Piotr Legutko, Dobrosław Rodzewicz, Gra w media. Między informacją a deformacją, rozdz. II do VI
I kto to mówi?
Media mają nad odbiorcami przewagę, ponieważ odbiorcy są najczęściej skazani na pośrednictwo mediów – tylko tak możemy poznawać rzeczywistość, do której nie mamy bezpośredniego dostępu. Póki dziennikarz nie popełni istotnego błędu, albo nie przekaże nam informacji całkowicie niezgodnych z naszymi przekonaniami, póty przekaz medialny pozostaje dla nas przezroczysty, tj. nie psuje iluzji kontaktu z opisywaną rzeczywistością. Rodzi to niebezpieczeństwo manipulacji.
Wiele mediów określa siebie jako opiniotwórcze. Najczęściej bezzasadnie. Opiniotwórczymi gazetami są „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita”, z mediów elektronicznych TVN 24. O poziomie opiniotwórczości danego środka przekazu decyduje ilość cytowań (bada je Instytut Monitoringu Mediów) i inspiracji dla innych mediów (dublowanie tematów) oraz poziom wykształcenia czytelników (także ich status społeczny). Media elektroniczne są najmniej opiniotwórcze, ponieważ same powołują się na prasę i nią też inspirują. Zebrania redakcji programów informacyjnych w rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych zaczynają się od poszukiwania tematów w… prasie.
W prasie najczęściej teksty informacyjne od komentarzy oddzielone są graficznie (oddzielne rubryki). Choć oczywiście są typy pism, które nie silą się na obiektywizm, ale też nikt tego po nich nie oczekuje. Gdyby nagle „Trybuna” czy „Nasz Dziennik” stały się bezstronne, straciłyby czytelników. W mediach elektronicznych podział ten jest złudzeniem, choć pozornie istnieje – poprzez funkcję komentatora. Problem w tym, że komentator (standuper) jest też autorem wygłaszanej informacji, stąd nie sposób być obiektywnym. Podobnie w radiu, które kiedy wcześniej podawało czyste informacje, teraz podaje newsy z perspektywy konkretnego dziennikarza. Problem leży także w tym, że suche fakty są nudne, dlatego podaje się je w atrakcyjnej formie (najczęściej humorystycznej), co wyklucza ich obiektywizm.
Istotnym problemem są pomyłki dziennikarskie, jak i świadome puszczanie niepotwierdzonych newsów. Po drugie nieraz nie sposób uzyskać sprostowania, bo autor informacji idzie w zaparte, że ma rację (a przecież zasadą dziennikarstwa jest dążenie do prawdy!). Najgorzej jest z mediami elektronicznymi, które przyjęły wręcz dogmat o własnej nieomylności. Nie lepiej z dziennikarskimi gwiazdami, które od lat tworzą wspólny front obrony przed medialnymi kontrolerami jakości (Rada Etyki Mediów, Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich). Bowiem im wyższy prestiż, tym lepiej widać każdą rysę.
Tytuł, logo stacji, znana twarz i nazwisko – towary najcenniejsze na rynku medialnym. Często marka nadawcy staje się dla odbiorcy często istotniejsza od zawartości komunikatu (nieważne o czym, ale kto mówi). Lubimy i ufamy tym, których znamy. Stąd w mediach przewija się właściwie kilkadziesiąt tych samych osób. Nowym trudno się przebić. Chyba że wcześniej byli już znani (np. w show biznesie). Problem w tym, że znana twarz nie gwarantuje jakości. Często konkretni tzw. eksperci są zapraszani tylko po to, aby potwierdzić tezę autora programu. Nie liczy się, czy osoba ma coś ciekawego i nowego do powiedzenia, ale czy powie to, co już wszyscy wiemy i/lub jest zgodne z założeniami wydawcy.
Ale stronniczość mediów ma też tą zaletę, że wciąga odbiorcę w przestrzeń dyskursu publicznego (informacji podanej na sucho nie zawsze udaje się to osiągnąć). Co ciekawe dawniej dziennikarskim grzechem nie był subiektywizm, ale jawne kłamstwo dziennikarskie.
