Polacy chcą uzdrowić świat. Start-upy na nowo ustalają zasady w branży medycznej
13.02.2017 06:00 Redakcja Zobacz profil autora na:Filip Kowalik Dziennikarz
Nowe technologie przemeblowują branżę medyczną. A polscy przedsiębiorcy są wśród najzdolniejszych projektantów nowoczesnych urządzeń do diagnozowania i leczenia pacjentów. Spółki z branży Tech-Med to najgorętsze start-upy na rynku
fot. Darek Lewandowski
Marek Dziubiński jest osobą niezwykle zajętą. Umawialiśmy się z nim na spotkanie po jego świątecznym urlopie. Ale musiał go przerwać i pilnie lecieć do USA. Dziś Stany odpowiadają za 95 procent biznesu jego firmy Medicalgorithmics. To dzięki sukcesowi za oceanem wymyślonych przez Dziubińskiego mobilnych urządzeń do analizy pracy serca jego spółka warta jest 1,1 mld złotych. Od giełdowego debiutu jej akcje wzrosły 14-krotnie i nadal mają ochotę rosnąć.
Taki sukces ożywia wyobraźnię i tworzy zastępy tych, którzy chcą pójść tą samą ścieżką. Od projektów KTG domowego użytku opracowywanego przez debiutujący na giełdzie Nestmedic (piszemy o tym na str. 26), przez szczoteczkę do czyszczenia zębów ludzi leżących na oddziale intensywnej terapii, którą opracowuje Airway Medix, aż po wszczepiane pod skórę implanty w płynie zastępujące ludzkie tkanki – technologia naukowców ze Szczecina trafiła już do programu akceleracyjnego w bostońskim MIT. Każdy liczy, że znajdzie własną bonanzę.
Według organizacji branżowej MedTech Europe co roku w Europie sprzedają się produkty medyczne za 100 mld euro (szacunki). Biznes jest potencjalnie wysoce rentowny, szybko też rosną wyceny spółek telemedycznych. Sam Airway Medix ma kapitalizację rzędu 104 mln zł, a Adiuvo, fundusz technologii medycznych, który w niego zainwestował, wyceniany jest na 275 mln złotych. W Polsce najwięcej przeżyć i pieniędzy inwestorom w tym biznesie dostarczył jednak Braster: firma, która wprowadziła na rynek urządzenie do domowego badania raka piersi, w ciągu minionych dwóch i pół roku zyskała na wartości niemal czterokrotnie.
– Widzę sporo pomysłów rozwijanych przez start-upy działające w branży medycznej. Myślę, że nasza historia stała się jakimś przykładem do naśladowania, pokazujemy, że firma z Polski może odnieść sukces na rynkach globalnych – mówi Marek Dziubiński.
W medycynie, obok prac nad nowymi przełomowymi lekami, nowe rozwiązania technologiczne są dziedziną, w której można odnieść najbardziej spektakularny sukces biznesowy. Co więcej, podczas gdy farmacja to domena dużych koncernów, przy tworzeniu nowoczesnych urządzeń pomagających leczyć lub monitorować schorzenia próg wejścia jest znacznie niższy. Według wyliczeń MedTech Europe 95 proc. firm działających w tej branży to małe i średnie przedsiębiorstwa.
– Tutaj dużo więcej jest z atmosfery biznesu start-upowego. Każdy może spróbować swoich sił. Liczy się innowacyjność w podejściu i umiejętność wykorzystania dostępnych już technologii – mówi Łukasz Kołtowski, współtwórca MySpiroo, najmniejszego na świecie spirometru, czyli potrzebnego astmatykom urządzenia do pomiaru parametrów ich oddechu.
Podjął się projektu, mimo że nie jest pulmonologiem, ale kardiologiem, a jego wspólnik Piotr Bajtała medycynę znał tylko jako pacjent. Jest projektantem aplikacji mobilnych i to właściwie on zaprojektował pierwszy prototyp przenośnego spirometru.
– To była prosta rurka z wiatraczkiem, którą do odczytującego dane telefonu podłączało się za pośrednictwem minijacka. Do zrobienia takiego urządzenia wystarczyła wiedza, jaką zdobyłem w technikum elektronicznym – śmieje się współzałożyciel HealthUp, spółki, którą rozwija MySpiroo.
W technologiach medycznych jako kraj mamy dwa atuty: zdolnych naukowców oraz 11 mld euro unijnych środków do wydania na naukę w ciągu najbliższych pięciu lat.
PocketECG, opracowane przez Dziubińskiego urządzenie zapisujące pracę serca w czasie rzeczywistym, to niemal książkowy przykład, jak krótka może okazać się droga do globalnego sukcesu. Tak naprawdę są to trzy elektrody, które przyklejane są na piersi pacjenta i przekazują sygnał EKG przez Bluetooth do smartfona.
Zawarty w telefonie algorytm analizuje sygnał, przesyła go do serwera spółki, gdzie analitycy Medicalgorithmics zatwierdzają nietypowe odczyty i opracowują zbiorczy raport dla lekarzy.
I nie wymyślił go kardiolog, ale doktor informatyki, którego konikiem była analiza dźwięków. Dziubiński, zanim zajął się wsłuchiwaniem w rytm serca, związał się z branżą muzyczną: wcześniej tworzył oprogramowanie dla studiów nagraniowych.
