Barańczak Stanislaw 159 wierszy


Stanisław Barańczak

159 wierszy

1968 1988

Wstęp

Stanisław Barańczak urodził

się w 1946 r. w Poznaniu i

ukończył tam studia na

Uniwersytecie

im. A. Mickiewicza. Debiutował

jako poeta i krytyk w r. 1965.

Był jednym z założycieli

Komitetu Obrony Robotników i

kwartalnika "Zapis". Objęty

zakazem druku w PRL w latach

1976_#1980, pozbawiony

dyscyplinarnie pracy na Uam w

r. 1977, przyjęty został na

dawne stanowisko w wyniku

interwencji "Solidarności" w

r. 1980. Od marca 1981 r.

przebywa w Stanach

Zjednoczonych, gdzie wykłada

literaturę polską na

Uniwersytecie Harvarda. Jest

redaktorem naczelnym "The Polish

Review" (Nowy Jork) i

współredaguje paryskie "Zeszyty

Literackie".

Bogaty dorobek poetycki,

krytycznoliteracki, edytorski i

translatorski Barańczaka

obejmuje blisko 30 książek.

Niniejszy wybór wierszy z

dziewięciu dotychczas

opublikowanych tomów sporządzony

został przez Autora i jest jego

pierwszą książką poetycką, jaka

ukazuje się oficjalnie w kraju

od r. 1972.

Z tomu~

"Korekta twarzy"

(1968)

Na tej czereśni czerwień,~

na jej krwawe włókna

Na tej czereśni czerwień, na

jej krwawe włókna@ kładą się

oto w oczach mięśnie

ćwiartowanym@ pasmem, smugi

bandaży rozwinięte, na nich@

wyschnięte sieci ran, już

gęstniejące w płótna@

gobelinów utkanych grubym

zmartwychwstaniem@ purpury w

nadpalonych policzkami

kłótniach,@ ostrzach, pogoniach,

ciętych nitkach tego sukna,@

gdzie strumyk krwi jak w żyłach

rdzawych liści zanikł@

i splątał się; w czerwieni, w

tych włóknach mięsistych@ za

cichą kartką skóry wrą wyrwane

trawy@ w płonącej plątaninie,

rosną w oczach iskry@

ruchu i słychać szkarłat

ścieranych bezprawi@ w tych

gałkach żyłkowanych, kiedy

patrzą, bliskie,@ na tej

czereśni czerwień, na jej włókna

krwawe.@

Zbudzony~

w jeszcze głębszy sen

Zbudzony w jeszcze głębszy

sen, bo w jawę@ udzielną

wszystkim i rozrzutną@ na

wszystkich, kruszę jeszcze w

palcach próchno@ przyśnione,

kruszę światło niebieskawe,@

co prześwietlało moje kości.

Jutro,@ ten promień widnokręgu,

krótki i jaskrawy,@ wrysuje w

okrąg pulsującą krawędź@

każdego cienia. Tak się więc tka

płótno@

dnia, przepalając jedną nitkę

drugą.@ W ogniu pytań

krzyżowych, w tym piekącym

siewie@ ziarn piasku pod powieki,

budzić będę długo@

mój sen do jawy głębszej; a

nasienie@ nocy, w głąb oczu

wbite ziemną grudą,@ wzrośnie

światłem; z nim w siebie wejść i

wyjść ze siebie.@

Czoło

Głuche wejście do ciebie,

podwójne drzwi ze skóry i kości,

zatrzaśnięta tablica zgładzona z

liter, pęknięć oszukańczej

skały. Mur w poprzek prostych

przejść ze mnie do ciebie,

porcelanowy filtr, przez który

najcieńsze włosy nawijają się na

zwoje twojego mózgu tak wolno,

że po drugiej stronie są już

siwe. Gładka kula armatnia,

kulista rozrywanym powietrzem;

głębinowy statek wśród ciśnienia

myślanego przez mnie morza.

Pismo

Chciej wszystkiego: wbij się w

te ciasne obroże z kolcami,

przeszyj na ich wylot spojone w

blok karty, godząc w to, co

najciemniej zakryte w tunelach

liter, ale sznurując na zawsze

stronice cienką i łączliwą

siecią; więc spętany jej okami,

swoimi oczami, ale wolny, w głąb

i na zewnątrz jaśniejący jak

gwiazda z zakleszczonymi w

czarnych dybach promieniami

przegubów i karku. Tędy, przez

rządki nierównych pierścieni,

mknie strzała ciebie, smuga

jeszcze tobie niejasna, póki nie

zboczy, wytrącona z toru.

Wtedy tobą ku tobie wybuchnie,

zwrócona twarzą w twarz.

I w świetle tej ostrości

dostrzeżesz zakola rzek

schnących na papierze, i

pojmiesz: tak szybko krzepnie w

bieli tego śniegu czarna i żywa

krew.

Z tomów~

"Jednym tchem"~

(1970)~

i "Dziennik poranny"~

(1972)

Jednym tchem

Jednym tchem, jednym nawiasem

tchu zamykającym zdanie,@

jednym nawiasem żeber wokół

serca@ zamykającym się jak

pięść, jak niewód@ wokoło

wąskich ryb wydechu, jednym

tchem@ zamknąć wszystko i

zamknąć się we wszystkim,

jednym@ wiotkim wiórem

płomienia zestruganym z płuc@

osmalić ściany więzień i

wciągnąć ich pożar@ za kostne

kraty klatki piersiowej i w

wieżę@ tchawicy, jednym tchem,

nim się udławisz@ kneblem

powietrza zgęstniałego od@

ostatniego oddechu

rozstrzelanych ciał@ i

tchnienia luf gorących i

obłoków@ z dymiącej jeszcze na

betonie krwi,@ powietrza, w

którym twój głos się rozlega@

czy się rozkłada, połykaczu

szabel,@ tak białej broni,

bezkrwawych a krwawo@ raniących

krtań nawiasów, pośród których@

jak serce w żebrach i ryba w

niewodzie@ trzepoce zdanie jednym

tchem jąkane@ do ostatniego

tchu@

Wziąłem sobie do serca

Wziąłem sobie do serca te pięć

litrów krwi,@ która ucieka z

niego,@ jakby chciała@ przebić

się poprzez cienkie tynki

skóry,@ lecz wraca wciąż tym

samym torem@ ze ślepego zaułka

serdecznego palca;@ przejąłem

się na własność tą krwią, co

chce zbiec,@ odkąd złapałem

pierwszy oddech@ na gorącym

uczynku@ kradzieży@ ze

świata@ i na próbie ucieczki;@

musiałem wziąć na siebie kruche

mury ciała.@

Wbiłem sobie do głowy te pięć

zmysłów, które@ rysują wewnątrz

czaszki@ suchą igłą@ dymem do

dołu zawieszony pożar,@ wzięty

w dwa ognie oczu portret@

wyryty na gorąco na mózgowej

korze;@ wykuwałem na pamięć to

zbielałe ostrze,@ odkąd mi

zaprzątnęły głowę@ odwrócone

płomienie,@ co patrzą@ mi z

oczu@ na walące się krokwie;@

musiałem wziąć na siebie blask,

swąd, żar i huk.@

Wziąłem się w garść własnymi

pięcioma palcami,@ wziąłem w

garść grudę gliny@ ugniecioną@

palcami wszystkich, którzy

umierali@ padając nagle twarzą

w glebę@ i drąc z niej

paznokciami ostatnią kryjówkę;@

patrzę im wciąż na ręce -

lepkie, lecz od potu -@ odkąd

tak mi się pali grunt@ pod

palcami, że z bólu@ zaciskam@

je w pięść@ i tłukę nią w drzwi

ziemi;@ musiałem wziąć na

siebie otwarcie tych drzwi.@

Kwiat cięty

Ty, wyrwane żebro ziemi,

włókno@ woni kolczastych drutów,

wybuch wilczej nory@ ku niebu;

ty, kwieciste kłamstwo,@

popłoch papieru (po trzykroć

niech będzie@ pomięty): ty,

wzlot z gruntu@ wynikły, z

gruntu fałszywy, ty,@

szalbierzu bardziej niż

wykorzeniony:@ ścięty z nóg;@

ścięty z szyi,@ nie odetniesz

się nożycami ani@ barwą od

swojej ziemi, nie okiełznasz@

swojego pędu od niej, wpół

rozdarty tymi@ końmi na

ciemność i zgiełk;@ ponad

płatkami rozpłatany na@ sztuki

piękne, po trzykroć bądź

bolesny: cudzą@ krwią na

kolcach i własną, bo jesteś@

też językiem odciętym za

krzywoprzysięstwo@ i dłonią

wbitą nożem w stół (kwieciste

zdanie@ złej sprawy, szulerstwo

przygwożdżone); w kwiecie@

wieku tych kilku godzin, więc

nie w sile wieku@ umierający,@

bądź po trzykroć ścięty;@ po

trzykroć nieśmiertelny.@

Źrenica, w której byłem

Źrenica, w której byłem; która

była@ w czyimś oku i twarzy; w

której była moja@ twarz; moje

oczy; źrenice; i która@ w moim

cieniu, w rzucanym przeze mnie

wyzwaniu@ i podejrzeniu,

rozwarła się ufnie@ jak chłodna

woda, jak chłonne wołanie@ z

bezdennych ocembrowań tęczówki,

bijące@ w oczy umarłą wonią

utopionych liści,@ smolnym

smakiem obrotu długiej osi

wody,@ która przebija szare

zwoje Ziemi@ na wylot; byłem w

źrenicy tak bardzo,@ jak tylko

można być w czymś, co odpycha,@

co odbija twarz, oczy, źrenice,

wciągając@ w głąb; byłem w

źrenicy tak jasno,@ jak tylko

można być w czymś, co przed

światłem@ zamyka się i wwierca

głębiej w szare zwoje,@ w

których jeżeli nawet jestem, to

umarły@

Papier i popiół,~

dwa sprzeczne zeznania

Papier i popiół, dwa sprzeczne

zeznania@ na ten sam ogień;

powiedzą: "to jasne@ jak dzień,

jak dziennik", zmięty i

zmierzwiony kłąb@ w kałuży,

"nie, w zwierciadle wiadomości z

kraju@ (dobrego) i ze świata

(złego)"; spaliłeś swój

dziennik@ wśród nocy; "to

bezsprzeczne", powiedzą, "choć

zmięty@ lecz niezmienny,

zmierzwiony ale

niezmierzony,@ z mierzwy lecz

wierzmy"; plączesz się w

zeznaniach,@ w skręconych

kartkach, tak czarnych, jak

przedtem@ były czyste;

powiedzą: "to proste@ jak

drut", kolczasty, "jak druk",

gazetowy;@ spal i splącz

papier, płomień, popiół,

północ@ w jednym błysku

zwęglonym kroniki wypadków,@

poprawią ci otrucie gazem na

otrucie@ gazet; "to logiczne",

powiedzą, "samobójca, sam siebie@

się bał"@

Nie

To tylko słowo "nie", słowo,

któremu nadać@ bagaż

strzaskanych kości i wylanej

krwi@ potrafi nawet ciemność z

twojej krwi i kości,@ to

nieświadome dzieło bólu

(wszelkie prawa@ zastrzelone),

którego zakrwawione kopie,@

czcionkami chłosty odbite od

kości, arkusze@ przeszyte nicią

strzałów,@ możesz co dzień

podnosić z chodników zmęczonym@

wzrokiem, wczytywać

się w nie bezradnością rąk;@ to

tylko słowo "nie", ostatnie

słowo@ w dziedzinie krwi - a

poznasz ją zaraz na wylot@ roju

pocisków z luf;@

to tylko słowo "nie", miej je

we krwi,@ która spływa kroplami

po murze o świcie,@ daję tobie

to słowo, jakbym dawał głowę@

za to, że ból istnieje, jakbym

gardło dawał@ za sprawę żył i

ścięgien i mięśni i skóry;@

czytam ci z liter bólu, ze

skręconych nerwów@ pospiesznie

zapisane słowa o tych, co

gotowi@ zawsze otworzyć list

cudzego ciała,@ rozciąć kopertę

skóry i złamać szyfr kości;@ to

tylko słowo "nie", ostatni

krzyk@ modlitwy krwi, którą

dzisiaj odmawiam za ciebie,@

którą odmawiam sobie prawa do

odejścia@

Ta dłoń może być garścią~

i może być pięścią

Ta dłoń może być garścią i

może być pięścią;@ zaciśnięta,

otwarta,@ miękko oczekująca,

gruzłowato twarda,@ kanciasta

na kamieniu, okrągła na ciepłej

piersi,@ zdolna uderzyć w stół

lub przesypywać zapach@

pszenicznych ziaren,@ dłoń,

która umie pełną garścią

złapać@ grudki słońca, co w

rzece pełgają zmrożonym żarem@

lub pustą pięścią tłuc w

zamkniętą bramę,@ ta dłoń jest

tak jak zawsze@ tylko dłonią i

więcej nic się w niej nie

zawrze@ poza nią samą.@

Ta czaszka może stać się

zamkniętym zakładem@ albo domem

otwartym,@ domem gry, w którym

mózgu śliskie, szare karty@ są

znaczone, lub domem poprawczym z

surowym ładem@ posiłków i

odwiedzin; obłąkany, więzień,@

szuler, kochanek,@ w tym domu

schadzek mogą czuć się wszędzie@

tak jak u siebie w domu, chociaż

mieszkają przez ścianę;@ czy

ślepym murem jest czy okiem

bramy,@ ta czaszka będzie

zawsze@ tylko czaszką i więcej

nic się w niej nie zawrze@ poza

nią samą.@

Nigdy bym nie przypuścił

Nigdy bym nie przypuścił: że

choć starcza tchu@ na zduszony

wzlot krzyku z jednoczesnych

dwu@

gardeł, to przecież kiedyś

takie Nic jak śmierć@ wpół

słowa krtań zarośnie jak

skudlona sierść;@

nigdy bym nie przypuścił, że w

dwu ciałach skurcz,@ co wydaje

się wieczny, skłębi się jak

kurz@

i w zmarszczki prześcieradeł

pierzchnie lekkim snem,@ gdy

rigor mortis w inne ciało wlewa

się@

nieodwołalnie skrzepłym

woskiem; nigdy bym@ nie

przypuścił, że w czyjeś usta

wbijać dym@

języka jest czułością mniej

miękką niż strzęp@ gazy do

podwiązania czyichś zmarłych

szczęk;@

nigdy bym nie przypuścił, że

bezwładna dłoń@ zwieszająca się

z łóżka sięga aż na dno@

martwego morza potu, choć

przedśmiertny pot@ wyschnie

prędzej niż pościel pognieciona

pod@

ciał podwójnym ciężarem, w

których rośnie krew,@ krążąca,

aż nastanie ten i tamten kres.@

Kolęda

Urodzony@ ze srebrną łyżką w

ustach, pod@ szczęśliwą gwiazdą

(rozżarzonym@ kamieniem

obrazy,@ rzuconym w twoją

stronę już cztery lata temu),@

urodzony@ tak wiele razy, że

mógłbyś już wreszcie@ zacząć

się bać,@ że mógłbyś wreszcie

pragnąć czegoś mniej@ niż

wszystkiego (tak jakbyś nie

wiedział, że wszystko@ to tylko

tyle, ile wytrwasz na

niełaskawym chlebie@ ciała i

słonym winie krwi, tak jakbyś

nie wiedział,@ że będziesz

odtąd tylko na przemian raną i

blizną),@ tak wiele razy, że

mógłbyś pozostać@ skulony w

swoich mrocznych wodach, z

dala@ od woni iskier i łun,@

urodzony,@ czy tego chcemy

czy nie, z żelaznym nożem w

zębach,@ w stalowym czepku,@

uśnij, zanim@ dopędzi cię ten

żar,@ to światło, które cztery

lata@ czyhało w pędzie, aż

otworzysz oczy.@

Święto Zmarłych

Podają sobie ręce@ pod

ziemią; leżąc na wznak,

rozpychają@ łokciami zgniłe

deski, rozgarniają dłońmi@

glebę, korzenie traw, odłamki

próchna; milcząc@ spiskują

przeciw nam, zbierają siły;@

zbyt wielu ich już;@

zbyt wielu, skulonych@ w

brzemiennych brzuchach grobów,

które sterczą@ tak kanciasto,

że pęka ich ziemista skóra;@ a

oni rosną wewnątrz i rośnie im w

płucach@ ostatni przechowany

haust powietrza, choć@

przebiliśmy im piersi poprzez

ziemię kołkiem@ krzyża;@

za lekka ziemia im i przegnił

krzyż,@ więc po to ta okrągła

data: byśmy mogli@ choć raz do

roku za jednym zamachem@

przywalić ich wieńcami,

przygwoździć świecami@ i

przydusić nabożnym kolanem, aż

stracą@ nagromadzone siły, aż

rozerwą@ podziemny łańcuch rąk,

opasujący Ziemię.@

Przechowywać~

w chłodnym miejscu

Przechowywać w chłodnym

miejscu,@ w centrum

umiarkowanych stref;@ upał

zbytnio by w nas streścił@

płynnie rozgadaną krew.@

Ognista kula w niebie,@

kulisty ogień pod ziemią@ nasz

strach skulony dzielą@ równo

pomiędzy siebie.@

Wypośrodkować trzeba@

możliwie bezpieczne lokum;@ gdy

lęk bulgocze w trzewiach,@

trudno o chłodny spokój.@

Powietrze drży i krwawi,@

bite przez słońca kułak;@ lecz

drga też ziemska kula,@

rozdzierana przez lawy.@

Między młotami skwaru@

niełatwo dojść do ładu;@ na nic

lodowców okłady@ i chłodne

wachlarze szkwałów.@

Więc z obu stron nagleni@

wpełzamy, rozsądni wreszcie,@

tuż pod powierzchnię Ziemi,@ w

to najchłodniejsze miejsce.@

Rzeźba Ziemi

Te nieruchome eksplozje

granitu, te wyrwane z wąwozów@

i w niewiadomym kierunku

uprowadzone zwały@ gruntu, te

zamrożone w ułamku sekundy

fale@ spienionych wzgórz:@

za czyją sprawą to? kto za tym

stoi?@ kto przyłożył do tego

rękę, kto poszarpał@ i wygniótł

cienką tkankę Ziemi? wiem,@

zmarli od spodu tłuką głowami w

ten mur,@ w kupę granitowego

gruzu, tak, to oni@ pchając

przed sobą góry, próbują

wydostać@ się na zewnątrz, a

przecież pozostają w grobach:@

bo coraz to ktoś nowy pada im na

pierś@ i w miękkiej ziemi, w

twardej skale żłobi@ własną

twarzą swą maskę pośmiertną; ten

chaos,@ to kłębowisko wzgórz,

dolin, przełęczy,@ to rzeźba

Ziemi, nieskończony i@ nie

dokończony portret zbiorowy tych

twarzy@

Szyba

Rzeczy nam kłamią: przecież@

szyby przejrzysta gładź@ umie

najchytrzej na świecie@

maskować się i łgać.@

Z pozoru jest czymś, co

dzieli:@ na ulicę i wnętrze,@

na skwar zakurzonych zmęczeń@ i

rzekę chłodnej pościeli,@

na świat drzew i świat

mebli,@ na otwarty na

przestrzał@ wiatr i na martwy

sześcian@ powietrza wbitego w

cegły,@

na parkiety i bruki,@ na

ogrzewanie i mrozy,@ na chmury

i na sufit:@ ale to tylko

pozór.@

Naprawdę szyba nie jest@

podziałem, ale sama@ z własnego

wnętrza zieje@ wąską, głęboką

jamą.@

Mało kto z nas to dostrzegł:@

dlatego tylko szyba@ jest

cienka jak noża ostrze,@ że z

obu jej stron przywarł@

nierozerwalnym parciem@ dwu

magdeburskich półkul@ świat,

w niesłyszalnym huku@ zgniatający

uparcie@

barwy, czasy, przestrzenie,@

zwierzęta, ptaki, ryby,@ pod

ogromnym ciśnieniem@ aż do

grubości szyby.@

Ten świat skondensowany, gdy

spojrzeć na szkła krawędź,@

zielonością jaskrawą@ lśni jak

toń oceanu:@

i tylko stąd wiadomo,@ że

wewnątrz coś się dzieje,@ że

wewnątrz szyby toną@ zmiażdżone

epopeje,@

bo szklany świat, zgniatany@

do utraty kolorów@ przez świat,

który my znamy -@ zrezygnował z

oporu.@

Zbyt wielkie tu

zagęszczenie,@ by mógł dać

znać, że żyje;@ czasami tylko

drżenie@ szybę znienacka

przeszyje,@

gdy na ulicy wystrzał@

tryśnie fontanną huku@ ponad

domy najwyższe,@ a po

zmartwiałym bruku@

czołgów zadudni horda;@ lecz

wtedy gospodyni@ okleja szybę,

przezorna, paskami

papierowymi.@

Bo tylko ten świat bólu

Bo tylko ten świat bólu, tylko

ta@ kula spłaszczona w lodowym

imadle,@ wychłostana burzami,

łamana kołami@ południków,

trzeszcząca w granicach@

grubymi nićmi szytych, tylko

ta@ cienka skóra skorupy

ziemskiej, popękana@ rzekami,

wydzielająca z siebie pot mórz

słonych@ między ciosami lawy i

ciosami słońca,@

bo tylko ten świat bólu, tylko

to@ ciało w imadle ziemi i

powietrza,@ wychłostane kulami,

łamane wpół ciosem@ pięści,

trzeszczące pod pałką@ w

kostnych szwach czaszki, tylko

ta@ cienka skorupa skóry

ludzkiej, popękana@ krwawo,

tocząca z siebie słone morza

potu@ pomiędzy ciosem narodzin

i śmierci,@

bo tylko ten świat bólu; bo

tylko ten świat@ jest bólem; bo

światem jest tylko ten ból.@

Pajęczyna

Pajęczyna, symetryczna@

śmierć;@

jeszcze@ jest żaglem

rozpiętym od liścia do liścia,@

sitem świtu (więc rymujmy@ póki

czas), strzechą,@ która cedzi

gwiazdy w noc sierpniową (bo@

jutro już), zimowym@ wzrokiem

(nie będzie nas) na szybie;@

nagle:@ rozczapierzona dłoń,

którą dano ci w twarz;@ koło,

na którym cię łamano; tarcza@

strzelnicza z twoją zgarbiona

sylwetką;@ kręgi na wodzie, w

której utonąłeś;@ twój splot

słoneczny, rozjarzony@ bólem;

celownik w samolocie,@

pikującym nad drogą, gdzie,

pośród uchodźców, osłaniasz

głowę rękami; szyba@ z siecią

pęknięć, gdzie były twoje

oczy;@

pajęczyna, koncentryczne

kręgi: tak@ narasta ból;

odśrodkowe promienie:@ taką

gwiazdą martwą się upada;@

symetryczna śmierć;@

harmonijna hańba;@ upodlenie

uporządkowane;@

czujesz tylko muśnięcie na

twarzy.@

U końca wojny

dwudziestodwuletniej

U końca wojny

dwudziestodwuletniej,@ w dzień

zwycięstwa nad sobą, w dzień@

przegranej z sobą, gdy się

wszystko wyjaśniło@ pochodniami

pochodów, kagankiem kagańca,@

gdy zapomniałeś nazwisk i

adresów,@ oświecony lampą z

biurka prosto w oczy, jak@

krótkim tchem psa spuszczonego

ze smyczy, w ten dzień@

ostatecznego zawieszenia broni@

nad głową;@

szedłeś z nimi; uciekałeś z

nimi;@ u końca wojny

dwudziestodwuletniej@ liczyłeś

zaginionych, zmarłych i

zabitych@ w sobie samym, choć

nigdy nie byłeś wśród siebie@

tak jasno żywy pod oświatą

lampy,@ zapominając nazwisk i

adresów@ (a szedłeś z nimi;

uciekałeś z nimi),@ jeszcze z

wilgotnym żarem tchu na twarzy@

zachowanej bez celu i składu;@

w ten dzień@ jakże pragnąłeś

rozgromienia klęski,@ triumfu

nad zwycięstwem, nowej wojny w

sobie;@ mogłeś od nowa utkać

dywanowy nalot@ na ochrypłym od

krzyku gardle, nalot łez@

wybuchających cierpkim

oświeceniem gniewu,@ od nowa

atakować ostygłe okopy@ w

huraganowym ogniu ich krzyżowych

pytań;@ u końca wojny

dwudziestodwuletniej,@ gdy

zapomniałeś nazwisk i adresów,@

grzebałeś zaginionych, zmarłych

i zabitych@ w pojemnym grobie

cienkościennej czaszki:@ bo

szedłeś z nimi; uciekałeś z

nimi.@

Ci, którzy jedzą grzanki,~

będą jeść suchary

Ci, którzy jedzą grzanki, będą

jeść@ suchary; nic się nie

zmieni; ci wszyscy@ poubierani

dzisiaj@ w skarpetki, w szelki,

wyfasują jutro@ pas i onuce; i

pójdą, nakryci@ paradoksalnym

parasolem ognia,@ co prawda

tyralierą,@ ale tym samym

krokiem@ marszowym, którym

wczoraj szli spod feretronów@

pod transparenty;@ niedzielny

spacer zmieni się w codzienny

marsz.@

Ci, którzy liżą klamki, będą

gryźć@ kraty, lecz nic się nie

zmieni, bo wszyscy@ przezornie

stracą dzisiaj@ kły i siekacze,

by przeżuwać jutro@ tylko

jedzenie; siądą, osłonięci@

paradoksalnym parawanem murów,@

wprawdzie w wieżach

strażniczych,@ lecz na tym

samym stołku,@ który stał

jeszcze wczoraj przy stole i

pryczy@ pod ścianą celi;@

niedzielna drzemka zmieni się w

codzienną straż.@

Ci, którzy biją czołem, będą

bić@ w twarz, ale nic się nie

zmieni; ci wszyscy,@ co nie

umieją dzisiaj@ spoglądać w

oczy, będą strzelać jutro@

pomiędzy oczy; pójdą,

zagarnięci@ paradoksalną paradą

pobitych,@ wprawdzie unosząc

ramię,@ ale tym samym ruchem,@

którym umieli wczoraj wznieść

ręce do góry@ lub złożyć

dłonie;@ niedzielna msza

przemieni się w codzienną

kaźń.@

Wyciągnęliśmy~

właściwe wnioski z wydarzeń

Co się dało, naprędce@

wyciągnęliśmy spośród@ palących

się kartotek@ wyrzucanych przez

okna;@ niewiele ucierpiało:@

nasze serca są@ nieco po lewej

stronie,@ wątroby są po

prawej,@ nasza krew jest

tętnicza@ i żylna (po

połowie),@ nasze dłonie wciąż

mają@ po pięć palców (w tym

kciuk,@ wskazujący, środkowy,@

serdeczny, mały), nasz@ mózg ma

dwie półkule@ tak jak nasz

glob, którego@ spłaszczenie w

dalszym ciągu@ jest równomierne

z obu@ stron, nasze rzeki

płyną@ jak zwykle w dół ku

morzu@ a drzewa rosną w górę,@

nasze jabłka spadają@ pionowo a

poziomo@ suną nad ziemią

chmury,@ nasz dzień jest jasny,

noc@ jest ciemna, nasz chleb

jest@ powszedni, nasza woda@

przegotowana, dom@ jest

mieszkalny, gazety@ są

codzienne, a nasze@ pióra, och,

nasze pióra są nawet@ bardziej

niż dotąd wieczne.@

Plakat

Z głową@ lekko wzniesioną, ze

szczerym spojrzeniem utkwionym@

w przyszłość, która znajduje się

(jak powszechnie@ wiadomo)@

zawsze o stopień wyżej na

ruchomych schodach postępu,@ a

jej świetlaność razi tylko

skryte@ za szkłami,@

przekrwione oczy krótkowidzów

(sami sobie winni,@ za dużo

czytają po nocach, noc@ jest po

to, żeby spać);@

z głową lekko wzniesioną,

więc@ widziany od dołu,@

potężny,@ choć streszczony do

popiersia przez dolną krawędź

papieru,@ domyślnymi nogami

kroczy tylko naprzód, wyższy@ o

głowę (lekko wzniesioną w

dodatku)@ ponad przeciętną@

tłumu;@ w perspektywicznym

skrócie dostrzega się głównie@

planowy rozwój podbródka, który

osiąga szerokość@ szynki

wieprzowej (usta@ są po to,

żeby jeść), natomiast czoło,@

proporcjonalnie węższe, ma

rozmiar 23 cali@ i mieści się

swobodnie w znormalizowanym@

hełmie;@

z wyrazem twarzy@ myślącym@

ale optymistycznym:@ głowa jest

po to, żeby myśleć, tu@ trzeba

z głową, panowie, z głową@

lekko wzniesioną.@

Złożyli wieńce~

i wiązanki kwiatów

Złożyli wieńce@ i wiązanki

kwiatów;@ ci z chorobą

wieńcową, z wapnem w żyłach,

tym,@ którzy w wapienne doły

twarzą w dół padali@ ze

związanymi z tyłu bukietami

rąk;@ o, karki pogrubiałe;

kolczasta obroża@ z jedliny

pęknie na was; plecy w

marynarkach,@ nie was chłostać

rózgami róż, nie znacie bólu@

znanego ziemi, z której nawet

kwiaty@ wyrastają usłużnie

związane; złożyli@ broń

wiązanek i wieńców, i brną

ciężkie koła@ ze złoconymi

lawetami wstęg@ przez odarte ze

skóry żywe mięso płyty@ zryte

krętymi ranami napisów,@

rozstrzeliwane zgraną salwą

werbli, zniczem@ nieskończenie

palone u ich stóp;@

i tylko@ dzwony,@ bukiety

zawieszone koronami w dół,@

rozsiewają nad miastem@ dawno

zapomnianą@ woń ołowianych

łez.@

W atmosferze

Ryszardowi Krynickiemu

i jego wierszowi

"Odkrycie Ameryki"

