KANAPKI Z CZERWONYM KAWIOREM

KANAPKI Z CZERWONYM KAWIOREM

Kiedy, zbliżając się do parku w Ostankinie, zjeżdżało się od Mariinej Roszczy na pryncypalną ulicę Nowomoskiewską, z prawej strony ukazywało się oczom Puszkinowskie miasteczko studenckie - skupisko tynkowanych baraków, które zajmowały terytorium wprawdzie obszerne, ale mniejsze, niż inne studenckie miasteczko - Aleksiejewskie, położone bliżej Rostokina. To właśnie Aleksiejewskie zawsze wszystkim przychodziło na myśl, kiedy pojęcie "miasteczko studenckie" zapominano uściślić mianem "Puszkinowskie", ja natomiast wymieniam je dlatego, że w tamtejszych barakach żyło się inaczej, a jak - tego nie podejmuję się precyzować.

Barak tworzy się w pośpiechu i byle jak. No i zawsze jak przed bojem naszym ostatnim. Tak jak barykadę, jego bezpośrednią poprzedniczkę. Ale barykada może paść, a wtedy zostanie rozebrana, a barak nie padnie nigdy, nigdy też rozebrany nie zostanie, czego świadectwem Puszkinowskie miasteczko studenckie, spadkobierca barykad.

Kiedy wypełniło swoją paniczną misję, dając w latach dwudziestych dach nad głową nieznanym studentom uniwersytetów robotniczych, kiedy wypchnęło potem dokształconych w świat osiągnięć i pieśni Dunajewskiego, nie padło i nie zostało rozebrane, ale zasiedlone: i przez tych, co się nie dokształcili, i przez rozmaitą swołocz, i przez porządnych ludzi. Przy tym zasiedlone niezłomnie i na wieki.

Miałem tam rozmaitych znajomków. I w pierwszym, i w drugim, i w trzecim kręgu. Z tego ostatniego wymienię choćby zadziwiającego Samsona Jesieicza! Ale o nim - w swoim czasie. Nie teraz. Za to opowiemy o cioci Dusi, która się nim opiekowała. I nie tylko o niej. No, ale najpierw będziemy opiewać barak. Z tym, że nie barak na osiedlu Aleksiejewskim, tylko na Puszkinowskim.

Barak to podłużna piętrowa budowla z dwoma wejściami od frontu, dwiema parami schodów na piętro, osadzona nisko przy gruncie. To kiepsko pobielony budynek pod czarną osłoną z papy, w którym się chodzi, siedzi, leży i z którego wyglądają ludzie.

Długość baraku niełatwo dzisiaj byłoby ustalić, ale szerokość określić można zupełnie prosto. Ponieważ ściany pod tynkiem to, jak się okazuje, najzwyklejsza węgłówka, krótszy bok baraku nie mógł być szerszy niż siedem czy osiem metrów, ściśle mówiąc był właśnie taki, bo tyle ma wymiarowa belka budowlana. To znaczy, że do wzmiankowanych metrów wliczyć trzeba długie ściany dwóch pokoi plus szerokość korytarza. Na tę ostatnią przeznaczymy półtora metra, a wtedy na każdy z pokoi zostanie po dwa i pól. Wszystko się zgadza! Taka długość wystarczała, żeby wstawić kursantowi łóżko - dwa metry, a u wezgłowia, albo w nogach łóżka - szafkę, w której kursant może przechowywać swojego "Anty-Duhringa", albo zaczytaną doszczętnie książeczkę pod wzruszającym, choć wąskonaturalistycznym tytułem "Bez czeremchy".

A zatem na każdej z dwóch kondygnacji mamy półtorametrowej szerokości korytarz, po obu jego stronach - wychodzące na ten korytarz, rozciągnięte wzdłuż swoich łóżek pokoje, a w pokojach ludzi, dzieci i gratów - ile się zmieści.

Korytarz, czyli zarazem kuchnia, jest absolutnie nieskończony, ponieważ pod jego sufitem, kopcąc jak maszynki naftowe, palą się dwie jedne jedyne, dziesięcioświecowe, żółte żarówki, koszmarne w zaduchu i oparach prania światłocienie wielu rozmaitych przedmiotów tworzą nieprzeliczone kulisy i zakamarki, a wszystko rozpływa się w cuchnącym, mętnym powietrzu o złożonym składzie.