Od początku przewagą konkurencyjną PocketECG nie było zresztą samo urządzenie, ale zaawansowane algorytmy stosowane przy analizie wyników badań – stąd wzięła się nazwa firmy.
– Gdy weszliśmy na rynek w USA, okazało się, że dzięki o wiele bardziej zaawansowanej algorytmice nasze rozwiązanie deklasuje konkurentów, w tym produkt najpoważniejszego rywala, czyli Cardionetu. PocketECG wykrywa o wiele więcej typów arytmii, dokonuje bardziej szczegółowej analizy EKG i przesyła o wiele więcej danych niż rozwiązania konkurentów – mówi Marek Dziubiński.
Co nie mniej istotne, produkt od początku konstruował tak, aby od razu wpasował się w działający rynek.
– W branży medycznej stworzenie zupełnie nowej technologii, gdzie refundacja nie istnieje, to karkołomne zadanie – mówi Dziubiński. Tym samym Medicalgorithmics od początku wdał się w walkę z konkurentami, co – jak zapewnia szef firmy – bardzo mu odpowiada. – Sądzę, że o wiele łatwiej odbiera się istniejący rynek konkurentom za pomocą rozwiązania lepszego i bardziej innowacyjnego, niż tworzy zupełnie nowy, od zera – dodaje.
W tej sytuacji zasadniczy był wybór modelu wejścia na rynek. Marek Dziubiński uznał, że zamiast tworzyć własną sieć sprzedaży, zwiąże się z pośrednikiem, który od lat działał w branży diagnostycznej. Podpisanie w 2011 roku umowy strategicznej z AMI Monitoring rozpoczęło gwałtowny wzrost biznesu. Chociaż Medicalgorithmics uzależnił się od jednego partnera, to układ okazał się na tyle intratny, że po pięciu latach polską firmę stać już było na przejęcie swojego amerykańskiego partnera. Scenariusz poukładał się więc tak, że dziś to właśnie Marek Dziubiński ma zarówno produkt, jak i sieć dystrybucyjną.
Twórca Medicalgorithmics nie był pierwszym Polakiem, który z sukcesem wszedł na rynek urządzeń medycznych, wcześniej drogę przecierał nieżyjący już Andrzej Czernecki, twórca HTL-Strefy. Wszystko zaczęło się w 1994 roku na targach Medica w Düsseldorfie; przed-stawiciel amerykańskiego labo-ratorium Sequoia-Turner pokazał Czerneckiemu prototyp bezpiecznego nakłuwacza do pobierania krwi. Był dość toporny i drogi w produkcji.
Czernecki w tym czasie bezskutecznie szukał pomysłu na rozwój swojej podupadającej firmy, specjalizującej się w produkcji pipet laboratoryjnych (plastikowe rurki do przenoszenia cieczy w laboratorium). Zabrał nakłuwacz do Polski i ogłosił w firmie konkurs na zaprojektowanie lepszego nakłuwacza. Jeden z inżynierów zaproponował jednorazowy lancet zatopiony w plastiku, z dwoma skrzydełkami, które po pobraniu krwi łamałyby się. Przez kolejne siedem lat Czernecki udoskonalał produkt i ze zmiennym szczęściem przez pośredników próbował wejść na zagraniczne rynki.
Przełomowy okazał się dopiero rok 2003, kiedy Czernecki podpisał kontrakt z Boehringerem (przejętym potem przez Roche). Dwa lata później HTL-Strefa produkowała już 230 mln nakłuwaczy, a sześć lat później jej twórca sprzedał firmę za 886 mln złotych. Polska spółka stała się liderem w światowej produkcji bezpiecznych nakłuwaczy – jej udział w globalnym rynku tych produktów przekracza 46 procent.
Podobnie do innowacji podchodzi Marek Orłowski. Pięć lat temu sprzedał Nepentesa, firmę produkującą dermokosmetyki. Dziś prowadzi fundusz JPIF inwestujący w technologie medyczne, a jedną ze spółek, w którą zainwestował, jest HealthUp, który opracował przenośny spirometr. Biznes narodził się w 2010 roku w warszawskim Starbucksie. To tam Piotr Bajtała, przedsiębiorca i projektant aplikacji mobilnych, który sam cierpi na nadciśnienie, spotkał się z młodym kardiologiem Łukaszem Kołtowskim.
Na początku chodziło o konsultację funkcjonalności świeżo zaprojektowanej aplikacji do rejestrowania pomiarów ciśnienia. Kolejne spotkania nabrały tempa. Panowie szybko przeszli do dyskusji, czy aby samemu nie stworzyć urządzenia pomiarowego.
– Przez chwilę myśleliśmy nawet o czymś związanym z rejestracją pracy serca, ale na tym rynku było już gęsto od różnych urządzeń i zaczęliśmy rozmowy o przenośnym spirometrze: obecnie na tym rynku dominują duże i drogie maszyny stacjonarne – mówi Łukasz Kołtowski. Kwestią zasadniczą był odpowiedni dobór czujników – pomiar wydmuchiwanego powietrza to sprawa bardzo wrażliwa, zależna od czynników atmosferycznych, takich jak ciśnienie, temperatura czy wilgotność powietrza.
MySpiroo ma własne zasilanie i z telefonem łączy się za pośrednictwem Bluetootha. Poza pomiarem samych parametrów oddechu ma też funkcję mierzenia rytmu serca i utlenowania krwi. Szczególnie zainteresowani mogą być nim rodzice dzieci z astmą i tych cierpiących na przewlekłe obturacyjne choroby płuc.
