Stanisław Barańczak
159 wierszy
1968 1988
Wstęp
Stanisław Barańczak urodził
się w 1946 r. w Poznaniu i
ukończył tam studia na
Uniwersytecie
im. A. Mickiewicza. Debiutował
jako poeta i krytyk w r. 1965.
Był jednym z założycieli
Komitetu Obrony Robotników i
kwartalnika "Zapis". Objęty
zakazem druku w PRL w latach
1976_#1980, pozbawiony
dyscyplinarnie pracy na Uam w
r. 1977, przyjęty został na
dawne stanowisko w wyniku
interwencji "Solidarności" w
r. 1980. Od marca 1981 r.
przebywa w Stanach
Zjednoczonych, gdzie wykłada
literaturę polską na
Uniwersytecie Harvarda. Jest
redaktorem naczelnym "The Polish
Review" (Nowy Jork) i
współredaguje paryskie "Zeszyty
Literackie".
Bogaty dorobek poetycki,
krytycznoliteracki, edytorski i
translatorski Barańczaka
obejmuje blisko 30 książek.
Niniejszy wybór wierszy z
dziewięciu dotychczas
opublikowanych tomów sporządzony
został przez Autora i jest jego
pierwszą książką poetycką, jaka
ukazuje się oficjalnie w kraju
od r. 1972.
Z tomu~
"Korekta twarzy"
(1968)
Na tej czereśni czerwień,~
na jej krwawe włókna
Na tej czereśni czerwień, na
jej krwawe włókna@ kładą się
oto w oczach mięśnie
ćwiartowanym@ pasmem, smugi
bandaży rozwinięte, na nich@
wyschnięte sieci ran, już
gęstniejące w płótna@
gobelinów utkanych grubym
zmartwychwstaniem@ purpury w
nadpalonych policzkami
kłótniach,@ ostrzach, pogoniach,
ciętych nitkach tego sukna,@
gdzie strumyk krwi jak w żyłach
rdzawych liści zanikł@
i splątał się; w czerwieni, w
tych włóknach mięsistych@ za
cichą kartką skóry wrą wyrwane
trawy@ w płonącej plątaninie,
rosną w oczach iskry@
ruchu i słychać szkarłat
ścieranych bezprawi@ w tych
gałkach żyłkowanych, kiedy
patrzą, bliskie,@ na tej
czereśni czerwień, na jej włókna
krwawe.@
Zbudzony~
w jeszcze głębszy sen
Zbudzony w jeszcze głębszy
sen, bo w jawę@ udzielną
wszystkim i rozrzutną@ na
wszystkich, kruszę jeszcze w
palcach próchno@ przyśnione,
kruszę światło niebieskawe,@
co prześwietlało moje kości.
Jutro,@ ten promień widnokręgu,
krótki i jaskrawy,@ wrysuje w
okrąg pulsującą krawędź@
każdego cienia. Tak się więc tka
płótno@
dnia, przepalając jedną nitkę
drugą.@ W ogniu pytań
krzyżowych, w tym piekącym
siewie@ ziarn piasku pod powieki,
budzić będę długo@
mój sen do jawy głębszej; a
nasienie@ nocy, w głąb oczu
wbite ziemną grudą,@ wzrośnie
światłem; z nim w siebie wejść i
wyjść ze siebie.@
Czoło
Głuche wejście do ciebie,
podwójne drzwi ze skóry i kości,
zatrzaśnięta tablica zgładzona z
liter, pęknięć oszukańczej
skały. Mur w poprzek prostych
przejść ze mnie do ciebie,
porcelanowy filtr, przez który
najcieńsze włosy nawijają się na
zwoje twojego mózgu tak wolno,
że po drugiej stronie są już
siwe. Gładka kula armatnia,
kulista rozrywanym powietrzem;
głębinowy statek wśród ciśnienia
myślanego przez mnie morza.
Pismo
Chciej wszystkiego: wbij się w
te ciasne obroże z kolcami,
przeszyj na ich wylot spojone w
blok karty, godząc w to, co
najciemniej zakryte w tunelach
liter, ale sznurując na zawsze
stronice cienką i łączliwą
siecią; więc spętany jej okami,
swoimi oczami, ale wolny, w głąb
i na zewnątrz jaśniejący jak
gwiazda z zakleszczonymi w
czarnych dybach promieniami
przegubów i karku. Tędy, przez
rządki nierównych pierścieni,
mknie strzała ciebie, smuga
jeszcze tobie niejasna, póki nie
zboczy, wytrącona z toru.
Wtedy tobą ku tobie wybuchnie,
zwrócona twarzą w twarz.
I w świetle tej ostrości
dostrzeżesz zakola rzek
schnących na papierze, i
pojmiesz: tak szybko krzepnie w
bieli tego śniegu czarna i żywa
krew.
Z tomów~
"Jednym tchem"~
(1970)~
i "Dziennik poranny"~
(1972)
Jednym tchem
Jednym tchem, jednym nawiasem
tchu zamykającym zdanie,@
jednym nawiasem żeber wokół
serca@ zamykającym się jak
pięść, jak niewód@ wokoło
wąskich ryb wydechu, jednym
tchem@ zamknąć wszystko i
zamknąć się we wszystkim,
jednym@ wiotkim wiórem
płomienia zestruganym z płuc@
osmalić ściany więzień i
wciągnąć ich pożar@ za kostne
kraty klatki piersiowej i w
wieżę@ tchawicy, jednym tchem,
nim się udławisz@ kneblem
powietrza zgęstniałego od@
ostatniego oddechu
rozstrzelanych ciał@ i
tchnienia luf gorących i
obłoków@ z dymiącej jeszcze na
betonie krwi,@ powietrza, w
którym twój głos się rozlega@
czy się rozkłada, połykaczu
szabel,@ tak białej broni,
bezkrwawych a krwawo@ raniących
krtań nawiasów, pośród których@
jak serce w żebrach i ryba w
niewodzie@ trzepoce zdanie jednym
tchem jąkane@ do ostatniego
tchu@
Wziąłem sobie do serca
Wziąłem sobie do serca te pięć
litrów krwi,@ która ucieka z
niego,@ jakby chciała@ przebić
się poprzez cienkie tynki
skóry,@ lecz wraca wciąż tym
samym torem@ ze ślepego zaułka
serdecznego palca;@ przejąłem
się na własność tą krwią, co
chce zbiec,@ odkąd złapałem
pierwszy oddech@ na gorącym
uczynku@ kradzieży@ ze
świata@ i na próbie ucieczki;@
musiałem wziąć na siebie kruche
mury ciała.@
Wbiłem sobie do głowy te pięć
zmysłów, które@ rysują wewnątrz
czaszki@ suchą igłą@ dymem do
dołu zawieszony pożar,@ wzięty
w dwa ognie oczu portret@
wyryty na gorąco na mózgowej
korze;@ wykuwałem na pamięć to
zbielałe ostrze,@ odkąd mi
zaprzątnęły głowę@ odwrócone
płomienie,@ co patrzą@ mi z
oczu@ na walące się krokwie;@
musiałem wziąć na siebie blask,
swąd, żar i huk.@
Wziąłem się w garść własnymi
pięcioma palcami,@ wziąłem w
garść grudę gliny@ ugniecioną@
palcami wszystkich, którzy
umierali@ padając nagle twarzą
w glebę@ i drąc z niej
paznokciami ostatnią kryjówkę;@
patrzę im wciąż na ręce -
lepkie, lecz od potu -@ odkąd
tak mi się pali grunt@ pod
palcami, że z bólu@ zaciskam@
je w pięść@ i tłukę nią w drzwi
ziemi;@ musiałem wziąć na
siebie otwarcie tych drzwi.@
Kwiat cięty
Ty, wyrwane żebro ziemi,
włókno@ woni kolczastych drutów,
wybuch wilczej nory@ ku niebu;
ty, kwieciste kłamstwo,@
popłoch papieru (po trzykroć
niech będzie@ pomięty): ty,
wzlot z gruntu@ wynikły, z
gruntu fałszywy, ty,@
szalbierzu bardziej niż
wykorzeniony:@ ścięty z nóg;@
ścięty z szyi,@ nie odetniesz
się nożycami ani@ barwą od
swojej ziemi, nie okiełznasz@
swojego pędu od niej, wpół
rozdarty tymi@ końmi na
ciemność i zgiełk;@ ponad
płatkami rozpłatany na@ sztuki
piękne, po trzykroć bądź
bolesny: cudzą@ krwią na
kolcach i własną, bo jesteś@
też językiem odciętym za
krzywoprzysięstwo@ i dłonią
wbitą nożem w stół (kwieciste
zdanie@ złej sprawy, szulerstwo
przygwożdżone); w kwiecie@
wieku tych kilku godzin, więc
nie w sile wieku@ umierający,@
bądź po trzykroć ścięty;@ po
trzykroć nieśmiertelny.@
Źrenica, w której byłem
Źrenica, w której byłem; która
była@ w czyimś oku i twarzy; w
której była moja@ twarz; moje
oczy; źrenice; i która@ w moim
cieniu, w rzucanym przeze mnie
wyzwaniu@ i podejrzeniu,
rozwarła się ufnie@ jak chłodna
woda, jak chłonne wołanie@ z
bezdennych ocembrowań tęczówki,
bijące@ w oczy umarłą wonią
utopionych liści,@ smolnym
smakiem obrotu długiej osi
wody,@ która przebija szare
zwoje Ziemi@ na wylot; byłem w
źrenicy tak bardzo,@ jak tylko
można być w czymś, co odpycha,@
co odbija twarz, oczy, źrenice,
wciągając@ w głąb; byłem w
źrenicy tak jasno,@ jak tylko
można być w czymś, co przed
światłem@ zamyka się i wwierca
głębiej w szare zwoje,@ w
których jeżeli nawet jestem, to
umarły@
Papier i popiół,~
dwa sprzeczne zeznania
Papier i popiół, dwa sprzeczne
zeznania@ na ten sam ogień;
powiedzą: "to jasne@ jak dzień,
jak dziennik", zmięty i
zmierzwiony kłąb@ w kałuży,
"nie, w zwierciadle wiadomości z
kraju@ (dobrego) i ze świata
(złego)"; spaliłeś swój
dziennik@ wśród nocy; "to
bezsprzeczne", powiedzą, "choć
zmięty@ lecz niezmienny,
zmierzwiony ale
niezmierzony,@ z mierzwy lecz
wierzmy"; plączesz się w
zeznaniach,@ w skręconych
kartkach, tak czarnych, jak
przedtem@ były czyste;
powiedzą: "to proste@ jak
drut", kolczasty, "jak druk",
gazetowy;@ spal i splącz
papier, płomień, popiół,
północ@ w jednym błysku
zwęglonym kroniki wypadków,@
poprawią ci otrucie gazem na
otrucie@ gazet; "to logiczne",
powiedzą, "samobójca, sam siebie@
się bał"@
Nie
To tylko słowo "nie", słowo,
któremu nadać@ bagaż
strzaskanych kości i wylanej
krwi@ potrafi nawet ciemność z
twojej krwi i kości,@ to
nieświadome dzieło bólu
(wszelkie prawa@ zastrzelone),
którego zakrwawione kopie,@
czcionkami chłosty odbite od
kości, arkusze@ przeszyte nicią
strzałów,@ możesz co dzień
podnosić z chodników zmęczonym@
wzrokiem, wczytywać
się w nie bezradnością rąk;@ to
tylko słowo "nie", ostatnie
słowo@ w dziedzinie krwi - a
poznasz ją zaraz na wylot@ roju
pocisków z luf;@
to tylko słowo "nie", miej je
we krwi,@ która spływa kroplami
po murze o świcie,@ daję tobie
to słowo, jakbym dawał głowę@
za to, że ból istnieje, jakbym
gardło dawał@ za sprawę żył i
ścięgien i mięśni i skóry;@
czytam ci z liter bólu, ze
skręconych nerwów@ pospiesznie
zapisane słowa o tych, co
gotowi@ zawsze otworzyć list
cudzego ciała,@ rozciąć kopertę
skóry i złamać szyfr kości;@ to
tylko słowo "nie", ostatni
krzyk@ modlitwy krwi, którą
dzisiaj odmawiam za ciebie,@
którą odmawiam sobie prawa do
odejścia@
Ta dłoń może być garścią~
i może być pięścią
Ta dłoń może być garścią i
może być pięścią;@ zaciśnięta,
otwarta,@ miękko oczekująca,
gruzłowato twarda,@ kanciasta
na kamieniu, okrągła na ciepłej
piersi,@ zdolna uderzyć w stół
lub przesypywać zapach@
pszenicznych ziaren,@ dłoń,
która umie pełną garścią
złapać@ grudki słońca, co w
rzece pełgają zmrożonym żarem@
lub pustą pięścią tłuc w
zamkniętą bramę,@ ta dłoń jest
tak jak zawsze@ tylko dłonią i
więcej nic się w niej nie
zawrze@ poza nią samą.@
Ta czaszka może stać się
zamkniętym zakładem@ albo domem
otwartym,@ domem gry, w którym
mózgu śliskie, szare karty@ są
znaczone, lub domem poprawczym z
surowym ładem@ posiłków i
odwiedzin; obłąkany, więzień,@
szuler, kochanek,@ w tym domu
schadzek mogą czuć się wszędzie@
tak jak u siebie w domu, chociaż
mieszkają przez ścianę;@ czy
ślepym murem jest czy okiem
bramy,@ ta czaszka będzie
zawsze@ tylko czaszką i więcej
nic się w niej nie zawrze@ poza
nią samą.@
Nigdy bym nie przypuścił
Nigdy bym nie przypuścił: że
choć starcza tchu@ na zduszony
wzlot krzyku z jednoczesnych
dwu@
gardeł, to przecież kiedyś
takie Nic jak śmierć@ wpół
słowa krtań zarośnie jak
skudlona sierść;@
nigdy bym nie przypuścił, że w
dwu ciałach skurcz,@ co wydaje
się wieczny, skłębi się jak
kurz@
i w zmarszczki prześcieradeł
pierzchnie lekkim snem,@ gdy
rigor mortis w inne ciało wlewa
się@
nieodwołalnie skrzepłym
woskiem; nigdy bym@ nie
przypuścił, że w czyjeś usta
wbijać dym@
języka jest czułością mniej
miękką niż strzęp@ gazy do
podwiązania czyichś zmarłych
szczęk;@
nigdy bym nie przypuścił, że
bezwładna dłoń@ zwieszająca się
z łóżka sięga aż na dno@
martwego morza potu, choć
przedśmiertny pot@ wyschnie
prędzej niż pościel pognieciona
pod@
ciał podwójnym ciężarem, w
których rośnie krew,@ krążąca,
aż nastanie ten i tamten kres.@
Kolęda
Urodzony@ ze srebrną łyżką w
ustach, pod@ szczęśliwą gwiazdą
(rozżarzonym@ kamieniem
obrazy,@ rzuconym w twoją
stronę już cztery lata temu),@
urodzony@ tak wiele razy, że
mógłbyś już wreszcie@ zacząć
się bać,@ że mógłbyś wreszcie
pragnąć czegoś mniej@ niż
wszystkiego (tak jakbyś nie
wiedział, że wszystko@ to tylko
tyle, ile wytrwasz na
niełaskawym chlebie@ ciała i
słonym winie krwi, tak jakbyś
nie wiedział,@ że będziesz
odtąd tylko na przemian raną i
blizną),@ tak wiele razy, że
mógłbyś pozostać@ skulony w
swoich mrocznych wodach, z
dala@ od woni iskier i łun,@
urodzony,@ czy tego chcemy
czy nie, z żelaznym nożem w
zębach,@ w stalowym czepku,@
uśnij, zanim@ dopędzi cię ten
żar,@ to światło, które cztery
lata@ czyhało w pędzie, aż
otworzysz oczy.@
Święto Zmarłych
Podają sobie ręce@ pod
ziemią; leżąc na wznak,
rozpychają@ łokciami zgniłe
deski, rozgarniają dłońmi@
glebę, korzenie traw, odłamki
próchna; milcząc@ spiskują
przeciw nam, zbierają siły;@
zbyt wielu ich już;@
zbyt wielu, skulonych@ w
brzemiennych brzuchach grobów,
które sterczą@ tak kanciasto,
że pęka ich ziemista skóra;@ a
oni rosną wewnątrz i rośnie im w
płucach@ ostatni przechowany
haust powietrza, choć@
przebiliśmy im piersi poprzez
ziemię kołkiem@ krzyża;@
za lekka ziemia im i przegnił
krzyż,@ więc po to ta okrągła
data: byśmy mogli@ choć raz do
roku za jednym zamachem@
przywalić ich wieńcami,
przygwoździć świecami@ i
przydusić nabożnym kolanem, aż
stracą@ nagromadzone siły, aż
rozerwą@ podziemny łańcuch rąk,
opasujący Ziemię.@
Przechowywać~
w chłodnym miejscu
Przechowywać w chłodnym
miejscu,@ w centrum
umiarkowanych stref;@ upał
zbytnio by w nas streścił@
płynnie rozgadaną krew.@
Ognista kula w niebie,@
kulisty ogień pod ziemią@ nasz
strach skulony dzielą@ równo
pomiędzy siebie.@
Wypośrodkować trzeba@
możliwie bezpieczne lokum;@ gdy
lęk bulgocze w trzewiach,@
trudno o chłodny spokój.@
Powietrze drży i krwawi,@
bite przez słońca kułak;@ lecz
drga też ziemska kula,@
rozdzierana przez lawy.@
Między młotami skwaru@
niełatwo dojść do ładu;@ na nic
lodowców okłady@ i chłodne
wachlarze szkwałów.@
Więc z obu stron nagleni@
wpełzamy, rozsądni wreszcie,@
tuż pod powierzchnię Ziemi,@ w
to najchłodniejsze miejsce.@
Rzeźba Ziemi
Te nieruchome eksplozje
granitu, te wyrwane z wąwozów@
i w niewiadomym kierunku
uprowadzone zwały@ gruntu, te
zamrożone w ułamku sekundy
fale@ spienionych wzgórz:@
za czyją sprawą to? kto za tym
stoi?@ kto przyłożył do tego
rękę, kto poszarpał@ i wygniótł
cienką tkankę Ziemi? wiem,@
zmarli od spodu tłuką głowami w
ten mur,@ w kupę granitowego
gruzu, tak, to oni@ pchając
przed sobą góry, próbują
wydostać@ się na zewnątrz, a
przecież pozostają w grobach:@
bo coraz to ktoś nowy pada im na
pierś@ i w miękkiej ziemi, w
twardej skale żłobi@ własną
twarzą swą maskę pośmiertną; ten
chaos,@ to kłębowisko wzgórz,
dolin, przełęczy,@ to rzeźba
Ziemi, nieskończony i@ nie
dokończony portret zbiorowy tych
twarzy@
Szyba
Rzeczy nam kłamią: przecież@
szyby przejrzysta gładź@ umie
najchytrzej na świecie@
maskować się i łgać.@
Z pozoru jest czymś, co
dzieli:@ na ulicę i wnętrze,@
na skwar zakurzonych zmęczeń@ i
rzekę chłodnej pościeli,@
na świat drzew i świat
mebli,@ na otwarty na
przestrzał@ wiatr i na martwy
sześcian@ powietrza wbitego w
cegły,@
na parkiety i bruki,@ na
ogrzewanie i mrozy,@ na chmury
i na sufit:@ ale to tylko
pozór.@
Naprawdę szyba nie jest@
podziałem, ale sama@ z własnego
wnętrza zieje@ wąską, głęboką
jamą.@
Mało kto z nas to dostrzegł:@
dlatego tylko szyba@ jest
cienka jak noża ostrze,@ że z
obu jej stron przywarł@
nierozerwalnym parciem@ dwu
magdeburskich półkul@ świat,
w niesłyszalnym huku@ zgniatający
uparcie@
barwy, czasy, przestrzenie,@
zwierzęta, ptaki, ryby,@ pod
ogromnym ciśnieniem@ aż do
grubości szyby.@
Ten świat skondensowany, gdy
spojrzeć na szkła krawędź,@
zielonością jaskrawą@ lśni jak
toń oceanu:@
i tylko stąd wiadomo,@ że
wewnątrz coś się dzieje,@ że
wewnątrz szyby toną@ zmiażdżone
epopeje,@
bo szklany świat, zgniatany@
do utraty kolorów@ przez świat,
który my znamy -@ zrezygnował z
oporu.@
Zbyt wielkie tu
zagęszczenie,@ by mógł dać
znać, że żyje;@ czasami tylko
drżenie@ szybę znienacka
przeszyje,@
gdy na ulicy wystrzał@
tryśnie fontanną huku@ ponad
domy najwyższe,@ a po
zmartwiałym bruku@
czołgów zadudni horda;@ lecz
wtedy gospodyni@ okleja szybę,
przezorna, paskami
papierowymi.@
Bo tylko ten świat bólu
Bo tylko ten świat bólu, tylko
ta@ kula spłaszczona w lodowym
imadle,@ wychłostana burzami,
łamana kołami@ południków,
trzeszcząca w granicach@
grubymi nićmi szytych, tylko
ta@ cienka skóra skorupy
ziemskiej, popękana@ rzekami,
wydzielająca z siebie pot mórz
słonych@ między ciosami lawy i
ciosami słońca,@
bo tylko ten świat bólu, tylko
to@ ciało w imadle ziemi i
powietrza,@ wychłostane kulami,
łamane wpół ciosem@ pięści,
trzeszczące pod pałką@ w
kostnych szwach czaszki, tylko
ta@ cienka skorupa skóry
ludzkiej, popękana@ krwawo,
tocząca z siebie słone morza
potu@ pomiędzy ciosem narodzin
i śmierci,@
bo tylko ten świat bólu; bo
tylko ten świat@ jest bólem; bo
światem jest tylko ten ból.@
Pajęczyna
Pajęczyna, symetryczna@
śmierć;@
jeszcze@ jest żaglem
rozpiętym od liścia do liścia,@
sitem świtu (więc rymujmy@ póki
czas), strzechą,@ która cedzi
gwiazdy w noc sierpniową (bo@
jutro już), zimowym@ wzrokiem
(nie będzie nas) na szybie;@
nagle:@ rozczapierzona dłoń,
którą dano ci w twarz;@ koło,
na którym cię łamano; tarcza@
strzelnicza z twoją zgarbiona
sylwetką;@ kręgi na wodzie, w
której utonąłeś;@ twój splot
słoneczny, rozjarzony@ bólem;
celownik w samolocie,@
pikującym nad drogą, gdzie,
pośród uchodźców, osłaniasz
głowę rękami; szyba@ z siecią
pęknięć, gdzie były twoje
oczy;@
pajęczyna, koncentryczne
kręgi: tak@ narasta ból;
odśrodkowe promienie:@ taką
gwiazdą martwą się upada;@
symetryczna śmierć;@
harmonijna hańba;@ upodlenie
uporządkowane;@
czujesz tylko muśnięcie na
twarzy.@
U końca wojny
dwudziestodwuletniej
U końca wojny
dwudziestodwuletniej,@ w dzień
zwycięstwa nad sobą, w dzień@
przegranej z sobą, gdy się
wszystko wyjaśniło@ pochodniami
pochodów, kagankiem kagańca,@
gdy zapomniałeś nazwisk i
adresów,@ oświecony lampą z
biurka prosto w oczy, jak@
krótkim tchem psa spuszczonego
ze smyczy, w ten dzień@
ostatecznego zawieszenia broni@
nad głową;@
szedłeś z nimi; uciekałeś z
nimi;@ u końca wojny
dwudziestodwuletniej@ liczyłeś
zaginionych, zmarłych i
zabitych@ w sobie samym, choć
nigdy nie byłeś wśród siebie@
tak jasno żywy pod oświatą
lampy,@ zapominając nazwisk i
adresów@ (a szedłeś z nimi;
uciekałeś z nimi),@ jeszcze z
wilgotnym żarem tchu na twarzy@
zachowanej bez celu i składu;@
w ten dzień@ jakże pragnąłeś
rozgromienia klęski,@ triumfu
nad zwycięstwem, nowej wojny w
sobie;@ mogłeś od nowa utkać
dywanowy nalot@ na ochrypłym od
krzyku gardle, nalot łez@
wybuchających cierpkim
oświeceniem gniewu,@ od nowa
atakować ostygłe okopy@ w
huraganowym ogniu ich krzyżowych
pytań;@ u końca wojny
dwudziestodwuletniej,@ gdy
zapomniałeś nazwisk i adresów,@
grzebałeś zaginionych, zmarłych
i zabitych@ w pojemnym grobie
cienkościennej czaszki:@ bo
szedłeś z nimi; uciekałeś z
nimi.@
Ci, którzy jedzą grzanki,~
będą jeść suchary
Ci, którzy jedzą grzanki, będą
jeść@ suchary; nic się nie
zmieni; ci wszyscy@ poubierani
dzisiaj@ w skarpetki, w szelki,
wyfasują jutro@ pas i onuce; i
pójdą, nakryci@ paradoksalnym
parasolem ognia,@ co prawda
tyralierą,@ ale tym samym
krokiem@ marszowym, którym
wczoraj szli spod feretronów@
pod transparenty;@ niedzielny
spacer zmieni się w codzienny
marsz.@
Ci, którzy liżą klamki, będą
gryźć@ kraty, lecz nic się nie
zmieni, bo wszyscy@ przezornie
stracą dzisiaj@ kły i siekacze,
by przeżuwać jutro@ tylko
jedzenie; siądą, osłonięci@
paradoksalnym parawanem murów,@
wprawdzie w wieżach
strażniczych,@ lecz na tym
samym stołku,@ który stał
jeszcze wczoraj przy stole i
pryczy@ pod ścianą celi;@
niedzielna drzemka zmieni się w
codzienną straż.@
Ci, którzy biją czołem, będą
bić@ w twarz, ale nic się nie
zmieni; ci wszyscy,@ co nie
umieją dzisiaj@ spoglądać w
oczy, będą strzelać jutro@
pomiędzy oczy; pójdą,
zagarnięci@ paradoksalną paradą
pobitych,@ wprawdzie unosząc
ramię,@ ale tym samym ruchem,@
którym umieli wczoraj wznieść
ręce do góry@ lub złożyć
dłonie;@ niedzielna msza
przemieni się w codzienną
kaźń.@
Wyciągnęliśmy~
właściwe wnioski z wydarzeń
Co się dało, naprędce@
wyciągnęliśmy spośród@ palących
się kartotek@ wyrzucanych przez
okna;@ niewiele ucierpiało:@
nasze serca są@ nieco po lewej
stronie,@ wątroby są po
prawej,@ nasza krew jest
tętnicza@ i żylna (po
połowie),@ nasze dłonie wciąż
mają@ po pięć palców (w tym
kciuk,@ wskazujący, środkowy,@
serdeczny, mały), nasz@ mózg ma
dwie półkule@ tak jak nasz
glob, którego@ spłaszczenie w
dalszym ciągu@ jest równomierne
z obu@ stron, nasze rzeki
płyną@ jak zwykle w dół ku
morzu@ a drzewa rosną w górę,@
nasze jabłka spadają@ pionowo a
poziomo@ suną nad ziemią
chmury,@ nasz dzień jest jasny,
noc@ jest ciemna, nasz chleb
jest@ powszedni, nasza woda@
przegotowana, dom@ jest
mieszkalny, gazety@ są
codzienne, a nasze@ pióra, och,
nasze pióra są nawet@ bardziej
niż dotąd wieczne.@
Plakat
Z głową@ lekko wzniesioną, ze
szczerym spojrzeniem utkwionym@
w przyszłość, która znajduje się
(jak powszechnie@ wiadomo)@
zawsze o stopień wyżej na
ruchomych schodach postępu,@ a
jej świetlaność razi tylko
skryte@ za szkłami,@
przekrwione oczy krótkowidzów
(sami sobie winni,@ za dużo
czytają po nocach, noc@ jest po
to, żeby spać);@
z głową lekko wzniesioną,
więc@ widziany od dołu,@
potężny,@ choć streszczony do
popiersia przez dolną krawędź
papieru,@ domyślnymi nogami
kroczy tylko naprzód, wyższy@ o
głowę (lekko wzniesioną w
dodatku)@ ponad przeciętną@
tłumu;@ w perspektywicznym
skrócie dostrzega się głównie@
planowy rozwój podbródka, który
osiąga szerokość@ szynki
wieprzowej (usta@ są po to,
żeby jeść), natomiast czoło,@
proporcjonalnie węższe, ma
rozmiar 23 cali@ i mieści się
swobodnie w znormalizowanym@
hełmie;@
z wyrazem twarzy@ myślącym@
ale optymistycznym:@ głowa jest
po to, żeby myśleć, tu@ trzeba
z głową, panowie, z głową@
lekko wzniesioną.@
Złożyli wieńce~
i wiązanki kwiatów
Złożyli wieńce@ i wiązanki
kwiatów;@ ci z chorobą
wieńcową, z wapnem w żyłach,
tym,@ którzy w wapienne doły
twarzą w dół padali@ ze
związanymi z tyłu bukietami
rąk;@ o, karki pogrubiałe;
kolczasta obroża@ z jedliny
pęknie na was; plecy w
marynarkach,@ nie was chłostać
rózgami róż, nie znacie bólu@
znanego ziemi, z której nawet
kwiaty@ wyrastają usłużnie
związane; złożyli@ broń
wiązanek i wieńców, i brną
ciężkie koła@ ze złoconymi
lawetami wstęg@ przez odarte ze
skóry żywe mięso płyty@ zryte
krętymi ranami napisów,@
rozstrzeliwane zgraną salwą
werbli, zniczem@ nieskończenie
palone u ich stóp;@
i tylko@ dzwony,@ bukiety
zawieszone koronami w dół,@
rozsiewają nad miastem@ dawno
zapomnianą@ woń ołowianych
łez.@
W atmosferze
Ryszardowi Krynickiemu
i jego wierszowi
"Odkrycie Ameryki"
W atmosferze szczebiotu oraz
wzajemnego@ zrozumienia, w
atmosferze ptaszęco@ świeżej
(rosa, wschód słońca, poranne@
gazety), wydestylowanej w
ciągu@ nocy wspólnym
wysiłkiem@ z parnych oddechów
śpiących, z dymu sal@
konferencyjnych, z zaduchu cel
(cele@ uświęcają środki
zaradcze), w atmosferze@
szczerości@ szczekania
(reakcja@ łańcuchowa) lub
merdania językiem oraz
wzajemnego@ zrogowacenia gałek
ocznych rozmówców@ toczą się w
dal rozmowy w sprawie,
dochodzenia@ też w sprawie
(różnica w ustawieniu@ lampy na
biurku) i walki za sprawę@ oraz
koła pociągów towarowych,
które@ wiozą w
wagonach_chłodniach ku
najodleglejszym@ krańcom
kraju@ atmosferę szczelności i
wzajemnego zrośnięcia się z
sobą@ mózgów i ust.@
Protokół
Zdając sobie sprawę@ z
własnej winy, ponad wszelką
wątpliwość (oklaski)@
udowodnionej przez przedmówców,
chciałbym@ oświadczyć na
usprawiedliwienie, mimo (okrzyk:
brawo!)@ iż takie wykroczenie
przeciw wszelkim normom@ nie
może być (oklaski)
usprawiedliwione,@ że urodziłem
się istotnie, ale@ nie z
własnej woli i bez złych
zamiarów;@ ten postępek mi
ciążył przez (śmiech, brawa)
długie@ lata; jak słusznie
podkreślono@ w dyskusji, nie
potrafiłem wyciągnąć@ z
(oklaski) tego odpowiednich
wniosków@ i starałem się
zatrzeć ślady swego czynu,@ ale
po (ironiczne sykanie)
gruntownym@ i szczerym
przemyśleniu swej
dotychczasowej@ postawy, pragnę
stanowczo@ odciąć się od niej i
poprosić o@ (śmiech) danie mi
jeszcze@ jednej szansy
(oklaski@ przechodzące w
owację).@
Wypełnić czytelnym pismem
Urodzony? (tak, nie;
niepotrzebne@ skreślić);
dlaczego "tak"? (uzasadnić);
gdzie,@ kiedy, po co, dla kogo
żyje? z kim się styka@
powierzchnią mózgu, z kim jest
zbieżny@ częstotliwością pulsu?