Tako rzecze demos
Demokratyzacja polskiego rynku prasowego dokonała się pod koniec lat 90. wraz z pojawieniem się brukowców. „Fakt” i „Super Express” doprowadziły do wulgaryzacji języka dyskursu publicznego.
Język tabloidów pełen jest kolokwializmów, ale już nie neologizmów, pojawiają się wulgaryzmy, ale już nie gwara młodzieżowa. Język musi być jasny i komunikatywny, bo większość ludzi ma problem z czytaniem ze zrozumieniem. To raczej język mówiony niż pisany (emocje, krótkie zdania). Tytuły wręcz krzyczą; rzadko odsyłają do reszty artykułu, który nie ma wstępu, rozwinięcia, zakończenia. Tytuły są tak układane, by bez uciekania się do kłamstwa budziły emocje mocniejsze niż wiadomość, którą faktycznie anonsują.
Warto jednak pamiętać, że brukowce nie tyle kreują, co przede wszystkim odwzorowują potrzeby czytelników. Axel Springer wchodząc na rynek polski w 2003 r. z „Faktem” przeprowadził badania, z których wynikało, że Polacy wolą raczej tabloid o większym zabarwieniu plotkarskim niż szokującym i prowokującym, jak niemiecki pierwowzór – „Bild”. Misją tabloidu nie jest ujawnianie afer, ale utwierdzanie czytelników w ich często naiwnym, a zawsze czarno-białym wyobrażeniu świata. Zaletą tego typu prasy jest to, że daje ona ujście złym społecznym nastrojom.
Stylebook (wewnątrzredakcyjna biblia określająca zasady pisania tytułów, lidów, pytań etc.) brukowca jest całkowicie inna od biblii, dajmy, „GW”. Lid nie musi odpowiadać na podstawowe pytania: kto? co? gdzie? kiedy?, a korpus nie odzwierciedla zasady odwróconej piramidy. Artykuł z tabloidu zbudowany jest jak anegdota lub pogawędka, a nie news. Więcej w nim wartościowania niż informacji. Brukowce mają też wpływ na media oficjalne – nie tylko negatywny (wulgaryzacja), ale i pozytywny, ponieważ wprowadziły nieco życia do tradycyjnego, skostniałego dziennikarstwa (uatrakcyjnienie przekazu).
Infotainment po polsku, czyli w szponach inforozrywki
Termin infotainment (inforozrywka) w polskiej dyskusji medialnej odgrywa rolę marginalną. Jeśli się już pojawia, to w znaczeniu pejoratywnym, jako argument przeciw mediom (zwłaszcza telewizji), które dążą do uatrakcyjnienia przekazu kosztem rzetelności i powagi. Na Zachodzie termin ma też drugie znaczenie – jako gatunek programów radiowych i telewizyjnych, których celem nadrzędnym jest dawanie rozrywki, a przy okazji – informacji (niektóre talk shows, programy hobbystyczno-poradnicze etc.).
Nam chodzi o inforozrywkę w znaczeniu negatywnym. Charakterystyczny dla sporej części mediów elektronicznych jest silny ciąg na dowcip. Każdy temat, który nie dotyka spraw tragicznych, da się przedstawić w sposób humorystyczny. Reporterzy skrzętnie to czynią. Nie tylko po to, by dostarczyć rozrywki, ale przede wszystkim, by zjednać do siebie, i własnej stacji, odbiorców. Ludzie zabawni są postrzegani jako milsi i inteligentniejsi. Jednak ironia wykorzystywana w mediach jest dość banalna – musi być łatwo przyswajalna dla milionów.
Podział na hard news (afera korupcyjna, wzrost bezrobocia…) i soft news (kłopoty celebrytów, plaga psich kup w parkach…) znany jest od dawna. Zwykle przewagę mają te pierwsze, chyba że jest to sezon ogórkowy. Novum stanowi wkraczanie elementów inforozrywki do twardych newsów telewizyjnych.