Spirometr, który będzie kosztował paręset dolarów, chcą sprzedawać zresztą nie tylko pacjentom.
– Wyobrażam sobie, że każdy lekarz rodzinny w swojej torbie razem z stetoskopem mógłby nosić nasz spirometr. Dzięki temu schorzenia układu oddechowego nie diagnozowałby już „na słuch”, ale miałby profesjonalne urządzenie pomiarowe – mówi Łukasz Kołtowski.
Urządzenie zdobyło certyfikat ISO 13485 pozwalający na sprzedaż w Europie, a teraz wspólnicy starają się o zaświadczenie z amerykańskiej Agencji Żywności i Leków. To jest prawdziwy test dla twórców medycznych technologii, większość z nich go nie przechodzi.
Na podejście do tego egzaminu czeka też prof. Mirosława El Fray z Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie. Od lat pracuje nad stworzeniem biomateriału, który mógłby być wstrzykiwany do ludzkiego organizmu.
– Mógłby posłużyć chirurgom do rekonstrukcji tkanek miękkich wewnątrz ludzkiego organizmu – mówi prof. El Fray. PhotoBioCure, bo tak nazywa się ta technologia, na razie najlepiej sprawdza się w operowaniu przepukliny. Wszystko odbywa się metodą laparoskopową: przez niewielki otwór w ciele wstrzykuje się płynny materiał, który wypełnia miejsce defektu w tkankach wewnętrznych, a później dzięki naświetlaniu promieniami UV płyn przekształca się w elastyczny implant.
– Dla lepszego zrozumienia można to porównać do światłoutwardzalnych plomb, jakie wstawiają dentyści. Formują je z plastycznego polimeru, a później utwardzają przez naświetlanie – dodaje.
To technologia nieinwazyjna, a sam implant może mieć właściwości antybakteryjne i jest biodegradowalny.
– Kluczowa jest tu oszczędność czasu. Przy klasycznej operacji wiążącej się z koniecznością rozcięcia kilkunastu centymetrów powłok skóry zabieg może trwać około dwóch godzin. Przy metodzie laparoskopowej nie zajmie to więcej niż 20 minut, a pacjent w ciągu tego samego dnia może wrócić do domu – mówi prof. El Fray.
Dlatego jej technologia najbardziej efektywna będzie na rynkach, gdzie sam koszt usługi medycznej jest relatywnie wysoki, tak jak w USA, gdzie chirurg średnio zarabia 5 tys. dolarów tygodniowo. Dziś prof. El Fray szuka inwestora, który sfinansuje badania kliniczne PhotoBioCure.
Na biomateriałową tkankę dużo trudniej znaleźć pieniądze niż np. na jednorazowe nakłuwacze, jakie opracowała HTL-Strefa. Im technologia jest bardziej rewolucyjna, tym większe ryzyko, że się nie uda. Czernecki zaproponował innowacje, ale była to rewolucja tylko drobna. Technologiczne udoskonalenie. Przez to jego nakłuwacze mogły szybko wejść do użytku w szpitalach, którymi rządzą procedury. Były tańsze i lepsze niż dotychczas stosowane nakłuwacze konkurencji.
Jak ryzykowne jest robienie rewolucji, pokazuje przykład Cormay, giełdowej spółki, która przez lata czarowała inwestorów Blueboxem, przenośnym urządzeniem do badania krwi. Kiedy w 2013 roku spółka prezentowała prototyp urządzenia, inwestorzy wyceniali ją na ponad 450 mln złotych. Minęły cztery lata, a spółka nie tylko nie wprowadziła Blueboxa do sprzedaży, ale też nie skończyła pracy nad dużo prostszymi analizatorami do badania krwi i wydaje się, że projekt urządzenia przenośnego został odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Od tamtej pory wartość akcji spółki spadła o ponad 70 proc. Jeszcze boleśniejszą stratę odczuli akcjonariusze Infoscanu, który chciał powtórzyć sukces Medicalgorithmicsi wejść do USA z systemem do badania zaburzeń oddychania podczas snu. Spółka zamierzała zarobić w 2017 roku ponad 3 mln złotych na sprzedaży swoich urządzeń. Dziś nie wiadomo, czy zarobi cokolwiek, bo urządzenie nie zostało dopuszczone na rynek przez amerykańską FDA (Agencję Żywności i Leków) i spółka w osiem miesięcy straciła 85 proc. kapitalizacji.
– Trzeba mieć świadomość, że większości z tych wynalazków nie uda się wprowadzić na rynek – tłumaczy Wojciech Napiórkowski, zarządzający funduszem Aktivist, który inwestuje m.in. w spółki medyczne.
Obawy o potencjalny sukces budzi np. pomysł koszulki EKG opracowany przez Bogumiła Ziębę i jego firmę Inovatica. Łódzki przedsiębiorca to informatyk, który zbudował biznes na tworzeniu oprogramowania.
Monitorująca pracę serca koszulka kontrolowana zdalnie za pomocą aplikacji w smartfonie to jego projekt badawczo-rozwojowy, na który pozyskał dofinansowanie ze środków unijnych.
– Stworzyliśmy funkcjonalny prototyp, ale na tym etapie sama technologia wciąż ma pewne ograniczenia. Między innymi chodzi o precyzję pomiaru – koszulka musi stale przylegać do ciała – mówi Bogumił Zięba.