W atmosferze szczebiotu oraz

wzajemnego@ zrozumienia, w

atmosferze ptaszęco@ świeżej

(rosa, wschód słońca, poranne@

gazety), wydestylowanej w

ciągu@ nocy wspólnym

wysiłkiem@ z parnych oddechów

śpiących, z dymu sal@

konferencyjnych, z zaduchu cel

(cele@ uświęcają środki

zaradcze), w atmosferze@

szczerości@ szczekania

(reakcja@ łańcuchowa) lub

merdania językiem oraz

wzajemnego@ zrogowacenia gałek

ocznych rozmówców@ toczą się w

dal rozmowy w sprawie,

dochodzenia@ też w sprawie

(różnica w ustawieniu@ lampy na

biurku) i walki za sprawę@ oraz

koła pociągów towarowych,

które@ wiozą w

wagonach_chłodniach ku

najodleglejszym@ krańcom

kraju@ atmosferę szczelności i

wzajemnego zrośnięcia się z

sobą@ mózgów i ust.@

Protokół

Zdając sobie sprawę@ z

własnej winy, ponad wszelką

wątpliwość (oklaski)@

udowodnionej przez przedmówców,

chciałbym@ oświadczyć na

usprawiedliwienie, mimo (okrzyk:

brawo!)@ iż takie wykroczenie

przeciw wszelkim normom@ nie

może być (oklaski)

usprawiedliwione,@ że urodziłem

się istotnie, ale@ nie z

własnej woli i bez złych

zamiarów;@ ten postępek mi

ciążył przez (śmiech, brawa)

długie@ lata; jak słusznie

podkreślono@ w dyskusji, nie

potrafiłem wyciągnąć@ z

(oklaski) tego odpowiednich

wniosków@ i starałem się

zatrzeć ślady swego czynu,@ ale

po (ironiczne sykanie)

gruntownym@ i szczerym

przemyśleniu swej

dotychczasowej@ postawy, pragnę

stanowczo@ odciąć się od niej i

poprosić o@ (śmiech) danie mi

jeszcze@ jednej szansy

(oklaski@ przechodzące w

owację).@

Wypełnić czytelnym pismem

Urodzony? (tak, nie;

niepotrzebne@ skreślić);

dlaczego "tak"? (uzasadnić);

gdzie,@ kiedy, po co, dla kogo

żyje? z kim się styka@

powierzchnią mózgu, z kim jest

zbieżny@ częstotliwością pulsu?

krewni za granicą@ skóry? (tak,

nie); dlaczego@ "nie"?

(uzasadnić); czy się

kontaktuje@ z prądem krwi

epoki? (tak, nie); czy pisuje

listy do@ samego siebie? (tak,

nie); czy korzysta@ z telefonu

zaufania? (tak,@ nie); czy

żywi@ i czym żywi nieufność?

skąd czerpie@ środki utrzymania

się w ryzach@ nieposłuszeństwa?

czy jest@ posiadaczem majątku@

trwałego lęku? znajomość

obcych@ ciał i języków? ordery,

odznaczenia,@ piętna? stan

cywilnej odwagi? czy zamierza@

mieć dzieci? (tak, nie);

dlaczego@ "nie"?@

Spójrzmy prawdzie w oczy

Spójrzmy prawdzie w oczy: w

nieobecne@ oczy potrąconego

przypadkowo@ przechodnia z

podniesionym kołnierzem; w

stężałe@ oczy wzniesione ku

tablicy z odjazdami@

dalekobieżnych pociągów; w

krótkowzroczne@ oczy wpatrzone

z bliska w gazetowy petit;@ w

oczy pośpiesznie obmywane

rankiem@ z nieposłusznego snu,

pośpiesznie ocierane@ za dnia z

łez nieposłusznych, pośpiesznie@

zakrywane monetami, bo śmierć

także jest@ nieposłuszna, zbyt

śpiesznie gna w ślepy zaułek@

oczodołów; więc dajmy z siebie

wszystko@ na własność tym

spojrzeniom, stańmy na

wysokości@ oczu, jak napis

kredą na murze, odważmy się

spojrzeć@ prawdzie w te szare

oczy, których z nas nie

spuszcza,@ które są wszędzie,

wbite w chodnik pod stopami,@

wlepione w afisz i utkwione w

chmurach;@ a choćby się pod

nami nigdy nie ugięły@ nogi, to

jedno będzie nas umiało rzucić@

na kolana.@

Och, wszystkie słowa pisane

Och, wszystkie słowa pisane

pod szpiegującym przez ramię@

nagim bielmem żarówki, och,

wszystkie słowa pod baczną,@

białą twarzą sufitu, pod dachem,

pod chmurą, pod słońcem:@

na płask wprasowane w kartkę

kafarem białego światła,@ nie

wiecie, oślepione, jak ciemność

gęstnieje nad ranem,@ nie

wiecie, że to o świcie

codziennie noc musi się zacząć@

i, co dzień rozpoczynana, nigdy

nie może się skończyć,@ och,

każde słowo wzywając na

fałszywego świadka.@

Strzał strącił mnie na ziemię

Strzał strącił mnie na

ziemię;@ strzał w ciemnej

przecznicy,@ ciemne przeczenie

za dygotem szyby;@ dopadł mnie,

przeszył, strącił, gdy wysoko

śniłem@ wśród pędu mrowiącego w

jasnej zgodzie mięśni,@ wparty

w strzemiona głośno kłębiącej

się krwi,@ uprzężą ścięgien

ledwie hamowany,@ z uzdą języka

w zębach;@ strącił mnie na

ziemię@ ten strzał ciemną i

trzeźwą sylabą przeczenia;@

moja dłoń zacisnęła na przebitej

krtani@ te same palce, które@

tam w ciemnej przecznicy,@

objęły szyjkę karabinu, i@ te

same, które zagarniały ziemię@

w garść tak kurczową, jakby

chciały Ziemię@ ugnieść w jeden

brukowiec i rzucić go we mnie;@

ten strzał jasną i senną zgodę

mego ciała@ powalił w pędzie ku

żarłocznym łąkom@ i, w każdej

chwili@ przeszywany salwą@

własnej krwi, która z ciemnych

przecznic żył@ buchała

niecierpliwie, rozmnożona w

świetle,@ ujrzałem,@ jak

upadam na asfalt z przestrzeloną

krtanią,@ z uzdą języka

tężejącą w knebel@ wilgotny od

słów, które ołów wpisał w

ciało.@

O wpół do piątej rano

O wpół do piątej rano na ciała

kochanków nagie@ jęk zza ścian

spada nagle otwartą na oścież

raną,@ za wszystkimi oknami

krwawi ten sam śnieg;@

drżą za ścianami piersi

spoconych od jawy ciemnej:@ czy

przez sen słyszą cierniem swą

rozkosz mroczną i pierwszą@

sprzed kilku ledwie godzin, czy

w tym samym śnie@

słyszą kroki krwi nagie pod

brzytwą, czy pęd krwi w piersi@

kobiet, gdy poród pierwszą

włócznią rozszczepia je nagle?@

wokół ich dwojga miłość,

narodziny, śmierć@

toną w tej samej ciemnej krwi;

o wpół do piątej rano@ trzy

jęki są im raną, są brzytwą,

włócznią i cierniem,@ na

których taka sama rdzawa

krzepnie śniedź.@

Gdzie się zbudziłem

Gdzie się zbudziłem? gdzie

jestem? gdzie jest@ strona

prawa, gdzie lewa? gdzie góra a

gdzie@ dół? spokojnie;

spokojnie: to jest moje ciało,@

leżące na wznak, to ręka, w

której zwykle@ trzymam widelec,

a tą drugą chwytam@ nóż lub

wyciągam ją na przywitanie;@

pode mną prześcieradło, materac,

podłoga,@ nade mną kołdra i

sufit; po lewej@ ręce ściana,

przedpokój, drzwi, butelka z

mlekiem@ stojąca już pod

drzwiami, bo po prawej widzę@

okno, a za nim świt; pode mną@

przepaść pięter, piwnica, a w

niej hermetycznie@ zamknięte

słoje z kompotem na zimę;@

nade mną inne piętra, strych z

bielizną@ na sznurach, dach,

telewizyjne@ anteny; dalej, po

lewej, ulica@ wiodąca na

zachodnie przedmieścia, za

nimi@ pola, szosy, granice,

rzeki i przypływy@ oceanu; po

prawej, już w szarych

zaciekach@ świtu, inne ulice,

pola, szosy, rzeki,@ granice,

mroźne stepy, lodowate lasy;

pode mną fundamenty, ziemia,

otchłań ognia,@ nade mną

chmury, wiatr, blednący

księżyc,@ ledwie widoczne

gwiazdy, tak;@ odnaleziony,@

przymyka jeszcze oczy, z głową w

miejscu@ krzyżowania się

wszystkich pionów i poziomów,@

przybity do tych wszystkich

naraz krzyży@ miarowymi

ćwiekami dudniącego serca.@

Kołysanka

Śpij; w ciszy, w cieniu sinym

śpij,@ śpij w ciepłym ciele

nieba o siwej godzinie@ świtu,

szarego świergotu, sitowia@

szumiącego za szybą; śpij, z

kącika ust@ rozchylonych niech

spływa nikła nitka śliny,@

śpij, stół przy oknie nasiąkł

krwią@ pod białym plastrem

kartki, którą wczoraj@ pokryłeś

literami okrągłymi jak@ rana

rannego słońca, wzbierająca

ropą@ pod przetartym obłoków

opatrunkiem; nie,@

śpij, nie budź się, świergocze

świt@ i szary szum sitowia

szepcze cicho:@ śpij, w śnie

się schowaj, umknij przed@

mroźną zawieją ciał jak ty

skulonych,@ którym ze skroni

spływa nikła nitka krwi,@

uciekaj za zamknięte@

okiennice oczu@ (nie ty

będziesz zasuwać ich powieki,@

śpij),@ skryj się za drzwiami@

uchylonych ust@ (nie ty

będziesz im szczęki

podwiązywać,@ śpij),@ schroń

się za ścianę@ rozgrzanej

pościeli@ (nie ty masz ich

nakrywać prześcieradłem),@

śpij; w ciszy, w świetle

ostrym śpij,@ ze stołu krew

spłynęła, lśnią czarne

promienie@ okrągłych liter,

zwrócone do wewnątrz;@ w te

kolczaste obroże musisz wcisnąć

szyję,@ pora już wstać@

Śpiący

Ciężkie oddechy śpiących;

ciężkie chmury snu;@ po

miękkich podniebieniach toczą

się chrapliwie@ ciężkie lawiny

tchu i na poduszkach miękkich@

kołują nieruchomo ciężkie głazy

głów;@ złożyli senne głowy,

swoje ciężkie głowy@ złożyli

wszyscy, którzy za dnia się

strudzili@ składaniem hołdu,

doniesienia, broni,@ fałszywego

świadectwa, ukłonu, podpisu,@

uwierzytelniających listów,

skarg, ojcowskich@ pocałunków na

czole, wyrazów współczucia,@

pieniędzy (grosz do grosza),

meldunków, odwołań,@ przysiąg,

życzeń (wszystkiego

najlepszego), wizyt,@

rezygnacji; złożyli głowy jak

się składa@ kości w ziemi;

śpią; tylko oddychają, bo@ ich

gardła są zbyt snem zarosłe, aby

mogły@ zmieścić krzyk; tylko

leżą, bo ich ciała są@ zbyt słabe

po mozolnym dniu, by mogły

unieść@ śmierć; tylko śpią, bo

głowy są zbyt ciężkie, aby@

ciepłe powietrze marzeń uniosło

je wzwyż@ kulistym wzlotem nad

dachy i place;@ ciężkie oddechy

śpiących; ciężkie chmury snu.@

Śpijcie. Dzień, dzień, o którym

niespokojnie śnicie,@ który wam

bliźni jest jak świeża blizna,@

bliski jak ból kulisty w

oczodołach, znany@ do łez

codziennie pierwszego

spojrzenia -@ ten dzień wstanie

niedługo, wstanie bosą stopą@

jutrzni. A wstanie ciężko: spod

dymiących płyt@ chodnika; spod

łomotu kubłów ze śmieciami;@

spod ociężale

czterdziestodwuletnich@ piersi

kobiety, która, jeszcze śpiąc,@

ściąga przez głowę koszulę; spod

powiek@ mężczyzny, który na

oślep wyciąga@ rękę po

rozjątrzony budzik. Ciężki sen@

jak szala wagi uleci w

powietrze,@ bo dzień jest

cięższy; bo dzień jest

podstępny,@ bez uprzedzenia

skacze wam do gardła@ co dzień o

innej porze, co dzień o minutę@

wcześniej czy później ciężka

głowa słońca@ unosi się nad

dachy. Śpijcie. Jeszcze chwila,@

wzniesiecie senne głowy, swoje

ciężkie głowy@ wzniesiecie

wszyscy, którzy za dnia się

trudzicie@ wznoszeniem błagań,

wiwatów, sztandarów,@ modłów,

toastów za zdrowie, chóralnych@

okrzyków, rąk do nieba,

dziękczynień; wnoszeniem@

zażaleń, należności, wniosków,

spraw do sądu,@ interpelacji,

wkładów na książeczkę@

oszczędnościową, aktów

oskarżenia,@ sprzeciwów, opłat,

poprawek; znoszeniem@

przeciwności, przepisów, nowin,

upokorzeń, krzywd. Śpijcie.

Śpijcie. Zanim ołów słońca@

zaleje was, niech na poduszkach

miękkich@ kołują nieruchomo

ciężkie głazy głów,@ po miękkich

podniebieniach niech suną

chrapliwie@ ciężkie lawiny tchu

i niech nad ziemią płyną@

ciężkie oddechy śpiących,

ciężkie chmury snu.@

Z tomu~

"Ja wiem, że to niesłuszne"~

(1977)

W zasadzie niemożliwe

Na tych ulicach, które

kilkanaście razy@ do roku

przybierają odświętną szatę (a

kolor jej@ jest czerwony, bo na

niej), na tle tych wielkich

portretów@ malowanych techniką

wcierkową (a kolor@ ich jest

brunatny, bo), obok tych@

kolosalnych liter ze styropianu,

niesionych@ w każdym pochodzie

(a kolor ich jest z niewiadomych

przyczyn@ śnieżnobiały),@

w zasadzie nie ma prawa

pojawić się ktoś taki,@ o mózgu

tak wyzywająco szarym;@

nie potrzebują go ci ludzie,

którzy w zimowy przedświt@ jadą

tramwajem do pracy; ich ręce@

zbyt są zajęte przytrzymywaniem

teczek@ z drugim śniadaniem,

aby mogły sięgnąć@ po książkę,

zresztą jest zbyt ciemno; nie@

potrzebuje go ta starsza

kobieta, ciążąca@ samej sobie

jak siatka z zakupami: na jej@

nogach żylaki biegną linią i tak

prostszą@ niż najprostsze

linijki wiersza; nie potrzebuje

go młody@ człowiek w płaszczu ze

sztucznej skóry, odkładający@

wątpliwości na później a

nadzieję na@ książeczkę

oszczędnościową, nie na

jakąkolwiek@ z książek;@

w zasadzie niemożliwe więc, by

się pojawił,@

a jednak jest;@ i niepojęty

upór@ każe mu wciąż na nowo

wznosić ze słów mury,@ które

aby obalić, dość jest machnąć

ręką@

Co jest grane

Wszyscy wiemy, co; puszczamy

do siebie oko, nie puszczając

farby;@ wiadomo, co jest grane:

muzyka ludowa@ w radio,

wojskowe marsze na ulicach@ w

każde święto, na estradach

piosenki młodzieżowe o@ radości

życia, na stadionie grany@ jest

hymn państwowy, na wieży

Mariackiej@ hejnał, w czasie

pochodu Międzynarodówka,@ o

świcie grana jest pobudka na

fanfarach@ fabrycznych syren, a

wieczorem@ kołysanka

telewizyjnego filmu z wyższych

sfer;@ i wszystko, co tu jest

grane, wszystko, co tu się

rozgrywa,@ kończy się pięknym i

optymistycznym akordem,@ np.

przyszłość narodu w postaci

małej dziewczynki@ odgrywa

pantomimę wręczania wzruszonych

kwiatów.@ Wszyscy wiemy, co tu

jest grane, wszyscy wiemy, co

się za tym kryje,@ kto się

kryje za złotym pancerzem tuby w

wojskowej@ orkiestrze, kto się

kryje za tarczą ludowej

basetli,@ za naelektryzowanym

drutem gitarowych strun;

wszyscy@ wiemy, że to my sami

się kryjemy, że to nami,@

żetonami, gra się w tę grę, a

mówiąc ściślej@ my sami gramy

sobą przed samymi sobą -@

ale w rytmicznym terrorze

hołubców, paradnego marszu,@

estradowych podrygów, chóralnego

śpiewu,@ w tym tumulcie

wszystkiego, co jest grane przez

nas, ogłuszeni i ogłupieni

doszczętnie, tracimy@ głos i

głowę, zapominając wciąż na

nowo, kto@ tu gra, po co, i co

jest właściwie@ grane.@

Ugryź się w język

Nie pluj od razu wszystkim, co

ci myśl@ na język przyniesie;

zanim otworzysz usta,@

przełknij tę gorzką ślinę, zanim

co powiesz, trzy razy@ się

zastanów nad losem a) posady,

b)@ posad świata, c)

wszystkich@ posadzonych; bity w

twarz pięścią@ pieśni masowej,

ugryź się czym prędzej w

język,@ tak, mocno, jeszcze

mocniej, nie rozwieraj szczęk,@

zaciśnij zęby, nie bój się,

najwyżej@ język ci spuchnie tak

korzystnie, że@ nie będziesz

mógł już wybełkotać ani słowa@

i bez żadnych problemów uzyskasz

czasowe@ zwolnienie z prawdy; a

jeśli poczujesz@ na

podniebieniu słony smak, nie

przejmuj się:@ ten czerwony

atrament gniewu i tak nie

przejdzie ci przez usta@

To się nie mieści w głowie

Nawet najmniejszy pocisk

przechodzi na wylot@ wszelkie

jej wyobrażenie, nawet

najkrótszy@ drut kolczasty

potrafi więcej pojmać@ niż ona

jest w stanie pojąć, to@ się

nie mieści w głowie, ten grób,

to się@ nie mieści w grobie,

ten glob, to się nie mieści@ w

globie, ten głód@ wolności,@

która nam co dzień przychodzi do

głowy,@ ale się w niej nie

mieści, którą co dzień@

zadajemy sobie samym@ do

odrobienia jak wypracowanie,

ale@ na nasze szczęście@ to się nie

mieści w słowie@

Fotografia pisarza

Choć książka, trzepiąc

skrzydełkami@ obwoluty, zrywa

się do panicznego lotu@ z

przerażonym gdakaniem, gubiąc

pierze słów,@ on@ zachowuje

spokój@ (chciałoby się

powiedzieć: nieporuszony, bądź

co bądź zdjęcie@ wykonano przy

użyciu statywu);@

prawa ręka na pierwszym

planie, palce: środkowy,@

serdeczny i mały, zwinięte,

tworzą coś w rodzaju@

półpięści, która nie ma zamiaru

uderzyć@ w żaden stół,@ a tym

bardziej w żadne biurko,@ kciuk

podpiera szczękę dolną,

przyciska ją do górnej,

zamykając@ szczelnie ten wentyl

bezpieczeństwa,@ usta,@ by nie

puściły pary w postaci

szkodliwych półsłówków, palec@

wskazujący podpiera skroń,

dotyka@ opuszką zmęczonego

miejsca@ pod czaszką, w tej

akurat półkuli mózgowej,@ która

jest bliższa oczom czytelnika,

więc skwapliwie@ myśli;@

zwrócony półprofilem,@ bierze

na siebie całą

półodpowiedzialność,@ śmiało i

szczerze nie patrząc nikomu w

oczy;@

w tle biblioteka z dziełami

klasyków@ i słownikiem

poprawnej polszczyzny.@

To nie jest~

rozmowa na telefon

Więc przypuśćmy, że tak, ale

to nie jest rozmowa@ na

telefon, wiesz, nasze uszy@

mają czujnych słuchaczy, zatem

przełóżmy to na@ język obcy im i

nam, i nie mów "tak",@ póki nie

przełożysz;@

więc powiedzmy, że tak, ale to

nie jest@ wymowa na czasie,

wiesz, nasze@ ściany mają czułe

uszy, zatem odłóżmy to@ na

potem, na zapas, i nie mów@

"tak", póki nie przeczekasz;@

więc zgódźmy się, że tak, ale

to nie jest umowa na zawsze,

wiesz,@ nasze dusze mają

cienkie ściany, zatem załóżmy@

to na razie, na chwilę, i nie@

mów "tak", póki nie

przekreślisz;@

więc niech będzie, że nie, ale

to@ nie jest odmowa na serio,@

wiesz, nasi słuchacze mają

wrażliwe dusze, zatem@ złóżmy

na niby ten protest, i@ nie mów

"nie", póki nie przeprosisz@

Te słowa

Te słowa z mównic i te w

rozmównicach,@ te grubą nicią

głosu zaszywane@ w granatowy

worek garnituru, i@ tamte,

rozbierane do naga z drelichu@

przed osobistą zniewagą

rewizji;@ te, znane ze zbyt

częstego słyszenia, i tamte,@ z

trudem przypominane na zawsze

zbyt rzadkich@ widzeniach; te

słowa, które łatwo@ dają się

cedzić przez sitko mikrofonu,@

i tamte, które muszą przebić się

przez kratę@ z trudem o wiele

większym; te,@ wygłaszane z

nieustraszonym bezwstydem, i

tamte,@ wyciszane ze wstydliwej

obawy przed uchem@ strażnika;

te, mówione prosto@ w suche oko

kamery, i tamte, które mówiąc,@

spuszcza się wzrok, bo trudno

znieść kobiece łzy;@ te słowa,

które przerywane są na salach

obrad@ przez burzliwe, długo

nie milknące owacje,@ i tamte,

w salach widzeń przerywane@

interwencją czujnego zegara; te

słowa,@ te słowa mów zbyt

długich i zbyt krótkich rozmów@

są - wiem, że to niepojęte -

słowami@ jednego i tego samego

języka@

Daję ci słowo, że nie ma mowy

Daję ci słowo, że nie ma

mowy@ takiej i takich słów,

które by można@ dać komuś tak,

jak rękę na zgodę się daje,@

dam sobie uciąć tę rękę, że nie

ma@ mowy o takich słowach, że

dać słowo znaczy@ dać gardło za

coś, co i tak nie przejdzie@

przez nie, co jest już z góry

daniem za wygraną;@ kto daje

słowo, nie daje nikomu@

posłuchu ani spokoju, niczemu@

nie daje wiary i z niczym nie

daje@ sobie rady i wszystkim

daje do myślenia, więc@ daję ci

słowo, że nie ma mowy,@ że nie

ma rady, że nie ma sensu,@ że

nie ma tu do kogo ust otworzyć i

że@ jednak dano nam tylko słowo

do wyboru@

Przejściowe ograniczenia

Co się stało z naszymi

meblami; z naszych@ mebli

wyheblowano@

mównice; co się stało z@

naszym mięsem; nasze mięso@

przehandlowano na megafony;

co@ się stało z naszymi@

mieszkaniami; nasze

mieszkania@ rozchodowano na

medale; co się@

stało z naszymi mózgami;@ z

naszymi mózgami@

przeholowano, z naszych

mózgów@ wyhodowano milczenie,

nasze@

mózgi wychowano@ milczeniem,

nasze mózgi@

pochowano w milczeniu, są@

mądre bo małomówne@

małomówne bo martwe@

Zbiorowy entuzjazm

Porwani zbiorowym

entuzjazmem@ historycznego

momentu, polegającego

przeważnie@ na wykryciu i

przykładnym ukaraniu kogoś,@

kto nie daje się porwać@

zbiorowym entuzjazmem,@

ludzie@ niewątpliwie@

przerastają samych siebie:@

okazuje się np. nagle, że jest

bardzo wielu@ (znacznie więcej,

niż nam się dotąd wydawało)@

ludzi, którzy, porwani

zbiorowym@ entuzjazmem,

potrafią napisać@ list do

redakcji,@ co więcej, potrafią

go napisać w sposób@

poprawny,@ z użyciem właściwych

na tę okazję wyrażeń,@ i robią

to tak sprawnie, że wszystkie

listy pisane@ na tę okazję@ są

do siebie bardzo podobne;@

doprawdy, wielka jest siła

zbiorowego entuzjazmu,@ jeśli

zważyć, że w normalnych,@

niehistorycznych momentach@

większość tych ludzi nigdy nie

bierze pióra do ręki,@

niektórzy są wręcz

niepiśmienni,@ a są i tacy,@

którzy nie istnieją@

Określona epoka

Żyjemy w określonej epoce

(odchrząknięcie) i z tego@

trzeba sobie, nieprawda, zdać z

całą jasnością.@ Sprawę. Żyjemy

w (bulgot@ z karafki)

określonej, nieprawda,@ epoce,

w epoce@ ciągłych wysiłków na

rzecz, w@ epoce narastających i

zaostrzających się i@ tak

dalej (siorbnięcie), nieprawda.