Co tu gadać - brud i smród, a pod ścianami koryta, łachmany na gwoździach, wiklinowe kosze, dwuręczne piły, zawinięte w żółte, zakurzone i kruche, ściągnięte szpagatem gazety, na podłodze - kufer na kufrze, malowane na biało stoliki z kłódkami, taborety, wilgotne i jakby namydlone, a na nich umywalki, czyli miednice pod zbiornikami z wodą. Ani tu ładu, ani składu:

wszędzie majaczą wiadra z wodą, wiadra ze śmieciami i z pomyjami dla prosiaka, którego chrzestna tuczy gdzieś w Marfinie, składane łóżka w dawnym ludowym stylu - płótno na krzyżakach, sanki, kubły, beczki, cebrzyki, łopaty z przyschniętą do metalu żółtą gliną, widły, grabie, albowiem mieszkańcy parteru mają pod oknami grządki, a czasem króliki albo kury. Stoją tam jeszcze dziecięce narty, oblazłe z farby i proste jak deski, z biedy jedna narta krótsza bywa od drugiej. Stoją tam zwyczajne deski, też różnej długości, z przyklepanymi do ich tartacznej powierzchni krzywymi, brunatnymi gwoździami. Stoją jakieś należące dawniej do warstw panujących piękne, ale w życiu codziennym barakowych troglodytów nieprzydatne przedmioty: połamane krzesło z aksamitnym, obszytym sznurem, obiciem, stojak na laski, a czasem i stojąca twarzą do ściany kanapka, której okrągłe plecy do spółki ze ścianą tworzą znakomite pomieszczenie na kartofle.

Straszny korytarz, paskudny korytarzyk, końca, zatracony, nie ma! Jego nieskończoność nie jest jednak całkiem bez zarzutu, bo przecinają ją albo otwarte drzwi, albo rozmowa zawsze podobna do kłótni, albo umta-umta-umtarira na harmonii, a w jednym z pokojów oszałamiający głos patefonu, zwycięsko obracającego pod tępą igłą, która przetrwała całą wojnę, cudowną płytę "Jak pięknie wokoło, jak się dobrze żyje" (szkoda, że teraz płyta jest już bardzo pęknięta).

Ciocia Dusia mieszka w pokoju najżałośniejszym i najbardziej wciśniętym w kąt. Znane nam już dwa i pół metra bieżącego poprzez zwykłe przemnożenie przez dwa zmienia się w pięć metrów kwadratowych, a kto taki pokój zamieszkiwał, wie, że naprzeciwko drzwi jest okno, że po lewej się śpi i grzebie w kufrze, a po prawej siedzi przy stole, a w szafie hoduje mole. Przy oknie stać może maszyna do szycia z nożnym napędem, jeśli ktoś taką ma, a jeśli nie ma, to pod oknem można postawić, powiedzmy, taboret.

Posłanie na wyrku u cioci Dusi tworzy pagórek, ponieważ pod materacem przechowywane są rzeczy, na które nie sezon, oraz wielkie wiązki podartych, brunatnych pończoch, które służą jako materiał wyjściowy do naprawy pięt. Pończochy z reguły zachowują w sobie złuszczoną epidermę niegdysiejszej młodej cioci Dusi; wszystkie są grube, zwyczajne, ale trafiają się eksponaty fildekosowe, a nawet fildepersowe.

Pokój ma wysokość dwa metry dziesięć, ale to nie przeszkadza w życiu, bo ludzie w tamtych czasach byli niskiego wzrostu i krępi, tak jak chłopi spod Orła w wyobrażeniach Turgieniewa. Postawni turgieniewowcy z Kaługi tutaj się nie osiedlali, spotykało się ich nie bliżej niż za Zaułkiem Grocholskim, no a stąd tam to kawał drogi.

Na posłaniu znajdowało się więc wzgórze, co przysparzało nam - mnie, klejącemu się do przyjaciółki, żeby umrzeć i jej, przywierającej, żeby przywrócić mnie do życia, jej, która w przeciwieństwie do mnie znała łoża szerokie i potrafiła bardzo umiejętnie z nich korzystać - rozmaitych (mniejsza zresztą o nie!) niewygód, mącących starodawny i zająkliwy obrzęd obłapiania.

Barak, korytarz, ciocia Dusia... Moja olśniewająca przyjaciółka, znająca inne - o Boże, znowu zjechałam! - obszerne łoża, ja, znający miejsca do spania typu leżanka - o Boże, znowu zjechałeś! - ale wiedzący także, że to do mnie przyszła olśniewająca przyjaciółka, znająca inne, obszerne łoża - czemu to wszystko razem? Dlaczego to wszystko się zetknęło, zeszło, złączyło w jedno na parterze baraku, a dokładnie w jego prawym tylnym rogu, patrząc na barak od frontu? - o Boże, znowuśmy zjechali! - Dlatego:

Ciocia Dusia, malutka, zasapana staruszka, opiekowała się moim starszym przyjacielem - nieżonatym nauczycielem fizyki Samsonem Jesieiczem, który mieszkał w przeciwległym baraku. Ale o nim, jak już powiedziałem, będzie w swoim czasie i przy innej okazji. No więc ciocia Dusia uważała, że przyjaźń ze mną wychodzi na korzyść genialnemu Samsonowi Jesieiczowi (o czym również w swoim czasie i przy innej okazji), z szacunku zatem do mojej osoby za pośrednictwem tegoż Samsona Jesieicza wyposażyła mnie w klucz od swojego pokoiku. Uprawiała - za jakąkolwiek zachętą, albo po prostu za Bóg zapłać - udostępnianie klucza znajomym fizyka, czyniąc to prawdopodobnie dlatego, że cudze życie cielesne budziło w niej przyjemne skojarzenia.

Ludzie obdarzeni dobrą pamięcią nie zapomnieli, jak beznadziejną sprawą było w owych czasach znalezienie kąta w celu uwieńczenia nieznośnych półrandek, urządzanych w krzakach, w bramach, na ławkach, bądź w hotelach robotniczych, kiedy współmieszkanki zasną - zasną, zasną, akurat! - dostać się więc na pagórkowate łoże cioci Dusi, gdy ona sama wyjdzie posprzątać u swego pracodawcy, albo po prostu dokądś się zmyje - to było szczęście rzadkie i upragnione.

A teraz o tej, dla której wszedłem w posiadanie klucza cioci Dusi.

...Z trudem i już od dłuższego czasu rozeźleni, pięliśmy się po zboczu, a to podejście po twardej, wyjeżdżonej drodze, obfitującej w nadmorskie okrąglaki i otoczaki, na których człowiek co rusz skręcał sobie nogę, było z mojej strony fatalnym pomysłem, toteż zdawało mi się, że moja nowa znajoma, podobna do nimfy Kalipso piękność ze strachem w oczach, lada chwila podniesie bunt i zażyczy sobie wracać, jako że nawet pretekst, pod którym się tu wspinaliśmy, był niejasny i niezbyt przekonujący: popatrzeć z góry na morze, czy też zobaczyć jak wyglądają zawiązki na mandarynkowych drzewach.

Moja towarzyszka buntu jednak nie podnosiła, choć mogłaby zawrócić, a ja tylko czekałem z przerażeniem, jak się rozgniewa, tylko czekałem, kiedy skończy się jej zgoda; byłem wtedy bardzo młody i sądziłem, że zgoda może, i to nawet bardzo łatwo może przerodzić się w gniew. Przecież podejrzewała, to znaczy rozumiała nasz ukryty, to znaczy mój zamiar - wilgotną i nieokiełznaną nadzieję. Naturalnie też była uczestnikiem naszej obopólnej i cichej zmowy. No, ale to okropne podejście! Zgodziła się więc najpierw pooglądać zawiązki, a potem rozmyśliła...

Usiedliśmy pod mandarynką na suchej, złożonej z suchych, gorących grudek, ziemi, a moja ręka zaczęta przeciskać się pomiędzy miękkawymi, troszeczkę chłodnymi, ale i troszeczkę rozgorączkowanymi udami. Mój pięciopalczasty dotyk docierał do upragnionego świata, zamkniętego w tych oszałamiających dotykalnościach; nadgarstek ni stąd, ni zowąd przesuwał się po suchych, gorących grudkach ziemi, skopanej wokół mandarynkowego odziomka, palce zaś przedzierały się między to rozchylającymi, to zaciskającymi się udami, by jak szczenięta dopaść wilgotnej - obszernej po zaciśniętych udach - plątaniny zdobytych zarośli. A moja przyjaciółka od dotknięcia wzdrygała się i jakoś tak dygotała, mówiąc: "Nie można, rozboli mnie głowa i będzie potem boleć długo i mocno!" - po czym sama ściskała w swoich długich malowanych palcach to, co chciała. "No, odłóżmy to - szeptała - tutaj nie można. Wszystko widać i słońce świeci... Odłóżmy to!" - a potem dygotała, kolana mając nieodwracalnie rozchylone, choć miała też i rację: suche zbocze pod przydrożną mandarynką już i tak omdlewało i umierało w słońcu...

Odłożymy to do Moskwy? Które z nas tego dnia wyjechało, już nie pamiętam... Odłóżmy to do Moskwy!...

