Antologia
Strofy
o
Ojczyźnie
Wybór, opracowanie i posłowie
Stanisław Ryszard Dobrowolski
Ojczyzna — to samo życie.
Jak krew bije w tętnach,
jak serce w piersiach uderza,
jak myśl w mózgu przepływa —
tak w nas żyje ojczyzna.
Stefan Źeromski «Sułkowski»
Acz to, mój miły bracie, nie jest mojej głowy,
Abych z tobą miał o tym mieć spoinę rozmowy,
Ale i przyrodzenie, i cnota poćciwa
Nic ścirpi o tym milczeć, co jest rzecz prawdziwa.
Bom ja też prosty Polak, nigdziej nie jeżdżając,
Tum się pasł na dziedzinie, jako lecie zając,
Z granice polskiej mile nigdziem nie wyjechał,
Lecz co wiedzieć przystoi, przedsięm nie zaniechał.
Aczem był nie uczony, przedsięm jednak czytał,
A czegom nie rozumiał, inszychem się pytał.
A tak część ze zwyczaju, część też z wiadomości
Z dalekam się dziwował świeckiej przypadłości.
Widzę między wszytkiemi ludzkiemi narody
Rozliczne przypadłości, rozliczne przygody.
Widzę stroje i kształty, i dziwne ubiorj’,
Burdy, sprawy, porządki, rozmaite dwory.
A rozstrząsnąwszy wszytko, do swej Polski zajdę:
To wszytko, co u inszych, jeszcze więcej znajdę.
A skąd cokolwiek poczniesz, gdzie co indziej słychasz,
Tego się snadnie doma w swej Polszcze dopytasz.
Serce roście patrząc na te czasy!
Mato przed tym gołe były lasy,
Śnieg na ziemi wysszej łokcia leżał,
A po rzekach wóz nacięższy zbieżał.
Teraz drzewa liście na się wzięły,
Polne łąki pięknie zakwitnęły;
Lody zeszły, a po czystej wodzie
Idą statki i ciosane łodzie.
Teraz prawie świat się wszystek śmieje,
Zboża wstały, wiatr zachodny wieje;
Ptacy sobie gniazda omyślają,
A przede dniem śpiewać poczynają.
Ale to grunt wesela prawego,
Kiedy człowiek sumnienia całego
Ani czuje w sercu żadnej wady,
Przeczby się miał wstydać swojej rady.
Temu wina nie trzeba przylewać
Ani grać na lutni, ani śpiewać;
Będzie wesół, byś chciał, i o wodzie,
Bo się czuje prawie na swobodzie.
Ale kogo gryzie mól zakryty,
Nie idzie mu w smak obiad obfity;
Żadna go pieśń, żądny głos nie ruszy,
Wszystko idzie na wiatr mimo uszy.
Dobra myśli, której nie przywabi,
Choć kto ściany drogo ujedwabi,
Nie gardź moim chłodnikiem chruścianym,
A bądź ze mną, z trzeźwym i z pijanym!
Nie masz, i po raz drugi nie masz wątpliwości,
Żeby cnota miała być kiedy bez zazdrości:
Jako cień nieodstępny ciała naszladuje,
Tak za cnotą w też tropy zazdrość postępuje.
Nie może jej blasku znieść ani pojźrzeć w oczy,
Boleje, że kto przed nią kiedy wysszej skoczy;
A iż baczy po sobie, że się wspinać próżno,
Tego ludziom uwłóczy, w czym jest od nich rózno.
Ale człowiek, który swe pospolitej rzeczy
Służby oddał, tej krzywdy nie ma mieć na pieczy;
Dosyć na tym, kiedy praw, ani niesie wady;
Niechaj drugi boleje, niech się spuka jady!
Cnota [tak jest bogata] nie może wziąć szkody
Ani się też ogląda na ludzkie nagrody;
Sama ona nagrodą i płacą jest sobie
I krom nabytych przypraw świetna w swej ozdobie.
A jeśli komu droga otwarta do nieba,
Tym, co służą ojczyźnie. Wątpić nie potrzeba,
Że co im zazdrość ujmie, Bóg nagradzać będzie,
A cnota kiedykolwiek miejsce swe osiędzie.
Żadnej krainie Bóg nie błogosławi!
Tak jako Polszczej bo choć ją postawił
Wśrzód nieprzyjaciół krzyża zbawiennego,
W całości dotąd jest z obrony Jego.
Stąd ma i sławę, bo postronni wiedzą,
Że za jej strażą w bezpieczeństwie siedzą.
Do samsiadów też chleba nie biegamy
Prosić, i owszem, swego udzielamy.
Czegóż chce więcej ta kraina z nieba
Mając dość sławy, obrony i chleba?…
Rządu potrzeba!
Nierządem, powiedział ktoś dawno, Polska stoi;
Gdyby dziś pojźrał z grobu po ojczyźnie swojej,
Zawołałby co garła: Wracam znowu, skądem,
Żebym tak srogim z Polską nie ginął nierządem!
Co rok to nowe prawa i konstytucyje,
Ale właśnie w tej wadze jako minucyje:
Poty leżą na stole, poty nam się zdadzą,
Póki astrologowie inszych nie wydadzą,
Dalej w kąt albo małym dzieciom dla zabawy —
Założyłby naszymi Sukiennice prawy.
Nikt nie słucha, żaden się nie ogląda na nie,
Szlachta tylko uboga i biedni ziemianie,
Którzy się na dziesiątej opierają części,
I to ledwie, tak inszy stan Polskę zagęści.
Mądry, możny albo kto dostąpił honoru,
Księstwa, grabstwa — ten wolen; niechajże poboru
Szlachcic, który nie odda — zaraz mu po szląsku
Pozwy, egzekucyje ślą na onym kąsku,
Że niejeden, niestetyż, z serdecznym dziś płaczem
Z dziatkami cudze kąty pociera tułaczem.
[fragment]
…A na koniec, aby
Gdy się wichry zawezmą i srogie łoskoty,
Rażąc poziome twory ognistymi groty,
Gmach ten nowotną sztuką bojaźni pozbawił.
Powietrznego ku straży przewodnika stawił.
Tak mówiąc, Wieczny Twórco, którego rozkazem
I niebo się, i ziemia niskim ściele płazem,
I morze rozigrane, a groźnym skinieniem
Pierzcha wszelka przeciwność przed ludzkim plemieniem,
Osłoń twym nieprzebitym puklerzem te domy
I ojczyznę, troiste uchylając gromy.
Święta miłości kochanej ojczyzny,
Czują cię tylko umysły poczciwe!
Dla ciebie zjadłe smakują trucizny,
Dla ciebie więzy, peta nie zelżywe.
Kształcisz kalectwo przez chwalebne blizny,
Gnieździsz w umyśle rozkosze prawdziwe.
Byle cię można wspomóc, byle wspierać,
Nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać.
[fragment]
Ojczyzno moja, na końcuś upadla!
Zamożna kiedyś i w sławę, i w silę!…
Ta, co od morza aż do morza władła,
Kawałka ziemi nie ma na mogiłę!…
Jakże ten wielki trup do żalu wzrusza!
W tym ciele była milionów dusza!
Patrzcie, matczyne jakieś leży dziecię!…
W wyniosłych piersiach głęboka mu rana,
Którą ślachetne wychodziło życie.
On nie uciekał, bo z przodu zadana!
Jeszcze znać w twarzy, jak jest zemsty chciwy!
Zdaje się gniewać, za co nieszczęśliwy?…
A tam poczciwość, kościół, wstyd zgwałcony;
Pożarem całe spłonęły osady!
W dom gorejący właściciel wrzucony,
Pierwej mu wszystkie zrabowawszy składy.
Wszędzie zajadłość ogniem, śmiercią ciska,
Gdzie pojźrzysz — rozpacz, trupy, zgorzeliska!…
Po tych rozbojach jedni zniechęceni
Pod nieznajome rozbiegli się nieba,
Drudzy ostatnią nędzą przyciśnieni,
W swych kiedyś domach dzisiaj żebrzą chleba!
Insi, rozdani na Moskwę i Niemce,
Na roli ojców plączą — cudzoziemce.
Wy, co domowe opłakawszy klęski.
Poszliście naród ratować niewdzięczny,
W tylu przygodach wasz oręż zwycięski
Pokazał światu, że i Polak zręczny…
Cóż przynieśliście z powrotem w swą stronę?…
Ubóstwo, blizny, nadzieje zwiedzione!…
Oto krwią piękna ziemia utluszczona
Konia i jeźdźca dzikiego wytucza,
A głodne dzieci matka przymuszona
Panującego języka naucza!…
Tak jest, jak twardy wyrok jakiś każą!:
Inszych popisał, a Polskę wymazał.
Wisło! Nie Polak z ciebie wodę pije,
Jego się nawet zacierają ślady.
On dziś przed swoim imieniem się kryje,
Które tak możne wsławiły pradziady!…
już białym Oriom i bratnie; Pogoni
Świat się, przed laty nawykły, nie skłoni!…
Jeszcze Polska nie umarła,
Kiedy my żyjemy,
Co nam obca moc wydarła.,
Szablą odbijemy.
Marsz, marsz, Dąbrowski,
Do Polski z ziemi włoskiej,
Za twoim przewodem
Złączym się z narodem.
Jak Czarnecki do Poznania
Wracał się przez morze
Dla ojczyzny ratowania
Po szwedzkim rozbiorze,
Marsz, marsz etc.
Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę,
Będziem Polakami,
Dał nam przykład Bonaparte,
jak zwyciężać mamy.
Marsz, marsz etc.
Niemiec, Moskal nie osiędzie,
Gdy jąwszy pałasza,
Hasłem wszystkich zgoda będzie
I ojczyzna nasza.
Marsz, marsz etc.
Już tam ojciec do swej Basi
Mówi zapłakany:
«Słuchaj jeno, pono nasi
Biją w tarabany».
Marsz, marsz etc.
Na to wszystkich jedne głosy:
«Dosyć tej niewoli —
Mamy racławickie kosy,
Kościuszkę Bóg pozwoli”.
1797
Kędyż te słupy, te granice twarde,
które nasz Chrobry oznaczał żelazem?
Tenże to naród cary wiązał harde,
Gromiąc i orły, i księżyce razem?
Myż to Polacy, owych mężów plemię,
Co nam krwią swoją kupili tę ziemie?
O wielkie dusze, których tu nie zliczę!
Jeśli z swej na nas poglądacie chwały:
Zacni Tarnowscy, mężni Chodkiewicze!
Na cóż przykłady nam wasze zostały?
Takeśmy podli, że was bierze trwoga
Błagać za nami zwróconego BOGA.
Cokolwiek świętej po was jeszcze sławy
Nam się zostało [o bezczelna zbrodni!],
Gładzim do szczętu sromotnymi sprawy,
Wspomnienia nawet waszego niegodni.
Zdradzając braci i wolność, i chwalę,
Cóż poczną serca, hańbą odrętwiałe?
OJCZYZNO! na cóż nam przeszyte mieczem
Piersi otwierasz? my nie twoje dzieci.
Straciwszy czułość, tam kajdany wleczem,
Gdzie pędzi przemoc, lub mamona świeci.
Oto na sam brzęk i krótki blask złota,
Troskliwym uchem czatuje niecnota.
Skądkolwiek chytra zabłyśnie intryga,
Leci tam nędza i co urwać pragnie.
Chełpi się zdrada, że ją gwałt podźwiga;
Klaszcze mu podłość i kark jarzmu nagnie.
Jakże się z twojej wydźwigniesz ruiny,
MATKO! takimi otoczona syny?
[fragment]
Ojczyzno! kraju drogi, czyliż już dla ciebie
Nie ma szczęścia na ziemi i litości w niebie?
Czyliż wiecznie zgnębiony pod groźnym toporem
Już Polak nie potrafi też umrzeć z honorem?
Przebóg, czy to sen miły, czyli już na jawie
Widzę broń w dłoni polskiej ku wielkiej wyprawie!
Idźcie, mężni młodzieńce, pełni świętej cnoty,
Mścić się naszych ucisków i naszej sromoty;
Idźcie, ojczyzna żąda, by wasz miecz wygładzi!
Razem tego, co naszedł, i tego, co zdradził!
Próżno was dusza chytra niemocą zastrasza,
Jedno was zgubić może — to jest litość wasza.
Wiedzcie, iż cnota sama, gdy nie jest w swej porze,
Równie was zhańbić zdoła, jak zbrodnia w honorze.
Ty, Ojcze wielkiej prawdy, Ojcze twoich dzieci,
Kiedyż nam dzień twój wielki pierwszy raz zaświeci?
Czas, by już palce twoje ściśnione ku dłoni
Nas wyrwały z tej hańby, a naród z tej toni.
Niech już twój święty odgłos od nieba i ziemi
Da nam znać, czym jesteśmy i co potrafiemy.
A ty, co na nas czekasz, ojczyzno strapiona,
Wiedz, że wnet nie masz dzieci lub jesteś zbawiona.
Marzec 1794
Króluje prawo, a ojciec rządzonych
U jego świętych podwoi;
Najwyższy kapłan, dłoń stowarzyszonych,
Ich siłą potężny stoi.
Wezgłowiem jego Miłość Pospolita;
Wieńcem — wdzięczności nagroda;
W szczęście, wawrzyny i światło obfita,
Stróżem tronu jest swoboda.
Nieciężkie berło Sprawiedliwość trzyma,
Porządek skinieniem szerzy;
Ani się gniewu obawia olbrzyma,
Ani piorunów rycerzy.
Kochanka nauk, na przemysłu łonie
Chwała jaśnieje spokojna;
O lwa oparta, a wierna obronie,
Niełatwo budzi się wojna.
Rycerstwo z ogniw sprzężonych ojczystych
Jedności tylko zna ducha
I umie łączyć do wawrzynów czystych
Miłość wolności łańcucha.
Rodzina ziomków równo matkę kocha,
Wspólnie obowiązki dzieli;
Duma, przesądy ani próżność płocha
Nie różnią obywateli.
Tak rzeka, co ją zniewoliła Praca,
Płynie strumyki małemi
I do wspólnego koryta powraca.
Chlubna żyznością swej ziemi.
Bracia! nie ziemia ojczyzną się zowie.
Nie brzeg, gdzieśmy dzień ujrzeli,
Nie święte miejsca, gdzie byli przodkowie,
Co chwale służyć umieli:
Jest nią narodu nierozdzielna całość,
Równa mową, obyczajem;
Na praw puklerzu spoczywa jej trwałość;
Nie ogranicza się krajem.
Miło zapłakać na lubej mogile,
Walczyć za przodków popioły,
Żyć, gdzie młodości ubiegły chwile,
Gdzie Mieczysławów kościoły.
Lecz pęta w domu, za domem nadzieje
Gdyby kazał los wybierać —
Lepiej powtórzyć Eneasza dzieje
Niż w Ilionie umierać.
[fragment]
O usłyszcie to, ludy! usłyszcie dokoła!
Stara strażnica wasza z więzienia to woła.
Wy nawet, coście nasze powiaty szarpali,
Boście jeszcze, nieszczęśni! wolności nie znali,
Jeden mur z piersi stawcie na groty i blizny,
Nie przeżyjcie wolności, nie straćcie ojczyzny!
My kamieniem na kościach naddziadów osiędziem,
My z kamienia ojczyzny życie wydobędziem!
Wrócą ci, Matko, życie piersi rozognione;
Na piersiach dzieci powstań i przywdziej koronę!
Póki ty nie ożyjesz, próżno miru wzywać,
Lata krwią ubroczone będą w wieczność spływać.
Twój stos grobowy losy narodów wyświeci
I Etny utajone wokoło roznieci.
Duch twój pośród rad królów stać będzie zbroczony.
Wizerunek twej śmierci ozdobi ich trony;
Jęk twój podziemny w zborach przerazi ich wszędzie
I każdej dla nich trwogi duch twój posłem będzie.
Na długich górach czarne świerki rosną,
Z wiatrem północy szumią pieśń żałosną,
A dołem, dołem, jak wzrok sięgnąć może,
Złocistych kłosów kołysze się morze;
Na morzu wyspy kwiecistej murawy
I rozproszone, jak wędrowne nawy,
Gdzieniegdzie domki bieleją z poddasza…
To Polska!… Polska!… To Ojczyzna nasza!
Ciemne błękity mleczna droga dzieli,
Ziemia spoczęła w zroszonej pościeli,
Czasami tylko koń zarży na stepie
Lub na jeziorze ptak skrzydłem zatrzepie,
Czasami tylko spływa z gór, jak struga,
Trąby juhasa nuta smętna, długa,
Obudzą czujność i napad odstrasza…
To Polska!… Polska!… To Ojczyzna nasza!
Zima pokryła pola, lasy, skały,
Nad strumieniami zawisły kryształy
Po srebrnych wstęgach, przez białe doliny
Suną się sanie, jak szare godziny;
Liszka na słońcu czerni się z daleka,
Gromada ptasząt pod strzechę ucieka,
A dym w słup bije, w obłok się rozprasza…
To Polska!… Polska!… To Ojczyzna nasza!
Dworek przy drodze na słupach wystawa,
Wrota otworem, na dziedzińcu trawa,
Studnia z żurawiem, gołębnik przy stronie,
Za gumnem w kwiecie bielą się jabłonie;
Krzyczy na słotę paw w stercie schowany,
A na lamusie klekocą bociany,
Gospodarz wita, do domu zaprasza —
To Polska!… Polska!… To Ojczyzna nasza!
Gdzie jeszcze mężne nie wygasło plemię,
Co za swych ojców wiarę, mowę, ziemię
Ciągle nadstawia piersi, serca, głowy
Na miecze wrogów, najeźdźców okowy,
Co poty działać, walczyć nie przestanie,
Poty żyć będzie, póki tylko stanie
Jednego męża, jednego pałasza —
To Polska!… Polska!… To Ojczyzna nasza!
O ty, ziemio nieszczęśliwa!
Gdzież teraz twoi obrońcę?
Kiedyż twoja żyzna niwa
Swobody obaczy słońce?
Wróg się twymi pasie dary,
Co je wydrze po niewoli,
I tymi nie syt ofiary
Urąga się z naszej doli.
Tępi przodków naszych cnoty,
Pamięć wydrzeć chce o tobie;
Karze biedne nas sieroty,
Że płaczem na twoim grobie.
Sieje zdrady bratobójcze,
Ludzkość wszelką z dusz umiata;
Bój się teraz syna, ojcze,
Bój się teraz, bracie, brata.
O ty, ziemio nieszczęśliwa!
Gdzież teraz twoi obrońcę?
Kiedyż twoja żyzna niwa
Swobody obaczy słońce?
Kiedyż, matko, na swym łonie
Tulić będziesz wolne dziecię?
Kiedyż jej wybawców skronie
Wieńczyć, kochanki, będziecie?
[fragment]
Chciałem pominąć, ptak małego lotu,
Pominąć strefy ulewy i grzmotu
I szukać tylko cienia i pogody,
Wieki dzieciństwa, domowe zagrody…
Jedyne szczęście, kto w szarej godzinie
Z kilku przyjaciół usiadł przy kominie,
Drzwi od Europy zamykał hałasów,
Wyrwał się z myślą ku szczęśliwym czasom
I dumał, myślił o swojej krainie.
Ale o krwi tej, co się świeżo lała,
O łzach, którymi płynie Polska cała,
O sławie, która jeszcze nie przebrzmiała!
O nich pomyślić — nie mieliśmy duszy!…
Bo naród bywa na takiej katuszy,
Że kiedy zwróci wzrok ku jego męce,
Nawet Odwaga załamuje ręce.
Te pokolenia żałobami czarne,
Powietrze tylu klątwami ciężarne,
Tam myśl nie siniała zwrócić [swoich] lotów,
W strefę okropną nawet ptakom grzmotów.
O Matko Polsko! Ty tak świeżo w grobie
Złożona — nie ma sił mówić o tobie!
Ach! czyjeż usta śmią pochlebiać sobie,
Ze dzisiaj znajdą to serdeczne słowo,
Które rozczula rozpacz marmorową,
Które z serc wieko podejmie kamienne,
Rozwiąże oczy tyła łez brzemienne
I sprawia, że łza przystygła wypłynie?
Nim się te usta znajdą, wiek przeminie.
Kiedyś — gdy zemsty lwie przehuczą ryki,
Przebrzmi głos trąby, przełamią się szyki,
Gdy wróg ostatni wyda krzyk boleści,
Umilknie, światu swobodę obwieści,
Gdy orły nasze lotem błyskawicy
Spadną u dawnej Chrobrego granicy,
Gdy ciał podjedzą i krwią całe spłyną,
I skrzydła wreszcie na spoczynek zwiną! —
Wtenczas dębowym liściem uwieńczeni,
Rzuciwszy miecze, siądą rozbrojeni!
Rycerze nasi! zechcą słuchać pieni!
Gdy świat obecnej doli pozazdrości,
Będą czas mieli słuchać o przeszłości!
Wtenczas zapłaczą nad ojców losami,
I wtenczas łza ta ich lica nie splami.
Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości,
W całej przeszłości i w całej przyszłości
Jedna już tylko jest kraina taka,
W której jest trochę szczęścia dla Polaka:
Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie
Święty i czysty, jak pierwsze kochanie,
Nie zaburzony błędów przypomnieniem,
Nie podkopany nadziei złudzeniem
Ani zmieniony wypadków strumieniem.
Gdziem rzadko płakał, a nigdy nie zgrzytał,
Te kraje rad bym myślami powitał,
Kraje dzieciństwa — gdzie człowiek po świecie
Biegł jak po łące, a znał tylko kwiecie
Miłe i piękne, jadowite rzucił,
Ku pożytecznym oka nie odwrócił.
Ten kraj szczęśliwy, ubogi i ciasny!
Jak świat jest boży, tak on był nasz własny!
Jakże tam wszystko do nas należało,
Jak pomnim wszystko, co nas otaczało:
Od łipy, która koroną wspaniałą
Całej wsi dzieciom użyczała cienia,
Aż do każdego strumienia, kamienia,
Jak każdy kątek ziemi był znajomy
Aż po granicę, po sąsiadów domy!
I tylko krajów tych obywatele
Jedni zostali wierni przyjaciele,
Jedni dotychczas sprzymierzeńcy pewni!
Bo któż tam mieszkał? — Matka, bracia, krewni.
Sąsiedzi dobrzy. Kogo z nich ubyło,
Jakże tam o nim często się mówiło,
Ile pamiątek, jaka żałość długa!
Tam, gdzie do pana przywiązańszy sługa
Niż w innych krajach małżonka do męża,
Gdzie żołnierz dłużej żałuje oręża
Niż tu syn ojca; po psie płaczą szczerze
I dłużej niż tu lud po bohaterze.
I przyjaciele wtenczas pomogli rozmowie,
I do piosnki rzucali mnie słowo za słowem,
Jak bajeczne żurawie nad dzikim ostrowem,
Nad zaklętym pałacem przelatując wiosną
I słysząc zaklętego chłopca skargę głośną,
Każdy ptak chłopcu jedno pióro zrucił,
On zrobił skrzydła i do swoich wrócił…
O matko Polko! gdy u syna twego
W źrenicach błyszczy genijuszu świetność,
Jeśli mu patrzy z czoła dziecinnego
Dawnych Polaków duma i szlachetność;
Jeśli rzuciwszy rówienników grono
Do starca bieży, co mu dumy pieje,
Jeżeli słucha z głową pochyloną,
Kiedy mu przodków powiadają dzieje:
O matko Polko! źle się twój syn bawi!
Klęknij przed Matki Bolesnej obrazem
I na miecz patrzaj, co jej serce krwawi:
Takim wróg piersi twe przeszyje razem!
Bo choć w pokoju zakwitnie świat cały,
Choć się sprzymierzą rządy, ludy, zdania,
Syn twój wyzwany do boju bez chwały
I do męczeństwa… bez zmartwychpowstania.
Każże mu wcześnie w jaskinią samotną
Iść na dumanie… zalegać rohoże,
Oddychać parą zgniłą i wilgotną
I z jadowitym gadem dzielić łoże.
Tam się nauczy pod ziemię kryć z gniewem
I być jak otchłań w myśli niedościgły,
Mową truć z cicha, jak zgniłym wyziewem,
Postać mieć skromną jako wąż wystygły.
Nasz Odkupiciel dzieckiem w Nazarecie
Piastował krzyżyk, na którym świat zbawii.
O matko Polko! ja bym twoje dziecię
Przyszłymi jego zabawkami bawi).
Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem,
Do taczkowego każ zaprzęgać wożą,
By przed katowskim nie zbladnął obuchem
Ani się spłonił na widok powroza;
Bo on nie pójdzie, jak dawni rycerze,
Utkwić zwycięski krzyż w Jeruzałemie,
Albo jak świata nowego żołnierze
Na wolność orać… krwią polewać ziemię.
Wyzwanie przyszłe mu szpieg nieznajomy,
Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny;
A placem boju będzie dół kryjomy,
A wyrok o nim wyda wróg potężny.
Zwyciężonemu za pomnik grobowy
Zostaną suche drewna szubienicy,
Za całą sławę krótki płacz kobiecy
I długie nocne rodaków rozmowy.
Wysoko pod niebem żurawie leciały,
Wysoko leciały, a lecąc śpiewały.
Polami, lasami wojacy szli w tłumach,
Bez pieśni, bez grania w milczących szli dumach.
Ich dumy posępne, ich lica w kurzawie.
«A dokąd, wojacy? — pytają żurawie —
Wasz pochód jak pogrzeb; choć bronią błyskacie,
Choć broń wam przygrywa, wy w oczach łzy macie».
«Choć broń nam przygrywa, nam śpiewać niesporo,
Bo Niemcy dziś jeszcze, dziś ją nam zabiorą.
My z dłońmi gołymi pójdziemy w świat dalej
I chleba u obcych będziemy żebrali,
Gorzkiego, drogiego — i droższej ojczyzny
Będziemy żebrali za sławę i blizny.
Żurawie, co w nasze lecicie krainy,
Zalećcie po drodze do naszej rodziny,
Na skrzydła, na szybkie, żołnierskie łzy weźcie
I matkom, i żonom, i siostrom je nieście:
Niech matki wymodlą, wypłaczą niech żony.
By Bóg nam dał rychło powrócić w te strony.
Napoi was Wisła, krwią naszą opita.
Nakarmi was rola trupami okryta.
Bo my tu nieprędko pić i jeść będziemy!
Nieprędko, nie wszyscy my tutaj wróciemy…
Hej, ptaki, do Polski, a my w świat daleki,
Ażeby ją zrobić szczęśliwą na wieki».
Gdzie winnice, gdzie wonne pomarańcze rosną,
Domowy mój prostaku, witaj, moja sosno!
Od matki i sióstr twoich oderwana rodu,
Stoisz, sierota, pośród cudzego ogrodu.
Jakże tu miłym jesteś gościem memu oku!
Oboje doświadczamy jednego wyroku:
I mnie także poniosła pielgrzymka daleka,
I mnie na cudzej ziemi czas życia ucieka!
Czemuż, choć cię starania czułe otoczyły,
Nie rozwinęłaś wzrostu, utraciłaś siły?
Może tu wcześniej i słońce, i rosy wiośniane,
Przecież gałązki twoje bledną pochylane.
Więdniesz, usychasz smutna śród kwietnej płaszczyzny,
Nie ma dla ciebie życia, bo nie ma Ojczyzny!
Drzewo wierne! Nie zniesiesz wygnania tęsknoty!
Jeszcze trochę jesiennej i zimowej słoty
I padniesz martwe, obca ziemia cię pogrzebie…
Drzewo moje! czyż będę szczęśliwszym od ciebie!
Mam ja ojczyznę u Ojca, u Boga
W nieskończoności czasu i rozstrzeni;
Piastunko marnych i znikomych cieni,
Czemuś mi, ziemska Polsko, taka droga?
Polsko! tyś rószczka z po–rajskiej rosady,
Ciśniona ręką Boża na przestworza —
Tam, na równiny, pomiędzy dwa morza,
Wyrosłaś oto na cedr gromowłady.
O cedrze, cedrze polski, Boży szczepie,
Zieleni świeżej, bujnej, a bez kwiecia;
Szumisz pieśniami mnogie już stulecia,
Ponad lasami, wodami, po stepie.
Cedrze ojczysty mój, przez wieków tyle
Mijają ziomków wędrowne tysiące,
Jak ptactwo Boże, wciąż odlatujące,
Goszcząc w konarach tu zaledwo chwile.
I ze mną wczoraj ptaszkowie rówieśni
Spoczęli, cedrze, śród twoich gałęzi.
W slowiczy rozjęk serc tu na uwięzi
Dodali jedną zwrotkę och! do pieśni.
Cedrze zielony, cedrze rozśpiewany.
Wieńce i pieśni twoje, po wsze czasy
Osobnej woni i osobnej krasy,
Podnoś och! podnoś ku Panu nad Pany!
Wieszczy, krzyżowy, tajemniczy cedrze,
Błogosławione tam łez i krwi zdroje!
Boć nabrzmiewają już pąkowia twoje
Nim nieśmiertelny kwiat błony rozedrze..
Mam ja ojczyznę u Ojca, u Boga,
W nieskończoności czasu i rozstrzeni.
Piastunko marnych i znikomych cieni,
Czemuś mi, ziemska Polsko, taka droga?
O luba Polsko! krwią zbroczona niwo!
Los zajrzał twoim wawrzynom,
Ale im więcej jesteś nieszczęśliwa,
Tymeś droższą twoim synom…
Leci liście z drzewa,
Co wyrosło wolne;
Znad mogiły śpiewa
Jakieś ptaszę polne.
Nie było — nie było,
Polsko, dobra tobie!
Wszystko się prześniło,
A twe dzieci w grobie.
Popalone sioła,
Rozwalone miasta,
A w polu, dokoła,
Zawodzi niewiasta.
Wszyscy poszli z domu,
Wzięli z sobą kosy;
Robić nie ma komu,
W polu giną kłosy.
Kiedy pod Warszawą
Dziatwa się zbierała,
Zdało się, że z sławą
Wyjdzie Polska cała.
Bili zimę całą,
Bili się przez lato:
Lecz w jesieni za to
I dziatwy nie stało.
Skończyły się boje,
Ale pusta praca;
Bo w zagony swoje
Nikt z braci nie wraca.
Jednych ziemia gniecie,
A inni w niewoli,
A inni po świecie
Bez chaty i roli.
Ni pomocy z nieba,
Ani z ludzkiej ręki,
Pusto leży gleba,
Darmo kwitną wdzięki.
O! Polska kraino!
Gdyby ci rodacy,
Co za ciebie giną,
Wzięli się do pracy.
I po garstce ziemi
Z Ojczyzny zabrali,
Już by dłońmi swemi
Polskę usypali.
Lecz wybić się siłą
To dla nas już dziwy;
Bo zdrajców przybyło,
A lud zbyt poczciwy.
[fragmenty]
Bajże, baju, po zwyczaju
O tym naszym polskim kraju.
Tyle szczęścia, co człek prześni,
Tyle życia, co jest w pieśni.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A czy znasz ty, bracie młody.
Twojej ziemi bujne płody?
Pola bitew — ojców groby —
I pomniki starej doby?
Twe kurhany i mogiły,
I twe dzieje, co się śćmiły?
A czy wiesz ty, co tam stoi
Po tej ziemi popisano?
Co miłości twe ukoi?
Co puścizna tobie dano?
A czy wiesz ty, co w nich leży?
O, nie zawsze! o, nie wszędzie,
Młody orle, tak ci będzie
Jako dzisiaj przy macierzy!
Trzeba będzie się nałamać
Z sobą, z ludźmi, z życiem, z losem
I nie wolno Bogu kłamać,
I pod lada upaść ciosem.
Trzeba będzie ważyć, służyć,
Milczeć, cierpieć i wojować!
I niejedno miłe zburzyć,
A inaczej odbudować…
… Poznaj, pókiś jeszcze miody,
Co kochane było wprzódy,
Nim twe serce krwią dziedziczną
Kochać mogło ziemię śliczną.
Poznaj ziemskie i podniebne,
Bo te skarby ci potrzebne,
Poznaj wiernych serc puściznę,
Dobrej sławy ojcowiznę.
Bo to ona cię najczulej
I ukocha, i upieści,
I uświęci, i umieści,
I do serca przymatuli!
Kto tam zgadnie, gdzie osiędziesz.
Jaką wodą w świat popłyniesz.
W której stronie walczyć będziesz
I od czyjej broni zginiesz?…
Wyleć ptakiem z tego gniazda,
Miłać będzie taka jazda:
Spojrzyj z góry na twe ziemie
I rodzime twoje plemię.
Ojczyzno! tyś jest dla nas, czym u Greków była
Macierz ziemia dla syna swojego Anteja:
Kiedy w życiu odbiega nadzieja i silą,
Dotknąć cię, zaraz wstąpi siła i nadzieja.
O! nieszczęśliwa, o! uciemiężona
Ojczyzno moja — raz jeszcze ku tobie
Otworzę moje krzyżowe ramiona.
Wszakże spokojny — bo wiem, że masz w sobie
Słońce żywota.
