej grzeszności, negują swoją słabość w postawie wyższości. Takie osoby mają serce nie czyste, ale twarde, nie są dziećmi w ewangelicznym znaczeniu'".
„Istnieją ludzie, którym próby i spotkania na nic się nie zdały: ich uszy nic nie usłyszały, ich oczy nic nie ujrzały, życie pomarszczyło im twarze, ale ich nie
Aby na nowo nauczyć się kochać i przejść od serca z kamienia do serca z ciała, człowiek musi pójść do szkoły życia, której nic nie zastąpi. Życie stopniowo uczy nas kochać i pozwalać się kochać, życie uczy nas potrzebować innych. Na początku człowiek może sobie wyobrażać, że najwyższa mądrość polega na tym, żeby radzić sobie samemu, by nie musieć się z nikim liczyć; jeśli taki człowiek pozwoli, by życie go uczyło, to pewnego dnia dozna radości, że musiał liczyć się ze wszystkimi. Dostrzeże, że jest biedakiem, przestanie być bezwzględny i odgrywać jakieś role.
Serce z kamienia czy serce z ciała? Wybór należy do nas. Tuż po przekroczeniu pięćdziesiątki jest to zasadniczy wybór w naszym życiu. Tego właśnie przejścia powinniśmy dokonać pod koniec kryzysu wieku średniego. Smutne są spotkania z ludźmi, którzy nigdy nie dokonali tego przejścia; pozostają „twardzi" i sztywni.
W ostatnich latach spotkałem kilka osób, które pozostały więźniami odgrywanych przez siebie postaci: pozornie spokojne, ale sztywne, niby racjonalne, lecz agresywne, albo wewnętrznie nerwowe, puste, wylęknione, ale ukrywające to za pozorem samokontroli. Ludzie umiejący rozprawiać o polityce, o sporcie, o religii, o duszpasterstwie, ale rzadko o sobie! Ludzie często niezdolni prawdziwie odsłonić się przed sobą, ale usatysfakcjonowani, kiedy ktoś odsłoni się przed nimi! Wobec tych osób zawsze czułem się trochę nieswojo, bo wydawało mi się, że życie
przeorało. Nie osiągnęli dojrzałości, nie stali się jak dzieci, pozostali infantylni" (J. Sarano, Ledefide 1'esperance, Paris 1973, s. 20).
i cierpienie, zamiast sprawić, by złagodniały, uczyniło je jeszcze twardszymi. Kryzys wieku średniego nie rozbił ich skorupy. I na próżno szukałem w nich tego dziecka, które chciało żyć i które zrobiłoby z nich łagodnie uśmiechniętych mędrców, przyciągających do siebie serca swoją dobrocią. Mówiłem sobie, że nigdy nie należy tracić nadziei i być może ostatnia próba Bożego chirurga zburzy ich ostatni szaniec, a ich serce z kamienia nagle zmięknie.
Jakże długa bywa droga do pokoju serca -a w gruncie rzeczy wszyscy wiemy, że kluczem do niej jest przebaczenie!
Doskonałość chrześcijańska, jak pisał ojciec Monier, nie polega na tym, żeby nie mieć wad, żeby nie popełniać głupstw. Polega na przebaczeniu. A kiedy przebaczymy, to od razu dostajemy wszystko inne.
„Kiedy zobaczycie, że ktoś dochodzi do prawdziwego przebaczenia, to nawet jeśli grzeszy, możecie być spokojni. Bóg zawsze przebacza tym, którzy przebaczają".
Pojednać się z samym sobą...
Kiedyś trzeba nauczyć się pojednania z samym sobą, dać żyć dziecku w najtajniejszej głębi naszego serca. Warto zauważyć, że ci dorośli, którzy są najzdrowsi, najbardziej zrównoważeni emocjonalnie i przejawiający cechy prawdziwej dojrzałości, to ci, którzy są najbliżej swojego dzieciństwa: nie są zmanierowani, już nie odgrywają żadnych ról, wzbraniają
się przed osądzaniem, szufladkowaniem; są otwarci na doświadczenie, spontaniczni. Wyczuwa się, że przy nich można być sobą i że ich prostota nie jest infantylnym regresem, ale zachwytem nad życiem i tym, co istnieje. Ci ludzie akceptują życie i akceptują siebie takimi, jacy są, nie boją się przyszłości, nie żyją przeszłością, są gotowi do nowego wzrastania, a teraz zgadzają się na swoje starzenie z pewną dozą humoru. Są blisko młodych, jednocześnie pozostając sobą.
