METRYKA KOCZOWNIKA
Wprawdzie operowanie terminami „żyd wschodni” lub „żyd aszkenazyjski” wobec przybłędów rządzących PRL i III/IV RP nieprzerwanie od 1944 roku jest dla samych zainteresowanych korzystne, ponieważ pozwala oskarżać o antysemityzm każdego, kto wystąpi przeciw nim z najmniejszą choćby krytyką lecz dlaczegóż miałbym ułatwiać zadanie wrogom Polski i Polaków? Stąd moja – praktykowana z dobrym skutkiem od dłuższego czasu – decyzja o posługiwaniu się pojęciem „mongoła” względnie "mongolicy" (w wersji żeńskiej), jako, po pierwsze – bardziej odpowiadającym prawdziwemu rodowodowi znacznej części okupantów, po drugie – pozwalającym, dzięki dodatkowemu, medycznemu znaczeniu tego określenia, rozszerzyć je także na osobników etnicznie różnych (włącznie z rdzennymi Polakami) lecz ochoczo służących swoim azjatyckim panom.
Zacznijmy od wyjaśnienia słowa mongoł (nie mylić z Mongołem jako wskazaniem narodowości lub przynależności państwowej) w ujęciu medycznym. Otóż wiąże się ono z niepełnosprawnością intelektualną o zróżnicowanym stopniu, od lekkiej wyrażanej np. naiwnością w postrzeganiu otaczającej rzeczywistości, po ciężką efektem której jest myślenie zawężone bądź występujące śladowo. Termin mongolizmu jako pierwszy wprowadził do obiegu w 1862 roku angielski lekarz John Langdon Down. Niemal równe sto lat później wielbiciele tzw. poprawności politycznej zamienili tę przypadłość umysłową na „zespół Downa”, oczywiście bez zgody samego zainteresowanego. Mimo to, pierwotne określenie choroby funkcjonuje nadal nie tylko w języku potocznym ale także w najnowszych, XXI-wiecznych wydaniach czołowych podręczników medycznych.
Z naczenie drugie ma korzenie genealogiczne i dotyczy faktycznego rodowodu tzw. żydów wschodnich lub aszkenazyjskich, których największym skupiskiem były – i są zresztą nadal - tereny dawnej Rzeczypospolitej. Lepiej zorientowani nazywają ich żydami chazarskimi, wywodzącymi się z koczowniczego plemienia Chazarów, które dotarło na tereny Europy południowo-wschodniej z Mongolii. Zostali stamtąd wygnani ponoć przez swoich sąsiadów, nie mogących ścierpieć zachowań i zwyczajów "wężowych ludzi", bo tak ich określano. Moim zdaniem jednak, w stronę naszego kontynentu pchnęła wojowniczych koczowników wizja łatwego podboju i rabunku ludów bogatszych, a przy tym militarnie słabszych niż Azjaci. Znalazło to zresztą potwierdzenie w imponujących zdobyczach terytorialnych, które dały podwaliny pod państwo Chazarów. W swoim szczytowym rozkwicie obejmowało ono znaczne rejony Morza Czarnego i Kaspijskiego, włącznie z ujściem Wołgi, Półwyspem Krymskim, a nawet Kijowem. Niewysocy, krępi, jakby przylepieni do swoich koni wojownicy o charakterystycznych płaskich twarzach ("na podobieństwo tarczy obciągniętej ludzką skórą") wzbudzali postrach wszędzie, gdzie się pojawili.
Chazarska arystokracja z kaganem na czele była świadoma ograniczonych możliwości budowania państwa aspirującego do odegrania pierwszoplanowej roli w regionie z podwładnymi nie dość, że nawykłymi tylko do mordowania i rabowania, to jeszcze oddającymi pogańską cześć... fallusowi. Kluczem do ucywilizowania Chazarii miało zostać wprowadzenie jednej z religi monoteistycznych. Wybór padł na judaizm rabiniczny (nie mylić z biblijnym), który w VIII wieku n.e. zaszczepił chazarskiej elicie rabin Icchak ha-Sangari. Taką przynajmniej wersję przedstawiają źródła żydowskie. Swoją drogą, widok czterech tysięcy wysokich rangą urzędników i wojskowych chodzących przez parę dni okrakiem z powodu obrzezania dotychczasowego przedmiotu kultu, musiał być więcej niż interesujący. Można tylko domyślać się, że ból i poniżenie rekompensował neofitom fakt doszlusowania do narodu wybranego, wyposażonego w obietnicę bezwzględnego panowania nad światem.
