baranczak wiersze

STANISŁAW BARAŃCZAK

DZIENNIK PORANNY

WZIĄŁEM SOBIE DO SERCA

Wziąłem sobie do serca te pięć litrów krwi,

która ucieka z niego,

jakby chciała

przebić się poprzez cienkie tynki skóry,

lecz wraca wciąż tym samym torem

ze ślepego zaułka serdecznego palca;

przejąłem się na własność tą krwią, co chce zbiec,

odkąd złapałem pierwszy oddech

na gorącym uczynku

kradzieży

ze świata

i na próbie ucieczki;

musiałem wziąć na siebie kruche mury ciała.

Wbiłem sobie do głowy te pięć zmysłów, które

rysują wewnątrz czaszki

suchą igłą

dymem do dołu zawieszony pożar,

wzięty w dwa ognie oczu portret

wyryty na gorąco na mózgowej korze;

wykuwałem na pamięć to zbielałe ostrze,

odkąd mi zaprzątnęły głowę

odwrócone płomienie,

co patrzą

mi z oczu

na walące się krokwie;

musiałem wziąć na siebie blask, swąd, żar i huk.

Wziąłem się w garść własnymi pięcioma palcami,

wziąłem w garść grudę gliny

ugniecioną

palcami wszystkich, którzy umierali

padając nagle twarzą w glebę

i drąc w niej paznokciami ostatnią kryjówkę;

patrzę im wciąż na ręce — lepkie, lecz od potu —

odkąd tak mi się pali grunt

pod palcami, że z bólu

zaciskam

je w pięść

i tłukę nią w drzwi ziemi;

musiałem wziąć na siebie otwarcie tych drzwi.

KWIAT CIĘTY

Ty, wyrwane żebro ziemi, włókno

woni kolczastych drutów, wybuch wilczej nory

ku niehu; ty, kwieciste kłamstwo,

popłoch papieru (po trzykroć niech będzie

pomięty); ty, wzlot z gruntu

wynikły, z gruntu fałszywy, ty,

szalbierzu bardziej niż wykorzeniony:

ścięty z nóg;

ścięty z szyi,

nie odetniesz się nożycami ani

barwą od swojej ziemi, nie okiełznasz

swojego pędu od niej, wpół rozdarty tymi

końmi na ciemność i zgiełk;

ponad płatkami rozpłatany na

sztuki piękne, po trzykroć bądź bolesny: cudzą

krwią na kolcach i własną, bo jesteś

też językiem odciętym za krzywoprzysięstwo

i dłonią wbitą nożem w stół (kwieciste zdanie

złej sprawy, szulerstwo przygwożdżone);

w kwiecie

wieku tych kilku godzin, więc nie w sile wieku

umierający,

bądź po trzykroć ścięty;

po trzykroć nieśmiertelny.

JEJ WŁOSY, SKRZYDŁO BRAMY I CIĘŻKI PĘK KLUCZY

Jej włosy, skrzydło bramy i ciężki pęk kluczy

ptasich w trójkątnym locie na stojący, szybki

strumień szyby rozlanej w poprzek wiatru; wrota

bez klucza, skrzydło odarte z żurawia,

studnia bez dna czająca się wąsko na wylot

z głowy milionem piór;

te skrzydła mimo lotu są atakiem z obu

skrzydeł; ten klucz we wrotach szorstko i bezradnie

kluczy, choć ma otwierać drogę niezmierzwioną

zasiekiem podków; bo te nie na szczęście,

na osaczenie gną się tym samym żelazem

ukutego przysłowia;

jej włosy, skrzydło ptasie i ciężki pęk kluczy

u bram; niech się obróci klucz w zamku i skrzydło

wrót, niech uderzy skrzydło pierzaste i kluczem

trójkątnym pchnie we wzwyż rozlane szkło,

w jaskrawy zapach ciszy, w ten wreszcie ostatni

pokrzyżowany plan.

ŹRENICA, W KTÓREJ BYŁEM

Źrenica, w której byłem; która była

w czyimś oku i twarzy; w której była moja

twarz; moje oczy; źrenice; i która

w moim cieniu, w rzucanym przeze mnie wyzwaniu

i podejrzeniu, rozwarła się ufnie

jak chłodna woda, jak chłonne wołanie

z bezdennych ocembrowań tęczówki, bijące

w oczy umarłą wonią utopionych liści,

smolnym smakiem obrotu długiej osi wody,

która przebija szare zwoje Ziemi

na wylot; byłem w źrenicy tak bardzo,

jak tylko można być w czymś, co odpycha,

co odbija twarz, oczy, źrenice, wciągając

w głąb; byłem w źrenicy tak jasno,

jak tylko można być w czymś, co przed światłem

zamyka się i wwierca głębiej w szare zwoje,

w których jeżeli nawet jestem, to umarły

TWARZĄ W TRAWĘ

Twarzą w trawę; twarzą w twarz,

którą straciłem, oko w oko, którym

rzuciłem nieopatrznie i opacznie w stronę

luster i bruków; czy

te giętkie bagnety są moimi

dawnymi włosami czy dawnym

językiem, teraz obcym, ostrym,

oschłym, siwym od pyłu; czy są

skrawkami srebra, które muszę zalać

Szkłem łez, aby w tym lustrze

odzyskać twarz; twarzą

w trawę, włosami w kłosy, ustami

w oset ostygły, nie w wypukły

bruk zlany krwią, nie w płaskie lustro,

we wklęsłą maskę z gipsu, którą ziemia

sprawi mi w dniu powrotu

PAPIER I POPIÓŁ, DWA SPRZECZNE ZEZNANIA

Papier i popiół, dwa sprzeczne zeznania

na ten sam ogień; powiedzą: to jasne

jak dzień, jak dziennik, zmięty i zmierzwiony kłąb

w kałuży, nie, w zwierciadle wiadomości z kraju

(dobrego) i ze świata (złego); spaliłeś swój dziennik

wśród nocy; to bezsprzeczne, powiedzą, choć zmięty

lecz niezmienny, zmierzwiony ale niezmierzony,

z mierzwy lecz wierzmy; plączesz się w zeznaniach,

w skręconych kartkach, tak czarnych, jak przedtem

były czyste; powiedzą: to proste

jak drut, kolczasty, jak druk, gazetowy;