krewni za granicą@ skóry? (tak,
nie); dlaczego@ "nie"?
(uzasadnić); czy się
kontaktuje@ z prądem krwi
epoki? (tak, nie); czy pisuje
listy do@ samego siebie? (tak,
nie); czy korzysta@ z telefonu
zaufania? (tak,@ nie); czy
żywi@ i czym żywi nieufność?
skąd czerpie@ środki utrzymania
się w ryzach@ nieposłuszeństwa?
czy jest@ posiadaczem majątku@
trwałego lęku? znajomość
obcych@ ciał i języków? ordery,
odznaczenia,@ piętna? stan
cywilnej odwagi? czy zamierza@
mieć dzieci? (tak, nie);
dlaczego@ "nie"?@
Spójrzmy prawdzie w oczy
Spójrzmy prawdzie w oczy: w
nieobecne@ oczy potrąconego
przypadkowo@ przechodnia z
podniesionym kołnierzem; w
stężałe@ oczy wzniesione ku
tablicy z odjazdami@
dalekobieżnych pociągów; w
krótkowzroczne@ oczy wpatrzone
z bliska w gazetowy petit;@ w
oczy pośpiesznie obmywane
rankiem@ z nieposłusznego snu,
pośpiesznie ocierane@ za dnia z
łez nieposłusznych, pośpiesznie@
zakrywane monetami, bo śmierć
także jest@ nieposłuszna, zbyt
śpiesznie gna w ślepy zaułek@
oczodołów; więc dajmy z siebie
wszystko@ na własność tym
spojrzeniom, stańmy na
wysokości@ oczu, jak napis
kredą na murze, odważmy się
spojrzeć@ prawdzie w te szare
oczy, których z nas nie
spuszcza,@ które są wszędzie,
wbite w chodnik pod stopami,@
wlepione w afisz i utkwione w
chmurach;@ a choćby się pod
nami nigdy nie ugięły@ nogi, to
jedno będzie nas umiało rzucić@
na kolana.@
Och, wszystkie słowa pisane
Och, wszystkie słowa pisane
pod szpiegującym przez ramię@
nagim bielmem żarówki, och,
wszystkie słowa pod baczną,@
białą twarzą sufitu, pod dachem,
pod chmurą, pod słońcem:@
na płask wprasowane w kartkę
kafarem białego światła,@ nie
wiecie, oślepione, jak ciemność
gęstnieje nad ranem,@ nie
wiecie, że to o świcie
codziennie noc musi się zacząć@
i, co dzień rozpoczynana, nigdy
nie może się skończyć,@ och,
każde słowo wzywając na
fałszywego świadka.@
Strzał strącił mnie na ziemię
Strzał strącił mnie na
ziemię;@ strzał w ciemnej
przecznicy,@ ciemne przeczenie
za dygotem szyby;@ dopadł mnie,
przeszył, strącił, gdy wysoko
śniłem@ wśród pędu mrowiącego w
jasnej zgodzie mięśni,@ wparty
w strzemiona głośno kłębiącej
się krwi,@ uprzężą ścięgien
ledwie hamowany,@ z uzdą języka
w zębach;@ strącił mnie na
ziemię@ ten strzał ciemną i
trzeźwą sylabą przeczenia;@
moja dłoń zacisnęła na przebitej
krtani@ te same palce, które@
tam w ciemnej przecznicy,@
objęły szyjkę karabinu, i@ te
same, które zagarniały ziemię@
w garść tak kurczową, jakby
chciały Ziemię@ ugnieść w jeden
brukowiec i rzucić go we mnie;@
ten strzał jasną i senną zgodę
mego ciała@ powalił w pędzie ku
żarłocznym łąkom@ i, w każdej
chwili@ przeszywany salwą@
własnej krwi, która z ciemnych
przecznic żył@ buchała
niecierpliwie, rozmnożona w
świetle,@ ujrzałem,@ jak
upadam na asfalt z przestrzeloną
krtanią,@ z uzdą języka
tężejącą w knebel@ wilgotny od
słów, które ołów wpisał w
ciało.@
O wpół do piątej rano
O wpół do piątej rano na ciała
kochanków nagie@ jęk zza ścian
spada nagle otwartą na oścież
raną,@ za wszystkimi oknami
krwawi ten sam śnieg;@
drżą za ścianami piersi
spoconych od jawy ciemnej:@ czy
przez sen słyszą cierniem swą
rozkosz mroczną i pierwszą@
sprzed kilku ledwie godzin, czy
w tym samym śnie@
słyszą kroki krwi nagie pod
brzytwą, czy pęd krwi w piersi@
kobiet, gdy poród pierwszą
włócznią rozszczepia je nagle?@
wokół ich dwojga miłość,
narodziny, śmierć@
toną w tej samej ciemnej krwi;
o wpół do piątej rano@ trzy
jęki są im raną, są brzytwą,
włócznią i cierniem,@ na
których taka sama rdzawa
krzepnie śniedź.@
Gdzie się zbudziłem
Gdzie się zbudziłem? gdzie
jestem? gdzie jest@ strona
prawa, gdzie lewa? gdzie góra a
gdzie@ dół? spokojnie;
spokojnie: to jest moje ciało,@
leżące na wznak, to ręka, w
której zwykle@ trzymam widelec,
a tą drugą chwytam@ nóż lub
wyciągam ją na przywitanie;@
pode mną prześcieradło, materac,
podłoga,@ nade mną kołdra i
sufit; po lewej@ ręce ściana,
przedpokój, drzwi, butelka z
mlekiem@ stojąca już pod
drzwiami, bo po prawej widzę@
okno, a za nim świt; pode mną@
przepaść pięter, piwnica, a w
niej hermetycznie@ zamknięte
słoje z kompotem na zimę;@
nade mną inne piętra, strych z
bielizną@ na sznurach, dach,
telewizyjne@ anteny; dalej, po
lewej, ulica@ wiodąca na
zachodnie przedmieścia, za
nimi@ pola, szosy, granice,
rzeki i przypływy@ oceanu; po
prawej, już w szarych
zaciekach@ świtu, inne ulice,
pola, szosy, rzeki,@ granice,
mroźne stepy, lodowate lasy;
pode mną fundamenty, ziemia,
otchłań ognia,@ nade mną
chmury, wiatr, blednący
księżyc,@ ledwie widoczne
gwiazdy, tak;@ odnaleziony,@
przymyka jeszcze oczy, z głową w
miejscu@ krzyżowania się
wszystkich pionów i poziomów,@
przybity do tych wszystkich
naraz krzyży@ miarowymi
ćwiekami dudniącego serca.@
Kołysanka
Śpij; w ciszy, w cieniu sinym
śpij,@ śpij w ciepłym ciele
nieba o siwej godzinie@ świtu,
szarego świergotu, sitowia@
szumiącego za szybą; śpij, z
kącika ust@ rozchylonych niech
spływa nikła nitka śliny,@
śpij, stół przy oknie nasiąkł
krwią@ pod białym plastrem
kartki, którą wczoraj@ pokryłeś
literami okrągłymi jak@ rana
rannego słońca, wzbierająca
ropą@ pod przetartym obłoków
opatrunkiem; nie,@
śpij, nie budź się, świergocze
świt@ i szary szum sitowia
szepcze cicho:@ śpij, w śnie
się schowaj, umknij przed@
mroźną zawieją ciał jak ty
skulonych,@ którym ze skroni
spływa nikła nitka krwi,@
uciekaj za zamknięte@
okiennice oczu@ (nie ty
będziesz zasuwać ich powieki,@
śpij),@ skryj się za drzwiami@
uchylonych ust@ (nie ty
będziesz im szczęki
podwiązywać,@ śpij),@ schroń
się za ścianę@ rozgrzanej
pościeli@ (nie ty masz ich
nakrywać prześcieradłem),@
śpij; w ciszy, w świetle
ostrym śpij,@ ze stołu krew
spłynęła, lśnią czarne
promienie@ okrągłych liter,
zwrócone do wewnątrz;@ w te
kolczaste obroże musisz wcisnąć
szyję,@ pora już wstać@
Śpiący
Ciężkie oddechy śpiących;
ciężkie chmury snu;@ po
miękkich podniebieniach toczą
się chrapliwie@ ciężkie lawiny
tchu i na poduszkach miękkich@
kołują nieruchomo ciężkie głazy
głów;@ złożyli senne głowy,
swoje ciężkie głowy@ złożyli
wszyscy, którzy za dnia się
strudzili@ składaniem hołdu,
doniesienia, broni,@ fałszywego
świadectwa, ukłonu, podpisu,@
uwierzytelniających listów,
skarg, ojcowskich@ pocałunków na
czole, wyrazów współczucia,@
pieniędzy (grosz do grosza),
meldunków, odwołań,@ przysiąg,
życzeń (wszystkiego
najlepszego), wizyt,@
rezygnacji; złożyli głowy jak
się składa@ kości w ziemi;
śpią; tylko oddychają, bo@ ich
gardła są zbyt snem zarosłe, aby
mogły@ zmieścić krzyk; tylko
leżą, bo ich ciała są@ zbyt słabe
po mozolnym dniu, by mogły
unieść@ śmierć; tylko śpią, bo
głowy są zbyt ciężkie, aby@
ciepłe powietrze marzeń uniosło
je wzwyż@ kulistym wzlotem nad
dachy i place;@ ciężkie oddechy
śpiących; ciężkie chmury snu.@
Śpijcie. Dzień, dzień, o którym
niespokojnie śnicie,@ który wam
bliźni jest jak świeża blizna,@
bliski jak ból kulisty w
oczodołach, znany@ do łez
codziennie pierwszego
spojrzenia -@ ten dzień wstanie
niedługo, wstanie bosą stopą@
jutrzni. A wstanie ciężko: spod
dymiących płyt@ chodnika; spod
łomotu kubłów ze śmieciami;@
spod ociężale
czterdziestodwuletnich@ piersi
kobiety, która, jeszcze śpiąc,@
ściąga przez głowę koszulę; spod
powiek@ mężczyzny, który na
oślep wyciąga@ rękę po
rozjątrzony budzik. Ciężki sen@
jak szala wagi uleci w
powietrze,@ bo dzień jest
cięższy; bo dzień jest
podstępny,@ bez uprzedzenia
skacze wam do gardła@ co dzień o
innej porze, co dzień o minutę@
wcześniej czy później ciężka
głowa słońca@ unosi się nad
dachy. Śpijcie. Jeszcze chwila,@
wzniesiecie senne głowy, swoje
ciężkie głowy@ wzniesiecie
wszyscy, którzy za dnia się
trudzicie@ wznoszeniem błagań,
wiwatów, sztandarów,@ modłów,
toastów za zdrowie, chóralnych@
okrzyków, rąk do nieba,
dziękczynień; wnoszeniem@
zażaleń, należności, wniosków,
spraw do sądu,@ interpelacji,
wkładów na książeczkę@
oszczędnościową, aktów
oskarżenia,@ sprzeciwów, opłat,
poprawek; znoszeniem@
przeciwności, przepisów, nowin,
upokorzeń, krzywd. Śpijcie.
Śpijcie. Zanim ołów słońca@
zaleje was, niech na poduszkach
miękkich@ kołują nieruchomo
ciężkie głazy głów,@ po miękkich
podniebieniach niech suną
chrapliwie@ ciężkie lawiny tchu
i niech nad ziemią płyną@
ciężkie oddechy śpiących,
ciężkie chmury snu.@
Z tomu~
"Ja wiem, że to niesłuszne"~
(1977)
W zasadzie niemożliwe
Na tych ulicach, które
kilkanaście razy@ do roku
przybierają odświętną szatę (a
kolor jej@ jest czerwony, bo na
niej), na tle tych wielkich
portretów@ malowanych techniką
wcierkową (a kolor@ ich jest
brunatny, bo), obok tych@
kolosalnych liter ze styropianu,
niesionych@ w każdym pochodzie
(a kolor ich jest z niewiadomych
przyczyn@ śnieżnobiały),@
w zasadzie nie ma prawa
pojawić się ktoś taki,@ o mózgu
tak wyzywająco szarym;@
nie potrzebują go ci ludzie,
którzy w zimowy przedświt@ jadą
tramwajem do pracy; ich ręce@
zbyt są zajęte przytrzymywaniem
teczek@ z drugim śniadaniem,
aby mogły sięgnąć@ po książkę,
zresztą jest zbyt ciemno; nie@
potrzebuje go ta starsza
kobieta, ciążąca@ samej sobie
jak siatka z zakupami: na jej@
nogach żylaki biegną linią i tak
prostszą@ niż najprostsze
linijki wiersza; nie potrzebuje
go młody@ człowiek w płaszczu ze
sztucznej skóry, odkładający@
wątpliwości na później a
nadzieję na@ książeczkę
oszczędnościową, nie na
jakąkolwiek@ z książek;@
w zasadzie niemożliwe więc, by
się pojawił,@
a jednak jest;@ i niepojęty
upór@ każe mu wciąż na nowo
wznosić ze słów mury,@ które
aby obalić, dość jest machnąć
ręką@
Co jest grane
Wszyscy wiemy, co; puszczamy
do siebie oko, nie puszczając
farby;@ wiadomo, co jest grane:
muzyka ludowa@ w radio,
wojskowe marsze na ulicach@ w
każde święto, na estradach
piosenki młodzieżowe o@ radości
życia, na stadionie grany@ jest
hymn państwowy, na wieży
Mariackiej@ hejnał, w czasie
pochodu Międzynarodówka,@ o
świcie grana jest pobudka na
fanfarach@ fabrycznych syren, a
wieczorem@ kołysanka
telewizyjnego filmu z wyższych
sfer;@ i wszystko, co tu jest
grane, wszystko, co tu się
rozgrywa,@ kończy się pięknym i
optymistycznym akordem,@ np.
przyszłość narodu w postaci
małej dziewczynki@ odgrywa
pantomimę wręczania wzruszonych
kwiatów.@ Wszyscy wiemy, co tu
jest grane, wszyscy wiemy, co
się za tym kryje,@ kto się
kryje za złotym pancerzem tuby w
wojskowej@ orkiestrze, kto się
kryje za tarczą ludowej
basetli,@ za naelektryzowanym
drutem gitarowych strun;
wszyscy@ wiemy, że to my sami
się kryjemy, że to nami,@
żetonami, gra się w tę grę, a
mówiąc ściślej@ my sami gramy
sobą przed samymi sobą -@
ale w rytmicznym terrorze
hołubców, paradnego marszu,@
estradowych podrygów, chóralnego
śpiewu,@ w tym tumulcie
wszystkiego, co jest grane przez
nas, ogłuszeni i ogłupieni
doszczętnie, tracimy@ głos i
głowę, zapominając wciąż na
nowo, kto@ tu gra, po co, i co
jest właściwie@ grane.@
Ugryź się w język
Nie pluj od razu wszystkim, co
ci myśl@ na język przyniesie;
zanim otworzysz usta,@
przełknij tę gorzką ślinę, zanim
co powiesz, trzy razy@ się
zastanów nad losem a) posady,
b)@ posad świata, c)
wszystkich@ posadzonych; bity w
twarz pięścią@ pieśni masowej,
ugryź się czym prędzej w
język,@ tak, mocno, jeszcze
mocniej, nie rozwieraj szczęk,@
zaciśnij zęby, nie bój się,
najwyżej@ język ci spuchnie tak
korzystnie, że@ nie będziesz
mógł już wybełkotać ani słowa@
i bez żadnych problemów uzyskasz
czasowe@ zwolnienie z prawdy; a
jeśli poczujesz@ na
podniebieniu słony smak, nie
przejmuj się:@ ten czerwony
atrament gniewu i tak nie
przejdzie ci przez usta@
To się nie mieści w głowie
Nawet najmniejszy pocisk
przechodzi na wylot@ wszelkie
jej wyobrażenie, nawet
najkrótszy@ drut kolczasty
potrafi więcej pojmać@ niż ona
jest w stanie pojąć, to@ się
nie mieści w głowie, ten grób,
to się@ nie mieści w grobie,
ten glob, to się nie mieści@ w
globie, ten głód@ wolności,@
która nam co dzień przychodzi do
głowy,@ ale się w niej nie
mieści, którą co dzień@
zadajemy sobie samym@ do
odrobienia jak wypracowanie,
ale@ na nasze szczęście@ to się nie
mieści w słowie@
Fotografia pisarza
Choć książka, trzepiąc
skrzydełkami@ obwoluty, zrywa
się do panicznego lotu@ z
przerażonym gdakaniem, gubiąc
pierze słów,@ on@ zachowuje
spokój@ (chciałoby się
powiedzieć: nieporuszony, bądź
co bądź zdjęcie@ wykonano przy
użyciu statywu);@
prawa ręka na pierwszym
planie, palce: środkowy,@
serdeczny i mały, zwinięte,
tworzą coś w rodzaju@
półpięści, która nie ma zamiaru
uderzyć@ w żaden stół,@ a tym
bardziej w żadne biurko,@ kciuk
podpiera szczękę dolną,
przyciska ją do górnej,
zamykając@ szczelnie ten wentyl
bezpieczeństwa,@ usta,@ by nie
puściły pary w postaci
szkodliwych półsłówków, palec@
wskazujący podpiera skroń,
dotyka@ opuszką zmęczonego
miejsca@ pod czaszką, w tej
akurat półkuli mózgowej,@ która
jest bliższa oczom czytelnika,
więc skwapliwie@ myśli;@
zwrócony półprofilem,@ bierze
na siebie całą
półodpowiedzialność,@ śmiało i
szczerze nie patrząc nikomu w
oczy;@
w tle biblioteka z dziełami
klasyków@ i słownikiem
poprawnej polszczyzny.@
To nie jest~
rozmowa na telefon
Więc przypuśćmy, że tak, ale
to nie jest rozmowa@ na
telefon, wiesz, nasze uszy@
mają czujnych słuchaczy, zatem
przełóżmy to na@ język obcy im i
nam, i nie mów "tak",@ póki nie
przełożysz;@
więc powiedzmy, że tak, ale to
nie jest@ wymowa na czasie,
wiesz, nasze@ ściany mają czułe
uszy, zatem odłóżmy to@ na
potem, na zapas, i nie mów@
"tak", póki nie przeczekasz;@
więc zgódźmy się, że tak, ale
to nie jest umowa na zawsze,
wiesz,@ nasze dusze mają
cienkie ściany, zatem załóżmy@
to na razie, na chwilę, i nie@
mów "tak", póki nie
przekreślisz;@
więc niech będzie, że nie, ale
to@ nie jest odmowa na serio,@
wiesz, nasi słuchacze mają
wrażliwe dusze, zatem@ złóżmy
na niby ten protest, i@ nie mów
"nie", póki nie przeprosisz@
Te słowa
Te słowa z mównic i te w
rozmównicach,@ te grubą nicią
głosu zaszywane@ w granatowy
worek garnituru, i@ tamte,
rozbierane do naga z drelichu@
przed osobistą zniewagą
rewizji;@ te, znane ze zbyt
częstego słyszenia, i tamte,@ z
trudem przypominane na zawsze
zbyt rzadkich@ widzeniach; te
słowa, które łatwo@ dają się
cedzić przez sitko mikrofonu,@
i tamte, które muszą przebić się
przez kratę@ z trudem o wiele
większym; te,@ wygłaszane z
nieustraszonym bezwstydem, i
tamte,@ wyciszane ze wstydliwej
obawy przed uchem@ strażnika;
te, mówione prosto@ w suche oko
kamery, i tamte, które mówiąc,@
spuszcza się wzrok, bo trudno
znieść kobiece łzy;@ te słowa,
które przerywane są na salach
obrad@ przez burzliwe, długo
nie milknące owacje,@ i tamte,
w salach widzeń przerywane@
interwencją czujnego zegara; te
słowa,@ te słowa mów zbyt
długich i zbyt krótkich rozmów@
są - wiem, że to niepojęte -
słowami@ jednego i tego samego
języka@
Daję ci słowo, że nie ma mowy
Daję ci słowo, że nie ma
mowy@ takiej i takich słów,
które by można@ dać komuś tak,
jak rękę na zgodę się daje,@
dam sobie uciąć tę rękę, że nie
ma@ mowy o takich słowach, że
dać słowo znaczy@ dać gardło za
coś, co i tak nie przejdzie@
przez nie, co jest już z góry
daniem za wygraną;@ kto daje
słowo, nie daje nikomu@
posłuchu ani spokoju, niczemu@
nie daje wiary i z niczym nie
daje@ sobie rady i wszystkim
daje do myślenia, więc@ daję ci
słowo, że nie ma mowy,@ że nie
ma rady, że nie ma sensu,@ że
nie ma tu do kogo ust otworzyć i
że@ jednak dano nam tylko słowo
do wyboru@
Przejściowe ograniczenia
Co się stało z naszymi
meblami; z naszych@ mebli
wyheblowano@
mównice; co się stało z@
naszym mięsem; nasze mięso@
przehandlowano na megafony;
co@ się stało z naszymi@
mieszkaniami; nasze
mieszkania@ rozchodowano na
medale; co się@
stało z naszymi mózgami;@ z
naszymi mózgami@
przeholowano, z naszych
mózgów@ wyhodowano milczenie,
nasze@
mózgi wychowano@ milczeniem,
nasze mózgi@
pochowano w milczeniu, są@
mądre bo małomówne@
małomówne bo martwe@
Zbiorowy entuzjazm
Porwani zbiorowym
entuzjazmem@ historycznego
momentu, polegającego
przeważnie@ na wykryciu i
przykładnym ukaraniu kogoś,@
kto nie daje się porwać@
zbiorowym entuzjazmem,@
ludzie@ niewątpliwie@
przerastają samych siebie:@
okazuje się np. nagle, że jest
bardzo wielu@ (znacznie więcej,
niż nam się dotąd wydawało)@
ludzi, którzy, porwani
zbiorowym@ entuzjazmem,
potrafią napisać@ list do
redakcji,@ co więcej, potrafią
go napisać w sposób@
poprawny,@ z użyciem właściwych
na tę okazję wyrażeń,@ i robią
to tak sprawnie, że wszystkie
listy pisane@ na tę okazję@ są
do siebie bardzo podobne;@
doprawdy, wielka jest siła
zbiorowego entuzjazmu,@ jeśli
zważyć, że w normalnych,@
niehistorycznych momentach@
większość tych ludzi nigdy nie
bierze pióra do ręki,@
niektórzy są wręcz
niepiśmienni,@ a są i tacy,@
którzy nie istnieją@
Określona epoka
Żyjemy w określonej epoce
(odchrząknięcie) i z tego@
trzeba sobie, nieprawda, zdać z
całą jasnością.@ Sprawę. Żyjemy
w (bulgot@ z karafki)
określonej, nieprawda,@ epoce,
w epoce@ ciągłych wysiłków na
rzecz, w@ epoce narastających i
zaostrzających się i@ tak
dalej (siorbnięcie), nieprawda.