Na przeszkodzie do rychłej realizacji tych celów stanęłi... Słowianie, a ściślej Światosław I, książe Rusi Kijowskiej (942 - 972 n.e.). Żył krótko, niespełna 31 lat lecz jego wojenne wyprawy na "Wielkiego Żydowina" zawsze kończyły się zwycięstwami. Aż do roku 965, w którym zdobył dwa najważniejsze grody Chazarów - Itil oraz Sarkel, co praktycznie oznaczało koniec kaganatu. Nie było państwa lecz pozostali jego obrzezani obywatele i przekazywana z pokolenia na pokolenie obietnica zemsty na słowiańskich "najeźdźcach". Wzmocniona po stokroć, gdy Chazarowie – już jako „aszkenazyjczycy” wtopieni w społeczność Rzeczypospolitej Obojga Narodów - stali się obiektem prześladowań innego rodzaju. Ukraińscy chłopi i Kozacy nigdy nie zapomnieli żydom ich gorliwości w okradaniu i gnębieniu tubylców, często – dodajmy – z upoważnienia polskiej magnaterii. W latach 1648-1655, podczas powstania Chmielnickiego z rąk powstanców zginęło około 130 tysięcy żydów zasadnie kojarzonych z bezwzględnymi poborcami podatkowymi, lichwiarzami i karczmarzami.
R ewanż przyszedł blisko trzy wieki później lecz w jakże zwielokrotnionej i okrutnej formie. Chazarski żyd o personaliach Lazar Moisiejewicz Kaganowicz (proszę zwrócić uwagę na nazwisko!), zwany „bladym strażnikiem Kremla” i pozostający w najwyższych władzach ZSRR praktycznie przez cały okres istnienia żydokomunistycznego imperium (zmarł w 1991 roku jako 98-latek) osobiście firmował tylko dwie decyzje. Pierwsza, wcześniejsza to rozkaz zburzenia moskiewskiego Soboru Chrystusa Zbawiciela, największej świątyni chrześcijańskiej w Rosji przed rewolucją bolszewicką. Druga decyzja „Kagana” dała natomiast początek zbrodni ludobójstwa znanej jako „Wielki Głód” w wyniku której na Ukrainie w latach 1932-33 zginęło ponad 6 mln(!) ludzi, dwukrotnie więcej niz pochłonął tzw. holocaust. Zaiste, trudno o wskazanie bardziej okrutnej zemsty żydowskiego aparatczyka za krzywdy wyrządzone jego współplemieńcom. Wśród wielu Polaków panuje błędne przekonanie, że sowiecki desant żydów chazarskich na nasz kraj w jego obecnych granicach ograniczył się do tego, co napłynęło z Armią Czerwoną – począwszy od wysokich funkcjonariuszy aparatu przemocy (Urząd Bezpieczeństwa, sądownictwo, prokuratura, milicja, Ludowe Wojsko Polskie) poprzez działaczy tzw. Związku Patriotów Polskich, członków rządu określonego jako Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, aż do dyżurnych agitatorów na etatach dziennikarzy, pisarzy oraz – a jakże! – artystów. Zgadza się, był to desant znaczący, zwłaszcza jeśli uwzględnić wpływowe pozycje zajmowane przez chazarskich przybłędów lecz nawet takimi siłami nie dałoby się kontrolować 30-milionowego narodu. Niezbędne było stworzenie przynajmniej kilkusettysięcznej tzw. agentury wpływu.
