JÓZEF AUGUSTYN SJ
Daj mi pić
Rozważania rekolekcyjne oparte na drugim tygodniu Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli
IGNACJAŃSKA METODA KONTEMPLACJI EWANGELICZNEJ
I.
ISTOTA
I CEL KONTEMPLACJI
Czym
jest kontemplacja ewangeliczna?; Cel kontemplacji ewangelicznej;
Kontemplacja domaga się trudu; Bezpośrednie przygotowanie do
kontemplacji
II.
METODA
KONTEMPLACJI EWANGELICZNEJ
Trzy
akty strzeliste; Metoda medytacji a metoda kontemplacji
ewangelicznej; Potrójna rozmowa; Postawa ciała w kontemplacji;
Refleksja po kontemplacji; Powtórzenia kontemplacji
WPROWADZENIA
DO KONTEMPLACJI EWANGELICZNYCH
III.
MODLITWA
OFIAROWANIA SIEBIE JEZUSOWI
Więcej
kochać; Modlitwa ofiarowania
IV.
RABBI,
GDZIE MIESZKASZ?
Spotkanie
w milczeniu; Czego
szukacie?; Rabbi, gdzie mieszkasz?; Chodźcie, a zobaczycie!;
Chcę
i pragnę naśladować Jezusa
V.
WCIELENIE
Zagrożony
rodzaj ludzki; Dokonajmy odkupienia; Zwiastowanie; Oto
ja służebnica Pańska!
VI.
NARODZENIE
JEZUSA
Panowanie
na tronie Dawida; Niebezpieczna podróż; Narodzenie w stajni;
Pokłon pasterzy
VII.
DWUNASTOLETNI
JEZUS
Dom
modlitwy; Przysłuchiwał
się i zadawał im pytania; Być
w tym, co należy do Ojca; Oni
jednak nie zrozumieli
VIII.
ŻYCIE
UKRYTE
Trzydzieści
lat w ukryciu; Ubóstwo Nazaretu; Praca Jezusa w Nazarecie;
Bezinteresowność w oddaniu się Ojcu; Samotność Jezusa
IX.
DWA
SZTANDARY
Walka
Jezusa z szatanem; Sztandar szatana; Sztandar Chrystusa
X.
TRZY
PARY LUDZI
Przypowieść
o trzech parach ludzi; Postawa pierwszej pary ludzi; Postawa
drugiej pary ludzi; Postawa trzeciej pary ludzi
XI.
CHRZEST
JEZUSA
Jezus
przyjął chrzest; Bóg w Trójcy Świętej; Jedność pomiędzy
modlitwą, działaniem Ducha Świętego i wypełnianiem misji
XII.
BŁOGOSŁAWIENI
JESTEŚCIE — BIADA WAM
Kim
jest bogacz, a kim ubogi?; Błogosławieni ubodzy — biada
bogaczom; Ubóstwo Jezusa; Misterium Paschalne
XIII.
ODWAGI,
JA JESTEM!
Z inicjatywy
Jezusa; Zaangażowanie uczniów; Wyszedł na górę, aby się modlić;
Odwagi,
Ja jestem!
XIV.
WIERZĘ,
ZARADŹ MEMU NIEDOWIARSTWU!
O plemię
niewierne, dopóki mam być z wami?; Wszystko możliwe jest dla
tego, kto wierzy; Zaradź memu niedowiarstwu
XV.
BURZA
NA JEZIORZE
Jezus
wszedł do łodzi; Burza na jeziorze; Sen Jezusa w łodzi; Moje
doświadczenie obecności Jezusa; Cud uzdrowienia serca; Kimże
On jest?
XVI.
WOLNOŚĆ
JEZUSA
Dążenie
do wolności; Jezus Chrystus źródłem wolności; Wolność Jezusa
wobec życia doczesnego; Wolność Jezusa wobec posiadania
materialnego; Wolność Jezusa wobec potrzeb ciała; Wolność Jezusa
wobec ludzkiej miłości
XVII.
DAJ
MI PIĆ
Miłość
wyłączna; Nasza słabość w relacji z Jezusem; Żywa
woda; Miłość darem z siebie; Zawołaj
swego męża
XVIII.
POŻEGNANIE
W BETANII
Bóg
kocha tych, którzy dają z radością; Rozdrażnienie Judasza;
Od czasu do czasu służyć Bogu z przyjemnością
XIX.
PRZEMIENIENIE
NA GÓRZE
Przemienienie
na górze zapowiedzią tajemnic paschalnych; Przez krzyż do chwały;
Misterium
tremendum et fascinosum; To jest mój Syn umiłowany; Nie nazywam was
sługami; Aby radość wasza była pełna
ROZWAŻANIA
REKOLEKCYJNE
XX.
ŚWIADOMOŚĆ
WŁASNYCH UCZUĆ
Trzecie
pomieszczenie;
Zdławiony
świat emocji; Rezygnacja z kreowania rzeczywistości
emocjonalnej; Pokonać opór; Uzdrowienie uczuć; Miłość
i karcenie; Na miłość się nie zasługuje; Odzyskiwanie
zdławionych emocji
XXI.
DAR
WOLI BOŻEJ
Jezus
szuka woli swojego Ojca; Woli Bożej trzeba szukać; Posłuszeństwo
i zaangażowanie; Dwa niebezpieczeństwa w szukaniu woli
Bożej; Działanie Boga w człowieku
XXII.
ROZEZNAWANIE
DUCHOWE SZUKANIEM WOLI BOŻEJ
Znaki
rozeznawania woli Bożej; Natchnienia wewnętrzne; Jak postępować
w chwilach wątpliwości?; Człowiek znakiem woli Bożej;
Poznanie świata a znaki woli Bożej
XXIII.
ROZEZNAWANIE
WAŻNYCH DECYZJI ŻYCIOWYCH
Zweryfikować
ludzki wymiar; Zweryfikować wymiar duchowy; Przyjęcie pomocy
Kościoła; Metoda rozeznawania duchowego; Zaangażowanie i czas
XXIV.
DROGA
ŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO
Miłość
aż do śmierci; Małżeństwo drogą do Boga; Płodność
apostolskim wymiarem małżeństwa
XXV.
POWOŁANIE
DO CELIBATU
Bezżenni
dla Królestwa niebieskiego; Samotność w celibacie; Potrzeba
rozwoju w celibacie; Pomoce w zachowaniu celibatu
XXVI.
EWANGELICZNE
UBÓSTWO
Wezwanie
do ewangelicznego ubóstwa; Sens ewangelicznego ubóstwa dzisiaj;
Ubogacenie się przez ubóstwo; Sposoby praktykowania ewangelicznego
ubóstwa
JAK
MOŻNA WYKORZYSTAĆ PROPONOWANE ROZWAŻANIA?
Dla
odprawienia drugiego tygodnia Ćwiczeń;
Dla
odprawienia drugiego tygodnia w życiu
codziennym; Jako
wprowadzenie do przedłużonej modlitwy indywidualnej
W drugim tygodniu Ćwiczeń duchownych św. Ignacy wprowadza nas w nowy sposób modlitwy: w tak zwaną kontemplację ewangeliczną. Jej właśnie poświęcimy nasze obecne rozważania.
Kontemplacja jest przede wszystkim szukaniem serdecznego, intymnego spotkania z Osobą Jezusa. Miejsce spotkania tworzy ewangeliczny opis życia Jezusa w czterech Ewangeliach. Właśnie dlatego mówimy o kontemplacji ewangelicznej.
Ewangelie opowiadają nam o całym życiu Jezusa: o Jego Wcieleniu, o życiu ukrytym, o życiu publicznym, o Jego nauce oraz o Jego śmierci i Zmartwychwstaniu.
Ziemskie życie Jezusa, Jego człowieczeństwo jest znakiem, jest sakramentem, który umożliwia nam poznanie Tajemnicy samego Boga. Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca — powie Jezus (J 14, 9).
Patrząc na człowieczeństwo Jezusa oczami ciała, możemy widzieć Jego Bóstwo oczami duszy. Całe życie Jezusa, każde Jego słowo i każdy Jego gest opowiada nam Dobrą Nowinę. Istotną treść tej Dobrej Nowiny stanowi nieskończona miłość Boga do nas.
Jezus objawia nam tajemnicę miłości Boga nie tylko wtedy, gdy mówi o niej wprost. Objawia nam ją także wówczas, kiedy przebywa z ludźmi, uzdrawia, pracuje; Jezus objawia nam miłość Boga wtedy, gdy odpoczywa, modli się, spożywa posiłki. Najwyraźniej przemawia do nas jednak wówczas, kiedy dla nas cierpi, umiera i zmartwychwstaje.
Pełnia Bóstwa obecna w życiu Jezusa uświęca każde Jego słowo, każdy czyn, każdy gest. Cała ludzka rzeczywistość doznała w Jezusie uświęcenia. I dlatego wszystko, co opisują Ewangelie stanowi dla nas pouczenie o tym, kim my jesteśmy, kim mamy się stawać i jak mamy żyć. Dzięki Ewangelii odkrywamy cel i sens naszego życia, odkrywamy naszą ludzką tożsamość.
Jako główny cel kontemplacji Ignacy przedstawia dogłębne poznanie Pana, który dla mnie stał się człowiekiem, abym Go więcej kochał i więcej szedł w Jego ślady (ĆD, 104) 2.
Poznać Pana Jezusa, to poznać Syna Bożego, który stał się człowiekiem — z miłości do człowieka. Poznanie Pana Jezusa ma prowadzić do miłowania Go. Poznana miłość zaprasza nas do udzielenia odpowiedzi miłością na miłość.
Miłowanie zaś Pana Jezusa ma prowadzić do naśladowania Go w całym Jego życiu. Dzięki poznaniu, miłowaniu i naśladowaniu Chrystusa stajemy się podobni do Niego; stajemy się obrazem Syna Bożego (Rz 8, 29). Odzyskujemy w ten sposób pierwotne podobieństwo, które zaszczepił w nas Pan Bóg w ogrodzie Eden w chwili stworzenia.
W poznawaniu, miłowaniu i naśladowaniu Jezusa nie chodzi jednak o zewnętrzne upodobnienie się do Niego. Nie chodzi o jakieś widoczne dla oka efekty ludzkiej przemiany. Chodzi raczej o przebóstwienie całego naszego życia. Przebóstwienie życia rozpoczyna się od przebóstwienia serca. Dzięki przebóstwionemu sercu zaczynamy tak jak Jezus przeżywać, tak jak On myśleć, tak jak On decydować i tak jak On działać.
Kształtowanie siebie na wzór Jezusa Chrystusa jest jednak nie tylko owocem silnej ludzkiej woli, ale jest również owocem wpatrywania się w Jezusa, słuchania Go, wiernego towarzyszenia Mu. Wytrwała kontemplacja ewangeliczna powoli, ale dogłębnie i skutecznie przenika całego człowieka. Kontemplacja dając nam poznanie Jezusa, rozbudza w nas pragnienie Jego miłości. Płonące zaś miłością serce człowieka popycha go do całkowitego oddania się kochanej osobie i postępowania według jej pragnień. Tak więc przemiana zewnętrzna człowieka rodzi się jako owoc przemienionego serca i umysłu, kształtowanego na wzór serca Jezusa.
Jezus nie wprowadza swoich uczniów w złudzenia, obiecując im łatwe życie. Z naciskiem podkreślał, że kto chce iść za Nim, winien się zaprzeć samego siebie, wziąć swój krzyż i iść w Jego ślady (por. Mt 16, 24). Przebóstwianie serca ludzkiego oznacza bolesne umieranie starego człowieka w nas.
Historia uczniów Jezusa — opisana w Ewangeliach — pokazuje nam, jak wielkie opory towarzyszyły przemianie ich serc. Ale Jezus był bardzo cierpliwy i wyrozumiały dla nich. Dopiero wierne kontemplowanie wszystkich słów, gestów i czynów Jezusa pozwala nam doświadczyć ewangelicznego paradoksu, że jarzmo umierania starego człowieka jest słodkie, lekkie i daje głęboki pokój serca.
Bezpośrednio przed kontemplacją lub też w dniu poprzedzającym ją możemy poświęcić kilkanaście minut na przygotowanie modlitwy. W czasie przygotowania wybrany fragment z Ewangelii możemy przeczytać kilka razy różnymi metodami, podobnie jak to czyniliśmy w przygotowaniu do medytacji w pierwszym tygodniu Ćwiczeń duchownych. Oto proponowane metody czytania.
Pierwsza metoda. Wybrany tekst czytamy w sposób ciągły, zdanie po zdaniu. Warto w ten sposób przeczytać tekst dwa, trzy, a nawet więcej razy. W tym sposobie czytania chodzi o to, aby dobrze poznać tekst: jego treść, jego zawartość historyczną, jego przesłanie duchowe.
Druga metoda czytania. Za drugim razem czytamy tekst wolniej, zatrzymując się krótko po każdym zdaniu. W drugim sposobie czytania nie chodzi nam o poznawanie, ale raczej o smakowanie tego, co wcześniej poznaliśmy. Koncentrujemy się przede wszystkim na duchowym, nadprzyrodzonym wymiarze perykopy ewangelicznej.
Wreszcie trzecie metoda czytania. W tej metodzie zatrzymujemy się w dowolnym miejscu dowolną ilość czasu. Trwamy w wybranym zdaniu, słowie, myśli tyle czasu, ile potrzebujemy. Próbujemy uchwycić to, co nas najbardziej uderza, co przyciąga naszą uwagę. W tym sposobie czytania szukamy tych miejsc w naszym życiu, do których Słowo Boże pragnie wyraźniej i głębiej przemówić. Pomocą w kontemplacji może być zanotowanie pewnych myśli, odczuć, natchnień, które zrodzą się w czasie przygotowania.
Kontemplacja wymaga wyciszenia wewnętrznego. Stąd też św. Ignacy radzi nam przed modlitwą uspokoić swego ducha siedząc lub chodząc, jak uznam za lepsze i rozważać, dokąd się udaję i po co (ĆD, 239). Zachęca nas także, aby odłączyć się od wszelkiej troski doczesnej. Bardzo pomaga w dobrym przeżyciu rekolekcji, aby na początku powierzyć wszystkie sprawy Bogu i wejść w nie lekkim sercem.
Podstawowe jednak przygotowanie do kontemplacji winno polegać na rozbudzeniu w nas ducha otwartości i hojności wobec Jezusa. Dzięki takiej postawie serca możemy Chrystusowi złożyć w ofierze całą naszą wolność, aby On sam posługiwał się nią wedle najświętszej woli swojej (ĆD, 106).
1 Rozważania
nr I, II, IV–XIII, XIX — por. J. Augustyn, Rabbi, gdzie
mieszkasz?, Wydawnictwo M, Kraków 1993. Rozważanie nr III —
por. J. Augustyn, Jak dokonywać wyborów, Wydawnictwo M,
Kraków 1995. Rozważania nr XX–XXIII — J. Augustyn, Jak
szukać i znajdować wolę Bożą, Wydawnictwo M, Kraków
1993. Rozważania nr XXIV–XXV — por. J. Augustyn, Integracja
seksualna, Wydawnictwo M, Kraków 1994. Rozważanie nr XXVI —
por. J. Augustyn, Ubóstwo ewangeliczne, Wydawnictwo WAM,
Kraków 1992.
2 Św.
Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne (=ĆD), WAM, Kraków 1991.
Spróbujmy krótko opisać metodę kontemplacji ewangelicznej. Kontemplację ewangeliczną, podobnie zresztą jak medytację, rozpoczynamy od trzech krótkich aktów strzelistych, które nazywamy przygotowaniami.
Po pierwsze, prosić Boga, Pana naszego, aby wszystkie moje zamiary, decyzje i czyny były skierowane w sposób czysty do służby i chwały Jego Boskiego Majestatu (Ćd, 46). Jest to w gruncie rzeczy prośba o doświadczenie wielkiej miłości, do której wzywa pierwsze przykazanie: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swym sercem, całą swoją duszą, całym swym umysłem i całą swoją mocą (Mk 12, 30). Tylko człowiek, który czuje się przez Boga kochany i jednocześnie sam kocha Go całym sercem i całą duszą, człowiek wolny wobec rzeczy, może kierować wszystkie zamiary, decyzje i czyny w sposób czysty do służby i chwały Jezusa; może oddać całe życie Bogu, ponieważ doświadcza Jego nieskończonej miłości.
W drugim przygotowaniu mamy wyobrazić sobie konkretną scenę ewangeliczną, która ma być przez nas kontemplowana. Syn Boży stał się Człowiekiem. Stąd też możemy Go widzieć naszymi ludzkimi oczyma, słyszeć naszymi ludzkimi uszami, dotykać naszymi rękoma. Możemy Go poznawać wszystkimi ludzkimi zmysłami. Jesteśmy zaproszeni także do tego, aby Jezusa wewnętrznie smakować. Możemy to czynić dzięki temu, iż sam ofiarował nam siebie jako pokarm i napój. Wszystkie podane w Ewangeliach fakty i wydarzenia mają swoje miejsca materialne, swój konkretny czas, swój przebieg. Są to opisy konkretnych zdarzeń historycznych. Przywołanie konkretnego obrazu jest pracą naszej wyobraźni. Jeżeli naszej wyobraźni nie włączymy w modlitwę, będzie nam ona przeszkadzać. Będzie bowiem rodzić własne obrazy.
I trzeci akt strzelisty: prosić o to, czego chcę i pragnę. Tutaj prosić o dogłębne poznanie Pana, który dla mnie stał się człowiekiem, abym Go więcej kochał i więcej szedł w Jego ślady (ĆD, 104). Od naszej ludzkiej strony, do zjednoczenia z Jezusem prowadzą nas przede wszystkim nasze wewnętrzne pragnienia. Pragnienie Jezusa staje się źródłem poznania Go, miłowania i naśladowania.
Powoli, w wewnętrznym milczeniu, możliwie najgłębszym, przyciągaj Chrystusa do siebie gwałtownością pragnienia. Ze wzrokiem utkwionym w dobroć Boga mów: chcę — zachęca nas L. Cheneviere. Trzeba nam Jezusa przyciągnąć gwałtownością pragnienia. Tylko gwałtownicy zdobywają Królestwo Boże. Od wielkości naszych pragnień poznania, pokochania i naśladowania Jezusa zależeć będzie owoc kontemplacji.
Czym różni się kontemplacja ewangeliczna od medytacji, którą odprawialiśmy w pierwszym tygodniu Ćwiczeń duchownych? W medytacji podkreśla się przede wszystkim pracę pamięci i rozumu. Przeważa w niej element myślenia i refleksji. Pokusą medytacji może być dyskutowanie ze Słowem Bożym. Zamiast konfrontować się ze Słowem Bożym, nawracać się pod Jego wpływem, możemy usiłować prowadzić jałowe rozważania intelektualne.
Pracując więcej rozumem i pamięcią, możemy nieco pomijać, zaniedbywać pracę serca. Modlitwa jest jednak przede wszystkim intymnym spotkaniem, dialogiem dwu serc: serca człowieka z Bożym Sercem.
W drugim tygodniu Ćwiczeń duchownych usiłujemy włączyć w ten dialog serc wszystkie sfery naszej osobowości. Jesteśmy więc zaproszeni do tego, aby w modlitwie odwołać się już nie tylko do pracy pamięci i rozumu, lecz także do pracy wyobraźni i zmysłów: do pracy wzroku, słuchu, wewnętrznego dotyku, wewnętrznego smaku. W ten sposób zaczynamy wszystkie sfery ludzkiej osoby włączać w intymny dialog z Bogiem. W kontemplacji modlimy się całą ludzką osobą. We wzorcowej kontemplacji o Wcieleniu św. Ignacy zachęca nas, by w kontemplowanej scenie ewangelicznej widzieć osoby, jedne po drugich; słuchać, co one mówią; a potem patrzeć na to, co one czynią. I zastanowić się nad tym wszystkim, aby jakiś pożytek wyciągnąć dla siebie (ĆD, 106–108).
Tak więc w kontemplacji ewangelicznej pamięć i rozum zostają jakby nieco wyciszone. Do głosu dochodzą natomiast zmysły: wzrok, słuch, wewnętrzny smak, wyobraźnia oraz intuicja. Odwołując się właśnie do wyobraźni i intuicji wchodzimy w stan pewnej kontemplatywnej pasywności. Pasywności w kontemplacji nie należy jednak mylić z brakiem wewnętrznego zaangażowania i biernością.
Kontemplatywna pasywność polega na spokojnym oglądaniu osób biorących udział w rozważanej Tajemnicy; na modlitewnym wsłuchiwaniu się w to, co one mówią; na wpatrywaniu się we wszystkie gesty, które czynią. Jest to więc pewna forma uobecnienia sobie kontemplowanej sceny ewangelicznej. W tym sposobie modlitwy chodzi najpierw o naszą obecność w rozważanej Ewangelii. Modlitwa, podobnie jak miłość, nie polega w pierwszym rzędzie na robieniu czegoś. Polega na tym, by na różny sposób być tak z Bogiem jak dwie osoby, które nawzajem troszczą się bardzo o siebie, są dla siebie wzajemnie obecne — mówi P. Divarkar.
Osobowa więź z Jezusem, w której posługujemy się zmysłami, nie polega jedynie na kontakcie zewnętrznym i zmysłowym. Zmysły zewnętrzne: wzrok, słuch, dotyk, służą zmysłom wewnętrznym, duszy, sercu, intuicji. Zmysły są tylko językiem potrzebnym do wypowiedzenia tego, co jest w człowieku najgłębsze. Odwołanie się do zmysłów w kontakcie z Jezusem ma nam pomóc włączyć nas samych, całą naszą osobę, w nawiązywanie intymnej jedności z Jezusem.
W kontemplacji o Narodzeniu Jezusa św. Ignacy podpowiada nam: Ja zaś sam stanę się służką ubożuchnym i niegodnym, patrząc na Jezusa, Maryię i Józefa, kontemplując ich i służąc im w ich potrzebach tak, jakbym tam znalazł się obecny z całym, jakie tylko jest możliwe, uszanowaniem i ze czcią (ĆD, 114).
Od kontemplowanej sceny ewangelicznej trzeba nam następnie przejść do osobistego życia: A potem wejść w siebie samego, aby jakiś pożytek duchowy wyciągnąć — mówi św. Ignacy. Patrząc na święte osoby Jezusa, Maryię, Apostołów, słuchając wypowiadanych przez nie słów, obserwując całą kontemplowaną scenę, będziemy pytać siebie: Kim jest Jezus Chrystus? Jaki jest najgłębsza prawda o Nim? Co w moim życiu przeszkadza Mu zamieszkać we mnie? Do czego On mnie zaprasza? Jak winno się zmieniać moje życie pod wpływem Jego Osoby, Jego nauki, a zwłaszcza Jego śmierci i Zmartwychwstania? Całe spotkanie z Jezusem winno odbywać się w serdecznym dialogu jakby przyjaciel mówił do przyjaciela, jakby dziecko mówiło do ojca.
Jezus pragnie, aby nasze życie było całkowicie podobne do Jego życia. On pragnie, abyśmy nie tylko dla Niego trudzili się, pracowali, modlili się, ale także dla Niego cierpieli. Chrystus pragnie, abyśmy naśladowali Go w znoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie (ĆD, 98). Jezus pragnie, abyśmy dla Niego i razem z Nim nieśli swój krzyż, jak On sam dla Ojca i mocą Ojca wziął swój.
Na zakończenie całej kontemplacji ewangelicznej możemy przeprowadzić potrójną rozmowę. Najpierw Matce Najświętszej przedstawić natchnienia, myśli i pragnienia, które zrodziły się w czasie modlitwy. Następnie cały owoc kontemplacji powierzyć Jezusowi, a przez Jezusa Bogu Ojcu; możemy prosić, uwielbiać, dziękować, przepraszać według naszych wewnętrznych odczuć i naszych wewnętrznych potrzeb. Wszystko zaś czynić w tym celu, aby głębiej zjednoczyć się z Jezusem, a w Jezusie z Ojcem.
Na początku korzystania z tej nowej metody modlitwy, jaką jest kontemplacja ewangeliczna, możemy czuć się nieco skrępowani. Możemy też mieć wrażenie pewnej sztuczności. Ale w miarę korzystania z niej będziemy uwalniać się stopniowo od tych odczuć. Będziemy też stopniowo tworzyć sobie swoją własną metodę kontemplacji, dostosowaną bardziej do naszych konkretnych potrzeb i pragnień. Tak naprawdę bowiem tyle jest sposobów kontemplacji, ile jest osób kontemplujących.
Jaką winniśmy przyjmować postawę ciała na kontemplacji? Św. Ignacy zachęca, aby rozpocząć kontemplację w dowolnej postawie ciała: np. w postawie klęczącej, leżąc krzyżem, leżąc na wznak, siedząc lub stojąc. Zawsze jednak należy starać się znaleźć postawę, która najbardziej odpowiada naszym wewnętrznym potrzebom. Jeśli znajdziemy odpowiednią postawę ciała, nie należy jej zbyt łatwo zmieniać.
Zawsze modlimy się całą naszą osobą; nie tylko sercem, umysłem, ale także całym ciałem. Człowiek modlący się ofiaruje Bogu na ofiarę żywą, świętą i Bogu przyjemną nie tylko swoją duszę, ale także i ciało. Chwali Boga nie tylko w sercu, ale także i w ciele. Jest to naturalna konsekwencja faktu, iż ciało stanowi integralną część człowieczeństwa. Skoro żyjemy w ciele, winniśmy również włączyć nasze ciało w spotkanie i dialog z Bogiem.
Do fundamentalnych błędów zachodniej duchowości należy przesadne podkreślanie momentu duchowego przy równoczesnym gardzeniu bratem ciałem. Pismo święte zna całego człowieka i nie jest wrogie ciału — mówi H. Waldenfels. Winniśmy więc modlić się także postawą ciała.
Z pomocą ciała możemy na modlitwie wyrażać nasze potrzeby, pragnienia, możemy przepraszać, możemy dziękować, uwielbiać. Trzeba nam jednak dobrać właściwą postawę ciała do naszej konkretnej modlitwy i treści, które ona zawiera. Postawą ciała możemy z jednej strony wyrazić nasze doświadczenia duchowe. Ciało staje się językiem, którym duch wypowiada się przed Bogiem. Ale z drugiej strony samym ciałem możemy też wpływać na nasze serce i na cały przebieg modlitwy. W modlitwie nie tylko duch może oddziaływać na ciało, ale także ciało może oddziaływać na ducha. Ciało może pobudzać ducha do dialogu z Bogiem.
Postawa ciała nie powinna jednak koncentrować na sobie naszej uwagi, nie może nam ona przeszkadzać w spotkaniu z Bogiem. Ciało w kontemplacji winno być służebne i pokorne. Winno przyjąć taką postawę wobec duszy, jaką dusza przyjmuje wobec Stwórcy.
Po każdej kontemplacji jesteśmy zaproszeni do zrobienia tzw. refleksji. Na modlitwie nie przyglądamy się swojej modlitwie. Nie oceniamy jej. W kontemplacji potrzebujemy dużej spontaniczności, przejrzystości duchowej. Przyglądanie się sobie, ocenianie wszystkich działań i gestów staje się ogromną przeszkodą w intymnym dialogu z Bogiem. Dopiero po modlitwie zadajemy sobie pytanie: Co mi pomaga w modlitwie? Co sprawia, że jestem zadowolony z odbytej kontemplacji?
W naszej modlitwie nie trzeba jednak szukać najpierw braków i błędów, ale trzeba uczyć się dostrzegać doświadczenia pozytywne.
Czym Pan Jezus obdarzył mnie w tej kontemplacji? Co zrozumiałem głębiej, pełniej? Na ile wzrosło we mnie pragnienie miłowania Jezusa?
W refleksji pytamy się także, co sprawia, że jesteśmy zadowoleni z naszej kontemplacji? Dostrzeżenie tego, co było dobre w mojej modlitwie winno spontanicznie przerodzić się w dziękczynienie. Dopiero po dostrzeżeniu wszystkiego, co było dobre w kontemplacji, trzeba nam przejść do braków i błędów naszej modlitwy.
Jedną z najważniejszych rzeczy na modlitwie jest hojność, otwartość, szczerość przed sobą samym i przed Bogiem. Na refleksji winniśmy więc pytać się o naszą postawę otwartości, szczerości, o głębię naszych pragnień, o naszą wielkoduszność. Bóg okazuje się wielkodusznym wobec wielkodusznych, hojnym wobec hojnych. Bóg nie może być szczodrym wobec skąpców. Radosnego, hojnego, szczodrego dawcę Bóg miłuje.
W refleksji pytamy również o braki, zaniedbania, niewierności w naszej modlitwie. Dostrzeganie naszych zaniedbań, słabości i błędów winno spontanicznie przerodzić się w modlitwę przeproszenia oraz prośbę o łaskę większej wierności.
W powtórzeniach kontemplacji nie powracamy do wszystkich treści z poprzednich kontemplacji, ale tylko do tych, które miały dla nas szczególnie ważne znaczenie. W kontemplacjach powtórkowych wracamy do konkretnych pojedynczych słów, gestów, myśli, odczuć, natchnień, szczególnie ważnych w poprzedniej modlitwie. Poprzez częste powtórzenia kontemplowane tajemnice zstępują z pamięci i rozumu do serca. Kontemplacja powtórkowa w swej metodzie podobna jest do medytacji powtórkowej z pierwszego tygodnia Ćwiczeń duchownych 3.
3 por. J. Augustyn, Adamie, gdzie jesteś?, Wydawnictwo M, Kraków 1996, rozdział I.
Na początku drugiego tygodnia Ćwiczeń duchownych Jezus zaprasza nas do całkowitego ofiarowania Mu siebie. Św. Ignacy proponuje nam piękną, ale jednocześnie bardzo trudną modlitwę.
Modlitwa ta ukazuje nam, iż Jezus zaprasza nas do wielkiej intymnej jedności z Nim. Owocem tej jedności mają być nie tyle piękne przeżycia duchowe, ale przede wszystkim naśladowanie Jezusa we wszystkim, także w tym co najtrudniejsze: w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie.
A oto sama modlitwa, która zostaje poprzedzona krótkim wstępem:
Ci, którzy chcieliby więcej kochać Jezusa i odznaczyć się w Jego służbie, nie tylko ofiarują się całkowicie na trud, ale także działając przeciw własnej zmysłowości i przeciw swej miłości cielesnej i światowej, złożą z siebie ofiarę tak mówiąc:
Odwieczny Panie wszystkich rzeczy! Oto przy Twej łaskawej pomocy składam ofiarowanie swoje w obliczu nieskończonej Dobroci Twojej i przed oczami chwalebnej Matki Twojej i wszystkich świętych dworu niebieskiego. Oświadczam, że chcę i pragnę i taka jest moja dobrze rozważona decyzja, jeśli to tylko jest ku Twojej większej służbie i chwale, naśladować Cię w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko najświętszy Majestat Twój zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (ĆD, 97–98).
Obraz dla obecnej medytacji: Chciejmy wyobrazić sobie siebie samych stojących przed całym dworem niebieskim: przed obliczem Boga Ojca, Syna Bożego oraz Ducha Świętego, wobec Matki Najświętszej, aniołów i wszystkich świętych. Przedstawmy sobie, iż cała Trójca Święta patrzy na nas z nieskończoną miłością. Matka Najświętsza zaś, aniołowie i wszyscy święci wstawiają się za nas u Boga.
Prośba o owoc medytacji: Prośmy Boga o łaskę wielkiej wrażliwości i hojności serca, abyśmy nie byli głusi na Jego wezwanie, lecz skorzy i pilni do przyjęcia Jego zaproszenia. Temu bowiem, który odprawia Ćwiczenia — mówi Ignacy — wielce pomoże, jeśli wejdzie w nie wielkodusznie i z hojnością względem swego Stwórcy i Pana i złoży Mu w ofierze całą swą wolę i wolność, aby sam Bóg tak jego osobą, jak i wszystkim, co posiada, posługiwał się wedle najświętszej woli swojej (ĆD, 5).
a) Modlitwę ofiarowania mogą przyjąć jako własną tylko ci, którzy chcieliby więcej kochać Jezusa i odznaczyć się w Jego służbie. Pragnienie miłowania Jezusa staje się warunkiem pójścia za Jezusem, warunkiem naśladowania Go.
Jezus pragnie budować ze swoimi uczniami partnerskie więzi oparte na pełnej wolności wewnętrznej. Jezus nie chce od swoich uczniów uległości opartej wyłącznie na lęku i niewolniczym poddaństwie. Chrystus powołując swoich uczniów nigdy nie przymuszał ich do pójścia za sobą. Zawsze odwoływał się do ich pragnień oraz ich wewnętrznej wolności.
Tym, których zapraszał, mówił: Jeżeli chcesz.... Jeśli chcesz osiągnąć życie, zachowaj przykazania — powiedział bogatemu młodzieńcowi, kiedy ten pytał Go, w jaki sposób mógłby osiągnąć życie wieczne. Na dalsze pytania młodzieńca Jezus odpowiada: Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim (...). Potem przyjdź i chodź za Mną (Mt 19, 12).
Postawa naśladowania Jezusa realizuje się najpierw poprzez osobistą wolność wewnętrzną. Wolność tę oddajemy do dyspozycji Jezusa. Wymuszanie decyzji na sobie samym, czy tym bardziej przymuszanie innych do decyzji, staje się źródłem zniewolenia, źródłem lekceważenia i pogardy do swego życia.
To właśnie ludzka wolność jest podstawą wszelkiego prawdziwie ludzkiego działania. Wolność człowieka decyduje o jego szczęściu. Jednym z największych nieszczęść człowieka jest zawsze zniewolenie; zarówno zniewolenie wewnętrzne jak i zewnętrzne.
Stąd też pierwszą troską człowieka przygotowującego się do pójścia za Jezusem winno być zdobywanie wewnętrznej wolności. Wolność, o której mówi Jezus, nie oznacza jednak jakiejś pustki przestrzennej. Nie oznacza też niezależności od wszystkiego i wszystkich.
Najwyższą formą wolności wewnętrznej jest całkowite powierzenie się Bogu. Wolność, to oddanie siebie Temu, który kocha miłością nieskończoną. To właśnie On sam, absolutnie wolny wewnętrznie, najpełniej związał się z człowiekiem i wydał się w jego ręce, ponieważ ukochał go odwieczną, Boską miłością.
b) Oddanie się Jezusowi w miłości, naśladowanie Go domaga się nie tylko ludzkiej pracy, wysiłku i trudu, ale także działania przeciw własnej zmysłowości oraz przeciw swej miłości cielesnej i światowej. Tylko dzięki takiej postawie możemy pełniej zdobyć się na większe ofiarowanie swego życia Chrystusowi. Tylko dzięki takiej postawie możliwe jest całkowite upodobnienie się do Niego.
Sam Jezus nigdy nie wprowadzał swoich uczniów w złudzenie. Zawsze jasno ukazywał, iż pójście za Nim domaga się cierpienia i krzyża. Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje (Mt 16, 13). Jezus objawia w ten sposób paradoksalną logikę Królestwa niebieskiego, które domaga się utraty swego życia, aby móc zyskać nowe życie z Chrystusem. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z Mego powodu, znajdzie je (Mt 16, 14).
Cierpienie i krzyż połączone z naśladowaniem Jezusa wynikają nie tylko z pokonywania zewnętrznych trudności czy prześladowań, ale także z pokonania własnej zmysłowości, z przezwyciężenia w sobie miłości cielesnej i światowej. Wszelka pożądliwość ludzka jest pierwszym wrogiem pójścia za Jezusem. Wszystko bowiem, co jest na świecie, a więc: pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia nie pochodzi od Ojca, lecz od świata (1 J 2, 16).
I właśnie dlatego, iż pożądliwość ludzka nie pochodzi od Ojca, ale od świata, nie może być ona fundamentem prawdziwie ludzkiego życia.
Możemy w pełni oddać się Jezusowi na służbę tylko wtedy, gdy doświadczamy głębokiego pragnienia zjednoczenia naszego życia z Nim, kiedy z realizmem popatrzymy na siebie i to, czym żyjemy. Realizm ten każe nam widzieć, iż zarówno własna zmysłowość jak i miłość światowa i cielesna ciągle jeszcze w nas mieszkają i dają o sobie znać.
Ćwiczenie 1. Przypomnę sobie wszystkie najważniejsze sprawy mojego życia, które zajmują moją pamięć i serce; sprawy, które pochłaniają moje siły. Wypiszę je sobie.
Następnie zastanowię się, ile miejsca wśród nich zajmują sprawy Jezusa. Czy mógłbym szczerze powiedzieć, że więcej Go kocham, że Jemu właśnie poświęcam więcej pamięci, serca, więcej życiowych sił?
Czy mógłbym powiedzieć Jezusowi, iż pragnienie życia z Nim i dla Niego przewyższa wszystkie inne ludzkie pragnienia? Czy noszę w sobie pragnienie, aby odznaczyć się w służbie Jezusa? Jakie uczucia, myśli, pragnienia rodzą we mnie te pytania? Co chciałbym Jezusowi powiedzieć o moim oddaniu się Jemu?
Ćwiczenie 2. Na ile jestem świadom istnienia we mnie odruchów własnej zmysłowości oraz miłości cielesnej i światowej? Na ile przyznaję się do nich w moich przygotowaniach do spowiedzi, w codziennych rachunkach sumienia? W czym one się wyrażają: w jakich postawach, skłonnościach, zachowaniach, pragnieniach?
W jaki sposób doświadczam oporu skłonności starego człowieka wobec oddania się Jezusowi i życia wyłącznie dla Niego? W jakiej formie opór ten się wyraża? Jakie uczucia, myśli mu towarzyszą? Co robię z tym oporem? Czy nie budzi on moich obaw? Czy nie uciekam od niego? Czy pod jego wpływem nie poddaję się zwątpieniu, zniechęceniu?
Przywołam chwile mojego życia, kiedy w sposób szczególny doświadczałem takich właśnie oporów starego człowieka. Spróbuję je nazwać, wypowiedzieć przed sobą, przed Bogiem. Oddam Jezusowi wszystkie uczucia, myśli, natchnienia, które zrodzą się w czasie tej modlitwy.
a) Ofiarowanie się Jezusowi na służbę może być dokonane tylko przy Jego łaskawej pomocy. Jezus jest krzewem winnym, a my jesteśmy jedynie Jego latoroślami. Możemy więc przynosić owoc tylko wówczas, kiedy trwamy w Nim. Beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15, 4) — powie nam Jezus bardzo wyraźnie.
Ofiarowanie się Jezusowi na służbę jest więc aktem Jego łaski, jest Jego darem. Trzeba nam mieć głęboką świadomość tego faktu szczególnie wówczas, kiedy rodzi się w nas sprzeciw wewnętrzny wobec pełnego oddania się Chrystusowi i służenia Mu. Sprzeciwu tego często nie planujemy i nie chcemy.
Nie powinniśmy się czuć winni, jeżeli służba Jezusowi nie budzi w nas od samego początku emocjonalnego zachwytu i entuzjazmu, ale właśnie uczucia zniechęcenia i oporu.
W miłości nie stosuje się nigdy przymusu. Przymus zabija miłość. Istotą życia duchowego jest doświadczenie miłości: miłości Boga do nas i naszej miłości do Niego. Nie trzeba więc przymuszać się, aby wzbudzać w sobie pragnienie służenia Jezusowi. W chwili doświadczania sprzeciwu wewnętrznego, trzeba tylko prosić o pragnienie służby. Nic więcej. Wraz z naszą modlitwą zrodzi się w nas z Jego łaskawą pomocą głębsze pragnienie oddania się Mu.
Jeżeli aktualnie nie ma w nas nawet tego pragnienia, zawsze możemy prosić o pragnienie pragnienia. Owo pragnienie pragnienia służenia Jezusowi samorzutnie, jakby bez naszej świadomości, przemieni się w bezpośrednie pragnienie. Bezpośrednie pragnienie obejmie nie tylko nasz rozum, ale także nasze serce, naszą emocjonalność.
b) Ofiarowanie się Jezusowi na służbę jest bardzo ważnym wydarzeniem życiowym i winno stać się dla nas prawdziwym świętem. Stąd też św. Ignacy, wzorując się na średniowiecznym zwyczaju pasowania na rycerza, które dokonywało się w obecności całego dworu królewskiego, zachęca nas, aby oddania się Jezusowi dokonać w obecności całego dworu niebieskiego: w obliczu nieskończonej Dobroci Bożej, przed oczami chwalebnej Matki Jezusa i wszystkich świętych w niebie.
Św. Ignacy, jeszcze przed swoim nawróceniem, sam przeżył uroczystą chwilę pasowania na rycerza. Po swoim nawróceniu wzorując się na tamtym wydarzeniu, dokonał uroczystego poświęcenia się na służbę Króla Wiecznego.
To przywołanie całego dworu niebieskiego w ofiarowaniu się Jezusowi nie jest jedynie bogatą dekoracją. Decyzja życia dla Jezusa i naśladowania Go w Jego uniżeniu i w Jego krzyżu, przekracza nasze ludzkie siły. Stąd też ofiarowanie się Jezusowi wobec Matki Najświętszej i wszystkich świętych staje się jednocześnie prośbą o wstawiennictwo i pomoc.
W obecnej kontemplacji prośmy więc Matkę Najświętszą i naszych świętych patronów, aby w czasie całych rekolekcji towarzyszyli nam w szukaniu obecności Jezusa, w przyjmowaniu Jego miłości i w naszym rozpalaniu się w miłości do Niego.
c) To radykalne oddanie się Jezusowi, nie może być jakimś nierozważnym odruchem emocjonalnym. Winno być ono podjęte po długim namyśle. Winno być też dobrze przygotowane. Dopiero wtedy możemy powiedzieć jasno i wyraźnie, że chcę i pragnę ofiarować się w pełni Jezusowi i taka jest moja dobrze rozważona decyzja.
Oddanie się Chrystusowi na służbę winno być nie tylko aktem dobrowolnym, ale także aktem pełnym życiowego realizmu. Realizm ten przejawia się zarówno w świadomości własnej ludzkiej słabości, jak też w zdolności przewidzenia przynajmniej niektórych przeszkód, jakie możemy spotkać w życiu. Codzienność sprawia bowiem, iż oddanie się na służbę przestaje być uroczystym świętem, a staje się szarą i monotonną rzeczywistością życiową.
d) W dalszej części modlitwy ofiarowania wyrażamy gotowość naśladowania Jezusa w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko najświętszy Majestat Twój zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia.
Zauważmy, iż w modlitwie tej nie wspomina się o trudzie codziennej pracy, modlitwy, o potrzebie skupienia wewnętrznego, o wysiłku rozwiązywania ludzkich problemów. Taki trud i wysiłek jest bowiem oczywisty sam z siebie.
Zresztą nasze trudzenie się w pracy, w modlitwie, w służbie innym posiada nieraz posmak ludzkiej przygody. Może być ono też nierzadko po ludzku bardzo przyjemne. I właśnie dlatego nie może stanowić dla nas najważniejszego i jedynego kryterium naszego oddania się Jezusowi.
Ważnym kryterium naszego oddania się Jezusowi staje się przede wszystkim stosunek do niezasłużonej krzywdy i zniewagi, stosunek do krzyża. Takie cierpienia są jednak przeciwne naszej naturze cielesnej i zmysłowej. Jezus, choć w swej ludzkiej naturze nie był skażony miłością cielesną i światową, bronił się bardzo mocno przed przyjęciem krzywd i zniewag, które miały spaść na Niego podczas okrutnej męki i śmierci krzyżowej.
Dla jasności powiedzmy wyraźnie, iż nie należy szukać samemu krzywd i zniewag. Nie byłoby to zgodne z wolą Jezusa, gdybyśmy sami bezmyślnie prowokowali upokorzenia i krzywdy ze strony innych ludzi.
Modlitwa ofiarowania ma nas prowadzić do przyjęcia postawy wewnętrznej gotowości do znoszenia krzywd i upokorzeń, które spadną na nas niezależnie od naszej woli, a nawet wbrew niej.
Kiedy jednak myślimy o wyrażeniu takiej zgody, nierzadko rodzi się w nas gdzieś na dnie serca podejrzliwość, iż po takim ofiarowaniu Bóg natychmiast spuści na nas całą serię hiobowych nieszczęść. Obawiamy się, iż Pan Bóg zechce sprawdzić prawdziwość naszego oddania.
Jest to jeden spośród wielu naszych lęków i obaw. Nie wykluczamy, iż Jezus rzeczywiście może nas kiedyś zaprosić do szczególnego upodobnienia się do Niego poprzez znoszenie szczególnych krzywd i upokorzeń. Jednak jako pierwszy dar naszego ofiarowania się Jemu przychodzi zwykle coraz pełniejsza wolność wewnętrzna.
Poprzez ofiarowanie się Jezusowi uwalniamy się od lęku przed tymi krzywdami i upokorzeniami, które niesie nam codzienne życie. Gotowości znoszenia krzywd i zniewag domaga się nie tylko pójście za Jezusem i naśladowanie Go, ale także codzienna miłość bliźniego. We współżyciu z innymi (w każdym stanie życia) potrzeba choćby minimalnej zdolności znoszenia krzywd i zniewag. Krzywdy i zniewagi, jakich doświadczamy w relacjach międzyludzkich, wypływają najczęściej nie tyle z ludzkiej złości i przewrotności (choć tej nie można wykluczać), ile raczej z ludzkiej bezradności, ubóstwa i słabości.
Często ranimy siebie nawzajem wbrew naszym najlepszym zamiarom. Paradoksalnie najczęściej i najgłębiej ranimy i krzywdzimy tych, których najbardziej kochamy. Decyzja znoszenia wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi dla Jezusa sprawia, iż nasze życie z innymi staje się spokojniejsze, bardziej harmonijne, szczęśliwsze.
W modlitwie ofiarowania Jezus prosi nas, abyśmy oddali Jemu to, czym moglibyśmy zranić i skrzywdzić siebie samych i naszych najbliższych. Tak więc Jezus nie tyle ofiaruje nam najpierw specjalne krzywdy i zniewagi, ale raczej zabiera nam te, które stają na naszej drodze.
e) W modlitwie ofiarowania zostajemy zaproszeni, aby wyrazić także gotowość naśladowania Jezusa we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym. Jednak takie naśladowanie warunkuje wola samego Boga: jeśli tylko najświętszy Majestat zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia. Jeżeli jakieś upokorzenie, cierpienie i ubóstwo nie byłoby wolą Jezusa, tym samym znoszenie ich traciłoby znaczenie dla naszego życia duchowego.
W rozważanej modlitwie zostały wyróżnione dwa rodzaje ubóstwa: zewnętrzne i duchowe. Z pewnością nie możemy zacieśniać ubóstwa ewangelicznego do ubóstwa materialnego. Ubóstwo jest pewnym ogołoceniem się człowieka z tych ludzkich zabezpieczeń, które bronią jego życia doczesnego.
Ubóstwo nie oznacza więc tylko brak posiadania zewnętrznego, chociaż ubóstwo materialne może być dla człowieka doświadczeniem bardzo trudnym i może odgrywać ważną rolę w doświadczeniu duchowym. Ale to nie my sami decydujemy się na dany rodzaj ubóstwa. Przyjmujemy jedynie ten, które ofiaruje nam Jezus.
W historii Kościoła odnajdujemy świętych, którzy opuścili wszystko i w całkowitym ogołoceniu materialnym poszli za Jezusem; jednak Kościół wynosił na ołtarze także królów i innych możnych tego świata, którzy — choć dysponowali wielkimi dobrami materialnymi — byli wobec nich całkowicie wolni. Ci bogaci święci prowadzili nieraz bardzo ubogi sposób życia. Swoich dóbr używali natomiast w służbie innym.
W życiu duchowym liczą się bowiem najpierw nie materialne czyny, choćby najszlachetniejsze w swej zewnętrznej formie, ale przede wszystkim postawa serca.
Ten sposób życia nacechowany gotowością do znoszenia wszelkich krzywd i zniewag oraz ubóstwa pochodzi z łaski i wybrania samego Jezusa. Nasze dokonywanie wyboru w tym zakresie jest de facto przyjęciem przez nas wyboru przygotowanego nam przez Jezusa. Wewnętrzna zgodność naszej woli z wolą Jezusa sprawia, że przestają istnieć dwa wybory: Jezusa i mój, pozostaje jeden zasadniczy wybór. Dzięki takiej postawie serca człowiek jednoczy się z Chrystusem tak ściśle, iż żyje już nie on sam, ale żyje w nim sam Jezus.
Ćwiczenie 1. Czy odczuwam potrzebę wewnętrzną powierzenia się Jezusowi? Czy mógłbym powiedzieć, że chcę i pragnę takiego oddania i jest to moja dobrze rozważona decyzja?
Czy miałem kiedyś w moim życiu taką chwilę, w której w uroczysty sposób oddałem się Jezusowi na Jego służbę? Jeżeli tak, przypomnę sobie tę chwilę, oraz całą atmosferę duchową, która temu oddaniu towarzyszyła.
Co było treścią tego oddania? Co mogło mnie natchnąć do takiej modlitwy? Co chciałbym Jezusowi powiedzieć o moich obecnych pragnieniach oddania się Jemu?
Ćwiczenie 2. Przypomnę sobie kilka sytuacji, w których doznałem od kogoś krzywdy lub jakiegoś upokorzenia. Jaka była moja pierwsza reakcja?
Jak reaguję na skrzywdzenie lub upokorzenie przez innych? Czy mam raczej skłonność do zamykania się w sobie, obrażania się na innych, czy też przeciwnie, natychmiast reaguję zgodnie z zasadą ząb za ząb, upokorzenie za upokorzenie, krzywdę za krzywdę?
Czy umiem przywoływać codzienne upokorzenia na modlitwie? Czy z takiej modlitwy wychodzę bardziej pogodzony z sobą oraz ze swoimi braćmi, czy też może bardziej rozżalony? Czy nie domagam się od Jezusa wyegzekwowania ludzkiej sprawiedliwości pomiędzy mną a moim krzywdzicielem? Czy nie próbuję zmuszać Jezusa, by stanął po mojej stronie przeciwko mojemu krzywdzicielowi?
Jeżeli dostrzegę w sobie choćby najmniejszą skłonność do manipulowania Jezusem, wówczas będę prosił o głębsze poznanie siebie i łaskę skruchy, dzięki której uniknę w przyszłości wciągania Jezusa w moje nieuporządkowania życiowe. Co dzisiaj chciałbym powiedzieć Jezusowi o moim włączaniu krzywd i upokorzeń w moje naśladowanie Go?
Nazajutrz Jan znowu stał w tym miejscu wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: Oto Baranek Boży. Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: Czego szukacie? Oni powiedzieli do Niego: Rabbi, to znaczy Nauczycielu, gdzie mieszkasz? Odpowiedział im: Chodźcie, a zobaczycie. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego (J 1, 35–39).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Wyobraźmy sobie Jana Chrzciciela, który najpierw patrzy w stronę Jezusa. Następnie zaś przywołuje dwóch uczniów i wskazując na Niego mówi: Oto Baranek Boży. Uczniowie posłuszni swojemu Mistrzowi idą za Chrystusem. Być może nawet dłuższą chwilę idą w milczeniu. Wsłuchajmy się z uwagą w tę ciszę pełną oczekiwania.
Prośba o owoc kontemplacji: W obecnej kontemplacji, odwołując się do zachęty Ignacego, mówmy Jezusowi, że chcemy zamieszkać u Niego, że chcemy zadowalać się tym samym pożywieniem, które On spożywa, pić ten sam napój, który On pije, odziewać się tak, jak On się odziewa. Powiedzmy Jezusowi, iż pragniemy z Nim za dnia pracować i czuwać na modlitwie nocą. Pragniemy uczestniczyć w Jego trudach, cierpieniach, upokorzeniach. Chcemy dzielić Jego los we wszystkim (por. ĆD, 93).
Milczenie dwóch uczniów wyraża ich delikatność, nieśmiałość, oczekiwanie. Brak im odwagi, by zbliżyć się bez zaproszenia do Mesjasza, którego wskazał Jan Chrzciciel. Uczniowie wyczekują inicjatywy Jezusa.
Milczenie uczniów przygotowuje ich do spotkania i dialogu. To właśnie dzięki milczeniu możemy wyczuć wagę i głębię usłyszanych słów oraz możemy nadać właściwe znaczenie słowom, które sami wypowiadamy. Bez milczenia, ciszy, bez wewnętrznego skupienia nie jesteśmy w stanie zrozumieć sensu słów i nie jesteśmy też w stanie właściwie na nie odpowiedzieć.
Nasz dialog z Jezusem nie musi zawsze być wypełniony słowami, treściami i pojęciami. Może być również napełniony ciszą, skupieniem wewnętrznym, oczekiwaniem. Jezus przemawia do nas nie tylko słowami, ale także milczeniem. Jeżeli nasze słowa będą poprzedzone wewnętrznym skupieniem i ciszą, będą bardziej wiarygodne, bardziej prawdziwe.
Sam Jezus często trwał i modlił się także w milczeniu. Przypomnijmy sobie w tej kontemplacji milczenie Jezusa w różnych okolicznościach Jego życia: milczenie bezbronnego Dzieciątka w żłóbku betlejemskim, milczenie w ramionach Matki, milczenie przy pracy, milczenie na modlitwie, milczenie pośród Apostołów, milczenie w czasie procesu sądowego przed Sanhedrynem, przed Piłatem, przed Herodem, milczenie Jezusa na krzyżu, milczenie Ciała zdjętego z krzyża, milczenie Jezusa Zmartwychwstałego.
To samo milczenie Jezusa możemy odnaleźć dziś w Jego Mistycznym Ciele — w Kościele; w sakramentach świętych, szczególnie zaś w Eucharystii; milczenie Jezusa w ludziach chorych i cierpiących, milczenie Jezusa w ludziach mordowanych i krzywdzonych przez okrucieństwo wojen, milczenie Jezusa w prześladowanych za wiarę i sprawiedliwość, milczenie Jezusa w męczennikach wszystkich czasów. Kontemplujmy to milczenie Jezusa i dziękujmy Mu za nie. Wyraża ono bowiem Jego obecność, Jego otwartość, Jego delikatną i dyskretną miłość.
Prośmy również o pragnienie towarzyszenia Jezusowi naszą ciszą i skupieniem wewnętrznym w Jego milczeniu. Najwyższym sposobem kontemplacji Boga jest właśnie nasze milczenie razem z milczącym Jezusem. Prośmy, abyśmy w chwilach zagubienia i słabości szukali nie tylko trafnych słów dla wyrażenia naszych trudności, problemów i przeżyć, ale także milczenia, ciszy i skupienia. Trwanie w milczeniu i ciszy może być dla nas miejscem ukojenia w chwilach niepokoju, w udrękach wewnętrznych, w smutku. Trwanie w milczeniu przed Jezusem może stać się dla nas przygotowaniem do przyjęcia Jego Słowa.
W pewnym momencie sam Jezus odwraca się i widząc ich wytrwałe kroczenie za Nim zadaje im pytanie: Czego szukacie? Są to pierwsze słowa, które Ewangelista Jan wkłada w usta Chrystusa. Czego szukacie? — jest to centralne pytanie, które Chrystus zadaje każdemu uczniowi, kiedy ten decyduje się szukać i naśladować Go.
W tej kontemplacji wsłuchajmy się w głos Jezusa pełen troski, miłości i prawdy. Jezus pyta każdego z nas osobiście: Czego szukasz? Czy jesteś świadom, dlaczego idziesz za Mną? Czego ode Mnie naprawdę oczekujesz? Jakie pragnienia wiążesz z moim życiem, z moją nauką, a zwłaszcza z moją śmiercią i zmartwychwstaniem? Dokąd chcesz dojść razem ze Mną?
Odkrycie najgłębszej motywacji w pójściu za Jezusem jest jednym z najważniejszych zadań ucznia. W życiu duchowym bowiem liczą się nie tylko same słowa, gesty i czyny, ale związane z nimi najgłębsze motywacje serca. To serce nadaje sens i znaczenie wszystkim działaniom człowieka.
Jednym z podstawowych niebezpieczeństw życia duchowego jest iluzja. Iluzja sprawia bowiem, iż szukanie Jezusa miesza się z szukaniem siebie samego.
Szukanie siebie samego może przybierać różnorodne formy zaspokajania własnych ludzkich potrzeb i pragnień. Możemy szukać Chrystusa jak zgłodniałe chleba rzesze, które bardziej były zainteresowane samym chlebem niż Jego królowaniem. Możemy też szukać Jezusa jak bogaty młodzieniec: nosił w sobie jakieś wielkie młodzieńcze ideały doskonałości, ale był zbyt zajęty sobą i swoim bogactwem. Nie potrafił zrozumieć, że życie prawdziwymi ideałami wymaga wyrzeczenia, trudu, ofiary.
Nie można być z Jezusem i jednocześnie prowadzić wygodne i pełne sytości życie bogacza. Możemy łudzić się jak bogaty młodzieniec, możemy mówić Jezusowi, iż szukamy i pragniemy Jego, a w rzeczywistości możemy tak naprawdę szukać tylko siebie samych i swojej osobistej samorealizacji.
Nasze pójście za Jezusem winno budować na prawdzie. Na początku naszego poznawania, miłowania i naśladowania Jezusa nie musimy mieć koniecznie niezwykle czystej, idealnej motywacji. Wystarcza nam ta, którą mamy na dziś. Trzeba ją poznać i przyjąć. I chociaż daleko jej do doskonałości, to jednak wystarcza, aby wybrać się w drogę z Jezusem. Trwanie z Nim, słuchanie Jego Słowa, kontemplacja Jego Osoby, będzie jednocześnie pogłębiać nasze wewnętrzne motywacje związania z Nim.
Wielu młodych ludzi, analizując motywy swojego życiowego powołania, (np. powołania do kapłaństwa czy życia zakonnego), czuje się mocno zaniepokojonych, kiedy odkrywa, że są one uwikłane w ich ludzkie słabości, zranienia i grzechy.
Pytają wówczas z niepokojem: Czy ja mam powołanie? Ludzkie ograniczenia, grzechy i słabości nie przekreślają autentyczności powołania. Każde powołanie Boga jest darem, który nie wyklucza słabości i ubóstwa. Powołany winien je jednak uwzględnić w rozwijaniu i realizacji otrzymanego wezwania Bożego.
W obecnej kontemplacji prośmy, abyśmy poznali, na czym naprawdę opiera się nasze pragnienie poznawania, miłowania i naśladowania Jezusa. Prośmy, abyśmy nie obawiali się naszych słabości i ograniczeń, które objawią nam niedoskonałość naszych pragnień duchowych. Z drugiej jednak strony prośmy, abyśmy cenili sobie te pragnienia, które są już w nas.
Na pytanie Jezus: Czego szukacie? uczniowie, zgodnie ze swoją semicką mentalnością, odpowiadają pytaniem: Rabbi, gdzie mieszkasz?
Towarzyszenie Jezusowi w milczeniu i ciszy rodzi w uczniach coraz głębsze zainteresowanie Jezusem; zainteresowanie Jego życiem, Jego Osobą, Jego mieszkaniem. To zainteresowanie staje się ich siłą, motorem pójścia za Nim.
Bardzo ważne jest pierwsze słowo odpowiedzi uczniów: Rabbi — Nauczycielu. W tym słowie zawiera się w jakimś sensie odpowiedź: Szukamy Nauczyciela, szukamy Mistrza, szukamy Pana. Szukamy Przewodnika. Szukamy Tego, który objawi nam, kim jesteśmy, jak mamy żyć, jak mamy kochać.
Szukanie Jezusa oznacza zawsze de facto szukanie całościowej wizji swojego życia, jest szukaniem własnej tożsamości. Stąd też nasze szukanie Jezusa staje się tym bardziej wytrwałe i wierne, im bardziej jesteśmy świadomi potrzeby Nauczyciela, Przewodnika, Lekarza dla naszego życia.
Pytaniem: Gdzie mieszkasz? uczniowie w sposób niezwykle delikatny wyrażają pragnienie, by mogli nie tylko poznać Jezusa jako Mistrza i Nauczyciela, ale również, aby mogli pozostać razem z Nim na stałe.
Uczniowie dyskretnie proszą Jezusa, aby mogli razem z Nim stworzyć nie tylko jedną szkołę, ale także jeden dom. Chcą uczyć się nie tylko słuchając Jego nauki, ale także uczestnicząc w Jego osobistym życiu.
Uczniowie chcą zintegrować całe swoje życie wokół jednego celu, wokół jednej osoby. Wzorem osobowej tożsamości ma stać się dla nich Jezus.
A czego ja pragnę od Jezusa? Czy moje pragnienia związane z Osobą Jezusa są rzeczywiście ściśle określone? Czy rzeczywiście pragnę uporządkować całe moje życie wokół Osoby Jezusa? Co w moim sposobie modlitwy, refleksji nad sobą, w sposobie rachunku sumienia świadczyłoby o tym, iż Jezus jest wzorem mojej osobowej tożsamości; że chcę ukształtować moje życie w oparciu o Jego życie?
Powierzmy Jezusowi owoc naszych refleksji i modlitwy: dziękujmy Mu za rodzące się w nas pragnienia pełniejszego poznawania Go, ściślejszego związania się z Nim oraz wierniejszego naśladowania Jego życia. Prośmy, aby świadomość naszej słabości nie tylko nie rodziła w nas zniechęcenia, ale, wprost przeciwnie, przynaglała nas do wierniejszego szukania Go.
Jezus nigdy nie pozostaje nieczuły na najgłębsze tęsknoty i pragnienia ludzkiego serca. Zawsze na nie odpowiada. Stąd tak wiele znaczy już samo zainteresowanie Osobą i życiem Jezusa, samo pragnienie poznawania Go, miłowania i naśladowania.
Prośmy w tej kontemplacji raz jeszcze, abyśmy doceniali, pielęgnowali i rozwijali w nas pragnienia związane z Osobą i życiem Jezusa.
Jezus przyjmując i realizując pragnienia uczniów nie odsłania przed nimi całej ich przyszłości, ale zaprasza do wspólnej drogi. Chrystus mówi: Chodźcie, a zobaczycie! Pragnie utrwalić w swoich uczniach pierwsze zaufanie, które okazali Mu nazywając go Rabbim. Idąc za Mną wiernie — zobaczycie, gdzie mieszkam, doświadczycie mojej obecności, mojej przyjaźni, mojej miłości. Idąc za Mną, zrozumiecie wszystko: kim Ja jestem, kim wy jesteście, jaki jest najważniejszy cel waszego życia.
Zauważmy, że w tej scenie powołania uczniów Jezus nie wspomina jeszcze o misji, którą później im powierzy. Pragnie bowiem, aby na początku całą swoją miłosną uwagę uczniowie skoncentrowali tylko na Jego Osobie; aby z wielką uwagą wsłuchiwali się w Jego Słowa, wpatrywali się w Jego czyny, nasycali się Jego obecnością. Uczeń nie poświęci się z oddaniem misji Jezusa, jeżeli nie przyjmie najpierw całym sercem Jego Osoby, Jego słów i czynów. Istotę misji, jaką Jezus powierza uczniom, wypełnia właśnie Jego Osoba: Jego życie, nauka, śmierć i Zmartwychwstanie.
Istotą życia chrześcijańskiego nie jest najpierw praca apostolska, misyjna, choćby była podejmowana na bardzo odpowiedzialnych odcinkach. Istotą życia chrześcijańskiego jest związanie się z Jezusem, całkowite powierzenie się Jemu. W tej kontemplacji prośmy gorąco o jasną i głęboką świadomość pierwszeństwa naszego bycia z Jezusem, naszego mieszkania u Jezusa, przed działaniem dla Niego. Jezusowi nie chodzi najpierw o to, byśmy oddawali Mu owoce naszego życia, ale abyśmy oddali Mu całe nasze życie.
Gdyby w naszym życiu było więcej troski o pracę dla Jezusa niż o mieszkanie z Jezusem, łatwo ryzykowalibyśmy popadnięcie w herezję czynu — jak mówi Pius XII. Istota herezji czynu polega na próbie zaspokajania własnych ludzkich potrzeb przy pomocy pracy apostolskiej. Jeżeli nie szukalibyśmy najpierw samego Jezusa, to wówczas działanie dla Niego łatwo mogłoby stać się parawanem dla szukania siebie samych. Intensywność i szczerość naszej osobowej więzi z Jezusem gwarantuje czystość intencji w naszej posłudze bliźnim.
Jeśli uczeń Jezusa przyjmuje osobowe wołanie Mistrza i idzie za Nim, to tym samym musi odwrócić się od siebie samego.
Zauważmy, iż każdy z nas rodzi się z piętnem samolubstwa i egocentryzmu. Od pierwszych dni naszego życia jesteśmy zamknięci w sobie i jednocześnie niezdolni wyjść z siebie o własnych siłach. Trudności i niepokoje trapiące człowieka codziennie z powodu jego samolubstwa, niedołęstwa, nieumiejętności i pychy — pisze T. Merton — wytwarzają w nim pragnienie, żeby ktoś inny mógł go prowadzić i wspomagać swoją radą.
Jezus swoim zaproszeniem: Chodźcie, a zobaczycie wzywa uczniów, aby odkryli samolubstwo, niedołęstwo, nieumiejętność i pychę. Owo odkrycie sprawi, iż spontanicznie zapragną przyjąć Jezusa jako Przewodnika, który ich poprowadzi; jako Lekarza, który ich uleczy, jako Pasterza, który będzie ich ochraniał; jako Mistrza, który będzie ich uczył.
Nasza potrzeba Przewodnika, Mistrza, Lekarza wypływa więc z sytuacji egzystencjalnej, w jakiej się znajdujemy. Stąd też słowa Jezusa: Chodźcie, a zobaczycie trzeba nam odkryć jako odpowiedź na nasze najgłębsze potrzeby, pragnienia i tęsknoty. Jezus nie przychodzi do nas jako Ktoś z zewnętrz. Potrzeba Jezusa mieszka w nas. Ona jest częścią naszego ludzkiego serca.