spal i splącz papier, płomień, popiół, północ

w jednym błysku zwęglonym kroniki wypadków,

poprawią ci otrucie gazem na otrucie

gazet; to logiczne, powiedzą, samobójca, sam siebie

sie bał

NIE

To tylko słowo „nie”, słowo, któremu nadać

bagaż strzaskanych kości i wylanej krwi

potrafi nawet ciemność z twojej krwi i kości,

to nieświadome dzieło bólu (wszelkie prawa

zastrzelone), którego zakrwawione kopie,

czcionkami chłosty odbite od kości, arkusze

przeszyte nicią strzałów,

możesz co dzień podnosić z chodników zmęczonym

wzrokiem, wczytywać się w nie bezradnością rąk;

to tylko słowo „nie”, ostatnie słowo

w dziedzinie krwi — a poznasz ją zaraz na wylot

roju pocisków z luf;

to tylko słowo „nie”, miej je we krwi,

która spływa kroplami po murze o świcie,

daję tobie to słowo, jakbym dawał głowę

za to, że ból istnieje, jakbym gardło dawał

za sprawę żył i ścięgien i mięśni i skóry;

czytam ci z liter bólu, ze skręconych nerwów

pospiesznie zapisane słowa o tych, co gotowi

zawsze otworzyć list cudzego ciała,

rozciąć kopertę skóry i złamać szyfr kości;

to tylko słowo „nie”, ostatni krzyk

modlitwy krwi, którą dzisiaj odmawiam za ciebie,

która odmawiam sobie prawa do odejścia

TA DŁOŃ MOŻE BYĆ GARŚCIĄ I MOŻE BYĆ PIĘŚCIĄ

Ta dłoń może być garścią i może być pięścią;

zaciśnięta, otwarta,

miękko oczekująca, gruzłowato twarda,

kanciasta na kamieniu, okrągła na ciepłej piersi,

zdolna uderzyć w stół lub przesypywać zapach

pszenicznych ziaren,(laczy jezyk codzienny z j poetyckim)

dłoń, która umie pełną garścią złapać

grudki słońca, co w rzece pełgają zmrożonym żarem

lub pustą pięścią tłuc w zamkniętą bramę,

ta dłoń jest tak jak zawsze

tylko dłonią i więcej nic się w niej nie zawrze

poza nią samą.

Ta czaszka może stać się zamkniętym zakładem

albo domem otwartym,

domem gry, w którym mózgu śliskie, szare karty

są znaczone, lub domem poprawczym z surowym ładem

posiłków i odwiedzin; obłąkany, więzień,

szuler, kochanek,

w tym domu schadzek mogą czuć się wszędzie

tak jak u siebie w domu, chociaż mieszkają przez ścianę;

czy ślepym murem jest czy okiem bramy,

ta czaszka będzie zawsze

tylko czaszką i więcej nic się w niej nie zawrze

poza nią samą.

NIGDY BYM NIE PRZYPUŚCIŁ

Nigdy bym nie przypuścił: że choć starcza tchu

na zduszony wzlot krzyku z jednoczesnych dwu

gardeł, to przecież kiedyś takie Nic jak śmierć

wpół słowa krtań zarośnie jak skudlona sierść;

nigdy bym nie przypuścił, że w dwu ciałach skurcz,

co wydaje się wieczny, skłębi się jak kurz

i w zmarszczki prześcieradeł pierzchnie lekkim snem,

gdy rigor mortis w inne ciało wlewa się

nieodwołalnie skrzepłym woskiem; nigdy bym

nie przypuścił, że w czyjeś usta wbijać dym

języka jest czułością mniej miękką niż strzęp

gazy do podwiązania czyichś zmarłych szczęk;

nigdy bym nie przypuścił, że bezwładna dłoń

zwieszająca się z łóżka sięga aż na dno

martwego morza potu, choć przedśmiertny pot

wyschnie prędzej niż pościel pognieciona pod

ciał podwójnym ciężarem, w których rośnie krew,

krążąca, aż nastanie ten i tamten kres.

CAŁYM SERCEM PO STRONIE

Całym sercem po stronie

własnego wnętrza; niech

po tamtej żeber stronie

do końca je pochłonie

tętnic żarłoczny śmiech.

Każdym nerwem po obu

stronach skóry; ten szew

niech tętni w ciałach obu,

co zmieszały ze sobą

ślinę i pot i krew.

Całym wzrokiem po drugiej

stronie szyby; niech już

w oko jedno i drugie

wbije się ostrzem długim

skrwawionych ulic nóż.

Całym mózgiem po stronie

stron zapisanych; znów

niechaj stronę po stronie

ogarnia czarny płomień

na stos rzuconych słów.

NA JEDNĄ KARTĘ

NA JEDNĄ KARTĘ

Więc jakże? wszystko na tę jedną kartę

postawić? więc ma wszystko unieść, ciężar ziemi,

napór wody, ciśnienie powietrza, żarłoczność

ognia? więc zakopanych żywcem, uduszonych,

utopionych, spalonych? powodzie, pożary,

huragany, lawiny? wszystko na tę jedną

kartę? jak ma wytrzymać? jak ma, przygnieciona,

odwrócić się, gdy przegram? jak ma się nie ugiąć

ten papier,

skoro ciążą mu nawet litery?