Pod koniec ciepłego letniego dnia szliśmy do cioci Dusi wzdłuż baraków i parszywych ogródeczków, ogrodzonych, a raczej odgrodzonych od siebie nawzajem jakimiś śmieciami. W oknach niskich parterów stali ludzie i wodniste rośliny pokojowe, wyrastające z puszek po konserwach, zardzewiałych, lub też jak gdyby złoconych, a teraz odrapanych. Przypominam: rosyjska konserwa zawsze miała barwę cynową i dopiero wojna jako dodatek do wszystkich swoich cudów-niewidów zaprezentowała złocone, czarnoliterowe puszki zbawczej świńskiej tuszonki. A chociaż wojna się skończyła, i to do tego stopnia, że z bliżej nieznanych powodów zwracano Niemcom Galerię Drezdeńską, po uprzednim pokazaniu jej wszystkim chętnym, puszki te dogorywały w okienkach Puszkinowskiego miasteczka studenckiego, tu i ówdzie co prawda oklejone białym papierem, spłowiałym teraz od słońca na parapecie, od rdzy i wodnych zacieków.

Szliśmy do cioci Dusi wzdłuż budowli z oknami, w których stali ludzie niby to mnie nie znający, ale mogli tam stać i znajomi. Sprytnie wybrana droga pozwoliła mi uniknąć niepożądanych spotkań, ponieważ obok mnie szła po pierwsze kobieta, a po drugie kobieta, o jakiej w tych stronach nikomu się nawet nie śniło.

Pierwszą i najsłuszniejszą myślą było, iż jest to kobieta-szpieg, ubrana bowiem i obwieszona błyskotkami była tak, jak do tej pory ubierała się i obwieszała jedynie bohaterka uwielbianego powszechnie filmu "Dziewczyna moich marzeń". Nawet ja, przechowujący w palcach wspomnienie jej zdumiewającego w tamtych czasach kostiumu, ciężkiego w dotyku jak portiera i fosforyzującego w blasku gwiazd naszej nocnej kąpieli, kiedy się wszystko zaczynało, i kiedy obdarzyła mnie niespotykanym w moim minionym i przyszłym życiu pocałunkiem, nawet ja, świadomy jej odzieżowych możliwości, osłupiałem na widok tego, co zobaczyłem.

Jak mówiłem, wojna skończyła się na tyle, że robiła wprawdzie wrażenie głodu, ale z tuszonką, w przeciwieństwie do głodu bez tuszonki, jaki po niej nastąpił. Skończyły się wojenne mody, które cechował polowy szyk, urozmaicony amerykańskimi darami (jeśli ktoś takowy otrzymał), skończyły się i podarły trofiejne ciuchy, niesłychane pod względem elegancji, połysku podszewek, staranności szwów, bezwstydu damskiej bielizny oraz możności noszenia tego wszystkiego nawet na lewą stronę, jeśli kto miał życzenie. Skończyły się dla wszystkich, toteż wszyscy przywdziali i-szaty swojskie, nasze, miejsko-detaliczne. Wszyscy, tylko nie ona, nie moja znajoma. Przybyła do mnie w postaci fantastycznej, a w jakiej, już nie pamiętam, przy czym taka jej powierzchowność miała szczególne, zasadniczej natury podstawy.

Do Błoka kobiety przychodziły owiane mgłą i perfumami. O tym dowiedziałem się później. Ona zaś przyszła, migocąc pierścionkami, kolczykami, naszyjnikami. Temu wszystkiemu ludzie nadadzą potem nazwę biżuterii i po latach przyzwyczają się jednak, pokonując wstyd i przesądy, przyzwyczają do jej noszenia, przeobrażając baby w, co by tu nie mówić, kobiety.

Skąd jednak to wszystko mogło się zjawić wtedy, kiedy jeszcze nie miało prawa się pojawiać? Skąd wzięła to wszystko: sukienkę z przedziwnego materiału, pantofle, usiane złotymi sprzączkarni z błyszczącymi szklanymi pacioreczkami? Skąd? Wiadomo skąd - stamtąd: pracowała w okupacyjnej armii w strefie wschodniej, przebywała długo we Wschodnich Niemczech, przyjechała z nich niedawno, tam zaś pracowała jako tłumaczka sztabowa i mieszkała z mężem, pracownikiem informacji wojskowej.

Tego swojego "uszatka" bała się panicznie. Jego skryty sposób bycia i wszechwiedza sprawiały cierpienie jej duszy i ciału, to ostatnie zaś traktował uszatek ze szczególną oschłością. Nie wyhasało się to ciało ani nad ciepłym morzem, ani pod pniem mandarynki z obawy przed zdemaskowaniem przez jakichś znajomych, a może i przez niskich rangą podkomendnych uszatka.

Schadzki nie można było urządzić nawet w Moskwie. Długo nie było można. A tu ciocia Dusia dała mi klucz, sama dokądś powędrowała, maszeruję więc z przyjaciółką, troszkę z boku i jak gdyby o krok z przodu, a można rzec, że i z tyłu, dróżkami i opłotkami Puszkinowskiego miasteczka do ciocinego baraku, stojącego przy głównej ulicy. Bardzo to hartuje i uszlachetnia krew - z błyszczącą kobietą podejść do drzwi stojącego przy głównej ulicy baraku w taki sposób, żeby nikt nas nie zauważył.