Dawna ojczyzno moja… o jak trudno
Zakochanemu w twej śmiertelnej twarzy
Zapomnieć wdzięku… co młodość odludną
Wabił… na dawnych… opłotki cmentarzy.
Inni już pieją twoją przyszłość cudną —
Ja zostawiony gdzieś na mogił straży
Jak żuraw… abym nie spał śród omamień,
Trzymam… me serce w ręku… serce—kamień —
Biedne, uwiędłe serce. Inni mogą
Płomieniem twojej przyszłości oddychać…
Ja, twoje biedne dziecko, stoję z trwogą,
Bo mi płacz mogił twoich dawnych słychać
Proszę cię w moją duszę — jak w ubogą
Chatę… co już się zaczęła rozsychać,
Rozpadać… tyła wichry rozerwana,
Biedna… tak dawno stojąca… gliniana.
Dawniej — o dawniej… mogłem ja cię darzyć
Różami… listki maczanymi w zlocie.
Teraz ja muszę — chować się i marzyć,
I w coraz większej schroniony prostocie
Podług natury sądnej… szale ważyć
I dbać o ciebie… gdy jesteś w polocie
Ku siedmiu gwiazdom strzałą wyprawiona,
Choć masz na krzyżu ciało i ramiona…
Najbielsza moja — Najsmutniejsza… w tobie
Śpiewają jakieś pieśni i nad tobą…
Otóż ja złączyć chciałbym pieśni obie
I uczcić grób twój — dawny… tą ozdobą,
Którą widziałem na rycerzy grobie,
Kamienną, dużą rycerską osobą,
Dla której kilka lamp grobowych spalisz,
A potem z grobu wstająca — rozwalisz.
I nie pamiętaj o mnie… w tej godzinie,
Gdy cię Bóg wielkim darem uweseli…
Lecz póki Ikwa ma rodzinna płynie
Wezbrana łzami… po tych, którzy mieli
Serce i ducha… póki w Ukrainie
Dziad chodzi z pieśnią. ..aż Dniepru topieli
Ciągle niby gwar smętnych duchów mgli się
I Pułaskiego spieszny rumak — śni się —
Dopóki ludzie w nowych ducha siłach
Nie znajdą w sobie rycerstwa i śpiewu —
Dopóty ja mam prawo na mogiłach
Stanąć i śpiewać — srogi — lecz bez gniewu:
Bo wiem, jak trudno ruch obudzić w bryłach
I kazać w niebo iść ściętemu drzewu.
I z tęczami się połączyć na niebie…
Ja, co nie mogłem wskrzesić — nawet siebie…
Dlatego w dawnych ludziach złotą wiarę
I złote serce… miłuję nad własne.
Dalej więc… mówcie mi znów, serca stare,
Usta umarłe dziś… lecz w oczach krasne,
Odwińcie srebrną trumienną czamarę,
Pokażcie mi się duchy… żywe — jasne,
Ubrane w tęcze, gwiazdy — i miesiące,
Na urok pieśni — z nieba zlatujące…
«Beniowski» — pieśń VIII, redakcja druga
[fragment]
Na Termopilach ja się nie odważę
Osadzić konia w wąwozowym szlaku;
Bo tam być muszą tak patrzące twarze,
Że serce skruszy wstyd — w każdym Polaku.
Ja tam nie będę stał przed Grecji duchem —
Nie — pierwej skonam, niż tam iść — z łańcuchem.
Na Termopilach — jaką bym zdał sprawę,
Gdyby stanęli męże nad mogiłą
I pokazawszy mi swe piersi krwawe
Potem spytali wręcz: aWiele was było?»
Zapomnij, że jest długi wieków przedział. —
Gdyby spytali tak — cóż bym powiedział?
Na Termopilach, bez złotego pasa,
Bez czerwonego leży trup kontusza,
Ale jest nagi trup Leonidasa,
Jest w marmurowych kształtach piękna dusza;
I długo płakał lud takiej ofiary,
Ognia wonnego i rozbitej czary.
O Polsko! póki ty duszę anielską
Będziesz więziła w czerepie rubasznym,
Poty kat będzie rąbał twoje cielsko,
Póty nie będzie twój miecz zemsty strasznym,
Póty mieć będziesz hyjenę na sobie
I grób — i oczy otworzone w grobie!
Zrzuć do ostatka te płachty ohydne,
Tę — Dejaniry palącą koszulę:
A wstań jak wielkie posągi bezwstydne,
Naga — w styksowym wykąpana mule,
Nowa — nagością żelazną bezczelna —
Nie zawstydzona niczym — nieśmiertelna!
Niech ku północy z cichej się mogiły
Podniesie naród i ludy przelęknie,
Że taki wielki posąg — z jednej bryły,
A tak hartowny, że w gromach nie pęknie.
Ale z piorunów ma ręce i wieniec,
Gardzący śmiercią wzrok — życia rumieniec.
Polsko! lecz ciebie błyskotkami łudzą;
Pawiem narodów byłaś i papugą,
A teraz jesteś służebnica cudzą.
Choć wiem, że słowa te nie zadrżą długo
\V sercu — gdzie nie trwa myśl nawet godziny.
Mówię — bom smutny — i sam pełen winy.
Przeklnij — lecz ciebie przepędzi ma dusza
Jak eumenida — przez wężowe rózgi,
Boś ty jedyny syn Prometeusza:
Sęp ci wyjada nie serce — lecz mózgi.
Choć muzę moją w twojej krwi zaszargam,
Sięgnę do wnętrza twych trzew — i zatargam.
Szczeknij z boleści i przeklinaj syna,
Lecz wiedz — że ręka przekleństw wyciągnięta
Nade mną — zwinie się w łęk jak gadzina
I z ramion ci się odkruszy zeschnięta,
I w proch ją czarne szatany rozchwycą;
Bo nie masz władzy przekląć — niewolnico!
Szli krzycząc: «Polska! Polska« — wtem jednego razu
Chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu;
Pewni jednak, że Pan Bóg do synów się przyzna.
Szli dalej krzycząc: «Boże! ojczyzna! ojczyzna \
Wtem Bóg z .Mojżeszowego pokazał się krzaka,
Spojrzał na te krzyczące i zapytał: «Jaka?»
A drugi szedł i wołał w niebo wznosząc dłonie:
«Panie! daj, niech się czuję w ludzi milijonie
Jedno z nimi ukochać, jedno uczuć zdolny,
Sam choć mały, lecz z prawdy — zaprzeczyć im wolny».
Wtem Bóg nad Mojżeszowym pokazał się krzakiem
I rzekł: «Chcesz ty, jak widzę, być dawnym Polakiem».
A znasz ty kraj, gdzie brzegiem strumieni
Niezapominki i kaliny rosną;
Gdzie zbóż falami niwa się płomieni,
A bory ćmią się jedliną i sosną;
Gdzie chmiel złociste rozwiesza festony
Po szczytach olszyn, usrebrzonych mchami,
Gdzie biała brzoza i jawor zielony
Błyszcza malownie nad łąk kobiercami?
Oh! za tym krajem,
Jakby za rajem,
Co dzień wzdycham i płacze;
I nie będę szczęśliwy,
Aż te lasy, te niwy
Jeszcze raz choć obaczę!
A znasz ty kraj ten, gdzie wzdłuż bitej drogi,
Co płynie wstęgą pod topoli cieniem,
Każdy wędrowiec, czy pan czy ubogi,
Wita przechodniów Chrystusa imieniem;
Gdzie szary bocian na dachu przedsienia
Wije swe gniazdo za wiosny powrotem;
Gdzie krzyże z drzewa lub święci z kamienia
Stoją na straży przed wiosk kołowrotem?
Oh! za tym krajem,
Jakby za rajem,
Co dzień wzdycham i plączę;
I nie będę szczęśliwy,
Aż te sioła, te niwy
Jeszcze raz choć obaczę!
A znasz ty kraj ten serdeczny, wesoły.
Gdzie się gospodarz pełen uprzejmości
Wszystkim, co może, dzieli z przyjacioły
I tęskni w domu, kiedy nie ma gości;
Gdzie lud, choć biedny, rad w święto się stroi.
W tańcu czy w pracy zawsze piosnki śpiewa;
Gdzie czapka chłopca i warkocz dziewoi
Szychem się świeci, wstęgami powiewa?
Oh! za tym krajem,
Jakby za rajem,
Co dzień wzdycham i plączę:
I nie będę szczęśliwy,
Aż te stroje, te niwy
Jeszcze raz choć obaczę!
A znasz ty kraj ten, gdzie w chwile wesoła,
Gdy grzmi od ucha zapustna kapela,
Sunie poważnie poloneza koło,
Jak szyk pancernych na nieprzyjaciela;
Gdzie rzeźka młodzież przy hucznym mazurze
Brzękiem podkówek gromko takt wybija;
Gdzie żywym wieńcem przy piosenek chórze
W rączych się pląsach krakowiak przewija?
Ah! za tym krajem,
Jakby za rajem,
Co dzień wzdycham i plączę;
I nie będę szczęśliwy,
Aż te tańce, te niwy
Jeszcze raz choć obaczę!
A znasz ty kraj ten, gdzie na glos ojczyzny
Mąż rzuca żonę, kochanek kochankę;
Gdzie starzec z chlubą wskazuje swe blizny,
A młodzian cieszy się na bojów wzmiankę;
Gdzie każdy pomnik starożytnej chwały
Ma swych czcicieli i swój liść wawrzynu;
Kraj, choć go losy w obcą przemoc dały,
Silny na duchu i skory do czynu?
Oh! za tym krajem,
Jakby za rajem,
Co dzień wzdycham i płaczę;
I nie będę szczęśliwy.
Aż tych ludzi, te niwy
Jeszcze raz choć obaczę!
O, wiem. ż; Polska bój zwycięski toczy,
O! nie zginęła i nigdy nie zginie —
Lecz my czyż ujrzym ją w chwały godzinie? —
Nim słońce wejdzie, rosa wyżre oczy.
I będzie wielka, i będzie wspaniała,
Lecz robak trumien wprzód może nas stoczy,
Niejedna w świecie tkwi rozbicia skała —
Nim słońce wejdzie, rosa wyżre oczy.
Ach, płyną lata. ach. płyną i wieki,
Nim się myśl boża w ciało przeistoczy,
Zguba wciąż bliska, a tryumf daleki —
Nim słońce wejdzie, rosa wyżre oczy.
My tak kochali — a pili truciznę,
My tak żyć chcieli — a żyli w zamroczy;
Inni, ach, będą oglądać ojczyznę —
Nim słońce wejdzie, rosa wyżre oczy.
[fragment]
Z Ojców mych ziemi przez wroga wygnany
Deptać musiałem obcych ludzi łany
I słyszeć z dala tych szatanów wycia,
Co ziemię moją okuli w kajdany;
Jak Dant — przez piekło — przeszedłem za życia!
Zrazu jam ufał, że Bóg miłosierny
Na pyszne pyszny, ale wiernym wierny!
Zrazu jam ufał, że za dni niewiele
Zlecą zesłane Anioły mściciele.
I grób ten pęknie, co stoi wśród świata,
Przyparty ręką olbrzymiego kata!
Lecz dni płynęły, upłynęły lata,
Darmo brzask walczył z ślepą nocy siła,
Nie weszło słońce nad Świętych mogiłą
I coraz podlej na tej ziemi było!
Więc duch mój upadł w tę próżnię zwątpienia,
Gdzie światło wszelkie w noc wieczna się zmienia,
Gdzie trupem gniją arcydzieła męstwa,
Gdzie gruzem leżą wiekowe zwycięstwa,
I z dni tych wszystkich wybranej kolei
Wyrasta napis: «Tu nie ma nadziei:»
Ach! żyłem, żyłem w tej przepaści długo,
Miotan rozpaczą bezbrzeżną i wściekła!
I śmierć mi będzie tylko śmiercią drugą:
Jak Dant — za życia — przeszedłem przez piekło,
Lecz i mnie także zbiegła w pomoc Pani,
Której się wzroku czarne duchy boja;
I mnie też Anioł wybawił z otchłani,
I ja też miałem Beatricze moją!
O równie piękna! nad planety ciemnie,
Nie wzniosłaś skrzydeł twoich precz ode mnie,
By zasiąść w Niebie — bez bólu — niebiańska!
O równie piękna! i bardziej chrześciańska!
Tam, gdzie ból rośnie, tam gdzie łza się plemi,
Tyś z bratem twoim została na ziemi!
W jednym my cierniów chadzali koronie,
Krew moich dłoni krwawiła twe dłonie,
I z jednych trucizn piekielnego zdroja
My pili razem, o Beatrix moja!
A jednak, jednak mój jęk, twe westchnienia
Zmieszane, zlane, przebrzmiały na pienia!
Z dwóch smutków w duszne spojonych zamęście
Wzbił się głos, jeden — a tym głosem szczęście!
Ach! szczęście wiary, ach! nadziei siła,
Co w serce moje, przez wzrok twój, wróciła!
Tak chmury ciemne, pełne łez na Niebie,
Gdy w nadpowietrznym zetkną się pogrzebie,
Z ich płaczu światło wypada wnet gromem
I mgła się staje złotym Boga domem!
Pieśń te więc zacznę, siostro, twym imieniem!
O! bądź na wieki ze mną połączona
Jednych pamiątek i uczuć pierścieniem!
My tu skonamy, lecz pieśń, co nie kona,
Powróci kiedyś, wierna mnie i tobie,
By jak stróż anioł strzec nas śpiących w grobie!
A może przyjdzie chwila, że wskrzeszeni
W czasie dusz wszystkich, nie już w ciał przestrzeń
Wstaniem je; dźwięków znów spójni łańcuchem;
I żyć będziemy w serc ludzkich pamięci,
Już duch zbawiony ze zbawionym duchem,
Oboje czyści, świetlani i święci!
Znaszli ten kraj, gdzie kwitną
Nad grobami piołuny?
Gdzie niebo twarz błękitną
W szare kryje całuny?
Gdzie pola kośćmi siane,
Las szumi pieśń cmentarna,
Rzeki łzami wezbrane
Przez ziemię płyną czarną?
Kraj ten smutny, ubogi
Ciągnie serce tułacze,
On nad wszystko nam drogi:
My z nim, on z nami płacze.
Polecę, popłynę w górę,
Na polotnych myśli piórkach,
Po obcych mi łąkach, wzgórkach,
Tam do nieba, tam za chmurę!
Tam do nieba, cc mi błysło,
Gdym w kolebce śnił dziecięciem,
I jak matki mej objęciem,
Pochwyciło i uścislo.
Tam do nieba, do tej ziemi,
Która mnie wykołysala,
Która piersi mi podała
I rozgrzała usty swemi!
Ach! polecę, ach! popłynę
W lubą, drogą mi krainę!
Gdy nabrzmieje łza w źrenicy,
Zbolałe załamię dłonie,
Myśl na skrzydłach gołębicy
Przepływa błękitów tonie.
Często spotka w tej podróży
Samotne ptaki wygnance,
Co przypatrzą się kochance
Wędrującej pośród burzy.
Ale ptaków się nic spyta,
One mówić jej nie raczą,
Zatrzepoczą skrzydełkami.
Powitają się dzióbkami.
I myśl płynie, wiedzieć rada,
Jakie wieści i nadzieje,
I z wietrzykiem każdym gada,
Który z tamtej strony wieje.
Wietrzyk suche liście niesie
Po dalekiej obcej błoni,
Nie po twoim wzdycha lesie,
W obce ucho jękiem dzwoni!
Wietrzyk dumny, choć wygnany,
Wonią kwiatów, pól rodzinnych,
I dziewiczych, i niewinnych,
Nie rzeki słowa zapłakany.
Nie chciał mówić smutnych wieści
I przepadł jak Iza boleści!
Maj 1840
Jak tu straszno! Tu nas dręczą,
Pełno łez i skarg!
Pod żelazną kark obręczą
Purpurową zaszedł tęczą,
Niegdyś wolny kark.
A tam ziemia obiecana,
Bez tyrana i bez pana,
Pod zarządem bożem,
Czeka nas za morzem
Krwi!
Za czerwonym morzem!
Jak tu straszno! Nagi, bosy
Gromadzi się lud,
W polach świecą białe stosy
Naszych kości. Dzikie głosy
Krzyczą zewsząd: «Głód!»
A tam ziemia obiecana
Z burzanami po kolana,
Z chlebem, solą, zbożem,
Czeka nas za morzem
Krwi!
Za czerwonym morzem!
Tu chce zniszczyć ród człowieczy
Faraonów moc,
A aniołów ani mieczy
Bóg nie zsyła ku odsieczy,
Choć prosim dzień, noc!
Więc gdy stary Bóg nie słucha,
Pomódlmy się do chucha,
Uściśnijmy noże
I dalej za morze
Krwi!
Za czerwone morze!
Do krają tego. gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie
Dla darów nieba…
Tęskno mi, Panie.
Do kraju tego, gdzie winą jest dużą
Popsować gniazdo na gruszy bocianiej
Bo wszystkim nużą…
Tęskno, mi Panie.
Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony
Są — jak odwieczne Chrystusa wyznanie:
«Bądź pochwalony!»
Tęskno mi, Panie…
Tęskno mi jeszcze i do rzeczy innej.
Której już nie wiem, gdzie leży mieszkanie,
Równie niewinnej…
Tęskno mi. Panie…
Do bez–tęsknoty i do bez–myślenia,
Do tych, co maja tak za tak — nie za nie —
Bez światło—cienia…
Tęskno mi, Panie…
Tęskno mi ówdzie, gdzie któż o mnie stoi?
I tak być musi, choć się tak nie stanie
Przyjaźni mojej!..
Tęskno mi. Panie…
Kto mi powiada, że moja ojczyzna:
Pola, zieloność, okopy.
Chaty i kwiaty, i sioła — niech wyzna,
Że — to jej stopy.
Dziecka — nikt z ramion matki nie odbiera;
Pacholę — do kolan jej sięga;
Syn — piersi dorósł i ramię podpiera:
To — praw mych księga.
Ojczyzna moja nie stąd wstawa czołem;
Ja ciałem zza Eufratu,
A duchem sponad Chaosu się wziąłem:
Czynsz płacę światu.
Naród mnie żaden nie zbawił ni stworzył;
Wieczność pamiętam przed wiekiem;
Klucz Dawidowy usta mi otworzył,
Rzym nazwał człekiem.
Ojczyzny mojej stopy okrwawione
Włosami otrzeć na piasku
Padam: lecz znam jej i twarz, i koronę
Słońca słońc blasku
Dziadowie moi nie znali też innej;
Ja nóg jej ręką tykałem;
Sandaiu rzemień nieraz na nich gminny
Ucałowałem.
Niechże nie uczą mię, gdzie ma ojczyzna,
Bo pola, sioła, okopy
I krew, i ciało, i ta jego blizna
To ślad — lub — stopy.
Paryż, styczeń 1861
Po szerokim polu modra Wisła płynie,
Pochylone chaty drzemią na dolinie,
Nad wodą zgarbiony stary dąb żylasty,
Kędy bielą płótna wesołe niewiasty;
Po łące stąpają bociany powolne,
W owsach jednostajnie brzęczą świerszcze polne,
A z borów cienistych leśnej okolicy
Rozwiewa się wonność sosnowej żywicy.
Po niebie obłoki, jak bieluchne runo,
Słoneczkiem przeciekłe, pod błękitem suną;
Na wodzie, na Wiśle, śród ciszy poranka,
Płynie łódź flisowska jak szara cyranka,
A za nią ładowne pszenicą galary,
Szum wioseł na falach i śmiechy, i gwary.
Po boru jagody dziewczę rwie we wrzosie,
I śpiewa miłemu: Pędź, głosie, po rosie —
Po długiej dolinie tęskne tony cieką,
I słychać piosenkę daleko, daleko…
I gdzie się obrócisz, nad Wisłą, nad Bugiem,
Brzmi nuta serdeczna, za bydłem, za pługiem,
Po wodzie srebrzystej, po zielonym gaju,
Jakby jedna dusza była w całym kraju.
Oj! śliczna to ziemia to nasze Mazowsze! —
I czystsza tam woda, i powietrze zdrowsze,
I sosny roślejsze, i dziewki kraśniejsze,
I ludzie mocniejsi, i niebo jaśniejsze.
Gdzie mi tak na świecie kto zagra od ucha?
Gdzie mi się rozśmieje tak raźna dziewucha?
Gdzie mi pokażecie naszą chatę lichą,
Taki bór szumiący, taką łąkę cichą?
Kędy ja usłyszę tyle ptastwa wrzasku?
Skąd wam modrej Wisły i białego piasku?
Serce moje, serce do tych lasów goni,
Do Wisły, do Wisły — oj, tęskno mi do niej!…
Szczęśliwe kuliki, szczęśliwe rybitwy,
Co nad nią powietrzne zawodzą gonitwy.
Oj! Mazur ja, Mazur, pomiędzy obcemi
Zmarnuję ja młodość na nie swojej ziemi.
Kiedym szedł do ludzi, cały dzień padało,
Pod wieczór się za mną słońce obejrzało —
Oj, poczerwienione jak oczy matczyne,
Co mnie błogosławiąc patrzyła w dolinę;
Wiatr szumiał po polu, a pszeniczne kłosy
Strząsały na ścieżkę krople jasnej rosy;
Po boru, po lesie, przez gęstwinę ciemną,
Na gałęziach wrony krakały nade mną:
Sierocemu sercu tak się wydawało,
Jakby coś w powietrzu po lesie płakało.
Spojrzałem przed siebie, nikogo nie było,
Kilka ciemnych sosen w ziemię się chyliło”
Daremno po drodze patrzałem za siebie,
Jedna tylko gwiazda mrugała na niebie,
I ta utonęła w ciemnej, mrocznej fali,
Nie było nikogo — i poszedłem dalej…
I dalej, i dalej w świat szeroki, długi —
Bywajcie mi zdrowe, mazowieckie smugi!
Skrzypki, moje skrzypki, do serca zagrajcie.
A wy też, Mazury, chętnie posłuchajcie.
Dziś tułam się oto i tęskliwie żyję —
Westchnieniem się żywię i łez się napiję.
I tak schodzi zima i za zimą lato —
Boże dopuszczenie — chwała mu i za to!
Zagrajcie, skrzypeczki, niechaj wdzięczne granie
Cichy wiatr zaniesie, gdzie moje kochanie.
— Witajże mi, witaj, kraino kochana,
W boleści, w tęskności — oj dana! oj dana!
[fragment]
O ty ziemio polska! ty zawodna!
O ty ziemio polska! tak bogata,
Że wyżywić mogłabyś pól świata,
A dla własnych dzieci nie masz chleba!.
Bujne twoje łąki, żyzne niwy,
Zawsze pełne rosy twoje nieba,
A podobnaś do popiołów urny,
I twój naród chodzi smutny, chmurny,
Często grzeszny, ach! bo nieszczęśliwy,
O ty, ziemio polska! ty zawodna!
Taka strojna licem i swobodna —
Grzybne twoje lasy, wody hojne,
Kwietne twoje sady, pszczoły rojne,
A dla większej części swego rodu
O! nie owoców już ani miodu,
Ale nie masz nawet chleba, chleba!…
Oto dziecko, ledwie nie z kołyski,
Smutne patrzy na twoje połyski,
Już dojrzało, już nieszczęściem stare,
Rozwinęła już jemu potrzeba
Myśl i serce — i już traci wiarę.
I o grobie niby starzec marzy…
O ty, ziemio! ty, macocho gminu!…
O! raz ostatni patrzę na tę ziemię,
Kędy od wieków chodzi moje plemię
We krwi a słońcu. Oczy we łzach mokną…
Szkoda mi Polski! — odsłońcie to okno…
Niech na nią patrzę, choć ją pożegnałem…
O! raz ostatni tę ziemię widziałem!
Ranek pogodny — z doliny mgły wstają,
Kościelne dzwony nowy dzień witają —
Chórami ptactwa tam dzwoni dąbrowa…
Ojczyzno moja, bądź zdrowa!
Dla żyć mających przeszła już noc krótka,
Tam po obozach brzmi ranna pobudka…
Z pługami ciągną wieśniacy na niwy…
Narodzie mój, bądź szczęśliwy!
Na ziemi mogił pogasły ognie,
Słychać w ciemnościach syk węży —
Ciąży nam ręka straszna, o, ciąży,
Lecz nas nie złamie, nie pognie!
Nie płacze naród na trupie syna,
Choć z niego proch i glina.
Gdy przyjdzie pora
Jutro jak wczora
Proch — na proch weźmiem, glinę na ołów —
Pożary wstaną z popiołów7!
1864
O! bo też dziwnie piękna ta ziemia garbata
J dziwne cuda na niej, a zamarłe lata
Na każdym złomie gruzów, każdej garści ziemi
Przeszłość swoją głoskami pamiątek tłumaczą.
A kiedy wzrokiem serc?, zapoznasz się z niemi.
Kiedy ciebie opaszą węzły tajemnemi,
Tak przylgniesz do nich dusza, że prócz ich ponęty
Twoje oczy ponęty innej nie zobaczą —
O, bo piękne pamiątki na tej ziemi świętej!
Lecz skąd ten krwawy odcień, co ich szatę plami,
Jak w rozkosznym ogrodzie samotna mogiła?
Czemu go nie ubywa? czemu jak ze zdroju
Co chwila się świeżymi przelewa kroplami ‘i
A jak kto raz skosztował cierp siego napoju,
Czemu i jego dusza krwawo się splamiła?
A więc precz, precz, wy krwawe obrazy ode mnie!
Trudno! Napój, choć cierpki, smakuje przyjemnie,
I plama, choć bolesna, mila jednak, miła…
Z poematu «Halka» — fragment
Bywaj, dziewczę, żarowe, ojczyzna mnie wola!
Idę za kraj walczyć wśród rodaków koła;
I choć przyjdzie ścigać jak najdalej wroga,
Nigdy nie zapomnę, jak mi jesteś droga.
Po cóż ta łza w oku, po cóż serca bicie?
Tobiem winien miłość, a ojczyźnie życie
Pamiętaj, żeś Polka, że to za kraj walka,
Niepodległość Polski to twoja rywalka.
Polka mnie zrodziła, z jej piersi wysiałem:
Być ojczyźnie wiernym, a kochance stałym.
I choć przyjdzie zginać w ojczystej potrzebie,
Nie rozpaczaj dziewczę, zobaczym się w niebie.
— Czuję te, bom Polka: ojczyzna w potrzebie.
Nie pamiętaj o mnie, nie oszczędzaj siebie;
Kto nie zna jej cierpień i głos jej przytłumi,
Niegodzien miłości i kochać nie umie.
Ty godnie odpowiesz — o to się nie troszczę,
Że jesteś mężczyzną — tego ci zazdroszczę,
Ty znasz moje serce, ty znasz moją duszę,
Żem niezdolna walczyć, tyleż cierpieć muszę.
Nie mów o rozpaczy, bo to słabość duszy,
Bo mię tylko jarzmo mego kraju wzruszy.
Gdzie bądź się spotkamy, spotkamy się przecie:
Zawsze Polakami, chociaż w innym świecie!
Nam dzisiaj tak w duszach, jak kiedy się wiosna
Z zimowej wyrywa niemocy:
To smutek i żałość, to zorza radosna,
To rozpacz jak wicher północy.
Ach, kiedyż za ciebie w bój skoczym spragnieni,
O! Polsko, ty matko miłości?
I kiedyż przy huku dział, trzasku płomieni
Podniesieni okrzyki wolności?
I kiedyż uczynim, swobodni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?
Ach, kiedyż na ziemi już nikt nie zapłacze
Prócz rosy pól naszych zielonych?
Nie potrącajcie nieudolną ręką
Tej struny, która niegdyś w mistrzów dłoni
Brzmiała Ojczyzny miłością i męką;
Nie przedrzeźniajcie pieśni, którą oni
Na skrzydłach swoich wznieśli w toń błękitną,
By Polsce jasną świeciła jutrzenką:
Nie dotykajcie tych snów pełnych woni,
Co ponad światem nieśmiertelne kwitną,
Bo wasza skarga bezsilna, żebracza,
Dawnej narodu wielkości uwłacza.
Niechaj spoczywa lepiej nieruchomie
Ten bohaterski dźwięk ojczystej lutni,
Niżby miał maleć wraz z ludźmi w pogromie
I zejść do próżnych lamentów lub kłótni;
Niech lepiej w przeszłej swej potędze drzemie,
Gdy mu nie pora błyszczeć na wyłomie,
Niżbyśmy mieli dziś, nędzarze smutni,
W niesfornym zgiełku ściągnąć go na ziemię
I święte naszej Ojczyzny nazwisko
Wydać na wzgardę, lub na pośmiewisko.
Prawdziwa miłość w głębi tajemniczej
Ukrywa przedmiot czci swej i kochania,
I wielka boleść ma swój wstyd dziewiczy,
Który ją całą milczeniem osłania;
Ona nie żebrze o litość dla siebie.
Ani na ludzkie pociechy nie liczy,
Lecz tylko w męstwo zbroi się wytrwania…
A gdy wybuchnie głosem, to po niebie
Pieśń jej przeleci dumna, nieskalana,
Jak krzyk rwącego łańcuchy Tytana.
Taki krzyk tylko, co wstrząsa wśród nocy
Uśpione ludów sumienia, przystoi
Naszej męczarni, nie zaś płacz sierocy,
Nie jęk żałosny, którym wróg się poi.
Wiej dziś odarci z swego majestatu,
I pozbawieni tej natchnionej mocy,
Co stąpać może w pieśni, jakby w zbroi,
Nie dajmy z Jeż swych widowiska światu!
Niech serce, milcząc, wzgardę przeciwstawia
Wszystkim sprzedajnym czcicielom bezprawia.
Czekajmy! walka jeszcze nieskończona…
Nie triumfuje przemoc, choć zwycięża,
Bo zbrodnia karmi potomstwo u łona,
Co przeciw matce dobędzie oręża.
Próżno szalona pycha podkopuje
Boski porządek świata, pogwałcona
Moralność mści się… a ma żądło węża…
Kto na nią rękę podniósł, spiorunuje,
Spychając całe ludy i królestwa
W otchłań upadku, nędzy i nicestwa.
[fragment ks. II]
… Idziem do ciebie, ziemio, matko nasza,
Coś z pierworodnej zrodziła nas gliny!
Idziem do ciebie, rzesza twoja ptasza,
Powracające do gniazd swoich syny…
Niechaj nas dola, jak paździerz, rozprasza,
Krzykniesz — wnet twoje zbiorą się drużyny.
Przez imię twoje i na twe wołanie
Lud, wierny tobie, u boku ci stanie.
…Idziem do ciebie, ziemio, matko mii.:,
By upaść czołem na twoje zaproże…
Nie jeno liczba my — ale i siła.
Nie jeno pług my, co łany twe orze,
Ale i pieron, co Bóg go posyła,
By walił bory o spróchniałej korze…
Nie jeno proch my, co z wiatrem polata,
Ale i bary — dźwignace poi świata!
Kochasz ty dom, rodzinny dom,
Co w letnia noc, skroś srebrnej mgły,
Szumem swych lip, wtórzy twym snom
A ciszą swą koi twe łzy?
Kochasz ty dom, ten stary dach,
Co prawi baśń o dawnych dniach,
Omszałych wrót rodzinny próg,
Co wita cię z cierniowych dróg?
Kochasz ty dom, rzeźwiącą woń
Skoszonych traw i płowych zbóż,
Wilgotnych olch i dzikich róż,
Co głogom kwiat wplatają w skroń?
Kochasz ty dom, ten ciemny bór,
Co szumów swych potężny śpiew
I duchów jęk, i wichrów chór
Przelewa w twą kipiącą krew?
Kochasz ty dom, rodzinny dom,
Co pośród burz, w zwątpienia dnie,
Gdy w duszę ci uderzy grom,
Wspomnieniem swym ocala cię?
O, jeśli kochasz, jeśli chcesz
Żyć pod tym dachem, chleb jeść zbóż,
Sercem ojczystych progów strzeż,
Serce w ojczystych ścianach złóż!…
Poszłabym ja na kraj świata
Jak ten wiatr, co w polu lata,
Jak ten wiatr, co chmury pędzi,
Białe chmury, puch łabędzi,
W ciemną, mroczną dal…
Tylko mi cię żal,
Ty ziemio,
Gdzie kurhany ciche drzemią,
Gdzie się w stepach bielą kości,
Gdzie kwiat mdleje od żałości,
Tylko mi cię żal!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Poszłabym ja w świat daleki,
Jako idą bystre rzeki,
Jako idą bystre wody,
Do dunaju, do swobody,
Do szumiących fal…
Tylko mi cię żal,
Ty chato,
Pod tą lipą rosochatą,
Pod tym sadem pełnym rosy,
Pod błyskami jasnej kosy —
Tylko mi cię za!!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Poszłabym ja w ukrainę,
Za to morze, za to sine;
Poszłabym ja na stracenie
W bezmiesięcznej nocy cienie,
W niepowrotną dal…
Tylko mi cię żal,
Sokole,
Co nad nasze latasz pole,
Ponad pole, ponad mwe,
Latasz, gubisz piórka siwe —
Tylko mi cię żali
Taką mi wioskę wymaluj w dolinie.