OGIEŃ

1

Ogień, ta walka triumfalnie przegrana,

gwałtowna miłość od pierwszego

płomienia już śmiertelna, palące wejrzenie

oczu przykrytych dwojgiem powiek i

monet;

2

niech twoje nagłe zajęcie się ogniem

będzie stałym zajęciem, bo przez to

staniesz w płomieniach, w tym krzyżowym ogniu

oskarżeń; albo zwiśniesz na ognistym krzyżu

równie dwoistym i oskarżającym

i sprzecznym; wprawdzie dogłębnie przybity

ćwiekami, ale już cię podnosi na duchu

to opiekuńcze ramię z drewna;

3

ciebie, kata

oskarżonego, skazanego na

całopalenie; lecz na wolnym ogniu,

chociażeś przywiązany do swego pręgierza

i życia;

4

ta walka haniebnie

wygrana, ogień, ta bezbronność

orężna, pogmatwany sznur

palących palców, natychmiast tak prosty

jak zwał chrustu; żarliwy mróz, to znowu

mrok żarłoczny, za chwilę tak jasny

jak popiół, lub jeszcze jaśniejszy, jak

węgiel;

5

z mroku powstałeś i w mrok się,

gorejący, obrócisz; więc pójść z ogniem znaczy

tyle, co i pójść z dymem;

6

więc niechaj snop światła

mozolny będzie i zwikłany jak snop

zboża, nabity pyłem ciężkim, który w świetle

tylko tańczyć potrafi; promień niech się stanie

jak płomień, niech goreje gorzką kolczastością

ziaren i ściernisk; wolny, sprzeczny, jasny;

7

niech ma smak węgla, niech ma smak popiołu.

KOLĘDA

Urodzony

ze srebrną łyżką w ustach, pod

szczęśliwą gwiazdą (rozżarzonym

kamieniem obrazy,

rzuconym w twoją stronę już cztery lata temu),

urodzony

tak wiele razy, że mógłbyś już wreszcie

zacząć się bać,

że mógłbyś wreszcie pragnąć czegoś mniej

niż wszystkiego (tak jakbyś nie wiedział, że wszystko

to tylko tyle, ile wytrwasz na niełaskawym chlebie

ciała i słonym winie krwi, tak jakbyś nie wiedział,

że będziesz odtąd tylko na przemian raną i blizną),

tak wiele razy, że mógłbyś pozostać

skulony w swoich mrocznych wodach, z dala

od woni iskier i łun,

urodzony,

czy tego chcemy czy nie, z żelaznym nożem w zębach,

w stalowym czepku,

uśnij, zanim

dopędzi cię ten żar,

to światło, które cztery lata

czyhało w pędzie, aż otworzysz oczy.

ŚWIĘTO ZMARŁYCH

Podają sobie ręce

pod ziemią; leżąc na wznak, rozpychają

łokciami zgniłe deski, rozgarniają dłońmi

glebę, korzenie traw, odłamki próchna; milcząc

spiskują przeciw nam, zbierają siły;

zbyt wielu ich już;

zbyt wielu, skulonych

w brzemiennych brzuchach grobów, które sterczą

tak kanciasto, że pęka ich ziemista skóra;

a oni rosną wewnątrz i rośnie im w płucach

ostatni przechowany haust powietrza, choć

przebiliśmy im piersi poprzez ziemię kołkiem

krzyża;

za lekka ziemia im i przegnał krzyż,

więc po to ta okrągła data: byśmy mogli

choć raz do roku za jednym zamachem

przywalić ich wieńcami, przygwoździć świecami

i przydusić nabożnym kolanem, aż stracą

nagromadzone siły, aż rozerwą

podziemny łańcuch rąk, opasujący Ziemię.

PRZECHOWYWAĆ W CHŁODNYM MIEJSCU

Przechowywać w chłodnym miejscu,

w centrum umiarkowanych stref;

upał zbytnio by w nas streścił

płynnie rozgadaną krew.

Ognista kula w niebie,

kulisty ogień pod ziemią

nasz strach skulony dzielą

równo pomiędzy siebie.

Wypośrodkować trzeba

możliwie bezpieczne lokum;

gdy lęk bulgocze w trzewiach,

trudno o chłodny spokój.

Powietrze drży i krwawi,

bite przez słońca kułak; animizacja

lecz drga też ziemska kula,

rozdzierana przez lawy.

Między młotami skwaru

niełatwo dojść do ładu;

na nic lodowców okłady

i chłodne wachlarze szkwałów.

Więc z obu stron nagleni

wpełzamy, rozsądni wreszcie,

tuż pod powierzchnię Ziemi,

w to najchłodniejsze miejsce.

RZEŹBA ZIEMI

Te nieruchome eksplozje granitu, te wyrwane z wąwozów

i w niewiadomym kierunku uprowadzone zwały

gruntu, te zamrożone w ułamku sekundy fale

spienionych wzgórz:

za czyją sprawą to? kto za tym stoi?

kto przyłożył do tego rękę, kto poszarpał

i wygniótł cienką tkankę Ziemi? wiem,

zmarli od spodu tłuką głowami w ten mur,

w kupę granitowego gruzu, tak, to oni

pchając przed sobą góry, próbują wydostać

się na zewnątrz, a przecież pozostają w grobach:

bo coraz to ktoś nowy pada im na pierś

i w miękkiej ziemi, w twardej skale żłobi

własną twarzą swą maskę pośmiertną; ten chaos,

to kłębowisko wzgórz, dolin, przełęczy,

to rzeźba Ziemi, nieskończony i

niedokończony portret zbiorowy tych twarzy

SZYBA

Rzeczy nam kłamią: przecież

szyby przejrzysta gładź

umie najchytrzej na świecie

maskować się i łgać.

Z pozoru jest czymś, co dzieli:

na ulicę i wnętrze,

na skwar zakurzonych zmęczeń

i rzekę chłodnej pościeli,

na świat drzew i świat mebli,

na otwarty na przestrzał

wiatr i na martwy sześcian

powietrza wbitego w cegły,

na parkiety i bruki,

na ogrzewanie i mrozy,

na chmury i na sufit:

ale to tylko pozór.

Naprawdę szyba nie jest

podziałem, ale sama

z własnego wnętrza zieje

wąską, głęboką jamą.

Mało kto z nas to dostrzegł:

dlatego tylko szyba

jest cienka jak noża ostrze,

że z obu jej stron przywarł

nierozerwalnym parciem

dwu meklemburskich półkul

świat, w niesłyszalnym huku

zgniatający uparcie

barwy, czasy, przestrzenie,

zwierzęta, ptaki, ryby,

pod ogromnym ciśnieniem

aż do grubości szyby.