Sceptycyzmu wobec takich wynalazków nie kryją też obserwatorzy z branży. Pierwsze prototypy konstruowała NASA już pół wieku temu i do dziś technologia ta nie została skomercjalizowana.
– Koszulki EKG, nawet jeśli będą działać dobrze i niezawodnie, stanowią inny segment rynku niż nasz. W naszym przypadku pacjent musi nosić urządzenie przez wiele tygodni – dzień i noc. To raczej ogranicza wykorzystanie takich koszulek, które widzę jako przydatne w aplikacjach sportowych – mówi Marek Dziubiński.
Z drugiej strony sukces w biznesie to tak naprawdę gra pomiędzy kapitałem a ryzykiem. W przypadku sektora urządzeń medycznych oba te parametry są na dość niskim poziomie jak na biznes innowacyjny. To jest szansa dla przedsiębiorców – ale też dla całej gospodarki – by tak jak Niemcy słyną ze swojego przemysłu, a Wielka Brytania z usług finansowych, Polska stała się światowym dostawcą medycznych technologii.
- - - -
Redakcja
Zobacz profil autora na:
Bogdan Możdżyński Dziennikarz
398
7
Medort wyrasta na czołowego producenta sprzętu rehabilitacyjnego na Starym Kontynencie. Firma stworzona przez lekarza ortopedę korzysta na starzeniu się zachodnioeuropejskich społeczeństw i modzie na sportowy styl życia. Do swoich zamożnych klientów dociera, przejmując niemieckie ikony branży ortopedycznej
Prezes firmy Medort Michał Perner (fot. Krzysztof Jaraczewski) / fot. Krzysztof Jaraczewski
Są wielofunkcyjne i technologicznie zaawansowane. Mogą kosztować kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy euro. W projektowaniu i produkcji tych elektrycznych wózków inwalidzkich wyspecjalizowała się bawarska firma Richter Reha Technik.
W połowie kwietnia tego roku przejął ją łódzki Medort, wytwórca sprzętu ortopedycznego i rehabilitacyjnego oraz obuwia profilaktycznego. Lider tej branży w Polsce, do którego należy 15 proc. rynku wartego około miliarda złotych i który ma ambicje globalne. Jak mówi Michał Perner, wiceprezes Medortu i jego współwłaściciel, akwizycja Richtera uzupełnia rehabilitacyjną ofertę firmy o luksusowe wózki z segmentu określanego marketingowo jako „upper premium”.
Łódzka firma, która wystartowała jako wytwórca sprzętu ortopedycznego, dziś dostarcza głównie sprzęt rehabilitacyjny. Ma on w jej sprzedaży już 80-proc. udział. Jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało, ostatnie lata są szczęśliwe dla producentów sprzętu rehabilitacyjnego. Rozwój branży napędzają demografia, a ściślej – starzenie się społeczeństw europejskich (i pozaeuropejskich), oraz coraz powszechniejsza moda na aktywność fizyczną.
Odbiorcą jest dziś nie tylko osoba niepełnosprawna od urodzenia czy niedołężna z powodu podeszłego wieku. Może być nim każdy, kto prowadzi samochód, jeździ na rowerze czy nartach, uprawia sztuki walki. Akcje typu „Polska biega” czy „Biegaj razem z nami” sprzyjają poprawie kondycji fizycznej społeczeństwa, ale też dostarczają klientów producentom sprzętu, który minimalizuje skutki ograniczonej mobilności. Wydatki na taki sprzęt będą na świecie rosnąć. I w ramach systemów ubezpieczeń, i z prywatnych źródeł, w tym wprost z kieszeni pacjentów.
Z analiz amerykańskiej firmy badawczej Transparency Market Research wynika, że wartość globalnego rynku samych tylko elektrycznych wózków inwalidzkich wzrośnie z 1,23 mld dolarów w 2013 roku do 4,48 mld dolarów w roku 2020. W zeszłym roku sprzedano ich w Polsce ponad 51,1 tysiąca. Ale 74 procent wpływów Medort ma już z zagranicy. Przy czym jego głównym produktem stają się elektryczne wózki wyposażone w innowacyjne technologie, przeznaczone dla zamożnych seniorów.
Milowym krokiem w tym kierunku było przejęcie w listopadzie 2013 roku niemieckiej Meyry-Ortopedii, producenta wózków inwalidzkich dla dzieci oraz dorosłych o 80-letniej wówczas tradycji. Firma uchodząca w Niemczech i w całej Europie za ikonę branży rehabilitacyjnej była w kłopotach finansowych z powodu błędów w zarządzaniu. Medort pokonał 10 innych inwestorów. Syndyk firmy uznał, że proponuje najlepszą formułę jej restrukturyzacji i najlepsze rozwiązania dla jej załogi. Kwota transakcji nie została ujawniona. Za tegoroczną akwizycją Richtera stała ta sama motywacją – przejmując markowe spółki zagraniczne, Medort zyskuje ekspozycję na ich klientów w kilkudziesięciu krajach.
Richter szukał inwestora, ponieważ jego założyciele chcieli przejść na biznesową emeryturę. – Na niemieckim rynku coraz większym wyzwaniem staje się znalezienie sukcesorów w lokalnych firmach rodzinnych.