Jeżeli wyrażamy pragnienie autentycznego naśladowania Jezusa w całym Jego życiu, wówczas — podobnie jak On — winniśmy przyjąć otwartą postawę wobec zniewag i upokorzenia, wobec cierpienia i krzyża oraz wobec ubóstwa i posłuszeństwa. Nasze zamieszkanie u Jezusa i powierzenie Mu całego naszego życia wyraża się więc w tym, iż pragniemy przyjąć wszystko, co przyniesie nam kroczenie po Jego śladach. Jezus nie każe nam szukać cierpień, upokorzeń czy zniewag, ale po prostu ufnie przyjąć te, które staną na naszej drodze.
Jeszcze raz powróćmy do modlitwy ofiarowanej nam na drugi tydzień przez św. Ignacego Loyolę.
Odwieczny Panie wszystkich rzeczy. Oto przy Twej łaskawej pomocy składam ofiarowanie swoje w obliczu nieskończonej Dobroci Twojej i przed oczami chwalebnej Matki Twojej i wszystkich świętych dworu niebieskiego. Oświadczam, że chcę i pragnę i taka jest moja dobrze rozważona decyzja, jeśli to tylko jest ku Twojej większej służbie i chwale, naśladować Cię w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko najświętszy Majestat Twój zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (ĆD 98).
W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryia. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryio, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryia rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryia: Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł (Łk 1, 26–38).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Św. Ignacy zachęca nas, aby na początku kontemplacji o Wcieleniu przedstawić sobie dwie sceny. Najpierw wielki obszar i krąg świata, na którym mieszkają tak liczne i tak różne ludy (por. ĆD, 103). Zgodnie z tą zachętą wyobraźmy sobie kulę ziemską z jej wszystkimi kontynentami zamieszkałymi przez miliardy osób w całej historii ludzkości. Po przedstawieniu sobie tego wielkiego obrazu jesteśmy zaproszeni, aby oglądać w naszej wyobraźni mały domek nazaretański, w którym mieszka młoda Dziewczyna Galilejska. Ona to właśnie przyjmuje Zwiastowanie: Wcielenie Syna Bożego.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy — jak zachęca nas Ignacy — o dogłębne poznanie Pana, który dla mnie stał się człowiekiem, abym Go więcej kochał i więcej szedł w Jego ślady (ĆD, 104).
Św. Ignacy proponuje rozpoczęcie kontemplacji Tajemnicy Wcielenia od oglądu rodzaju ludzkiego w całej jego różnorodności, z wszystkimi dramatami właściwymi ludzkiemu życiu, wraz z całym złem, które przez ludzkość przepływa.
Widzieć osoby jedne po drugich. A najpierw te na obliczu ziemi, tak bardzo różnorodne w stroju, sposobie bycia. Jedni są biali, inni czarni; jedni żyją w pokoju, drudzy w stanie wojny, jedni są zdrowi, drudzy chorzy, jedni płaczą, drudzy się śmieją, jedni się rodzą, drudzy umierają... Słuchać, co mówią osoby na obliczu ziemi, a mianowicie jak ze sobą rozmawiają, jak przeklinają i bluźnią... Potem patrzeć, co czynią osoby na powierzchni ziemi, jak mianowicie biją się wzajemnie, zabijają i idą do piekła (ĆD, 106–108).
I chociaż św. Ignacy opisuje ludzkość sprzed pięciu wieków, jego charakterystyka nie przestaje być dziś aktualna. Postęp cywilizacyjny nie zniósł dramatyzmu ludzkiego życia na ziemi, ale wręcz go pogłębił. Postęp techniczny — wbrew optymistycznym przewidywaniom niektórych myślicieli dziewiętnastego wieku — nie tylko nie przyniósł powszechnego szczęścia i dobrobytu ludzkości, ale pogłębił istniejące już konflikty, napięcia i niepokoje.
Rabunkowa gospodarka kierowana chciwością człowieka powoduje takie zatrucie ziemi i takie zniszczenie środowiska, że staje się ono w wielu regionach świata nie do zamieszkania. Z powodu brutalnej przewagi człowieka uzbrojonego w technikę nad przyrodą istnieje dziś realna możliwość zniszczenia życia na ziemi.
Postęp techniczny zastosowany w wojnach zwiększył zagrożenie ludzkości. Nigdy dotąd człowiek nie osiągnął tak koszmarnej perfekcji w zabijaniu, jaką posiada dzisiaj. Bezlitosna wzajemna rzeź na frontach pierwszej i drugiej wojny światowej, ludobójstwo Oświęcimia i Hiroszimy, katastrofa Czarnobyla — oto fakty, które dobitnie świadczą, że dziś ludzie biją się i zabijają w rozmiarach dotąd niespotykanych w historii.
Wiek dwudziesty naznaczony jest jeszcze inną wielką zbrodnią dokonywaną w majestacie praw ustalanych przez parlamenty i rządy: zabijaniem dzieci nienarodzonych. Technika medyczna została zastosowana nie tylko dla ratowania człowieka, ale także dla zabijania najbardziej bezbronnych, bo jeszcze nienarodzonych.
Św. Ignacy każe nam także słuchać, jak ludzie przeklinają i bluźnią. Również bluźnierstw i przekleństw, jakie mógł usłyszeć lub przeczytać św. Ignacy, nie można porównywać z tymi, których ludzkość słucha i czyta dzisiaj. Nihilistyczna mentalność wielu współczesnych myślicieli, twórców kultury i sztuki w sposób przewrotny odwraca porządek rzeczy nazywając zło dobrem, a dobro złem.
Niektórzy filozofowie zbuntowani przeciwko jakiejkolwiek idei Boga i jakiejkolwiek formie religii stworzyli teologię śmierci Boga. Układają koszmarne opowiadania i mity ogłaszające śmierć Boga. Jeden z nich, H. Heine, napisał: Nic nie mogło Boga uratować. Czyż nie słyszycie dzwonków? Na kolana! Niosą sakramenty Bogu, który umiera. Komentując te słowa R. Laurentin powie: Dzisiejszy szaleniec mówi: Bóg umarł.
Bylibyśmy w błędzie sądząc, iż to szaleńcze wołanie pozostaje zupełnie bez echa w ludziach zagubionych, zniechęconych do życia, w ludziach uwikłanych w słabości i grzechy. Każdy, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła (J 3, 20) i dlatego chętnie skorzysta z tych koszmarnych idei, aby zracjonalizować i uzasadnić sobie swoje nieuporządkowane życie.
W obecnej kontemplacji chciejmy sobie uświadomić, iż jesteśmy cząstką zagrożonej ludzkości. Codziennie oddychamy zatrutym powietrzem, pijemy zatrutą wodę, spożywamy nierzadko skażone pokarmy. Są to skutki grzechu, które spadają na nas.
Prośmy, abyśmy odkryli prawdę, iż my również mamy jakiś udział w całym zagrożeniu ludzkości przez nasz grzech osobisty. I chociaż w wielu wypadkach trudno byłoby nam dopatrzeć się bezpośredniego związku naszych grzechów z zagrożeniami współczesnego człowieka, to jednak wiara w Kościół, Mistyczne Ciało Jezusa pozwala nam zrozumieć, iż każdy grzech zwraca się nie tylko przeciwko Bogu, ale także przeciwko ludzkości, przeciwko nam samym. Prośmy o głębokie odczucie, że nie tylko cała ludzkość, ale także ja sam osobiście potrzebuję miłosierdzia, potrzebuję zbawienia.
Gdyby powyższy opis ludzkości zawierał całą prawdę o niej, byłaby ona tragiczna. Ale tak nie jest. Po kontemplacji ludzkości jesteśmy zaproszeni do kontemplacji Trójcy Świętej, która z miłością czuwa nad całym okręgiem ziemi i z troską śledzi losy każdego człowieka.
Po drugie widzieć i rozważać jak trzy Osoby Boskie siedzą na swojej królewskiej stolicy i jak patrzą na cały okrąg ziemi i na wszystkie ludy, które w zaślepieniu umierają... Słuchać, co mówią Osoby Boskie, a mianowicie: Dokonajmy odkupienia rodzaju ludzkiego... oraz co robią dokonując najświętszego Wcielenia (ĆD, 106–108).
Idąc za radą Ignacego, kontemplujmy Boga, który patrzy z miłosierdziem na udręczoną ludzkość. Stwórca nie pozostaje obojętny wobec nieszczęścia człowieka, wzrusza się jego udręką i mówi: Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemiężców, znam więc jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyrwać z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej — mówi Jahwe o Izraelu ciemiężonym w Egipcie (Wj 3, 7–8).
Ta właśnie litość Boga wobec człowieka, współczucie dla jego cierpienia i udręki staje się zasadniczym źródłem nieustannej ingerencji Boga w historię ludzkości. To, co Bóg uczynił dla całej ludzkości, uczynił także dla każdego z nas osobiście.
W obecnej kontemplacji uświadomię sobie, że jestem widziany i słyszany przez Boga, że On wzrusza się moim uciemiężeniem, zagubieniem i udręką wewnętrzną. Pełen współczucia dla mnie zstępuje w swoim Synu Jezusie Chrystusie, aby okazać mi swoje miłosierdzie. Prośmy, abyśmy otwartym i wdzięcznym sercem przyjęli Syna Bożego jako wysłannika Trójcy Świętej.
Po kontemplacji Boga, patrzącego miłosiernie na całą ludzkość, św. Ignacy zachęca nas, abyśmy kontemplowali Tajemnicę Zwiastowania. W niej bowiem konkretnie spełnia się postanowienie Trójcy Przenajświętszej: Dokonajmy odkupienia rodzaju ludzkiego.
a) W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida, a Dziewicy było na imię Maryia (Łk 1, 26). Działanie Boga, choć przekracza wszystko co ziemskie i ludzkie, dla człowieka przybiera konkretny wymiar historyczny. Anioł Gabriel zostaje posłany do konkretnego miasta, w konkretnym czasie i do konkretnej osoby: do Maryi. W ten sposób działanie Boga staje się dla ludzkości dostrzegalne, zauważalne, możliwe do przyjęcia.
Dzięki temu konkretnemu Bożemu działaniu możemy uniknąć rozmytej religijności, która bywa niekiedy sprowadzana do szukania jakiegoś wewnętrznego nastroju, uniesienia wewnętrznego czy też do jakiegoś nieokreślonego stanu nirwany. Dzięki konkretnemu, historycznemu działaniu Boga duchowość chrześcijańska ma charakter wcielony. Przybiera ona bardzo realistyczny, ziemski charakter. Tajemnica Wcielenia sprawia, iż Bóg staje się bardzo ludzki, staje się nam bardzo bliski. Kto widzi Jezusa, Boga–Człowieka, widzi także i Boga Ojca. Jezus jest Drogą do poznania całej Tajemnicy Trójcy Świętej.
b) Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami. Słowa Bądź pozdrowiona znaczą również: raduj się, wesel się. Interwencja Boga w historię ludzkości jest źródłem niewymownej radości. Zapowiada bowiem ostateczne zwycięstwo nad wszystkim, co jest źródłem jej udręki, jej cierpienia i śmiercią.
Raduj się wielce, córko Syjonu — zachęca prorok Zachariasz — wołaj radośnie, córko Jeruzalem. Oto Twój król idzie do Ciebie, sprawiedliwy i zwycięski (Za 9, 9).
Ignacjański, realistyczny ogląd nieszczęść człowieka, spojrzenie w prawdzie na cały dramat ludzkiego życia sprawia, iż obiecany ratunek, obiecane zbawienie spontanicznie staje się źródłem radości. Prośmy, abyśmy mogli wejść w głębię radości płynącej z Wcielenia. Sam Bóg staje się człowiekiem. Sam Bóg staje się jednym z nas. Będzie do nas podobnym we wszystkim, oprócz grzechu. Będzie się trudził, będzie walczył razem z nami, aby wyrywać nas z naszych nieszczęść, by skierować nasze kroki na drogę pokoju.
Prośmy o doświadczenie wewnętrznej radości, że Bóg staje się Emmanuelem, Bogiem z nami. Staje się nam tak bliski, iż możemy słuchać Jego Słowa naszymi ludzkimi uszami, możemy patrzeć na Niego ludzkimi oczyma, możemy Go dotykać, a nawet spożywać Jego Ciało pod postaciami chleba i wina.
c) Ale słowa, które miały u Maryi wywołać radość, wzbudziły zaniepokojenie i zadumę: Maryia zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Nawet najbardziej czyste i wolne serce człowieka, jakim jest serce Niepokalanej Dziewicy, nie jest zdolne samo z siebie przyjąć Boga. Ono drży. Boże działanie przerasta i przewyższa człowieka. Drżenie serca uświadamia człowiekowi, że Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia (Rdz 2, 7).
Ta właśnie pełna trwogi reakcja Maryi ukazuje nam kruchość ludzkiego serca. Ta kruchość serca wiąże się z kruchością miłości. Każdą ludzką miłość cechuje delikatność i kruchość, ponieważ miłość zależy od kruchej wolności człowieka. Maryia bardziej niż ktokolwiek inny rozumie, że pełnia łaski, pełnia miłości, pełnia wolności przychodzi jako czysty dar Boga, dar bezinteresowny, dar bezwarunkowy.
Człowiek w żaden sposób nie może sobie zapewnić niezmienności swojej woli, nie może otworzyć się jedną decyzją woli — raz na zawsze — na ten dar. Kruchość ludzkiej wolności i ludzkiej miłości każe nam drżeć, lękać się bojaźnią Bożą, aby nie utracić otrzymanego daru. Nasza pewność wytrwania w otrzymanej łasce, w miłości i w wolności wewnętrznej może opierać się jedynie na powierzeniu się Dawcy, na bezgranicznym zaufaniu Mu.
d) Nie bój się Maryio, znalazłaś łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus.
Wysłaniec Boga uspokaja serce Maryi, uspokaja serce każdego człowieka i w ten sposób czyni je zdolnym do przyjęcia łaski. Bóg umacnia i utwierdza to, co w człowieku jest delikatne, kruche i wrażliwe. Maryia znalazła szczególną łaskę u Boga nie tylko jako Matka Syna Bożego, ale jako Ta, która w pełni powierzyła się Bogu. W Jej bezgranicznym zaufaniu każdy z nas może odnaleźć łaskę Boga. Maryia jest Pośredniczką łask. Ona daje Chrystusa wszystkim, którzy Go szukają.
Wsłuchajmy się z uwagą w słowa anioła: Nie bój się, znalazłeś łaskę u Boga. Wezwanie to w dzisiejszym świecie brzmi szczególnie aktualnie.
Przełom wieku dwudziestego i dwudziestego pierwszego to czas zagrożenia i lęku. Z jak wielkim entuzjazmem zostały przyjęte proste słowa Jana Pawła II: Nie lękajcie się wygłoszone w dniu inauguracji jego pontyfikatu. Lęk jest podstawowym wrogiem całej ludzkości i każdego człowieka. To właśnie wskutek lęku ludzie biją się wzajemnie, zabijają, przeklinają i bluźnią. To właśnie z lęku, którego głównym źródłem jest odrzucenie i brak miłości, rodzi się gniew i nienawiść. Z lęku ludzie nie tylko — jak mówi św. Ignacy — idą do piekła, ale tworzą sobie piekło na ziemi (por. ĆD 106–108).
Pozwólmy się przekonać aniołowi, wysłańcowi Bożemu, jak dała się przekonać Maryia, że obawa i lęk niosą z sobą wielką pokusę dla człowieka. Pokusę tę trzeba dostrzec i podjąć zmagania z nią.
Prośmy przede wszystkim o zdemaskowanie neurotycznego lęku przed Bogiem. Bóg, nasz Ojciec niebieski nie zagraża nam. On nie chce nas krępować, ciemiężyć, karać. Wysyła do nas swojego Jednorodzonego Syna, aby nas wyzwolił z ręki naszych nieprzyjaciół. Pragnie, aby nasze życie było szczęśliwe i pełne pokoju. Pragnie, byśmy jako ludzie wolni mogli Mu oddawać chwałę w miłości i służyć Mu bez trwogi.
Pan Bóg żąda od Maryi przyjęcia rzeczy przerastających wszelkie ludzkie pojęcie. Najpierw domaga się wiary, że urodzi Syna bez udziału mężczyzny; po drugie domaga się wiary, że Syn Jej będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca.
Maryia nie rozumie do końca, co anioł do Niej mówi. Nie jest w stanie sama rozeznać ofiarowanej Jej Dobrej Nowiny. I właśnie dlatego Maryia nawiązuje dialog z wysłańcem Jahwe. Maryia pragnie dokonać rozeznania duchowego. Właśnie dlatego prosi o wyjaśnienia, prosi o pomoc: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?
Bóg rozumie doskonale trudności i wątpliwości młodej Dziewczyny Galilejskiej, która nagle została postawiona przed zadaniem, które Ją przerasta. Rozumie Jej ludzkie obawy wyrażenia zgody na tę niezwykłą rzeczywistość, do której przyjęcia Ją zaprasza. Stąd też udziela Jej wyjaśnień: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym.
Anioł Jahwe pragnąc jakby dodatkowo uwiarygodnić swoje niezwykłe wieści podaje Maryi inną zaskakującą informację. Oto Jej krewna Elżbieta, bezpłodna kobieta w podeszłym już wieku, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu.
Ustami anioła Bóg przypomina Maryi prawdę, która była przedmiotem wiary Izraela, że dla Jahwe nie ma nic niemożliwego. Najważniejszym niemalże faktem dla uwiarygodnienia tej prawdy było w historii Izraela przejście przez morze suchą nogą. Pan Bóg domagając się od człowieka rzeczy trudnych, pomaga mu jednak w uznaniu i przyjęciu tego, co po ludzku jest niemożliwe.
Dzięki otrzymanej pomocy Maryia podejmuje świadomą i wolną decyzję: Niech mi się stanie według twego słowa! Maryia zawierza Bogu pewna pewnością wiary, że Jahwe działa w Jej życiu. I właśnie dlatego mówi: Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa!
Maryia jest pewna interwencji Boga nie tylko w chwili Zwiastowania. Jest pewna tej interwencji także we wszystkich innych najtrudniejszych i jednocześnie najważniejszych momentach swojego życia. Jest pewna działania Boga, kiedy rodzi Syna w stajni w Betlejem; kiedy ucieka z Nim do Egiptu; jest pewna obecności mocy Boga, kiedy przez trzy dni szuka Go w Jerozolimie jako dwunastoletniego Chłopca; jest pewna działania Jahwe, kiedy stoi pod krzyżem, a później trzyma w swoich ramionach martwe ciało Syna.
Maryia jest pewna działania Jahwe, choć go do końca nie rozumie. Nie rozumiejąc, wyraża zgodę. Nie rozumiejąc ufnie powtarza: Niech mi się stanie według twego słowa!
Żeby przyjąć Boga i Jego wolę, nie trzeba chcieć wszystkiego zrozumieć. W jakimś sensie trzeba zrezygnować z rozumienia intelektualnego. Zgoda na wolę Boga zaczyna się w chwili, kiedy rodzi się zaufanie do Niego. Zgoda na wolę Bożą jest zgodą na pracę, na służbę, na wysiłek, na cierpienia. Stąd też Maryia mówi: Oto ja służebnica Pańska.
Ale przyjęcie woli Bożej, to także otwarcie się na źródło radości. I właśnie dlatego anioł zaprasza Maryię: Bądź pozdrowiona, to znaczy — raduj się, wesel się. Maryia w swoim życiu nie tylko się trudzi, cierpi, ale także przeżywa wiele pięknych chwil radości.
Zauważmy w tej kontemplacji radość Maryi z Jej codziennego spotkania z Jahwe na modlitwie, Jej radość z narodzin Syna, radość macierzyństwa. Zauważmy także pogodne chwile życia rodzinnego w Nazarecie. Kontemplujmy radość Maryi bycia Matką Mesjasza, radość Zmartwychwstania, radość Zesłania Ducha Świętego, radość rodzącego się Kościoła, radość bycia wziętą z ciałem i duszą do nieba.
Maryia w pełnieniu woli Bożej nie szuka jednak radości dla niej samej. I choć przyjmuje ją z wdzięcznością, pozostaje wobec niej wolna. W razie potrzeby umie z niej zrezygnować. Prośmy w tej kontemplacji, aby pełna odwagi i ufności wiara Maryi pomagała nam pokonywać naszą niewiarę, nasze codzienne zbytnie lęki o siebie, o swoją przyszłość. Prośmy także, by rodziło się w nas głębokie pragnienie powierzenia się Bogu na wzór Maryi.
Na zakończenie całej kontemplacji o Wcieleniu — zgodnie z zachętą św. Ignacego (por. ĆD 109) — rozmawiajmy najpierw z Matką Najświętszą. Prośmy Ją, aby swoją pokorną wiarą i uległością wobec Boga uczyła nas otwartości na Jego działanie w nas. Rozmawiajmy także z Jezusem, prosząc Go, aby Tajemnica Jego Wcielenia otwierała nas na nieskończoną miłość Boga Ojca do nas. Boga Ojca zaś prośmy, abyśmy dzięki coraz głębszemu poznaniu Jego Syna mogli Go więcej kochać i wierniej naśladować.
W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryią, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.
W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoją trzodą. Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. Lecz anioł rzekł do nich: Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie. I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami: Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania.
Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił. Udali się też z pośpiechem i znaleźli Maryię, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali. Lecz Maryia zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. A pasterze wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane (Łk 2, 1–20).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Wyobraźmy sobie najpierw Maryię i Józefa, którzy udają się z Nazaretu do Betlejem. Przyglądajmy się ich zmęczeniu, ich utrudzeniu się w drodze. Następnie zaś przedstawmy sobie grotę betlejemską, a w niej Maryię z Dzieciątkiem Jezus i Józefem. Zauważmy też pasterzy, którzy przychodzą oddać pokłon Jezusowi.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy najpierw o głęboką wiarę, iż Dziecię narodzone z Maryi w grocie betlejemskiej jest Synem Bożym. Prośmy także o wielką wewnętrzną radość, że dzięki Tajemnicy Wcielenia i Narodzenia Jezusa Bóg stał się jednym z nas, że mamy tak łatwy i prosty przystęp do Niego.
Anioł Gabriel w czasie Zwiastowania zapowiedział Maryi, że Pan Bóg da Jej Synowi tron Jego praojca, Dawida (Łk 1, 32). Od początku opowiadania o Narodzeniu Jezusa Ewangelista Łukasz podkreśla wypełnienie się tej zapowiedzi. Z rozporządzenia Cezara Augusta udał się Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby dać się zapisać z poślubioną sobie Maryią.
Zauważamy tutaj jeden z wielu paradoksów, którymi utkane są wszystkie Ewangelie. Syn Boży, który urodzi się w mieście Dawida, w Betlejem i ma zasiąść na jego tronie i panować na wieki, od pierwszych dni swoich narodzin będzie poddanym władzy okupanta rzymskiego, Cezara Augusta.
Także samo miejsce urodzin Jezusa, choć zostało przepowiedziane przez proroków, zdaje się być wyznaczone władzą obcego imperatora. To na jego rozkaz Józef i Maryia musieli udać się w podróż, aby poddać się powszechnemu spisowi ludności.
To właśnie zderzenie panowania Cezara w okupowanej Palestynie z narodzeniem Jezusa, Króla Wszechświata, ukazuje charakter Chrystusowego panowania. Od pierwszych dni życia na ziemi Bóg–Człowiek ukazuje, iż Jego władza nie opiera się na przemocy, na sile i ucisku.
Jezus nie podporządkowuje sobie świata mieczem. Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swoją władzę — mówi Jezus. Ale nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielki, niech będzie waszym sługą (Mt 20, 25–26). Panowanie Chrystusa było służeniem: Nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu (Mt 20, 28).
W obecnej kontemplacji oddajmy hołd Jezusowi jako Królowi. Uznajmy Jego Boską władzę nad całym Wszechświatem. Uznajmy także Jego panowanie i władzę nad naszym życiem. Wyraźmy wdzięczność za sposób Jego panowania. Prośmy, abyśmy nie bali się nigdy Jego władzy i abyśmy się nigdy przed nią nie bronili. Prośmy także, byśmy mogli doświadczyć słodyczy panowania Jezusa.
Udał się Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei (...) z poślubioną sobie Maryią, która była brzemienna. Dla Matki oczekującej przyjścia na świat Dziecka była to bardzo niebezpieczna podróż. Ale podróż do Betlejem, podjęta z rozkazu ziemskiego Cezara, miała być jednak realizowaniem Bożych planów. Wymagała więc całkowitego zaufania i powierzenia się Jahwe.
Od chwili Zwiastowania Pan Bóg będzie wymagał od Maryi pełnego zaufania. Będzie Ona bowiem napotykać wiele bolesnych i zaskakujących, nierzadko także niezrozumiałych dla Niej sytuacji. Ale w tych właśnie okolicznościach Maryia będzie wykonywać swoją misję służebnicy.
Istotą Jej posługi jako Służebnicy Pańskiej nie będzie najpierw zewnętrzne działanie, ale posługa wiary. Wszystko, co Maryia będzie robić, będzie przejawem tej posługi wiary. Odbywając niebezpieczną podróż do Betlejem Maryia pełni posługę wiary. Także w całym późniejszym życiu przyjmuje w duchu posługi wiary wszystkie wydarzenia, w których postawi Ją Opatrzność. Maryia nie broni się, nie ucieka, nie szuka zabezpieczeń.
W obecnej modlitwie kontemplujmy podróż Maryi i Józefa z Nazaretu do Betlejem. Przyglądajmy się w sposób szczególny utrudzeniu i zmęczeniu Maryi. Chciejmy dostrzec Jej cichość i pokój. Zauważmy też św. Józefa, który troszczy się o swoją Małżonkę. Udziela Jej jako Jej mąż wszelkiej koniecznej pomocy. Możemy też wyobrazić sobie, w jaki sposób Maryia i Józef modlą się w czasie tej podróży, powierzając się nieustannie Jahwe.
A potem wejść w siebie samego, aby jakiś pożytek duchowny wyciągnąć — mówi św. Ignacy (ĆD, 114). Wejdźmy więc w całą historię naszego życia, by dostrzec te wydarzenia i sytuacje, w których w sposób szczególny byliśmy zapraszani, aby zaufać Bogu; w których byliśmy wzywani, aby dać się Jemu prowadzić.
Pytajmy siebie, w jaki sposób odpowiadaliśmy na to zaproszenie? Czy nie unikaliśmy i nie unikamy za wszelką cenę sytuacji niepewności, ryzyka? Zauważmy, jak gorączkowo nieraz szukamy różnorodnych zabezpieczeń, w jaki sposób budujemy wokół siebie mury obronne.
Zwykle przeczuwamy dobrze, że brak zabezpieczenia, sytuacje niepewności, wystawianie się na jakiekolwiek ryzyko jest bolesne, ponieważ grozi głębszym zranieniem. A ponieważ tkwi w nas jakiś naturalny lęk przed każdym zranieniem, stąd nasze gorączkowe wręcz szukanie bezpieczeństwa. Im głębsze są w nas obawy o siebie, tym bardziej gorączkowo i gwałtownie poszukujemy pewności i zabezpieczenia.
Jeżeli jednak kierujemy się choć trochę poczuciem realizmu życiowego, to łatwo uświadomimy sobie, że wszelkie nasze ludzkie zabezpieczanie się pozostaje bardzo względne. Wystarczy czasami mała zmiana warunków zewnętrznych, a cały misternie zbudowany system samoobrony i bezpieczeństwa, wali się jak domek z kart.
Stajemy się wówczas jeszcze bardziej bezbronni, bardziej podlegli zranieniu. Budowanie ludzkiego bezpieczeństwa na ziemi nierzadko przypomina budowanie przez dzieci zamków z piasku na plaży. Jeden przypływ fali morskiej niszczy dorobek i trud wielu godzin. Współczesne wojny potrafią również w jednej chwili zniszczyć dorobek dziesiątków pokoleń.
Nie tylko pojedynczy człowiek nie może zabezpieczyć swojego życia na ziemi. Także całe społeczności, narody i cała ludzkość nie są w stanie zbudować sobie trwałego systemu bezpieczeństwa. Ewangeliczni robotnicy, którzy budują nowoczesne obronne wieże Jerozolimy, sami padają pod ich gruzami. Widać w tym wyrazisty symbol bezradności w szukaniu przez człowieka bezpieczeństwa tutaj na ziemi. W kontekście tej tragedii Jezus powtarza znamienne słowa: Jeżeli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie (por. Łk 13, 1–5).
Te słowa nie przestają być prawdziwe i dzisiaj. W naszych czasach człowiek chcąc zbudować doskonały system zabezpieczeń i samoobrony, stworzył sobie jednocześnie pułapkę. Broń, która miała go bronić i zabezpieczać trwały pokój, stała się źródłem kolejnego zagrożenia. Wysiłki największych organizacji międzynarodowych okazują się bezsilne i bezskuteczne wobec nienawiści, jaką wyzwala zarówno u jednostek jak i u całych narodów żądza przemocy, odwetu, bogactwa czy władzy. Człowiek nie może zabezpieczyć swojego życia na ziemi. Może je jedynie powierzyć Bogu. Powierzenie życia Bogu jest jedynym możliwym zabezpieczeniem go.
Odwołując się do naszej historii życia chciejmy sobie przypomnieć chwile, w których padały mury naszych zabezpieczeń; chwile, w których sami padaliśmy ofiarami naszych systemów zabezpieczających. W tym kontekście kontemplujmy Maryię brzemienną i Jej męża Józefa podróżujących do Betlejem w niepewności, pośród niebezpieczeństw, ale z całym zaufaniem Bogu. Niech ich zaufanie będzie dla nas wyzwaniem we wszystkich naszych trudnych sytuacjach życiowych, szczególnie wówczas, kiedy sens naszego wysiłku, naszej modlitwy i pracy pozostanie zakryty przed nami.
Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.
Najstarsza tradycja mówi nam, że Józef umieścił swoją Żonę w grocie, w jednej z owych grot, jakich jeszcze dziś znajduje się w Palestynie. Wzgórza Betlejem są nimi wprost podziurawione. Służyły one za stajnie dla bydła. Św. Justyn męczennik, który pisał w drugim wieku i doskonale znał teren, stwierdza to formalnie (H. Daniel–Rops). W grocie dla zwierząt Maryia mogła znaleźć ciszę i spokój.
Sam ewangeliczny opis narodzenia Jezusa jest bardzo zwięzły i prosty. Łukasz wspomina jedynie o zwyczajnym geście owinięcia Dziecięcia w pieluszki i złożenia Go w żłobie. Wszystko zaś działo się w grocie dla bydła, ponieważ zabrakło dla Syna Bożego miejsca w gospodzie.
W obecnej kontemplacji dostrzeżmy niezwykłość miejsca Narodzenia Jezusa: stajnię. Po wielu wiekach — kierowany wielką miłością do Jezusa ubogiego — św. Franciszek z Asyżu na nowo odkrył stajnię, miejsce Narodzenia Chrystusa. Swoim odkryciem podzielił się ze światem stwarzając teatr Narodzenia Jezusa — żywą szopkę. Tradycja szopki zachowała się w całym świecie chrześcijańskim aż do naszych czasów. W obecnej kontemplacji chciejmy jeszcze raz jakby na nowo zdziwić się miejscem urodzin Jezusa. Pan przyszedł na świat nie wśród złota i srebra, lecz wśród błota — powie św. Hieronim.
Syn Boży rodzi się, jak ostatni ubogi — w grocie dla bydła. Będzie też umierał jak ostatni ubogi — na drzewie hańby pośród złoczyńców i jako złoczyńca.
Prośmy, abyśmy w tych dwu tajemnicach ewangelicznych, w narodzeniu w stajni oraz w śmierci na krzyżu przeczuli sens i znaczenie całego życia Jezusa. Jezus przychodzi jako ubogi, aby nas swoim ubóstwem ubogacić. Znacie przecież łaskę Pana naszego Jezusa Chrystusa, który będąc bogaty, dla was stał się ubogim, aby was ubóstwem swoim ubogacić (2 Kor 8, 9).
A oto jak św. Ignacy zachęca nas do kontemplacji Narodzenia Jezusa: Widzieć osoby, a mianowicie Panią naszą, i św. Józefa i Dzieciątko Jezus po Jego Narodzeniu. Ja zaś sam stanę się służką ubożuchnym, niegodnym, patrząc na nich, kontemplując ich i służąc im w ich potrzebach tak, jakbym tam znalazł się obecny, z całym, jakie tylko jest możliwe uszanowaniem i ze czcią. A potem wejść w siebie samego, aby jakiś pożytek duchowy wyciągnąć (ĆD, 114).
Przyjmując tę zachętę Ignacego wpatrujmy się w Dzieciątko Jezus, Jego Matkę, Józefa, męża Maryi, wzbudzając wiarę w Bóstwo Nowonarodzonego. Ten, którego złożono w żłobie w stajni, jest Stwórcą nieba i ziemi, do Niego należy wszelkie panowanie, moc i chwała.
Dziękujmy także Jezusowi za Jego niezwykłe Narodzenie, poprzez które już od pierwszego dnia swojego życia na ziemi przyjmuje na siebie całe nasze ubóstwo, nędzę i wszystko to, czym czujemy się przygnieceni i upokorzeni.
Prośmy, abyśmy odkryli najgłębszy sens Narodzenia Jezusa dla naszego osobistego życia. Niech nam w tym pomoże piękny tekst o Narodzeniu Jezusa anonimowego Autora z IX wieku. I słusznie, że Jezus rodzi się w drodze, bo przyszedł, aby nam pokazać drogę. Ten, który przyszedł, aby nam pokazać przestronność Królestwa, chciał narodzić się w ciasnym żłóbku. Ten, który przyszedł, aby dać nam szatę nieśmiertelności, chciał, by Go owinięto nie jedwabnymi pieluszkami, (...) ale najbiedniejszymi. Ten, który przyszedł, aby nasze ręce i nogi rozwiązać do czynienia dobrych uczynków, pozwolił, aby Go złożono w ciasnej kołysce. Co na to mamy powiedzieć, bracia? Należy zawołać z Psalmistą: Cóż oddam Panu za wszystko, co mi dał?
Ewangelicznym wzorem kontemplacji Nowonarodzonego Jezusa są pasterze. Kim oni byli? W czasach Chrystusa w Palestynie pasterze należeli do najniższej klasy społecznej będącej w ogólnej pogardzie. Mieli na ogół złą opinię. Uważani byli za ludzi nieuczciwych i złodziei.
To właśnie dla pogardzanych judejskich pasterzy rozjaśniła się noc betlejemska. Oni jako pierwsi zostają zaproszeni do spotkania z Mesjaszem. Pasterze jako pierwsi oddają chwałę Bogu–Człowiekowi. Ubóstwo, prostota judejskich pasterzy sprawia, iż spontanicznie, bez oporów i wątpliwości zginają kolana przed Panem nieba i ziemi leżącym w żłobie w stajni.
Wprowadzając pasterzy na scenę Narodzenia Jezusa, Łukasz otwiera całą serię spotkań Chrystusa z ubogimi, z chorymi, z ludźmi zniewolonymi mocą złego ducha, z grzesznikami, z celnikami. Uznając nasze ubóstwo, słabość, nasz grzech, nasze zniewolenia, stańmy z pokorą w szeregu ubogich i pogardzanych pasterzy. Razem z nimi oddajmy Jezusowi pokłon. Niech nam towarzyszy świadomość, że przyszedł nie do zdrowych i szczęśliwych, ale do tych, którzy się źle mają (por. Łk 5, 31).
W obecnej kontemplacji powróćmy na chwilę do najtrudniejszych momentów naszego życia, kiedy nasze życie w jakiś sposób było zagrożone, kiedy czuliśmy się źle. Przywołajmy je tylko po to, aby głębiej doświadczyć, że Jezus przyszedł właśnie do nas. Trudne, bolesne i upokarzające doświadczenia ludzkiego życia są szczególnym miejscem Narodzenia Jezusa. One przekonują nas najpełniej o potrzebie otwarcia się na Tajemnicę Wcielenia.
Prośmy, aby nasze przebywanie z ubogimi pasterzami pomagało nam poznawać i coraz bardziej kochać ubogiego Jezusa, aby móc w ten sposób zrozumieć Jego zaproszenie do naśladowania Go w znoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym (ĆD, 98).
Na zakończenie tej kontemplacji uwielbiajmy Tajemnicę Wcielenia wraz ze św. Grzegorzem z Nazjanzu, Ojcem Kościoła. Chrystus się rodzi, wielbijmy Go. Chrystus z nieba przychodzi, wyjdźmy Mu na spotkanie. Chrystus na ziemi, wznieśmy się na wyżyny niebios! Śpiewajcie Panu wszystkie krainy! Niech cieszy się niebo i ziemia raduje, gdyż Pan niebios staje się mieszkańcem ziemi. Chrystus przybrał ciało, z drżeniem i radością wykrzykujcie: z drżeniem z powodu grzechu, z radością z powodu nadziei. Kto nie składa hołdu Temu, który jest od początku? Kto nie wielbi Tego, który jest na końcu? Gotujcie drogę Pańską, ja zaś głoszę znaczenie tego dnia: Bezcielesny przyjmuje ciało. Słowo przyjmuje materię. Niewidzialny daje się widzieć. Nietykalny daje się dotknąć. Bezczasowy poczyna się w czasie. Syn Boga staje się człowiekiem.
Rodzice Jego chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego Rodzice. Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień drogi i szukali Go wśród krewnych i znajomych. Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy szukając Go. Dopiero po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania. Wszyscy zaś, którzy Go słuchali, byli zdumieni bystrością Jego umysłu i odpowiedziami. Na ten widok zdziwili się bardzo, a Jego Matka rzekła do Niego: Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie. Lecz On im odpowiedział: Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca? Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział. Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany. A Matka Jego chowała wiernie wszystkie te wspomnienia w swym sercu. Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi (Łk 2, 41–51).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa siedzącego między nauczycielami, przysłuchującego się w skupieniu ich naukom oraz zadającego im pytania. Dostrzeżmy prostotę i naturalność w zachowaniu Chłopca. Zauważmy podziw tych, którzy Go słuchają. Słuchajmy pytań Jezusa i odpowiedzi udzielanych Mu przez uczonych.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy najpierw, abyśmy wzorem dwunastoletniego Jezusa pragnęli wzrastać w mądrości u Boga i ludzi. Prośmy także o głębokie pragnienie naśladowania Jezusa w byciu w tym, co należy do Ojca. Módlmy się również o wielką wolność wewnętrzną, dzięki której moglibyśmy wszystko włączyć w naszą więź z Bogiem.
Opowiadanie o pobycie dwunastoletniego Jezusa w Świątyni Jerozolimskiej nie przedstawia jedynie odizolowanego szczegółu w trzydziestoletniej historii życia ukrytego w Nazarecie. Z jednej strony zamyka ono Ewangelię Dziecięcych lat Jezusa. Z drugiej strony opowiadanie to tworzy jakby przejście do życia publicznego.
Rodzice Jego chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. F. Mauriac mówi, że dwunastoletni Żyd nie jest już dzieckiem. W czasach Jezusa od dwunastego roku życia mężczyzna był dopuszczany do życia dorosłych.
Celem pielgrzymki Jezusa i Jego Rodziców do Jerozolimy były obchody Świąt Paschy. Pielgrzymi w drodze do Świętego Miasta modlili się, śpiewali Psalmy. Gdy po trzech dniach drogi Jezus ujrzał z dala złote mury Jerozolimy, serce Jego żywo zabiło na jej widok. Wysunął się na czoło pochodu i wpatrzony w mury i spiętrzone domy, i obwarowaną portykami Świątynię, górującą nad miastem, szedł ku niemu jak w transie, [szedł] ku stolicy Dawidowej, którą przez tyle lat nosił w swoim sercu (R. Brandstaetter).
Jezus jako dorastający Chłopiec, jak każdy pobożny Żyd, kochał Święte Miasto, a w nim w sposób szczególny Świątynię. Ze zdziwieniem i zachwytem przyglądał się wielkości i potędze tego miasta.
Po zakończonych uroczystościach, choć Jego Rodzice udali się w powrotną podróż do Nazaretu, On jeszcze przez trzy dni pozostaje w Jerozolimie, jakby chciał zatrzymać całą Mądrość i Świętość, którą kryły mury świątyni, jakby chciał się nacieszyć pięknem miasta.
Kontemplujmy zachwyt dwunastoletniego Chłopca pięknem Jerozolimy, zachwyt wielką Świątynią (której obwód liczy 1500 m.) odbudowaną przez Heroda Wielkiego. Przebywanie w niej było dla Jezusa czasem wielkich duchowych wzruszeń i doświadczeń. W świątyni Jezus był u siebie, w domu swojego Ojca.
W czasie życia publicznego miłość do Jerozolimy, zagrożonej jej własną niewiernością, wyciśnie z Jego oczu łzy żalu i bólu. Jezus kocha Święte Miasto pomimo całej jego nieprawości i grzechu. Będzie je upominał i karcił, ale jednocześnie będzie je kochał: Jeruzalem, Jeruzalem! Ty zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie są posłani. Ile razy chciałem zgromadzić twoje dzieci, jak ptak swoje pisklęta pod skrzydła, a nie chcieliście (Łk 13, 34).
Miłość Jezusa do Jerozolimy może naprowadzić nas na naszą miłość do Kościoła. Kościół jest Nową Jerozolimą, Nowym Miastem, Nową Świątynią. Jak dla Jezusa Świątynia Jerozolimska była domem modlitwy, tak teraz dla nas tym miejscem jest Kościół.
Orygenes pięknie łączy szukanie przez Maryię i Józefa Jezusa w Świątyni z naszym szukaniem i odkrywaniem Jezusa w Kościele: I szukając odnaleźli Go w świątyni. Nie w jakimkolwiek innym miejscu, lecz w świątyni (...) pośrodku uczonych, gdy ich słuchał i zadawał im pytania. Ty więc także szukaj Jezusa w Kościele Boga, szukaj w świątyni, szukaj Go pośród nauczycieli, którzy są w świątyni i nie wychodzą z niej; a gdy tak będziesz szukał, odnajdziesz Go.
Dziękujmy Jezusowi za Jego miłość do Świętego Miasta, dzięki której uczy nas miłości do Kościoła. Prośmy, aby słabości i grzechy Kościoła, podobnie jak grzechy Świętego Miasta dla Jezusa, nie były powodem naszego zwątpienia i odrzucenia Go.
Wielki współczesny teolog, kardynał H. de Lubac w książce Medytacje o Kościele pisanej w czasach próbowania jego wierności Kościołowi napisze: Nigdy Kościół nie daje nam bardziej Jezusa Chrystusa jak właśnie wtedy, gdy mamy okazję bycia jak On, w chwilach męki.
W krużgankach Świątyni otoczeni kręgiem uczniów nauczali doktorzy i biegli w Zakonie. Dzieci wciskały się między gromadę słuchaczy; zdarzało się nawet, że pozwalano im stawiać pytania. Historyk Józef opowiada, że jako chłopiec uczestniczył w tych turniejach umysłowych, a ponieważ nie odznacza się skromnością, dodaje nawet, że starsi kapłani i ważniejsze osobistości miasta udawały się do niego po dokładne wyjaśnienia zagadnień Prawa. Między tymi doktorami i mędrcami Izraela siedział właśnie Jezus (H. Daniel–Rops).
Wbrew ogólnie przyjętemu mniemaniu, zwłaszcza w ikonografii, dwunastoletni Jezus nie naucza w świątyni, ale siedzi między nauczycielami, przysłuchuje się im i zadaje im pytania. Podziw budzi niezwykła zdolność Jezusa wnikania w sens Pisma.
Profesor nauk biblijnych, D. Flusser, stwierdza, że dwunastoletni Jezus dyskutujący z uczonymi w Piśmie jest podobny do dzisiejszego zdolnego studenta. Pytania, jak i całe zachowanie się Jezusa objawiają Jego niezwykłą mądrość. Nie polega ona tylko na wiedzy, nagromadzonych informacjach. Mądrość Jezusa polega przede wszystkim na odkrywaniu znaczenia nauki proroków, których zapowiedzi miał wypełnić swoim życiem.
Zauważmy, że Jezus — Bóg–Człowiek — nie zdobył mądrości przy pomocy jakiegoś zewnętrznego cudu, ale poprzez pokorną i uważną pracę. Właściwie Jezusa wychowała Jego własna natura, promienna, potężna — zauważa E. Renan. Nauczył się czytać i pisać prawdopodobnie według metody, rozpowszechnionej na całym Wschodzie. Metoda ta polegała na tym, że chłopcom daje się książkę do ręki, a oni powtarzają tekst rytmicznie, chóralnie, aż go zapamiętają.
Dziękujmy Jezusowi, że trudził się w zdobywaniu mądrości razem z nami i dla nas. Prośmy, aby Jego trud rozbudził w nas pragnienie poznania Słowa Bożego, poznania wielkiej Tradycji Ojców od czasów Abrahama aż do naszych dni.
Patrząc na 12–letniego Jezusa pytajmy się, czy i my trudzimy się dla zdobycia prawdziwej mądrości? Czy szukamy głębszego poznania naszej wiary, naszej historii zbawienia? Czy szukamy nauki o Bogu, nauki o Jezusie? Głęboka wiara, nawet najbardziej prostego człowieka, nie jest nigdy wiarą bezmyślną. Ludzie prostej, ale głębokiej wiary odruchowo szukają zgłębiania jej przez refleksję, lekturę czy nawet systematyczne studium. Dziękując Jezusowi za Jego wzrastanie w mądrości, prośmy, abyśmy i my pragnęli wzrastać w niej.
Podczas, gdy Jezus siedział między uczonymi, słuchał ich i zadawał im pytania, Jego Rodzice z bólem serca szukali Go przez trzy dni. Po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni. Na ten widok zdziwili się bardzo, a Jego Matka rzekła do Niego: Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie. Lecz On im odpowiedział: Czemuście Mnie szukali? Czyż nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?
Odwołując się do ewangelicznego opowiadania, wyobraźmy sobie to wydarzenie. Przedstawmy sobie najpierw Maryię i Józefa, którzy chodzą po całej Jerozolimie i pytają o dwunastoletniego Chłopca. Opisują, w jaki sposób był ubrany, jak wygląda. Być może wiele razy przychodzą do Świątyni. Aż ktoś w trzecim dniu szukania zwrócił im uwagę, iż widział Chłopca pomiędzy uczonymi.
Kontemplujmy najpierw zdziwienie Rodziców, pełne wielu różnych uczuć: ból sprawiony ucieczką Jezusa, radość z odnalezienia Go, zaskoczenie nieoczekiwanym Jego zachowaniem i udzieloną własnym Rodzicom odpowiedzią. Wsłuchajmy się w ten delikatny wyrzut Maryi, w którym jest wiele cierpienia: Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie.
Bardzo pięknie tę scenę spotkania opisuje R. Brandstaetter: W tej właśnie chwili Miriam i Josef spostrzegli Jezusa. Miriam w przypływie radości biegła do Niego, by Go uścisnąć. Lecz Josef, urzeczony widokiem Chłopca wśród doktorów, przytrzymywał niewiastę za ramię i zapomniawszy o niedawnym niepokoju, chłonął w siebie Jego natchnione i mądre słowa. Ale niewiasta, uwolniwszy swoje ramię z mężowej dłoni, pobiegła po stopniach portyku, roztrąciła doktorów i rzuciła się na szyję ukochanemu Synowi wołając: Jeszuo, dziecko moje, czemuś mi to uczynił? Oto ojciec twój i ja szukaliśmy ciebie.
Następnie kontemplujmy zachowanie Jezusa, Jego radość oraz wielki pokój w słowach i gestach. Wsłuchajmy się w wyjaśnienie Jego zachowania, w którym również z pewnym odcieniem wyrzutu tłumaczy, iż Rodzice powinni byli wiedzieć, że Jego miejsce jest w Świątyni — przed Ojcem: Czyż nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?
W tych pierwszych słowach zanotowanych w Ewangeliach, Jezus powołuje się na swojego Ojca. H. Daniel–Rops twierdzi, iż te pierwsze znane nam słowa Jezusa są twarde. Ujawnia się w nich bowiem, iż Jezus jest w pełni świadomy swej misji. W tych słowach zarysowuje się wielkie pouczenie Ewangelii, że ten, kto chce iść za Chrystusem, musi zerwać wszystkie, choćby najdroższe węzły i przywiązania ludzkie.
Dwunastoletni Jezus w świątyni zgłębia co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego (Łk 24, 27). Jezus wchodzi także w jakąś tajemniczą, mistyczną więź ze swoim Ojcem. Sam Ojciec i Jego sprawy wypełniać będą odtąd całą ludzką Osobę Jezusa: całe Jego serce, cały Jego umysł, całą Jego duszę, wszystkie Jego siły (por. Pwt 6, 5).
Wszystko inne zostanie zrelatywizowane. Zrelatywizowany zostanie także ból sprawiony własnym Rodzicom. I właśnie dlatego 12–letni Jezus powie swojej Matce i przybranemu Ojcu: Czemuście Mnie szukali?
Oddanie się wyłącznie do dyspozycji Ojca daje Jezusowi absolutną wolność wewnętrzną. Wolność wobec wszystkich ludzkich spraw; wolność wobec wszystkich ludzi, także wobec własnej Matki i przybranego Ojca. W życiu Jezusa nie będzie najmniejszego kompromisu. Wszystko zostanie poświęcone sprawie Ojca niebieskiego. Ukoronowaniem całego oddania się Jezusa swojemu Ojcu jest Jego modlitwa na krzyżu: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23, 46).
Dziękujmy Jezusowi za Jego całkowite oddanie się sprawie Ojca. Prośmy jednocześnie, aby i dla nas było coraz bardziej oczywiste, że sens naszego życia odnajdziemy tylko w naszej przynależności do Boga. Prośmy także, aby nasze pragnienie bycia w tym, co należy do Ojca, rodziło w nas wielką wolność wewnętrzną: wolność wobec rzeczy i ludzi; wolność wobec siebie samych; wolność wobec swoich słabości i talentów; wolność wobec tego, kim jesteśmy i co posiadamy. Owa wolność pomoże włączyć w relację z Bogiem wszystkie, nawet najtrudniejsze sprawy życia.
Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca? Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział.
Miriam i Josef — pisze R. Brandstaetter — usłyszawszy te słowa powinni ulec wewnętrznemu wstrząsowi i w nagłym olśnieniu ujrzeć to wszystko, co się potem, po latach wydarzyło. Ale nie ulegli temu wstrząsowi. Niczego nie ujrzeli. Słowa, w których Jezus podporządkował prawo ziemi nieubłaganemu prawu niebios, nie zostały przez Jego rodziców zrozumiane. Miriam zachowała je w pamięci, albowiem Elohim nie chciał, aby ich oczy otworzone były na to, co jeszcze powinno być przed nimi zakryte i utajone.
Pełne poznanie spraw Ojca przez dwunastoletniego Jezusa Łukasz przeciwstawia brakowi poznania u Jego Rodziców. Ewangelista pokazuje, iż Maryia i Józef nie mogą przekroczyć wiary Starego Przymierza. Sami nie mogą wyjść poza Stare Przymierze. Nie mogą zrozumieć Nowego, które ustanawia ich własny Syn swoim przyjściem na ziemię. Ten brak pełnego poznania nie jest jednak żadną winą, nie jest bowiem brakiem na poziomie moralnym. Nie rozumieją, ponieważ nie było im jeszcze dane zrozumieć.
Z powodu braku pełnego zrozumienia ich wiara przechodziła przez wiele trudności. Wymagała całkowitego zaufania Jahwe, zaufania ich Synowi. Brak zrozumienia był dla nich miejscem oczyszczenia wiary, miejscem jej wzrostu.
Maryia nie rozumiała tego, co mówił i czynił Jej Syn, ale nie wątpiła: chowała wiernie wszystkie te wspomnienia w swym sercu. Maryia domyśla się bowiem, że jest On kimś większym od człowieka — pisze Orygenes — i dlatego zachowywała wszystkie te słowa w sercu swoim. Zachowywała słowa Jezusa, ale nie jako słowa dwunastoletniego chłopca, ale jako słowa Tego, który został poczęty z Ducha Świętego; jako słowa Tego, którego widziała, jak wzrastał w mądrości i w łasce u Boga i ludzi.
Jakżeż bliska jest nam Maryia nie rozumiejąca słów swojego Syna. Bliska, ponieważ bardzo podobna do nas. Nierzadko i my znajdujemy się w sytuacjach, które przerastają nasze możliwości rozumienia. Nie rozumiemy tego, co dzieje się w nas i z nami. Wchodzimy w jakąś niemożność wewnętrznego poznania celowości i sensowności wielu naszych doświadczeń życiowych, wielu praw życia ludzkiego, wielu prawd wiary. Wchodzimy w jakąś pustkę poznawczą.
W jakimś wewnętrznym rozdarciu — jak Maryia i Józef — szukamy długo i z bólem serca. A kiedy wreszcie znajdujemy to, czego szukaliśmy, nie rozumiemy tego do końca. Jest to dla nas zakryte. Nierzadko przed pewnymi prawdami naszej wiary stajemy jak przed murem, którego w żaden sposób nie jesteśmy w stanie przekroczyć.
Odczuwamy wówczas wielką pokusę odmówienia tym wydarzeniom, prawdom, prawom jakiegokolwiek sensu, ponieważ sami go nie widzimy. Jeżeli poszlibyśmy za tą pokusą, wówczas przekreślilibyśmy Boże plany wobec naszego życia. Odmówilibyśmy Bogu prawa prowadzenia nas przez życie. Układalibyśmy sobie życie po swojemu.
Maryine rozważanie w sercu niezrozumiałych wydarzeń prowadzi nas do odkrywania sensu Tajemnicy. Tajemnica przechodzi przez trudne, bolesne i często niejasne sytuacje życiowe. Tajemnica Boga w życiu człowieka nierzadko spełnia się poza jego osobistym rozumieniem. Bóg nie ma obowiązku tłumaczyć się przed człowiekiem ze swoich dzieł dokonywanych w jego życiu. Bóg domaga się zaufania.
Bóg nie dokona jednak niczego w życiu człowieka bez jego wyraźnego przyzwolenia. W Maryi Bóg mógł dokonać wielkich rzeczy, także poza Jej osobistym rozumieniem, gdyż Ona pozwoliła Mu działać oddając się do Jego dyspozycji.
Na zakończenie rozmawiajmy najpierw z Matką Najświętszą prosząc Ją, aby przeprowadzała nas przez trudne chwile, w których — jak Ona — nie będziemy rozumieli tego, co mówi nam Jej Syn.
Rozmawiajmy również z dwunastoletnim Jezusem. Wraz z uczonymi podziwiajmy Jego mądrość, Jego całkowite oddanie się Ojcu oraz Jego pełną wolność. Prośmy Go, aby miłość, którą żywimy do Niego, przynaglała nas do coraz pełniejszego poznawania Go oraz do coraz wierniejszego naśladowania.
A gdy wypełnili wszystko według Prawa Pańskiego, wrócili do Galilei, do swego miasta — Nazaret. Dziecię zaś rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża spoczywała na Nim (Łk 2, 39–40).
Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany. (...) Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi (Łk 2, 51–52).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa jako dorastającego chłopca, młodzieńca, mężczyznę. Wyobraźmy Go sobie na modlitwie w synagodze, w samotności na łonie przyrody, przy pracy. Przedstawmy Go sobie także w rozmowie z Rodzicami, z rówieśnikami, w rozmowie z sąsiadami itp.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy Jezusa, aby Jego ukryte życie było dla nas wielką szkołą bezinteresownego szukania więzi z Bogiem. Prośmy także, aby atmosfera nazaretańskiego domu, pełna ludzkiego ciepła i życzliwości, udzieliła się także nam, byśmy usiłowali wprowadzić ją w naszym otoczeniu: w naszej rodzinie, wspólnocie, w gronie przyjaciół.
Dwa krótkie fragmenty Ewangelii wg św. Łukasza, które przeczytaliśmy, opisują nam trzydzieści lat ukrytego życia Jezusa w Nazarecie. Oba opisy nie przekazują nam praktycznie żadnych szczegółów historycznych. Nie wspominają o doświadczeniach dzieciństwa, o wczesnych latach młodości. Nie mówią także nic o dojrzałym życiu Jezusa przed Jego publiczną działalnością. Wspominają jedynie, iż przebywał w Nazarecie i dobrze się rozwijał, jak każde zdrowe, otoczone troskliwą opieką i miłością rodziny dziecko.
A mimo to te dwie krótkie notatki posiadają ogromne znaczenie. Ukazują bowiem zwięźle dorastanie Jezusa do tego, kim będzie On w czasie swojej publicznej działalności; kim będzie podczas swojej męki i śmierci.
Trzydzieści lat życia ukrytego w Nazarecie, w których z pozoru nic się nie działo, wypełnia długie, pokorne i ciche wzrastanie Jezusa w łasce u Boga i u ludzi. Przez trzy dziesięciolecia Chrystus uczy się całkowitego oddawania się Ojcu, pełnienia Jego woli. Przez trzydzieści lat Jezus uczy się pokornej i cierpliwej służby bliźnim. Długie lata życia w ukryciu nie są mniej ważne niż trzy lata publicznej działalności.
Mieszkańcy Nazaretu, którzy na co dzień przebywali z Jezusem, rozmawiali z Nim, modlili się z Nim w synagodze, będą się dziwić podczas Jego publicznej działalności i będą pytać: Skąd u Niego ta mądrość i cuda? Czyż nie jest On synem cieśli? Czy Jego Matce nie jest na imię Mariam, a Jego braciom Jakub, Józef, Szymon i Juda? Także Jego siostry czy nie żyją wszystkie u nas? Skądże więc ma to wszystko? I powątpiewali o Nim (Mt 13, 54–57).
Jezus nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym, co miałoby zapowiadać Jego niezwykłą przyszłość. Stąd to spontaniczne pytanie mieszkańców Nazaretu: Dlaczego więc dziś jest On taki inny, dlaczego dziś tak bardzo się wyróżnia?
Zdziwienie i zaskoczenie mieszkańców Nazaretu świadczy jedynie o ich nieświadomości. Nie mieli bowiem dostępu do tego, co działo się w Jezusie od pierwszych lat Jego życia, aż do wyjścia z Nazaretu.
To długie i pokorne życie Jezusa w ukryciu uczy nas ważnej prawdy o życiu duchowym człowieka: tajemnica Boga w nas wzrasta w ciszy. Tajemnica Boga w człowieku wzrasta w sposób niewidoczny dla ludzkiego oka. Wzrasta jak ziarno wrzucone w ziemię. Chociaż na zewnątrz nie widać ziarna ani też jego wzrostu, to jednak w miarę upływu czasu doświadcza się jego owoców.
Ewangelia nie opisuje nam szczegółowo, co Jezus robił w Nazarecie. Odwołując się jednak do znajomości codziennego życia w Palestynie w czasach Chrystusa możemy towarzyszyć Jezusowi w Jego codziennej pracy, w Jego modlitwie, przy posiłkach rodzinnych, w rozmowach z Maryią, z Józefem, w rozmowach z towarzyszami dzieciństwa.
Na zewnątrz Jezus nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był pobożnym, prawowiernym Żydem, jak wielu innych w Jego czasach. Był podobny do swoich ziomków we wszystkim, oprócz ich grzechów.
Jezus jako małe dziecko uczył się chodzić, mówić; uczył się podstawowych zachowań i czynności człowieka. Jako dorastający chłopiec uczył się pracować, modlić, zapoznawał się z Torą, pomagał swoim Rodzicom. Z pewnością bawił się ze swoimi rówieśnikami, jak każde zdrowe dziecko.
Usiłujmy przebić się przez nasze wyobrażenia o Jezusie oparte o zachodnią ikonografię. Zbyt często ukazuje nam ona Chrystusa w sposób sztywny, w sposób zbyt uroczysty. Proponuje nam w Jezusie obraz życia zbyt oddalonego od zwyczajnego, prostego, codziennego życia człowieka.
Dziękujmy Chrystusowi, iż wszedł w monotonię ludzkiego życia. Życie Jezusa w Nazarecie objawia nam, iż monotonia codzienności nie musi być męcząca czy tym bardziej niszcząca. Może stać się miejscem otwarcia na miłość; na miłość Boga, na miłość bliźnich, na miłość siebie samego.
Monotonna codzienność może stać się miejscem przyjmowania i dawania istoty ludzkiego życia: miłości. W monotonnej codzienności można być szczęśliwym. Do ludzkiego szczęścia nie jest konieczny kolorowy — ale jakżeż często pusty — wielki świat zmysłowych uciech i wrażeń.
Prośmy o głębokie poznanie wiary, że my również jesteśmy zaproszeni w jakiejś formie do życia ukrytego. Każdemu z nas Jezus ofiaruje życie ukryte. Niektórych wzywa do całkowitego ukrycia się w życiu zakonnym. Innych wzywa do ukrycia się w zacisze życia rodzinnego. Innych jeszcze wzywa do ukrycia się w samotności, która nie wiąże się jednak z żadną prawnie ukształtowaną wspólnotą.
Ale nawet wówczas, kiedy posiadamy ważne funkcje społeczne i nie możemy tak łatwo ukryć się przed innymi, jesteśmy zaproszeni, aby od czasu do czasu ofiarować sobie okresy życia ukrytego. Im większa spoczywa na nas odpowiedzialność, tym bardziej potrzebujemy chwil życia ukrytego. Podobnie jak Jezus w czasie swojej publicznej działalności, również i my winniśmy oddalać się na pustynię, aby szukać obecności Boga. Ćwiczenia duchowne, które odprawiamy, są takim właśnie czasem życia ukrytego.
Czasu życia ukrytego, jaki otrzymujemy w darze, nie powinniśmy odbierać wyłącznie jako oczekiwania na późniejszą aktywność zewnętrzną. To, co dzieje się w nas w ukryciu, jest tak samo ważne, jak to, co dzieje się w różnych formach zewnętrznego, aktywnego działania.
W obecnej kontemplacji dziękujmy Jezusowi za Jego długie życie ukryte. Dziękujmy Mu, iż również nas zaprasza do naśladowania Go w szukaniu ukrycia się przed światem, aby móc pełniej i skuteczniej szukać Boga i Jego woli. Dziękujmy Jezusowi za odradzające się w nas ciągle na nowo pragnienie ciszy, pragnienie głębszej modlitwy.
Nazaret z czasów Jezusa nie bardzo się różniło od dzisiejszego. Uliczki, wśród których igrał jako dziecię, posiadają ten sam grunt kamienisty, a domki od domków są oddzielone takimi samymi przejściami. Dom Józefa był z pewnością całkiem podobny do owych dzisiejszych nędznych domów z kamienia. Światło wpadało do nich jedynie przez otwarte drzwi. W jednej większej izbie mieściło się wszystko. Była ona zarazem warsztatem, kuchnią, sypialnią. Na ziemi rozłożone materace a na nich kilka poduszek, dalej kilka naczyń glinianych, skrzynia malowana, narzędzia pracy — oto cały dobytek. Oto w jaki sposób opisuje miasteczko Nazaret znany badacz życia w Palestynie w czasach Chrystusa, E. Renan.
Odwołując się do tego bardzo realistycznego opisu miasteczka Nazaret oraz domku, w którym mieszkał Jezus, kontemplujmy to ubogie i proste miejsce życia ukrytego. Dziękujmy Chrystusowi za ubóstwo i prostotę nazaretańskiego domku. Jest ono jakby przedłużeniem ubóstwa stajenki betlejemskiej. Jezus stał się ubogi z własnego wyboru. Stał się w sposób szczególny podobny do ubogich we wszystkim, oprócz ich grzechów. Prośmy także, aby Jezus objawił nam, do jakiej formy ubóstwa zaprasza nas w naszym naśladowaniu Go.
Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi (Łk 2, 52). Mądrość, w której wzrastał Jezus, oznacza najpierw doświadczenie, umiejętność wykonywania różnych czynności. Mądrym w sensie biblijnym jest przede wszystkim robotnik, który zna swój zawód; umie go dobrze wykonywać.
Mądrość, w której wzrastał Jezus, dotyczy nie tylko zgłębiania Tradycji Ojców, znajomości Biblii, sztuki czytania i pisania, ale również znajomości zawodu. Jezus uczył się pracować jak każde dziecko i każdy dorastający młodzieniec.
Jezus jako człowiek ubogi ciężko pracuje. Własnymi rękami zarabia na utrzymanie swoje i na utrzymanie swoich najbliższych. Nauczanie Jezusa doskonale odzwierciedla Jego doświadczenie zdobyte przy pracy. Obrazy do swoich przypowieści Jezus czerpie z pracy mieszkańców Palestyny: z pracy w winnicy, z pracy na roli, z pracy pasterzy, z pracy kobiety w domu, w pracy w handlu, przy budowie domu, z pracy rybaków. Doświadczenie związane z tymi zawodami Jezus zdobywał podczas trzydziestu lat życia ukrytego.
Również pod kątem doświadczenia zdobytego przy pracy Jezus patrzy na otaczającą Go przyrodę i zjawiska atmosferyczne z nią związane. Np. obserwacje nieba, o których mówi Jezus, nie nawiązują najpierw do poetycznego piękna zachodów czy wschodów słońca, ale do obserwacji zmian pogody, tak ważnej dla rolnika: Gdy ujrzycie chmurę podnoszącą się na zachodzie, zaraz mówicie: Deszcze idzie. I tak bywa. A gdy wiatr wieje z południa, powiadacie: Będzie upał. I bywa (Łk 12, 54–55). Nie znaczy wcale, iż Jezus nie był wrażliwy na piękno. Człowiek ciężkiej pracy na roli nie zachwyca się jednak przede wszystkim pięknem nieba, ale obserwuje je, gdyż pragnie przewidzieć pogodę.