Konfliktów.@ Żyjemy w

określonej e (brzęk

odstawianej@ szklanki) poce i

ja bym tu podkreślił,@

nieprawda, że na tej podstawie

zostaną@ nakreślone

perspektywy, wykreślane będą@

zdania, które nie podkreślają

dostatecznie, oraz@

przekreślone zostaną, nieprawda,

rachuby@ (odkaszlnięcie) tych,

którzy. Kto ma pytania? Nie

widzę.@ Skoro nie widzę, widzę,

że będę wyrazicielem,@

wyrażając na zakończenie

przeświadczenie, że@ żyjemy w

określonej epoce, taka@ jest

prawda, nieprawda,@ i innej

prawdy nie ma.@

Humanistyczne warunki

Humanistyczne warunki życia,

jakie mi@ zapewniono: prawo do

ludzkich uczuć,@ do

niepewności, strachu, do (jakież

to ludzkie)@ nienawiści (rzecz

jasna, względem wrogów,

których@ starannie mi się

dobiera, abym nie musiał się

trudzić);@ prawo do ludzkiej

(nie ma powodu do wstydu)@

fizjologii: do pocenia się (przy

robocie), do popłakiwania@ (w

poduszkę), do krwawienia nawet

(na@ stacji krwiodawstwa); mam

nie tylko prawo,@ ale i

obowiązek przejawiania

wszelkich@ ludzkich słabości:

nikt mnie na przykład nie

zmusza,@ abym był bohaterem,

tj. mówił prawdę,@ nie donosił,

wstrzymywał się przed jakże

ludzką@ potrzebą dokopania

leżącemu; nic,@ co ludzkie, nie

jest mi obce, a także@ nic, co

obce, nie jest mi ludzkie, żyjemy@ tu w

swoim kółku, obcych nam nie

trzeba,@ dobrzy znajomi, sami

swoi,@ ludzie.@

Mównica

Zbyt wysoka na klęcznik, zbyt

niska@ na budkę wartowniczą,@

chociaż zbijana zwykle z

podobnie prostolinijnych@ i

równie gładko heblowanych@

desek zdań,@

zatrzymała się w pół drogi

pomiędzy pokorą@ modlitwy a

wyniosłym wtajemniczeniem@

wartowniczego hasła@ i zmusza

do przyjęcia postawy

pośredniej@ między klęczkami@

a staniem na baczność;@

to znaczy, ciężar ciała

spoczywa na dłoniach lub

łokciach,@ nogi zaś, uwolnione

od zwykłych obowiązków, mogą@

swobodnie podrygiwać w

służalczej ekstazie,@ uginać się

pod ciężarem kłamstwa, lub@

trząść się ze strachu:@

właśnie po to wynaleziono

mównicę, ażeby@ zasłonić to

wszystko@ dyskretnie@ przed

naszymi oczami.@

Napiszcie do nas,~

co o tym sądzicie

Ponieważ zależy nam na

szczerej i spontanicznej@

wymianie zdań z naszymi

czytelnikami,@ pragniemy poddać

publicznej dyskusji@

następującą kwestię, która

stanowi drażliwą@ bolączkę

codziennego życia i domaga@ się

zdecydowanej odpowiedzi:@ czy

Ziemia kręci się wokoło

Słońca,@ czy Słońce wokół

Ziemi, a jeśli tak@ lub nie, to

dlaczego?@ Najbardziej

spontaniczne i szczere opinie@

zostaną nagrodzone bonami

towarowymi;@ anonimów nie

drukujemy.@

Napiszcie do nas, co o tym

sądzicie.@

Gdzie drwa rąbią (I)

Gdzie znów drwa rąbią; skąd

znowu te drwa@ się wzięły;

jakim cudem coś z nich jeszcze

trwa,@

skoro - zdawałoby się - nie

został ni wiórek@ z tylu

rodzinnych stołów i służbowych

biurek@

pod toporami, które jak

obuchem leczą@ wszelkie

zwątpienie tezą, że tam wióry

lecą,@

gdzie drwa się rąbie: a w

rąbania sens@ nikt nie wątpi,

bo wlewa otuchę do serc@

widok muskularnego i zdrowego

drwala,@ który wie, co ma robić,

i przez to utrwala@

w nas pewność, że ktoś

przecież i o nas pomyśli,@ że

pomaca nam mięśnie, doceni, że

myśmy@

też zdrowi, zdolni, zdatni do

rąbania drew;@ lecz topór

spada: w wióry wsiąka nasza

krew@

Przeglądając czasopismo~

"Home i Garden"

Więc tak wygląda na tamtym

świecie; ale@ okażmy czujność,

nie dajmy się zwieść, te ich@

meble też pokrywają się kurzem,

te soczyste@ befsztyki bywają

przypalone, te trawniki trzeba@

bez przerwy strzyc, kurz,

spalenizna, warkot@ motoru na

tamtym świecie także@ czasem

kogoś uwiera, czasem ktoś

umiera@ z tych ludzi, ich

opalone i wymasowane@ twarze

też czasem bledną lub pokrywają

się potem;@

poza tym i my mamy swoje

osiągnięcia,@

nasze wyroby w niczym nie

ustępują, nasze@ pozytywne

zjawiska coraz częściej@

występują, nasze roboty

postępują, nasza@ młodzież

wstępuje w szeregi, nasze

widoczne efekty@ następują po

podjęciu określonych działań,@

a jednak na tym świecie zawsze

coś uwiera,@ choćby wszystko

szło gładko, zawsze ktoś

umiera,@ chociażby nawet żył,

to tylko na tamtym@ świecie

nikomu nic do umierania,@ tylko

tam wszystko nie do uwierania@

i nie do uwierzenia@

Nazajutrz

Nazajutrz po kolejnym@

zbiorowym samobójstwie zawsze

tak samo@ idzie się rano po

gazety,@ zawsze tak samo bieli

się świeżo@ spadły śnieg albo

wschodzi@ czyściutkie słońce

letniego poranka, zawsze@ tak

samo dzwonią butelki z mlekiem

i@ pachną rogaliki, zawsze

tak@ samo mała dziewczynka z

tornistrem@ biegnie do szkoły i

potyka się i pada@ i tłucze

kolano i jest dużo płaczu i w

tym płaczu@ jest zawsze@ tak

wiele życia@

11 II 76

Autentyk

Danucie i Adamowi Zagajewskim

Za jakieś czterdzieści lat,

kiedy już wszyscy@

powymieramy,@ okaże się (ku

ogólnemu zaskoczeniu), że@ czas

życia tego pokolenia nie był@

erą rozkwitu dzienników

intymnych:@ choć z pozoru

sprzyjała temu zjawisku masowa@

samotność, dzienniki@ jakoś się

nie rodziły, te intymne@

embriony poczęte z zapłodnienia

mózgu przez rzeczywistość@ (a

może odwrotnie)@ uśmiercane

były przed swym narodzeniem, w

ciasnych@ łonach naszych

spółdzielczych mieszkań,@ w

których co noc podrywał nas ze

snu@ trzask drzwi od windy lub

kroki na schodach;@ na nic były

zapewnienia żon, że to tylko

sąsiedzi wracają z dansingu.@

Tak, bojaźliwe było nasze

pokolenie@ i może nawet@

lepiej, że nie zostaną po nim te

dzienniki,@ które i tak byłyby

nieczytelne@ z powodu braku

imion i poglądów własnych,@

ograniczone do zapisu stanu@

pogody@ i aktualnego, na

wszelki wypadek niezmiennie@

dobrego samopoczucia.@

Trzej królowie

Lechowi Dymarskiemu

Przyjdą pewnie po Nowym

Roku.@ Jak zwykle, wcześnie

rano.@ Kleszczami dzwonka

wyciągnięty za głowę z

pościeli,@ oszołomiony jak

noworodek,@ otworzysz drzwi.

Błyśnie@ gwiazda legitymacji.@

Trzech. W jednym z nich

rozpoznasz@ z bezmyślnym

zdumieniem (jaki ten świat@

jest mały) swego kolegę z ławy

szkolnej.@ Od tamtych czasów

prawie wcale się nie zmienił,@

zapuścił tylko wąsy,@ no, może

przytył trochę.@ Wejdą. Błyśnie

złoto ich zegarków (jaki@ ten

świt jest szary), dym z ich

papierosów@ zasnuje pokój

kadzidlaną wonią.@ Brak mirry

do kompletu - pomyślisz

półprzytomnie,@ wsuwając piętą

pod tapczan książkę, której nie

powinni znaleźć -@ co to

właściwie takiego ta mirra,@

trzeba by kiedyś nareszcie@

sprawdzić. Pan@ pójdzie z

nami.@ Pójdziesz@ z nimi. Jaki

ten śnieg jest biały.@ Jaki ten

fiat jest czarny.@ Jaki ten

świat był ogromny.@

grudzień 76

Co będzie świadectwem

Krystynie i Ryszardowi

Krynickim

Nie nasze podręczniki

historii, których nikt@ nie

otworzy, bo i po co, nie@

gazety, które nigdy nie były

otwarte@ na rzeczywistość

(jeśli nie liczyć niektórych@

nekrologów i prognoz pogody),

nie listy,@ które tak często

bywały otwierane, że@ niczego w

nich nie mogliśmy pisać

otwarcie,@ i nawet nie

literatura, też zamknięta@ w

sobie, w szufladach urzędników

albo@ w tekturowych trumienkach

okrojonych wydań;@

jeśli co pozostanie, to

otwarte oczy@ tego dziecka, co

dzisiaj nie może zrozumieć@

naszego świata zamkniętego - i@

otwiera usta, aby zadać nam

pytanie;@ i jeśli nie

przestanie powtarzać swych

pytań,@ da kiedyś naszej

prawdzie otwarte świadectwo@

Chciałbym się raz dowiedzieć,~

co właściwie

Chciałbym się raz dowiedzieć,

co właściwie o tym@ myślę,@ o

tym sobie (czas wreszcie

pomyśleć o sobie,@ zakrzątnąć

się w przedsionkach serca,@

wyjaśnić tlenem, na czym

właściwie polega@ czerń krwi w

żyłach, ustalić, jaki wniosek

płynie@ z gruczołów, co kryje

się pod okrągłym@ pozorem

czaszki, dokąd w gruncie życia

zmierza@ całe to wiotczejące,

spocone, dyszące ciało);@

chciałbym wiedzieć, co w całej

tej sprawie należy do mnie@ ze

świata (czas już byłby wyznaczyć

granice,@ zdać sobie sprawę, z

czym się wiążą@ te nici nerwów,

jakie noże żłobią@ słowa w

korze mózgowej, co wpływa z

oddechem@ na zachowanie się

płuc, co przyjmuje@ naskórek do

swej chłonnej wiadomości, i@ co

się nie mieści w głowie ani w

głodnych oknach źrenic);@

chciałbym być całkiem pewny,

co właściwie sądzić w procesie@

umierania (czas byłby już się

przyzwyczaić@ do pytań tego

trybunału,@ czas byłby wreszcie

ustalić, kto tu jest@ oskarżony o

zbrodnię tego codziennego@

stanu, kto sądzi i kto kogo

więzi:@ czy za tym murem skóry

jest świat czy ja sam,@ czy ja

krzyczę przez kratę rzęs w

świat, czy świat krzyczy w głąb

mnie)@

Łono przyrody

Nie chce mnie płodne@

przyrody łono:@ nie chcą mnie

wchłonąć@ jej wody chłodne,@

jej wonne zioła;@ choćbym się

kulił@ jak płód - nie zdołam@

nigdy się wtulić@

w łono natury.@ Ono nie

kłamie.@ Wie, że nie dla mnie@

sosny i chmury,@

azyle wiatru,@ rosy i

trawy,@ trafny i trwały@ sens

tego świata.@

Nie, cóż za lapsus:@ w ten

sens gościnny@ wnosić swój

absurd?@ Zostaw to innym.@

Dla nich - sobotnie@ sielskie

wycieczki;@ dla mnie -

sromotne@ w siebie ucieczki,@

odwroty, klęski.@ Łono mnie

roni:@ zamiast osłonić,@

ściska drzew pięści,@

bodzie jak włócznią@ każdym

promieniem.@ Zwraca mnie w

sztuczność, w ludzką

niesłuszność@ tym

poronieniem.@

Całe życie przed tobą

Całe życie przed tobą, spójrz;

cały świat czeka@ na ciebie tą

poczekalnią, twarzą tego

człowieka,@ który zasnął nad

stołem z rozlaną kałużą piwa,@

nieogolony i zmięty; przed

tobą całe i obce@ życie, na

stos śpiącego ciała zwalone w

poprzek@ twego spojrzenia - i

jest; i żyje; i żyjąc - wzywa@

ciebie. Czy to jest właśnie

to, czegoś się spodziewał?@ Czy

rodząc się, mogłeś wiedzieć, żeś

tylko w jedno się przedarł@

życie - że cała reszta czeka

cię, obca i żywa?@

Ja wiem, że to niesłuszne

Tak, ja wiem, ale@ kiedy

ocknąłem się przed włączonym

telewizorem, kiedy@ mignęła na

ekranie ta twarz (ja wiem)

ogłuszona@ dziecięcym

zdumieniem bólu, kiedy@ przez

parę sekund (ja wiem, że) w

moich oczach@ to przetrącone

wybuchem ciało czołgało się jak

najdalej od linii@ okopów,

kiedy (ja wiem, że to) jeszcze@

w chwilę potem w moich oczach

płynęły@ jego łzy po umazanej

błotem czy krwią twarzy -@

ja wiem, że to niesłuszne,

że@ niesłuszny był kształt

hełmu, niewłaściwy@ model

karabinu, nie ten okop,

nieprawidłowy@ kierunek

pełzania, nie na miejscu@ te

łzy, a nade wszystko, nade@

wszystko niesłuszne było

wszystko, co widziałem,@ co

wiedziałem, ogłuszony@

dziecięcym zdumieniem nie

mojego, nie@ naszego bólu,@

ale mimo to (ja wiem, że to

niesłuszne)@ widziałem, mimo to

wiedziałem (ja wiem,@ że), mimo

to@ byłem nim przez chwilę

(ja@ wiem) i bardzo chciałem,@

przysięgam, tylko przez chwilę,

żeby@ nie trafił mnie nowy

odłamek, żeby udało mi się@

dotrzeć do swoich i żebym wrócił

cały@ do domu, ja wiem, że to

było,@ ja wiem, przysięgam,@

ja wiem.@

To mnie nie dotyczy

To mnie nie dotyczy, ten

dotkliwy@ chłód lufy

przytkniętej do czyjejś

potylicy@ nie mnie dotyczy, nie

do mnie należy@ ani ta głowa,

ani ta dłoń z pistoletem, ani@

ocena kto ma rację i po czyjej

stronie leży@ łopata, którą

wykopano dół, nie zawracajcie@

mi tej ogolonej głowy, myślenie

o tym nie jest mi na rękę,@ ani

na tę w rękawie mundurowym,

ani@ na tę związaną drutem,

mnie to nie dotyczy@ (a jednak

czuję, że choć takie to

nieważne,@ to przecież@

znieważa mnie);@

powtarzam sobie: to mnie nie

dotyczy, nie dotyka@ mnie

wskazujący palec pałki, nie moja

w tym głowa@ osłaniana rękami,

nie mam nic wspólnego@ z tym

zbitym człowiekiem poza

niezbitym faktem,@ że też

jestem człowiekiem, a to znaczy

w końcu@ tak niewiele, poza tym

bez powodu przecież@ nie biją,

jestem wprawdzie wolny od

uprzedzeń,@ ale nawet, gdy

kogoś biją bez uprzedzenia,

wiem,@ że sam sobie był winien,

mnie to nie dotyczy@ (a jednak

czuję, że choć jest to tak

niewiele,@ to przecież@

zniewala mnie);@

raz jeszcze: to mnie nie

dotyczy, nie czuję się

dotknięty,@ gdy muszę szeptać

swoją spowiedź poprzez kratki@

rubryk ankiety, z ulgą wpisuję

dużymi@ literami Nie Dotyczy,

gdy mnie pytają o@ przeszłe,

obecne i przyszłe poglądy,@ sam

siebie rozgrzeszając, daję sobie

słowo,@ że w nic się nie dam

wplątać, że nie powiem słowa@

więcej niż to konieczne, bo

ostatnie słowo@ i tak mają

silniejsi, mnie to nie dotyczy@

(a jednak: chociaż to mi na nic

nie zezwala,@ to przecież@ nie

zwalnia mnie)@

Na śmierć przyjaciela

Na twą śmierć - bo choć nigdy

tak bardzo jak teraz@ nie żyłeś

(jeśli życiem@ nazwiemy

regularny puls żywej gotówki@

wzbierający co miesiąc w

kieszeni na sercu@ i równie

regularny przyrost żywej

wagi),@ więc choć nigdy nie

żyłeś tak bardzo jak teraz,@ to

jednak twoje życie już od

dawna@ przestało żyć@ o

własnych siłach: teraz jest to

życie,@ na które się zarabia,

życie towarzyskie,@ w którym

się bierze udział, życie z tą

czy inną@ kobietą, życie

osobiste i@ zawodowe, w którym

wszelkiej pomyślności życzą@

podwładni, z ludźmi trzeba umieć

żyć, nie samym@ chlebem i tak

dalej, tak to jest w tym

życiu;@

na twą śmierć - bo choć nigdy

tak bardzo jak teraz@ nie

czułeś się jak nowo narodzony

(jeśli@ nazwać narodzinami to

proste odkrycie,@ że nie jest

niczym wyrodnym wrodzona@ nam

wszystkim rezygnacja, zrodzone z

warunków@ posłuszeństwo lub

przyrodzone ludzkie prawo do@

przejścia przez życie na

kolanach), zatem@ chociaż nigdy

tak bardzo jak teraz nie

czułeś,@ że po trzydziestce

narodziłeś się na nowo,@ to

jednak twoje narodziny nie są@

przyjściem na świat@ i

otwarciem nań oczu:@ są

odejściem w mrok, mimo że tak

bardzo jesteś@ rodzonym bratem,

nieodrodnym synem@ każdego z

nas;@

na twą śmierć więc, raz

jeszcze powtórzę, na śmierć@

zapomniałem, że można uścisnąć

ci rękę@ i nie czuć jej

trupiego zimna, na twą śmierć@

spycham dziś winę za to, że już

nigdy@ cię nie zobaczę, choć

codziennie chodzisz@ tymi

samymi co ja ulicami,@ na twą

śmierć zapomniałem powołać się

przed@ trybunałem tej kartki,

tego trenu, który@ i mnie

skazuje@ na twoją śmierć@

Ci mężczyźni, tak potężni

Ci mężczyźni, tak potężni,

pokazywani zawsze@ nieco od

dołu przez przykucniętych

kamerzystów, unoszący@ ciężką

stopę, aby mnie rozgnieść, nie,

aby się wspiąć@ po schodkach

samolotu, podnoszący rękę@ na

mnie, nie, na powitanie tłumów@

posłusznie machający

chorągiewkami, ci podpisujący@

mój wyrok śmierci, nie, tylko

umowę@ handlową osuszaną

natychmiast usłużnym@

bibularzem,@

ci tak odważni, z tak

podniesionym czołem@ stojący w

otwartym samochodzie, tak@

mężnie wizytujący front robót

żniwnych, jakby@ stawiając stopę

w bruździe wstępowali w okop,@

ci z twardą ręką, zdatną do

walenia w pulpit@ mównicy i

klepania po ramieniu@ zgiętych

w ukłonie ludzi, przyszpilonych

przed chwilą@ orderem do

czarnego garnituru,@

zawsze@ tak się ich bałeś,@

taki byłeś mały@ wobec nich,

zawsze stojących powyżej@ ciebie,

na schodach, mównicach,

trybunach,@ a przecież

wystarczy choć na jedną chwilę@

przestać się bać, powiedzmy:@

zacząć się bać trochę mniej,@

by się przekonać, że to właśnie

oni,@ że to oni najbardziej się

boją@

A tak niewiele brakowało

Adamowi Michnikowi

A tak niewiele brakowało:

mogłem@ po prostu wraz z innymi

podnieść rękę,@ po prostu wraz

z innymi ją opuścić -@ aby w

tej samej chwili wrosła

ciężkim@ łokciem w zielone

sukno prezydialnych stołów,@ w

skórę wyściełającą przepastne

siedzenia@ czarnych limuzyn, w

polakierowane@ pulpity mównic,

w bankietową biel@ obrusów;@

mogłem podnieść rękę. Ale

nie.@ Nadmiar przekory? brak

pokory? szczerze@ mówiąc,

jedynie moment zagapienia:@

paniczny strach na myśl, że może

wcale@ nie będę mógł opuścić

ręki, że@ dłoń podniesioną

przebije rzeźnicki@ hak nieba,

które ze smutną ironią@ lubimy

sobie wyobrażać jako@ pusty

sklep mięsny, gdzie tylko

czasami@ zjawia się towar w

postaci@ naszych zarżniętych

dusz.@

Tłum, który tłumi~

i tłumaczy

Tłum, który tłumi i

tłumaczy;@ który tupotem i tępą

głuchotą,@ stłoczony w

autobusach i tunelach, tłumi@

słabiutkie tętno sensu,

stukające w czaszce,@ ale który

tłumaczy ten ulotny puls@ na

nieodwołalną mowę@ swej tłumnej

samotności;@ tłum, który, choć

nie daje mi się wytłumaczyć@ i

tłumi każde słowo, kładąc mi na

ustach@ dłoń wspólnego

milczenia,@ jednak w moje

tętnice tłoczy wspólną krew,@

czarną,@ na oczyszczenie

czekającą, wciąż@ tłukącą

głuchym mrokiem w mur komory

serca;@ ten tłum, który

tratując i dusząc, zarazem@

ogarnia swym uściskiem, tchem

napełnia płuca@ i

niewytłumaczalny, jest

wytłumaczony@

Stan skupienia

Choć pisane w stanie braku

skupienia;@

choć powstają na kolanie; choć

rzucone na kolana, rzadko kiedy

powstają;@

choć lotny i ciekły pośpiech

przenika przez zamknięte drzwi

strof jak swąd kuchenny i szum

wody z kranu;@

choć w ich akcentach słychać

stąpanie sąsiada po obolałej

podłodze czaszki;@

choć czuje się w ich rytmie

śpieszny puls stanów

przedzawałowych, duszny ból

codziennego stanu wyjątkowego;@

choć w charakterze ich pisma

widać nerwowość, jakby próbowano

je spisać szybciej niż trwa

złożenie podpisu pod nakazem

rewizji;@

choć powstają nieraz tak jak

powstające z przerażenia

włosy;@

choć ich stan pozostawia wiele

do krzyczenia -@ umówmy się,

że@ krzyczeć w nich nie

warto;@ że w stałym braku

skupienia ich stan skupienia

musi być tym bardziej stały;@

że nie wolno im przeciekać

przez byle palce, ulatniać się

przy byle pałce;@

że są jedyną rzeczą, która nie

jest do kupienia@

i która czasem bywa odkupieniem@

To, co jest wierszem~

nie do pomyślenia

To, co jest wierszem nie do

pomyślenia@ w owalnych ramach

stadionu, na którym@

stłoczeni@ (głowa przy

głowie)@ głuszymy@ zwycięską

wrzawą wspólny i codzienny

lęk;@

to, co jest wierszem nie do

ułożenia@ w ochoczym rytmie

marszu, który krokiem@

defiladowym@ (noga w nogę)@ w

strzępy@ roznosi każdą nie dość

regularną myśl;@

to, co jest wierszem nie do

wymówienia@ w ospałym ryku

ekranu, przed którym@

spędzamy@ (ramię w ramię)@

każdy wieczór@ jak zbyt szybko

rosnący nam pod sercem płód;@

to, co jest wierszem nie do

umieszczenia@ w otwartej ranie

porannej gazety,@ która

powtarza@ (słowo w słowo)@ co

dzień@ ten sam krwotok

świtania, choć dokoła noc;@

to, co jest takim wierszem,

lub inaczej:@ to, co jest winą

nie do odpuszczenia,@

staje się wiarą nie do

odrzucenia,@ staje się wiedzą

nie do oduczenia,@ staje się

wzrokiem nie do oślepienia@

Z tomu~

"Tryptyk z betonu,~

zmęczenia i śniegu"~

(1980)

Kątem u siebie

(Wiersze mieszkalne)

Mieszkać

Mieszkać kątem u siebie

(cztery kąty a@ szpieg piąty,

sufit, z góry przejrzy moje@

sny), we własnych czterech@

cienkich ścianach (każda z nich

pusta,@ a podłoga szósta

oddolnie napiętnuje@ każdy mój

krok), na własnych śmieciach,@

do własnej śmierci (masz jamę w

betonie,@ więc pomyśl o

siódmym,@ o zgonie,@ ósmy

cudzie świata, człowieku)@

Nota: Wyrażenie "jama w

betonie", oznaczające mieszkanie

spółdzielcze, autor zawdzięcza

niezmordowanej inwencji

językowej Lecha Dymarskiego.