W wielu przypadkach przekazanie dorobku rodziny dużym inwestorom lub korporacjom jest dla właścicieli rozwiązaniem, które rozważają jako ostatnie. Przychylniej spoglądają na firmy średniej wielkości, w tym rodzinne, które po zakończeniu transakcji będą kontynuować działalność według dotychczasowego modelu – tłumaczy Błażej Zagórski, ekspert kancelarii prawniczej CMS.
Rodzinny Medort pasował tutaj jak ulał. Michał Perner pamięta, jak w gabinecie swego ojca Tomasza, chirurga ortopedy i traumatologa, oglądał pod koniec lat 80. kolorowe katalogi Meyry, której wózki były marzeniem wielu niepełnosprawnych osób w Polsce. Nie przypuszczał, że 25 lat potem będzie tę firmę przejmował. Medort założył jego nieżyjący już ojciec. Pracę w nim Michał zaczął w 1996 r. jako sprzedawca w firmowym sklepie przy szpitalu klinicznym im. Orłowskiego w Warszawie. Menedżerskie szlify zdobył, kierując spółkami tworzącej się grupy, a potem odpowiadając za jej strategię.
Perner junior konsolidował detaliczny rynek ortopedyczno-rehabilitacyjny w Polsce, m.in. przejmując spółki Marmed, Rehmed oraz Orthopedica i tworząc z nich dystrybucyjną Grupę Life+. Podobnie postępował w stosunku do rynku europejskiego, tym razem jednak przejmował producentów i ich sieci dystrybucyjne. A wszystko dzięki pozyskaniu inwestora finansowego w postaci Avallonu. Ten łódzki fundusz inwestycyjny pomógł Medortowi sfinansować nabycie 100 proc. udziałów w węgierskiej firmie Rehab, mającej stuletnią tradycję i liderującej na tamtejszym rynku rehabilitacyjnym. Avallon wsparł też łodzian w przejęciu Meyry i organizacji spółek hurtowej dystrybucji produktów Grupy Medort w Danii, Czechach, Rosji i na Węgrzech. Finansowy inwestor Medortu stał się jego większościowym akcjonariuszem i dziś ma w nim 67,24 proc. akcji (rodzina Pernerów – 19,05 proc., reszta należy do funduszu Euro Choice IV Coöperatief UA z Amsterdamu i kadry menedżerskiej).
Strategia Medortu przynosi rezultaty. Dziś Grupa Medort to 12 spółek, trzy wytwórnie sprzętu rehabilitacyjno-ortopedycznego (w tym fabryka wózków aktywnych MTB w Aleksandrowie Łódzkim), 60 salonów w Polsce i 550 pracowników (z których 240 zatrudnia Meyra w Niemczech). Jej najbardziej znane marki to Memo (obuwie profilaktyczne dla dzieci), Qmed (ortezy, czyli aparaty ortopedyczne stabilizujące stawy), MTB (wózki), Vitea Care (wózki, parapodia, balkoniki). Medort jest numerem jeden na rynku polskim (wyprzedza Alu Rehab Poland, Jako, GTM Mobil, Vermeiren, Ottobock, Invacare czy Permobil), ma 55-procentowy udział w węgierskim (szacunki OEP, tamtejszego NFZ) oraz 15-procentowy w niemieckim (celem jest udział 25-procentowy, który niegdyś miała w nim Meyra). Przychody firmy przekroczyły w zeszłym roku 61 mln euro, w tym mają sięgnąć 66 mln euro.
Coraz częściej łódzka firma zerka na rynek chiński, gdzie bogaci klienci chcą kupować renomowane produkty niemieckie, a także amerykański. Michał Perner nie potwierdza zamiaru przejęcia Invacare Corporation, znanego producenta sprzętu rehabilitacyjnego z Ohio, o czym informowała jakiś czas temu agencja Bloomberg. Na rynek amerykański, a także kanadyjski zamierza wejść poprzez kolejnego niemieckiego producenta wózków, którego chce przejąć.
Finał tej akwizycji jest bliski. Jeśli to się uda, łódzka firma będzie konkurować z największymi wytwórcami sprzętu rehabilitacyjnego na świecie.
- - - - -
Zapalenie opon mózgowych może mieć różne przyczyny. Nowe techniki analizy płynu mózgowo-rdzeniowego, opracowane przez badaczy z Warszawy, pozwalają w niecały kwadrans zdiagnozować, czy chorobę wywołały bakterie. Do identyfikacji wystarczy zaledwie jedna komórka bakterii
fot. Fotolia
Za wywołanie zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych mogą odpowiadać różne czynniki. Im szybciej lekarz zdobędzie wiedzę o przyczynie konkretnego przypadku, tym wcześniej będzie w stanie dopasować właściwą terapię i zapobiec eskalacji choroby, nierzadko prowadzącej do śpiączki lub śmierci pacjenta. Dotychczasowe metody analizy nie ułatwiały zadania: wymagały na przykład prób namnażania bakterii, co trwało nawet kilkadziesiąt godzin.
Nowa technika opracowana przez badaczy z Warszawy wInstytucie Chemii Fizycznej PAN pozwala skrócić ten czas nawet do kwadransa. - Jest to metoda niesamowicie szybka, a czas to jeden z kluczowych elementów istotnych przy detekcji wszelkiego rodzaju zakażeń bakteryjnych - mówi dr Agnieszka Kamińska Instytut Chemii Fizycznej PAN. A, jak dodaje, szybkie ustalenie gatunku bakterii umożliwia szybkie podjęcie leczenia.