Ten świat skondensowany,

gdy spojrzeć na szkła krawędź,

zielonością jaskrawą

lśni jak toń oceanu:

i tylko stąd wiadomo,

że wewnątrz coś się dzieje,

że wewnątrz szyby toną

zmiażdżone epopeje,

bo szklany świat, zgniatany

do utraty kolorów

przez świat, który my znamy

zrezygnował z oporu.

Zbyt wielkie tu zagęszczenie,

by mógł dać znać, że żyje;

czasami tylko drżenie

szybę znienacka przeszyje,

gdy na ulicy wystrzał

tryśnie fontanną huku

ponad domy najwyższe,

a po zmartwiałym bruku

czołgów zadudni horda;

lecz wtedy gospodyni

okleja szybę, przezorna,

paskami papierowymi.

BO TYLKO TEN ŚWIAT BÓLU

Bo tylko ten świat bólu, tylko ta

kula spłaszczona w lodowym imadle,

wychłostana burzami, łamana kołami

południków, trzeszcząca w granicach

grubymi nićmi szytych, tylko ta

cienka skóra skorupy ziemskiej, popękana

rzekami, wydzielająca z siebie pot mórz słonych

między ciosami lawy i ciosami słońca,

bo tylko ten świat bólu, tylko to

ciało w imadle ziemi i powietrza,

wychłostane kulami, łamane wpół ciosem

pięści, trzeszczące pod pałką

w kostnych szwach czaszki, tylko ta

cienka skorupa skóry ludzkiej, popękaną

krwawo, tocząca z siebie słone morza potu

pomiędzy ciosem narodzin i śmierci,

bo tylko ten świat bólu; bo tylko ten świat

jest bólem; bo światem jest tylko ten ból.

WZGLĘDNY SPOKÓJ

PAJĘCZYNA

Pajęczyna, symetryczna

śmierć;

jeszcze

jest żaglem rozpiętym od liścia do liścia,

sitem świtu (więc rymujmy

póki czas), strzechą,

która cedzi gwiazdy w noc sierpniową (bo

jutro już), zimowym

wzorkiem (nie będzie nas) na szybie;

nagle:

rozczapierzona dłoń, którą dano ci w twarz;

koło, na którym cię łamano; tarcza

strzelnicza z twoją zgarbioną sylwetką;

kręgi na wodzie, w której utonąłeś;

twój splot słoneczny, rozjarzony

bólem; celownik w samolocie,

pikującym nad drogą, gdzie, pośród uchodźców,

osłaniasz głowę rękami; szyba

z siecią pęknięć, gdzie były twoje oczy;

pajęczyna, koncentryczne kręgi: tak

narasta ból; odśrodkowe promienie:

taką gwiazdą martwą się upada;

symetryczna śmierć;

harmonijna hańba;

upodlenie uporządkowane;

czujesz tylko muśnięcie na twarzy.

MIĘDZY RUDĄ A RDZĄ

Tomaszowi Burkowi

Między rudą a rdzą, w połowie czasu;

już oczyszczeni, jeszcze nie

otłuszczeni, jeszcze nie przeżarci

korozją ani wieprzowiną, nie przepojeni piwem

ani nawet rozpaczą, najłatwiejszą;

stal,

zmienne ciało stałe, jeszcze nie

stare, już nie młode, tylko w przeciągu

młodości, jak w wietrze barwnie rwącym

czarno—białe gazety z rąk przechodniów; ale

tylko w połowie czasu między rudą a rdzą;

już oczyszczeni, zanurzani w ogniu

coraz to nowym, w coraz to zimniejszym

kuble brudnej wody; wyklinana klinga,

ten wąski potok stali, który

przejęzyczył się w potop, zręcznie

sprowadzony na błotne manowce

bagien o rdzawej wodzie;

krwiobieg, który

sam się przesłyszał w krwotok, umiejętnie

zatamowany papierem, zaschły w rdzawe plamy

w życia wędrówce, na połowie czasu



U KOŃCA WOJNY DWUDZIESTODWULETNIEJ

U końca wojny dwudziestodwuletniej,

w dzień zwycięstwa nad sobą, w dzień

przegranej z sobą, gdy się wszystko wyjaśniło

pochodniami pochodów, kagankiem kagańca,

gdy zapomniałeś nazwisk i adresów,

oświecony lampą z biurka prosto w oczy, jak

krótkim tchem psa spuszczonego ze smyczy, w ten dzień

ostatecznego zawieszenia broni

nad głową;

szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi;

u końca wojny dwudziestodwuletniej

liczyłeś zaginionych, zmarłych i zabitych

w sobie samym, choć nigdy nie byłeś wśród siebie

tak jasno żywy pod oświatą lampy,

zapominając nazwisk i adresów

(a szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi),

jeszcze z wilgotnym żarem tchu na twarzy

zachowanej bez celu i składu;

w ten dzień

jakże pragnąłeś rozgromienia klęski,

triumfu nad zwycięstwem, nowej wojny w sobie;

mogłeś od nowa utkać dywanowy nalot

na ochrypłym od krzyku gardle, nalot łez

wybuchających cierpkim oświeceniem gniewu,

od nowa atakować ostygłe okopy

w huraganowym ogniu ich krzyżowych pytań;

u końca wojny dwudziestodwuletniej,

gdy zapomniałeś nazwisk i adresów,

grzebałeś zaginionych, zmarłych i zabitych

w pojemnym grobie cienkościennej czaszki:

bo szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi.

CI, KTÓRZY JEDZĄ GRZANKI, BĘDĄ JEŚĆ SUCHARY

Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść

suchary; nic się nie zmieni; ci wszyscy

poubierani dzisiaj

w skarpetki, w szelki, wyfasują jutro

pas i onuce; i pójdą, nakryci

paradoksalnym parasolem ognia,

co prawda tyralierą,

ale tym samym krokiem

marszowym, którym wczoraj szli spod feretronów

pod transparenty;

niedzielny spacer zmieni się w codzienny marsz.