Tym, czego wymaga się od nas w połowie życia, jest pokorna akceptacja tego, co życie odsłania nam z nas samych - nie w duchu rezygnacji, ale zawierzenia, i bez zniechęcenia tym, że jesteśmy tak mało zaawansowani. Naszym wzorem jest ewangeliczny celnik, który w głębi świątyni z prostotą wyznaje swoją nędzę i wychodzi usprawiedliwiony przez miłosierdzie...
Jak pisze Claude Dagens w książce Eloge de notre faiblesse [„Pochwała naszej słabości"], „świętość zaczyna się tam, gdzie kończą się obsesje perfekcjonizmu: od prostego stwierdzenia, że jesteśmy ludźmi, słabymi istotami potrzebującymi pomocy i czułości. Prawdziwa radość nie polega na dążeniu do ponad-ludzkiej doskonałości, ale przeciwnie, na akceptacji ograniczeń swojego człowieczeństwa. Ktoś, kto marzy o doskonałości, nie osiągając jej, siłą rzeczy jest bezwzględny wobec siebie, a co za tym idzie, również wobec innych".
Życie ze swoimi radościami i trudami odsłania nas przed nami samymi i daje nam poznać nasze ograniczenia i możliwości. Stopniowo, na tej długiej dro -
dze od serca z kamienia do serca z ciała, dochodzimy do akceptacji siebie takimi, jakimi jesteśmy, z naszymi słabościami; wreszcie przestajemy odgrywać jakąś postać, ale zdążamy do duchowej dojrzałości poprzez odnalezione dzieciństwo.
Trzeba złożyć broń, i właśnie o to chodzi w długotrwałym zmaganiu w połowie życia. Patriarcha Atenagoras tak to tłumaczy: „Przez całe lata trzeba prowadzić najcięższą wojnę, którą jest wojna z samym sobą. Trzeba dojść do rozbrojenia siebie. Prowadziłem tę wojnę przez całe lata; była ona straszna. Ale teraz jestem rozbrojony. Już niczego się nie boję, bo miłość usuwa lęk. Jestem rozbrojony z woli posiadania racji, z usprawiedliwiania się przez dyskwalifikację innych. Przestałem być czujny, zazdrośnie skupiony nad swoimi bogactwami. Przyjmuję i dzielę się. Nie zależy mi szczególnie na moich poglądach czy planach. Jeśli ktoś mi przedstawi lepsze, a raczej nie lepsze, lecz dobre, bez żalu je przyjmuję. Zrezygnowałem z porównań. Najlepsze jest dla mnie zawsze to, co dobre, rzeczywiste, prawdziwe. Dlatego już się nie boję. Kiedy człowiek nie ma już nic, to przestaje się bać. Jeśli złożymy broń, zrezygnujemy z posiadania, jeśli otworzymy się na Boga-Człowieka, który wszystko czyni nowe, to wtedy On zmaże złą przeszłość i zwróci nam nowy czas, w którym wszystko jest możliwe".
Prawdziwe oblicze naszego dzieciństwa
Przejście od serca z kamienia do serca z ciała to długa droga przez życie, mająca na celu odnalezienie, za wszystkimi naszymi maskami, prawdziwego oblicza naszego dzieciństwa. Im dalej bowiem posuwamy się w życiu, tym bardziej powinniśmy uważać, że możliwość zachowania pewnej naiwności wobec życia, ludzi, zdarzeń jest łaską czy szczęściem.
„Trzeba wiele czasu, żeby stać się młodymi" - mawiał Picasso. Do mądrości prawdziwego dziecięctwa duchowego na pewno nie dojdziemy, jeśli nie będziemy się zgadzali na swoje starzenie.
Filozof Gustaye Thibon stwierdził kiedyś z właściwym sobie poczuciem humoru: „Jedynym sposobem, żeby pozostać młodym, kiedy się starzejemy, jest rezygnacja z tego, by wydawać się młodym".
Nie mogę się powstrzymać od zacytowania kilku zdań z książki Wspomnienia dla jutra Jeana-Louisa Barraulta: „Iluż ludzi krąży po ulicach, uważając się za żywych, choć przemienili się już tylko w odgrywane postacie, podobni do pustych zbroi w starych, nawiedzanych przez duchy zamczyskach. [...] Tych, którzy - przeciwnie - wygrali bitwę dzieciństwa, łatwo rozróżnić po szczególnym blasku w oczach. Czy mają dwadzieścia, czy dziewięćdziesiąt lat, w źrenicach ich błyszczą gwiazdy.
Widzę więc możliwość czterech etapów w życiu: dzieciństwo - wytwór matczynego łona; zdziecinnienie - dla tych, którzy uchylili się od walki i zatrzymali w drodze; dojrzałość - dla tych, którzy padli w walce;
i wreszcie świat wieczystego dzieciństwa - dla tych, którzy zdołali się przebić i umieli je osiągnąć, wiecznie zachowując dziewiczość, ciekawość, zdolność zdumienia i zachwytu'"*.