Od zbóż wesołą, a od jodeł smutną…
Niechaj się cała chowa w jarzębinie,
Niech na jej łąkach siwe leży płótno,
Niech przez staw ciche rzucają się tęcze,
Rozbite skrzelka, co tryska z wód głębi,
Niech nad nią chmurka trzepoce gołębi
I puchy kwietne, i nitki pajęcze…
I w takież skiby głębokie puść rolę
I daj po bruzdach te maczki jaskrawe,
I w sznur wyciągnij nad drogą topole,
I mgłę rzuć srebrna na łąki, na trawę…
I niech tak idą rozgłośne po łanie
Dzwonki jałowic i z biczów klaskanie,
Niechaj tak wierzby dumają u strugi,
Cień przedzachodni rzucając i długi,
I taką cichą błękitność daj wkoło,
I pełne gwarów powietrze zrób ptaszych.
l taki tuman na gór połóż czoło…
A tylko ludzi zrób — naszych.
Karlsbad 1884
[fragment]
Ojczyzno! Nie płacz swych dzieci, co giną!
Niechaj krew płynie i łzy niechaj płyną.
Niechaj się ziemi wstrząsają krawędzie,
Jest Bóg nad nami, więc i Polska będzie!
Gromy po gromach biją w świat spróchniały,
Co złe, jak wąż się rozpadnie w kawały,
A każda kropla krwi polskiej wylana,
Niedługo w jad się zmieni dla tyrana!
1877
Rzadko na moich wargach…
Rzadko na moich wargach —
Niech dziś to warga ma wyzna —
Jawi się krwią przepojony,
Najdroższy wyraz: Ojczyzna.
Widziałem, jak się na rynkach
Gromadzą kupczykowie,
Licytujący się wzajem,
Kto Ją najgłośniej wypowie.
Widziałem, jak między ludźmi
Ten się urządza najtaniej,
Jak poklask zdobywa i rentę,
Kto krzyczy, iż żyje dla Niej.
Widziałem, jak do Jej kolan —
Wstręt dotąd serce me czuje —
Z pokłonem się cisną i radą
Najpospolitsi szuje.
Widziałem rozliczne tłumy
Z pustą, leniwą duszą,
Jak dźwiękiem orkiestry świątecznej
Resztki sumienia głuszą.
Sztandary i proporczyki,
Przemowy i procesyje,
Oto jest treść Majestatu,
Który w niewielu żyje.
Więc się nie dziwcie — ktoś może
Choć milczkiem słuszność mi przyzna —
Ze na mych wargach tak rzadko
Jawi się wyraz: Ojczyzna.
Lecz brat mój najbliższy i siostra,
W tak czarnych żałobach ninie,
Ci widzą, że chowam tę świętość
W najgłębszej serca głębinie.
Ta siostra najbliższa i brat ten,
Wybrani spomiędzy rzeszy,
Ci znają drogi, którymi
Moja Wybrana spieszy.
Krwawnikiem zarosłe ich brzegi,
Łopianem i podbiałami:
Śpieszę z Nią razem, topole
Ślą swe westchnienia za nami.
Przystajem na cichych mogiłach,
Słuchamy, azali z ich wnętrza
Taki się głos nie odezwie,
Jakaś nadzieja najświętsza.
Zboża się złocą dojrzało,
A tam już widzimy żniwiarzy,
Ta dłoń swą na czoło mi kładzie
I razem o sprzętach marzy.
A potom, podniósłszy głowę
Do dalszej wstając podróży,
Woła: „Miej radość w duszy,
Bo tylko radość nie nuży.
Podporą ci będzie i brzaskiem
Ta ziemia tak bujna, tak żyzna,
Nią ci Ja jestem na zawsze
Twa ukochana Ojczyzna”.
Jakiś złośliwy złoczyńca
Pszeniczne podpala stogi,
U bram się wije niebieskich
W rozpaczy człowiek ubogi.
Jakaś mordercza zaraza
Z głodem zawiera przymierze,
Na przepełnionych cmentarzach
Krzyże się wznoszą świeże.
Jakoweś głuche tętenty
Wskroś przeszywają powietrze,
Kłębią się gęste chmurzyska,
Czyjaż to ręka je zetrze?
Jakaś olbrzymia rzeka
Wezbrała krwią i rozlewa
W krąg purpurowe swe nurty,
Zabiera domy i drzewa.
Jakoweś idą pomruki —
Drży niepoznana puszcza,
Dęby się groźne ozwały,
Cóż to za moc je poduszcza?
A nad tą dolą — niedolą
Poranna nieci się zorza,
Na pieśń mą, Ojczyzny pełną
Spływa promienność jej Boża.
W mej pieśni, bogatej czy biednej —
Przyzna mi ktoś lub nie przyzna —
Żyje, tak rzadka na wargach,
Moja najdroższa Ojczyzna.
Z «Księgi Ubogich», XI
Gniją wciąż w duszy złe jady
I rozłamuje wciąż serce
Bezsilna litość nad Tobą…
Wre w duszy wściekłość gromady
Wykarmiająca mordercę,
A jestem zawsze sam z sobą…
Ach, zalicz już te dni plugawe,
Na więźniów przeżyte chlebie,
Z gardłem zduszonym rzemieniem,
Daj zezwolenie łaskawe,
Że czas już umrzeć za Ciebie
Z Twoim na ustach imieniem!
[fragment]
Kto patrzał w lice styczniowej Warszawy,
Gdy nad tłumami gorzał sztandar krwawy,
A w oczach geniusz .. Kto w dniach listopada
Widział, jak trupem lub na brukach pada,
Kto te płomienne z latarń słyszał mowy
I jak wark morza, ludu krzyk gromowy —
Ten me zapomni ciebie, Krwawy Roku
Z petarda w ręce i wolnością w oku
Kiedyś jak Dawid ruszał na Goliata
Północnych ludów i był im za brata!
Pasterskie chłopie proroczego rodu —
Roku: Tyś zmienił Kalendarz Narodu!
Od ciebie Nowa Polska dni swe liczy,
Polska Ludowa! Ty szyk rozbójniczy
Mocarstw przełamiesz… W księdze duszy ziemi
Ty odwróciłeś kartę dłońmi swemi,
Przebłysku światła po epokach mroku;
Ja w ciebie wierze. Wielki, Krwawy Roku!
Wierzę, bom widział ciebie na śmiertelne
Me oczy… Wierzę, bom słyszał to mrowie
Winkelrydowe, bom na gminu głowie
Dojrzał ten stygmat, co rodzi naczelne
Idee, słupy graniczne stuleci…
Wierzę, bo wielkość bila nawet z dzieci!
Gdy rewolucją drgnął ludowy krater,
Uliczne chłopię było jak bohater,
Z świstkiem wolności przebiega ulice,
Przez las bagnetów, przez salw błyskawice,
Z śpiewką na ustach, z kulami w zawody,
Samo jak śpiewka hulaszcza swobody!
A tłum te świstki wolnościowe chwyta.
Chwyta w ulicy i pod ogniem czyta,
Czyta przy huku bębnów i w kuł deszczu
I czyta jeszcze, choć w śmiertelnym dreszczu
Za chwilę padnie z piersią poszarpaną,
Myśli czytanej wtórząc krwawą piana…
O Roku Wielki! Tyś jak mistrz nauczał,
Że słońce ludów zbratania nie zgasło,
A kiedy wulkan na Wschodzie zahuczał,
Tyś mu z ziem naszych w lot odrzucił hasło
Krwią wypisując sojusznicze słowa.
Że Polska wstaje i że jest Ludowa!
Sponad wiślanych leci fal
wiosenny, chłodny wiatr,
leci ku mojej ziemi w dal
ku śnieżnym szczytom Tatr
Wichrze! Nad wzgórza, pola nieś
me pozdrowienie stąd
rodzinną moją pozdrów wieś
i dunajcowy prąd.
Przydrożne wierzby, smreków las,
w ogródkach każdy kwiat,
i wszystkie łąki pozdrów wraz
i ludzi z wszystkich chat.
I do tych śnieżnych skał się zwróć,
ku stawom, halom gnaj,
i pozdrów po tysiąckroć
mój cały górski kraj…
A teraz nam się znowu jęła marzyć
Polska, co sobą będzie gospodarzyć
i siać, i zbierać do własnego gumna…
A teraz nam się znów śni polskie państwo,
co mu za pieczęć już nie będzie trumna,
lecz wielkie w świecie słowiańskim hetmaństwo.
Nie obłąkanej widzeniami głowy
w ziemię wcielony obraz Chrystusowy,
nie narodów Mesyjasz i ofiara,
święta, litości wzywająca mara,
a gdy zbudzona: to w różach na głowie,
biała i czysta, jak są aniołowie:
nie! — nam się marzy Polska, która budzi
gniew niewolnika i trud twardych ludzi,
nie karabela ni buława złota,
lecz pług na roli chłopski i grzmot młota,
a gdy nad Polską się sztandar ukaże,
to biały orzeł w czerwonym sztandarze.
I przykładamy ucho do Ojczyzny,
do ziemi czarnej pragnący, namiętni —
śpią cicho krwawe jej głębokie blizny,
ale w niej serce, jako wulkan, tętni!
I powstaje od badaczów dzieła
z krzykiem szalonych: —Jeszcze nie zginęła!*
Zali to króle, że stąpają przodem
w promieniach słońca cali przed narodem?
Zali hetmany, biskupy, kanclerze?
Nie! — to są Polski dzisiejszej rycerze!
Precz, głupie widmo bez «złotego rogu»!
Precz, śmieszna larwo «z czapką z pawich piór»!
Już dawnej Polsce nowy stanął w progu
zbawca, któremu nie «Chochołom» grać!
On «tańczył» — gdy grzmiał karabinów chór!
Krwi z głowy jemu «wiatr nie zdoła zwiać»!
O krwi ty święta robotniczej rzeszy!
Tyś jest jak nowy jakiś w Polsce deszcz,
szum niesłychany i wilgoć nieznana —
a oto rola tym deszczem polana
kłosy kwitnące rodzić z siebie spieszy,
jakby ją ogni boskich przejął dreszcz!
O krwi ty masy robotniczej święta!
Ciebie Ojczyzna twoja zapamięta,
bo będziesz świecić jak Nowego Roku
najpierwsza gwiazda, jak gwiazda wieszcząca
na wieczną pamięć potomnemu oku,
że z twej czerwieni błysło lice słońca!
A potem — dalej — Polska nam się marzy,
wielka kapłanka słowiańskich ołtarzy,
dzielnością, mocą i mądrością wielka,
mistrzyni życia i nauczycielka —
granitem stóp jej leży przeszłość krwawa,
a na jej czole napisano: Sława!
Synku mój mały! Obcobrzmiące
nazwisko będziesz nosił —
wiedz, że twój dziad na polskiej łące
trawę krwią swoją zrosił,
że tej krwi kropla na twe czoło
wieczystym padła znakiem,
że, z nazwy Niemiec, szablą gołą
zatwierdził się Polakiem!
Ułański mundur, chłopcze drogi,
może i tobie szyją,
może szlifują ci ostrogi
i kitę czaka wiją?
Kto wie?… Może…
poskoczą polskie konie
i nasza rodna pieśń ułańska
poleci po szwadronie…
„Jak wspaniała nasza postać,
jak się w słońcu błyszczy stal!
Koń rwie ziemię, nie chce dostać,
pójdziesz, koniu, pójdziesz w dal!…”
Gdy cię wychowam na ułana
bez lęku i bez skazy:
nie będzie służba zmarnowana,
a wiedz, że my dwa razy
za nasze obcobrzmiące imię
kochać kraj musimy więcej —
i przyjdzie stanąć w armat dymie:
dwakroć nam trzeba goręcej!
I pomnij, jakimkolwiek chodzi
los twego życia szlakiem:
że każdy wraz się tutaj rodzi
człowiekiem i Polakiem
i że to dwie są święte rzeczy
o sile apostolskiej:
piękny i dobry duch człowieczy
w gorącej piersi polskiej…
Żegnaj nam, żegnaj, droga kraino!
Żegnaj nam, kraju kochany!
Niech dzisiaj jeszcze krew i Izy płyną…
Niech się upoją tyrany!!
Dziś nas, broniących ludu biednego,
Męczą wygnaniem, więzieniem,
Niech się radują z zwycięstwa swego,
Cieszą się ludu cierpieniem!…
Lecz tuż za nami idą już nowe
Za lud do walki szeregi,
Już lud podnosi zdeptaną głowę,
Morze zalewa już brzegi…
A gdy się wzburzy ocean ludu,
Zadrgają masy w głębinie…
Wówczas zaginie swe pełen brudu,
I nowe życie wypłynie!…
Gdy dzień jutrzejszy do nas należy,
Jutrznia wolności gdy świta,
Choć dziś żegnamy, kto w przyszłość wierzy,
Wkrótce się w walce przywita…
Krew i łzy zmogą wszelkie kajdany…
Nędza i ucisk przeminą…
Tymczasem żegnaj, kraju kochany!
Żegnaj nam, biednych kraino!!
Cytadela warsz. 10 maja 1880 r.
Wzniósł głowę naród nie zdziwiony:
Tego manifest w krwi mu grał!
Klucz od ojczyzny rozwalonej
Nie przemoc miała — on go miał!
Zawsze mu polskie grzmiało morze,
Tatrzański orzeł leciał w grom,
A zorze wolnych — jego zorze,
A cała Polska — jego dom!
Płaciłeś, ludu. haracz krwawy,
Gryzłeś w milczeniu pięść do krwi,
A dziś królewskie twe dzierżawy
Rozkaz narodów zwraca ci.
Jeszcze łachmanów swych dodzierasz.
Jeszcze krwią ciekniesz z świętych ran,
Ale już berło swe odbierasz,
Ty — Najjaśniejszy prawy pan!
Wyjdź z podłych ciemnic! Prosto w słońce
Z dumą pradziadów obróć twarz,
Po Batorowe Polski końce
Husarski duch twój trzyma straż.
Tyś się o działy nie targował,
Wielkiej puścizny wierny stróż,
A tę koronę, coś przechował,
Teraz na skronie swoje włóż!
Śląsku Piastowy! Do Macierzy
Przypadasz okrwawionych stóp!
Poznańska Warto! grzmotem bieży
Twój prąd, w graniczny waląc siup!
Gdańsku! przypomnij swą dostojną,
Swą złotą przeszłość dawnych lat,
Kiedy bandera z ręką zbrojną
Chwalę Zygmuntów niosła w świat!
Manifest ludu: cześć narodom,
Intonującym jutra śpiew,
Braterstwo Wschodom i Zachodom,
Czy niosły miłość nam czy krew!
W takie wzniesienia i godziny
Gaśnie nienawiść, pęka broń —
Błysk!
Przebaczone wszystkie winy…
I wyciągnięta Polski dłoń…
[fragmenty]
Chcę, żeby w letni dzień,
w upalny letni dzień
przede mną zżęto żytni łan,
dzwoniących sierpów słyszeć szmer
i świerszczów szept, i szum,
i żeby w oczach mych
koszono kąkol w snopie zbóż.
Chcę widzieć, słyszeć w skwarny dzień,
czas kośby dobrych ziół i złych
i jak od płowych, zżętych pól
ptactwo podnosi się na żer.
O Boże! pokutę przebyłem
I długie lata tułacze;
dziś jestem we własnym domu
i krzyż na progu znaczę.
Krzyż znaczę boży nie przeto,
bym na się krzyż przyjmował,
lecz byś mnie, Boże, od męki,
od męki krzyża zachował.
Byś mnie zachował od tego,
coś zasię za mnie przebył;
bym ja był z Twoich wiernych,
a niewolnikiem nie był.
Bym ja miał z Ciebie silę,
jak wierzę w Twoją wiarę,
i żebym się doczekał,
jak miecze ślesz i karę.
Byś to, coś zapowiedział,
dopełni! w moim życiu,
by zeszło światło w nocy
i trysnął zdrój w ukryciu.
By trysło źródło świeże
za laską Mojżeszową
i byś mi wskazał leże
i dach nad moją głową.
Byś zwiódł z wędrówki długiej
mój naród do Wszechmocy!
Byś dał, co mają inni,
gdy przyjdziesz jako Dziecię tej nocy
Bożego Narodzenia,
ta noc jest dla nas święta.
Niech idą w zapomnienia
niewoli gnuśne pęta.
Daj nam poczucie siły
i Polskę daj nam żywą,
by słowa się spełniły
nad ziemią tą szczęśliwą.
Jest tyle sił w narodzie,
jest tyle mnogo ludzi;
niechże w nie duch Twój wstąpi,
i śpiące niech pobudzi.
Niech się królestwo stanie
nie krzyża, lecz zbawienia.
O daj nam, Jezu Panie,
Twą Polskę objawienia.
O Boże, wielki Boże,
Ty nie znasz nas Polaków,
Ty nie wiesz, czym być może
straż polska u Twych znaków!
Nie ścierpię już niedoli
ani niewolnej nędzy.
Sam sięgnę lepszej doli
i łeb przygniotę jędzy.
Zwyciężę na tej ziemi,
z tej ziemi Państwo wskrzeszę.
Synami my Twoimi,
błogosław czyn i rzeszę!
Szły tędy pułki kozackie,
Orężna szła tędy moc,
Płakały pieśni sołdackie
Pod oknem przez całą noc.
«Gdzie wasze żony i siostry,
Mołojcy z dalekich stron?
— Karabin i bagnet ostry
To nasze żony i siostry,
I step, i błękitny Don!…
Gdzie wasze grody i sioła,
Kolebka wasza i schron?
— Na bój ojczyzna nas woła,
Tam nasze grody i sioła,
I step, i błękitny Don!…»
Dzwoniły szable kozackie
Melodię do prostych słów
I w mroku pieśni sołdackie
To rosły, to milkły znów…
Nie mogłem zasnąć do rana,
Wstawałem i chciałem biec,
O ziemio moja kochana,
Ojczyzno moja bez miedz!
Jakoż mam iść ciebie bronić,
Za ciebie dać moją krew,
Jakoż mam szablą zadzwonić,
Wsiąść na koń i rzucić zew,
Gdy ty bez kopców, bez granic,
Otwarta ze wszystkich stron,
W tych pieśniach z kozackich stanic
Zgubiłaś wielki swój ton?
Gdzie pójdę, na jakim szlaku
Śmiertelny dziś stoczę bój,
Ja — żołnierz spod twego znaku,
Pancerny towarzysz twój?
Sczerniały mi w bojach lica,
Śmierć niosę — śmierć w sobie mam!
Bogarodzica, Dziewica,
Ty, ziści i spuści nam!»
I znowu dźwięk szabel ostry
Przypłynął ze wszystkich stron…
Gdzie wasze żony i siostry,
I step, i błękitny Don?…»
O Polsko, dotąd mi jęczą
Te głosy: «To los, nasz los!»
Gdzież szable, które tak dźwięczą
Jak ostrza twych chłopskich kos?
Gdzie są te szable? Gdzieś blisko,
Gdzieś przy mnie wre krwawy bój.
Kowalu, rozpal ognisko
I polską szablę mi kuj!
11 października 1914
Przehandlowaliśmy na nic
swój znak i graniczne kopce —
i dziś dla nas nie ma granic,
i swoim jest wszystko obce.
Takeś wyrosła nam ślicznie
i takeś się rozszerzyła
bezzbrojnie i bezgranicznie,
serdeczna ojczyzno mila!
Rozsiadłaś się w obcych grodach,
ty polna, rolna i wiejska,
we krwi kąpana i w miodach,
rycerska i kołodziejska.
Rozsiadłaś się w obcych grodach
na świata wielkiej połowie —
o twoich głodach i chłodach
nikt nie wie, nikt się nie dowie.
Nikt się nie wzruszy do płaczu,
kiedy zaśpiewa kto czasem
o tym żołnierzu tułaczu,
co chodził borem i lasem.
Bo dzisiaj ty przebogata,
bezmiedzna i bezgraniczna,
ojczyzno z połowy świata,
wszak jesteś wielojęzyczna.
Ci mówią tak, ci inaczej —
po włosku i po mongolsku,
więc któż zrozumie, co znaczy
żołnierska piosnka po polsku.
Nie zrozumieją — i dobrze!
Co komu do naszych głodów,
co komu, że kiedyś chrobrze
szliśmy na czele narodów.
Dziś, chociaż twych bohaterskich
rapsodów nie zna nikt prawie,
na strzępach płaszczów żołnierskich
ty jeszcze pióra masz pawie.
A że u ciebie jak w szopce,
miast dźwięku szabel — dźwięk szklanic,
to spytaj, gdzie są te kopce,
co ongi strzegły twych granic.
Wędruję gdzieś borem, lasem
i z głodu przymieram czasem.
Dalekim wciąż idę krajem
nad Tybrem czy nad Dunajem.
Przez lotne wlokę się piaski,
żołnierzyk ja z bożej łaski,
znaczony na piersiach blizną
za ciebie, miła ojczyzno!
Nad Tybrem czy nad Dunajem
ty dla mnie kwiecisz się majem,
na moje weselne gody
pod lipą gdzieś sycisz miody —
i matką tyś mi, i swachną,
choć skiby twe grobem pachną.
O ziemio, ojczyzno moja,
ojczyzno bez miedz, bez granic,
stępiła się moja zbroja
i odzież zdarła się na nic.
Z dalekich dziś wracam szlaków
znad Tybru czy znad Dunaju,
ojczyzno wędrownych ptaków,
co wiecznie są na wyraju!
Do twego łona się garnę,
ty matko moja i swachno!
Twe skiby mokre i czarne
tak pachną! Tak grobem pachną!
Synkowie moi, poszedłem w bój,
jako wasz dziadek, a ojciec mój,
jak ojca ojciec i ojca dziad,
co z Legionami przemierzył świat,
szukając drogi przez krew i blizny
do naszej wolnej Ojczyzny!
Synkowie moi, da nam to Bóg,
że spadną wreszcie kajdany z nóg,
i nim wy męskich dojdziecie sił,
jawą się stanie, co dziadek śnił,
szczęściem zakwitnie krwią wieków żyzny
łan naszej wolnej Ojczyzny!
Synkowie moi, lecz gdyby Pan
nie dał zejść zorzy z krwi naszych ran,
to jeszcze w waszej piersi jest krew
na nowy świętej Wolności siew,
i wy pójdziecie, pomni spuścizny,
na bój dla naszej Ojczyzny!
Ojczyzno nasza,
Matko bolesna!
Spełniona czasza
Łez i bezkresna
Męka stuleci,
Która cię truła!
Nad tobą świeci
Wolna kopuła!
Twe święte serce,
Gdzie wbite siłą
Przez trójmordercę
Siedm mieczy tkwiło,
Na lud twój, który
U stóp ci klęczy,
Zlewa dziś z góry
Siedem barw tęczy…
Polsko, nic jesteś ty już niewolnicą!
Łańcuch twych kajdan stał się tym łańcuchem;
Na którym z lochu, co był twą stolicą
Lat sto, swym własnym dźwignęłaś się duchem.
Nie przyszły ciebie poprzeć karabiny
Ni wiodły za cię bój komety w niebie,
Ni z Jakubowei zstąpiły drabiny
W pomoc anioły. Powstałaś przez siebie!
Dzisiaj wychodzisz po wieku z podziemia,
Z ludów jedyny ty lud czystych dłoni,
Co swych zaborców zdumieniem oniemia.
Iż tym zwycięża jeno, że się broni.
Ducha wspomnieniem ich ci nie rozsierdzę,
Żyłaś miłością, nie zaś zemsty żołdem,
Choć serce twardsze masz niż Flandrii twierdze,
Co ci przyznano nowym pruskim hołdem.
Ty, broniąc siebie wbrew wszelkiej nadziei,
Broniłaś jeno od czarnej rozpaczy
Wiary, że wolność, prawo, moc idei
Nie jest czczym wiatrem ust, ale coś znaczy.
Duchową bronią walczyłaś i zbroją,
O którą pękał każdy cios obuchem.
Więc dziś myśl każdą podłóż ziemią swoją
I każdą ziem; swej piędź nakryj duchem.
Żadne cię miana nad to nie zaszczycą,
Co być nie mogło przez wiek twa ozdobą!
Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą!
Lecz czymś największym, czym być można: Sobą!
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach
Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu,
Lecz wiatr już o tym szepce po ogrodach.
Nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska.
Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia
Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska.
Wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia.
Mińmy bezludne tramwajów przystanki…
Nędzna kobieta u bramy wyłomu
Sprzedaje chude, blade obwarzanki…
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu.
Wystawy puste i zamknięte sklepy.
Życie się skryło chyba w antypodach.
Z pudłem grzebyków stoi biedak ślepy…
Będziemy stąpać po swych własnych schodach
Ty drżysz od chłodu. Więc otul się szalem.
Bez nóg, bez ramion, w brunatnej opończy,
Młodzi kalecy siedzą przed szpitalem,
Widzisz: już pole. Tu miasto się kończy.
Zwalone leżą dokoła parkany,
Dziecko się bawi gruzem na chodniku,
Kobieta pierze w podwórku łachmany
I kogut zapiał krzykliwie w kurniku.
Kot się pod murem przeciąga leniwo,
Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem…
Znowu w sklepiku zjawi się pieczywo
I znów zabrzęczą rano bańki z mlekiem.
Przejdą dni ciężkie klęski i rozgromu
I zapomnimy o ranach i szkodach…
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Gdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowie
Bóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie.
„Zbliż się do mnie, Urszulo? Poglądasz jak żywa…
Zrobię dla cię, co zechcesz, byś była szczęśliwa”.
„Zrób tak, Boże — szepnęłam — by w nieb Twoich krasie
Wszystko było tak samo jak tam — w Czarnolasie!” —
I umilkłam zlękniona, i oczy unoszę,
By zbadać, czy się gniewa, że Go o to proszę?
Uśmiechnął się i skinął — i wnet z Bożej łaski
Powstał dom kubek w kubek jak nasz — Czarnolaski.
I sprzęty, i donice rozkwitłego ziela
Tak podobne, aż oczom straszno od wesela!
I rzekł: „Oto są — sprzęty, a oto — donice.
Tylko patrzeć, jak przyjdą stęsknieni rodzice!
I ja, gdy gwiazdy do snu poukładam w niebie,
Nieraz do drzwi zapukam, by odwiedzić ciebie?”
I odszedł, a ja zaraz krzątam się, jak mogę —
Więc nakrywam do stołu, omiatam podłogę —
I w suknię najróżowszą ciało przyoblekam,
I sen wieczny odpędzam — i czuwam — i czekam…
Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie,
Gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie…
Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni!
Serce w piersi zamiera… Nie! To — Bóg, nie oni!…
Wiosna! Wiosna! Czy słyszycie, bracia moi;
Zmartwychwstania dzwon błękitny w niebie buja.
Czy czujecie serce ziemi w lodów zbroi:
Alleluja! trwożnie bije, alleluja!
Na rozdrożu uskrzydlona Wolność stoi.
Ziemia nasza — jeden krzyżów las cmentarny,
Niebo nasze — łun i dymów krwawe słupy.
Dom nasz — zgliszczy gorejących stos ofiarny.
Bracia nasi — nie grzebane w polach trupy.
Na rozdrożu uskrzydlona Wolność stoi.
Gromy biją kul posiewem w piersi łanów;
Rozkopują, rozrywają ziemię żyzną.
Rośnie, rośnie pole mogił i kurhanów.
O Ojczyzno! O Ojczyzno! O Ojczyzno!
Na rozdrożu uskrzydlona Wolność stoi.
Z łoża śmierci od rubieży do rubieży
Młode życie bezlitośnie w słońcu tryska.
Biały obłok się przegląda we krwi świeżej!
Skowronkowie ośpiewują bojowiska;
Blade kwiaty wykwitają z serc żołnierzy.
Na rozdrożu jako posąg Bożej Męki
Wznosi Wolność z krzyża zdjęte swe ramiona.
Po jej skrzydłach spływa cichy brzask jutrzenki
W bratobójczy, męczenniczy bój miliona.
Blade kwiaty wykwitają z serc żołnierzy.
Z kainowych jęczy mroków skarga ziemi.
Ziemi naszych łez i znojów, krwi i kości —
O tę wiosnę, co rozbłyśnie skrzydły twemi,
O Wolności! O Wolności! O Wolności!
Blade kwiaty wykwitają z serc żołnierzy.
Coraz szerzej szlak ofiarny w dal się śnieży.
Coraz hojniej krew męczeńska ziemię poi.
O czuwajmy! O czuwajmy, bracia moi,
Gdy miecz Życia w dzwon grobowych płyt uderzy.
Na rozdrożu uskrzydlona Wolność stoi.
Blade kwiaty wykwitają z serc żołnierzy.
Warszawa 1915
Kolumnada kominów, galerie z żelaza,
dach z chmur, które parują ze spoconej skóry,
ognia kazanie, siły zaraza,
z mięśni mury.
Będziemy węgiel tłumaczyć na bajkę.
Z czarnych jelit ziemi
wydobędziemy pałac ze złota
bólami, które nie bolą,
cudem białej alchemii:
wolą.
Okolimy go wiarą bez mar,
zaludnimy go myślami bez nocy.
W czerwonym tłumie warg
na łożach z pieśni będziemy odpoczywali.
Co cień zagasi, to uśmiech zapali.
Będziemy węgiel tłumaczyć na złoto,
złoto na bajkę.
Wykołysały Ciebie poznańskie równiny…
Nad Gopłem przepędziłaś Twe lata dziecięce,
rozkochana w kruszwickich słowików piosence
i w brzęku złotych barci Piastowskiej krainy.
Kraków odział Cię w pysznych królów karmazyny
i poczęłaś miłować szczęk rycerskiej zbroi
i szum skrzydeł husarskich… A synowie Twoi
rozszerzyli praojców potężne dziedziny.
Świat cały bił pokłony stołecznej Warszawie,
aż dnia pewnego ujrzał, z podziwienia niemy,
iż umierasz, w przepychu będąca i sławie…
Lecz nie zginęłaś. Polsko, póki my żyjemy!…
Niezadługo pochylą przed Tobą sztandary
i Poznań, i Warszawa, i Kraków prastary…
Śni mi się cichy, przejasny sen:
na naszym polu błękitny len,
ktoś tam przechodząc kwiat ręka trąca.
Pogoda stoi letnia, gorąca.
Śni mi się szumny glos młodych zbóż,
śni mi się rosa z najczystszych kruż,
łan każdy bujny, łan każdy żyzny
u serca mojej miłej ojczyzny.
Pamiętam każda z skowrończych nut,
pamiętam każdą brzozę u wrót,
idą bez końca miedz naszych grzędy
w ślad za mną wszędy… w ślad za mną wszędy.
Co noc śnić muszę, nim wstanie świt,
o sianokosach, o łanach żyt,
O tym, jak w maju kwitną czereśnie,
jak idą dziewki z sierpem do żniw…
… A rankiem w jawę patrzę jak w dziw
i tak mi gorzko, i tak boleśnie!
1916
O daj mi powrócić do źródeł Twych łask,
gdzie święte tryskają zdroje,
gdzie wiosna, gdzie młodość, gdzie szczęście, gdzie brzask,
dziedzictwo jedyne moje!
O daj mi powrócić na łan, na smug,
gdzie każda grudka jest żyzną,
a będę Twym chłopem i sługą Twych sług,
Ojczyzno… Ojczyzno…
Niech krwawy na czole wystąpi znój
od twardej, niewdzięcznej roli…
Jam Twój do mogiły i w grobie Twój,
i nic mię od Ciebie nie boli.
A jeślim jest winien — od setek lat —
ojczyste niech sądzą mię głosy,
na polskiej ziemi niech głowę mą kat
czerwony podejmie za włosy!
A jeślim jest winien, niech orze mię pług,
aż dusza ostanie — blizną,
niech wzgardą się stanę, ja — proch u Twych nóg —
Ojczyzno!… Ojczyzno!…
Tyś nam jest wywyższona, jak między gwiazdami
miesiąc, jak na miesiącu jakiś sen wróżebny.
Z tych, którzy na Cię plwają, żaden Cię nie splami,
a którzy na Cię zbójcze dobędą oręże,
zginą, a żaden Ciebie strzałą nie dosięże.
Jako psy szczekać będą na ów księżyc srebrny
i gryźć ziemię, i znaczyć ślad spienioną śliną,
i od własnej wścieklizny zatruci — poginą.
I znowu, znowu miłość bezsensowniejsza niż wszystko
do rozmokłych płaskich pól, do zrudziałych brzozowych listków,
do byle jakich płotów, co nad drogami się chwieją,
do oczu szaroniebieskich bez leź i bez nadziei.
Był człowiek wolny jak duch, był człowiek samotny jak obłok,
zniósł wszystko, co było trzeba, i nic mu się już zdarzyć nie mogło:
odczulił się od czułości, odżalił się od smętku,
i stąpał raźno i mocno, i myślał jasno i prędko.
Teraz wszystko nieuchronne znów się dokoła zamyka:
popiół spalonych kości przylepia się do trzewika,
każde źdźbło — ciężkie od wspomnień, a każdy kamień — od krzywdy…
Oplata mnie polska tkliwość i już nie opuści mnie nigdy!