Konfliktów.@ Żyjemy w
określonej e (brzęk
odstawianej@ szklanki) poce i
ja bym tu podkreślił,@
nieprawda, że na tej podstawie
zostaną@ nakreślone
perspektywy, wykreślane będą@
zdania, które nie podkreślają
dostatecznie, oraz@
przekreślone zostaną, nieprawda,
rachuby@ (odkaszlnięcie) tych,
którzy. Kto ma pytania? Nie
widzę.@ Skoro nie widzę, widzę,
że będę wyrazicielem,@
wyrażając na zakończenie
przeświadczenie, że@ żyjemy w
określonej epoce, taka@ jest
prawda, nieprawda,@ i innej
prawdy nie ma.@
Humanistyczne warunki
Humanistyczne warunki życia,
jakie mi@ zapewniono: prawo do
ludzkich uczuć,@ do
niepewności, strachu, do (jakież
to ludzkie)@ nienawiści (rzecz
jasna, względem wrogów,
których@ starannie mi się
dobiera, abym nie musiał się
trudzić);@ prawo do ludzkiej
(nie ma powodu do wstydu)@
fizjologii: do pocenia się (przy
robocie), do popłakiwania@ (w
poduszkę), do krwawienia nawet
(na@ stacji krwiodawstwa); mam
nie tylko prawo,@ ale i
obowiązek przejawiania
wszelkich@ ludzkich słabości:
nikt mnie na przykład nie
zmusza,@ abym był bohaterem,
tj. mówił prawdę,@ nie donosił,
wstrzymywał się przed jakże
ludzką@ potrzebą dokopania
leżącemu; nic,@ co ludzkie, nie
jest mi obce, a także@ nic, co
obce, nie jest mi ludzkie, żyjemy@ tu w
swoim kółku, obcych nam nie
trzeba,@ dobrzy znajomi, sami
swoi,@ ludzie.@
Mównica
Zbyt wysoka na klęcznik, zbyt
niska@ na budkę wartowniczą,@
chociaż zbijana zwykle z
podobnie prostolinijnych@ i
równie gładko heblowanych@
desek zdań,@
zatrzymała się w pół drogi
pomiędzy pokorą@ modlitwy a
wyniosłym wtajemniczeniem@
wartowniczego hasła@ i zmusza
do przyjęcia postawy
pośredniej@ między klęczkami@
a staniem na baczność;@
to znaczy, ciężar ciała
spoczywa na dłoniach lub
łokciach,@ nogi zaś, uwolnione
od zwykłych obowiązków, mogą@
swobodnie podrygiwać w
służalczej ekstazie,@ uginać się
pod ciężarem kłamstwa, lub@
trząść się ze strachu:@
właśnie po to wynaleziono
mównicę, ażeby@ zasłonić to
wszystko@ dyskretnie@ przed
naszymi oczami.@
Napiszcie do nas,~
co o tym sądzicie
Ponieważ zależy nam na
szczerej i spontanicznej@
wymianie zdań z naszymi
czytelnikami,@ pragniemy poddać
publicznej dyskusji@
następującą kwestię, która
stanowi drażliwą@ bolączkę
codziennego życia i domaga@ się
zdecydowanej odpowiedzi:@ czy
Ziemia kręci się wokoło
Słońca,@ czy Słońce wokół
Ziemi, a jeśli tak@ lub nie, to
dlaczego?@ Najbardziej
spontaniczne i szczere opinie@
zostaną nagrodzone bonami
towarowymi;@ anonimów nie
drukujemy.@
Napiszcie do nas, co o tym
sądzicie.@
Gdzie drwa rąbią (I)
Gdzie znów drwa rąbią; skąd
znowu te drwa@ się wzięły;
jakim cudem coś z nich jeszcze
trwa,@
skoro - zdawałoby się - nie
został ni wiórek@ z tylu
rodzinnych stołów i służbowych
biurek@
pod toporami, które jak
obuchem leczą@ wszelkie
zwątpienie tezą, że tam wióry
lecą,@
gdzie drwa się rąbie: a w
rąbania sens@ nikt nie wątpi,
bo wlewa otuchę do serc@
widok muskularnego i zdrowego
drwala,@ który wie, co ma robić,
i przez to utrwala@
w nas pewność, że ktoś
przecież i o nas pomyśli,@ że
pomaca nam mięśnie, doceni, że
myśmy@
też zdrowi, zdolni, zdatni do
rąbania drew;@ lecz topór
spada: w wióry wsiąka nasza
krew@
Przeglądając czasopismo~
"Home i Garden"
Więc tak wygląda na tamtym
świecie; ale@ okażmy czujność,
nie dajmy się zwieść, te ich@
meble też pokrywają się kurzem,
te soczyste@ befsztyki bywają
przypalone, te trawniki trzeba@
bez przerwy strzyc, kurz,
spalenizna, warkot@ motoru na
tamtym świecie także@ czasem
kogoś uwiera, czasem ktoś
umiera@ z tych ludzi, ich
opalone i wymasowane@ twarze
też czasem bledną lub pokrywają
się potem;@
poza tym i my mamy swoje
osiągnięcia,@
nasze wyroby w niczym nie
ustępują, nasze@ pozytywne
zjawiska coraz częściej@
występują, nasze roboty
postępują, nasza@ młodzież
wstępuje w szeregi, nasze
widoczne efekty@ następują po
podjęciu określonych działań,@
a jednak na tym świecie zawsze
coś uwiera,@ choćby wszystko
szło gładko, zawsze ktoś
umiera,@ chociażby nawet żył,
to tylko na tamtym@ świecie
nikomu nic do umierania,@ tylko
tam wszystko nie do uwierania@
i nie do uwierzenia@
Nazajutrz
Nazajutrz po kolejnym@
zbiorowym samobójstwie zawsze
tak samo@ idzie się rano po
gazety,@ zawsze tak samo bieli
się świeżo@ spadły śnieg albo
wschodzi@ czyściutkie słońce
letniego poranka, zawsze@ tak
samo dzwonią butelki z mlekiem
i@ pachną rogaliki, zawsze
tak@ samo mała dziewczynka z
tornistrem@ biegnie do szkoły i
potyka się i pada@ i tłucze
kolano i jest dużo płaczu i w
tym płaczu@ jest zawsze@ tak
wiele życia@
11 II 76
Autentyk
Danucie i Adamowi Zagajewskim
Za jakieś czterdzieści lat,
kiedy już wszyscy@
powymieramy,@ okaże się (ku
ogólnemu zaskoczeniu), że@ czas
życia tego pokolenia nie był@
erą rozkwitu dzienników
intymnych:@ choć z pozoru
sprzyjała temu zjawisku masowa@
samotność, dzienniki@ jakoś się
nie rodziły, te intymne@
embriony poczęte z zapłodnienia
mózgu przez rzeczywistość@ (a
może odwrotnie)@ uśmiercane
były przed swym narodzeniem, w
ciasnych@ łonach naszych
spółdzielczych mieszkań,@ w
których co noc podrywał nas ze
snu@ trzask drzwi od windy lub
kroki na schodach;@ na nic były
zapewnienia żon, że to tylko
sąsiedzi wracają z dansingu.@
Tak, bojaźliwe było nasze
pokolenie@ i może nawet@
lepiej, że nie zostaną po nim te
dzienniki,@ które i tak byłyby
nieczytelne@ z powodu braku
imion i poglądów własnych,@
ograniczone do zapisu stanu@
pogody@ i aktualnego, na
wszelki wypadek niezmiennie@
dobrego samopoczucia.@
Trzej królowie
Lechowi Dymarskiemu
Przyjdą pewnie po Nowym
Roku.@ Jak zwykle, wcześnie
rano.@ Kleszczami dzwonka
wyciągnięty za głowę z
pościeli,@ oszołomiony jak
noworodek,@ otworzysz drzwi.
Błyśnie@ gwiazda legitymacji.@
Trzech. W jednym z nich
rozpoznasz@ z bezmyślnym
zdumieniem (jaki ten świat@
jest mały) swego kolegę z ławy
szkolnej.@ Od tamtych czasów
prawie wcale się nie zmienił,@
zapuścił tylko wąsy,@ no, może
przytył trochę.@ Wejdą. Błyśnie
złoto ich zegarków (jaki@ ten
świt jest szary), dym z ich
papierosów@ zasnuje pokój
kadzidlaną wonią.@ Brak mirry
do kompletu - pomyślisz
półprzytomnie,@ wsuwając piętą
pod tapczan książkę, której nie
powinni znaleźć -@ co to
właściwie takiego ta mirra,@
trzeba by kiedyś nareszcie@
sprawdzić. Pan@ pójdzie z
nami.@ Pójdziesz@ z nimi. Jaki
ten śnieg jest biały.@ Jaki ten
fiat jest czarny.@ Jaki ten
świat był ogromny.@
grudzień 76
Co będzie świadectwem
Krystynie i Ryszardowi
Krynickim
Nie nasze podręczniki
historii, których nikt@ nie
otworzy, bo i po co, nie@
gazety, które nigdy nie były
otwarte@ na rzeczywistość
(jeśli nie liczyć niektórych@
nekrologów i prognoz pogody),
nie listy,@ które tak często
bywały otwierane, że@ niczego w
nich nie mogliśmy pisać
otwarcie,@ i nawet nie
literatura, też zamknięta@ w
sobie, w szufladach urzędników
albo@ w tekturowych trumienkach
okrojonych wydań;@
jeśli co pozostanie, to
otwarte oczy@ tego dziecka, co
dzisiaj nie może zrozumieć@
naszego świata zamkniętego - i@
otwiera usta, aby zadać nam
pytanie;@ i jeśli nie
przestanie powtarzać swych
pytań,@ da kiedyś naszej
prawdzie otwarte świadectwo@
Chciałbym się raz dowiedzieć,~
co właściwie
Chciałbym się raz dowiedzieć,
co właściwie o tym@ myślę,@ o
tym sobie (czas wreszcie
pomyśleć o sobie,@ zakrzątnąć
się w przedsionkach serca,@
wyjaśnić tlenem, na czym
właściwie polega@ czerń krwi w
żyłach, ustalić, jaki wniosek
płynie@ z gruczołów, co kryje
się pod okrągłym@ pozorem
czaszki, dokąd w gruncie życia
zmierza@ całe to wiotczejące,
spocone, dyszące ciało);@
chciałbym wiedzieć, co w całej
tej sprawie należy do mnie@ ze
świata (czas już byłby wyznaczyć
granice,@ zdać sobie sprawę, z
czym się wiążą@ te nici nerwów,
jakie noże żłobią@ słowa w
korze mózgowej, co wpływa z
oddechem@ na zachowanie się
płuc, co przyjmuje@ naskórek do
swej chłonnej wiadomości, i@ co
się nie mieści w głowie ani w
głodnych oknach źrenic);@
chciałbym być całkiem pewny,
co właściwie sądzić w procesie@
umierania (czas byłby już się
przyzwyczaić@ do pytań tego
trybunału,@ czas byłby wreszcie
ustalić, kto tu jest@ oskarżony o
zbrodnię tego codziennego@
stanu, kto sądzi i kto kogo
więzi:@ czy za tym murem skóry
jest świat czy ja sam,@ czy ja
krzyczę przez kratę rzęs w
świat, czy świat krzyczy w głąb
mnie)@
Łono przyrody
Nie chce mnie płodne@
przyrody łono:@ nie chcą mnie
wchłonąć@ jej wody chłodne,@
jej wonne zioła;@ choćbym się
kulił@ jak płód - nie zdołam@
nigdy się wtulić@
w łono natury.@ Ono nie
kłamie.@ Wie, że nie dla mnie@
sosny i chmury,@
azyle wiatru,@ rosy i
trawy,@ trafny i trwały@ sens
tego świata.@
Nie, cóż za lapsus:@ w ten
sens gościnny@ wnosić swój
absurd?@ Zostaw to innym.@
Dla nich - sobotnie@ sielskie
wycieczki;@ dla mnie -
sromotne@ w siebie ucieczki,@
odwroty, klęski.@ Łono mnie
roni:@ zamiast osłonić,@
ściska drzew pięści,@
bodzie jak włócznią@ każdym
promieniem.@ Zwraca mnie w
sztuczność, w ludzką
niesłuszność@ tym
poronieniem.@
Całe życie przed tobą
Całe życie przed tobą, spójrz;
cały świat czeka@ na ciebie tą
poczekalnią, twarzą tego
człowieka,@ który zasnął nad
stołem z rozlaną kałużą piwa,@
nieogolony i zmięty; przed
tobą całe i obce@ życie, na
stos śpiącego ciała zwalone w
poprzek@ twego spojrzenia - i
jest; i żyje; i żyjąc - wzywa@
ciebie. Czy to jest właśnie
to, czegoś się spodziewał?@ Czy
rodząc się, mogłeś wiedzieć, żeś
tylko w jedno się przedarł@
życie - że cała reszta czeka
cię, obca i żywa?@
Ja wiem, że to niesłuszne
Tak, ja wiem, ale@ kiedy
ocknąłem się przed włączonym
telewizorem, kiedy@ mignęła na
ekranie ta twarz (ja wiem)
ogłuszona@ dziecięcym
zdumieniem bólu, kiedy@ przez
parę sekund (ja wiem, że) w
moich oczach@ to przetrącone
wybuchem ciało czołgało się jak
najdalej od linii@ okopów,
kiedy (ja wiem, że to) jeszcze@
w chwilę potem w moich oczach
płynęły@ jego łzy po umazanej
błotem czy krwią twarzy -@
ja wiem, że to niesłuszne,
że@ niesłuszny był kształt
hełmu, niewłaściwy@ model
karabinu, nie ten okop,
nieprawidłowy@ kierunek
pełzania, nie na miejscu@ te
łzy, a nade wszystko, nade@
wszystko niesłuszne było
wszystko, co widziałem,@ co
wiedziałem, ogłuszony@
dziecięcym zdumieniem nie
mojego, nie@ naszego bólu,@
ale mimo to (ja wiem, że to
niesłuszne)@ widziałem, mimo to
wiedziałem (ja wiem,@ że), mimo
to@ byłem nim przez chwilę
(ja@ wiem) i bardzo chciałem,@
przysięgam, tylko przez chwilę,
żeby@ nie trafił mnie nowy
odłamek, żeby udało mi się@
dotrzeć do swoich i żebym wrócił
cały@ do domu, ja wiem, że to
było,@ ja wiem, przysięgam,@
ja wiem.@
To mnie nie dotyczy
To mnie nie dotyczy, ten
dotkliwy@ chłód lufy
przytkniętej do czyjejś
potylicy@ nie mnie dotyczy, nie
do mnie należy@ ani ta głowa,
ani ta dłoń z pistoletem, ani@
ocena kto ma rację i po czyjej
stronie leży@ łopata, którą
wykopano dół, nie zawracajcie@
mi tej ogolonej głowy, myślenie
o tym nie jest mi na rękę,@ ani
na tę w rękawie mundurowym,
ani@ na tę związaną drutem,
mnie to nie dotyczy@ (a jednak
czuję, że choć takie to
nieważne,@ to przecież@
znieważa mnie);@
powtarzam sobie: to mnie nie
dotyczy, nie dotyka@ mnie
wskazujący palec pałki, nie moja
w tym głowa@ osłaniana rękami,
nie mam nic wspólnego@ z tym
zbitym człowiekiem poza
niezbitym faktem,@ że też
jestem człowiekiem, a to znaczy
w końcu@ tak niewiele, poza tym
bez powodu przecież@ nie biją,
jestem wprawdzie wolny od
uprzedzeń,@ ale nawet, gdy
kogoś biją bez uprzedzenia,
wiem,@ że sam sobie był winien,
mnie to nie dotyczy@ (a jednak
czuję, że choć jest to tak
niewiele,@ to przecież@
zniewala mnie);@
raz jeszcze: to mnie nie
dotyczy, nie czuję się
dotknięty,@ gdy muszę szeptać
swoją spowiedź poprzez kratki@
rubryk ankiety, z ulgą wpisuję
dużymi@ literami Nie Dotyczy,
gdy mnie pytają o@ przeszłe,
obecne i przyszłe poglądy,@ sam
siebie rozgrzeszając, daję sobie
słowo,@ że w nic się nie dam
wplątać, że nie powiem słowa@
więcej niż to konieczne, bo
ostatnie słowo@ i tak mają
silniejsi, mnie to nie dotyczy@
(a jednak: chociaż to mi na nic
nie zezwala,@ to przecież@ nie
zwalnia mnie)@
Na śmierć przyjaciela
Na twą śmierć - bo choć nigdy
tak bardzo jak teraz@ nie żyłeś
(jeśli życiem@ nazwiemy
regularny puls żywej gotówki@
wzbierający co miesiąc w
kieszeni na sercu@ i równie
regularny przyrost żywej
wagi),@ więc choć nigdy nie
żyłeś tak bardzo jak teraz,@ to
jednak twoje życie już od
dawna@ przestało żyć@ o
własnych siłach: teraz jest to
życie,@ na które się zarabia,
życie towarzyskie,@ w którym
się bierze udział, życie z tą
czy inną@ kobietą, życie
osobiste i@ zawodowe, w którym
wszelkiej pomyślności życzą@
podwładni, z ludźmi trzeba umieć
żyć, nie samym@ chlebem i tak
dalej, tak to jest w tym
życiu;@
na twą śmierć - bo choć nigdy
tak bardzo jak teraz@ nie
czułeś się jak nowo narodzony
(jeśli@ nazwać narodzinami to
proste odkrycie,@ że nie jest
niczym wyrodnym wrodzona@ nam
wszystkim rezygnacja, zrodzone z
warunków@ posłuszeństwo lub
przyrodzone ludzkie prawo do@
przejścia przez życie na
kolanach), zatem@ chociaż nigdy
tak bardzo jak teraz nie
czułeś,@ że po trzydziestce
narodziłeś się na nowo,@ to
jednak twoje narodziny nie są@
przyjściem na świat@ i
otwarciem nań oczu:@ są
odejściem w mrok, mimo że tak
bardzo jesteś@ rodzonym bratem,
nieodrodnym synem@ każdego z
nas;@
na twą śmierć więc, raz
jeszcze powtórzę, na śmierć@
zapomniałem, że można uścisnąć
ci rękę@ i nie czuć jej
trupiego zimna, na twą śmierć@
spycham dziś winę za to, że już
nigdy@ cię nie zobaczę, choć
codziennie chodzisz@ tymi
samymi co ja ulicami,@ na twą
śmierć zapomniałem powołać się
przed@ trybunałem tej kartki,
tego trenu, który@ i mnie
skazuje@ na twoją śmierć@
Ci mężczyźni, tak potężni
Ci mężczyźni, tak potężni,
pokazywani zawsze@ nieco od
dołu przez przykucniętych
kamerzystów, unoszący@ ciężką
stopę, aby mnie rozgnieść, nie,
aby się wspiąć@ po schodkach
samolotu, podnoszący rękę@ na
mnie, nie, na powitanie tłumów@
posłusznie machający
chorągiewkami, ci podpisujący@
mój wyrok śmierci, nie, tylko
umowę@ handlową osuszaną
natychmiast usłużnym@
bibularzem,@
ci tak odważni, z tak
podniesionym czołem@ stojący w
otwartym samochodzie, tak@
mężnie wizytujący front robót
żniwnych, jakby@ stawiając stopę
w bruździe wstępowali w okop,@
ci z twardą ręką, zdatną do
walenia w pulpit@ mównicy i
klepania po ramieniu@ zgiętych
w ukłonie ludzi, przyszpilonych
przed chwilą@ orderem do
czarnego garnituru,@
zawsze@ tak się ich bałeś,@
taki byłeś mały@ wobec nich,
zawsze stojących powyżej@ ciebie,
na schodach, mównicach,
trybunach,@ a przecież
wystarczy choć na jedną chwilę@
przestać się bać, powiedzmy:@
zacząć się bać trochę mniej,@
by się przekonać, że to właśnie
oni,@ że to oni najbardziej się
boją@
A tak niewiele brakowało
Adamowi Michnikowi
A tak niewiele brakowało:
mogłem@ po prostu wraz z innymi
podnieść rękę,@ po prostu wraz
z innymi ją opuścić -@ aby w
tej samej chwili wrosła
ciężkim@ łokciem w zielone
sukno prezydialnych stołów,@ w
skórę wyściełającą przepastne
siedzenia@ czarnych limuzyn, w
polakierowane@ pulpity mównic,
w bankietową biel@ obrusów;@
mogłem podnieść rękę. Ale
nie.@ Nadmiar przekory? brak
pokory? szczerze@ mówiąc,
jedynie moment zagapienia:@
paniczny strach na myśl, że może
wcale@ nie będę mógł opuścić
ręki, że@ dłoń podniesioną
przebije rzeźnicki@ hak nieba,
które ze smutną ironią@ lubimy
sobie wyobrażać jako@ pusty
sklep mięsny, gdzie tylko
czasami@ zjawia się towar w
postaci@ naszych zarżniętych
dusz.@
Tłum, który tłumi~
i tłumaczy
Tłum, który tłumi i
tłumaczy;@ który tupotem i tępą
głuchotą,@ stłoczony w
autobusach i tunelach, tłumi@
słabiutkie tętno sensu,
stukające w czaszce,@ ale który
tłumaczy ten ulotny puls@ na
nieodwołalną mowę@ swej tłumnej
samotności;@ tłum, który, choć
nie daje mi się wytłumaczyć@ i
tłumi każde słowo, kładąc mi na
ustach@ dłoń wspólnego
milczenia,@ jednak w moje
tętnice tłoczy wspólną krew,@
czarną,@ na oczyszczenie
czekającą, wciąż@ tłukącą
głuchym mrokiem w mur komory
serca;@ ten tłum, który
tratując i dusząc, zarazem@
ogarnia swym uściskiem, tchem
napełnia płuca@ i
niewytłumaczalny, jest
wytłumaczony@
Stan skupienia
Choć pisane w stanie braku
skupienia;@
choć powstają na kolanie; choć
rzucone na kolana, rzadko kiedy
powstają;@
choć lotny i ciekły pośpiech
przenika przez zamknięte drzwi
strof jak swąd kuchenny i szum
wody z kranu;@
choć w ich akcentach słychać
stąpanie sąsiada po obolałej
podłodze czaszki;@
choć czuje się w ich rytmie
śpieszny puls stanów
przedzawałowych, duszny ból
codziennego stanu wyjątkowego;@
choć w charakterze ich pisma
widać nerwowość, jakby próbowano
je spisać szybciej niż trwa
złożenie podpisu pod nakazem
rewizji;@
choć powstają nieraz tak jak
powstające z przerażenia
włosy;@
choć ich stan pozostawia wiele
do krzyczenia -@ umówmy się,
że@ krzyczeć w nich nie
warto;@ że w stałym braku
skupienia ich stan skupienia
musi być tym bardziej stały;@
że nie wolno im przeciekać
przez byle palce, ulatniać się
przy byle pałce;@
że są jedyną rzeczą, która nie
jest do kupienia@
i która czasem bywa odkupieniem@
To, co jest wierszem~
nie do pomyślenia
To, co jest wierszem nie do
pomyślenia@ w owalnych ramach
stadionu, na którym@
stłoczeni@ (głowa przy
głowie)@ głuszymy@ zwycięską
wrzawą wspólny i codzienny
lęk;@
to, co jest wierszem nie do
ułożenia@ w ochoczym rytmie
marszu, który krokiem@
defiladowym@ (noga w nogę)@ w
strzępy@ roznosi każdą nie dość
regularną myśl;@
to, co jest wierszem nie do
wymówienia@ w ospałym ryku
ekranu, przed którym@
spędzamy@ (ramię w ramię)@
każdy wieczór@ jak zbyt szybko
rosnący nam pod sercem płód;@
to, co jest wierszem nie do
umieszczenia@ w otwartej ranie
porannej gazety,@ która
powtarza@ (słowo w słowo)@ co
dzień@ ten sam krwotok
świtania, choć dokoła noc;@
to, co jest takim wierszem,
lub inaczej:@ to, co jest winą
nie do odpuszczenia,@
staje się wiarą nie do
odrzucenia,@ staje się wiedzą
nie do oduczenia,@ staje się
wzrokiem nie do oślepienia@
Z tomu~
"Tryptyk z betonu,~
zmęczenia i śniegu"~
(1980)
Kątem u siebie
(Wiersze mieszkalne)
Mieszkać
Mieszkać kątem u siebie
(cztery kąty a@ szpieg piąty,
sufit, z góry przejrzy moje@
sny), we własnych czterech@
cienkich ścianach (każda z nich
pusta,@ a podłoga szósta
oddolnie napiętnuje@ każdy mój
krok), na własnych śmieciach,@
do własnej śmierci (masz jamę w
betonie,@ więc pomyśl o
siódmym,@ o zgonie,@ ósmy
cudzie świata, człowieku)@
Nota: Wyrażenie "jama w
betonie", oznaczające mieszkanie
spółdzielcze, autor zawdzięcza
niezmordowanej inwencji
językowej Lecha Dymarskiego.