Chce człowiek, czy nie chce, we wszystkich okienkach sterczą zdumieni ludzie, babki na przyzbach gęstymi grzebieniami wyczesują siwe kudły, mogą też trafić się koledzy, a taki jeden koło szopy któryś już rok z rzędu pracuje nad wynalezieniem roweru.

Ulica latem jest jasna i słoneczna, a za następną szopą chłopcy kojarzą króliki. Dziewczynki specjalnie zgromadziły się w pewnej odległości, mimo to jednak widzą, jak królik, sumiennie skubiący trawkę obok królicy, w pewnym momencie wspina się na towarzyszkę, któreś z kłapouchych zwierzątek przenikliwie piszczy, po czym oba ruszają nosami i biorą się do jedzenia.

Chłopcy co pewien czas konstatują, że króliki się pierdolą. Patrzące z daleka dziewczynki też wiedzą, co robią króliki, nie używają jednak słowa pierdolić. Bezczelne chłopaki, pragnąc zwrócić uwagę dziewczynek, robią pierścień z dwóch palców lewej ręki, wsuwają w ten pierścień wskazujący palec prawej, a następnie poruszają nim tam i z powrotem. Dziewczynki odchodzą.

W taki więc sposób prowadzę przyjaciółkę przez swoje własne dzieciństwo, ale ona go nie widzi, nie zauważa, tylko kroczy obok w milczeniu, myśląc jedynie o grożącej jej uszatkowej inwigilacji.

Idzie niewiarygodnie opanowana. To strach po prostu sprawił, że zdrętwiała i zaniewidziała. J e j strach. Mnie za to m ó j strach uczynił niesamowicie spostrzegawczym, toteż kiedy ze światła wkraczamy w nieprzenikniony korytarz baraku, potrafię dostrzec nędzarskie pranie na dalekim jego końcu i mężczyznę, który sortuje białe robaczki w puszce po konserwach.

Mordęga z kluczem cioci Dusi - i już jesteśmy w pokoju. Mam ze sobą kanapki. Z czerwonym kawiorem. Pięć sztuk. Groszowa sprawa w tamtych czasach. A ona wyciąga wino! Wyciąga - wino... Czegoś takiego w życiu się nie spodziewałem. Wyciąga nieznane mi wino, a znane mi są, i to ze słyszenia, tylko "Cahors" i portwajn "Trzy siódemki", bardzo cenione przez otaczających mnie znawców wszystkiego, tylko nie tej dziedziny.

- Czekaj - mówi, kiedy po wypiciu odrobiny i zjedzeniu połowy kanapki, zaczynam, dygocząc, ją obejmować, bez przeszkód dotykając ciężkiej i ciepłej tkaniny miękkiej sukienki, które to uczucie samo w sobie jest słodyczą. - Poczekaj! - mówi. - Najpierw muszę wyjść!

- Wyjść?

- Koniecznie! Inaczej nie mogę... Zginąłem. Dokąd tu bowiem wyjść na Puszkinowskim osiedlu: na wszystkich są wszystkiego dwie szopy, wyglądające jak wiejskie stodoły. Każda z szop jest wysoka i w miarę widna wskutek szpar i jednego okienka w rodzaju świetlika pod dachem. Szopy pobielone są wapnem kładzionym bezpośrednio na drewno, i to odpadające ze starych i kiepskich desek wapno tworzy niepowtarzalny koloryt niechlujstwa i niedotykalności. Stodoła przegrodzona jest ścianką, która sięgałaby do sufitu, gdyby takowy istniał, nad ścianką jednak jest pusto, dalej zaś widać od środka szczyt dwuspadowego dachu.

Po obu stronach ścianki - na połowie męskiej i damskiej - są pomosty z grubaśnych desek z wyciętymi rzędami ośmiu dziur. Efekt współuczestnictwa jest gwarantowany. Po pierwsze z powodu niskości przegródki, po drugie dlatego, że jeśli się stanie, nie dochodząc do pomostu, to przez dziurę zobaczy się końcowy rezultat tego, co dokonuje się za przegrodą.