Do realizacji tego zadania najlepsi okazali się „repatrianci”. Już w samym określeniu kryje się ewidentna fałszywka. Repatriant to człowiek powracający do swojej ojczyzny, a jakąż to ojczyzną dla obywatela (nie mylić z narodowością) RP mieszkającego od pokoleń na Ukrainie, Białorusi czy Litwie była nowa Polska Rzeczpospolita Ludowa, której wschodnie rubieże kończyły się na… Bugu? Znam wiele przypadków, że z Polską w jej obecnym kształcie nie są w stanie utożsamiać się nawet etniczni Polacy z Wilna czy Lwowa, cóż zatem mówić o kresowych żydach chazarskich. Przyjeżdżali tutaj albo na wyraźny rozkaz swoich naczelników, albo z obawy przed konsekwencjami rewanżu ze strony dotychczasowych sąsiadów, dobrze pamiętających ich kolaborację z okupantami (najpierw sowieckim, potem niemieckim).
Swoją drogą, trudno przy tej okazji nie wyrazić zdziwienia wyjątkowymi problemami jakich doświadcza garstka rdzennych Polaków pragnących powrócić dzisiaj do ojczyzny z sowieckiego zesłania w Kazachstanie w sytuacji, gdy wiemy jak łatwo – i to podczas terroru stalinowskiego – było przyjeżdżać i osiadać w Polsce żydom, Ukraińcom, Litwinom czy Białorusinom.
Dodajmy jeszcze, że – wbrew kłamstwom m.in. „historyków” z IPN – tzw. repatriacje nie skończyły się bynajmniej w 1949 roku lecz trwały do późnych lat 60-ych, w dodatku z wyjątkowym uprzywilejowaniem przybyszów, począwszy od przydzielania im poniemieckich gospodarstw, domów i mieszkań, aż do lokowania na dobrze płatnych posadach państwowych. Sowiecki desant „repatriantów” należy liczyć nie w setkach tysięcy lecz przynajmniej w dwóch, trzech milionach, w której to liczbie rdzenni Polacy stanowili mniejszość. I tego przekonania nie zmieni ostentacyjne afiszowanie się przebierańców ze swoją nienawiścią do Rosjan. Można powiedzieć – wprost przeciwnie, jako że akurat Rosjanie byli bardziej ofiarami niż sprawcami zbrodni popełnianych przez żydokomunę o mongolskich korzeniach.
Wyznawców np. Platformy Obywatelskiej uprzedzam jednak, aby zbyt szybko nie popadali w przekonanie, że mongolska ekspansja na Polskę dokonywała się wyłącznie z kierunku wschodniego i w związku z tym, ich partia jako jednoznacznie proniemiecka jest bardziej europejska od Prawa i Sprawiedliwości. Mongoły, czyli żydzi chazarscy napływali do Polski również zza Odry i to w liczbie porównywalnej z desantem zza Buga.
Genezy tego zjawiska należy szukać we wspomnianym wcześniej powstaniu Chmielnickiego. Żydowscy naczelnicy rychło zdali sobie sprawę, że w granicach Rzeczypospolitej nie są zbyt bezpieczni. Stąd decyzja o przeprowadzce (cóż to za problem dla urodzonych koczowników!) zza Odrę, do ówczesnej Brandenburgii. Nie była to jednak przeprowadzka w popłochu, z tobołkiem w ręku, lecz dobrze zaplanowany exodus z jednoczesnym przerzuceniem do Berlina olbrzymich Wśród wielu Polaków panuje błędne przekonanie, że sowiecki desant żydów chazarskich na nasz kraj w jego obecnych granicach ograniczył się do tego, co napłynęło z Armią Czerwoną – począwszy od wysokich funkcjonariuszy aparatu przemocy (Urząd Bezpieczeństwa, sądownictwo, prokuratura, milicja, Ludowe Wojsko Polskie) poprzez działaczy tzw. Związku Patriotów Polskich, członków rządu określonego jako Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, aż do dyżurnych agitatorów na etatach dziennikarzy, pisarzy oraz – a jakże! – artystów. Zgadza się, był to desant znaczący, zwłaszcza jeśli uwzględnić wpływowe pozycje zajmowane przez chazarskich przybłędów lecz nawet takimi siłami nie dałoby się kontrolować 30-milionowego narodu. Niezbędne było stworzenie przynajmniej kilkusettysięcznej tzw. agentury wpływu.