- Opracowaliśmy nowatorskie podłoża, bazujące m.in. na matach polimerowych pokrytych złotem bądź srebrem, które posłużyły nam jednocześnie do filtracji bakterii ze złożonych układów biologicznych, czyli z moczu czy płynu mózgowo-rdzeniowego i mobilizacji nawet pojedynczych mikroorganizmów w określonym miejscu podłoża - tłumaczy dr Kamińska.
Do przeprowadzenia pomiaru jest potrzebna próbka płynu o objętości zaledwie mikrolitra, w której wystarczy znaleźć jedną bakterię, żeby zidentyfikować gatunek odpowiedzialny za rozwój choroby.
Przedstawiciele IChF PAN poinformowali, że w rozwiązaniu wykorzystano niezwykle czułą technikę analizy: wzmacnianą powierzchniowo spektroskopię ramanowską (SERS, czyli Surface-Enhanced Raman Spectroscopy).
We współpracy z Instytutem Fizyki PAN w Warszawie, IChF PAN opracował specjalne podłoża z tlenku cynku. Podłoża te wykorzystano do pomiarów metodą SERS stężeń pewnego związku - neopteryny w próbkach płynu mózgowordzeniowego. Próbki te - udostępnił je Narodowy Instytut Leków (NIL) w Warszawie - pochodziły od pacjentów z wcześniej zdiagnozowanym zapaleniem opon mózgowych. Okazało się, że w płynie mózgowym takich osób stężenie neopteryny było dziesięciokrotnie wyższe niż w próbce referencyjnej, pobranej od zdrowej osoby.
- Podwyższone stężenie neopteryny to cenna informacja, że organizm walczy z chorobą o podłożu bakteryjnym. Jednak zapalenie opon mózgowych może być efektem zakażenia różnymi gatunkami bakterii. Żeby działać naprawdę efektywnie, lekarz powinien wiedzieć, z którym gatunkiem ma właśnie do czynienia - podkreśla dr hab. Anna Skoczyńska, prof. NIL.
Pomiary widm ramanowskich bakterii w płynie mózgowo-rdzeniowym okazały się trudne: w przeciwieństwie do cząsteczek chemicznych, które nie przemieszczają się po podłożu, bakterie znajdują się w ciągłym ruchu. Przed naukowcami pojawiło się wyzwanie: należało opracować podłoża, które nie tylko zapewnią wzmocnienie sygnału ramanowskiego, ale także odfiltrują bakterie z płynu oraz skutecznie je unieruchomią na czas pomiaru.
Rozwiązaniem okazały się tanie, komercyjnie dostępne maty tkane, pokrywane w IChF PAN cienką warstwą stopu złota i srebra (jej grubość to ok. 70-80 nanometrów). Przez układ kilku takich mat, o malejących porach, przepuszczano strumień płynu mózgowo-rdzeniowego podawany przez pompę strzykawkową. Gdy bakteria docierała do maty o zbyt małych oczkach, grzęzła w jednym z nich, a odpowiednio dobrana prędkość przepływu strumienia płynu uniemożliwiała jej zmianę położenia.
- Przetestowaliśmy nasze podłoża na trzech gatunkach bakterii wywołujących zapalenie opon mózgowych: Neisseria meningitidis, Streptococcus pneumoniae i Haemophilus influenzae. Poprawnie wykrywaliśmy ich obecność w 95 proc. przypadków, a gatunek identyfikowaliśmy z pewnością sięgającą 98 proc. A ponieważ mówimy o niezwykle czułej spektroskopii ramanowskiej, do otrzymania tak precyzyjnych wyników wystarczało nam znalezienie jednej komórki bakteryjnej - podkreśla dr Kamińska.
Cały przebieg analizy jest w znacznym stopniu zautomatyzowany i do minimum ogranicza kontakt laboranta z badaną próbką. W celu przeprowadzenia pomiaru należy jedynie pobrać pod wyciągiem laminarnym mikrolitrową porcję płynu mózgowo-rdzeniowego do strzykawki, a następnie tę umieścić w pompie strzykawkowej podłączonej do spektrometru Ramana. W celu zwiększenia pewności pomiaru zarejestrowane sygnały są przetwarzane przez oprogramowanie korzystające z zaawansowanych metod statystycznych i obsługującemu pozostaje jedynie odczytać wynik.
W stosunku do dotychczasowych metod, rozwiązanie zaproponowane przez IChF PAN ma szereg zalet: wymaga niewielkich ilości płynu mózgowo-rdzeniowego, eliminuje konieczność długotrwałego namnażania bakterii, automatyzacja pomiaru gwarantuje wysoki poziom bezpieczeństwa, a wynik jest dostępny w ciągu minut. Istotnym argumentem jest także cena: zakup sprzętu niezbędnego do przeprowadzenia analizy nie przekracza kilkudziesięciu tysięcy dolarów, leży więc w zasięgu możliwości finansowych nawet małych placówek medycznych.
Opracowany przez polskiego licealistę Macieja Mańkę sposób wytwarzania płuca na chipie może upowszechnić to cenne narzędzie badawcze – ku pożytkowi pacjentów
Marcin Mańka (fot. PAP/Andrzej Grygiel)
Metodę tworzenia narządów na chipach opracowali w roku 2010 naukowcy z Harvard University. Zbudowane z tworzywa sztucznego (polidimetylosiloksanu, PDMS) mikro urządzenie pokryte jest ludzkimi komórkami, które naśladują strukturę tkanek. Do tej pory udało się stworzyć na chipie między innymi pęcherzyk płucny, fragmenty jelita, wątroby, nerki czy łożyska.