Ci, którzy liżą klamki, będą gryźć

kraty, lecz nic się nie zmieni, bo wszyscy

przezornie stracą dzisiaj

kły i siekacze, by przeżuwać jutro

tylko jedzenie; siądą, osłonięci

paradoksalnym parawanem murów,

wprawdzie w wieżach strażniczych,

lecz na tym samym stołku,

który stał jeszcze wczoraj przy stole i pryczy

pod ścianą celi;

niedzielna drzemka zmieni się w codzienną straż.

Ci, którzy biją czołem, będą bić

w twarz, ale nic się nie zmieni; ci wszyscy,

co nie umieją dzisiaj

spoglądać w oczy, będą strzelać jutro

pomiędzy oczy; pójdą, zagarnięci

paradoksalną paradą pobitych,

wprawdzie unosząc ramię,

ale tym samym ruchem,

którym umieli wczoraj wznieść ręce do góry

lub złożyć dłonie;

niedzielna msza przemieni się w codzienną kaźń.

WŁAŚCIWE WNIOSKI

WYCIĄGNĘLIŚMY WŁAŚCIWE WNIOSKI Z WYDARZEŃ

Co się dało, naprędce

wyciągnęliśmy spośród

palących się kartotek

wyrzucanych przez okna;

niewiele ucierpiało:

nasze serca są

nieco po lewej stronie,

wątroby są po prawej,

nasza krew jest tętnicza

i żylna (po połowie),

nasze dłonie wciąż mają

po pięć palców (w tym kciuk,

wskazujący, środkowy,

serdeczny, mały), nasz

mózg ma dwie półkule

tak jak nasz glob, którego

spłaszczenie w dalszym ciągu

jest równomierne z obu

stron, nasze rzeki płyną

jak zwykle w dół ku morzu

a drzewa rosną w górę,

nasze jabłka spadają

pionowo a poziomo

suną nad ziemią chmury,

nasz dzień jest jasny, noc

jest ciemna, nasz chleb jest

powszedni, nasza woda

przegotowana, dom

jest mieszkalny, gazety

są codzienne, a nasze

pióra, och, nasze pióra są nawet

bardziej niż dotąd wieczne.

sierpień 1970

PLAKAT

Z głową

lekko wzniesioną, ze szczerym spojrzeniem utkwionym

w przyszłość, która znajduje się (jak powszechnie

wiadomo)

zawsze o stopień wyżej na ruchomych schodach postępu,

a jej świetlaność razi tylko skryte

za szkłami,

przekrwione oczy krótkowidzów (sami sobie winni,

za dużo czytają po nocach, noc

jest po to, żeby spać);

z głową lekko wzniesioną, więc

widziany od dołu,

potężny,

choć streszczony do popiersia przez dolną krawędź papieru,

domyślnymi nogami kroczy tylko naprzód, wyższy

o głowę (lekko wzniesioną w dodatku)

ponad przeciętną

tłumu;

w perspektywicznym skrócie dostrzega się głównie

planowy rozwój podbródka, który osiąga szerokość

szynki wieprzowej (usta

są po to, żeby jeść), natomiast czoło,

proporcjonalnie węższe, ma rozmiar 23 cali

i mieści się swobodnie w znormalizowanym

hełmie;

z wyrazem twarzy

myślącym

ale optymistycznym:

głowa jest po to, żeby myśleć, tu

trzeba z głową, panowie, z głową

lekko wzniesioną.

ZŁOŻYLI WIEŃCE I WIĄZANKI KWIATÓW

Złożyli wieńce

i wiązanki kwiatów;

ci z chorobą wieńcową, z wapnem w żyłach, tym,

którzy w wapienne doły twarzą w dół padali

ze związanymi z tyłu bukietami rąk;

o, karki pogrubiałe; kolczasta obroża

z jedliny pęknie na was; plecy w marynarkach,

nie was chłostać rózgami róż, nie znacie bólu

znanego ziemi, z której nawet kwiaty

wyrastają usłużnie związane; złożyli

broń wiązanek i wieńców, i brną ciężkie koła

ze złoconymi lawetami wstęg

przez odarte ze skóry żywe mięso płyty

zryte krętymi ranami napisów,

rozstrzeliwane zgraną salwą werbli, zniczem

nieskończenie palone u ich stóp;

i tylko

dzwony,

bukiety zawieszone koronami w dół,

rozsiewają nad miastem

dawno zapomnianą

woń ołowianych łez.

W ATMOSFERZE

Ryszardowi Krynickiemu

i jego wierszowi „Odkrycie Ameryki”

W atmosferze szczebiotu oraz wzajemnego

zrozumienia, w atmosferze ptaszęco

świeżej (rosa, wschód słońca, poranne

gazety), wydestylowanej w ciągu

nocy wspólnym wysiłkiem

z parnych oddechów śpiących, z dymu sal

konferencyjnych, z zaduchu cel (cele

uświęcają środki zaradcze), w atmosferze

szczerości

szczekania (reakcja

łańcuchowa) lub merdania językiem oraz wzajemnego

zrogowacenia gałek ocznych rozmówców

toczą się w dal rozmowy w sprawie, dochodzenia

też w sprawie (różnica w ustawieniu

lampy na biurku) i walki za sprawę

oraz koła pociągów towarowych, które

wiozą w wagonach—chłodniach ku najodleglejszym

krańcom kraju

atmosferę szczelności i wzajemnego zrośnięcia się z sobą

mózgów i ust.

PROTOKÓŁ

Zdając sobie sprawę

z własnej winy, ponad wszelką wątpliwość (oklaski)

udowodnionej przez przedmówców, chciałbym

oświadczyć na usprawiedliwienie, mimo (okrzyk: brawo!)

iż takie wykroczenie przeciw wszelkim normom

nie może być (oklaski) usprawiedliwione,

że urodziłem się istotnie, ale

nie z własnej woli i bez złych zamiarów;

ten postępek mi ciążył przez (śmiech, brawa) długie

lata; jak słusznie podkreślono

w dyskusji, nie potrafiłem wyciągnąć

z (oklaski) tego odpowiednich wniosków

i starałem się zatrzeć ślady swego czynu,

ale po (ironiczne sykanie) gruntownym

i szczerym przemyśleniu swej dotychczasowej

postawy, pragnę stanowczo

odciąć się od niej i poprosić o

(śmiech) danie mi jeszcze

jednej szansy (oklaski

przechodzące w owację).