Prędzej czy później trzeba zgodzić się na zakwestionowanie siebie, na złożenie broni. Nasze zatwardziałe, egoistyczne, wyschłe od lęku serce musi powoli dać się przepoić łagodną wodą Ducha Świętego. Prędzej czy później musimy się naprawdę nawrócić, dokonać wyboru, kim ostatecznie chcemy być. Wszystko to dokonuje się powoli. Kiedy mówię „prędzej czy później", niekoniecznie mam na myśli nagły zwrot, choć może się to zdarzyć. Chodzi raczej
0 owoc długotrwałego dojrzewania, które zdziera z nas maski.
Po złożeniu w ofierze swoich „Izaaków" i po naszej „walce Jakuba" oto nadchodzi etap rewizji naszego życia. Oczywiście, do tego nabrania świadomości mogą doprowadzić pewne wydarzenia: żałoba, choroba, długotrwałe zmartwienie, depresja, seria poważnych pytań, głębokie pokrzepienie duchowe albo napad radości będącej dla nas wstrząsem.
Owa rewizja życia najczęściej bierze się z przygnębienia po wielu zmaganiach. Ten, kto zaakceptuje oczyszczenie serca, ujrzy, jak rozpadają się całe połacie murów. Jest to jednocześnie noc i światło, ból
1 ukojenie, smutek i bezmierna czułość.
'' J.-L Barrault, Wspomnienia dla jutra, tłum. E. Krasnowolska, Warszawa 1977, s. 79.
A Wtedy trzeba wyruszyć w nową drogę; zostawić stare nawyki, stare zapatrywania. Mamy wrażenie, że zostaliśmy nadzy, tak bardzo jesteśmy niepewni. Jest to ostatnia walka między sercem z kamienia i sercem z ciała, przeżywana przed osiągnięciem pewnej mądrości. Jest to wejście w prawdziwą ludzką i chrześcijańską dojrzałość.
Po tym oczyszczeniu już nie możemy wydawać kategorycznych sądów, a tym bardziej potępiać innych. Ewangelia słusznie mówi, że prawda wyzwala, i pozwala spaść łuskom z naszych oczu. Tak dojdziemy do chrześcijańskiej dojrzałości, będącej zarazem doświadczeniem duchowego dziecięctwa.
Serce łagodnieje
Gdy jesteśmy młodzi, wydaje nam się, że umrzeć jest łatwo. Kiedy się starzejemy, jest nam wstyd, że nie umieliśmy smakować i cenić życia. Droga od serca z kamienia do serca z ciała to długa walka, niezbędna, żeby dorosły, stając się mądry i dojrzały, jednocześnie stał się na nowo dzieckiem: być może dzieckiem, którym nigdy nie był, którym nigdy nie umiał być. Oto staliśmy się dziećmi - być może po raz pierwszy. Jakże długie, pracowite oczyszczenie, żeby zdjąć wszystkie maski, zostawić wszystkie odgrywane postacie!
Po długotrwałej walce wieku dojrzałego serce łagodnieje. „Święci mają serce płynne" - mawiał święty Proboszcz z Ars. Wreszcie ośmielamy się być sobą;
Śmiejemy się ze swoich wad, nie deprecjonując się ponad miarę. Wreszcie wiemy, kim jesteśmy i czego chcemy. Jesteśmy elastyczni i pełni gotowości. Przeżywamy pojednanie z samymi sobą, z innymi, z życiem, ze swoją przeszłością. Daliśmy sobie prawo do istnienia.
Kiedy jesteśmy młodzi, pięćdziesiątka wydaje nam się czymś bardzo odległym i mówimy sobie, że to koniec życia. Ale niezależnie od tego, czy dochodzimy do tego wieku raptownie czy łagodnie, zdajemy sobie sprawę, że w gruncie rzeczy w wieku pięćdziesięciu lat jest się młodym i że ci, którzy zmarli jako sześć-dziesięciolatkowie, odeszli zdecydowanie zbyt młodo. Zycie nadal jawi nam się jako coś, co trzeba odkryć, chociaż już musieliśmy się pogodzić z wieloma stratami. Ciało daje nam do zrozumienia, że sił i urody ubywa. Trudniej nam się skupić, potem zaczynamy mieć „dziury" w pamięci. Ale jednocześnie odzyskujemy dziecięce serce.