1947
Ojczyzną moją jest Bóg,
Duch, Syn i Ojciec wszechświata.
Na każdej z moich dróg
Ku Niemu dusza ulata.
Ojczyzną moją jest łan,
Łan Polski, prostej, serdecznej,
Niech mi pozwoli Pan
W nim znaleźć spoczynek wieczny.
Ojczyzną moją jest dom,
Kochany dom rodzicielski,
Przytułek cichym snom
Młodości sielskiej–anielskiej.
Patrzę, strudzony śród dróg,
W oczu twych błękit przeczysty,
I jest w nim wszystko: i Bóg,
I Polska, i dom ojczysty.
1. vi. 1916
Nie ma kraju, skąd nie będę tęsknił
Do dawnych, szarych ulic.
Złamie się w żałości każdy krzyk zwycięski,
We wszystkim dawność się rozczuli.
Nie ma ziemi, na której bym spoczą!
Bez szarego, dawnego wspomnienia.
Wszędzie, wszędzie moim oczom
Jedno jest do patrzenia.
Nic mnie, nic nie uspokoi,
Nic w porywie już nie zatrzyma.
Wiecznie otworem nade mną stoi
Niebo — ziemia moja rodzima.
Nie pomogą żadne podróże
Ani tłumy, ani oceany,
Modlę się na ulicach coraz dłużej,
Zapatrzony, zasłuchany.
Nie pomogą najprzedziwniejsze słowa
Ani hymny dzikie, ani szalone gonitwy.
Cokolwiek będzie — przyjdą znowu
Stare, codzienne modlitwy.
Wołam, wołam, dłonie w rozpaczy łamię,
Boże! wysłuchaj! błyśnij w niebie mieczem!
A on — tam. na ulicy, czeka na mnie:
Mój znajomy, szary, prosty człowieczek.
Prawda, prawda, czarnoleski Janie:
«Serce roście patrząc na te czasy!»
Tętnem krwi czerwono–chorągwianej
Zaszumiały nasze miasta jak lasy.
Jakaż miała się odezwać Muza
Prócz tej jednej — bojowej, piosennej?
Jakiż kwiat mógł wybuchnąć na gruzach,
Jeśli nie ten pnącz czerwonopienny?
I dlatego ze stolicą rosnę,
I po piętrach jej wspinam się kwieciem.
A ojczyzny mojej wielką wiosnę
Jako sztandar wznoszę nad stuleciem,
Taki sztandar, że ziemię okryje,
Taki sztandar, że w wieki ponosi,
I gdziekolwiek jego drzewce wbiję,
Tam początek będzie ziemskiej osi.
[fragmenty]
Dopatrywano się ciebie
Przez magiczne diamenty,
Ewangelie pisano
O byle jakiej potyczce,
Psalmy śpiewałaś pokutne
W Okopach Wszystkich Świętych,
Goniły cię po niebie
Teleskopy mistyczne.
A im górniej tropiono,
A im ciemniej śpiewano,
Tym śmielej cię szarpały
Otyłych szczurów hufce,
Zaprzedano cię błaznom,
Jaśniepanom, hetmanom,
Aż cię na cmentarz przywiódł
Kościotrup w maciejówce.
A im wyżej wznoszono
Kolumny z mgły i głupoty,
A im liryczniej rżała
Kasztanka, we Wschód wpatrzona.
Tym głębiej zapadały
Piersi miejskiej biedoty^
Tym ciaśniej było zlotu
W kasach śląskich baronów.
Polsko nowej wspólnoty.
Polsko wspólnej radości,
Wietrze wiosny rodzimej,
Poznałem twoje imię!
Dzisiaj sercu i słowu
Młodziej, niż za młodości,
Szczęśliwiej, niż za szczęścia,
Co moim było jedynie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Możesz zamknąć złodzieja,
Możesz zbója powiesić,
Ale gorzej z demonem,
Kiedy zacznie się biesić.
Nie uwięzisz upiorów,
Nie wystrzelasz demonów,
I daremnie byś użył
Egzorcyzmów i dzwonów.
Jeden na nie egzorcyzm,
Ściśle matematyczny:
Wykres wzrostu produkcji,
Liczby, liczby i liczby.
Jeden dzwon je wystraszy:
Stuk oskardów górniczych,
Łoskot łódzkich warsztatów,
Podźwięk kielni w stolicy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O, rozłożyste pola, pola,
Grzbiety zagonów, żyły bruzd,
I czarnoziemna, orna dola
W słońcu, w miłości złotych ust.
Świętowid dycha, wiosna młoda,
Sok tajemniczy ciemnych smug,
Po świecie nosi się pogoda,
Wśród sadów boso chodzi Bóg.
Ciepły, serdeczny poryk bydła,
Z gęśmi swawolny w skokach pies,
Nad dachem rosną modre skrzydła
I dobrze jest tak aż do łez.
I, zda się, później, gdy zatonie
Dzień pracowity w ciszy gwiazd,
Wyjdzie przed chatę swą i dłonie
Na świat położy siwy Piast.
Park dziwów starożytnych, wiatr, który szeleści
Wokół śpiących pałaców, grobowców bez treści,
Te lampy i posągi, księżyc gdzie się słania
Geniusz twego narodu, duch zapominania,
Te rany wielkiej dumy, inne wielkie rzeczy,
W których tyle jest prawdy, ile się złorzeczy,
Wszystkie cnoty parszywe — to nas nie przejedna.
To pustką zarażona Polska jeszcze jedna.
Z czego budujesz ten kraj?
Z czeczoty, z jesionu,
Kruchy antyk i rzewność od wielkiego dzwonu?
Ojczyznę w kolumienkach z widokiem na ule,
Gdzie miód słodyczą swojską zasklepia się czule,
Nad rzeką stoją wierzby, na łąkach bociany,
Słyszysz, Basiu, to nasi biją w tarabany —
A wyszydzony chochoł, sobowtór symbolu,
Starym się obyczajem kokoszy na polu,
Słoma trzeszczy zapchlona, gzi dziewki w podołku,
Szumy chmielu, alkowa z pałaszem na kołku
I ta krzepa: wieś w malwach, szkorbut, dzieci kopa,
Święta ziemia praojców.
Twój naród — bez chłopa!
Z czego budujesz kraj ten?
Z ludzi, których nie ma,
Znów jeden za miliony, rękami aż dwiema?
Z kim pieniactwo wielkości twoje tu się kłóci,
Gdy wszyscy jedzą dzień swój wolni i rozkuci,
Na wszystko wasza zgoda spływa narodowa
Anhellicznym natchnieniem wypchana, jak sowa.
Duchem są albo diabły albo namaszczeni
Gołębim ochędóstwem astrale z przestrzeni,
Blade twarze w gorączce, biblijni studenci,
Bractwo westchnień, cierpliwcy, wszyscy polscy święci,
Przelicz jeszcze i dodaj czterdzieści i cztery
Sposoby wybawienia od wszelkiego licha,
By wolność jak tabakę zażyć z tabakiery,
Potem zdrowo i głośno na wszystko się kicha —
I ten rachunek w prawdę sumuj oczywistą,
Niech ci do romantycznej znów uderzy głowy —
To jest twój sen upiorny, Wielki Realisto:
Państwo w kamieniach młyńskich, narów niegotowy.
Buduj teraz, wydźwigaj nas dumnie na cokół,
Wielki pomnik śród świata, nad dziejów przesmykiem,
Wyjdź pierwszy na piedestał i rozgłoś naokół
Tę wielkość wymuszoną batem albo krzykiem,
Święć przemienienie tłuszczy i chrzcij nowe czasy
Z kropielnicy, co wyschła i krwią już nie chlusta,
Starym herbem sarmackim w popuszczane pasy
Zatkaj gęby krzyczące i zgłodniałe usta —
I komu teraz jeszcze otuchy za mało
A przeszłość jesionowa praojców nieśliczna,
Niech stanie pod cokołem i porwany chwałą
Tworzy wolność. Masz rację.
Jakże jest tragiczna!
Siemiony z piasku z pszenicy
Z Lublina
Jeśli Polska ma skórę to wasza
Jeśli włosy to wasze
Jeśli wasze to moje
Siemiony
Lubelskie kujawskie
I nadwiślańskie
Jeśli Polska jest młoda to dla was
Jeśli czeka to na was
Jeśli cierpi to za was
Jeśli wy to i ja
Jeśli rankiem to obłok
Jeśli nocą to usta
Jeśli pachnie to siano
Jeśli szczęście to szczęście
Jeśli rozpacz to coś o tym wiem
Siemiony siemienne
Siemiony nasienne
Ziemie nieziemskie
I nie anielskie
Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny,
Wstąp tu, gdzie czekam po kryjomu:
W ugornej pustce jałowizny
Będziemy razem nie mieć domu.
Kto się zapatrzył w tamte strony,
Gdzie dotąd niebo nocą ciemną
Od łuny drży nieugaszonej,
Niech w tę noc głębiej idzie ze mną.
Komu się śnią włóczone kości
Przez psy na polach, gdzie rozpaczą
Brzozy odarte jeszcze płaczą,
Niech mi to wyzna w samotności.
Bo z mgieł jesiennych, przez ścierniska,
W badylach, perzu, kłębem pnączy
Szept jakiś z trudem się przeciska
I w samo serce, w krew się sączy.
Bo nie ma ziemi wybieranej,
Jest tylko ziemia przeznaczona,
Ze wszystkich bogactw — cztery ściany,
Z całego świata — tamta strona.
Wyszła z lasu dziewka w koszuli i boso,
Umyła ręce w siwej wodzie.
Spojrzała na dolinę okrytą rosą
I powiedziała: «tu zamieszkasz, mój narodzie!
Obejrzała brzegi połogie, łęgi łozą łatane,
Popatrzyła na dzikich gęsi ponad wodą loty,
Popatrzyła na słońce, na chmury poszarpane..
Zaśpiewała z radości pół, a pól z tęsknoty.
«Rzeko siwa, rozległa, wodo niezmierzona,
Co brzegom swoim jesteś matka i macochą,
Zbiegają się ku tobie córki, mniejsze wody,
A ty wyciągasz ku nim zielone ramiona
Kolebiąc wszystkich, kto stary, kto młody,
Kto wieńce plecie, kto chodzi za sochą…»
Pieśń stanęła nad rzeką, pieśń wodna i polna—
Próżno na nią nastawiasz wiecierze,
Nieujęta ta piosnka, nieugięta i wolna,
Jak ryba w Wiśle, jak gołąb na dębie,
Po wodzie leci i po polu bieży…
Droga Edito! jakże ja to mam wszystko opisać,
Co Ci się zdaje radosne, jak domy Starego .Miasta,
W kolory strojne różowe, i w barwy nieb i pokoju…
Piszesz o naszych wesołych murarzach, co kładą kamień na kamień,
Ale murarz w Polsce nie zawsze bywa wesoły,
I pisarz w Polsce nie zawsze bywa wesoły,
Gdy słowo do słowa składa, myśląc o pięknie życia.
Chcesz, abym sławił z dumą wszystko, co człowiek zrobił
W mojej ojczyźnie. Ale me oczy przyprószone
Wysiłkiem dnia każdego, świateł wieczoru nie widzą,
Cofam się na noc jak ślimak do swojej skorupy
I książkę starą otwieram, książkę mych wierszy młodzieńczych.
Wierzyłem w szczęście rozpięte nad topolami nad Wisłą,
Wierzyłem w szczęście zamknięte w bezbłędnych strofach i rymach,
Ale mnie późne miesiące uczyły cierpień nad miarę,
I srebrne liście topoli jesienne wiatry rozwiały.
Patrz, oto groby przyjaciół, nad którymi brzóz pnie się bielą,
To dobrze, jeżeli wiem, gdzie są groby. Krew bo czasami znikała
Jak gdyby była rosą poranną, co z nieba prószy
I kroplą przejrzystą zastyga na liściu w kształt serca wyciętym,
Patrz, oto groby nadziei, patrz, oto groby mych myśli
I uczuć dawno zmartwiałych, podobne do kartek zbutwiałych
Ksiąg niepotrzebnych nikomu — patrz, oto moja samotność.
Nie myśl, że może nie wierzę w przyszłość mojego narodu,
Cieszą mnie miasta, rodzące nowych pokoleń szeregi,
Cieszą mnie domy wysokie — i kwiaty nie zdeptane
Nogą niedbałą przechodnia, któremu już kwiatów nie trzeba .
Ale mnie bardzo lękają myśli, że moje pisanie
Na nic nikomu: za bardzo się wstecz oglądam —
I myślę, że nowi ludzie niczego ode mnie nie pragną.
Ale ja — co tam ja? — może wszystko, w com wierzył.
Piękne wzruszenie słowa, instrumentów, palety.
To tylko konstrukcja przelotna, zamek na chmurach wyległy,
Może to tylko sen. Ach, nie wiesz, jak czasem cierpię,
Kiedy na nowej ulicy potrąci mnie ktoś przechodzący,
Kiedy z mojego cierpienia uśmiechnie się młody włóczęga
Bo widzisz, droga Edito, nie wszystko dobre, co nowe.
I serce się ściska żałością, gdy nowe rodzą się grzechy,
I czasem straszna ta myśl, że człowiek się nigdy nie zmieni,
Kolące nocą do okna i liściem na szybie trzepoce
Przez długie, ach, jakie długie jesienne, bezsenne noce.
Ja wiem, przyjaciółko daleka, że trzeba wierzyć w człowieka.
Że trzeba ręce wyciągać i uśmiech na ustach przywołać
I czasem w nocy gdzieś w par ku, gdzie z dala dochodzi muzyka
Serce uderza mocniej, jak gdybym pozbył się lat,
Lecz jakże tu śpiewać z radością, gdym tyle już przeżył.
I kiedy taki trudny, ach, taki mały jest świat.
Ale nie trzeba ułatwień, trzeba oglądać i trwać.
I mówić tylko te słowa, które aa wargach wiszą,
I co dzień wnosić dzban wody, i co dzień łamać chleb,
I śmierć, i miłość opiewać, bo śmierć i miłość są
jak orły dwa zawieszone nad górskiej doliny cisza.
Dziękuje za słowa dobre, przysłane dla mojej ojczyzny.
Widzisz, ja jestem człowiekiem, nie widzę lasu zza drzew,
A wznosić się w górę jest trudniej mi, coraz to trudniej.
Dlatego czasem goryczą będzie zaprawny mój śpiew.
Ale mi zawsze lepiej i wszystko postrzegam jaśniej,
Kiedy dolecą mnie słowa jak Twoje, słowa przyjaźni.
Taorminy, styczeń 19555
Pachną lipce — Reymontowskie
i zwyczajne
pełne rowy kwietnej piany
miododajnej
kopie żyta złote róże
ściga sinych wstążek krata
rzek: małe rzeki duże
Bzura Mrowa i Pilica
i Utrata
i topole jak kominy
i kominy jak topole
biegną słupy mleczni bracia
koniczyną buraczyną
przez pole
cienie ciemnograntowe
gdzie olszyny
ruchami cale oplatane
dojrzewają już
jeżyny
asfalt się roztapia w niebie
pełen olśnień
i cholernie ciągnie ciebie
w Polskę w Polskę
Stary kościół — kamienna korona
W drzew obrębie, w oparów smudze.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dolo moja niewydarzona.
Jakie to wszystko cudze!
Domostwo z surowej cegły.
Bluszczem obrosłe podwoje —
z powitaniem psy do mnie podbiegły
serdeczne, ale nie moje.
Służące: Phylis, Rebeka —
Golf: aksamitne boisko —
Jakie to wasze wszystko!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Ja zaś jestem z bardzo daleka…
O zmierzchu domowe ognisko
W marmurowym; czarnym kominie
Zapłonie jak bukiet chryzantem.
Zgromadzonej przed nocą rodzinie
Radio zagra the national anthem —
O jakież cudze to wszystko.
Na ileż lat szczęścia liczycie?
Powiedzcie. Ja was nie straszę.
Nie pouczam was, czym jest życie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Jakie to wszystko wasze!
Lecz te głogi kwitnące, bezpańskie
To niebo w kałuży, jak w blasze,
Ten wiatr na umarłą nutę,
Ten trakt daleki, ten smutek,
Rosy, kolce,
To już nie tylko wasze,
To już i moje, cygańskie,
Cygańsko–polskie..
Pokój nie opalany,
fasiennych kwiatów strojny opalami.
Za oknami deszcz zimny pluszcze —
Świeci się bluszcz —
Złoto w niej strumieniem pociekło.
Tak w bajce malarza Dulaca —
I pokój piękny, lecz nie opalany…
O, wyżej, wyżej stawiam skromne gniazdo ptaka,
W którym jest ciepło!
Kłody bukowe, płonące, upalne,
Łasko świętego Znicza,
Słowiański cudzie!
Tutaj szczękasz zębami przekraczając sypialnię.
Gdyż, jak ci każe obyczaj,
Lekceważyć musisz listopad i grudzień.
Śmiertelnie, roślinnie zmrożona,
Do sypialni swej dąży kobiecina młoda,
Jak w głąb katakumb,
Gąsiorek z gorącą wodą tuli do łona
I marzy o białych piecach w Ojczyźnie Polaków,
Podczas gdy wicher wyje w nocnym swym ataku…
Noc w szybę liściem stuka, perłę gradu sypie.
Zadrżała okiennica z potępieńczym zgrzytem.
Jakże wyziębną, puchem łabędzim obszyte.
Różane przy Józku «slippers«!…
Zbyt tu mroźnie dla snów szczęśliwych,
W tej malowanej czeluści,
A choćby i wpadł tutaj Amor,
To zadrży i zziębnie tak samo.
Skrzydła stuli, łuk swój opuści,
I nie naciągnie cięciwy.
Noc w szybę liściem stuka, perlę gradu sypie —
Zbyt tu mroźnie dla snów szczęśliwych!
Gorączkując, piękna pastorowa.,
Z nożem «pneumonii» w plecach
[Gdy śmierć zimną herbatę niosła jej na tacy],
Rzekia w te słowa :
«Z braku ciepła, z braku ciepła umieram!
Ciepła miłości? nie, kaloryfera
Lub ogromnego kaflowego pieca,
O którym bają Polacy…’
A potem zgasła w nocy około zarania
Gdy śnieg w okno uderzał nawalnie,
Ponieważ obyczaj zabrania
Tutejsze opalać sypialnie.
— Polsko, Polsko kochana,
Daj ci, Boże, w Nowym Roku węgla tony,
Sosnowe szczapy, bukowe polana
I huk w piecach, jak tętent nadziei stukonnych!
Przybysz
Jestem obcym człowiekiem,
Przybywam z mórz dalekich,
Pragnę odnaleźć grób matki
I dom, gdzie zamknęła powieki.
Gospodarz
Spocznij, przybyszu,
Wnet ci opowiem
Wszystko, w drzew rozłożystych ciszy
Będziemy długo gwarzyć
O przeszłości,
Wichry jeszcze bowiem
Nie rozdarły,
Nie roztrwoniły pamiątek.
Wiem, gdzie spoczywa każdy szczątek
Kości wszystkich umarłych.
Przybysz
Na nic mi wasze muzea
I święte ogrójce.
Pokaż mi miejsce, w którym spoczęła
Matka i ojciec.
Gospodarz
A czy nie zechcesz się napić powietrza
Które wchłaniały ich płuca?
Przybysz
Wchłaniałem głęboko powietrze.
Gdy mi je ocean wrzucał.
Gospodarz
A czyż nie zechcesz przemierzyć krokami
Tych pół, które twoi rodzice
Krwawymi znaczyli łzami
W niewoli dnie?
Przybysz
Nie.
Gospodarz
Więc świat jest taki ogromny
Że mogłeś to wszystko zapomnieć?
Przybysz
Nie świat jest taki olbrzymi,
Ale mała jest ziemia
Taka czy inna, a imię
W niczym tego nie zmienia.
Ten kawał lądu ponury
Był rafą, na której zginał
Okręt mojego ojca,
Zanim do brzegu dopłynął.
Kraj ten na mapach
To grudka ziemi.
Wierzaj: inny ma zapach
Ocean niźli czarnoziem.
Gospodarz
W wielkich podróżach
Duch twój się znużył,
Widzę znamiona słabości,
Roztopiłeś w morzu
Serce
Aż do kącika ostatniego,
Gdzie drzemie
Malutkie, cieple poczucie własności
I pamięć o ziemi.
Widziałeś wszystko,
Świat przemierzyłeś
Daremnie.
Biedniejszy jesteś,
Mniej masz ode mnie.
Uczucie jak światło —
Gdy jest skupione, to płonie,
Ale rozprasza się łatwo
Po ziemi i oceanie.
Trzeba kraj własny
Ukochać godnie,
Aby jak płomień jasny
Zapłonąć, jak pochodnia.
Przybysz
Morza głębokie,
Ciche przystanie,
Białe mielizny.
Góry wysokie,
Wyspy nieznane —
Moje ojczyzny.
Miłość jak słońce
Wszystko rozświeca
I pieści fale
Rękami matki.
Krok nieulękły
Trzeba ukochać,
Dudniące echo,
Ziemię okrągłą.
Huczące w ruchu,
Wielkie odjazdy,
3y nabrać oddechu, który w płomień
Rozdmucha
Żarzące się ledwo gwiazdy.
Gospodarz
A przecież wiem,
Wiem to na pewno,
Że gdyby wróg dziś
Stopą gniewną
Dusił ojczyznę..
Stanąłbyś pierwszy
I piersią nagą
Zasłonił; obronił
Tę ziemię
Przed gwałtem
I przed zniewagą.
Przybysz
Nie broniłbym
Wcale.
Nie nasze to wojny,
Zabójcą bywa każdy,
Który jest zbrojny.
Sercem człowieczym
Sprawują wartę;
Nie broni się prawdy
Mieczem.
Czemu nie pójdziesz do Chin,
Do Indostanu,
Gdzie setki milionów
Jęczy w kajdanach?
Czemu nie spłynie
Twa krew w Arabii,
Czemu nie krwawi
W Dublinie?
Cała ziemia to żerowisko,
Gdzie mocny słabego uciska.
Gdy sto tysięcy napada,
To się nazywa wojna.
Zbirami jest licha gromada
Bo jest mniej groźna.
Zabicie człowieka to mord;
Zabicie miliona
To jest czyn święty.
Omija port
Pirata czółno zlęknione;
Ale nieustraszona
Jest armada
Wojennych okrętów.
Miłości ojczyzny
Ja nie uznaję
I nie jest chrześcijaninem
Ten, który ludzi nie kocha,
A kocha kraje.
Nie żryjcie się jak sępy,
Kiedy was gwizdek przynagla
Do masztu, do pompy, do żagla!
Rzucacie się z gniewnym okrzykiem
Jeden przeciw drugiemu,
A ziemia jak okręt bez sternika
Zatacza się po pijanemu.
Gospodarz
I ja też czuję pogardę
Dla wojny,
Ale jestem bezradny —
Pierwotne to jest uczucie,
Stadne;
Gdy razem są ludzie,
Życic, niaiej twarde
I sen spokojny.
Ojczyzną, sercem, rodzina
Trzeba się bronić od samotności;
Jesteśmy małą kruszyną
W wirach nieskończoności.
Bracia i syn, i żona,
I matka kochająca,
I mowa ojców pieszczona
Złoto dzwoniąca nam w uszach od dziecka
Twarda i czulą,
W niebo wzniesiona
Święta statua —
Nasza ucieczka!
Kiedy w dalekiej stronie,
Wśród obcych rękę ktoś poda
I krzyknie po polsku: «Rodak!» —
Czy serce ci się w łonie
Nie poruszy i nie zmięknie
W tym dźwięku?
Przybysz
O, tak, i ja mam rodaków.
Niejedną siostrę i brata;
Związały nas wichry jesieni
I żary lata.
Czasem po jednym spojrzeniu
Poznajemy się wśród odmętów,
Banderami z dalekich okrętów
Pozdrawiamy się,
Bracia i siostry nowego świata.
Źrenice mamy świecące jak lustro,
Gdy się ku niebu zatoczy,
Oczy spokojne jak usta,
Usta spokojne jak oczy.
Gdy przyjdzie długo czekać
Wśród ciszy na wodach,
Aby wiatr przywiał.
Aby się zbudził ten lotny żywioł,
I okręt, który umiera,
Ożywił i w żagle przyodział,
I gdy nadleci nareszcie —
Czy to uczucie znasz,
Gdy okręt w dreszczu oddechu nabiera
I trzeszczy maszt?
Ach, czy nie czujesz słonego powiewu,
Który owiewa ci skroń?
Dosyć rozmowy i gniewu,
Piersi przygotuj do śpiewu
I podaj mi dłoń.
Czego pożądasz?
Czego ci trzeba?
W oczy zagląda głęboka woda
Złotem meduzy,
Wysoko z nieba
Jak lutnie muzy
Wiatrem nas głaszcze
Słodka pogoda.
Rozpina płaszcze,
Rozrywa bluzy
Swoboda!
Wejdźmy na maszty i reje,
Tam bliżej nieba.
Patrzaj, już dnieje.
We krwi oparach
Już widać ląd,
Najwyższy czas!
Alarm!
W twojej ojczyźnie karki się zgina
Przed każdą władzą,
Dla zwyciężonych — wzgarda i ślina,
Gdy ich na kaźń prowadzą.
W twojej ojczyźnie gdyś hołdy składał —
Przed obce trony.
W ojczyźnie mojej, jeśli kto padał,
To krwią zbroczony.
W ojczyźnie twojej do obcych w wierze
Bóg się nie zniża.
Moja ojczyzna świat cały bierze
W ramiona krzyża.
W twojej ojczyźnie sławnych portrety..
Tom w etażerce.
W mojej ojczyźnie słowa poety
Oprawne w serce.
Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty
I noc bezgwiezdna,
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,
Jeśli jej nie znasz?
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią spływa naród czeski,
Bratem się czuje Jugosłowanina,
Norwegiem, gdy cierpi lud norweski.
Z matką żydowską nad pobite syny
Schyla się, ręce załamując żalem,
Gdy Moskal pada — czuje się Moskalem,
Z Ukraińcami płacze Ukrainy.
Ten, który wszystkim serce swe otwiera,
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem —
Gdy naród grecki z głodu obumiera,
Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
1943
Stała matka boleściwa na rynku
Przy swym martwym powieszonym synku.
Stał w świata przeraźliwej pustce
Polska matka w służącowskiej chustce.
Nie płakała i nic nie mówiła,
Zimne oczy w zimne zwłoki wbiła.
Wisiał martwy, z wszystkiego wyzuty:
Niemcy przedtem zabrali mu buty.
Będą w butach jej syna chodzili
Po tej ziemi., którą pohańbili.
Po tej ziemi, która umęczona
Stoi — patrzy — i milczy — jak ona.
Stabat Mater, .Mater dolorosa.
Gdy jej synów odcinali z powroza.
Kładla w groby głuche jak jej noce
Martwe swego żywota owoce.
Stabat Mater, Mater nostra, Polonia —
Z cierni miała koronę na skroniach.
1942
Nie uszedłem w życiu pól drogi,
a już zewsząd czai się rozpacz…
O dalekim, minionym, drogim
powiedz, serce, albo się rozpłacz,
wskrześ na chwile tych lat urodę,
kiedy na świat patrzyłem dzieckiem…
Stał nad Wisłą stary dom z ogrodem
na wysokim wzgórzu mazowieckiem…
Wy nie wiście, jak tam biją dzwony,
stare dzwony o cichym zmierzchu,
kiedy słońca jeżyk czerwony
liże fale, rude po wierzchu,
gdy już ciemnym brzegiem po równinie
niosą lasy sosnową zadumę,
a poważny ton nad wszystkim płynie
w czarnym jęku stada wron za Tumem..
Wydzwoń, serce, ostatnie podzwonne
tej starzyźnie, co w ziemię wrasta,
ja poszedłem stamtąd na wojnę
i nie wrócę do tego miasta,
ale miłe mi o tamtej ziemi
myśleć czasem, idąc przez życie,
żem nauczył się tam słów, któremi
umiem kochać i cierpieć, i bić się.
Dzięki, dzięki za każde słowo,
dobrzy ludzie z dziecięcych wspomnień,
niech wam szumi wiślanie, sosnowo
wiatr, co ślady tam zamiótł po mnie.
Mnie ta ziemia od innych droższa,
ani chcę, ani umiem stąd odejść,
tutaj Wisłą, wiatrami Mazowsza
przeszumiało mi dzieciństwo i młodość.
W moim oknie pole i topole,
i ja wiem, że to właśnie — Polska.
Stąd i radość, i chmura na czole,
tutaj słowa me zbroję jak wojska.
A te słowa zrozumie ziemia,
choćby miały krwią się wysączyć:
przecież nawet mury więzienia
obrastają poezją jak pnączem.
Tutaj do mnie. najcichszym listkiem
ufnie mówią topole i wierzby,
moje serce tu wie o wszystkiem,
chyba tutaj umrę — bo gdzież by?
Więc gdy umrę, dobrze mnie otul,
ziemio czarna, znajoma, dobra,
szeregami żałobnych topól
niechaj idzie za mną krajobraz
i niech w srebrnym liści popłochu
długo szumią nadwiślańskie drzewa
o tym wszystkim, com czuł i kochał,
o tym wszystkim, czegom nie wyśpiewa!.
Na północy jest zwalony dom,
będzie — wolność, prawo i praca.
Czas ująć w dłonie pług, pióro i łom,
czas dom budować, czas wracać.
Jak żurawie, z dalekich stron
na rodzinne wrócimy pola,
gdzie nad grobami cmentarny dzwon,
gdzie ruiny, zgliszcza, niedola.
Pora powracać, pora
wzruszyć skiby mogilne,
całe życie trzeba przeorać,
a nasze ręce są silne.
Zaprzężemy w piastowy pług
konie pędzone naftą.
Ziemia dla chłopa! Nie będzie sług.
Równość! Oświata! Traktor!
Górnicy! do wind i w głąb!
Niech się sroży kilof i świder!
Dalej w pokłady! Kuj i rąb
to, coś ziemi ojczystej wydarł!
Pojedzie to czarne złoto
do Szczecina, do Gdyni, do Gdańska.
Roboto, roboto, roboto,
robocza Polsko, nie pańska!
Niechaj rośnie kominów las,
niechaj warczą przędzalnie Łodzi —
trzeba odzieży dla wsi i miast,
trzeba dzieci bałuckie przyodziać!
Niechaj syczy w odlewniach stal,
pełną parą niech idzie Chorzów!
Kolejarze, popędźcie w dal
zmartwychwstałych tłum parowozów!
Marynarze, bandery na maszt!
na Bałtyk, na polskie morze!
Niechaj prowadzi triumfalny wjazd
zatopiony bohater „Orzeł”!
Żołnierze z Narviku, z Cassino,
wściekłe pancerne lwy,
Polska żąda nowego czynu,
do czynu staniecie wy!
Lotnicy, do maszyn, na start,
wy — nowi polscy święci!
Cóż dla was Berlin? — domek z kart.
Dziś lądujecie w Okęciu!
Powstań, Warszawo, depcąc gwałt,
lecz nie ta dawna, nie ta:
dzisiaj nowy nada ci kształt
architekt, murarz, poeta!
W jedno sprzęgnięte serce mas —
to Polski obraz widomy.
Bracia! Do domu! Stawiać czas
w Warszawie szklane domy…
Trzeba ziemię garściami rwać,
ruinie wydzierać cegły,
dom budować i sercem trwać
w Niepodległej!
Trzeba rąk, trzeba serc, trzeba głów,
by tułaczy się sen ucieleśnił.
Dom zbudujemy — wtedy znów
ucz nas miłości, o pieśni!
Palestyna, 1945
Najbliższa ojczyzna
Nad ranem to już nie wiadomo,
co robić z liryką rzewną,
należałoby iść do domu,
a jestem w domu, na pewno.
Więc sny? I znów jestem w Płocku,
i znów konwalie (psiakrew),
a w Radziwiu kaczeńce i jaskry
i o świcie, i o północku.
Należałoby pójść do Brwilna
albo do Łącka.
Sprawa nie bardzo pilna,
ale tam taka łączka,
taka łączka, gdzie pachną storczyki
nad jeziorem przecudnie modrym,
gdzie czeremcha naprawdę dzika,
gdzie fale, takie mądre,
przybliżają się, żeby je kochać
jak córeczkę…
Pójść dalej, jeszcze trochę,
nad rzeczkę,
a tam małże, ślimaki, pijawki
i kity trzcin, i wodne lilie.
Przejrzę się w stawku
przez chwilę:
przeżyłem łąkę i las sosnowy,
i jezioro, i Płock, i Wisłę…
Ojczyzno moja, znowu, znowu
kocham i myślę.
Good or bad it’s always my home
Ojczyzno moja! w życiu tyle razy
Pytałem serca, gdzie cię szukać trzeba;
Najczęściej były to umarłe głazy
Albo tęsknota do twojego nieba,
Co takie mgliste i z chmurą na czole.
Dzisiaj nie pytać, odpowiadać wolę:
Ojczyzna nasza to nasz dom rodzinny,
Który kocham} — choć jest bez nas inny.
1951
Czyli to będzie w Sofii, czy też w Waszyngtonie.