Całe życie na walizkach

Całe życie na walizkach z

własnej skóry@ (ta najtańsza

imitacja tektury);@

kątem pośród swych składanych

kości@ (prawie plastik, lecz

gorszej jakości);@

wprowadzając się przejściowo w

mózgu zwoje@ (mniej ustawne niż

przechodnie pokoje);@

na odchodnym z przedsionków

serca@ (byle klatka schodowa

jest szersza);@

na wylocie ze źrenicy oka@

(nie tak jasnej jak kuchnia bez

okna):@

w tym lokalu nie umeblowanym@

z tymczasowym żyj

zameldowaniem,@

chociaż nigdy twoim się nie

stanie@ twoje życie, zastępcze

mieszkanie@

Razem z kurzem

Razem z kurzem na książkach, z

odciskami@ palców na szkle

(ostrożnie,@ nie rzucać),

razem@ z kartką na cukier i

krzyżem na drogę@ (ostrożnie,

nie upuszczać); przeprowadzam

się@ razem z pisaniem na

kolanie, z tysiącem terminów@

na głowie (ostrożnie, nie

przesuwać), z tysiącem@ na

czarną godzinę (ostrożnie, nie@

przeczuwać), razem z miną na

schwał i raną@ na przestrzał, z

obietnicą na odczepnego i

nadzieją na@ wyrost (ostrożnie,

nie dowierzać), razem@ z można

na upartego i trzeba na gwałt,@

razem z będzie na pewniaka i

zapomniałem na śmierć

(ostrożnie,@ nie umierać),

razem z zacznijmy na nowo@ i

odpukać na wszelki wypadek i

wszystko@ na próżno, i razem z

tą miłością, która@ jedyna mi

zostanie na zawsze, na przekór@

i naprawdę, ostrożnie,

tragarze,@

to wszystko jest znacznie

cięższe, niż na to wygląda@

Jeżeli porcelana,~

to wyłącznie taka

Jeżeli porcelana, to wyłącznie

taka,@ której nie żal pod butem

tragarza lub gąsienicą

czołgu;@ jeżeli fotel, to

niezbyt wygodny, tak aby@ nie

było przykro podnieść się i

odejść;@ jeżeli odzież, to

tyle, ile można unieść w

walizce,@ jeżeli książki, to

te, które można unieść w

pamięci,@ jeżeli plany, to

takie, by można o nich

zapomnieć,@ kiedy nadejdzie

czas następnej przeprowadzki@

na inną ulicę, kontynent, etap

dziejowy@ lub świat:@

kto ci powiedział, że wolno ci

się przyzwyczajać?@ kto ci

powiedział, że cokolwiek jest na

zawsze?@ czy nikt ci nie

powiedział, że nie będziesz

nigdy@ w świecie@ czuł się jak

u siebie w domu?@

Dykto, sklejko, tekturo,~

płyto paździerzowa

Dykto, sklejko, tekturo, płyto

paździerzowa,@ jeszcze się

wyprostuję i kość pacierzowa@

wstawi się za mną, we mnie

nieugięcie skleci@ pacierz

prosty jak mebli odwróconych

plecy@

z dykty, z płyty pilśniowej,

ze sklejki, z tektury;@ ja

jeszcze zmartwychwstanę, chociaż

nie wiem, który@

ja; przestanę się garbić,

chociaż kręgów dyktat@ nie

przetrwa w moim ciele tak długo

jak dykta,@

co wpaja plecom szafy

niezłomność pionową;@ jakby się

Księżyc nagle swą ciemną

połową@

odwrócił ku mnie - stoję i

przykładam ucho,@ i puste serca

mebli głucho w nich i sucho@

dudnią swą nieśmiertelność

tandetną; ja jeszcze@

wyprostuję się przecież,

podźwignę się, zmieszczę@

w sobie ten cały prosty świat,

moja grobowa@ płyto, dykto,

tekturo, płyto paździerzowa@

Czas skończyć z takimi

Czas skończyć z takimi@

praktykami - skarży się

lokator@ własnościowego życia -

czekam co dzień,@ a On nie

raczy się zjawić,@ fachowiec od

siedmiu boleści; wszystko@

paczy się, pęka, psuje,@ a On

nie przyjdzie, chociaż sam

zawinił@ w swoim czasie@

wszystkie możliwe usterki;@

zapytuję, jak długo można się

modlić na klęczkach,@ chodzi w

końcu o zwykłą@ rzetelność; na

początku było słowo@ honoru, że

przyjdzie i naprawi,@ a teraz

tylko domaganie się kolejnych

zaliczek;@

i jak On chce, żebym w Niego

wierzył,@ ten niesolidny

rzemieślnik@ bujający w

obłokach;@

czas skończyć z takim

spoglądaniem z góry@ na

człowieka;@

czy On sobie wyobraża, że jest

moim Panem?@

Choćby najgrubszy rygiel

Choćby najgrubszy rygiel,@

najwymyślniejszy zamek:@ cóż

żelazny ich rygor,@ gdy z

zewnątrz i wewnątrz zamęt?@

Na nic zatrzask i sztaba,@

pęk patentowych kluczy:@ pięść

mroku rygle kruszy,@ gdy na

drzwi twoje spada.@

Przez niewidoczną szparę@

zamkniętych na łańcuch drzwi@

wciśnie się dłoń koszmaru,@

który otwarcie drwi@

z twoich zamknięć i zaklęć;@

a w drzwi wprawiony judasz,@

choć obojętność udasz,@ każe ci

w ciemność patrzeć.@

I wołanie o pomoc, wierne i

wieczne wołanie,@ kpiąc z

opłaconych polis,@ do domu ci

się włamie,@

miażdżąc najgrubsze rygle,@

najsolidniejsze z zasuw.@ Spoza

światów i czasów@ własny głos

cię doścignie.@

Z rzadkiego błota, z gliny

Z rzadkiego błota, z gliny

wilgotnej wyrosłe wieżowce,@ w

jedenastopiętrowy swój byt na

mur_beton wierzące,@ czy

naprawdę? powiedzcie, naprawdę

obca wam rozpacz@

tego, kto dach nad głową ma

jak nad głową wiszący@ miecz,

kto jednym tchem życia śmierć

sam sobie wyrządza@ i nie ma

chwili, by z częścią siebie nie

musiał się rozstać?@

Otwartymi oknami spójrzcie: z

terierem zawzięcie węszącym@

powraca ze spaceru mieszkaniec,

ciało w jesionce,@ wilgotna

glina, której co chwila nowy

rozkaz@

wydaje śmierć. Lecz on o tym

wie. Wierzy w lata, w miesiące@

nie tak jak wy, wieżowce, swą

wieczność wyniosłą wieszczące@

i nieświadome, że glina przetrwa

betonu rozpad.@

Skoro już musisz krzyczeć,~

rób to cicho

Skoro już musisz krzyczeć, rób

to cicho (ściany@ mają@ uszy),

skoro już musisz się kochać,@

zgaś światło (sąsiad@ ma@

lornetkę), skoro już musisz@

mieszkać, nie zamykaj drzwi

(władza@ ma@ nakaz), skoro

już@

musisz cierpieć, rób to we

własnym domu (życie@ ma@ swoje

prawa), skoro@

już musisz żyć, ogranicz się

we wszystkim (wszystko@ ma@

swoje granice)@

Każdy z nas~

ma schronienie

Każdy z nas ma schronienie w

betonie,@ oprócz tego po jednym

balkonie,@ na nim skrzynkę,

gdzie sadzi begonie;@

odbywamy śmierci i porody,@

oglądamy prognozę pogody,@ aby

żyć, mamy ważne powody;@

jednocześnie nam biją

godziny,@ jednakowo się

kłócimy, godzimy,@ odpoczynek

nasz jest jaki? - godziwy;@

z okna widać w porze

szarówki@ stuwatowe w innych

oknach żarówki;@ a pod blokiem

kredens z ciężarówki@

właśnie znosi firma

transportowa@ i ktoś dźwiga -

ależ się zmordował -@ sofę, która

jest jak zawsze bordowa@

czerwiec_październik 1978

Dziennik zimowy

(Wiersze okolicznościowe)

"What if this present were the

world's last night?"

(John Donne)

1 Xi 79: Elegia pierwsza,~

przedzimowa

Zima nas nie zaskoczy. Nas

zmarzniętych, zmartwionych

zawczasu,@ dmuchających na

zimny październik, żeby prędzej

już sparzył nas mróz.@ Kto w

wietrznym śnie tutaj wyrósł, kto

w wieczny śnieg tutaj wrósł,@

temu lato, zawsze zbyt krótkie,

nie rozepnie do końca

zatrzasków@

mrozu, trzaskającego jak radio

jeszcze długo po wyłączeniu.@

Nie zaskoczy nas zima. Szkoleni

w skuleniu, w stuleniu dłoni,@

w stuleciu tym i w tych

stronach, w których nas nic nie

osłoni@ przed przeciągiem

zamieszek, zadymek - śnimy

trzeźwo, już wyleczeni@

z marzeń o tym, że życie

podaruje nam ciepłą rączką@ coś

trwałego. Kąpanych w przerębli a

nie w gorącym źródle,@ nas zima

nie zaskoczy, nie oszukają nas

złudne@ suflety czerwców i

lipców, serwowane na niezbyt

gorąco@

i topniejące w ustach. Tu

zawsze - mniej więcej - jest

zima.@ Nam, zawczasu

zmartwionym, za życia

zmartwiałym, szron@ skroń bieli

przed terminem; a śnieg jak

schludny schron@ skrywa przed

czasem szarość, niejasność,

brud; a mróz trzyma@

długo, choć trzyma nas krótko

za twarz schowaną w szaliku.@

Nas nie zaskoczy zima. Nas zimy

przygotowały@ na najcięższe

krawiectwo; do upałów nam

starcza opału@ i ze sceptyczną

miną patrzymy, jak w oczach

zanika@

sczerniała pryzma, jak żyzne

błoto wygrywa w tej walce,@ jak

ziemia przebiśniegiem przebija

kartę śniegu;@ nam zimno się

robi na myśl, że nie ma nic

bardziej jasnego@ od śniegu i

śmierci, które i tak wrócą -

twardsze i trwalsze.@

Zima nas nie zaskoczy. Nas

zmartwiałych, zmarniałych na

zapas.@ Tylko wznosić nam

wzdłuż chodników piramidy; tylko

nam piach@ sypać pod koła

miażdżące; tylko węszyć spod

białych płacht@ nikły zapach

nicości, bezgraniczny, bezbarwny

zapach.@

5 Xi 79: Gdyby nie ludzie

Gdyby nie ludzie, gdyby nie

istnieli@ tak natrętnie, ze

swoim łupieżem, paranoją,@

wystrzępionymi spodniami,

antysemityzmem,@ kłopotami w

pracy, trwałą ondulacją,

skłonnością@ do uproszczeń i

zadyszki, gdyby wcale@ nie

trzeba ich było poznawać,

przecierających zamglone@

okulary, wycierających

zamaszyście@ buty straszne dziś

błoto, ocierających@ bezsilną

łzę, gdyby nie otwierali przed

każdym@ tak od razu swoich

otłuszczonych serc i

wyszmelcowanych teczek@ z

przetartymi na zgięciach

papierami chwileczkę@ gdzie ja

podziałem to zaświadczenie,

gdyby@ w ogóle ich nie było,

tych zanadto@ takich samych i

nadmiernie@ odmiennych światów

z podwyższonym@ ciśnieniem, z

wygórowanymi@ żądaniami panie

musisz pan mi pomóc, zbyt

głośno@ mówiących, zbyt

naocznie@ żywych, zbyt

dotkliwie@ ludzkich,@

o ile łatwiej by się mówiło

nic co ludzkie nie jest@

7 Xi 79: Nigdy naprawdę

Nigdy naprawdę nie marzłem,

nigdy@ nie żarły mnie wszy,

nigdy nie zaznałem@ prawdziwego

głodu, poniżenia, strachu o

własne życie:@

czasami się zastanawiam, czy w

ogóle mam prawo pisać@

13 Xi 79: Elegia druga,~

urodzinowa

Obchodzę urodziny@ z daleka i

na palcach@ liczę trzydzieści

trzy lata, skończone@ na

chybcika i z grubsza@ jak

terminowa praca, do której nie

miałem@

nigdy serca; bo z ręką@ na

nim przyznaję: wcale@ nie

spodziewałem się akurat tego@ a

nie innego życia,@ przychodząc

w swoim czasie na świat.@

Szczerze mówiąc,@

jeśli chodzi o życie,@ nie

mam wyrobionego@ w ciągłym

użyciu zdania, żadnej gładko@

chodzącej wte i wewte@

szuflady, którą można by

szczelnie zamykać@

usta zwątpieniom; moim@

zdaniom wciąż - moim zdaniem -@

brak wyrobienia, brak ogłady

takiej,@ jaka ułatwia życie@ w

jego ważnych momentach, na

przykład w momencie@

śmierci. Ostatnie słowo@ ma

ten, kto jest go pewny,@ kto na

pewniaka głosi: "najważniejsze@

to przeżyć", albo "życie@ ma

swoje prawa", albo (jeszcze

lepiej) "życie@

jest życiem"; w moich

zdaniach@ nie ma żywego ducha@

pewności co do tego, że

naprawdę@ życie (własne) jest

ważne,@ i że ma swoje prawa, i

nawet, że jest@

życiem a nie czym innym;@ nie

jestem pewny swego@ życia, nie

jestem pewny siebie, nie wiem,@

nawet, czy czuję pewny@ grób

pod nogami, właśnie, niepewny

jest nawet@

amen w pacierzu (nigdy@ nie

zdołałem go wykuć@ na blachę

ani wyklepać tak prosto@ jak

drut, zawsze zgniatała@ mnie

ta żeliwna kula, tak trudno ją

dźwignąć@

do pewnych granic nieba,@

biedroneczko leć przynieś@

pewny kawałek chleba, nie, do

dzisiaj@ nie wiem, jak to

powiedzieć@ pewnym i pełnym

głosem, skąd miałbym wziąć

taki@ głos, skoro gardło

jeszcze@ boli po pierwszym

krzyku,@ tym sprzed trzydziestu

trzech lat); nie, nie stoję@ na

pewnym gruncie, stoję@ na

lotnym piasku, który mierzy mój,

nasz czas@

26 Xi 79: Z innych~

ważnych względów społecznych

"bleiben und stille bewahren

das sich begrenzende Ich"

(Gottfried Benn)

W niezdecydowanym odwołaniu od

nieodwołalnej decyzji@ zatajam

niniejszym (pouczony o

odpowiedzialności karnej), że@

to, iż odmówiona mi jest i tym

razem łaska@ paszportu, tak

naprawdę sprawia mi pewną

ulgę:@ gdy wyobrażam sobie z

fotograficzną (lewe ucho@

odsłonięte) dokładnością siebie

samego@ na wszystkich tych

akropolach i broadwayach -

siebie@ wraz ze wszystkimi

przeszmuglowanymi@ w szarych

tobołkach (co pan ma@ do

zadeklarowania) obu półkul

mózgu@ zmartwieniami,

zmarznięciami,

zmarnotrawieniami,@ z całą tą

wsiąkłą w oczy (szare;

ciemnoblond;@ wysoki; brak)

wilgotną kontrabandą@ śniegu z

deszczem, zacieków i błota,@

wtedy ogarnia mnie

przestrach,@ że w tak jaskrawo

odmiennym świetle, gwarze,

zapachu@ ja przecież będę wciąż

ten sam@ i rzeczywistość,

kryształowy kieliszek,@ może nie

wytrzymać tego dysonansu@

10 Xii 79: Śnieg I

Z ust mi wyjąłeś, śniegu,@

ten język, który wziąłem

pomyłkowo@ sobie na własność i

który trzymałem@ tak długo za

zębami; wyrwało@ mi się to z

ust, ta czerwień bolesna i

ciepła,@ gdyś mnie, śniegu, za

język ciągnął, kiedyś łamał@

sobie mój język na mnie, chcąc

mi rozwiązać ten supeł@ śliski

od krwi i śliny, który, między

nami@ mówiąc, strzępił się

niepotrzebnie o@ pękniętą szybę

jawy, która nas rozdziela;@

od ust mi odjąłeś, języku,@

ten śnieg, co między ustami a

brzegiem@ horyzontu tak jarzył

się dla mnie, że stałem@ z

otwartymi ustami; nie mam do

nich co@ włożyć teraz, ta biel

lodowata i czysta@ nie jest w

stanie przemówić do mnie bez

ogródek@ zębów i mam ją tylko

na końcu języka,@ szorstką od

mrozu i szronu, nawet nie na

końcu,@ mam tylko język,

kaleczony o@ pękniętą szybę

jawy, która nas rozdziela@

14 Xii 79: Wieczór autorski

Leszkowi, autorowi

Przyszli, ponieważ są pewne

sprawy i sami panowie jesteście

sobie winni.@ Wkroczyli,

ponieważ są pewne prawa i chyba

pan nie chce, żebyśmy wyważyli

drzwi.@ Przerwali czytanie,

ponieważ są pewne słowa i

radzimy panu po dobroci.@

Odebrali wiersze, ponieważ są

pewne granice i umówmy się.@

Spisali wszystkich, ponieważ są

pewne przepisy i niech pan nie

nadużywa naszej cierpliwości.@

Przeszukali mieszkanie, ponieważ

są pewne zasady i pani będzie

łaskawa uciszyć to dziecko.@

Zabrali parę osób, ponieważ są

pewne konieczności i spokojna

głowa, mąż wróci pojutrze.@

Nikogo nie uderzyli, ponieważ są

pewne formy i a jakże, tego

byście panowie chcieli.@ Nie

pracowali długo, ponieważ jest

pewien film w telewizji i

człowiek jest tylko

człowiekiem.@

15 Xii 79: Zawrót głowy~

od sukcesów

Stoję przy stole w kuchni,

kroję baleron@ na kolację dla

rodziny, dobrze,@ że mam

rodzinę, dobrze, że zdobyłem@

dla niej baleron, dobrze, że

dochrapałem się własnej@

kuchni, w której mogę kroić@

ten baleron;@

nagle@ coś ze mną niedobrze,

muszę@ się oprzeć, biały stół

tańczy@ w oczach, rozpływa się,

rośnie@ w śnieżny (dlaczego

wszystkie@ przywidzenia) step,

po którym,@ trzymając się

(muszą@ być takie) za ręce, idą

przed@ (melodramatyczne)

siebie@ moje dzieci;@

otrząsam się, przecieram oczy,

sięgam po baleron,@ którego

sporo jeszcze zostanie na

jutro@

18 Xii 79: Śnieg II

Bezczelnie bezcielesny,

bezczeszcząco czysty,@

brukający swą bielą krochmaloną

bruk@ najbardziej wyboisty i

najbardziej szary;@ kryjący

każdą sprawkę, każdą prawdę,

brud@ i brak każdy, dróg bruzdy

i brunatność grud@ pod płachtę

gładką, spraną i sterylną;

czyżby@ między bólem a bielą

tak obce obszary,@ tak puste

karty były, że on tylko śmie@

zapisać je, zasypać: drobny,

biały druk@

płatków? Nieprawda. Żyzne i

żywe ojczyzny@ szarości rażą

ruchem w tym zmrożonym śnie:@

ludzie; ich ten odgórnie

narzucony grób@ nie pochłonie,

wystawać będą z każdej szpary@

pobielanej mogiły i deptać ten

próg,@ ten stopień topniejący,

przejściową śmierć, śnieg@

19 Xii 79: Czyste ręce

Palce młodego porucznika

Służby Bezpieczeństwa,@ który w

komisariacie dworcowym

wertował,@ podnosząc na mnie co

chwila pełen wyrzutu wzrok,@

wydobyte z moich bagaży rysunki

Jana Lebensteina,@

nie zostawiły na papierze

żadnych śladów.@

Dziwne.@

Nie żebym się spodziewał plam

krwi, smug potu, brudu,@ czy

choćby tłustych odcisków, które

podobno zostawiał na książkach@

lubiący czytać przy jedzeniu

Wielki Nauczyciel Ludzkości:@

praca młodego porucznika Służby

Bezpieczeństwa@ jest czysta,@

on sam ma tytuł magistra praw@

i nawyki higieny osobistej,

wyniesione@ z kulturalnej,@

inteligenckiej rodziny.@

A jednak@ byłoby jakoś

naturalniej,@ gdyby na naszych

wierszach, rysunkach,

dziennikach i mózgach@

pozostawiali, choćby na

pamiątkę,@ swój niepowtarzalny

(linie papilarne!) ślad@ ci

najwnikliwsi z odbiorców

współczesnej sztuki;@ zwłaszcza

gdy ocalają ją od zagłady jednym

niechętnym zdaniem:@ "No

dobra,@ ostatecznie@ możemy

panu tego nie konfiskować".@

21 Xii 79: But why?

Cynthia Kaminsky, dziewczyna

nie z tego@ świata; z tego

drugiego; w tym@ znalazła się

tydzień temu (w pierwszym dniu

od razu@ zatrucie befsztykiem

tatarskim, "nothing serious");

przez całe@

dwudziestojednoletnie życie

(widziała też@ coś, co się

nazywa "bar mleczny", "very

strange") nie wysuwała@

zadartego nosa poza Springfield,

Illinois;@

"sorry", raz była z wycieczką w

Washington, D.C.;@

Cynthia Kaminsky, wystające

zęby, nieopanowany chichot,@

nieustające zdumienie:@

jak ludzie tutaj mogą to

wszystko wytrzymać?@ czemu nikt

tego nie zdemaskuje w

gazetach?@

Tłumaczymy długo i mozolnie,@

a ona znowu:@ to po co w ogóle

ludzie kupują te gazety?@

Znów tłumaczymy z wysiłkiem

(na szczęście wiemy,@ jak jest

po angielsku "nekrolog" czy

"dział sportowy"),@ i zdawałoby

się, że już wszystko rozumie,@

ale nagle:@

A dlaczego tu wszyscy tacy źli

i smutni?@ czemu nikt się nie

śmieje, gdy idzie ulicą?@

przecież za parę dni

"Christmas"!@

22 Xii 79:~

Ułożone po ciemku

Układ słoneczny i ustrój

społeczny@ łączą swe siły w

trosce o moje oczy,@

oślepiane jarzeniową lampą

śniegu:@

pierwszy, pod pretekstem

astronomii, systematycznie@

obcina mi (przynajmniej do

dzisiaj) przydział dziennego

światła;@ drugi, pod pretekstem

ekonomii, nieregularnie@

wyłącza mi (na przykład dzisiaj)

światło elektryczne.@

Ja wiem, chodzi im o to, abym

dał oczom odpocząć,@ a jeszcze

bardziej o to, abym odłożył

książkę@ i posłuchał

tranzystorowego radia albo

muzyki sfer,@ abym nie

przejawiał niezdrowej skłonności

do czarnowidztwa, ale dla

zdrowia chadzał spać z kurami -@

otóż niedoczekanie wasze,

orbity i komitety:@ ja, nocny

marek, podejrzany okularnik,@

niepoprawny człowiek,

nieopierzona sowa@ na złość i

na próżno wpatrzona w ciemnotę i

ciemność,@ ja, niewprawny

jasnowidz, widzący czarno przed

sobą,@ do upadłego będę

targować się z kurzą ślepotą@

źle oświetlonych planet i

nieoświeconych reżymów:@

"Moje ostatnie słowo: więcej

światła!" -@

chociaż ostatnie

słowo - wiem o tym - będą mieć

one@

29 Xii 79: Śnieg III

Daremnie się wywyższasz o ten

centymetr nad ziemię:@ i tak

cię z niej zedrzemy, zgarniemy,

wywieziemy@

gdzieś, gdzie nie będziesz nam

dawał bielą wyniosłą i niemą@

jasno do zrozumienia, że

przecież zesłało cię niebo@

na nasze ciężkie roboty, abyś

nam był aniołem@ upadłym ale

stróżem; i tak cię piachem,

popiołem@

sypniemy, byś nam

przykładem nie świecił, w oczy

nas nie kłuł;@ próżno się

chcesz zasłużyć, śniegu,

przebrany człowieku,@

i tak cię stratujemy, i tak

zmieszamy cię z błotem,@ i tak

zrównamy cię z ziemią a nie z

odległym obłokiem,@

abyś nie mógł nam wmawiać -

zszarzały, zdeptany śmieć -@ że

ludzkie umieranie gorsze niż

biała śmierć@

31 Xii 79: Już wkrótce

Już wkrótce wezmę się za

siebie, wezmę@ się w garść,

zrobię porządek w szufladzie@

przemyślę wszystko do końca,

zaplombuję zęby,@ uzupełnię

luki w wykształceniu, zacznę@

gimnastykować się co rano, w

słowniku@ sprawdzę kilka słów,

których znaczenie jest dla mnie

wciąż niejasne,@ więcej

spacerów z dziećmi, regularny@

tryb życia, odpisywać na listy,

pić mleko,@ nie rozpraszać się,

więcej pracy nad sobą, w ogóle@

być sobą, być wreszcie

bardziej@ sobą,@

ale właściwie jak to zrobić,

skoro@ już@ i to od tak dawna,

tak bardzo@ nim jestem@

1 I 80: Elegia trzecia,~

noworoczna

Więcej huku petard,@ niż co

roku; śledzimy,@ wychyleni z

balkonu,@ jak wszystkim i

nikomu@ w środku nocy i zimy@

chce się urządzać przetarg:@

kto radośniej i głośniej@

skłamie, że z niepokoju@

pierwszej w roku godziny@ nie

nasz codzienny letarg,@ lecz

nowa jawa rośnie@ i

narodziny.@

Z balkonów, loggi, okien@

betonowego miasta@ lecą

petardy, sztuczne@ ognie,

flaszki po wódce,@ gazet

płonące pasma;@ wszędzie, jak

sięgnąć okiem,@ wszędzie, jak

zadrżeć sercem@ (które w piersi

się tłucze@ głośniej niż szkło

o asfalt), coś nas, jak wspólnym

mrokiem,@ wspólnym niejasnym

sensem@ jednak rozjaśnia.@

Potrzebna jest okrągła@ data,

godzina zero,@ by się w tej

okrągłości@ mogła zmieścić,

umościć@ ta, co zwykle uwiera@

kanciasto, co urąga@ szorstkim

brakiem ogłady:@ sztucznie

radośni, głośni,@ żyjmy; jutro

dopiero@ śmierć codzienna i

ciągła@ wda się w nowe układy@

z tym, kto umiera.@

Ale to - w dni poprzednie,@

ale to - w dni następne.@

Tymczasem - więcej huku,@ by w

ogłuszonym uchu@ nie brzmiały

mętnym tętnem@ echa bardziej

powszednie:@ łopot flag, werbli

warkot,@ pochodów tupot

głuchy,@ brawa stadionów tępe -@

to szumy niepotrzebne,@

których słuchać nie warto;@

słychać w nich tętent@

zagłady - lecz zagłady@

dalekiej i nieśpiesznej.@

Fajerwerki, petardy@ zagłuszą

łoskot twardy@ czołgów, co

łamią śmieszne@ szlabany i

zasady,@ i - z drugiej strony -

serię,@ pod którą pada martwy@

w sytym i światłym mieście@

jeszcze jeden zakładnik.@ To

wszystko nie na serio;@ to -

nie tu - jeszcze.@

Więc więcej, więcej, więcej@

petard i fajerwerków:@ oślepić

oczy śmierci,@ zagłuszyć łomot

w piersi,@ który jutro,

człowieku,@ kiedy budzik

zadźwięczy,@ znów skoczy ci do

gardła -@ aż kiedyś po raz

pierwszy@ ujrzysz na dnie

lusterka@ w swojej własnej

łazience@ twarz, w której jest

pogarda@ i jest rozterka@

To ty. To on. Nad głową@ nie

gwiazda, lecz jaskrawa@

żarówka. Siwe włosy@ liczy i

zanim włoży@ marynarkę i

krawat,@ myśli cierpko i

błogo,@ że jeszcze ten dzień

wytrwa;@ w betonowej swej

loży@ słyszy, jak z lewa, z

prawa,@ nad stropem, pod

podłogą@ brzmi ta sama

modlitwa:@ "Nie moja sprawa;@

nie moja sprawa, Boże,@ co ze

światem się stanie@ i ze mną;

żadnych pytań,@ nie mów mi, że

głód, szpital,@ potop, wojna,

rozstanie;@ i cóż mi po

oporze,@ gdy jestem lotnym

listkiem:@ nim zdepczą mnie

kopyta,@ ześlij mi długie

spanie@ i niech oczy otworzę,@

gdy już będzie po wszystkim;@

nie wcześniej, Panie".@

Popatrz: jak zsyp do śmieci@

przepaść czeka pod nami:@ u

stóp ludnego bloku,@ u stóp

głodnego globu,@ gdzie trwamy

wciąż, poddani@ niepunktualnej

śmierci.@ Fajerwerki, petardy@

rzucamy na dno grobu:@ figę, my

się nie damy.@ Daleka gwiazda

świeci@ bez żalu, bez pogardy@

ponad głowami.@

2 I 80: Eroica

"Schwycić swój los za gardło"