„Prawdziwie wielkim człowiekiem jest ten, kto nigdy nie stracił serca dziecka" - mawiał Gilbert Cesbron. Jakże to prawdziwe, i jak wiele czasu niekiedy potrzeba, żeby dopuścić do siebie to dziecko, które zawsze żyje na dnie naszego serca! Ponieważ jesteśmy chrześcijanami, doświadczenie życia jako dzieci prowadzi nas do doświadczenia Paschy. Tracąc swoje życie, odzyskujemy je. Wybierając ostatnie miejsce, znajdujemy pierwsze. Być może także, zgadzając się na to, by stać się na nowo małymi dziećmi, naprawdę stajemy się dojrzali w wierze.
Prawdziwa mądrość jest przeciwieństwem mądrości ludzkiej i przechodzi od serca z kamienia do serca z ciała. Jest to wejście w nową mądrość, w której wszystko zostaje odwrócone. To, co słabe, staje się mocne; to, co małe, staje się wielkie. To, co mocne w oczach świata, w naszych oczach staje się słabością.
Świat potrzebuje łudzi, którzy są szczęśliwi, że żyją, pomimo wszystko. W życiu ważne jest nadawanie sensu życiu. Ważne jest odkryć prawdziwy skarb, który sam wypełni nasze serce. Możemy spotykać chrześcijan pełnych wiedzy, ale jeśli nie dadzą oni sobie nadziei i radości, to ich wiedza niewiele jest warta.
Dopóki nie wiemy w życiu, jak zabrać się za to, by być szczęśliwymi i uszczęśliwiać innych, by naprawdę kochać, to kim jesteśmy? Możemy bardzo dużo wiedzieć, ale jeśli nie damy sobie nadziei, jeśli nie będziemy promienieć radością życia, jeśli nie będzie w nas prawdziwej mądrości, to nie wiemy nic.
Mając piętnaście lat sądzimy, że wiemy wszystko. W wieku dwudziestu pięciu wydaje nam się, że wiemy dużo. Mając czterdzieści lat już niewiele wiemy, a mając pięćdziesiąt wiemy, że nic nie wiemy. Zaczynamy uczyć się na nowo jak dziecko, bo wreszcie zgadzamy się na przyjmowanie od innych. Ostatecznie, co człowiekowi z tego, że wszystko wie, jeśli jest nieszczęśliwy? Co człowiekowi z tego, że zyska cały świat, jeśli zatraci swoją duszę, swoje serce i swoje życie?
Jezus dziwi się słowom Nikodema, tego uczonego, który wiedział mnóstwo rzeczy, ale nie miał pojęcia o nowych narodzinach: „Ty jesteś nauczycielem
• 206 ■ Andre Daigneaułt • Od serca z kamienia do serca z ciała
Izraela, a tego nie wiesz?" (J 3, 10). Natomiast jeśli niewiele wiemy, jeśli mamy prawdziwą mądrość, jeśli umiemy tak postępować, żeby być szczęśliwymi i uszczęśliwiać innych, to wówczas wiemy dostatecznie wiele.
Patrząc w kategoriach fizyczności, zaczynamy jako dzieci, a szczytem jest młodość. Człowiek młody jest giętki, zręczny i silny. W miarę jednak, jak posuwamy się w latach, stajemy się sztywniejsi i słabsi. Nasze ciało traci odporność.
Przytulić się do swojego życia...
Patrząc w kategoriach duchowych, dzieje się coś przeciwnego. Rodzimy się starzy, powolni i sztywni, z kamiennym sercem! Ale wszystkie zmagania naszego życia ludzkiego i duchowego uczą nas elastyczności i prowadzą do serca z ciała.
Pewnego dnia powinniśmy wszyscy zrobić to,
0 czym mówi jedna z postaci dramatu Arthura Millera: „Na koniec każdy musi wziąć swoje życie w ramiona i je przytulić". Dopiero bowiem wówczas, gdy naprawdę zaczniemy kochać to, czym jesteśmy, zdołamy z tego uczynić cud. Odnajdziemy serce dziecka
1 całe nasze widzenie życia zostanie dzięki temu przemienione. Ten, kto odnalazł serce dziecka, już nie dopatruje się w bliźnim konkurenta czy wroga, ale widzi w nim przyjaciela i sprzymierzeńca, z którym może dzielić się radością życia i miłowania.
Ten, kto odnalazł serce dziecka, nie przyjmuje autorytarnej postawy i nie ciemięży innych, ale tak jak Jezus jest mały i podatny na zranienie. Dlatego ludzie przychodzą do niego bez lęku. Ponieważ zdjął z siebie maskę, daje innym nadzieję, że też zdołają zrezygnować ze swoich masek. Przejście od serca z kamienia do serca z ciała to zadanie na całe życie i sekret świętości.