Od egipskich piramid do śniegów Tobolska
Na tysiączne się wiorsty rozsiadła nam Polska,
Papuga wszystkich ludów — w cierniowej koronie.
Kaleka, jak beznodzy żołnierze szpitalni,
Co będą ze łzą wieczną chodzili po świecie,
Taka wyszła nam Polska z urzędu w powiecie
I taka się powlokła do robót — w kopalni.
Dziewczyna, na matczyne niepomna przestrogi,
Nieprawny dóbr sukcesor, oranych przez dzieci,
Robaczek świętojański, co w nocy zaświeci,
Wspomnieniem dawnych bogactw żyjący ubogi.
A dzisiaj mi się w zimnym powiewie jesieni,
W szeleście rdzawych liści, lecących ż kasztanów,
Wydała kościotrupem spod wszystkich kurhanów,
Co czeka trwożny chwili, gdy dało odmieni.
O! zwalcież mi Łazienki królewskie w Warszawie,
Bezduszne, zimnym rylcem drapane marmury,
Pokruszcie na kawałki gipsowe figury
A Ceres kłosonośną utopcie mi w stawie.
Czy widzisz te kolumny na wyspie w teatrze,
Co widok mi zamknęły daleki na ścieżaj?
Ja tobie rozkazuję! W te słupy uderzaj
I bij w nie, aż rozkruszysz, aż ślad się ich zatrze.
Jeżeli gdzieś na Starym pokaże się Mieście
I utkwi w was Kiliński swe oczy zielone,
Zabijcie go! — A trupa zawleczcie na stronę
I tylko wieść mi o tym radosną przynieście.
Ja nie chcę nic innego, niech jeno mi płacze
Jesiennych wiatrów gędźba w półnagich badylach;
A latem niech się słońce przegląda w motylach,
A wiosną — niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę.
Bo w nocy spać nie mogę i we dnie się trudzę
Myślami, co mi w serce wrastają zwątpieniem,
I chciałbym raz zobaczyć, gdy przeszłość wyżeniem,
Czy wszystko w pył rozkruszę, czy… Polskę obudzę.
Da Bóg nam kiedyś zasiąść w Polsce wolnej,
Od żyta złotej, od lasów szumiącej,
Da Bóg, a przyjdzie dzień nieustający
Dla srebrnych pługów udręki mozolnej.
Jeszcze oddźwiękną kamienie na młoty
I z twardym ziemia pogada lemieszem,
I z wszystkich jeszcze kamieni wykrzeszem
Iskier snop złoty.
Więc gdy wiosennym oglądam wieczorem
W mgły otuloną zagonów szarzyznę,
Ktoś w moim sercu wykuwa toporem
Moją ojczyznę.
1917
Hymn Polaków na obczyźnie
Jedna jest Polska, jak Bóg jeden w niebie,
Wszystkie me siły jej składam w ofierze
Na całe życie, które wziąłem z Ciebie,
Cały do Ciebie, Ojczyzno, należę.
Twych wielkich mężów przykład doskonały,
Twych bohaterów wielbię święte kości,
Wierzę w Twą przyszłość pełną wielkiej chwały,
Potęgi, dobra i sprawiedliwości.
Wiem, że nie ucisk i chciwe podboje,
Lecz wolność ludów szła pod Twoim znakiem,
Ze nie ma dziejów piękniejszych niż Twoje
I większej chluby niźli być Polakiem.
Jestem jak żołnierz na wszystko gotowy
I jak w Ojczyźnie, tak i w obcym kraju
Czuwam i strzegę skarbu polskiej mowy,
Polskiego ducha, polskiego zwyczaju.
Z narodem polskim na zawsze związany
O każdej chwili to samo z nim czuję,
Do wspólnej wielkiej przyszłości wezwany
Wszystkim Polakom braterstwo ślubuję.
Ta ziemia jest jak misa, różnych kruszców pe!łna;
tu w gęsty mrok kopalni biegną windy chyże.
Lecz tu dawniej kościoły w barokowych hełmach
i w pancerzach kamiennych unosiły krzyże
niby miecze ogniste. A wysokie freski
struchlałym wsiom krzyczały swą groźną purpura;
że szemrzących poddadzą piekielnym torturom,
a pokornych nagrodzą spoczynkiem niebieskim.
Tutaj rzeki tajemne płynęły w głębinie,
tryskając w górę wrzącym strumieniem i parą.
W żywej wodzie, co siarką i cudami słynie,
pogrążał zgniłe cielsko comes albo baron.
Tu krąży! bies niemiecki zwany Ruebezahłem
i rzucał śląskiej nędzy kamienie pod pługi,
by potem zabrać chłopu krowinę za długi,
i ciągnął ją za ogon, pyszny niebywale.
Tutaj górą leciały aż znad Renu jędze,
strasząc nocnych wędrowców swą muzyką kocią.
Ale bór chodził w rdzawej, słowiańskiej siermiędze;
łatanej tu i ówdzie strzępiastą paprocią,
i góry, strojnych lasów przybrane kontuszem,
odrzucały w tył chwacko wyloty strumieni…
I sprzedawał za grosik chłop ciało — nie duszę,
bo wierzył, zawsze wierzył, że coś tu się zmieni.
Gdyż ludzie, góry, lasy — to było wciąż polskie,
to było zawsze polskie!… I żyło wciąż słowo,
jak niemowlę, chowane w chatach każdej wioski,
i duszone przez obcych, wstawało na nowo.
Nie pomogło głodzenie i umizgi lisie:
powstaniem wybuchało i na place wyszło.
Aż wybiegła je bronić, drżąc z wściekłości, przyszłość —
I stoją stare słupy na Odrze i Nysie.
I wróciłaś znów do nas, stara ziemio śląska!
Już nie błędne ogniki twych torfowisk strzegą!
Elektrownie ruszyły ku rzek twoim brzegom,
a sieć drutów stalowych słowikami kląska.
Zaś o tamy, wznoszące się ku leśnym szczytom,
rozbijają się wichry, co dmą od zachodu,
i zwisają tu zimą na kształt sopli lodu,
i tają z pierwszym wiosny — znów polskiej — rozkwitem.
Jeszcze dzisiaj brnie czasem człowiek w czarnej wodzie,
lecz wdziera się w głąb ziemi własnym korytarzem!
Tyś go na posterunek ten wysłał, narodzie,
by wykuwał tu co dzień Polskę swoich marzeń!
Dawniej huty płonęły mu dantejskim piekłem,
zachłystywał się rzeką rudy rozpławioną —
dzisiaj te rzeki ogniem w jego piersi płoną
i pisze swą historię tym ogniem zakrzepłym.
A gdy w źródłach cudownych nabiera sił latem,
lub wędruje i błądzi wśród pasm Karkonoszy,
czasem zdziwi się nagle, że głos jego płoszy
jakieś cienie, jak wiernych — pioruny anatem.
To stara wiedźma pruska czmycha przed górnikiem —
a to toczącą pianę, przerażoną jędzą
wlecze się pól bezdrożem lub miejskim chodnikiem
wśród krwawych śladów stóp jej — dwułokciowy jęzor..
Tutaj stopa najeźdźcy nigdy już nie stanie! —
tak naród sobie przysiągł, tak historia rzekła.
Ta ziemia, co poznała tajemnice piekła,
rozkwitnie, zjednoczona z nami w Wielkim Planie^
Oto wyrusza w pola, w pancerzach stalowych,
tłum traktorów, śląc salut śpieszącym kilofom…
… W poemacie ojczyzny, w pieśni odbudowy,
ten kraj jest odzyskaną, ukochaną strofą.
Anim ja wyrósł kłosem z czarnej roli,
Anim ja w ciebie korzenie zapuszczał
Na kształt zielonej przydrożnej topoli
Czy chłopskiej wierzby, czy bujnego kuszcza.
Ale czerpałem z piersi twej głębokiej
Ten pokarm, którym każdy rym się złoci,
I piłem twoje życiodajne soki,
Ziemio ojczysta, szafarko dobroci.
Oto po tobie śpiewający chodzę
Miejską ulicą, albo ścieżką polną,
Górą, doliną, i na każdej drodze
Wiem, że mi ciebie opuścić nie wolno,
Bo choć koroną dumną i wyniosłą,
Jak dąb, nie sięgam aż po blask promienny,
Wszystko, co we mnie żywe — w ciebie wrosło,
Ażeby duch się stał wysokopienny.
Na mazowieckiej wyrastam równinie
I twoim chlebem karmię śpiewne słowa;
Mój los szczęśliwy tam, gdzie Wisła płynie,
Dzień pracowity tam, gdzie twoja mowa.
Musiałem wiele przemyśleć i przeżyć,
I wszelkiej w sercu wyzbyć się obłudy,
Ażeby z tobą, ziemio, się sprzymierzyć
Na wszystkie troski i na wszystkie trudy.
Tak oto żyję — śpiewak twój służebny,
I sercu memu jest jak pieśni lekko,
Bylebym tylko ludziom był potrzebny
W rodzinnych stronach, nad rodzinną rzeką.
A jeśli tobie, pod koniec podróży
Zostanę dłużny, ziemio mazowiecka,
Jeżelim nie dość Polsce się zasłużył,
Budząc rymami śmiech i radość dziecka,
Jeszcze ci oddam wierne me popioły,
Jeszcze własnymi kośćmi cię użyźnię
I tak odejdę w zaświaty — wesoły,
Że wszystko, wszystko oddałem ojczyźnie.
Gdy padnie słowo „Ojczyzna”,
Wierny odpowie głos,
I odmłodnieje siwizna,
I odmłodnieje los.
Nad Wisłą burza zawisła,
W burzy młodnieje śpiew,
W Wiśle woda nie wyschła,
W żyłach nie wyschła krew.
O, matko, mundur mi podaj —
Ten sprzed dwudziestu lat,
Krew moja jest znowu młoda
Jak rozmarynu kwiat.
O, matko, mój mundur szary
Bóg mi kulami szył,
Kulami uczył mnie wiary,
Kiedy już brakło sił.
Żołnierskie podaj mi buty —
Te sprzed dwudziestu lat,
W takt dumnej żołnierskiej nuty
Pomaszeruję w świat.
Co serce w prostocie wyzna,
Tego nie trzeba kryć:
Gdy padnie słowo „Ojczyzna”,
Znów będzie warto żyć.
Wrzesień 1939
Słońce wstało jak czerwonozłota
Pośród liści migocąca kulka,
Kiedy trzeci kogut zatrzepotał
W gminie — .Mokra, we wsi — Boża Wólka.
Już błękitnie świtało na niebie.
W ciemnych stawach, w tataraku bulgotało,
Kiedy gdzieś tam czwartemu — dalekiemu
Na gałęzi zapiać się zachciało…
I krzyk, wiatrem rozdzwoniony po drzewach,
Tęsknie szukał czegoś w polu i latał…
l już tylko jeden kogut śpiewał
W gminach wszystkich, wioskach i powiatach!
Czerwiec wiatrem mokre kwiaty opiynąl,
Rozpryskany w złocistym bezkresie —
I jarzyły się w słońcu jarzębiny,
I hukało coś, wołało po lesie.
Krzywa wierzba przy plocie, krzywy plot na rozstaju,
Mokra zieleń w sitowiu, w sinym gaju — bugaju,
A przy łące jałowce, białe owce na łące.
Jarzębiny, jedliny, niebo ziemią pachnące.
W koleinach drożyna, wronie gniazda na drzewie,
Pośród świerków świerkanie, modrodrzewie — modrzewie
Wiatrak łapie obłoki, które na nim siedziały,
I ucieka, odziany w lachy pól — samodziały.
Zieloniutkie, czerwienne, łubinowe i bławe,
Chabrowane kąkolem, pawim okiem i stawem,
Pola — polskie, złocone topolowym półcieniem,
Wykwiecone kwietniami, jesienione złocieniem!
Szumi jesion jesienią, wrzos wrześniowy słoneczny,
Złotoliście wiatr sypie, niesie zapach jabłeczny —
A nocami miesięcznie świeci bór litą grzywa,
W niebo kute gwoździami, bije srebrne strzeliwoi
Kto bez ojczyzny teraz szuka choćby cienia
jej na wieczornej drodze,
Temu piosnka daleka, która brzmi za lasem.
Powie, że jest samotny.
Powie mu o tym piosnka i liść o tym powie,
Pod noga szeleszczący,
I ognie w oknach chałup, i ploty strzegące
Dostępu dla obcego.
Wielki jest świat, lecz mały skrawek ziemi,
Na której żyję, o wiele większy od całego świata,
Bo tu kochałem i tu umarli: matka, brat i ojciec,
I tu dzieciństwo
Biegło po kwiatach, młodość — po obłokach,
Wiek męski — po kamieniach.
Nie mój ten dom, lecz nasz
Nie moje połę, lecz nasze,
Nie moje słowo, nie moja myśl,
Lecz nasze słowo, myśl nasza,
Nie ja rozpaczam, lecz
Rozpaczamy na świecie,
Nie ja wesele się, lecz
Weselimy się wszyscy.
O tej godzinie wieczór wola w dal
Wiatraki i spłoszone łąki, i ogrody.
I siwe wierzby plączą gorzko tak
W ojczyźnie mojej smutnej, biednej i surowej,
W ogrodach teraz dobra rosa lśni
l dzieciom śni się wielki, piękny kwiat paproci,
Ale rodzicom śni się zwykły chleb
I ziemia, którą co dzień pługiem rozszarpują,
Słuchaj, jak zagrał w trawie senny świerszcz,
Cyt–cyt. Jest to wieczorem muzyka ojczyzny,
Na ganku siedzisz długo, patrzysz w mrok
I widzisz, jak niewiasta mglista i ogromna
Idzie polami, nad łąkami mknie,
Po rzece zamyślonej zamyślona płynie,
Nad zbożem wznosi swoją dłoń,
Nad lasom sierpem księżycowym świeci.
Szerokie wolne pole śpiewa
O tym, że są więzienne kraty
I że nie wiatr za nimi hula,
Lecz hula rozpacz zła.
Śmiech lip zielonych śpiewa
O tym, że łzy są na tej ziemi.
Śmiech pszczół brzęczący uchem łowię,
Idący w polną dal.
I wolność mnie zawstydza moja,
A czemu — pojmiesz, pojmiesz chyba,
Choć przerwę tutaj pieśń.
Szeroka, szara ziemio mazowiecka,
Kto raz pokochał piaski twe surowe,
Na zawsze w cieniu twoich strzech zamieszka
I zaniknie w duszy twa słoneczną mowę.
I choć nie twoich dzieci falą żyzną
Krew w jego żyłach szeleszczę odmienna,
Zaszumisz w mrokach obcej krwi ojczyzna,
O ty zbożowa, cicha i promienna.
I ujrzą bracia jego w tej miłości
Zdradę ojczyzny dawnej, prawiekowej,
A twoje dzieci ujrzą w jej jasności
Ciemność krwi obcej, szarej i niezdrowej.
I będzie szedł wśród dwóch tych nienawiści
Coraz smutniejszy, coraz samotniejszy,
Jak szum miotanych zimnym wiatrem liści,
Jak pieśni dźwięk wśród nocy najciemniejszej.
Huk armat na wysokość lun
wzrósł,
niebo wali się z trzaskiem.
Bezbronny, wbity pociskami w grunt,
błagam o karabin jak skazaniec o łaskę
i tylko krzyczę — niecelnie,
z rannych i z martwych wstawszy.
Mój wzrok po torach bomb strąconych w gruz
przypada do Warszawy.
Aż w rozpękły na dwoje słuch
płacz mężczyzn wpadł — i ich, jak nabój, milczeń’
W tej chwili zginął mój brat.
Żegnam was unoszący za granicę głowy,
uciekający do broni,
gdy tu, w rozwalonym schronie,
z jeszcze żywych ostatniego tchu
odtworzyłbym nasz hymn narodowy.
Wrzesień 1939
Słońce wzeszło ze wzgórz olbrzymiej,
widok spłynął w dolinę.
Na wiosennej, znów widocznej ziem;,
skazanej na rozstrzelanych,
stoję.
Jeśli — zginę?
Niosłem swoją poezję jak żołnierz imię
w blaszce na piersiach przeciw kulom dwóch wojen.
W kraju ojca,
żytnim dziedzictwie,
starczy roli pod słowo
ostatnie.
Pracowałem głębokoorną mową,
siałem miłość,
a czułem zawsze — salwa padnie,
padła;
i pocznę śród oraczy:
Niech kolebka mojego wzroku, szczyt Patra
położy mi na oczach swój widok
mogiłą.
W widnokręgu, który objął mnie w dzieciństwie,
Ziemia nieść mię będzie w wieczność koło słońca.
23 marca. 1943
Świt zrywa się za każdym wybuchem —
Padasz.
Wolny, wzniesiony z rodzinnych wzgórz
słucham:
to tamtych salw tylko pogłos i pobłysk —
i z nocy, jak z okna spalonego domu, widzę:
to płonące ulice Warszawy
nad rannymi, walczącymi o śmierć z bronią,
rozwijają flagi pobojowisk:
nieskończony, skrwawiony bandaż.
Krwawisz —
wolny już.
Gwoźnica, 3 sierpnia 1944
«Tam kędy śnieżnych gór błyszczą korony»,
byłem, ale zdjąłem je z głowy
i złożyłem je sobie u stóp —
i korona mi z głowy nic spadła.
Stamtąd «gdzie smutnie biją trzód zbłąkanych dzwony»
[czy słyszysz, jak jeden wiersz podniósł swój jasny czub,
a drugi nisko słowa kłoni?],
stamtąd wróciwszy, jeśli tu słyszę krowy,
to z dzwonu wymion dzwoni mleko o dno wiadra.
Ale chcę jedno miejsce w kolorach ocalić,
«gdzie się nad wodospadem jasna tęcza pali»,
i ani jednej linii nie uronić,
«gdzie na zwalonych sosnach czarne kraczą wrony,
gdzie w łąkach smutnie… zbłąka…» i tak dalej.
Gdzie? Gdzieś w Koninie, w Kozach, w Wólce albo w Woli
lub w lasach nad Pilicą, lub wręcz w Ryczywole.
Tam, na nizinie, w sosnach
gonnych, czerwonozłotych, ze słońcem pod korą,
zastanie nas leniwa, opóźniona wiosna —
i perspektywa powolna, wola
powlecze naszych oczu wyjarzmionych czworo
w zielona łagodzącą świata okoliczność:
w niekończące się pole, pole,
pola
w wiadomych, stopniowych kwiatach.
Zaświeć mi wtedy tęczą poziomą, podręczną,
świeżo zdjętą z palety, palącą się nis^o,
a ujrzę w jednym błysku,
jak kolorowi na obrazie wierny
blask wody pełga po pniach jak widmowy płomyk,
a dalej — przez zagony,
przez pole,
jak u Lenartowicza,
idzie sobie różowa na zielonym gąska
i «pacholę»j krzepki pastuch spółdzielni.
A dalej, jeszcze dalej — do widzenia trzeba
linii, linię te zdjętą z twoich rzęs wygiętych
widzę patrząc łanami w da! aż do blawatu
nieba.
Ściągnięty w dół z górskiego w tęczach poematu
ten pejzaż jest jak definicja:
Polska to pola, pólka, polska
i las nizinny, i Pilica;
szerzy się, łącząc pólka, Polska.
Domy jak kwiaty w ślubnym bukiecie,
coraz piękniejsze na Nowym Świecie —
oj, radi, radi — coraz ich więcej
od Krakowskiego aż do Książęcej,
a od Książęcej w lewo i w prawe
powstaje Warszawa — witaj. Warszawo!
pierwszomajowy —
pierwszomajowy —
marsz
Wieże wind w gorę prosto jak sosny,
łańcuchy w blokach — girlandy wiosny,
a po girlandach pną się ku górze
kubełki z wapnem wpięte jak róże —
bo kiedy ilość rusztowań wzrasta —
w sercu pięknieje uroda miasta —
pierwszomajowy —
prosto z budowy —
pierwszomajowy —
marsz!
Rośnie żelazo, śpiewa od świtu,
ramiona belek rwą się spod nitów,
i gałęziami szyn biegną śmiało
w krzepkie i jędrne betonu dato —
przęsło do przęsła, wiadomo, wzrośnie,
więc coraz śpiewniej i córa;— głośniej —
pierwszomajowy —
żelbetonowy —
pierwszomajowy —
marsz!
Patrz — z horyzontu w miasto wstąpiły
zagony maków, błękitu bryły,
z rytmem i pieśnią marszu i maszyn
mocni jak góry, piękni jak lasy —
a kiedy lasy murem na górach,
nie da im rady żadna wichura —
jesteśmy młodą —
jesteśmy gwardia —
proletariackich —
mas!
Pamięci Rodziców zabitych
26 września 1939r. w Warszawie
Jestem ścianą, którą stawiał majster Kowalczyk,
murował murarz Anioła,
podręczna była Aniela Czubrzyńska,
cegłę nosił Antoni Witkowski,
robotami kierował — budowniczy Wąsik.
Jestem ściana szczytową przy ulicy Wolskiej,
ścianą wzniesioną w wielkim mieście polskim.
wewnętrzną ścianą domu, o której powierzchnię
wspierały się z ufnością główki dzieci we śnie,
na której stary zegar krople czasu gubił
i słychać było szmery drobnych łapek wróblich…
Jestem szczytową ścianą, którą myją deszcze,
liżą błyskawice sine,
gdzie w otworach ptasie gniazda
i wszechobecna sadza,
ścianą,
na której głucho jęczą flety starych rynien.
Jestem ściana,
do której przylgły płatki rdzawe
krew przelana we wrześniu
w obronie Warszawy!
Jestem ścianą,
pod którą trzydziestu Polaków
własnym życiem
i okrzykiem «Niech żyje Polska!!!
stanęło w poprzek faszyzmowi,
gdy dziesięciu esesmanów
— mechanizm niezawodny —
wykonało rozkaz:
„Feuer!«
Jestem ścianą,
do której przylgły piątki rdzawe
— krew z strumieni pędzących
po brukach Warszawy.
Szerokim nurtem ku Modlinowi…
w dół…
Wśród kęp wiślanych
porzucone klucze dzikich gęsi.
Wysoko, w przegrzanych sadach
drzemie na skarpie
dziewięćset lat Zakroczymia.
Między wodą na dole
a błękitem w górze,
w gnieździe nieskończoności
pisk rybitwy
— nerwowa linia zapisana
strumieniami elektronów
skierowanych z gęsiego pióra
na panoramiczny ekran bytu.
Rzeka bulgoce pluskiem ryb.
Radość pluszcze… opluskuje
samą siebie. Wypluskana ryba
rozbiega się kręgami uspokojenia,
niepokoi oniemiałe z upału wydmy.
Na brzeszczocie skarpy
Czerwińska
romański wiek XII.
Ponad nim
podniesione z lach wiślanych
na pierwszy sygnał brzasku
klucze południa i północy
rozsypują, sieją w przestworzu
przezroczyste bank: gęgania.
Dawna Ojczyzno! widziałem twe pola
Czołgami zaorane, trupie doły,
Miejsca stracenia, gdzie nawet cień bolał
Brzozy, że znowu jest wiosną wesoły.
W’ zielonych żytach twoich wróble szarfy,
Gołębie tęczą siedzące na dachach.
Płótna na łąkach i czerwoną marchew,
Która na progu jadło chłopskie dziecko,
Bose jak ziemia, patrzące niebiesko —
Wszystkom to widział, niejedno opłakał.
Dzisiaj łez nie mam. Patrzę w błękit Wisły
I nieba, słyszę krzyk białych rybitew,
Głosy rybaków, śliskiej fali bryzgi,
Tu gdzie słyszałem szczęk i łoskot bitew.
Kiedyż to było? Nie wiem, nie pamiętam.
Tuż tylko kształty widzę nowe, nowe
Barwy powietrza, ludzi i zwierzęta
O oczach, które wciąż świat odradzają
W tym wielkim, niegdyś znajomym mi kraju
A, jak umarli, nie odwracam głowy.
Przeszłość odpadła jak nieba połowa,
Gdy się zmrok zgęszcza na półkuli ziemskiej.
Zdradziły oczy i zdradziły słowa,
Pewny jest tylko brzeg grobowej deski.
Widzę: odpływa Wisłą łódź żałobna,
W jej masztach wiatry przędą gęstą chmurę,
I twoja twarz, do dawnej niepodobna,
Ciemnieje nocą, miedzią czerwienieje.
Włosy twe ciężkie jak sosnowe knieje.
Kiedy zachodzą za powietrzną górę.
Nienawidziłem więcej czy kochałem,
I nie wiem, którą z twoich twarzy żywych?
A jednak ciężką przeważyłem szalę,
Kiedym dziesięciu znalazł sprawiedliwych.
Zrośnięty z tobą jak z matką niemowlę.
Od ciebie radość mam, od ciebie w ranach
Serce — ażeby do ciebie się dowlec,
Pójdę przez gruzy twych miast i przez ogień,
Jak pies, niepewny w domu powitania,
Kiedy zaszczekam przed twym gorzkim progiem.
Kraju, gdzie sapią lokomotywy
Przed świtem, pośród lasów, gdzie rubin latarni
Wskazuje drogę ospałym pociągom,
Gdzie rano wiatr wplątany w końskie grzywy
Nad głowami pastuchów galopuje łąką,
Gdzie w śniegu wiosny stoją krzaki tarnin,
Gdzie morze liże brzeg słonym jęzorem,
Gdzie w dzwoneczki błękitne biją gór gencjany,
Gdzie pastuch owce zapędza wieczorem
Do szałasu — i słychać stuk stada drewniany.
Kraju mój kołyszący się od zbóż kosmatych,
Od łąk nadrzecznych, od kwiatów żarliwej piękności,
Nie wypowiem cię mowa wszystkich gwar i gramatyk,
Ani was, dęby o korze stwardniałej na grudzień.
Kronikarze skłębionej w konarach przeszłości…
Ty trwasz od wieków, lecz mnie wciąż się zdaje,
Żeśmy razem wyrośli,
I jak do domu wracam na młodości kraje.
Jest tutaj kilka miejsc, dla cudzoziemców obojętnych,
Za które gotów bym oddać życie,
Są żywi i marli ludzie,
Dla których nie mam dość słów namiętnych
Ani pióra, co pisze w granicie.
Więc tylko małym słowem ciebie wspomnę,
Wzgórze, gdzie żółte kity podnoszą dziewanny,
Gdzie na topole włażą obłoki ogromne,
Mira je przepędzi za widnokrąg wiatr poranny.
Tam: nad stawem płomienie słońca podobne do dzid
Tatarów, o których żyła tu odległa wieść
Pośród zacichlych trzcin i parowów.
Któż to powiedział: «Mantua me genuit…»
.Ninie urodziła małopolska wieś.
Słyszę jak sapie i świszczę prowincjonalny parowóz.
Przez pola twoje przeszła straszna wojna, ale blask
Nowej wiosny okrywa sczerniałe ruiny,
Poczęciem nowego roku każdy brzask
I każdy dzień to nasze nowe narodziny.
Z piękności twej nie więdnącym obrazem
W oczach — chcę odejść, gdy nadejdzie czas.
Szliśmy na śmierć i głodowaliśmy razem.
Wykarmiony twą wodą, solą i żelazem,
Ja jestem drzewo, ty jesteś las.
Nie byłem w latach pomiędzy wojnami
W i uchu i nie siedziałem po więzieniach.
Te łata prześwietlone marzeniami
Były jak szklanki puste w czas pragnienia.
Wojna oddała mnie mojej ojczyźnie.
Cierpiałem z nią i głodowałem razem.
Byłaś jak chustka, gdy ją kto z łez wyżmie,
Byłaś jak kamień poryty żelazem.
Uczuciem starsza i większa ode mnie,
I dużo młodsza, i jak dziecko moje,
O jasnych oczach i o twarzy ciemnej,
Że nie wiedziałem, jakie imię twoje.
Wyprowadziłaś z więzienia twych dziejów
Na światło dzienne tych. co nie zginęli.
Nie chcę słów wielkich, miałaś kaznodziejów
Dość i dosyć oszustów nadziei.
Pozwól, że małym słowem się przyczynię
Do twojej pracy od pierwszej sylaby,
Chcę w każdym miejscu być, w Każdej godzinie.
W warsztatach twoich, w ogrodach zabawy.
Uczuciem starsza i większa ode mnie,
I dużo młodsza, i jak dziecko moje,
Podobne do mnie, a przecież odmienne.
Jak imię moje i jak imię twoje.
Dołem — pola wezbrane zbożem spłynęły z wiatrem
a góra — pejzaż nabrzmiały mlekiem
trysł.
w chałupie
słomą poszytej i dola
dzieci mozolnie buczały w zasmarkane gęby i krzyczały głupio
a niespokojny bydła ryk
z obór wychodził w powietrzu zawisł jak dzwon
dziewczęta
szerokie i mocne
przysiadłszy spódnicami niedojrzałe chęci
w skopce ściśnięte nogami ciągnęły ciepłe strugi piany
a wymion nabrzmiałych jak matka.
chmura
okrakiem wchodziła przez plot, a w górze
niebo zwisało nisko nad zagrodą, granatowe wymię.
gnój
zapachem kadzidła od ołtarza
bił w niebo
i dymił
jak zawsze przed burzą,
Pośród sadów wiśniowych, chałup, ryżych zbóż,
W które nocą z dziewkami księżyc się zakrada —
Nic znam Rzymu, obca słoneczna Hellada
I nadreńskie ruiny strojne w wianki róż.
Konchą nieba mi szumi tu drzewo i ptak,
Obce są szarym skrzydłom fali morskiej dreszcze,
Na skrzypcach łąk, smyczkiem rosy, grają świerszcze,
Staw się z niebem rymuje, z jarzębiną mak.
Nie tęskni cudzoziemiec żaden do tych stron,
Gdzie zamiast gwiazd jaskrawych jabłonie się kołyszą,
Gdzie, szczypiąc bujne trawy, młode źrebaki dyszą,
Biegają i przystają wpatrzone w słońca dzwon.
W Jesienina ojczyźnie harmonia rzewna gra,
A w moim kraju wieczór w księżyca dmie fujarkę,
Czerwony wschodu bies zbudzoną goni jarkę,
Na sady, jak na oczy kochane, spada mgła.
Tu jesień dnie przesuwa, jak pereł barwny sznur
I w zlocie je zanurza, perełka po perełce…
Wiatrak jak wróbel siadł i trwożnie bije sercem,
W gardło mi ziarna sypie pęknięty słońca wór.
O, chociaż kuszą mnie błękitne porty mórz,
Jak barbarzyńca, wiem, wyciągnę znowu dłonie
Do ziemi, której łzy w swych oczach noszą konie,
Gdzie, jak nad Renem, pachną wianuszki bladych róż.
Wkrocz w moje miasto, w ten wąwóz stromy i ścięty,
chodź do mej pieśni na jarmark przedświąteczny!
wejdź w ściany światłem oblane i skórą wierszy opięte,
słuchaj tej trudnej kłótni twierdzeń i znowu zaprzeczeń —
Chcę tu słowa wprowadzić, uszykowane w pochód,
jak fale, które zagryzą wyspy z zielonej rafy,
chcę Rzym oborać bruzdy ryjącą sochą,
z mózgu starego zrobić autodafe —
Chcę ócz trudnego zwycięstwa, chcę ócz, co się jak brylant wpiły
w szyby przejrzystych wypadków, twardniały wśród godzin surowych,
chcę oczy mieć jasne, które się przesiliły
i umią w okopach bojowych żyć i kopać rowy —
Chcę mózg wygładzić jak tablice z wosku,
na palimpsestach nowe plany i fronty wyorać,
chcę się oduczyć mówić po polsku, niemiecku i włosku,
chcę być: od dzisiaj —
zapomnieć: o wczoraj.
Na drzewie nowym ojczyzny ciążą: dojrzałe owoce,
w usta je brać od razu wszystkie, wszystkie są słodkie i świeże,
We wszystkich mowach usta zakochać, wszystkimi smakować oczy,
gałęziom te same poczynić kradzieże.
Przypadnij do drzewa tego, do jego otwartej ręki,
tam w liniach dłoni wyszukasz ojczyznę, rów ciepły serca i tętnic —
Gdy usta głodne zadławią ciało opuchłe obrzękiem,
odgadniesz zdrowie prawdziwe,
pokochasz sens rzeczy:
mocno i umiejętnie.
Trzynaście czarnych trumien kołysze się ponad tłumem.
Sto wieńców płonie szkarłatem, sto wieńców krwawych na trumnach.
Trzynaście rodzin w czerni idzie w żałobnym orszaku —
Sto purpurowych sztandarów, sztandarów sto nad trumnami —
W śmiertelnej ciszy zamarło opustoszałe miasto —
Przez całą szerokość ulic płyną w pochodzie tłumy —
Listopadowy dzień rzuca na trumny zeschnięte liście.
Nie biją dzwony w kościołach— dlaczego nie biją dzwony?
Żeby nie głuszyć tej pieśni, która gra nasza orkiestra —
Żeby nie głuszyć tej pieśni o naszym czerwonym sztandar—:
Nie idą księża na czele — dlaczego nie idą księża?