Ci, którym jeszcze było mało, wydłubali w ściance bardzo duże dziury na różnych wysokościach. Dziury są gdzieniegdzie czymś tam zabite. Ale tylko gdzieniegdzie. Ja też nie urodziłem się w pałacu, też chodziłem do wychodków na podwórkach i tego, że na sedes się siada, a nie wchodzi nogami, domyśliłem się sam w wieku dwudziestu trzech lat, jednakże do potwornych kibli osiedla studenckiego (Puszkinowskiego, nie Aleksiejewskiego) zaglądałem tylko w skrajnych przypadkach, chociaż w upalne dni smród w ich rozgrzanym półmroku wprawiał w stan rozkosznej ekscytacji, a przez wyrwy w przegrodzie można było poobserwować energiczne przysiady i posłuchać ciekawych rozmów koleżanek, które tu wstąpiły. Ale to tylko latem.

Jak wiadomo, ludzie u nas mają nad podziw flejtuchowaty i niedbały stosunek do miejsc ustronnych. Lekceważąc elementarne zasady celowania, za nic sobie ci nasi ludzie mają zapaskudzenie brzegów otworu, zalanie podłogi, pozostawienie na ścianie odcisku palca. Deski wszystko chłoną, wszystko do nich przysycha, niechlujstwo umyślne powoduje niechlujstwo wymuszone, przeto umiejscowić się nad oczkiem jest coraz trudniej. W podejściu do pochyłej siwej rynny też przeszkadzają kałuże, szczególnie jeśli się ma buty na sztucznej skórze albo kapcie. A tutaj chłody za pasem. Wszystko, co było wchłaniane, zaczyna zamarzać, warstwa na warstwie. O tym, żeby po lodowej pokrywie podejść do oczka, nie ma mowy już na początku stycznia. Pole manewru się zmniejsza. Ludzie, wchodzący tutaj, wycofują się ze swymi czynnościami w pobliże drzwi wejściowych i paskudzą bezładnie na podłogę. Na ścianach (na razie tylko wewnętrznych) wysokie zlodowacenia koloru serwatki, porozdzielane burymi skamieniałymi kępkami, jak stalagmity wyrastają z podłogi, dosięgając półtorametrowej wysokości. Na deskach - szron, żółte gazety wmarzły w lód, już nawet pod dachem tworzą się żółte kryształy, ale ludzie są nieubłagani, bo i dokąd mieliby pójść? No i w połowie lutego tylko stojąc w drzwiach można załatwić małą potrzebę - prosto w mrok tego świata skamielin.

Sytuacja ta zdecydowanie zmienia rytmy dobowe osiedla Puszkinowskiego. Teraz z odwiedzeniem przybytku czeka się do zmierzchu lub do nocy. No i już ściany całe w mętnych lodowaciznach - od zewnątrz, i już przestrzeń wokół ścian, jeśli jej śnieg nie zasypie, robi się wiecie jaka...

Wtedy jednak przychodzi wiosna. Ktoś tam klnie i usuwa to wszystko. Kto - nie wiem. Przez pół godziny stodoła, obmyta wodą ze szlaucha, jest podobna do ludzi, a potem wszystko zaczyna się od nowa, pod wieczór wchodzi do niej onanista Mitrochin i szybkimi ruchami rozdłubuje dłutem dechę -zrzyn nad rokującą największe nadzieje dziurką. Potem czeka całkiem niedługo i już właśnie wzdryga się w kącie, słysząc szelest za przegródką.

Do tej to stodoły nieugięcie wybiera się moja ukochana. Pospiesznie objaśniam jej skomplikowaną drogę, zupełnie nie mając pojęcia, jak ona tam trafi, a jeśli trafi, to jak, owiana mgłą i perfumami, przyjmie tę sromotę, jak uda jej się przejść w aksamitnych pantoflach po napęczniałej podłodze?

Zaprowadzić jej nie mogę, ponieważ w ogóle nie wyobrażam sobie, jak można prowadzić kobiety w pewne miejsce i chcąc nie chcąc, zgłębiać tajniki tej absolutnie skrytej konieczności, tej apoteozy niezręczności i sponiewieranej godności.

Wychodzi. Czekam na nią. .Rozumiem! Przeszła przez osiedle, poniżyła ją droga do cioci Dusi, oszołomiła pięciometrowa nora - ja już przywykłem, ale ona widzi ją pierwszy raz - zbutwiałe garbate posłanie, na którym będziemy, stół z kanapkami biało-czerwonymi i błyszczącymi obok mętnej, graniastej szklanki, w której rozmokła i rozcapierzyła się brudna, opuchnięta cebula, wystawiając ze swego wnętrza wstrętny, zielonkawy zarodek szczypiorka... - kiedy to wszystko zobaczyła, rozmyśliła się. Poszła! Po prostu zabrała się i poszła! Przecież torebkę też zabrała! Co prawda zostawiła wino...