PIĘKNA HISTORYJKA O PLUSZOWYM KONIKU
ewnego dnia mały króliczek zapytał pluszowego konika, który już od bardzo dawna walał się w pudle z zabawkami:
Co to znaczy być prawdziwym? I czy to boli?
Czasem tak - odparł pluszowy konik, który zawsze mówił prawdę - ale jak się jest prawdziwym, to nie ma znaczenia, że boli.
Czy to się dzieje nagle, tak jak wtedy, kiedy naprawiają w nas sprężynę, czy powolutku? - spytał króliczek.
To nigdy nie dzieje się nagle - powiedział pluszowy konik. - Prawdziwymi stajemy się powoli. To zajmuje dużo czasu. Dlatego rzadko zdarza się to tym, którzy się łatwo łamią albo których trzeba starannie układać. Na ogół, kiedy ktoś stał się prawdziwy, to stracił prawie całą sierść, oczy mu zwisają, ma rozciągnięte stawy i jest bardzo zużyty. Ale to wszystko nie ma znaczenia, bo kiedy jest się prawdziwym, to już nie można być brzydkim. Chyba że w oczach tych, którzy jeszcze nie rozumieją.
POSŁOWIE
utor przeprowadza nas długą drogą duchowego dojrzewania - od stanięcia w nagości po ukochanie siebie. Przechodząc przez uświadomienie sobie, jak bardzo jesteśmy podatni na zranienie i ograniczeni, dochodzimy do osoby Jezusa Chrystusa.
Każda przywołana w niniejszej książce postać biblijna - Jakub, Abraham, Eliasz i inni - pokazuje, że Bóg wychowuje nas i uczy drogi miłości, uwzględniając naszą kruchość. Prawdziwy powrót do Stwórcy musi prowadzić przez Jego miłosierdzie i miłość, inaczej człowiek czuje się zagubiony i szybko poszuka schronienia w jakiejś ludzkiej, złudnej mocy. Lęk i strach od zawsze mieszkające w istnieniu zostaną ukojone tylko wówczas, gdy uświadomimy sobie ten stan istnienia, w bezpośrednim odniesieniu do Tego, który zapewni nam bezpieczeństwo. Chrystus bowiem sam jeden pokonał śmierć.
Wszystkie wspomniane refleksje odnajdziemy w niniejszym traktacie o różnych funkcjach „ja" w służbie Chrystusowi i we wsłuchaniu się w Chrystusa. Autor udowadnia, że bardzo ważne jest dobrze
poznać i pokochać siebie, przede wszystkim jednak uświadamia nam daremność tego procesu, jeśli nie prowadzi on do Chrystusa.
Zasadnicza trudność w gruncie rzeczy polega na tym, w jaki sposób zająć się sobą, żeby dojść do osoby Chrystusa. Niektórzy powiedzą, że trzeba się zawierzyć, dać ukształtować mistrzowi. Czy jednak w takim razie ja jako ja mam tu coś do zrobienia?
Nie wiem zbyt dobrze, co mam do zrobienia, ale mam jasne wyobrażenie o tym, czego powinienem unikać. Czy jest to podejście negatywne? Raczej realistyczne, gdyż tylko Bóg może mnie skłonić do czynienia dobra, kiedy z pomocą Ducha Świętego koryguję i przemieniam świat swoich popędów. Nasze instynkty, skłonności i pragnienia staną się dla nas pożyteczne tylko pod warunkiem, że przejdą drogę przemiany.
Najbardziej szkodliwym z zachowań człowieka jest bowiem jego pragnienie spełnienia i urzeczywistnienia seksualnych i agresywnych instynktów bez poddawania ich przemianie. Wszyscy specjaliści, którzy badali psychiczną strukturę człowieka wiedzą, że nasze instynkty seksualne i agresywne muszą podlegać spokojnej, szybkiej i automatycznej kontroli. To psychologiczne zjawisko nazbyt często prowadzi nas do złudnych wyobrażeń co do naszej drogi duchowej. Jeśli mówimy, iż rzeczywistość należy przeżywać w zwyczajny sposób, to ciało należy traktować tak samo. Nie można nieustannie wprawiać go w różne stany podniecenia. Mówi się w psychologii, że takie postępowanie odpowiada zasadzie homeostazy.
Posłowie
•211-
Trudność z osiągnięciem tego stanu równowagi często sprawia, że doświadczamy problemów w dziedzinie pracy, różnych działań i więzi z ludźmi. Każdą relację widzimy raczej w ciemnych barwach, których nie może rozjaśnić żadne światło. Własne nieuporządkowane pragnienia oślepiają nas i uniemożliwiają zbudowanie dojrzałej więzi.