(Beethoven), ale jak@ to

zrobić, na to nie starczy pięciu

palców ani@ pięciu zmysłów,

tego się nie da@ pojąć ani

objąć, tego gardła, ono@ nie

jest obudowane grubymi

mięśniami@ ani okutane cienkim

szalikiem, z niego@ nie

wydobywa się ani krwawy ryk ani

kwaśny@ oddech, jego po prostu

nie ma,@

tego gardła,@ a gdyby nawet

było,@ ręce i tak są stale

czymś zajęte,@ biciem braw,

podpisywaniem zeznań, grą na

akordeonie,@ niesieniem siatki

z karpiami na święta,

trzymaniem@ drzewca, pchaniem

wózka, pocieraniem czoła@

30 I 80: Śnieg IV

Należy go oglądać z autobusu

"Jelcz"@ starego typu, w którym

3 okna całkiem czyste@ nie są

nigdy, z zasady; i należy mieć@

miejsce siedzące z dermy

pociętej żyletką@ przez

chuligana, z nudów; i należy

lekko@ mrużyć oczy, by twarze

stłoczone, bezkrwiste@

(mgliście znane, z widzenia)

pokrywały wszystek@ szarawy

obszar szyby jak lustrzana

śniedź;@

i trzeba jechać w tłoku; i

trzeba daleko,@ na drugi koniec

mózgu, ten, który ma przystęp@

bezwiedny i swobodny do świata,

danego@ raz na zawsze; i z

łaski; i przy sobie mieć@ w tym

autobusie to, co najbardziej

dolega,@ ludzką woń, asymetrię,

odroczoną śmierć@ (wsuwany - z

góry, z wolna - do kieszonek

serc@ paszport z trwałą

ważnością, ale w czasie

przyszłym),@ także kaszel,

gderanie, łokieć, nikły śmiech -@

dopiero wtedy można znieść ten

ból puszysty,@ tę biel

przeszywającą, ten zbyt czysty

śnieg@

31 I 80: Trzy spojrzenia~

przez ramię

1

Brnąc przez świeżo spadły

śnieg,@ ja@ toruję drogę

jemu,@

nigdy odwrotnie,@

a on mimo to myśli z

nienawiścią:@ zagnać by tego

nieroba@ do odgarniania

śniegu@

2

Patrząc na tłum uliczny w

zimowe popołudnie,@ pocieszam

się, że jeszcze wcale@ nie jest

tak źle:@

wcale nie jest tak, że co

drugi przechodzień@ jest

policjantem w cywilu,@

to tylko stąd się bierze, że

po prostu@ co drugi dorosły

Polak@ ma taki wygląd@

3

Przynajmniej mam tę pewność,

że na całej ziemi@ jest chociaż

jeden człowiek, który@ w tej

chwili@ pamięta o mnie@

i gdzie ja pójdę, tam pójdzie

i on;@ co więcej, jeśli z

lenistwa albo niedbalstwa@

straci z oczu mnie,@ swojego

bliźniego,@

czeka go nie tylko potępienie

wieczne,@ ale gorzej:@ nagana

służbowa@

4 Ii 80: Śnieg V

Milczkiem opadający, chyłkiem

bielący się śniegu,@ cóż w

lutym, za oknem, nad ranem może

być w tobie jasnego@

bardziej niż to, że trzeba pod

kołdrą jedną i ciepłą@ objąć

się, spleść ze sobą obydwa sny,

nim uciekną@

przed świtem; niż to, że

trzeba do nastroszonej piersi@

przemówić ciepłym językiem (już

drzwiami trzaskają pierwsi@

punktualni sąsiedzi, już przez

dwie ściany winda@ swą listę

obecności szumi); niż to, że

pokój rozwidnia@

ten chłód nagi, wilgotny,

przed którym tylko nagie,@

wilgotne ciepło chroni - i to,

co zrywa się nagle,@

dwoiste, jednolite, zdławione,

nie do zniesienia,@ wzbijające

się z krzykiem, jawne i mroczne

jak ziemia@

8 Ii 80: I nikt mnie~

nie uprzedził

I nikt mnie nie uprzedził, że

wolność@ może polegać także na

tym: że@ siedzę w komisariacie

z brulionem własnych wierszy@

ukrytym (co za przezorność) w

nogawce zimowej bielizny,@

podczas gdy pięciu cywilów z

wyższym wykształceniem@ i

jeszcze wyższymi poborami traci

czas@ na analizę śmieci

wyciągniętych z moich

kieszeni:@ biletów

tramwajowych, kwitu z magla,

brudnej@ chustki do nosa i

tajemniczej (skonam ze śmiechu)

kartki:@

"włoszczyzna@ puszka

groszku@ koncentrat pomid.@

ziemniaki";@

i nikt mnie nie uprzedził, że

niewola@ może polegać także na

tym: że@ siedzę w komisariacie

z brulionem własnych wierszy@

ukrytym (co za groteska) w

nogawce zimowej bielizny,@

podczas gdy pięciu cywilów z

wyższym wykształceniem@ i

jeszcze niżczymi czołami ma

prawo@ obmacywać wnętrzności

wyszarpnięte z mojego życia:@

bilety tramwajowe, kwitek z

magla, brudną@ chustkę, a nade

wszystko (nie, tego nie zniosę)

tę kartkę:@

"włoszczyzna@ puszka

groszku@ koncentrat pomid.@

ziemniaki";@

i nikt mnie nie uprzedził, że

cały mój glob@ to ten odstęp,

dzielący przeciwne bieguny,@

między którymi nie ma właściwie

odstępu@

9810 Ii 80:~

Czterdzieści osiem

W zakratowanym zaduchu, na

nieugiętych deskach@ próbuję

zasnąć, ogrzewany z lewej@

przez robociarza w kitlu

(kradzież narzędzi), z prawej@

przez waluciarza w kożuchu

(zakłócenie@ spokoju w stanie

wskazującym). Co@ ja mam z nimi

wspólnego poza tą wspólną celą@

(trzy na trzy metry), wspólnym

celem (przespać@ dwa dni i dwie

noce), wspólnym ciepłem i@ może

tym, że wszyscy naraz budzimy

się, kiedy@ na korytarzu

podrywa się nagły@ jak torsje

skowyt kogoś kopanego@ w nerki

czy w krocze,@

i może tym jeszcze,@ że

wszyscy długo potem nie możemy

zasnąć@

11 Ii 80:~

O dalszy pomyślny

O dalszy pomyślny rozbój, tak

żeby@ można śmiało walić

naprzód (a@ pytać potem) bez

potykania się na wybuchowych@

spółgłoskach bruku, żeby nikt@

nie nadążał budować z nich słów,

barykad, które@ tamują ruch@ w

interesie@ żywotnym i właściwie

pojętym, żeby to@ jakoś szło do

przodu, żeby@ przez usta nam to

przeszło, ten prostolinijny@

ryk poparcia, powiadacie: zęby@

stoją na przeszkodzie? no to

wybić@ to sobie z głowy, wyrwać

z korzeniami@ język, niech nic

nie zawadza, niech się@ rozwija

pomyślnie, po naszej myśli

proporcjonalny proporzec@

wycia, o tak, to dopiero

będzie@ rozwój na równej

drodze@

15 Ii 80: Śnieg VI

Ten biało farbowany lis, ten

świat, ten wilk@ w owczej

skórze śniegu, nie wartej

wyprawy@ w głąb, do żywego

mięsa ziemi - kilku chwil@

wystarczy przecież, aby ten

kożuch, wyprany@ i tak

chemicznie ze Wszystkiego,

Niczym@ stał się, kiedy wiatr

ciepły dobierze mu się do

skóry,@ kiedy z niej mało

zieleń nie wyskoczy; niszczy@

wierzchnie okrycia, zrzuca wciąż

skórę ten wilk,@ ten lis, ten

świat przebrany, nieprzebrany,

który@ w nieczystej walce z

czystością, wytrwały@

drapieżnik, zawsze błyśnie

nagim, tajemniczym,@ pstrokatym

ciałem fiołków, rdzy, błota i

wilg@

4 Iii 80: Może jednak

Właściwie powinienem coś

zrobić, jakoś ich@ przestrzec,

biec na ratunek, machając

rękami, krzyczeć@ stójcie to

nie ma sensu, ale kiedy widzę,@

jak w szarym marcowym parku, w

szpalerze nagich akacji@ idący

przede mną chłopak, dwa razy ode

mnie@ młodszy i rzeczywistszy,

kładzie nieśmiało, zuchwale@

dłoń na biodrze dziewczyny,

jakby nigdy nic@ nie miało im

zagrozić, jakby się nie

zbliżali@ również w tej chwili,

również oni, do -@

wtedy wydaje mi się, że może

jednak jest jakaś nadzieja@

20 Iii 80: Elegia czwarta,~

przedwiosenna

I znowu się udało. Znów, zimo,

niedoczekanie,@ pocałuj mnie

gdzieś, mrozie, i każ się

wypchać, śniegu,@ szuflami poza

chodnik; przeżyłem was raz

jeszcze.@

I znowu się udało wziąć was na

przeczekanie,@ tępogłowe

bałwany; znów was zaskoczył

świegot@ plusowych temperatur,

spływajcie stąd nareszcie@

strugami, już was nie ma.

Przeczekać. Zbyt się dłużą@ złe

passy i złe czasy. Żyliśmy, by

przeczekać@ dwie godziny pod

sklepem i dwie doby pod

kluczem,@

dwa miesiące, po których

powtarzał każdy urząd,@ że czekać

dalej i że niczego nie

przyrzeka.@ Wszystko tak się

dłużyło, że coraz było krótsze@

życie - i krótkie były chwile,

którym się chciało@ powiedzieć:

Trwaj, do diabła, nawet za cenę

duszy;@ krótkie jak żart, jak

dwuwiersz, stłumione jak

rozmowa@

z kimś bliskim, w nocy; nikłe

jak muzyka za ścianą,@

nieważkie jak dwa ciała, porwane

w lot nie dłuższy@ niż ich

jeden zmieszany oddech. I wciąż

od nowa@

zmęczone dni liczenie: byle do

jakiejś wiosny@ nieznanej; byle

do tej odwilży, tych roztopów,@

kiedy odtaje we mnie prowizorka

zziębnięta@

i zacznę żyć naprawdę; na

całego; na oścież@ targnę

koszulę serca - a tymczasem

roztropnie@ czekać - trzymać

się ciepło - o szaliku

pamiętać -@

Ale nie ma innego życia. Ten

zamrażalnik,@ dokąd - aby nas

ciepło nie zepsuło zanadto -@

upchnięto nas, chowając rzekomo

na lepsze dni,@

jest tylko najzimniejszą

częścią zimnej spiżarni,@ do

której z rzadka, z zewnątrz,

wpadnie ciepło i światło,@ gdy

Ktoś otworzy - zajrzy - i znów

zatrzaśnie drzwi@

listopad 1979 -

czerwiec 1980

Dojść do lady~

(Wiersze nabywcze)

Posuwać się do przodu

Posuwać się tam do przodu,

ale@ jeden za drugim, nie jeden

za wszystkich, nie wszyscy@ jak

jeden mąż, lepiej każdy po

jednemu, osobno,@ osobno ale

blisko, żeby luk nie było,

żeby@ nie wepchnął się ktoś z

boku, blisko@ ale się nie

pchać, nie pchać nosa w cudze@

plecy, posuwać się ale@ nie do

przesady, powtarzam: nie do

przesady@ tylko do przodu, nie

pchać@ noża w cudze sprawy,

każdy ma swoją, po@ jednej,

po@ jednemu, osobno, chociaż

jak rząd kiełbas@ przebici

jesteśmy jednym, prostym

rożnem@ nienawiści jednego do

wszystkich i wszystkich@ do

jednego, tego pierwszego, no nie,

ten się już posunął@ za daleko,

do samej lady, gdzie zabiera@

nam sprzed nosa, spod noża

ostatnią@ kiełbasę,@ która

należała się nam, niech on nie

pcha@ nosa w cudzą kiełbasę,

niech nie pcha noża w cud@

naszej chwilowej wspólnoty, no,

może przesada@ z tym cudem, ale

w końcu@ jakoś się pcha@

wspólnymi siłami, wszyscy na

jednego@ naszą daleko posuniętą

bezsilność i@ ostatecznie nawet

ten jeden szczęśliwiec@ ujdzie

w tłoku@ z kiełbasą@ i

życiem@

Grunt to zachować porządek

Grunt to zachować porządek,@

tu koniec, tam początek,@ nie

dostawiać się z boku;@

trochę więcej kultury i

ładu,@ towaru starczy za

ladą,@ marny, ale jest, chwała

Bogu;@

przed oczami plecy z

łupieżem,@ na karku oddechy

nieświeże:@ moje miejsce jest

między ludźmi,@

tak jak oni z życiem, przez

życie@ dojść do ładu, dojść do

lady sobie życzę;@ bo co za

nią? lepiej się nie łudźmy@

Co dziś rzucili

Co dziś rzucili@ w błoto a co

na wiatr, kogo tam znów@

rzucili na kolana a kogo

błotem@ obrzucili, na kogo to

błoto rzuca@ określone światło

a komu@ rzuca piaskiem w oczy,

komu rzuca@ się w oczy to

błoto, komu do@ gardła się

rzuca a komu najwyżej@ na mózg

się rzuciło, ale pozwólmy tu

sobie@ na krótki rzut błota

wstecz, wspomnijmy tradycyjną@

pieśń nie rzucim@ ziemi skąd

nasz@ brud, przepraszam trud,

trud_@ no darmo, nie rzucimy i

dziś, rzucimy@ się w tę

przepaść błota, w którą może@

rzucą dziś wreszcie jakiś@

ochłap, przepraszam@ towar,@

chociaż czy@

Braki, odrzuty,~

produkty zastępcze

Więc to już zawsze tak, już

zawsze zamiast@ gwiazdy

pierwszej świetności dorsz

drugiej świeżości,@ więc zawsze

ziemia sztucznym miodem,

rozwodnionym@ mlekiem będzie

płynęła, a w księdze

przeznaczeń,@ odbitej na

papierze piątej klasy, zawsze@

gdzieś w środku będzie brakować

arkusza?@

Więc to już zawsze, tak, już

zawsze. Zamiast@ ostatecznej

jasności i pierwszej jakości@

przed oczami wciąż będą paczące

się drzwi@ z obluzowaną klamką,

a nie rajskie wrota.@ Objadając

się śpiesznie przy chwiejnym

stoliku@ przecenionym bigosem,

jakże tu wyszeptać:@

"Więc to już". Zawsze tak. Już

zawsze zamiast@ wołać: "Chcę

żyć jak człowiek", szukać dziury

w całym@ niebie, jakie ci dano

- będziesz żył jak człowiek,@

czyli: patrząc przez palce,

przymykając oczy.@ Dziury w

niebie nie będzie, gdy zaczniesz

tak żyć.@ I przyciasna korona z

głowy ci nie spadnie.@

Więc to już nigdy? Tak, już

nigdy. Zamiast@ prowizorki,

tandety, trzeciej kategorii@

nie nastanie świat świetny,

świetlisty i świeży.@ Bo skąd

zresztą wiadomo, że ten świat

gdziekolwiek@ jaśnieje, skoro

nigdy nikt nie odpowiada@ za

ukryte usterki. Ani na

wołanie.@

Pan tu nie stał

Pan tu nie stał, zwracam panu

uwagę,@ że nigdy nie stał pan

za nami@ murem, na stanowisku

naszym też@ pan nie stał, już

nie mówiąc, że na naszym czele@

nie stał pan nigdy, pan tu nie

stał, panie,@ nas na to nie stać,

żeby pan tu stał@ obiema nogami

na naszej ziemi, ona stoi@ przed

panem otworem, a pan co,@ stoi

pan sobie na uboczu@ wspólnego

grobu, panie, tam jest koniec,@

nie stój pan w miejscu, nie

stawiaj się pan, stawaj@ pan w

pąsach na szarym końcu, w końcu@

znajdzie się jakieś miejsce i

dla pana@

Niech Pan zajmie mi miejsce

Niech Pan zajmie mi miejsce,@

którego tak mało@ między tym ze

świecznika@ a tym ze

śmietnika@ (bo stoją bliżej

siebie niż na to wygląda,@ z

ich ciał, zbratanych ściskiem,

ten sam śpiewa pot:@

chociaż cię dławimy@ chociaż

cię dławimy@ ale cię zbawimy@

ale cię zbawimy);@

niech Pan to miejsce trzyma@

dla mnie, ja tu wrócę@ między

tych z samogonem@ a tych z

samochodem@ (mimo że obie

strony odmówią mi wstępu,@ z

oczu, bliźniaczo obcych, ten sam

zabrzmi wzrok:@

chociaż cię ranimy@ chociaż

cię ranimy@ ale cię chronimy@

ale cię chronimy);@

nie pomoże ucieczka@ w

podróż, w sen, czy w siebie:@

między tytułowanych@ a

tatuowanych@ i tak powrócę,

Panie (bo jedni i drudzy@

gdzieś z pokrewnego środka

skandują tę krew:@

choć cię kaleczymy@ chociaż

tratujemy@ ale cię leczymy@

ale ratujemy@ choć cię

kaleczymy@ chociaż tratujemy@

ale cię leczymy@ ale

ratujemy)@

Każdy może stać

Pamięci nieznanej kobiety,

której śmierć w przeddzień

Wszystkich Świętych 1979 stała

się przyczyną czasowego

zamknięcia sklepu mięsnego przy

ul. Ściegiennego, a stąd

zrozumiałego zawodu i

rozgoryczenia pozostałych

klientów

Może nie karkówki, lecz za to

ile otuchy@ mógł wynieść z tego

wydarzenia i@ sklepu mięsnego

(karkówka@ to mięso) każdy, kto

widział, jak starsza@ kobieta,

na wpół mdlejąc w tłoku (mięso@

to białko), osuwa@ się na

klęczki, ale ostatkiem sił,@

czepiając się cudzych toreb i

jesionek, znowu@ dźwiga się

(białko@ to życie) do pozycji

pionowej, po czym@ dopiero,@

utrzymywana w niej przez napór

innych (życie@ to walka)

ciał,@ umiera na serce,@

stanowiąc tym samym żywy, tj.

właściwie nieżywy dowód@ prawdy

zawartej w sentencji: lepiej

umrzeć@ stojąc,@ niż żyć na

kolanach@

Przepraszam, kto jest ostatni

Przepraszam, kto jest ostatni,

ten@ gorszy wprawdzie, kto

pierwszy,@ ten lepszy, zgoda,

ale i tak@ ostatni będą

pierwszymi,@ jeśli tylko

odstoją@ swoje@ bez

przepychanki i z zachowaniem

porządku,@

i nikt ich wtedy nie zwymyśla

od ostatnich;@

więc przepraszam bardzo, ale

musimy@ w końcu@ bronić się do

ostatniego przed@ utratą tej

ostatniej@ nadziei,@ jaka nam

jeszcze została@

Za czym państwo stoją

Kobiety w średnim wieku,

staruszki, emeryci:@ za czym

stanęliście murem pod murem tej

kamienicy,@ w której ceglanym

pierścieniu tkwi brylant witryny

"Mięso"?@

za czym stoicie tym murem, tym

chórem codziennej tragedii,@ za

jakim sensem powszechnym,

potrzebnym i powszednim,@

oprawnym w wers kolejki, który

łatwo ogarnąć pamięcią?@

za jaką - dzień w dzień, ramię

w ramię - stoicie barykadą,@

komu te oczy zgaszone mają w

oczy świecić przykładem,@ jaki

ład osłaniacie tym murem

płaskich twarzy?@

za jaką mgłą mętną, mdłą męką

od czwartej rano stoicie,@

skazańcy pod murem straceń

oczekujący o świcie,@ że z mgły

przybędzie ratunek, że zdąży,

coś zdąży się zdarzyć?@

za czym stoicie, co za tym

wszystkim (nie, Wszystkim)

stoi -@ nie wiem, o szare

kobiety, emeryci zgarbieni moi,@

ciśnieniem niewidzialnej nadziei

przyparci do muru,@

niewidzialnego sensu -

niewidzialnego dla mnie, lecz

także mojego;@ i ja też stoję

za nim, choćbym zrywał się,

szarpał, odbiegał,@ ja też,

wśród milczącego i zmęczonego

chóru.@

październik 1979 - luty 1980

Z tomu~

"Atlantyda"~

(1986)

Historia

Dziesięcioletni, wybiega na

zapuchniętą od snu ulicę.@

Słońce czerwca zgrzyta pod

stopą, odbite w rozsypanym

szkle.@

Zamknięty kiosk jak latawiec

ciągnie za sobą wstęgę@

kolejki. Ludzie milczą, z rzadka

podnosząc oczy.@

Normalnie o tej porze gazety

zawsze już były.@ Moneta poci

się w garści. Gdy wraca pędem do

domu,@

dwaj mundurowi przy słupie

ogłoszeniowym na rogu@ usiłują

jakimś narzędziem - najwyraźniej

jest to śrubokręt -@

wyciąć z słoniowej skóry

cyrkowych afiszy@ naklejoną na

wierzchu, ręcznie pisaną

kartkę.@

Poza kręgiem podejrzeń

gęstnieje grupka gapiów.@

Mundurowi mozolą się,

zakłopotani@

tępą przypadkowością swojego

narzędzia:@ nie mieli

właściwego na tę okoliczność.@

Grażynie

Pamiętać o papierosach. Żeby

zawsze były pod ręką,@ gotowe

do wsunięcia w kieszeń, gdy

znowu go zabierają.@

Znać na pamięć przepisy

dotyczące paczek i widzeń.@

Sztukę zmuszania mięśni twarzy

do uśmiechu.@

Jednym chłodnym spojrzeniem

gasić wrzask policjanta,@

zaparzać spokojnie herbatę, gdy

oni bebeszą szuflady.@

Z obozu albo szpitala słać

listy, że wszystko w porządku.@

Tyle umiejętności, taka

perfekcja. Mówię poważnie.@

Chociażby po to, aby się nie

zmarnowały,@ nagrodą za to

wszystko powinna być

nieśmiertelność,@ a już co

najmniej jej wybrakowana wersja,

życie.@

Śmierć. Nie, to niepoważne,

nie przyjmuję tego do

wiadomości.@ Z iloma

trudniejszymi sprawami dawałaś

sobie radę.@ Jeżeli kogoś

podziwiałem, to właśnie

ciebie.@ Jeśli co było trwałe,

to właśnie ten podziw.@ Ile

razy chciałem ci powiedzieć. Nie

było jak.@ Wstydziłem się luk w

słownictwie i mikrofonu w

ścianie.@ Teraz słyszę, że za

późno. Nie, nie wierzę.@

To przecież tylko nicość.

Jakże takie nic@ ma stanąć

pomiędzy nami. Na złość, na

zawsze zapiszę@ tę kreskę na

tęczówce, zmarszczkę w kącie

ust.@ Zgoda, wiem, nie

odpowiesz na moją ostatnią

pocztówkę.@ Ale będę za to

winić coś rzeczywistego,@

listonosza, katastrofę lotniczą,

cenzurę,@ nie nieistnienie,

które, zgódź się, nie

istnieje.@

XI_XII, 1982

Kiedyś, po latach

"Kiedyś, po latach, Historia

przyzna nam rację."@ Ale

Historia niczego nie przyzna,

nie przyzna@ się do niczego,

Historia nie odezwie się już ani

słowem, Historia@ leży pod

półtora metrem piasku albo

gliny,@ pod skórą Historii

zgęstniała w sińce krew@ z

wolna przemieszcza się w dół,

zgodnie z prawami ciążenia,@ w

oczach Historii jest pustka i

nad wybitymi zębami@ nawet nie

drgną jej na zawsze

zaciśnięte,@ na zawsze

uciszone, na zawsze

osiemnastoletnie wargi@

Dyletanci

Zbigniewowi Herbertowi

Pozbawieni zaślepienia

historycy niewątpliwie wydobędą

na jaw@ zastanawiającą cechę

tego społeczeństwa,@ która

stawia w określonym świetle całą

jego manię wielkości:@ było

to@ społeczeństwo dyletantów.@

Aktorka marnowała swój talent

zbierając podpisy i składki.@

Porad prawnych udzielał krytyk

literacki (wykształcony za

państwowe pieniądze),@

suwnicowa, śmiechu warte,

zasiadała przy konferencyjnym

stole,@ powielacze klecone

przez fizyka jądrowego@ były,

powiedzmy sobie szczerze,@

żałośnie prymitywne.@

Każdy robił nie to, co do

niego należało.@

Rzecz prosta, miały w tym swój

udział pewne niedobre

tradycje,@ wszyscy ci poeci

liryczni szturmujący bez

przeszkolenia Belweder,@ nie

pilnujący kopyta szewcy z

szablami, damy w czerni@

skubiące szarpie bez pojęcia o

higienie -@ jakby nie można

było pozostawić pewnych spraw w

ręku ekspertów!@

Tradycja nie usprawiedliwia

jednak wszystkiego.@

Pożałowania godny wydaje się

zwłaszcza fakt,@ że właśnie

specjalistami społeczeństwo to

pogardzało najbardziej,@ nie

szczędząc docinków wszystkim

owym cichym bohaterom,@ którzy

robili to, co do nich

należało,@ przetrząsali

chlebaki, odklejali koperty nad

parą,@ spędzali długie godziny

ze słuchawkami na uszach,@

zawsze fachowo,@ zgodnie z

kwalifikacjami,@ bez słowa

skargi na nudę.@

A przecież i wśród nich byli

na pewno tacy,@ którzy tłumili

w sobie prywatną pasję do

Rembrandta lub ichtiologii!@

Z drugiej strony, wielu z

tamtych też by zapewne wolało@

wrócić do swojej suwnicy,

eklogi, reaktora,@ ale cóż:

powodowała nimi presja

środowiska,@ dla niepoznaki

określana jako współczucie lub

honor.@

Na takiej amatorszczyźnie

oparte, życie nie mogło się

toczyć@ gładko,@ bez

przeszkód,@ odbierając jak

należy z rąk każdego@ to, co do

niego należało.@

Cóż dzisiaj

"Była niegdyś od morza do

morza,@ dziś być musi od dłoni

do dłoni.@"

(Peiper

"Powojenne wezwanie")

Dzisiaj, cóż dzisiaj. Dziś być

musi od teraz do zawsze.@ Dziś

być musi od ciała do koszuli, na

grubość@ pliku świeżych ulotek.

Od Odry do Bugu,@ z przesiadką

we Frankfurcie nad Menem i

dożywotnim postojem w

Cleveland.@ Od judasza do

blindy, cztery kroki. Od

zamknięcia do otwarcia oczu,@

siedem godzin, od otwarcia do

zamknięcia oczu,

siedemdziesiąt@ lat. Dziś musi

być czytana od środka, od deski

rzuconej@ na dno ziemi do deski

przywalonej grudami chmur.

Dziś@ wystarczy, że jest od

początku do szczętu,@ od

niechcenia do szpiku kości,

nieuchwytna,@ nieobjęta,

dotykalna, dotkliwa,@ dziś być

musi od nigdy do teraz.@

Kwestia rytmu

W dzieciństwie nigdy nie umiał

maszerować w nogę,@ w każdym

pochodzie było to samo: zanadto

skupiony@ na konieczności

zachowania rytmu, usztywniał

krok,@ wypadał z szyku i, jak w

koszmarnym śnie,@ wszystkie

spojrzenia kierowały się na

niego.@

Po latach, na patriotycznej

mszy,@ nagle uświadamia sobie ze

zgrozą, że nie umie się

przeżegnać.@ Nie wie, którą

ręką i w którą stronę; robił to

tyle razy,@ ale zawsze

odruchowo, bez zastanowienia.@

Wszyscy wokół wykonują ten gest,

jednocześnie i płynnie, jak w

balecie,@ teraz można by to

naśladować, ale jest o sekundę

za późno,@ jego

nieprzynależność byłaby jeszcze

bardziej widoczna,@ rytm jeszcze

wyraźniej zakłócony.@ Stoi z

opuszczonymi rękami i choć

spojrzenia@ biegną w stronę

ołtarza, jest znowu tak,@ jakby

wszyscy patrzyli tylko na

niego.@

Dlaczego właściwie nigdy nie

nauczył się na pamięć@ tekstu

tej pieśni, znanej każdemu od

wieków?@ Porusza niemo i

rytmicznie ustami, aby

przynajmniej@ wyglądać jak

należy, myśląc z rozpaczą:

nieprawda,@ mimo wszystko

jestem z nimi, po ich stronie.@

Msza za Polskę~

w St. Paul's Church,~

grudzień 1984

"A teraz, bracia i siostry,

otwórzmy śpiewniki na hymnie@

numer trzydzieści osiem"; w

głębi nawy@ bez przekonania

zawodzi niemowlę, niechybnie@

mokra pieluszka; przeciąg

zimnymi klinami@ podważa

klęczące kolana; ten ksiądz@

wygląda na Irlandczyka; ktoś z

tyłu sucho zakaszlał,@

otrzepywanie nogawek, chyba znów

można siąść,@ tak, wszyscy

siadają; to znaczy, z wyjątkiem

stojących na baczność@

weteranów z sztandarem; brunetka

w futrze wymyka@ się na palcach

(ze skrzypiącej szpary w

półmroku wionie@ jasny uliczny

mróz, aż się ugina płomień@

świec) i wraca, zatkawszy monetą

przełyk licznika;@ "dłonie

przebite ćwiekami; za plecami

związane dłonie"@

czyżby z tym nic wspólnego nie

miały? z reumatyzmami@ w

kościach, drobnymi w kieszeniach

i rodzinami na karku,@ z

rezygnacjami, do których nigdy

się nie przyznamy,@ z

ucieczkami od strachu

sprzedawanego na kartki,@ z

haftem chorągwi i hymnów ("Jak

długo męka twa trwa,@

Ojczyzno", przy bocznym ołtarzu

emigracyjny kontrakt,@ "twa -

trwa"! powinno się dawać mandat

za takie dwa@ zaparkowane zbyt

blisko słowa), z naszą po

kątach@ świata upchniętą

wspólnotą, skrzypieniem głosek,

nalepką@ na zderzaku, z wiarą w

leżące zbyt ciężkim krzyżem

słowa@ lub w żart ("Czy wierzę?