Do realizacji tego zadania najlepsi okazali się „repatrianci”. Już w samym określeniu kryje się ewidentna fałszywka. Repatriant to człowiek powracający do swojej ojczyzny, a jakąż to ojczyzną dla obywatela (nie mylić z narodowością) RP mieszkającego od pokoleń na Ukrainie, Białorusi czy Litwie była nowa Polska Rzeczpospolita Ludowa, której wschodnie rubieże kończyły się na… Bugu? Znam wiele przypadków, że z Polską w jej obecnym kształcie nie są w stanie utożsamiać się nawet etniczni Polacy z Wilna czy Lwowa, cóż zatem mówić o kresowych żydach chazarskich. Przyjeżdżali tutaj albo na wyraźny rozkaz swoich naczelników, albo z obawy przed konsekwencjami rewanżu ze strony dotychczasowych sąsiadów, dobrze pamiętających ich kolaborację z okupantami (najpierw sowieckim, potem niemieckim).
Swoją drogą, trudno przy tej okazji nie wyrazić zdziwienia wyjątkowymi problemami jakich doświadcza garstka rdzennych Polaków pragnących powrócić dzisiaj do ojczyzny z sowieckiego zesłania w Kazachstanie w sytuacji, gdy wiemy jak łatwo – i to podczas terroru stalinowskiego – było przyjeżdżać i osiadać w Polsce żydom, Ukraińcom, Litwinom czy Białorusinom.
Dodajmy jeszcze, że – wbrew kłamstwom m.in. „historyków” z IPN – tzw. repatriacje nie skończyły się bynajmniej w 1949 roku lecz trwały do późnych lat 60-ych, w dodatku z wyjątkowym uprzywilejowaniem przybyszów, począwszy od przydzielania im poniemieckich gospodarstw, domów i mieszkań, aż do lokowania na dobrze płatnych posadach państwowych. Sowiecki desant „repatriantów” należy liczyć nie w setkach tysięcy lecz przynajmniej w dwóch, trzech milionach, w której to liczbie rdzenni Polacy stanowili mniejszość. I tego przekonania nie zmieni ostentacyjne afiszowanie się przebierańców ze swoją nienawiścią do Rosjan. Można powiedzieć – wprost przeciwnie, jako że akurat Rosjanie byli bardziej ofiarami niż sprawcami zbrodni popełnianych przez żydokomunę o mongolskich korzeniach.
Wyznawców np. Platformy Obywatelskiej uprzedzam jednak, aby zbyt szybko nie popadali w przekonanie, że mongolska ekspansja na Polskę dokonywała się wyłącznie z kierunku wschodniego i w związku z tym, ich partia jako jednoznacznie proniemiecka jest bardziej europejska od Prawa i Sprawiedliwości. Mongoły, czyli żydzi chazarscy napływali do Polski również zza Odry i to w liczbie porównywalnej z desantem zza Buga.
Genezy tego zjawiska należy szukać we wspomnianym wcześniej powstaniu Chmielnickiego. Żydowscy naczelnicy rychło zdali sobie sprawę, że w granicach Rzeczypospolitej nie są zbyt bezpieczni. Stąd decyzja o przeprowadzce (cóż to za problem dla urodzonych koczowników!) zza Odrę, do ówczesnej Brandenburgii. Nie była to jednak przeprowadzka w popłochu, z tobołkiem w ręku, lecz dobrze zaplanowany exodus z jednoczesnym przerzuceniem do Berlina olbrzymich kapitałów uzyskanych głównie z bezwzględnego, wielowiekowego wyzyskiwania polskich i ukraińskich chłopów.