Niektóre wypaczone praktyki religijne są tylko kryjówką służącą temu, by nie rozpoznać Chrystusa: umarłego, owszem, tak... ale nie zmartwychwstałego. Ludzie, którzy je podejmują, często mówią o wyższości swoich sukcesów, swoich wyczynów i swojej cnoty. Nawet kierownictwo duchowe jest pożywką dla ich narcyzmu, co trafnie podkreśla autor.
A przecież zmierzanie ku Chrystusowi, bycie ludem w drodze, powinno wymagać przemiany naszego narcyzmu w dar z siebie. Tylko ktoś, kto dąży do autonomii i niezależności od świata, wchodzi na Bożą drogę. Jest to jedna z możliwych dróg przemiany instynktów w czynne miłosierdzie wobec siebie samego i wobec innych.
Działanie Boga w nas musi uzyskać naszą zgodę, by mogło przemieniać i rozwijać całe nasze jestestwo. Świadome gesty, jakie możemy i powinniśmy czynić, jeśli chcemy korzystać z przemieniającego działania Jezusa Chrystusa, przyzywają naszą wolność. Dzięki niej stajemy się możliwie jak najbardziej dyspozycyjni dla Jezusa Chrystusa, żeby móc coraz bardziej zbliżać się do miłości.
Tak więc, przy każdym ze świadomych gestów, jakie możemy czynić, autor unaocznia nam wpływ podświadomych motywacji, zmieniających bieg naszych planów. Co więcej, pokazuje nam, że cała ta rzeczywistość prowadzi nas do Chrystusa. Istotnie, tylko Jezus Chrystus pomoże nam właściwie spojrzeć na to, co w nas jest nieujawnione i co sami ujawnić nie chcemy, ponieważ pokazał nam, że potrafił wziąć na siebie całą naszą kruchość. Chrystus rozumie naszą biedę.
Każdy człowiek powinien więc osiągnąć jasną świadomość wewnętrznych i zewnętrznych wydarzeń. Powinien sobie uświadamiać, nawet pod wpływem stresu, co do niego należy i co powinien robić. Dlatego wszelkie emocjonalne zrozumienie wewnętrznych czy zewnętrznych sytuacji osobistych powinno dokonywać się elastycznie i niemal automatycznie. Każda jednostka ma też obowiązek przewidzieć skutki swoich czynów i ocenić ich znaczenie. Nasza wiara nie chroni nikogo przed tym obowiązkiem i przed tą wielką rzeczywistością życia.
Jednym z najgorszych rozwijanych przez nas odruchów jest ciągłe poszukiwanie zewnętrznego potwierdzenia dla naszych wewnętrznych i zewnętrznych dokonań. Swoją rzeczywistość powinniśmy przeżywać w zwyczajny sposób, aby nie utknąć w infantylnych stanach emocjonalnych, co na dłuższą metę groziłoby nam utratą stabilności.
Analiza opisująca trudność związaną z przyjęciem swojej własnej tożsamości jest zresztą jedną z najlepszych w swoim rodzaju. Żadna z postaci biblijnych.
Posłowie
213-
przeanalizowanych poprzez ich powołanie czy wezwanie, nie wypiera się swojej tożsamości. Przeciwnie, uświadamiamy sobie, jak dalece Bóg bierze tę rzeczywistość pod uwagę. Aby umieć udzielić odpowiedzi na to wezwanie, trzeba odróżniać swoje własne uczucia i motywacje od uczuć i motywacji innych ludzi.
Po lekturze tej książki nikt nie może pozostać obojętny na spuściznę lęku i depresji, na brak odwagi do właściwej oceny siebie. Sprzeciwiając się tej postawie, autor proponuje nam, byśmy rozwinęli w sobie zdolności do przyglądania się bolesnej i negatywnej materii, z którą regularnie musimy się zmagać. Niechęć do uznania tej materii jest częścią świata dzieciństwa, z którego kiedyś trzeba wyjść. A zatem drugi człowiek nie będzie już przedłużeniem mnie samego, a nasza niezależność będzie naszą rękojmią miłości. Pieniądze, dobra materialne i zaszczyty przestaną zastępować miłość.
Podsumowując, trzeba zrobić wszystko, żeby rozwinąć swoje emocjonalne, intelektualne, społeczne i cielesne talenty, po to, by Chrystus mógł ukierunkować to dążenie na swoją jak największą chwałę. Ten traktat o działaniu prowadzi nas zatem do rozwoju siebie, do umiłowania drugiego człowieka i Boga na drodze przechodzenia przez przeciwności, jakie niesie rzeczywistość, i wsłuchiwania się w głos tożsamości. Autor pokazuje nam, jak należy się bronić, nie przyjmując pewnych rzekomo cnotliwych sposobów działania. Proponuje konkretny i precyzyjny plan życiowy, kierujący nas ku osobie Chrystusa.