Całe życie na walizkach
Całe życie na walizkach z
własnej skóry@ (ta najtańsza
imitacja tektury);@
kątem pośród swych składanych
kości@ (prawie plastik, lecz
gorszej jakości);@
wprowadzając się przejściowo w
mózgu zwoje@ (mniej ustawne niż
przechodnie pokoje);@
na odchodnym z przedsionków
serca@ (byle klatka schodowa
jest szersza);@
na wylocie ze źrenicy oka@
(nie tak jasnej jak kuchnia bez
okna):@
w tym lokalu nie umeblowanym@
z tymczasowym żyj
zameldowaniem,@
chociaż nigdy twoim się nie
stanie@ twoje życie, zastępcze
mieszkanie@
Razem z kurzem
Razem z kurzem na książkach, z
odciskami@ palców na szkle
(ostrożnie,@ nie rzucać),
razem@ z kartką na cukier i
krzyżem na drogę@ (ostrożnie,
nie upuszczać); przeprowadzam
się@ razem z pisaniem na
kolanie, z tysiącem terminów@
na głowie (ostrożnie, nie
przesuwać), z tysiącem@ na
czarną godzinę (ostrożnie, nie@
przeczuwać), razem z miną na
schwał i raną@ na przestrzał, z
obietnicą na odczepnego i
nadzieją na@ wyrost (ostrożnie,
nie dowierzać), razem@ z można
na upartego i trzeba na gwałt,@
razem z będzie na pewniaka i
zapomniałem na śmierć
(ostrożnie,@ nie umierać),
razem z zacznijmy na nowo@ i
odpukać na wszelki wypadek i
wszystko@ na próżno, i razem z
tą miłością, która@ jedyna mi
zostanie na zawsze, na przekór@
i naprawdę, ostrożnie,
tragarze,@
to wszystko jest znacznie
cięższe, niż na to wygląda@
Jeżeli porcelana,~
to wyłącznie taka
Jeżeli porcelana, to wyłącznie
taka,@ której nie żal pod butem
tragarza lub gąsienicą
czołgu;@ jeżeli fotel, to
niezbyt wygodny, tak aby@ nie
było przykro podnieść się i
odejść;@ jeżeli odzież, to
tyle, ile można unieść w
walizce,@ jeżeli książki, to
te, które można unieść w
pamięci,@ jeżeli plany, to
takie, by można o nich
zapomnieć,@ kiedy nadejdzie
czas następnej przeprowadzki@
na inną ulicę, kontynent, etap
dziejowy@ lub świat:@
kto ci powiedział, że wolno ci
się przyzwyczajać?@ kto ci
powiedział, że cokolwiek jest na
zawsze?@ czy nikt ci nie
powiedział, że nie będziesz
nigdy@ w świecie@ czuł się jak
u siebie w domu?@
Dykto, sklejko, tekturo,~
płyto paździerzowa
Dykto, sklejko, tekturo, płyto
paździerzowa,@ jeszcze się
wyprostuję i kość pacierzowa@
wstawi się za mną, we mnie
nieugięcie skleci@ pacierz
prosty jak mebli odwróconych
plecy@
z dykty, z płyty pilśniowej,
ze sklejki, z tektury;@ ja
jeszcze zmartwychwstanę, chociaż
nie wiem, który@
ja; przestanę się garbić,
chociaż kręgów dyktat@ nie
przetrwa w moim ciele tak długo
jak dykta,@
co wpaja plecom szafy
niezłomność pionową;@ jakby się
Księżyc nagle swą ciemną
połową@
odwrócił ku mnie - stoję i
przykładam ucho,@ i puste serca
mebli głucho w nich i sucho@
dudnią swą nieśmiertelność
tandetną; ja jeszcze@
wyprostuję się przecież,
podźwignę się, zmieszczę@
w sobie ten cały prosty świat,
moja grobowa@ płyto, dykto,
tekturo, płyto paździerzowa@
Czas skończyć z takimi
Czas skończyć z takimi@
praktykami - skarży się
lokator@ własnościowego życia -
czekam co dzień,@ a On nie
raczy się zjawić,@ fachowiec od
siedmiu boleści; wszystko@
paczy się, pęka, psuje,@ a On
nie przyjdzie, chociaż sam
zawinił@ w swoim czasie@
wszystkie możliwe usterki;@
zapytuję, jak długo można się
modlić na klęczkach,@ chodzi w
końcu o zwykłą@ rzetelność; na
początku było słowo@ honoru, że
przyjdzie i naprawi,@ a teraz
tylko domaganie się kolejnych
zaliczek;@
i jak On chce, żebym w Niego
wierzył,@ ten niesolidny
rzemieślnik@ bujający w
obłokach;@
czas skończyć z takim
spoglądaniem z góry@ na
człowieka;@
czy On sobie wyobraża, że jest
moim Panem?@
Choćby najgrubszy rygiel
Choćby najgrubszy rygiel,@
najwymyślniejszy zamek:@ cóż
żelazny ich rygor,@ gdy z
zewnątrz i wewnątrz zamęt?@
Na nic zatrzask i sztaba,@
pęk patentowych kluczy:@ pięść
mroku rygle kruszy,@ gdy na
drzwi twoje spada.@
Przez niewidoczną szparę@
zamkniętych na łańcuch drzwi@
wciśnie się dłoń koszmaru,@
który otwarcie drwi@
z twoich zamknięć i zaklęć;@
a w drzwi wprawiony judasz,@
choć obojętność udasz,@ każe ci
w ciemność patrzeć.@
I wołanie o pomoc, wierne i
wieczne wołanie,@ kpiąc z
opłaconych polis,@ do domu ci
się włamie,@
miażdżąc najgrubsze rygle,@
najsolidniejsze z zasuw.@ Spoza
światów i czasów@ własny głos
cię doścignie.@
Z rzadkiego błota, z gliny
Z rzadkiego błota, z gliny
wilgotnej wyrosłe wieżowce,@ w
jedenastopiętrowy swój byt na
mur_beton wierzące,@ czy
naprawdę? powiedzcie, naprawdę
obca wam rozpacz@
tego, kto dach nad głową ma
jak nad głową wiszący@ miecz,
kto jednym tchem życia śmierć
sam sobie wyrządza@ i nie ma
chwili, by z częścią siebie nie
musiał się rozstać?@
Otwartymi oknami spójrzcie: z
terierem zawzięcie węszącym@
powraca ze spaceru mieszkaniec,
ciało w jesionce,@ wilgotna
glina, której co chwila nowy
rozkaz@
wydaje śmierć. Lecz on o tym
wie. Wierzy w lata, w miesiące@
nie tak jak wy, wieżowce, swą
wieczność wyniosłą wieszczące@
i nieświadome, że glina przetrwa
betonu rozpad.@
Skoro już musisz krzyczeć,~
rób to cicho
Skoro już musisz krzyczeć, rób
to cicho (ściany@ mają@ uszy),
skoro już musisz się kochać,@
zgaś światło (sąsiad@ ma@
lornetkę), skoro już musisz@
mieszkać, nie zamykaj drzwi
(władza@ ma@ nakaz), skoro
już@
musisz cierpieć, rób to we
własnym domu (życie@ ma@ swoje
prawa), skoro@
już musisz żyć, ogranicz się
we wszystkim (wszystko@ ma@
swoje granice)@
Każdy z nas~
ma schronienie
Każdy z nas ma schronienie w
betonie,@ oprócz tego po jednym
balkonie,@ na nim skrzynkę,
gdzie sadzi begonie;@
odbywamy śmierci i porody,@
oglądamy prognozę pogody,@ aby
żyć, mamy ważne powody;@
jednocześnie nam biją
godziny,@ jednakowo się
kłócimy, godzimy,@ odpoczynek
nasz jest jaki? - godziwy;@
z okna widać w porze
szarówki@ stuwatowe w innych
oknach żarówki;@ a pod blokiem
kredens z ciężarówki@
właśnie znosi firma
transportowa@ i ktoś dźwiga -
ależ się zmordował -@ sofę, która
jest jak zawsze bordowa@
czerwiec_październik 1978
Dziennik zimowy
(Wiersze okolicznościowe)
"What if this present were the
world's last night?"
(John Donne)
1 Xi 79: Elegia pierwsza,~
przedzimowa
Zima nas nie zaskoczy. Nas
zmarzniętych, zmartwionych
zawczasu,@ dmuchających na
zimny październik, żeby prędzej
już sparzył nas mróz.@ Kto w
wietrznym śnie tutaj wyrósł, kto
w wieczny śnieg tutaj wrósł,@
temu lato, zawsze zbyt krótkie,
nie rozepnie do końca
zatrzasków@
mrozu, trzaskającego jak radio
jeszcze długo po wyłączeniu.@
Nie zaskoczy nas zima. Szkoleni
w skuleniu, w stuleniu dłoni,@
w stuleciu tym i w tych
stronach, w których nas nic nie
osłoni@ przed przeciągiem
zamieszek, zadymek - śnimy
trzeźwo, już wyleczeni@
z marzeń o tym, że życie
podaruje nam ciepłą rączką@ coś
trwałego. Kąpanych w przerębli a
nie w gorącym źródle,@ nas zima
nie zaskoczy, nie oszukają nas
złudne@ suflety czerwców i
lipców, serwowane na niezbyt
gorąco@
i topniejące w ustach. Tu
zawsze - mniej więcej - jest
zima.@ Nam, zawczasu
zmartwionym, za życia
zmartwiałym, szron@ skroń bieli
przed terminem; a śnieg jak
schludny schron@ skrywa przed
czasem szarość, niejasność,
brud; a mróz trzyma@
długo, choć trzyma nas krótko
za twarz schowaną w szaliku.@
Nas nie zaskoczy zima. Nas zimy
przygotowały@ na najcięższe
krawiectwo; do upałów nam
starcza opału@ i ze sceptyczną
miną patrzymy, jak w oczach
zanika@
sczerniała pryzma, jak żyzne
błoto wygrywa w tej walce,@ jak
ziemia przebiśniegiem przebija
kartę śniegu;@ nam zimno się
robi na myśl, że nie ma nic
bardziej jasnego@ od śniegu i
śmierci, które i tak wrócą -
twardsze i trwalsze.@
Zima nas nie zaskoczy. Nas
zmartwiałych, zmarniałych na
zapas.@ Tylko wznosić nam
wzdłuż chodników piramidy; tylko
nam piach@ sypać pod koła
miażdżące; tylko węszyć spod
białych płacht@ nikły zapach
nicości, bezgraniczny, bezbarwny
zapach.@
5 Xi 79: Gdyby nie ludzie
Gdyby nie ludzie, gdyby nie
istnieli@ tak natrętnie, ze
swoim łupieżem, paranoją,@
wystrzępionymi spodniami,
antysemityzmem,@ kłopotami w
pracy, trwałą ondulacją,
skłonnością@ do uproszczeń i
zadyszki, gdyby wcale@ nie
trzeba ich było poznawać,
przecierających zamglone@
okulary, wycierających
zamaszyście@ buty straszne dziś
błoto, ocierających@ bezsilną
łzę, gdyby nie otwierali przed
każdym@ tak od razu swoich
otłuszczonych serc i
wyszmelcowanych teczek@ z
przetartymi na zgięciach
papierami chwileczkę@ gdzie ja
podziałem to zaświadczenie,
gdyby@ w ogóle ich nie było,
tych zanadto@ takich samych i
nadmiernie@ odmiennych światów
z podwyższonym@ ciśnieniem, z
wygórowanymi@ żądaniami panie
musisz pan mi pomóc, zbyt
głośno@ mówiących, zbyt
naocznie@ żywych, zbyt
dotkliwie@ ludzkich,@
o ile łatwiej by się mówiło
nic co ludzkie nie jest@
7 Xi 79: Nigdy naprawdę
Nigdy naprawdę nie marzłem,
nigdy@ nie żarły mnie wszy,
nigdy nie zaznałem@ prawdziwego
głodu, poniżenia, strachu o
własne życie:@
czasami się zastanawiam, czy w
ogóle mam prawo pisać@
13 Xi 79: Elegia druga,~
urodzinowa
Obchodzę urodziny@ z daleka i
na palcach@ liczę trzydzieści
trzy lata, skończone@ na
chybcika i z grubsza@ jak
terminowa praca, do której nie
miałem@
nigdy serca; bo z ręką@ na
nim przyznaję: wcale@ nie
spodziewałem się akurat tego@ a
nie innego życia,@ przychodząc
w swoim czasie na świat.@
Szczerze mówiąc,@
jeśli chodzi o życie,@ nie
mam wyrobionego@ w ciągłym
użyciu zdania, żadnej gładko@
chodzącej wte i wewte@
szuflady, którą można by
szczelnie zamykać@
usta zwątpieniom; moim@
zdaniom wciąż - moim zdaniem -@
brak wyrobienia, brak ogłady
takiej,@ jaka ułatwia życie@ w
jego ważnych momentach, na
przykład w momencie@
śmierci. Ostatnie słowo@ ma
ten, kto jest go pewny,@ kto na
pewniaka głosi: "najważniejsze@
to przeżyć", albo "życie@ ma
swoje prawa", albo (jeszcze
lepiej) "życie@
jest życiem"; w moich
zdaniach@ nie ma żywego ducha@
pewności co do tego, że
naprawdę@ życie (własne) jest
ważne,@ i że ma swoje prawa, i
nawet, że jest@
życiem a nie czym innym;@ nie
jestem pewny swego@ życia, nie
jestem pewny siebie, nie wiem,@
nawet, czy czuję pewny@ grób
pod nogami, właśnie, niepewny
jest nawet@
amen w pacierzu (nigdy@ nie
zdołałem go wykuć@ na blachę
ani wyklepać tak prosto@ jak
drut, zawsze zgniatała@ mnie
ta żeliwna kula, tak trudno ją
dźwignąć@
do pewnych granic nieba,@
biedroneczko leć przynieś@
pewny kawałek chleba, nie, do
dzisiaj@ nie wiem, jak to
powiedzieć@ pewnym i pełnym
głosem, skąd miałbym wziąć
taki@ głos, skoro gardło
jeszcze@ boli po pierwszym
krzyku,@ tym sprzed trzydziestu
trzech lat); nie, nie stoję@ na
pewnym gruncie, stoję@ na
lotnym piasku, który mierzy mój,
nasz czas@
26 Xi 79: Z innych~
ważnych względów społecznych
"bleiben und stille bewahren
das sich begrenzende Ich"
(Gottfried Benn)
W niezdecydowanym odwołaniu od
nieodwołalnej decyzji@ zatajam
niniejszym (pouczony o
odpowiedzialności karnej), że@
to, iż odmówiona mi jest i tym
razem łaska@ paszportu, tak
naprawdę sprawia mi pewną
ulgę:@ gdy wyobrażam sobie z
fotograficzną (lewe ucho@
odsłonięte) dokładnością siebie
samego@ na wszystkich tych
akropolach i broadwayach -
siebie@ wraz ze wszystkimi
przeszmuglowanymi@ w szarych
tobołkach (co pan ma@ do
zadeklarowania) obu półkul
mózgu@ zmartwieniami,
zmarznięciami,
zmarnotrawieniami,@ z całą tą
wsiąkłą w oczy (szare;
ciemnoblond;@ wysoki; brak)
wilgotną kontrabandą@ śniegu z
deszczem, zacieków i błota,@
wtedy ogarnia mnie
przestrach,@ że w tak jaskrawo
odmiennym świetle, gwarze,
zapachu@ ja przecież będę wciąż
ten sam@ i rzeczywistość,
kryształowy kieliszek,@ może nie
wytrzymać tego dysonansu@
10 Xii 79: Śnieg I
Z ust mi wyjąłeś, śniegu,@
ten język, który wziąłem
pomyłkowo@ sobie na własność i
który trzymałem@ tak długo za
zębami; wyrwało@ mi się to z
ust, ta czerwień bolesna i
ciepła,@ gdyś mnie, śniegu, za
język ciągnął, kiedyś łamał@
sobie mój język na mnie, chcąc
mi rozwiązać ten supeł@ śliski
od krwi i śliny, który, między
nami@ mówiąc, strzępił się
niepotrzebnie o@ pękniętą szybę
jawy, która nas rozdziela;@
od ust mi odjąłeś, języku,@
ten śnieg, co między ustami a
brzegiem@ horyzontu tak jarzył
się dla mnie, że stałem@ z
otwartymi ustami; nie mam do
nich co@ włożyć teraz, ta biel
lodowata i czysta@ nie jest w
stanie przemówić do mnie bez
ogródek@ zębów i mam ją tylko
na końcu języka,@ szorstką od
mrozu i szronu, nawet nie na
końcu,@ mam tylko język,
kaleczony o@ pękniętą szybę
jawy, która nas rozdziela@
14 Xii 79: Wieczór autorski
Leszkowi, autorowi
Przyszli, ponieważ są pewne
sprawy i sami panowie jesteście
sobie winni.@ Wkroczyli,
ponieważ są pewne prawa i chyba
pan nie chce, żebyśmy wyważyli
drzwi.@ Przerwali czytanie,
ponieważ są pewne słowa i
radzimy panu po dobroci.@
Odebrali wiersze, ponieważ są
pewne granice i umówmy się.@
Spisali wszystkich, ponieważ są
pewne przepisy i niech pan nie
nadużywa naszej cierpliwości.@
Przeszukali mieszkanie, ponieważ
są pewne zasady i pani będzie
łaskawa uciszyć to dziecko.@
Zabrali parę osób, ponieważ są
pewne konieczności i spokojna
głowa, mąż wróci pojutrze.@
Nikogo nie uderzyli, ponieważ są
pewne formy i a jakże, tego
byście panowie chcieli.@ Nie
pracowali długo, ponieważ jest
pewien film w telewizji i
człowiek jest tylko
człowiekiem.@
15 Xii 79: Zawrót głowy~
od sukcesów
Stoję przy stole w kuchni,
kroję baleron@ na kolację dla
rodziny, dobrze,@ że mam
rodzinę, dobrze, że zdobyłem@
dla niej baleron, dobrze, że
dochrapałem się własnej@
kuchni, w której mogę kroić@
ten baleron;@
nagle@ coś ze mną niedobrze,
muszę@ się oprzeć, biały stół
tańczy@ w oczach, rozpływa się,
rośnie@ w śnieżny (dlaczego
wszystkie@ przywidzenia) step,
po którym,@ trzymając się
(muszą@ być takie) za ręce, idą
przed@ (melodramatyczne)
siebie@ moje dzieci;@
otrząsam się, przecieram oczy,
sięgam po baleron,@ którego
sporo jeszcze zostanie na
jutro@
18 Xii 79: Śnieg II
Bezczelnie bezcielesny,
bezczeszcząco czysty,@
brukający swą bielą krochmaloną
bruk@ najbardziej wyboisty i
najbardziej szary;@ kryjący
każdą sprawkę, każdą prawdę,
brud@ i brak każdy, dróg bruzdy
i brunatność grud@ pod płachtę
gładką, spraną i sterylną;
czyżby@ między bólem a bielą
tak obce obszary,@ tak puste
karty były, że on tylko śmie@
zapisać je, zasypać: drobny,
biały druk@
płatków? Nieprawda. Żyzne i
żywe ojczyzny@ szarości rażą
ruchem w tym zmrożonym śnie:@
ludzie; ich ten odgórnie
narzucony grób@ nie pochłonie,
wystawać będą z każdej szpary@
pobielanej mogiły i deptać ten
próg,@ ten stopień topniejący,
przejściową śmierć, śnieg@
19 Xii 79: Czyste ręce
Palce młodego porucznika
Służby Bezpieczeństwa,@ który w
komisariacie dworcowym
wertował,@ podnosząc na mnie co
chwila pełen wyrzutu wzrok,@
wydobyte z moich bagaży rysunki
Jana Lebensteina,@
nie zostawiły na papierze
żadnych śladów.@
Dziwne.@
Nie żebym się spodziewał plam
krwi, smug potu, brudu,@ czy
choćby tłustych odcisków, które
podobno zostawiał na książkach@
lubiący czytać przy jedzeniu
Wielki Nauczyciel Ludzkości:@
praca młodego porucznika Służby
Bezpieczeństwa@ jest czysta,@
on sam ma tytuł magistra praw@
i nawyki higieny osobistej,
wyniesione@ z kulturalnej,@
inteligenckiej rodziny.@
A jednak@ byłoby jakoś
naturalniej,@ gdyby na naszych
wierszach, rysunkach,
dziennikach i mózgach@
pozostawiali, choćby na
pamiątkę,@ swój niepowtarzalny
(linie papilarne!) ślad@ ci
najwnikliwsi z odbiorców
współczesnej sztuki;@ zwłaszcza
gdy ocalają ją od zagłady jednym
niechętnym zdaniem:@ "No
dobra,@ ostatecznie@ możemy
panu tego nie konfiskować".@
21 Xii 79: But why?
Cynthia Kaminsky, dziewczyna
nie z tego@ świata; z tego
drugiego; w tym@ znalazła się
tydzień temu (w pierwszym dniu
od razu@ zatrucie befsztykiem
tatarskim, "nothing serious");
przez całe@
dwudziestojednoletnie życie
(widziała też@ coś, co się
nazywa "bar mleczny", "very
strange") nie wysuwała@
zadartego nosa poza Springfield,
Illinois;@
"sorry", raz była z wycieczką w
Washington, D.C.;@
Cynthia Kaminsky, wystające
zęby, nieopanowany chichot,@
nieustające zdumienie:@
jak ludzie tutaj mogą to
wszystko wytrzymać?@ czemu nikt
tego nie zdemaskuje w
gazetach?@
Tłumaczymy długo i mozolnie,@
a ona znowu:@ to po co w ogóle
ludzie kupują te gazety?@
Znów tłumaczymy z wysiłkiem
(na szczęście wiemy,@ jak jest
po angielsku "nekrolog" czy
"dział sportowy"),@ i zdawałoby
się, że już wszystko rozumie,@
ale nagle:@
A dlaczego tu wszyscy tacy źli
i smutni?@ czemu nikt się nie
śmieje, gdy idzie ulicą?@
przecież za parę dni
"Christmas"!@
22 Xii 79:~
Ułożone po ciemku
Układ słoneczny i ustrój
społeczny@ łączą swe siły w
trosce o moje oczy,@
oślepiane jarzeniową lampą
śniegu:@
pierwszy, pod pretekstem
astronomii, systematycznie@
obcina mi (przynajmniej do
dzisiaj) przydział dziennego
światła;@ drugi, pod pretekstem
ekonomii, nieregularnie@
wyłącza mi (na przykład dzisiaj)
światło elektryczne.@
Ja wiem, chodzi im o to, abym
dał oczom odpocząć,@ a jeszcze
bardziej o to, abym odłożył
książkę@ i posłuchał
tranzystorowego radia albo
muzyki sfer,@ abym nie
przejawiał niezdrowej skłonności
do czarnowidztwa, ale dla
zdrowia chadzał spać z kurami -@
otóż niedoczekanie wasze,
orbity i komitety:@ ja, nocny
marek, podejrzany okularnik,@
niepoprawny człowiek,
nieopierzona sowa@ na złość i
na próżno wpatrzona w ciemnotę i
ciemność,@ ja, niewprawny
jasnowidz, widzący czarno przed
sobą,@ do upadłego będę
targować się z kurzą ślepotą@
źle oświetlonych planet i
nieoświeconych reżymów:@
"Moje ostatnie słowo: więcej
światła!" -@
chociaż ostatnie
słowo - wiem o tym - będą mieć
one@
29 Xii 79: Śnieg III
Daremnie się wywyższasz o ten
centymetr nad ziemię:@ i tak
cię z niej zedrzemy, zgarniemy,
wywieziemy@
gdzieś, gdzie nie będziesz nam
dawał bielą wyniosłą i niemą@
jasno do zrozumienia, że
przecież zesłało cię niebo@
na nasze ciężkie roboty, abyś
nam był aniołem@ upadłym ale
stróżem; i tak cię piachem,
popiołem@
sypniemy, byś nam
przykładem nie świecił, w oczy
nas nie kłuł;@ próżno się
chcesz zasłużyć, śniegu,
przebrany człowieku,@
i tak cię stratujemy, i tak
zmieszamy cię z błotem,@ i tak
zrównamy cię z ziemią a nie z
odległym obłokiem,@
abyś nie mógł nam wmawiać -
zszarzały, zdeptany śmieć -@ że
ludzkie umieranie gorsze niż
biała śmierć@
31 Xii 79: Już wkrótce
Już wkrótce wezmę się za
siebie, wezmę@ się w garść,
zrobię porządek w szufladzie@
przemyślę wszystko do końca,
zaplombuję zęby,@ uzupełnię
luki w wykształceniu, zacznę@
gimnastykować się co rano, w
słowniku@ sprawdzę kilka słów,
których znaczenie jest dla mnie
wciąż niejasne,@ więcej
spacerów z dziećmi, regularny@
tryb życia, odpisywać na listy,
pić mleko,@ nie rozpraszać się,
więcej pracy nad sobą, w ogóle@
być sobą, być wreszcie
bardziej@ sobą,@
ale właściwie jak to zrobić,
skoro@ już@ i to od tak dawna,
tak bardzo@ nim jestem@
1 I 80: Elegia trzecia,~
noworoczna
Więcej huku petard,@ niż co
roku; śledzimy,@ wychyleni z
balkonu,@ jak wszystkim i
nikomu@ w środku nocy i zimy@
chce się urządzać przetarg:@
kto radośniej i głośniej@
skłamie, że z niepokoju@
pierwszej w roku godziny@ nie
nasz codzienny letarg,@ lecz
nowa jawa rośnie@ i
narodziny.@
Z balkonów, loggi, okien@
betonowego miasta@ lecą
petardy, sztuczne@ ognie,
flaszki po wódce,@ gazet
płonące pasma;@ wszędzie, jak
sięgnąć okiem,@ wszędzie, jak
zadrżeć sercem@ (które w piersi
się tłucze@ głośniej niż szkło
o asfalt), coś nas, jak wspólnym
mrokiem,@ wspólnym niejasnym
sensem@ jednak rozjaśnia.@
Potrzebna jest okrągła@ data,
godzina zero,@ by się w tej
okrągłości@ mogła zmieścić,
umościć@ ta, co zwykle uwiera@
kanciasto, co urąga@ szorstkim
brakiem ogłady:@ sztucznie
radośni, głośni,@ żyjmy; jutro
dopiero@ śmierć codzienna i
ciągła@ wda się w nowe układy@
z tym, kto umiera.@
Ale to - w dni poprzednie,@
ale to - w dni następne.@
Tymczasem - więcej huku,@ by w
ogłuszonym uchu@ nie brzmiały
mętnym tętnem@ echa bardziej
powszednie:@ łopot flag, werbli
warkot,@ pochodów tupot
głuchy,@ brawa stadionów tępe -@
to szumy niepotrzebne,@
których słuchać nie warto;@
słychać w nich tętent@
zagłady - lecz zagłady@
dalekiej i nieśpiesznej.@
Fajerwerki, petardy@ zagłuszą
łoskot twardy@ czołgów, co
łamią śmieszne@ szlabany i
zasady,@ i - z drugiej strony -
serię,@ pod którą pada martwy@
w sytym i światłym mieście@
jeszcze jeden zakładnik.@ To
wszystko nie na serio;@ to -
nie tu - jeszcze.@
Więc więcej, więcej, więcej@
petard i fajerwerków:@ oślepić
oczy śmierci,@ zagłuszyć łomot
w piersi,@ który jutro,
człowieku,@ kiedy budzik
zadźwięczy,@ znów skoczy ci do
gardła -@ aż kiedyś po raz
pierwszy@ ujrzysz na dnie
lusterka@ w swojej własnej
łazience@ twarz, w której jest
pogarda@ i jest rozterka@
To ty. To on. Nad głową@ nie
gwiazda, lecz jaskrawa@
żarówka. Siwe włosy@ liczy i
zanim włoży@ marynarkę i
krawat,@ myśli cierpko i
błogo,@ że jeszcze ten dzień
wytrwa;@ w betonowej swej
loży@ słyszy, jak z lewa, z
prawa,@ nad stropem, pod
podłogą@ brzmi ta sama
modlitwa:@ "Nie moja sprawa;@
nie moja sprawa, Boże,@ co ze
światem się stanie@ i ze mną;
żadnych pytań,@ nie mów mi, że
głód, szpital,@ potop, wojna,
rozstanie;@ i cóż mi po
oporze,@ gdy jestem lotnym
listkiem:@ nim zdepczą mnie
kopyta,@ ześlij mi długie
spanie@ i niech oczy otworzę,@
gdy już będzie po wszystkim;@
nie wcześniej, Panie".@
Popatrz: jak zsyp do śmieci@
przepaść czeka pod nami:@ u
stóp ludnego bloku,@ u stóp
głodnego globu,@ gdzie trwamy
wciąż, poddani@ niepunktualnej
śmierci.@ Fajerwerki, petardy@
rzucamy na dno grobu:@ figę, my
się nie damy.@ Daleka gwiazda
świeci@ bez żalu, bez pogardy@
ponad głowami.@
2 I 80: Eroica
"Schwycić swój los za gardło"
(Beethoven), ale jak@ to
zrobić, na to nie starczy pięciu
palców ani@ pięciu zmysłów,
tego się nie da@ pojąć ani
objąć, tego gardła, ono@ nie
jest obudowane grubymi
mięśniami@ ani okutane cienkim
szalikiem, z niego@ nie
wydobywa się ani krwawy ryk ani
kwaśny@ oddech, jego po prostu
nie ma,@
tego gardła,@ a gdyby nawet
było,@ ręce i tak są stale
czymś zajęte,@ biciem braw,
podpisywaniem zeznań, grą na
akordeonie,@ niesieniem siatki
z karpiami na święta,
trzymaniem@ drzewca, pchaniem
wózka, pocieraniem czoła@
30 I 80: Śnieg IV
Należy go oglądać z autobusu
"Jelcz"@ starego typu, w którym
3 okna całkiem czyste@ nie są
nigdy, z zasady; i należy mieć@
miejsce siedzące z dermy
pociętej żyletką@ przez
chuligana, z nudów; i należy
lekko@ mrużyć oczy, by twarze
stłoczone, bezkrwiste@
(mgliście znane, z widzenia)
pokrywały wszystek@ szarawy
obszar szyby jak lustrzana
śniedź;@
i trzeba jechać w tłoku; i
trzeba daleko,@ na drugi koniec
mózgu, ten, który ma przystęp@
bezwiedny i swobodny do świata,
danego@ raz na zawsze; i z
łaski; i przy sobie mieć@ w tym
autobusie to, co najbardziej
dolega,@ ludzką woń, asymetrię,
odroczoną śmierć@ (wsuwany - z
góry, z wolna - do kieszonek
serc@ paszport z trwałą
ważnością, ale w czasie
przyszłym),@ także kaszel,
gderanie, łokieć, nikły śmiech -@
dopiero wtedy można znieść ten
ból puszysty,@ tę biel
przeszywającą, ten zbyt czysty
śnieg@
31 I 80: Trzy spojrzenia~
przez ramię
1
Brnąc przez świeżo spadły
śnieg,@ ja@ toruję drogę
jemu,@
nigdy odwrotnie,@
a on mimo to myśli z
nienawiścią:@ zagnać by tego
nieroba@ do odgarniania
śniegu@
2
Patrząc na tłum uliczny w
zimowe popołudnie,@ pocieszam
się, że jeszcze wcale@ nie jest
tak źle:@
wcale nie jest tak, że co
drugi przechodzień@ jest
policjantem w cywilu,@
to tylko stąd się bierze, że
po prostu@ co drugi dorosły
Polak@ ma taki wygląd@
3
Przynajmniej mam tę pewność,
że na całej ziemi@ jest chociaż
jeden człowiek, który@ w tej
chwili@ pamięta o mnie@
i gdzie ja pójdę, tam pójdzie
i on;@ co więcej, jeśli z
lenistwa albo niedbalstwa@
straci z oczu mnie,@ swojego
bliźniego,@
czeka go nie tylko potępienie
wieczne,@ ale gorzej:@ nagana
służbowa@
4 Ii 80: Śnieg V
Milczkiem opadający, chyłkiem
bielący się śniegu,@ cóż w
lutym, za oknem, nad ranem może
być w tobie jasnego@
bardziej niż to, że trzeba pod
kołdrą jedną i ciepłą@ objąć
się, spleść ze sobą obydwa sny,
nim uciekną@
przed świtem; niż to, że
trzeba do nastroszonej piersi@
przemówić ciepłym językiem (już
drzwiami trzaskają pierwsi@
punktualni sąsiedzi, już przez
dwie ściany winda@ swą listę
obecności szumi); niż to, że
pokój rozwidnia@
ten chłód nagi, wilgotny,
przed którym tylko nagie,@
wilgotne ciepło chroni - i to,
co zrywa się nagle,@
dwoiste, jednolite, zdławione,
nie do zniesienia,@ wzbijające
się z krzykiem, jawne i mroczne
jak ziemia@
8 Ii 80: I nikt mnie~
nie uprzedził
I nikt mnie nie uprzedził, że
wolność@ może polegać także na
tym: że@ siedzę w komisariacie
z brulionem własnych wierszy@
ukrytym (co za przezorność) w
nogawce zimowej bielizny,@
podczas gdy pięciu cywilów z
wyższym wykształceniem@ i
jeszcze wyższymi poborami traci
czas@ na analizę śmieci
wyciągniętych z moich
kieszeni:@ biletów
tramwajowych, kwitu z magla,
brudnej@ chustki do nosa i
tajemniczej (skonam ze śmiechu)
kartki:@
"włoszczyzna@ puszka
groszku@ koncentrat pomid.@
ziemniaki";@
i nikt mnie nie uprzedził, że
niewola@ może polegać także na
tym: że@ siedzę w komisariacie
z brulionem własnych wierszy@
ukrytym (co za groteska) w
nogawce zimowej bielizny,@
podczas gdy pięciu cywilów z
wyższym wykształceniem@ i
jeszcze niżczymi czołami ma
prawo@ obmacywać wnętrzności
wyszarpnięte z mojego życia:@
bilety tramwajowe, kwitek z
magla, brudną@ chustkę, a nade
wszystko (nie, tego nie zniosę)
tę kartkę:@
"włoszczyzna@ puszka
groszku@ koncentrat pomid.@
ziemniaki";@
i nikt mnie nie uprzedził, że
cały mój glob@ to ten odstęp,
dzielący przeciwne bieguny,@
między którymi nie ma właściwie
odstępu@
9810 Ii 80:~
Czterdzieści osiem
W zakratowanym zaduchu, na
nieugiętych deskach@ próbuję
zasnąć, ogrzewany z lewej@
przez robociarza w kitlu
(kradzież narzędzi), z prawej@
przez waluciarza w kożuchu
(zakłócenie@ spokoju w stanie
wskazującym). Co@ ja mam z nimi
wspólnego poza tą wspólną celą@
(trzy na trzy metry), wspólnym
celem (przespać@ dwa dni i dwie
noce), wspólnym ciepłem i@ może
tym, że wszyscy naraz budzimy
się, kiedy@ na korytarzu
podrywa się nagły@ jak torsje
skowyt kogoś kopanego@ w nerki
czy w krocze,@
i może tym jeszcze,@ że
wszyscy długo potem nie możemy
zasnąć@
11 Ii 80:~
O dalszy pomyślny
O dalszy pomyślny rozbój, tak
żeby@ można śmiało walić
naprzód (a@ pytać potem) bez
potykania się na wybuchowych@
spółgłoskach bruku, żeby nikt@
nie nadążał budować z nich słów,
barykad, które@ tamują ruch@ w
interesie@ żywotnym i właściwie
pojętym, żeby to@ jakoś szło do
przodu, żeby@ przez usta nam to
przeszło, ten prostolinijny@
ryk poparcia, powiadacie: zęby@
stoją na przeszkodzie? no to
wybić@ to sobie z głowy, wyrwać
z korzeniami@ język, niech nic
nie zawadza, niech się@ rozwija
pomyślnie, po naszej myśli
proporcjonalny proporzec@
wycia, o tak, to dopiero
będzie@ rozwój na równej
drodze@
15 Ii 80: Śnieg VI
Ten biało farbowany lis, ten
świat, ten wilk@ w owczej
skórze śniegu, nie wartej
wyprawy@ w głąb, do żywego
mięsa ziemi - kilku chwil@
wystarczy przecież, aby ten
kożuch, wyprany@ i tak
chemicznie ze Wszystkiego,
Niczym@ stał się, kiedy wiatr
ciepły dobierze mu się do
skóry,@ kiedy z niej mało
zieleń nie wyskoczy; niszczy@
wierzchnie okrycia, zrzuca wciąż
skórę ten wilk,@ ten lis, ten
świat przebrany, nieprzebrany,
który@ w nieczystej walce z
czystością, wytrwały@
drapieżnik, zawsze błyśnie
nagim, tajemniczym,@ pstrokatym
ciałem fiołków, rdzy, błota i
wilg@
4 Iii 80: Może jednak
Właściwie powinienem coś
zrobić, jakoś ich@ przestrzec,
biec na ratunek, machając
rękami, krzyczeć@ stójcie to
nie ma sensu, ale kiedy widzę,@
jak w szarym marcowym parku, w
szpalerze nagich akacji@ idący
przede mną chłopak, dwa razy ode
mnie@ młodszy i rzeczywistszy,
kładzie nieśmiało, zuchwale@
dłoń na biodrze dziewczyny,
jakby nigdy nic@ nie miało im
zagrozić, jakby się nie
zbliżali@ również w tej chwili,
również oni, do -@
wtedy wydaje mi się, że może
jednak jest jakaś nadzieja@
20 Iii 80: Elegia czwarta,~
przedwiosenna
I znowu się udało. Znów, zimo,
niedoczekanie,@ pocałuj mnie
gdzieś, mrozie, i każ się
wypchać, śniegu,@ szuflami poza
chodnik; przeżyłem was raz
jeszcze.@
I znowu się udało wziąć was na
przeczekanie,@ tępogłowe
bałwany; znów was zaskoczył
świegot@ plusowych temperatur,
spływajcie stąd nareszcie@
strugami, już was nie ma.