Dzięki tym pieniądzom Brandenburgia mogła w 1701 roku ogłosić się „Królestwem Pruskim”, a następnie zainicjować rozbiory Polski, które były podstawą zjednoczenia około 350 państewek Rzeszy ze stolicą w Berlinie. W czasie rozbiorów chazarska biedota przerzucona została ponownie na wschód, natomiast jej zamożni współplemieńcy pozostali na terenach zaboru pruskiego i zaczęli intensywnie przepoczwarzać się w katalogowych Prusaków, od zarzucenia typowego dla aszkenazyjczyków języka jidysz na rzecz języka niemieckiego po aktywne prześladowanie Polaków. Desant pruski na nasze ziemie w połączeniu z późniejszym desantem hitlerowskim (1939-45) sprawił, że dzisiaj w granicach Polski mamy ok. 2 miliony potomków zjudaizowanych mongołów przedstawianych m.in. jako rodowici Kaszubi, Kociewiacy, Mazurzy czy Pomorzanie. A funkcjonowanie tej piątej kolumny wymownie oddaje choćby zbrodnia w lasach piaśnickich, gdzie kilkunastotysięczna elita etnicznych Kaszubów i Polaków mordowana była przez swoich sąsiadów strzałami w głowę z karabinów dostarczonych przez III Rzeszę Niemiecką. Przy okazji – to pierwszy w Europie przypadek ewidentnego bandytyzmu p aństwowego.
Z łudne jest również przekonanie, że mongoły zza Buga są śmiertelnymi wrogami mongołów zza Odry. Wystarczy wspomnieć wspólne, przeprowadzane niemal w rodzinnej atmosferze, konferencje wysokich funkcjonariuszy NKWD i Gestapo w latach 1939-41 w Brześciu, Przemyślu, Zakopanem i Krakowie. Cel: skuteczne wymordowanie polskiego ruchu oporu oraz eliminacja polskiej inteligencji i elit przywódczych. Później tę rolę przejęły m.in. UB i SB (PRL) KGB (ZSRR), Stasi (NRD), BND (Niemcy), FSB (Rosja), Mossad (Izrael) i CIA (USA). Robią to, trzeba przyznać, skutecznie skoro o przyszłości Polski decydują obecnie wyłącznie partie dające się scharakteryzować jako wszystkie drużyny z jednej gminy. To POPiS-owy numer kahału, dzięki któremu zwolennicy mongołów z kibucu „Litwaki” (PiS) są przekonani o ich „patriotycznej” wyższości od mongołów z kibucu „Prusaki” (PO). I vice versa, z drobnym dodatkiem przystawek wpostaci kibucu „Sowieci” (SLD), „Sodomici” (Ruch Palikota) czy „Judasze” (PSL). Gdyby kogoś zaskoczyła etykietka dla PSL to radzę poznać stosunek działaczy tej partii np. do likwidacji uboju rytualnego zwierząt. Mówiąc krótko - są przeciw, ponieważ blisko 20 ubojni specjalizujących się w tym okrucieństwie... straci dochody.
Symptomatyczne, że wątek żydów chazarskich często podnoszą w swoich publikacjach i książkach sami Żydzi, sugerując, po pierwsze - ich nad reprezentację nawet w Izraelu (padają tak wysokie wskaźniki, jak 88:12), po drugie - obciążając "aszkenazyjczyków" największymi zbrodniami przeciwko ludzkości, włącznie z terrorem bolszewickim. Wygodne to alibi, niech jednak nikt nie daje się zwieść jego prostocie. Mongoły zawsze były, są i będą tylko ślepymi wykonawcami planów i poleceń swoich starszych braci w wierze. Wystarczy spojrzeć na powyższe zdjęcia. Prezydenci się zmieniają, a przeflancowany z USA naczelny rabin Polski Michael Schudrich ciągle ten sam. Pilnuje m. in., aby inicjatywa "katolika" Lecha Kaczyńskiego z wprowadzeniem do Belwederu menory i jej uroczystym odpalaniem w chanukowe święto była kontynuowana także przez "katolika" Bronisława Komorowskiego. Mongoły muszą znać swoje miejsce w szeregu.
Henryk Jezierski (15.01.2013)