Przyniosła wino... W życiu bym nie pomyślał, że ktoś specjalnie dla mnie przyniesie wino. Odeszła! A jeśli nie odeszła, to zabłądziła, a jeśli nie zabłądziła, to ktoś się do niej przyczepił - tutejsi mieszkańcy, jak wspomniałem, najzwyczajniej mogli pomyśleć, że to szpieg. Dopiero co w Mariinej Roszczy ludzie, którym losy ojczyzny nie są obojętne, złapali szpiega, przypuszczalnie amerykańskiego. A może nawet dwóch...

- Czegoś ty, Kalinycz, w mordę kopany, moje drwa rowerem zatarasował? Nie skończyłeś jeszcze? - słychać za okienkiem dziarski początek dobrosąsiedzkiej rozmowy koło szopy. Nie spodziewałem się go, więc wzdrygam się, zastygam, podkradam się do okienka i zerkam przez szparę między zasłoną z gazy a obdrapaną ramą...

Koło mojego oka, okrążając skamieniały guz olejnej farby na ciocinej ramie, pełznie strużka drobnych mrówek. Wypełzają z jednej szczelinki, żeby po trzech centymetrach zniknąć w następnej... Co tam mrówki! Mój wzrok dostrzegłby teraz nawet amebę... Ucho wyłowiłoby ultradźwięk...

- Kalinycz, kurde... - rozległ się koło szopy dźwięk słyszalny, a moje serce zadudniło i omdlało, bo za plecami chwieją się i otwierają drzwi. Raptownie się obracam i ze zdumieniem widzę, że przez drzwi cicho wślizguje się moja ukochana.

- Jestem - mówi, a ja swoim wyostrzonym wzrokiem bezzwłocznie i starannie wpijam się w jej aksamitne pantofle, szczególnie zaś w cieniutką linię pięknie zaczernionej podeszwy.

- A umyć tu się gdzieś można?

Matko jedyna! To się nigdy nie skończy! Przecież nie wiem, gdzie w korytarzu jest umywalka cioci Dusi, który kawałek mydła na którejś z trzydziestu trzech półeczek do niej należy i jakie to mydło? - może to marmurkowe na wagę, które wyrabia mydlarz Rużański, a z czego je wyrabia, o tym będzie w swoim czasie. A jeśli miednica pod umywalnią jest pełna i trzeba ją wynieść?... A jak pełna, to czego?...

- Unmoglich! - mówię po niemiecku, bo moja ukochana zna ten język znakomicie, a ja w tamtych czasach też szprechałem nieźle, co zresztą w niemałym stopniu wzbudziło jej skłonność ku mnie tam, gdzie na mandarynkach tworzą się zawiązki.

- Unmoglich, weil ich weiss nicht, wo ist die Umywalnia cioci Dusi und Seife - zaczynam udawać głupiego, a ona uśmiecha się, wyjmuje z torebki błyszczący flakonik, potem watkę i starannie wyciera palce z mnóstwem olśniewających pierścionków, pośród których jest i gruba obrączka, przykuwająca ją do uszatka - rzecz nie będąca wówczas w użyciu i też nieoczekiwana.

Podeszła do okna, spojrzała przez szparę z boku zasłony, zasunęła zasłonę, potem się odwróciła, rozpięła sukienkę, zdjęła ją, potem zdjęła jeszcze jakąś niepojętą część garderoby, potem zdjęła całą resztę, a ja po raz pierwszy ujrzałem kobietę, która się dla mnie rozbiera.

- Ty też wszystko zdejmij! - powiedziało to cudo, kiedy podszedłem, objąłem ją i z roztargnieniem wcisnąłem się w tę nieznośnie różnorodną nagość, tak kontrastującą z moją monotonią.

- Poczekaj! Chwilkę! Metal przeszkadza w miłości! - po czym zaczęła zdejmować z szyi, z nadgarstków, palców, wyciągać z uszu lśniące drobiażdżki, układając je na ceracie, gdzie wkrótce utworzyła się kupka zegarków, kolczyków, bransoletek, pierścionków - jeden z nich nagle potoczył się pod łóżko, no więc tuż obok prześlicznych nóg, jak Akteon, który cudownym sposobem umknął wszystkim psom przedmieścia, wśród podłóżkowej ruiny znalazłem leciusieńki pierścioneczek, a kiedy wyciągałem głowę spod łóżka, zobaczyłem, nie wstając z klęczek, że prześliczne nogi uniosły się w górę, żeby mi nie przeszkadzać: to ona usiadła na garbatym posłaniu, a potem się położyła. Cichutko złożyłem pierścionek na ceracie, ten zaraz przylgnął ufnie do pozostałych, a ja tak samo ufnie wstąpiłem do krainy, gdzie przybyszów się całuje, pieści, bałamuci i w jednym z nimi będąc ciele, nie wiadomo czemu pochlipuje, do krainy mandarynkowych zawiązków i suchej, gorącej ziemi, do krainy dwojga, po której wilgotnych plażach Ulisses-tułacz twardą stopą stąpa w stronę słabnącej w splątanych zaroślach włosów Kalipso.