Chciejmy towarzyszyć Jezusowi w Jego codziennej cichej i pokornej pracy. Chciejmy dostrzec Jego zaangażowanie w pracę, wielki pokój serca, radość przetwarzania świata. I chociaż po dziełach rąk Jezusa w Nazarecie nie pozostał choćby najmniejszy ślad (nawet w zewnętrznym opisie), to jednak praca Jego posiada wieczny sens.
Zewnętrzny owoc, który dałby się wymierzyć, obliczyć, opisać i zachować dla ludzkiej pamięci nie jest głównym wyznacznikiem sensu i celu pracy. Praca większości ludzi nie przetrwa nawet ich własnego życia. Posiada ona nierzadko bardzo służebny, pokorny charakter. Jej owoce przemijają wraz z człowiekiem.
Ludzka praca bywa także niszczona przez upływający czas, przez przyrodę, przez zawieruchy wojenne. Tylko praca niewielu zostaje utrwalona w ludzkiej pamięci lub też w trwałych dziełach, które przetrwają kilka pokoleń czy też wieków.
Jezus w swojej pracy stał się podobny do większości ludzi. Jego praca nie została opisana i utrwalona ani w materialnych dziełach, ani też w ludzkiej pamięci. Ewangelie nie wspominają nawet, jaki zawód wykonywał Jezus w Nazarecie. Analizując Jego nauczanie egzegeci domyślają się, iż wykonywał dwa zawody: cieśli i rolnika.
Jezus swoją pokorną i służebną pracą pomaga nam odkryć inny, znacznie głębszy sens ludzkiej pracy. Praca ludzka tworzy miejsce budowania więzi, relacji międzyosobowej. I choć zanika materialny ślad po ludzkiej pracy, zanika ludzka pamięć o niej, to jednak jej owoc zostaje utrwalony w więzi z Bogiem Stwórcą, w więzi z bliźnimi, w więzi z sobą samym. Praca Jezusa w Nazarecie jest najpierw miejscem Jego spotkania z Ojcem, miejscem Jego współpracy z Ojcem. Praca Jezusa wyraża też Jego spotkania z bliźnimi. Jezus swoją pracą wyraża miłość i oddanie wobec bliźnich. Jezus służył swoją pracą Ojcu i braciom.
Kontemplując z uwagą pracę Jezusa, przypatrzmy się także naszej pracy. Czym jest dla nas praca? Na ile jest ona naszym miejscem budowania intymnej więzi z Bogiem, miejscem naśladowania Jezusa, miejscem służby i oddania bliźnim? Czy nie koncentrujemy się zbytnio na zewnętrznych owocach pracy, zaniedbując jej istotę: budowanie więzi międzyosobowych? Czy doświadczamy wewnętrznej wolności wobec naszej pracy, wobec jej owoców? Czy godzimy się z pokorą na przemijanie owoców naszej pracy? Prośmy, aby praca Jezusa była zwierciadłem, w którym możemy rozeznać nasz stosunek do pracy.
Trzydzieści lat ukrytego życia objawia przede wszystkim więź miłości Jezusa, Syna Bożego, do swojego Ojca. Ukryte życie Jezusa oznacza absolutną bezinteresowność w oddaniu się Ojcu. Życie ukryte objawia odwieczny związek Syna z Ojcem.
Jezus nie posiada ojca w sensie fizycznym. Św. Józef stał się ojcem Jezusa wobec Prawa. Stąd też nazywamy go przybranym ojcem. W świetle odwiecznej więzi Syna z Ojcem możemy lepiej odczytać tajemnicę dziewiczego poczęcia Jezusa, Syna Bożego w Niepokalanym łonie Maryi.
Syn Boży pragnął mieć tylko jednego Ojca: Ojca niebieskiego. Jezus sam też nie zakłada rodziny, jak czynił to każdy niemal Żyd. Najważniejszy motyw celibatu Jezusa stanowi Jego pragnienie bycia wyłącznie Synem Ojca. Także w sensie fizycznym i doczesnym Jezus na wieki chciał pozostać tylko Synem, jak od wieków był tylko Synem. Jezus nigdy nie przedstawia się swoim uczniom jako ich Ojciec, ale jedynie jako ich Mistrz, ich Nauczyciel, Mesjasz, Przyjaciel, Pan, Brat, Król.
W ciągu długich trzydziestu lat Jezus szuka przede wszystkim więzi ze swoim Ojcem. Trwanie w obecności Ojca wyraża najważniejszy sens i cel ukrytego życia. Bezinteresowność Jezusa w szukaniu Ojca wiernie odzwierciedla bezinteresowność, z jaką od wieków Ojciec kocha swojego Syna, a Syn Ojca. Ukryte życie Jezusa w Nazarecie odsłania nam rąbka Tajemnicy Trójcy Świętej. Istotą tej Tajemnicy jest tak głęboka więź Ojca i Syna, iż uobecnia się ona w Osobie Ducha Świętego.
Życie ukryte w Nazarecie zaprasza nas do tego, abyśmy uczyli się bezinteresowności w oddaniu się Bogu i ludziom. Nierzadko nasze szukanie Jezusa jest jeszcze bardzo naznaczone interesownością. W jakiś podświadomy sposób prowadzimy nieraz swoisty handel z Bogiem. Za nasze modlitwy, ofiary, spełnianie Jego przykazań oczekujemy, aby odsuwał On od nas trudności, cierpienia, niepowodzenia życiowe. Domagamy się też rajskiego spokoju, powodzenia, uznania ludzkiego, zaspokajania naszych potrzeb i oczekiwań.
W obecnej kontemplacji prośmy, aby ukryte życie Syna Bożego pomogło nam odkrywać naszą nieuświadomioną interesowność. Prośmy też, aby Jezus swoją bezinteresownością w szukaniu Ojca zaprosił nas do wysiłku i ofiary w szukaniu bardziej bezinteresownej postawy wobec Boga i ludzi.
W ukryciu, kiedy nie jesteśmy wystawieni na presję opinii społecznej, na rozliczne ludzkie żale, pretensje, (ileż było ich w życiu publicznym Jezusa), możemy całą energię swojego serca poświęcić przebywaniu z Bogiem.
W Kościele zawsze istnieli chrześcijanie, którzy pociągnięci przykładem Jezusa, porzucali wszystko i udawali się na pustynię, wstępowali do zakonów kontemplacyjnych, aby móc poświęcić swoje życie tylko jednemu: trwaniu przed Bogiem. Oczywiście nie wszyscy otrzymują takie powołanie, ale wszystkim dane są chwile samotności, dzięki którym mogą wejść w głęboki kontakt z Bogiem.
Jeżeli w życiu publicznym Jezus tak często szukał samotności i długie nocne godziny spędzał na rozmowie z Ojcem, to łatwo sobie wyobrazić, że w czasie ukrytego życia w Nazarecie szukał jej tym bardziej. To właśnie w życiu ukrytym w Nazarecie Jezus nauczył się i pokochał ten rodzaj samotności.
Kontemplujmy więc samotność Jezusa podczas trzydziestu lat ukrytego życia w Nazarecie; samotność na łonie przyrody, przy pracy, na modlitwie we własnym domu, na modlitwie w synagodze, samotność podczas corocznej podróży do Jerozolimy, samotność w świątyni podczas Święta Paschy. Wpatrujmy się w Jego wewnętrzny pokój i radość z bycia z Ojcem; zauważmy też ogarniającą Go nieraz trwogę i lęk. Ta trwoga i lęk były zapowiedzią udręki wewnętrznej i krwawego potu w Ogrodzie Oliwnym. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by zmaganie Jezusa tuż przed męką było pierwszym i ostatnim w Jego życiu. Wiele razy Jezus musiał modlić się słowami, które zanosił do Ojca w decydującym momencie życia: Ojcze, jeżeli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie (Łk 22, 42).
Dziękujmy Jezusowi za Jego samotność pełną obecności Ojca. Poprzez tę samotność zaprasza nas, abyśmy i my uczyli się doświadczać prawdziwej samotności; w samotności tej stawać będziemy w prawdzie przed sobą i przed Bogiem.
Niech samotność Jezusa osądza nasz pusty aktywizm, poprzez który usiłujemy zdobywać uznanie we własnych i w cudzych oczach. Aktywizm nierzadko staje się dla nas formą ucieczki od naszych prawdziwych problemów. Staje się narkotykiem. Miast budować więzi z Bogiem i ludźmi, raczej im przeszkadza. Kiedy zostajemy sami, nie wiemy nieraz, co ze sobą zrobić; ogarnia nas wówczas uczucie pustki i niepokoju, od których uciekamy w coraz to nową aktywność. Chcieć zmienić świat, jest niekiedy alibi, aby nie zmieniać samego siebie (A. Duval).
Właśnie w chwilach prawdziwej samotności stajemy odważnie twarzą w twarz przed Bogiem i przed sobą. Nie możemy być szczerzy wobec Boga, nie będąc najpierw szczerymi wobec siebie. Na modlitwie Bóg pokazuje nam, kim jesteśmy, aby następnie móc nam pokazać, kim winien być On sam dla nas.
Przebywanie w samotności przed Bogiem prowadzi do pełnej zgody na siebie samych, do pełnego przyjęcia naszego życia takim, jakim ono jest; życia z wszystkimi ograniczeniami i ludzkimi zranieniami. Nie spotkamy Boga, jeżeli będziemy ulegać pokusie ucieczki przed sobą, przed własnym niepokojem wewnętrznym, przed naszymi duchowymi pragnieniami, przed tym wszystkim, co kryje się w naszym sercu.
Człowiek, który boi się siebie, będzie również bał się stanąć w samotności przed Bogiem. Bóg bowiem zawsze odsłoni nam najgłębsze zamysły naszych serc. Bóg odsłania człowiekowi prawdę o nim nie po to jednak, aby go upokarzać. Bóg chce nam pokazać drogę wyjścia z naszych trudnych sytuacji, z naszych zaułków życiowych.
Samotność i cisza Nazaretu może stać się dla nas źródłem pokoju, radości i pogodnego przyjmowania naszego życia. Może też stać się źródłem wewnętrznej siły do zmagania się, byśmy wraz z Jezusem mogli pełnić zawsze wolę naszego Ojca.
Na zakończenie rozmawiajmy z Jezusem ukrytym w ciszy Nazaretu. Rozmawiajmy z pierwszymi świadkami życia ukrytego Jezusa, jakimi byli Jego Matka Maryia oraz przybrany ojciec. Prośmy Maryię, aby odsłaniała nam tajniki Jezusowego serca. Ona najpełniej wyczuwała, czego Jezus doświadczał w ciągu długiego wzrastania w Nazarecie. Prośmy Ją, abyśmy — jak Ona — wiernie rozważali to, czego nie będziemy mogli pojąć i zrozumieć.
Prośmy także, aby udzieliła się nam atmosfera nazaretańskiego domu, pełna ludzkiego ciepła i życzliwości, ale także pełna wielkiej troski Jezusa i Jego Rodziców, aby zawsze być w tym, co należy do Ojca (Łk 2, 49).
Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie. Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? (Mt 6, 24–26).
Obraz dla obecnej medytacji: Św. Ignacy zachęca nas, aby w tej medytacji wyobrazić sobie dwa miejsca. Najpierw okolicę Jerozolimy, która jest symbolem życia, pokoju i radości. Jezus wokół Jerozolimy gromadzi wszystkich swoich uczniów, przemawia do nich i wysyła ich na cały świat. Następnie Autor Ćwiczeń duchownych zachęca nas, by wyobrazić sobie także okolicę Babilonu, miejsce złowrogie, uosobienie zła, grzechu i ludzkiej nieprawości. W tym złowrogim miejscu gromadzi się cały świat złych duchów (por. ĆD, 138).
Prośba o owoc medytacji: Prosić o to, czego chcę — mówi św. Ignacy. Tutaj prosić o poznanie podstępów złego przywódcy oraz o pomoc, abym się ich ustrzegł; dalej prosić o poznanie prawdziwego życia, do którego zaprasza nas Jezus Chrystus. Prośmy także o łaskę głębokiego związania się z Jezusem oraz coraz wierniejszego naśladowania Go (por. ĆD, 139).
a) Chrystus i Antychryst
Szatan przedstawia sam siebie jako księcia tego świata. Przypisuje sobie autorytet i panowanie nad ludzkością. Pozoruje posiadanie boskich przymiotów oraz posiadanie boskiej władzy nad światem.
Jezus demaskuje jednak szatana. Ukazuje bowiem, że władca tego świata nie ma nic wspólnego z Bogiem prawdziwym: Nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie (J 14, 30). Ponieważ szatan przedstawia siebie fałszywie, również wszystkie jego obietnice są fałszywe. Istotą pokusy złego ducha jest dawanie fałszywych obietnic.
Osobowość i misja szatana przedstawia dokładną odwrotność osobowości i misji Chrystusa. Stąd też Biblia nazywa go Antychrystem. Któż zaś jest kłamcą, jeśli nie ten, kto zaprzecza, że Jezus jest Mesjaszem? Ten właśnie jest Antychrystem, który nie uznaje Ojca i Syna — pisze św. Jan (1 J 2, 22). Niektórzy teologowie stwierdzają, że szatan — będąc odwrotnością Chrystusa — nie jest osobą, ale anty–osobą. Szatan jest owocem rozkładu osobowości, osoba bowiem rodzi się z więzi, z relacji. Także Osoby Boskie rodzą siebie w relacji, w więzi. Szatan zaś będąc istotą bezgranicznie samotną staje się anty–osobą.
Misja Jezusa ma na celu nawiązanie więzi z Bogiem; polega na zgromadzeniu w jedno rozproszone dzieci Bożych (por. J 11, 52). Jezus buduje więzi. Jezus jednoczy. Jezus stwarza wokół siebie komunię.
Misja szatana prowadzi do rozbijania i zrywania więzi. Szatan nie jednoczy ludzi z sobą, jest bowiem niezdolny do budowania jakichkolwiek więzi. Obiecując człowiekowi boską władzę i panowanie (będziecie jak bogowie) pragnie go wrzucić w wieczną i rozpaczliwą samotność. Istotą piekła jest samotność, w której nie ma żadnych więzi. Komunia jest największym wrogiem szatana.
Szatan jak cień towarzyszy Jezusowi w całym Jego życiu, od chwili narodzin aż po śmierć na krzyżu. Kuszenie na pustyni jakby zbiera w jedno całą walkę szatana z Jezusem i Jezusa z szatanem.
Szatan, choć pokonywany przez Jezusa, ciągle jednak powraca. Scena kuszenia Jezusa na pustyni kończy się słowami: gdy diabeł dokończył całego kuszenia, odstąpił od Niego aż do czasu (Łk 4, 13). Biblijny zwrot aż do czasu odnosi się do męki i śmierci Jezusa. Opis męki rozpoczyna się wspomnieniem, że szatan wszedł w Judasza (Łk 22, 3). Powrót szatana w chwili męki i śmierci Chrystusa jest jego ostatecznym atakiem na Niego. Atak ten doprowadzi Jezusa na Krzyż. To właśnie zwycięstwo złego ducha doprowadzi go do ostatecznej klęski. Szatan, który na drzewie zwyciężył, na drzewie również został pokonany (prefacja o Krzyżu świętym). Jezus przeżywał swoje życie jako nieustanną walkę z mocą złego ducha. Dzięki więzi ze swoim Ojcem Jezus był świadom swojego zwycięstwa nad mocami zła i ciemności.
Kuszenie Jezusa przez szatana i Jego walka z nim ukazuje nam, że nasze życie jest także zmaganiem i walką. Podlegamy temu samemu kuszeniu, które wymaga tej samej walki. Ulegalibyśmy niebezpiecznemu złudzeniu lekceważąc działanie i wpływ szatana. Kontemplacja walki Jezusa ze złym duchem skłania nas do liczenia się z działaniem złego w naszym życiu.
Prośmy Ducha Świętego o światło, abyśmy uczyli się mądrości rozeznawania duchowego. Ona bowiem pozwoli nam odróżnić działanie Chrystusa od działania Anty–Chrystusa. Ona również pokaże nam, w jaki sposób zarówno szatan jak i Duch Święty posługują się naszym wewnętrznym ubóstwem, naszą słabością i zranieniem, które w nas są. Szatan posługuje się tym wszystkim, aby nas doprowadzić do zguby. Duch Święty zaś posługuje się tym, aby nas doprowadzić do Boga i Jego miłości.
b) Pełen Ducha Świętego
Pełen Ducha Świętego, powrócił Jezus znad Jordanu i przebywał w Duchu Świętym na pustyni czterdzieści dni, gdzie był kuszony przez diabła (Łk 4,1–2). Kuszenie Jezusa na pustyni zostało umieszczone po chrzcie w Jordanie, podczas którego otrzymał pełnię Ducha Świętego. Otrzymał też zapewnienie Ojca, że jest Jego umiłowanym Synem.
Jezus podejmuje więc walkę z szatanem pełen mocy Ducha; podejmuje walkę ze świadomością swojego wybrania i miłości swojego Ojca. Ten sam Duch Święty, dzięki któremu Jezus został poczęty w łonie Matki, towarzyszy Mu teraz w chwili kuszenia. To właśnie moc Ducha Świętego pozwala Jezusowi być wiernym misji powierzonej mu przez Ojca; Duch Święty pozwala Mu być wiernym roli ukochanego Syna. Światło Ducha Świętego pozwala Mu odkryć zasadzki szatana. Jezus nie zmaga się z szatanem sam, ale w jedności z Ojcem, w jedności z Duchem Świętym. Trzy Osoby Boskie stają po jednej stronie walki. Trójca Święta stanowi dla szatana fortecę nie do zdobycia.
Jezus, kuszony przez szatana, uświadamia nam, że możemy zwyciężyć złego jedynie tą samą mocą, dzięki której Syn Boży go zwyciężył. Musimy walczyć z szatanem z tą samą świadomością, z jaką przystępował do walki Jezus; ze świadomością przybranych dzieci Ojca; ze świadomością jedności z Duchem Świętym. Nierzadko w naszym kuszeniu koncentrujemy się na samej pokusie. Łatwo wówczas zapominamy o godności synów Bożych, zapominamy o mocy Ducha Świętego. Zapominając zaś o tym, narażamy się na przyjęcie rozumowania i mądrości kusiciela.
Mądrość złego koncentruje człowieka na rzeczy zakazanej, odwodzi go natomiast od relacji osobowej. W kuszeniu zakazany owoc znajduje się w centrum życia. Wydaje się być samym źródłem życia. Tymczasem źródłem życia jest wyłącznie więź z Bogiem. To w relacji do Stwórcy rodzi się prawdziwe życie, tak jak ziemskie życie człowieka rodzi się w relacji miłości kobiety i mężczyzny.
Tę koncentrację na zakazanej rzeczy dobrze obserwujemy w kuszeniu pierwszego człowieka. Kiedy zakazany owoc stał się przedmiotem kontemplacji pierwszego człowieka, wówczas wydał mu się dobry do jedzenia, piękny do podziwiania oraz konieczny do zdobycia mądrości.
Nasza więź z Jezusem, a w Jezusie z Ojcem, pozwala nam przezwyciężyć koncentrację na rzeczach. Więź z Jezusem pozwala nam zdemaskować pokusę kontemplacji zakazanych rzeczy.
Prośmy w obecnej modlitwie, abyśmy poprzez osobową więź z Jezusem, poprzez słuchanie Jego Słowa, poprzez kontemplację Jego czynów, uczyli się sztuki demaskowania pokusy kontemplowania rzeczy. Istotą pokusy nie jest bowiem zakazana rzecz, ale postawa serca, które adoruje rzeczy zamiast adorować Stwórcę. Istotą grzechu jest przedłożenie rzeczy nad więź z osobą: z Osobą Boga i z osobą człowieka.
Przejdźmy teraz bezpośrednio do rozmyślania o dwóch sztandarach, które podaje nam św. Ignacy. Jeden sztandar należy do Chrystusa, najwyższego Wodza i Pana naszego, drugi zaś do szatana, śmiertelnego wroga natury ludzkiej (ĆD, 136).
a) Cele działania złego ducha
Św. Ignacy zachęca nas, aby widzieć w wyobraźni przywódcę wszystkich nieprzyjaciół na wielkim polu babilońskim, siedzącego na wielkim tronie jakby z ognia i dymu, w postaci straszliwej i budzącej grozę (ĆD, 140). Ukazany obraz szatana przekazuje echo wielkich średniowiecznych scen Sądu Ostatecznego. Natchnieniem dla tych scen były bardziej sceny biblijne, niż odwołanie się do wyobraźni ludowej.
W obecnym rozważaniu prośmy najpierw o głęboką wiarę, iż rzeczywistość złych duchów jest straszliwa i budząca grozę, że szatan jest Wielkim Smokiem barwy ognia, mającym siedem głów i dziesięć rogów (Ap 12, 3), który krąży wokół człowieka, szukając kogo pożreć (por. 1 P 5, 8–9).
To wyobrażenie szatana — oparte na Biblii — oddaje cel jego działania: wieczna zatrata człowieka. Dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka — mówi Księga Mądrości — i uczynił go obrazem własnej wieczności. A śmierć weszła na świat przez zawiść diabła (Mdr 2, 23–24). Szatan sam będąc Zatraceńcem (por. Ap 9, 11), pragnie zatracać i niszczyć wszelkie dobro i życie wokół siebie.
Aby uświadomić nam pełniej cel działania szatana, św. Ignacy każe rozważać, w jaki sposób zwołuje on niezliczoną ilość złych duchów i jak ich rozsyła (...) po całym świecie, nie pomijając żadnej prowincji, żadnego miejsca, żadnego stanu, ani żadnej poszczególnej osoby (ĆD, 141).
Warto podkreślić, że szatan interesuje się nie tylko całymi narodami, ale każdym pojedynczym człowiekiem. Wielu mistrzów życia duchowego twierdziło, iż każdy człowiek ma swojego diabelskiego anioła stróża. Bójcie się tego, który (...) ma moc wtrącić do piekła (Łk 12, 5). Idąc za tą radą Jezusa, który wiele razy demaskował podstępne działanie złego ducha, prośmy o wewnętrzny duchowy realizm. Realizm ten pozwoli nam widzieć zagrożenie płynące ze strony Przeciwnika Boga i człowieka.
Prośmy także o wewnętrzną odwagę, dzięki której będziemy mogli uniknąć jakiegoś nerwicowego lęku przed szatanem. Ten właśnie lęk sprawia, że drobne trudności życiowe bywają powiększane do niezwykłych rozmiarów i zagrożeń. Demaskowanie działania szatana to właśnie demaskowanie owego lęku. Szatan wobec człowieka posługuje się lękiem. Jezus natomiast posługuje się miłością, zaufaniem i nadzieją.
b) Sposoby działania szatana
Św. Ignacy zachęca nas także do rozważenia mowy, jaką Przywódca złych duchów napomina swoich poddanych, aby zarzucali na ludzi swoje sieci. Najpierw mają ich kusić do chciwości bogactw. Bogactwa zaś mają doprowadzić do zaszczytów i próżnej chwały. Ostatecznym zaś celem kuszenia jest bezmierna ludzka pycha (por. ĆD, 142).
Zasadniczą metodą działania Złego ducha jest zarzucanie sieci, a więc podstęp i kłamstwo. Szatan nigdy nie namawia człowieka wprost do własnej zguby. Czyni to pod pozorem dążenia do dobra i szczęścia. Nawiązując do tej metody działania szatana Biblia nazywa go oszustem i uwodzicielem. Jezus zaś powie o nim, że jest kłamcą i ojcem wszelkiego kłamstwa.
Ignacy, który sam doświadczył wielkiego kuszenia szatana, każe nam prosić o poznanie podstępów złego przywódcy i o pomoc, abym się ich ustrzegł (ĆD, 139). Prośmy więc najpierw o pokorną zgodę na fakt, iż sami z naszymi ludzkimi siłami możemy okazać się bezbronni wobec przenikliwości upadłego ducha; następnie prośmy także o duchową przenikliwość, dzięki której odkryjemy niewidoczne dla ciała, ale widoczne dla ducha — zarzucane na nas — sieć i łańcuchy.
c) Od chciwości bogactw do bezmiernej pychy
Pierwszą siecią, zarzucaną przez szatana na ludzi, jest chciwość bogactw (ĆD, 142). Jezus wiele razy przestrzega przed chciwością: Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia (Łk 12, 15).
Posiadanie bogactw nie stanowi jednak celu samego w sobie. Uwikłanie ludzi w sieci posiadania i związanie ich łańcuchami bogactwa służy jedynie temu, aby tym łatwiej doszli do próżnej chwały światowej i do zaszczytów, a potem do bezmiernej pychy (ĆD, 142).
Niebezpieczeństwo nie polega na samym posiadaniu, ale na pysznym uzależnianiu swojego życia od posiadania. Życie człowieka pochodzi jako dar od samego Boga. W Jego stwórczych rękach są jego losy. Człowiek zniewolony posiadaniem łatwo może okłamywać siebie. Może bowiem sądzić, że jakość i długość jego życia zależy od wielkości posiadanych dóbr.
Wejdźmy w nasze życie, aby odkryć pierwszą pokusę — wielką chęć posiadania. Niekoniecznie musi chodzić o posiadanie materialne. Są także inne rodzaje posiadania, od których człowiek może także uzależniać swoje życie: posiadanie dobrej opinii, wielkiej wiedzy, posiadanie władzy, posiadanie ludzkiego uczucia, posiadanie przyjemności zmysłowych itp.
Następnie — odwołując się do naszego doświadczenia — dostrzeżmy, w jaki sposób świadomość posiadania wielu dóbr rodzi w nas pokusę pychy: pokusę wynoszenie się ponad innych, pokusę rywalizacji, pokusę lekceważenia innych, pokusę liczenia przede wszystkim na własne możliwości, pokusę zamykania się w sobie, pokusę niewiary w Opatrzność Bożą. Prośmy także o poznanie prawdziwego życia, które ukazuje nam najwyższy i prawdziwy Wódz Jezus Chrystus (ĆD, 139).
Dalej, św. Ignacy zachęca nas, aby rozważyć, jak Chrystus, Pan nasz, staje na wielkim polu w okolicy Jerozolimy, na miejscu niskim, cały piękny i miły (ĆD, 144). O ile szatan siada na wielkim tronie, jakby z ognia i dymu, przybiera postać straszną, by budzić grozę, to Chrystus staje na miejscu niskim, cały piękny i miły (ĆD, 140, 144). Mamy tu ukazany kontrast dwóch rzeczywistości tak różnych, jak różne może być piekło od nieba, śmierć od życia, nienawiść od miłości, pycha od pokory.
Kontemplujmy w tej modlitwie niskie miejsca, w których pojawia się Chrystus na kartach Ewangelii: stajenkę betlejemską, ubogi domek w Nazarecie, Pustynię Judzką, rozległe pola Galilei, Jezioro Genezaret, Ogród Getsemani.
Najniższym jednak miejscem Jezusa jest Jego krzyż. Jest to miejsce niewolnika i złoczyńcy. Niskie miejsca, które zajmuje Jezus, wyrażają Jego Boską pokorę. To właśnie owa pokora czyni Go pięknym i miłym. Piękna i miła postać Jezusa objawia nam piękne i miłe Oblicze Ojca.
Prośmy gorąco, abyśmy w naszej świadomości nie przypisywali Bogu cech budzących grozę i lęk. Módlmy się, abyśmy doświadczali sercem, że dobry jest Pan, miły, łaskawy i piękny.
Prośmy o łaskę demaskowania działania złego ducha w nas. Prośmy, byśmy nie pozwolili się straszyć Bogiem. Zły duch bowiem posługując się naszymi bolesnymi doświadczeniami życiowymi, ciągle straszy nas Bogiem i nie pozwala nam doświadczać, jak dobry, miły i piękny jest nasz Pan.
a) Oto ja, poślij mnie
Dalej, św. Ignacy każe nam rozważyć, jak Chrystus, Pan całego świata, wybiera sobie Apostołów i Uczniów i rozsyła ich po całym świecie, aby rozsiewali Jego świętą naukę (ĆD, 145).
Chrystus pragnie dzielić się miłością, dobrem i pięknem z każdym człowiekiem. Nieustannie rozbrzmiewają słowa Jezusa: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu (Mk 16, 15).
W tym rozważaniu chciejmy sobie najpierw uprzytomnić, że Jezus wybrał kiedyś ludzi, aby wysłać ich do mnie. Oni zasiewali w moim sercu Jego świętą naukę. Jeżeli znajdujemy w sobie choćby najmniejszy promyk wiary i miłości, to jest to owoc pracy tych właśnie ludzi. Przypomnijmy sobie te osoby: najpierw tych, z którymi żyliśmy wspólnie przez długi okres czasu: rodziców, wychowawców, towarzyszy dzieciństwa, młodości. Przypomnijmy sobie także tych, z którymi spotkaliśmy się na krótko i jakby przypadkowo. Podziękujmy Jezusowi za tych ludzi jako za Jego uczniów, których On wysłał do nas.
Ale Chrystus teraz pyta z kolei nas: Kogo mam posłać? Kto by Nam poszedł? Chciejmy wyrazić gotowość bycia posłanymi przez Niego: Oto ja, poślij mnie (Iz 6, 8). Prośmy, aby Jezus przez swój Kościół, jak również przez wewnętrzne natchnienia i znaki pokazywał nam konkretnych ludzi i wspólnoty, środowiska, do których nas posyła. Prośmy także, abyśmy w naszym świadectwie dawanym Jezusowi nie rozsiewali własnych poglądów i opinii, lecz tylko Jego świętą naukę.
b) Zaproszenie do ubóstwa
Dalej rozważyć mowę, którą Chrystus, Pan nasz, kieruje do wszystkich swoich sług i przyjaciół, których posyła z misją, (...) aby pragnęli wszystkim pomagać, pociągając ich najpierw do najwyższego ubóstwa duchowego, a jeśliby to się podobało Boskiemu Majestatowi i zechciałby ich do tego wybrać, to także do ubóstwa zewnętrznego (ĆD, 146).
Zapraszając swoich uczniów do pracy pod swoim sztandarem Chrystus nie rywalizuje z szatanem w obiecywaniu tanich, łatwo dostępnych radości i przyjemności. Jezus odważnie, w całej prawdzie, ukazuje trudną drogę, która czeka wiernych Mu uczniów. Chrystus wzywa najpierw do ubóstwa duchowego, to znaczy do wielkiej wolności wobec wszelkiego posiadania.
Niektórych swoich uczniów Jezus powołuje nie tylko do wewnętrznej wolności wobec bogactwa, ale także do rzeczywistego ubóstwa. Rzeczywiste ubóstwo polega na wyrzeczeniu się posiadania materialnego. Powołani do ubóstwa czują się przynaglani słowami swojego Mistrza, swojego Przyjaciela: Idź, sprzedaj, co posiadasz i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie (Mt 19, 21).
Powołanie do rzeczywistego ubóstwa może łączyć się z powołaniem do życia zakonnego. Ale nie jest to konieczne. Ewangeliczne ubóstwo można bowiem realizować także w każdym innym stanie życia. Wierny uczeń winien przyjąć ten rodzaj ubóstwa, do którego czuje się wezwany przez swojego Mistrza.
Dziękując Jezusowi za Jego ubogie życie od chwili narodzenia w stajni aż do momentu odarcia ze wszystkiego na krzyżu, prośmy o pragnienie naśladowania Go. Prośmy także o otwartość wobec zaproszenia Jezusa do takiego rodzaju ubóstwa, do którego On sam nas powoła.
c) Od ubóstwa do znoszenia zniewag i do pokory
Wraz z pragnieniem ubóstwa Jezus zaprasza nas do pragnienia zniewag i wzgardy, bo z tych dwu rzeczy wynika pokora (ĆD, 146).
Po ludzku rzecz biorąc jest to szalone pragnienie. Dla wielu wyda się głupstwem. Ubóstwo, ludzka pogarda, zniewagi i poniżenie są same w sobie cierpieniem, nieraz wielkim cierpieniem. Nie można ich pragnąć dla nich samych. Można ich pragnąć tylko ze względu na całkowite upodobnienie się do Chrystusa ubogiego i wzgardzonego, którego przyjmuje się jako swojego Mistrza i Przyjaciela.
Jezus zaprasza nas do odważnego przyjmowania ubóstwa, zniewag i wzgardy, abyśmy mogli nauczyć się Jego cichości i pokory: Uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem (Mt 11, 29).
Myśl o ubóstwie, a tym bardziej o upokorzeniach może budzić w nas wielki sprzeciw wewnętrzny. Nie dziwmy się temu. Jest to naturalna ludzka reakcja. Wraz ze wzrostem miłości do Chrystusa On sam da nam pragnienie upodobnienia się do Niego w znoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie (ĆD, 98).
Całą modlitwę zakończmy potrójną rozmową: Pierwsza rozmowa skierowana do Pani naszej, żeby mi zyskała u Syna i Pana swego łaskę, aby mię przyjął pod swój sztandar, najpierw w najwyższym ubóstwie duchowym; a jeśliby się to podobało Jego Boskiemu Majestatowi i chciałby mię do tego wybrać i przyjąć, to niemniej i w ubóstwie zewnętrznym.
Po drugie w znoszeniu zniewag i krzywd, abym Go w nich więcej naśladował, bylebym tylko mógł je znosić bez czyjegokolwiek grzechu i z upodobaniem Jego Boskiego Majestatu. (...)
Druga rozmowa. Prosić o to samo Syna, aby mi to uzyskał u Ojca. (...)
Trzecia rozmowa. Prosić o to samo Ojca, żeby mi tego udzielił (ĆD, 147).
Znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum ludzi zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi i usiadł w niej pozostając na jeziorze, a cały lud stał na brzegu jeziora. Uczył ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce: Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo nie było głęboko w glebie. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny. I dodał: Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha.
A gdy był sam, pytali Go ci, którzy przy Nim byli, razem z Dwunastoma, o przypowieść. On im odrzekł: Wam dana jest tajemnica Królestwa Bożego, dla tych zaś, którzy są poza wami, wszystko dzieje się w przypowieściach, aby patrzyli oczami, a nie widzieli, słuchali uszami, a nie rozumieli, żeby się nie nawrócili i nie była im wydana tajemnica. I mówił im: Nie rozumiecie tej przypowieści? Jakże zrozumiecie inne przypowieści? Siewca sieje słowo. A oto są ci posiani na drodze: u nich się sieje słowo, a skoro je usłyszą, zaraz przychodzi szatan i porywa słowo zasiane w nich. Podobnie na miejscach skalistych posiani są ci, którzy, gdy usłyszą słowo, natychmiast przyjmują je z radością, lecz nie mają w sobie korzenia i są niestali. Gdy potem przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamują. Są inni, którzy są zasiani między ciernie: to są ci, którzy słuchają wprawdzie słowa, lecz troski tego świata, ułuda bogactwa i inne żądze wciskają się i zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. W końcu na ziemię żyzną zostali posiani ci, którzy słuchają słowa, przyjmują je i wydają owoc: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny (Mk 4, 1–20).
Obraz dla obecnej medytacji: Odwołując się do przypowieści o siewcy przedstawmy sobie rolnika, który rzuca ziarno w glebę. Zauważmy ziarna padające na drogę, ziarna padające na miejsca skaliste, ziarna padające między ciernie i chwasty i wreszcie ziarna, które padają na ziemię urodzajną.
Prośba o owoc rozmyślania: Prośmy najpierw o takie poznanie siebie, które pozwoliłoby nam dotknąć wszystkich nieuporządkowanych przywiązań: ubitych i twardych miejsc oraz chwastów i cierni naszego życia. Te trudne, niekiedy wręcz bolesne miejsca naszego życia, uniemożliwiają nam owocne przyjęcie Słowa Bożego. Prośmy także o wewnętrzną hojność serca, o ewangeliczny radykalizm, który pozwoliłby nam otworzyć się na słowo Jezusa. Módlmy się także, byśmy poprzez Słowo związali się pełniej, intymniej z Osobą Jezusa.
W niniejszym rozważaniu stawiamy sobie dwa pytania: po pierwsze, czy jest w nas gotowość do odrzucenia nieuporządkowanego posiadania bogactw, próżnej chwały i pychy; oraz pytanie drugie, czy jest w nas gotowość do pójścia za Chrystusem i naśladowania Go w ubóstwie, pokorze, w znoszeniu wszelkich zniewag i krzywd?
Aby nam ułatwić odpowiedź na te pytania, św. Ignacy opowiada przypowieść o Trzech parach ludzi. Zachęca nas jednocześnie, byśmy z jej pomocą badali nasze najgłębsze pragnienia i przywiązania wewnętrzne. Poprzez próbę utożsamienia się z zachowaniem poszczególnych par możemy odkryć zdolność naszego serca do przyjęcia trudnej drogi, jaką proponuje nam Chrystus.
Oto trzy pary ludzi stają przed problemem nieuporządkowanego posiadania — mówi św. Ignacy. Każda z tych par zdobyła dziesięć tysięcy dukatów. Ale uczyniła to nie licząc się z wolą Bożą. Wszyscy oni chcą się zbawić. Chcą też znaleźć Boga w pokoju duszy. Pragną więc zrzucić z siebie ciężar i przeszkodę nieuporządkowanego przywiązania do nabytych pieniędzy (por. ĆD, 150).
Zauważmy, iż dziesięć tysięcy dukatów 4 było ogromną sumą równą wartości około trzydziestu pięciu kilogramów złota. Z kontekstu wynika, iż pieniądze te nie zostały zdobyte przez kradzież lub jakieś inne oszustwo.
Gdyby pieniądze były skradzione, rozwiązanie byłoby proste. Zgodnie z zasadą teologii moralnej: Res clamat ad dominum, rzecz woła swojego pana, należałoby pieniądze zwrócić właścicielowi. Pieniądze zostały wprawdzie zdobyte w uczciwej grze ekonomicznej, ale bez liczenia się z ostatecznym celem człowieka, jakim jest dążenie do zbawienia. Powyższa przypowieść ma jakby trzy różne zakończenia w zależności od trzech różnych postaw.
Pierwsza para pragnie zrzucić z siebie przywiązanie do nabytej sumy pieniędzy, aby pełnić wolę Bożą. Nie stosuje jednak w tym celu żadnych środków. Nie robi tego — jak mówi św. Ignacy — aż do godziny śmierci (por. ĆD, 153).
Postawa pierwszej pary ogranicza się do samego pragnienia wolności wewnętrznej, za którym nie idzie żaden duchowy wysiłek. Ten brak pracy wewnętrznej, brak pracy nad swoim nawróceniem w postawie pierwszej pary trwa przez całe życie: aż do godziny śmierci. W postawie tej ukrywa się chęć służenia dwom panom: Bogu i mamonie (Mt 6, 14).
W przypowieści o siewcy Jezus porównuje tę postawę serca do ziarna, które pada na drogę. Szybko wówczas nadlatują ptaki i wydziobują je (por. Mt 13, 4). Ewangelista Marek powie zaś, iż to szatan przychodzi i porywa zasiane słowo (Mk 4, 15).
Nieuporządkowane przywiązania, namiętności i żądze czynią z ludzkiego serca ugór, ubitą drogę, na której ziarno nie może zapuścić najmniejszego choćby korzenia. Szatan korzysta z tej sytuacji, aby wykraść zasiane Słowo. W ten sposób udaremnia owocowanie ziarna.
Ziarno, które pada na skraj drogi — mówi św. Efrem — jest obrazem niewdzięcznej duszy człowieka, którego jedyny talent nie wydał owocu z powodu jego winy. Ziemia, która opóźniała się z przyjęciem nasienia, stała się miejscem przechodnim dla niegodziwców i nie było w niej miejsca dla Mistrza — (dla Jezusa), aby wszedł i orał, by rozbił jej twardość i zasiał na niej swe ziarno. Chrystus dał Złemu rysy ptaków, bo porywa on nasienie.
Trwałe nieuporządkowane przywiązania, które czynią serce człowieka twardym jak ubita droga, nie dotyczą tylko posiadania materialnego. Może ono przejawiać się również w wielu innych formach. Nierzadko inne formy nieuporządkowanego posiadania są znacznie trudniejsze do przezwyciężenia.
Może to być np. jakiś dwuznaczny, nieczysty związek uczuciowy, ślepe przywiązanie do własnego zdania, niechęć do jakiejś osoby, poczucie krzywdy, żalu i gniewu, uwikłanie w problemy zmysłowe, zbytnia troska o siebie i swoją przyszłość, konsumpcyjny styl życia, nałogi itp.
Jedno miejsce w człowieku owładnięte namiętnością może stać się przyczółkiem dla działania szatana, który nieustannie wykrada Słowo Boże zasiane w duszy ludzkiej.
Postawa pierwszej pary ludzi sprawia, że nie chcą oni rozpoznać do końca swojego uwikłania i tak naprawdę nie chcą go w sobie pokonać aż do godziny śmierci. Gotowi są oddać wszystko inne, byle jednak nie zerwać z tym jednym szczególnym przywiązaniem. Postawa pierwszej pary nierzadko łączy się ze swoistym zakłamaniem emocjonalnym i moralnym. Wyraża się ono przez częste korzystanie z mechanizmów obronnych, szczególnie zaś z mechanizmu racjonalizacji i projekcji. Przejawiają się one w tym, że człowiek uwikłany w swoje namiętności, z którymi nie chce w żaden sposób zerwać, będzie przedstawiał sobie i innym racje rozumowe, aby uzasadnić słuszność ulegania swojej żądzy. Negatywne skutki swojego uwikłania często usiłuje też przerzucać na innych, obwiniając ich o swoje własne nieszczęście.
Prośmy gorąco najpierw o takie poznanie siebie, które pozwoliłoby nam dotknąć wszystkich nieuporządkowanych przywiązań, wszystkich naszych żądz. To one czynią nasze serce ubitym i twardym miejscem, które uniemożliwia owocne przyjęcie Słowa Bożego. Odrzucenie zaś Słowa sprawia, że wejście w proces prawdziwego wewnętrznego nawrócenia staje się niemożliwe.
Prośmy o odwagę wejścia w naszą sytuację egzystencjalną i o głębokie pragnienia duchowej przemiany. Odważne oddawanie Bogu przywiązań naszego serca może zrodzić w nas wielką siłę wewnętrzną. Siła ta pozwoli nam radykalnie zerwać z tym, co nas od Boga odgradza.
Także druga para ludzi pragnie zrzucić z siebie przywiązanie. Chcą to jednak uczynić w ten sposób, aby zatrzymać dla siebie nabytą rzecz. Pragną, aby raczej Pan Bóg poszedł za tym, czego chcą oni sami. Nie decydują się na porzucenie nabytej rzeczy, nie chcą też naprawdę postępować zgodnie z wolą Bożą (por. ĆD, 154).
W postawie drugiej pary widzimy pewną inicjatywę i pewien wysiłek zmierzający do znalezienia jakiegoś wyjścia z powstałej sytuacji konfliktu wewnętrznego. Nie przejawia się to jednak w jednoznacznym wyborze, lecz w podejmowaniu jedynie połowicznych środków. Z pomocą tych połowicznych środków chcieliby oderwać się od przywiązania i jednocześnie zachować posiadane dobra.
W przypowieści o siewcy Jezus porównuje tę postawę do ziarna, które pada na skałę i między ciernie. Inne ziarno padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi i wnet wzeszło, bo nie było głęboko w glebie. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu.
Cechą charakterystyczną tej drugiej postawy jest niestałość wewnętrzna, zmienność nastrojów i zachowań. Z tej zmienności płynie niewierność usłyszanemu słowu.
To o takiej właśnie postawie Świadek wierny i prawdomówny prorokuje w Apokalipsie: Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący (Ap 3, 15). Być letnim, czyli ani zimnym, ani gorącym, to zatrzymać się w swoim rozwoju duchowym; rozpocząć i nie dokończyć; powiedzieć najpierw tak i zaraz dorzucić swoje ale.
W postawie drugiej pary istnieje jakaś wewnętrzna nieprzejrzystość, czy wręcz pewna forma zakłamania moralnego. Sprawia ona, iż łatwo tłumaczymy się przed sobą i przed Bogiem z naszych dwuznacznych zamiarów i decyzji. Tłumaczymy sobie: mimo wszystko coś robię w życiu duchowym, staram się być uczciwy, widoczne są przecież jakieś znaki mojego wysiłku. Łatwo uspokajamy swoje niepokoje wewnętrzne i wyrzuty sumienia tym, iż ziarno jednak kiełkuje. Skoncentrowani na samym kiełkowaniu ziarna, zapominamy o potrzebie dojrzewania, kwitnięcia i wydawania owoców.
Jeżeli nawet ulegamy chwilowo takiemu dwuznacznemu rozumowaniu, to jednak nasze zakłamanie ma swoje granice. Przychodzi bowiem moment, w którym zaczynają dochodzić do głosu te uczucia i myśli, które odsłaniają nasze wewnętrzne półprawdy, nasze okłamywanie siebie, nasze okłamywanie innych, próby okłamywania Boga.
Brak konsekwencji w naszej postawie sprawia, iż zamiast szukać przyczyn naszych przykrych i bolesnych stanów w nas samych, zaczynamy obwiniać innych. Zamiast badać glebę swego serca, zaczynamy oskarżać bliźnich, zaczynamy ich obwiniać za nasz stan nieszczęścia i niezadowolenia z siebie.
W obecnej kontemplacji pytajmy siebie o skaliste miejsca w naszym sercu; miejsca, w których brak urodzajnej ziemi dla ziarna. Brak urodzajnej ziemi, to brak otwartości na Słowo, brak pełnej szczerości wewnętrznej, brak skupienia wewnętrznego, brak hojności wobec Boga.
I chociaż na nieurodzajnej ziemi ziarno nie może wydać owoców, bujnie rosną na niej chwasty i ciernie. Są to nieraz ludzkie nierozpoznane jeszcze wady, jakieś głębokie nierozwiązane problemy, stare niezagojone zranienia, jakieś boleśnie przeżywane nałogi i przywiązania.
Ziarno Słowa Bożego, które w takiej sytuacji pada w serce człowieka, staje się jego wielką chwilową nadzieją. Wzrasta szybko. Pierwsze dni, tygodnie, czy może nawet miesiące wzrastania (rzadziej już lata) przynoszą wiele duchowych pocieszeń, a nieraz wręcz euforii. Niektórym osobom wydaje się wówczas, że ich problemy nagle gdzieś zniknęły. Łatwo i szybko składają deklaracje i świadectwa swojego głębokiego wewnętrznego uzdrowienia. Wydaje im się bowiem, że problemy, które narastały przez dziesiątki lat, nagle przeminęły. Czują się wewnętrznie wolne, pełne pokoju i radości. Czas jednak odsłania, że wszystko to wzrasta na ziemi płytkiej, nieurodzajnej. Po pewnym czasie odczucia wewnętrznego uzdrowienia i przemiany nagle przechodzą. Rodzą się uczucia wręcz przeciwne. Powracają dawne niepokoje. Do starych lęków i obaw dochodzi nierzadko uczucie kolejnego rozczarowania sobą, religią, bliźnimi. Rodzi się nierzadko jeszcze większa nieufność wobec potrzeby szukania odpowiedniej pomocy ludzkiej i boskiej.
Z tej sytuacji zagubienia i jednocześnie uwikłania nie ma wyjścia, dopóki człowiek nie uświadomi sobie braku konsekwencji, jaki charakteryzuje postawę drugiej pary ludzi. W tej postawie tkwi bowiem jakaś radykalna niechęć do przemiany wewnętrznej, niechęć do rzeczywistego nawrócenia duchowego.
Św. Efrem komentując postawę drugiej pary stwierdza, że chociaż twardość ziemi nie została jeszcze skruszona przez orkę, to jednak Pan nie pozbawił jej swego nasienia. Tą ziemią są ci, którzy odsuwają naukę naszego Pana. Pomimo ziemi skalistej, pomimo ziemi zarośniętej krzewami i cierniami, Pan rzuca obficie swe ziarno na ziemię, aby nie miała ona usprawiedliwienia.
W obecnych rozważaniach dziękujmy najpierw Siewcy za Jego cierpliwość, wytrwałość i hojność w rzucaniu ziarna. Jest ona wyrazem Jego wielkiego zaufania ludzkiemu sercu.
Prośmy również o łaskę poznania naszej sytuacji wewnętrznej. Przemiana serca zawsze rozpoczyna się od poznania tego, co się w nim naprawdę kryje. Dopiero z pełnego poznania, z łaską Boga, może zrodzić się wola przemiany. Poznanie i wola przemiany stają się dopiero źródłem wyborów i decyzji. Wybory i decyzje zaś stają się źródłem działania.
Trzecia para pragnie zrzucić z siebie przywiązanie do rzeczy nabytej. W tym celu dąży konsekwentnie do pełnej wolności wewnętrznej. Pragnie wszystko czynić według woli Bożej. Przed dokonaniem ostatecznego wyboru szuka pełnej wewnętrznej wolności, aby dzięki niej postąpić zgodnie z wolą samego Boga (por. ĆD, 155).
W przypowieści o siewcy Jezus porównuje tę postawę do ziarna, które pada na żyzną i spulchnioną ziemię. Ziarno kiełkuje, wzrasta i wydaje plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny (por. Mk 4, 20).
Oto krótki komentarz św. Efrema do tych słów: Ziemią dobrą i tłustą, są dusze, które działają w prawdzie, jak ci, którzy wszystko opuścili, by iść za Chrystusem. A jednak mimo jednoznacznie dobrej woli, ziemia dobra i tłusta wydaje plon w sposób różnorodny: raz plon trzydziestokrotny, raz sześćdziesięciokrotny, raz stokrotny. Wszystkie części ziemi wydawały plon w radości według swoich możliwości, jak ci, którzy otrzymali pięć talentów i zyskali dziesięć, każdy według swych możliwości.
Postawa trzeciej pary charakteryzuje się radykalizmem ewangelicznym. Cechuje ją pełna wolność wewnętrzna, gotowość do poświęcenia, trudu i ofiary oraz poddanie swojej woli Boga. W tej postawie osobiste uczucia i pragnienia poddają się dążeniu do wypełnienia woli samego Boga.
Przyjęcie takiej postawy nie wymaga z naszej strony natychmiastowej nienaganności, natychmiastowej doskonałości moralnej. Potrzeba raczej wielkodusznej, hojnej i radykalnej decyzji pójścia za Jezusem. Postawa ta w swej istocie jest złożeniem siebie w ofierze, aby sam Jezus posługiwał się wszystkim, co posiadamy i czym jesteśmy według swojej najświętszej woli (por. ĆD, 5).
Przykład takiej postawy dają nam uczniowie Jezusa. Kiedy usłyszeli słowa Mistrza: Pójdźcie za Mną (Mk 1, 17–18), natychmiast zostawili wszystko i poszli za Nim. I choć daleka miała być jeszcze ich droga do pełnego zrozumienia, co znaczy prawdziwe poznawanie, miłowanie i naśladowanie Mistrza, to jednak od samego początku wykazują bezkompromisową gotowość oddania się Mu. Dzięki ich radykalizmowi Jezus doprowadzi ich do pełnego upodobnienia się do Niego, także w znoszeniu cierpienia, prześladowania i krzyża.
Całe rozważanie zakończmy piękną modlitwą pisarza z XII wieku Nersesa Snorhali: Stwardniałem jak skała. Stałem się podobnym do drogi. Ciernie świata mnie zdławiły i uczyniły duszę moją bezowocną. Ale Ty, o Panie, Siewco dobry, spraw, by wzrastała we mnie roślina Słowa, bym przyniósł owoc jeden z trzech: stokrotny, sześćdziesięciokrotny lub trzydziestokrotny.
4 Dukat był złotą monetą o ciężarze około 3,5 g, bitą od 1284 roku w Wenecji, później także w innych krajach Europy.
Wtedy przyszedł Jezus z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego. Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Jezus mu odpowiedział: Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe. Wtedy Mu ustąpił. A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie (Mt 3, 13–17).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa, który przychodzi nad Jordan, miesza się z tłumem grzeszników, wchodzi do rzeki Jordan i zbliża się do Jana Chrzciciela, aby otrzymać od niego chrzest. Następnie kontemplujmy sam chrzest Jezusa. Po chrzcie zaś zobaczmy Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę. Wsłuchajmy się też w głos mówiący z nieba: Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o łaskę przyjęcia naszego chrztu jako wielkiego daru; prośmy także o łaskę rozumienia naszego synostwa w Bogu Ojcu, naszego braterstwa w Chrystusie oraz naszej świętości w Duchu Świętym.
Wszyscy czterej Ewangeliści zgodnie opisują chrzest Jezusa w Jordanie. Umieszczają go na początku Jego publicznej działalności. Od swojego chrztu Jezus rozpoczyna wypełnianie misji Proroka i Mesjasza.
Jak dla całego Kościoła Zesłanie Ducha Świętego było momentem, od którego rozpoczęła się jego działalność, tak dla Chrystusa tym wydarzeniem był Jego chrzest w Jordanie. Chrzest Jezusa to jakby pierwsze Zielone Świątki. W czasie swojego chrztu Chrystus otrzymuje pełnię Ducha Świętego. Otrzymuje też potwierdzenie swojego Boskiego synostwa i swojego wybrania przez Ojca.
Do mieszkańców Nazaretu Jezus będzie mówił z mocą: Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi (Łk 4, 18).
Kościół od samego początku w swoim nauczaniu przywiązywał ogromną wagę do chrztu Jezusa w Jordanie, widział w nim bowiem pierwowzór sakramentu chrztu. Ikonografia chrześcijańska bardzo często przedstawiała scenę chrztu Jezusa. Scenę tę odnajdujemy zarówno w sztuce wczesnochrześcijańskiej, jak we wszystkich późniejszych okresach historii sztuki.
Chrzest Jezusa widnieje na freskach w katakumbach, na płaskorzeźbach sarkofagów rzymskich, w miniaturach najstarszych ksiąg liturgicznych, w rzeźbach katedr gotyckich, w malarstwie. Najstarsze dzieła sztuki przedstawiają scenę chrztu Jezusa w Jordanie w sposób bardzo prosty, bez żadnego przepychu i ceremoniału. Wielkie wydarzenia duchowe rozgrywają się zazwyczaj z dużą prostotą (H. Daniel–Rops).
Naszą modlitwę rozpocznijmy od dłuższej kontemplacji sceny chrztu Jezusa w Jordanie. Odwołajmy się przede wszystkim do opisu ewangelicznego. Możemy opis ten ubogacić wizją przedstawioną na jakimś znanym nam obrazie chrztu Jezusa: tłumy ludzi otaczają Jana Chrzciciela. Cierpliwie oczekują na jego chrzest. Do tłumu dyskretnie dołącza się Jezus. Staje pomiędzy grzesznikami, którzy chcą wyznać swoje winy i słabości przed Janem. W ten sposób Jezus upodabnia się do grzesznego ludu. Przyjmuje bowiem na siebie wszystkie jego grzechy, choć sam żadnego grzechu nie popełnił. I to właśnie czyni Go podobnym do nas we wszystkim, oprócz naszych grzechów.
Ale Jan Chrzciciel, podobnie jak Symeon w Świątyni Jerozolimskiej, za natchnieniem Ducha rozpoznaje jednak w Jezusie Mesjasza. Spontanicznie protestuje, podobnie jak uczyni to później Piotr przed umyciem nóg przez Jezusa: To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Ale Chrystus wyjaśnia i uspokaja swego Poprzednika: Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe.
W przeciwieństwie do Piotra w Wieczerniku, Jan Chrzciciel w swej pokorze nie broni się dalej i posłusznie chrzci Jezusa wodą. Wsłuchajmy się w ten piękny dialog Mesjasza z Jego Poprzednikiem. Z dialogu tego przebija pokora, uległość i uniżenie wobec siebie nawzajem oraz wobec Ojca niebieskiego. Nie wchodząc w zbędne w tym momencie analizy egzegetyczne, kontemplujmy także Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. Ze szczególną uwagą przez dłuższą chwilę słuchajmy słów, które Ojciec wypowiada nad swoim Synem: Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie.
Doniosłość chrztu Jezusa objawia nam doniosłość naszego chrztu, który jest pierwszym darem, jaki Kościół nam ofiarował.
Św. Chromacjusz z Akwilei w swojej homilii pięknie łączy chrzest Jezusa z naszym chrztem: On zanurzył się w wodzie, abyśmy zostali oczyszczeni z brudu win; On przyjął kąpiel odrodzenia, abyśmy się odrodzili z wody i Ducha Świętego. Tak więc chrzest Chrystusa jest obmyciem win naszych, jest odnowieniem życia prowadzącego ku zbawieniu.
Św. Grzegorz z Nazjanzu powie natomiast: Chrystus zostaje oświecony, zostańmy oświeceni wraz z Nim; Chrystus zostaje w wodzie zanurzony, zejdźmy razem z Nim, abyśmy razem też zostali wywyższeni.
W obecnej kontemplacji dziękujmy Jezusowi za Jego Boską pokorę, dzięki której już na samym początku swojej publicznej działalności istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem. (...) A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie i przyjął chrzest razem z grzesznikami. Uniżenie Jezusa nad Jordanem jest zapowiedzią i obietnicą Jego uniżenia się aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej (Flp 2, 6–8).
Po kontemplacji chrztu Jezusa przejdźmy do kontemplacji naszego chrztu. Odwołując się do znanych nam okoliczności naszego chrztu oraz do naszej wyobraźni, chciejmy przypomnieć sobie własny chrzest. Wyobraźmy sobie najpierw kościół parafialny, a w nim chrzcielnicę, przy której zostaliśmy ochrzczeni. Przywołajmy też w pamięci naszych rodziców oraz rodziców chrzestnych. Przedstawmy sobie całą ceremonię chrztu, szczególnie zaś sam moment, w którym kapłan polewał głowę wodą, wymawiając: ... ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Był to moment, w którym Bóg Ojciec wypowiedział nad nami słowa: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie (Mk 1, 11). W ten sposób Bóg Ojciec przyjął nas jako swoje przybrane dzieci, Chrystus uznał nas za swoich braci i przyjaciół, a Duch Święty uczynił z nas swoje mieszkanie.
Dziękujmy za ten prosty, ale jednocześnie pełen tajemnicy gest Kościoła ofiarowany nam w imieniu Trójcy Świętej; gest mający decydujące znaczenie dla całego naszego życia duchowego.
Prośmy gorąco, aby zasiane na chrzcie ziarno synostwa Bożego, braterstwa w Chrystusie i świętości w Duchu Świętym zostało przez nas przyjęte; aby ziarno to rosło w nas, aby wydawało owoce przemiany i nawrócenia. Przepraszajmy także, że nie zawsze byliśmy świadomi wielkości tajemnicy chrztu, że nie korzystaliśmy w pełni z tej łaski.
Duch Święty, zstępując na Jezusa w postaci gołębicy, objawia istniejącą jedność pomiędzy trzema Osobami Boskimi: Ojcem, Synem i Duchem Świętym. A z nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie (Mk 1, 11).
Zwrot z nieba odezwał się głos w języku hebrajskim wyraża objawienie się Boga. Chrzest Jezusa w Jordanie, ukazujący jedność pomiędzy Ojcem, Synem i Duchem Świętym, jest nowym objawieniem się Boga. Jahwe znany dotąd Izraelowi jako monoteistyczny Bóg, odsłania teraz pełniej swoje Boskie Oblicze; objawia się jako Trójca, Wspólnota Miłości Trzech Osób.
W rzeczywistości osobowe oblicze Boga — mówi kardynał J. Daniélou — odsłania się nam jako oblicze trzech Osób: Ojca, Syna i Ducha Świętego. Życie Trójcy jest osobowe jedynie po to, by być przekazywanym. Tajemnica daru miłości pomiędzy Osobami Trójcy jest wyrazem Ich życia. Ojciec odwiecznie udziela siebie Synowi we wszystkim, co posiada. Dzięki temu Syn jest doskonałym obrazem Ojca. Sama zaś miłość Ojca i Syna staje się rzeczywistością osobową — Duchem Świętym. Duch Święty jest jakby imieniem życia Ojca i Syna.
Tajemnica Trójcy Świętej stanowi klucz do tajemnicy człowieka. Ona ukazuje źródło, sens i cel nie tylko ludzkiego istnienia, ale rzeczywistości świata jako takiej. Źródłem wszystkiego jest miłość. Źródłem wszystkiego jest wspólnota osób. Istotą bytu jest miłość jako wspólnota osób (por. J. Daniélou, Trójca Święta i tajemnica egzystencji).
Zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Trójcy Świętej. Więź Ojca i Syna odbija się w naszym sercu. To nasze podobieństwo do Trójcy uwidacznia się także w fakcie, że rodzimy się z miłości ludzkiej; z miłości kobiety i mężczyzny. Jeżeli człowiek nie rodzi się z prawdziwej miłości, ale przychodzi na świat jako owoc przypadku, owoc namiętności, wówczas jego dochodzenie do dojrzałej ludzkiej postawy jest trudniejsze, bardziej bolesne.
Niektórzy powiadają, że istotą bytu jest materia — twierdzi J. Daniélou. Inni, że jest nią duch. Jeszcze inni, że istotą bytu jest jednia. Wszyscy się mylą. Istotą bytu jest komunia (Istotą bytu jest miłość). To niezwykłe objawienia. Chrześcijańskie życie duchowe polega na wprowadzeniu w sferę życia trynitarnego i stawaniu się przez to synem Ojca, bratem Chrystusa, świątynią Ducha. W ten sposób możemy wejść w związek osobowy z Ojcem, Synem i Duchem Świętym.
Najwyższym wzorem jedności z Bogiem oraz najwyższym wzorem jedności pomiędzy ludźmi jest Tajemnica Trójcy Świętej. Jezus powie swoim uczniom: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! (J 15, 9).
Miłość Ojca z Synem stanowi wzór miłości pomiędzy Synem a Jego uczniami. W czasie ostatniej wieczerzy Jezus modli się do swojego Ojca: Aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie (J 17, 21).
Dzięki objawieniu się Trójcy Przenajświętszej nie tylko zostajemy dopuszczeni do poznania tajemnicy Boga, ale także do poznania tajemnicy człowieka, tajemnicy siebie samych. Człowiek poznając przez wiarę Boga, poznaje także samego siebie. Jesteśmy bowiem stworzeni na obraz i podobieństwo Trójcy.
Człowiek bez wiary w Trójcę nie może poznać i zrozumieć do końca siebie samego, ponieważ bez Niej nie jest zdolny odczytać, co zostało wypisane w jego sercu od chwili stworzenia. Trójca Święta jest kluczem do ludzkiego serca.
Nasze codzienne modlitwy i czynności liturgiczne najczęściej rozpoczynamy: w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Wiele znaków, np. znak krzyża, wykonujemy w nawiązaniu do Tajemnicy Trójcy. Często jednak słowa i znaki te wykonujemy mechanicznie, automatycznie, rutynowo. Brak nieraz w nich rzeczywistego doświadczenia miłości Trójcy Świętej. Prośmy, aby zrodziło się w nas głębokie pragnienie napełnienia treścią tych codziennych znaków, gestów i słów. Prośmy także Ojca, Syna i Ducha Świętego o łaskę doświadczania Ich nieustannej obecności i Ich działania w naszym życiu.
Pierwszy krok ku zbudowaniu głębokiego życia duchowego polega na przyjęciu miłości Trójcy, która objawia się we Wcielonym Synu Bożym. Otwarte serce Jezusa na krzyżu ukazuje otwarte serce Ojca, który posłał nam swojego Syna. Nasze życie duchowe realizuje się poprzez długie, cierpliwe i wierne wpatrywanie się w Jezusa. Dzięki kontemplacji Chrystusa mamy czuć się kochani przez całą Trójcę: Ojca, Syna i Ducha Świętego. Istotą misji Jezusa jest włączenie nas w odwieczną miłość Ojca do Syna.
Kontemplacja chrztu Jezusa i kontemplacja naszego chrztu zaprasza nas do poznawania Tajemnicy Trójcy Świętej. Jest to także zaproszenie do wejścia w intymną jedność z Osobami Trójcy na wzór jedności Ojca z Synem w Duchu Świętym.
Dziękując za otrzymane zaproszenie, prośmy jednocześnie, aby nie było ono zagłuszane czy też lekceważone przez nas; prośmy, aby było ono przyjmowane i realizowane z wiarą.
Poznanie Trójcy prowadzi nas do poznania własnego człowieczeństwa, do poznania siebie samych. Prośmy więc także o poznanie prawdy, że ostatecznym źródłem poznania człowieka jest zawsze poznanie Boga.
A gdy się modlił, otworzyło się niebo i Duch Święty zstąpił na Niego, w postaci cielesnej niby gołębica, a z nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie (Łk 3, 21–22).
W czasie chrztu Jezusa w Jordanie objawia się jedność trzech rzeczywistości: modlitwy, działania Ducha Świętego oraz wypełniania misji.
Jedność tej triady (modlitwy, działania Ducha i misji) będzie obecna w całym życiu Jezusa. Później zaś jedność ta będzie obecna w całym życiu Jego Kościoła. Także w opisie zesłania Ducha Świętego (Dz 2, 1nn.) widzimy ścisłą jedność modlitwy Apostołów, działania Ducha Świętego oraz wypełniania misji zleconej im przez Jezusa. Kiedy Apostołowie trwali na modlitwie, zstąpił na nich Duch Święty i ożywieni Jego mocą zaczęli głosić Dobrą Nowinę o Jezusie. Jedność tę Dzieje Apostolskie dostrzegają także w działalności Piotra i Jana. Kiedy Apostołowie ci zostają zatrzymani przez Sanhedryn, wówczas cała wspólnota Kościoła zaczęła się modlić: Po tej modlitwie zadrżało miejsce, na którym byli zebrani, wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym i głosili odważnie słowo Boże (Dz 4, 31).
Również w naszym powołaniu chrześcijańskim realizuje się ta sama jedność: modlitwy, działania Ducha oraz misji zleconej przez Jezusa. Jezus modlący się pośród ludu nad Jordanem zaprasza nas do modlitwy o dar Ducha Świętego. Jedynie On może być siłą w wypełnianiu naszego powołania.