Wszystkim, którzy przeczytają ten traktat o działaniu w miłości, życzę tego samego szczęścia, jakiego doświadczyłem, karmiąc się jego treścią.
Andre Cóte,
dyplomowany specjalista psychoterapii analitycznej, członek Kanadyjskiego Towarzystwa Psychologicznego
o AUTORZE
ndre Daigneaułt urodził się w Montre-
alu w robotniczej dzielnicy Saint-Henri. Dzieciństwo i młodość spędził w Yerdun, ukończył szkołę średnią Ecole Richard. Dość chorowity w dzieciństwie, stał się niestrudzonym czytelnikiem. Interesowało go wszystko - powieści, poezja, psychologia. Przez kilka lat pracował dla kanadyjskiego koncernu Seagram, jednocześnie uczęszczając na wykłady z poezji i literatury na Uniwersytecie w Montrealu; brał udział w pracach grupy teatralnej, a w wieku dziewiętnastu lat opublikował pierwsze wiersze.
Kończąc dwadzieścia lat, na nowo odkrył Boga, który mocno go dotknął. Wyjechał z Montrealu i wraz z grupą świeckich osób konsekrowanych zaangażował się w Quebecu w apostolat ludowy. Został pierwszym redaktorem naczelnym czasopisma „Je Crois" [„Wierzę"], zaś w październiku 1964 roku wszedł do pierwszej ekipy ruchu La Rencontre [„Spotkanie"].
Przez te lata Andre Daigneaułt wygłaszał konferencje w bardzo wielu miejscach i nawiązywał kontakt z ruchami odnowy chrześcijańskiej. Zaczął też prowadzić sesje formacyjne i spotkania młodych, przemierzając Quebec, Ontario i Stany Zjednoczone. Stał się uznanym mówcą, umiejącym trafić do słuchaczy dzięki prostocie i przystępności języka.
" 216 " Andre Daigneanlt • Od serca z kamienia do serca z ciała
W 1974 roku wydał zbiór wierszy Le doux feux [„Łagodny ogień"]. Mając coraz większą świadomość swojego charyzmatu głoszenia, podjął studia uniwersyteckie w dziedzinie teologii, jednocześnie prowadząc różne rekolekcje i sesje. Dnia 10 października 1982 roku przyjął święcenia kapłańskie. W kwietniu 1985 roku opublikował książkę Au coeur de la misere: la misericorde [„W sercu nędzy: miłosierdzie"], która osiągnęła sukces wydawniczy. Dans Veau pure du coeur [„W czystej wodzie serca"] to wybór wierszy powstałych w latach 1955-1988, a wieczór autorski z okazji promocji tego zbioru w styczniu 1989 roku zgromadził ponad 250 osób w bibliotece Gabrielle-Roy w Quebecu. Aktor Denis Fortin wspaniale wyrecytował jego najlepsze teksty.
Andre Daigneaułt jest obecnie wicedyrektorem Instytutu Świeckiego Piusa X. Został mianowany dyrektorem czasopisma „Je Crois" i wciąż prowadzi różnego rodzaju sesje. Freud mawiał, że poeta potrafi intuicyjnie uchwycić w ludziach to, co on sam jest w stanie zrozumieć po paroletniej analizie. Z taką właściwą sobie mocą intuicji Andre Daigneaułt w książce Od serca z kamienia do serca z ciała umie powiązać w jedną całość życie i prawdziwą wiarę, wychodząc od zasady, że akceptacja oraz wyznanie swojej słabości i kruchości jest jedyną drogą prowadzącą do uzdrowienia serca.
WYBRANA BIBLIOGRAFIA
Avril Philibert, Delivre-nous du mai, Ed. du Cerf, 1981.
Baars Conrad W., Feeling and Healing Your Emotions,
Logos International, 1979. Barthelemy Dominiąue, Dieu et son Image, Fol vi-
vante, 1963.
Bro Bernard, La foi n'est pas ce que vous pensez, Fd. du Cerf, 1988.
Combaz Christian, Lioge de i'dge, Robert Laffont, 1987.
Daujat Jean, Psychologie contemporaine etpensee chre-
tienne, Teąui, 1976. De Willebois Alexandre, La societe sans Pere, S.O.S.
Fditions, 1985. Dominian Jack, Cykle afirmacji ludzkich, tłum. H.
Bednarek, IW Pax, 1986. Foucber Daniel, Uamour humain a-t-ii un sens?, Fd. de
Montligeon, 1987. Classer William, La therapiepar ie reei, Fpi, 1971.
Crzybowski Alain, Sous ie signe de PAiiiance, Fd. Saint-Paul, 1986.