Bóg mi świadkiem, nie wiem")

wciąż od nowa@ z klęsk i

klęczek wstający zbyt desperacko

i lekko;@ "głowa w cierniach;

pałkami zmasakrowana głowa"@

czy to obejmie, czy się to w

niej mieści?@ Bóg nam

świadkiem, nie wiemy. Otwieramy

śpiewniki na hymnie@ żywego

ciała, numer nieskończony, na

jego treści@ żołądkowej,

śluzówce, nerwach wrażliwych na

zimno@ i ból; tylko takimi

możesz nas objąć, pojąć i

mieć,@ ze wszystkim, ze

zdrętwiałym kolanem, spłowiałą

chorągwią,@ nielogiczną

miłością do tych a nie innych

miejsc,@ twarzy, skrzypiących

dźwięków; z nieuleczalną

chorobą@ nadziei; i z

zapomnieniem; i z rozdzierającym

je błyskiem@ zrozumienia, jak

to jest, kiedy bez świadka i

światła@ ginie się wśród

niewiedzy pulsującego krwią

świata,@ słysząc własne

słabnące, decydujące o

wszystkim@ "wołanie znad belki

krzyża; uderzenia w bagażnik

fiata"@

Nowy Świat

Jedyny problem - znaleźć

miejsce do parkowania,@

wszystkiego poza tym mogę być

mniej więcej pewny,@ porannej

gazety na progu, wysokości

federalnego podatku,@

sprawdzających się prognoz

pogody, zapachu mydła@

wionącego od mijanych kobiet,

uśmiechu@ kasjera w banku,

punktualnego nadejścia

śmierci,@ nawet tego, że

wracając z pracy znajdę@ w

skrzynce na listy, obok

rachunków, prospektów i

reklam,@ pocztówkę z widokiem

Nowego Światu i pozdrowieniami@

od aresztowanego tymczasem

przyjaciela.@

Cambridge, Mass.,

1982_#1985

R~esum~e

Moje niedoceniane tutaj

kwalifikacje i osiągnięcia:@

ja, ekspert na skalę

wschodnioeuropejską w kwestiach

odmowy zeznań i mówienia między

wierszami,@ wielokrotny mistrz

osiedla w konkurencji zdobywania

miejsca w kolejce,@ rekordzista

województwa w godzeniu się z

losem na bliższą i dalszą

metę,@ dyplomowany specjalista

w dziedzinie czekania na

autobus@ godzinami, w zamieci,

w polu szczerym jak uzasadnienie

wyroku;@

jakże to się marnuje tutaj,

gdzie wolność i gdzie wszystko

gra jak w kwarcowym zegarku.@ W

dodatku młodość zeszła na

nabywaniu tamtych kwalifikacji@

i już się nie nauczę (nie to

zdrowie i nie ta głowa, panie)@

nowych, bardziej przydatnych na

tutejszym rynku:@ sztuki

nieskrępowanego uśmiechu i

niezachwianej pewności,@ że

można być tym, kim się chce

być.@

Wrzesień

W pokoju z biurkiem, tablicą i

nie dającym się otworzyć oknem@

(klimatyzacja) wyjaśnia

znaczenie zdania@ "goniąc za

żywiołkami drobniejszego

płazu"@ grupie złożonej z

Mulata, Japonki, dwojga

Anglosasów,@ nowojorskiego Żyda

i kalifornijskiej Irlandki.@ Po

chwili skupionego milczenia

Japonka podejmuje czytanie,@

brnąc po kostki przez Bałtyk

spółgłosek. Za oknem wieżyczka

Lowell House@ złoci się w

słońcu, jak co roku świeżo

odmalowana.@ Skończyło się,

dawno temu. Co? Młodość. W

promieniu@ co najmniej mili

(1609,31 m)@ jeszcze przez

dobre pięć minut oprócz niego

nie będzie nikogo.@ Kto by

wiedział, co znaczą słowa

"spólny łańcuch" oraz "ziemskie

kolisko".@

Naród, któremu się~

lepiej powiodło

Naród, któremu się lepiej

powiodło,@ może, czemużby nie,

przybrać postać studenta School

of Dentistry@ (taki

przynajmniej napis szczerzy

trzonowce na jego koszulce),@

który w tej właśnie chwili, na

rogu Brattle i Church Street,@

przytracza łańcuchem rower do

parkingowego licznika.@

Naród, któremu się bardziej

udało,@ ma, domyślasz się,

swoje własne poważne problemy,@

trądzik młodzieńczy, egzamin, od

którego wszystko zależy,@

skandaliczny koszt studiów,

niezrozumiały fakt,@ że Jane z

drugiego roku udaje

obojętność.@

Naród, który wygrał lepszy

los,@ jest godny twojego

podziwu, nie taniej kpiny.@ Bo

niby z jakiej racji miałby mu

się dostać los gorszy.@ Bo w

tym, że inni nie widzą wyjścia,

nie ma jego winy.@ Przechodzisz

obok niego, a naród znad ramy

roweru@ ogarnia cię pojemnym,

nie czyniącym różnic

uśmiechem.@

Garden party

"Pomarańcza, jak widzę, z Malty

- wyśmienita!"

(Norwid)

"Przepraszam, nie dosłyszałam

nazwiska?... Banaczek?...@ Czy

to czeskie nazwisko? A, polskie!

To znaczy,@ pan z Polski? jakże

miło. Państwo przyjechali@ całą

rodziną? dawno?", "No nie,

wybacz, Sally,@ zamęczasz

pytaniami, a trzeba, po

pierwsze,@ zaprowadzić do stołu

- proszę, tu krakersy,@ "potato

chips", sałatka - pan sobie

naleje@ sam, prawda? Witaj,

Henry -", "I co też się dzieje@

ostatnio w Polsce? Co porabia

Wa..., no, ten z wąsami,@ zna

go pan osobiście? nie? Widzę

czasami@ w dzienniku

demonstracje - choć czy można

wierzyć@ tej naszej telewizji,

koszmar, prawda? jeży@ się włos

od wszystkich tych reklam -

cenzury -@ Europejczycy

słusznie twierdzą, że kultury@

nam brakuje -", "Cześć, jestem

Sam. Mówi mi Billy,@ że pan z

Polski - znam Polskę, widziałem

dwa filmy@ z Papieżem - ten

wasz Papież nic nie wie o

świecie,@ straszny

konserwatysta -", "A jak pańskie

dzieci?@ Mówią już po

angielsku? Czy chodzą do

dobrej@ szkoły?", "Te szkoły

publiczne to problem@ numer

jeden, niestety -", "Nie zgadzam

się, Sammy,@ szkoły są lepsze,

jeśli rodzice, my sami,@ dbamy

o to -", "Tak, ale budżet

federalny -",@ "Hej, wy tam,

skończcie wreszcie, co to za

fatalny@ obyczaj - dyskutować

przy winie, zakąsce@ na poważne

tematy -", "Więc? co słychać w

Polsce?"

Druga natura

Po paru dniach oko się

przyzwyczaja@ do wiewiórki,

szarej, a nie rudej jak Pan Bóg

przykazał,@ do samochodów,

przeciętnie o półtora metra za

długich,@ do zbyt czystego

powietrza, w którym rysują się

świeżo malowane@ reklamy na

dachach, obłoki i pożarowe

drabinki.@

Po paru tygodniach

przyzwyczaja się ręka@ do innej

pisowni jedynki i do

nieprzekreślania siódemki,@

nie mówiąc o opuszczaniu kreski

nad "n" w podpisie.@

Po paru miesiącach nawet język

umie układać się w ustach@ w

ten jedyny sposób, który

zapewnia właściwą wymowę

"the".@ Jeszcze parę miesięcy

i, przyklękając na ulicy, aby

zawiązać sznurowadło,@

uświadamiasz sobie, że robisz

to, aby zawiązać sznurowadło,@

nie po to, aby rutynowo zerknąć

przez ramię,@ czy ktoś za tobą

nie idzie.@

Po paru latach śni się sen:@

stoisz przy zlewie w kuchni

leśniczówki@ w pobliżu

miejscowości Sieraków, gdzie po

maturze, nieszczęśliwie

zakochany, spędzałeś wakacje,@

twoja lewa dłoń unosi czajnik,

prawa kieruje się w stronę gałki

kranu.@ Sen, jakby uderzył w

ścianę, staje nagle w miejscu,@

z męczącym natężeniem skupiając

się na niepewnym szczególe:@

czy gałka była porcelanowa, czy

mosiężna.@ Śpiąc jeszcze, wiesz

przeraźliwie jasno, że od tego

wszystko zależy.@ Budząc się

wiesz równie jasno, że nigdy się

nie przekonasz.@

Nie używać słowa "wygnanie"

Stać obiema stopami na twardym

gruncie tej chwili,@ gdy kostka

jezdni podbiega zakosem, uderza

piekąco w podeszwy@ i,

wytracając pęd, łomocząc

trampkami w licealnej torbie,@

zbaczasz łukiem na chodnik (te

trzy, dokładnie trzy kroki)@ a

siedemnastka wlecze swój

ciemnozielony zgrzyt@ po

przeciwbieżnym łuku szyn za róg

Mielżyńskiego i Fredry.@

Całą powierzchnią dłoni

trzymać się uparcie tej klamki@

na stacji kolejowej Nojewo, w

pachnące deszczem i krowim

nawozem lato,@ jej grubej,

drewnianej walcowatości,

wyślizganej przez miejscowe

ręce,@ naciskać co chwilę,

wyczuwać moment luzu i opór

sprężyny.@

I nie używać słowa "wygnanie",

bo to nieprzyzwoicie i bez

sensu.@ Można spojrzeć na

sprawę z dwóch punktów

wytężonego widzenia.@ Albo nikt

cię nie zepchnął z jezdni, po

której wciąż jeszcze@

biegniesz, przez mgnienie

trwające do tej pory,@ nikt ci

nie wydarł z rąk klamki

uchwyconej na sekundę, na

zawsze.@ Albo też sam,

natychmiast gdy skręcałeś na

chodnik, wchodziłeś w drzwi

dworca, zostawiałeś je za sobą,

samolubnie@ porzucone, bo z

każdą chwilą wybiera się inne

życie.@

Ziemia usuwała się spod nóg

Ziemia usuwała się spod nóg,

ruchomy chodnik@ rozsuwających

się kontynentów unosił cię coraz

dalej@ z tekturową walizką u

nogi i wiązanką więdnących

dalii@ na pożegnanie

wręczonych, a górą niósł się

głos chłodny@ megafonistki?

anioła? nieważne, dość że

żądali@ czegoś od ciebie głosem

na kształt poziomej pochodni,@

a ziemia usuwała się spod nóg,

wyszarpnięty ukradkiem@ dywanik

w niemej komedii; nie gorzej niż

Hardy czy Laurel@ traciłeś

równowagę i, ratując się przed

upadkiem,@ machałeś niezgrabnie

rękami, w imitacji, dość nawet

udatnej,@ przybysza, który już

wita nowy ląd; i grałbyś jeszcze

tę rolę,@ lecz głos wyznaczał

ci celne i celestialne

kontrole,@

a ziemia usuwała się spod nóg,

latający dywan,@ który w

zniecierpliwieniu chce znieść ze

swojej powierzchni@ zbędny

balast; głos żądał, abyś się

udał pośpiesznie@ do bramy

numer szesnaście, i dywan już

się wyrywał@ spod zabryzganej

jeszcze miejscowym błotem

podeszwy,@ i przyśpieszałeś

kroku, swój własny kibic i

rywal;@

a ziemia usuwała się spod nóg,

może tylko deska@ zapadni; i

zamiast stać jak wrośnięty w

ziemię,@ zamiast pędzić wraz z

nią na zabój i na przestrzał,@

spadałeś w głąb, i było coraz

powolniej i ciemniej,@ i

odrzutowy ryk nieba cichł, i

głos w górze obwieszczał@

zimnym ostrzem płomienia twoje

kolejne spóźnienie@

Atlantyda

"Tak samo jeden porucznik, co

żeśmy@ go mieli w wojsku,

nazwisko Woźniak, chłop,

panie,@ jak świca", i przy

skroni prostolinijny i trzeźwy@

chłód nożyczek, gdzieś z tyłu

brzytwy o rzemień klaskanie,@

kapela Dzierżanowskiego szczerzy

klarnety z radia@ i woda

"Przemysławka" ma wszystko w

kolońskiej opiece;@ że

odpłynąłem na inny kontynent, to

nieprawda,@ a raczej, to bez

znaczenia; byliśmy już wtedy

przecież@ - osiemnaście,

dwadzieściaa lat temu? zresztą,

to obojętne@ z kim, kiedy i czy

naprawdę na rogu Libelta i

Placu@ Młodej Gwardii - jak dwa

cal po calu rozsuwające się

kontynenty,@ połączone już

tylko ostatnią mierzeją

palców,@ co pochylały mi głowę,

aby dokładniej wygolić@ kark;

ostatnią mielizną głosu, niknącą

powoli@ - przez sekundę, przez

lata - w głucho dzielącej nas

wodzie;@ już wtedy zaczynała

nieodwołalnym ołowiem@ zapadać

się w nią jeszcze jedna stracona

tajemnica,@ Atlantyda

porucznika Woźniaka, który był

prosty jak świca,@ którego los

naprawdę nic mnie nie

obchodził@ i o którym niczego

więcej się nie dowiem@

Small talk

Jak Się Masz, Mam Się Dobrze;

kto mówi, że nie ma@ mowy o

jakiejkolwiek rozmowie między

nami,@ że nie ma porozumienia

między murkiem z szarego

kamienia@ i drżeniem okiennej

ramy i tęczowymi plamami@ oleju

na asfalcie, a mną; dlaczego

niby skłamany@ miałby być

dialog mój z nimi, czemużby

miała być niema@ ta konwersacja

hydrantu, mgły, schodów,

zgrzytu, gałęzi@ ze mną,

zagadywanym - w przelocie, w

przejściu, przejazdem -@

pytaniem wciąż tym samym i wciąż

tak samo przyjaznym@ Co

Słychać, Wszystko W Porządku;

przecież serdecznie gawędzi@ ze

mną, wśród tylu gości, ten

świat, gospodarz przyjęcia,@

klepie mnie po ramieniu

kordialnym pytaniem, poświęca@

chwilę cennego czasu, całkiem

przy tym świadom,@ że wszystko,

co odpowiem, i tak nie będzie

mieć większej@ wagi, że nie

jest przyjęte, aby się zbytnio

wywnętrzać@ w wymianie zdań ze

znanym od tak niedawna

światem,@ że zresztą, choćbym

nawet chciał, i tak nie zdążę@

wyjść w tej krótkiej rozmowie

poza I Jak Tam, Niezgorzej@

Ze wstępu do rozmówek

Celem jest mówić płynnie, choć

w języku, który@ do końca

będzie obcy. Ale co to znaczy@

mówić płynnie? To raczej mieć

wzgląd na słuchaczy,@ niż

przełamywać sztywność tej

wyschłej tektury,@ języka w

nietutejszej gębie. Rzecz w tym,

żeby@ pozwolić im się przemknąć

jak na wodnych nartach@ przez

sztuczny staw rozmowy, cokolwiek

jest warta@ jej głębia po

kolana; aby bez potrzeby@ nie

hamować ich zjazdu po zjeżdżalni

słów@ w brodzik porozumienia;

gdy rozmowa będzie@ sportem

wodnym, gdy w swoim tęponosym

pędzie@ ledwie muśnie

powierzchnię obły

ślizgacz_słuch,@ gdy dna mu nie

rozpruje kołek epitetu@

nieoczekiwanego, albo nagła

rafa@ zwierzenia - słowem,

kiedy słowo gładko trafia@ na

słowo i zdań fala nie podnosi

grzbietu@ ponad dopisujące

zdrowie i tę wściekłą@ drożyznę

i pogodę doprawdy dziś ładną,@

gdy mówisz to, co umiesz, nie

to, co byś pragnął - na chwilę

was opływa płytkiej unii

ciepło@ i w pluskaniu

podmiotów, chlupocie orzeczeń@

nareszcie zapominasz o tym, że

ruch warg@ może być nieraz -

bywał nieraz - wart@ coś

więcej; mówić płynnie, to

rozumieć, że się@ nie opłaca z

kimś schodzić pod powierzchnię

słów@ cudzej czy własnej mowy -

choćbyś jak najbieglej@ wiódł

go przez ciemne głębie, zawsze w

dole zblednie@ odstraszająco

piaszczyste i biedne@ dno

obcości, przybyszu. Godzisz się?

To mów.@

Pięć pocztówek od i do ~

Emily Dickinson

1.

Całą nieobjętość świata -@

czerń wron - turkot kół -@ kąt,

pod którym pada światło,@ gdy,

gęstniejąc ku@

krawędzi zachodu, czerwień@ w

jutrzejszy świt ścieka -@ dech,

którego las zaczerpnie,@ gdy

nagle - przesieka -@

poirytowany syk@ żelazka -

brzoskwiń rumieniec,@ jakby im

było wstyd@ tak całkiem wstydu

nie mieć -@

a jeszcze deszcz - jeszcze na

piętro@ wdzierający się cal po

calu@ bluszcz - i tę

nieobjętość,@ tę niepojętność

całą,@

włącznie z ślimakiem na

ścieżce,@ nie wykluczając

ostu,@ zamienić - głupio,

pośpiesznie -@ na tę

drobnostkę,@

na ten wiek - na kraj jakiś -

na ten@ los, z którego wyjścia

nie ma -@ na, tańszy niż obraz

świata,@ oleodruk sumienia?@

2.

Zrozum, ty jedna: Mój język@

szeleści jak zwiędły strzęp@

gazety - w wynajętym@ pokoju

skrzypiący sprzęt -@

cementowy pył osiedli@ wżarł

się na zawsze@ w ten głos

schrypły, powszedni -@ który,

jeśli co zawrze@

w sobie, to nie rozpiętość@

tęczy - nie obłok -@ najwyżej

kartkę zmiętą,@ a przy niej -

obok -@

dłoń, która nie umiała@

podpisać aktu zdrady -@ taka

jest moja miara,@ takie są

straty.@

3.

Nie znajdziesz zrozumienia.@

Żadnych w tym naszych zasług,@

żadnych win nie ma -@ spomiędzy

czasów@

i przestrzeni wybierasz@ nie

ty sam przecież@ jakieś tu -

jakieś teraz -@ We wszystkich

punktach przecięć,@

w których Ktoś nas

rozstawia,@ jest to samo -

trotuar@ z kredowym obrysem -

jaskrawa@ żółtość klonu -

tortura -@

zaciek na tynku - zmierzch -@

różne, te same@ składniki tego,

co jest -@ czego nie

wybieramy.@

4.

Nie udawaj. Wiesz dobrze,@

zajrzałeś niejeden raz w głąb:@

kurczące się palce na kołdrze@

zagarniają więcej niż glob -@

Choćbyśmy chcieli zawsze@

brać w siebie, wchłaniać

świat,@ odbierze go nam,

zatrze@ najgłębiej wyryty

ślad@

ta jedna ostatnia krzywda,@

której nic nie uchyli -@ którą

widziałaś oczyma@ suchymi@

pod skórą ciał, chmur,

głosów,@ sukien, jagód,

hipotez.@ Widząc, też na swój

sposób@ zakładasz protest.@

5.

Jeśli świat się w nim

rozpozna,@ słowo - w końcu -

jest tym@ światem - jest gdzieś

ponad - poza@ zgodą czy

protestem -@

I wiesz - choć się zwęzi w

język -@ w cztery kąty kartki -@

w krzywy liter wężyk -@

wiesz dobrze - że i tak warto@

ocalić go - z każdą usterką -@

do krwi - w całym blasku

śniegu -@ na dnie kuferka@ na

śmierć zapomnianego -@

Strofa z Roberta Frosta

"Nietowarzyskim odludkiem

wprawdzie na zawsze zostanę,@

lecz klub ludzkości mnie

przyjmie, notując w aktach

pobieżnie,@ że moim zajęciem

było coś, co, choć nie

zakazane,@ jednak wskazane nie

jest. I dobrze widziane - też

nie;"@

i ja, i ja także; tak, zgadza

się, przybyłem w towarzystwie@

tamtego siwego pana, który

właśnie wszedł,@ ja razem z

nim; już prawie kładę dłoń na

klamce@ drzwi, spoza których

ożywione głosy,@ brzęk lodu w

szklankach, śmiech, synkopy

kontrabasu. I ja,@ zajrzyjcie

do akt, i ja należę, przecież

płacę regularnie@ składkę

tętna, przecież zapisałem swój

ostatni oddech@ funduszowi

wspólnego powietrza. Ciężka

ręka@ spada na ramię, zawraca

mnie od progu@ do dnia

narodzin, włóczęgostwo i

zakłócenie porządku,@

przekroczenie granicy, tamowanie

ruchu,@ pragnienie znalezienia

się nie tam gdzie moje

miejsce,@ taki jest zarzut

sprawnie obmacujących mnie

dłoni@ a szczęk kajdanek za

plecami poucza mnie przepisowo i

płynnie,@ że mam prawo zachować

milczenie, że wszystko,@ co

powiem, może obrócić się

przeciwko mnie@

Okno

I opuszczenie będzie

odpuszczeniem.@ Przez

podciągnięte - a nie uchylone -@

okno dobiegnie obcy idiom

popołudnia,@ pomruk strzyżonych

trawników, tuż obok@ miękkie

trzaśnięcie drzwiczek

samochodu,@ gardłowy głos

sąsiada z naprzeciwka@ pozdrowi

po imieniu przybysza, w

języku,@ w którym "sąsiad" i

"bliźni" to jedno i to samo@

słowo, w języku, który nie byłby

twój własny@ nawet gdyby, nawet

gdyby był twój.@ I opuszczenie

będzie odpouszczeniem.@

Lot do Seattle

Mężczyzna o wyglądzie drwala i

kobieta w ciąży,@ na oko piąty

miesiąc, po twojej prawej

stronie;@ tak, ona mieszka na

Wschodnim Wybrzeżu, leci@

odwiedzić matkę w Seattle; tak,

spędziła tam całe dzieciństwo,@

owszem, lubi to miasto; nie, on

leci dalej,@ do Anchorage, to

już jego trzeci rok na Alasce,@

tak, jest tam ładnie o tej porze

roku;@ ich słowa są dobroduszne

i obłe jak obłoki@ po lewej

ręce. W trzech plastikowych

szklankach@ topnieją jednakowe

kostki lodu.@ Trzy pary

równoległych stóp, pod nimi

wolno@ przesuwa się wspólny

kontynent. Tak wielka i czuła

bliskość,@ tak całkowicie

jesteś od nich oddzielony.@

Nie, ona jeszcze nie wie, że

odkryją u niej raka piersi,@

nie, jemu nikt nie powiedział,

że po wybuchu na dworcu w

Atenach@ będzie na fotografii

ciałem turysty, leżącym@ koło

przechowalni bagażu, z wystającą

spod prześcieradła dłonią.@ Tak

bardzo chciałbyś pomóc, tak

zupełnie nic@ nie możesz

zrobić, wpatrzony bezradnie w

obłok.@ Kobieta prosi, abyś

zasłonił okno: razi ją słońce.@

Poczta

"Otrzyma pan natychmiast,

Mr. Baranazack,@ czek na

10.000.000 dolarów"; w okienku@

koperty widać tyle; tyle razy@

zdarzało się to już, że nie ma

sensu@ rozdzierać jej raz

jeszcze, by podziwiać tupet,@ z

jakim komputer@ kończy swój

głupi dowcip: "...jeśli do

lutego@ zwróci pan załączony

blankiet i na pana@ los padnie

główna wygrana":@ co z tego,@

że jest tam i przestroga:

"Mr. Baranazack,@ może właśnie

w tej chwili traci pan jedyną@

szansę fortuny i szczęścia";

narażam@ na szwank swój los, z

koszykarską rutyną@ trafiając

zmiętoszoną kopertą do kosza;@

a jednak, owszem@ jest mi

trochę nieswojo, kiedy, ot, tak

właśnie,@ unicestwiam możliwość

(jeżeli nie "szczęścia",@ to

choć "fortuny"), ukręcam@ łeb

szansie@

zamiast, jak inni... Właśnie,

Mr. Baranazack,@ otóż to, mamy

z panem wiecznie ten sam

problem:@ los - jeden, taki, co

się nie powtarza -@ jest panu

dany do rąk, a pan dobrej@ woli

nie chce okazać i nie ruszy

palcem,@ nie wierzy w szansę,@

nie chce zaryzykować, otworzyć

koperty.@ Dość, Mr. Baranazack,

dość tego; jeżeli@ nie, to

spadnie pan z listy naszej

klienteli@ i przestaniemy

przysyłać@ oferty.@

Po przejściu~

huraganu "Gloria"

Po kilku godzinach popisów

wichura przekonała@ samą

siebie, że nie ma sensu

produkować się na trzech

kanałach@ w przerywanych

reklamami reportażach z terenów

zniszczeń@ jako świszczące tło

dla wywiadów z miejscowym

burmistrzem,@ a przy tym

występować na naszej ulicy na

żywo.@ Tyle roboty za frajer?