Jezus zapewnia nas, że nasze modlitwy będą wysłuchane: Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą (Łk 11, 13). Wszystko inne, o co prosimy, może być tylko owocem tego pierwszego i najważniejszego daru: daru Ducha Świętego.
Pytajmy siebie: czy w naszej codzienności życia duchowego istnieje jedność modlitwy, działania Ducha oraz realizowania naszego powołania? Czy troszczymy się, aby wypełnianie misji rozpoczynać od modlitwy o dar Ducha?
Jedynie Duch Święty może nam zapewnić skuteczność i owocność naszego apostolskiego trudu. Pytajmy siebie także, czy nieskuteczność i bezpłodność wielu naszych działań nie płynie z braku modlitwy o dar Ducha Świętego. Czy w naszym zaangażowaniu duszpasterskim nie przeceniamy naszych ludzkich sił, naszego działania, naszej pracy.
W końcowej rozmowie dziękujmy najpierw Bogu za dar chrztu. Dziękujmy za zawarte w nim zaproszenie do intymnej więzi z Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Jezusa zaś — który pokornie staje wśród grzeszników, aby przyjąć chrzest — prośmy, abyśmy otwierali się jak On na dar Ducha Świętego. Prośmy, abyśmy z Jego łaską szukali pełnienia woli naszego Ojca.
On podniósł oczy na swoich uczniów i mówił: Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy Królestwo Boże. Błogosławieni wy, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni. Błogosławieni wy, którzy teraz płaczecie, albowiem śmiać się będziecie. Błogosławieni będziecie, gdy ludzie was znienawidzą, i gdy was wyłączą spośród siebie, gdy zelżą was i z powodu Syna Człowieczego podadzą w pogardę wasze imię jako niecne: cieszcie się i radujcie w owym dniu, bo wielka jest wasza nagroda w niebie. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili prorokom.
Natomiast biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą. Biada wam, którzy teraz jesteście syci, albowiem głód cierpieć będziecie. Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić się i płakać będziecie. Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom (Łk 6, 20–26).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa nauczającego, który ogłasza swoje błogosławieństwa. Wsłuchajmy się w Jego głos pełen mocy, stanowczości, ale także pełen miłosierdzia i dobroci. Zauważmy tłumy, które słuchają Jezusa z zachwytem i fascynacją. Dostrzeżmy ich podziw dla nauki Jezusa.
Prośba o owoc rozmyślania: Prośmy o łaskę rozumienia błogosławieństw Jezusa oraz o łaskę odkrycia przestróg zawartych w Jezusowych biada. Módlmy się także, byśmy w błogosławieństwach odkryli osobisty styl życia samego Jezusa, do którego zaprasza również i nas.
Według Jezusowego biada, człowiek bogaty posiada wszelką obfitość materialnych dóbr. Jest też zawsze syty. Nie tylko nigdy nie brakuje mu chleba, ale także zażywa pod dostatkiem wszelkich ziemskich uciech. Bogacz bawi się i śmieje. Zajmuje uprzywilejowaną pozycję w hierarchii społecznej. Dzięki swojemu bogactwu posiada władzę i wpływy. Doznaje więc czci, otacza go powszechny szacunek. Ludzie liczą się z jego opinią i zdaniem.
Dla określenia pojęcia ewangelicznego bogacza posiadanie materialne czy pozycja społeczna nie są jednak najważniejsze. O wiele więcej znaczy postawa serca wobec Boga, wobec bliźnich i wobec siebie.
W duszy ewangelicznego bogacza miejsce Boga zajmuje bogactwo. Bogacz nie liczy się z Bogiem. Nie liczy się też z ludźmi. Całą nadzieję pokłada w nagromadzonych dobrach materialnych. One stają się jego siłą. One — w jego mniemaniu — dają mu poczucie bezpieczeństwa. Fałszywie bowiem sądzi, iż bogactwo jest źródłem życia.
Ewangeliczny bogacz z pogardą odnosi się do ubogich, choć nierzadko swoje bogactwa zdobywa przez wyzyskiwanie ich. Dobrym przykładem bogacza w Ewangelii jest głupi bogacz, który — pełen pychy — przemawia do siebie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! (Łk 12, 19).
Kim natomiast jest według Ewangelii człowiek ubogi?
Ubogi to ten, któremu brakuje wszystkiego. Nie może zaspokoić swoich podstawowych potrzeb materialnych. Ponieważ brakuje mu chleba, doświadcza głodu. Człowiek ubogi nierzadko cierpi choroby; człowiek ubogi jest prześladowany; człowiek ubogi płacze.
Nie posiadając żadnego bogactwa, nie może też zdobyć jakiegokolwiek uznania społecznego. Ubogi łatwo staje się przedmiotem pogardy i odrzucenia. Ludzie nie liczą się z jego zdaniem i opinią. Przykładem człowieka ubogiego według Ewangelii jest Łazarz, który leży u bram bogacza. Nie tylko głoduje, ale dotyka go także powszechna pogarda i lekceważenie. Pragnie nasycić się odpadkami ze stołu bogacza, lecz nikt nie chce mu usłużyć. Tylko psy przychodzą i liżą jego wrzody (por. Łk 16, 21).
Pojęcie ewangelicznego ubóstwa nie dotyczy jednak najpierw materialnego posiadania i pozycji społecznej. Istotę ewangelicznego ubóstwa stanowi postawa serca wobec Boga i wobec ludzi; ewangeliczne ubóstwo polega na złożeniu całej nadziei w Bogu; chodzi w nim o posiadanie wszystkiego u Boga.
Ewangeliczny człowiek ubogi nie kieruje się żądzą posiadania. Nie odbiera też bogaczom dóbr przemocą. W swoim niedostatku i nieszczęściu woła o miłosierdzie do Pana. Wierzy bowiem, że tylko On może go wysłuchać: Oto biedak zawołał, a Jahwe go usłyszał, i wybawił ze wszystkich ucisków (Ps 34, 7).
Rozważając postawę bogacza i ubogiego pytajmy siebie: ku której z nich ciąży nasze serce? Nie nazywajmy siebie zbyt łatwo ubogimi, nawet jeżeli doznajemy od czasu do czasu pewnych braków materialnych.
W świecie, w którym tak wielu ludzi umiera z głodu, nikt nie może pochopnie przywłaszczać sobie tytułu ubogiego (Dekrety XXXII Kongregacji Generalnej Towarzystwa Jezusowego). Nie twierdźmy zbyt szybko, iż nie mamy nic wspólnego ze światem bogatych. Żądza posiadania, uczucie zazdrości, wielkie pragnienie dóbr konsumpcyjnych demaskują nasze serce bogacza; serce, które może nieraz pragnęłoby powtórzyć za ewangelicznym bogaczem: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; jedz, pij i używaj (Łk 12, 19).
Prośmy o oczyszczenie nas ze wszelkiej żądzy posiadania. Prośmy o wewnętrzne pragnienie ewangelicznego ubóstwa, dzięki któremu ubogie życie Jezusa moglibyśmy uznać za nasz życiowy ideał.
Oryginalność błogosławieństw w Ewangelii św. Łukasza wyraża się w tym, iż są one podane w opozycji do przestrogi: biada. Każde błogosławieństwo ma swoje negatywne odbicie w biada: błogosławieni jesteście, wy, ubodzy — biada wam, bogacze; błogosławieni wy, którzy teraz głodujecie — biada wam, którzy teraz jesteście syci; błogosławieni wy, którzy teraz płaczecie — biada wam, którzy teraz się śmiejecie; błogosławieni będziecie, gdy ludzie was znienawidzą — biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą.
Opozycja świata ubogich, głodnych, płaczących i prześladowanych w stosunku do świata bogatych, sytych, śmiejących się i chwalonych nie posiada w Ewangelii charakteru społecznego czy politycznego. Jezus nie głosi walki klas. Nie stosuje też zasady wielkich tego świata: dziel i rządź. Nie wzywa ludzi wydziedziczonych do rewolucyjnego przewrotu społecznego.
Wszystkie rewolucje w historii ludzkości były jedynie zarzewiem przemocy, gwałtu i ludobójstwa. Jezus był tego faktu świadom bardziej niż ktokolwiek inny. Wojny, rozlew ludzkiej krwi, gwałtowne przewroty społeczne osądził jednym zdaniem: Wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną (Mt 26, 52).
Gniew rodzi gniew, nienawiść rodzi nienawiść, gwałt rodzi gwałt, przemoc rodzi przemoc, krew rodzi krew, śmierć rodzi śmierć. Jezusowe błogosławieństwa i biada objawiają nam przede wszystkim opozycję, jaka istnieje w płaszczyźnie duchowej.
Chrystus przynosi rewolucję duchową, rewolucję religijną. Dąży do wywrócenia istniejącego nieporządku społecznego, ale nie poprzez gwałt i przemoc. Jezus usiłuje zmienić świat poprzez pokonanie w ludzkim sercu grzechu, szczególnie zaś grzechu pychy, nienawiści i niewiary. Tak więc to, co Jezus pokazuje nam na płaszczyźnie społecznej, odzwierciedla jednocześnie sytuację każdego ludzkiego serca.
Jezusowe biada opisuje starego człowieka zranionego grzechem; człowieka, który mieszka w każdym z nas. Całym swoim jestestwem człowiek ten dąży do zmysłowej uciechy, do posiadania, do chwały i do pychy. I choć dążenia te obiecują mu szczęście, są one jednak złudne i kłamliwe. Dążenie do nieograniczonej przyjemności i chwały kończy się nieszczęściem, płaczem, goryczą, cierpieniem i śmiercią.
Jezusowe błogosławieństwa opisują natomiast nowego człowieka. Tkwi on w nas jednak jako nasze wyzwanie, jako nasze zadanie, jako nasza odpowiedzialność, jako nasze powołanie. Nowy człowiek w nas jest ziarnem Słowa Bożego wrzuconym w glebę serca. Ten nowy człowiek w nas wzrasta wspomagany zarówno łaską Boga jak również naszym wysiłkiem, wewnętrzną pracą i ofiarą.
Nowy człowiek musi bowiem przekroczyć egocentryczne, zmysłowe, pełne pychy i lęku dążenia starego człowieka. Jest to doświadczenie trudne i bolesne. Wiąże się z odczuciem głodu, smutku, płaczu, poniżenia. Jest to jednak doświadczenie chwilowe i przejściowe. Głód przemienia się bowiem w sytość, smutek w radość, płacz w śmiech, pogarda i poniżenie w chwałę i uznanie. W ten sposób uczeń Jezusa, który żyje błogosławieństwami, uczestniczy w Misterium Paschalnym swojego Mistrza.
Jezus wzywa nas, abyśmy brali na siebie jarzmo błogosławieństw, a wówczas dopiero doświadczymy, iż Jego brzemię jest lekkie, a gorycz jest słodka (por. Mt 11, 29–30). Jeżeli bierzemy na serio nasze pójście za Jezusem, winniśmy odkryć w nas oba sposoby myślenia. One nieustannie w nas walczą o pierwsze miejsce. O wyniku tej walki decyduje jednak serce — centrum życia człowieka.
Autentyczne życie Ewangelią staje się źródłem prawdziwej rewolucji we wszystkich dziedzinach ludzkiego życia, także w dziedzinie społecznej. W Jezusowej rewolucji nie ma jednak cienia przemocy i gwałtu. Bogaci stają się braćmi ubogich i dobrowolnie dzielą się z nimi tym, co posiadają. Czynią tak dlatego, że przyjmują Jezusa jako Pana swego życia. Ci wszyscy, co uwierzyli (w Jezusa), przebywali razem i wszystko mieli wspólne. Sprzedawali majątki i dobra i rozdzielali je każdemu według potrzeby (Dz 2, 44–45). Czyż ten nowy styl życia nie jest wywróceniem porządku społecznego starożytnego świata?
Jezus jako pierwszy wprowadził w życie głoszone przez siebie błogosławieństwa. Życie Jezusa było życiem człowieka biednego — pisze H. Daniel–Rops. Mieszkał zapewne w domu bardzo skromnym, podobnym do tego, w którym anioł odwiedził Maryię, a Józef umieścił swoją rodzinę. Jego pożywienie było pożywieniem ludu galilejskiego; składało się z jęczmiennego chleba, z małej ilości mięsa, z jaj, kwaśnego mleka, jarzyn, a w dni świąteczne z pieczonych ryb, które użyźniają ciało człowieka — jak mówili rabini. Czytając przypowieści ewangeliczne widzimy, że Jezus nigdy nie zbliżył się do bogatych i możnych tej ziemi; o zbytku mówi z tą tendencją do upraszczania, jaką mają ludzie biedni. A gdy będzie opowiadał o zgubionej drachmie, zapewne przypomni sobie, jak Jego Matka z lampą w ręku szukała w biednym domku małej zagubionej monety i jak się cieszyła, gdy ją znalazła. Było to życie przedziwnie proste i o tym nie należy zapominać, gdy się patrzy na Mesjasza pełnego chwały i pociągającego za sobą tłum.
Jezus, człowiek ubogi, przychodzi jako Mesjasz ubogich i w nich uznaje uprzywilejowanych dziedziców Królestwa niebieskiego. Wypełnia w ten sposób proroctwo psalmu 22: Ubodzy będą jedli i nasycą się, chwalić będą Pana ci, którzy Go szukają. Wzywa ich na ucztę w Królestwie niebieskim: Wprowadź tu ubogich, ułomnych, niewidomych i chromych (Łk 14, 21). Znakiem autentyczności mesjańskiej misji Jezusa jest wypełnienie zapowiedzi proroctwa Izajasza: Duch Pański spoczywa na Mnie (...), abym ubogim niósł dobrą Nowinę (Łk 4, 18). Jezus, Mesjasz ubogich, pozostaje ubogi przez całe życie — od narodzenia aż po śmierć.
W obecnej kontemplacji przypomnijmy sobie ze czcią najważniejsze ewangeliczne sceny ubogiego życia Jezusa: ubóstwo Jego narodzenia w betlejemskiej grocie dla zwierząt, niedostatek i braki materialne w czasie wygnania do Egiptu, ubogie dzieciństwo i młodość Jezusa, ciężką pracę ubogiego robotnika w Nazarecie, skromne posiłki człowieka biednego, tułaczy styl życia w czasie publicznej działalności. Przedstawmy sobie wreszcie największe ubóstwo Jezusa: Jego odarcie ze wszystkiego — także z szat — w czasie męki i śmierci krzyżowej. Jezus w ten sposób przyjął na siebie los wszystkich ubogich w całej historii ludzkości. Upodobnił się do nich we wszystkim oprócz ich grzechów.
Istotą ubóstwa Jezusa nie jest przede wszystkim skromny czy wręcz biedny, w sensie materialnym, styl życia. Ubóstwo materialne Jezusa symbolizuje Jego bogactwo wewnętrzne — to znaczy Jego całkowite powierzenie się Ojcu i braciom. Miłość do Ojca jest istotą ubóstwa Jezusa. I właśnie dlatego św. Paweł stwierdzi, że Jezus ubogaca nas swoim ubóstwem. Ubóstwo Jezusa jest miejscem Jego służby. Ubóstwo Chrystusa czyni Go Sługą Jahwe.
Wzywając swoich uczniów do powierzenia się Bogu w sprawach troski o codzienny pokarm, napój i odzienie, Jezus opisuje jednocześnie swoje całkowite zawierzenie Ojcu we wszystkich sprawach życia. Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? (...) A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? (Mt 6, 25–28)
Jeżeli człowiek powierzy się całkowicie Bogu, wówczas wszystko co go otacza potwierdza słuszność jego zaufania do Stwórcy. Cała przyroda, rośliny i zwierzęta, mówią mu o prawdzie jego decyzji: Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one?(...) Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary? (Mt 6, 26–31)
Prośmy gorąco, abyśmy w błogosławieństwach Jezusa odkryli Jego osobisty styl życia. Nauka Chrystusa odpowiada bowiem stylowi Jego własnego życia. Jezus w swoich błogosławieństwach opowiada o sobie samym. Doświadczenie miłości Jezusa do nas oraz naszej miłości do Niego może wzbudzić w nas pragnienie nie tylko poznawania Jego stylu życia, ale także naśladowania go we wszystkim.
Prośmy także o wielką miłość do Jezusa ubogiego. Módlmy się, aby miłość ta stała się źródłem naszej siły i odwagi w naśladowaniu Jego zaufania Ojcu. Prośmy, abyśmy — patrząc na świat oczami Jezusa — umieli odkrywać wezwanie do zaufania Bogu, wpisane zarówno w nasze serce, jak też w cały otaczający nas świat przyrody.
Ubóstwo i związane z nim łzy, cierpienie, poniżenie i głód, o których wspomina Jezus w błogosławieństwach, nie są jednak wiecznym i nieodwracalnym stanem człowieka. Również bogactwo i płynąca z niego ludzka chwała oraz przyjemności zmysłowe nie trwają bez końca.
Każde błogosławieństwo i każde biada wypowiedziane przez Jezusa zapowiada radykalne odwrócenie sytuacji: ubodzy otrzymają Boże Królestwo, bogaczom natomiast zostanie ono odebrane; głodujący będą nasyceni, a bogacze głód będą cierpieli; płaczący śmiać się będą, śmiejący się zaś będą się smucić i płakać.
W hymnie Magnificat Maryia ukazuje nam Boga, który dokonuje radykalnego przewrotu w świecie ustanowionym przez człowieka: Rozprasza ludzi pyszniących się zamysłami serc swoich. Strąca władców z tronu, wywyższa pokornych. Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia (Łk 1, 51–53). Ten radykalny przewrót w hierarchii wartości ustalonej ludzkim sposobem myślenia i działania znajduje się w centrum objawienia Bożego.
Przewrót ten zapowiada przede wszystkim Misterium Paschalne. Chrystus uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię (Flp 2, 8–9).
Ubóstwo, odrzucenie, poniżenie Syna Bożego staje się miejscem Jego wywyższenia i chwały. Jezus powieszony na drzewie hańby zmartwychwstaje i zasiada po prawicy swojego Ojca.
Oto jak Izajasz zapowiada tę radykalną przemianę w życiu Sługi Jahwe: On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie. (...) Dlatego w nagrodę przydzielę Mu tłumy, i posiądzie możnych jako zdobycz, za to, że siebie na śmierć ofiarował (Iz 53, 5.12).
W obecnej modlitwie prośmy ubogiego Jezusa, aby słuchanie Jego Słowa, kontemplacja Jego Osoby, uczestnictwo w Jego Misterium Paschalnym było dla nas źródłem dokonującej się w nas przemiany w naszym sposobie myślenia, odczuwania, wartościowania i działania. Prośmy także, abyśmy umieli demaskować w nas mentalność bogacza, ufającego jedynie sobie, by móc wolnym sercem wiązać się z Jezusem ubogim i razem z Nim powierzać się Ojcu.
Zaraz też przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy. Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!
Na to odezwał się Piotr: Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie! A On rzekł: Przyjdź! Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: Panie, ratuj mnie! Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: Czemu zwątpiłeś, małej wiary? Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym (Mt 14, 22–33).
Jozue spełnił polecenie Mojżesza i wyruszył do walki z Amalekitami. Mojżesz, Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron zaś i Chur podparli jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób aż do zachodu słońca były ręce jego stale wzniesione wysoko. I tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza (Wj 17, 10–13).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie uczniów znajdujących się w łodzi na Jeziorze Galilejskim pośród ciemności nocy. Wsłuchajmy się w szum wiatru, w groźne fale jeziora uderzające o łódź. W oddali zaś zauważmy zbliżającą się ku łodzi postać Jezusa. Dostrzeżmy zalęknienie uczniów.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o głębokie pragnienie przyjęcia inicjatywy i planów Jezusa wobec naszego życia. Prośmy także, byśmy doświadczyli wewnętrznie, że jesteśmy nieustannie obecni w Jego modlitwie, którą w naszym imieniu zanosi do Ojca.
W kontemplowanej perykopie ewangelicznej centralną postacią jest Chrystus. Do Niego należy inicjatywa. To On przynagla uczniów, aby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg. Sam natomiast rozsyła tłumy nakarmione cudownie rozmnożonym chlebem. Potem udaje się samotnie na górę, aby się modlić.
Kiedy na skutek przeciwnego wiatru, gwałtownych fal i ciemności nocy zrodziło się w sercach uczniów zwątpienie i lęk, Jezus przychodzi do nich i objawia się im jako źródło ich odwagi i mocy.
W obecnej modlitwie kontemplujmy z uwagą Jezusa, który podejmuje inicjatywę; obserwujmy wszystkie Jego gesty i działania; wsłuchajmy się w Jego słowa. Zauważmy, w jaki sposób wysyła swoich uczniów na drugi brzeg, w jaki sposób modli się na górze. Kontemplujmy też Jezusa, jak idzie po jeziorze, jak przemawia do Apostołów, jak rozmawia z Piotrem. W sposób szczególny zwróćmy uwagę, jak Chrystus podaje Piotrowi rękę, kiedy ten tonie.
Prośmy w tej kontemplacji, aby i w naszym życiu Jezus był centralną postacią; prośmy także o pragnienie powierzenia Jemu całego naszego życia. To właśnie do Niego należy inicjatywa, ponieważ to On jako pierwszy kieruje naszym życiem. Nie my planujemy naszą przyszłość; my ją jedynie odkrywamy i przyjmujemy. Wszelkie nasze wybory są jedynie akceptacją Jego wyborów przygotowanych dla nas.
Prośmy o głębokie pragnienie uczynienia Jezusa centrum naszego życia. Prośmy również o pragnienie pełnej gotowości w przyjęciu Jego inicjatywy, Jego planów. Módlmy się też o wielką mądrość, o duchową przenikliwość, dzięki której moglibyśmy uniknąć przerzucania na Jezusa naszych ludzkich tylko potrzeb, pragnień i oczekiwań. Prośmy, abyśmy nie przypisywali Jezusowi tego, co nie pochodzi od Niego, ale jedynie z nas samych.
Po kontemplacji inicjatywy Jezusa w życiu uczniów zwróćmy uwagę na ich zaangażowanie i posłuszeństwo. Uczniowie zaraz wsiedli do łodzi i zaczęli się przeprawiać na drugi brzeg. Kiedy oddalili się znacznie od brzegu, nagle zerwał się przeciwny wiatr, który miotał łodzią.
Kontemplujmy w modlitwie tę niebezpieczną sytuację, w jakiej znaleźli się uczniowie. Zauważmy podnoszący się przeciwny wiatr, przyglądajmy się wzrastającym falom, dostrzeżmy zapadające ciemności nocy. W sercach uczniów budzi się niepokój, lęk i zwątpienie. Nie przestają jednak płynąć na drugi brzeg, zgodnie z życzeniem Jezusa. Zmagają się zarówno z żywiołami przyrody, jak i z wewnętrznymi odruchami niepewności, lęku i niewiary.
Oddanie Jezusowi inicjatywy w naszym życiu nie oznacza bynajmniej naszej bierności i bezczynności. Aby przyjąć zbawcze działanie Jezusa i dostosować do niego nasze życie, konieczne jest nasze zaangażowanie, nasz wysiłek, nasza wola walki. Jezus odsłania uczniom swoje plany, wysyła ich z misją, ale sam oddala się na górę, jakby chciał się wycofać. Zostawia uczniom pole działania.
Jezus zawsze daje uczniom pole do działania. Chrystus nie traktuje ich jak marionetki, których każdy gest został szczegółowo zaplanowany i wyreżyserowany. Posłuszeństwo Jezusowi w naszym życiu ma zrodzić naszą inicjatywę, nasze zaangażowanie, naszą wolę zmagania.
Wola walki konieczna jest szczególnie wówczas, kiedy napotykamy na trudności, przeszkody i niepowodzenia w wypełnianiu zadań danych nam przez Jezusa. Nasza postawa w takich właśnie chwilach najpełniej objawia nasze zaangażowanie w realizację inicjatywy Jezusa.
Obraz uczniów przeprawiających się na drugi brzeg jeziora pośród ciemności nocy, pośród wzburzonych fal i przeciwnego wiatru może być nam bardzo bliski. Ta metafora wiernie oddaje nasze życie, nasze codzienne zmagania, trudy i walki.
W obecnej kontemplacji chciejmy sobie przypomnieć nasze najważniejsze zmagania wewnętrzne i walki duchowe w historii naszego życia. Przypomnijmy sobie szczególnie te walki i zmagania, które wydawały się być naszym bezsilnym wiosłowaniem bez wiary w dopłynięcie do brzegu, wszystkie doświadczenia smutku, zniechęcenia, zwątpień czy może nawet rozpaczy. Przywołajmy w pamięci te momenty, w których czuliśmy się jak człowiek zagubiony pośród nocy, który zapomniał, iż niebawem nadejdzie ranek.
Przypomnijmy sobie także wzburzone fale naszych nieuporządkowanych uczuć i namiętności uderzających w łódź naszego życia: wewnętrzny gniew, złość, osamotnienie, smutek, bezsilną irytację, poczucie krzywdy, odrzucenia, niezrozumienie innych, różnorodne pożądania i głody zmysłowe itp.
Zauważmy, że w tych trudnych sytuacjach dalszy wysiłek, walka i trud wydawały się nam nieraz bezsensowne i bezowocne. Skłonni byliśmy wówczas zaprzeczyć obecności Jezusa. W duszy rodziła się pokusa zwątpienia i ucieczki. Zapytajmy siebie, czy byliśmy w tych trudnych chwilach wytrwali? Czy nie rezygnowaliśmy łatwo z dalszych zmagań i wysiłku? Czy byliśmy wierni? Przepraszajmy Jezusa za naszą małą wiarę, z powodu której ulegaliśmy być może uczuciom niepokoju, zwątpienia i lęku o siebie.
Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał. Gdy uczniowie wysłani przez Jezusa zmagali się z ciemnościami nocy, ze wzburzonymi falami, z przeciwnym wiatrem, z własnymi lękami i zwątpieniem, On sam udaje się na modlitwę. Modli się całą noc, aż do czwartej straży nocnej.
W naszej kontemplacji chciejmy przedstawić sobie Jezusa przebywającego w samotności na górze. Wsłuchajmy się w ciszę nocy przerywaną odgłosami wydawanymi przez zwierzęta prowadzące nocne życie. Wyobraźmy sobie, jaką postawę ciała przyjmuje Jezus. Chciejmy wsłuchać się w słowa Jego modlitwy. Prośmy, aby dane nam było sercem i myślą towarzyszyć Jezusowi w Jego modlitwie zanoszonej za uczniów, którzy w tym samym czasie zmagają się na pełnym jeziorze. W czasie naszej kontemplacji chciejmy nasycić się, chciejmy ucieszyć się pełnym sercem obrazem Jezusa modlącego się za nas na górze w nocnych ciemnościach.
Chrystus modlący się na górze za uczniów podobny jest do Mojżesza, który modli się za swój lud, gdy ten walczy z Amalekitami. Gdy ręce Mojżesza były wyciągnięte ku górze, Izrael zwyciężał. Gdy jego ręce ze zmęczenia opadały, zwyciężał nieprzyjaciel. Jezus nie tylko naucza uczniów i daje im przykład doskonałej służby Ojcu i ludziom, ale także nieustannie modli się za nich.
Modlitwa za uczniów zanoszona podczas Ostatniej Wieczerzy jest ukoronowaniem tej modlitwy, którą Jezus zanosił za nich całe swoje życie. Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia (J 17, 11–12).
Kontemplujmy Jezusa, który nieustannie modli się za swoich uczniów; modli się w nocy na górze, modli się w Świątyni Jerozolimskiej, modli się w Wieczerniku, w Ogrójcu, modli się na krzyżu. A teraz nieustannie modli się za nas siedząc po prawicy swojego Ojca.
Dziękujmy Mu za Jego wierne trwanie dla nas i za nas przed swoim Ojcem. Prośmy, abyśmy doświadczyli wewnętrznie, iż jesteśmy nieustannie obecni w Jego modlitwie zanoszonej do Ojca. Prośmy także o głęboką ufność w moc Jego wstawienniczej modlitwy.
Modlitwa Jezusa nie ogranicza się jedynie do krótkiego pobożnego westchnienia do Ojca, ale jest długim wiernym trwaniem w Jego obecności. Patrząc na Jezusa, trwającego przed Ojcem, prośmy o pragnienie modlitwy rozumianej jako wierne trwanie przed Bogiem. Swoim wiernym trwaniem przed Ojcem w nocnej samotności Chrystus uczy nas wytrwałej, przedłużonej modlitwy.
Szczególnym miejscem, w którym spełnia się nasze bycie uczniami Jezusa, jest właśnie modlitwa. Modlitwa, niezależnie od formy i metody, jest naszą najważniejszą czynnością. G. Bernanos w dramacie Dialogi karmelitanek wkłada w usta starej przeoryszy słowa skierowane do kandydatki: Moja córko, nie jesteśmy przedsiębiorstwem umartwienia, ani przybytkami cnót, jesteśmy domami modlitwy. Tylko modlitwa usprawiedliwia nasze istnienie. Kto nie wierzy w modlitwę, może nas uważać jedynie za oszustki albo pasożyty. Gdybyśmy to powiedziały szczerze bezbożnikom, zrozumieliby nas lepiej.
Jezus to pierwszy dom modlitwy, namiot spotkania dla tych, którzy pragną zbliżyć się do Ojca. To właśnie w Jezusie, przez Niego i w Nim my również stajemy się domami modlitwy, stajemy się namiotami spotkania z Ojcem.
Kontemplujmy Jezusa modlącego się za nas na górze. Prośmy o wielkie pragnienie naśladowania Go. Prośmy o głęboką świadomość, że istota życia chrześcijańskiego realizuje się w mozolnym i wytrwałym trwaniu na modlitwie.
Nasze trwanie przed Bogiem na wzór Jezusa nie może być jednak ucieczką od życia; nie może być szukaniem błogiego spokoju. Trwanie przed Bogiem na modlitwie nie rozwiązuje bynajmniej automatycznie naszych wewnętrznych trudności, lęków i niepokojów.
G. Bernanos we wspomnianym dramacie mówi ustami jednej z sióstr zakonnych: Nasz dom nie jest domem pokoju. To dom modlitwy. Osoby poświęcone Bogu nie gromadzą się, aby zażywać pokoju, lecz starają się wyjednać go dla bliźnich. Nie mamy czasu radować się tym, co dajemy.
Towarzyszenie Jezusowi na modlitwie, naśladowanie Go w dialogu z Ojcem zrodzi w nas odwagę naśladowania Go w całym Jego życiu, także w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko najświętszy Majestat Twój zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (ĆD 98).
Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!
Apostołowie zaangażowani w walkę z przeciwnym wiatrem, ze wzburzonymi falami, z ciemnościami nocy nie rozpoznali Jezusa przychodzącego do nich po wodach jeziora. Zbliżającego się do nich Mistrza uznali za zjawę budzącą strach. Ponieważ całą otaczającą ich rzeczywistość odbierali przez pryzmat własnych obaw, również na Jezusa patrzyli poprzez własne lęki. Okrzyk, jaki wyrwał się z ich ust, nie był wyrazem radości i zachwytu, ale obawy i przerażenia.
W obecnej kontemplacji chciejmy wpatrzeć się w Jezusa kroczącego po falach wzburzonego jeziora. Zauważmy, jak Chrystus stąpa po wodzie, a ona Go nie pochłania, ale unosi. Zwróćmy także uwagę na fale i silny wiatr, którym Jezus stawia czoła idąc po wodach jeziora. Przypatrzmy się lękowi uczniów, który zrodził w nich na widok zbliżającej się postaci. Chciejmy wsłuchać się w ich okrzyki pełne niepokoju i przerażenia.
Człowiek, który żyje w lękach i poddaje się im, fałszywie odczytuje całą otaczającą go rzeczywistość. Przykrawa ją do subiektywnie przeżywanych zagrożeń. Człowiekowi pogrążonemu we własnych lękach, wszystko zagraża. Zagrożeniem wydaje mu się także sam Bóg. Jezus przychodząc do swoich uczniów pragnie rozproszyć ich obawy i lęki: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!
Czego nie mamy się lękać? — pyta Jan Paweł II w swojej książce Przekroczyć próg nadziei. I odpowiada: Nie mamy się lękać prawdy o nas samych. Tę prawdę zobaczył naocznie Piotr pewnego dnia i powiedział do Jezusa: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny (Łk 5, 8).
Nie mamy się lękać prawdy o nas samych. Nie mamy się lękać prawdy o naszej słabości i ludzkiej ułomności, o naszej małej wierze; nie mamy się lękać prawdy o naszej ubogiej i mało bezinteresownej miłości; nie mamy się lękać prawdy o naszych wielorakich uwikłaniach moralnych, prawdy o naszych nałogach; nie mamy się lękać prawdy o naszych zranieniach i skrzywdzeniach emocjonalnych.
Jezus przychodzi do nas pośród ciemności naszych nocy, aby pomóc nam odsłonić i wyznać prawdę. Najpierw prawdę o naszym zalęknionym i zagubionym sercu, prawdę pisaną przez małe p. Ale ta właśnie prawda — przez małe p — spontanicznie naprowadzi nas na Prawdę pisaną przez duże P. Sam Jezus powie o sobie: Ja jestem Prawdą.
Dopiero prawda o człowieku w łączności z Prawdą o Bogu–Człowieku daje pełne wyjaśnienie naszej sytuacji. Jeżeli odgrodzilibyśmy się od Jezusa i zamknęli w nas samych, wówczas prawda o słabości stałaby się jedynie pół–prawdą, czy nawet wręcz kłamstwem.
Może okazać się rzeczą bardzo niebezpieczną odsłanianie ran ludzkich słabości, jeżeli nie ma w pobliżu lekarza i lekarstwa. Możemy bezpiecznie wyznawać nasze lęki, zagubienie, ułomności moralne tylko w obecności Jezusa. Dostrzeganie słabości i grzeszności bez Jezusa rodzi rozpacz. Człowiek bez Boga staje się dla siebie piekłem. Jezus, odwieczna Prawda, wchodzi w sytuację człowieka i staje się jego siłą, jego odwagą, źródłem jego miłości, źródłem jego nadziei.
Z tą właśnie siłą i odwagą może on pokonać zagrożenia płynące z ludzkiej słabości, grzeszności i lęku. Sam Chrystus jest bowiem mocą człowieka. Krocząc po wzburzonych i niebezpiecznych falach Jezus pragnie przekonać uczniów, że ma moc pokonywania wszystkiego, co zagraża człowiekowi.
W obecnej kontemplacji jeszcze raz wpatrujmy się w Jezusa zbliżającego się do łodzi uczniów. Wsłuchajmy się z wielką uwagą w Jego słowa: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się! Chciejmy je usłyszeć jako skierowane bezpośrednio i osobiście do mnie w mojej konkretnej sytuacji życiowej. Nic mi nie zagrozi, jeżeli dam wiarę tym słowom Chrystusa, jeżeli przyjmę je jako obietnicę mojego życia. Kiedy bowiem przyjmiemy Jezusa do łodzi naszego życia i pozwolimy, aby On sam nią kierował, wówczas będziemy świadkami cudu uciszenia burzy naszych wewnętrznych zagrożeń i lęków.
Dzięki obecności Jezusa zrozumiemy, że zwyczajne ludzkie trudności i dramaty, choć mogą być przeżywane boleśnie, nie muszą jednak rozbijać nas wewnętrznie i doprowadzać do egocentrycznego zamykania się w sobie. I chociaż żywioły dalej będą nieraz uderzać w nas, to jednak głęboko przeżywana obecność Jezusa stanie się źródłem pokoju i siły.
W rozmowie końcowej rozmawiajmy najpierw z Matką Najświętszą, prosząc Ją, aby wyprosiła nam u Syna łaskę odwagi w chwilach trudnych. Ona, która przyjęła z wiarą słowa anioła: Nie bój się, Maryio, znalazłaś bowiem łaskę u Boga (Łk 1, 30) — niech sama będzie dla nas wzorem odwagi rodzącej się z wiary.
Rozmawiajmy także z Jezusem jak z przyjacielem. Dziękujmy Mu najpierw za Jego Słowa: Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się! Uznając zaś Jego Bóstwo padnijmy przed Nim i wraz z uczniami wyznajmy wiarę: Prawdziwie jesteś Synem Bożym.
Prośmy także Boga Ojca, aby Jego nieskończona miłość objawiona nam w Jezusie Chrystusie uspokajała nasze zalęknione serca i przekonywała nas, że nasz Stwórca i Zbawca nam nie zagraża.
Gdy przyszli do uczniów, ujrzeli wielki tłum wokół nich i uczonych w Piśmie, którzy rozprawiali z nimi. Skoro Go zobaczyli, zaraz podziw ogarnął cały tłum i przybiegając, witali Go. On ich zapytał: O czym rozprawiacie z nimi? Odpowiedział Mu jeden z tłumu: Nauczycielu, przyprowadziłem do Ciebie mojego syna, który ma ducha niemego. Ten, gdziekolwiek go chwyci, rzuca nim, a on wtedy się pieni, zgrzyta zębami i drętwieje. Powiedziałem Twoim uczniom, żeby go wyrzucili, ale nie mogli. On zaś rzekł do nich: O plemię niewierne, dopóki mam być z wami? Dopóki mam was cierpieć? Przyprowadźcie go do Mnie! I przywiedli go do Niego. Na widok Jezusa duch zaraz począł szarpać chłopca, tak że upadł na ziemię i tarzał się z pianą na ustach. Jezus zapytał ojca: Od jak dawna to mu się zdarza? Ten zaś odrzekł: Od dzieciństwa. I często wrzucał go nawet w ogień i w wodę, żeby go zgubić. Lecz jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam! Jezus mu odrzekł: Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy. Natychmiast ojciec chłopca zawołał: Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu! A Jezus widząc, że tłum się zbiega, rozkazał surowo duchowi nieczystemu: Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego! A on krzyknął i wyszedł wśród gwałtownych wstrząsów. Chłopiec zaś pozostawał jak martwy, tak że wielu mówiło: On umarł. Lecz Jezus ujął go za rękę i podniósł, a on wstał. Gdy przyszedł do domu, uczniowie Go pytali na osobności: Dlaczego my nie mogliśmy go wyrzucić? Rzekł im: Ten rodzaj można wyrzucić tylko modlitwą i postem (Mk 9, 14–29).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa a przed Nim ojca i jego chore dziecko. Chłopiec jest pełen niepokoju, rzuca się na ziemię, tarza się, z ust płynie mu piana. Zauważmy, jak Chrystus zbliża się do niego i z mocą wypowiada słowa: Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego!
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy Jezusa o głębokie doświadczenie uwolnienia z naszych zranień i niemocy; także tych zranień, które towarzyszą nam od samego dzieciństwa.
Jezus zstępuje z Góry Przemienienia razem z trzema swoimi uczniami. U podnóża góry pozostali uczniowie czekali na Mistrza. Podczas nieobecności Jezusa przyszedł ojciec ze swoim chorym synem, który miał ducha niemego. Ojciec chciał prosić Jezusa o uzdrowienia chłopca. Skoro jednak nie zastał Chrystusa, poprosił o to Jego uczniów. Uczniowie przyjęli prośbę ojca i usiłowali dokonać cudu uzdrowienia. Wokół zgromadził się tłum ludzi oraz uczeni w Piśmie. Wszyscy obserwowali wysiłki uczniów. Chcieli być świadkami cudu.
Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo musiało zależeć uczniom, aby ich próby okazały się skuteczne. Prawdopodobnie powtarzali jakieś gesty i słowa, którymi posługiwał się Jezus: wkładali ręce, dotykali chorego, modlili się nad nim.
Uczniowie czuli się zobowiązani nie tylko wobec ojca i chorego chłopca, ale także wobec nieobecnego Mistrza. Przecież w Jego imieniu chcieli dokonać uzdrowienia. Obawiali się, iż niepowodzenie skompromituje nie tylko ich samych, ale także Jezusa i Jego naukę.
Uczniowie byli bardzo przejęci i zajęci swoją rolą. Byli przejęci obserwującymi ich tłumami, uczonymi w Piśmie, niepokojem ojca oraz cierpieniem chłopca. Ale im gorliwiej wykonywali gesty i powtarzali słowa, tym bardziej zapominali o tym, co jest istotą uzdrowienia: zapominali o wierze w moc Boga. Zabrakło im żywej wiary.
Uczniowie prawdopodobnie kilka razy podejmowali próby uzdrowienia. Jednak każda była bezskuteczna. Z powodu nieskuteczności ich działania powstały dyskusje i zamieszanie w tłumie. Przeciwników Jezusa z pewnością musiało ucieszyć niepowodzenie uczniów. Dowodzili być może, iż wszystkie dotychczasowe uzdrowienia Jezusa dokonywane były z pomocą złych duchów (por. Łk 11, 19). Uczniowie poczuli się w obowiązku bronić Jezusa. Nie byli jednak w stanie zrozumieć, dlaczego ich obecne próby były bezskuteczne.
W tę sytuację wkracza sam Jezus. On ich zapytał: O czym rozprawiacie z nimi? Wówczas ojciec chłopca krótko przedstawia całą sprawę. Podaje objawy choroby swojego dziecka. Stwierdza jednak, iż interwencja uczniów była bezskuteczna: Nauczycielu, przyprowadziłem do Ciebie mojego syna, który ma ducha niemego. Ten, gdziekolwiek go chwyci, rzuca nim, a on wtedy się pieni, zgrzyta zębami i drętwieje. Powiedziałem Twoim uczniom, żeby go wyrzucili, ale nie mogli.
Jezus nie pytając uczniów, w jaki sposób próbowali dokonać uzdrowienia, jakie wykonywali gesty, jakich używali słów, od razu z pewną niecierpliwością podaje przyczyny bezskuteczności ich działania: O plemię niewierne, dopóki mam być z wami? Dopóki mam was cierpieć? Przyprowadźcie go do Mnie!
Chciejmy z pomocą naszej wyobraźni wejść w tę scenę. Wyobraźmy ją sobie tak, jak opisuje nam ją Ewangelia. Widzieć osoby. (...) Patrzeć na nie, kontemplując je (...) tak, jakbym tam znalazł się obecny, z całym, jakie tylko jest możliwe, uszanowaniem i z czcią (ĆD, 114).
Kontemplujmy w sposób szczególny zniecierpliwienie Jezusa. Wsłuchajmy się w Jego trudne słowa: O plemię niewierne, dopóki mam być z wami? Dopóki mam was cierpieć? Te słowa Jezus kieruje zarówno do ojca, do uczniów, jak i do tłumu oraz uczonych w Piśmie. Wsłuchajmy się w nie z uwagą. Pytajmy siebie, w jakich okolicznościach, w jakich sytuacjach życia Jezus mógłby skierować do mnie takie właśnie słowa?
Pytajmy siebie także, czy nie próbuję uzdrawiać siebie samego o własnych siłach, z czysto ludzkiej motywacji: aby zadowolić siebie, aby zdobyć świadomość, że jestem poprawny, doskonały lub też by zyskać aprobatę innych. Jakie moje postawy, zachowania świadczyłyby o takiej próbie?
Próba uzdrawiania siebie lub innych oparta tylko na ludzkich wysiłkach będzie zawsze nieskuteczna, nawet gdybyśmy pomagali sobie gestami, słowami, modlitwami, praktykami pokutnymi itp., które stosował sam Jezus. Uzdrowienie jest owocem działającej w nas mocy Bożej, która przychodzi poprzez modlitwę prośby, jałmużnę i post. Te ludzkie działania są jednak wyrazem zaufania mocy Boga. To Bóg sam uzdrawia. Czyni to jednak dzięki zaufaniu, wierze i ofierze człowieka.
O plemię niewierne, dopóki mam być z wami? Dopóki mam was cierpieć? Chciejmy odpowiedzieć Jezusowi na to pytanie z całym realizmem, licząc się z naszą słabością, z głębią naszego zranienia, z głębią naszej nieufności.
Dajmy Jezusowi odpowiedź: Bądź, Jezu, zawsze z nami. Bez Ciebie nic dobrego uczynić nie możemy. Chciejmy odpowiedzieć jak bezbronne, słabe, ale ufne dziecko, które zdaje sobie sprawę, iż nie może liczyć na siebie. Prośmy Jezusa, aby cierpliwie znosił naszą niewiarę, aby cierpliwie nas upominał, wychowywał, uczył zaufania i wiary.
Na prośbę Jezusa przyprowadzono do Niego chorego chłopca. Sama bliskość Jezusa zdawała się pogarszać stan chłopca: Na widok Jezusa duch zaraz począł szarpać chłopca, tak że upadł na ziemię i tarzał się z pianą na ustach.
Ten bardzo przykry obraz musiał wzbudzać współczucie i litość. A kiedy Jezus rozkazał duchowi niememu i głuchemu wyjść z niego, on krzyknął i wyszedł wśród gwałtownych wstrząsów. Chłopiec pozostawał jak martwy, tak że wielu mówiło: On umarł.
Kiedy Jezus zbliża się do tego, co jest w nas chore, wówczas zły duch — posługując się naszym zranieniem i słabością — jakby zdwaja swoje działanie. Chce przekonać człowieka, że interwencja Jezusa może jedynie pogorszyć istniejącą już sytuację. Pragnie powiedzieć człowiekowi: Nie ufaj Jezusowi. Jego działanie może ci jedynie zaszkodzić.
Wielu ludzi temu wierzy. Aby uniknąć chwilowego odczucia bólu zamykają się w swoich ranach i urazach. Bronią się przed jakąkolwiek pomocą z zewnątrz. Swoje obronne zachowania racjonalizują retorycznym pytaniem: Po co jeszcze grzebać w przeszłości? Czy to coś pomoże? Przyjmując taką lękową i obronną postawę, utrwalają w sobie zranienia. Działają one wówczas głębiej i skuteczniej; działają bowiem poza ich świadomością i wolnością.
Człowiek, który pragnie uzdrowić swoją przeszłość musi przebić się przez paniczny lęk przed chwilowo odczuwanym bólem. Otwieranie starych, zaschniętych ran zawsze sprawia ból. Ale jest to ból przejściowy, ból czasowy.
Ojciec chłopca nie zniechęcił się bezskutecznymi próbami uczniów. Miłość do syna była źródłem jego siły, jego odwagi. Jeszcze raz zwraca się więc do Jezusa z prośbą o uzdrowienie chłopca. Wówczas Jezus zapytał ojca: Od jak dawna to mu się zdarza? Ten zaś odrzekł: Od dzieciństwa. Jest to bardzo ludzkie pytanie. Jezus zwraca w nim uwagę na historię choroby dziecka. Do cudu uzdrowienia nie była potrzebna znajomość przebiegu choroby. Jezus zadaje jednak to pytanie, aby dać ojcu możliwość zwerbalizowania jego długiego cierpienia i bólu, aby dać mu możliwość wyżalenia się przed Nim.
Ojciec podejmuje pytanie i opisuje przebieg choroby dziecka. Historia choroby syna jest także historią jego cierpienia: Często (duch niemy i głuchy) wrzucał go nawet w ogień i w wodę, żeby go zgubić. Opis choroby chłopca ojciec kończy szczerą i serdeczną prośbą: Lecz jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam!
W obecnej kontemplacji, w kontekście naszych zranień, słabości, nałogów chciejmy usłyszeć Jezusowe pytanie: Od jak dawna to ci się zdarza? Od kiedy czujesz się taki zagubiony, nieszczęśliwy, nieufny, skrzywdzony, lekceważony, pogardzany, niekochany, odrzucony itp? Tym pytaniem Jezus nie chce nas obnażać, upokarzać, poniżać. Daje nam jedynie okazję, byśmy podzielili się tym, co nas boli, co jest źródłem naszego cierpienia.
Odwołując się do tego pytania chciejmy sobie przypomnieć historię naszej choroby: historię naszego zagubienia, historię odrzucenia, historię nałogu itp.
Na pytanie: Od jak dawna mi się to zdarza? być może odpowiemy razem z ojcem chłopca: Od dzieciństwa. Od zawsze. Jak sięgam moją pamięcią, zawsze byłem właśnie taki. Nie pamiętam, abym czuł się wolny, ufny, pełen pokoju, pełen radości.
Chciejmy wyżalić się Jezusowi, wypowiedzieć przed Nim jeszcze raz to, co jest naszym zranieniem, bólem. Uczmy się modlitwy, która rozpoczyna się od wypowiedzenia tego, co nas martwi, boli, krzywdzi. Nie możemy jednak zakończyć naszej modlitwy na żaleniu się. Podobnie jak ojciec chorego dziecka prośmy: Lecz jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam! Nie zostawiaj nas w takim stanie.
Jezus przyjmując prośbę ojca, zwraca mu jednak uwagę na nieufność, która pozostaje jeszcze w jego sercu. Ojciec chłopca zdaje się mówić do Jezusa z cieniem wątpliwości: Twoi uczniowie nie mogli uzdrowić mojego dziecka. A może Ty potrafisz?
Jezusowi wystarcza jednak sama prośba. Choć przebija z niej jeszcze nieufność, to jednak jest ona szczera i żarliwa. Wychodząc od tej prośby pragnie najpierw uzdrowić wiarę ojca: Jezus mu odrzekł: Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy.
Każde uzdrowienie wewnętrzne, niezależnie od tego, czego ono dotyczy, rozpoczyna się od uzdrowienia wiary, od zbudowania zaufania do Boga, do bliźnich i do siebie samego. Jezus mówi otwarcie ojcu o jego nieufności, ale jednocześnie daje mu nadzieję. Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy.
To jedno zdanie Jezusa stoi w centrum rozważanej Ewangelii. Jezus zwraca nam uwagę, iż nie można do Boga mówić: Jeżeli możesz... W takim sformułowaniu kryje się nieufność. Jest ona wyrazem podejrzliwości wobec Boga. W naszej modlitwie o uzdrowienie trzeba zrobić inne zastrzeżenie: Jeżeli chcesz. Jeżeli taka jest Twoja wola. Tak właśnie modlił się trędowaty: Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić (Mt 8, 2).
W tak sformułowanej prośbie wyraża się wiara w moc Jezusa, a jednocześnie otwartość wobec jego działania i woli. Ja wiem, że Ty wszystko możesz. Ale nie wiem, jaka jest Twoja wola, jakie są Twoje zamiary wobec mnie. Nie chcę działać według własnych pragnień i planów, ale jedynie zgodnie z Twoją najświętszą wolą.
Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy. Jezus pragnie powiedzieć ojcu, że cud uzdrowienia nie zależy tylko od samej mocy Boga, ale także od wiary człowieka. Jeżeli brakuje nam wiary, wówczas Boża wszechmoc wobec nas będzie bezsilna. Moc Boża pozostaje związana dla tego, kto w nią nie wierzy. Bóg nie może nic zrobić w sercu człowieka, jeżeli ten zamykając się w sobie mówi Mu NIE. W swoim rodzinnym miasteczku Jezus niewiele zdziałał cudów z powodu niedowiarstwa swoich współziomków (Mt 13, 58).
Uzdrowienie poznanych ran, słabości i grzechów rozpoczyna się od uzdrowienia wiary człowieka. Jeżeli wierzę, że mogę przezwyciężyć moją nieufność, zamknięcie, obawy, skrzywdzenia i lęki, wówczas jest mi to dane dzięki łasce Boga.
Natychmiast ojciec chłopca zawołał: Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu! Ojciec uznaje i jednocześnie wyznaje istniejącą w nim wewnętrzną sprzeczność. Zdaje się mówić: Wierzę, a jednak istnieje we mnie niewiara. Wierzę, ale nie do końca. W chwilach powodzenia życiowego wydaje mi się, że wierzę. Ale w momentach kryzysu i trudności nachodzi mnie niewiara.
Wiara jest wartością dynamiczną. Wiara podlega nieustannemu rozwojowi. Od niewiary i małej wiary przechodzi się stopniowo do coraz silniejszej i pełniejszej wiary. Ten wzrost wiary w nas wymaga naszego wysiłku, zaangażowania, hojności serca. Wiary nie można posiąść raz na zawsze. Nie można jej utrwalić w spiżowym posągu, jak można utrwalić kształty jakiegoś przedmiotu.
Nasza wiara to nieustanne odpowiadanie Bogu na Jego stwórcze i zbawcze działanie w nas. Podobnie jak Bóg nieustannie rodzi nas i podtrzymuje w istnieniu, tak my nieustannie rodzimy i podtrzymujemy w nas naszą wiarę. Gdyby Bóg choć na chwilę przestał podtrzymywać nasze życie, natychmiast zapadlibyśmy się w nicość.
To, co jeszcze wczoraj budziło moje większe zaufanie, dziś — przy zmianie zewnętrznych okoliczności, przy zmianie wewnętrznych przeżyć — może rodzić podejrzliwość, zniechęcenie, nieufność. Trudne czy wręcz bolesne sytuacje życiowe, przeżycia wewnętrzne są wezwaniem do większej wiary, są wezwaniem do oczyszczenia wiary.
Natychmiast ojciec chłopca zawołał: Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu! Zauważmy pośpiech ojca, który natychmiast kieruje swoją prośbę o łaskę wzrostu wiary.
Aby nasza wiara mogła dojrzeć, Bóg nieraz dopuszcza na nas oczyszczające doświadczenia życiowe. On sam nas w nie wprowadza i On sam z nich wyprowadza. Samo pragnienie wiary jest decyzją serca, możliwą od zaraz, możliwą natychmiast. Dziś wierzę tak, jak umiem. Pragnę jednak większej, głębszej wiary. Prowadź mnie, Panie, do wiary pełniejszej, dojrzalszej.
Pragnienie zaufania, pragnienie wiary wystarcza, aby Jezus mógł wkroczyć ze swoją Boską mocą. Jezus rozkazał surowo duchowi nieczystemu: Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego.
Interwencja Jezusa jest jasna, zdecydowana i mocna. Jest to interwencja skuteczna. Ale samo wyjście ducha niemego i głuchego jeszcze nie uleczyło chorego chłopca. Zły duch opuszczając chłopca, z zemsty pozostawił go jak martwego. Wielu nawet mówiło: On umarł. Dopiero kiedy Jezus ujął go za rękę i podniósł, on wstał.
Podanie ręki chłopcu przez Jezusa naprowadza nas na inny cud — wskrzeszenie dwunastoletniej dziewczynki. Jezus ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej: Talitha kum, to znaczy: Dziewczynko, mówię ci, wstań! (Mk 5, 41). Ostatecznie to sam Jezus przywraca człowiekowi zdrowie, życie. On daje człowiekowi tchnienie życia.
Prośmy, abyśmy w tych rekolekcjach doświadczyli mocy Jezusowej ręki, aby ona podniosła nas, podźwignęła, abyśmy dzięki niej odczuli w sobie pełnię Jego życia, pełnię Jego radości, Jego pokoju. Prośmy szczególnie, aby Jezus uzdrowił naszą małą wiarę.
Gdy wszedł do łodzi, poszli za Nim Jego uczniowie. Nagle zerwała się gwałtowna burza na jeziorze, tak że fale zalewały łódź; On zaś spał. Wtedy przystąpili do Niego i obudzili Go, mówiąc: Panie, ratuj, giniemy! A On im rzekł: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? Potem wstał, rozkazał wichrom i jezioru i nastała głęboka cisza. A ludzie pytali zdumieni: Kimże On jest, że nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne? (Mt 8, 23–27)
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie najpierw na jeziorze łódź z uczniami i Jezusem oraz zrywającą się gwałtowną burzę: szalejący wiatr, wielkie fale, błyskawice. Dostrzeżmy niepokój uczniów. Dostrzeżmy także Jezusa, który w tych okolicznościach śpi. Zauważmy, w jaki sposób uczniowie budzą Jezusa. Obudzony ze snu Jezus najpierw upomina uczniów: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary?, a potem ucisza burzę na jeziorze. Wsłuchajmy się najpierw z uwagą w słowa Jezusa, a następnie w ciszę na jeziorze.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o głęboką świadomość obecności Jezusa w każdej sytuacji naszego życia, także wówczas, kiedy będziemy czuli się przestraszeni i zagubieni.
Gdy wszedł do łodzi, poszli za Nim Jego uczniowie. Zauważmy najpierw, że Jezus wchodzi do łodzi jako pierwszy. Uczniowie idą za Jezusem. Jest to bardzo ważne stwierdzenie zarówno w wymiarze naszego osobistego doświadczenia duchowego, jak również w odniesieniu do dawania innym świadectwa. Jezus zawsze idzie jako pierwszy. My natomiast idziemy za Jezusem.
Jezus jako pierwszy wchodzi do ludzkiej łodzi, a my idziemy za Nim, śledzimy Jego słowa, Jego działanie, Jego życie, Jego Osobę. Uczeń jedynie naśladuje Jezusa, czyli idzie po śladach swojego Mistrza.
Jeden z podstawowych błędów życia duchowego i naszego apostolstwa polega na tym, iż usiłujemy wejść do łodzi życia bez Jezusa; do łodzi własnego życia lub też życia cudzego. Jesteśmy wówczas kuszeni, aby samowolnie podejmować pewne decyzje, kroki, działania, a następnie szukać potwierdzenia ich u Jezusa. Ale nasze plany, decyzje i działania podejmowane bez Jezusa nie sprawdzą się. Staną się wcześniej czy później źródłem naszego cierpienia i udręki.
Zauważmy, że w Ewangeliach łódź symbolizuje Kościół. Nasze osobiste trwanie z Jezusem tworzy mały Kościół w ramach wielkiej wspólnoty całego Kościoła. Jestem cząstką wielkiej wspólnoty Kościoła. Życie każdego z nas podobne jest więc do małej łupinki orzecha, która pływa na brzegu jeziora.
W obecnej modlitwie dziękujmy Jezusowi za dar wspólnoty Kościoła. Dzięki niej możemy doświadczać obecności Jezusa, możemy doświadczać wzajemnej miłości, wzajemnej pomocy i przyjaźni. Dzięki wspólnocie Kościoła możemy bezpiecznie przechodzić przez życie. Prośmy, abyśmy czuli się żywymi członkami Kościoła; nie tylko tymi, którzy mogą czerpać ze skarbca Kościoła, ale także i tymi, którzy mogą dzielić się z innymi braćmi w wierze tym, czego doświadczają.
Nagle zerwała się gwałtowna burza na jeziorze, tak że fale zalewały łódź; On zaś spał. Łódź Kościoła do pewnego tylko stopnia zabezpiecza nas przed niebezpieczeństwami jeziora, niebezpieczeństwami świata. W przeszłości istniała tendencja, aby pokazywać Kościół jako jedyne bezpieczne miejsce na świecie, miejsce wolne od niebezpieczeństw świata. Jest to obraz prawdziwy, ale tylko do pewnego stopnia. Kościół nie tworzy nigdy miejsca ucieczki od świata. Kościół znajduje się pośród świata i pełni misję dla jego zbawienia.
Nagle zerwała się gwałtowna burza. Gwałtowna burza uderza w łódź: w tę wielką Łódź Kościoła oraz w tę małą łupinę orzecha, jaką jest moje życie. Gwałtowna burza to zagrożenie. Kościół żyje pośród zagrożeń. Próba przedstawiania Kościoła jako instytucji wyłączonej ze świata, dającej poczucie bezpieczeństwa, ponieważ izoluje od zagrożeń istniejących na świecie, nie odpowiada rzeczywistości Kościoła zamierzonej przez Chrystusa. Jezus chciał innego Kościoła: Kościoła jako znaku czasu, jako znaku Jego obecności na świecie, Kościoła jako znaku zbawienia, znaku nadziei dla świata.
Wiele procesów cywilizacyjnych, które przetaczają się dzisiaj przez ludzkość w sposób gwałtowny jak burza, dotyka także Kościoła. Procesy te uderzają zarówno w Kościół Powszechny, jak również w poszczególnych jego członków — w owe małe łupinki orzecha.
Dokonujące się przemiany cywilizacyjne, ich szybkość i gwałtowność nierzadko wytrąca nas z dotychczasowego poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Gwałtowność przemian powoduje nieraz wielką falę. Dzisiejsze przemiany są zagrożeniem dla wielu tylko dlatego, że nie nadążają za nimi. Czują się wytrąceni z pewnej równowagi życiowej. Nie umieją dostosować się do rytmu przemian.
Ale także wielu młodych ludzi doświadcza dzisiaj pokusy ucieczki od życia. Formą tej ucieczki bywa tzw. alternatywny styl życia: zażywanie narkotyków, nadużywanie alkoholu, ucieczka od zaangażowania zawodowego, ucieczka od założenia rodziny, pusty zewnętrzny seks.
Kościół nie może i nie chce izolować się od tych młodych ludzi, którzy boją się życia i właśnie dlatego tak bardzo agresywnie nastawieni są do świata urządzonego przez dorosłych. Kościół żyje pośród świata. Działa i otwiera się na wszystkich. Wychodzi do zagubionego współczesnego człowieka i ukazuje mu fundament, na którym można oprzeć swoje życie. I chociaż rola Kościoła wydaje się dziś trudniejsza i bardziej złożona, to jednak nie może i nie chce on obrażać się na świat oraz na gwałtowność dokonujących się w nim przemian.
Z drugiej strony trzeba nam jednak uświadomić sobie, że gwałtowne burze szaleją także w każdym z nas. Nasze zranienia, nasze namiętności, nasze słabości są głębiną morską istniejącą w sercu człowieka. Jest to zadatek na nieskończoność nieba lub na otchłań piekła ludzkiego życia.
Prośmy w tej kontemplacji, abyśmy dostrzegli nasze morskie głębiny, które jak wulkan mogą wybuchnąć w chwili zmęczenia, chwilowego nieopanowania lub innych niesprzyjających okoliczności życia.
Zagrożenie burzą ukrywa się głęboko w każdym z nas, tli się jak żar w popiele. Na zewnątrz nie można go dostrzec. Wystarczy jednak, że przyjdzie większy wiatr, a niemal natychmiast wybucha on ponownie nieopanowanym ogniem. Nagle żar ukryty w popiołach staje się wielkim pożarem, który niszczy wokół siebie wszystko. Najpierw niszczy samego siebie, a później niszczy innych.
W obecnej kontemplacji chciejmy podjąć pytania dotyczące mojego doświadczenia burzy: podwójnej burzy — tej wywołanej zewnętrznymi okolicznościami oraz tej wewnętrznej powodowanej przez nasze morskie głębiny. Zauważmy, w jaki sposób dotyka nas to, co dzieje się na zewnątrz nas: we współczesnej cywilizacji, w świecie polityki, w życiu społecznym, w życiu rodzinnym, w życiu wspólnoty kościelnej. Zauważmy częstotliwość tych fal, ich wielkość, ich gwałtowność. Zauważmy, jak one wpływają na nas. Opowiedzmy Jezusowi o tych falach, o lękach, o obawach, które one w nas rodzą.
Uderzanie fal o łódź naszego życia bywa trudne i bolesne. Stąd też możemy odczuwać pokusę, aby odgrodzić się od świata zewnętrznego. Pytajmy się, czy nie ulegamy tej pokusie? Czy nie usiłujemy odcinać się od świata? Możemy próbować postawić wysoką barierę na krawędzi naszej łodzi tak, by żadna fala nas nie dosięgła. Czy nie próbujemy się izolować od ludzi: od członków rodziny, od wspólnoty, od towarzyszy pracy, od społeczeństwa, od świata, od cywilizacji?
W obecnej kontemplacji dostrzeżmy także nasze burze wewnętrzne. Chciejmy zmierzyć ich gwałtowność. Spróbujmy je nazwać, dostrzec ich źródła. Zauważmy, jak doświadczenie burzy wewnętrznej nakłada się nieraz na doświadczenie burzy zewnętrznej. Zauważmy całą naszą bezradność w takich chwilach. Pytajmy siebie, w jaki sposób usiłujemy uspokoić nasze serce. Czy w takich momentach zwracamy się do Boga jako Pana, który rządzi zarówno niebem i ziemią, jak i ludzkim sercem? Czy uciekamy się w takich chwilach do modlitwy? Czy szukamy zaufania i powierzenia się Opatrzności Bożej?
Jeżeli chcemy udzielać skutecznej pomocy bliźnim, musimy przejść przez osobiste doświadczenie burzy, aby pełniej i głębiej móc ich rozumieć. Bywa nieraz, iż chcemy tanio i powierzchownie pocieszać innych usiłując stłumić ich burze wewnętrzne. Ale im głębiej tłumimy swoje lub cudze burze, tym stają się one gwałtowniejsze i coraz bardziej niebezpieczne.
Kiedy na jeziorze szalała burza i uczniowie byli pełni niepokoju i lęku, Jezus spał w łodzi. Chrystus choć spał ze zmęczenia, był jednak obecny wśród uczniów. Do Jezusa śpiącego w łodzi możemy odnieść słowa Pieśni nad Pieśniami: Ja śpię, lecz serce me czuwa (Pnp 5, 2). Jezus śpiąc czuwa dyskretnie, czuwa delikatnie, czuwa z oddali.
Na kartach Ewangelii możemy odnaleźć jakby podwójną obecność Jezusa. Z jednej strony Chrystus działa, jest aktywny, jest zewnętrznie zaangażowany. Głosi Dobrą Nowinę, uzdrawia, wskrzesza umarłych, ucisza burzę na morzu, karmi tłumy chlebem, odwiedza przyjaciół, rozmawia, pociesza, karci. W tym pierwszym sposobie obecności Jezusa łatwo dostrzega się Jego Boską moc pracującą w Jego człowieczeństwie. Jego człowieczeństwo objawia wówczas Jego Bóstwo.
W Ewangelii spotykamy jednak także drugą formę obecności Jezusa. Jest to obecność bardziej pasywna, jakby bierna, milcząca; Chrystus oddala się od tłumów i swoich uczniów na nocną modlitwę lub odpoczynek, słucha, patrzy i obserwuje, śpi; wycofuje się i ucieka, kiedy przychodzi zagrożenie.