Hamaide Jacąues, Jesus de Nazareth que tu dis de toi-meme?, Mediaspaul et Fditions Paulines, 1987.
Herfray Charlotte, La vieillesse, Desclee de Brouwer, 1988.
Hidalgo Nelly, Smets Alexis, Ocalić to, co zginęło: uzdrowienie wewnętrzne, tłum. A. Liduchowska, WAM, 1998.
Horney Karen, Autoanaliza, tłum. A. Comola, Rebis, 2000.
Nasze wewnętrzne konflikty: konstruktywna teoria
nerwic, tłum. A. Comola, Rebis, 1994.
Neurotyczna osobowość naszych czasów, tłum. H.
Crzegołowska, Rebis, 2004. Jan Paweł II, Adhortacja apostolska Reconciliatio et
Paenitentia o pojednaniu i pokucie w dzisiejszym
posłannictwie Kościoła, 1984. Kelsey Morton T., Caring, Paulist Press, 1981.
Linn Denis i Matthew, Uzdrawianie ludzkich zranień. Przez pięć etapów przebaczenia, tłum. A. Bożek, Wydawnictwo M, 2010.
Nouwen Henri, Le chemin du desert, Ed. du Cerf, 1985.
Payne Leanne, Crise de la masculinite, Ed. Jeunesse en Mission, 1985.
Peck Scott, Droga rzadziej wędrowana: psychologia miłości, wartości tradycyjnych i rozwoju duchowego, tłum. CE. Urbański, Zysk i S-ka, 2002.
Powell John, Chcę powiedzieć kim jestem, tłum. P. Poniatowska, „Tum", 1994.
Sanford John, Ministry Bum Out, Paulist Press, 1982.
Bibliografia
-219-
Terruwe Anne, Amour et eąuilihre. Apostolat des Editions, 1969.
Chretien sans complexes. Apostolat des Editions, 1970.
Tournier Paul, Bibie et medecine, Delachaux et Niest-le, 1951.
Yraie ou fausse culpabilite, Delachaux et Niestle, 1985.
Les forts et les faibles, Delachaux et Niestle, 1985.
Pod wieczór życia, tłum. K. Olszewska, IW Pax,
1980.
Van Kaam Adrian, Religion et personnalite, SaIvator, 1967.
Zundel Maurice, Quel homme et quel Dieu?, Ed. Saint--Augustin, 1986.
„Przejść od serca z kamienia do serca z ciała - oto program na całe nasze życie; niezależnie od tego, kim jesteśmy [...]. Napisałem tę książkę, by wykazać, że człowiek znajduje wewnętrzny pokój i pewną pogodę ducha dopiero po przebyciu rozmaitych kryzysów życiowych. Aby tego dowieść, przeprowadziłem paralele z niektórymi postaciami biblijnymi [...]. Niniejsza książka nie jest traktatem teologicznym czy egzegetycznym. Czerpię tylko inspirację z niektórych postaci biblijnych, aby udowodnić, że również i ci ludzie, tak samo jak my, przechodzili w swoim życiu przez różne etapy".
z Uprowadzenia Autora
To już kolejna - po Drodze niedoskonałości - książka Andre Daigneaulta, kanadyjskiego kapłana i kierownika duchowego, która ukazuje się w naszym wydawnictwie. Autor w oparciu o przykładowych bohaterów biblijnych (takich jak: Adam i Ewa, Jakub. Abraham, Eliasz) oraz korzystając z najnowszych osiągnięć psychologii rozwojowej człowieka dorosłego pokazuje drogę duchowego i psychicznego dojrzewania. Nie tylko dzieli się z czytelnikiem swoim własnym doświadczeniem, ale uzupełnia je. powołując się na specjalistów z dziedziny teologii duchowości i psychologii. Wszystko to sprawia, że książka ma charakter egzystencjalny, odnosi się do życia każdego człowieka. Autor ukazuje drogi rozwoju ducha, jednocześnie kompetentnie demaskując pozorne dobro i iluzje pseudoduchowego życia. Polecamy szczególnie osobom zaangażowanym w różne formy posługi w Kościele - zarówno kapłanom, jak i świeckim.
Wydawca
„Od serca z kamienia do serca z ciała to walka na cale życie. Zatwardziałe serce me otworzy się na przebaczenie. Zatwardziałe serce stanie się skąpe. Wiara w nieskończoną czułość powoli roztapia zatwardziałość naszego serca. Gasi w nas nienawiść i urazę. Uczy nas rozumieć i usprawiedliwiać drugiego człowieka. Jest to długa droga, która wiedzie przez cale życie i uczy nas. że najpierw samemu trzeba przejść próbę, żeby umieć wejść w serce innego człowieka tak. by go nie zranić".
Rene Coste