Klasyczna formuła telewizyjnego programu informacyjnego: prezenter zagaja, lektor z offu – rozwija informację ilustrowaną zdjęciami, a reporter (standuper) – opowiada, czego sam się dowiedział na miejscu zdarzenia (lub zadaje pytania rozmówcy). Rewolucja, której początek dał Teleexpress nastała w połowie lat 90. wraz ze zmianą roli reportera. Przestał on być świadkiem, a stał się oskarżycielem posiłkowym, obrońcą lub nawet trybunem ludowym. Do niego należy ostatnie słowo: puenta w formie aforyzmu, czy cytatu filmowego (Miś Barei). Często nawet sam materiał ilustrowany jest fragmentami z filmu.
Telewizyjne newsy nowej generacji podobają się widzom zwłaszcza dzięki inforozrywkowej konwencji – z racji tempa narracji, dowcipu komentarza, zwartej puenty. Inforozrywkowe opakowanie newsa niesie jednak ryzyko jego wypaczenia. O tym, co trafia do głównego, wieczornego wydania decyduje wydawca, który zwraca uwagę nie tylko na ważkość tematu, ale i atrakcyjność formy. Ta ostatnia jest najważniejsza, bo w dużej mierze decyduje o słupkach oglądalności. Dlatego w serwisach coraz mniej informacji zagranicznych, ekonomicznych czy społecznych – trudno je ładnie opakować.
Nadmiar inforozrywki zwyczajnie ogłupia; widz z czasem coraz mniej rozumie świat i uzależnia się od wideoklipowego przedstawiania zdarzeń. Prasowa odmiana inforozrywki – tabloid – jest mniej groźna, ponieważ jest jawna: czytelnik wie o niej i dobrowolnie godzi się na konwencję. Inforozrywkowa konwencja w telewizji często jest ukryta i narzucana. Przeciwdziałać zjawisku winny media publiczne, dziennikarstwo obywatelskie (Internet) i konkurencja oraz przede wszystkim – edukacja (już w szkole podstawowej).
Podobnie rzecz się ma w radiu, gdzie serwisy pełne są aluzji popkulturowych i subiektywizmu. Poza głosem prezentera słyszymy już także głos reporterów – autorów poszczególnych newsów – którzy snują utrzymane w poetyce felietonu opowieści, inkrustowane fragmentami wypowiedzi bohaterów.
Inforozrywka wkracza coraz śmielej do publicystyki (przodują tu Monika Olejnik i duet Morozowski-Sekielski). Na widownię zaprasza się żywo reagującą publikę, gościom wręcza się dziwne prezenty, albo zaskakuje się ich przygotowanymi materiałami filmowymi.
Gabinet luster
Należy pamiętać, że media nie są wcale oknem na świat i zwierciadłem rzeczywistości. Środki przekazu przedstawiają tylko jedną perspektywę. Istnieją i inne.
Nawet tak przezroczyste, zdawałoby się, depesze agencyjne (np. PAP) nie są wolne od subiektywizmu. Bo choć tzw. depesza – która charakteryzuję się zwięzłością oraz brakiem elementów komentarza, czyli opinii, ocen, a nawet prognoz dalszego rozwoju wydarzeń – wydaje się przedstawiać nagie fakty, to już sam wybór faktów, które powinny być przekazane – jest czynnością subiektywną.
Na czym polega magia prasy? Prasa może dać najwięcej korzyści poznawczych (dostarcza więcej wyczerpujących informacji niż inne media) a zarazem jej lektura sprawia najwięcej przyjemności (ludziom o wyrobionym nawyku czytania).
Dlaczego preferujemy konkretne tytuły? Najczęściej odpowiadamy, że dane pismo jest najbardziej obiektywne, w istocie zaś myślimy najbardziej wiarygodne – takie, któremu chcemy dawać wiarę, któremu ufamy. Ufamy zaś mediom, które nie zostały przyłapane na fabrykowaniu informacji lub rażących błędach, a przede wszystkim takim, które hołdują podobnym co i my wartościom.