WYPEŁNIĆ CZYTELNYM PISMEM

Urodzony? (tak, nie; niepotrzebne

skreślić); dlaczego „tak”? (uzasadnić); gdzie,

kiedy, po co, dla kogo żyje? z kim się styka

powierzchnią mózgu, z kim jest zbieżny

częstotliwością pulsu? krewni za granicą

skóry? (tak, nie); dlaczego

„nie”? (uzasadnić); czy się kontaktuje

z prądem krwi epoki? (tak, nie); czy pisuje listy do

samego siebie? (tak, nie); czy korzysta

z telefonu zaufania? (tak,

nie); czy żywi

i czym żywi nieufność? skąd czerpie

środki utrzymania się w ryzach

nieposłuszeństwa? czy jest

posiadaczem majątku

trwałego lęku? znajomość obcych

ciał i języków? ordery, odznaczenia,

piętna? stan cywilnej odwagi? czy zamierza

mieć dzieci? (tak, nie); dlaczego

„nie”?

SPÓJRZMY PRAWDZIE W OCZY

Spójrzmy prawdzie w oczy: w nieobecne

oczy potrąconego przypadkowo

przechodnia z podniesionym kołnierzem; w stężałe

oczy wzniesione ku tablicy z odjazdami

dalekobieżnych pociągów; w krótkowzroczne

oczy wpatrzone z bliska w gazetowy petit;

w oczy pośpiesznie obmywane rankiem

z nieposłusznego snu, pośpiesznie ocierane

za dnia z łez nieposłusznych, pośpiesznie

zakrywane monetami, bo śmierć także jest

nieposłuszna, zbyt spiesznie gna w ślepy zaułek

oczodołów; więc dajmy z siebie wszystko

na własność tym spojrzeniom, stańmy na wysokości

oczu, jak napis kredą na murze, odważmy się spojrzeć

prawdzie w te szare oczy, których z nas nie spuszcza,

które są wszędzie, wbite w chodnik pod stopami,

wlepione w afisz i utkwione w chmurach;

a choćby się pod nami nigdy nie ugięły

nogi, to jedno będzie nas umiało rzucić

na kolana.

DZIENNIK PORANNY

OCH, WSZYSTKIE SŁOWA PISANE

Och, wszystkie słowa pisane pod szpiegującym przez ramię

nagim bielmem żarówki, och, wszystkie słowa pod baczną,

białą twarzą sufitu, pod dachem, pod chmurą, pod słońcem:

na płask wprasowane w kartkę kafarem białego światła,

nie wiecie, oślepione, jak ciemność gęstnieje nad ranem,

nie wiecie, że to o świcie codziennie noc musi się zacząć

i, co dzień rozpoczynana, nigdy nie może się skończyć,

och, każde słowo wzywając na fałszywego świadka.







STRZAŁ STRĄCIŁ MNIE NA ZIEMIĘ

Strzał strącił mnie na ziemię;

strzał w ciemnej przecznicy,

ciemne przeczenie za dygotem szyby;

dopadł mnie, przeszył, strącił, gdy wysoko śniłem

wśród pędu mrowiącego w jasnej zgodzie mięśni,

wparty w strzemiona głośno kłębiącej się krwi,

uprzężą ścięgien ledwie hamowany,

z uzdą języka w zębach;

strącił mnie na ziemię

ten strzał ciemną i trzeźwą sylabą przeczenia;

moja dłoń zacisnęła na przebitej krtani

te same palce, które

tam, w ciemnej przecznicy,

objęły szyjkę karabinu, i

te same, które zagarniały ziemię

w garść tak kurczową, jakby chciały Ziemię

ugnieść w jeden brukowiec i rzucić go we mnie;

ten strzał jasną i senną zgodę mego ciała

powalił w pędzie ku żarłocznym łąkom

i, w każdej chwili

przeszywany salwą

własnej krwi, która z ciemnych przecznic żył

buchała niecierpliwie, rozmnożona w świetle,

ujrzałem,

jak upadam na asfalt z przestrzeloną krtanią,

z uzdą języka tężejącą w knebel

wilgotny od słów, które ołów wpisał w ciało.

O WPÓŁ DO PIĄTEJ RANO

O wpół do piątej rano na ciała kochanków nagie

jęk zza ścian spada nagle otwartą na oścież raną,

za wszystkimi oknami krwawi ten sam śnieg;

drżą za ścianami piersi spoconych od jawy ciemnej:

czy przez sen słyszą cierniem swą rozkosz mroczną i pierwszą

sprzed kilku ledwie godzin, czy w tym samym śnie

słyszą kroki krwi nagie pod brzytwą, czy pęd krwi w piersi

kobiet, gdy poród pierwszą włócznią rozszczepia je nagle?

wokół ich dwojga miłość, narodziny, śmierć

toną w tej samej ciemnej krwi; o wpół do piątej rano

trzy jęki są im raną, są brzytwą, włócznią i cierniem,

na których taka sama rdzawa krzepnie śniedź.

GDZIE SIĘ ZBUDZIŁEM

Gdzie się zbudziłem? gdzie jestem? gdzie jest

strona prawa, gdzie lewa? gdzie góra a gdzie

dół? spokojnie; spokojnie: to jest moje ciało,

leżące na wznak, to ręka, w której zwykle

trzymam widelec, a tą drugą chwytam

nóż lub wyciągam ją na przywitanie;

pode mną prześcieradło, materac, podłoga,

nade mną kołdra i sufit; po lewej

ręce ściana, przedpokój, drzwi, butelka z mlekiem

stojąca już pod drzwiami, bo po prawej widzę

okno, a za nim świt; pode mną

przepaść pięter, piwnica, a w niej hermetycznie

zamknięte słoje z kompotem na zimę;

nade mną inne piętra, strych z bielizną

na sznurach, dach, telewizyjne

anteny; dalej, po lewej ulica

wiodąca na zachodnie przedmieścia, za nimi

pola, szosy, granice, rzeki i przypływy

oceanu; po prawej, już w szarych zaciekach

świtu, inne ulice, pola, szosy, rzeki,

granice, mroźne stepy, lodowate lasy;

pode mną fundamenty, ziemia, otchłań ognia,

nade mną chmury, wiatr, blednący księżyc,

ledwie widoczne gwiazdy, tak;

odnaleziony,

przymyka jeszcze oczy, z głową w miejscu

krzyżowania się wszystkich pionów i poziomów,

przybity do tych wszystkich na raz krzyży

miarowymi ćwiekami dudniącego serca.