Milcząca i pasywna obecność Jezusa objawia się najpełniej w czasie Jego męki i śmierci. Zachowuje się On jak cichy baranek także wówczas, kiedy jest obrażany, maltretowany, biczowany, cierniem koronowany, krzyżowany. Jezus pokornie przyjmuje mękę i śmierć jako wolę swojego Ojca. Gdy Jezus jest obecny w ów drugi sposób, Jego Bóstwo jakby ukrywa się za zasłoną człowieczeństwa; Jezus wydaje się wówczas być bezsilny. Chrystus śpiący w łodzi wydaje się być nieobecny.
W obecnej modlitwie kontemplujmy oba sposoby obecności. Patrzmy z uwagą na Jezusa, który działa, jest aktywny, spieszy się, przemawia z zaangażowaniem, uzdrawia, wypędza kupców ze świątyni, gwałtownie napomina, pociesza. Ale przypatrujmy się też z uwagą Chrystusowi trwającemu w milczeniu i ciszy, zamyślonemu, Temu, który płacze, wypoczywa lub śpi.
Popatrzmy także z uwagą i miłością na Jezusa, który pozwala, aby Go obrażano, oskarżano, wyśmiewano, biczowano, krzyżowano. Prośmy, aby sam Chrystus objawił nam pełnię swojej obecności. Prośmy też, abyśmy odkryli i docenili tę drugą obecność — bardziej niewidoczną, bardziej dyskretną. Prośmy, byśmy poznali jej najgłębszy sens i znaczenie dla naszego życia duchowego.
Nasze doświadczenie Jezusa posiada również podwójny charakter. Z jednej strony doświadczamy działania Jezusa w sposób wyraźny, jasny, mocny, aktywny. Jego działaniu i obecności towarzyszą wówczas silne przeżycia emocjonalne, stany pocieszenia, pewności wewnętrznej, silnej nadziei i odwagi.
Pod wpływem Jego obecności i Jego działania rodzą się w nas silne pragnienia wewnętrzne, podejmowane są ważne decyzje życiowe, konkretne czyny i działania. W takich chwilach mocno doświadczamy sensu i celu obecności Jezusa w naszym życiu. Mamy wówczas silne poczucie bezpieczeństwa. Jasno i wyraźnie widzimy, iż nasza wiara w Jezusa ma sens i jest — mówiąc prostym językiem — bardzo przydatna do życia.
W obecnej kontemplacji spróbujemy odkryć tę właśnie wyraźną obecność Jezusa w naszym życiu. Chciejmy dostrzec, zauważyć mocne uczucia, które towarzyszyły takiej obecności Jezusa. Być może były to ważne i przełomowe momenty życia, chwile decydujące o kształcie całego życia, chwile decydujące o kształcie życiowego powołania. Spróbujmy przywołać te momenty obecności Jezusa, chciejmy je przeżyć ponownie. Spróbujmy jeszcze raz powrócić do tych głębokich przeżyć. Dziękujmy Bogu za nie.
Z drugiej strony Jezus ofiaruje nam także inny rodzaj swojej obecności. Jest to obecność cichego, pokornego Baranka Bożego, na którym spełnia się proroctwo Izajasza: Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich (Iz 53, 7).
Przypomnijmy sobie te momenty naszego życia, w których doświadczyliśmy Jezusa jako milczącego Baranka Bożego. Być może wołaliśmy głośno o jakiś znak, a On zdawał się być głuchy, nieobecny; być może prosiliśmy usilnie o jakiś cud, a On okazał się bezsilny. Być może prosiliśmy o uzdrowienie własne lub kogoś bliźniego, a On zdawał się być niewrażliwy. Kiedy ktoś śpi, zdaje się nic nie słyszeć, nic nie rozumieć, nic nie czuć. Takiej milczącej obecności Jezusa doświadczyła bardzo boleśnie kobieta kananejska. Kiedy usilnie wołała: Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona przez złego ducha. Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem (Mt 15, 22–23).
Kiedy łupinka orzecha naszego życia jest zagrożona, wydaje się nam, że Jezus powinien być obecny w sposób bardzo aktywny, widoczny dla naszego ludzkiego oka. Sądzimy wówczas, że powinien działać mocno i wyraźnie. Wydaje się także, iż konieczne są nam jasne znaki i mocne gesty. Nie uspokaja nas sama obecność Jezusa jako cichego Baranka Bożego. Brakuje nam wówczas wyraźnego oparcia w znakach zewnętrznych, ponieważ zbyt łatwo lekceważymy ciche i delikatne natchnienia wewnętrzne. Odruchowo rodzi się więc bunt przeciwko tej biernej, pasywnej obecności Jezusa. Rodzi się też podejrzenie, iż Jezus jest nieczuły i niewrażliwy. Jezus śpiący w łodzi wydaje się być obojętny na ludzki los. Ewangelista Marek szczerze opisuje, iż taka właśnie pretensjonalna i oskarżająca była reakcja uczniów wobec Jezusa śpiącego w łodzi. Mówili oni do Niego: Panie, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?
W chwilach zagrożenia jesteśmy kuszeni, by uwierzyć naszym odczuciom lęku, które zapowiadają nasz rychły koniec. Uczucia te mówią nam, że giniemy. Pod ich wpływem niecierpliwie budzimy Jezusa i usiłujemy Go przekonać o potrzebie nagłej interwencji. Chcemy dyktować Mu, jak winien się zachować; kiedy i jak powinien przyjść nam z pomocą; jakie gesty i znaki winien wykonać itp. Z budzeniem Jezusa łączą się nasze pretensje i oskarżenia. Zdajemy się powtarzać za uczniami: Panie, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?
Jezus pozwala się uczniom obudzić. I w tym właśnie fakcie przejawia się Jego Boska pokora. Daje się przekonać, że Jego milcząca obecność uczniom już nie wystarcza.
Chrystus wsłuchuje się w słowa uczniów zarówno wtedy, kiedy wyrażają one pokorną, cichą i uległą prośbą, jak i wtedy, kiedy są wyrazem ich żalów, pretensji czy wręcz wewnętrznego buntu. Jezus wie, że chociaż nie wiedzą, co mówią, to jednak przemawiają do Niego z całym zaufaniem, na jakie ich w tym momencie stać.
Prośmy o głębokie doświadczenie Jezusa jako cichego Baranka. Prośmy także o wiarę, że pomimo braku namacalnych dla nas znaków Jego aktywności w niektórych chwilach naszego życia, On jest obecny, On czuwa, On kocha, On działa. Przywołując w naszej pamięci konkretne burze naszego życia, wyraźmy wiarę, iż Chrystus był z nami obecny ze swoją nieskończoną miłością także wówczas, kiedy rodziły się w nas odczucia oddalenia i obcości.
Zauważmy, w jaki sposób Jezus zaczyna działać, kiedy uczniowie Go obudzili. Nie zwraca najpierw uwagi na zagrożenia zewnętrzne: na przeciwny wiatr, na wzburzone fale jeziora, na wodę zalewającą łódź. Jezus zwraca uwagę na niewiarę uczniów. Chrystus zaczyna działać, ale nie według programu uczniów. Najpierw mówi im o rzeczywistym zagrożeniu, jakim jest dla nich ich mała wiara: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? Pierwszym zagrożeniem dla człowieka nie są niebezpieczeństwa płynące ze świata zewnętrznego, ale niebezpieczeństwa płynące z zalęknionego i niewiernego serca. Pierwszym zagrożeniem dla nas nie jest sama burza, ale lękliwy sposób jej przeżywania. Pierwszym zagrożeniem dla człowieka jest jego postawa odgradzania się od Boga i zamykania się w sobie samym.
Wewnętrzna przemiana człowieka nie rozpoczyna się od uciszenia zewnętrznych fal, na które często nie mamy wpływu, ale od uciszenia serca. Podstawowy błąd, jaki nieraz popełniamy, polega na tym, że w uzdrowieniu wewnętrznym zaczynamy najpierw zwracać uwagę na zewnętrzne reakcje, zachowania, odczucia. Usiłujemy najpierw zmienić rzeczy zewnętrzne, nie dotykając naszego serca.
Jezus ucisza burzę na życzenie uczniów. Potem wstał, rozkazał wichrom, jezioru, i nastała głęboka cisza. Tego właśnie oczekiwali uczniowie. To wydawało im się konieczne. I Jezus uczynił to, o co Go usilnie prosili. Jezus może zrobić w nas tylko to, na co jesteśmy otwarci i o co Go wyraźnie prosimy. Jezus może uzdrowić w nas tylko to, co Mu przedstawiamy jako przyczynę naszego nieszczęścia. Chrystus nie mógł natomiast uzdrowić niewiary uczniów, nie mógł uzdrowić ich z ich lęków, ponieważ nie doświadczali jeszcze takiej potrzeby w sobie. Na cud uzdrowienia serca z lęku jeszcze się nie otworzyli.
Cud uciszenia burzy na jeziorze jest jednak tylko rozwiązaniem doraźnym, chwilowym. Cisza na jeziorze nie stała się wieczną ciszą. Pan Jezus swoim jednorazowym uciszeniem burzy nie zmienił praw przyrody. Zmiany warunków atmosferycznych powodowały kolejne burze. Uzdrowienia z chorób ciała, wskrzeszania umarłych były także chwilowymi cudami. Uzdrawiani i wskrzeszani do życia umierali jak wszyscy inni ludzie.
Burze na jeziorze istniały i będą istnieć. Uczniowie nie rozumieli jednak, że problemem ich życia nie są burze na jeziorze, ale burze w ich zalęknionych sercach. Jezus uciszył burzę na jeziorze, ale nie mógł jeszcze uciszyć serc Apostołów. Ten zasadniczy cud dokona się znacznie później już po Zmartwychwstaniu Mistrza.
O ile cud uciszenia burzy na jeziorze był doraźny, przejściowy, o tyle cud uzdrowienia serca mógłby być cudem trwałym. Kolejne burze na morzu ich życia wywoływały kolejne lęki. Natomiast uzdrowienie serca sprawiłoby, że kolejne burze przeżywane byłyby przez nich już inaczej; nie byłyby bowiem okazją do objawiania się ich ludzkich lęków, ale okazją do wzrostu ich małej wiary.
W obecnej kontemplacji prośmy Jezusa, aby był dla nas pomocą i ratunkiem w chwilach zagrożenia i niepewności; prośmy także, aby nieustannie leczył nasze serca z niewiary i nieufności. Módlmy się również, aby cud uzdrowienia serca był dla nas ważniejszy, niż doraźna pomoc w trudnych chwilach.
Uczniowie pytają: Kimże On jest, że nawet wichry i jeziora są Mu posłuszne? Fakt, że wichry i jeziora są posłuszne swemu Stwórcy, jest prostym, jakby oczywistym cudem. Natura nieożywiona musi być posłuszna swojemu Panu.
Gdyby uczniowie przeżyli burzę w pełnym zaufaniu Jezusowi, wówczas mogliby zadać inne pytania: Kimże On jest, że człowiek w swojej wolności jest Mu posłuszny i oddaje Mu całe swoje życie? Kimże On jest, że mamy kochać Go całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem? Kimże On jest, że mamy żyć tak, jak On żyje? Kimże On jest, że Jego życie staje się dla nas najwyższym kryterium wszystkich wyborów, decyzji i planów życia?
Pytanie: Kimże On jest, że nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne? — jest początkiem innego pytania: Kimże On jest w moim życiu? Jakie zajmuje miejsce i jaką spełnia On rolę? Udzielmy Jezusowi odpowiedzi na te pytania zgodnie z tym, co dyktuje nam nasze serce.
Na zakończenie kontemplacji prośmy Jezusa, aby nurtowało nas wewnętrzne pytanie: Kimże On jest? Módlmy się, by pytanie to stało się jedną z najważniejszych spraw naszego życia. Prośmy jednak, abyśmy w szukaniu odpowiedzi na nie umieli być nie tylko wierni, uczciwi i ofiarni, ale także cierpliwi i pokorni. Odpowiedź na pytanie, kim jest Jezus, przyjdzie bowiem nie tylko dzięki naszym duchowym zmaganiom, ale w równej mierze dzięki Jego łasce.
Dlatego miłuje Mnie Ojciec, bo Ja życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca (J 10, 17–18).
Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem. Lecz On mu odparł: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych. Wtedy wziął Go diabeł do Miasta Świętego, postawił na narożniku świątyni i rzekł Mu: Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół, jest przecież napisane: Aniołom swoim rozkaże o tobie, a na rękach nosić cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień. Odrzekł mu Jezus: Ale jest napisane także: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Jeszcze raz wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon. Na to odrzekł mu Jezus: Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. Wtedy opuścił Go diabeł, a oto aniołowie przystąpili i usługiwali Mu (Mt 4, 3–11).
Jezus mu odpowiedział: Lisy mają nory i ptaki powietrzne — gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć (Łk 9, 58).
Tak to, bracia, nie jesteśmy dziećmi niewolnicy, ale wolnej. Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli! (Ga 4, 31 — 5, 1).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa kuszonego na pustyni, który z wielką wewnętrzną swobodą odrzuca kolejne pokusy złego ducha. Wsłuchajmy się w słowa Jezusa wypowiedziane z mocą: Idź precz, szatanie!
Prośba o owoc rozmyślania: Prośmy o wewnętrzny podziw, adorację dla wolności Jezusa: dla Jego niezależności wewnętrznej, dla Jego swobody wyrażania opinii, dla Jego wolności wobec wszelkich zagrożeń, wobec jakichkolwiek ludzkich pożądań, namiętności czy lęków. Prośmy także, aby On sam odsłonił nasze lęki o swoje życie oraz dał nam głębokie pragnienie kroczenia drogą wolności. Prośmy o pragnienie życia w wewnętrznej wolności na wzór wolnego Jezusa.
Dążenie do wolności jest jedną z podstawowych wartości człowieka. To właśnie w wolności i dzięki niej człowiek realizuje swoje zasadnicze cele i dążenia. Najważniejszym zadaniem człowieka jest zrozumienie troski Boga i szacunek dla wolności człowieka — wolności, najwyższego objawu troski Boga o człowieka. (...) Szacunek dla człowieka oznacza szacunek dla wolności ludzkiej (A. J. Heschel).
Wolność w sposób istotny wiąże się z inną podstawową wartością człowieka, jaką jest miłość. Nie można doświadczyć prawdziwej miłości bez doświadczenia wolności. Wolność stanowi integralną część miłości.
Wiek dwudziesty jawi się jako szczególny czas dążenia do wolności. Walka o wyzwolenie narodowe i społeczne oraz osobista wolność nabrały wielkiego znaczenia. Walka klasowa, wyzwolenie klasowe stały się pojęciami, które zdominowały życie społeczne i polityczne naszego dwudziestego wieku. Doświadczenie człowieka pokazuje jednak, że wyzwolenie zewnętrzne i zbiorowe pozostaje bardzo często wyzwoleniem pozornym. Nierzadko bowiem wyzwolenie spod jednej niewoli klasowej czy narodowej wprowadza te same narody i klasy społeczne w inne formy niewoli, nierzadko gorsze od pierwszej.
Próby wyzwolenia zewnętrznego i zbiorowego mogą tylko wówczas zostać ukoronowane sukcesem, jeżeli poprzedzi je i będzie im towarzyszyć nieustannie wyzwolenie wewnętrzne i osobowe. Istotą wyzwolenia wewnętrznego jest pokonanie najpierw w sobie samym wszelkich form niewoli.
Wolność ludzka nie polega jednak na jakiejś absolutnej niezależności od kogokolwiek i czegokolwiek. Wolność polega na całkowitym związaniu się z kimś, przez kogo człowiek czuje się kochany i którego sam pragnie kochać. Wolność w sposób konieczny wiąże się z miłością. Ostatecznie źródło wolności spoczywa w samym Bogu, który jest nieskończoną miłością. Bóg jest absolutnie wolny, ponieważ jest samą miłością. To On stworzył człowieka wolnym, aby — naśladując samego Stwórcę — mógł przyjmować i dawać miłość.
Obecne dążenie do wolności zewnętrznej i zbiorowej odsłania, iż nasze czasy potrzebują ludzi zaangażowanych na drodze do wyzwolenia wewnętrznego i osobowego. W procesie współczesnego wyzwolenia chrześcijanie mogą odegrać niezwykłą rolę. Istotą powołania chrześcijańskiego jest bowiem powołanie do wolności dzieci Bożych: Wy zatem, bracia, jesteście powołani do wolności (Ga 5,13) — pisze św. Paweł.
Podstawę wolności chrześcijan tworzy wolność Jezusa Chrystusa. To właśnie dzięki niej i w niej stajemy się ludźmi wolnymi. Doświadczenie osobistej wolności zdobywanej w Chrystusie daje nam prawo wzywać innych, aby razem z nami kroczyli tą samą drogą.
Prawdziwą wolność daje nam Bóg w Jezusie Chrystusie. On sam jest obrazem wiecznej wolności Boga. Wolność stanowi jedną z podstawowych wartości Jezusa, do której nieustannie dąży i którą ciągle żyje.
Ze wszystkich czterech Ewangelii przebija opis Człowieka wolnego wolnością absolutną. Chrystus żyje zarówno wolnością zewnętrzną, jak i wolnością wewnętrzną. Jezus nie poddaje się presji środowiska, w którym żyje: presji rodziny, presji przyjaciół, presji uczniów, presji opinii społecznej. Jezus nie poddaje się także presji władzy religijnej czy politycznej.
Jezus nie ulega również jakimkolwiek zniewoleniom wewnętrznym, nie ulega żadnym przymusom uczuciowym i psychicznym. Jezus nie poddaje się lękowi o siebie, obawom o swoją przyszłość; nie ulega żądzy władzy, pożądliwości ciała czy jakiejkolwiek innej namiętności.
Cała osobowość Jezusa, Jego sposób życia, myślenia, przeżywania i działania oddaje się jednej wartości i jednej Osobie: Ojcu. Jezus swoją wolność angażuje całkowicie i niepodzielnie w dzieło swojego Ojca.
Prośmy, abyśmy mogli podziwiać, adorować wolność Jezusa: Jego niezależność wewnętrzną, swobodę w rozmowie ze wszystkimi ludźmi, Jego wolność wobec zagrożeń i niepewności, wolność wobec ludzkiego odrzucenia i innych zranień, wolność wobec jakichkolwiek ludzkich pożądań i namiętności.
To właśnie wolność Jezusa sprawia, iż Jego odpowiedzi dawane przeciwnikom budzą ich podziw. Dziękujmy Jezusowi za dar Jego wolności, poprzez który ukazuje nam, na czym polega nasza wolność. Dziękujmy Mu za wezwanie do wolności poprzez poznawanie, miłowanie i naśladowanie Go.
Jezus w wypełnianiu swojej misji nie ogląda się na opinię ludzką. Nie ulega też żadnym niesprawiedliwym szantażom ze strony władz religijnych (por. Mk 12, 13–17). Także wówczas, kiedy Sanhedryn przesądzi już o Jego śmierci, Jezus nie podda się lękowi o własne życie. Otwarcie da świadectwo o swojej misji mesjańskiej, choć wie, iż stanie się ono zasadniczym motywem skazania Go na śmierć. Jezus zachowuje całkowitą wolność wobec życia ziemskiego. Niesprawiedliwy sąd, brutalna męka i śmierć stają się miejscem realizowania absolutnej, Boskiej wolności Jezusa. Jezus powie, iż nikt nie zabiera Mu życia przemocą, lecz On sam od siebie je oddaje. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca (J 10, 17–18).
Wolność Jezusa wobec życia fizycznego nie wypływała z pogardy lub też z lekceważącego stosunku do niego, ale z całkowitej ufności do Ojca oraz z pragnienia pełnienia Jego woli. Jezus ma głęboką świadomość wartości własnego życia. Jezus ceni swoje życie ziemskie. Ale ponad swoje życie bardziej ceni Ojca i Jego wolę. Całkowita jedność z Ojcem, pragnienie wykonania do końca Jego woli jest źródłem wolności Jezusa wobec swojego życia.
Rozważając wolność Jezusa wobec życia ziemskiego przypatrzmy się, jak bardzo bywamy zniewoleni obawą o nasze życie. Ów lęk kieruje nieraz wielu naszymi odruchami, decyzjami i działaniami. Pod wpływem lęku o siebie popełniamy wiele błędów i grzechów, np. tchórzliwie milczymy tam, gdzie należałoby odważnie zabrać głos. Innym razem pod wpływem lęku mówimy dużo i niepotrzebnie. Bronimy się bowiem także wtedy, kiedy nic i nikt nam nie zagraża.
Prośmy Jezusa, aby odsłonił nam nasze lęki o swoje życie, ponieważ są one przejawem naszego zniewolenia, naszej niewiary i koncentracji na sobie. Wzbudzajmy też w nas uczucia wdzięczności i uwielbienia Boga za dar wolności objawiony nam w Jezusie Chrystusie. Prośmy również, aby Jego wolność była dla nas nieustannie wezwaniem. Prośmy o pragnienie wewnętrznej wolności na wzór wolnego Jezusa.
Ewangelie ukazują nam też w Jezusie Człowieka wolnego wobec posiadania materialnego. Ubogie życie w Nazarecie oraz ubogi styl życia wędrownego proroka jest sposobem realizowania wolności w korzystaniu z wszelkich dóbr doczesnych. Jezus powie o sobie: lisy mają nory i ptaki powietrzne — gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć (Mt 8, 20).
W postawie Jezusa wobec rzeczy nie ma jednak cienia manichejskiej pogardy dla materii. Jezus nie lekceważy potrzeby korzystania z dóbr. W modlitwie Ojcze nasz każe nam prosić Ojca niebieskiego: Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj.
Jezus pozostaje wolny wobec zdobywania dóbr materialnych. Wie bowiem, iż nie posiadanie nadaje wartość człowiekowi. Nie mieć, ale być stanowi ostateczne kryterium ludzkiej osoby. Powiększanie swoich zasobów materialnych nie zabezpiecza życia, ponieważ nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia (Łk 12, 15).
Swoją naukę Jezus wcielił w swój sposób myślenia, odczuwania i działania pozostając całkowicie wolnym wobec jakiejkolwiek chciwości. Chrystus nazywa głupcem bogacza, który z pomocą nagromadzonego majątku chciał spotęgować, jakby zwielokrotnić swoje życie. Bogacz sądził, iż przy pomocy bogactwa wydłuży swoje życie. Bezrozumnie mówi więc do siebie: Masz wielkie zasoby dóbr na długie lata złożone; jedz, pij i używaj! Ale Jezus nazywa go po prostu głupcem: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie (Łk 12, 19–20).
Głupota bogacza polega na szukaniu życia w martwych rzeczach. Nawet gdy ktoś opływa we wszystko, życie jego nie jest zależne od jego mienia (Łk 12, 15). Życie człowieka nie zależy od martwych przedmiotów, także wówczas, kiedy nagromadzi ich bardzo dużo. Chciwość pieniądza u współczesnego człowieka jest najczęściej próbą zabezpieczenia swojego życia. Taki charakter posiada zarówno zachłanna chciwość jednostek, jak również pazerna chciwość ekonomiczna bogatych narodów, które wykorzystują narody biedniejsze od siebie czyniąc z nich wielki rynek zbytu dla własnej nadprodukcji.
Jeżeli nasze własne życie nie zależy od naszego mienia, to tym bardziej wypełnianie naszej misji nie jest również uzależnione od stanu posiadania. Nabywając rzeczy materialne, korzystając z najnowszych środków technicznych, nie możemy nigdy zapomnieć, że w wypełnianiu misji najwięcej znaczy nasze osobiste świadectwo życia oraz nasze osobiste naśladowanie Jezusa Chrystusa.
Dziękujmy Bogu za dar wolności Jezusa wobec świata materii oraz ludzkiej żądzy posiadania. Wolność wobec rzeczy sprawia, iż to, co dla chciwych staje się miejscem zniewolenia i grzechu, dla wolnych staje się miejscem szukania i znajdowania Boga. Św. Ignacy dzięki swojej wolności wobec świata odkrył rzeczy jako miejsce obecności Boga.
Prośmy o głębokie zrozumienie, na czym polega nasza osobista wolność wobec świata materii. Prośmy także, abyśmy wyzbyli się złudzenia, że martwe rzeczy mogą podtrzymać i zabezpieczyć nasze życie doczesne. Prośmy też o głębokie wniknięcie w prawdę, że życie człowieka zależy najpierw od Boga.
Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem. Lecz On mu odparł: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych (Mt 4, 3–4).
Czterdziestodniowy post Jezusa na pustyni, Jego częste i długie nocne czuwania na modlitwie, niewygody związane z życiem wędrownego nauczyciela, Jego doświadczenie głodu oraz wszystkie inne niewygody życiowe ukazują nam człowieka, którego potrzeby ciała są podporządkowane zjednoczeniu z Ojcem i wypełnianiu Jego woli. Ciało Jezusa zostaje poddane duchowi i jemu służy.
Wolność Jezusa wobec potrzeb ciała nie wyraża się jednak w jakichś uciążliwych i długich postach i praktykach pokutnych. Chrystus nie naśladuje surowego życia swojego poprzednika, Jana Chrzciciela. Prowadzi ubogie życie wędrownego proroka, ale pozwala się gościć wszystkim. W wolności wewnętrznej je i pije to, czym Go częstują. Ten kontrast pomiędzy stylem życia Jana Chrzciciela a stylem życia Jezusa posłuży Jego przeciwnikom za pretekst do oskarżenia Go, że jest żarłokiem i pijakiem: Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije; a wy mówicie: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników (Łk 7, 34).
Wolność Jezusa sprawia, iż potrzeby ciała nie zatrzymują Jego uwagi. Nie pochłaniają Jego ludzkich energii ani wtedy, gdy cierpi głód, ani gdy siada do obficie zastawionego stołu u bogatego Zacheusza czy też Szymona Faryzeusza. Królestwo Boże, to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym (Rz 14, 17).
Jezus, który prowadzi życie pełne Ducha, nie doznaje dokuczliwych głodów zmysłowych. My natomiast, w przeciwieństwie do Jezusa, doświadczamy nierzadko nieopanowanych głodów naszych zmysłów. Ujawniają się one między innymi w nadużywaniu jedzenia i picia, w nadużyciach seksualnych, w nadużywaniu programów audiowizualnych, w alkoholizmie, w narkomanii.
Nadużycia te płyną jednak nie tyle z realizowania rzeczywistych potrzeb ciała, ale przede wszystkim z pustki serca. Jeżeli człowiek nie realizuje swoich najgłębszych potrzeb ducha, wówczas sfrustrowane pragnienia duchowe objawiają się jakimiś nieokreślonymi niepokojami i głodami psychicznymi i zmysłowymi. Te właśnie niepokoje i głody trawią nas i zżerają wewnętrznie.
Podstawowym naszym błędem jest to, iż nie analizując ich sensu, odruchowo usiłujemy je uspokajać poprzez konsumpcje zmysłowe. Łatwo tworzy się wówczas uzależnienie zmysłowe. Kiedy rzucamy się w wir doznań zmysłowych, wtedy stopniowo doprowadzamy się do stanów coraz większego rozbicia psychicznego i duchowego. Tak tworzą się w nas destruktywne nałogi i uzależnienia psychiczne.
Wyprowadzenie nas z niewolniczego uzależnienia od doznań zmysłowych nie może jednak odbywać się wyłącznie na drodze jakiegoś woluntaryzmu, siłą samej ludzkiej woli. Trzeba najpierw rozpocząć od szukania sensu i celu swojego życia. Moralizatorski ton, do którego nierzadko się odwołujemy w pracy wychowawczej, katechetycznej, kaznodziejskiej, a także w pracy nad sobą (powinieneś, musisz), nie przyniesie żadnego owocu, jeżeli nie zbudujemy w sobie i w innych głębokich motywacji wewnętrznych. Doświadczenie pokazuje, iż jest praktycznie niemożliwe uleczyć człowieka z nałogów i uzależnień zmysłowych, jeżeli nie podejmuje i nie realizuje on swoich najgłębszych potrzeb duchowych; jeżeli nie zakorzenia swojego życia w Bogu.
W obecnej kontemplacji prośmy Jezusa, abyśmy odkrywali w sobie potrzebę coraz większej wolności wewnętrznej: wolności wobec doznań ciała, wolności wobec posiadania materialnego oraz wolności wobec swojego ziemskiego życia. Prośmy też o zrozumienie, że wolność wewnętrzna stanowi konieczny warunek dobrze przeżywanej wolności zewnętrznej.
Nieskrępowana wolność, z jaką Jezus przebywa i rozmawia z kobietami i z mężczyznami, jest świadectwem Jego czystego serca, które nie zawiera jakiejkolwiek pożądliwości. Pełna wolność Jezusa wobec miłości małżeńskiej i rodzinnej, z której dobrowolnie rezygnuje, wyraża Jego bezwarunkowe oddanie się Ojcu i pragnienie pełnienia Jego woli.
Wyrzeczenie się miłości małżeńskiej i rodzicielskiej w celibacie pozostawia w człowieku jakąś głęboką pustkę uczuciową, którą może wypełnić jedynie doświadczenie synowskiej miłości do Boga na wzór synowskiego oddania się Jezusa swojemu Ojcu. Żyć w celibacie dla Jezusa, z miłości do Jezusa, tak — ale Jezusa pełniącego swe posłannictwo objawiania Ojca wszystkim ludziom. Żyć w celibacie, aby dawać świadectwo o czułości Ojca wobec wszystkich ludzi, a zwłaszcza ubogich i najmniejszych (M. Rondet).
Wolność Jezusa wobec ludzkiej miłości jest wielkim darem nie tylko dla żyjących w celibacie, ale także dla osób realizujących miłość małżeńską i rodzicielską. Czystość Jezusa jest wzorem czystej miłości również w małżeństwie i w rodzinie. W ludzkiej miłości erotycznej i seksualnej kryje się bowiem niebezpieczna władza, którą narzeczeni i małżonkowie przyznają sobie nawzajem. Z jednej strony może ona przemienić się w dar i rezygnację z siebie, ale też może przerodzić się w posiadanie i alienację (M. Rondet).
Obserwując uważnie relacje międzyosobowe, jakie istnieją w wielu małżeństwach i rodzinach, łatwo odkryć, w jaki sposób władza związana z miłością ludzką prowadzi do wzajemnego zniewalania siebie. Dominowanie emocjonalne jednego z małżonków nad drugim, wzajemne ograniczanie swojej wolności oraz inne formy manipulowania sobą — oto najczęstsze przejawy nadużyć związanych z władzą, jaką w miłości erotycznej ludzie przyznają sobie nawzajem. Nierzadko też ofiarami alienacji i posesywności w miłości małżeńskiej stają się dzieci.
W obecnej modlitwie dziękujmy Jezusowi za Jego całkowite oddanie się Ojcu, które stało się źródłem Jego wolności wobec ludzkiej miłości. Prośmy także, aby Jego powierzenie się Ojcu było dla nas wezwaniem do nieustannego szukania intymnego zjednoczenia z Bogiem, z którego zrodzi się nasza wolność wobec ludzkiej miłości; wolność, dzięki której będziemy mogli — zgodnie ze swoim stanem życia — dawać świadectwo czułej i delikatnej miłości Boga do człowieka.
Przybył więc do miasteczka samarytańskiego, zwanego Sychar, w pobliżu pola, które niegdyś dał Jakub synowi swemu, Józefowi. Było tam źródło Jakuba. Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy studni. Było to około szóstej godziny. Nadeszła tam kobieta z Samarii, aby zaczerpnąć wody. Jezus rzekł do niej: Daj Mi pić! (...) Na to rzekła do Niego Samarytanka: Jakżeż Ty będąc Żydem prosisz mnie, Samarytankę, bym Ci dała się napić? (...) Jezus odpowiedział jej na to: O, gdybyś znała dar Boży i wiedziała, kim jest Ten, kto ci mówi: Daj Mi się napić — prosiłabyś Go wówczas, a dałby ci wody żywej. Powiedziała do Niego kobieta: Panie, nie masz czerpaka, a studnia jest głęboka. Skądże więc weźmiesz wody żywej? Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Jakuba, który dał nam tę studnię, z której pił i on sam, i jego synowie i jego bydło? W odpowiedzi na to rzekł do niej Jezus: Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął. Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskującej ku życiu wiecznemu. Rzekła do Niego kobieta: Daj mi tej wody, abym już nie pragnęła i nie przychodziła tu czerpać. A On jej odpowiedział: Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj! A kobieta odrzekła Mu na to: Nie mam męża. Rzekł do niej Jezus: Dobrze powiedziałaś: Nie mam męża. Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. To powiedziałaś zgodnie z prawdą (J 4, 5–18).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa, który siedzi samotnie przy studni Jakubowej oraz kobietę, która przychodzi do studni zaczerpnąć wody. Kontemplujmy rozmowę Jezusa z kobietą. Dostrzeżmy wielką wewnętrzną wolność Chrystusa, z jaką rozmawia z nią. Wsłuchajmy się z uwagą w Jego słowa wypowiedziane do Samarytanki: Daj Mi pić!
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy, abyśmy doświadczyli wewnętrznie, iż Jezus pragnie naszej miłości oraz że my również tęsknimy za Jego bezwarunkową, Boską miłością. Prośmy także, abyśmy otwarli się na miłość Jezusa i jednocześnie chcieli odpowiedzieć Mu miłością na miłość.
W Ewangelii św. Jana pragnienie wody wyraża pragnienie serca. Jezus mówiąc do Samarytanki: Daj Mi pić zaprasza ją, aby oddała Mu całe swoje życie w miłości.
To wezwanie Jezus kieruje nie tylko do Samarytanki, ale do każdego z nas. W tym wezwaniu Chrystus domaga się bezwarunkowego oddania, oddania bez reszty.
W jednym słowie pragnę wypowiedzianym tuż przed śmiercią na krzyżu (J 19, 28) Jezus najpełniej wyraził potrzebę swego Serca. W nim zawarł cały sens i cel swojego ziemskiego życia.
W więzi z Jezusem nie chodzi więc najpierw o naszą bezgrzeszność, nienaganność moralną lub jakąś formę twórczej samorealizacji. Jezus pragnie najpierw naszej miłości. W relacji z Jezusem chodzi przede wszystkim o przyjęcie Jego Osoby, a wraz z Nią Jego życia ukrytego, Jego życia publicznego, Jego nauki oraz Jego śmierci i Zmartwychwstania. Chodzi o oblubieńcze oddanie się najpierw Jemu.
Symbolem jedności ucznia z Jezusem jest jedność kobiety i mężczyzny. Kobieta, żona opuszcza dom matki i ojca i idzie zamieszkać u swojego męża, w jego domu. Dom męża staje się jej domem. Uczeń Jezusa również idzie mieszkać u swojego Mistrza. Dom Mistrza staje się domem ucznia.
Uczniowie Jana pytają Jezusa: Nauczycielu — gdzie mieszkasz? Jezus im odpowie: Chodźcie, a zobaczycie. (...) I tego dnia pozostali u Niego (J 1, 38–39).
Dojrzała miłość małżeńska ma charakter wyłączny. Pomiędzy dwoje kochających się osób, mężczyznę i kobietę, nie może wejść nikt trzeci jako równorzędny partner. Miłość wyłączna, oblubieńcza jest zawsze miłością zazdrosną. I taką właśnie miłością Bóg kocha Izraela: Pan zapalił się zazdrosną miłością ku swojej ziemi, i zmiłował się nad swoim ludem (Jl 2, 18).
Z tej zazdrosnej miłości Boga rodzi się przykazanie: Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie! Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu! (...) Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym (Wj 20, 2–5).
Zazdrosna miłość Jezusa do nas domaga się również z naszej strony miłości wyłącznej. Miłości do Jezusa nie można podzielić z kimkolwiek: z własnymi rodzicami, z dziećmi, ze współmałżonkiem, z najlepszymi przyjaciółmi. Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem (Łk 14, 26).
W obecnej modlitwie prośmy Jezusa, aby objawił nam swoją zazdrosną miłość, która nadaje najpełniejszy sens i cel naszemu życiu. Prośmy także, abyśmy mogli z zaufaniem przyjąć ją i odpowiedzieć na nią naszą zazdrosną miłością.
Na to rzekła do Niego Samarytanka: Jakżeż Ty będąc Żydem prosisz mnie, Samarytankę, bym Ci dała się napić?
Parafrazując słowa Samarytanki możemy powiedzieć do Jezusa: Jakżeż Ty, będąc Synem Bożym, zwracasz się do mnie grzesznika? Kiedy uświadamiamy sobie własną słabość, grzeszność, wówczas rodzi się w nas radykalne zwątpienie, czy nasza miłość do Jezusa, nasza przyjaźń z Nim jest możliwa. Czujemy się wówczas zablokowani w naszym dialogu z Nim. Dzieje się tak tylko dlatego, że niewłaściwie pojmujemy naszą słabość moralną. Nie śmiemy i nie mamy odwagi uwierzyć, że Ojciec kocha nas jako grzeszników.
Karol de Foucauld wyznał kiedyś, iż przez długi czas błędnie doświadczał własnej grzeszności. Miałem ochotę mówić z Piotrem: Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny. Ale nie mówię już tego więcej. Teraz mówię inaczej: Zostań, Panie, ze mną, bom jest człowiek grzeszny. Moja nędza, moje niedoskonałości, które popełniałem dzień i noc, przeszkadzały mi w szukaniu Boga we mnie, ale teraz wiem, że moje grzechy nie są przeszkodą dla Bożej miłości.
Niewłaściwe rozumienie naszej ludzkiej słabości może zamykać nas na miłość Boga. Możemy sądzić, że miłość jest niemożliwa, jak niemożliwy jest powrót zmarłego do życia.
O tej właśnie niemożliwości mówi Marta, siostra Łazarza, w rozmowie z Jezusem: Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie. Ale Jezus napomina Martę: Czyż nie powiedziałem ci, że jeżeli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą? (J 11, 39–40).
W relację z Jezusem wchodzimy z naszymi zranieniami, niedoskonałościami, z całą naszą grzesznością, która cuchnie nieraz od dłuższego już czasu. Nasze słabości i grzechy są częścią naszej więzi z Jezusem. Mówiąc paradoksalnie, to dzięki tej szczęśliwej winie możemy doświadczyć naprawdę potrzeby Jezusa w naszym życiu. Słabość ludzka staje się dla nas miejscem zbawienia, którego dokonuje w nas Jezus.
Docierając do naszej ludzkiej nędzy nie możemy jednak traktować Jezusa instrumentalnie. Jezus nie jest poręcznym narzędziem do rozwiązania naszych problemów, narzędziem samorealizacji, sposobem dochodzenia do własnej bezgrzeszności.
Gdyby w życiu duchowym pierwszą troską była nasza doskonałość, wówczas istniałoby niebezpieczeństwo rozminięcia się z Bogiem. Tak właśnie rozminął się z Bogiem faryzeusz z przypowieści o faryzeuszu i celniku. W swojej świadomości był doskonały, ale odszedł ze świątyni nie usprawiedliwiony (por Łk 18, 10nn). Zabrakło w jego relacji do Boga zaufania i miłości.
Podobnie bogaty młodzieniec, choć zachował wszystkie przykazania, odszedł smutny, bo nie oddał się całkowicie Jezusowi (por. Łk 18, 18). Pierwszym pragnieniem ucznia winno być więc całkowite przyjęcie miłości swego Mistrza i udzielenie na Jego miłość odpowiedzi miłości. Uzdrowienie wewnętrzne, doskonałość osobista, pokonanie słabości będzie natomiast owocem doświadczenia miłości.
W obecnej modlitwie prośmy Jezusa, aby nasze wysiłki duchowe skoncentrowały się przede wszystkim wokół Jego Osoby, wokół Jego miłości oraz naszej odpowiedzi na tę miłość. Prośmy także, abyśmy potrafili, w świetle tej miłości i dzięki niej, zrelatywizować wszystko — także nasze braki, zranienia, niezadowolenie z siebie, grzechy. Jeżeli nasza ludzka słabość stanęłaby w centrum naszego życia duchowego, wówczas Jezus stałby się jedynie narzędziem w szukaniu naszych własnych celów. Najszlachetniejsze ludzkie cele tracą znaczenie i sens, jeżeli nie są identyczne z planami Jezusa wobec nas.
O, gdybyś znała dar Boży — mówi Jezus do Samarytanki — i wiedziała, kim jest Ten, kto ci mówi: Daj Mi się napić — prosiłabyś Go wówczas, a dałby ci wody żywej.
Gdybyś znała dar Boży..., to znaczy, gdybyś rozpoznała miłość Boga. Miłość Boga do człowieka jest zawsze największym darem. Wszystkie inne dary są przejawem tego pierwszego daru. Dar Jezusa Chrystusa objawia miłość Boga do człowieka. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16).
Człowiek, który rozpozna Boga przychodzącego w Jezusie Chrystusie, odkrywa w sobie niezaspokojone pragnienie miłości. Pragnienia tego nie może ugasić żadna ludzka rzeczywistość na tej ziemi.
Jezus jako pierwszy prosi Samarytankę: Daj Mi pić! Najważniejszym jednak celem tej prośby jest uświadomienie jej, iż ona sama posiada w sobie niezaspokojone pragnienie miłości. Swoim zaproszeniem Chrystus budzi w nas potrzebę nieskończonej miłości. Bóg jest pełnią miłości. Miłością nieskończoną, bezwarunkową. Naszym wysiłkiem nie możemy nic do niej dodać. Nie możemy jej spotęgować, zwielokrotnić.
Kiedy Jezus prosi nas: Daj Mi pić, to trzeba nam wówczas odpowiedzieć prośbą na Jego prośbę: To Ty najpierw, Jezu, daj mi pić. Ja bowiem jako pierwszy potrzebuję twojej miłości. Tak właśnie Jan Chrzciciel mówi do Jezusa, kiedy Ten prosi go o chrzest: To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? (Mt 3, 14) Trzeba nam modlić się słowami: Daj Mi pić, ponieważ posiadasz wodę żywą, ponieważ sam jesteś źródłem wody żywej.
Wodą żywą w Biblii jest sam Bóg, Jego nieskończona miłość. W Starym Testamencie jest nią Jahwe, w Nowym zaś Jezus Chrystus, Syn Boży zesłany nam przez Jahwe. Ustami Proroka Jeremiasza Bóg skarży się na Izrael: Opuścili Mnie, źródło żywej wody, żeby wykopać sobie cysterny, cysterny popękane, które nie utrzymują wody (Jr 2, 13).
Do Samarytanki Jezus zaś powie: Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął. Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskującej ku życiu wiecznemu.
Samarytanka nie wierzy jednak Jezusowi, ponieważ nie rozumie Jego słów. Z przekorą mówi więc do Niego: Skądże więc weźmiesz wody żywej? Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Jakuba, który dał nam tę studnię, z której pił i on sam, i jego synowie, i jego bydło?
Kobieta nie czuje potrzeby prosić o żywą wodę. Wydaje się jej, że ma wszystko, czego pragnie. Posiada swoją wodę. Ale woda ta pochodzi z popękanych cystern. Dzięki tej wodzie jakoś wegetuje. Samarytanka posiada swoje małe pocieszenia, swoje kompensacje, którymi jakoś wypełnia, a raczej zagłusza to wielkie pragnienie żywej wody.
Jeżeli nie angażujemy się w szukanie wody żywej, w szukanie Boga, wówczas odruchowo angażujemy się w szukanie małych przyjemności ludzkich, które spełniają rolę kompensacji. I tak, nasza gorączkowa aktywność i dążenie do sukcesu mogą być formą pocieszania się. Możemy wówczas mówić sobie, iż nasze życie posiada wartość, ponieważ zasługuje na uznanie, na pochwałę ludzką, ponieważ osiągamy to, co uprzednio zamierzyliśmy.
Zatopienie się w codzienność, w szukanie drobnych przyjemności, w konsumpcyjną bierność może również pochłaniać nas aż tak, że zapominamy całkowicie o potrzebie szukania miłości Boga. Nasze związki emocjonalne, w których przyklejamy się do człowieka, mogą również służyć zagłuszeniu potrzeb duchowych. Jesteśmy nieraz tak bardzo związani naszymi kompensacjami, iż nachodzą nas obawy i lęki, że Pan Bóg może nam je zabrać.
W obecnej modlitwie prośmy Jezusa, abyśmy pozwolili Mu zdemaskować nasze kompensacje, które sprawiają, iż tak łatwo ulegamy złudzeniom. Pod ich wpływem jesteśmy skłonni mniemać, że miłość Boga jest jakimś małym dodatkiem do życia, ale nie jego centrum.
Na początku naszego życia duchowego odruchowo oddajemy Bogu owoce naszego działania, naszej aktywności. A więc ofiarowujemy naszą modlitwę, naszą pracę, naszą miłość bliźniego, nasz czas, nasze drobne umartwienia i inne dary.
Samo życie zatrzymujemy jednak dla siebie. Podświadomie uważamy bowiem, iż nasze życie należy do nas. Uważamy się za właścicieli, panów naszego życia.
Jeżeli jesteśmy jednak wierni miłości Boga, przychodzi wówczas dzień, w którym Bóg zaprasza nas, abyśmy oddali Mu nie tylko owoce, ale całe drzewo: siebie samych. Prawdziwe nawrócenie polega na oddaniu Bogu całego swego życia.
Oddanie siebie samych Bogu jest jednak bardzo trudne. Domaga się bowiem pokonania własnych lęków o siebie i swoją przyszłość. Aby oddać siebie Jezusowi, trzeba rzucić się w przepaść Jego Opatrzności. Jezus pomaga nam w tym jednak bardzo skutecznie. Nieraz czyni to poprzez przypadkowe wydarzenia i życiowe sytuacje. Częściej są to może wydarzenia trudne czy wręcz bolesne. Niepowodzenie życiowe, choroba, stan załamania i depresji, odrzucenie naszej miłości przez kogoś bliskiego — te i tym podobne doświadczenia mogą stać się wewnętrznym bodźcem do pełniejszego ofiarowanie siebie Jezusowi.
Utrata małych pocieszeń, małych kompensacji, może nam niekiedy pomóc w odkryciu Boga jako źródła wody żywej. Aby móc przyjąć Boga jako jedyne źródło życia, trzeba szczerze uznać wszystko za stratę ze względu na Chrystusa.
Kiedy Jezus objawił Samarytance, iż jest żywą wodą, która może zaspokoić jej pragnienia, zawołała: Daj mi tej wody, abym już nie pragnęła i nie przychodziła tu czerpać. Jezus jej odpowiedział: Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj. Samarytanka nie chciała jednak dotykać bolesnej dla siebie sprawy, którą była wielość mężczyzn w jej życiu. Nie chciała zdemaskować się przed Jezusem. Odpowiada więc: Nie mam męża. Kobieta usiłuje kłamać.
Ale — jak to często bywa w życiu — właśnie wówczas, kiedy usiłuje kłamać, mówi prawdę. Rzekł do niej Jezus: Dobrze powiedziałaś: Nie mam męża. Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. To powiedziałaś zgodnie z prawdą.
Jezus ukazuje kobiecie, że nigdy naprawdę nie kochała żadnego mężczyzny, ale jedynie wypożyczała się im na jakiś czas. I właśnie dlatego nie może nazwać do końca żadnego z nich swoim mężem. W prawdziwej miłości małżeńskiej istnieje bowiem całkowite i pełne oddanie.
Jezusowi nie można jednak wypożyczyć się na chwilę, Jemu nie można oddać się na jakiś czas. Jemu można tylko oddać się bezwarunkowo, oddać się do końca. Nie ma miłości na jakiś czas. Nie ma miłości na próbę. Ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem, ponieważ w tej relacji brakuje całkowitego oddania się. Wszyscy mężczyźni w życiu tej kobiety byli jedynie kompensacją, próbą wypełnienia samotności i pustki życia. Przechodząc z rąk jednego mężczyzny do drugiego kobieta udaje miłość, udaje życie małżeńskie, stwarza pozory oddania.
Miłość, dar z siebie, jest trwała. Prawdziwe oddanie posiada znamiona dozgonności, znamiona pełnej wierności. Miłości nie można odwołać. W Księdze Pieśni nad Pieśniami oblubienica mówi do oblubieńca: Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień Pański (Pnp 8, 6).
Na zakończenie całego rozważania prośmy najpierw o głębokie pragnienie przyjęcia miłości Jezusa oraz udzielenia odpowiedzi miłością na Jego miłość. Prośmy także, abyśmy zdemaskowali w nas z jednej strony pokusę podejrzliwości, mówiącą, iż miłość w naszym życiu jest niemożliwa z powodu naszej słabości i grzeszności, z drugiej zaś pokusę lęku przed powierzeniem swojego życia Jezusowi.
Na sześć dni przed Paschą Jezus przybył do Betanii, gdzie mieszkał Łazarz, którego Jezus wskrzesił z martwych. Urządzono tam dla Niego ucztę. Marta posługiwała, a Łazarz był jednym z zasiadających z Nim przy stole. Maria zaś wzięła funt szlachetnego i drogocennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi nogi, a włosami swymi je otarła. A dom napełnił się wonią olejku. Na to rzekł Judasz Iskariota, jeden z uczniów Jego, ten, który miał Go wydać: Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? Powiedział zaś to nie dlatego, jakoby dbał o biednych, ale ponieważ był złodziejem, i mając trzos wykradał to, co składano. Na to Jezus powiedział: Zostaw ją! Przechowała to, aby Mnie namaścić na dzień mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, ale Mnie nie zawsze macie (J 12, 1–8).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie najpierw Jezusa w domu Łazarza i jego sióstr Marty i Marii, jak siedzi za stołem ze swoimi uczniami. Kontemplujmy następnie niezwykły gest Marii, jakim było namaszczenie nóg Jezusa. Zauważmy jak Maria podchodzi do Niego, wylewa na Jego nogi funt drogocennego olejku nardowego i namaszcza je, a następnie włosami swymi je wyciera. Poczujmy woń olejku. Dostrzeżmy także niezadowolonego Judasza, który z dezaprobatą patrzy zarówno na Marię, jak i na Jezusa.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o łaskę służenia Jezusowi z wielką radością i przyjemnością wewnętrzną. Prośmy także, abyśmy cenili sobie nasze niepokoje sumienia i przyjmowali je jako dar Boga, dzięki któremu możemy uwalniać się od naszych oporów wobec Jezusa i Jego woli.
Św. Ignacy w Ćwiczeniach duchownych uczy nas modlitwy z tak zwanym zastosowaniem zmysłów. Widzieć osoby wzrokiem wyobraźni, rozważając i kontemplując w szczególności to, co ich dotyczy. (...) Słuchać uszami (wyobraźni), co mówią. (...) Wąchać i smakować zmysłem węchu i smaku (w wyobraźni) nieskończoną słodycz i łagodność Bóstwa, duszy i jej cnót i innych rzeczy wedle okoliczności osoby, którą się kontempluje. (...) Dotykać zmysłem dotyku, tak np. obejmować i całować miejsca, gdzie te osoby (święte) stawiają kroki lub siedzą, a zawsze starając się o jakiś pożytek z tego (ĆD, 122–125).
Niniejszą modlitwę rozpocznijmy od takiej właśnie kontemplacji pobytu Jezusa w Betanii z zastosowaniem zmysłów. Przedstawmy sobie to wydarzenie ewangeliczne odwołując się do opisu, jaki daje nam św. Jan. Rodzeństwo Łazarz, Marta i Maria zapraszają przyjaciela domu — Jezusa do siebie do Betanii. W czasie spotkania panuje przyjacielska, ale jednocześnie bolesna atmosfera bliskiego już rozstania. Marta usługuje gościom, Łazarz — jako gospodarz siedzi przy stole. W gościnę zostali zaproszeni także Apostołowie. W pewnym momencie Maria dokonuje niezwykłego gestu, którym wyraża hołd, oddanie i miłość mieszkańców domu wobec Jezusa. Bierze funt szlachetnego i drogocennego olejku nardowego i namaszcza Jezusowi nogi i włosami swymi je ociera. Dom wypełnia woń olejku. Tę uroczystą atmosferę pożegnania psuje jednak Judasz. Głośno wyraża swoją dezaprobatę wobec gestu Marii. Będąc wśród przyjaciół, Judasz zachowuje się jednak jak obcy. Nie rozumie i nie wyczuwa atmosfery przyjaźni i pożegnania.
W opisanej scenie ewangelicznej stają naprzeciw siebie i konfrontują się dwie postacie: Maria oraz Judasz. Z jednej strony uderza wielka bezinteresowność Marii, jej szlachetność, jej wierne oddanie i spontaniczność jej serca, które nie liczy się z niczym; z drugiej strony zaś małostkowość Judasza, jego zakłamanie, jego podstęp i chciwość.
Szlachetność i ofiarność Marii napełniła dom przyjemną wonią. Woń olejku jest symbolem wielkiego serca Marii. Dobroć, oddanie, zaufanie, miłość posiadają swój zapach, swoją miłą woń. W życiorysach niektórych świętych wspomina się, że z ich obecnością (w czasie ziemskiego życia lub nawet po śmierci) wiązał się miły zapach. Wielu czcicieli Ojca Pio twierdzi, iż jego obecność przynosiła z sobą miły zapach fiołków. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus kojarzy nam się z zapachem róż.
W tej kontemplacji chciejmy odczuć tę miłą woń olejku, którym napełnił się cały dom. Dobro jest miłe, piękne. Ignacy w kontemplacji o Dwóch sztandarach zachęca nas, aby rozważyć, jak Chrystus, Pan nasz, staje na wielkim polu w okolicy Jerozolimy, na miejscu niskim, cały piękny i wdzięczny i miły (ĆD, 144).
Nasze przepowiadanie Ewangelii winno przybierać zawsze taką formę, aby pierwsze odczucia i skojarzenia związane z życiem duchowym były miłe i przyjemne. W życiu duchowym trzeba odnaleźć to, co św. Augustyn nazwał delectatio victrix, zwycięskim rozkoszowaniem się. Tylko przyjemność odnosi zwycięstwo nad przyjemnością. Nigdy nie odnosi się zwycięstwa nad przyjemnością przez obowiązek. Przyjemność zawsze będzie potężniejsza niż obowiązek. To właśnie chce powiedzieć św. Augustyn: Przyjemność pokonuje się tylko przez przyjemność. Ale delectatio victrix, boska radość, jest przyjemnością, która w istocie warta jest więcej niż wszystkie przyjemności. Kiedy rezygnuje się z przyjemności po to, by osiągnąć radość, zyskuje się właśnie na płaszczyźnie przyjemności: Bóg kocha tych, którzy dają z radością. Tylu ludzi służy Bogu jakby niechętnie. Bóg chciałby od czasu do czasu być kochany z przyjemnością, a nie tylko z obowiązku (J. Daniélou).
Dziękujmy Marii, siostrze Łazarza i Marty, za miły zapach, który wywołała swoją szlachetną, bezinteresowną miłością Jezusa. Następnie pytajmy siebie samych, na ile doświadczamy zwycięskiego rozkoszowania się w naszej więzi z Jezusem. Czy nasza codzienna modlitwa, Eucharystia, spowiedź, kierownictwo duchowe i inne praktyki duchowe kojarzą nam się najpierw z odczuciem przyjemności czy też z odczuciem przykrego obowiązku? Czy w chwilach wyrzeczenia, ofiary, trudu doświadczamy zwycięskiego rozkoszowania się, czy też może raczej uczucia żalu, smutku, zniechęcenia?
Prośmy Jezusa o coraz pełniejsze odkrywanie przyjemnej woni płynącej z naszej więzi z Nim. Nawet jeżeli ciąży na nas wiele grzechów i słabości, trzeba nam rozpoczynać nasze życie duchowe od spotkania z Jezusem, który jest piękny i wdzięczny i miły (ĆD, 144).
To właśnie przyjemne spotkanie z Jezusem da nam odwagę do zrezygnowania z przyjemności cielesnych i zmysłowych. Przyjemność (bowiem) pokonuje się tylko przez przyjemność. (...) Jeżeli zaczynamy od przeciwnej strony, nigdy do niczego nie dojdziemy (J. Daniélou).
Miły zapach bardzo drogiego olejku nardowego rozdrażnił jednak Judasza. Z tego właśnie rozdrażnienia rodzi się jego pytanie: Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? Judasz zadaje to pytanie w jakiś bezwstydny sposób, nie wyczuwając miłej przyjacielskiej atmosfery spotkania w Betanii oraz bliskiego rozstania z Mistrzem.
Zauważmy, iż przyszły zdrajca jest jedną z postaci najlepiej opisanych w Ewangeliach. Zdaje się być równie często wspominany jak św. Piotr. Jest to ważna uwaga. Cała Ewangelia ma nam bowiem służyć. Także te jej fragmenty, które opowiadają o Judaszu i jego zdradzie.
Judasz nie może być dla nas postacią, którą przywołuje się jedynie z pogardą i obrzydzeniem. Nie możemy też wspominać tej postaci jedynie w kontekście krytycznego ustosunkowania się do innych osób. Jest postacią, z którą trzeba się konfrontować. Postać Judasza jest wyzwaniem, jest wielką przestrogą.
Św. Jan Apostoł najpełniej wyczuł i rozumiał Judasza i najszerzej przedstawił go też w swej Ewangelii. Przenikliwość duchowa Jana, która pozwoliła mu jako pierwszemu uwierzyć w Zmartwychwstanie (J 20, 8) i rozpoznać Jezusa nad Jeziorem Galilejskim (J 21, 7), pozwoliła mu też przeczuć prawdziwy grzech Judasza. Czystość serca Jana jest źródłem jego mistycznej wrażliwości na obecność dobra i zła, na obecność Jezusa i Judasza.
Kiedy dom napełnił się wonią olejku, na to rzekł Judasz Iskariota, jeden z uczniów Jego, ten, który miał Go wydać: Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? Uderza nie tylko wulgarna wprost chciwość Judasza, ale także jego zakłamanie. Swoją chciwość ukrywa za troską o ubogich; maskuje ją pozorami ofiarności oraz szlachetnego altruizmu.
Trzysta denarów w czasach Jezusa było stosunkowo dużą sumą pieniędzy. Był to całoroczny zarobek robotnika rolnego. Chciejmy się wczuć w mentalność Judasza, który — podobnie jak faryzeusze — jest chciwy na grosz (por. Łk 16, 14): oto zostają zmarnowane tak wielkie pieniądze! Iluż ubogich można by ucieszyć rozdając takie pieniądze. Logika tego rozumowania nie kieruje się jednak troską o ubogich: Powiedział zaś to nie dlatego, jakoby dbał o biednych, ale ponieważ był złodziejem, i mając trzos, wykradał to, co składano. Szlachetność Judasza motywowała jego chciwość. Wielkie pieniądze dla ubogich, to większa możliwość zaspokojenia namiętności.
Judasz nie urodził się jednak złodziejem i zdrajcą. Człowiek jedynie stopniowo i powoli podlega procesowi demoralizacji. Trudno też sobie wyobrazić, aby od momentu powołania na Apostoła Judasz był już złodziejem. Stawał się nim powoli poprzez kompromisy z własnym sumieniem.
Wszyscy nieustannie ulegamy wielu naszym słabościom. Codziennie wyznajemy, że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Ale pierwszym naszym problemem nie są jednak odruchy słabości i grzechu. Pierwszym problemem jest sposób ich przeżywania. Grzech płynący z ludzkiej ułomności popełniany nawet codziennie, nie będzie nas demoralizował, jeżeli będziemy go szczerze — również codziennie — uznawać i wyznawać przed Bogiem, prosząc o miłosierdzie i przebaczenie.
Człowieka nie demoralizuje sam grzech, ale tworzenie z grzechu normy postępowania. Istota demoralizacji człowieka tkwi w czynieniu z własnego grzechu swojego prawa. Człowiek nie ma prawa do grzechu. Grzech pozostaje zawsze wyrazem słabości, bezradności, zagubienia, egoizmu. Ulegając grzechowi, trzeba najpierw przyznać się do niego jako do słabości i nieprawości. Tylko wówczas nie będzie on powodował w nas stopniowego rozkładu duchowego i demoralizacji.
Życie z nieczystym sumieniem najpierw w małych sprawach, a później w coraz większych, bywa groźne. Kompromisy z własnym sumieniem demoralizują nas. Mówi o tym Jezus: Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie. Jeśli więc w zarządzie niegodziwą mamoną nie okazaliście się wierni, prawdziwe dobro kto wam powierzy? Jeśli w zarządzie cudzym dobrem nie okazaliście się wierni, kto wam da wasze? Żaden sługa nie może dwom panom służyć. Gdyż albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował; albo z tamtym będzie trzymał, a tym wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie (Łk 16, 10–12).
W obecnym rozważaniu będę pytał siebie, jaki jest mój stosunek do grzechu? Czy nie racjonalizuję go, nie uzasadniam, nie usprawiedliwiam? Czy z jakiejś mojej słabości, choćby najmniejszej, nie czynię mojego prawa? Będę też prosił o wielką łaskę rozeznania mojej szczerości i uczciwości wewnętrznej w ocenie mojego stosunku do grzechu.
I chociaż wydaje się, iż w opisie ewangelicznym została wyeksponowana chciwość Judasza na pieniądze, to jednak nie ona odgrywa tutaj decydującą rolę. O wiele ważniejszym powodem rozdrażnienia Judasza była jego niechęć i jakiś wielki opór wewnętrzny wobec Jezusa. Judasz swoim pytaniem atakuje nie tylko kobietę marnującą trzysta denarów, ale także samego Jezusa.
W Judaszu drzemie jakaś tajemnicza deprecjacja Jezusa, czy też wręcz pogarda dla Niego. Szkoda mu było dla Jezusa marnować tak wielkich pieniędzy. Swoją odpowiedzią Jezus broni nie tylko kobiety, ale broni także siebie samego: Zostaw ją! Przechowała to, aby Mnie namaścić na dzień mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, ale Mnie nie zawsze macie.
Szlachetny gest Marii miał wymiar prorocki. Jezus mówi, iż Maria namaściła Go na dzień Jego pogrzebu. Ten niezwykły prorocki gest jest błyskiem światła w mrokach, które zaczynają otaczać Jezusa. Ale każdy, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu (J 3, 20–21). Judasz nienawidzi światła, ponieważ żyje w nieprawości.
Prośmy w tej medytacji o wielką szczerość i uczciwość wewnętrzną, która pozwoli nam demaskować najdrobniejsze nawet nieuczciwości wewnętrzne, kompromisy, dwuznaczności naszego sumienia. Prośmy także, abyśmy cenili sobie nasze niepokoje dobrze uformowanego sumienia i przyjmowali je jako łaskę Boga — głos Boży. Módlmy się o umiejętność odkrywania głębszego dna naszych zniewoleń, którym jest opór wobec Jezusa i Jego nauki.
W kontekście postaci Judasza zauważmy, iż życie duchowe domaga się od nas wielkiej przejrzystości i jasności wewnętrznej. Pierwszym prawem życia duchowego jest uczciwość wewnętrzna, duchowa przejrzystość. Nie możemy pozwolić, aby narastały w nas dwuznaczne i zakłamane postawy wobec siebie, wobec bliźnich i wobec Boga. Jezus byłby bowiem coraz mniej obecny w naszym życiu. Moglibyśmy wówczas odprawiać wiele różnych pobożnych ćwiczeń, ale byłyby one jedynie zajmowaniem się sobą samym.
W gruncie rzeczy nasze życie wewnętrzne — zauważa kardynał J. Daniélou — często jest tylko jeszcze jednym sposobem zajmowania się sobą, subtelniejszym, bardziej wyrafinowanym, mniej prymitywnym, ale bardziej niebezpiecznym. Staje się wówczas po prostu pewnego rodzaju analizowaniem samego siebie. Byłoby dla nas dużo lepiej, gdybyśmy się zajęli innymi, zamiast prowadzić ćwiczenia duchowe, bo to przynajmniej wyprowadzałoby nas z siebie samych.
W zakończeniu kontemplacji módlmy się o taką przejrzystość serca, której wzorem jest św. Jan Ewangelista. Ona pozwoli nam doświadczać miłej woni naszej przyjaźni z Jezusem oraz miłej woni miłości braterskiej. Prośmy także o wielką wolność wewnętrzną wobec wszystkich naszych słabości, ułomności i grzechów, dzięki której moglibyśmy żyć w prawdzie. Z jednej strony postawa prawdy każe nam uznać ułomność i nie czynić z niej prawa; z drugiej strony daje nam możność przekraczania naszych słabości, dzięki czemu moglibyśmy doświadczać zwycięskiego rozkoszowania się (św. Augustyn).
W końcowej części medytacji prośmy, abyśmy — zauważając nasze skłonności do zakłamania — nie przerażali się. Nie trzeba nam dramatyzować naszych małych nieuczciwości i kłamstw. Nie chciejmy ich jednak racjonalizować, uzasadniać, tłumaczyć. Wyjaśnieniem dla kłamstwa jest uznanie go i wyznanie przed sobą, bliźnim i przed Bogiem. W każdej naszej sytuacji życiowej możliwe jest wejście na drogę szczerości i prawdy.
Módlmy się również, abyśmy z postawą uczciwości i prawdy wewnętrznej łączyli zapał, entuzjazm i radość służenia Bogu. Prośmy o łaskę służenia Bogu od czasu do czasu z przyjemnością, a nie tylko z obowiązku (J. Daniélou).
W jakieś osiem dni po tych mowach wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wyszedł na górę, aby się modlić. Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz. Ukazali się oni w chwale i mówili o Jego odejściu, którego miał dokonać w Jerozolimie. Tymczasem Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Gdy się ocknęli, ujrzeli Jego chwałę i obydwóch mężów, stojących przy Nim. Gdy oni odchodzili od Niego, Piotr rzekł do Jezusa: Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza. Nie wiedział bowiem, co mówi. Gdy jeszcze to mówił, zjawił się obłok i osłonił ich; zlękli się, gdy tamci weszli w obłok. A z obłoku odezwał się głos: To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie. W chwili, gdy odezwał się ten głos, Jezus znalazł się sam. A oni zachowali milczenie i w owym czasie nikomu nic nie oznajmiali o tym, co widzieli (Łk 9, 28–36).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa na górze Tabor: wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. Zauważmy dwóch mężów, jak rozmawiają z Jezusem. Przyglądajmy się uczniom, którzy najpierw poddali się senności, ale następnie trwają w zachwycie i adoracji Przemienionego Jezusa. Wsłuchajmy się w słowa dochodzące z obłoku: To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o pragnienie nawiązania takiej więzi z Jezusem, w której dochodziłaby do głosu ogromna fascynacja Jego Osobą, Jego nauką i Jego Tajemnicą; prośmy także, abyśmy mogli być w naszym życiu pasjonatami Jego sprawy. Módlmy się, by dane nam było wejść w tajemnicę intymnego związku Ojca z Synem w Duchu Świętym. Prośmy także, abyśmy poczuli się zaproszeni do udziału w Ich odwiecznej Boskiej miłości.