Skoro prasa dostarcza najdokładniejszych informacji, na czym opiera się magia radia i telewizji? Na opowiadaniu historii. Masowe czytelnictwo to wynalazek ponad dwustuletni. Wcześniej uzyskiwaliśmy wiedzę o zdarzeniach, w których nie braliśmy udziału tylko dzięki relacjom i opowieściom innych. Ludzie po prostu lubią słuchać – ta czynność wpisała się w naszą kulturę. Dlatego też radio ma się całkiem dobrze mimo wynalezienia telewizji. Symptomatyczne, że telewizyjne serwisy informacyjne opierają się głównie na zmyśle słuchu. Obraz stanowi jedynie uzupełnienie dźwięku. Widać to doskonale zwłaszcza jeśli skontrastujemy telewizyjny reportaż lub serwis informacyjny z filmem, w którym warstwa audialna i wizualna są tak samo ważne.
Radio i telewizja mają jeszcze jedną broń w walce o utrzymanie odbiorców w szponach iluzji obcowania z rzeczywistością – dyktują tempo przekazu. Czytelnik sam decyduje, co i ile przeczyta; może też przerwać lekturę na chwilę refleksji. W przypadku dwóch pierwszych mediów odbiór jest bardziej bezrefleksyjny, bo nie mamy czasu do namysłu nad tym, co zobaczyliśmy i/lub usłyszeliśmy.
Istotnym czynnikiem, który sprawia, że jesteśmy wierni danemu środkowi przekazu jest poczucie bezpieczeństwa. Dla psychologów nie ma paradoksu w tym, że pożądając nowinek, w istocie jesteśmy także konserwatystami – zgadzamy się na tylko na takie nowości, które nie burzą naszego obrazu świata. Podobnie jest z mediami: gdyby wierny słuchacz nagle usłyszał z anteny Radia Maryja pochwałę liberalizmu – byłby w szoku i czułby się zdradzony. Taka zmiana byłaby nie do przyjęcia. Dlatego tez wydawcy w sowich stacjach, rozgłośniach i tytułach wprowadzają zmiany tak ostrożnie (np. radiowa „Jedynka” od pół wieku nadaje te same sygnały najpopularniejszych audycji).
Skrót myślowy, czyli zaklinać rzeczywistość
Wojna polityków toczy się na słowa. Coraz częściej polem tej walki stają się media. Celem jest narzucenie określonej interpretacji jakiegoś wydarzenia. Można to osiągnąć poprzez dyskurs polityków (talk shows, transmisje obrad Sejmu), ale ten jest w zaniku. Dla przeciętnego odbiorcy informacji tworzy się skróty myślowe – zbitki słowne, metafory celnie obrazujące skomplikowane procesy, wielowątkowe afery etc. Media, zwłaszcza elektroniczne, uwielbiają skróty. W dobie hegemonii SMS-ów, e-maili tak najłatwiej dotrzeć do odbiorcy.
Dzisiaj wymyśla się efektowne klisze nie tylko, by streścić wydarzenie czy zjawisko, ale też je zinterpretować. Wyrażenia typu moherowe berety, kościół toruński, kościół łagiewnicki cieszą się ogromną popularnością, ale też z góry narzucają określone interpretacje.
Na początku lat 90. zaczął się kształtować głęboki podział na media i dziennikarzy prawicowych, lewicowych i liberalnych. Wiąże się to z polaryzacją języka samego dyskursu. Po porażce w wyborach prezydenckich inteligenta Tadeusza Mazowieckiego z człowiekiem znikąd (barbarzyńcą!) Stanisławem Tymińskim, do języka większości publicystów nadających ton w odradzających się mediach wkradła się autocenzura. W obliczu zagrożenia demokracji, która była jeszcze nieugruntowana, stosowano superlatywy (mowa zewnętrzna), promując przemiany demokratyczne. Głosy krytyczne pojawiały się w zamkniętym dyskursie środowiskowym (mowa wewnętrzna). Wroga przemian zaczęto utożsamiać z tradycjonalistami-prawicowcami. Wtedy też dokonało się zawłaszczenie frazeologii patriotycznej przez prawicę, wrażliwości społecznej przez lewicę i obywatelskości przez liberałów.
Przez dekadę lat 90. w mowie zewnętrznej dominował język „GW”, „Polityki” i „Tygodnika Powszechnego” – język intelektualisty-liberała. Kiedy demokracja się ugruntowała do głosu zaczęły dochodzić pozostałe języki – zwłaszcza prawicowy. Stąd dzisiejsza kakofonia medialnych języków.
by szwati