Narządy na chipie pozwalają prowadzić badania nad chorobami i ich leczeniem. Stosując ludzkie komórki można ograniczyć wykorzystanie zwierząt laboratoryjnych - a uzyskane wyniki są równie wiarygodne jak byłyby rezultaty testów na ludziach (w wielu przypadkach niemożliwych, bo zbyt niebezpiecznych).
Pęcherzyk płucny to narząd, w którym krew pośrednio styka się z powietrzem. Jego wersja na chipie pozwala badać zarówno infekcje bakteryjne i wirusowe, jak i wpływ szkodliwych substancji zawartych w powietrzu czy działanie leków. Można badać zdolność leków i patogenów do przenikania przez barierę powietrze-krew bez ograniczeń etycznych czy związanych z rozmiarem cząsteczki.
Niestety, do tworzenia ze specjalnych polimerów podłoża narządów na chipie niezbędne były do niedawna warte miliony dolarów drukarki. Dlatego metoda dostępna była tylko dla nielicznych placówek naukowych czy klinicznych.
Nowy, znacznie tańszy i prostszy sposób wytwarzania płuca na chipie jest dziełem Macieja Mańki, ucznia klasy III C Akademickiego Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Chorzowie. Metodę opracował w roku 2015, podczas stażu naukowego w Pracowni Badań Nanowarstw Makromolekuł Uniwersytetu Jagiellońskiego. Niezbędną mikroporowatość polimeru uzyskał poprzez dodanie do tworzywa cukru, który następnie jest wypłukiwany.
Dzięki obniżeniu ceny narządów na chipie można by na przykład szybko dobrać optymalną metodę leczenia chorych z rakiem płuca czy mukowiscydozą – wypróbowując różne terapie na pęcherzykach obsadzonych komórkami konkretnego pacjenta.
Maciej Mańka jako jeden z trzech laureatów krajowego etapu 28. Konkursu Prac Młodych Naukowców UE (EUCYS) będzie reprezentował Polskę podczas europejskich finałów, które we wrześniu odbędą się w Brukseli.
- - - -
Magdalena Krukowska 16.07.2015
Biomedyczne wynalazki mają coraz większe szanse na znalezienie w Polsce bogatych inwestorów. Na szybkie i łatwe zyski z przedsięwzięć, które mogą w przyszłości pomóc w leczeniu najpoważniejszych chorób, nie ma jednak co liczyć
Elizabeth Holmes w ubiegłym roku została najmłodszą bizneswoman na liście Forbesa najbogatszych ludzi świata. 4,5 mld dolarów majątku zbiła na użyciu nanocząsteczek do zwiększenia efektywności testów krwi. Dzięki czemu są łatwe w obsłudze, precyzyjne i szybkie. W wywiadach Holmes zawsze podkreśla, że jej podstawową misją było, by testy badające podstawowe parametry krwi były dostępne dla każdego, bez względu na jego status materialny czy posiadane ubezpieczenie.
Przełom w działalności, założonej w 2004 r. przez 19-letnią wówczas biochemiczkę, spowodowały ptasia i świńska grypa, które wywindowały zapotrzebowanie na tego typu testy. Holmes nigdy nie zarobiłaby takiej fortuny na swoim „społecznym” wynalazku, gdyby nie prywatni inwestorzy, dzięki którym mogła kontynuować badania i je skomercjalizować.
Poprzez fundusz Ipopema 12 FIZAN kupił udziały w NanoVelos od Giza Polish Ventures. Wcześniej zainwestował w OncoArendi Therapeutics. Fot. Szymon Łukaszewski, PAPwięcej »
W Polsce na taką karierę mogłaby potencjalnie liczyć inna zdolna 19-latka, Joanna Jurek z Piotrkowa Trybunalskiego. Jeszcze będąc w liceum opracowała bezinwazyjną metodę dostarczania leku do komórek nowotworowych. Opartą na wykorzystaniu w pełni biodegradowalnego włókna polimerowego z nanocząstkami złota, do których podczepione są cząsteczki leku na raka trzustki. Do tego, by można było jej metodę zastosować w praktyce, potrzeba jeszcze wielu badań. I dużych pieniędzy. Jak mówi Joanna: „Ja jestem za młodą osobą, żeby tym projektem zarządzać”.
Zarządzaniem coraz częściej interesują się za to polscy inwestorzy. Zwłaszcza, gdy widzą kariery i zarobki zagranicznych naukowców-biznesmenów. I potencjał polskich, takich jak Joanna Jurek, która na studia wybiera się za granicę i tam pewnie sukces odniesie błyskawicznie.
Zwłaszcza, że start kosztownych i, jak by nie było, ryzykownych, przedsięwzięć, pokrywają często fundusze zalążkowe wchodzące za np. unijne pieniądze w uczelniane spółki typu spin-off.