Lękają się widać tych trumien, tych trumien żałobnych trzynastu.
Które niesiemy nad sobą jak znak męki — miast krzyża.
Za krokiem krok — za krokiem krok —
O, jakże ciążą na barkach ciała poległych braci —
Za krokiem krok — za krokiem krok —
O, jakże gniotą ku ziemi ciała poległych braci —
Za krokiem krok — za krokiem krok —
O, jakimż strasznym ciężarem są ciała poległych braci.
Widzicie trumny nad tłumem? Jakże są szare, żałobne!
Widzimy, jak z czarnych trumien świta jutrzenka wolności
Słyszycie, jak strasznie woła to małe dziecko: tatusiu!
Słyszymy, że z małych dzieci rosną na przyszłość mściciele!
Pomyślcie — w krwi leżą w trumnach — okropni, woskowo bladzi —
Wiemy — z krwi jutrznia wykwita, z ich męki — sionce powstaje,
Z ich śmierci jasny dzień świta,
Są siewem, rzuconym w ziemię,
Z którego kiedyś wyrośnie
Wielka, szczęśliwa, radosna
Proletariacka Ojczyzna!
W baterii śródmieścia
nie leży moja ojczyzna
Uliczka ukośna bieleje
jak schnąca na sznurze bielizna
Swawolne dzieci biegają w pierzach
na przyzbie brudne indory się skubie
tli się ich puch świętojański
gaz jest chabrowy jak wena w przegubie
Suknie buzują — ogień —
dziewczynom kiedy rosną
dzień promieniuje z ich różowej nogi
i pachną potem rosą i wiosną
Rudym talerzem razura
wieje z roztropnym wdziękiem
Matko dziewczęca dokąd
prowadzisz syna za rękę?
Przystańmy i zapalmy
w uliczce którą kocham
Kto ssał z jej piersi prowincjonalnej
z mlekiem wyssał alkohol
Quo pinus ingens albaque populus
Horacy
Gdzie sosna wielka i biała topól,
gdzie świszczy w uszach wiatr nadwiślański,
tam w młodość wczesną zapadł jak w topiel
wiersz horacjański.
I trwał, jak niegdyś, na dnie stuleci,
i po dwudziestu latach mnie dościgł:
stoi przedziwna topola, świeci
sosna trwałości.
On przeżył dom mój, w godzinę trudną
przekroczył śmierć i nienawiść pojął,
to on mnie wywiódł za rzekę siódmą
i pamięć moją,
zanim obnażył w łacińskiej sośnie
i dał w antycznej dojrzeć topoli
rzecz nadwiślańską, co trwa i rośnie —
i trwa, i boli…
Żołnierz, że bił się, jest zabity w lesie;
chłop, że brał ziemię, jest zabity w domu.
Żyd, że ocalał, jest zabity w drodze.
W kronice gorzkiej teraźniejszych rzeczy
wyrok stu głupców wisi nad przyszłością.
Las, co pod wrzosem partyzantów chował,
chwałę poległych pomnaża szyderstwem,
żołnierz, że bił się, jest zabity w lesie.
Młyn na resztówce w ogniu, jak niemowa
rozpaczający, ramionami rusza,
chłop, że brał ziemię, jest zabity w domu,
Żyd, że ocalał, jest zabity w drodze,
kondukt żałobny rozśmiesza mieszczucha,
łotrzyk się bawi w domową wojenkę —
przeżyło wilka jego nocne wycie.
Wyrok stu głupców wisi nad przyszłością,
a ona drga jak powietrze od kuli
i wraca w siebie, powietrzem się leczy
raniony kryształ, pomnożona chwała
tych, co tę śmierć niedorzeczną poczuli
w kronice gorzkiej teraźniejszych rzeczy.
Nosimy Cię w swych sercach, wyblakli poeci,
głupcy, włóczęgi, błazny, ścierki kawiarniane;
Twój blask oślepiający jako słońce świeci,
w piersiach nam się łopoczesz stłumionym orkanem.
Ale my, głośne pawie, pyszałki odęte,
niecna zgraja aktorów, hałastra wyrodna,
kneblujemy jak łotry Twoje usta święte
i spychamy Cię na dno, bo jesteś… niemodna.
Ale ja wiem, że przyjdziesz, musisz przyjść, Skrzydlata,
piersi nasze rozedrzesz gromowym wołaniem,
serc milionem zatargasz, posadami świata!…
Poeci, ja zwiastuję Drugie Zmartwychwstanie!
W proch uliczny runiemy, jak bogi gliniane,
Twój piorunowy płomień ślepia nam wypali,
Twoje imię ognistym będzie huraganem!
ale nie dla nas będzie, bo myśmy za mali.
1924
Raz do gazety «Słowo Niebieskie»
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
przyszedł maluśki staruszek z pieskiem,
[skumbrie w tomacie pstrąg]
— Kto pan jest, mów pan, choć pod sekretem!
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
— Ja jestem król Władysław Łokietek,
[skumbrie w tomacie pstrąg]
Siedziałem — mówi — długo w tej grocie,
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
dłużej nie mogę… skumbrie w tomacie!
[skumbrie w tomacie pstrąg]
Zaraza rośnie świątek i piątek,
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
Idę na Polskę robić porządek,
[skumbrie w tomacie pstrąg]
Na to naczelny kichnął redaktor
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
i po namyśle powiada: — Jak to?
[skumbrie w tomacie pstrąg]
Chce pan naprawić błędy systemu?
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
Był tu już taki dziesięć lat temu.
[skumbrie w tomacie pstrąg]
Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło,
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
Krew się polała, a potem wyschło,
[skumbrie w tomacie pstrąg]
— Ach, co pan mówi? — jęknął Łokietek]
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
łzami w redakcji zalał serwetę,
[skumbrie w tomacie pstrąg]
— Znaczy się, muszę wracać do groty,
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
czyli, że pocierp, mój Władku złoty!
[skumbrie w tomacie pstrąg]
Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!
[skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie]
Chcieliście Polski, no to ją macie!
[skumbrie w tomacie pstrąg]
1936
Córce
Wiele pieśni na świecie
ze stulecia w stulecie,
ale jest ton jedyny,
z samej głębi, z głębiny;
od kolebki do grobu
ton ten idzie za tobą;
byle szmer, byle nuta,
a już wiesz, że to tutaj:
szyba w słońcu uśpiona —
pelargonia czerwona;
parę gwiazd, parę ptaków,
a już wiesz, skąd ten akord;
listek upadnie w strumień,
a już serce rozumie,
zamyśli się, wypowie,
a co w sercu, to w mowie,
w mowie dziada, pradziada,
co szmerliwa jak trawa,
co się krzewi faliście,
raz jest słońcem, raz liściem,
raz pagórkiem, raz chmurą,
porą roku poczwórną,
śniegiem, ptakiem, błękitem,
Szopenem i Norwidem.
Struna ze struną gada,
czas swe wzory układa.
Treść najgłębsza, najszczersza
jarzy się w tyglu serca;
światło pada wysokie
na pracę, na chorągiew —
i jednym światłem świeci
ruch rąk i ruch narzędzi.
I znów iskrzy się nocka
jak lampa szopenowska;
dźwięk skrzypiec nad ulicą;
pelargonia w księżycu,
ciężka gwiazda nad świerkiem;
i znów brzask zorzy wielkiej.
Kraju mój, kraju barwny
pelargonii i malwy,
kraju węgla i stali,
i sosny, i konwalii,
grudka twej ziemi w ręku
świeci nawet po ciemku;
tyś mój w śniegu, w spiekocie,
tu dziad spoczął, tu ojciec;
trawa, trawa szmerliwa
białe kości okrywa.
A nam, którzyśmy w drodze,
niechaj flaga łopoce,
żeby dźwięczał dźwięk kielni
najcelniej, najrzetelniej —
żeby siła w ramionach,
żeby trud nasz wykonać —
przy stali i przy zbożu,
na lądzie i na morzu —
żeby blask szedł z dni naszych,
dni mozolnych, odważnych,
w wiek sławą złotolistną,
nuto święta, ojczyzno.
1952
Ty jesteś, ojczyzno, jak płomień wysoki,
jak dzień, co ludowi zabłysnął;
to morze szumiące, te górskie potoki,
to niebo — to tyś jest, ojczyzno.
Tyś metal gorący, heroizm górniczy,
robota i taniec wesoły,
i wioski srebrzyste od lamp elektrycznych,
i dzieci idące do szkoły.
To twoje na drogę padają promienie,
to twój głos słyszymy po nocy.
Kto idzie przez życie z ojczyzny imieniem,
w zwycięstwo ten idzie i słońce.
Tyś mosty Wrocławia i wiosna w Szczecinie,
i srebrne warszawskie gołębie.
My ciebie, ojczyzno, w swych pieśniach sławimy
i w walce, i w pracy codziennej.
Nam dzień się jak okno szeroko otwiera
nad Wisłą i Odrą, i Nysą.
Ojczyzno Szopena, ojczyzno Waltera,
waleczna, ludowa ojczyzno.
1953
Z bezkresu, który nie zna czasu ni rachuby,
z mgłami spowitego wyszła uroczyska,
z blasku od wskrzeszonego piorunem ogniska
stanęła do pogańskiej podobna pałuby.
Ale już ciosy wiatru, jak dłuto olbrzyma,
znaczyły twarz jej ciemną cyfrą nowej ery,
w misternych palcach czasu topniały, jak glina,
słowiańska melancholia i rzymskie litery,
twarz nowa, twarz ogromna, chmurą ocieniona,
wydymała policzki i dmuchała w ziemię,
gdzie ziarno, źródło życia tajemnicze, drzemie,
gdzie w korzeniach historia trwa — nieodgadniona.
Długo ją soki roślin do góry dźwigały
od korzeni, od kłączów, od rdzennej iścizny,
w zawiłe ją litery rzeki układały,
spłukując proch jałowy, odsłaniając żyzny.
Teraz kwiatem oddycha, czas liśćmi odmierza,
trawą bujną na łąkach odrasta co wiosny,
spomiędzy gęstwy zielonej błyska ślepiem zwierza,
źródłem bije w opoki, dzięciołami w sosny,
rośnie w stepów zieloność, w puszcz głuchych przepastność,
w modrość jezior pod niebem cicho zbłękitniałym —
ptaki biorą je śpiewem co roku na własność,
wiatry skrzydłem obłoków nakrywają białym.
Już słychać głos trombity, dymem kurzą sioła,
otwiera się nad krajem wieczorna muzyka,
iskrą leci do barci owad święty, pszczoła,
dzień w łagiewki się kwiatów powoli zamyka,
mgła wypełza spod wody, spod ziemi noc czarna,
układają się echa, rozpływa dźwięk każdy —
te same teraz ręce, co liczyły ziarna,
liczniejsze od ziarn liczą na niebiosach gwiazdy,
toczą koła po drogach, wyżlabiają dzieje,
słońce w miejscu wstrzymują, ziemię szmaragdową
nowymi pchają tory: myśl, od której dnieje,
kształci rzecz pospolitą — pospolite słowo.
Odtąd w słowie jak w echu odbija się skrycie,
a potem, ręce płucząc w srebrzystej głębinie,
uwierzyła na serio we własne odbicie,
w wody zorzą barwione, w gwiazdę, co dnem płynie,
w pioruny niewybuchłe, w ciemne błyskawice,
znienacka niewidzialnym zadmuchnięte wiatrem,
jakby kto książki starej odwrócił stronicę,
jakby kto z pamiętnika zżółkła wyrwał kartę…
I gdzież teraz historia? Są tylko gromady
na kształt ptaków na polu rozpierzchniętych liter,
są altany obrosłe w bluszcz i winogrady,
i gościńce z księżyca na stronicach bite,
nie obłoki pod wiatrem jak żagle rozpięte,
ale chóry aniołów od skrzydeł srebrzyste,
nie dni zwykłe, lecz nuty w struny harf zamknięte,
tknięciem palców zmieniane w święta uroczyste.
nie werbel kopyt końskich, rytm żołnierskich kroków,
lecz batalion klawiszów dudni Europą,
nie zwycięskie sztandary, lecz cienie obłoków
depczą smutny polonez swoją białą stopą.
Wszystkie osie u wozów brzmią jak flety z drewna,
w zmierzchu żaby, organy łąk, grają do rana,
noc toczy się gwiazdami, pachnąca i srebrna,
śmigłym lotem ćmy nocnej na wodzie pisana.
Ile tylko zostało z sochy i z oręża,
ze spalonego nocą serca w aloesie,
tyle we krwi płynęło siły, co zwycięża
i echem się rozlega po polu i lesie.
Rozdzwoniona skowronkiem, posrebrzona nowiem,
wstaje ziemia z oparów zrumienionych luną,
wstaje kraj literami zasadzony w mowie,
ojczyzna brzmiąca w duchu niewidzialną struną.
Spójrz teraz w dzień powszedni. Czy słyszysz tę strunę?
To wiatr miedziany trąca o gałęzie w sadzie,
to strumień się pod wiatrem akordami kładzie
na rozłogi jałowe i polną zadumę.
Pachnie wonna, świerszczami obsypana łąka,
pełna mgławych dmuchawców, fruwających duchów,
błędny ognik się w zmierzchu po moczarach błąka,
przepalając niewolę i resztki łańcuchów.
Świeci próchnem mogiła na rozstaju pusta,
flet kości rozsypany: lecz pieśń z niej się wzmaga,
przybiera groźbą burzy, urasta w huragan,
aż kamień obudzony w bruku otwarł usta,
aż bardziej od kamienia milczący przechodzień
zaczął wołać o Polskę — o Polskę na co dzień.
Prof. Kazimierzowi Kosińskiemu
Ojczyzna? — profesorze! Jeśli było czem to
słowo komu, to jakby duszę mu wyjęto
i wywleczono trupa za nogi z salonów
belwederskich w huk wiatru, w mrok i w granie dzwonów,
w listopadowe świsty, w płacz, w echo w Łazienkach,
nad królewski staw, w akord szumów, wzdychań, jęków,
w plusk deszczu, w jedwabisty szelest ptasich skrzydeł
i wepchnięto pod wodę — na samo dno… wstydu.
W kraju, gdzie gdy wiatr szumi, to jakby grał Chopin,
gdzie dziewczyny idące przez pole ze snopem
na ramieniu tak komuś wydały się śliczne,
że brał mazurskie chłopki za muzy klasyczne,
pod drzewem tak mi bardzo tamto przywodzącym
na pamięć — czarnoleskie to drzewo grające,
rozśpiewane, kwitnące — pod tym drzewem złotym
usiadłszy, za ojczyzną usechłbyś z tęsknoty.
1934
Śmiech tylko mam dla ciebie, wyżej sobie ceniąc
szyderstwo nad miecz grecki uwieńczony bluszczem,
że byłaś snem, a teraz jesteś tylko pieniądz
— smutniejsza od szpitala, od Abdery głupsza.
Bo co mi to za Polska anhelliczna, gdzie się
patrzy długo i próżno w twarzach Polski szuka
— warkoczastej grandezzy z godziny uniesień,
zwycięskiej balladyny na warszawskim bruku.
I co mi za ojczyzna Adamowa, w której
jak w papieskim królestwie jakim, w Watykanie,
łatwiej o listek dębu i o płaszcz z purpury
niż o powszednie mięso i o proste ściany.
Wy, coście nas zbujali — trzeba przyznać — zdrowo
i w narodowych trumnach laurowo posnęli,
patrzcie no teraz w Polskę swą dwukolorową,
tylko bardzo ostrożnie, by was nie zamknęli.
1931
Przyszli zdrożeni, zatrzymali się,
rozejrzeli dookoła.
— Tu — powiedzieli — zostaniemy.
Słońce nad Czarnolasem
było wielkie i czerwone,
bo miało się jutro na wiatr.
Wbili pale sosnowe w piach
i dach z choiny
ułożyli sobie nad głowami.
Odtąd
my to nazywamy ojczyzną.
Czasem rolnik, za pługiem idąc,
garnek teraz wyorze
wyszczerbiony. Albo i pordzewiały miecz.
Stanie, nabożnie weźmie do rąk
szacowny szczątek,
okruch świętej ojcowizny.
Śladów potu i krwi w nim wypatruje
— po dziadach to spadek dla wnuka.
Jak się Tobie pokłonić?
Jakże Ciebie powitać?
Nie ogarnie Cię serce
i dłoń — — —
śpiewasz borem zielonym,
złotym chlebem rozkwitasz,
ziemio,
ziemio błyskawic i słońc.
Twoja moc sprawiedliwa
nam w ramionach wyrasta,
Twoim niebem oddycha
pierś.
Tobie oddech zdobywa
ponad wsie, ponad miasta
naszej pracy
szczęśliwa pieśń.
Ni nam słuchać nikogo,
ni nam Twego nazwiska
nie zaślubiać
umarłym dniom.
Kupiliśmy Cię drogo,
za ugory i zgliszcza
płacąc mrokiem więzień
i krwią.
Już nam święty dzień
bliski.
Z pobojowisk tysiąca
Tobie kwiaty na wieńce
rosną.
Starczy Tobie dla wszystkich
chleba, szczęścia i słońca
wschodzącego szerokim wiosnom.
Zdobyliśmy Cię sami,
budujemy Cię sami,
ludzie walki i pracy —
prości.
Dzwoń nam, ziemio,
kłosami,
dzwoń nam, ziemio,
młotami
na zwycięstwo pracy
i miłości.
1938
Dawniej:
szczerbate parkany,
otwarte rany glinianek,
domy — grające pudła,
człowiek: — roboczy smoluch. —
Dziś:
płytkim łożyskiem bruku
pod niebo ołowiane
odpływ wielkiego miasta ciszą zapada w polu.
Dawniej kogutem syren budził cię świt, ulico,
w mrok bram fabrycznych wsiąkał rój czarnych ludzkich pszczół.
Nie rządził za rogatkami carski żandarm, policjant,
wolna czerwona Wola,
wolny czerwony pułk.
Dzisiaj pianie syreny nic ci, ulico, nie powie,
ni w miasto, ni od miasta nie biegniesz prostą strzałą.
Rozlały się pszczoły po bruku bezbronnym, milczącym mrowiem,
wystygły lufy kominów, niebo się zgięło w pałąk.
Dziś:
między wsią a miastem, między fabryką i polem
leżysz, bezradnej nędzy na podeptanie ciśnięta.
Gwoździem cię przybił kościół, na pół przecięła kolej,
z jednego końca Kercelak, z drugiego końca cmentarz.
Dziewczętom dwudziestoletnim
od Jaworzyny do Gdańska
śmieje się mundur świetny,
podzwania szabla ułańska.
Hej, bije w sercu radość,
a ręce biją oklaski,
gdy śpiewa pod defiladą
żelazny bruk warszawski.
A w ulicach domy — jak wojsko,
a nad miastem niebo takie duże,
w takim szarym, zwykłym mundurze,
tak do rąk nachyla się swojsko…
Chłopcom, co idą do wojska
ze śmiechem, w czapkach na bakier,
smakuje wyraz Polska
powszednim komiśniakiem.
W koszarach będą wykłady
jak w szkole — cóż, rzecz zwykła,
Polska — obszerny wykład,
spamiętać — nie da rady.
Bo karabin, Gdynia i COP,
i po wojsku robotę dostać,
inteligent, robotnik, chłop —
Polska ogromna i prosta.
Słuchaj, słuchaj pieśni, dziewczyno —
nie odczytasz sama w marmurze
o żołnierzu, co za Polskę zginął
w połatanym, zawszonym mundurze.
O żołnierzu, co umiał umierać,
choć miał pusty brzuch i tornister,
co miał serce, serce bohatera
jak twoje czyste.
Słuchaj, chłopcze, wykładów i patrz,
jak dla ciebie Ojczyzna rośnie.
Mundur utkał ci łódzki tkacz
w 1905–tej wiośnie.
Zboże zasiał chłop spod Racławic,
a dla Gdyni okręty polskie
przed pól wiekiem przysłał do Warszawy
powstaniec z katorgi tobolskiej.
Nie ma ludzi i nie ma lat,
ani tobie Polska da imię.
Zapisany będziesz do akt
nad Zagłębiem w fabrycznym dymie.
Sto tysięcy twych własnych rąk
wybuduje mosty nad Wisłą.
Sto tysięcy uczonych ksiąg
za sto lat przeczyta przyszłość.
Nie rozumiesz? To nic.
Ukochaj.
Będziesz iskrą w tworzących prochach.
Jesteś sam. To nic.
Chodź z nami.
Jednakową służbę tu mamy.
Kochania dano nam tyle
i tyle mocy w pięściach,
że chyba w jedną chwilę
zbudować świat ze szczęścia.
Choćby gwiazdy przesiać przez palce,
choć po tęczach drogę wyznaczyć
Ojczyźnie rosnącej w walce,
Ojczyźnie pracy.
1938
Daleka droga wiedzie do mojej ojczyzny
Co dzień inna, a zawsze odległa,
Co dzień trudna, zdobywana z mozołem,
Swoja i obca.
Wroga i przyjazna.
Samotna.
Właśnie jak ojczyzna.
Zazdroszczę wam, co macie zwyczajne ojczyzny,
Granicami oparte o góry i wody.
Równiutko ułożone, jak sztuki bielizny,
W geografiach, traktatach i dziejach narodów.
Zazdroszczę wam sztandarów wiejących i stolic,
Sztywnych panów w koronkach, cylindrach lub czakach,
Zwycięstwa, co uskrzydla, i klęski, co boli,
Miłości od dzieciństwa wpojonej jak nakaz.
I dumy wam zazdroszczę z rodaka wawrzynów,
I wstydu bolesnego z krzywdy i ucisku,
Na których stoją rządy i rosną rodziny,
Jak na wygasłym żarze, co wciąż iskrą błyska.
Za to wszystko się walczy, cierpi i umiera,
Szepcąc zbielałą wargą ostatnie «niech żyje»,
Chłopiec na śmierć z powagą idzie bohatera,
Dziewczyna kładzie w stryczek delikatną szyję.
A ja? Gdzież znajdę miejsce w płomiennym szeregu,
Widz, z zapartym oddechem śledzący bieg sztuki —
W mózgu i w czujnym sercu stokrotne «dlaczego?»
Nad głową pęka pocisk z łoskotem i hukiem,
To wszystko wzniosie, wielkie, ale gdzie jest większe?
Odpłynęła ojczyzna — i trzeba przeboleć.
Czy to szatan mię stawi na najwyższym piętrze,
Rozkłada widnokręgi, kusząc: skocz i poleć!?
Pierwsza moja ojczyzno, bliska dziś, bo cierpisz,
Dałaś mi przecie skrzydła, nauczyłaś mowy…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Ten, kto się teraz rodzi, będzie powitany!
Przybyszu z obcych brzegów — witaj w ziemi grozy!
Myśmy z tej samej przyszli ojczyzny nieznanej
I do niej powrócimy — by tam śmiercią ożyć.
Umiłuj ciche pola, miasta niespokojne,
Ląd tu jest krajem smutku, lecz miłości godny.
Wierz nam, co poznaliśmy tu pokój i wojnę,
I pohańbioną cnotę, i zwycięską zbrodnię.
Wierz nam, choć w naszych oczach tyle jest rozpaczy —
I jęk bije z uśmiechu każdego i słowa —
To ziemia jest miłości, choć żniwuje płaczem,
To ziemia jest nadziei, choć grozą surowa.
Każdą cegłę całują słowa, gruz strzaskany…
Nie odmów swej miłości ziemi wielkiej grozy,
Zanim się nie spotkamy w ojczyźnie nieznanej,
By śmiercią ziemi umrzeć, a ojczyźnie ożyć!
[z poematu «Fornale» fragment]
O — Polsko!
Kiedyż przesiąkniesz mądrością drzewa?
— kiedyż Cię wichry przestaną z trzaskiem łamać
i kiedy pieśń się w Tobie rozśpiewa,
że — jesteś wspólnym borem — nie kramem?! —
W jarmarcznym zgiełku każdy swój kram zachwala,
tyją giełdziarze, kartele, chwasty, trutnie —
— jak karuzela świat się na giełdach spala,
giełczy na rynkach handlarzy kłótnia! —:
Dzisiaj sprzedali złoto z banków,
wczoraj — sprzedali chleb, naftę, węgiel martwy,
jutro —zatańczy ktoś jak w Abisynii tankiem,
pojutrze —
— w Locarnie zagra ktoś o nas w karty —
Ho — la! —
Nie przyjdzie Polsce los Abisynii dzielić,
nie będą giełdy deptać jej pięty —
— od ziemi wyszła mądrość drzew w słońce strzelać —
— Polska się sparła — w hak porodowy, zgięty!
Wstanie Ludowa!
— promieniem serca w drzewach rozpali,
zaszumi szczęściem gromad jak radość —
— wyjdziemy prawa drzew — Jej — nadać:
moc ziemi, borów, chłopów i stali!——————
1937
Z narodem swoim zawsze iść,
W zwątpieniu, smutku i radości.
Z serc gorejących kropla krwi
Pieśń ustokrotni i uprości.
A jeśli grom w nim, niechaj grom
Przepalą pieśni błyskawice.
A wtedy rzeźbić przyszłym dniom,
Jak czułą czarę ścisły snycerz.
A cóż dopiero rzeźbić myśl,
Słowem spoistość dawać miedzi —
O, ziemio, ziemio, jakże dziś
Najgodniej ciebie wypowiedzieć?
Prawdy, prawdy rzucane pięścią na stół
z pajęczyny, kłują w usta bolesnym okrzykiem.
Wszyscy naraz w obcym ujrzeliśmy się mieście,
pod dachem bez ojczyzny, pod niebem bez słońca.
Głód szoruje ulice szaremu jak chmura miastu;
pejzaż wsi pszeniczny w oczach niknie.
Zwołajmy się: gdzie jesteśmy?
Jaki świat nas w podziemia strąca?
Prawdy wykreślane bagnetem na krzyż.
Złodziejskie światła w oczy ostro i krwawo.
W apenińskich butach stąpa po mapach faszyzm,
dymi geografia krwi od Berlina po Warszawę.
Ten świat, zły świat. Gdy serca nam śpiewem gdzie indziej odpłyną
ręce, gdy wagą młotów skrzepną, na ten świat złowrogi
znajdziemy odpowiedź silną
jak ogień,
wysoką jak maszt!
Teraz nim ręka sięgnie czynu,
sprawom, co przeciw nam się dzieją, spójrzmy w chmurną twarz.
Kapitalizm ma swoje słońce i swoją astronomię,
ach, i poezję — wielu zatroskanych poetów:
śpiewają tylko zachody —
nawet we wierszach to już nie płonie —
i w upływających głębiach wetkniętej we wszechświat lunety
ukazuje się tylko teatralnie oświetlony Bóg nad ciemnym światem głodu.
Owoce, owoce chleba ewangelicznie rozdzielane za darmo!
Bomby, bomby, bomby, łzawiące, trujące bomby słów!
I krzyże na guzikach żandarmów.
Weźcie ten guzik, rzućcie go w powietrze!
Słońce, co? Gdy ci zaprószy oko, najczulszym palcem nie przetrzesz.
Między biegunami cienia
kaznodziejscy rybacy zgarniają cudowny połów,
rzeki wątpiących płyną do Rzymu. W Watykanie telefon ma srebrne ucho:
przywraca wiarę wszystkim szeptom,
chrzci wszystkie zwątpienia,
przysłuchuje się głodowym rozruchom.
Kapitalizm ma swoje łaski. Słońce pada, deszcz w nim majowy świeci.
Zboża wschodzą nieśmiało, zielone żądze dzieci.
Gdzie wschód, zachód, południe, gdzie północ, jakieś usta
dziecięco otwierają się ku żywiącym ziarnom,
potem te usta magicznie spływają w jakikolwiek ocean,
którego głębokości zatapiają wszelkie miłosierne dzieła,
ocean głęboki, kiesy bogaczów! Wjeżdżają w jego tonie miliony ton pokarmu!
Lecz w Watykanie telefon wiążący świat czarną nicią ma srebrne ucho.
Przywraca wiarę szeptom wszelkich zwątpień, nie daje wiary głodowym rozruchom.
Kapitalizm ma swoją ojczyznę, pełną wojny.
Jej hasła płytkie jak bagnety ostrzami serc szukają.
Na ideę — bagnetem, kulą, kryminałem.
Bogiem w kodeksie i zbawieniem w niebie!
Ojczyzno, która ojczyzno? W czyim sercu? W jakim kraju?
Kto tu przystanie jak u źródła, spokojny
jak źrenica w wiosennym omyta niebie,
Ojczyzno, która jesteś krwią na nożu, parującym wystrzałem!
Widnokręgi w ciemnościach rozszerza ogień.
Uczeni ze swych głów budują płonące wieże,
Rozkrawają człowieka na włókna, szukają tych włókien początku.
Dzieje zwierzęce, piwnico darwinowska, jakim cię wywodzą blaskiem!
Dymią ze słów, uczą. To mówisz ty, który masz być wrogiem:
nienawidzę nienawidzę bo jestem zwierzę zwierzę zwierzę
zabijam walczę zabijam ginę taki sam jak na początku
włókno me najważniejsze to które truje krwawym blaskiem
że to twoje to moje zabiję zabiję…
Nie tak się dźwiga świat. Ramieniem? Głową? Nie tak. Wyżej! Ściślej!
Prawdy, że są różami pnącymi się po wszystkich szczytach,
rzucamy: niedopałki! Nowym zachłyśniemy się dymem.
Gdy płoną nieba, nie warto myśleć o ogniu, co kwitł na
wargach chwalców, gdy sławy nasze owijali ciepłym nimbem.
Nie tak, nie! Jak miasto wyłażące ze zmarszczek ziemi,
płody dziejów człowieka, którego żywioł nie wstrzyma,
miasta jego czynów i nad nie dach z elektrycznych promieni,
co zabijają cień, cień, to więzienie, gdzie drzemią oczy i myśli!
My na bagnety — ideą, słońcem słów czerwonym!
Przenosimy fabryki świateł w dłoniach z ziemi w ziemię,
z kraju w kraj, na czarny ląd kapitalizmu.
Odpowiadamy dnieprostrojami woli, magnitogorskami natchnienia, światem wyzwolonym.
Budować znaczy dopiero żyć. Budować. Burzyć! Tworzącym skinieniem
wiodącym dreszcze radości w ten świat, który będzie ojczyzną!
[fragmenty poematu]
Z Tobą ja dzisiaj słowy mówię najprostszemi,
Umęczony człowieku, synu polskiej ziemi,
Czyja błyszczy w narodzie wysoka zasługa,
Czyja ręka żylasta zna rękojeść pługa,
Twardość pilnika, ciężar młotka i kamienia,
Paląca ostrość stali i oddech płomienia.
Wygarbował ją mazut, uczerniły węgle,
Jej pot był w każdej śrubce, w kółku, w każdej cegle,
W podkowie, w szprychach wozu i wiązaniach dachu,
W bańce szkła, w kosy błysku i chleba zapachu,
Dziś przykuta do muru, w łańcuchy spowita,
Nabrzmiewa gniewem — wierna ręka pracowita.
Z wami ja oto słowy wpółgłośnymi gwarzę,
Polscy chłopi, warszawscy hardzi robociarze.
Wy, co jesteście solą ziemi i urodą,
Co stwarzacie kamienny dom i zieleń młodą,
Zawieszacie wszechmocną iskrę w bakelicie
I serce ofiarą w kotłach historii palicie.
Dziś krwawe ciała wasze — na skroniach się żarzy
Krew strasznego zarzewia w popiele bandaży,
Ołowiu oczodołów słońce nie roztopi,
Na szyjach Waszych sine różańce z konopi.
Lecz — jak podziemnym źródłem rozjaśniona głębia,
Kiedy wiatr mętną pianę u brzegów poskłębia —
Ona tylko na moment bierze barwy cienia,
I znów od spodu bije wieczny promień biały —
Tak w agonii i śmierci twarze zachowały
Jakąś duszę świetlaną, co nie jest z imienia,
Z władzy, szlachectwa, ani z tego, co obleka —
Tą dumą tylko walka ozdabia człowieka.
O tajemnej godzinie, gdy kogut zapieje,
W gęstwinie lasu dziać się zaczynają dzieje,
Próchno niesamowitym ogniem rozelśniewa.
Rumaków dosiadają uzbrojone drzewa,
I zjeżdżają po stoku, i jadą przez parów,
I suną na tle nieba w szyszakach konarów,
Nagle spadną na wioskę, jak grom i pożoga.
W bieliźnie wybiega z chat niemiecka załoga,
Krzyk rannych, huk wystrzałów, łopot drzwi, dzwon szkliwa.
I łamią się areszty, i płoną archiwa.
W miastach wściekły podglebny nurt chodniki gryzie,
Arsenał i prochowy skład w każdej remizie,
W każdej fabryce stuka maszyna piekielna,
Każde okno, jak zemsty strzelnica śmiertelna.
\V nielegalnych drukarniach przez bezsenne noce
Dojrzewają wolności sprężone owoce,
I każdy róg sam przez się ulotkę powiela,
I już usta śpiewają, i drży Cytadela.