Za oknem, na krzyż i krzywo@

zalepionym taśmami, czekaliśmy,

aż się zniechęci,@ zastrajkuje,

odejdzie na północ, w stronę New

Hampshire.@ Przez drzwi zapach

ozonu, mokrych liści,

bezpiecznej przygody.@ Stajemy

przy zwalonym klonie, który

pozrywał przewody,@ padając w

poprzek jezdni przed domem pani

Aaron.@ Postukując laseczką i

wyglądając jeszcze niestaro,@

prawie jak wtedy, kiedy ukrywały

ją zakonnice,@ bo miała jasne

włosy, pani Aaron krąży,

oblicza@ koszty napraw. Tuż obok

pan Vitulaitis na skraju@

chodnika ogląda z namysłem pień,

ofiarowuje się nazajutrz@ z

pomocą i elektryczną piłą,

przydadzą się lata praktyki@ -

żartuje - w tajdze. Łamiąc

ścielące się na jezdni patyki,@

omal nie wjeżdża na pień

półciężarówka nowego sąsiada,@

jak mu tam, Nhu czy Ngu, który

hamuje, wysiada,@ pewnie nie

wspominając chwili, gdy ich

łódź, wypełniona po brzegi,@ po

dwudziestu dziewięciu dniach

natknęła się na frachtowiec z

Norwegii.@ Ogarnia nas nastrój

pikniku, wymieniamy uwagi i

żarty@ na temat kataklizmu. Nie

był w końcu taki zażarty@ jak

zapowiadały prognozy, większych

śladów czy blizn po nim nie

ma,@ krzywdy, jakie wyrządził,

są do naprawienia@ i z rana

punktualnie pojawi się fachowy@

elektryk, świt, lustrator

ubezpieczeniowy.@ Pora wracać

do domu, usuwać krzyże - te z

taśmy@ oklejającej szyby, tych

innych nie jesteśmy@ w stanie

usunąć z przeszłości albo

przyszłości, na których@

stawialiśmy je tyle razy. - Tak

zwane kaprysy natury -@ orzeka

pani Aaron wzgardliwie, dodając,

że kto ciekawy,@ niech ogląda

zniszczenia, ona idzie zaparzyć

kawy.@

Na pustym parkingu~

za miastem,~

zaciągając ręczny hamulec

Na pustym parkingu za miastem,

zaciągając ręczny hamulec,@

zastanawia się, co go właściwie

tutaj przyniosło@ i czemu na

dobrą sprawę nigdy nie umiał nie

ulec@ sztampie smutku, znanej

każdemu, kto uprawia

niewidzialne rzemiosło@

wygnania. Zawsze gdzieś będzie

ojczyzna asfaltów spotniałych@

pod mrozem wysokich latarń,

ojczyzna zrudziałych podkładów@

pod parą szyn, które także mogą

liczyć na wzajemne spotkanie@ w

nieskończoności dopiero;

ojczyzna rozpędu, rozpadu,@

ruchu przed siebie w wąwozie

szpar w podłodze rozeschłej,@ w

wąwozie lamp w cudzych oknach, w

wąwozie tętnicy, w wąwozie@

galaktycznego wybuchu. Co go

właściwie tu jeszcze@ trzyma,

unieruchamia, co go zamyka w

obwodzie@ tej a nie innej

skóry, planety, parkingu za

miastem.@ I skąd to urojone,

uroszczone prawo do wygnania,@

jakby nie było prawdą, że i tak

nikt dziś wieczór nie zaśnie@

na własnej Ziemi. Gdzieś będzie:

nie z własnej woli wybrana@

sekunda ocknięcia się w ruchu,

pośrodku zdyszanego wyznania@

przecinek stawiany na oślep, na

opak, na razie, na zawsze.@

Z tomu~

"Widokówka z tego świata"~

(1988)

Co mam powiedzieć

Który to świat, czy ten? Nie w

takt, niespodziewane@

targnięcia wiatru szarpią

rozespanym niebem.@ Co mam

powiedzieć, wie, że będzie

powiedziane.@

Furkot wróbla. Filc piłki

uderza o ścianę@ garażu. Szum z

odległych szos. Znów, po raz nie

wiem@ który: to świat, czytelne

"tak", niespodziewane@

przybicie stempla słońca na

kolejny ranek,@ którego mogło

nie być, a jest, cały, jeden.@

Co mam powiedzieć? "Wierzę"?

Będzie powiedziane@

tak wiele słów, a żadne nie

złożą się w zdanie@ proste

oznajmujące o Wiedzącym

Niemym,@ który, osiadłszy w

tętnie, tka niespodziewane@

skrzyżowania przypadków na tej

jednej z planet,@ w jednym z

ciał, między jednym a następnym

mgnieniem.@ Co nam w powiewie,

w wietrze będzie powiedziane@

na ucho, to się może w głębi

krtani stanie@ słowem, uwięzłym

między podziwem a gniewem,@

które poświadczy, będzie trwać,

niespodziewane.@ Co mam

powiedzieć - wierzę - będzie

powiedziane.@

Podnosząc z progu~

niedzielną gazetę

W żaden sposób nie możesz

wiedzieć - oddzielony@ przez

strefy czasu, sześć

strzępiastych klinów@ skórki

zdzieranej z pomarańczy globu -@

że właśnie w tym momencie

(dokładnie pięć minut@ po ósmej

rano, w ostrożnie zielonym@

pierwszym tygodniu kwietnia)

schylam się i z progu@ podnoszę

ciężkie cielsko niedzielnej

gazety,@ zarżniętą na mój

ołtarz i obwisłą tuszę@

minionego tygodnia - czy raczej

zmielony@ hamburger wiadomości,

ogłoszeń, programów@

telewizji, wyników meczów,

prognoz, reklam,@ porad

życiowych - w sumie parę

kilogramów@ rzeczy

zwięźlejszych lub barwniejszych

niż w naturze.@ Przyznaj się,

tylko nie kręć, tylko nie

kłam:@ tam, gdzie żyjesz, nie

macie podobnej gazety.@

W żaden sposób nie możesz

wiedzieć - odgrodzony@ przez

złoża ziemi, sześć stóp zbitej

gleby,@ co bębniła grudkami o

wieko twej trumny -@ że właśnie

ponad tobą schylam się, ażeby@

w porannym słońcu, które

ogrodowi@ przyspiesza ćwierkający

puls, spełnić nietrudny@ rytuał

podniesienia niedzielnej

gazety:@ poczuć znów to

strzyknięcie w dole

kręgosłupa,@ które mi

przypomina, że, twój pogrobowy@

konkurent, ciągle jeszcze góruję

nad tobą@ tą warstwą gliny,

tym, że żyję na złość@ tobie.

Ty, z binoklami i lampą

naftową,@ obudź się i przez

chwilę, ziemię, śmierć -

posłuchaj@ i przyznaj, tylko

nie kręć, nie fantazjuj:@ kiedy

żyłeś, nie mieliście takiej

gazety.@

W jakiś tam sposób musisz

wiedzieć - wyniesiony@ nad

sfery nieba, sześć (czy ile ich

tam@ jest u Ptolemeusza)

przezroczystych kopuł -@ że

właśnie pod nim, jasnym masywnym

jak lichtarz@ sześcioramienny,

z progu podnoszę zgniecioną@ w

pakowną kostkę porcję Twego

mroku@ i Twojej wiedzy:

sześcian niedzielnej gazety;@

na betonowe schodki

przedmiejskiego domu@ upuszczone

o świcie pękate nasiono.@ Nie

myśl, że nie doceniam tego, że

łagodnie@ oszczędzasz mnie, że

nie chcesz mnie oniemić@

wszystkim, że to jedynie okruch

grozy, zbrodnie@ ledwie

niektóre z tych, o jakich Ci

wiadomo.@ Przyznaj się, tylko

nie kręć, tylko nie milcz:@

tam, skąd patrzysz, drukuje się

takie gazety.@

Długowieczność oprawców

Oprawcy - ale ci na

monumentalną skalę,@ nie od

mokrej roboty ale od suchych

statystyk,@ nie od kanciastych

pięści lecz od zaokrąglonych

cyfr@ w obstawie sześciu zer -

słowem, oprawcy masowi,@ gdy

tylko wyjdą cało ze swych

własnych czystek@ i przejdą do

historii, zaskakują stale@ tym,

że każdy dożywa w zdrowiu do

późnego@ wieku.@

Wszyscy niesłuszni świadkowie

Jehowy, masoni,@ artyści,

chłopi, księża, posiadacze

ziemscy,@ mniejszości narodowe,

opowiadacze anegdot,@

przypadkowi pechowcy, na których

ktoś doniósł z zemsty,@ i ci,

których nazwisko ktoś wypluł

razem z zębami,@ powtarzaliby

pewnie (gdyby ich wskrzesić)

wraz z nami@ (i chyba głośniej)

swoje zdziwione "dlaczego",@

widząc tych krzepkich staruszków

na rencie,@ jak grzeją kości na

ławce w ogrodzie,@ majstrują

dla prawnuków latawce, z

prostotą@ siorbią barszcz,

korzystają z dobrodziejstw@

dzisiejszej medycyny, prócz

starczych kłopotów z prostatą@

nie doznając w zasadzie żadnych

piekielnych udręczeń.@

Domyślam się, że w ten sposób

nadajesz nam jakiś szyfr,@ że

kryje się w tym, jak zawsze,

Twój zamysł,@ który wymierzasz

Tobie tylko wiadomą miarą.@

A jednak, o co chodzi? O

trzymanie ich między nami,@ by

dać nam szansę - na co? na

proces, spóźniony@ o parę epok,

o miliony@ zlikwidowanych lat

życia? na wyduszenie z nich@

zeznań czy pamiętników? na

zrozumienie natury@ ludzkiej na

tym rażąco żywym przykładzie?

Czy mamy@ stawać z nimi przed

lustrem, pozować do zdjęć, na

których@ będzie widać, że

niczym się tak naprawdę nie

różnią@ kaci od tych, co zwykle

padają ofiarą?@ A może chcesz

nam pokazać, że gdybyś do końca

znikł,@ świadczyłoby wciąż o

Tobie przynajmniej to, że na

próżno@ usiłujemy zrozumieć, co

jest nagrodą, co karą?@

Lipiec 1952

Ocknąłem się bez paniki: jakby

godząc się, że wzrokiem

natrafię@ na granatową emalię

wiadra, tuż obok na trawie,@ z

wodą po brzegi, niezrozumiale

jasnoczerwoną;@

ktoś, z ciurkaniem i wprawą,

wyżymał ścierkę czy fartuch@ i

kretonowy, mokry, wskrzeszający

z martwych@ chłód wdawał się w

układy z moją prawą skronią,@

w której coś pulsowało;

rozdziawione gamoniowato@ wrota

kuźni, dyszące, tak jak przez

całe to lato,@ zastarzałą wonią

opiłków, iskier, skórzanych

miechów@

i przypalonych kopyt,

tłumaczyły mi schrypłym,

dymnym@ basem Hendryka, szwagra

naszej gospodyni,@ że jak się ma

sześć lat, to nie można,

człowieku,@

podchodzić za blisko kowadła,

bo jak czasem odłamek pryśnie,@

no to tego. I przez sekundę

widziałem sam siebie,

przejrzyście@ odrębnego,

wielokrotnego, na progach

niezliczonych kuźni,@

jak wchodziliśmy w drogę

odpryskom świata, stali@ na

torach pędzących pociągów,

gwiazd, losów, okruchów stali.@

"Ja" było tym, co nie było tym

wszystkim. Za pół roku miał

umrzeć Stalin.@ O pół globu był

inny kontynent. W pół mgnienia

zaczynało się Później.@

Jakieś Ty

Właściwie nie muszę wiedzieć o

tobie nic więcej, niż@ to, że

jesteś tym jakimś Ty, które

formuje mi w ustach@ i - przez

opar wydechu, przez opór języka,

przez niż@ atmosferyczny, przez

kłęby spalin nad jezdnią, mgłę

lustra,@ pył międzyplanetarny -

każe przebijać się (z ust@ do

ust, przez morza, z tego świata

na tamten, z chodnika@ na

chodnik, z murów mózgu w ten sam

mur czy mózg)@ drugiej osobie

liczby pojedynczej czasownika,@

jakiemuś "słyszysz", "nie

milcz", "pamiętasz", "spójrz",

"bądź",@ które, prostolinijnie

wysłane przed siebie, pętlą@

powraca, nie drasnąwszy skóry,

ścian, urwisk, słońc,@ mój

rozmówco, Fachowy

Psychoterapeuto,@ Łaskawy

Czytelniku, Wszechmogący

Panie,@ Nieśmiertelna Jedyna,

Od Czterdziestu Dwóch@ Lat Już

Wytężający Nadaremnie Słuch@

Sobowtórze, Tubylcze Na Brzegu,

skąd jak bumerang@ ze świstem

nadlatuje ciągle to samo

pytanie@ zmienione w tę samą

odpowiedź: że w międzyczasie

umieram@

Prześwietlenie

Słońce, tak dufnie jaskrawe@

na placu przed kliniką,@

zamiast na wskroś mnie

przeniknąć,@ umiało na dobrą

sprawę@

naświetlić tylko

powierzchnię@ mojej skóry czy

kurtki,@ co najwyżej

pobieżnie@ olśnić oczy przez

krótki@

moment przed ich zmrużeniem;@

tu, w czterech półmrocznych

ścianach,@ przez ścisłą bryłę

ciała@ przebija się -

nieznużenie@

i błyskawicznie - nikła@

bladość promienia, który@ jak

wścibski brukowy dziennikarz@

ujawnia pod gruboskórnym@

zdrowiem wewnętrzne wstydy,@

sztywną kruchość i śliski@

dygot, żałosne spiski,@

skandale i ohydy,@

skrywane w sobie przed sobą,@

by siebie nie przestraszyć.@

Radiologu Bez Twarzy,@ niech

stanę obok@

Ciebie, pokaż mi ekran@ z tym

mną, znanym na wylot@ jedynie

Tobie; chwilą@ wiedzy niech

mnie prześwietla@

Twój promień, tylko jedną:@

daj - nim ją zaciemnię,

zagrzebię -@ spróbować, czy

zniosę tę pewność@ siebie.@

Pan Elliot Tischler

Pan Elliot Tischler ciągle

otrzymuje listy,@ choć pięć lat

temu umarł. W przedostatniej

chwili@ sprzedał dom

genetyczce, żonie mediewisty,@

który w tych stronach nie mógł

na żadnej posadzie@ zaczepić

się na stałe, więc dom opylili@

z kolei nam i teraz uczą gdzieś

w Nevadzie.@ Pan Tischler, choć

też znikł, jest bardziej

rzeczywisty:@

"Time" proponuje, że mu wznowi

abonament,@ komitet szkolny

liczy na jego głos w

przyszłych@ wyborach, instytuty

zajęte badaniem@ przyczyn

dystrofii mięśni proszą go o

datek,@ Lawn Shark Company

marzy o tym, by mu przystrzyc@

trawnik, i wciąż tym samym

zamierzchłym mandatem,@ o

którym najwidoczniej zapomniał

na amen,@

nęka go Biuro Grzywien w

Milford, gdzie - Bóg raczy@

wiedzieć, po co - parkował w

miejscu nielegalnym.@ Nie cały

umarł. Prawda, wiemy o nim

raczej@ mało: ściany malował na

żółto; dla żony_@ _inwalidki

(zmarł po niej) zrobił zjazd z

sypialni@ do ogrodu, z

masywnych desek

przygwożdżonych@ na fest, na

wieczność, miałem potępieńczą

pracę@

rozbierając to wszystko.

Co jeszcze? Nic. Tyle@ co nic:

odciski palców na kuchennym

blacie,@ którego się kurczowo

trzymał w tamtej chwili,@

kiedy, sam wśród gotowych do

transportu gratów@ i pudeł,

mieszał cukier w ostatniej

herbacie@ i czuł, że wszystko

na nic, że niknie bez śladu.@

Te odciski już starte. A zresztą

się mylił.@

Czerwiec 1962

Chciałeś, bym poszedł w twoje

ślady, wprasowane@ w osobliwą

glinę tych okolic (coś w rodzaju

białawego szamotu)@ przez

starte bieżniki opon garbatej,

spracowanej@ warszawy (ta

skrzynia biegów: ileś się

naszamotał@ z jej topornym

lewarkiem), gdy woziła cię do

wiejskich pacjentów:@ więc

zdawało się naturalne, że

zabrałeś mnie do Szamotuł,@

gdzie Szpital Powiatowy

rozpłaszczał się burą,

pacniętą@

w pobliże rynku grudą. Oprócz

nas nie było nikogo@ w

kafelkowo spłukanej, źle

oświetlonej kostnicy,@ tylko

starsza kobieta na stole,

żółtawa, jak pomnikowo_@

_skrócona bryła piaskowca, był

jakiś kosmiczny,@ komiczny,

Kolumbowy błąd w tej niezbicie

napiętej,@ poziomej

nieruchomości. Na kształt

odwróconej kotwicy@ łuk żeber

krzyżował się z długim, w dół

przez mostek biegnącym

nacięciem@

(wzgórek łonowy taktownie

przykryłeś strzępem ligniny),@

w którym wyręczył cię wcześniej

szpitalny posługacz_osiłek.@ I

zdawało się naturalne, że

pozwane na proces gnilny,@

upokorzone ciało poddawało się,

gdy podnosiłeś@ do światła

gumową dłonią jego serce czy

wątrobę, badałeś@ treść jelit i

barwę płuc, rozcinałeś

tęczowosine@ płaty żołądka. A

wszystko swym ostatecznym

banałem@

sumował odór, przed którym

ostrzegłeś mnie jeszcze w

domu:@ "Co zrobić, jest tylko

biologia: co zostaje z

człowieka, to śmierdzi."@ Ile

tomów, totemów, systemów tym

samym "ecce homo" zatykało mi

nos i usta później - jakby

chciały potwierdzić,@ że nie

dorosłem do tego, aby o tych,

którzy muszą umierać,@

powiedzieć cokolwiek więcej niż

da się powiedzieć o śmierci.@

Lecz zdawało się naturalne, że

się muszę buntować, upierać.@

Yard sale

"Popielniczka, abażur, rowerek

dziecięcy,@ stary mikser

(ebonit o lepkiej powierzchni@

z wżartym w szczeliny kurzem),@

dwie walizy,@ jaskrawe bluzki,

krzesło bez lewej poręczy,@

budzik, książki z zakresu

psychoanalizy@ i kuchni

chińskiej, toster - na wszystkim

przywieszki@ z cenami jak dla

zgrywy (dziesięć centów,

dolar)@ i wszystko, wystawione

na sprzedaż i trawnik, trwa pod

niedzielnym dzwonem słońca i

wytrawną,@ choć autoironicznie

niedbałą kontrolą@ piegowatej

dziewczynki w baseballowej

czapce.@ Może po to te graty,

te komiczne ceny:@

aluzja, że właściciel jest

kimś, kto nie zawsze@ dba tylko

o pieniądze, że chodzi o

proste@ pozbycie się rupieci, o

więcej przestrzeni,@ o "fun", o

ułatwienie w przyszłej

przeprowadzce;@ i - przy okazji

- że ma w domu lepsze

sprzęty?" -@ "A w tobie skąd ten

sarkazm. Te twoje żałosne@

zakurzone odkrycia, wizje w

kiepskim guście,@ metafory

tandetne jak wasza epoka,@

taniocha tych konstrukcji, te

rymy na pokaz,@ te echa jak w

wulgarnie oprawionym lustrze,@

to przebieranie sensu w sztuczne

włókna mowy.@ Może po to te

szmaty, te mimiczne weny,@

bym przyjął, że strój, mina,

cały ten umowny@ kształt nie

może być tobą, że masz coś

lepszego@ w zanadrzu, jakiś

wiecznie trzymany w kieszeni@

dowód, iż jesteś godny mnie, czy

też gotowy@ w razie potrzeby

(jakiej?) całkiem się

odmienić,@ być sobą w razie

czego (a właściwie czego?)?" -@

"A w Tobie skąd ta wyższość.

Tobie też nie wszystko@ wypadło

bez zarzutu. Ty także

wystawiasz@ na pokaz, co masz,

kryjąc w swój wewnętrzny

nawias@ to, czym mógłbyś być,

gdyby lepiej Ci to wyszło;@

przyznaj się, że tak jest, że

Ciebie też to dręczy.@ Może po

to te światy, te kosmiczne

sceny."@

Drobnomieszczańskie cnoty

Ta bezbrzeżna, zalana,

lirycznie_bokserska@ pogarda w

oczach artysty J., gdy się

przysiadał w "Smakoszu",@

zionąc nieogolonym, trzydniowym

podmuchem:@ jak to, ja pod

krawatem, kiedy on pod muchą,@

ja skrępowany, zapięty, gdy on

ostatnią z koszul@ rozrywa jak

krwawiącą pierś! Filisterski

brak serca!@

Drobnomieszczańskie cnoty. Ja

wiem, ja się ich wstydzę,@ od

lat poniżej poziomu: co za

blamaż, nie mieć w biografii@

ani jednego rozwodu, dewiacji,

większego nałogu,@ kuracji

psychiatrycznej, burzliwego

romansu na boku,@

pełnokrwistego podcięcia żył;

jakieś szare gafy@ zamiast

tęczowych skandali; chandry

trwające z tydzień,@

zamiast żeby z szacunkiem

szeptano: "B. ma potworne@

wielomiesięczne kryzysy";

żadnego dzwonienia po nocy@ do

przyjaciół z żądaniem wysłuchania

nowego wiersza,@ pożyczki na

heroinę czy kaucję, znalezienia

w ich życiu miejsca@ na mnie,

całego; nic - czasem list, lecz

bez krzyku "Pomocy!",@ najwyżej

z aluzją typu: "Ostatnio jestem

w złej formie".@

Ja wiem, to nie materiał na

mit, kult, legendę,@ film z

Robertem De Niro, tłuczeniem

szkła i scenami.@ W którym

momencie zszedłem, nieuleczalny

prymus,@ na tę złą drogę? Skąd

ten chorobliwy przymus,@ aby

udawać zdrowie, ustawiać przed

zniszczeniami@ barierki i

makiety? Z pewności, że nie

będę@

i tak słyszany ze swoją

zdławioną supliką do nikąd@ w

chórze profesjonalnie

dźwięcznych koloratur@ skowytu?

Z nieśmiałości? Z nie do

zniesienia jaskrawej@

świadomości, że trzeba by, na

dobrą sprawę,@ w każdej

sekundzie życia powtarzać to

samo "ratuj"?@ Z niechęci do

zakłócania spokoju ratownikom@

czy z krańcowej niewiary w ich

ratownicze talenty?@

Z pychy: że dam sobie radę z

upchniętym do wnętrza złem?@

Czy z innej pychy: kogoś, kto

jest tak niedościgłym mistrzem@

własnych braków i mroków, że nie

wciąga w ich system zamknięty@

nikogo, igrając z myślą: och,

gdybym tak zdradził, co wiem;@

gdybym chciał wam powiedzieć to

wszystko, o czym milczę?@

Wrzesień 1967

I jakim prawem mieliśmy w

sobie aż tyle@ nieprzezorności,

aby w bezsennym przedziale@

spędzić noc, wysiąść, drżąc z

zimna, i znaleźć@ między dnem

szarych chmur a warstwą rudych

szpilek@ śliski od mżawki,

pusty po sezonie camping -@ garść

słupów do siatkówki i

sklejkowych ruder,@ zza których

grzmiało morze; aby w

przemokniętym@ domku z dykty

nie zwlekać już ani przez

chwilę@ dłużej i paść w

ubraniach na nagi materac@ i,

niezdarnie zdzierając je z

siebie, docierać@ do nas,

odnalezionych Bóg wie jakim

cudem@

i jakim trafem; aby nic wtedy

nie przeczuć, chichotać z

układanych wspólnie - senną

głową@ przy ciepłej piersi -

głupstw: "Morze miarowo@ szumi,

Bo niemiarowo nie umi", pod

wieczór@ czuć nadal w ciele

słony, dziki, jednostajny@ rytm

fal, które zbijały z nóg

spienionym światłem@ zmieszanym

z piaskiem, żwirem i

wodorostami,@ i ten rytm

naśladować w śpieszniejszym

narzeczu@ dwojga ciał; aby

wargi, błądzące powoli@ plażą

skóry, trafiały na kryształki

soli@ z morza? z potu? nie

wiedząc jeszcze, jakim wiatrem@

i jakim trwaniem będą

zdmuchnięte, spłukane;@ aby

języki dwa bez skutku ale

czule@ chciały się spleść,

przytrzymać nawzajem, nie ulec@

sygnałowi z latarni morskiej,

gdy nad ranem@ buczał przez

mgłę, na znak, że wszystko ma

swój brzeg,@ i gdy do wnętrza

domku przez koślawą ramę@ okna

sączył się z anten, kominów i

drzew@ świt ze swoim natrętnie

milczącym pytaniem,@ jakim

właściwie cudem, jakim trafem,

jakim@ prawem wszystko ma odtąd

pozostać tym samym@ morzem, tym

samym snem, tym samym słonym

smakiem.@

Cape Cod

"Gdybyś, szpiegowska kamero,

krążąc wyżej niż lakierowana@

na biało tłusta mewa, swój

obiektyw nakierowała@ na łokieć

tego półwyspu, z zadziornym

"Takiego wała!"@ wypinający się

w stronę kosmosu? losu? na

Wschód?@

(całkiem jak słynny łokieć

tyczkarza Kozakiewicza:@ dla

ciebie jasne jest wszystko,

nawet to, tajemnicza@ aluzja,

zrozumiała - jak akcja

pozasceniczna@ dla postaci

Posłańca, co wpada na scenę bez

tchu -@

tylko dla kogoś ze schyłku

tysiąclecia, kto zamieszkały@

był w pewnym kraju, wstrząsanym

to czkawką, to zamieszkami,@ to

szlochem, to rechotem

wisielczym; tu zawieszamy@

głos, zamykamy nawias na klucz

wrzucony w głąb@

Atlantyku), więc gdybyś,

kamero_kameralistko,@ w duecie

z mikrofonem nagrywała tam teraz

wszystko:@ polerowaną pluskiem

płaskość kamienia, czystość@

sterczących biało wieżyczek, nie

przytępiony mgłą@

horyzont, ślady przy brzegu,

gdzie przed chwilą defilowały@

stadka mew, szarość drewna,

błogi uśmiech (dość

debilowaty)@ opalających się,

nawet nie do końca zdepilowany@

włosek na którejś z długich,

połyskliwych nóg -@

cóż by ci się udało wykryć,

nakryć, zarejestrować@ na

gorącym uczynku i piasku, gdy

szum fali zaleje spowiedź,@ w

jednej z wielu pod słońcem głów

zawiązane zaledwie w słowie@

przyznanie się do winy?" - "O,

gdybyś tylko mógł@

wiedzieć, jak łatwo wyłowić z

tych rojowisk czy z tych

słuchanych@ milczeń, jak łatwo

sporządzić kartotekę wszystkich

spróchniałych,@ zbrukanych,

obcych, którzy nie wywodzą się z

czystych, spłukanych@ muszel

czy kontynentów, którzy nie mają

praw@

do planety, kamyka, wizy,

którzy zawsze wniosą w świat na

podeszwach@ brud niepokoju,

zostawią oddechu ślad na

powietrznych@ kryształach,

smugi udręk na wypranych światła

powierzchniach -@ jak ty, piąta

kolumna, człowiek, mąciciel

prawd!"@

Południe

Słodki lek prawdziwości, smak,

co skróci z nami@ przejście,

ten stromy szlak, pionową

drogę@ z nagłego krzyku tuż po

urodzeniu@ w dół; jeszcze

nieprzytomny@ bielą kropli z

piersi,@ nagim potopem@

światła,@ smak@ i@ znak@

światła;@ jakim powrotem@ -

wielokrotny, pierwszy,@ twój -

jeszcze się przypomni@ na

dnie, po życiu już, po

urojeniu@ trzeźwiej bezstronny:

smak ponownie trochę@ słodki,

lecz bardziej gorzki, jak to z

truciznami@

Widokówka z tego świata

Szkoda, że Cię tu nie ma.

Zamieszkałem w punkcie,@ z

którego mam za darmo rozległe

widoki:@ gdziekolwiek stanąć na

wystygłym gruncie@ tej

przypłaszczonej kropki, zawsze

ponad głową@ ta sama mroźna

próżnia@ milczy swą nałogową@

odpowiedź. Klimat znośny,

chociaż bywa różnie.@ Powietrze

lepsze pewnie niż gdzie

indziej.@ Są urozmaicenia:

klucz żurawi, cienie@ palm i

wieżowców, grzmot, bufiasty

obłok.@ Ale dosyć już o mnie.

Powiedz, co u Ciebie@ słychać,

co można widzieć,@ gdy się jest

Tobą.@

Szkoda, że Cię tu nie ma.