Przeczekać. Zbyt się dłużą@ złe
passy i złe czasy. Żyliśmy, by
przeczekać@ dwie godziny pod
sklepem i dwie doby pod
kluczem,@
dwa miesiące, po których
powtarzał każdy urząd,@ że czekać
dalej i że niczego nie
przyrzeka.@ Wszystko tak się
dłużyło, że coraz było krótsze@
życie - i krótkie były chwile,
którym się chciało@ powiedzieć:
Trwaj, do diabła, nawet za cenę
duszy;@ krótkie jak żart, jak
dwuwiersz, stłumione jak
rozmowa@
z kimś bliskim, w nocy; nikłe
jak muzyka za ścianą,@
nieważkie jak dwa ciała, porwane
w lot nie dłuższy@ niż ich
jeden zmieszany oddech. I wciąż
od nowa@
zmęczone dni liczenie: byle do
jakiejś wiosny@ nieznanej; byle
do tej odwilży, tych roztopów,@
kiedy odtaje we mnie prowizorka
zziębnięta@
i zacznę żyć naprawdę; na
całego; na oścież@ targnę
koszulę serca - a tymczasem
roztropnie@ czekać - trzymać
się ciepło - o szaliku
pamiętać -@
Ale nie ma innego życia. Ten
zamrażalnik,@ dokąd - aby nas
ciepło nie zepsuło zanadto -@
upchnięto nas, chowając rzekomo
na lepsze dni,@
jest tylko najzimniejszą
częścią zimnej spiżarni,@ do
której z rzadka, z zewnątrz,
wpadnie ciepło i światło,@ gdy
Ktoś otworzy - zajrzy - i znów
zatrzaśnie drzwi@
listopad 1979 -
czerwiec 1980
Dojść do lady~
(Wiersze nabywcze)
Posuwać się do przodu
Posuwać się tam do przodu,
ale@ jeden za drugim, nie jeden
za wszystkich, nie wszyscy@ jak
jeden mąż, lepiej każdy po
jednemu, osobno,@ osobno ale
blisko, żeby luk nie było,
żeby@ nie wepchnął się ktoś z
boku, blisko@ ale się nie
pchać, nie pchać nosa w cudze@
plecy, posuwać się ale@ nie do
przesady, powtarzam: nie do
przesady@ tylko do przodu, nie
pchać@ noża w cudze sprawy,
każdy ma swoją, po@ jednej,
po@ jednemu, osobno, chociaż
jak rząd kiełbas@ przebici
jesteśmy jednym, prostym
rożnem@ nienawiści jednego do
wszystkich i wszystkich@ do
jednego, tego pierwszego, no nie,
ten się już posunął@ za daleko,
do samej lady, gdzie zabiera@
nam sprzed nosa, spod noża
ostatnią@ kiełbasę,@ która
należała się nam, niech on nie
pcha@ nosa w cudzą kiełbasę,
niech nie pcha noża w cud@
naszej chwilowej wspólnoty, no,
może przesada@ z tym cudem, ale
w końcu@ jakoś się pcha@
wspólnymi siłami, wszyscy na
jednego@ naszą daleko posuniętą
bezsilność i@ ostatecznie nawet
ten jeden szczęśliwiec@ ujdzie
w tłoku@ z kiełbasą@ i
życiem@
Grunt to zachować porządek
Grunt to zachować porządek,@
tu koniec, tam początek,@ nie
dostawiać się z boku;@
trochę więcej kultury i
ładu,@ towaru starczy za
ladą,@ marny, ale jest, chwała
Bogu;@
przed oczami plecy z
łupieżem,@ na karku oddechy
nieświeże:@ moje miejsce jest
między ludźmi,@
tak jak oni z życiem, przez
życie@ dojść do ładu, dojść do
lady sobie życzę;@ bo co za
nią? lepiej się nie łudźmy@
Co dziś rzucili
Co dziś rzucili@ w błoto a co
na wiatr, kogo tam znów@
rzucili na kolana a kogo
błotem@ obrzucili, na kogo to
błoto rzuca@ określone światło
a komu@ rzuca piaskiem w oczy,
komu rzuca@ się w oczy to
błoto, komu do@ gardła się
rzuca a komu najwyżej@ na mózg
się rzuciło, ale pozwólmy tu
sobie@ na krótki rzut błota
wstecz, wspomnijmy tradycyjną@
pieśń nie rzucim@ ziemi skąd
nasz@ brud, przepraszam trud,
trud_@ no darmo, nie rzucimy i
dziś, rzucimy@ się w tę
przepaść błota, w którą może@
rzucą dziś wreszcie jakiś@
ochłap, przepraszam@ towar,@
chociaż czy@
Braki, odrzuty,~
produkty zastępcze
Więc to już zawsze tak, już
zawsze zamiast@ gwiazdy
pierwszej świetności dorsz
drugiej świeżości,@ więc zawsze
ziemia sztucznym miodem,
rozwodnionym@ mlekiem będzie
płynęła, a w księdze
przeznaczeń,@ odbitej na
papierze piątej klasy, zawsze@
gdzieś w środku będzie brakować
arkusza?@
Więc to już zawsze, tak, już
zawsze. Zamiast@ ostatecznej
jasności i pierwszej jakości@
przed oczami wciąż będą paczące
się drzwi@ z obluzowaną klamką,
a nie rajskie wrota.@ Objadając
się śpiesznie przy chwiejnym
stoliku@ przecenionym bigosem,
jakże tu wyszeptać:@
"Więc to już". Zawsze tak. Już
zawsze zamiast@ wołać: "Chcę
żyć jak człowiek", szukać dziury
w całym@ niebie, jakie ci dano
- będziesz żył jak człowiek,@
czyli: patrząc przez palce,
przymykając oczy.@ Dziury w
niebie nie będzie, gdy zaczniesz
tak żyć.@ I przyciasna korona z
głowy ci nie spadnie.@
Więc to już nigdy? Tak, już
nigdy. Zamiast@ prowizorki,
tandety, trzeciej kategorii@
nie nastanie świat świetny,
świetlisty i świeży.@ Bo skąd
zresztą wiadomo, że ten świat
gdziekolwiek@ jaśnieje, skoro
nigdy nikt nie odpowiada@ za
ukryte usterki. Ani na
wołanie.@
Pan tu nie stał
Pan tu nie stał, zwracam panu
uwagę,@ że nigdy nie stał pan
za nami@ murem, na stanowisku
naszym też@ pan nie stał, już
nie mówiąc, że na naszym czele@
nie stał pan nigdy, pan tu nie
stał, panie,@ nas na to nie stać,
żeby pan tu stał@ obiema nogami
na naszej ziemi, ona stoi@ przed
panem otworem, a pan co,@ stoi
pan sobie na uboczu@ wspólnego
grobu, panie, tam jest koniec,@
nie stój pan w miejscu, nie
stawiaj się pan, stawaj@ pan w
pąsach na szarym końcu, w końcu@
znajdzie się jakieś miejsce i
dla pana@
Niech Pan zajmie mi miejsce
Niech Pan zajmie mi miejsce,@
którego tak mało@ między tym ze
świecznika@ a tym ze
śmietnika@ (bo stoją bliżej
siebie niż na to wygląda,@ z
ich ciał, zbratanych ściskiem,
ten sam śpiewa pot:@
chociaż cię dławimy@ chociaż
cię dławimy@ ale cię zbawimy@
ale cię zbawimy);@
niech Pan to miejsce trzyma@
dla mnie, ja tu wrócę@ między
tych z samogonem@ a tych z
samochodem@ (mimo że obie
strony odmówią mi wstępu,@ z
oczu, bliźniaczo obcych, ten sam
zabrzmi wzrok:@
chociaż cię ranimy@ chociaż
cię ranimy@ ale cię chronimy@
ale cię chronimy);@
nie pomoże ucieczka@ w
podróż, w sen, czy w siebie:@
między tytułowanych@ a
tatuowanych@ i tak powrócę,
Panie (bo jedni i drudzy@
gdzieś z pokrewnego środka
skandują tę krew:@
choć cię kaleczymy@ chociaż
tratujemy@ ale cię leczymy@
ale ratujemy@ choć cię
kaleczymy@ chociaż tratujemy@
ale cię leczymy@ ale
ratujemy)@
Każdy może stać
Pamięci nieznanej kobiety,
której śmierć w przeddzień
Wszystkich Świętych 1979 stała
się przyczyną czasowego
zamknięcia sklepu mięsnego przy
ul. Ściegiennego, a stąd
zrozumiałego zawodu i
rozgoryczenia pozostałych
klientów
Może nie karkówki, lecz za to
ile otuchy@ mógł wynieść z tego
wydarzenia i@ sklepu mięsnego
(karkówka@ to mięso) każdy, kto
widział, jak starsza@ kobieta,
na wpół mdlejąc w tłoku (mięso@
to białko), osuwa@ się na
klęczki, ale ostatkiem sił,@
czepiając się cudzych toreb i
jesionek, znowu@ dźwiga się
(białko@ to życie) do pozycji
pionowej, po czym@ dopiero,@
utrzymywana w niej przez napór
innych (życie@ to walka)
ciał,@ umiera na serce,@
stanowiąc tym samym żywy, tj.
właściwie nieżywy dowód@ prawdy
zawartej w sentencji: lepiej
umrzeć@ stojąc,@ niż żyć na
kolanach@
Przepraszam, kto jest ostatni
Przepraszam, kto jest ostatni,
ten@ gorszy wprawdzie, kto
pierwszy,@ ten lepszy, zgoda,
ale i tak@ ostatni będą
pierwszymi,@ jeśli tylko
odstoją@ swoje@ bez
przepychanki i z zachowaniem
porządku,@
i nikt ich wtedy nie zwymyśla
od ostatnich;@
więc przepraszam bardzo, ale
musimy@ w końcu@ bronić się do
ostatniego przed@ utratą tej
ostatniej@ nadziei,@ jaka nam
jeszcze została@
Za czym państwo stoją
Kobiety w średnim wieku,
staruszki, emeryci:@ za czym
stanęliście murem pod murem tej
kamienicy,@ w której ceglanym
pierścieniu tkwi brylant witryny
"Mięso"?@
za czym stoicie tym murem, tym
chórem codziennej tragedii,@ za
jakim sensem powszechnym,
potrzebnym i powszednim,@
oprawnym w wers kolejki, który
łatwo ogarnąć pamięcią?@
za jaką - dzień w dzień, ramię
w ramię - stoicie barykadą,@
komu te oczy zgaszone mają w
oczy świecić przykładem,@ jaki
ład osłaniacie tym murem
płaskich twarzy?@
za jaką mgłą mętną, mdłą męką
od czwartej rano stoicie,@
skazańcy pod murem straceń
oczekujący o świcie,@ że z mgły
przybędzie ratunek, że zdąży,
coś zdąży się zdarzyć?@
za czym stoicie, co za tym
wszystkim (nie, Wszystkim)
stoi -@ nie wiem, o szare
kobiety, emeryci zgarbieni moi,@
ciśnieniem niewidzialnej nadziei
przyparci do muru,@
niewidzialnego sensu -
niewidzialnego dla mnie, lecz
także mojego;@ i ja też stoję
za nim, choćbym zrywał się,
szarpał, odbiegał,@ ja też,
wśród milczącego i zmęczonego
chóru.@
październik 1979 - luty 1980
Z tomu~
"Atlantyda"~
(1986)
Historia
Dziesięcioletni, wybiega na
zapuchniętą od snu ulicę.@
Słońce czerwca zgrzyta pod
stopą, odbite w rozsypanym
szkle.@
Zamknięty kiosk jak latawiec
ciągnie za sobą wstęgę@
kolejki. Ludzie milczą, z rzadka
podnosząc oczy.@
Normalnie o tej porze gazety
zawsze już były.@ Moneta poci
się w garści. Gdy wraca pędem do
domu,@
dwaj mundurowi przy słupie
ogłoszeniowym na rogu@ usiłują
jakimś narzędziem - najwyraźniej
jest to śrubokręt -@
wyciąć z słoniowej skóry
cyrkowych afiszy@ naklejoną na
wierzchu, ręcznie pisaną
kartkę.@
Poza kręgiem podejrzeń
gęstnieje grupka gapiów.@
Mundurowi mozolą się,
zakłopotani@
tępą przypadkowością swojego
narzędzia:@ nie mieli
właściwego na tę okoliczność.@
Grażynie
Pamiętać o papierosach. Żeby
zawsze były pod ręką,@ gotowe
do wsunięcia w kieszeń, gdy
znowu go zabierają.@
Znać na pamięć przepisy
dotyczące paczek i widzeń.@
Sztukę zmuszania mięśni twarzy
do uśmiechu.@
Jednym chłodnym spojrzeniem
gasić wrzask policjanta,@
zaparzać spokojnie herbatę, gdy
oni bebeszą szuflady.@
Z obozu albo szpitala słać
listy, że wszystko w porządku.@
Tyle umiejętności, taka
perfekcja. Mówię poważnie.@
Chociażby po to, aby się nie
zmarnowały,@ nagrodą za to
wszystko powinna być
nieśmiertelność,@ a już co
najmniej jej wybrakowana wersja,
życie.@
Śmierć. Nie, to niepoważne,
nie przyjmuję tego do
wiadomości.@ Z iloma
trudniejszymi sprawami dawałaś
sobie radę.@ Jeżeli kogoś
podziwiałem, to właśnie
ciebie.@ Jeśli co było trwałe,
to właśnie ten podziw.@ Ile
razy chciałem ci powiedzieć. Nie
było jak.@ Wstydziłem się luk w
słownictwie i mikrofonu w
ścianie.@ Teraz słyszę, że za
późno. Nie, nie wierzę.@
To przecież tylko nicość.
Jakże takie nic@ ma stanąć
pomiędzy nami. Na złość, na
zawsze zapiszę@ tę kreskę na
tęczówce, zmarszczkę w kącie
ust.@ Zgoda, wiem, nie
odpowiesz na moją ostatnią
pocztówkę.@ Ale będę za to
winić coś rzeczywistego,@
listonosza, katastrofę lotniczą,
cenzurę,@ nie nieistnienie,
które, zgódź się, nie
istnieje.@
XI_XII, 1982
Kiedyś, po latach
"Kiedyś, po latach, Historia
przyzna nam rację."@ Ale
Historia niczego nie przyzna,
nie przyzna@ się do niczego,
Historia nie odezwie się już ani
słowem, Historia@ leży pod
półtora metrem piasku albo
gliny,@ pod skórą Historii
zgęstniała w sińce krew@ z
wolna przemieszcza się w dół,
zgodnie z prawami ciążenia,@ w
oczach Historii jest pustka i
nad wybitymi zębami@ nawet nie
drgną jej na zawsze
zaciśnięte,@ na zawsze
uciszone, na zawsze
osiemnastoletnie wargi@
Dyletanci
Zbigniewowi Herbertowi
Pozbawieni zaślepienia
historycy niewątpliwie wydobędą
na jaw@ zastanawiającą cechę
tego społeczeństwa,@ która
stawia w określonym świetle całą
jego manię wielkości:@ było
to@ społeczeństwo dyletantów.@
Aktorka marnowała swój talent
zbierając podpisy i składki.@
Porad prawnych udzielał krytyk
literacki (wykształcony za
państwowe pieniądze),@
suwnicowa, śmiechu warte,
zasiadała przy konferencyjnym
stole,@ powielacze klecone
przez fizyka jądrowego@ były,
powiedzmy sobie szczerze,@
żałośnie prymitywne.@
Każdy robił nie to, co do
niego należało.@
Rzecz prosta, miały w tym swój
udział pewne niedobre
tradycje,@ wszyscy ci poeci
liryczni szturmujący bez
przeszkolenia Belweder,@ nie
pilnujący kopyta szewcy z
szablami, damy w czerni@
skubiące szarpie bez pojęcia o
higienie -@ jakby nie można
było pozostawić pewnych spraw w
ręku ekspertów!@
Tradycja nie usprawiedliwia
jednak wszystkiego.@
Pożałowania godny wydaje się
zwłaszcza fakt,@ że właśnie
specjalistami społeczeństwo to
pogardzało najbardziej,@ nie
szczędząc docinków wszystkim
owym cichym bohaterom,@ którzy
robili to, co do nich
należało,@ przetrząsali
chlebaki, odklejali koperty nad
parą,@ spędzali długie godziny
ze słuchawkami na uszach,@
zawsze fachowo,@ zgodnie z
kwalifikacjami,@ bez słowa
skargi na nudę.@
A przecież i wśród nich byli
na pewno tacy,@ którzy tłumili
w sobie prywatną pasję do
Rembrandta lub ichtiologii!@
Z drugiej strony, wielu z
tamtych też by zapewne wolało@
wrócić do swojej suwnicy,
eklogi, reaktora,@ ale cóż:
powodowała nimi presja
środowiska,@ dla niepoznaki
określana jako współczucie lub
honor.@
Na takiej amatorszczyźnie
oparte, życie nie mogło się
toczyć@ gładko,@ bez
przeszkód,@ odbierając jak
należy z rąk każdego@ to, co do
niego należało.@
Cóż dzisiaj
"Była niegdyś od morza do
morza,@ dziś być musi od dłoni
do dłoni.@"
(Peiper
"Powojenne wezwanie")
Dzisiaj, cóż dzisiaj. Dziś być
musi od teraz do zawsze.@ Dziś
być musi od ciała do koszuli, na
grubość@ pliku świeżych ulotek.
Od Odry do Bugu,@ z przesiadką
we Frankfurcie nad Menem i
dożywotnim postojem w
Cleveland.@ Od judasza do
blindy, cztery kroki. Od
zamknięcia do otwarcia oczu,@
siedem godzin, od otwarcia do
zamknięcia oczu,
siedemdziesiąt@ lat. Dziś musi
być czytana od środka, od deski
rzuconej@ na dno ziemi do deski
przywalonej grudami chmur.
Dziś@ wystarczy, że jest od
początku do szczętu,@ od
niechcenia do szpiku kości,
nieuchwytna,@ nieobjęta,
dotykalna, dotkliwa,@ dziś być
musi od nigdy do teraz.@
Kwestia rytmu
W dzieciństwie nigdy nie umiał
maszerować w nogę,@ w każdym
pochodzie było to samo: zanadto
skupiony@ na konieczności
zachowania rytmu, usztywniał
krok,@ wypadał z szyku i, jak w
koszmarnym śnie,@ wszystkie
spojrzenia kierowały się na
niego.@
Po latach, na patriotycznej
mszy,@ nagle uświadamia sobie ze
zgrozą, że nie umie się
przeżegnać.@ Nie wie, którą
ręką i w którą stronę; robił to
tyle razy,@ ale zawsze
odruchowo, bez zastanowienia.@
Wszyscy wokół wykonują ten gest,
jednocześnie i płynnie, jak w
balecie,@ teraz można by to
naśladować, ale jest o sekundę
za późno,@ jego
nieprzynależność byłaby jeszcze
bardziej widoczna,@ rytm jeszcze
wyraźniej zakłócony.@ Stoi z
opuszczonymi rękami i choć
spojrzenia@ biegną w stronę
ołtarza, jest znowu tak,@ jakby
wszyscy patrzyli tylko na
niego.@
Dlaczego właściwie nigdy nie
nauczył się na pamięć@ tekstu
tej pieśni, znanej każdemu od
wieków?@ Porusza niemo i
rytmicznie ustami, aby
przynajmniej@ wyglądać jak
należy, myśląc z rozpaczą:
nieprawda,@ mimo wszystko
jestem z nimi, po ich stronie.@
Msza za Polskę~
w St. Paul's Church,~
grudzień 1984
"A teraz, bracia i siostry,
otwórzmy śpiewniki na hymnie@
numer trzydzieści osiem"; w
głębi nawy@ bez przekonania
zawodzi niemowlę, niechybnie@
mokra pieluszka; przeciąg
zimnymi klinami@ podważa
klęczące kolana; ten ksiądz@
wygląda na Irlandczyka; ktoś z
tyłu sucho zakaszlał,@
otrzepywanie nogawek, chyba znów
można siąść,@ tak, wszyscy
siadają; to znaczy, z wyjątkiem
stojących na baczność@
weteranów z sztandarem; brunetka
w futrze wymyka@ się na palcach
(ze skrzypiącej szpary w
półmroku wionie@ jasny uliczny
mróz, aż się ugina płomień@
świec) i wraca, zatkawszy monetą
przełyk licznika;@ "dłonie
przebite ćwiekami; za plecami
związane dłonie"@
czyżby z tym nic wspólnego nie
miały? z reumatyzmami@ w
kościach, drobnymi w kieszeniach
i rodzinami na karku,@ z
rezygnacjami, do których nigdy
się nie przyznamy,@ z
ucieczkami od strachu
sprzedawanego na kartki,@ z
haftem chorągwi i hymnów ("Jak
długo męka twa trwa,@
Ojczyzno", przy bocznym ołtarzu
emigracyjny kontrakt,@ "twa -
trwa"! powinno się dawać mandat
za takie dwa@ zaparkowane zbyt
blisko słowa), z naszą po
kątach@ świata upchniętą
wspólnotą, skrzypieniem głosek,
nalepką@ na zderzaku, z wiarą w
leżące zbyt ciężkim krzyżem
słowa@ lub w żart ("Czy wierzę?