W zaspie śniegu, pod drzewem jakimś rosochatymi,
W staromiejskim zaułku, zatęchłym i krzywym,
Historia z partyzanckim czyha automatem,
I przysiągłbyś, że zmarli pomagają żywym.
Tam, lękiem pustej nocy zwiększeni w dwójnasób,
W widmowych frakach, lotnych niby skrzydła sine,
Rozkopując srebrzysty od księżyca nasyp,
Łukasiński z Trauguttem zakładają minę.
Tam Waryński Mazurem Kajdaniarskim dzwoni,
W bramy fabryk napada na transporty broni,
Otwiera Pawiak. Przez świat śnieżycą zamglony
Jedzie Ściegienny — za nim chłopskie bataliony,
Nad siodłem zgięte cienie we wstęgach naboi.
Jeden zsiadł — konia w rzece lodowatej poi.
Spójrzcie mu w twarz — to Jakub Jasiński! Dosiada
Konia, wyjeżdża na brzeg. Skąd ta błyskawica
Na czole? Wysłała go Narodowa Rada.
Musi oddać list do rąk samego Staszica,
Który ożył i walczy… W szronu aureoli
Szemrzą żywe kamienie Modlina i Kutna.
Cicho. Nad ruinami zorza wzeszła smutna,
Buczek z granatem błądzi po ulicach Woli,
Tak oto kwiatami krwi, co nigdy nie więdną,
Przeszłość i Teraźniejszość splatają się w jedno,
I zapatrzeni w boju wczorajszego zjawy,
Dzisiejsi ludzi giną dla jutrzejszej sprawy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Bracia! ogromni blaskiem czół w cierniowej gęstwie!
Nie dla nas natchnienie w Waszym świętym bohaterstwie!
Dla nas ostoja w Waszym nieskalanym trudzie!
Kraju walczący! Ludu polski! Ósmy cudzie!
Różo boleści! Gwiazdo, drżąca w amarantach!
Nieugaszalna iskro! Serce partyzanta!
Ty tęczo i Ty burzo! O, burzo tęczowa!
Gniewie rozkwitły! Ludu polski! Słuchaj Słowa!
Ponad odpływającą granicę niewoli,
Nad morze mroku, które cofa się powoli,
Wzleciała wieść sygnałem umówionych rakiet,
Przemycili ją, niby szyfrowany pakiet,
Wędrowcy tajnych ścieżek — słychać ją w tętencie
Końskim, i każde ucha do ziemi przytknięcie
Nabrzmiewa nią jak głuchym wulkanicznym grzmotem.
Już dotarła — rozchodzi się — wieść dźwięczna o tem,
Że Polska będzie, że we wstrząsach zmartwychwstanie,
Że będzie stać na szczęściu ludów, nie na gwałtach,
Stopami zaczepiona o tatrzańskie granie,
A bursztynowym czołem oparta o Bałtyk,
Że powstanie, męczeńskim blaskiem rozwidniona,
I błyśnie łzą, i okiem wzruszonym zaświeci,
I wystarczy jej szczęście wezbranego łona,
Aby nakarmić wszystkie miłowane dzieci.
Owieje ją pieniste powietrze wolności,
Nowością oszołomi kolor zwykłych rzeczy,
Żywiczny zapach ziemi duszę z ran wyleczy,
Powikłane cierpieniem w serce się uprości.
Cisza omszała i międzydrzewna,
o którą czasem dziób otrze dzięcioł.
Chłop zamyślony nagle się przeżegna,
co tędy wozem zakręcił.
To są ci, których nie ma. Którzy tam zostali —
płytko, pod leśną, ojczystą.
O nich to piosnka kropelkami kalin
kołysze nad wiejską kołyską.
Ślady przez nas prowadzą, że oni tu byli,
że są pod igliwiem i że będą w śpiewie.
Wśród rozhuśtanych kulami badyli
trwaj, myśli o nich — jak gniew ich.
Tutaj się chłopców ziemią otulało
w noce zdyszane, po bitwach.
Z ukosa gra po krzyżu gałąź,
jak smyk po chłopskich skrzypkach.
Smutno umierać za ojczyznę nawet,
gdy dla niej krew się chciało wyżyć do cna.
Śmierć jakże skromna, nie w organach lawet —
automat klekoce jak bocian.
To są ci, których nie ma. A którzy jesteśmy,
na szosach wojny opięci w piechura szynel,
ssijmy tę fajkę wspomnień, towarzyszu, jeśliś
bagnetem ją z witki nadgrobnej wycinał.
Tej ziemi, której soki we mnie,
już zapomnieć nie mogę.
Gdzie krok postawię w blask lub w ciemnię,
czuję już tylko drogę.
Wiem, ludzkie twarze u wszystkich okien
i śmiech za każdym płotem,
ja idę ciągle szybszym krokiem
po drodze tej z powrotem.
Idę przez zimę i przez wiosnę,
przez lato i przez jesień.
Wiem, mnie czekają tam u sosny,
o dąb oparci, o jesion.
i będę szedł tak do ostatka.
Gdy umrę domu nieblisko —
smutek poruszy tak jak matka
moją śmiertelną kołyską.
Ten kraj jak dziwny jest, już pierś wzruszenia nie pomieści.
Oczy wiatru gdy płyną tu, na dal
podając ręce, stąpa srebrne echo pieśni.
Idą sosny, topole i zboża,
a na tęczy szal złocisty
schodzą dźwięki wieczornych dzwonów i łan
sinego, wielkiego przestworza.
Tak na tej ziemi rósł bór czarny, ogromny,
więc wojownikowi, co ran śmiertelnych niepomny
przed pościgiem z spienionego konia skoczył, zbiegi,
u kraju jasnozielonej polany
wydało się, jakoby światłami tęczy las
i głosem strwożonych dziewcząt był usiany.
Czując wiew wilgotny obok siebie,
dziecinnie wśród uśmiechu objął tarczę,
potem spojrzał w osłupieniu, tak na wieczność legł.
Na polanie zaś, na polanie u źródła
dziewczyna zdjęła wianek z włosów, jej ręka wychudła
zatoczyła nad słoneczną kulą łuk
pożegnania czy niemego krzyku. W oddali
dwaj młodzieńcy, zadawszy sobie śmierć — tu
na piasku różowym, patrząc w niebo spali.
Wybiegł jeleń z zarośli, węsząc krew, na północ zwrócił słuch,
na słońce w wodzie gorejące się zapatrzył.
U wzgórza zamek wśród lasu stał biały.
Tam gdy zorze wieczoru w komnatach rzeki konały,
wychodziły na krużganek pląsem pary i przy szepcie fletni
wesołej szły — dogasał upalny zmierzch letni.
Lecz gdy za wodą wzbił się płomień, o szczyty rude drzew
zawyły stada czarnych jeźdźców. Płacz dzieci
wśród pochodni na zamku błąkał się i cichy szept kobiecy,
pędziła po łunie księżyca drapieżna, skośnooka brew.
Gdy bór wycięto, rzeka objęta w liście złotogłowia
spłynęła wolno, wiatr swobodniej powiał.
Wtedy właśnie zdarzyło się — czwórka siwych koni
ciągnąca wysoką karocę stanęła u brzegu
i jęk czyjś żałośnie jak ptak zaszeptał na śniegu.
Chłop wiozący naprzeciw ciało zabitego na marach
koło sań stanął osędziały, wzrokiem wilczym zaświecił.
Tak zastygł w przerażeniu, bo naraz
w ogromnym żałobnym futrze ktoś wyszedł z sinej karocy.
Jęk umknął, drzewa upadły, znów wstały z zamieci,
u twarzy powstańca okrwawionej
przeraźliwy krzyk zadrgał o czarną szybę nocy.
Rzeka coraz szerzej rozlewała wody, długi
widnokrąg dymu różowo jej obłoki plamił. Tak blisko
woły, zwierzając niebu ryk, wlokły jesienne pługi,
czajki w włosy dziewczętom opadały srebrnozłotą iskrą.
Tu mimo to wypadło zginąć najsmutniejszą z śmierci
dziewczętom smukłonogim, starcom żałośliwym i młodziutkim chłopcom.
Był czas dyszący niepokojem jak oczy podziemi — wśród
burzy rzeka żgnięta batogami gromów napięła do skoku piersi.
Huk unosząc, runęła sino w dół. Sczerniało oto nieco,
a po chwili w miejscu, gdzie wody rozwłóczyły deszcz po polu,
nie było nikogo — trup dziewczyny pływał wśród piany i powoi,
twarzą smutną do rudych błyskawic jak strzęp kłosów świecąc.
Nie powrócił w złotą obręcz ani miesiąc na nowiu, a znów dawnym traktem
zstępowała ku rzece gromada ludzi trwożnie jak po kładce.
Przodem szedł chłopiec, siwego konia prowadząc na uździe.
Za nim czarnego wołu pędziły dziewczęta. Tu i ówdzie
żałośnie drgała modlitwa. Starcy, kobiety i dzieci,
statuę świętą niosąc, patrzyli w górę — zachód żółto świecił.
Do wody doszedłszy uklękli, a wtedy
oczy wszystkich stały się blade jak cień kredy.
Szloch głuchy sczołgał się na brzeg, nagle zamilkł.
Dla odżegnania czarnego moru i zarazy
siwego konia wraz z wołem czarno—biaiym
zepchnięto w czeluść rzeki czerwonymi od zorzy widłami.
Czyż nie słuchałem brzegów Wisły tych, o które
szept westchnieniem uderzając, nocy cienie włóczy.
W dzieciństwie żołnierze w światłach dymu tędy szli, do góry
piął się gwar, niecierpliwe ujadanie burzy
upadało na spienione konie — warga o snu dno.
Ujrzałem wodza wśród różowych pióropuszy
gromu, lecz że nie oparłem ni ręki o kraj płaszcza jego,
ptak smutku zeszedł w włos mój, o jęk głuszy
w ciemności zatargał jak rozbite szkło.
Czyż nie słuchałem brzegów Wisły tych, w głębinę
patrząc, coraz niżej pochylałem twarz.
Niepokój, przerażenie było we mnie i w świecie poza mną.
W zagładę nieuchronną, mroki sine
toczyła się piasku wichrem
okrutna a wyniosła młodość ta…
Był wieczór, dogasał na wzgórzu krzak pożaru.
Cisza zasnęła końmi o fale naprzeciw.
Wionął świt, okna ogromne rzeki
złoconym dźwiękiem tarczy zaświecił,
odszedłem, kryjąc twarz, w świat daleki.
Tam pola są za polami, co wloką się ku niebu pyłem
złotym jak oczu tren — w wiosce Konary zwanej
niejeden polski żołnierz legł w dyszącym ile,
szrapnelem wroga jak sztandar rozerwany.
Pomnę — po latach wielu tam stałem.
Trwożna osika u stromego wąwozu
śpiewem ptaków szła ku łąkom siwobiałym —
i czy to róże wicher u obłoku siał,
gęsiarek przy strudze stanął. Ach, to ta
pobudka dobosza ponad jaskrów dymy
tętent zdyszanej piechoty dla mnie, huk dział
przyniosła w dziękczynieniu słów za szerokie zielone niziny.
O, dziś już nie męcz mnie, ciemny duchu pychy,
szepcząc o doli przodków boleściwej, o tym,
jak grzbiety oni w poniżeniu nieśli pod słoty czarnym pomiotem,
jak stygli głodową śmiercią na pościółce lichej —
Pieśń moja, choć jest jak zmierzchem zwilgniona powieka,
ona wyśpiewa wielkość chwili, chwałę każdego człowieka,
sługą jest bowiem ziemi, z której żyźnie wyrosła,
tchnieniem kraju, w którym szumi o obłok jak sosna.
O kraju, jak dziwnyś jest, już pierś wzruszenia nie mieści.
Oczy wiatru tu płyną, a na dal
podając ręce, stąpa echo zasryszanych wieści.
Kołyszą się w koła maków parujące zboża,
to na tęczy mrok złocisty
schody dzwonów wieczornych płyną. Tak —
jaskółka na skrzydłach niesie
cienie siwego przestworza.
Z daleka widzę w niebie lot bociani
i chłopa pod obłokiem z pługiem w polu.
Z uli kometą pszczoły w słońca bani
uleciały i szumem ciszę koła.
W domu najbliższym grają na wesele.
Podpite chłopstwo kwiaty w mgle całuje.
Czyżby jaskółka konała w kościele,
bo cień jej w okienkach złotych się snuje.
Stać, stać, patrzeć w niebo, co się zmienia.
Dzieci z okrzykiem biegną, wznosząc ręce.
Rzeczy ukryte wskazuje im ziemia,
bo one padły i płaczą goręcej.
Nie grzebcie w piasku — tam leżą w ciemności
nie skarby, żołnierskie, sczerniałe kości.
Od lat, od niepamiętnych lat
idziemy spragnieni, niespokojni.
Czego nam brak?
Zanurzyć znowu stopy i ramiona
w powietrzu zielonych wąwozów i dróg.
Czego nam brak?
Chcemy wyspy wiślane podkładać pod głowę,
z brzegu na brzeg przebywać wpław;
na polach nocą w lipcu leżeć,
czekając wybuchu słońca,
krzyku zbudzonych ptaków i zwierząt
u wiosennych wód?…
Stoi topola w słońcu,
cień utknął w żółtym błocie, lecz się śmieje.
Maki w pszenicy są po to,
by obłok z szumu ich powstał,
przez kraj popłynął,
żywiąc ciszę i ludzką nadzieję.
Błękitnie jest w Polsce, błękitnie i polnie —
i tylko ludzie jeszcze w niej
nie znają ciągle dnia przyszłego,
majaczy im się we śnie czołg, żołdacki but.
Od lat, od lat idziemy niespokojnie…
Gdy o Ojczyźnie mojej myślę —
Myślę: Aleje, Zjazd, Powiśle.
Nie las, nie łąka, nie łan zboża,
Lecz Krzywe Koło, Wspólna, Hoża.
Tobie Ojczyzną — wioska, ruczaj,
Mnie — Mokotowska, Bracka, Krucza.
I kiedy bierze mnie tęsknota,
To myślę: Chmielna… marzę: Złota…
Jeśli mam zginąć — dobry Boże!
To za spalone domy Hożej.
Jeśli mam zginąć — niech mnie zniszczą
Za Nowy Świat, ulicę zgliszczy,
Za Świętokrzyską zrujnowaną,
Za Dobrą, Twardą i Drewnianą.
Lecz przedtem daj mi ujrzeć latem
Księżyc — idący Mariensztatem.
1940
Któż cię jutro spamięta, ogromne nazwisko,
jaki błękit wytrzyma twe ogniste krzyże,
nas jeszcze sobą gnieciesz, do nas schodzisz blisko,
bijąc w szyby zawieją wspomnień o Sybirze.
Ciebie — słupem ognistym widzieli w męczarniach,
gdy śmierć spadała pętlą spod gałęzi dębów,
ciebie tłoczył robociarz w podziemnych drukarniach,
a czytywał cię nocą zaciskając zęby.
Tobie legi na bateriach, sobą drogę mościł
pierwszy chłop w czarnym dymie wściekłych detonacji,
umiano mrzeć za ciebie, kochanko wolności,
trójkordonowa fikcjo wszystkich emigracji.
I szeptano wciąż — jutro. I mówiono — rano;
że wolnością, równością jak młodość się sprężysz,
a zbudziłaś się oto matką jaśnie panów,
białoraczków, rycerzy, pomników i księży.
Przeciw synom się własnym pancerzysz przeszłością,
pomnikami obrastasz, a głodem zagrażasz;
co poczniesz z naszym buntem, co z naszą młodością,
stającą przeciw tobie, a przy twych ołtarzach.
Na tłumy bezrobotnych, prących ulicami
spoglądasz mocarstwowym, kamiennym obliczem…
— Miliony odepchniętych! — Nie dla nas, nie dla nich
dymią twoje kominy i załgane znicze.
Komu w twych magazynach stalowa i lotna
śpi śmierć konna, powietrzna, polowa i piesza…
— Ojczyzno mocarstwowa! Pani bezrobotna!
Wdowo po powieszonych! Któryż raz ich wieszasz.
Chmurz się groźnie, a błyskaj spiżowo nad nami,
włócz nami jak chmurami po skrwawionym niebie!
— My pod twoje pomniki kładziemy dynamit,
aby rozmiótł twe kłamstwa, a ukazał — Ciebie!
Są w ojczyźnie rachunki krzywd…
Wł. Broniewski «Bagnet na broń»
Kiedy dziś cię wskrzeszają z umarłych,
kiedy dźwigasz się z czarnej niewoli,
chociaż lata niejedno zatarły,
muszę myśleć wciąż o tym. To boli.
Słowa pieśni pamiętasz? «Gdy naród…
…o cześć wam, panowie magnaci…»
— nie pojmie tych gorzkich słów paru,
kto krwią swoją za to nie płacił.
I dziś, kiedy imię twe płonie
własną męką, a nie z cudzej łaski,
patrzę zawsze — czyje to dłonie
sypią tobie burzliwe oklaski?
Czy nie będzie to ten, który wówczas
dławił krzyk, co ujmował się krzywdy?
Czy nie będzie to ów z sercem kupca?
Albo ten, co nie kochał cię nigdy?
Można mówić o tobie pięknie.
A ból przypomina, przyzywa…
Trza, by dłoń, co po ciebie sięgnie,
Była czysta i sprawiedliwa.
Wierzę, będziesz wolna, ojczyzno!
Kto cierpiał i walczy — ten wierzy.
Nie przesłonią nam ciebie, o wizjo,
mury Wronek i druty Berezy.
1941
Do mego domu nie ma dróg —
rozbite wojną, ale ja
odnajdę ślad zatarty w burzy
— choć może dom mój ognia słup
płomieniem objął, zwalił w gruzy.
Lecz ja stracony znajdę dom
i bez tchu runę na mój próg,
choćby lec przyszło na popiołach
— choć może popiół przesiąkł krwią
i nikt mnie stamtąd już nie woła.
Ja muszę, muszę wrócić tam,
z tęsknoty kości moje schną,
do miasta, domu, gdzie wyrosłem —
tu niby kwiecień taki sam
i porywisty wiatr na wiosnę.
tak samo bryzga strugą dżdżu,
a jednak niebo, obłok, wiatr
nie tak się wiośnią jak w mym kraju,
a każde słowo moje tu
jak ptak raniony na wyraju.
Do mego domu nie ma dróg —
przez zwały ognia, ból i śmierć
przebijać trzeba się uparcie
— zagarnął miasto moje wróg —
— na dom mój będzie szło natarcie.
I wiem — nadejdzie wkrótce czas —
zamienię wiersz na inną broń
i pójdę jako żołnierz prosty
— a jeśli przyjdzie w drodze paść,
to z wiarą w bliski już dzień pomsty.
Bo nie ma, nie ma innych dróg
do ziemi, którą zabrał wróg,
do ruin, które w niebo sterczą.
— Napięty jak cięciwą tuk
tęsknotą moją — gniew w mym sercu.
1943
Obywatele całego świata,
kosmopolici — czymże jesteśmy
bez naszej ziemi, z której nas wygnał
głód niespokojny, gest niedorzeczny?
My, kaleczący języki narodów,
my, paplający gwarami plemion,
czym byśmy byli
bez naszej mowy, krwi naszej śpiewnej,
ojczysta ziemio?
Choćbyś doczołgał się nad widnokręgi,
gdzie dłonią chmury przelotnej dotkniesz,
gdzie najszczęśliwiej jest i najpiękniej —
i tam cię dosięgnie.
A niechże sobie gwiżdżą ekspresy,
gdy nami targa tęsknota i trwoga!
Wracamy zewsząd.
Wrócimy zawsze.
Witaj, granico — stacjo uboga!
W ojczyźnie mojej, pod nieba sklepieniem,
gdy wsie płonęły, padły miasta duże,
nie trwał świątyni kamień na kamieniu
i rozbiegli się w krąg faryzeusze.
W ojczyźnie mojej, pod brzozą czy klonem,
nikt nie poświęci w kaplicach ołtarzy,
nikt aureolą nie ozdobi twarzy
poległym młodo mym ziemskim patronom.
I będą wiecznie tu razem się rodzić,
w tych samych wsiach, rodzeni bracia nieraz —
ten, co z mogiłą serca żywy chodzi,
i ten martwy — z sercem, co nie umiera.
Wstęp do «Faryzeuszy i patronów» 1960
— Ojczyzna moja jest wysoką górą,
u stóp jej stojąc, nie dostrzegasz szczytu,
pierś jej oddycha ogniem i wichurą,
a w piersi bije serce z dynamitu.
Kamienie rodzą zboże i bawełnę,
niebo — materie polowych namiotów,
dzieciom na głowach rośnie forma hełmu,
a ptakom w gniazdach skrzydła samolotów.
Gdy oczy zamknie, patrzą błyskawice,
gdy ręką skinie, wtedy grzmią pioruny,
gdy milknie, wszystkie padają granice,
a gdy przemówi, to milkną rozumy.
Ojczyzna moja jest pieśnią ze stali,
melodią oręż, a siła jej słowem.
Cały świat po to się tylko zapali,
by ona miała oświetloną głowę.
— Ojczyzna moja jest głębokim dołem,
schyl głowę przed nim, bo w tym dole leżą
z umilkłym sercem, przestrzelonym czołem
ciała zabrane poległym żołnierzom.
Ręce ojczyzny są splecione obie,
oczy zawarte, a myśli skupione.
Martwe powietrze stoi przy jej grobie,
bo nawet słońce świeci w inną stronę.
Gdy ziemia żywi, to o życiu kłamie,
gdy niebo wzruszy, to rozpaczą natchnie.
Imię ojczyzny jest świętym opłatkiem,
którym się każde ludzkie serce łamie.
Ojczyzna moja jest głosem z oddali,
słuchana wiernie i słyszana cała.
Cały świat po to się tylko zapalił,
by ona serce gorejące miała.
1942
U ojca na ławie białe
całują się noce.
I pawie w głos zapiały,
we śnie skrzydłami łopocą.
Sad siny, drzewa szczere,
delikatne i tkliwe —
i zielony kuferek
ulęgałek i śliwek…
To jest ojczyzna: na ławie,
pod dachem, bez drogowskazu.
Przeżegnaj się wodą u stawu
i nagi pędź po przełazach!
Szeleściwy księżyc zielony
po złotych topolach śmiga…
Wtem w stawie trysną ramiona —
bryznęła woda, opadają wodne Jadwigi.
To jest ojczyzna.
Nie zgaśnie nigdy płomień, który zapaliła
dłoń górnika z Zagłębia, chłopa z Łapanowa.
Pójdzie przez kraj ogromną, wciąż piękniejszą siłą —
serca ludzkie słonecznie, grać pieśń na budowach.
Nie zgaśnie, gdy raz buchnął — ogień chłopskiej woli,
żeby przemoc zdruzgotać i wolność zdobywać —
prostą, wysoką wolność jak salwy topoli,
i wieś, i Polskę szczęśliwą.
1937
[fragmenty]
Jak brytfanny przed piekarnią
z pieczywami stoją pola,
a na polach pszenne żarna
łby u słońca przemielają,
tylko szyszak stoi pusty
u rytwiańskiej studni w polu,
w tym szyszaku oczodoły
źrenice mają z kąkolu.
Podgolony kosą łan,
łeb wychyla pszenny pagór,
wiatrak ma złamane skrzydła,
jakby ranny husarz padł.
Idzie miedzą, chwieje się
i przemiela plewy losu,
wiatrem dzieli na przetaku
chwast honoru od patosu.
Gdzie się raz król wody napił,
rzeka swój początek wzięła,
stoją mury kolegiaty,
gdzie królowa z nim zasnęła.
A kościółek jak muzykant
od Przemyśla do Lublina,
od Rzeszowa aż do Gdańska
gra jak z gliny okaryna.
Przytupuje organista,
gdy zakrystian basy łowi,
basy grube niby wieprze,
chrząkające jak niemowy.
Wielka ziemia pocalona
pod namiotem w jeden padół,
co chłop zagon dźwignął w górę,
to pan mu go zepchnął na dół.
Po muzyce jak po desce
pan rozpędził się do tańca,
aż go Szela ujął w kleszcze
od nieszporu do różańca.
Podgolony chłopską kosą
czub ojczyzny strzelił w górę,
rok rokowi nie dorówna,
nie poleci sąd na chmurę.
Jak katedra z chłopskiej pięści
w niebo się Połaniec wzbijał,
dach miał cały z manifestu,
okna chłop mu powybijał
z dni pańszczyzny trzy ze sześciu.
Światło wtedy miał z łuczywa,
śmierć po ciemku duszę brała,
jak po nocy sierp brał żniwa.
Duchy brały się za bary
dwa przeciwko sobie wraz,
jakby wiatry w żagle dwa,
jak dwa przeciw sobie bicze,
jakby konie w dyszel jeden,
rozbestwione gołębice,
jak puszczyki uwięzione
w przydymionych strychach mroku.
Pojedynek nie na szable,
nie na kosy, nie na cepy,
aż na koniec został Piastem
ten, co ziemię chwycił lepiej
za rogate grody Odry,
za rogaty łeb Turowa.
Jak księżniczka na pokojach
elektrownia się rozsiadła,
chrzęści Wisłą u jej kolan
węgiel rozjarzony w gwiazdach.
Czytasz teraz Mickiewicza
te anielstwa, groźne blaski,
krzyk i wicher na uwięzi,
jedwabisty pancerz maski,
grad, kurzawę i skrzypienie
tych owoców na gałęzi.
Tak się teraz książki czyta,
które cierpią i brzmią szczerze,
ślą ci hojne pożegnania
liście tej zawiei kart.
. . . . . . . . . . . . . . . . .
Na wieść o samobójstwie poety Jana Lechonia
w Nowym Jorku
W tej ojczyźnie tak gorzkiej, że zarówno dławi
niewiedza o niej, jak i wiedza doskonała,
w tej ojczyźnie wulgarnej niby ścisk w tramwaju,
która się w piersi tłucze — kukułka natrętna,
w tej ojczyźnie, o której zapomnieć nie można,
którą ci grzmot przywoła lub gwałtowne słowo,
lub nagła nuta w krzyku obcego przedmieścia
i pochwyci za gardło i strąci binokle,
że oślepły zatańczysz jak od alkoholu —
od bólu; w tej ojczyźnie, gdzie pola kwitnące
pod Sieradzem; w ojczyźnie, gdzie Wisła i Warta
tej mowy, w którą płyną wszystkie nasze rytmy;
w tej ojczyźnie pochmurnej jak wspomnienie zmarłych
i tak znienawidzonej jak pogorzelisko
drogiego domu, co gdy bez nas uprzątnięte,
żadnych pod świeżym piaskiem pamiątek nie chowa —
w tej ojczyźnie — być choćby pyłem unoszonym
nad łąką, choć ziarnkiem dmuchawca
w małym samolociku jadącym, choć żwirem
osuwającym się po dnie strumienia, choć — łzą…
Mlekiem, Miodem, Płynąca. I stąd na drejfusach
z rogatym słońcem. Smolna garnca dusza
Królem Duchem Płynąca, a pasterska laska,
z pszczołą wyrzeźbioną na oparciu dłoni,
jest zegarem słonecznym pszczół. U słońca w łaskach
Płynąca nie zna czasu nad pszczeli i broni
nad zamykanie furty na łańcuch z lebiody.
Zamiast czasu, rzeźbiła nad sobą wiek złoty.
Bez godzin i sekund stało złote drewno
przed wodą. Sekundy jak gęsi — za wodą
szły sycząc.
A ten eksponat za płotem
barć — mówisz — drzewo z jamą, które pszczoły chowa
w pszczeli czas. Ludzki zwalił płot i kukłę złotą.
A zatem syn. Płynącej musiał w drzewie z rojem
zamieszkać rozbratany z plastrem i pokojem
w noc sybirskostyczniową, w noc czarnowrześniową
równania domu z trumną, kiedy domów—domów
nie starczało na skansen — szukał u pszczół schronu,
że wyrzeźbił bez ruchu wiek i nazwał czasem.
I wzięła inne miano Ziemia Szmaragdowa —
Z Mlekiem–Miodem–Płynącej miano Na–Ból–Drzewa.
I Takiej pokazałeś mi nad Narwią skansen
z ery wieku żelaza, co oby zardzewiał.
O miasta w dole tam, gdzie pułap dymu leży,
o rzeki w dole tam, o wsi jak białe stogi,
gdzie maszyn ruch i gdzie ociera złote rogi
w odbiciu szybkich rzek zielony jeleń chmur.
Obłoki górą płyną, obłoki są jednakie
jak ścigający korab albo odbicie fal,
które mijają sen i są jak ludziom ptaki
nad ogień i nad stal.
I w moim kraju one jak indziej niosą szept,
i w moim kraju one jakby przez obcą dłoń
niesione — tworzą obraz, który samotny rzeźbiarz
układa mimo huku albo pogłosu trąb.
A w dole jest ojczyzna — to, co się nie nazywa,
to, co jest przypomnieniem najdalszych cichych lat,
i to, co w oku łza, przez którą widać świat,
i to, co w sercu sen i nawałnice rąk.
O, dajcie, dajcie ręce, niech w drżeniu poznam sen,
co wzrastał i aniołem pozostał pod powieką.
Ojczyzna moja tam, tam jest i tak daleka,
jak jest podana dłoń człowieka dla człowieka.
Ojczyzna moja tam, gdzie zboża niosą wiatr
i gdzie zielony krąg zamyka pierścień Tatr,
i gdzie jak posąg zloty morze wygina łuk,
i człowiek, gdy z człowieka przemawia żywy Bóg.
Ojczyzna moja tam jak łańcuch martwych ciał
i leży na niej głaz, spod niego zieleń tryska.
O ziemio, tyś jest obraz ciosany z krwawych skał,
ty jesteś duchom grób i duchom jak kołyska.
Kto ciałem, temu kat obcina głowy taran,
kto duchem, temu kat nie zetnie głów płomienia,
bo gdzie się kończy zbrodnia, tam się zaczyna kara,
i tam zaczyna niebo, gdzie się kończy ziemia.
5. IV. 42 r.
Mazowsze. Piasek, Wisła i las.
Mazowsze moje. Płasko, daleko —
pod potokami szumiących gwiazd,
pod sosen rzeką.
Jeszcze tu wczoraj słyszałem trzask:
salwa jak poklask wielkiej dłoni.
Był las. Pochłonął znowu las
kaski wysokie, kości i konie.
Zda mi się stoi tu jeszcze szereg,
mur granatowy. Strzały jak baty.
Czwartego pułku czapy i gwery
i jak obłoki — dymią armaty.
Znowu odetchniesz, grzywo zieleni,
piasek przesypie się w misach pól
i usta znowu przylgną do ziemi,
będą całować długi świst kul.
Wisło, pamiętasz? Lesie, w twych kartach
widzę ich, stoją — synowie powstań
w rozdartych bluzach — ziemio uparta —
— jak drzewa prości.
W sercach rozwianych, z hukiem dwururek
rok sześćdziesiąty trzeci.
Wiatr czas zawiewa. Miłość to? Życie?
Płatki ich oczu? Płatki zamieci?
Piasku, pamiętasz? Ziemio, pamiętasz?
Rzemień od broni ramię przecinał,
twarze, mundury jak popiół święty.
Wnuków, pamiętasz? Światła godzinę?
I byłeś wolny, grobie pokoleń.
Las się zabliźnił i piach przywalił.
Pługi szły, drogi w wielkim nozole,
zapominały.
A potem kraju runęło niebo.
Tłumy obdarte z serca i z ciała,
i dymił ogniem każdy kęs chleba,
i śmierć się stała.
Piasku, pamiętasz? Krew czarna w supły
związana — ciekła w wielkie mogiły,
jak złe gałęzie wiły się trupy
dzieci — i batów skręcone żyły.
Piasku, to tobie szeptali leżąc,
wracając w ciebie krwi nicią wąską,
dzieci, kobiety, chłopi, żołnierze:
«Polsko, odezwij się, Polsko».
Piasku, pamiętasz? Wisło, przepłyniesz
szorstkim swym suknem po płaszczu plemion.
Gdy w boju padnę — o, daj mi imię,
moja ty twarda, żołnierska ziemio.
26. VII. 43 r.
Z domu mojego
kamień na kamieniu
kwiatek na tapecie
ptaszek i gałązka
Próg który rozdziela pustkę i gruz
na progu podkowa
tego szczęścia nie przekroczę
teraz i zawsze
ściany tak otwarte
jak strony świata
w jednej stronie jest wiatr
który rozwiał dym i ojca
w drugiej stronie jest wiatr
który rozwiał dym i matkę
w trzeciej stronie jest wiatr
który rozwiał nawet imię brata
w czwartej strome jest wiatr
który przeminął
obracając się wkoło czulszy
wskazuje nieomylnie na.
Te głowy ciosane łopatą
jak meduzy z purpurowym rdzeniem
pomykają
w płytkiej nocy w pamięci.
Płaskie mury obrastały
mózgami
kipiały prute salwami arterie
przebite na ciemność oczy
usta na ukos.