Gdy dopełnił się czas Jego wzięcia z tego świata, postanowił udać się do Jerozolimy (Łk 9, 51). Ale zanim Chrystus rozpocznie swoje wielkie wstępowanie do Miasta świętego, w tajemniczej wizji otrzyma umocnienie dla siebie i swoich najbliższych uczniów: Piotra, Jakuba i Jana.
Bóg nie dopuszcza na człowieka krzyża przez zaskoczenie. Najpierw przygotowuje jego serce objawiając mu swoją Boską miłość. Ona staje się jego mocą. Dzięki niej człowiek będzie mógł przyjąć próbę i przejść przez nią zwycięsko. Przemienienie na górze przygotowuje Jezusa i Jego uczniów do dramatycznych wydarzeń Misterium Paschalnego, które mają niedługo nastąpić.
W tej kontemplacji dziękujmy Bogu Ojcu za umocnienie i pocieszenie zesłane Jego umiłowanemu Synowi i Jego uczniom na górze Tabor. Prośmy jednocześnie, abyśmy otwierali się na umocnienie, jakie daje również nam, przygotowując nas do dźwigania naszego misterium paschalnego. Jeżeli nie przyjmowalibyśmy Bożego umocnienia, tak jak nie przyjęli go trzej Apostołowie na górze Tabor, ponieważ posnęli, wówczas bylibyśmy niezdolni dźwigać ofiarowanego nam krzyża. Pod jego ciężarem zrodziłby się w nas bunt, zrodziłaby się rezygnacja i chęć ucieczki. Taka była również pierwsza reakcja uczniów w zetknięciu się z męką i śmiercią ich Mistrza.
Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. Modlitwa Jezusa objawia nam najpełniej Jego Osobę, ponieważ odsłania odwieczną jedność Syna z Ojcem, Ich wspólną chwałę. Do tej jedności z Ojcem w Duchu Świętym Jezus pragnie dopuścić również swoich umiłowanych uczniów. Ale zanim Chrystus objawi im w pełni swoją chwałę i zaprosi ich do uczestnictwa w niej, będzie musiał wiele wycierpieć: będzie odrzucony, (...) będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie (Łk 9, 22).
Chrystus odsłania uczniom swoją drogę do chwały, ponieważ Jego droga stanie się także ich drogą. Uczeń bowiem idzie śladami swojego Mistrza: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! (Łk 9, 23).
Św. Ignacy zachęca nas, aby prosić — o ile to jest zgodne z wolą Bożą — o łaskę naśladowania Chrystusa w znoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie tak zewnętrznym jak i duchowym (ĆD, 98). Jak dla Jezusa w Jego trudnej drodze do chwały źródłem siły była Jego jedność z Ojcem, tak naszą siłą i mocą będzie więź z Nim. Prośmy zatem najpierw o głębokie pragnienie intymnej jedności z Chrystusem, a przez Chrystusa z Ojcem.
A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz. Ukazali się oni w chwale i mówili o Jego odejściu, którego miał dokonać w Jerozolimie. Tymczasem Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Kiedy się obudzili, ujrzeli chwałę Jezusa. Szlachetny i porywczy Piotr natychmiast zaczyna coś mówić. Ale — jak zauważa Ewangelista — nie wiedział, co mówi. Uczniowie, choć są świadkami tajemnicy, pozostają jakby poza nią. Ich zachowanie świadczy o tym, iż nie umieli jeszcze przekroczyć progu przeżywanego misterium.
Koniecznym warunkiem wniknięcia w tajemnicę Boga jest modlitewne trwanie w niej. Przebicie się przez zewnętrzność wymaga modlitewnego czuwania, wierności w naszym trwaniu przed Bogiem. Apostołowie posnęli nie tylko na Górze Przemienienia, ale także na Górze Oliwnej. Również i nam grozi ciągle usypianie siebie. Możemy łatwo poczuć się duchowo napełnieni, ubogaceni, zadowoleni z siebie, nie zdając sobie sprawy, że jest to tylko nasze subiektywne, złudne odczucie, które nie znajduje odbicia w naszym doświadczeniu wewnętrznym (por. Ap 3, 17).
Pomimo braku pełnego poznania Tajemnicy Chrystusa objawionej w Przemienieniu, uczniowie przeczuwają jej wielkość. Pod jej wpływem przeżywają szczęście. Ulegają jakiejś niezwykłej fascynacji duchowej. Stwierdzają: Dobrze, że tu jesteśmy. Chcą budować namioty, aby zatrzymać tę szczęśliwą chwilę. Ale Piotr, który wysunął taką propozycję w imieniu uczniów, nie wiedział, co mówi. Człowiek swoim działaniem nie może zatrzymać Boga, który mu się objawia. Nie może Go posiąść na własność. Może się jedynie na Niego otwierać i przyjmować Jego działanie.
Gdy Piotr jeszcze mówił, zjawił się obłok i osłonił ich; zlękli się, gdy tamci weszli w obłok. Obecność obłoku w języku biblijnym jest obecnością samego Boga. To sam Bóg w obłoku towarzyszył Izraelitom na pustyni. Fascynacji Tajemnicą Boga objawiającego się w obłoku towarzyszy jednocześnie wewnętrzna trwoga uczniów. Przypomina ona trwogę Izraelitów, do których Jahwe przemawiał na górze Synaj (por. Wj 20, 18).
Wielka intymność z Bogiem nie oznacza wyzbycia się bojaźni Bożej. Tajemnica Boga posiada dla człowieka jakby dwa oblicza i domaga się podwójnej postawy człowieka. Z jednej strony budzi fascynację, zachwyt i ekstazę, z drugiej zaś rodzi bojaźń, trwogę, świadomość dystansu. Bóg zawsze pozostanie dla człowieka misterium tremendum et fascinosum.
Prośmy o wielkie pragnienie nawiązania więzi z Jezusem, pełnej fascynacji Jego Osobą, Jego nauką i Jego Tajemnicą; prośmy, abyśmy mogli być pasjonatami Jego sprawy w naszym życiu. Módlmy się również, aby fascynacji Jezusem towarzyszyło doświadczenie bojaźni i trwogi, które sprawią, iż będziemy zbliżać się do Niego z należytym szacunkiem i ze czcią.
Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! (Mt 17, 5). Brak naszego rozumienia tajemnicy Boga nie stanowi przeszkody dla Jego działania w nas. Powiedzielibyśmy nawet, że jest wprost przeciwnie. Nasz brak rozumienia staje się motywem Jego działania. Głos z nieba przybliża uczniom tajemnicę Boga–Człowieka.
Apostołowie, choć nie rozumieli Tajemnicy Boga, mimo to pragnęli ją poznać. Dzięki temu pragnieniu usłyszeli i przyjęli głos z nieba. Z nami bywa podobnie. Nierzadko budzą się w nas wątpliwości, bywamy zagubieni i zmorzeni snem. Taka nasza wewnętrzna postawa nie jest jednak przeszkodą dla działania Boga, o ile pielęgnujemy w sobie pragnienie poznania Go; o ile otwieramy się na Jego Słowo.
Treścią słowa, które Ojciec kieruje do swojego Syna, a w Nim do Jego uczniów, jest zapewnienie o Jego odwiecznej miłości: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie (Mt 17, 5). Przed bolesnymi wydarzeniami, jakie czekają Jezusa w Jerozolimie, otrzymuje On zapewnienie o bezwarunkowej miłości swojego Ojca. Uczniowie stają się świadkami uroczystego potwierdzenia tej miłości.
W obecnej kontemplacji chciejmy wsłuchać się z uwagą w słowa, które Ojciec wypowiada do swojego Syna. Prośmy, aby dane nam było odczuć w nich bezgraniczną miłość, intymność związania Ojca z Synem. Prośmy także, abyśmy odkrywając głębię tych słów poczuli się zaproszeni do udziału w odwiecznej miłości Ojca do Syna. Ojciec objawia swoją miłość wobec Syna, aby Ten mógł objawić ją wobec nas samych. Prawdę otrzymaną od Ojca Jezus przekazuje nam: Nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego (J 15, 15). Dziękujmy Jezusowi, iż poprzez Tajemnicę swojego Przemienienia na górze wprowadza nas w Tajemnicę miłości swojego Ojca.
Umocnienie, które otrzymał od Ojca na górze Tabor, Jezus najwierniej przekaże swoim umiłowanym uczniom w czasie Ostatniej Wieczerzy. Zapewni ich o swojej przyjaźni i miłości aż do końca: Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego (J 15, 15).
Jezus przez całe życie kochał swoich uczniów, a teraz tuż przed śmiercią raz jeszcze potwierdza tę miłość. Ale podobnie jak na górze Tabor Ojciec wzywał uczniów do posłuszeństwa Synowi, tak w Wieczerniku On sam wzywa ich do posłuszeństwa wobec siebie: Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję (J 15, 14). Jak znakiem miłości Syna do Ojca jest całkowite posłuszeństwo Ojcowskiej woli, tak również znakiem miłości uczniów wobec Mistrza jest pełnienie Jego przykazań. Przykazania Jezusa są jednak zawsze identyczne z wolą Jego Ojca.
Wsłuchując się w zapewnienie Jezusa, iż jesteśmy Jego przyjaciółmi, pytajmy siebie, czy doświadczamy na co dzień Jego miłości, Jego przyjaźni? Czy nasza miłość i przyjaźń z Jezusem wyraża się w pragnieniu pełnienia Jego przykazań? Co chcielibyśmy powiedzieć Jezusowi o Jego przyjaźni do nas i o naszej przyjaźni do Niego?
Egzegeci podkreślają, iż z opisu Przemienienia na górze Tabor promieniuje również atmosfera radości i chwały. Atmosfera ta jest zapowiedzią i obietnicą zmartwychwstania Jezusa. Dwóch mężów z Góry Przemienienia przypomina dwóch młodzieńców, którzy ukazali się kobietom przy pustym grobie Jezusa. Ich lśniące szaty podobne są do lśniąco białego odzienia Chrystusa z góry Tabor. Obłok, symbol chwały Bożej, osłania Jezusa na Górze Przemienienia, jak i Zmartwychwstałego wstępującego do nieba.
Obietnicę radości daną na górze Tabor Jezus podkreśla również w Wieczerniku: To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna (J 15, 11). Chrystus pragnie jeszcze raz powiedzieć swoim umiłowanym, iż zbliżające się rozstanie zrodzi wprawdzie smutek i ból, ale będzie on przejściowy. Także i wy teraz doznajecie smutku — mówi Jezus. Rozłąka, która jest źródłem bólu dla obu stron, będzie tylko chwilowym doświadczeniem: Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać (J 16, 22).
We wprowadzeniu w życie duchowe może zbyt jednostronnie kładziemy nieraz nacisk na doświadczenia trudne i przykre: na walkę ze złem, pokonywanie słabości, umartwienie, noszenie ciężarów i krzyża, zapieranie się siebie itp. Może nie dość natomiast dostrzegamy przyjemność i radość naszego spotkania z Jezusem: doświadczenie pokoju, pocieszenia, nadziei, entuzjazmu, miłości. I chociaż doświadczenie duchowe łączy się zawsze z jarzmem i niesieniem brzemienia, to jednak sam Jezus zapewnia nas, iż jest to jarzmo lekkie, a ciężar słodki. To właśnie doświadczenie miłości i przyjaźni czyni znośnym to, co w innych okolicznościach okazałoby się tylko ciężarem nie do uniesienia.
Kiedy Jezus przepowiada, iż Jego uczniów czeka prześladowanie i smutek, to natychmiast dodaje , że ich smutek (...) zamieni się jednak w radość (J 16, 21). Nierzadko — wbrew naszej woli i wysiłkom — ogarnia nas strapienie, zniechęcenie, poczucie bezsensu. Ale w takiej sytuacji Jezus zachęca nas, abyśmy w tym stanie zwracali się do Niego: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna (J 16, 24).
Tania zgoda na smutek i strapienie sprawiają, że radości i pocieszenie oddalają się od nas. Jeżeli w naszym życiu dominowałyby stany przygnębienia i zniechęcenia przez długi okres czasu, to z całą pewnością moglibyśmy powiedzieć, iż w naszej więzi z Jezusem brakuje jeszcze harmonii, ładu i dojrzałości.
Przykładem niedojrzałej relacji, w której brak jest właśnie przyjaźni i radości, może być związek syna pierworodnego z ojcem z przypowieści o synu marnotrawnym (Łk 15, 25–32). I chociaż starszy syn był przykładnym grzecznym dzieckiem wykonującym wszystkie rozkazy ojca, nie doświadczał jednak radości z przebywania w jego domu. Zżerały go natomiast uczucia gniewu (rozgniewał się i nie chciał wejść do domu), żalu i pretensji wobec ojca (oto tyle lat ci służę, i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu), chciwości (mnie nie dałeś nigdy koźlęcia) oraz zazdrości wobec młodszego brata.
Autentyzm naszego życia chrześcijańskiego mierzy się doświadczeniem wewnętrznej radości, którą w sposób spontaniczny dzielimy z innymi. Pytajmy zatem siebie: czy doświadczenie Jezusowej przyjaźni rodzi w nas pełną radość? Czy w moim doświadczeniu wiary nie koncentruję się przede wszystkim na tym, co przykre, bolesne, trudne? Czy doświadczam choćby w minimalnym stopniu, iż jarzmo mojego życia jest słodkie, a ciężar lekki?
Na zakończenie rozmawiajmy najpierw z Matką Najświętszą prosząc Ją, aby prowadziła nas przez wszystkie tajemnice życia Jezusa, poprzez które sama przeszła: od radosnych tajemnic Jego narodzenia, życia ukrytego i publicznego, przez bolesne tajemnice Jego męki i śmierci aż do chwalebnych tajemnic Jego Zmartwychwstania, Wniebowstąpienia.
Rozmawiajmy także z Jezusem, wyrażając pragnienie wiernego towarzyszenia Mu w całym Jego życiu: także w Jego najtrudniejszych chwilach odrzucenia przez ludzi, wzgardy, cierpienia i śmierci. Prośmy, aby chwała Jego przemienionego oblicza była dla nas obietnicą naszego uczestnictwa w Jego chwale.
W rozmowie z Bogiem Ojcem dziękujmy Mu za powierzenie nam swojego umiłowanego Syna. Prośmy także o łaskę wiernego posłuszeństwa Jego czynom i słowom.
W Ćwiczeniach duchownych we wstępie do reguł o rozeznawaniu duchowym św. Ignacy Loyola pisze: Reguły służące do odczucia i rozeznania w pewnej mierze różnych poruszeń, które dzieją się w duszy: dobrych, aby je przyjmować, złych zaś, aby je odrzucać. (ĆD, 313) Dla ukazania procesu szukania woli Bożej św. Ignacy używa trzech pojęć: 1) odczuć, 2) rozeznać, 3) odrzucić — przyjąć. Są to czasowniki, które ukazują kolejne etapy rozeznawania i pełnienia woli Bożej.
Proces szukania i znajdowania woli Bożej domaga się więc najpierw od nas odczucia, czyli odkrycia świata uczuć; dopuszczenia do naszej świadomości wszystkich poruszeń: uporządkowanych i nieuporządkowanych, czystych i nieczystych. Chodzi zarówno o uczucia, które możemy łatwo dostrzec, ponieważ narzucają się nam z całą siłą, (niemal w sposób obsesyjny), jak również i te bardziej ukryte, a czasami wprost zamaskowane, których odsłonięcie domaga się nie tylko uważnej refleksji, ale także pomocy doświadczonego kierownika duchowego.
Szukanie woli Bożej wymaga więc od nas wielkiej szczerości wobec nas samych, wymaga po prostu stanięcia w prawdzie. Szczerość ta otwiera nas na wszystkie nasze uczuciowe reakcje, także te, które w ciągu historii naszego życia zepchnęliśmy w lochy podświadomości. To właśnie nasze emocje są narzędziem, za pomocą którego możemy odsłaniać najgłębsze źródła naszego sposobu myślenia, rozeznawania, decydowania i działania. Jeżeli otwarcie i szczerze wejdziemy w świat naszych uczuć, one przemówią do nas i odsłonią nam tę prawdę o nas samych, która umożliwia nam szukanie i znajdowanie woli Bożej w naszym życiu.
Aby móc wchodzić w świat naszych uczuć, by móc je oczyszczać i uzdrawiać, trzeba spełnić pewne warunki. Jednym z nich jest wewnętrzne odkrycie i akceptacja tej sfery naszej osobowości, którą moglibyśmy nazwać umownie trzecim pomieszczeniem, trzecią płaszczyzną.
Ujmując rzecz schematycznie i z dość znacznym uproszczeniem możemy powiedzieć, że każdy człowiek żyje i działa jakby w trzech pomieszczeniach, na trzech płaszczyznach. Pierwszą z nich jest cała sfera fizyczna, biologiczna człowieka, której doświadczamy dzięki naszym zmysłom. Odczucie przyjemności, bólu, zmęczenia czy innych trudnych nieraz do opisania rodzajów doświadczeń w zmysłach zewnętrznych, jest pewną formą komunikacji naszego osobowego ja z tą pierwszą sferą, w której żyjemy i która jest integralną częścią ludzkiej osobowości.
Jest to najbardziej zewnętrzna, powierzchowna sfera naszej osobowości, co wcale nie znaczy, że mało ważna. Dzięki naszemu życiu biologicznemu przynależymy do świata przyrody i stanowimy jego część. Filozofia stwierdza: człowiek to zwierzę rozumne, i nie ma w tym fakcie nic wstydliwego.
Akceptacja ludzkiego życia domaga się pełnej akceptacji ciała z wszystkimi jego naturalnymi zdolnościami, funkcjami, potrzebami i ograniczeniami. Pierwszym i najbardziej wyraźnym przejawem nieakceptacji swojego życia jest zawsze nieakceptacja pewnych potrzeb i funkcji ludzkiego ciała.
Drugim pomieszczeniem, drugą sferą, w której żyje nasze ja osobowe, i które jednocześnie je stanowi, jest ludzka świadomość. Obejmuje ona nie tylko rozumowanie intelektualne, ale także całą sferę doświadczeń serca pojętych w sensie najszerszym: odczuć emocjonalnych (przyjemnych i nieprzyjemnych), przeżyć estetycznych, duchowych. Głębia świadomości człowieka zależy oczywiście od stopnia jego rozwoju intelektualnego, emocjonalnego, duchowego. Rozwój człowieka polega między innymi na rozwoju jego świadomości pojmowanej w sensie najgłębszym.
W trzecim pomieszczeniu, trzeciej sferze, w której żyje nasze osobowe ja, dokonuje się wiele procesów, do których nie mamy jednak bezpośredniego dostępu przy pomocy naszej świadomości i woli. Jest to po prostu cała nasza podświadomość rozumiana w sensie najszerszym: podświadomość psychologiczna i duchowa. Trzecie pomieszczenie to miejsce, gdzie kształtują się i skąd wypływają najgłębsze duchowe pragnienia, jak również najgłębsze duchowe zagrożenia człowieka. Jest to miejsce kształtowania się wewnętrznych postaw i zachowań człowieka.
Jedno z podstawowych zagrożeń dla rozwoju duchowego polega na tym, iż trzecie pomieszczenie może stać się życiowym śmietnikiem, do którego wrzuca się wszystko to, co przeżywamy jako przykre, wstydliwe, złe i brzydkie, wszystko to, co jest przyczyną bolesnych rozczarowań, co nas demaskuje we własnych i cudzych oczach.
Mechanizm represji uczuciowej tkwi w nas głęboko zakorzeniony, ponieważ wypływa z naszej kruchości i podatności na zranienie, zwłaszcza na zranienie w miłości. Odruchowo, podświadomie uciekamy przed tym, co mogłoby nas jeszcze głębiej zranić. Metoda zamykania się w sobie, represji i ucieczki przed tym, co boli, choć daje chwilowe wrażenie uśmierzenia bólu, de facto utrwala, przedłuża i pogłębia to cierpienie, które już istnieje.
Wielu rodziców i wychowawców pojmuje wychowanie dzieci przede wszystkim jako wpajanie mechanizmu represji uczuciowej. Jako głównego narzędzia takiego wychowania używa się prawnego systemu zakazów i nakazów. Dziecko wychowywane w takim systemie nigdy nie odkrywa sensu własnych postaw i zachowań, ponieważ odkrywa jedynie nagrody i kary, których rozdzielaniem zajmuje się autorytet mający nierzadko postać policjanta. Taka forma wychowania odwołuje się przede wszystkim do lęku przed brakiem miłości i odrzuceniem. Kara w wychowaniu dziecka ma sens wówczas, kiedy nie wyraża odrzucenia emocjonalnego, ale ukazuje jedynie negatywne skutki pewnych zachowań dziecka. Akceptacja i miłość nie powinna zależeć od zachowania dziecka.
Dziecko wychowywane w systemie kar i nagród, od niemowlęcych lat słyszy przede wszystkim zakazy i nakazy, które najczęściej uzasadnia się odwołaniem do poczucia zagrożenia. A ponieważ dziecko jest małym, bezradnym i bezbronnym człowiekiem, nietrudno wzbudzić w nim takie właśnie uczucia. I chociaż postawienie dziecku wielu ograniczeń jest pewną koniecznością, to jednak nie mogą być one uzasadniane lękiem przed odmową akceptacji i przyjęcia, lecz przede wszystkim troską i miłością, wyrażaną nie tyle w słowach, ale przede wszystkim w postawie i zachowaniach.
Dorośli często mówią dziecku: nie wolno złych i brzydkich rzeczy myśleć, mówić, robić, nie wolno ich nawet odczuwać. Kiedy zakazane rzeczy pojawiają się w polu zainteresowań dziecka, dąży ono do jak najszybszego ich usunięcia. Często zakazy te dotyczą nie tylko zachowania moralnego, ale zainteresowań dziecka związanych z jego naturalnymi potrzebami. I tak np. zachowania dotyczące higieny i całej sfery biologicznej nierzadko klasyfikowane są w kategoriach moralnych zła i dobra, które bywają nagradzane lub karane postawą emocjonalną: przyjęciem lub odrzuceniem. Dziecko chcąc być kochane musi więc dławić wiele swoich najbardziej naturalnych odruchów i zainteresowań.
I tak zdarza się, że całymi latami, dziesiątkami lat wrzucamy do trzeciego pomieszczenia bardzo wiele brzydkich, złych, przykrych i bolesnych doświadczeń, których boimy się lub wstydzimy na poziomie naszej świadomości i których też głęboko nie akceptujemy. Głównym uczuciem, które najczęściej dławimy, jest ból odrzucenia i rozczarowanie brakiem miłości i akceptacji osób, od których spodziewamy się miłości.
Jako pierwszy owoc takiej represji emocjonalnej pojawia się nieuświadomiona postawa wrogości i nienawiści wobec siebie i wobec innych. Innym gorzkim owocem zdławionych potrzeb i pragnień miłości i akceptacji jest ciągły smutek, zniechęcenie do życia, zgorzknienie, agresja. Człowiekowi, który zdławił swoje potrzeby miłości, nie chce się żyć, ponieważ istotą życia jest właśnie miłość. Niemal wszystkimi krokami człowieka zdławionego emocjonalnie kieruje poczucie niższości oraz mało uświadomione chore poczucie winy i lęku. Podświadomie wymierza on sobie kary za spełnianie swoich najbardziej ludzkich pragnień i potrzeb.
Człowieka zdławionego emocjonalnie wypełnia również odczucie wrogości do innych. Jeżeli nie stać go na otwarte atakowanie, wówczas dokonuje wewnętrznie surowych osądów moralnych. Człowiek zdławiony ma w sobie policjanta psychicznego, który surowo kontroluje, oskarża i osądza zarówno jego samego jak i jego bliźnich.
Innym niszczącym skutkiem zdławionych uczuć jest zatrzymanie się procesu rozwoju emocjonalnego człowieka i utrwalenie niedojrzałości. Ludzie z niedorozwojem uczuć próbują nieraz kompensować sobie własną niedojrzałość emocjonalną rozwijaniem swojej inteligencji rozumu, bogactwem materialnym, karierą, doświadczeniami zmysłowymi, itp. Erudycja, stopnie naukowe, bogactwo, doświadczenia zmysłowe stanowią wówczas w osądzie subiektywnym podstawowy probierz osobowej wartości człowieka. Jednak wszystko to, co człowiek posiada, bez posiadania wrażliwości serca staje się zimnym narzędziem, które może być użyte przeciwko sobie samemu i przeciwko drugiemu człowiekowi, szczególnie wówczas, kiedy żywi się ku sobie i ku innym uczucia zdławionej wrogości i nienawiści.
W czasie rekolekcji, kiedy wielu ludzi po raz pierwszy uświadamia sobie swoje własne nieuporządkowane uczucia, zamaskowane namiętności, spontanicznie nasuwa się im pytanie, które zadają zwykle w czasie rozmowy indywidualnej z kierownikiem duchowym: Proszę ojca, jak się tego pozbyć, jak to usunąć, jak to w sobie zniszczyć? Odpowiedź brzmi: w psychice ludzkiej nic nie da się zniszczyć, wszystko natomiast trzeba akceptować, porządkować, leczyć, uzdrawiać.
Jeżeli poprzez całą historię naszego życia powstawały w nas pewne utrwalone zachowania i postawy wewnętrzne, pewne rysy naszego charakteru, to nie mogą być one zniszczone, usunięte, ale jedynie przekształcone, oczyszczone i uleczone. Chęć usuwania i niszczenia w nas przykrych emocji, nieuporządkowanych postaw i zachowań wewnętrznych kryje w sobie pragnienie kreowania własnej rzeczywistości psychicznej i emocjonalnej. Kiedy nie akceptujemy naszej emocjonalności i psychiki, wówczas odruchowo próbujemy stwarzać je według naszych wyobrażeń, jakby nie licząc się z tymi, które już otrzymaliśmy przez nasze wychowanie i w ciągu całej historii naszego życia.
Rozwój emocjonalny i duchowy człowieka domaga się rezygnacji z kreowania rzeczywistości psychicznej i emocjonalnej. Cały świat naszych emocji winniśmy natomiast porządkować, uzdrawiać, leczyć. Rzeczywistość emocjonalna i psychiczna naszego życia jest nam już dana. Ona jest także naszym zadaniem, miejscem współpracy z Bogiem, miejscem pełnienia Jego woli.
Rozwój emocjonalny człowieka domaga się więc pełnej prawdy o naszym zranieniu i o naszym ludzkim ograniczeniu, domaga się pokory. Dla lepszego zrozumienia tego przesłania posłużmy się opowiadaniem A. de Mello:
Przypuśćmy, że któregoś dnia ktoś puka do drzwi mego pokoju:
— Proszę wejść — mówię. — Czy wolno zapytać kim Pan jest?
On zaś odpowiada:
— Jestem Napoleonem.
— Czy to nie ten Napoleon...
— Ten właśnie. Bonaparte. Cesarz Francji.
— Co też pan mówi! — odpowiadam i myślę, że lepiej wobec tego faceta mieć się na baczności.
— Może Wasza Wysokość raczy usiąść — mówię.
— Słyszałem, że ksiądz nieźle sobie radzi z rozwojem duchowym. Mam problem natury duchowej. Obawiam się, że teraz trudniej mi będzie ufać Bogu. Moja armia walczy w Rosji, a ja spędzam bezsenne noce, zastanawiając się, jak to się zakończy.
— No tak, Wasza Wysokość, mógłbym coś na to poradzić. Sugerowałbym raczej przeczytanie rozdziału szóstego według Mateusza: Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną, nie pracują ani przędą.
W tym momencie zaczynam zastanawiać się, kto jest bardziej szalony, ten facet, czy ja. Ale brnę dalej z tym lunatykiem.
Tak właśnie na początku postępuje wobec ciebie mądry guru. Towarzyszy ci, traktując serio twoje problemy. Otrze kilka łez z twoich oczu. Jesteś wariatem, ale jeszcze o tym nie wiesz. Wkrótce musi nadejść chwila, kiedy wytrąci ci z ręki broń i powie:
— Skończ z tym. Nie jesteś Napoleonem.
Aby wejść twórczo w świat ludzkich uczuć, trzeba powiedzieć sobie: Nie jestem Napoleonem. Nie mogę już więcej udawać. Jestem chory, poraniony, ubogi, zależny, jestem wariatem. Wejście w świat ludzkich uczuć domaga się więc od nas rezygnacji z kształtowania siebie na własny obraz i na własne podobieństwo, z pogoni za własną wielkością (Ps 131).
Wielkim niebezpieczeństwem życia duchowego jest posługiwanie się pewnymi metodami, technikami duchowymi dla przeprowadzenia własnych ludzkich celów i wyobrażeń, a nie dla szukania i znajdowania Boga i Jego woli. Uczciwe i głębokie wejście we własną sytuację egzystencjalną może nam pomóc odkryć, jak bardzo potrzebujemy oczyszczenia i uzdrowienia naszego serca.
Upomnienie Kościoła w Laodycei jest przestrogą dla każdego, kto wchodzi na drogę życia duchowego: Ty bowiem mówisz: Jestem bogaty i wzbogaciłem się, i niczego mi nie potrzeba, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi (Ap 3, 17). Jeżeli nie skończę z udawaniem w jakiejkolwiek formie i nie wejdę w świat nieuporządkowanych i nieraz bardzo poranionych uczuć, będę niezdolny do szukania, rozeznawania i pełnienia woli Bożej. Pełna świadomość własnych uczuć oraz dążenie do ich uzdrowienia jest początkiem życia zgodnie z wolą Bożą.
Aby móc wejść w świat własnych uczuć, szczególnie tych nieuporządkowanych, trzeba pokonać najpierw opór wewnętrzny, jaki rodzi się w nas, kiedy próbujemy zakwestionować nasz utrwalony obraz siebie samych, nasze zastarzałe i skostniałe schematy myślowe, schematy reagowania, przeżywania i odczuwania. Próba innego spojrzenia na siebie samego domaga się od nas pewnego zdrowego dystansu do siebie, wolności wobec naszego postrzegania naszej rzeczywistości psychicznej i emocjonalnej.
Wolności tej nie zdobędziemy jednak bez zgody na cierpienie i ból. Ból ten związany jest przede wszystkim z uznaniem, że jestem zraniony, ponieważ byłem człowiekiem wielekroć odrzuconym i nie dość kochanym. Odrzucenie i brak miłości wywoływały we mnie uczucia wrogości i nienawiści do siebie i do innych, które zostały jednak w większym czy mniejszym stopniu zdławione, wrzucone do trzeciego pomieszczenia.
Kiedy jednak próbujemy spojrzeć inaczej na siebie i to wszystko, co w nas jest, musimy zrezygnować z tego, co uważaliśmy i uważamy za nasze, moje, co przylgnęło do nas nieraz od wielu lat. Musimy także w jakiś sposób zrezygnować z zewnętrznej opinii o nas samych, do której także w jakiś sposób jesteśmy przywiązani. To nasze, moje odczucie o nas samych musimy poświęcić, ofiarować za większą sprawę — prawdę o sobie samych.
Oto przykład innego widzenia rzeczywistości psychicznej i emocjonalnej człowieka. J. Vanier, założyciel wspólnoty L'arche dla upośledzonych, który spędził z nimi ponad 30 lat, daje takie świadectwo: Wspólnie pracujemy, wspólnie jemy posiłki, śpiewamy i tańczymy. Stopniowo odkrywamy jak ci nienormalni są w gruncie rzeczy całkiem normalni, my natomiast upośledzeni. (...) Osoby z upośledzeniem umysłowym pozbawione są co prawda zdolności myślenia abstrakcyjnego, jednak brak ten rekompensowany jest wyjątkowym rozwojem emocjonalnym. Upośledzony żyje nie tyle w sferze rozumu, co serca. Jest bezgranicznie ufny, swoją prostotą łamie wszelkie konwencje. Np. Jean–Luc, jeden z moich upośledzonych przyjaciół, pewnego razu brał udział w olimpiadzie specjalnej. Bliski był złotego medalu. Jednak gdy jego konkurent przewrócił się na bieżni, Jean–Luc zatrzymał się, podniósł go i wspólnie dobiegli do mety. Kto więc bliższy jest pełni człowieczeństwa: on czy tzw. człowiek normalny?
To właśnie moje widzenie, które uważałem za normalne i które być może dawało mi pewną (nieraz co prawda bardzo pozorną, ponieważ opartą na wrogości do siebie i innych) stabilizację psychiczną i emocjonalną, zostaje przeze mnie zakwestionowane. W ten sposób zostaję jakby w pewnej pustce, próżni, bez wyraźnego oparcia w tym, co już było przeze mnie wypróbowane. Brak oparcia w sobie samym wymusza na mnie opieranie się i otwieranie na innych, zaufanie innym: Bogu i bliźnim.
Opór wewnętrzny, jaki rodzi się w nas, kiedy dotykamy naszych utrwalonych sposobów myślenia, reagowania, zachowania, jest zjawiskiem bardzo pozytywnym, ponieważ potwierdza słuszność kierunku poszukiwania rozwiązań naszych problemów, które być może bardziej jesteśmy zdolni intuicyjnie przeczuć niż określić je i opisać słowami.
Silny opór wewnętrzny, ujawniający się zarówno w depresji jak i agresji (w nienawiści tak do siebie, jak i innych) odsłania wielką niechęć człowieka do wejścia w świat własnych nieuporządkowanych i niedojrzałych uczuć. Opór ten jest odruchowym bronieniem się przed dodatkowym cierpieniem.
Trzeba nam zdawać sobie sprawę, że ból i cierpienie związane z pokonywaniem własnego oporu wewnętrznego są jednak zjawiskami przejściowymi: Każde negatywne uczucie można wykorzystać w rozwoju świadomości, w jej rozumieniu. Daje ci ono okazję, byś odczuł je i popatrzył na nie od zewnątrz. Początkowo będzie ci towarzyszyła depresja, ale związek między owymi negatywnymi uczuciami a depresją szybko zostanie rozciągnięty. Kiedy to zrozumiesz, będzie się pojawiać coraz rzadziej, aż w końcu zaniknie. (A. de Mello). Pierwsze pokonanie oporu wewnętrznego jest de facto otwarciem się na dostrzeganie tego, co znajduje się w naszym trzecim pomieszczeniu.
Oczyszczenie, uzdrowienie i uporządkowanie uczuciowe, które pozwala jednocześnie odzyskać całą sferę uczuciową człowieka, jest integralną częścią nawrócenia wewnętrznego. Dojrzała lub też raczej dojrzewająca uczuciowość staje się fundamentem otwarcia się na Osobę i naukę Jezusa oraz na całkowite zjednoczenie z Nim w krzyżu i w chwale.
Pojęcie oczyszczenia w odniesieniu do sfery uczuciowej człowieka może być jednak nieco mylące. Oczyszczanie kojarzy się nam bowiem z usuwaniem i eliminowaniem nieczystości i brudu. W psychice ludzkiej natomiast, podobnie jak w przyrodzie, nic nie da się zniszczyć, usunąć, wyeliminować. Jak nie możemy w przyrodzie zniszczyć nawet jednego atomu (możemy go jedynie rozbić), tak też nie można zniszczyć nawet najbardziej błahego doświadczenia uczuciowego.
Zbytni nacisk woli na uczucia może prowadzić jedynie do represji uczuciowej. K. Rahner, powołując się na św. Tomasza z Akwinu mówi, że jest czymś niemożliwym tłumienie w człowieku uczuć. Represja uczuć, spychanie ich do podświadomości nie ma sensu, ponieważ wychodzą one na zewnątrz w innej, zwykle gorszej postaci. Nierzadko np. spotykamy ludzi zewnętrznie bardzo poprawnych, ułożonych, wprost nienagannych, ale jednocześnie wewnętrznie spiętych czy nawet mniej lub bardziej znerwicowanych. Tak wysoką cenę płacą ci ludzie za swoją zewnętrzną poprawność i nienaganność.
Częstszym pojęciem, którego dzisiaj używa się na określenie porządkowania emocjonalności człowieka, jest uzdrowienie. Ma ono głębsze podłoże biblijne. Pojęcie oczyszczenia nawiązuje bowiem bardziej do teologii Starego Testamentu, w którym czystość legalna była warunkiem dopuszczenia do kultu. Określenie czystość posiada charakter przede wszystkim kultyczny, a tylko wtórnie przysługują jej wymiary moralne albo duchowe (X. Leon–Dufour).
Nierzadko pojęcie czystości i oczyszczenia kojarzy się niemal wyłącznie z problemami natury seksualnej. Wielu osobom zranionym głęboko w tej dziedzinie, które w jakiś bolesny sposób walczą ze swym zranieniem, wydaje się, iż usunięcie niedojrzałości w dziedzinie czystości seksualnej, jednocześnie rozwiązuje wszystkie problemy. Doświadczenie natomiast pokazuje, iż problemy seksualne są przejawami innych, o wiele głębszych problemów osobowych.
Nie rezygnując całkowicie z pojęcia oczyszczenia, należy je jednak dopełnić bardziej biblijnym pojęciem: uzdrowienia. Uzdrowienie, uporządkowanie w dziedzinie emocjonalnej domaga się od człowieka otwarcia trzeciego pomieszczenia. Próba ucieczki od czegokolwiek, czego doświadczyliśmy w naszej historii życia, sprawi, iż oczyszczenie i uzdrowienie będzie niepełne i fragmentaryczne. Wprowadzenie w życie duchowe domaga się przyjęcia podstawowego stwierdzenia, że wszyscy wchodzimy w życie duchowe jako chorzy, poranieni, zagubieni, ślepi.
Nierzadko się zdarza, iż duszpasterstwo w różnych formach (parafialne, katechetyczne, rekolekcyjne, piśmiennicze) koncentruje się na tym, by człowieka udoskonalić i uczynić go tylko lepszym, ponieważ zakłada, że w zasadzie jest on już dobry. Natomiast Jezus stwierdzi prosto, że nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem wzywać do nawrócenia sprawiedliwych, lecz grzeszników (Łk 5, 31–32).
Urazowe reagowanie na krytykę, nieraz najbardziej słuszną, jaką obserwujemy u siebie i u innych, ukazuje jak bardzo jesteśmy nieświadomi siebie i zamknięci na to, co jest w nas, w naszym trzecim pomieszczeniu. Nasze pragnienie szukania, rozeznawania i pełnienia woli Bożej domaga się od nas otwartości na konfrontację i krytykę, otwartości na karcenie: Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę (Ap 3, 19). Nasze urazowe podejście do krytyki najczęściej wynika z faktu, iż czujemy się niekochani i odrzucani. Krytykę i karcenie często odbieramy jako nieakceptację i odtrącenie. Łatwo podejrzewamy, iż osoba, która wyraża krytyczne zdanie o nas, robi to w złych zamiarach.
Genezy takiej reakcji należy szukać w wychowaniu i całej naszej historii życia, w trakcie której rzeczywiście byliśmy nierzadko karceni bez miłości, a może nieraz i bez miłosierdzia. W relacjach międzyludzkich to, co słabsze, inne, odmienne bywa zwykle niemiłosiernie napiętnowane. Tak dzieje się od najmłodszych lat. Już małe dzieci potrafią być okrutne dla swoich odmiennych rówieśników; odmiennych w najogólniejszym sensie tego słowa.
Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę (Ap 3, 19). Jeżeli otwieranie naszego trzeciego pomieszczenia, które stało się życiowym śmietnikiem, ma przynieść dobre owoce, winno dokonywać się przy jednoczesnym otwieraniu się na bezwarunkową akceptację i miłość: Boga i człowieka. Bez doświadczenia akceptacji i miłości wgląd w siebie bywa tylko dodatkowym ranieniem siebie, które zwykle nie przynosi większego pożytku. Otwieranie ran ma sens tylko wówczas, kiedy wiemy, co należy z nimi robić.
Zadaniem kierownika duchowego, terapeuty lub innej życzliwej i kompetentnej osoby, która nam towarzyszy w otwieraniu trzeciego pomieszczenia, jest stać się świadkiem bezwarunkowej miłości: Cokolwiek zobaczysz w twoim trzecim pomieszczeniu i cokolwiek mi powiesz, będziesz kochany. Więcej nawet. Im trudniejszą jest twoja sytuacja, im bardziej jesteś poraniony, tym bardziej będziesz kochany, ponieważ twoje poranienia są świadectwem tego, że nie byłeś dość kochany. Moją miłością naprawię i uleczę twoje rany w miłości.
Boimy się otwarcia trzeciego pomieszczenia, które odsłania prawdę o nas samych, ponieważ nie czujemy się kochani ani przez ludzi, ani przez Boga. Nie kochani przez innych, nie kochamy samych siebie. Odsłonięcie trzeciego pomieszczenia odbieramy jako przykre i bolesne potwierdzenie, że nie jesteśmy warci czyjejkolwiek miłości.
I tu tkwi podstawowy błąd w naszym pojmowaniu miłości i akceptacji. Sądzimy bowiem, iż na miłość trzeba sobie zasłużyć nienagannym zachowaniem, pracowitością, dobrą opinią, brakiem wad, atrakcyjnością zewnętrzną. Tymczasem na prawdziwą miłość się nie zasługuje, na miłość trzeba się otworzyć. Prawdziwa miłość jest darem. Bezwarunkowym darem.
Taka jest zawsze miłość Boga. Miłość ludzka bywa w jakiś sposób uwarunkowana. Często bywa ona bardzo uwarunkowana. Od osób, które pragniemy obdarzyć miłością, domagamy się odpowiedniej postawy i odpowiednich zachowań. Jeżeli mnie kochasz, to powinieneś... — czasami wprost mówimy właśnie w taki sposób, częściej jednak warunek ten bywa stawiany w sposób bardziej ukryty i zamaskowany.
Przeczuwamy jednak podświadomie, iż otwarcie trzeciego pomieszczenia, odsłoniłoby całą naszą niezdolność do wypełnienia warunków, jakie bywają nam stawiane przez tych, którzy chcą nas darzyć miłością. Stąd też udajemy przed sobą i przed innymi, iż jesteśmy gotowi i zdolni wypełnić te warunki, byle otrzymać to, czego pragniemy: akceptację i miłość. W takiej sytuacji, coraz większemu zamknięciu trzeciego pomieszczenia towarzyszy najczęściej nieświadome lub też pół–świadome tworzenie pozorów, które nierzadko przyjmują wprost nerwicową formę.
Odkrywaniu siebie winno towarzyszyć odkrywanie bezinteresownej miłości ludzi i Boga. Człowiek pragnący otworzyć na oścież trzecie pomieszczenie, winien posiadać mocne oparcie w drugim człowieku. Kiedy odkryje on całą wewnętrzną okropność swojego zdławionego Ja, ten drugi pomoże mu przekroczyć lęk przed odrzuceniem.
Wewnętrzna okropność i wstyd, który ona rodzi, stanowi głębokie cierpienie wynikające z braku doświadczenia prawdziwej miłości. Człowiek staje się okropnym, czyli pełnym nienawiści, kiedy jest odrzucony i pozbawiony miłości. Odrzucenie rodzi w człowieku pragnienie zemsty. Im bardziej brutalnie bywa człowiek odrzucony, tym gwałtowniejsze rodzi się pragnienie zemsty. Pragnienie zemsty jest jednak zbyt okropne, aby się do niego przyznać. Bywa ono dławione, ponieważ obawiamy się, że kiedy zostanie zdemaskowane, zostaniemy jeszcze głębiej odrzuceni.
Kiedy nie chcemy przyznać się do głębi naszego zranienia w miłości, wbrew sobie przyjmujemy destrukcyjną postawę wobec siebie i wobec innych. Próbujemy przekonać siebie i innych, iż na miłości już nam nie zależy. Taka postawa nie jest jednak niczym innym, jak tylko rozpaczliwym wołaniem o akceptację i miłość.
Przebudzenie to duchowość. Ludzie najczęściej śpią, nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się pogrążeni we śnie, żyją śniąc, nie budzą się zawierając małżeństwa. Płodzą dzieci we śnie i umierają nie budząc się ani razu. Pozbawiają się tym samym możliwości rozumienia niezwykłości i piękna ludzkiej egzystencji. (...) Większość ludzi twierdzi, że pragnie jak najszybciej opuścić przedszkole, ale nie wierz im. Nie mówią prawdy. Jedyne, czego naprawdę chcą, to to, by naprawić im popsute zabawki. Oddaj mi moją żoną, przyjmij mnie znowu do pracy, oddaj mi moje pieniądze, zwróć mi moją wcześniejszą reputację. Tego właśnie naprawdę chcą.
Psychologowie twierdzą, że ludzie chorzy w istocie rzeczy nie chcą naprawdę wyzdrowieć. W chorobie jest im dobrze. Oczekują ulgi, ale nie powrotu do zdrowia, leczenie bowiem jest bolesne i wymaga wyrzeczeń. Przebudzenie, jak wiadomo, nie jest rzeczą najprzyjemniejszą. W łóżku jest ciepło i wygodnie. Budzenie irytuje nas (A. de Mello).
Odzyskiwanie zagubionych uczuć rozpoczyna się od wzbudzenia w sobie rzeczywistego pragnienia bycia uzdrowionym, przekroczenia własnego egocentryzmu i podjęcia odpowiedzialności za własne życie, takie jakie zostało mi ono dane. Tylko dzięki takiemu pragnieniu człowiek będzie w stanie stawić czoła wszystkim negatywnym emocjom, które będą mu towarzyszyć w całym procesie uzdrawiania ze wszystkich zranień.
Próbując odkryć samego siebie, odzyskać zagubiony świat emocjonalny, należy zadać sobie pytanie, czy jesteśmy gotowi zapłacić cenę trudu a nawet bólu związanego z tym procesem. Czy rzeczywiście chcemy prawdziwego emocjonalnego przebudzenia?
Gdybyśmy nie chcieli znać pełnej prawdy o nas samych, o naszym trzecim pomieszczeniu, istniałaby wielka obawa, iż zamiast woli Bożej możemy pełnić własną wolę. Człowiekowi nie znającemu własnego świata uczuć grozi zawsze iluzja duchowa. Uczciwość wewnętrzna, pełna prawda o sobie jest pierwszym krokiem do Boga i Jego woli.
Jeżeli prześledzimy uważnie wszystkie Ewangelie, to łatwo dostrzeżemy, iż troska o pełnienie woli Ojca była podstawową troską Jezusa. Jezus nazywa ją swoim pokarmem. Jezus żyje dzięki woli swojego Ojca. Znamy bardzo ostrą reakcję Jezusa na słowa Piotra, który chciał Go odwieść od pragnienia pełnienia woli Ojca: Zejdź Mi z oczu szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki (Mt 16, 23). Jezus wyraźnie przeciwstawia myślenie na sposób Boży myśleniu ludzkiemu.
I chociaż wola Ojca dla Jezusa była tak ważna, to jednak nie było Mu łatwo ją znaleźć. Być może traktujemy czasami Jezusa w taki sposób, jakby wola Ojca była w Nim zaprogramowana; jakby Jezus znał ją doskonale od chwili Wcielenia i nie musiał jej szukać, lecz tylko ją wypełniać. Błędnie chyba sądzimy, iż cały trud Jezusa polegał tylko na pełnieniu woli Ojca, którą bez wysiłku odnajdywał w swym życiu.
Tymczasem wiele faktów z życia Chrystusa mówi nam zupełnie coś innego. Jezus musiał szukać z niemałym trudem woli swojego Ojca, jak każdy inny człowiek. Kontemplacja modlitwy w Ogrójcu, pełnej bólu, napięć i niepokojów, pokazuje nam, ile wysiłku i cierpienia kosztowało Jezusa znalezienie odpowiedzi na pytanie, jaka jest wola Ojca. Prośba: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (Łk 22, 42) odsłania, ile było w sercu Jezusa niepewności w odniesieniu do czekających Go dramatycznych wydarzeń. Krwawy pot sączący się na ziemię odsłania, jak bolesne było dla Jezusa znalezienie odpowiedzi na pytania o wolę swojego Ojca.
Możemy przypuszczać, iż w życiu Chrystusa nie była to jedyna tak bolesna modlitwa, podczas której pytał On swojego Ojca o Jego wolę. Podobnie Jezus modlił się chyba opuszczając Nazaret po 30 latach ukrytego życia, podczas 40–dniowego postu na pustyni przed rozpoczęciem publicznej działalności, przed dokonaniem wyboru dwunastu Apostołów czy przed innymi decydującymi wydarzeniami w Jego życiu.
Ewangeliści wspominają wiele razy, iż Jezus spędzał całą noc na modlitwie lub też wstawał wcześnie rano i udawał się na miejsce pustynne, aby się modlić. Słowa Listu do Hebrajczyków, które mówią nam, że Jezus był doświadczony we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu (Hbr 4, 15) dają nam mocną podstawę biblijną do stwierdzenia, że Jezus był do nas podobny nie tylko w trudzie pełnienia woli Ojca, ale także w trudzie szukania jej w codzienności życia.
Woli Bożej nie otrzymujemy raz na zawsze — na całą historię naszego życia — ale objawia się nam ona stopniowo w miarę naszego wzrastania duchowego i emocjonalnego. I chociaż pewne zasadnicze powołania życiowe, np. stan życia, są ofiarowane człowiekowi w sposób definitywny — raz na zawsze, to jednak wola Boża w nich się nie wyczerpuje, ale znacznie je przerasta. Bóg kieruje do człowieka ciągle nowe wezwania. Wypływają one z osobistych potrzeb i pragnień człowieka oraz z potrzeb Królestwa Bożego, które jest pośród nas.
Nasza zdolność szukania i pełnienia woli Bożej jest najpierw darem, który otrzymujemy od Boga, dopiero na drugim miejscu naszym zadaniem i wysiłkiem — naszym darem dla Niego.
W krytycznych sytuacjach życiowych zawieramy nieraz z Bogiem swoiste układy, w których za wysłuchanie ważnej dla nas prośby proponujemy Bogu zrealizowanie jakiegoś trudnego dla nas postanowienia, które z góry — najczęściej bez żadnego rozeznania — przyjmujemy jako Jego wolę.
Nie wykluczając tego, iż sam Bóg może dać człowiekowi natchnienie do zawarcia takiego układu, trzeba jednak stwierdzić, iż najczęściej układ ten wypływa z bardzo kupieckiego podejścia do naszej relacji z Bogiem. Wydaje się nam, że na wszystko trzeba sobie u Boga zasłużyć.
Szukanie i pełnienie woli Bożej domaga się od człowieka najpierw odkrycia prawdziwego obrazu Boga, który zawsze jako pierwszy daje człowiekowi wszystko. Nasze pełnienie woli Bożej jest przyjmowaniem i oddawaniem Bogu tego, co wcześniej otrzymaliśmy. Chory obraz Boga sprawia, iż chore również jest nasze szukanie woli Bożej.
Kiedy rozważamy problem pełnienia woli Bożej, powstaje wiele pytań: Jak szukać woli Bożej w naszym zabieganym życiu? Jakich używać środków i metod? Jakie stosować kryteria dla odróżnienia woli Bożej od naszej ludzkiej woli, a nawet od woli złego ducha? Jakie są znaki woli Bożej? Jaką rolę może odegrać drugi człowiek w szukaniu i znajdywaniu woli Bożej? Na te i inne ważne pytania będziemy próbowali szukać odpowiedzi w naszych rozważaniach.
Podkreślmy najpierw, że woli Bożej trzeba szukać. Ona jest nam nie tylko dana, ale również i zadana przez Boga. Pan Bóg domaga się od nas zaangażowania wszystkich ludzkich sił, aby odnaleźć Jego wolę. Z umiłowaniem Boga wiąże się w sposób konieczny umiłowanie Jego woli.
Do niedawna wielu ludziom wydawało się, że najważniejszą cnotą w Kościele jest bierne posłuszeństwo. Posłuszeństwo to ograniczało się do pokornego przyjmowania i wykonywania tego, co inni zdecydowali. I chociaż postawa taka wymaga od człowieka również pewnego wewnętrznego samozaparcia, to może być jednocześnie bardzo wygodna.
Człowiek przyjmujący taką właśnie wygodną postawę nie czuje się zobowiązany wchodzić w trudny nieraz proces szukania i rozeznawania woli Bożej. Czuje się bowiem wyręczony przez innych, najczęściej przez przełożonych. W razie ich błędnej decyzji lub innej pomyłki człowiek biernie posłuszny może czuć się zadowolony, iż nie była to jego wina, ponieważ on sam nie decydował, ale wykonywał jedynie decyzje innych.
Człowiek, dla którego najważniejszą i bodajże jedyną cnotą jest bierne posłuszeństwo, będzie jednak zawsze pracował w Kościele jak na cudzym. Niestety nasze parafie, klasztory i inne różnorodne wspólnoty kościelne są pełne takich właśnie ludzi. Podobni są oni do pierworodnego syna z przypowieści o synu marnotrawnym. Choć zawsze przebywał w rodzicielskim domu i wiernie wykonywał ojcowskie rozkazy, to jednak żywił wiele urazów i pretensji do ojca i do brata. Obowiązki były dla niego tylko ciężarem, a jedynym jego marzeniem była zabawa z przyjaciółmi. Nie umiał się cieszyć miłością ojca i nie czuł się w jego domu jak u siebie. Nie dostrzegał bowiem w woli ojca jego bezwarunkowej miłości. Widział w niej jedynie twarde rozkazy, które spełniał z niewolniczą uległością.
Jeżeli człowiek nie podejmuje samodzielnie i w pełnej wolności ważnych decyzji życiowych, ale pozwala się jedynie popychać przez fakty życiowe lub przez innych ludzi, nie jest w stanie autentycznie zaangażować się w szukanie, rozeznawanie i pełnienie woli Bożej. Nie poczuje się nigdy w Kościele jak we własnym domu. To właśnie samodzielne i osobiste decyzje czynią człowieka dojrzałym i odpowiedzialnym za siebie i innych. Dla wielu samodzielność kojarzy się jednak z lękiem.
Obok cnoty posłuszeństwa do szukania i pełnienia woli Bożej potrzeba także cnoty zaangażowania i odpowiedzialności; odpowiedzialności za wszystko, co dzieje się w naszym życiu. Pełna odpowiedzialność za własne życie prowadzi do odpowiedzialności za innych. Brak odpowiedzialności za siebie czyni człowieka niezdolnym do odpowiedzialności za drugich.
Istotę szukania i pełnienia woli Bożej tworzy właśnie odpowiedzialność. Odpowiedzialność czyli odpowiadanie na wezwanie Boże. Do tej właśnie postawy odpowiedzialności wzywa dziś Kościół nie tylko hierarchię kościelną, ale także świeckich. Jan Paweł II w Adhortacji Christifideles Laici, komentując zaproszenie Jezusa: Idźcie i wy do mojej winnicy, pisze:
To wezwanie Pana Jezusa nie przestaje rozbrzmiewać w dziejach. Dotyczy ono nie tylko biskupów, kapłanów, zakonników i zakonnic, ale wszystkich, także świeckich. Pan Bóg wzywa ich osobiście i powierza im do spełnienia misję w Kościele i w świecie. Jako członkowie Kościoła świeccy posiadają powołanie i misję głosicieli Ewangelii. Do wypełnienia tej misji zobowiązują ich sakramenty chrześcijańskiej inicjacji.
Postawa odpowiedzialności i zaangażowania wymaga, abyśmy nie tylko sami zadawali sobie pytanie: Jak szukać i znajdować wolę Bożą?, ale byśmy także innym w tym pomagali. Jeżeli poczujemy smak życia wolą Bożą, smak oddania się i pracy dla Chrystusa, zapragniemy także uczyć innych szukania i pełnienia woli Bożej. Wola Boga jest bowiem źródłem dobra i szczęścia dla każdego człowieka.
W szukaniu i znajdywaniu woli Bożej istnieją dwa zasadnicze niebezpieczeństwa. Pierwsze polega na odwoływaniu się tylko do samego działania Bożego, przy jednoczesnym pomijaniu trudu szukania jej ze strony człowieka. Drugie zaś niebezpieczeństwo przeakcentowuje działanie ludzkie przy jednoczesnym lekceważeniu działania Boga.
Wielu ludzi wierzących uważa, że ich spontaniczne i bezrefleksyjne odczucie woli Bożej wyraża rzeczywistą wolę Pana Boga. Zwykle nie widzą oni potrzeby rozeznawania swoich subiektywnych odczuć, ale pragną jedynie wprowadzać je w życie. W takim podejściu znalezienie woli Bożej wydaje się bardzo proste i oczywiste. Trud polega jedynie na jej wypełnianiu.
Takie rozumienie szukania woli Bożej wypływa najczęściej z braku podstawowego wglądu w świat własnych emocji i przeżyć. Subiektywizm wielu nieuporządkowanych uczuć bywa wówczas racjonalizowany i przypisywany woli Pana Boga. Wielu ludziom niepewnym siebie, dla których rozeznanie i podejmowanie decyzji jest bardzo trudne, wydaje się, że znalezienie woli Bożej wymaga jakiegoś duchowego chwytu. Nierzadko sami na swój własny użytek tworzą sobie pewne chwyty. Odkrytą przez siebie metodę szukania woli Bożej proponują czasami także innym.
Taką metodą może być dla tych osób, np. przypadkowo usłyszana opinia, jakieś zewnętrzne wydarzenie. Niekiedy może to być jakiś właśnie chwyt, np. otwarcie Pisma św. w przypadkowym miejscu i znalezienie odpowiedniego cytatu biblijnego. Jak niebezpieczne mogą być takie właśnie stworzone przez siebie samego duchowe chwyty, może pokazać nam jeden fakt z życia św. Ignacego Loyoli. Odwołajmy się do jego własnego opowiadania (w trzeciej osobie) zawartego w Opowieści pielgrzyma.
Po drodze, kiedy Ignacy udawał się do Nawarry, przyłączył się do niego pewien Maur jadący na mule. Wdawszy się w rozmowę zaczęli mówić o Najświętszej Pannie. Maur powiedział, że chętnie przyjmuje, iż Maryia Dziewica poczęła Syna bez udziału mężczyzny, ale że rodząc pozostała dziewiczą, w to nie mógł uwierzyć. Różne zaś argumenty, jakie mu ze swej strony poddawał Ignacy, nie mogły go przekonać. Wreszcie Maur ruszył naprzód z takim pośpiechem, że Ignacy wnet stracił go z oczu. Zatopił się w myślach nad tym, co zaszło między nim a Maurem.
Zdawało mu się, że źle zrobił pozwalając mówić Maurowi takie rzeczy o Najświętszej Pannie. Sądził więc, że jest obowiązany pomścić tę zniewagę Jej czci. I powstało w nim wtedy pragnienie, aby ruszyć na poszukiwanie Maura i zadać mu kilka ciosów sztyletem za to, co mówił. Długo walczył z tym pragnieniem.
(...) Gdy już był znużony badaniem tego, jak należałoby postąpić, nie znajdując pewności, na co się zdecydować, powziął takie postanowienie; oto pozwoli mulicy iść wolno bez cugli aż do miejsca, gdzie drogi się rozdzielały. Jeżeli mulica pójdzie drogą do wioski, odszuka Maura i zada mu cios sztyletem; jeżeli zaś będzie się trzymać głównej drogi, zostawi go w spokoju. Zrobił tak, jak postanowił, a Pan nasz zrządził, że mulica trzymała się głównej drogi.
Wspominając to wydarzenie i cały pierwszy okres swojego nawrócenia św. Ignacy stwierdza, iż chcąc dokonać wielkich, ale zewnętrznych rzeczy dla Boga nie zwracał uwagi na żadne rzeczy wewnętrzne, nie pojmował też, czym jest pokora, ani miłość, ani cierpliwość, ani roztropność.
Zauważmy, iż św. Ignacy stosuje tę dziwną metodę rozeznania woli Bożej w momencie, gdy już był znużony badaniem tego, jak należałoby postąpić i nie znalazł w sobie dość pewności siebie, by zdecydować, co powinien uczynić. Powyższe opowiadanie św. Ignacy przytacza, aby lepiej można było zrozumieć, jak Pan nasz postępował z tą duszą ślepą jeszcze, chociaż ożywioną wielkimi pragnieniami służenia Bogu.
Jednym z największych wrogów szukania i pełnienia woli Bożej w nas jest niepewność siebie, lęk przed zaangażowaniem, lęk przed ryzykiem podejmowania decyzji. Wielkim wrogiem szukania i pełnienia woli Bożej jest także brak głębszego wglądu we własne nieuporządkowane emocje. Emocje te, jeżeli nie są rozpoznane, zaślepiają człowieka i stają się wówczas zasadniczym motywem ludzkich wyborów, decyzji i działań.
O pełnieniu woli Bożej chętnie czytają i słuchają nieraz ludzie bardzo niepewni siebie, którzy spodziewają się znaleźć jakąś metodę, właśnie chwyt duchowy, który pomógłby im żyć poprawnie i zabezpieczyć się przed popełnianiem bolesnych nieraz błędów i pomyłek. Lęk o siebie, brak zdecydowania, niepewność nie mogą być jednak zasadniczymi motywami szukania woli Bożej.
Refleksja nad pytaniem: Jak szukać i znajdować wolę Bożą? ma nas prowadzić do pełniejszego zaangażowania oraz do podejmowania odpowiedzialności za nasze życie, jak również za życie ludzi, których Bóg postawił na naszej drodze. Wielkie pragnienie życia wolą Boga winno być naszą odpowiedzią na zaufanie i miłość Boga do nas. To właśnie pokorna zależność od Boga oparta najpierw na miłości, a nie na lęku, każe nam przyjmować wolę Bożą jako dar. Dar woli Bożej wskazuje najpewniejszą drogę do naszego osobistego szczęścia.
Wola Boża nie może być więc miejscem ucieczki dla ludzi niepewnych siebie i lękających się życia. Zdarza się i to chyba nierzadko, iż zwrotem wola Boża posługujemy się w tym celu, aby ukryć własną niepewność, zagubienie i lęk przed zaangażowaniem. Pełnienie woli Bożej domaga się od nas trudu zmagania i walki z własnymi lękami, niepewnością i nieświadomą potrzebą zabezpieczenia się za wszelką cenę.
Pokonując i przezwyciężając lęk o siebie, poczucie zagrożenia jesteśmy w stanie wejść w twórczy niepokój i pytanie: jak szukać i pełnić wolę Bożą w naszym życiu. Gdyby bowiem cała nasza energia życiowa była skierowana jedynie na samoobronę, wówczas nie mielibyśmy już sił, by podejmować trud szukania i pełnienia woli Bożej.
Drugie niebezpieczeństwo w szukaniu i znajdowaniu woli Bożej polega na odwoływaniu się tylko do ludzkiego działania. W takim sposobie myślenia działanie ludzkie utożsamia się z wolą Bożą. W tej postawie ukrywa się fałszywe założenie, iż Bóg zawsze chce tego, czego chce człowiek.
W takim rozumieniu woli Bożej człowiek żyje według własnej woli. Sam planuje swoje życie, a następnie ofiaruje swoją wolę Panu Bogu. Oczekuje wówczas, aby Bóg błogosławił to, co sam zdecydował dla siebie. Przypomina to kukułcze jajo podrzucone Bogu przez człowieka. I chociaż Bóg w swoim szacunku do człowieka i do jego wolności jest zmuszony do tolerowania takiego postępowania, to jednak nie jest to postawa, której Ojciec niebieski oczekuje od swoich dzieci. Niewierność woli Bożej uderza nie tylko w Boga, ale przede wszystkim w samego człowieka.
W szukaniu i znajdowaniu woli Bożej muszą spotkać się dwa zasadnicze elementy: działanie Boga oraz ludzki wysiłek. Konieczne są oba elementy. Wszelkie błędy w szukaniu i pełnieniu woli Bożej wynikają z niedoceniania, pomniejszania lub wręcz lekceważenia jednego z tych dwu elementów. Wszechmocnym działaniem Boga możemy próbować usprawiedliwiać własną niechęć do dokonywania dojrzałych wyborów oraz lęk przed zaangażowaniem i podejmowaniem decyzji. Z drugiej zaś strony źle rozumianym darem wolności możemy racjonalizować naszą samowolę i działanie pod wpływem własnych tylko nieuporządkowanych pragnień i potrzeb.
Szukanie, rozeznawanie i pełnienie woli Bożej wymaga pełnej harmonii działania Boga i działania człowieka. Dobre rozumienie tej harmonii wymaga naszej refleksji, modlitwy a przede wszystkim otwarcia się na działanie Boga. Harmonia działania Bożego i ludzkiego jest bowiem jedną z wielkich tajemnic naszej wiary. Tę harmonię działania Bożego i wysiłku ludzkiego w szukaniu i znajdowaniu woli Bożej pięknie ujmuje św. Ignacy w znanej sentencji: Tak ufaj Bogu, jakby całe powodzenie spraw zależało tylko od Boga; tak jednak dokładaj wszelkich starań, jakbyś ty sam miał to wszystko zdziałać, a Bóg nic zgoła.
Podstawowym założeniem w szukaniu i znajdowaniu woli Bożej jest wiara w nieustanne działanie Boga w naszym życiu. Bóg ma swój odwieczny plan wobec każdego człowieka i pragnie, aby został on przyjęty i zrealizowany. Celem tego planu jest dobro i szczęście człowieka. Woli Bożej człowiek nie tworzy dla siebie, ale jej szuka, a znalazłszy ją, przyjmuje jako własną. Wola Boża istnieje bowiem od założenia świata w Boskim planie zbawienia. Wpisuje się ona w najgłębsze ludzkie pragnienia, w całą historię naszego życia, a także w okoliczności zewnętrzne, w jakich żyjemy.