Bóg mi świadkiem, nie wiem")
wciąż od nowa@ z klęsk i
klęczek wstający zbyt desperacko
i lekko;@ "głowa w cierniach;
pałkami zmasakrowana głowa"@
czy to obejmie, czy się to w
niej mieści?@ Bóg nam
świadkiem, nie wiemy. Otwieramy
śpiewniki na hymnie@ żywego
ciała, numer nieskończony, na
jego treści@ żołądkowej,
śluzówce, nerwach wrażliwych na
zimno@ i ból; tylko takimi
możesz nas objąć, pojąć i
mieć,@ ze wszystkim, ze
zdrętwiałym kolanem, spłowiałą
chorągwią,@ nielogiczną
miłością do tych a nie innych
miejsc,@ twarzy, skrzypiących
dźwięków; z nieuleczalną
chorobą@ nadziei; i z
zapomnieniem; i z rozdzierającym
je błyskiem@ zrozumienia, jak
to jest, kiedy bez świadka i
światła@ ginie się wśród
niewiedzy pulsującego krwią
świata,@ słysząc własne
słabnące, decydujące o
wszystkim@ "wołanie znad belki
krzyża; uderzenia w bagażnik
fiata"@
Nowy Świat
Jedyny problem - znaleźć
miejsce do parkowania,@
wszystkiego poza tym mogę być
mniej więcej pewny,@ porannej
gazety na progu, wysokości
federalnego podatku,@
sprawdzających się prognoz
pogody, zapachu mydła@
wionącego od mijanych kobiet,
uśmiechu@ kasjera w banku,
punktualnego nadejścia
śmierci,@ nawet tego, że
wracając z pracy znajdę@ w
skrzynce na listy, obok
rachunków, prospektów i
reklam,@ pocztówkę z widokiem
Nowego Światu i pozdrowieniami@
od aresztowanego tymczasem
przyjaciela.@
Cambridge, Mass.,
1982_#1985
R~esum~e
Moje niedoceniane tutaj
kwalifikacje i osiągnięcia:@
ja, ekspert na skalę
wschodnioeuropejską w kwestiach
odmowy zeznań i mówienia między
wierszami,@ wielokrotny mistrz
osiedla w konkurencji zdobywania
miejsca w kolejce,@ rekordzista
województwa w godzeniu się z
losem na bliższą i dalszą
metę,@ dyplomowany specjalista
w dziedzinie czekania na
autobus@ godzinami, w zamieci,
w polu szczerym jak uzasadnienie
wyroku;@
jakże to się marnuje tutaj,
gdzie wolność i gdzie wszystko
gra jak w kwarcowym zegarku.@ W
dodatku młodość zeszła na
nabywaniu tamtych kwalifikacji@
i już się nie nauczę (nie to
zdrowie i nie ta głowa, panie)@
nowych, bardziej przydatnych na
tutejszym rynku:@ sztuki
nieskrępowanego uśmiechu i
niezachwianej pewności,@ że
można być tym, kim się chce
być.@
Wrzesień
W pokoju z biurkiem, tablicą i
nie dającym się otworzyć oknem@
(klimatyzacja) wyjaśnia
znaczenie zdania@ "goniąc za
żywiołkami drobniejszego
płazu"@ grupie złożonej z
Mulata, Japonki, dwojga
Anglosasów,@ nowojorskiego Żyda
i kalifornijskiej Irlandki.@ Po
chwili skupionego milczenia
Japonka podejmuje czytanie,@
brnąc po kostki przez Bałtyk
spółgłosek. Za oknem wieżyczka
Lowell House@ złoci się w
słońcu, jak co roku świeżo
odmalowana.@ Skończyło się,
dawno temu. Co? Młodość. W
promieniu@ co najmniej mili
(1609,31 m)@ jeszcze przez
dobre pięć minut oprócz niego
nie będzie nikogo.@ Kto by
wiedział, co znaczą słowa
"spólny łańcuch" oraz "ziemskie
kolisko".@
Naród, któremu się~
lepiej powiodło
Naród, któremu się lepiej
powiodło,@ może, czemużby nie,
przybrać postać studenta School
of Dentistry@ (taki
przynajmniej napis szczerzy
trzonowce na jego koszulce),@
który w tej właśnie chwili, na
rogu Brattle i Church Street,@
przytracza łańcuchem rower do
parkingowego licznika.@
Naród, któremu się bardziej
udało,@ ma, domyślasz się,
swoje własne poważne problemy,@
trądzik młodzieńczy, egzamin, od
którego wszystko zależy,@
skandaliczny koszt studiów,
niezrozumiały fakt,@ że Jane z
drugiego roku udaje
obojętność.@
Naród, który wygrał lepszy
los,@ jest godny twojego
podziwu, nie taniej kpiny.@ Bo
niby z jakiej racji miałby mu
się dostać los gorszy.@ Bo w
tym, że inni nie widzą wyjścia,
nie ma jego winy.@ Przechodzisz
obok niego, a naród znad ramy
roweru@ ogarnia cię pojemnym,
nie czyniącym różnic
uśmiechem.@
Garden party
"Pomarańcza, jak widzę, z Malty
- wyśmienita!"
(Norwid)
"Przepraszam, nie dosłyszałam
nazwiska?... Banaczek?...@ Czy
to czeskie nazwisko? A, polskie!
To znaczy,@ pan z Polski? jakże
miło. Państwo przyjechali@ całą
rodziną? dawno?", "No nie,
wybacz, Sally,@ zamęczasz
pytaniami, a trzeba, po
pierwsze,@ zaprowadzić do stołu
- proszę, tu krakersy,@ "potato
chips", sałatka - pan sobie
naleje@ sam, prawda? Witaj,
Henry -", "I co też się dzieje@
ostatnio w Polsce? Co porabia
Wa..., no, ten z wąsami,@ zna
go pan osobiście? nie? Widzę
czasami@ w dzienniku
demonstracje - choć czy można
wierzyć@ tej naszej telewizji,
koszmar, prawda? jeży@ się włos
od wszystkich tych reklam -
cenzury -@ Europejczycy
słusznie twierdzą, że kultury@
nam brakuje -", "Cześć, jestem
Sam. Mówi mi Billy,@ że pan z
Polski - znam Polskę, widziałem
dwa filmy@ z Papieżem - ten
wasz Papież nic nie wie o
świecie,@ straszny
konserwatysta -", "A jak pańskie
dzieci?@ Mówią już po
angielsku? Czy chodzą do
dobrej@ szkoły?", "Te szkoły
publiczne to problem@ numer
jeden, niestety -", "Nie zgadzam
się, Sammy,@ szkoły są lepsze,
jeśli rodzice, my sami,@ dbamy
o to -", "Tak, ale budżet
federalny -",@ "Hej, wy tam,
skończcie wreszcie, co to za
fatalny@ obyczaj - dyskutować
przy winie, zakąsce@ na poważne
tematy -", "Więc? co słychać w
Polsce?"
Druga natura
Po paru dniach oko się
przyzwyczaja@ do wiewiórki,
szarej, a nie rudej jak Pan Bóg
przykazał,@ do samochodów,
przeciętnie o półtora metra za
długich,@ do zbyt czystego
powietrza, w którym rysują się
świeżo malowane@ reklamy na
dachach, obłoki i pożarowe
drabinki.@
Po paru tygodniach
przyzwyczaja się ręka@ do innej
pisowni jedynki i do
nieprzekreślania siódemki,@
nie mówiąc o opuszczaniu kreski
nad "n" w podpisie.@
Po paru miesiącach nawet język
umie układać się w ustach@ w
ten jedyny sposób, który
zapewnia właściwą wymowę
"the".@ Jeszcze parę miesięcy
i, przyklękając na ulicy, aby
zawiązać sznurowadło,@
uświadamiasz sobie, że robisz
to, aby zawiązać sznurowadło,@
nie po to, aby rutynowo zerknąć
przez ramię,@ czy ktoś za tobą
nie idzie.@
Po paru latach śni się sen:@
stoisz przy zlewie w kuchni
leśniczówki@ w pobliżu
miejscowości Sieraków, gdzie po
maturze, nieszczęśliwie
zakochany, spędzałeś wakacje,@
twoja lewa dłoń unosi czajnik,
prawa kieruje się w stronę gałki
kranu.@ Sen, jakby uderzył w
ścianę, staje nagle w miejscu,@
z męczącym natężeniem skupiając
się na niepewnym szczególe:@
czy gałka była porcelanowa, czy
mosiężna.@ Śpiąc jeszcze, wiesz
przeraźliwie jasno, że od tego
wszystko zależy.@ Budząc się
wiesz równie jasno, że nigdy się
nie przekonasz.@
Nie używać słowa "wygnanie"
Stać obiema stopami na twardym
gruncie tej chwili,@ gdy kostka
jezdni podbiega zakosem, uderza
piekąco w podeszwy@ i,
wytracając pęd, łomocząc
trampkami w licealnej torbie,@
zbaczasz łukiem na chodnik (te
trzy, dokładnie trzy kroki)@ a
siedemnastka wlecze swój
ciemnozielony zgrzyt@ po
przeciwbieżnym łuku szyn za róg
Mielżyńskiego i Fredry.@
Całą powierzchnią dłoni
trzymać się uparcie tej klamki@
na stacji kolejowej Nojewo, w
pachnące deszczem i krowim
nawozem lato,@ jej grubej,
drewnianej walcowatości,
wyślizganej przez miejscowe
ręce,@ naciskać co chwilę,
wyczuwać moment luzu i opór
sprężyny.@
I nie używać słowa "wygnanie",
bo to nieprzyzwoicie i bez
sensu.@ Można spojrzeć na
sprawę z dwóch punktów
wytężonego widzenia.@ Albo nikt
cię nie zepchnął z jezdni, po
której wciąż jeszcze@
biegniesz, przez mgnienie
trwające do tej pory,@ nikt ci
nie wydarł z rąk klamki
uchwyconej na sekundę, na
zawsze.@ Albo też sam,
natychmiast gdy skręcałeś na
chodnik, wchodziłeś w drzwi
dworca, zostawiałeś je za sobą,
samolubnie@ porzucone, bo z
każdą chwilą wybiera się inne
życie.@
Ziemia usuwała się spod nóg
Ziemia usuwała się spod nóg,
ruchomy chodnik@ rozsuwających
się kontynentów unosił cię coraz
dalej@ z tekturową walizką u
nogi i wiązanką więdnących
dalii@ na pożegnanie
wręczonych, a górą niósł się
głos chłodny@ megafonistki?
anioła? nieważne, dość że
żądali@ czegoś od ciebie głosem
na kształt poziomej pochodni,@
a ziemia usuwała się spod nóg,
wyszarpnięty ukradkiem@ dywanik
w niemej komedii; nie gorzej niż
Hardy czy Laurel@ traciłeś
równowagę i, ratując się przed
upadkiem,@ machałeś niezgrabnie
rękami, w imitacji, dość nawet
udatnej,@ przybysza, który już
wita nowy ląd; i grałbyś jeszcze
tę rolę,@ lecz głos wyznaczał
ci celne i celestialne
kontrole,@
a ziemia usuwała się spod nóg,
latający dywan,@ który w
zniecierpliwieniu chce znieść ze
swojej powierzchni@ zbędny
balast; głos żądał, abyś się
udał pośpiesznie@ do bramy
numer szesnaście, i dywan już
się wyrywał@ spod zabryzganej
jeszcze miejscowym błotem
podeszwy,@ i przyśpieszałeś
kroku, swój własny kibic i
rywal;@
a ziemia usuwała się spod nóg,
może tylko deska@ zapadni; i
zamiast stać jak wrośnięty w
ziemię,@ zamiast pędzić wraz z
nią na zabój i na przestrzał,@
spadałeś w głąb, i było coraz
powolniej i ciemniej,@ i
odrzutowy ryk nieba cichł, i
głos w górze obwieszczał@
zimnym ostrzem płomienia twoje
kolejne spóźnienie@
Atlantyda
"Tak samo jeden porucznik, co
żeśmy@ go mieli w wojsku,
nazwisko Woźniak, chłop,
panie,@ jak świca", i przy
skroni prostolinijny i trzeźwy@
chłód nożyczek, gdzieś z tyłu
brzytwy o rzemień klaskanie,@
kapela Dzierżanowskiego szczerzy
klarnety z radia@ i woda
"Przemysławka" ma wszystko w
kolońskiej opiece;@ że
odpłynąłem na inny kontynent, to
nieprawda,@ a raczej, to bez
znaczenia; byliśmy już wtedy
przecież@ - osiemnaście,
dwadzieściaa lat temu? zresztą,
to obojętne@ z kim, kiedy i czy
naprawdę na rogu Libelta i
Placu@ Młodej Gwardii - jak dwa
cal po calu rozsuwające się
kontynenty,@ połączone już
tylko ostatnią mierzeją
palców,@ co pochylały mi głowę,
aby dokładniej wygolić@ kark;
ostatnią mielizną głosu, niknącą
powoli@ - przez sekundę, przez
lata - w głucho dzielącej nas
wodzie;@ już wtedy zaczynała
nieodwołalnym ołowiem@ zapadać
się w nią jeszcze jedna stracona
tajemnica,@ Atlantyda
porucznika Woźniaka, który był
prosty jak świca,@ którego los
naprawdę nic mnie nie
obchodził@ i o którym niczego
więcej się nie dowiem@
Small talk
Jak Się Masz, Mam Się Dobrze;
kto mówi, że nie ma@ mowy o
jakiejkolwiek rozmowie między
nami,@ że nie ma porozumienia
między murkiem z szarego
kamienia@ i drżeniem okiennej
ramy i tęczowymi plamami@ oleju
na asfalcie, a mną; dlaczego
niby skłamany@ miałby być
dialog mój z nimi, czemużby
miała być niema@ ta konwersacja
hydrantu, mgły, schodów,
zgrzytu, gałęzi@ ze mną,
zagadywanym - w przelocie, w
przejściu, przejazdem -@
pytaniem wciąż tym samym i wciąż
tak samo przyjaznym@ Co
Słychać, Wszystko W Porządku;
przecież serdecznie gawędzi@ ze
mną, wśród tylu gości, ten
świat, gospodarz przyjęcia,@
klepie mnie po ramieniu
kordialnym pytaniem, poświęca@
chwilę cennego czasu, całkiem
przy tym świadom,@ że wszystko,
co odpowiem, i tak nie będzie
mieć większej@ wagi, że nie
jest przyjęte, aby się zbytnio
wywnętrzać@ w wymianie zdań ze
znanym od tak niedawna
światem,@ że zresztą, choćbym
nawet chciał, i tak nie zdążę@
wyjść w tej krótkiej rozmowie
poza I Jak Tam, Niezgorzej@
Ze wstępu do rozmówek
Celem jest mówić płynnie, choć
w języku, który@ do końca
będzie obcy. Ale co to znaczy@
mówić płynnie? To raczej mieć
wzgląd na słuchaczy,@ niż
przełamywać sztywność tej
wyschłej tektury,@ języka w
nietutejszej gębie. Rzecz w tym,
żeby@ pozwolić im się przemknąć
jak na wodnych nartach@ przez
sztuczny staw rozmowy, cokolwiek
jest warta@ jej głębia po
kolana; aby bez potrzeby@ nie
hamować ich zjazdu po zjeżdżalni
słów@ w brodzik porozumienia;
gdy rozmowa będzie@ sportem
wodnym, gdy w swoim tęponosym
pędzie@ ledwie muśnie
powierzchnię obły
ślizgacz_słuch,@ gdy dna mu nie
rozpruje kołek epitetu@
nieoczekiwanego, albo nagła
rafa@ zwierzenia - słowem,
kiedy słowo gładko trafia@ na
słowo i zdań fala nie podnosi
grzbietu@ ponad dopisujące
zdrowie i tę wściekłą@ drożyznę
i pogodę doprawdy dziś ładną,@
gdy mówisz to, co umiesz, nie
to, co byś pragnął - na chwilę
was opływa płytkiej unii
ciepło@ i w pluskaniu
podmiotów, chlupocie orzeczeń@
nareszcie zapominasz o tym, że
ruch warg@ może być nieraz -
bywał nieraz - wart@ coś
więcej; mówić płynnie, to
rozumieć, że się@ nie opłaca z
kimś schodzić pod powierzchnię
słów@ cudzej czy własnej mowy -
choćbyś jak najbieglej@ wiódł
go przez ciemne głębie, zawsze w
dole zblednie@ odstraszająco
piaszczyste i biedne@ dno
obcości, przybyszu. Godzisz się?
To mów.@
Pięć pocztówek od i do ~
Emily Dickinson
1.
Całą nieobjętość świata -@
czerń wron - turkot kół -@ kąt,
pod którym pada światło,@ gdy,
gęstniejąc ku@
krawędzi zachodu, czerwień@ w
jutrzejszy świt ścieka -@ dech,
którego las zaczerpnie,@ gdy
nagle - przesieka -@
poirytowany syk@ żelazka -
brzoskwiń rumieniec,@ jakby im
było wstyd@ tak całkiem wstydu
nie mieć -@
a jeszcze deszcz - jeszcze na
piętro@ wdzierający się cal po
calu@ bluszcz - i tę
nieobjętość,@ tę niepojętność
całą,@
włącznie z ślimakiem na
ścieżce,@ nie wykluczając
ostu,@ zamienić - głupio,
pośpiesznie -@ na tę
drobnostkę,@
na ten wiek - na kraj jakiś -
na ten@ los, z którego wyjścia
nie ma -@ na, tańszy niż obraz
świata,@ oleodruk sumienia?@
2.
Zrozum, ty jedna: Mój język@
szeleści jak zwiędły strzęp@
gazety - w wynajętym@ pokoju
skrzypiący sprzęt -@
cementowy pył osiedli@ wżarł
się na zawsze@ w ten głos
schrypły, powszedni -@ który,
jeśli co zawrze@
w sobie, to nie rozpiętość@
tęczy - nie obłok -@ najwyżej
kartkę zmiętą,@ a przy niej -
obok -@
dłoń, która nie umiała@
podpisać aktu zdrady -@ taka
jest moja miara,@ takie są
straty.@
3.
Nie znajdziesz zrozumienia.@
Żadnych w tym naszych zasług,@
żadnych win nie ma -@ spomiędzy
czasów@
i przestrzeni wybierasz@ nie
ty sam przecież@ jakieś tu -
jakieś teraz -@ We wszystkich
punktach przecięć,@
w których Ktoś nas
rozstawia,@ jest to samo -
trotuar@ z kredowym obrysem -
jaskrawa@ żółtość klonu -
tortura -@
zaciek na tynku - zmierzch -@
różne, te same@ składniki tego,
co jest -@ czego nie
wybieramy.@
4.
Nie udawaj. Wiesz dobrze,@
zajrzałeś niejeden raz w głąb:@
kurczące się palce na kołdrze@
zagarniają więcej niż glob -@
Choćbyśmy chcieli zawsze@
brać w siebie, wchłaniać
świat,@ odbierze go nam,
zatrze@ najgłębiej wyryty
ślad@
ta jedna ostatnia krzywda,@
której nic nie uchyli -@ którą
widziałaś oczyma@ suchymi@
pod skórą ciał, chmur,
głosów,@ sukien, jagód,
hipotez.@ Widząc, też na swój
sposób@ zakładasz protest.@
5.
Jeśli świat się w nim
rozpozna,@ słowo - w końcu -
jest tym@ światem - jest gdzieś
ponad - poza@ zgodą czy
protestem -@
I wiesz - choć się zwęzi w
język -@ w cztery kąty kartki -@
w krzywy liter wężyk -@
wiesz dobrze - że i tak warto@
ocalić go - z każdą usterką -@
do krwi - w całym blasku
śniegu -@ na dnie kuferka@ na
śmierć zapomnianego -@
Strofa z Roberta Frosta
"Nietowarzyskim odludkiem
wprawdzie na zawsze zostanę,@
lecz klub ludzkości mnie
przyjmie, notując w aktach
pobieżnie,@ że moim zajęciem
było coś, co, choć nie
zakazane,@ jednak wskazane nie
jest. I dobrze widziane - też
nie;"@
i ja, i ja także; tak, zgadza
się, przybyłem w towarzystwie@
tamtego siwego pana, który
właśnie wszedł,@ ja razem z
nim; już prawie kładę dłoń na
klamce@ drzwi, spoza których
ożywione głosy,@ brzęk lodu w
szklankach, śmiech, synkopy
kontrabasu. I ja,@ zajrzyjcie
do akt, i ja należę, przecież
płacę regularnie@ składkę
tętna, przecież zapisałem swój
ostatni oddech@ funduszowi
wspólnego powietrza. Ciężka
ręka@ spada na ramię, zawraca
mnie od progu@ do dnia
narodzin, włóczęgostwo i
zakłócenie porządku,@
przekroczenie granicy, tamowanie
ruchu,@ pragnienie znalezienia
się nie tam gdzie moje
miejsce,@ taki jest zarzut
sprawnie obmacujących mnie
dłoni@ a szczęk kajdanek za
plecami poucza mnie przepisowo i
płynnie,@ że mam prawo zachować
milczenie, że wszystko,@ co
powiem, może obrócić się
przeciwko mnie@
Okno
I opuszczenie będzie
odpuszczeniem.@ Przez
podciągnięte - a nie uchylone -@
okno dobiegnie obcy idiom
popołudnia,@ pomruk strzyżonych
trawników, tuż obok@ miękkie
trzaśnięcie drzwiczek
samochodu,@ gardłowy głos
sąsiada z naprzeciwka@ pozdrowi
po imieniu przybysza, w
języku,@ w którym "sąsiad" i
"bliźni" to jedno i to samo@
słowo, w języku, który nie byłby
twój własny@ nawet gdyby, nawet
gdyby był twój.@ I opuszczenie
będzie odpouszczeniem.@
Lot do Seattle
Mężczyzna o wyglądzie drwala i
kobieta w ciąży,@ na oko piąty
miesiąc, po twojej prawej
stronie;@ tak, ona mieszka na
Wschodnim Wybrzeżu, leci@
odwiedzić matkę w Seattle; tak,
spędziła tam całe dzieciństwo,@
owszem, lubi to miasto; nie, on
leci dalej,@ do Anchorage, to
już jego trzeci rok na Alasce,@
tak, jest tam ładnie o tej porze
roku;@ ich słowa są dobroduszne
i obłe jak obłoki@ po lewej
ręce. W trzech plastikowych
szklankach@ topnieją jednakowe
kostki lodu.@ Trzy pary
równoległych stóp, pod nimi
wolno@ przesuwa się wspólny
kontynent. Tak wielka i czuła
bliskość,@ tak całkowicie
jesteś od nich oddzielony.@
Nie, ona jeszcze nie wie, że
odkryją u niej raka piersi,@
nie, jemu nikt nie powiedział,
że po wybuchu na dworcu w
Atenach@ będzie na fotografii
ciałem turysty, leżącym@ koło
przechowalni bagażu, z wystającą
spod prześcieradła dłonią.@ Tak
bardzo chciałbyś pomóc, tak
zupełnie nic@ nie możesz
zrobić, wpatrzony bezradnie w
obłok.@ Kobieta prosi, abyś
zasłonił okno: razi ją słońce.@
Poczta
"Otrzyma pan natychmiast,
Mr. Baranazack,@ czek na
10.000.000 dolarów"; w okienku@
koperty widać tyle; tyle razy@
zdarzało się to już, że nie ma
sensu@ rozdzierać jej raz
jeszcze, by podziwiać tupet,@ z
jakim komputer@ kończy swój
głupi dowcip: "...jeśli do
lutego@ zwróci pan załączony
blankiet i na pana@ los padnie
główna wygrana":@ co z tego,@
że jest tam i przestroga:
"Mr. Baranazack,@ może właśnie
w tej chwili traci pan jedyną@
szansę fortuny i szczęścia";
narażam@ na szwank swój los, z
koszykarską rutyną@ trafiając
zmiętoszoną kopertą do kosza;@
a jednak, owszem@ jest mi
trochę nieswojo, kiedy, ot, tak
właśnie,@ unicestwiam możliwość
(jeżeli nie "szczęścia",@ to
choć "fortuny"), ukręcam@ łeb
szansie@
zamiast, jak inni... Właśnie,
Mr. Baranazack,@ otóż to, mamy
z panem wiecznie ten sam
problem:@ los - jeden, taki, co
się nie powtarza -@ jest panu
dany do rąk, a pan dobrej@ woli
nie chce okazać i nie ruszy
palcem,@ nie wierzy w szansę,@
nie chce zaryzykować, otworzyć
koperty.@ Dość, Mr. Baranazack,
dość tego; jeżeli@ nie, to
spadnie pan z listy naszej
klienteli@ i przestaniemy
przysyłać@ oferty.@
Po przejściu~
huraganu "Gloria"
Po kilku godzinach popisów
wichura przekonała@ samą
siebie, że nie ma sensu
produkować się na trzech
kanałach@ w przerywanych
reklamami reportażach z terenów
zniszczeń@ jako świszczące tło
dla wywiadów z miejscowym
burmistrzem,@ a przy tym
występować na naszej ulicy na
żywo.@ Tyle roboty za frajer?