Twarze matek notowały:
Młody skopany rozkraczony
z sinym kroczem
krzyczy
partyzant dźwiga
flaki niebieskie
rozwalony na polu chwały
poległ
miedzianowłosy Żyd
z sześcioramienną gwiazdą w oczach
zwisł
kurierka z zielonym okiem
w brzuchu
wyskoczyła z pociągu
zbierajcie każdą kroplę krwi
która nie będzie policzona.
Cyjanek sypie na
pęknięte usta
biały słodki śnieg.
oblicze ojczyzny
ojczyzna to kraj dzieciństwa
miejsce urodzenia
to jest ta mała najbliższa
ojczyzna
miasto miasteczko wieś
ulica dom podwórko
pierwsza miłość
las na horyzoncie
groby
w dzieciństwie poznaje się
kwiaty zioła zboża
zwierzęta
pola łąki
słowa owoce
ojczyzna się śmieje
na początku ojczyzna
jest blisko
na wyciągnięcie ręki
dopiero później rośnie
krwawi
boli
[fragment]
Czy znasz ten kraj pod soplami sczerniałych gorących gromnic
skrzypiący dawniej żywicą — dzisiaj błonami skrzydeł
nietoperzy ogromnych.
Czy znasz ten kraj,
gdzie ścieżkami westchnień
płyną nieżywe
kwiaty zwęglone i kości zwierząt łąkowych i leśnych.
Gdzie płaski wypasała krajobraz
stulone uśmiechy wiosek
i kwitły długo przy ustach łąki łagodne jak flety —
schodzą do jezior z siarki
i węgla lasy brzozowe.
Stanęły w martwym powietrzu głosy psalmistów letnich,
kiedy czerwony tulipan ze strzechy wyrósł drzemiącej
i ronił płatki gorące.
Miasta pogięte jak muszle na czarnoziemnych wybrzeżach,
w których się echo strzępiaste wylewa pod strumień wiatru
oto latarnie uliczne w ślimaki skręcone leżą
i wieże cieką ku ziemi w ceglasty zimny stalaktyt.
Marszczy się skóra globu, lasami zapada i pęka,
w szczelinach grzmoty, podziemne niebo kaleczą niskie,
ziewają krwiste zachody przy ziemi rozwartym pyskiem
i czarne słońce zmalało do kształtu serca człowieka.
Ryby na rzekach z fioletu wypływają brzuchami do góry,
jawią się niebom obcym geometryczne stygmaty,
a to zapowiedź złowieszcza,
bo u serca dzwonów wiszą już nietoperze
i znaki z morowego powietrza
jak obłoki wędrują nad światem.
Ptaki nie znane nikomu po długich roślinach świstu
spadają w dłonie łun
jak w sieci listków.
Jabłko ziemi błądzące w zdwojonych mocnych obrotach
o obręcz blasku ociera sypką sosnową sierść.
Rwie się niebieski bulgot i pustkę złą ustokrotnia,
pustkę o wnętrzu płomienia.
W płomieniu wklęsłym i szklanym mówią — śmierć.
Przymknięte są oczy pożarów, spod których łzy jak katedry —
łzy wyściełane wrzosami miękkie i dziwnie ciche —
a są to farby żałobne rozłożone w skrzydłach motyli,
a są to dźwięki bolesnej muzyki.
Pada śmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
bezpańskie zwierzęta straszą między nocą a dniem,
ślepną źrenice ludzi pod cięciem puchowej lotki
ptaków niebieskich przemienionych w złe.
A domy łamią się lekko, domy, w których zamieszkał człowiek
naszeptujący do kopców cmentarnych u granic.
Ludzie o twarzach z wosku i oczach łagodnej łani
czekają na gałązkę oliwną, a może
na gałązkę zwykłego śpiewu.
Skłębiona puchnie darń,
skwierczą rozwiane knoty gromnic,
noce wtulone w skrzydła nietoperzy ogromnych
kołyszą kraj.
Ten kraj.
Na ziemi mojej dalekiej chmury pożarów się kłębią,
barwne chorągwie wiatr szarpie i cieniem zarzuca na niebo,
dymy pocisków rwą się do lotu jak dzikie gołębie,
którym już lecieć w drogę do nowej ojczyzny trzeba.
A ja — jestem jak ptak przelotny, w zdradzieckie schwytany sidła,
który z żałosnym skwirem na próżno rwie się do lotu,
aż jak namokłe szmaty bezsilnie opadną skrzydła —
i tylko oczyma wybiegam na wschód z bezbrzeżną tęsknotą…
Na ziemi mojej dalekiej, na której mnie może nie będzie,
człowiek na pługu się oprze i glebę do dna przeorze,
w jesienne, dojrzałe południa wiatr z dębu strąci żołędzie
i łąki zanurzą się w nocy jak w złotosinym jeziorze…
A ja — z ziemi obcej i wrogiej próżno do ciebie tęsknię,
jak ziarno rzucone na skałę tęsknię za słońcem i glebą;
jak płachtę przegniłą z ciała rzuciłbym życie to wstrętne,
ten kraj pełen trupów, tę ziemię i znienawidzone niebo…
O, ludzie ziemi dalekiej! A jednak jestem szczęśliwy
waszym dalekim szczęściem, choć twarzy waszych nie pomnę.
Jak morze zalewa mi usta gorzki, potężny żywioł
tęsknoty mojej samotnej, tęsknoty jak ja — bezdomnej…
Monachium 1945
Czym jesteś ty, co nocą trwożysz
widmem wapiennych jam i dołów
i poprzez ląd, i poprzez morze,
bym wrócił, groźnie za mną wołasz?
Czym jesteś? Ugór czy ruina,
najuporczywsza z moich muz!
Czemuż mi ciągle wypominasz
spalony mur, zatęchły gruz?
Czym jesteś? Oto walczę z tobą
i krzyk twój duszę, i wołanie,
i idę tam, ku wspólnym grobom,
do ciebie, ziemio rozstrzelanych.
Bez tej miłości można żyć,
mieć serce suche jak orzeszek,
malutki los naparstkiem pić
z dala od zgryzot i pocieszeń,
na własną miarę znać nadzieję,
w mroku kryjówkę sobie uwić,
o blasku próchna mówić «dnieje»,
o blasku słońca nic nie mówić.
Jakiej miłości brakło im,
że są jak okno wypalone,
rozbite szkło, rozwiany dym,
jak drzewo z naglą powalone,
które za płytko wrosło w ziemię,
któremu wyrwał wiatr korzenie
i jeszcze żyje cząstkę czasu,
ale już traci swe zielenie
i już nie szumi w chórze lasu?
Ziemio ojczysta, ziemio jasna,
nie będę powalonym drzewem.
Codziennie mocniej w ciebie wrastam
radością, smutkiem, dumą, gniewem.
Nie będę jak zerwana nić.
Odrzucam pustobrzmiące słowa.
Można nie kochać cię — i żyć,
ale nie można owocować.
Ta dawność jej w głębokich warstwach.
Czasem pośrodku drogi stanę:
może nieznanych pieśni garstka
w skrzyni żelazem nabijanej,
a może dzban, a może łuk
jeszcze się w łonie ziemi grzeje,
może pradawny domu próg
ten, którym wkroczyliśmy w dzieje?
Stąd idę myślą w przyszłe wieki,
wyobrażenia nowe składam.
Kamień leżący na dnie rzeki
oglądam i kształt jego badam.
Z tego kamienia rzeźbiarz przyszły
wyrzeźbi głowę rówieśnika.
Ten kamień leży w nurcie Wisły,
a w nim potomna twarz ukryta.
By na tej twarzy spokój był
i dobroć, i rozumny uśmiech,
naród mój nie żałuje sił,
walczy i tworzy, i nie uśnie.
Pierścienie świetlnych lat nad nami,
ziemia ojczysta pod stopami.
Nie będę ptakiem wypłoszonym
ani jak puste gniazdo po nim.
Jam nie z soli ani z roli — z kamienia.
U księżniczki w salinach był pierścień.
W księgach u kasztelana — ziemia.
A tu głaz wrastał w głaz — na szczęście!
Tu zapala się gdzieś pierwsze światło.
I nad rzeką most kamienny rośnie.
Idą. Jadą. Dzwoni uprząż. Natłok.
Księżyc chodzi po wiślanym moście.
Jam nie z krzywdy ni pychy — z roboty.
Z błyskawicy na ciesielskim świdrze.
Z cierpliwości chłopskiej i tęsknoty.
Rzecz powszechna, plebejska, Zatybrze.
Jam nie z wypraw krzyżowych, nie z wojen
burskich — ale z okopów Sawannah,
z ognia, z róż Andaluzji — z krwi twojej,
generale Walterze — w twych ranach.
Tu w Warszawie, na placu Zwycięstwa,
tam gdzie Grób Nieznanego Żołnierza,
nocne ćmy lecą z parku i gęstwa
saskich drzew gałęziami uderza.
Jam nie z rusznic najemnych, nie z mieczy,
które czemu w kształcie krzyża — nie wiem,
ale z dzieży, z zielonych więcierzy,
z ptaków tych i motyli na drzewie.
Tu motyle tak ciepłe^ że chyba
w pocałunkach spaliłyby usta,
nadlatują z Łazienek i w szybach
okien tańczą. A Wisła gdzieś pluska.
Z faktu używania tych samych przekleństw
i podobnych zaklęć miłosnych
wyciąga się zbyt śmiałe wnioski
także wspólna lektura szkolna
nie powinna stanowić przesłanki wystarczającej
aby zabić
podobnie ma się sprawa z ziemią
[wierzby piaszczysta droga łan pszenicy niebo plus
[pierzaste obłoki]
chciałbym nareszcie wiedzieć
gdzie kończy się wmówienie
a zaczyna związek realny
czy wskutek przeżyć historycznych
nie staliśmy się psychicznie skrzywieni
i na wypadki reagujemy teraz z prawidłowością histeryków
czy wciąż jesteśmy barbarzyńskim plemieniem
wśród sztucznych jezior i puszcz elektrycznych
prawdę mówiąc nie wiem
stwierdzam tylko
istnienie tego związku
objawia się on w bladości
w nagłym czerwienieniu
w ryku i wyrzucaniu rąk
i wiem że może zaprowadzić
do pospiesznie wykopanego dołu
więc na koniec w formie testamentu
żeby wiadome było:
buntowałem się
ale sądzę że ten okrwawiony węzeł
powinien być ostatnim jaki
wyzwalający się
potarga
Jałowej trawy korzeń osłabły
podgryzał kret,
kąkole kłosom urodę kradły
i wiatrak każdej wiosny zasypiał.
— Co mleć, gdy w marcu już nie ma żyta,
co mleć? —
Ziemia jak popiół. Do niej przyrosła
słomiana wieś.
Pod okapami umarła troska o chleb, którego nie daje ziemia.
— Co jeść, gdy w maju i bobu nie ma,
co jeść?
Ukradkiem w modłach, w buncie bez siły
szedł ludzki płacz:
w noc — co oślepłe okna tuliła,
w mgłę — co bieliła zmuloną łąkę,
w beznose twarze przydrożnych świątków,
w wiatr…
To tam, gdzie każda godzina była
godziną złą,
gdzie głód zabijał młodość i miłość i po dzieciństwie szia już siwizna —
tam właśnie była moja ojczyzna,
dom.
W mojej ojczyźnie, tamtej ojczyźnie,
gorące łzy
krzywdą poiły pola nieżyzne,
a krople buntu wzbierały w rzekę,
gdy dni, jak obuch głuche i ślepe,
szły.
Z tamtej ojczyzny pamięć wyniosła
gorycz i ból.
A dziś, gdy siewem okrzepła wiosna
i lipiec niesie brzemienne żniwa,
to pieśń się syta z wiatrem podrywa
z pól.
Moja ojczyzna, nowa ojczyzna —
słoneczny dom:
gwiazdy żarówek w bielonych izbach.
a z niw, na których owies umierał,
ręka spółdzielcy pszeniczny zbiera
plon.
Urodzaj syty wygładził grzbiety
koślawych strzech
i ludziom radość prostuje plecy.
Płacz się nie żali świątkom ubogim —
nowego wieku krzepnąca młodość,
śpiew.
On ciągle wraca do jej białych brzegów,
gdzie rozstawione nieczytelnie czaty,
gdzie w nocy ognie palone,
gdzie niebo
jak gzyms kamienny.
On ciągle wraca, a wrócić nie może,
gdy my z obiatą czekamy go skrycie.
On — płynąc — marzy o brzozowej korze,
która poświatą zaglądała w ganek.
Dom jego cały w malwach pochylony
jak starzec, który sam już sobie ciąży.
Widząc dom
myśli:
— Trzeba nowy stawić —
I wraca, wraca, lecz wrócić nie może.
Płynie do domu, a ciągle go nie ma.
Marzy o domu, a drogę wydłuża.
Czy strach mu rękę na sterze tak łamie —
Czemu Odysa obraz tak niejasny —
Czymże niejasność jednego obrazka
tu, gdzie się portki przepija do paska,
tu, gdzie pod iłem butwiały machiny,
tu, gdzie bogowie bali się człowieka.
Więc podarujmy Odysowi półmrok
i pozostawmy Odysa na szlakach.
Bo przecież nie w tym cud, że Odys wróci,
lecz w tym, że jest Itaka.
[fragmenty]
Ja,
obywatel
Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej —
A moja Polska
jest najprostszym słowem
rzuconym na dzieciństwa rozłóg,
na pierwszych doznań
i radość,
i mozół.
A moja Polska
jest jak ziarno owsa
ciśnięte w glebę Śląska i Mazowsza,
aby dopiero ze słowa
i ziarna
kształt się dokonał
serca albo kłosu,
aby rozkwitał,
nie marniał,
w jedności narodzin i wzrostu.
A tak się rodzi z niepokoju cienia,
dartego z furią niepokojem świateł,
człowiek —
niezmienny w tym,
że wciąż się zmienia:
Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
obywatel.
Przysięgam służyć
ze wszystkich sił ojczyźnie
i mnożyć siły,
by nigdy ich nie brakło.
Przysięgam
odnaleźć ją w marmurze
i w śniegu sędzieliźnie,
w ludzkim sercu zawiłym
widzieć jej światło.
Przysięgam strzec jej
przed jadem szyderstw,
przed znachorami
idei naszej,
przed plotką niecną,
obelg bezwstydem,
przed każdą plamą
na kartach jej przeznaczeń.
Trudem ludu
dźwigana w socjalizm
już nie upadnie
w bezprawia zamęt.
Każda jej roli gruda,
każdy ułomek stali
w naszych rękach
dzisiaj świeci jak diament.
Przysięgam bronić prawa
ludu do swojej ziemi,
do jej plonów obfitych
i skarbów jej głębin.
Niech się zieleni trawa
i las niech się zieleni,
i o wyniosłe szczyty
niech werbel wiatru bębni.
Jestem żołnierzem prawa
narodzonego z marzeń
o powszechnej równości
ludzi rąk utrudzonych.
Więc żołnierska to sprawa
pełnić uparte straże
najwierniej i najprościej
w pułkach i batalionach.
Niejeden wiek ojczyznę mą
sznurami krwi przepasał,
niejeden wiek pożarów rdzą
przeżerał głodne miasta.
Niejeden wróg niewolił nas
przemocy ostrym batem
i nieraz przerażony czas
wstrzymywał bieg nad światem.
W niewoli topiel serca krzyk
zapadał się bez echa,
ale krwi nie odmówił nikt,
kto serce miał człowieka.
I wbrew rozpaczy, zdradzie wbrew,
pogardzie wbrew zaborczej
zwyciężył lud, ludowy gniew
w klasowych zmagań orce.
I w ogniu krzywd, cierpieniach burz,
w mordęgi ludzkiej glinie
powstała Ta, co nigdy już
nie zginie.
Dla świętej mojej ojczyzny
nie ma zbyt wielkich ofiar
ni trudów zbyt wielkich,
ni poświęceń.
Urodzony w wolności
na zawsze wolność pokocha
i ziemię — wolność dającą
jak chleb w utrudzone ręce.
Polsko — nazwanie życia,
Polsko — nazwanie szczęścia,
Polsko — nadziejo przyjścia
i pociecho odejścia.
Jestem z tobą i w tobie,
jesteś ze mną i we mnie.
Bez ciebie tylko w grobie
byłoby ciemniej.
Tobie przysięgam wierność,
krew swą i życie całe.
Bądź sławą nieśmiertelną
nad mym śmiertelnym ciałem.
1977
Będę chodził ostrożnie
po tej ziemi, gdzie gaśnie
dzika jabłoń i głóg,
aż się uskok zatrzaśnie
nad wspomnieniem u stóp.
Kto jesienią koczuje
u wiślanych wód,
cienie nocą zwołuje
i prowadzi przez bród?
Jakaś chłopska konnica
z wygasłego powstania
pije światło księżyca
i przeprawę osłania.
To Ściegienny prowadzi
chłopów ciemnym wąwozem
na zamczyska i dwory,
dzwonią kosy i świecą
wyostrzone topory,
a za pasem powrozy.
Będę chodził ostrożnie
po tej ziemi, gdzie gaśnie
dzika jabłoń i głóg,
aż się uskok zatrzaśnie
nad wspomnieniem u stóp.
Gdzie się podział przewoźnik
i dębowy prom,
siwy starzec powroźnik
i nad Wisłą dom?
Starzec mówi!, że we śnie
widział syna nad wodą,
jak rękami prąd badał,
a to tylko z czereśni
kwiat gasnący opadał.
Może właśnie w tym czasie
przy ognisku w szałasie
grzał syn ręce i widział
starca z siecią nad Wisłą,
zanim upadł o świcie
w obcym mieście — Madrycie
broniąc ziemi ojczystej.
Będę chodził ostrożnie
po tej ziemi, gdzie gaśnie
dzika jabłoń i głóg,
aż się uskok zatrzaśnie
nad wspomnieniem u stóp.
Szkłem powleczona i gnojna zarazem
ciemna i jasna pijana i wzniosła
niepokonana ogniem ni żelazem
głogiem na miedzy Europy wzrosła
O tak ojczyzna moja mak czerwony
beton i Szopen i strzecha i miecz
orzeł korona sztandar ponad trony
Jestże na świecie droższa sercu rzecz
niźli ojczyzna moja?
Więc oto ziemia moja Ojczyzna
Wszystko we mnie co wieczne — z tych oto ogórków
Z tych bladych kwiatów szarpanych żarłocznie
Przez chude jak szkielety wróble
Wszystko co we mnie — otwiera ten pejzaż
Koniem sterczącym w niebo kopytami
Różą znienacka ogromną jak krowa
Wiatrakiem zeschłym
I wreszcie człowiek — z flaszki pionowej
Ostatnią kroplę chciwie wypija
Płacze
Maryja
Jezus
Maryja
Jezus
Maryja
Jezus
Maryja
Ta wierność dla Mazowsza — bo bieda, bo owies
i żytko ledwie sypie. Śpiewanki o sośnie,
co na nic poskręcana, ale przecie rośnie
nad mogiłkami. Dalej skórę łupisz
z wierzby gorzkiej — i nic nie naruszy
dumy chędogiej jak trele pastuszych
fujar…
Więc zawsze trzeba odór trupi
nieść w gębach, zawsze i przed szkodą głupi
a i po — bywać. Jak to bywamy w salonach
światowych — trochę zasmuceni z tego,
że wiatry ciągną u nas, że szczepu winnego
nie sposób sadzić…
Że nam wciąż ojczyzna
i jałowizna do rymu złożona…
Bo Polska trwała mimo swoich wrogów
— dzieliły nas granice i obce nam prawa
naród rósł w swych marzeniach i swój cel poznawał
jak na dnie źrenicy kształt własnego domu
Mówiliśmy: ojczyzna — dźwigaliśmy pamięć
Mówiliśmy: ojczyzna — obszar naszej krwi
lecz każdy nosił w płucach nie wydany krzyk
jak na przekór murom sławi się dynamit
Nieśliśmy okruch Polski w każdym śnie i w słowie
nie starły nas kłamstwa więzienia i troski
jak się przenosi myśl na dnie milczenia
Gniew i czas są silniejsze — ufaliśmy sobie
jak wierzy się w najsłabszy blask latarni morskiej
— jak promień trwa w powiece kiedy się umiera
Nasza ojczyzna — jaki biały dzień
oczy nam zamyka — odprowadza w sen
Nasza ojczyzna — jaki smagły las
zielenią nas przenika aż ciemnieje twarz
Nasza ojczyzna — jaki smukły dom
łuk dźwięku wzbity w niebo poprzez dzwon
Nasza ojczyzna — mury starych miast
bukiet kwiatów rozbity w nizinę przez wiatr
Nasza ojczyzna — wielki pochód wdów
każda myśl przeszła przez ogień i głód
Nasza ojczyzna — ile starych krzywd
aż dochodzi nas z nocy skamieniały krzyk
Nasza ojczyzna — podniesiona myśl
o brzasku ogród będzie w dłoniach kwitł
Trudno chyba znaleźć w Europie wiele narodów, których literatury nasycone byłyby taką żarliwością patriotyczną jak nasza, w których dorobku poetyckim byłoby tyle utworów poświęconych ojczyźnie, co w naszej poezji.
Już od Reja i Kochanowskiego, od epoki polskiego Odrodzenia począwszy, można spotkać na kartach naszego piśmiennictwa, w każdym stuleciu, niemało wierszy mówiących o ojczyźnie, bezpośrednio lub pośrednio, zawsze z tą samą o nią troską, z tak samo gorącymi uczuciami miłości i oddania.
Szczególnego nasilenia ta twórczość, co zrozumiale, nabiera w końcu XVIII stulecia, po upadku Rzeczypospolitej, osiągając swoje apogeum w dziełach geniuszów naszej literatury narodowej, w dobie Romantyzmu.
Od tamtej pory tematyka patriotyczna stanowi po dzień dzisiejszy jedną z cech charakterystycznych naszej twórczości poetyckiej — i niewielu w Polsce poetów, w których dorobku nie znalazłyby się strofy o ojczyźnie. Dodajmy, że wśród wierszy na jej temat — niemało arcydzieł.
Strofy o ojczyźnie w naszej literaturze narodowej to bogactwo ogromne nie tylko ze względu na liczbę utworów, w których ten temat był podejmowany przez poetów, ale — i przede wszystkim może — z uwagi na różnorodność podejścia do niego i bogactwo różnorodnych form poetyckich i stylów, w jakich był opracowywany.
Co może jeszcze istotniejsze — czytając te utwory w porządku chronologicznym, jak one powstawały — możemy prześledzić, jak się zmieniało na przestrzeni wieków pojecie ojczyzny i jakim to przeobrażeniom ulegał wraz ze zmianą formacji społecznych i sytuacji politycznej patriotyzm, jaki znajdował on wyraz w świadomości rozmaitych grup społecznych.
Czytelnik bez trudu dostrzeże, jak wyrażał się on w utworach poetów szlacheckiej Rzeczypospolitej i jakim przemianom ulegał u schyłku XVIII wieku, w burzliwej dobie wielkiej francuskiej rewolucji, rozpaczliwych usiłowań dźwignięcia walącej się Rzeczypospolitej i poruszeń ludowych w Polsce, bohaterskich walk o niepodległość kraju.
Wciąż jednak nie jest to jeszcze patriotyzm ludowy. Na jego manifestacje w twórczości poetyckiej polskiej czekać wypadnie przez cały wiek. Da on o sobie znać najpierw w anonimowej przeważnie twórczości dopiero w późniejszych latach drugiej polowy ubiegłego stulecia, gdy w Polsce jął się rozwijać rewolucyjny socjalistyczny ruch proletariacki.
Przez niemal całe XIX stulecie dominuje w naszej poezji patriotyzm o cechach romantycznych. Polska jawi się poetom, zwłaszcza tym przebywającym z dala od kraju, na emigracji, najczęściej — rzecz u poetów—emigrantów dość zrozumiała — jako idealistyczna wizja, utkana z marzeń i tęsknoty. Ale nie tylko. Poetycka, gorąca polemika Słowackiego z Krasińskim i twarde pytanie autora Króla Ducha: «Polska, ale jaka ?» mówią o chodzeniu po ziemi genialnego romantyka.
Obok elementów marzenia i tęsknoty w wierszach romantyków o ojczyźnie pobrzmiewa donośnie jeszcze jedna nuta: żarliwe wezwania do walki o utraconą wolność, o polityczną niezawisłość kraju. I ta w nich nuta jest chyba dominująca. Najczęściej wiąże się ze zrywami powstańczymi lat 1830–1831 i 1863–1864.
Klęska powstania styczniowego i załamanie się wiary w skuteczność czynu zbrojnego dla wyzwolenia narodu spod jarzma rozbiorców wygasza na pewien, niezbyt zresztą długi czas tony bohaterskie w naszej poezji. Milkną nawoływania do walki. Podchwyci je dopiero i powtórzy nieco inaczej ruch proletariacki.
Już od strof Ryszarda Berwińskiego myśl patriotyczna w poezji naszej splatać się poczyna z myślą rewolucyjną — żarliwość uczuć dla umęczonej ojczyzny z gorącym wołaniem o wyzwolenie ludu spod jarzma społecznego ucisku.
Są to jednak jeszcze głosy odosobnione szczególnie wrażliwych na krzywdę szlacheckich rewolucjonistów.
Związanie w twórczości poetyckiej myśli o walce narodowowyzwoleńczej z hasłami wyzwolenia społecznego staje się zasadą dla poetów mniej lub bardziej związanych z rewolucyjnym ruchem robotniczym.
Warto może jeszcze zauważyć, że przebywający w kraju poeci krępowani przez cenzurę władz zaborczych dają wyraz uczuciom miłości ojczyzny malując poetyckie obrazy kraju, sugestywne i subtelne, nieraz wręcz uwodzicielskie wizje ojczystego pejzażu. Niedoścignionym wzorem pozostają tu wciąż genialne opisy litewsko–białoruskiej przyrody w Mickiewiczowskim Panu Tadeuszu.
Klasycznym przykładem tego zjawiska są liczne wiersze Marii Konopnickiej.
Nie brak takich wierszy i w poezji emigrantów, co nie może dziwić, jako wyraz tęsknoty do kraju, najczęściej na zawsze utraconej ojczyzny. Przykładem tu może być wiersz Stefana Witwickiego Do sosny polskiej na obczyźnie i wiele utworów Teofila Lenartowicza.
Bez względu na to jednak, czy byli to poeci przebywający poza krajem czy w kraju, niezależnie od ich postaw, ich poglądów filozoficznych i społeczno–politycznych, najogólniej biorąc, tonacja utworów poświęconych ojczyźnie, pisanych w okresie zaborów, była w zasadzie jeśli nie zawsze ta sama, to w każdym bądź razie bardzo, bardzo sobie bliska. Cechowało ją uczucie miłości, często rozżarzone aż do egzaltacji, nie wygasająca nadzieja odzyskania przez kraj politycznej niezawisłości, gotowość do ofiar, aż do ofiary z krwi w walce o wolność.
Zasadnicza zmiana następuje po roku 1918, gdy Polska odzyskuje niepodległość.
Zmienia się wraz ze zmianą sytuacji politycznej charakter utworów poświęconych ojczyźnie. Polska z romantycznych marzeń przybiera realny kształt państwa burżuazyjnego. Poczynają się odzywać nie tylko głosy rozczarowania, ale i oskarżycielskie inwektywy: ojczyzna—matka okazuje się dla wielu macochą.
Charakterystyczny tu jest wiersz Broniewskiego Soldat inconnu [Żołnierz nieznany], jeden z wcześniejszych jego utworów ze zbiorku Wiatraki [1925].
Ja nie jestem więcej jej synem —
ona krwi, ona męki pragnie.
Przeciw niej stanę z karabinem,
w serce jej wepchnę bagnet! — powiada «nieznany żołnierz» o ojczyźnie.
Wprawdzie w wierszu Broniewskiego jest to żołnierz francuski grożący bagnetem Francji, ale nas to nie zwiedzie.
I wówczas, kiedy poeta ogłaszał swój wiersz, zabezpieczając się w ten sposób przed ewentualną ingerencją cenzury, jego czytelnicy dobrze sobie zdawali sprawę, o czyją w rzeczywistości i jaką tu chodzi ojczyznę.
W miarę lat będą się mnożyć te głosy oskarżycielskie. Dosłyszymy je w wierszach Fika, Wasilewskiej, Szymańskiego, Skuzy, Piwowara i wielu innych poetów związanych z rewolucyjnym ruchem mas pracujących.
Inny charakter ma inicjujący antyromantyczny stosunek do Polski wiersz Lechonia Herostrates. Nie padają w nim oskarżenia pod adresem ojczyzny, nie jest on wyrazem rozczarowania. Tu idzie o co innego, idzie, mówiąc najprościej, o trzeźwe spojrzenie na nową rzeczywistość polską, jednak bez akcentów buntowniczego sprzeciwu charakteryzujących wiersze o ojczyźnie poetów–rewolucjonistów. Lechoń chce widzieć Polskę bez woalów romantycznych mgieł, po prostu taką, jaka ona jest rzeczywiście.
Jak gdyby nawiązaniem do Lechoniowego Herostratesa są o wiele późniejsze Strofy do Ojczyzny Juliana Tuwima. Spotykamy w nich te same antyromantyczne akcenty i bardziej już niedwuznaczną, zabarwioną nieszkodliwymi podźwiękami krytycznymi, zgodę na ówczesną polską rzeczywistość.
Wyrazem całkiem innej problematyki jest Dialog o miłości ojczyzny Słonimskiego. Toczący się w nim spór — to dyskusja między przedstawicielem postawy, nazywając rzecz i tym razem jak najprościej, patriotycznej i kosmopolitycznej. Choć nie jest to wyraźnie w utworze powiedziane, chyba nie całkiem słusznie ta druga postawa — postawa człowieka bez ojczyzny w najpowszechniejszym rozumieniu — przypisana została Józefowi Conradowi–Korzeniowskiemu. Tak się można domyślać.
Obok tych tendencji nie brak i w latach między wojnami oraz później utworów o ojczyźnie traktowanych tradycyjnie — powtarzają się wiersze malujące ojczyste krajobrazy, mnożą się utwory dające wyraz miłości do bliższych sercu regionów — owych ściślejszych, można rzec, ojczyzn, którą to tendencję zapoczątkował już w połowie ubiegłego stulecia Teofil Lenartowicz swoimi mazowieckimi wierszami. Druga wojna światowa i rozproszenie wielu tysięcy Polaków po świecie wywołuje nową falę nostalgicznych nastrojów dokumentowanych w wierszach pisanych nie tylko na emigracji.
Ruch oporu w kraju i polskie tułactwo żołnierskie powodują nawrót do tradycji polskiej poezji żołnierskiej. W wierszach o ojczyźnie rozbrzmiewają akcenty walki zbrojnej. Znów jak niegdyś zjawiają się na polach bitewnych, na wojskowych biwakach polscy poeci–żołnierze, poeci–partyzanci — Broniewski, Ważyk, Gałczyński, Szenwald, Nowicki, Pasternak, Baczyński, Różewicz, Gajcy i wielu, wielu innych. Szeroko rozbrzmiewa po świecie polska pieśń żołnierska — na Wschodzie i na Zachodzie, na Północy i Południu, no i przede wszystkim w kraju.
Nawiasem mówiąc, śmiało można twierdzić, że nie ma drugiego takiego narodu w Europie i na świecie, który mógłby poszczycić się aż tak bogatym dorobkiem poetyckim w drugiej wielkiej wojnie światowej, gdy mowa o poezji walki o swobodę. Dorobek to wyjątkowo obfity i różnorodny w charakterze.
Nową, mało jeszcze jak dotąd zapisaną kartę dziejów twórczości poetyckiej poświęconej ojczyźnie, otwarł wielki przełom w Polsce lat 1944–1945. Nie znaczy to, by nie powstawały coraz to utwory, w których stawia się znak równania między pojęciem ojczyzny i sprawą budownictwa socjalizmu.
Wraz z kształtowaniem się nowego, socjalistycznego pojęcia patriotyzmu w świadomości społecznej Polaków wychodzą spod piór poetów utwory, w których znajduje wyraz artystyczny socjalistyczne pojęcie ojczyzny.
Jest w tych utworach i żarliwość dawnej miłości do kraju i narodu, i umiłowanie wolności i sprawiedliwości społecznej, i zdecydowana wola obrony tych wartości, jakie ojczyźnie naszej przyniosła po dziesięcioleciach bojów klasowych i latach walk narodowowyzwoleńczych rewolucja socjalistyczna.
I gdy pisze współczesny poeta, który wyrósł już w Polsce Ludowej:
Nieśliśmy okruch Polski w każdym śnie i w słowie nie starły nas kłamstwa więzienia i troski jak się przenosi myśl na dnie milczenia to nie mamy wątpliwości, że tak mówi do nas (i o nas) kontynuator i tych, których egzaltowana miłość do kraju i narodu skazywała na tułaczkę po świecie z nie gasnącą nadzieją w sercu, że «jeszcze nie zginęła», i tych, co żegnali ojczyznę «przed drogą na Sybir», jak i tych w latach między dworna wielkimi wojnami, którzy dotrzymywali, jak umieli, kroku demonstrującym w majowych pochodach robotnikom Warszawy i Łodzi, Zagłębia i Krakowa.