Podstawą szukania i znajdowania woli Bożej jest więc głębokie wewnętrzne przekonanie o nieustannym działaniu Boga w życiu człowieka. To sam Bóg kierując się swoją odwieczną miłością dał człowiekowi tchnienie życia. I to, co rozpoczął w człowieku w chwili stworzenia, nieustannie kontynuuje. Bóg jest wierny nawet wbrew niewierności człowieka. Istotą szukania woli Bożej jest więc cierpliwe odszukiwanie przez człowieka z pomocą znaków dzieła, które On sam w nas kiedyś rozpoczął.
Rozeznawanie duchowe polega na odkrywaniu wierności Stwórcy wobec swojego stworzenia. To właśnie wierność Boga człowiekowi każe Mu ciągle na nowo potwierdzać swoją miłość do niego poprzez konkretne znaki.
Szukanie woli Bożej z jednej strony jest odkrywaniem wierności Boga do człowieka w konkretach ludzkiej historii, z drugiej zaś jest sposobem odpowiadania Mu naszą ludzką wiernością na Jego wierność. Nie możemy być Bogu wierni bez rozeznawania duchowego, bez ciągłego odkrywania Jego woli objawianej nam przez Jego Ducha.
Bóg, który nieustannie wszystko czyni nowym, wzywa człowieka do zrywania starych więzów. Stare więzy krępują nieraz człowieka i przeszkadzają mu w jego drodze do Boga. Wychodząc z naszych ludzkich upodobań i predyspozycji chcielibyśmy niekiedy iść w naszym życiu duchowym w określonym przez nas kierunku, ale Duch Święty prowadzi nas nową drogą; każe nam zrywać z tym, co do tej pory zbudowaliśmy w życiu wewnętrznym i dzięki czemu czujemy się być może pewniejsi siebie, ponieważ mamy się na czym oprzeć.
Celem zerwania starych więzów jest pełniejsza wolność człowieka, która umożliwia mu większe otwarcie się na działanie Boga. Jeżeli człowiek zatrzymałby się na swoich dotychczasowych osiągnięciach, ryzykowałby zatrzymanie się w swojej drodze do Boga. Kiedy mamy wrażenie, iż jesteśmy syci, bogaci duchowo, to nie zawsze musi to być przejaw naszego wielkiego wzrostu duchowego. Nasze wrażenie może być przejawem pozornych postępów duchowych.
Wielu świętych daje nam przykład odważnego zrywania starych więzów. Przyjrzyjmy się Abrahamowi. Już w podeszłym wieku Bóg mówi do niego: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę (Rdz 12, 1). Więzy z Ur Chaldejskim, rodzinnym miastem, więzy z własnym klanem zostają zerwane. Abraham udaje się do ziemi obiecanej, którą Bóg miał mu dopiero ukazać. Bóg domaga się od Abrahama zaufania Jego wezwaniu. Zaproszenie do wyjścia z rodzinnego kraju było tylko jedną z wielu prób, którymi patriarcha będzie doświadczany nieraz bardzo dotkliwie i boleśnie przez całe życie. Wezwania do zrywania kolejnych starych więzów będą przychodzić w miarę wzrostu wiary Abrahama.
Bóg wzywa do zrywania starych więzów, ponieważ człowiek potrzebuje tego do swego wzrostu duchowego. Bóg prowadzi nas podobnie jak ojciec rodziny prowadzi swego syna. Uczy on swoje dziecko ciągle nowych sprawności, zachęcając je jednocześnie, aby zostawiało to, co już dobrze zna. Nierzadko bywamy wzywani przez Boga do tego, aby poświęcić i oddać Mu to, co jest dla nas już jasno określone i pewne. W ten sposób Bóg stwarza nam możliwość, byśmy mogli pójść dalej, wzrastać. Taka jest pedagogika Boża.
Zrywanie starych więzów uczy nas coraz większego zaufania Bogu i powierzania się Jego woli. Na pytanie uczniów: Nauczycielu, gdzie mieszkasz? Jezus nie precyzuje miejsca zamieszkania, ale wzywa jedynie: Chodźcie, a zobaczycie (J 1, 38–39). Domaga się od uczniów opuszczenia dotychczasowego zamieszkania i powierzenia się Jego prowadzeniu. Bóg domaga się od nas wiary, iż Jego prowadzenie jest dla nas dobre, nawet jeżeli nieraz bywa trudne i bolesne. Celem działania Bożego w nas jest jednak zawsze radość i pokój. Bóg pragnie, abyśmy mieli w sobie pełną radość.
Pan Bóg objawia człowiekowi swoją wolę poprzez znaki. W rozeznawaniu duchowym człowiek nie tworzy sobie znaków woli Bożej. Odkrywa i przyjmuje te, które są mu dane. Wszystkie znaki woli Bożej, choć bywają nieraz trudne do odczytania, zawsze mogą być odkryte przez człowieka. Znakom tym bowiem towarzyszy światło Ducha Świętego konieczne do ich rozpoznania.
Dużym niebezpieczeństwem w życiu duchowym jest tworzenie sobie samemu znaków działania Bożego. Są to wówczas sztuczne znaki, które wprowadzają człowieka w świat iluzji duchowej. Św. Augustyn stwierdza, iż stwarzanie sobie iluzji duchowej należy, obok pychy, do najcięższych grzechów.
Zewnętrzne znaki woli Bożej, które dostrzegamy w naszym życiu, mają ścisłe powiązanie z wewnętrznymi natchnieniami. Ostatecznym miejscem szukania i znajdowania woli Bożej jest zawsze serce człowieka. Znaki zewnętrzne mają nas naprowadzać na to, co Bóg objawia nam poprzez nasze serce. Interpretacja znaków zewnętrznych dokonuje się zawsze w ludzkim sercu. To serce ludzkie przyjmuje Boże wezwania i ono na nie odpowiada.
Znaki działania Bożego w życiu człowieka nazywamy także znakami czasu. Wola Boża w życiu człowieka wiąże się bowiem zawsze z jego czasem. Znaki te zmieniają się wraz ze zmianą sytuacji człowieka. Dokonują się pod wpływem czasu. Konieczność szukania i rozeznawania woli Bożej wynika właśnie ze zmian, jakim podlega człowiek w czasie.
W nowym czasie Bóg daje człowiekowi nowe wezwania; wezwania bardziej dostosowane do zmian, jakie w nim się dokonują. Czujność w modlitwie, do której tak usilnie wzywa Jezus, związana jest właśnie z upływem czasu, jakiemu podlega człowiek i Królestwo Boże, które w nim jest (por. Łk 17, 21).
Każde działanie Boga w nas podlega rozeznaniu duchowemu. W sprawach ważnych dla życia samo subiektywne odczucie wewnętrzne jeszcze nie wystarcza. Stąd też udzielanie się Boga duszy ludzkiej, poprzez które przekazuje swoją wolę, łączy się zawsze z możliwością obiektywnego rozeznania tego działania.
Same zewnętrzne znaki, nawet gdyby były bardzo wyraźne, nie mogą być nigdy jedynym i ostatecznym kryterium szukania i pełnienia woli Bożej. Rola znaków zewnętrznych polega przede wszystkim na naprowadzaniu nas na odkrycie znaków wewnętrznych — natchnień duchowych, poprzez które Pan Bóg zaprasza człowieka do pełnienia Jego woli.
Odwołajmy się do przykładu uczniów idących do Emaus. Z jednej strony otrzymują oni bardzo konkretny zewnętrzny znak: obecność przygodnego wędrowca, który towarzyszy im w ich podróży, rozmawia z nimi, poucza ich. Z drugiej strony zaś doświadczają natchnień wewnętrznych, które uświadomili sobie dopiero po zniknięciu towarzysza podróży sprzed ich oczu. Będą wówczas dawać sobie wzajemnie świadectwo wewnętrznego działania Bożego w ich sercach: Czyż serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał? (Łk 24, 32). Pałające serce w Biblii oznacza działanie Ducha Świętego.
Skuteczność zewnętrznych znaków działania Bożego, nawet tych najbardziej wyrazistych, zależy zawsze od uległości człowieka wobec działania Ducha Świętego w sercu człowieka. Misja Jezusa, choć była potwierdzana niezwykłymi znakami i cudami, nie została przyjęta przez wielu ludzi, którzy byli świadkami tych znaków. Ich serca były zamknięte na wewnętrzne działanie Boga.
Czym jest natchnienie wewnętrzne?
Trudno opisać istotę natchnienia wewnętrznego, ponieważ dotykamy w nim tajemnicy Boga działającego w człowieku. Wszelkie schematy, ludzkie ujęcia i opisy będą zawsze zbyt ubogie, aby wyrazić tajemnicę działania Stwórcy w stworzeniu. Ponadto doświadczenie działania Boga w człowieku pozostaje zawsze bardzo indywidualne i osobiste.
Ale pomimo tych zastrzeżeń wszystkie natchnienia, pragnienia wewnętrzne posiadają pewne wspólne cechy, ponieważ udziela ich ten sam Bóg. Także natura ludzka w swej istocie jest zawsze jedna i ta sama. Najgłębsze pragnienia są również wspólne wszystkim ludziom.
Natchnienie wewnętrzne wyraża jakieś pociąganie człowieka przez Boga, jest formą, zaproszeniem do udziału w Jego miłości, jest jakąś duchową fascynacją Stwórcą, formą zakochania się w Nim. Jest to zawsze owoc działania Jego Ducha w nas. Każde duchowe pragnienie, nie tylko te wielkie i gorące, ale także te codzienne małe natchnienia do dobrego, mają w sobie coś ostatecznego, są zaproszeniem do udziału w pełni życia w Bogu, w pełni Jego miłości.
Nie zawsze jednak doświadczenie bycia pociąganym przez Boga jest dla człowieka od razu jasne i jednoznaczne. Nierzadko (szczególnie u początkujących w życiu duchowym) może być ono zmieszane z pragnieniami tylko ludzkimi. Te zaś zwykle powiązane są z podstawowymi potrzebami i lękami człowieka.
Bóg zaprasza nas jednak do uczestnictwa w swojej miłości także wówczas, kiedy jesteśmy słabi i grzeszni. To właśnie dzięki duchowym pragnieniom, które otrzymujemy od Boga, możemy przekraczać nasze słabości i zniewolenia.
Nasze wewnętrzne natchnienia w jakimś sensie zawsze domagają się oczyszczenia. Odkrycie samego Boga, który pociąga i wzywa człowieka, przychodzi stopniowo w miarę wewnętrznego dojrzewania człowieka. Natchnienia i pragnienia duchowe, choć są zawsze w jakimś stopniu powiązane z potrzebami czysto ludzkimi, to jednak nie wypływają jedynie z nich. Ludzkie potrzeby cielesne nie są nigdy źródłem natchnień duchowych. Potrzeby cielesne są źródłem zmysłowych głodów. Natchnienia zaś są zawsze darem Ducha. Stąd też nazywamy je duchowymi, tzn. pochodzącymi od Ducha Świętego.
Choć natchnienia wewnętrzne są nierzadko zmieszane z ludzkimi odczuciami, lękami, zranieniami, to jednak ostatecznie zawsze je przerastają. Człowiek wewnętrznie pociągany przez Boga doświadcza, iż jego duchowe pragnienia nie pochodzą od niego, ale są łaską; są darem; są w jakimś stopniu niezależne od jego ludzkiej woli.
Natchnienia wewnętrzne nie zniewalają człowieka, nie determinują jego działania. Nawet jeżeli są bardzo wyraźne i mocne, zawsze są tylko wewnętrznym zaproszeniem Pana Boga.
Natomiast ludzkie głody wypływające z naturalnych potrzeb człowieka, z jego lęków, konfliktów i zranień, odznaczają się jakimś przymusem psychicznym. Człowiek działający pod ich wpływem nie doświadcza wolności, ale czuje się przymuszany przez swoje potrzeby. Wolność wewnętrzna wobec natchnień jest jednym z najważniejszych kryteriów dla rozeznania ich autentyczności.
W swoim pociąganiu człowieka ku sobie Bóg nie posługuje się nigdy lękiem i przymusem psychicznym. Byłoby to sprzeczne z ludzką wolnością, którą On sam nas obdarował. W natchnieniu i pragnieniu wewnętrznym otrzymanym od Boga zawiera się zawsze uszanowanie dla ludzkiej wolności.
Natchnienia i pragnienia duchowe człowieka zawierają w sobie zawsze w jakiejś formie warunek, zastrzeżenie: Jeżeli chcesz.... Doświadczając natchnień wewnętrznych człowiek czuje, iż nie musi ich przyjmować, choć bardzo pragnie iść za nimi.
Innym ważnym kryterium rozeznania autentyczności natchnienia wewnętrznego jest zdatność duchowa i emocjonalna do jego spełnienia. Bóg nie daje pragnień, natchnień, które przekraczałyby możliwości wypełnienia ich przez człowieka. Człowiek powoływany przez Boga do wypełnienia określonego zadania czy funkcji, winien doświadczać wewnętrznie, iż jest zdolny do wypełnienia tego, do czego czuje się wzywany.
Nie wystarcza jednak rozeznanie wyłącznie osobiste. Odczucie subiektywne może być mylące, stąd też konieczne jest poddanie się ocenie wspólnoty Kościoła, w ramach której realizuje się swoje natchnienia. Sposób rozeznania wspólnoty zależy oczywiście od rodzaju powołania. Ale nawet bardzo osobiste natchnienia i pragnienia, które służą najpierw rozwijaniu osobistej doskonałości, winny być rozeznawane w kontakcie z kierownikiem duchowym.
Zdolność duchowa i emocjonalna do wykonywania danego powołania nie musi pojawiać się od samego początku w ostatecznej, dojrzałej formie. Ta zdolność może znajdować się w jakiejś zaczątkowej postaci. Będzie ona dojrzewać wraz z rozwojem człowieka. Stąd też nie sprzeciwiają się autentyczności powołania nawet znaczne trudności, wątpliwości i lęki, które powoływany napotyka w swoim życiu. Pragnienie przezwyciężenia ich, by móc realizować powołanie, potwierdza jego autentyczność.
W powołaniu, które wiąże się z odpowiedzialnością za innych, np. w powołaniu do kapłaństwa czy małżeństwa, ważnym elementem zdolności psychofizycznej jest pewna stałość emocjonalna. Stałość emocjonalna oznacza tutaj zdolność do wiernego wypełniania przyjętych zobowiązań. Zmienność emocjonalna, niestałość psychiczna, nad którą się nie panuje, byłaby zagrożeniem dla dokonywanego wyboru. Zagrożenie dla wyboru oznacza jednocześnie zagrożenie dla ludzi, za których przyjmuje się odpowiedzialność. Stąd też przed podjęciem nieodwracalnej decyzji człowiek winien stawić czoła swoim problemom.
Innym bardzo ważnym kryterium autentyczności natchnień jest altruizm ukryty w nich. Altruizm, to ukierunkowanie na bliźniego. Natchnienia, które byłyby skierowane na realizację własnych egoistycznych potrzeb, nie mogłyby pochodzić od Boga. Bóg nigdy nie zamyka człowieka, ale zawsze otwiera go na miłość innych ludzi.
W prawdziwym Bożym powołaniu nie może chodzić jednak o altruizm deklaratywny, ale o rzeczywiste otwarcie się na innych. Nie musi to być altruizm dojrzały. Rozwój duchowy człowieka będzie rozwijać w nim otwarcie się na Boga i ludzi.
Kryterium zdatności psychofizycznej i kryterium altruizmu w rozeznaniu autentyczności powołania, natchnienia duchowego są bardzo ważne także dlatego, że mogą być mierzone metodami psychologicznymi. I chociaż do samego natchnienia czy powołania Bożego nie można przykładać żadnych metod psychologicznych, to jednak metody te można stosować w rozpoznaniu zdatności do realizacji powołania.
Jak postępować w wypadku istnienia poważnych wątpliwości dotyczących powołania, natchnienia Bożego? Zaznaczmy najpierw, że wątpliwości są czymś naturalnym w każdym rodzaju powołania, w każdym rodzaju wezwania Bożego. Im ważniejsze i bardziej odpowiedzialne powołanie, tym zwykle istnieją większe wątpliwości.
Pewien rodzaj wątpliwości odnośnie powołania wynika z realistycznego spojrzenia na wymagania i zadania z nim związane. Byłoby rzeczą nadzwyczajną, gdyby człowiek mający podjąć ważną decyzję życiową, nie żywił nigdy najmniejszych wątpliwości i wahań. Wówczas rodziłoby się pytanie, skąd pochodzi ta niezwykła pewność siebie.
Co robić w sytuacji, kiedy rodzą się wątpliwości odnośnie natchnienia Bożego, powołania?
Najpierw należy zbadać ich częstotliwość oraz okoliczności, w jakich się pojawiają. Na przykład wątpliwości rodzące się jedynie pod wpływem napotykanych trudności na drodze realizacji powołania nie są wystarczającym kryterium, aby móc z niego zrezygnować. Wahania i wątpliwości w chwilach trudności mogą świadczyć jedynie o braku pewności siebie lub też mogą być wyrazem niewiary w swoje własne możliwości. W takiej sytuacji należy podjąć najpierw próbę pokonania ujawniających się trudności. Dopiero później można pytać o autentyczność samego powołania.
Jeżeli wahania odnośnie powołania, natchnienia Bożego powtarzałyby się systematycznie przez dłuższy okres, nie mogą być one lekceważone. Trzeba wówczas szukać prawdziwych źródeł trwających wątpliwości. Nie powinno się podejmować ważnych i wiążących decyzji życiowych w chwilach wielkich wątpliwości.
W takiej sytuacji konieczny byłby jednak głębszy wgląd w siebie i własną historię życia, aby móc odkryć prawdziwe źródło tych wątpliwości. Wgląd ten dokonuje się nie tylko poprzez autoanalizę, ale także poprzez kierownictwo duchowe, w którym odnajdujemy potwierdzenie refleksji nad sobą.
W chwilach wielkich wątpliwości należy też wstrzymać się z podejmowaniem decyzji, których nie można odwołać, np. wyboru stanu życia: małżeństwa, kapłaństwa. Jeżeli powołanie czy natchnienie Boże jest autentyczne, to wraz z jego rozwojem i realizacją wątpliwości zwykle ustępują. Jeżeli nawet nie ustępują całkowicie, to stopniowo zmienia się ich natężenie i częstotliwość. Coraz większa dojrzałość emocjonalna i duchowa prowadzi do coraz większej pewności wewnętrznej w odniesieniu do słuszności realizowanego pragnienia.
Podkreślmy jednak raz jeszcze, że istniejące wątpliwości, problemy, pewne odczucie lęku czy też przymusu psychicznego nie oznacza bynajmniej, iż dane natchnienie, powołanie nie pochodzi od Boga. W podejmowaniu ważnych decyzji życiowych, jak również w samym przygotowywaniu się do nich, potrzebny jest pewien wewnętrzny spokój i równowaga. Stąd też, aby rozeznać autentyczność swojego powołania, potrzebujemy najpierw wewnętrznego uspokojenia. Polega ono między innymi na uwolnieniu się od tyranii własnych lęków, przymusów i zdobyciu pewnego stopnia wolności wewnętrznej. Wejście we własne problemy, przezwyciężanie ich rodzi większą wolność wewnętrzną.
W szukaniu, rozeznawaniu i pełnieniu woli Bożej należy unikać zbyt szybkiego wartościowania i wydawania łatwych wyroków zarówno o swoich własnych, jak tym bardziej o cudzych powołaniach i różnorakich pragnieniach wewnętrznych. Ostrożność i rozwaga w ocenie natchnień wewnętrznych winna płynąć zarówno z uszanowania dla woli Bożej, jak również dla ludzkiej wolności.
Szczególnym jednak znakiem działania Bożego dla człowieka będzie drugi człowiek, ponieważ ze wszystkich stworzeń on jest najbardziej podobny do Boga. Bogu jest jakby łatwiej dotrzeć do człowieka posługując się jego bliźnim.
W najbardziej ogólnym sensie każdy człowiek przychodzi do nas jako znak Boga. Każdy bowiem nosi w sobie obraz i podobieństwo Boże. Często pozostaje to jednak bardziej życzeniem niż doświadczaną rzeczywistością. Podobieństwo i obraz Boga są w nas nierzadko bardzo zamazane i niejasne. Ale mimo wszystko każdy człowiek może naprowadzać nas na Boga oraz Jego wolę. Aby to było możliwe trzeba przedrzeć się nieraz poprzez wszystkie ludzkie zagubienia.
Możemy być znakiem Bożego działania dla drugich najpierw poprzez samą naszą obecność: nasz styl życia, więzi emocjonalne, wykonywana praca, nasze życie duchowe, modlitwa — wszystko to może być przepojone obecnością i działaniem Pana Boga.
Człowiek staje się znakiem działania Bożego także dzięki otrzymanemu powołaniu, jakiejś szczególnej misji zleconej mu przez Boga. Funkcja patriarchy, proroka, króla, kapłana była powierzana wybranym przez Boga ludziom. Byli to ludzie–znaki.
My także jesteśmy powołani do bycia znakiem woli Bożej poprzez wykonywaną funkcję i różnorakie zadania życiowe, jakie Bóg stawia nam na drodze, np. kapłaństwo, małżeństwo, życie zakonne, ojcostwo i macierzyństwo fizyczne lub duchowe, dziewictwo, życie w ubóstwie, cierpienie, itd.
Człowiek przepojony wiarą staje się znakiem dla wszystkich, którzy z nim się stykają. Wszyscy jesteśmy powołani, aby stać się takimi właśnie znakami dla drugich. W samym powołaniu chrześcijańskim zawiera się powołanie do bycia świadkiem miłości Boga do człowieka, świadkiem Jego woli.
Zewnętrzne znaki woli Bożej są wpisane w historię ludzkości, historię kultury, cywilizacji, w której człowiek żyje. Bóg liczy się z naszym poznaniem i rozumieniem człowieka i świata. W objawianiu swojej woli Bóg bierze pod uwagę stopień ludzkiego rozwoju. Głębsze i pełniejsze rozumienie przez człowieka rzeczywistości duchowej i materialnej świata, w którym on żyje, sprawia, iż Bóg może pełniej używać go dla objawienia swojej woli.
Oto przykład. W czasach Starego i Nowego Testamentu, a nawet nieco później, ludzkie sny nierzadko były interpretowane jako znaki woli Bożej, na przykład sen Józefa Egipskiego, sen Józefa, męża Marii, sen trzech Mędrców. Jeszcze w czasach średniowiecza, jak pisze J. Green w książce Brat Franciszek, św. Franciszek z Asyżu i papież Innocenty III rozeznawali i szukali woli Bożej odwołując się do własnych snów.
Chociaż w naszych czasach niektórzy nadal odwołują się do snów w szukaniu woli Bożej, to jednak sny nie są już dzisiaj tak wyraźnymi znakami Bożego działania, jak było to może w przeszłości. I chociaż my również możemy w szukaniu woli Bożej odwoływać się do naszych snów, jak czyniło to wielu świętych, to jednak takie znaki wymagałyby głębokiego rozeznania. Prorocze sny wymagają potwierdzenia przez inne znaki bardziej jednoznaczne i budzące dziś większą wiarygodność.
A oto inny przykład, jak bardzo znaki woli Bożej wpisane są w zmieniający się świat oraz w samo rozumienie rzeczywistości materialnej i duchowej człowieka. W przeszłości człowiek miał ścisły kontakt z przyrodą. Żył bardzo blisko niej i był wobec niej bezbronny. Często nie umiał interpretować podstawowych jej zjawisk: żywiołów, pór roku, gwałtownych zmian atmosferycznych, potęgi mórz i gór. W tych czasach przyroda przemawiała do człowieka bardziej wyraziście. Była ona nieraz bardzo czytelnym znakiem działania Bożego. Nierzadko wielkie zjawiska przyrody, np. trzęsienia ziemi czy zaćmienia słońca, były znakami, nosicielami woli Bożej. Bóg objawiał się niekiedy wśród potężnych grzmotów, trzęsienia ziemi lub też w łagodnym szumie wiatru. Nigdy jednak ani Żydzi, ani chrześcijanie nie uważali zjawisk przyrody za bóstwa.
Dzisiejszy człowiek swoimi interpretacjami naukowymi odarł z tajemnicy zjawiska przyrody. Uważa je za coś zwyczajnego. Nadal jednak nie jest w stanie nad nimi panować i pozostaje wobec nich bezbronny. Dzisiejszemu człowiekowi trudno spontanicznie dopatrywać się w nich cudów, znaków działania Bożego. Dzisiejszemu człowiekowi potrzebny byłby umysł i serce dziecka odkrywającego świat pierwszy raz. Takie właśnie spojrzenie na świat miał św. Franciszek z Asyżu. Człowiek współczesny musiałby przezwyciężyć naukowe myślenie, aby na nowo mógł odkryć działanie i bliskość Boga w świecie przyrody. Przyroda jest przecież dziełem Boga i dzięki temu jest także miejscem nieustannego Jego działania.
Człowiek ze swoimi osiągnięciami technicznymi stawia dzisiaj przed sobą jakby nowe pola działania Bożego i nowy rodzaj znaków. Pan Bóg używa ich dla objawiania swojej woli. Bóg posługuje się wszystkim, także naszą cywilizacją, aby nam odsłonić swój odwieczny plan i swoje pragnienia wobec nas. Znakami działania Bożego mogą stać się dzisiaj niesamowite osiągnięcia techniczne człowieka. Bóg przemawia do nas dzisiaj nie mniej wyraźnie i jasno przez klęski ekologiczne, zagrożenia atomowe czy przez inne zagrożenia cywilizacyjne, niż dawniej przemawiał przez zagrożenia wynikłe z trzęsienia ziemi czy nagłych i gwałtownych zmian atmosferycznych.
Trzeba nam uczyć się odczytywać rzeczywistość świata zewnętrznego jako miejsce Bożej obecności i Bożego działania. Człowiek wierzący winien jednak strzec się pewnego prymitywizmu w rozeznawaniu znaków działania Bożego w świecie materialnym. Prymitywizm ten polega głównie na utożsamianiu doznań emocjonalnych wynikających z zewnętrznego oglądu świata, z doświadczeniem obecności Boga i z Jego działaniem. Doznania estetyczne, przeżycia emocjonalne mogą naprowadzać człowieka na doświadczenie działania Bożego, te jednak całkowicie je przekraczają.
Jeżeli chcemy podejmować rozsądne i dobre decyzje w ważnych ludzkich sprawach, trzeba nam najpierw przyglądać się i oceniać naszą dojrzałość uczuciową. Musimy bowiem pytać się czy posiadamy odpowiedni stopień dojrzałości, aby w sposób odpowiedzialny podjąć daną decyzję i przyjąć wszystkie zadania i funkcje z nią związane.
Jednym z ważnych znaków dojrzałości jest świadomość swoich uczuć oraz wolność wobec nich.
W rozeznawaniu duchowym trzeba nam także uwzględnić całą naszą dotychczasową historię życia oraz wszystko to, co z niej wynosimy: stopień dojrzałości uczuciowej i duchowej, wszystkie uwarunkowania wypływające z doświadczeń rodzinnych, środowiskowych. Cała przeszłość człowieka wpływa na aktualną jego dojrzałość emocjonalną i duchową.
Nie możemy odczytać działania Bożego w naszym życiu nie uwzględniając wpływu, jaki wywiera na nas cała nasza historia życia. Bóg nie tylko liczy się z naszą historią życia, ale sam w niej działa i pracuje. To właśnie w naszej historii i poprzez naszą historię Bóg objawia nam swoją wolę. To wszystko, co przeżyłem, czego doświadczyłem w moim życiu, wszystkie moje aktualne słabości i zalety są punktem wyjścia dla rozeznawania duchowego.
Jako ludzie mamy wiele ograniczeń, problemów. Jeżeli chcemy dokonywać uczciwie rozeznawania duchowego, winniśmy być ich świadomi i uwzględniać je w procesie podejmowania decyzji. Ograniczenia i słabości ludzkie nie są przeszkodą w szukaniu i znajdowaniu woli Bożej, o ile jesteśmy ich świadomi i pragniemy je pokonywać. Gdybyśmy szukając woli Bożej nie byli świadomi naszych ograniczeń, słabości i wad, wówczas bylibyśmy niezdolni do rozeznania duchowego.
Rozeznawanie duchowe wymaga zdolności powierzania swoich słabości, błędów i grzechów Panu Bogu. Trzeba przyjąć całą naszą przeszłość, niezależnie od tego, jaka ona była, i oddać ją bez reszty Bogu. Pan Bóg objawiając nam swoją wolę, liczy się z naszą ludzką słabością; zarówno tą dzisiejszą jak i z przeszłości.
Lęk przed przeszłością, ucieczka od niej czyniłaby nas niezdolnymi do prawdziwego rozeznania duchowego. W życiu każdego z nas istnieje ścisła zależność pomiędzy przeszłością, teraźniejszością a przyszłością. Rozeznawanie duchowe domaga się też stawienia czoła wszystkim naszym problemom. Przystępując do rozeznania duchowego, winniśmy być świadomi, iż sami możemy się mylić w odczytywaniu naszych odczuć i emocji. Może w nas istnieć rozdźwięk pomiędzy motywacjami, jakie deklarujemy, a tymi, które w nas naprawdę działają.
Bez uświadomienia sobie wszystkich naszych emocji, które w nas działają oraz bez nabrania dystansu do nich, nie można dokonywać rozeznawania. Nieuświadomione reakcje uczuciowe byłyby dla nas przeszkodą w odczytaniu duchowych poruszeń i pragnień.
Rozeznawanie duchowe jest analizą duchową, ale zawsze bardzo ściśle łączy się z naszą emocjonalnością. Uczucia są nie tylko elementami naszego życia psychicznego, ale także istotnymi elementami życia duchowego.
Otwartość i szczerość w poznawaniu naszych emocji jest jakimś wstępnym krokiem do przyjęcia woli Bożej. Jeżeli brakowałoby nam zgody na naszą ludzką słabość, na ludzkie ograniczenia, tym samym istniałaby w nas pewna niezdolność do przyjęcia woli Bożej.
Pierwszym krokiem do rzeczywistego przyjęcia woli Bożej jest przyjęcie siebie samego, swojego życia, takim jakie ono jest w danej chwili. Jeżeli bylibyśmy bardzo zniewoleni własnymi problemami, wówczas nie moglibyśmy dokonywać rozeznania duchowego, ponieważ nie mielibyśmy potrzebnej nam wolności wewnętrznej dla przyjęcia woli Bożej.
Zgoda na siebie i swoją ludzką sytuację oznacza jednocześnie odejście od siebie. To właśnie odejście od siebie jest warunkiem przyjęcia Boga i Jego woli. Jeżeli ludzkie problemy w rozeznaniu duchowym zostałyby pominięte, zaniedbane lub zlekceważone, wówczas ryzykowalibyśmy kształtowanie w sobie duchowości bez ciała, nie–ludzkiej, oderwanej od ludzkiej osoby, ryzykowalibyśmy rozwijanie w nas iluzji.
Rozeznawanie duchowe wymaga także pewnego uspokojenia wewnętrznego. Jeżeli znajdowalibyśmy się w stanie jakiegoś zniechęcenia, depresji, smutku, wielkiego strapienia duchowego, nie posiadając jednocześnie należytego dystansu do tych uczuć, wówczas winniśmy uzbroić się w cierpliwość. Trzeba by poczekać na bardziej stosowny czas dla rozeznania duchowego i podjęcia decyzji.
Aby stan smutku, zniechęcenia mógł stać się znakiem czasu w szukaniu woli Bożej, winien zostać przezwyciężony. Życie pod wpływem strapienia stanowi przeszkodę dla rozeznawania duchowego. Uniemożliwia bowiem obiektywne widzenie siebie oraz sytuacji, w jakiej się znajdujemy.
Pośród wielu uwarunkowań rozeznania duchowego trzeba zwrócić także uwagę na zdrowie. Nie możemy dokonywać rozeznania, zwłaszcza jeżeli chodzi o ważne decyzje, w jakimś wielkim zmęczeniu psychicznym czy wyczerpaniu fizycznym.
Nie możemy też dokonywać rozeznania duchowego, jeżeli nie ma w nas rzeczywistego życia duchowego. Bez mocnych fundamentów życia duchowego w szukaniu, rozeznawaniu i pełnieniu woli Bożej łatwo ulegamy iluzji. Im pełniejsze i głębsze jest życie duchowe, tym pełniejsza możliwość poznania woli Boga. Jakość życia duchowego gwarantuje jakość rozeznawania duchowego.
Gdybyśmy nie szukali Boga i pełnienia Jego woli, ale tylko siebie samych, to próba rozeznania duchowego byłaby pewną pomyłką. Nawet gdybyśmy znaleźli wolę Bożą, np. w decyzji przełożonego, to i tak jej nie przyjmiemy. Ogarnie nas raczej wewnętrzna irytacja, zniechęcenie i smutek. Nie będzie to jednak smutek dla wzrostu duchowego. Smutek ewangelicznego bogatego młodzieńca nie zbliżył go do Jezusa, ale wręcz przeciwnie — oddalił go od Niego.
Wejście w rozeznawanie duchowe wymaga od nas rzeczywistego pragnienia i otwartości na wolę Bożą. Nie chodzi jednak o otwartość deklaratywną, otwartość we własnych subiektywnych odczuciach. Rozeznawanie duchowe, szukanie i znajdowanie woli Bożej rozpoczyna się od zakwestionowania tego, czego ja chcę i pragnę moją tylko ludzką wolą. Rozeznanie duchowe stawia nam pytania: Czy moje pragnienia i plany kierują się wolą Bożą, czy tylko tym, co jest we mnie? Czy wzrasta we mnie pragnienie dostosowywania mojego życia do woli Bożej? Czy pragnę oddać moje życie w ręce Boga, aby wszystko było zgodne z Jego wolą? Czy nie stawiam Panu Bogu warunków w przyjmowaniu Jego woli?
Ta właśnie zdolność do kwestionowania siebie jest jednym ze znaków gotowości do dokonywania rzeczywistego rozeznawania duchowego. W rozeznawaniu duchowym nie chodzi bowiem najpierw o zewnętrzną, jakby techniczną aplikację pewnej metody, ale o proces wewnętrznego nawrócenia dokonujący się w ludzkim sercu. Jednym z ważnych kryteriów rzeczywistego pragnienia szukania woli Bożej jest także zdolność człowieka do modlitwy przedłużonej; zdolność do trwania przed Bogiem i wsłuchiwania się w Jego natchnienia.
Podkreślmy z pewnym naciskiem rolę kierownictwa duchowego w rozeznawaniu woli Bożej. Nie chodzi jednak najpierw o dobre rady roztropnego i doświadczonego człowieka. W rozeznawaniu duchowym kierownik duchowy pełni najpierw rolę świadka, który przygląda się i rozeznaje osobistą pracę penitenta. Odwołując się do oceny swojego sumienia, kierownik duchowy potwierdza owoce osobistego rozeznania. Czyni to nie we własnym imieniu, ale w imieniu Kościoła. Wierzymy, iż Duch Święty angażuje się poprzez autentyczne kierownictwo duchowe, aby potwierdzić szukanie i pełnienie woli Bożej.
Wrażliwość na Boga tak u kierownika jak i u penitenta sprawia, iż wspólnie odkrywają wolę Bożą. Odkryć mogą wspólnie, ale podjąć decyzję pełnienia woli Bożej może tylko sam zainteresowany. Wyraźne namawianie i popychanie penitenta do podjęcia decyzji, zwłaszcza wówczas, gdy czuje się bardzo niepewny i zagubiony, jest zawsze pewnym nadużyciem.
Im silniejszy byłby nacisk psychiczny, tym większe byłoby nadużycie. Dotyczy to zwłaszcza takich decyzji, których nie można odwołać, np. zawarcie małżeństwa, przyjęcie święceń kapłańskich, złożenie ślubów zakonnych, itp. Chwilowe uspokojenie człowieka niepewnego siebie, który pod czyimś naciskiem wreszcie podjął decyzję, może być bardzo zwodnicze. Nierozwiązane problemy i zagubienie zwykle wracają jak bumerang, nawet po kilku latach, nieraz z jeszcze większą siłą.
Dlaczego potrzebujemy pomocy kierownika duchowego w szukaniu woli Bożej? Ponieważ zamknięci w sobie łatwo ulegamy iluzji własnych namiętności i złego ducha działającego w nich. Działanie naszych namiętności i złego ducha działającego w nich, jeżeli ma być skutecznie pokonane, winno być ujawnione przed Kościołem: przed spowiednikiem, kierownikiem duchowym lub — jak mówi św. Ignacy — jakąś osobą duchowną, która zna podstępy złego ducha. Otwartość przed Kościołem pozwala nam jasno widzieć naszą sytuację. Św. Ignacy mocno wierzył, że w szczerości człowieka przed przedstawicielem Kościoła działa Pan Bóg.
Dobre kierownictwo duchowe daje nam tę wewnętrzną pewność, iż nie kierujemy się jakimiś nieuporządkowanymi i nieświadomymi motywami wewnętrznymi, ale pragnieniem szukania i pełnienia woli Bożej. Podstępy i namowy, które zły duch chce i pragnie, żeby zostały przyjęte i zachowane w tajemnicy, są zawsze przeciwne woli Bożej, chociaż wydają się być często do niej podobne.
Rozeznawanie duchowe jest pewną funkcją życia duchowego, istniejącą obok innych funkcji, np. słuchania Słowa Bożego. Dzięki tym funkcjom życie duchowe człowieka staje się przejrzyste i może się rozwijać. Możemy wzrastać duchowo, możemy wzrastać w miłości i wolności tylko wówczas, kiedy jasno widzimy (nie tylko rozumem, ale przede wszystkim sercem). Uporządkowane — jasne widzenie otwiera drogę do uporządkowanego, jasnego działania. Nie możemy działać w sposób uporządkowany, po Bożemu, jeżeli nie oglądamy całej rzeczywistości w sposób uporządkowany — zgodny z wolą Bożą.
Widzenie duchowe jest kontemplacją, zaś działanie, konkretne zaangażowanie życiowe, wcielaniem w życie owoców kontemplacji. Pomiędzy widzeniem duchowym, czyli kontemplacją a działaniem, czyli zaangażowaniem życiowym leży właśnie rozeznawanie duchowe.
Rozeznawanie duchowe zapewnia życiu duchowemu stałość i wierność. Nie możemy być wierni Bogu bez rozeznawania duchowego. Wierność wymaga nasłuchiwania Boga, który objawia nam swoją wolę.
Trzeba mieć jednak świadomość, że rozeznawanie duchowe nie polega na mechanicznym stosowaniu jakiejś metody. Mechaniczne stosowanie metody nie rozwiąże nigdy naszych osobistych problemów. Rozeznawanie duchowe, szukanie i znajdowanie woli Bożej jest doświadczeniem wewnętrznego nawrócenia w tych okolicznościach i warunkach, w jakich stawia nas sam Pan Bóg.
Rozeznawanie duchowe nie może też być jakąś spontaniczną, odruchową oceną ludzkich sytuacji; oceną nieustannie improwizowaną. Rozeznanie duchowe tworzy pewien proces. Proces ten winien być dobrze przygotowany. Przygotowanie to jest konieczne zarówno wtedy, gdy chodzi o ważne i wielkie decyzje życiowe, jak również wówczas, kiedy chodzi o codzienne, zdawać by się mogło małe decyzje. Te małe decyzje są nieraz bardzo ważne dla życia duchowego. Nasze życie duchowe składa się zwykle z takich właśnie codziennych małych decyzji.
Podobnie jak nie można się modlić bez przyjęcia jakiejś choćby najprostszej metody modlitwy, tak też nie można dokonywać rozeznania duchowego bez określonej metody.
A oto pewna propozycja metody indywidualnego rozeznawania duchowego. Może być ona dostosowywana do osobistych potrzeb i możliwości każdego z nas.
a) Pierwszy ważny etap rozeznania duchowego to zbieranie informacji. Przed przystąpieniem do rozeznawania duchowego w jakiejś sprawie, trzeba najpierw zebrać wszystkie informacje mogące w nim odgrywać jakąś rolę. Jeżeli nie ma wszystkich informacji koniecznych do podjęcia decyzji, wówczas decyzja zawsze będzie w jakiś sposób przypadkowa.
Poprzez osobistą refleksję, modlitwę, skupienie trzeba samemu popatrzeć na rozeznawaną sprawę z różnych punktów widzenia. Nieraz trzeba uwzględnić całą dotychczasową historię życia oraz wszystko to, co z niej się wynosi: stopień dojrzałości ludzkiej, życie duchowe, zranienia, lęki. Trzeba umieć dostrzec, jaką rolę w decyzji będą odgrywały nasze cechy charakteru, przyzwyczajenia, słabości i wady itd. Zbieranie informacji polega także na umiejętności przewidywania trudności, które możemy spotkać w realizacji decyzji.
Zbieranie informacji jest to ludzka praca, w której praca Ducha Świętego nie jest nieobecna. Jeżeli brakowałoby nam podstawowych informacji o naszej sytuacji życiowej, uwarunkowaniach wynikających z naszej historii życia czy też informacji o powołaniu, które pragniemy realizować, wówczas ryzykowalibyśmy podejmowanie z własnej winy fałszywych decyzji. Zbieranie informacji wymaga nieraz wielkiego trudu, ale jest to cena, jaką trzeba zapłacić za dobre decyzje życiowe.
b) Drugi ważny etap, element rozeznania duchowego to osobista modlitwa i refleksja nad decyzją. W rozeznawaniu duchowym modlitwa i osobista refleksja winny iść w parze. Są one konieczne. Rozeznawanie polega między innymi na zadawaniu sobie pytania: Jakie są racje, aby przyjąć i realizować rodzące się we mnie pragnienie — natchnienie? Jakie mogą być racje, aby je odrzucić?
Modlitwa nie służy tylko temu, aby przeżuwać racje zdobyte poprzez ludzkie rozumowanie. W czasie modlitwy możemy otrzymywać nowe racje — nowe motywacje, które przychodzą jako owoc działania Ducha Świętego w nas. Modlitwa może rozjaśniać to, co dla nas w czasie ludzkiego rozważania pozostaje może niejasne i dwuznaczne. Racje za i racje przeciw jakiejś decyzji lub wyborowi nie mają być przejawem potrzeb czysto ludzkich, nieuporządkowanych pragnień i uczuć. Nasze najgłębsze motywacje wyboru winny wyrażać pragnienie szukania i znalezienia woli Boga.
W rozeznaniu duchowym nawet to, co wydaje się być oczywiste i po ludzku jasne, winno być przez nas zakwestionowane i poddane próbie. Być może po rozeznaniu decyzja będzie taka sama jak przed rozeznaniem. W szukaniu woli Bożej liczy się nie tylko sama decyzja, ale także motywacje, dla których bywa ona podjęta. Już przez samo zakwestionowanie istniejących decyzji i ich motywacji, zostają one pogłębione. I chociaż decyzja nie musi się zmienić, to jednak może zostać ona oczyszczona z jakichś nieuporządkowanych ludzkich potrzeb.
c) Trzeci ważny element rozeznania duchowego, to analiza wewnętrznych poruszeń. Modlitwie i refleksji winna towarzyszyć analiza naszych stanów duchowych. Rozeznanie uczuć, które nam towarzyszą, jest jednym z podstawowych kryteriów dla poznania autentyczności naszych pragnień, poruszeń i wezwań. Aby podjąć dobrą decyzję, trzeba mieć świadomość swoich uczuć: z jakich źródeł one w nas pochodzą i do jakich celów prowadzą. Przypomnijmy, iż ogromną pomocą w analizowaniu naszych uczuć jest zawsze wypowiadanie ich przed kierownikiem duchowym.
Analiza poruszeń wewnętrznych jest pracą, w którą angażuje się zarówno nasza ludzka emocjonalność jak i nasza duchowość.
d) Czwarty element rozeznania duchowego to podjęcie decyzji. Podjęcie decyzji jest zawsze zaangażowaniem się wobec Boga i przed Bogiem. Chociaż ja sam moją wolnością podejmuję decyzję, to jednak w pewnym sensie nie jest to mój wybór, ale wybór Boga dla mnie, Jego wola dla mojego życia.
W naszej decyzji spotykają się w jakiś tajemniczy sposób nasze zaangażowanie i nasza osobista wolność z działaniem Pana Boga w nas. Dobra decyzja sprowadza się zawsze do spotkania woli Boga z wolą człowieka, spotkania wolności człowieka z wolnością Pana Boga.
To, co Pan Bóg chce i pragnie dla nas, nie jest podyktowane jakimś kaprysem, ale wypływa z Jego pragnienia większego dobra dla człowieka.
Wiele naszych decyzji może być po ludzku bardzo trudnych. Możemy mieć świadomość, że to, na co się decydujemy, jest bolesne. Możemy jednak wewnętrznie doświadczać, iż nie możemy zdecydować inaczej, ponieważ wiemy, że tak właśnie chce Bóg.
Jeżeli decyzje są podejmowane z wielką uczciwością wewnętrzną, to wraz z trudem i bólem decyzji, z czasem przychodzi pokój. Pokój ten nie jest błogim odpoczynkiem, ale doświadczeniem miłości Pana Boga. Cały proces rozeznawania duchowego — podejmowania decyzji wieńczymy ofiarowaniem naszego wyboru Panu Bogu.
e) Wiele naszych decyzji, odnoszących się do działania apostolskiego, życia wspólnotowego, rodzinnego winno znaleźć potwierdzenie w decyzji przedstawiciela Kościoła: w decyzji przełożonego, kierownika duchowego, proboszcza, biskupa itp. Osobiste rozeznanie duchowe jest zawsze dla przedstawiciela Kościoła pomocą w jego rozeznawaniu woli Bożej.
Podjęta decyzja nie polega na programowaniu maszyny. Gdyby decyzja nie potwierdzała się w życiu, to trzeba by od nowa rozeznać jej słuszność. Człowiek może się pomylić w swoim wyborze.
Błędy w rozeznawaniu nie są jednak stratą czasu i energii ludzkich. W ten sposób nabieramy stopniowo doświadczenia w rozeznawaniu duchowym. Osobiste doświadczenie będzie także punktem wyjścia w pomocy w rozeznawaniu, jakiej będziemy udzielać innym.
Ale, co robić, kiedy dojdziemy do przekonania, iż w jakiejś ważnej decyzji kierowaliśmy się nieczystymi motywami, np. lękami o siebie, wygodnictwem czy niezdrowymi ambicjami?
W takiej sytuacji św. Ignacy radzi: żeby ten, co dokonał wyboru w sposób nienależyty i nieuporządkowany, tj. nie bez wpływu uczuć i przywiązań nieuporządkowanych, żeby żałował za to i starał się wieść życie dobre w ramach tego swego wyboru (ĆD, 172).
Rozważanie błędów popełnionych w przeszłości, poddawanie się niesmakowi, podtrzymywanie żalu i pretensji do siebie lub innych osób, jest działaniem bezpłodnym i jałowym. Takie postępowanie nie odmieni sytuacji człowieka. Św. Ignacy zachęca do wyrażenia żalu wobec Boga. Zachęca także do modlitwy o akceptację przyjętego wyboru.
Zdarza się, że pod wpływem przeżywanych trudności w obranym stanie życia, wracamy (nieraz wprost obsesyjnie) do myśli, iż byłoby lepiej, gdybyśmy wybrali inną drogę życia. Takie myśli są nierzadko pokusą ucieczki od trudności życia związanych ze swoim stanem, którego już odmienić nie można.
Rozeznawanie duchowe, szukanie i znajdowanie woli Bożej nie może ograniczyć się do pojedynczych decyzji w ważnych chwilach życia, ale winno być pewnym procesem dokonującym się w życiu duchowym. Decyzje podejmowane w przełomowych momentach życia osobistego powinny być naturalną konsekwencją nieustannego szukania woli Bożej we wszystkich doświadczeniach życiowych. Oczywiście tak rozumiane rozeznawanie wymaga od człowieka ogromnego wewnętrznego zaangażowania i czasu.
Najpierw zaangażowania. Uczeń Jezusa winien nieustannie mobilizować się do szukania Boga i Jego woli poprzez środki ludzkie i duchowe, jakie posiada do swojej dyspozycji: modlitwę osobistą, refleksję, kierownictwo duchowe czy też inne duchowe rozmowy.
Rozeznanie duchowe wymaga także czasu. Bóg dał nam czas na szukanie, rozeznawanie i pełnienie swojej woli. My winniśmy ofiarować sobie cierpliwość. Dzieła Boże dokonują się w czasie określonym przez Niego. Czas Boga jest zawsze dostosowany do czasu człowieka — do jego wzrostu wewnętrznego. Pan Bóg nie stworzył wszystkiego w ostatecznym, ukończonym i nienagannym stanie, ale dał nam moc wzrastania i czas do wzrastania.
Być stworzeniem na ziemi, to wejść w czas — w dojrzewanie dokonujące się w czasie. Życie duchowe człowieka ma swój rytm. Trzeba ten rytm uszanować i wejść w niego w wolności. W szukaniu woli Bożej trzeba jasno rozróżniać duchowe pragnienia od pragnień ludzkiej pożądliwości, która natychmiast chce wszystko rozwiązać tylko dlatego, iż nie jest w stanie zgodzić się na własną słabość i na trud walki z nią związany.
Zauważmy także, iż rozeznawania duchowego nie można utożsamiać z oceną wynikającą z ludzkiej roztropności. Szukanie i znajdowanie woli Bożej choć liczy się z ludzką roztropnością, to jednak nie ogranicza się do niej.
W rozeznawaniu chodzi przede wszystkim o szukanie samego Boga i Jego woli. Nierzadko rozeznanie duchowe przekracza ludzką roztropność, ponieważ Bóg powołuje człowieka także do dokonywania dzieł, które wydają się być głupstwem dla mędrców tego świata: Skoro bowiem świat przez mądrość nie poznał Boga w mądrości Bożej, spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić wierzących (1 Kor 1,21).
Rozeznawanie duchowe jest wyrazem dorastania do dojrzałej wiary. Rozeznanie wśród tylu różnych głosów głosu Boga, wymaga od nas dojrzałości ludzkiej i duchowej. Tylko ten, kto wiernie i wytrwale wsłuchuje się w Słowo Boże, kto ciągle szuka Boga, będzie zdolny rozpoznać działanie i wolę Boga w swoim życiu.
Miłość w życiu człowieka może realizować się zarówno poprzez małżeństwo, jak poprzez celibat. Wybór stanu życia jest jednym z najważniejszych wyborów człowieka. Celem drugiego tygodnia Ćwiczeń duchownych, szczególnie dla ludzi młodych, jest między innymi przygotowanie się do podjęcia dojrzałej decyzji w sprawie wyboru stanu życia. Dla ludzi zaś, którzy dokonali takiego wyboru, drugi tydzień może być okazją do reformy w zakresie realizacji swojego stanu życia.
Miłość małżeńska jest wielką naturalną potrzebą człowieka. Nigdy nie da się jej zastąpić najsilniejszymi i najpiękniejszymi przyjaźniami. W żadnej bowiem przyjaźni nie ma całkowitego oddania się ani wyłączności, które cechują miłość narzeczeńską i małżeńską.
Do zbudowania dojrzałej więzi narzeczeńskiej i małżeńskiej potrzeba dobrej znajomości siebie i osoby kochanej, potrzeba też dobrej znajomości praw, którymi się rządzi męskość i kobiecość. Bardzo wiele trudności przeżywanych najpierw przez narzeczonych, a później małżonków wynika nierzadko z braku zrozumienia wzajemnych odniesień do siebie: swoich wzajemnych potrzeb, pragnień i oczekiwań. Chodzi o potrzeby i pragnienia na wszystkich płaszczyznach: duchowej, uczuciowej i fizycznej.
Nie jesteśmy w stanie omówić tutaj wszystkich problemów dotyczących życia narzeczeńskiego, małżeńskiego i rodzinnego. Napisano na ten temat wiele dobrych książek. Możemy z nich skorzystać. Chcemy jedynie podkreślić, że poznanie praw i potrzeb, którymi rządzi się własna emocjonalność i emocjonalność osoby kochanej, jest jakimś podstawowym obowiązkiem dla obu stron.
Tylko znając dobrze siebie i drugiego można świadomie i z przekonaniem powiedzieć: ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci. Wyrażenie aż do śmierci zakreśla nie tylko fizyczny czas miłości, tzn. śmierć fizyczną. Wyrażenie aż do śmierci oznacza także śmierć duchową, czyli całkowite zaparcie się siebie dla osoby kochanej na wzór Chrystusa. Małżonkowie mają się kochać tak, jak Chrystus nas umiłował.
Ludzie przygotowujący się do życia w małżeństwie winni kształtować w sobie zdolność rozumienia i przeżywania w sobie uczuć, pragnień i potrzeb drugiego. Tylko wówczas małżeństwo może być związkiem stałym i szczęśliwym.
Rozumienie drugiego, współ–odczuwanie wymaga od nas pewnej dojrzałości emocjonalnej i duchowej; wymaga też nabierania dystansu do siebie: do swoich pragnień i potrzeb oraz zdolności ponoszenia ofiar na rzecz osoby kochanej.
Miarą autentycznej miłości pomiędzy narzeczonymi czy małżonkami jest nie tylko doświadczenie zauroczenia emocjonalnego, ale także gotowość umierania dla siebie, dla swoich potrzeb i pragnień, by móc pełniej żyć dla drugiego. Prawdziwa miłość wymaga współ–odczuwania z kochaną osobą. Doświadczenie pokazuje niezbicie, iż zakochanie jest uczuciem zmiennym i niestałym. Budowanie związku małżeńskiego tylko na zakochaniu nie gwarantuje mu żadnej trwałości.
Jeżeli usiłujemy kochać innych ofiarnie i z całym oddaniem, szybko dochodzimy do granic naszych możliwości. Granice te zakreślają między innymi zmienność nastrojów i uczuć, osobiste zranienia nabyte w ciągu życia, nasz egoizm i inne słabości. Dość szybko odkrywamy w nas jakąś fundamentalną niezdolność do całkowitego oddania się w miłości; odkrywamy ją szczególnie wówczas, kiedy nie spotykamy się z pełną wzajemnością.
Uświadamiając sobie tę naszą niezdolność, doświadczamy potrzeby otwarcia się na Kogoś większego; na Kogoś kto mógłby nas uzdolnić do pełnej miłości. Prawdziwe trwanie w Bogu gwarantuje nam dopiero prawdziwe trwanie w miłości. Sam Bóg jest bowiem źródłem każdej autentycznej miłości.
Dotykanie granic ludzkiej miłości prowadzi nas często do rozczarowania miłością kochanej osoby, z którą wiązaliśmy nadzieje na pełne szczęście. Jest to doświadczenie bardzo bolesne.
Trudno pogodzić się z faktem, iż człowiek, którego kocham, nie może do końca spełnić moich pragnień i oczekiwań. Ale bolesne jest i to, że ja sam nie mogę zrealizować wszystkich pragnień i potrzeb osoby, która mnie kocha.
Właśnie bolesne doświadczenie ma jednak swoje ogromne znaczenie dla małżonków. Dzięki niemu mogą odkryć ograniczoność ludzkiej miłości oraz potrzebę otwarcia się na nieskończoną Miłość — miłość samego Boga. Angielski myśliciel, C. S. Lewis stwierdza, że przyrodzone miłości nie mogą osiągnąć zbawienia o własnych siłach.
Tak więc z jednej strony doświadczenie Boga prowadzi małżonków do pełniejszej miłości małżeńskiej, z drugiej zaś strony doświadczenie ich wzajemnej miłości małżeńskiej otwiera ich na Boską miłość.
Małżonkowie żyjący prawdziwą miłością, w miarę wewnętrznego duchowego rozwoju, dochodzą do przekonania, że ponad troskę o wypełnienie ich wzajemnych pragnień winni razem starać się wypełniać pragnienia Boga.
Bóg, który jest źródłem i gwarantem ludzkiej miłości, wzywa małżonków, aby razem zdążali do Niego. Według Bożego zamiaru, małżeństwo stanowi drogę do Boga. Dążenie do Boga i do pełnienia Jego woli dokonuje się w życiu małżeńskim poprzez wzajemne oddanie się sobie. Żona szuka Boga nie tylko wspólnie ze swoim mężem, ale także w swoim mężu. I odwrotnie. Mąż szuka Pana Boga nie tylko razem ze swoją żoną, ale także w swojej żonie. Im prawdziwsza jest ich miłość, tym pełniej i głębiej prowadzi ich ona do miłości Boga odkrywanego w sobie nawzajem.
Małżeństwo to jedyny związek międzyludzki, który został przez Boga uświęcony sakramentalnym znakiem: sakramentem małżeństwa. Poprzez sakrament małżeństwa Bóg wyraża swoje pragnienie, by małżonkowie, złączeni wspólną miłością, zdążali do Niego razem. Mąż dany jest żonie jako towarzysz i pomocnik w drodze do Boga, tak samo żona jest dana mężowi jako pomoc w szukaniu Stwórcy. Szukanie Boga i wypełnianie Jego pragnień dokonuje się w życiu małżonków poprzez ich życie wspólne.
To wspólne zmierzanie do Boga winno wyrażać się również w konkretnych znakach. Z pewnością jednym z takich znaków ich małżeńskiej wierności Bogu może być wspólna modlitwa. Jeżeli małżonkowie wspólnie żyją, wspólnie się martwią, cieszą, smucą, cierpią, to przecież jest rzeczą bardzo naturalną, że także wspólnie się modlą. Wspólnota modlitwy może złączyć ich bardziej niż jakiekolwiek inne wspólne doświadczenie. Wewnętrzna kruchość człowieka sprawia, że nawet najbardziej kochający się ludzie łatwo ranią siebie nawzajem. Nieporozumienia, konflikty, różnice zdań są codziennym chlebem najbardziej udanych małżonków. Modlitwa jest w takich momentach wzajemnym zaproszeniem do przebaczenia, jedności i zgody.
Ale co robić, kiedy dostrzega się pewną rozbieżność małżonków w poglądach i w postawie w sprawach religijnych? Co robić, kiedy mąż nie akceptuje religijności żony czy też odwrotnie?
Z pewnością małżonkowie nie mogą zmuszać siebie do wykonywania praktyk, które byłyby sprzeczne z ich sumieniem. Każdy człowiek odpowiada sam, i tylko sam, przed Bogiem. Nawet najbardziej kochający się małżonkowie nie mogą siebie zastępować i wyręczać w odpowiedzialności wobec własnego sumienia. Każdy człowiek umiera sam i sam staje przed Bogiem.
Ale nawet wówczas, kiedy istnieją rozbieżności religijne, nie oznacza to, iż małżonkowie przestają kroczyć do Boga razem. Św. Paweł pisze, że mąż niewierzący uświęca się dzięki swojej żonie, a niewierząca żona osiąga świętość przez wierzącego męża (por. 1 Kor 7, 12–14).
Wzajemne oddanie się sobie staje się w małżeństwie źródłem nowego życia. Nowe życie rodzi się jako owoc miłości i staje się nieustannym świadkiem wzajemnej miłości. Płodność fizyczna ma swój głęboki sens tylko wówczas, kiedy łączy się z płodnością psychiczną i duchową.
Płodność fizyczna przypadkowa i niechciana może stać się źródłem wielu cierpień i zranień. Jest to cierpienie nie tylko dla samych rodziców, ale przede wszystkim dla ich dziecka. W psychologii rozwojowej podkreśla się, że zaburzenia w rozwoju dzieci i młodzieży mają swoje źródło w braku miłości i bezpieczeństwa w rodzinie. Dziecko uczy się kochać i cenić swoje życie poprzez uczestnictwo we wzajemnej miłości swoich rodziców. Dziecko uczy się trudzić i ponosić ofiary dla drugich, naśladując wzajemne trudzenie się i ofiarność swoich rodziców.
Trzeba podkreślić wagę wspólnej miłości obu rodziców do dziecka. Miłość do dziecka ojca i matki, którzy żyją w konflikcie pomiędzy sobą, nie tylko nie zaspokaja jego potrzeby miłości i bezpieczeństwa, ale niekiedy może nawet głęboko je ranić. Ma to miejsce szczególnie wówczas, kiedy rodzice skłóceni ze sobą rywalizują o uczucia dziecka. Rodzice wychowują swoje dzieci przede wszystkim poprzez wzajemną miłość. Ona staje się dla dziecka świadectwem prawdziwej miłości i miejscem wzrostu w miłości. Na tym polega apostolski wymiar miłości małżeńskiej.
Dziecko potrzebuje wzajemnej miłości rodziców nie tylko w okresie dzieciństwa, ale także w okresach późniejszych, zwłaszcza w okresie dorastania i młodości. Młody człowiek z niemałym trudem szuka autentycznych wartości. Przechodzi różne wewnętrzne kryzysy, nierzadko także załamania. We wzajemnej miłości rodziców może odnaleźć dla siebie mocne oparcie. Z pomocą ich miłości może stawić czoła wszystkim niebezpieczeństwom związanym z trudnym okresem życia.
Podkreślana przez młodego człowieka potrzeba niezależności wyraża nie tyle chęć rzeczywistego oderwania się od miłości rodziców, ale raczej potrzebę samodzielnego potwierdzenia się w życiu. Potwierdzenie to dokonuje się poprzez nawiązywanie nowych pozarodzinnych relacji.
W miarę dorastania zależność dziecka od rodziców winna przekształcać się stopniowo w coraz bardziej samodzielne i odpowiedzialne decydowanie o sobie. Władza rodziców nad dzieckiem winna przeradzać się w dobrze rozumiane partnerstwo. Jeżeli relacje pomiędzy samymi rodzicami ulegają zakłóceniom, to zawsze w jakiś sposób cierpią na tym także relacje pomiędzy dziećmi a rodzicami.
Poprzez wzajemną miłość rodzice przekazują dziecku nie tylko ludzkie wartości, ale także uczą je postawy głębokiego zaufania i powierzania się Bogu. Wzajemna miłość rodziców jest pierwszym fundamentem prawdziwej miłości człowieka do Boga. Zranienie w zaufaniu do własnych rodziców rzuca cień na zaufanie człowieka do Boga. Sam Bóg objawiając swoją miłość do człowieka odwołuje się do ludzkiej miłości, zwłaszcza do miłości rodzicielskiej. Biblia wiele razy mówi, że Bóg kocha nas jak matka i jak ojciec. Jezus każe nam nazywać Boga naszym Ojcem.
Kochający się wzajemnie rodzice dają dzieciom nie tylko świadectwo miłości ludzkiej, ale także świadectwo miłości samego Boga: są oni dla dziecka obrazem miłości Boga. W taki oto sposób realizują się w ich życiu słowa Księgi Rodzaju: stworzył Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę (Rdz 1, 27).
Powołanie człowieka do życia w miłości realizuje się nie tylko w małżeństwie, ale także w celibacie, czyli w stanie bezżennym. Celibat można określić jako formę miłości, która wyklucza jednak miłość erotyczną i seksualną.
Jeżeli człowiek rezygnuje z tej tak bardzo naturalnej formy kochania, jaką jest małżeństwo, to jego decyzja może być usprawiedliwiona tylko ze względu na miłość pełniejszą. Czystość rodzi się nie z braku miłości, ale z nadmiaru miłości — mówi Rabindranath Tagore. Życie w celibacie nie może być wyrazem egoizmu człowieka, który boi się trudów życia małżeńskiego i rodzinnego.
Celibat obrany jako pełniejsza forma kochania jest charyzmatem, jest darem samego Boga, jest powołaniem. Nie wszystkim ten charyzmat jest dany. Jezus powie, że są tacy bezżenni, którzy dla Królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni. Kto może pojąć, niech pojmuje (Mt 19, 12). Celibat sam w sobie, jako stan bezżenności, jest rezygnacją z ludzkiej miłości małżeńskiej i rodzicielskiej. Jest więc pewnym brakiem. Jego wartość wypływa przede wszystkim z motywacji, dla której zostaje wybrany: dla Królestwa niebieskiego.
Aby żyć autentycznie celibatem, nie wystarczy przyjąć go tylko jako warunku koniecznego do kapłaństwa czy życia zakonnego. Kapłan, kleryk, osoba zakonna winni odkryć w celibacie wartość, której pragną ze względu na Królestwo Boże. Jeżeli celibat przyjmuje się tylko jako konieczność życiową, wówczas w sytuacji trudności łatwo dochodzi do niewierności.
Niewierność w celibacie wypływa zwykle z braku głębszej motywacji w przyjęciu tego stanu. Tylko silna motywacja religijna daje człowiekowi możliwość stawiania czoła nieustannie odradzającym się pragnieniom związanym z miłością erotyczną i seksualną.
Z celibatem w sposób nierozłączny wiąże się samotność. Nieraz bywa ona bardzo bolesna. Ale właśnie ta bolesna samotność może stać się miejscem szczególnego spotkania człowieka z Bogiem.
O ile dla małżonków szczególnym miejscem spotkania z Bogiem jest ich miłość małżeńska i rodzicielska, to dla człowieka żyjącego w celibacie tym szczególnym miejscem jest właśnie wewnętrzna samotność. Celibat ma bowiem wartość wówczas, kiedy w pustą przestrzeń, jaka powstaje po rezygnacji z zawarcia małżeństwa, człowiek wprowadza Boga: Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać Panu — mówi św. Paweł (1 Kor 7, 32).
W celibacie dobrowolnie wyrzekamy się przynależności do jednej osoby, do jednej kobiety, do jednego mężczyzny, aby móc należeć tylko do Boga. Kiedy dwoje ludzi mówi sobie przed Bogiem: Biorę sobie ciebie za męża, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, to tym samym wyrażają pełne oddanie się sobie. Odtąd nic ich nie może oddzielić aż do śmierci.