KOŁYSANKA

Śpij; w ciszy, w cieniu sinym śpij,

śpij w ciepłym ciele nieba o siwej godzinie

świtu, szarego świergotu, sitowia

szumiącego za szybą; śpij, z kącika ust

rozchylonych niech spływa nikła nitka śliny,

śpij, stół przy oknie nasiąkł krwią

pod białym plastrem kartki, którą wczoraj

pokryłeś literami okrągłymi jak

rana rannego słońca, wzbierająca ropą

pod przetartym obłoków opatrunkiem; nie,

śpij, nie budź się, świergocze świt

i szary szum sitowia szepcze cicho:

śpij, w śnie się schowaj, umknij przed

mroźną zawieją ciał jak ty skulonych,

którym ze skroni spływa nikła nitka krwi,

uciekaj za zamknięte

okiennice oczu

(nie ty będziesz zasuwać ich powieki,

śpij).

skryj się za drzwiami

uchylonych ust

(nie ty będziesz im szczęki podwiązywać,

śpij),

schroń się za ścianę

rozgrzanej pościeli

(nie ty masz ich nakrywać prześcieradłem),

śpij; w ciszy, w świetle ostrym śpij,

ze stołu krew spłynęła, lśnią czarne promienie

okrągłych liter, zwrócone do wewnątrz;

w te kolczaste obroże musisz wcisnąć szyję,

pora już wstać

ŚPIĄCY

Ciężkie oddechy śpiących; ciężkie chmury snu;

po miękkich podniebieniach toczą się chrapliwie

ciężkie lawiny tchu i na poduszkach miękkich

kołują nieruchomo ciężkie głazy głów;

złożyli senne głowy, swoje ciężkie głowy

złożyli wszyscy, którzy za dnia się strudzili

składaniem hołdu, doniesienia, broni,

fałszywego świadectwa, ukłonu, podpisu,

uwierzytelniających listów, skarg, ojcowskich

pocałunków na czole, wyrazów współczucia,

pieniędzy (grosz do grosza), meldunków, odwołań,

przysiąg, życzeń (wszystkiego najlepszego), wizyt,

rezygnacji; złożyli głowy jak się składa

kości w ziemi; śpią; tylko oddychają, bo

ich gardła są zbyt snem zarosłe, aby mogły

zmieścić krzyk; tylko leżą, bo ich ciała są

zbyt słabe po mozolnym dniu, by mogły unieść

śmierć; tylko śpią, bo głowy są zbyt ciężkie, aby

ciepłe powietrze marzeń uniosło je wzwyż

kulistym wzlotem nad dachy i place;

ciężkie oddechy śpiących; ciężkie chmury snu.

Śpijcie. Dzień, dzień, o którym niespokojnie śnicie,

który wam bliźni jest jak świeża blizna,

bliski jak ból kulisty w oczodołach, znany

do łez codziennie pierwszego spojrzenia —

ten dzień wstanie niedługo, wstanie bosą stopą

jutrzni. A wstanie ciężko: spod dymiących płyt

chodnika; spod łomotu kubłów ze śmieciami;

spod ociężale czterdziestodwuletnich

piersi kobiety, która, jeszcze śpiąc,

ściąga przez głowę koszulę; spod powiek

mężczyzny, który na oślep wyciąga

rękę po rozjątrzony budzik. Ciężki sen

jak szala wagi uleci w powietrze,

bo dzień jest cięższy; bo dzień jest podstępny,

bez uprzedzenia skacze wam do gardła

co dzień o innej porze, co dzień o minutę

wcześniej czy później ciężka głowa słońca

unosi się nad dachy. Spijcie. Jeszcze chwila,

wzniesiecie senne głowy, swoje ciężkie głowy

wzniesiecie wszyscy, którzy za dnia się trudzicie

wznoszeniem błagań, wiwatów, sztandarów,

modłów, toastów za zdrowie, chóralnych

okrzyków, rąk do nieba, dziękczynień; wnoszeniem

zażaleń, należności, wniosków, spraw do sądu,

interpelacji, wkładów na książeczkę

oszczędnościową, aktów oskarżenia,

sprzeciwów, opłat, poprawek; znoszeniem

przeciwności, przepisów, nowin, upokorzeń,

krzywd. Spijcie. Spijcie. Zanim ołów słońca

zaleje was, niech na poduszkach miękkich

kołują nieruchomo ciężkie głazy głów,

po miękkich podniebieniach niech suną chrapliwie

ciężkie lawiny tchu i niech nad ziemią płyną

ciężkie oddechy śpiących, ciężkie chmury snu.

Z PRZEKŁADÓW

WNĘTRZE RÓŻY

Z Rainera Marii Rilkego

Gdzie to wnętrze mieć może

zewnętrzność? Na jaki ból

takie płótno położyć?

Jakie odbiją się w śródziemnym morzu

kontury chmur

wewnątrz tych róż rozwiniętych,

tych obojętnych, patrz:

płatek tak cienko cięty

ciąży ku innym, aż

drżącą dłoń cofasz od luźno leżących.

One same ledwie mogą już

wstrzymać się; przepełnione

ponad własnych wnętrz koronę,

przelewają się kielichy róż

w dni, co na przekór kwiatom

zamykają się, coraz pełniej stulone,

aż całe lato w komnatę

zbiegnie, w komnatę ze snu.

WAZA KRETEŃSKA

Z Gottfrieda Benna

Ty, gron greckich wonna wargo,

murze dźwięczny, roto róż

w pochodzie mykeńskich świateł,

nie–do–statków płynna pustko

wkrąg rozsnuta.