Za oknem, na krzyż i krzywo@
zalepionym taśmami, czekaliśmy,
aż się zniechęci,@ zastrajkuje,
odejdzie na północ, w stronę New
Hampshire.@ Przez drzwi zapach
ozonu, mokrych liści,
bezpiecznej przygody.@ Stajemy
przy zwalonym klonie, który
pozrywał przewody,@ padając w
poprzek jezdni przed domem pani
Aaron.@ Postukując laseczką i
wyglądając jeszcze niestaro,@
prawie jak wtedy, kiedy ukrywały
ją zakonnice,@ bo miała jasne
włosy, pani Aaron krąży,
oblicza@ koszty napraw. Tuż obok
pan Vitulaitis na skraju@
chodnika ogląda z namysłem pień,
ofiarowuje się nazajutrz@ z
pomocą i elektryczną piłą,
przydadzą się lata praktyki@ -
żartuje - w tajdze. Łamiąc
ścielące się na jezdni patyki,@
omal nie wjeżdża na pień
półciężarówka nowego sąsiada,@
jak mu tam, Nhu czy Ngu, który
hamuje, wysiada,@ pewnie nie
wspominając chwili, gdy ich
łódź, wypełniona po brzegi,@ po
dwudziestu dziewięciu dniach
natknęła się na frachtowiec z
Norwegii.@ Ogarnia nas nastrój
pikniku, wymieniamy uwagi i
żarty@ na temat kataklizmu. Nie
był w końcu taki zażarty@ jak
zapowiadały prognozy, większych
śladów czy blizn po nim nie
ma,@ krzywdy, jakie wyrządził,
są do naprawienia@ i z rana
punktualnie pojawi się fachowy@
elektryk, świt, lustrator
ubezpieczeniowy.@ Pora wracać
do domu, usuwać krzyże - te z
taśmy@ oklejającej szyby, tych
innych nie jesteśmy@ w stanie
usunąć z przeszłości albo
przyszłości, na których@
stawialiśmy je tyle razy. - Tak
zwane kaprysy natury -@ orzeka
pani Aaron wzgardliwie, dodając,
że kto ciekawy,@ niech ogląda
zniszczenia, ona idzie zaparzyć
kawy.@
Na pustym parkingu~
za miastem,~
zaciągając ręczny hamulec
Na pustym parkingu za miastem,
zaciągając ręczny hamulec,@
zastanawia się, co go właściwie
tutaj przyniosło@ i czemu na
dobrą sprawę nigdy nie umiał nie
ulec@ sztampie smutku, znanej
każdemu, kto uprawia
niewidzialne rzemiosło@
wygnania. Zawsze gdzieś będzie
ojczyzna asfaltów spotniałych@
pod mrozem wysokich latarń,
ojczyzna zrudziałych podkładów@
pod parą szyn, które także mogą
liczyć na wzajemne spotkanie@ w
nieskończoności dopiero;
ojczyzna rozpędu, rozpadu,@
ruchu przed siebie w wąwozie
szpar w podłodze rozeschłej,@ w
wąwozie lamp w cudzych oknach, w
wąwozie tętnicy, w wąwozie@
galaktycznego wybuchu. Co go
właściwie tu jeszcze@ trzyma,
unieruchamia, co go zamyka w
obwodzie@ tej a nie innej
skóry, planety, parkingu za
miastem.@ I skąd to urojone,
uroszczone prawo do wygnania,@
jakby nie było prawdą, że i tak
nikt dziś wieczór nie zaśnie@
na własnej Ziemi. Gdzieś będzie:
nie z własnej woli wybrana@
sekunda ocknięcia się w ruchu,
pośrodku zdyszanego wyznania@
przecinek stawiany na oślep, na
opak, na razie, na zawsze.@
Z tomu~
"Widokówka z tego świata"~
(1988)
Co mam powiedzieć
Który to świat, czy ten? Nie w
takt, niespodziewane@
targnięcia wiatru szarpią
rozespanym niebem.@ Co mam
powiedzieć, wie, że będzie
powiedziane.@
Furkot wróbla. Filc piłki
uderza o ścianę@ garażu. Szum z
odległych szos. Znów, po raz nie
wiem@ który: to świat, czytelne
"tak", niespodziewane@
przybicie stempla słońca na
kolejny ranek,@ którego mogło
nie być, a jest, cały, jeden.@
Co mam powiedzieć? "Wierzę"?
Będzie powiedziane@
tak wiele słów, a żadne nie
złożą się w zdanie@ proste
oznajmujące o Wiedzącym
Niemym,@ który, osiadłszy w
tętnie, tka niespodziewane@
skrzyżowania przypadków na tej
jednej z planet,@ w jednym z
ciał, między jednym a następnym
mgnieniem.@ Co nam w powiewie,
w wietrze będzie powiedziane@
na ucho, to się może w głębi
krtani stanie@ słowem, uwięzłym
między podziwem a gniewem,@
które poświadczy, będzie trwać,
niespodziewane.@ Co mam
powiedzieć - wierzę - będzie
powiedziane.@
Podnosząc z progu~
niedzielną gazetę
W żaden sposób nie możesz
wiedzieć - oddzielony@ przez
strefy czasu, sześć
strzępiastych klinów@ skórki
zdzieranej z pomarańczy globu -@
że właśnie w tym momencie
(dokładnie pięć minut@ po ósmej
rano, w ostrożnie zielonym@
pierwszym tygodniu kwietnia)
schylam się i z progu@ podnoszę
ciężkie cielsko niedzielnej
gazety,@ zarżniętą na mój
ołtarz i obwisłą tuszę@
minionego tygodnia - czy raczej
zmielony@ hamburger wiadomości,
ogłoszeń, programów@
telewizji, wyników meczów,
prognoz, reklam,@ porad
życiowych - w sumie parę
kilogramów@ rzeczy
zwięźlejszych lub barwniejszych
niż w naturze.@ Przyznaj się,
tylko nie kręć, tylko nie
kłam:@ tam, gdzie żyjesz, nie
macie podobnej gazety.@
W żaden sposób nie możesz
wiedzieć - odgrodzony@ przez
złoża ziemi, sześć stóp zbitej
gleby,@ co bębniła grudkami o
wieko twej trumny -@ że właśnie
ponad tobą schylam się, ażeby@
w porannym słońcu, które
ogrodowi@ przyspiesza ćwierkający
puls, spełnić nietrudny@ rytuał
podniesienia niedzielnej
gazety:@ poczuć znów to
strzyknięcie w dole
kręgosłupa,@ które mi
przypomina, że, twój pogrobowy@
konkurent, ciągle jeszcze góruję
nad tobą@ tą warstwą gliny,
tym, że żyję na złość@ tobie.
Ty, z binoklami i lampą
naftową,@ obudź się i przez
chwilę, ziemię, śmierć -
posłuchaj@ i przyznaj, tylko
nie kręć, nie fantazjuj:@ kiedy
żyłeś, nie mieliście takiej
gazety.@
W jakiś tam sposób musisz
wiedzieć - wyniesiony@ nad
sfery nieba, sześć (czy ile ich
tam@ jest u Ptolemeusza)
przezroczystych kopuł -@ że
właśnie pod nim, jasnym masywnym
jak lichtarz@ sześcioramienny,
z progu podnoszę zgniecioną@ w
pakowną kostkę porcję Twego
mroku@ i Twojej wiedzy:
sześcian niedzielnej gazety;@
na betonowe schodki
przedmiejskiego domu@ upuszczone
o świcie pękate nasiono.@ Nie
myśl, że nie doceniam tego, że
łagodnie@ oszczędzasz mnie, że
nie chcesz mnie oniemić@
wszystkim, że to jedynie okruch
grozy, zbrodnie@ ledwie
niektóre z tych, o jakich Ci
wiadomo.@ Przyznaj się, tylko
nie kręć, tylko nie milcz:@
tam, skąd patrzysz, drukuje się
takie gazety.@
Długowieczność oprawców
Oprawcy - ale ci na
monumentalną skalę,@ nie od
mokrej roboty ale od suchych
statystyk,@ nie od kanciastych
pięści lecz od zaokrąglonych
cyfr@ w obstawie sześciu zer -
słowem, oprawcy masowi,@ gdy
tylko wyjdą cało ze swych
własnych czystek@ i przejdą do
historii, zaskakują stale@ tym,
że każdy dożywa w zdrowiu do
późnego@ wieku.@
Wszyscy niesłuszni świadkowie
Jehowy, masoni,@ artyści,
chłopi, księża, posiadacze
ziemscy,@ mniejszości narodowe,
opowiadacze anegdot,@
przypadkowi pechowcy, na których
ktoś doniósł z zemsty,@ i ci,
których nazwisko ktoś wypluł
razem z zębami,@ powtarzaliby
pewnie (gdyby ich wskrzesić)
wraz z nami@ (i chyba głośniej)
swoje zdziwione "dlaczego",@
widząc tych krzepkich staruszków
na rencie,@ jak grzeją kości na
ławce w ogrodzie,@ majstrują
dla prawnuków latawce, z
prostotą@ siorbią barszcz,
korzystają z dobrodziejstw@
dzisiejszej medycyny, prócz
starczych kłopotów z prostatą@
nie doznając w zasadzie żadnych
piekielnych udręczeń.@
Domyślam się, że w ten sposób
nadajesz nam jakiś szyfr,@ że
kryje się w tym, jak zawsze,
Twój zamysł,@ który wymierzasz
Tobie tylko wiadomą miarą.@
A jednak, o co chodzi? O
trzymanie ich między nami,@ by
dać nam szansę - na co? na
proces, spóźniony@ o parę epok,
o miliony@ zlikwidowanych lat
życia? na wyduszenie z nich@
zeznań czy pamiętników? na
zrozumienie natury@ ludzkiej na
tym rażąco żywym przykładzie?
Czy mamy@ stawać z nimi przed
lustrem, pozować do zdjęć, na
których@ będzie widać, że
niczym się tak naprawdę nie
różnią@ kaci od tych, co zwykle
padają ofiarą?@ A może chcesz
nam pokazać, że gdybyś do końca
znikł,@ świadczyłoby wciąż o
Tobie przynajmniej to, że na
próżno@ usiłujemy zrozumieć, co
jest nagrodą, co karą?@
Lipiec 1952
Ocknąłem się bez paniki: jakby
godząc się, że wzrokiem
natrafię@ na granatową emalię
wiadra, tuż obok na trawie,@ z
wodą po brzegi, niezrozumiale
jasnoczerwoną;@
ktoś, z ciurkaniem i wprawą,
wyżymał ścierkę czy fartuch@ i
kretonowy, mokry, wskrzeszający
z martwych@ chłód wdawał się w
układy z moją prawą skronią,@
w której coś pulsowało;
rozdziawione gamoniowato@ wrota
kuźni, dyszące, tak jak przez
całe to lato,@ zastarzałą wonią
opiłków, iskier, skórzanych
miechów@
i przypalonych kopyt,
tłumaczyły mi schrypłym,
dymnym@ basem Hendryka, szwagra
naszej gospodyni,@ że jak się ma
sześć lat, to nie można,
człowieku,@
podchodzić za blisko kowadła,
bo jak czasem odłamek pryśnie,@
no to tego. I przez sekundę
widziałem sam siebie,
przejrzyście@ odrębnego,
wielokrotnego, na progach
niezliczonych kuźni,@
jak wchodziliśmy w drogę
odpryskom świata, stali@ na
torach pędzących pociągów,
gwiazd, losów, okruchów stali.@
"Ja" było tym, co nie było tym
wszystkim. Za pół roku miał
umrzeć Stalin.@ O pół globu był
inny kontynent. W pół mgnienia
zaczynało się Później.@
Jakieś Ty
Właściwie nie muszę wiedzieć o
tobie nic więcej, niż@ to, że
jesteś tym jakimś Ty, które
formuje mi w ustach@ i - przez
opar wydechu, przez opór języka,
przez niż@ atmosferyczny, przez
kłęby spalin nad jezdnią, mgłę
lustra,@ pył międzyplanetarny -
każe przebijać się (z ust@ do
ust, przez morza, z tego świata
na tamten, z chodnika@ na
chodnik, z murów mózgu w ten sam
mur czy mózg)@ drugiej osobie
liczby pojedynczej czasownika,@
jakiemuś "słyszysz", "nie
milcz", "pamiętasz", "spójrz",
"bądź",@ które, prostolinijnie
wysłane przed siebie, pętlą@
powraca, nie drasnąwszy skóry,
ścian, urwisk, słońc,@ mój
rozmówco, Fachowy
Psychoterapeuto,@ Łaskawy
Czytelniku, Wszechmogący
Panie,@ Nieśmiertelna Jedyna,
Od Czterdziestu Dwóch@ Lat Już
Wytężający Nadaremnie Słuch@
Sobowtórze, Tubylcze Na Brzegu,
skąd jak bumerang@ ze świstem
nadlatuje ciągle to samo
pytanie@ zmienione w tę samą
odpowiedź: że w międzyczasie
umieram@
Prześwietlenie
Słońce, tak dufnie jaskrawe@
na placu przed kliniką,@
zamiast na wskroś mnie
przeniknąć,@ umiało na dobrą
sprawę@
naświetlić tylko
powierzchnię@ mojej skóry czy
kurtki,@ co najwyżej
pobieżnie@ olśnić oczy przez
krótki@
moment przed ich zmrużeniem;@
tu, w czterech półmrocznych
ścianach,@ przez ścisłą bryłę
ciała@ przebija się -
nieznużenie@
i błyskawicznie - nikła@
bladość promienia, który@ jak
wścibski brukowy dziennikarz@
ujawnia pod gruboskórnym@
zdrowiem wewnętrzne wstydy,@
sztywną kruchość i śliski@
dygot, żałosne spiski,@
skandale i ohydy,@
skrywane w sobie przed sobą,@
by siebie nie przestraszyć.@
Radiologu Bez Twarzy,@ niech
stanę obok@
Ciebie, pokaż mi ekran@ z tym
mną, znanym na wylot@ jedynie
Tobie; chwilą@ wiedzy niech
mnie prześwietla@
Twój promień, tylko jedną:@
daj - nim ją zaciemnię,
zagrzebię -@ spróbować, czy
zniosę tę pewność@ siebie.@
Pan Elliot Tischler
Pan Elliot Tischler ciągle
otrzymuje listy,@ choć pięć lat
temu umarł. W przedostatniej
chwili@ sprzedał dom
genetyczce, żonie mediewisty,@
który w tych stronach nie mógł
na żadnej posadzie@ zaczepić
się na stałe, więc dom opylili@
z kolei nam i teraz uczą gdzieś
w Nevadzie.@ Pan Tischler, choć
też znikł, jest bardziej
rzeczywisty:@
"Time" proponuje, że mu wznowi
abonament,@ komitet szkolny
liczy na jego głos w
przyszłych@ wyborach, instytuty
zajęte badaniem@ przyczyn
dystrofii mięśni proszą go o
datek,@ Lawn Shark Company
marzy o tym, by mu przystrzyc@
trawnik, i wciąż tym samym
zamierzchłym mandatem,@ o
którym najwidoczniej zapomniał
na amen,@
nęka go Biuro Grzywien w
Milford, gdzie - Bóg raczy@
wiedzieć, po co - parkował w
miejscu nielegalnym.@ Nie cały
umarł. Prawda, wiemy o nim
raczej@ mało: ściany malował na
żółto; dla żony_@ _inwalidki
(zmarł po niej) zrobił zjazd z
sypialni@ do ogrodu, z
masywnych desek
przygwożdżonych@ na fest, na
wieczność, miałem potępieńczą
pracę@
rozbierając to wszystko.
Co jeszcze? Nic. Tyle@ co nic:
odciski palców na kuchennym
blacie,@ którego się kurczowo
trzymał w tamtej chwili,@
kiedy, sam wśród gotowych do
transportu gratów@ i pudeł,
mieszał cukier w ostatniej
herbacie@ i czuł, że wszystko
na nic, że niknie bez śladu.@
Te odciski już starte. A zresztą
się mylił.@
Czerwiec 1962
Chciałeś, bym poszedł w twoje
ślady, wprasowane@ w osobliwą
glinę tych okolic (coś w rodzaju
białawego szamotu)@ przez
starte bieżniki opon garbatej,
spracowanej@ warszawy (ta
skrzynia biegów: ileś się
naszamotał@ z jej topornym
lewarkiem), gdy woziła cię do
wiejskich pacjentów:@ więc
zdawało się naturalne, że
zabrałeś mnie do Szamotuł,@
gdzie Szpital Powiatowy
rozpłaszczał się burą,
pacniętą@
w pobliże rynku grudą. Oprócz
nas nie było nikogo@ w
kafelkowo spłukanej, źle
oświetlonej kostnicy,@ tylko
starsza kobieta na stole,
żółtawa, jak pomnikowo_@
_skrócona bryła piaskowca, był
jakiś kosmiczny,@ komiczny,
Kolumbowy błąd w tej niezbicie
napiętej,@ poziomej
nieruchomości. Na kształt
odwróconej kotwicy@ łuk żeber
krzyżował się z długim, w dół
przez mostek biegnącym
nacięciem@
(wzgórek łonowy taktownie
przykryłeś strzępem ligniny),@
w którym wyręczył cię wcześniej
szpitalny posługacz_osiłek.@ I
zdawało się naturalne, że
pozwane na proces gnilny,@
upokorzone ciało poddawało się,
gdy podnosiłeś@ do światła
gumową dłonią jego serce czy
wątrobę, badałeś@ treść jelit i
barwę płuc, rozcinałeś
tęczowosine@ płaty żołądka. A
wszystko swym ostatecznym
banałem@
sumował odór, przed którym
ostrzegłeś mnie jeszcze w
domu:@ "Co zrobić, jest tylko
biologia: co zostaje z
człowieka, to śmierdzi."@ Ile
tomów, totemów, systemów tym
samym "ecce homo" zatykało mi
nos i usta później - jakby
chciały potwierdzić,@ że nie
dorosłem do tego, aby o tych,
którzy muszą umierać,@
powiedzieć cokolwiek więcej niż
da się powiedzieć o śmierci.@
Lecz zdawało się naturalne, że
się muszę buntować, upierać.@
Yard sale
"Popielniczka, abażur, rowerek
dziecięcy,@ stary mikser
(ebonit o lepkiej powierzchni@
z wżartym w szczeliny kurzem),@
dwie walizy,@ jaskrawe bluzki,
krzesło bez lewej poręczy,@
budzik, książki z zakresu
psychoanalizy@ i kuchni
chińskiej, toster - na wszystkim
przywieszki@ z cenami jak dla
zgrywy (dziesięć centów,
dolar)@ i wszystko, wystawione
na sprzedaż i trawnik, trwa pod
niedzielnym dzwonem słońca i
wytrawną,@ choć autoironicznie
niedbałą kontrolą@ piegowatej
dziewczynki w baseballowej
czapce.@ Może po to te graty,
te komiczne ceny:@
aluzja, że właściciel jest
kimś, kto nie zawsze@ dba tylko
o pieniądze, że chodzi o
proste@ pozbycie się rupieci, o
więcej przestrzeni,@ o "fun", o
ułatwienie w przyszłej
przeprowadzce;@ i - przy okazji
- że ma w domu lepsze
sprzęty?" -@ "A w tobie skąd ten
sarkazm. Te twoje żałosne@
zakurzone odkrycia, wizje w
kiepskim guście,@ metafory
tandetne jak wasza epoka,@
taniocha tych konstrukcji, te
rymy na pokaz,@ te echa jak w
wulgarnie oprawionym lustrze,@
to przebieranie sensu w sztuczne
włókna mowy.@ Może po to te
szmaty, te mimiczne weny,@
bym przyjął, że strój, mina,
cały ten umowny@ kształt nie
może być tobą, że masz coś
lepszego@ w zanadrzu, jakiś
wiecznie trzymany w kieszeni@
dowód, iż jesteś godny mnie, czy
też gotowy@ w razie potrzeby
(jakiej?) całkiem się
odmienić,@ być sobą w razie
czego (a właściwie czego?)?" -@
"A w Tobie skąd ta wyższość.
Tobie też nie wszystko@ wypadło
bez zarzutu. Ty także
wystawiasz@ na pokaz, co masz,
kryjąc w swój wewnętrzny
nawias@ to, czym mógłbyś być,
gdyby lepiej Ci to wyszło;@
przyznaj się, że tak jest, że
Ciebie też to dręczy.@ Może po
to te światy, te kosmiczne
sceny."@
Drobnomieszczańskie cnoty
Ta bezbrzeżna, zalana,
lirycznie_bokserska@ pogarda w
oczach artysty J., gdy się
przysiadał w "Smakoszu",@
zionąc nieogolonym, trzydniowym
podmuchem:@ jak to, ja pod
krawatem, kiedy on pod muchą,@
ja skrępowany, zapięty, gdy on
ostatnią z koszul@ rozrywa jak
krwawiącą pierś! Filisterski
brak serca!@
Drobnomieszczańskie cnoty. Ja
wiem, ja się ich wstydzę,@ od
lat poniżej poziomu: co za
blamaż, nie mieć w biografii@
ani jednego rozwodu, dewiacji,
większego nałogu,@ kuracji
psychiatrycznej, burzliwego
romansu na boku,@
pełnokrwistego podcięcia żył;
jakieś szare gafy@ zamiast
tęczowych skandali; chandry
trwające z tydzień,@
zamiast żeby z szacunkiem
szeptano: "B. ma potworne@
wielomiesięczne kryzysy";
żadnego dzwonienia po nocy@ do
przyjaciół z żądaniem wysłuchania
nowego wiersza,@ pożyczki na
heroinę czy kaucję, znalezienia
w ich życiu miejsca@ na mnie,
całego; nic - czasem list, lecz
bez krzyku "Pomocy!",@ najwyżej
z aluzją typu: "Ostatnio jestem
w złej formie".@
Ja wiem, to nie materiał na
mit, kult, legendę,@ film z
Robertem De Niro, tłuczeniem
szkła i scenami.@ W którym
momencie zszedłem, nieuleczalny
prymus,@ na tę złą drogę? Skąd
ten chorobliwy przymus,@ aby
udawać zdrowie, ustawiać przed
zniszczeniami@ barierki i
makiety? Z pewności, że nie
będę@
i tak słyszany ze swoją
zdławioną supliką do nikąd@ w
chórze profesjonalnie
dźwięcznych koloratur@ skowytu?
Z nieśmiałości? Z nie do
zniesienia jaskrawej@
świadomości, że trzeba by, na
dobrą sprawę,@ w każdej
sekundzie życia powtarzać to
samo "ratuj"?@ Z niechęci do
zakłócania spokoju ratownikom@
czy z krańcowej niewiary w ich
ratownicze talenty?@
Z pychy: że dam sobie radę z
upchniętym do wnętrza złem?@
Czy z innej pychy: kogoś, kto
jest tak niedościgłym mistrzem@
własnych braków i mroków, że nie
wciąga w ich system zamknięty@
nikogo, igrając z myślą: och,
gdybym tak zdradził, co wiem;@
gdybym chciał wam powiedzieć to
wszystko, o czym milczę?@
Wrzesień 1967
I jakim prawem mieliśmy w
sobie aż tyle@ nieprzezorności,
aby w bezsennym przedziale@
spędzić noc, wysiąść, drżąc z
zimna, i znaleźć@ między dnem
szarych chmur a warstwą rudych
szpilek@ śliski od mżawki,
pusty po sezonie camping -@ garść
słupów do siatkówki i
sklejkowych ruder,@ zza których
grzmiało morze; aby w
przemokniętym@ domku z dykty
nie zwlekać już ani przez
chwilę@ dłużej i paść w
ubraniach na nagi materac@ i,
niezdarnie zdzierając je z
siebie, docierać@ do nas,
odnalezionych Bóg wie jakim
cudem@
i jakim trafem; aby nic wtedy
nie przeczuć, chichotać z
układanych wspólnie - senną
głową@ przy ciepłej piersi -
głupstw: "Morze miarowo@ szumi,
Bo niemiarowo nie umi", pod
wieczór@ czuć nadal w ciele
słony, dziki, jednostajny@ rytm
fal, które zbijały z nóg
spienionym światłem@ zmieszanym
z piaskiem, żwirem i
wodorostami,@ i ten rytm
naśladować w śpieszniejszym
narzeczu@ dwojga ciał; aby
wargi, błądzące powoli@ plażą
skóry, trafiały na kryształki
soli@ z morza? z potu? nie
wiedząc jeszcze, jakim wiatrem@
i jakim trwaniem będą
zdmuchnięte, spłukane;@ aby
języki dwa bez skutku ale
czule@ chciały się spleść,
przytrzymać nawzajem, nie ulec@
sygnałowi z latarni morskiej,
gdy nad ranem@ buczał przez
mgłę, na znak, że wszystko ma
swój brzeg,@ i gdy do wnętrza
domku przez koślawą ramę@ okna
sączył się z anten, kominów i
drzew@ świt ze swoim natrętnie
milczącym pytaniem,@ jakim
właściwie cudem, jakim trafem,
jakim@ prawem wszystko ma odtąd
pozostać tym samym@ morzem, tym
samym snem, tym samym słonym
smakiem.@
Cape Cod
"Gdybyś, szpiegowska kamero,
krążąc wyżej niż lakierowana@
na biało tłusta mewa, swój
obiektyw nakierowała@ na łokieć
tego półwyspu, z zadziornym
"Takiego wała!"@ wypinający się
w stronę kosmosu? losu? na
Wschód?@
(całkiem jak słynny łokieć
tyczkarza Kozakiewicza:@ dla
ciebie jasne jest wszystko,
nawet to, tajemnicza@ aluzja,
zrozumiała - jak akcja
pozasceniczna@ dla postaci
Posłańca, co wpada na scenę bez
tchu -@
tylko dla kogoś ze schyłku
tysiąclecia, kto zamieszkały@
był w pewnym kraju, wstrząsanym
to czkawką, to zamieszkami,@ to
szlochem, to rechotem
wisielczym; tu zawieszamy@
głos, zamykamy nawias na klucz
wrzucony w głąb@
Atlantyku), więc gdybyś,
kamero_kameralistko,@ w duecie
z mikrofonem nagrywała tam teraz
wszystko:@ polerowaną pluskiem
płaskość kamienia, czystość@
sterczących biało wieżyczek, nie
przytępiony mgłą@
horyzont, ślady przy brzegu,
gdzie przed chwilą defilowały@
stadka mew, szarość drewna,
błogi uśmiech (dość
debilowaty)@ opalających się,
nawet nie do końca zdepilowany@
włosek na którejś z długich,
połyskliwych nóg -@
cóż by ci się udało wykryć,
nakryć, zarejestrować@ na
gorącym uczynku i piasku, gdy
szum fali zaleje spowiedź,@ w
jednej z wielu pod słońcem głów
zawiązane zaledwie w słowie@
przyznanie się do winy?" - "O,
gdybyś tylko mógł@
wiedzieć, jak łatwo wyłowić z
tych rojowisk czy z tych
słuchanych@ milczeń, jak łatwo
sporządzić kartotekę wszystkich
spróchniałych,@ zbrukanych,
obcych, którzy nie wywodzą się z
czystych, spłukanych@ muszel
czy kontynentów, którzy nie mają
praw@
do planety, kamyka, wizy,
którzy zawsze wniosą w świat na
podeszwach@ brud niepokoju,
zostawią oddechu ślad na
powietrznych@ kryształach,
smugi udręk na wypranych światła
powierzchniach -@ jak ty, piąta
kolumna, człowiek, mąciciel
prawd!"@
Południe
Słodki lek prawdziwości, smak,
co skróci z nami@ przejście,
ten stromy szlak, pionową
drogę@ z nagłego krzyku tuż po
urodzeniu@ w dół; jeszcze
nieprzytomny@ bielą kropli z
piersi,@ nagim potopem@
światła,@ smak@ i@ znak@
światła;@ jakim powrotem@ -
wielokrotny, pierwszy,@ twój -
jeszcze się przypomni@ na
dnie, po życiu już, po
urojeniu@ trzeźwiej bezstronny:
smak ponownie trochę@ słodki,
lecz bardziej gorzki, jak to z
truciznami@
Widokówka z tego świata
Szkoda, że Cię tu nie ma.