To była wolna miłość. Wszystkie moje poprzednie osiągnięcia, pospieszne, łapczywe, pożądliwe i żałosne były niedomiłością w porównaniu z tym, co działo się w krainie mandarynkowego słońca. Na ulicy się ściemniało, w pokoju zapadał zmierzch, a ciemność ta coraz bardziej wykrawała i wyodrębniała z przestrzeni krainę, do której wstępowałem już niejeden raz, za każdym słysząc cichy śmiech, ciche szlochanie, ciche słowa, i w której ni stąd, ni zowąd napotkałem nagle wilgotne usta, pokornie całujące moją władczą dłoń...

To było spotkanie dwojga ludzi bardzo sobie wtedy, z wielu powodów, potrzebnych. Było to spotkanie kobiety, której byłem potrzebny, i moje spotkanie jedynej, najpotrzebniejszej z kobiet. Spotkanie pozbawione wstydu, lepiej powiedzieć, poza wstydem, swoimi cichymi chlipnięciami świętujące zwycięstwo nad parszywymi peryferiami, i bohaterem tych opłotków - uszatkiem; łączące doświadczenia szerokich łóż Meklemburgii z podmiejską erotyką dla ciekawych, sycące nieznośną tęsknotę Mitrochina i uświęcające starodawny gest, który chłopcy podczas króliczego wesela bezczelnie wykonywali w obecności dziewczynek.

Mandarynkowe słońce opadało już znużone, kiedy za drzwiami dało się słyszeć uprzejme pokasływanie.

- Twoja babcia! Myślę, że już dawno tam siedzi!

Wyszliśmy z pokoju, z wdzięczności pozostawiając cioci Dusi dwie całe kanapki i jedną prawie całą, a także pół butelki wina, a wtedy w pustym już korytarzu ujrzeliśmy samą ciocię Dusię, siedzącą pod drzwiami na worku z otrębami. Ciocia drzemała pochrząkując przez lekki sen.

Dotknąłem jej kufajki, bo trzeba było oddać klucz. Poderwała się, chytrze uśmiechnęła i wypowiedziała zdumiewającą, godną niemal klasycznego poety frazę:

- Ludzie z natury do miłości prędkie!

Na ulicy pełnej zmierzchu ja i ukochana od razu rozeszliśmy się w dwie przeciwne strony, ponieważ przy Ostankinowskiej pętli tramwajowej można trafić na niepożądanych znajomych, o czym poinformowała mnie, zdrapując z zęba przylepione doń ziarenko kawioru.



Ja zaś wyszedłem z osiedla (Puszkinowskiego, nie Aleksiejewskiego) i przy ostatnim baraku spotkałem Nasibullina, skromnego i bardzo nieśmiałego chłopczynę, który po szkole poszedł z ochotą na jakieś mundurowe studia.

- Dobrego wieczoru! - powiedział uprzejmie, bo zawsze bardzo chciał swoją gorliwie zdobywaną dzięki staraniom społeczeństwa kulturą dorównać mojej, wrodzonej, ciągnąc zaś dalej to równanie, spytał wstydliwie:

- A Drezdeńską już widziałeś?

- Nnnie!

- To idź, nie przegap! - a żeby jeszcze mnie zachęcić, rozejrzał się na wszystkie ściemniające się strony, stropił się sumiennie i stwierdził:

- Golizny tam dużo!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rolada z czerwonym kawiorem, Rolada z czerwonym kawiorem
Rolada z czerwonym kawiorem
Rolada z czerwonym kawiorem
Śniadania, Kanapki z kawiorem, Kanapki z kawiorem
czerwony kapturek2 www prezentacje org 3
czerwony kapturek2 www prezentacje org
czerwony kapturek2
czerwone1
Kamieniołom zlepieńca zygmuntowskiego w Chęcinach Czerwonej Górze
Kanapka na ciepło z tuńczykiem i boczkiem
czerwony kapturek 8
czerwona, archeologia, propedeutyka
s 35, LOGOPEDIA, Krasowicz - Kupis G, Język, czytanie i dysleksja, język czytanie i dysleksja CZERWO
Wykwintna z czerwonej kapusty, Balum Balum, SAŁATKI SURÓWKI
Sałatka na czerwono, Przepisy
ciasta tarta z czerwonymi pomaranczami, cuisine, przepisy
Zakwas na Barszcz czerwony, Przepisy Kulinarne

więcej podobnych podstron