Fundusz zalążkowy Innoventure
wraz z Fundacją Akcelerator
Uniwersytetu Łódzkiego powołał
właśnie do życia spółkę GeneaMed,
odpowiedzialną za wprowadzenie na
rynek światowy dendrymerów, jako
potencjalnego leku na przewlekłą
białaczkę limfocytową. Dendrymery
to nanocząstki, które wykorzystywane
są do transportu substancji aktywnych
w warunkach biologicznych i do tej pory
próbowano je wykorzystać do
przenoszenia niektórych leków w
organizmie człowieka. Doktor Ida
Franiak-Pietryga, biolog i biofizyk,
specjalista w zakresie diagnostyki
chorób białaczkowych, odkryła, że
dendrymery mogą – po pewnej modyfikacji
struktury chemicznej – same powodować
śmierć komórek białaczkowych.
- Innowacyjność
tego wynalazku opiera się na zastosowaniu
dendrymerów jako substancji aktywnych,
per se, które mogą być głównym składnikiem
lekarstwa. Nie muszą one być jedynie
przekaźnikiem leków. Badania, które
przeprowadziłam, pokazały, że
dendrymery z doczepionymi
cukrami na zewnętrznych wiązaniach
mogą zmusić komórkę białaczkową
do samobójstwa, a zarazem nie są
szkodliwe dla zdrowych komórek
organizmu – tłumaczy
Franiak-Pietryga.
Badania nad
dendrymerami prowadzone są przez
zespół naukowy z Wydziału Biologii
i Ochrony Środowiska Uniwersytetu
Łódzkiego pod kierownictwem prof. Marii
Bryszewskiej. Jak mówi dr Ida Franiak-Pietryga,
która jest dyrektorem ds. badań i rozwoju
w GeneaMed, badania przeszły już
część fazy przedklinicznej (in-vitro) i teraz
przed naukowcami kolejne kosztowne
doświadczenia. Spółka liczy na współpracę
z międzynarodowymi partnerami,
z którymi wprowadzi wynalazek na
rynek w formie leku na białaczkę limfocytową
przewlekłą.
- Działania
spółki nie ograniczają się tylko i
wyłącznie do komercjalizacji
powstałych już wynalazków. Planujemy
dalsze badania i mamy nadzieję jeszcze
w tym roku zgłosić kolejny patent. Będziemy
prowadzić badania nad innymi lekami
oraz sposobami leczenia i diagnozowania
chorób rozrostowych krwi, do których
należy m.in. białaczka, a które nadal
pomimo szerokiej gamy dostępnych leków
należą do chorób nieuleczalnych -
mówi Magdalena Jander, prezes GeneaMed.
Z nieuleczalnymi chorobami chce też walczyć jeden z najbogatszych Polaków, Michał Sołowow, który zainwestował właśnie w spółkę NanoVelos, opracowującą technologie przeciwnowotworowe. Firmę utworzył dwa lata temu prof. Tomasz Ciach, który za pieniądze polsko-izraelskiego funduszu Giza Polish Ventures opracował transporter z biodegradowalnego cukru, który ma dostarczać leki do komórek rakowych. Cukier ma zapobiec zwalczaniu transportera przez ludzki organizm.
Pieniądze Sołowowa mają umożliwić dotarcie technologii do etapu zgody na badania kliniczne. Dla Sołowowa to już kolejna, po OncoArendi Therapeutics, inwestycja w badania nad lekami przeciwnowotworowymi. Jeśli takich inwestorów znajdzie się w Polsce więcej, jest szansa, że nasi naukowcy będą mogli realizować wizję komercjalizacji, i szybszego oraz tańszego ratowania życia, w Polsce.
- - - -
Solarny pojazd łódzkich studentów podbił RPASłoweński biznes wyśle twoje paczki w świat. Tanio i szybko
Medyczny start-up stworzy rękawice wspomagające pracę robotników 12.10.2016 ,
Lekką robotyczną rękawicę wspomagającą pracę robotników przenoszących duże ciężary opracują wspólnie medyczny start-up Bioservo Technologies z firmą General Motors. O nawiązaniu ich współpracy poinformował Reuters
Rękawica Bioservo (fot. materiały prasowe)
Robotyczna rękawica wspomaga ruchy wykonywane przez osoby z dłońmi osłabionymi z powodu schorzeń takich jak np. artretyzm. Ten produkt, o przeznaczeniu przede wszystkim medycznym, powstał w szwedzkim start-upie Bioservo Technologies.
W odróżnieniu od innych rozwiązań robotycznych wzmacniających ruch różnych kończyn, stworzone przez Szwedów rękawice zbudowane są wyłącznie z miękkiego materiału. Urządzenie nagrywa ruchy wykonywane przez użytkownika za pomocą wbudowanych sensorów. Następnie, za pomocą zebranych danych, odtwarza i wzmacnia ruch dłoni za pomocą sztucznych ścięgien.
W ramach współpracy z General Motors, Bioservo Technologies uzyska dostęp do przeznaczonej dla astronautów technologii RoboGlove, opracowanej przez GM razem z agencją kosmiczną NASA. Jest to robotyczna rękawica, która umożliwia noszącej ją osobie korzystanie z narzędzi pracy przy wywieraniu na nie mniejszej siły, dzięki czemu zmniejsza ryzyko wystąpienia urazów spowodowanych chronicznym przeciążeniem mięśni i ścięgien.
W oparciu o technologię RoboGlove, Bioservo Technologies ma opracować robotyczne rękawice wspomagające pracę robotników, którzy w ramach swoich obowiązków muszą regularnie przenosić duże ciężary i wykonywać powtarzalne czynności. Nowe rękawice będą testowane w fabrykach General Motors.