Zamieszkałem w punkcie,@ z
którego mam za darmo rozległe
widoki:@ gdziekolwiek stanąć na
wystygłym gruncie@ tej
przypłaszczonej kropki, zawsze
ponad głową@ ta sama mroźna
próżnia@ milczy swą nałogową@
odpowiedź. Klimat znośny,
chociaż bywa różnie.@ Powietrze
lepsze pewnie niż gdzie
indziej.@ Są urozmaicenia:
klucz żurawi, cienie@ palm i
wieżowców, grzmot, bufiasty
obłok.@ Ale dosyć już o mnie.
Powiedz, co u Ciebie@ słychać,
co można widzieć,@ gdy się jest
Tobą.@
Szkoda, że Cię tu nie ma.
Zawarłem się w chwili@ dumnej,
że się rozrasta w nowotwór
epoki;@ choć jak ją nazwą, co
będą mówili@ o niej ci, co
przewyższą nas o grubą warstwę@
geologiczną, stojąc@ na naszym
próchnie, łgarstwie,@
niezniszczalnym plastiku,
doskonaląc swoją@ własną
mieszankę śmiecia i rozpaczy -@
nie wiem. Jak zgniatacz złomu,
sekunda ubija@ kolejny stopień,
rosnący pod stopą.@ Ale dosyć
już o mnie. Mów, jak Tobie
mija@ czas - i czy czas coś
znaczy,@ gdy się jest Tobą.@
Szkoda, że Cię tu nie ma.
Zagłębiam się w ciele,@ w
którym zaszyfrowane są tajne
wyroki@ śmierci lub dożywocia -
co niewiele@ różni się jedno z
drugim w grząskim gruncie
rzeczy,@ a jednak ta lektura@
wciąga mnie, niedorzeczny@
kryminał krwi i grozy,
powieść_rzeka, która@ swój
mętny finał poznać mi pozwoli@
dopiero, gdy i tak nie będę w
stanie unieść@ zamkniętych
ciepłą dłonią zimnych powiek.@
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak
Ty się czujesz@ z moim bólem -
jak boli@ Ciebie Twój
człowiek.@
Grudzień 1976
Na przykład Krawczyk Olgierd
(bo w takim szyku, z tym
szykiem@ zwykł się przedstawiać
naszym spłoszonym żonom:
"Krawczyk@ Olgierd, całuję
rączki", staromodne trzaśnięcie
obcasów),@ pamiętasz, no, ten,
co to wciąż był ofiarą szykan@
w swojej zajezdni czy gdzie to
było - w Zakładach Naprawczych@
Taboru Kolejowego?, szczególnie
później, od czasu@
afery z ulotkami; wiesz, ten
bez górnych siekaczy,@ w
wiecznej kurtce z zielonej
dermy, z baczkami na cały
policzek;@ ten, co to zawsze
musiał najpierw się rozsiąść,
rozetrzeć@ w popielniczce
zżółkłego peta, przedmuchać jak
się patrzy@ szklaną lufkę,
pogadać przez pół godziny o
lidze@ piłkarskiej i polityce,
załzawić w pokoju powietrze@
jednym i drugim "Klubowym",
wypocić parę herbat,@
zrelacjonować szczegóły
najnowszego z przesłuchań czy
pobić@ (przedłużał te
opowieści, jakby na zapas, na
przyszłość:@ siedziałem jak na
szpilkach - na biurku czekał
George Herbert,@ porzucony w
pół rymu, ale co było robić,@
Krawczyk Olgierd miał nad nim tę
niewątpliwą wyższość,@
że był żywy, posiniaczony,
niezwłoczny): dopiero potem
zaczynał@ pakować numery
gazetek we flanelowe zanadrze.@
Stary kawaler, mieszkał na
Górczynie, kątem u matki.@
Rewizje, doby w aresztach - było
także parę zatrzymań@ po
wyjściu od nas, pod blokiem, ale
w takich momentach zawsze@
umiał się sprytnie wyłgać i
nigdy nie było wpadki:@
na przykład on. Chrzęst
kurtki, czerń smaru czy farby@
wokół paznokcia kciuka, gdy
gruntownie gniótł niedopałek.@
Co miałem powiedzieć istnieniu,
które było Krawczykiem
Olgierdem:@ "Jesteś sam, twoje
skargi, protesty i tak tłumi
martwy@ klosz ciszy nad tobą,
nad globem: podnieś tylko wzrok?"
Nie umiałem,@ nie było na to
wspólnych słów. Tylko te
płytsze, umowne, oględne,@ to,
co się w takich sytuacjach mówi,
co się bąka znad kartki,@ na
której długopis notuje detale -
uchwytne, podatne -@ zwykłego
zła, krzywd prostszych niż
tamta, choć nie mniej
rzeczywistych,@ jakieś:
"Spokojna głowa; nie ma się co
martwić";@ jakieś: "Dam znać,
gdzie trzeba; zamieścimy w
"Biuletynie" notatkę";@ jakieś,
z bezradną wiarą: "Poradzimy
sobie z tym wszystkim".@
Ustawienie głosu
Tak, takim może głosem, jakim
pierwszy pilot@ oświadcza przez
głośniki, że wszystko w
porządku@ (tak jakby sto ton
stali prującej na wylot@ chmurę
nie było gwałtem na zdrowym
rozsądku) -@ ciepłym, choć
ochłodzonym i orzeźwiającym@
napojem głosu, w którym musują
bąbelki@ wiary, że żaden ciężar
nie będzie zbyt wielki,@ gdy w
garść wziąć dźwignię męskiej
odpowiedzialności;@
albo telewizyjnym głosem
kaznodziei,@ w którym pod
reflektorem nie ma ani cienia@
wątpliwości (że niby wyjściem z
beznadziei@ jest wpłacić czek
na konto przyjścia
Zbawiciela),@ gdy grzmi z
piętrowych estrad, w jaskrawo
niebieskim@ smokingu z
poliestru - w tle chórek
anielic@ z sekcją rytmiczną -
gotów cały się zamienić@ w
neon: "I Ty Się Znajdziesz W
Królestwie Niebieskim";@
czy zwłaszcza głosem, jakim
syntetyczny pieśniarz,@ jakiś w
jednej osobie Simon i
Garfunkel@ (tych dwóch zresztą
naprawdę lubię), ucieleśnia@
przekonanie, że nie jest źle z
naszym gatunkiem,@ bo w gruncie
rzeczy cóż jest nienawiść z
pogardą:@ to dysonans, co
zmierza w tonikę durową@ naszej
dobrej natury (tu, jak za
umową,@ sprawny chwyt modulacji
łapie nas za gardło) -@
więc takim głosem gdyby mówić; ale
gdzież tam.@ Żaden
promieniujący z przepony
rezonans:@ na drogach
oddechowych chropawa
nawierzchnia@ chrypki, na
rozpaczliwie skrzypliwych
resorach@ strun głosowych
cichnący gdzieś w pustce
wehikuł,@ który im bardziej
grozi na starość rozsypką,@ tym
częściej chce przekraczać
dozwoloną szybkość.@ Nie żebyś
skąpił mi specjalnych
wysłanników:@
już tyle razy w szumie
niewidzialnych skrzydeł@
zsyłałeś ich, w nadziei, że
któryś ustawi@ mój głos. Stary
łacinnik B. (sam zresztą
skrzypiał):@ "Dykcja, mój
panie, dykcja! Poruszać
ustami,@ nie mamrotać pod
nosem!" Lub takie zjawisko,@
jak materializacja którejś z
tych uroczych@ starszych pań,
kiedy tylko mój publiczny odczyt@
przebrzmi w pustawej sali:
"Ciekawe to wszystko,@
z tym, że nie można było nic a
nic zrozumieć;@ czy pan nie
może głośniej, żeby w tylnym
rzędzie@ też było słychać?" Nie
wiem, jakoś nigdy w sumie@ nie
umiałem się zdobyć na to, by
powiedzieć@ cokolwiek na głos z
pełną i natychmiastową@ wiarą -
nie w prawdę własnych słów, ale
w potrzebę@ męczenia innych
tym, co w męce sam spostrzegę.@
Tylko wiara ustawia głos. A Ty -
jak z Tobą@
jest, czy przypadkiem nie tak
samo? Czemu@ sam nic nie
powiesz pełniej, pewniej?
Posiekane@ komunikaty, zgłoski
tonące w milczeniu.@ Dykcja,
mój Panie, dykcja. Wszystko to
ciekawe,@ ale nic nie rozumiem
w moim tylnym rzędzie.@ Wybacz.
Ja nie kpię. Jakoś rozumiem Cię
w sumie,@ jak jąkała drugiego
jąkałę rozumie,@ to znaczy, z
nim się męcząc, gdy chce coś
powiedzieć.@
Obserwatorzy ptaków
Z drżącej w upale szosy numer
8@ z jej motelami, pędem i
stacjami Esso@ dość było
skręcić ostro, szorując
podwoziem@ o piach, w ciągnącą
się pół mili leśną@ drogę,
dotrzeć do kiosku z desek, gdzie
sumienna@ grubaska pobierała
stosowną opłatę,@ wydając w
zamian uśmiech i broszurę,@
zostawić wóz pod sosną, której
czubek z szumem@ mierzwił
obłoki, i tak już kudłate,@ i
bez większego zrozumienia@
wpatrzyć się w planszę z mapką
okolicy@ i strzałką "Jesteś
Tutaj". O sto metrów dalej@
szła ścieżką para z dziećmi:
równie pospolici@ jak my, też
"byli tutaj" i zwiedzali.@ Nie
tak wyobrażaliśmy sobie
rezerwat@ dzikiego ptactwa.
Prawda, i tak był to czysty@
wymysł, ta cała komedia z
naturą,@ która istnieje dzięki
przewodnikom, którą@ widzi się
w ramach zatrudnień turysty.@
Wiatr, który czujnie się
poderwał,@
był w każdym razie
autentyczny: świeży,@ nadmorski.
Machinalnie sprawdzając w
broszurce@ szlak, ruszyliśmy,
depcząc chrupiący żwir
ścieżek,@ trochę niepewni, czy
nie jest oszustwem@ ten cały
"show" - szczególnie że główna
atrakcja,@ to znaczy ptaki,
jakoś nie chciała się stawić@
na scenie. Dróżka wychynęła z
nagła@ z zarośli na zjeżone
trawą słone bagna,@ kładki, w
sitowie oprawiony stawek:@ no,
wreszcie są! Gromadki ptactwa,@
zielonogłowych kaczek, burych
gęsi@ taplały się rodzinnie w
wodzie. Ale najpierw@ wpadła
nam w oczy inna grupa, jeszcze
gęściej@ stłoczona obok, na
piaszczystej skarpie:@
obserwatorzy ptaków! Składane
siedzenia,@ lunety na
trójnogach, lornetki polowe,@
kurtki z mnogością fachowych
kieszonek,@ spłowiałe kapelusze
i kamery "Sony":@ prawdziwi,
tkwiący tu dobrą połowę@ dnia,
zjeżdżający co niedziela@
obserwatorzy ptaków, ludzie,
którzy@ na pytanie "Kim
jestem?" mówią sobie: "Jestem@
obserwatorem ptaków"! Był ich
prawie tuzin,@ wpatrzonych w
jedną stronę. Nigdy jeszcze@
tak niezdefiniowany, tak z boku,
wygnany...@ nagle drgnąłem wraz
z nimi. Jakby wszystkich
przeszył@ ten sam prąd: spoza
trzcin mokro zakłapał@
groteskowo sflaczały dźwięk -
ogromna czapla@ wzbiła się,
spójrz, jak blisko!, i
poprzecznym@ lotem poniosła nad
wydmami,@
tak, "Wielka Czapla Błękitna"
z fotosu@ w broszurce, "bardzo
rzadko spotykana"! Tłumek@
wydał wspólny, radosny pomruk,
kilka osób@ podniosło oczy znad
wzierników lunet:@ i wszystkich
objął uśmiech - bezpieczny,
bezsprzeczny.@ Więc świat może
jest po to, by przeszył,
otworzył@ nas czasem znak, jak
strzałka: "Jesteś tutaj:@ wśród
ludzi, obcych, ale jesteście -
zaufaj -@ po jednej stronie,
współobserwatorzy@ ptaków,
pogody, innych rzeczy."@
Sierpień 1988
"...Wystukiwałeś wierszy mych
rytm; gdy w nim zbłądzę@ Dziś,
o kulawość strofy twoją śmierć
posądzę:@ utrata palca (wybacz,
że w żałobne smutki@ pcham
kalambur) wiersz stworzy o stopę
za krótki..."@
(Thomas Randolph
(1605_#35)
"Na utratę małego palca")
"Ten sierpień przejdzie do
historii meteorologii".
("The Boston Globe")
Ten sierpień przejdzie, już
przeszedł do historii mojego
ciała@ jako epoka mokrych
koszul, pod którymi skóra nie
wiedziała,@ czy skrapla się na
niej pot, czy rekordowa
wilgotność powietrza;@ czas,
gdy przez błękit smogu drwiła z
płuc zwierciadlana
powierzchnia@ Hancock Tower,
wzniosłej żyletki postawionej na
sztorc w środku miasta;@ gdy
uszy chłonęły chłodne,
kompetentne łkanie syren,
gumiasta@ od upału jezdnia w
Roxbury utrwalała ślad po
dotyku@ opon karetki, a w
środku młodociany handlarz
narkotyków,@ trafiony w brzuch
serią z Uzi, szarzał pod maską
tlenową,@ pędząc w banalny,
jedyny los, jaki ktoś mu
planował;@ gdy w oczach,
wpatrzonych w ekran, punktowane
uśmiechem spikerki@ płonęły
samoloty na pasach, wytryskały
znad miast fajerwerki,@ groził
powodzią Ganges, ściskał dłonie
kandydat, trajkotał@ komik w
reklamie Toyoty, narastała
sytuacja strajkowa@ w Polsce,
afrykański dyktator na trybunie
stroszył epolety;@ gdy na
gołym, wilgotnym kolanie
tłumaczyłem fraszkę poety,@
który trzy i pół wieku wcześniej
żegnał swój mały palec,@ ucięty
w karczemnej bójce; gdy w każdej
sekundzie ospale@ toczyły się
wody rzek, krew krążyła w
miliardach krwioobiegów,@ nad
wszystkim, jeśli istniał, czuwał
niewidzialny opiekun@ lub tylko
obserwator, nie wiem; czas, gdy
pod stopą rozprażał@ się
chodnik, gazety pisały o
znajdowanych na plażach@
odpadkach ze szpitali, o
przemianach w klimacie globu;@
gdyśmy konali, jak zwykle, w
katastrofach, na raka, z
głodu;@ gdy któregoś dnia, pod
prysznicem, obracając w głowie
zmienianą@ bez końca pointę
przekładu, wybrałem: "widzę z
niemałą@ udręką: "Trzeba będzie
na własny palec machnąć ręką";@
gdy włączaliśmy klimatyzację,
biliśmy kolejny rekord,@
mdleliśmy na torturach,
prześladował nas motyw z
kwartetu@ e_moll Mendelssohna,
poranek powierzał nas
otwartemu@ oknu słońca, ze
skrzynek wyjmowaliśmy listy i
kartki,@ strzelał do nas patrol
graniczny, całowaliśmy
delikatny@ puch na karku,
zastawki otwierały się miarowo w
sercu,@ gdy przez każdy moment
i miejsce przewlekała się nitka
sensu,@ którego nie chcieliśmy
dociec, a na naszych przegubach
ucięty@ palec Thomasa Randolpha
wystukiwał bezgłośnie akcenty.@
Pierwsza piątka
W oceanicznym ryku nabitej
głowami hali@ Boston Garden, w
ekstazie od górnych galerii po
parter,@ wbiegają truchtem,
luźni, zblazowani, cali@ w
niby_leniwej glorii, pięć
piętrowych panter:@ długoręki
Kevin Mchale, sześć stóp i
dziesięć cali@
ofensywnego geniuszu; chmurny
i uparty@ wielkolud Robert
Parish; piegowaty Dennis@
Johnson, mistrz błyskotliwych
podań; jego partner@ Danny
Ainge, cwany gówniarz z wyglądu,
bezcenny@ artysta strzałów z
dystansu; aż wreszcie wstępuje
na parkiet@
Larry Bird (z trybun:
"La_Ree!!!"), kluchowaty,
senny@ blondas, w którym nikt
by się nie domyślił żywej,@
jedynej, wszystko dotąd
zaćmiewającej legendy.@ Fale
wrzawy wzbierają, aż burzliwe
grzywy@ walą się, nagła cisza
święci ewidentny@
fakt: w dziejach koszykówki
nie było drużyny@ tak zgranej,
niezrównanej. Gwizdek, pierwszy
wyskok@ do piłki. Parish;
Johnson; Mchale czterema
dużymi@ krokami dopada kosza,
dwa punkty, ryk: znów im
wyszło.@ "Socjotechnika: bez
meczów, lig, tabel zbyt by się
dłużyły@
tygodnie", mruczę zawistnie.
(Bird rzuca się w kłębowisko@
ciał, zwód, łuk strzału:
znowu!). Nie: tylko trochę mniej
niedoskonali@ niż każdy, są
doskonale kochani, nienawidzeni,
są wyspą@ wyrosłą nad
obojętność. Na mgnienie. Tak,
ale na mgnienie ocali@ ich to,
że wystają o głowę ponad tę
resztę, to wszystko.@
Zdjęcie
Nie ruszaj się; tak, brawo;@
tylko poczekam, aż@ przejdą ci
ludzie i sprawy,@ z którymi
zbyt mało masz@
wspólnego; o, to jest dobre;@
tylko przybliżę się, żeby@
usunąć poza obręb@ miliony
niepotrzebnych@
nieszczęść i słów; o tak,
stój@ właśnie tak; tylko
nastawię@ ostrość, żeby na
jawie@ uchwycić twój sen,
twój@
cień; tak, z tą właśnie@
miną, w tej pozie;@ tylko się
cofnę może,@ żeby nie za
wyraźnie@
rysowały się linie@ na
twarzy, na murze w tle;@ tak,
dobrze, właśnie te@ myśli, nie
inne;@
tylko migawka: niech@ na
mgnienie się uciszy@ czas, jego
śmiech@ nienajżyczliwszy;@
tak, wreszcie, bądź tak
chwilkę;@ z tym, że już
zmierzch:@ a został jeden tylko@
jednorazowy flesz@
I tak
A jeśli nawet nie, to i tak
będę@ udawał sam przed sobą, że
jest środkiem świata@ każde
moje ubocze, że biegłego
świadka@ mam nad każdym
pobytem, postojem i pędem,@ że
w każdym z moich zaćmień on
znajdzie dość światła,@ jak
superczuły noktowizor w mętnym@
mroku, tkwiący nad każdym
punktem i momentem@ szpiegowski
satelita, ratunkowa siatka,@ od
której się odbiję, gdy bryłą
kaleką@ runę z trapezu ziemi ku
widowni nieb@ nade mną,
rozpostarta czujnie i daleko@
siatkówka oka, na którego dnie@
moje odbicie i skąd wraca echo@
tych samych w kółko słów: A
jeśli nawet nie@
Kontrapunkt
"Wariacje dla Goldberga", w
rozpoznawalnym od razu@
nagraniu Glenna Goulda, bryznęły
z głośników stereo,@ gdy
włączył starter; i z tym
gwałtowniej mdlącą odrazą,@
męką właściwie, przeklął to, co
natychmiast stanęło@ tępą
przegrodą w poprzek rwącego
strumienia akcentów:@
świadomość, że się musi
pośpieszyć, jeśli na wieczór@
chce zajechać do miasta, znaleźć
gdzieś parking (w centrum!@ o
tej porze!) i zdążyć
przynajmniej na koniec wiecu,@
na którym, jak dobrze pójdzie,
uchwali się z pięć rezolucji,@
potępiających (w sposób
stanowczy, kategoryczny,@ i
całkowicie bezsilny) łamanie
praw ludzkich i ucisk.@ Nie żeby
nie był już w stanie czuć bólu,
współczucia, goryczy.@ Im
później, im odleglej, tym
większą to miało wartość,@ tym
łatwiej, może z nerwów, łzy
piekły w kącikach oczu.@ Przez
chwilę, przez chwilę gładzić
zwięźle spleciony warkocz@
kontrapunktu, rozważać cud
współistnienia głosów,@ z
których każdy odbywa w czasie
osobną podróż@ a w każdym
punkcie czasu związuje je inna
harmonia.@ Życia by nie
starczyło, nie tylko tej chwili
- odłóż@ to na później.
Przyspieszył, i dopiero gdy
ostro hamował@ przed
skrzyżowaniem, niejasna myśl: że
w tak gęstej muzyce@ jest
miejsce na wszystko, z nim
włącznie - że jedno nie
przeciwdziała@ drugiemu, że nie
on słucha ale muzyka użycza@ mu
słuchu, czasu, cierpienia,
wszystkiego, co przewidziała@
Drogi kąciku porad
1
Drogi kąciku porad, choć z
natury@ spokojny, wpadam wciąż
w depresję, widząc@ krew. Późny
wieczór, włączam telewizor:@ znów
akt terroru, trupy dzieci.
(Który@ z nas, telewidzów, nie
zna takich zgryzot!)@ Snu!
(Lecz nie naszą jest winą
ponury@ i krwawy@ bieg spraw
świata.) Po raz wtóry:@ Chcę
spać! (Wystarczy spokój, kilka
wizyt@ u terapeuty.) Wieczna
bieganina@ sanitariuszy, dym z
ruin, kobiety@ załamujące ręce:
czy świat zapomina@ o nas,
niewinnych, których nie
ciekawi@ zło? W rezultacie
dręczy mnie, niestety,@
bezsenność. (Więcej spacerów.
Mniej kawy.)@
2
Drogi słowniku doktryn
filozofów,@ proszę o pomoc, bo
tracę apetyt,@ gdy przy
śniadaniu w twarz skacze z
gazety@ kościsty głód. (I znowu
człowiek, znowu@ z problemem!)
Wynajdź mi system. (Konkrety@
czyichś trywialnych potrzeb to
nie powód,@ aby@ przymnażać
wiar własnego chowu.)@ Kto mi
przywróci spokój? (Z dawnych
etyk -@ stoicyzm.) Jak mam
przełknąć bezsens nieszczęść?@
Nie mogę jeść, gdy znów na
zdjęciu człowiek@ irracjonalnie
zdycha. Zdrowie jeszcze@
stracę, jeżeli nie znajdę
zasady@ w tej miazdze. Odsłoń
mi więcej, choć słowem,@ mów.
(Na coś więcej człowiek jest za
słaby.)@
3
Drogie niebiosa, nie śmiem
pytać. (Pytaj@ i nie miej
obaw.) Jak spytać pustkowie@ o
własną pustkę? (Na wszystko
odpowiem,@ choć nie usłyszysz
ani słowa.) Ty tam@ w górze,
jakkolwiek mam Cię zwać,
jakkolwiek@ uprościć, pozwól,
niech z czegoś odczytam@ znak.
(Tylko stuk@ własnego serca.)
Rytmem@ serca więc, tchu i
mrugających powiek@ mów mi, co
chwilę, że jestem, że jesteś.@
(Jestem.) Nie słyszę. (Nie ma
mnie przy tobie,@ bo jestem
wszędzie.) I przez całą
przestrzeń@ swoich galaktyk,
wirów, mlecznych smug@ śledzisz
ten okruch snu, wprawiony w
obieg,@ sam? (Bóg jest także
sam.) Bóg też? (Tak, Bóg.)@
Wynosząc przed dom~
kubły ze śmieciami
Prawie w ostatniej chwili
przed pójściem do łóżka@ myśl:
zapomniałem - trzeba dziś
wystawić@ na skraj chodnika
kubły; ich ciąża, posłuszna@
rytmom tygodnia, musi być
przerwana@ przez pneumatyczny
łomot wozu, co się zjawi@ z
samego rana,@ by wyrwać z ich
wnętrzności spęczniałe przez
siedem@ dni plastikowe worki,
schludnie@ spięte opakowania@
skrupulatnych odpadków. Kość z
indyka, puszki@ po jedzeniu dla
kota, torba z czerstwym
chlebem,@ karton po mleku,
szkło po winie "Gallo",@
reklamowe ulotki: echo głuchych
dudnień@ poziomo toczy się
przez pustki@ przedmieścia, gdy
wystawiam przed dom ten swój
wkład@ w bieg dni - ofiarę
całopalną@ z siebie,@ takiego
w każdym razie, jakim chce mnie
świat.@
Prawie w ostatniej chwili
przed normalnym życiem@ myśl:
jednak nie da się całkiem
zostawić@ za sobą tamtych
zsypów, jednej z szarych
przyczyn@ mojego mózgu, wzroku,
zachowania@ w strunach
głosowych więzi (więzów?)
dawnej jawy:@ nie usuwana@
tygodniami, fetorem sięgając
podniebień@ blokowych pięter,
rosła góra@ gnijących resztek,
tania@ alegoria upadku. Okrawki
kapusty,@ niedopałki, kręgosłup
śledzia, tłusty grzebień,@
flaszki po żytniej, "Polityka",
ochłap@ nadpsutej wołowiny: dno
przepaści, która@ pionowo ziała
tchnieniem pustki,@ gdy
stawałem, ofiara na nieczynny
stos,@ strącając ze śmieciami w
otchłań@ siebie,@ takiego w
każdym razie, jakim chciał
mnie los.@ Prawie w ostatniej
chwili przed ostatnią chwilą@
myśl: mimo wszystko trzeba by
postawić@ na swoim (Twoim?),
czytać - może się i myląc -@ w
gratach z wysypisk znaki i
przesłania,@ jak ten patefon z
tubą, w której się objawił@
Głos Jego Pana@ prostodusznemu
psu. Jak to osiągnąć, nie
wiem:@ mówię, próbując zbudzić
echo,@ pewnie jest jakaś
ściana@ w tym bezbrzeżnym
przypadku. Co czują opuszki@
palców, gładząc pierś; chrobot
zegara; na niebie@ ślad
odrzutowca: takie z siebie
śmieci@ w szczelnych zwrotkach
- ofiarę żywą, choć kaleką - na
ukos, w górę, na skraj pustki@
wynoszę za próg, pragnąc w
zamian tylko krzty@ wiary, że
uda mi się zmieścić@ siebie@ w
takim mnie - tu, na razie -
jakim chcesz mnie Ty.@
Żeby w kwestii tej nocy~
była pełna jasność
Ponieważ nigdy nie wiadomo,@
czy oczy również jutro z rana@
otworzą się, czy bielą stromą@
rozwidni się jak co dzień
ściana@ na wprost; ponieważ
wysypana@ żwirem alejka szepcze
z chrzęstem@ czyjś późny powrót
i swój banał@ dźwięczy gdzieś
świerszcz; ponieważ jestem@
- jak na sennego - dość
świadomy@ własnego
niezasługiwania@ na miejsce w
punkcie, gdzie atomy@ się
zbiegły, i w niezbieżnych
planach@ planet; ponieważ prócz
tykania@ sekund przez
fosforyczną przestrzeń@ tarczy
budzika nic nie wzbrania@
wdzięcznym być w śnie; ponieważ
jestem@
- jak na blask gwiazd - dość
niewidomy,@ aby mi z łaski była
dana@ zdolność sięgania po
kryjomu,@ na oślep, w zaczajony
na nas@ mrok, umiejętność
popełniania@ wykroczeń poza
siebie, przestępstw@ przez
kordon czaszki, zbrodni
trwania@ większych niż śmierć;
ponieważ jestem@
- jak śmierć - dość żywego
zdania@ o krwi, tętniącej w
skroń rejestrem@ łask, nie
myśl, że nie jestem w stanie@
wierzyć, żeś jest. W to nie
wierz: jestem.@