Rozluźnienia. Ród rozwiązły

w nich się spełnia. Błędnie błyszcząc

zwierz, głaz tracą jasno cel:

smugi fiołków, łąkokwietne

stygną czaszki.

Fala bije w czyste czoła,

żar otchłannych bachanalii

znamię zniweczenia pali:

wzrost, świadomość, mózg cię woła,

spłukaj, zakurz! Dłonie chłopców,

rząd biegaczy, rozpostarty,

zagna cię do kruży wklęsłej,

gdy łeb rybi, czosnek, flety

runą różą w święto Ledy,

w spółkowanie, w płaskość, w klęskę.

LENINGRAD

Z Osipa Mandelsztama

I znów w mieście, co do krwi znajome mi jest,

Do dziecięcych obrzmiałych gruczołów, do łez.

Wróciłeś, więc spiesznymi łykami pij tran

Z leningradzkich, nad rzeką palących się lamp.

Rozpoznawaj złowrogie mgły grudnia tam, gdzie

W czarnym dziegciu jak żółtko rozbełtał się dzień.

Petersburgu, ja nie chcę umierać, nie czas —

Jeszcze przecież mój numer telefonu znasz…

Petersburgu, mam jeszcze adresy, gdzie wciąż

Zmarli na mnie czekają i słyszę ich głos.

Czyjeś kroki po schodach kuchennych się pną,

Dzwonek z mięsem wyrwany uderza mnie w skroń,

Gałą noc czekam gości, aż uśpi mnie świt,

Zakutego w kajdany łańcuszków u drzwi.

Grudzień 1930

O, UCZYŃ MI MASKĘ

Z Dylana Thomasa

O, uczyń mi maskę i mur, abym odgrodził od szpiegów

Ostrego szkliwa twych oczu, szponów za okularami,

Porwanie i powstanie w pokojach dziecinnych mej twarzy,

Zrób knebel z rażonych niemotą drzew, bym przed nagim wrogiem

Ukrył bagnet języka w bezbronnej sylabie modlitwy,

Usta mi daj teraźniejsze i trąbkę kłamstw słodko dętą,

Oblicze kpa wyciosane w starym pancerzu i dębie,

Bym mózg lśniący osłonił i stępił egzaminatorów,

I zawieś na końcu bicza żal wdowca zbroczony łzami,

Abym mógł skryć belladonnę i suchym okiem spostrzegać

Innych, którzy zdradzają łkające łgarstwo swych strat,

Wykrzywiając obnażone wargi lub śmiejąc się w kułak.

ZMARLI W EUROPIE

Z Roberta Lowella

Gdy zbyły się ciężaru samoloty, nas

Wspólny grób wchłonął, chłopców przy kobietach;

Ani korona z cierni, ani monet blask,

Wrzeciona wież wytknięte w niebo, ani metal

Nie mogły nas ocalić. Matko, podnieś nas,

Porzuconych bezładnie w galarecie ognia:

W naszym dniu święta ziemia była nam przekleństwem.

Matko, czy się wzniesiemy w Twoim dniu w Twój kraj

Ze wszystkich miejsc, gdzie ciężki gruz poślubił zwłoki,

Które runęły obok siebie? Matko, daj

Rękę nam, przygniecionym przez kamienne bloki;

Kiedy w Dzień Wniebowzięcia Szatan na Twój kraj

Rzuca cień, Matko, wyrwij nasze ciała z ognia:

W naszym dniu święta ziemia była nam przekleństwem.

Matko, drżą moje kości, w głębi ziemi drży

Pogłos grzmotu i słyszę bek trąbki wśród zgiełku

Krwawiącej wokół rzezi. Powiedz, Mario, czy

Będę mógł unieść ciężar chłopca, tej kukiełki

Z prochu, świadectwo Diabła? Mario, ziemia drży,

Oblubienica wody, powietrza i ognia;

W naszym dniu święta ziemia jest naszym przekleństwem.

PSALM

Z Paula Celana

Nikt nas na nowo z ziemi i gliny nie lepi,

nikt już naszego prochu nie zaklina.

Nikt.

Bądź pochwalony, Nikt.

Tobie gwoli pragniemy

rozkwitać.

Tobie

wbrew.

Niczym

byliśmy, jesteśmy, będziemy

nadal, rozkwitając:

róża z niczego, róża

niczyja.

Ze

słupkiem jak duch jasnym,

z pręcikiem pustynnym jak niebo,

z koroną czerwoną

od słowa szkarłatnego, któreśmy śpiewali

ponad, o, ponad

cierniem.

Stanisław Barańczak

urodził się w Poznaniu w 1946 roku. Opublikował dwa zbiory wierszy: Korekta twarzy

(1968). Jednym tchem (1970) i książkę krytycznoliteracką pt. Nieufni i zadufani (1971). Za tom

Jednym tchem, wydany jako suplement do czasopisma „Orientacja”, otrzymał nagrodę Festiwalu

Poezji w Lodzi. Wiersze z tego tomu stały się podstawą spektaklu Studenckiego Teatru „Ósmego

Dnia”, przedstawionego m.in. na ogólnopolskim przeglądzie w Lodzi (w 1971 r.), gdzie Teatr

otrzymał nagrodę Ministra Kultury i Sztuki.

Dziennik poranny składa się głównie z wierszy nowych oraz z tekstów z Jednym tchem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stanisław Barańczak wiersze wybrane
Białoszewski i Baranczak wiersze
Barańczak Stanisław wiersze
barańczak, wybór wierszy
Barańczak 159 wierszy
Barańczak Stanislaw 159 wierszy
Barańczak Stanislaw 159 wierszy
32 Stanisław Barańczak Wybór wierszy
Dziennik poranny Wiersze 1967 1971 Stanisław Barańczak
wiersze tuwima
Osip Mandelsztam Wiersze
+le%9cmian+boles%b3aw+ +wiersze+wybrane 52RWPQJSPV3GXGTUE7QA4446RJVPT2XSKPEIAXY
Na dzień dobry, Wiersze
CIEMNOŚĆ TERAZ PANUJE, Wiersze Teokratyczne, Zakańczające wieczorne czaty

więcej podobnych podstron