Zawarłem się w chwili@ dumnej,

że się rozrasta w nowotwór

epoki;@ choć jak ją nazwą, co

będą mówili@ o niej ci, co

przewyższą nas o grubą warstwę@

geologiczną, stojąc@ na naszym

próchnie, łgarstwie,@

niezniszczalnym plastiku,

doskonaląc swoją@ własną

mieszankę śmiecia i rozpaczy -@

nie wiem. Jak zgniatacz złomu,

sekunda ubija@ kolejny stopień,

rosnący pod stopą.@ Ale dosyć

już o mnie. Mów, jak Tobie

mija@ czas - i czy czas coś

znaczy,@ gdy się jest Tobą.@

Szkoda, że Cię tu nie ma.

Zagłębiam się w ciele,@ w

którym zaszyfrowane są tajne

wyroki@ śmierci lub dożywocia -

co niewiele@ różni się jedno z

drugim w grząskim gruncie

rzeczy,@ a jednak ta lektura@

wciąga mnie, niedorzeczny@

kryminał krwi i grozy,

powieść_rzeka, która@ swój

mętny finał poznać mi pozwoli@

dopiero, gdy i tak nie będę w

stanie unieść@ zamkniętych

ciepłą dłonią zimnych powiek.@

Ale dosyć już o mnie. Mów, jak

Ty się czujesz@ z moim bólem -

jak boli@ Ciebie Twój

człowiek.@

Grudzień 1976

Na przykład Krawczyk Olgierd

(bo w takim szyku, z tym

szykiem@ zwykł się przedstawiać

naszym spłoszonym żonom:

"Krawczyk@ Olgierd, całuję

rączki", staromodne trzaśnięcie

obcasów),@ pamiętasz, no, ten,

co to wciąż był ofiarą szykan@

w swojej zajezdni czy gdzie to

było - w Zakładach Naprawczych@

Taboru Kolejowego?, szczególnie

później, od czasu@

afery z ulotkami; wiesz, ten

bez górnych siekaczy,@ w

wiecznej kurtce z zielonej

dermy, z baczkami na cały

policzek;@ ten, co to zawsze

musiał najpierw się rozsiąść,

rozetrzeć@ w popielniczce

zżółkłego peta, przedmuchać jak

się patrzy@ szklaną lufkę,

pogadać przez pół godziny o

lidze@ piłkarskiej i polityce,

załzawić w pokoju powietrze@

jednym i drugim "Klubowym",

wypocić parę herbat,@

zrelacjonować szczegóły

najnowszego z przesłuchań czy

pobić@ (przedłużał te

opowieści, jakby na zapas, na

przyszłość:@ siedziałem jak na

szpilkach - na biurku czekał

George Herbert,@ porzucony w

pół rymu, ale co było robić,@

Krawczyk Olgierd miał nad nim tę

niewątpliwą wyższość,@

że był żywy, posiniaczony,

niezwłoczny): dopiero potem

zaczynał@ pakować numery

gazetek we flanelowe zanadrze.@

Stary kawaler, mieszkał na

Górczynie, kątem u matki.@

Rewizje, doby w aresztach - było

także parę zatrzymań@ po

wyjściu od nas, pod blokiem, ale

w takich momentach zawsze@

umiał się sprytnie wyłgać i

nigdy nie było wpadki:@

na przykład on. Chrzęst

kurtki, czerń smaru czy farby@

wokół paznokcia kciuka, gdy

gruntownie gniótł niedopałek.@

Co miałem powiedzieć istnieniu,

które było Krawczykiem

Olgierdem:@ "Jesteś sam, twoje

skargi, protesty i tak tłumi

martwy@ klosz ciszy nad tobą,

nad globem: podnieś tylko wzrok?"

Nie umiałem,@ nie było na to

wspólnych słów. Tylko te

płytsze, umowne, oględne,@ to,

co się w takich sytuacjach mówi,

co się bąka znad kartki,@ na

której długopis notuje detale -

uchwytne, podatne -@ zwykłego

zła, krzywd prostszych niż

tamta, choć nie mniej

rzeczywistych,@ jakieś:

"Spokojna głowa; nie ma się co

martwić";@ jakieś: "Dam znać,

gdzie trzeba; zamieścimy w

"Biuletynie" notatkę";@ jakieś,

z bezradną wiarą: "Poradzimy

sobie z tym wszystkim".@

Ustawienie głosu

Tak, takim może głosem, jakim

pierwszy pilot@ oświadcza przez

głośniki, że wszystko w

porządku@ (tak jakby sto ton

stali prującej na wylot@ chmurę

nie było gwałtem na zdrowym

rozsądku) -@ ciepłym, choć

ochłodzonym i orzeźwiającym@

napojem głosu, w którym musują

bąbelki@ wiary, że żaden ciężar

nie będzie zbyt wielki,@ gdy w

garść wziąć dźwignię męskiej

odpowiedzialności;@

albo telewizyjnym głosem

kaznodziei,@ w którym pod

reflektorem nie ma ani cienia@

wątpliwości (że niby wyjściem z

beznadziei@ jest wpłacić czek

na konto przyjścia

Zbawiciela),@ gdy grzmi z

piętrowych estrad, w jaskrawo

niebieskim@ smokingu z

poliestru - w tle chórek

anielic@ z sekcją rytmiczną -

gotów cały się zamienić@ w

neon: "I Ty Się Znajdziesz W

Królestwie Niebieskim";@

czy zwłaszcza głosem, jakim

syntetyczny pieśniarz,@ jakiś w

jednej osobie Simon i

Garfunkel@ (tych dwóch zresztą

naprawdę lubię), ucieleśnia@

przekonanie, że nie jest źle z

naszym gatunkiem,@ bo w gruncie

rzeczy cóż jest nienawiść z

pogardą:@ to dysonans, co

zmierza w tonikę durową@ naszej

dobrej natury (tu, jak za

umową,@ sprawny chwyt modulacji

łapie nas za gardło) -@

więc takim głosem gdyby mówić; ale

gdzież tam.@ Żaden

promieniujący z przepony

rezonans:@ na drogach

oddechowych chropawa

nawierzchnia@ chrypki, na

rozpaczliwie skrzypliwych

resorach@ strun głosowych

cichnący gdzieś w pustce

wehikuł,@ który im bardziej

grozi na starość rozsypką,@ tym

częściej chce przekraczać

dozwoloną szybkość.@ Nie żebyś

skąpił mi specjalnych

wysłanników:@

już tyle razy w szumie

niewidzialnych skrzydeł@

zsyłałeś ich, w nadziei, że

któryś ustawi@ mój głos. Stary

łacinnik B. (sam zresztą

skrzypiał):@ "Dykcja, mój

panie, dykcja! Poruszać

ustami,@ nie mamrotać pod

nosem!" Lub takie zjawisko,@

jak materializacja którejś z

tych uroczych@ starszych pań,

kiedy tylko mój publiczny odczyt@

przebrzmi w pustawej sali:

"Ciekawe to wszystko,@

z tym, że nie można było nic a

nic zrozumieć;@ czy pan nie

może głośniej, żeby w tylnym

rzędzie@ też było słychać?" Nie

wiem, jakoś nigdy w sumie@ nie

umiałem się zdobyć na to, by

powiedzieć@ cokolwiek na głos z

pełną i natychmiastową@ wiarą -

nie w prawdę własnych słów, ale

w potrzebę@ męczenia innych

tym, co w męce sam spostrzegę.@

Tylko wiara ustawia głos. A Ty -

jak z Tobą@

jest, czy przypadkiem nie tak

samo? Czemu@ sam nic nie

powiesz pełniej, pewniej?

Posiekane@ komunikaty, zgłoski

tonące w milczeniu.@ Dykcja,

mój Panie, dykcja. Wszystko to

ciekawe,@ ale nic nie rozumiem

w moim tylnym rzędzie.@ Wybacz.

Ja nie kpię. Jakoś rozumiem Cię

w sumie,@ jak jąkała drugiego

jąkałę rozumie,@ to znaczy, z

nim się męcząc, gdy chce coś

powiedzieć.@

Obserwatorzy ptaków

Z drżącej w upale szosy numer

8@ z jej motelami, pędem i

stacjami Esso@ dość było

skręcić ostro, szorując

podwoziem@ o piach, w ciągnącą

się pół mili leśną@ drogę,

dotrzeć do kiosku z desek, gdzie

sumienna@ grubaska pobierała

stosowną opłatę,@ wydając w

zamian uśmiech i broszurę,@

zostawić wóz pod sosną, której

czubek z szumem@ mierzwił

obłoki, i tak już kudłate,@ i

bez większego zrozumienia@

wpatrzyć się w planszę z mapką

okolicy@ i strzałką "Jesteś

Tutaj". O sto metrów dalej@

szła ścieżką para z dziećmi:

równie pospolici@ jak my, też

"byli tutaj" i zwiedzali.@ Nie

tak wyobrażaliśmy sobie

rezerwat@ dzikiego ptactwa.

Prawda, i tak był to czysty@

wymysł, ta cała komedia z

naturą,@ która istnieje dzięki

przewodnikom, którą@ widzi się

w ramach zatrudnień turysty.@

Wiatr, który czujnie się

poderwał,@

był w każdym razie

autentyczny: świeży,@ nadmorski.

Machinalnie sprawdzając w

broszurce@ szlak, ruszyliśmy,

depcząc chrupiący żwir

ścieżek,@ trochę niepewni, czy

nie jest oszustwem@ ten cały

"show" - szczególnie że główna

atrakcja,@ to znaczy ptaki,

jakoś nie chciała się stawić@

na scenie. Dróżka wychynęła z

nagła@ z zarośli na zjeżone

trawą słone bagna,@ kładki, w

sitowie oprawiony stawek:@ no,

wreszcie są! Gromadki ptactwa,@

zielonogłowych kaczek, burych

gęsi@ taplały się rodzinnie w

wodzie. Ale najpierw@ wpadła

nam w oczy inna grupa, jeszcze

gęściej@ stłoczona obok, na

piaszczystej skarpie:@

obserwatorzy ptaków! Składane

siedzenia,@ lunety na

trójnogach, lornetki polowe,@

kurtki z mnogością fachowych

kieszonek,@ spłowiałe kapelusze

i kamery "Sony":@ prawdziwi,

tkwiący tu dobrą połowę@ dnia,

zjeżdżający co niedziela@

obserwatorzy ptaków, ludzie,

którzy@ na pytanie "Kim

jestem?" mówią sobie: "Jestem@

obserwatorem ptaków"! Był ich

prawie tuzin,@ wpatrzonych w

jedną stronę. Nigdy jeszcze@

tak niezdefiniowany, tak z boku,

wygnany...@ nagle drgnąłem wraz

z nimi. Jakby wszystkich

przeszył@ ten sam prąd: spoza

trzcin mokro zakłapał@

groteskowo sflaczały dźwięk -

ogromna czapla@ wzbiła się,

spójrz, jak blisko!, i

poprzecznym@ lotem poniosła nad

wydmami,@

tak, "Wielka Czapla Błękitna"

z fotosu@ w broszurce, "bardzo

rzadko spotykana"! Tłumek@

wydał wspólny, radosny pomruk,

kilka osób@ podniosło oczy znad

wzierników lunet:@ i wszystkich

objął uśmiech - bezpieczny,

bezsprzeczny.@ Więc świat może

jest po to, by przeszył,

otworzył@ nas czasem znak, jak

strzałka: "Jesteś tutaj:@ wśród

ludzi, obcych, ale jesteście -

zaufaj -@ po jednej stronie,

współobserwatorzy@ ptaków,

pogody, innych rzeczy."@

Sierpień 1988

"...Wystukiwałeś wierszy mych

rytm; gdy w nim zbłądzę@ Dziś,

o kulawość strofy twoją śmierć

posądzę:@ utrata palca (wybacz,

że w żałobne smutki@ pcham

kalambur) wiersz stworzy o stopę

za krótki..."@

(Thomas Randolph

(1605_#35)

"Na utratę małego palca")

"Ten sierpień przejdzie do

historii meteorologii".

("The Boston Globe")

Ten sierpień przejdzie, już

przeszedł do historii mojego

ciała@ jako epoka mokrych

koszul, pod którymi skóra nie

wiedziała,@ czy skrapla się na

niej pot, czy rekordowa

wilgotność powietrza;@ czas,

gdy przez błękit smogu drwiła z

płuc zwierciadlana

powierzchnia@ Hancock Tower,

wzniosłej żyletki postawionej na

sztorc w środku miasta;@ gdy

uszy chłonęły chłodne,

kompetentne łkanie syren,

gumiasta@ od upału jezdnia w

Roxbury utrwalała ślad po

dotyku@ opon karetki, a w

środku młodociany handlarz

narkotyków,@ trafiony w brzuch

serią z Uzi, szarzał pod maską

tlenową,@ pędząc w banalny,

jedyny los, jaki ktoś mu

planował;@ gdy w oczach,

wpatrzonych w ekran, punktowane

uśmiechem spikerki@ płonęły

samoloty na pasach, wytryskały

znad miast fajerwerki,@ groził

powodzią Ganges, ściskał dłonie

kandydat, trajkotał@ komik w

reklamie Toyoty, narastała

sytuacja strajkowa@ w Polsce,

afrykański dyktator na trybunie

stroszył epolety;@ gdy na

gołym, wilgotnym kolanie

tłumaczyłem fraszkę poety,@

który trzy i pół wieku wcześniej

żegnał swój mały palec,@ ucięty

w karczemnej bójce; gdy w każdej

sekundzie ospale@ toczyły się

wody rzek, krew krążyła w

miliardach krwioobiegów,@ nad

wszystkim, jeśli istniał, czuwał

niewidzialny opiekun@ lub tylko

obserwator, nie wiem; czas, gdy

pod stopą rozprażał@ się

chodnik, gazety pisały o

znajdowanych na plażach@

odpadkach ze szpitali, o

przemianach w klimacie globu;@

gdyśmy konali, jak zwykle, w

katastrofach, na raka, z

głodu;@ gdy któregoś dnia, pod

prysznicem, obracając w głowie

zmienianą@ bez końca pointę

przekładu, wybrałem: "widzę z

niemałą@ udręką: "Trzeba będzie

na własny palec machnąć ręką";@

gdy włączaliśmy klimatyzację,

biliśmy kolejny rekord,@

mdleliśmy na torturach,

prześladował nas motyw z

kwartetu@ e_moll Mendelssohna,

poranek powierzał nas

otwartemu@ oknu słońca, ze

skrzynek wyjmowaliśmy listy i

kartki,@ strzelał do nas patrol

graniczny, całowaliśmy

delikatny@ puch na karku,

zastawki otwierały się miarowo w

sercu,@ gdy przez każdy moment

i miejsce przewlekała się nitka

sensu,@ którego nie chcieliśmy

dociec, a na naszych przegubach

ucięty@ palec Thomasa Randolpha

wystukiwał bezgłośnie akcenty.@

Pierwsza piątka

W oceanicznym ryku nabitej

głowami hali@ Boston Garden, w

ekstazie od górnych galerii po

parter,@ wbiegają truchtem,

luźni, zblazowani, cali@ w

niby_leniwej glorii, pięć

piętrowych panter:@ długoręki

Kevin Mchale, sześć stóp i

dziesięć cali@

ofensywnego geniuszu; chmurny

i uparty@ wielkolud Robert

Parish; piegowaty Dennis@

Johnson, mistrz błyskotliwych

podań; jego partner@ Danny

Ainge, cwany gówniarz z wyglądu,

bezcenny@ artysta strzałów z

dystansu; aż wreszcie wstępuje

na parkiet@

Larry Bird (z trybun:

"La_Ree!!!"), kluchowaty,

senny@ blondas, w którym nikt

by się nie domyślił żywej,@

jedynej, wszystko dotąd

zaćmiewającej legendy.@ Fale

wrzawy wzbierają, aż burzliwe

grzywy@ walą się, nagła cisza

święci ewidentny@

fakt: w dziejach koszykówki

nie było drużyny@ tak zgranej,

niezrównanej. Gwizdek, pierwszy

wyskok@ do piłki. Parish;

Johnson; Mchale czterema

dużymi@ krokami dopada kosza,

dwa punkty, ryk: znów im

wyszło.@ "Socjotechnika: bez

meczów, lig, tabel zbyt by się

dłużyły@

tygodnie", mruczę zawistnie.

(Bird rzuca się w kłębowisko@

ciał, zwód, łuk strzału:

znowu!). Nie: tylko trochę mniej

niedoskonali@ niż każdy, są

doskonale kochani, nienawidzeni,

są wyspą@ wyrosłą nad

obojętność. Na mgnienie. Tak,

ale na mgnienie ocali@ ich to,

że wystają o głowę ponad tę

resztę, to wszystko.@

Zdjęcie

Nie ruszaj się; tak, brawo;@

tylko poczekam, aż@ przejdą ci

ludzie i sprawy,@ z którymi

zbyt mało masz@

wspólnego; o, to jest dobre;@

tylko przybliżę się, żeby@

usunąć poza obręb@ miliony

niepotrzebnych@

nieszczęść i słów; o tak,

stój@ właśnie tak; tylko

nastawię@ ostrość, żeby na

jawie@ uchwycić twój sen,

twój@

cień; tak, z tą właśnie@

miną, w tej pozie;@ tylko się

cofnę może,@ żeby nie za

wyraźnie@

rysowały się linie@ na

twarzy, na murze w tle;@ tak,

dobrze, właśnie te@ myśli, nie

inne;@

tylko migawka: niech@ na

mgnienie się uciszy@ czas, jego

śmiech@ nienajżyczliwszy;@

tak, wreszcie, bądź tak

chwilkę;@ z tym, że już

zmierzch:@ a został jeden tylko@

jednorazowy flesz@

I tak

A jeśli nawet nie, to i tak

będę@ udawał sam przed sobą, że

jest środkiem świata@ każde

moje ubocze, że biegłego

świadka@ mam nad każdym

pobytem, postojem i pędem,@ że

w każdym z moich zaćmień on

znajdzie dość światła,@ jak

superczuły noktowizor w mętnym@

mroku, tkwiący nad każdym

punktem i momentem@ szpiegowski

satelita, ratunkowa siatka,@ od

której się odbiję, gdy bryłą

kaleką@ runę z trapezu ziemi ku

widowni nieb@ nade mną,

rozpostarta czujnie i daleko@

siatkówka oka, na którego dnie@

moje odbicie i skąd wraca echo@

tych samych w kółko słów: A

jeśli nawet nie@

Kontrapunkt

"Wariacje dla Goldberga", w

rozpoznawalnym od razu@

nagraniu Glenna Goulda, bryznęły

z głośników stereo,@ gdy

włączył starter; i z tym

gwałtowniej mdlącą odrazą,@

męką właściwie, przeklął to, co

natychmiast stanęło@ tępą

przegrodą w poprzek rwącego

strumienia akcentów:@

świadomość, że się musi

pośpieszyć, jeśli na wieczór@

chce zajechać do miasta, znaleźć

gdzieś parking (w centrum!@ o

tej porze!) i zdążyć

przynajmniej na koniec wiecu,@

na którym, jak dobrze pójdzie,

uchwali się z pięć rezolucji,@

potępiających (w sposób

stanowczy, kategoryczny,@ i

całkowicie bezsilny) łamanie

praw ludzkich i ucisk.@ Nie żeby

nie był już w stanie czuć bólu,

współczucia, goryczy.@ Im

później, im odleglej, tym

większą to miało wartość,@ tym

łatwiej, może z nerwów, łzy

piekły w kącikach oczu.@ Przez

chwilę, przez chwilę gładzić

zwięźle spleciony warkocz@

kontrapunktu, rozważać cud

współistnienia głosów,@ z

których każdy odbywa w czasie

osobną podróż@ a w każdym

punkcie czasu związuje je inna

harmonia.@ Życia by nie

starczyło, nie tylko tej chwili

- odłóż@ to na później.

Przyspieszył, i dopiero gdy

ostro hamował@ przed

skrzyżowaniem, niejasna myśl: że

w tak gęstej muzyce@ jest

miejsce na wszystko, z nim

włącznie - że jedno nie

przeciwdziała@ drugiemu, że nie

on słucha ale muzyka użycza@ mu

słuchu, czasu, cierpienia,

wszystkiego, co przewidziała@

Drogi kąciku porad

1

Drogi kąciku porad, choć z

natury@ spokojny, wpadam wciąż

w depresję, widząc@ krew. Późny

wieczór, włączam telewizor:@ znów

akt terroru, trupy dzieci.

(Który@ z nas, telewidzów, nie

zna takich zgryzot!)@ Snu!

(Lecz nie naszą jest winą

ponury@ i krwawy@ bieg spraw

świata.) Po raz wtóry:@ Chcę

spać! (Wystarczy spokój, kilka

wizyt@ u terapeuty.) Wieczna

bieganina@ sanitariuszy, dym z

ruin, kobiety@ załamujące ręce:

czy świat zapomina@ o nas,

niewinnych, których nie

ciekawi@ zło? W rezultacie

dręczy mnie, niestety,@

bezsenność. (Więcej spacerów.

Mniej kawy.)@

2

Drogi słowniku doktryn

filozofów,@ proszę o pomoc, bo

tracę apetyt,@ gdy przy

śniadaniu w twarz skacze z

gazety@ kościsty głód. (I znowu

człowiek, znowu@ z problemem!)

Wynajdź mi system. (Konkrety@

czyichś trywialnych potrzeb to

nie powód,@ aby@ przymnażać

wiar własnego chowu.)@ Kto mi

przywróci spokój? (Z dawnych

etyk -@ stoicyzm.) Jak mam

przełknąć bezsens nieszczęść?@

Nie mogę jeść, gdy znów na

zdjęciu człowiek@ irracjonalnie

zdycha. Zdrowie jeszcze@

stracę, jeżeli nie znajdę

zasady@ w tej miazdze. Odsłoń

mi więcej, choć słowem,@ mów.

(Na coś więcej człowiek jest za

słaby.)@

3

Drogie niebiosa, nie śmiem

pytać. (Pytaj@ i nie miej

obaw.) Jak spytać pustkowie@ o

własną pustkę? (Na wszystko

odpowiem,@ choć nie usłyszysz

ani słowa.) Ty tam@ w górze,

jakkolwiek mam Cię zwać,

jakkolwiek@ uprościć, pozwól,

niech z czegoś odczytam@ znak.

(Tylko stuk@ własnego serca.)

Rytmem@ serca więc, tchu i

mrugających powiek@ mów mi, co

chwilę, że jestem, że jesteś.@

(Jestem.) Nie słyszę. (Nie ma

mnie przy tobie,@ bo jestem

wszędzie.) I przez całą

przestrzeń@ swoich galaktyk,

wirów, mlecznych smug@ śledzisz

ten okruch snu, wprawiony w

obieg,@ sam? (Bóg jest także

sam.) Bóg też? (Tak, Bóg.)@

Wynosząc przed dom~

kubły ze śmieciami

Prawie w ostatniej chwili

przed pójściem do łóżka@ myśl:

zapomniałem - trzeba dziś

wystawić@ na skraj chodnika

kubły; ich ciąża, posłuszna@

rytmom tygodnia, musi być

przerwana@ przez pneumatyczny

łomot wozu, co się zjawi@ z

samego rana,@ by wyrwać z ich

wnętrzności spęczniałe przez

siedem@ dni plastikowe worki,

schludnie@ spięte opakowania@

skrupulatnych odpadków. Kość z

indyka, puszki@ po jedzeniu dla

kota, torba z czerstwym

chlebem,@ karton po mleku,

szkło po winie "Gallo",@

reklamowe ulotki: echo głuchych

dudnień@ poziomo toczy się

przez pustki@ przedmieścia, gdy

wystawiam przed dom ten swój

wkład@ w bieg dni - ofiarę

całopalną@ z siebie,@ takiego

w każdym razie, jakim chce mnie

świat.@

Prawie w ostatniej chwili

przed normalnym życiem@ myśl:

jednak nie da się całkiem

zostawić@ za sobą tamtych

zsypów, jednej z szarych

przyczyn@ mojego mózgu, wzroku,

zachowania@ w strunach

głosowych więzi (więzów?)

dawnej jawy:@ nie usuwana@

tygodniami, fetorem sięgając

podniebień@ blokowych pięter,

rosła góra@ gnijących resztek,

tania@ alegoria upadku. Okrawki

kapusty,@ niedopałki, kręgosłup

śledzia, tłusty grzebień,@

flaszki po żytniej, "Polityka",

ochłap@ nadpsutej wołowiny: dno

przepaści, która@ pionowo ziała

tchnieniem pustki,@ gdy

stawałem, ofiara na nieczynny

stos,@ strącając ze śmieciami w

otchłań@ siebie,@ takiego w

każdym razie, jakim chciał

mnie los.@ Prawie w ostatniej

chwili przed ostatnią chwilą@

myśl: mimo wszystko trzeba by

postawić@ na swoim (Twoim?),

czytać - może się i myląc -@ w

gratach z wysypisk znaki i

przesłania,@ jak ten patefon z

tubą, w której się objawił@

Głos Jego Pana@ prostodusznemu

psu. Jak to osiągnąć, nie

wiem:@ mówię, próbując zbudzić

echo,@ pewnie jest jakaś

ściana@ w tym bezbrzeżnym

przypadku. Co czują opuszki@

palców, gładząc pierś; chrobot

zegara; na niebie@ ślad

odrzutowca: takie z siebie

śmieci@ w szczelnych zwrotkach

- ofiarę żywą, choć kaleką - na

ukos, w górę, na skraj pustki@

wynoszę za próg, pragnąc w

zamian tylko krzty@ wiary, że

uda mi się zmieścić@ siebie@ w

takim mnie - tu, na razie -

jakim chcesz mnie Ty.@

Żeby w kwestii tej nocy~

była pełna jasność

Ponieważ nigdy nie wiadomo,@

czy oczy również jutro z rana@

otworzą się, czy bielą stromą@

rozwidni się jak co dzień

ściana@ na wprost; ponieważ

wysypana@ żwirem alejka szepcze

z chrzęstem@ czyjś późny powrót

i swój banał@ dźwięczy gdzieś

świerszcz; ponieważ jestem@

- jak na sennego - dość

świadomy@ własnego

niezasługiwania@ na miejsce w

punkcie, gdzie atomy@ się

zbiegły, i w niezbieżnych

planach@ planet; ponieważ prócz

tykania@ sekund przez

fosforyczną przestrzeń@ tarczy

budzika nic nie wzbrania@

wdzięcznym być w śnie; ponieważ

jestem@

- jak na blask gwiazd - dość

niewidomy,@ aby mi z łaski była

dana@ zdolność sięgania po

kryjomu,@ na oślep, w zaczajony

na nas@ mrok, umiejętność

popełniania@ wykroczeń poza

siebie, przestępstw@ przez

kordon czaszki, zbrodni

trwania@ większych niż śmierć;

ponieważ jestem@

- jak śmierć - dość żywego

zdania@ o krwi, tętniącej w

skroń rejestrem@ łask, nie

myśl, że nie jestem w stanie@

wierzyć, żeś jest. W to nie

wierz: jestem.@



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barańczak Stanislaw 159 wierszy
Barańczak Stanisław wiersze
Barańczak 159 wierszy
Dobrowolski Stanislaw Ryszard Wiersze o ojczyznie antologia
STANISŁAW+TREMBECKI +WIERSZE doc
Barańczak Stanisław Pan tu nie stał(1)
16 Barańczak Stanisław
Barańczak Stanisław NN próbuje sobie przypomnieć słowa modlitwy
Stanislaw Grochowiak Wiersze
Baranczak Stanislaw Kilka utworow
Aleksander Wat i Stanisław Młodożeniec wiersze
Stanisław Trembecki wiersze wybrane
Barańczak Stanisław Spójżmy prawdzie w oczy
Barańczak Stanisław
STANISLAW GROCHOWIA

więcej podobnych podstron