Podobnie celibat dla Królestwa niebieskiego wyraża pragnienie bezwarunkowego oddania się Chrystusowi: aż do śmierci. To aż do śmierci w celibacie również nie oznacza tylko śmierci fizycznej. Jest to także śmierć dla swoich potrzeb i pragnień związanych z ludzką miłością. Dokonuje się to jednak za cenę ofiary z siebie: ukrzyżowania siebie z Chrystusem. Dawniej dobrze wyrażał to symboliczny obrzęd nakrycia czarnym całunem osób składających wieczystą profesję zakonną.
Wspólnota oraz mocne przyjaźnie mogą okazać się wielką pomocą w zachowaniu czystości. Ale i one nie usuwają do końca samotności. Człowiek żyjący w celibacie winien kierować swoimi potrzebami uczuciowymi i ofiarować je Bogu. W ten sposób samotność, nieraz trudna, staje się szkołą miłości Boga.
Celibat podjęty dobrowolnie ze względu na Królestwo Boże nie krępuje i nie zubaża miłości człowieka. Wprost przeciwnie, czyni go bardziej wolnym. Sobór Watykański II stwierdza, że czystość w sposób szczególny daje wolność ludzkiemu sercu, by bardziej rozgorzało miłością do Boga.
Celibat nie niszczy jednak w człowieku naturalnych potrzeb związanych z męskością i kobiecością. Nie eliminuje pragnienia wzajemnego dopełniania się z osobą płci odmiennej we wszystkich płaszczyznach: duchowej, psychicznej i fizycznej.
W celibacie energie związane z ludzką seksualnością nie powinny być dławione, spychane do podświadomości, ale świadomie akceptowane i angażowane na płaszczyźnie duchowej. Dzięki nim człowiek może rozgorzeć pełniejszą miłością do Boga i do bliźniego.
Celibat nie został nam jednak ofiarowany jako dojrzały owoc. Jest dany raczej jako ziarno, które podlega rozwojowi. Jest darem, który podlega nieustannemu rozwojowi. Osoba przyjmująca ten dar, winna go pielęgnować i doskonalić. Proces doskonalenia daru czystej miłości w celibacie domaga się ofiarnej pracy nad swoimi ludzkimi potrzebami i pragnieniami. W ten sposób stopniowo oczyszcza się serce ludzkie (por. Dekrety XXXI Kongregacji Generalnej Towarzystwa Jezusowego).
Celibat, będąc wartością realizowaną w ludzkiej kruchości, naznaczony jest nierzadko ułomnością i słabością. Realizowany przez konkretnych ludzi nieraz poważnie oddala się od ideału. Decyzja życia w celibacie dla Królestwa niebieskiego nie rozwiązuje bowiem automatycznie wszystkich problemów związanych z emocjonalnością i seksualnością człowieka.
Zmaganie się o oczyszczenie serca, jak pokazuje nam doświadczenie, nie zawsze jest wolne od pewnych upadków. Człowiek żyjący w celibacie nie przestaje bowiem podlegać takim samym pokusom, jakim podlegają inni mężczyźni i kobiety: przede wszystkim pokusie koncentracji na sobie i ulegania swoim nieuporządkowanym potrzebom. Celibat jako dar samego Boga jest szansą głębokiego rozwoju osobowego. Jeżeli jednak szansa ta nie zostaje wykorzystana, zwykle staje się wielkim niebezpieczeństwem. Człowiek wówczas pogrąża się w sobie i swoich egoistycznych pragnieniach i dążeniach.
Egoizm ten może wyrażać się między innymi w rozwijaniu pragnień i wyobrażeń seksualnych, w nawiązywaniu więzi erotycznych, w powrocie do niedojrzałych form autoerotyzmu. Słabość i ułomność w dziedzinie celibatu przeżywa się tym boleśniej, iż zdarza się ona najczęściej wbrew dobrej woli i pragnieniu pełniejszego oddania się Bogu. W przypadku trudności w celibacie nie wystarczy odwołać się tylko do własnej dobrej woli, zwłaszcza wówczas, kiedy mają one przewlekły charakter.
Pamiętając o naszej ułomności towarzyszącej nieodłącznie rozwojowi czystej miłości od młodych lat aż do późnej starości nie możemy zapomnieć o zasadach ascetycznych ustalonych przez Kościół. Stosowanie tych zasad wymagają dzisiaj nie mniej niż dawniej niebezpieczeństwa grożące czystości — pisze o. P. Arrupe.
Ułomność towarzysząca rozwojowi czystej miłości nie może stać się powodem do zniechęcenia, jak to nierzadko ma miejsce. Każda ułomność winna być traktowana jako wyzwanie do wierniejszego korzystania z zasad ascetycznych Kościoła.
Pierwszym środkiem w rozwoju czystej miłości jest głębokie życie modlitwy. Bez zażyłej, oblubieńczej więzi z Bogiem zachowanie i rozwój czystości staje się zadaniem przekraczającym siły człowieka.
Doświadczenie pokazuje, iż nic poza Bogiem i Jego miłością nie może ukoić serca, które dobrowolnie pozbawia się miłości małżeńskiej. Do dojrzałego zachowania celibatu niewystarczająca okazuje się nawet najbardziej idealistycznie pojęta przyjaźń, miłość bliźniego czy jakaś aktywność społeczna i duszpasterska. To właśnie dzięki więzi z Bogiem człowiek żyjący w celibacie jest w stanie przekraczać odradzające się nieustannie pragnienia związane z ludzką miłością.
Innym bardzo ważnym środkiem do zachowania celibatu jest kierownictwo duchowe. W przypadku przeżywanych trudności w celibacie jest ono wprost konieczne. W okresie przygotowania do kapłaństwa i życia zakonnego młody człowiek często nie umie jeszcze nabierać odpowiedniego dystansu do własnych przeżyć, potrzeb i pragnień w dziedzinie erotycznej i seksualnej. Dyskretna i szczera rozmowa z kierownikiem duchowym może uchronić młodego człowieka przed lękami lub też iluzjami, które tak łatwo wkradają się w tę delikatną dziedzinę ludzkiego życia.
Bardzo pomocnym środkiem w rozwoju czystej miłości od młodych lat aż do późnej starości jest także trud wiernego wypełniania powierzonych obowiązków oraz przyjmowanie z pokorą ciężarów, które niesie samo życie. Wymaga to niewątpliwie od nas dużej wewnętrznej dyscypliny. Ale właśnie ta dyscyplina pozwala nam ukierunkowywać wszystkie zasadnicze ludzkie energie ku służbie Bogu i człowiekowi.
Szczególnie ważnym środkiem do zachowania i rozwoju czystości jest pielęgnowanie życia wspólnotowego i głębokich przyjaźni. Sobór podkreśla, że łatwiej zachować czystość, gdy wśród członków wspólnoty kapłańskiej czy zakonnej panuje prawdziwa miłość braterska i pielęgnuje się dobre przyjaźnie.
Przyjaźń w celibacie winna być jednak pojmowana właściwie. Nie mogą cechować ją znamiona posesywności emocjonalnej. W przyjaźni nie należy się do jednego człowieka. Prawdziwa przyjaźń nie jest relacją miłości wyłącznej, ale otwiera się na innych. Miłość wyłączna w relacjach międzyludzkich zarezerwowana jest tylko dla miłości małżeńskiej. W celibacie miłość wyłączną ofiaruje się tylko Bogu.
Człowiek żyjący w celibacie pozostaje wolny wobec wszystkich. Nikogo nie chce posiadać wyłącznie dla siebie. Nie pozwala też nikomu się zniewolić. Jest wolny od uczuciowego związania się z jedną osobą, aby być pełniej dla wszystkich. Może z wielką wolnością, bez lęku i ciasnoty nawiązywać dojrzałe więzi ze wszystkimi, tak z mężczyznami jak i z kobietami.
Kieruje się przy tym nie tylko własnymi pragnieniami i potrzebami, ale także dobrem bliźniego. Człowiek żyjący dojrzałym celibatem wolny jest również od złudzeń, które tak bardzo łatwo zakradają się w dziedzinę ludzkiej miłości.
Człowiek żyjący w celibacie winien być świadom najpierw swoich uczuć, jakie rodzą się w nim w relacjach międzyludzkich. Winien jednak również rozeznawać uczucia osób, pośród których żyje, aby nie stwarzać pozorów wiązania się z nimi i ofiarowania im swoich uczuć. Osoby pragnące żyć w celibacie krzywdzą niekiedy innych, ponieważ nie są świadome uczuć, jakie budzą w innych swoim niedojrzałym zachowaniem.
Stwarzanie pozorów ofiarowania komuś stałego uczucia, zwłaszcza wówczas, gdy ten ktoś głęboko go potrzebuje, może być nieświadomym, ale bardzo bolesnym ranieniem drugiego. Zawód i niespełnianie oczekiwań staje się wówczas źródłem wielkiego nieraz cierpienia. Stąd też osobie żyjącej w celibacie potrzeba ogromnej przejrzystości we wszystkich relacjach przyjaźni, aby nie stwarzać złudnych oczekiwań zarówno u siebie jak i u innych.
Ażeby żyć sam na sam z Bogiem w celibacie — pisze T. Merton — musisz naprawdę umieć żyć w samotności. A nie zniesiesz jej z pewnością, jeżeli tęsknota za nią zrodziła się z zawiedzionego pragnienia ludzkiej miłości. Mówiąc bez ogródek próba spędzenia życia w celibacie — musi okazać się beznadziejna, jeżeli masz tam gryźć się myślą, że nikt cię nie kocha. Musisz umieć pomijać całą tę dziedzinę ludzkich uczuć i po prostu ukochać cały świat w Bogu. Wszystkich bliźnich zaś musisz objąć tą samą czystą miłością. Nie możesz żądać od nich żadnych dowodów przywiązania. Nie możesz też troszczyć się o to, czy ich kiedykolwiek doznasz. Jeżeli sądzisz, że to jest łatwe, zapewniam cię, że się bardzo mylisz.
Słowa Jezusa: Idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, (...) potem przyjdź i choć za Mną (Mt 19, 21) — skierowane są nie tylko do zakonników. Jezus kieruje je do wszystkich, którzy chcieliby więcej Go kochać i odznaczyć się w służeniu Mu. Jezusowe zaproszenie do ewangelicznego ubóstwa w przeszłości było rezerwowane niemal wyłącznie dla zakonników. Jednakże zarówno w przeszłości jak i dzisiaj, wiele osób świeckich i duchownych pragnie żyć ideałem ewangelicznego ubóstwa. Pragnienie to rodzi się w uczniach Jezusa w miarę ich coraz większej zażyłości z Mistrzem. Uczeń zakochany w swoim Mistrzu spontanicznie zadaje sobie pytanie: Jak mogę upodobnić się do Jezusa ubogiego?
Pragnienie ewangelicznego ubóstwa nie jest tylko owocem wysiłku człowieka. Płynie przede wszystkim z zaproszenia Jezusa, jest owocem działania Jezusa w duszy człowieka.
Ewangeliczne ubóstwo jest osobistym wyborem, ale zawsze w odpowiedzi na wezwanie Chrystusa. Nie można siłą woli przymusić się do ubóstwa. Ubóstwo podjęte pod przymusem byłoby jedynie krępującym ciężarem. Ciężar ten nie ubogacałby wewnętrznie człowieka i nie zbliżałby go do Jezusa.
Sens i istotę ewangelicznego ubóstwa dobrze ukazuje nam przypowieść o bogaczu. Bogacz zgromadziwszy wiele dóbr powiedział do siebie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Jezus zaraz dodaje: Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie (Łk 12, 19–20). Słowa bogacza skierowane do niego samego w przypowieści są przeciwstawione Słowu Bożemu.
Bogacz — odwołując się do swojego bogactwa — pragnie decydować sam o swoim losie. Ale to przecież Bóg ostatecznie decyduje o losie człowieka. Przypowieść przestrzega nas przed próbą zabezpieczania swojego życia przy pomocy dóbr materialnych.
Pan Jezus nie kwestionuje w tej przypowieści znaczenia samego bogactwa, ale jedynie zniewolenie ludzkiego serca bogactwem. Człowiek, który nie nagromadził wielkich dóbr materialnych, nie staje się ubogim w sensie ewangelicznym przez ich brak.
Doświadczając biedy materialnej, przeżywając różne braki, człowiek może jednocześnie mieć serce chciwego bogacza. Może go bowiem trawić wewnętrzna chciwość i zazdrość. Niemal wszystkie rewolucje społeczne rodziły się z nienawiści klasowej biednych do bogatych. Opierały się przy tym na ich zazdrości, zachłanności i chęci zemsty.
Wprawdzie tyran dobrobytu trzyma nas wszystkich mocno w szponach — stwierdza P. van Breemen — to jednak biedacy są jego największymi ofiarami. Reklama telewizyjna działa dużo skuteczniej w środowisku biednych niż bogatych. Ludzie bogaci na podstawie własnych przeżyć dobrze wiedzą, że każdy dzień nie może być usłany różami. Mają świadomość, że mogą korzystać z luksusów i jednocześnie cierpieć z powodu różnych nieszczęść. Najczęściej człowiek biedny, zaślepiony żądzą posiadania, nie uświadamia sobie tego. Marzy o większej ilości pieniędzy, aby mieć dostęp do większych przyjemności. Sądzi bowiem, że one przyniosą mu szczęście.
Dobrowolne ubóstwo ewangeliczne może ukazać także ludziom biednym materialnie, jak niewiele potrzeba, aby być prawdziwie szczęśliwym. Tylko ubóstwo wybrane dobrowolnie, może być dla człowieka źródłem wolności wewnętrznej.
Jezus dobrowolnie wybrał ubóstwo ze względu na nas. Naszą odpowiedzią może być dobrowolne ubóstwo wybrane dla Niego. Motywem tej wymiany jest tylko miłość i oddanie. Bez miłości do Jezusa ubóstwo stałoby się bezsensownym i dokuczliwym brakiem, którego należałoby się pozbyć za wszelką cenę. Gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał (1 Kor 13, 3) — powie św. Paweł.
Ewangeliczne ubóstwo ma prowadzić nas do ubogacenia wewnętrznego. Jezus będąc bogatym, dla nas stał się ubogim, aby nas ubóstwem swoim ubogacić (2 Kor 8, 9).
W niektórych środowiskach społecznych można wyraźnie zaobserwować pewną zależność: im większe ubóstwo duchowe, tym większy nacisk kładzie się na bogactwo materialne. Posiadanie ma podkreślać wielkość i niezależność osoby. Celem otaczania się materialnym bogactwem i luksusem jest często nie tyle chęć wygodnego życia, ile pragnienie pokazania swojej siły i władzy.
Pierwszym motywem ewangelicznego ubóstwa ma być przede wszystkim pragnienie naśladowania Chrystusa ubogiego i upodobnienie się do Niego. Wzorem ubóstwa jest sam Jezus Chrystus, który dla nas stał się ubogi, aby nas ubóstwem swoim ubogacić.
Upodobnienie się do Jezusa nie polega jednak najpierw na zewnętrznym upodobnieniu się. W ewangelicznym ubóstwie chodzi o całkowite oddanie serca Bogu i oparcie swojego życia tylko na Nim, na wzór Jezusa oddanego swojemu Ojcu.
Ubogacenie się przez ubóstwo rozpoczyna się od zdobywania coraz większej wolności wobec wszystkiego, co krępuje i zniewala człowieka. Chciwość, zazdrość i inne namiętności związane z posiadaniem, mogą być źródłem wielkiego niepokoju i cierpienia. Człowiek, nawet bardzo bogaty, owładnięty żądzą posiadania, potrafi zatruć sobie życie także wówczas, kiedy opływa we wszystko.
Ubogacenie przez ubóstwo polega więc między innymi na uwolnieniu się od zbytniej troski o siebie, zdobyciu wewnętrznego pokoju, radości życia, pełniejszym zawierzeniu Bogu. Wolność wobec rzeczy materialnych sprawia również, iż człowiek może radośnie i bez najmniejszego poczucia winy korzystać z dóbr ziemskich.
Doświadczenie ewangelicznego ubóstwa tworzy w nas jakby szerszą przestrzeń, tworzy więcej miejsca w naszym sercu na sprawy duchowe. Jeżeli całą energię życiową poświęcalibyśmy na pogoń za dobrami oraz na ich konsumowanie, zatracalibyśmy wówczas stopniowo wrażliwość duchową. Nie można dwom panom służyć — mówi Jezus. Ubogacenie się przez ubóstwo to przyjęcie Jezusa jako jedynego Pana naszego życia.
Ubogacenie się przez ubóstwo to także uwolnienie się od dręczących człowieka lęków. Ubóstwo uczy nas, iż bogactwo nie jest żadnym lekarstwem na lęk przed bezradnością i zagubieniem. Nie można bogactwem uspokoić lęku przed cierpieniem i śmiercią. Nie można za pieniądze kupić sobie życzliwości i miłości innych. Przy pomocy pieniędzy nie da się uspokoić stanów zniechęcenia i depresji.
Ubogacenie przez ubóstwo to odkrycie zaufania do Boga jako jedynego Lekarza i jedynego lekarstwa na wszystkie najtrudniejsze sytuacje ludzkie. Powierzenie się człowieka Bogu wyprowadza nas ze zbytniego lęku o nas i nasze życie.
Poprzez zaufanie Bogu pokonujemy naszą bezradność. Wyjście z każdej sytuacji znajdujemy w Nim. On staje się dla nas źródłem wewnętrznej mocy, która pozwala stawić czoła nawet największym zagrożeniom. Człowiek żyjący ewangelicznym ubóstwem zdobywa beztroskę ptaków niebieskich, wewnętrzny spokój i piękno lilii polnych.
Podstawą rozważań o sposobach praktykowania ubóstwa jest soborowy Dekret o przystosowanej odnowie życia zakonnego (Perfectae caritatis). I choć nauka ta odnosi się najpierw do zakonników, to jednak poprzez nich zaproszenie do praktykowania ubóstwa Sobór kieruje do wszystkich chrześcijan. Zakonnicy nie żyją dla siebie, lecz dla innych.
Sobór stwierdza, iż dobrowolne ubóstwo wybrane ze względu na Chrystusa zakonnicy powinni gorliwie praktykować. Winni też szukać nowych form wyrażania go we współczesnym świecie. Ewangeliczne ubóstwo — stwierdza także Sobór — jest dziś bardzo cenionym znakiem.
Oto najważniejsze przejawy ewangelicznego ubóstwa, które wymienia Sobór:
po pierwsze: poddanie się powszechnemu prawu pracy, która staje się źródłem utrzymania siebie i źródłem pomagania innym;
po drugie: odrzucenie nadmiernej troski o sprawy materialne a powierzenie się Opatrzności;
po trzecie: dzielenie się tym, co się posiada z ludźmi ubogimi oraz szukanie kontaktu i solidarności z nimi;
po czwarte: unikanie wszelkiego pozoru zbytku, niegromadzenie majątku i wystrzeganie się nieumiarkowanego zysku;
po piąte: zależność od innych w korzystaniu z dóbr materialnych.
Przejdźmy teraz do bardziej szczegółowego omówienia form ewangelicznego ubóstwa zaproponowanych przez Sobór.
a) Poddanie się powszechnemu prawu pracy zostaje wymienione jako pierwszy przejaw ewangelicznego ubóstwa.
Podstawową formą wyrażania ubóstwa w wiekach przeszłych — zwłaszcza przez zakonników — było żebranie. Wielkie wspólnoty zakonne, jak np. franciszkańskie, nazywano zakonami żebrzącymi.
Tę formę ubóstwa praktykowali jednak nie tylko zakonnicy, ale także wielu świeckich. Sam Ignacy Loyola tuż po swoim nawróceniu przez długi czas utrzymywał się z żebrania.
Kościół nie rezygnuje z żebrania jako przejawu ubóstwa. W wielu wspólnotach kościelnych, także dzisiaj sięga się po tę tradycyjną formę praktykowania ubóstwa. W naszym zachodnim świecie dobrobytu i wolności człowieka, żebranie jako forma ewangelicznego ubóstwa jest może bardziej wymagające i znacznie trudniejsze niż w przeszłości.
Jezus praktykował obie formy ubóstwa. W Nazarecie ciężko pracował na swoje utrzymanie i na utrzymanie swoich najbliższych. W czasie publicznej działalności On sam i Jego uczniowie utrzymywali się z ofiar otrzymanych od ludzi. Była to forma żebrania.
Kościół zachęca nas dziś do wyrażania naszego podobieństwa do Chrystusa ubogiego najpierw poprzez pracę na swoje własne utrzymanie. Codzienna praca pozwala także naśladować Chrystusa ubogiego, który całe życie ciężko pracował; pracował jako rzemieślnik, jako rolnik czy też jako wędrowny nauczyciel. Człowiek ubogi musi ciężko pracować na swój chleb. Tylko bogaty może sobie pozwolić na luksus bezczynności i na korzystanie z dóbr nie zdobytych w pocie czoła.
Poddanie się powszechnemu prawu pracy jest także formą współpracy ze Stwórcą. W szczególny sposób możemy współpracować z Bogiem przez pracę apostolską. Poprzez nią wypełniamy polecenie Chrystusa: Odtąd ludzi łowić będziesz. Zadajmy sobie kilka pytań odnoszących się do tej formy naszego ubóstwa:
Czy praca nie jest dla nas złem koniecznym?
Czy nie uciekamy od pracy? Czy nie zrzucamy jej na naszych najbliższych? Czy praca jest dla nas formą służenia bliźnim?
Ale z drugiej strony pytajmy także, czy nie uciekamy w zapracowanie? Czy nie ma w nas pokusy pracoholika, który wszystkie swoje problemy dławi poprzez przepracowywanie się?
Na ile naszą codzienną pracę traktujemy jako formę współpracy z Bogiem, jako sposób naśladowania Chrystusa? Czy nasza praca staje się miejscem naszego życia duchowego, naszego codziennego spotkania z Bogiem?
b) Odrzucenie nadmiernej troski o sprawy materialne i powierzenie się Opatrzności — oto drugi przejaw praktykowania ewangelicznego ubóstwa. Jezus nie tylko wzywał uczniów do zaufania Bogu w trosce o zaspokajanie potrzeb materialnych, ale sam doświadcza ubóstwa i nieustannie powierza się swojemu Ojcu.
Zarówno samo życie Jezusa, jak i Jego męka i śmierć są świadectwem całkowitego powierzenia się Opatrzności. Męka i śmierć Jezusa są szczytem Jego ubóstwa. Są też najwyraźniejszym zaproszeniem nas do naśladowania Jego ubogiego życia. Jezus poprzez mękę i śmierć stopniowo obnaża się ze wszystkiego, co posiada.
Odrzucenie zbytniej troski oznacza przezwyciężanie rodzącego się odruchowo niepokoju związanego z niepewnością ekonomiczną jutra. Człowiek ubogi jest przyzwyczajony do tego, iż doświadcza wielu, nieraz bardzo dokuczliwych braków.
Szczególnym wyrazem ubóstwa jest powierzenie się Opatrzności w każdej sytuacji: w dostatku i w niedostatku, w obfitości i w brakach. Pięknie świadectwo powierzenia się Opatrzności daje nam św. Paweł: Ja bowiem nauczyłem się wystarczać sobie w warunkach, w jakich jestem. Umiem cierpieć biedę, umiem i obfitować. Do wszystkich w ogóle warunków jestem zaprawiony: i być sytym i głód cierpieć, obfitować i doznawać niedostatku. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4, 11–13). Ta postawa św. Pawła, pełna wolności wewnętrznej, była owocem jego całkowitego powierzenia się Opatrzności.
Inną cechą tego powierzenia się Opatrzności jest wdzięczność wobec Boga i ludzi za wszystko. Ducha wdzięczności odkrywamy również u św. Pawła: Stwierdzam, że wszystko mam i to w obfitości: jestem w całej pełni zaopatrzony, otrzymawszy (...) od was wdzięczną woń, ofiarę przyjemną, miłą Bogu. (...) Bogu zaś i Ojcu naszemu chwała na wieki wieków. Amen (Flp 4, 18–20). Pomoc otrzymaną od Filipian św. Paweł nazywa wdzięczną wonią. Sam też wyraża wdzięczność Bogu za otrzymaną pomoc.
Człowiek ubogi wie, że sam z siebie nic nie posiada, ale wszystko otrzymuje od Boga. Każdy najmniejszy dar przyjmuje jako wyraz hojności i dobroci Boga.
Również ludzka dobroć, życzliwość budzi u człowieka ubogiego wdzięczność. Ubogi uznaje z pokorą swoją zależność od ludzi. Ale nie czuje się nią bynajmniej zniewolony. Zdaje sobie bowiem sprawę, że człowiek jest tylko pośrednikiem, a nie źródłem dobroci. Ostatecznie wszystko otrzymujemy od Boga.
Tylko człowiek, który zaufał swojemu bogactwu, jest pełen pychy, wyniosłości. Ta pycha rodzi się z oparcia się o swoje bogactwo. Człowiek bogaty nie umie być wdzięcznym, ponieważ sądzi, iż wszystko zawdzięcza tylko sobie: swojej pracy, przemyślności, zapobiegliwości. Bogactwo może stać się przeszkodą do wejścia do Królestwa, ponieważ skłania do opierania się na sobie, a odwodzi od zaufania Bogu.
W kontekście tych rozważań możemy sobie zadać kilka pytań dotyczących naszego stosunku do pieniędzy i innych rzeczy materialnych:
Czy mógłbym za św. Pawłem powtórzyć, iż umiem cierpieć biedę? Czy umiem znosić cierpliwie jakieś braki materialne lub inne niedogodności związane z codziennym życiem?
Czy umiem obfitować w dobra materialne? Czy umiem korzystać z nich spontanicznie i w wolności i cieszyć się nimi? Czy mam świadomość, iż dobra materialne są darem Pana Boga i darem ludzi? Czy umiem być za te dobra wdzięczny Bogu i ludziom?
c) Dzielenie się tym, co się posiada, z ludźmi ubogimi, szukanie łączności w solidarności z nimi — oto inny przejaw ewangelicznego ubóstwa.
Wolność od przywiązania do dóbr sprawia, iż możemy chętnie dzielić się tym, co posiadamy z uboższymi i bardziej potrzebującymi od nas. Im większe byłoby nasze przywiązanie do rzeczy i pieniędzy, z tym większym oporem dzielilibyśmy się z innymi.
Dzielenie się z bardziej potrzebującymi od nas nie powinno być traktowane jako zło konieczne. Możliwość dzielenia się z innymi jest darem samego Jezusa. Dzieląc się z uboższymi, dzielimy się z Jezusem. Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25. 40). Sprzeciwialibyśmy się naszemu powołaniu chrześcijan, gdybyśmy odmawiali pomocy człowiekowi, który prosi nas o nią. Jezus mówi: Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie (Mt 5, 42).
Sobór zwraca nam uwagę, że nie tylko powinniśmy dzielić się z ubogimi tym, co posiadamy, ale także szukać z nimi kontaktu. Celem takiego kontaktu jest solidaryzowanie się z nimi.
Ale możemy zapytać, z jakimi ubogimi ludźmi winniśmy się solidaryzować? Z pewnością nie chodzi tylko o ludzi, którzy z wyciągniętą ręką proszą o materialną zapomogę. Wobec takich ubogich łatwiej jest okazać się dobrym. Pojęcie ubogiego trzeba nam rozszerzyć na ludzi zagubionych psychicznie, znerwicowanych, upośledzonych, uzależnionych od alkoholu czy narkotyków.
Wychodzenie do tych ludzi i solidaryzowanie się z nimi sprawia często tym więcej trudności, że w pierwszym zetknięciu się z nimi odrzucają oni wszelkie gesty okazywanej im pomocy i zainteresowania. Trzeba wówczas pokonać ich uprzedzenia i nieufność wobec ludzi.
Zwróćmy uwagę, iż nie tylko ubodzy potrzebują naszej solidarności. Także i nam samym jest ona potrzebna. Ubodzy odsłaniają bowiem dobrze to, kim my sami jesteśmy. Ludzie ubodzy, upośledzeni umysłowo, znerwicowani, z którymi mamy jakiś kontakt, zwykle czują nasz lęk wobec nich. Nieraz uciekamy od takich ludzi, ponieważ obawiamy się, iż odsłonią oni prawdę o naszym wewnętrznym ubóstwie. Nasza wyniosłość czy paternalizm wobec ubogich jest próbą postawienia się ponad nimi.
Kiko Arguello na obrazie Dobrego Pasterza, który wręczył Janowi Pawłowi II, umieścił napis: Strzeżcie się, abyście nie gardzili kimkolwiek z moich najmniejszych. Za nich bowiem sam wyciągnąłem ręce swoje na krzyżu.
O. Romano w książce Mój Chrystus połamany pisze: Powinniście mieć więcej Chrystusów połamanych. Niech krzyczą do was zawsze swoimi połamanymi członkami i swoją bezkształtną twarzą; niech krzyczą o bólu i tragedii mojej drugiej męki w moich braciach, w ludziach.
W ubogich Chrystus jest połamany. Ale jeżeli naprawdę zbliżymy się do Chrystusa, to odkryjemy, jak bardzo sami wewnętrznie jesteśmy połamani. Doświadczymy też wewnętrznej potrzeby Jego pomocy.
Ta właśnie łączność z ubogimi może stać się szczególnym świadectwem dla dzisiejszego świata. Dziś nie możemy nikogo zadziwić wielkimi osiągnięciami naukowymi, kompetencją. Dzisiaj możemy zadziwić świat bezinteresowną, czystą i ofiarną miłością; miłością, która oddaje wszystko, niczego w zamian nie żądając. Tym właśnie zadziwiła świat prosta zakonnica, Matka Teresa z Kalkuty. Tym także zadziwił świat Jean Vanier zamieszkując pod jednym dachem z upośledzonymi umysłowo.
A teraz zadajmy sobie kilka pytań na temat naszego stosunku do ludzi ubogich i biednych:
Czy jestem wrażliwy na ludzką biedę, cierpienie, poniżenie? Czy dostrzegam ludzi ubogich i potrzebujących pomocy wokół siebie? Czy nie uciekam od nich? Czy usiłuję wychodzić im naprzeciw? Czy staram się im w jakiś sposób pomagać? ? Czy szukam jakiejś formy kontaktu i solidarności z nimi? Czy dzielę się posiadanymi dobrami z uboższymi ode mnie?
Czy bliskie są mi słowa Jezusa: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25, 40)? Czy doświadczam, iż Jezus objawia się w sposób szczególny w ludziach biednych i ubogich?
d) Unikanie wszelkiego pozoru zbytku, niegromadzenie majątku oraz wystrzeganie się nieumiarkowanego zysku — oto dalsze przejawy ewangelicznego ubóstwa. W unikaniu zbytku, niegromadzeniu majątku przejawia się przede wszystkim pokora człowieka. Zbytek, przepych, luksus służy nie tylko użyciu zmysłowemu, ale przede wszystkim ludzkiej pysze.
W naszej współczesnej cywilizacji sposobem obrony przed bezradnością i lekceważeniem innych jest nieraz dążenie do posiadania. Bogactwo zapewnia władzę i szacunek innych. Irracjonalna pogoń za bogactwem jest u nas tak powszechna — mówi K. Horney — że jedynie dokonując porównań z innymi kulturami zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jest to instynkt ogólnoludzki. Stan posiadania chroni człowieka przed obawą, że może zubożeć, popaść w nędzę i być uzależnionym od innych. Strach przed takimi sytuacjami może działać jako bicz zmuszający człowieka do bezustannej pogoni za pieniądzem.
Źródłem owego nerwicowego dążenia do bogactwa w dzisiejszym świecie jest lęk przed bezradnością, przed lekceważeniem innych, przed zubożeniem, przed zależnością od innych.
Właśnie dlatego, że lęki popychają dzisiejszego człowieka do pogoni za posiadaniem, Sobór stwierdza, że ewangeliczne ubóstwo jest znakiem cenionym dziś w sposób szczególny. Dobrowolne ubóstwo ma pokazać ludziom żyjącym w lękach, że można przezwyciężać w nas owo chore dążenie do posiadania.
Zdobycie bogactwa nie uspakaja bynajmniej ludzkich lęków. Wręcz przeciwnie. Jeszcze je potęguje. Do istniejących już lęków dochodzi lęk przed utratą tego, co się posiada.
A teraz zadajmy sobie kilka pytań na temat naszego stosunku do rzeczy materialnych:
Czy nie ulegam jakiejś formie chciwości pieniędzy lub innych rzeczy materialnych? Czy nie ulegam pokusie gromadzenia majątku? Czy w mojej pracy i działalności nie szukam nieumiarkowanego zysku?
Czy nie poddaję się lękom związanym z brakami materialnymi? Czy nie próbuję zabezpieczać się przez gromadzenie dóbr materialnych? Czy jestem wolny wobec pieniędzy i innych rzeczy, z których korzystam na co dzień? Czy unikam wszelkiego pozoru zbytku?
e) I jeszcze jedna forma praktykowania ubóstwa, na którą wskazuje Sobór: zależność od innych w korzystaniu z dóbr materialnych. W życiu zakonnym, w którym zasady praktykowania ubóstwa ściśle określa prawo, będzie to zależność od przełożonych. Zależność od innych w korzystaniu z dóbr wyraża pokorne poddanie się Bogu. Zakonnik prosi o wszystko przełożonego, ponieważ wie, że wszystko jest darem Bożym. Przełożony jest świadkiem Boga, który obdarza nas wszystkimi swoimi darami. Ale także w życiu małżeńskim i rodzinnym istnieje podobna zależność od innych w korzystaniu z dóbr, choć ma ona nieco inny charakter. Polega ona nie tyle na jakiejś zależności prawnej, ale jest sposobem szukania jedności i wzajemnego obdarzania się tym, co się posiada. Wspólne dzielenie się dobrami materialnymi staje się wówczas symbolem daru serca.
Zapytam siebie, czy doświadczam w jakiejś formie zależności od innych w korzystaniu z dóbr materialnych? Czy nie marnotrawię dóbr materialnych? Czy nie żądam dla siebie jakichś przywilejów materialnych we wspólnocie, w której żyję?
Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy Królestwo niebieskie (Mt 5, 3). Jakże daleki jest nasz świat od zrozumienia, że ten tylko jest szczęśliwy, kto jest ubogi w duchu — mówi P. van Breemen.
Nie tylko światu jest trudno zrozumieć błogosławieństwo dotyczące ubogich w duchu. Również nam przychodzi to z trudem. Lekceważenie ubóstwa lub też formalizm, z jakim go praktykujemy, sprawia, że trudno nam dostrzec ukryte w nim błogosławieństwo.
Naśladowanie Jezusa wymaga wyzbywania się tego wszystkiego, co nie może nas zbawić. Wymaga pokornego przyjęcia prawdy, że sami przy pomocy stworzeń, nie możemy ocalić swego życia, ponieważ życie człowieka nie jest zależne od jego mienia (Łk 12, 15). Wszyscy, którzy czują się uczniami Jezusa, zaproszeni są do ubóstwa. Jest ono bowiem konsekwencją przyjęcia Jego Osoby i Jego nauki. Z Chrystusem i dla Niego rezygnujemy z opierania się na posiadaniu materialnym i na posiadaniu władzy, aby móc oprzeć się tylko na woli naszego Ojca, który jest w niebie.
a) Warunki odprawienia ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich drugiego tygodnia
Niniejszymi rozważaniami można posłużyć się do odprawienia pełnych ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich drugiego tygodnia.
Jeżeli rekolektant pragnie uczynić Ćwiczenia duchowne szkołą życia wewnętrznego, dobrze jest kolejne tygodnie odprawiać w odstępach mniej więcej jednego roku. Czas pomiędzy kolejnymi tygodniami Ćwiczeń trzeba wówczas wypełnić stopniowym pogłębianiem przeżytych treści przyjętych w trakcie dni rekolekcyjnych. Podstawą odprawienia drugiego tygodnia jest uprzednie przeżycie pierwszego tygodnia, w którym dokonało się rzeczywiste doświadczenie własnego grzechu oraz miłosierdzia Bożego 5.
Pierwszym warunkiem odprawienia rekolekcji ignacjańskich jest odejście od swojego codziennego zaangażowania przez zmianę miejsca. Św. Ignacy zachęca, aby na czas ćwiczeń udać się do innego domu lub też przynajmniej zamieszkać w innym pokoju. W ten sposób możemy oderwać się od swojej codzienności życiowej i pełniej oddać się modlitwie rekolekcyjnej. Drugim ważnym warunkiem jest nawiązanie kontaktu z doświadczonym kierownikiem duchowym, który towarzyszyłby odprawiającemu drugi tydzień poprzez codzienne rozmowy indywidualne. Usilnie zachęca się, aby nie odprawiać ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich (z pełnym milczeniem i wyciszeniem wewnętrznym) bez kierownictwa duchowego. Dotyczy to szczególnie osób, które posiadają głębsze problemy emocjonalne czy też psychiczne. Wchodzenie w siebie domaga się gruntownego rozeznania swoich stanów duchowych poprzez kierownictwo duchowe. Trzecim warunkiem jest wejście w pełne milczenie i wyciszenie wewnętrzne połączone z hojnym zaangażowaniem się w cały program rekolekcji.
b) Szczegółowy program ośmiodniowych rekolekcji
Dla tych, którzy chcieliby w oparciu o niniejszą książkę odprawić 8–dniowe rekolekcje drugiego tygodnia Ćwiczeń z pełnym milczeniem oraz z indywidualnych kierownictwem, podajemy poniżej szczegółowy plan korzystania z proponowanych rozważań. Jest on odzwierciedleniem programu proponowanego w domach rekolekcyjnych, w których udziela się Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli.
DZIEŃ
ROZPOCZĘCIA:
po południu I. ISTOTA I CEL
KONTEMPLACJI
II. METODA KONTEMPLACJI EWANGELICZNEJ
wieczorem
III. MODLITWA OFIAROWANIA SIEBIE JEZUSOWI
DZIEŃ
1
rano IV. RABBI, GDZIE MIESZKASZ?
w południe XX.
ŚWIADOMOŚĆ WŁASNYCH UCZUĆ
wieczorem V. WCIELENIE
DZIEŃ
2
rano VI. NARODZENIE JEZUSA
w południe XXI. DAR WOLI
BOŻEJ
wieczorem VII. DWUNASTOLETNI JEZUS
DZIEŃ
3
rano VIII. ŻYCIE UKRYTE
w południe XXII.
ROZEZNAWANIE DUCHOWE SZUKANIEM WOLI BOŻEJ
wieczorem IX. DWA
SZTANDARY
DZIEŃ
4
rano X. TRZY PARY LUDZI
w południe XXIII.
ROZEZNAWANIE WAŻNYCH DECYZJI ŻYCIOWYCH
wieczorem XI. CHRZEST
JEZUSA
DZIEŃ
5
rano XII. BŁOGOSŁAWIENI JESTEŚCIE — BIADA WAM
w
południe XXIV. DROGA ŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO lub
XXV. POWOŁANIE
DO CELIBATU
wieczorem XIII. ODWAGI, JA JESTEM!
DZIEŃ
6
rano XIV. WIERZĘ, ZARADŹ MEMU NIEDOWIARSTWU!
w
południe XXVI. EWANGELICZNE UBÓSTWO
wieczorem XV. BURZA NA
JEZIORZE
DZIEŃ
7
rano XVI. WOLNOŚĆ JEZUSA
w południe XVII. DAJ MI
PIĆ
wieczorem XVIII. POŻEGNANIE W BETANII
DZIEŃ
8
rano XIX. PRZEMIENIENIE NA GÓRZE
w południe
ZAKOŃCZENIE REKOLEKCJI
c) Propozycja programu dnia
rekolekcyjnego
Poniżej podajemy także program dnia w czasie 8–dniowych rekolekcji ignacjańskich odprawianych w pełnym milczeniu. Program zawiera trzy kontemplacje, które poprzedzone zostają przygotowaniem i zakończone tzw. refleksją po kontemplacji. Czwarta kontemplacja na zakończenie dnia, (bez przygotowania i bez refleksji) jest pewnym podsumowaniem dnia w bezpośredniej rozmowie z Bogiem. Jeżeli to możliwe, zachęca się do odprawiania czwartej kontemplacji przed Najświętszym Sakramentem.
Zachęca się także, aby — o ile to możliwe — uczestniczyć codziennie w Eucharystii oraz korzystać codziennie z rozmowy indywidualnej z kierownikiem duchowym.
Proponowany program nie powinien być traktowany w sposób sztywny. Może być dostosowywany do osobistych okoliczności. Długość kontemplacji oraz cały sposób realizacji programu winien być rozeznany z kierownikiem duchowym.
7.00
kontemplacja I
9.00 lektura wprowadzenia do
kontemplacji
— przygotowanie osobiste do
kontemplacji
— kontemplacja II
— refleksja po
kontemplacji
12.00 lektura rozważania rekolekcyjnego
15.00
kontemplacja powtórkowa
— przygotowanie osobiste do
kontemplacji
— kontemplacja III (powtórkowa)
— refleksja
po kontemplacji
19.00 kontemplacja IV (powtórkowa)
(bez
przygotowania i bez refleksji)
20.00 lektura wprowadzenia
do kontemplacji porannej
przed snem — rachunek
sumienia
— przygotowanie osobiste do kontemplacji
porannej
Z pomocą niniejszych rozważań można również odprawić drugi tydzień Ćwiczeń w życiu codziennym. Ten sposób odprawienia Ćwiczeń nie wymaga odejścia od codziennego zaangażowania w życie zawodowe, rodzinne, wspólnotowe. Pozostając w codziennych warunkach możemy odprawiać kolejne tygodnie Ćwiczeń. Takie Ćwiczenia domagają się jednak zapewnienia sobie stałego czasu ma modlitwę. Rytm modlitwy rekolekcyjnej w Ćwiczeniach duchownych w życiu codziennym winien być dobrze przemyślany i uzgodniony z kierownikiem duchowym. Jednorazowy blok czasu poświęcony na skupienie, refleksję, lekturę i modlitwę rekolekcyjną winien trwać od jednej do dwóch godzin, w zależności od możliwości czasowych oraz intensywności odprawiania Ćwiczeń. Także w tym sposobie odprawiania drugiego tygodnia konieczne byłoby kierownictwo duchowe. Spotkania z kierownikiem mogą jednak odbywać się rzadziej, np. raz w tygodniu. I chociaż wyciszenie wewnętrzne miałoby nieco inny charakter niż z rekolekcjach ośmiodniowych, to jednak na czas Ćwiczeń w życiu codziennym należałoby również szukać większego skupienia wewnętrznego, np. poprzez rezygnację z oglądania programów telewizyjnych.
Niniejsze rozważania mogą również być potraktowane jako wprowadzenia do przedłużonej modlitwy osobistej lub wspólnotowej. Nie jest wówczas rzeczą konieczną tworzenie specjalnych warunków modlitwy. Nie jest też konieczne kierownictwo duchowe. Byłoby jednak rzeczą ważną, aby Czytelnik rozeznawał uczucia, natchnienia i pragnienia, które będą rodzić się w nim.
Wreszcie możemy korzystać z tych rozważań także na zasadzie lektury duchowej. Nie musimy wówczas czuć się zobowiązani do regularnej modlitwy w oparciu o przedstawione treści.
5 Rozważania pierwszego tygodnia tego samego Autora noszą tytuł Adamie, gdzie jesteś?
WPROWADZENIA DO KONTEMPLACJI EWANGELICZNYCH
I.
WSTĘP
DO KONTEMPLACJI MĘKI JEZUSA
Powaga
i dramat męki i śmierci Jezusa; Mała apokalipsa; Jak
kontemplować mękę i śmierć Jezusa?; Miejcie te same
uczucia, co Jezus Chrystus; Miłość i posłuszeństwo; Męka
Jezusa w naszym życiu
II.
OFIARA
ABRAHAMA, IZAAKA I JEZUSA
Czas
spełnionych marzeń; Abrahamie!;
Dialogowanie
z Bogiem; Potem
wrócimy do was
III.
BARANA
ZŁOŻYŁ W OFIERZE CAŁOPALNEJ ZAMIAST SWEGO SYNA
Ojcze
mój!; Sięgnął po nóż, aby zabić swego syna; Nie podnoś ręki
na chłopca i nie czyń mu nic złego; Barana złożył
w ofierze całopalnej zamiast swego syna
IV.
OSTATNIA
WIECZERZA
Judasz
szukał sposobności, żeby im Go wydać; Gorąco pragnąłem spożyć
tę Paschę z wami; Łamanie
Chleba, błogosławienie Kielicha; To
czyńcie na moją pamiątkę!; Sakrament
kapłaństwa
V.
UMYCIE
NÓG APOSTOŁOM
Panie,
Ty chcesz mi umyć nogi?; Jeżeli cię nie umyję, nie będziesz miał
udziału ze Mną; Dałem wam przykład
VI.
MODLITWA
JEZUSA W OGRÓJCU
Kuszenie
Jezusa w Ogrójcu; Męka Jezusa źródłem pokoju i radości;
Kuszenie na Górze Oliwnej; Dramatyczna walka i krwawy pot;
Modlitwa warunkiem zwycięstwa nad pokusą
VII.
POJMANIE
JEZUSA
Jeden
z Dwunastu; Wydanie się w ręce nieprzyjaciół;
Przestańcie,
dosyć!; Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę;
Ucieczka Apostołów
VIII.
JEZUS
PRZED WYSOKĄ RADĄ
Nocne
przesłuchanie; Poranne przesłuchanie i wyrok Wysokiej Rady;
Mesjasz, Syn Człowieczy, Syn Boży
IX.
ZAPARCIE
SIĘ PIOTRA
Zapowiedź
zdrady; Nie znam
tego Człowieka; Gorzko zapłakał
X.
JEZUS
PRZED PIŁATEM
Nienawiść
Sanhedrynu i strach Piłata; Jezus Królem; Jezus wobec Piłata
XI.
JEZUS
PRZED HERODEM — JEZUS I BARABASZ
Pokorne
oblicze Boga; Barabasz i Jezus; Parodia sądu
XII.
BICZOWANIE,
UKORONOWANIE CIERNIEM
Biczowanie
Jezusa; Koronowanie cierniem; Oto
Człowiek!; Skazany
na śmierć
XIII.
DROGA
KRZYŻOWA
On
sam dźwigał krzyż; Szymon
Cyrenejczyk; Płaczące niewiasty; Obnażenie z szat; Spodobało
się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem
XIV.
UKRZYŻOWANIE
JEZUSA
Ukrzyżowanie
Jezusa; Ojcze,
przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią; Co
jest moim krzyżem?; Boże
mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?
XV.
JEZUS
NA KRZYŻU
Oto
Matka twoja; Kuszenie
Jezusa na krzyżu; Sąd Boga nad światem; Ekonomia Bożego
zbawienia; Złożyć głowę na krzyżu Jezusa
XVI.
ŚMIERĆ
JEZUSA
Świadkowie
śmierci Jezusa; Śmierć Jezusa; Przebicie serca włócznią
XVII.
POGRZEB
JEZUSA
Martwe
ciało Jezusa; Pogrzeb Jezusa
XVIII.
KONTEMPLACJA
CAŁEJ MĘKI JEZUSA
Przemiana
posiadania w ofiarowanie; Pasywność
Jezusa w czasie męki i śmierci
ROZWAŻANIA
REKOLEKCYJNE
XIX.
PRZYPOWIEŚĆ
O WINNICY
Założenie
winnicy; Gdy nadszedł czas zbiorów, posłał swoje sługi; W końcu
posłał swojego syna; .
Możliwość powiedzenia Bogu nie;
Co właściciel
winnicy czyni
z owymi rolnikami?
XX.
MOWA
POŻEGNALNA
Trwanie
w miłości Jezusa; Trwanie we wzajemnej miłości
XXI.
EUCHARYSTIA
SZKOŁĄ MIŁOŚCI
Miłość
mierzy się darem; Miejsce pojednania
XXII.
ŻYWA
EUCHARYSTIA
Wdzięczność;
Spełnianie pragnień; Miłość ukrzyżowana i zwycięska;
Dawanie świadectwa
XXIII.
EUCHARYSTIA
ŹRÓDŁEM SIŁY I RADOŚCI
Chleb
grzeszników; Źródło radości; Przygotowanie do Eucharystii
XXIV.
CIEMNA
NOC
MISTYKÓW I JEZUSA UKRZYŻOWANEGO
Świadectwa
mistyków; Nasze duchowe udręki; Współuczestnictwo w cierpieniu
Jezusa na krzyżu
XXV.
POSŁUSZEŃSTWO
EWANGELICZNE
Posłuszeństwo
Jezusa; Nauczył się
posłuszeństwa przez to, co wycierpiał; Kto was słucha, Mnie
słucha; Dwie
płaszczyzny posłuszeństwa; Dynamiczne i statyczne rozumienie
woli Bożej; Dojrzewanie do posłuszeństwa; Posłuszeństwo zakonne;
Przełożony
JAK
MOŻNA WYKORZYSTAĆ PROPONOWANE ROZWAŻANIA?
Dla
odprawienia trzeciego tygodnia Ćwiczeń;
Dla odprawienia
trzeciego tygodnia w życiu
codziennym; Jako
wprowadzenie do przedłużonej modlitwy indywidualnej
Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego (J 3, 16–18).
Kontemplacja męki Jezusa domaga się od nas żywej wiary, że wchodzimy w niepojętą dla nas tajemnicę, której sami nie potrafimy zgłębić. Tajemnicę męki, śmierci i zmartwychwstania może nam jedynie objawić sam Chrystus. Stąd też św. Ignacy zachęca nas, aby prosić i pytać Jezusa, jak to On będąc Stwórcą, do tego doszedł, że stał się człowiekiem, a od życia wiecznego przeszedł do śmierci doczesnej i do konania za moje grzechy (ĆD, 53) 2. Kontemplując mękę i śmierć Jezusa, winniśmy naprawdę rozumieć powagę i dramatyczność tego typu rozmyślania — mówi kardynał C. M. Martini.
Nieśmiertelny Król wieków, do którego należy wszelka chwała i cześć (por. 1 Tm 1, 17) zostaje upokorzony przez mękę i śmierć, tak iż mówi o sobie: Ja zaś jestem robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgardzony u ludu (Ps 22, 7).
Wcielony Bóg, najpiękniejszy z synów ludzkich, zostaje w męce zmaltretowany, oszpecony tak, iż nie było na co patrzeć, a wszyscy odwracali od Niego swoje twarze (por. Iz 53, 2–3).
Jedyny sprawiedliwy i jedyny niewinny zostaje zaliczony w poczet złoczyńców i powieszony na drzewie hańby jako jeden z nich.
Najwierniejszy z ludzkich synów, który z największym oddaniem pełnił wolę swojego Ojca i Jemu służył, zostaje oskarżony i skazany jako bluźnierca i grób Mu wyznaczono między bezbożnymi (Iz 53, 9).
Bóg–Człowiek, który ukochał wszystkich nieskończoną Boską miłością aż do końca (por. J 13, 1), staje się ofiarą ludzkiej nienawiści i zemsty.
H. U. von Balthasar, wielki teolog współczesny, aby ukazać dramatyzm rozważań o męce i śmierci Jezusa przytacza tekst małej apokalipsy Proroka Izajasza:
Groza
i dół,
i sidło na ciebie,
mieszkańcu ziemi:
kto
umknie przed krzykiem grozy,
wpadnie w dół,
a kto
się wydostanie z dołu,
w sidła się omota!
Tak,
upusty otworzą się w górze
i podwaliny ziemi się
zatrzęsą.
Ziemia rozpadnie się w drobne kawałki,
ziemia
pękając wybuchnie,
ziemia zadrgawszy zakołysze się,
ziemia
się mocno będzie zataczać jak pijany
i jak budka na wietrze
będzie się chwiała;
grzech jej zaciąży nad nią tak,
iż
upadnie
i już nie powstanie.
Nastąpi w ów dzień
to,
iż Pan skarze wojsko niebieskie tam, w górze
i
królów ziemskich tu — na dole.
Zostaną
zgromadzeni,
uwięzieni w lochu;
będą zamknięci
w więzieniu,
a po wielu latach będą ukarani.
Księżyc
się zarumieni,
słońce się zawstydzi,
bo zakróluje Pan
Zastępów na górze Syjon
i w Jeruzalem:
wobec swych
starców będzie uwielbiony
(Iz 24, 17–23).
Tekst ten, podobny raczej do poezji, niż do realistycznego opisu, oddaje stan zagrożenia, w jakim znajduje się człowiek. H. U. von Balthasar przytacza małą apokalipsę Izajasza, aby przywołać dramatyzm człowieka i uzasadnić konieczność męki i śmierci Boga–Człowieka. Ten wielki teolog mówi: Jeżeli Bóg umiera, wszystko umiera, jeżeli słowo objawiające Boga w pewnym momencie milczy, cały świat milczy. Śmierć Boga–Człowieka i Jego milczenie oddaje jedynie śmierć i milczenie człowieka. Jezus Chrystus wchodzi bowiem w okrutną mękę i śmierć krzyżową nie ze względu na siebie samego, ale tylko ze względu na nas:
On
dźwigał nasze boleści. (...)
Lecz On był przebity za nasze
grzechy,
zdruzgotany za nasze winy.
Spadła Nań chłosta
zbawienna dla nas,
a w Jego ranach jest nasze zdrowie.
I dalej:
Pan
zwalił na Niego winy nas wszystkich. (...)
Za grzechy mego ludu
został zbity na śmierć
(Iz 53, 4–6. 8).
Dramat męki i śmierci Syna Bożego odzwierciedla więc dramat człowieka uwikłanego w grzech pierworodny i grzech osobisty. Poważna jest sytuacja całej ludzkości, a w niej każdego z nas, skoro Bóg–Człowiek musiał przyjąć na siebie tak okrutny los: musiał wiele wycierpieć, być odrzuconym, wzgardzonym i ukrzyżowanym (por. Łk 9, 22).
Cierpiący Jezus sam nas poucza, jak mamy kontemplować Jego mękę i śmierć krzyżową: Nie płaczcie nade Mną, płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! (...) Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym? (Łk 23, 28. 31).
Św. Ignacy w Ćwiczeniach duchownych zachęca nas, abyśmy łączyli rozważania męki i śmierci Jezusa z naszymi grzechami. Każe nam prosić o boleść, współczucie i zawstydzenie, że z powodu mych grzechów Pan idzie na mękę (ĆD, 193).
W rozważaniach męki i śmierci Jezusa trzeba nam przechodzić od kontemplacji ran Jezusa do rozmyślania o naszych grzechach, które były przyczyną Jego ran. W nieszczęściu, upokorzeniu i zranieniu Syna Bożego winniśmy dostrzegać nasze nieszczęście, upokorzenie i zranienie grzechem cudzym i własnym. Męka i śmierć Jezusa ma być dla nas zwierciadłem, w którym poznamy naszą dramatyczną sytuację; ma być również siłą w naszym dążeniu do wolności, jaką ofiaruje nam Bóg w swoim ukrzyżowanym Synu.
Słowa, które Izajasz stosuje do cierpiącego Sługi, możemy odnieść także do nas samych. Parafrazując słowa Proroka możemy więc mówić: Jak nieludzko przez grzech, cudzy i osobisty, został oszpecony mój wygląd; moja postać jest niepodobna do ludzi. To grzechem niszczę w sobie to, co jest najbardziej ludzkie. Z powodu grzechu nie ma we mnie żadnego wdzięku, ani blasku, aby na mnie patrzeć, ani wyglądu, abym się podobał. To z powodu grzechu nie podobamy się sami sobie, nie podobamy się Bogu i nie podobamy się ludziom. (por. Iz 53, 1nn).
W rozważaniach o grzechu św. Ignacy każe nam wydać okrzyk pełen zdziwienia, że z powodu mojego grzechu ziemia sama (...) nie otworzyła się i nie pochłonęła mnie, tworząc nowe piekło, abym na wieki doznawał w nim katuszy (ĆD, 60).
Kiedy odkryjemy powagę i dramat męki Jezusa, a tym samym powagę i dramat naszej sytuacji jako grzeszników, spontanicznie wyrwie się z naszego serca okrzyk: Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci? (Rz 7, 24). Któż mnie wyzwoli z przepastnego dołu, w który wpadłem przez grzech? Któż mnie wyrwie z sideł, z niewoli grzechu, którą jestem omotany? Któż mnie podtrzyma, kiedy się zachwieję i upadnę? (por. Iz 24, 17nn).
To właśnie kontemplacja męki i śmierci Jezusa ma zrodzić w nas te pytania i ona również ma nam udzielić na nie odpowiedzi. Kontemplacja męki Jezusa sprawia, iż doświadczenie powagi naszej sytuacji przeradza się w doświadczenie zdziwienia, miłości i wdzięczności wobec Jezusa za to, że On sam pozwolił przebić się za nasze grzechy, zdruzgotać za nasze winy, że to On obarczył się naszym cierpieniem i oręduje za nami u Ojca (por. Iz 53, 5nn).
Świadomi faktu, że męka i śmierć Syna Bożego jest wielką tajemnicą wiary, wchodzimy w nią pełni ufności. Wierzymy bowiem, że towarzyszyć nam będzie Duch Jezusa Chrystusa. On będzie nas prowadził. Bez Niego nie moglibyśmy wymówić nawet Imienia Jezus. W naszej słabości i niezdolności wejścia w kontemplację męki przyczyniać się będzie za nami Duch Święty. Podobnie także Duch przychodzi z pomocą naszej słabości. Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami (Rz 8, 26). Wchodzić będziemy w tajemnice męki i śmierci Jezusa świadomi własnej słabości, ale również świadomi towarzyszącej nam mocy Jezusa.
Św. Paweł zachęca nas: Miejcie te same uczucia, co Jezus Chrystus. On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci i to śmierci krzyżowej (Flp 2, 6–8).
Odwołując się do tej zachęty św. Pawła będziemy patrzeć na Osobę Jezusa, słuchać Jego słów, wpatrywać się w Jego gesty, wczuwać się w Jego ludzkie i Boskie serce. W odkrywaniu zaś najgłębszego znaczenia tego wszystkiego, co będzie przedmiotem naszej kontemplacji, trzeba nam będzie bardziej zdać się na pokorną prośbę o łaskę poznania, niż na własne ludzkie rozumowanie, wysiłki intelektualne i wolitywne. Do takiej postawy zachęca nas św. Ignacy, kiedy każe nam prosić o boleść, współczucie i zawstydzenie, że z powodu mych grzechów Pan idzie na mękę oraz o boleść wespół z Chrystusem pełnym boleści, o udrękę z Chrystusem udręczonym, o łzy i mękę wewnętrzną z powodu tak wielkiej męki, którą Chrystus wycierpiał za mnie (ĆD, 193, 203).
Najgłębszym sensem męki Jezusa nie jest najpierw fizyczne cierpienie, ale przede wszystkim absolutne posłuszeństwo swojemu Ojcu. Posłuszeństwo Jezusa nie ma jednak charakteru niewolniczej zależności i poddaństwa, ale kieruje się wyłącznie nieskończoną miłością Syna do Ojca. Syn poprzez swoją mękę staje się posłusznym Ojcu aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej. I w tej właśnie śmierci Jezus wyraża odwieczną synowską miłość. On sam powie, że nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich (J 15, 13). Pierwszym Przyjacielem Jezusa, dla którego oddaje życie jest właśnie Jego Ojciec.
Cierpliwe, pokorne i odważne znoszenie nieludzkich cierpień fizycznych, maltretowania psychicznego, upokorzeń, płynie z posłuszeństwa wobec Ojca. Jezus nie pragnął cierpienia dla niego samego. Wręcz przeciwnie. W modlitwie w Ogrójcu modli się o oddalenie kielicha goryczy i męki. Jezus pragnął być jedynie posłuszny swojemu Ojcu. Dopiero wówczas, kiedy poprzez wewnętrzne światło doświadcza, iż wolą Ojca jest, że Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie (Łk 9, 22), wówczas przyjmuje kielich. Posłuszeństwo Jezusa osiąga szczyt w oddaniu życia w ręce Ojca: W Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23, 46).
Wejście w kontemplację męki, to wejście w bezwarunkowe posłuszeństwo Jezusa swojemu Ojcu. Bardzo ważnym celem rozważania męki i śmierci Jezusa, obok wezwania do nawrócenia z naszych grzechów, jest też rozbudzenie w nas pragnienia naśladowania Jezusa w Jego posłuszeństwie Ojcu.
Odkrycie nieskończonej miłości Ojca i Syna, która objawia się w męce, śmierci i Zmartwychwstaniu Jezusa, staje się dla nas źródłem naszego posłuszeństwa i oddania. Aby stać się posłusznym Bogu na wzór Jezusa, trzeba najpierw odkryć Boga jako miłującego Ojca. Bez odkrycia nieskończonej miłości, nasze posłuszeństwo łatwo może sprowadzić się do zależności kierowanej jedynie strachem i chorym poczuciem winy. Taka zależność zaś sprawia, iż bardziej podobni jesteśmy do niewolników, niż do dzieci Bożych.
Wejście w kontemplację męki jest bardzo trudne, ponieważ zakłada uznanie najpierw nieposłuszeństwa Bogu: nieposłuszeństwa pierwszego człowieka — Adama i naszego osobistego nieposłuszeństwa. Grzech zawsze polega na nieposłuszeństwie. Dopiero kiedy uznamy nasz grzech, nasze nieposłuszeństwo, możemy zrozumieć sens męki i śmierci Jezusa: Jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi (Rz 5, 19). Kontemplacja męki nie tylko naprawia nasze nieposłuszeństwo, ale także uczy nas poddania całego naszego życia Bogu, na wzór poddania Syna swojemu Ojcu. To właśnie dzięki posłuszeństwu Jezusa aż do śmierci i to śmierci krzyżowej, możemy stać się sprawiedliwymi, to znaczy posłusznymi Bogu.
W rozważaniu męki i śmierci Jezusa nie chodzi jedynie o rozważanie historycznego posłuszeństwa Ojcu, historycznych wydarzeń, które miały miejsce dwa tysiące lat temu. Rozważanie historycznej męki Jezusa pozwala jednocześnie odkrywać mękę i śmierć Jezusa, która nieustannie uobecnia się w całej ludzkości, w każdym człowieku, w każdym z nas.
Oto przykład. Rozmawiałem kiedyś z pewnym młodym człowiekiem, żonatym, z trójką dzieci, bardzo zaangażowanym religijnie. Do pewnego momentu jego życie toczyło się spokojnie i cicho. Wydawało mu się, iż dzięki jego gorliwej religijności Pan Bóg błogosławi mu w życiu osobistym i rodzinnym. Takie podejście do wiary towarzyszyło mu jednak tylko do momentu, kiedy jeden z jego bardzo bliskich przyjaciół zapadł na ciężką chorobę i po krótkim czasie umarł. Pod wpływem tego dramatycznego wydarzenia, coś załamało się w tym człowieku. Wpadł w depresję. Wiara — w jego subiektywnym przeżyciu — nagle przestała mieć dla niego większe znaczenie.
W tych trudnych dniach zrozumiałem — mówił później z bólem — że Bóg mógłby dopuścić to samo doświadczenie i na mnie, na moją żonę, na moje dzieci. Wówczas zbuntowałem się wewnętrznie. Uświadomiłem sobie bowiem, że Bóg nie jest już gwarantem mojego ziemskiego poczucia bezpieczeństwa i zewnętrznego ludzkiego szczęścia. Nagle też zdałem sobie sprawę, jak bardzo jest mi obcy Jezus cierpiący na krzyżu, który zaprasza mnie do naśladowania. Wewnętrznie, choć tego nie chcę, bardzo buntuję się przeciwko Bogu, który dopuszcza czy wręcz, jak mi się niekiedy wydaje, sprawia cierpienie. To bolesne doświadczenie uświadomiło mi, jak bardzo jestem skoncentrowany na sobie, swojej rodzinie i jak daleka jest jeszcze moja droga do prawdziwej wiary w Jezusa ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego, jak daleka jest przede mną droga do prawdziwego posłuszeństwa Bogu.
Przed przystąpienie do rozważania męki Jezusa musimy sobie uświadomić, że o własnych ludzkich siłach nie jesteśmy w stanie jej dobrze przeżyć. Stąd też kontemplację męki i śmierci trzeba nam rozpoczynać od serdecznej prośby, abyśmy przez samego Jezusa zostali zaproszeni do towarzyszenia Mu w Jego Drodze Krzyżowej od uroczystej Wieczerzy Paschalnej aż do złożenia w Jego Ciała w grobie.
Przed każdą kontemplacją św. Ignacy zachęca nas, by prosić o to, czego chcę. Tutaj o to, o co wypada prosić w czasie męki, a mianowicie o boleść wespół z Chrystusem pełnym boleści, o udrękę serca z Chrystusem udręczonym, o łzy i mękę wewnętrzną z powodu tak wielkiej męki, którą Chrystus wycierpiał za mnie (ĆD, 203). Tylko bowiem sam Jezus może nas dopuścić do tego.
W tej wstępnej modlitwie rekolekcyjnej prośmy, abyśmy nie banalizowali rozważań męki Jezusa sprowadzając je wyłącznie do wzruszeń emocjonalnych. Kontemplacja męki i śmierci Jezusa nie może być podobna do oglądania ciekawego filmu. I choć film może nas wzruszyć i możemy o nim myśleć nawet przez kilka dni, to jednak nie zmienia on naszego życia.
Prośmy, abyśmy z pomocą męki Jezusa weszli otwartym sercem w naszą codzienność; byśmy z jej pomocą chcieli zadawać sobie szczere pytania: w jaki sposób reagujemy na cierpienia, które nas dotykają; na upokorzenia, niesłuszne posądzenia, krzywdy i zniewagi, szczególnie wówczas, gdy spadają na nas niespodziewanie. Czy usiłujemy przyjmować je w duchu naśladowania Jezusa upokorzonego, niesłusznie oskarżonego, ubiczowanego, cierniem ukoronowanego, Jezusa ukrzyżowanego? Prośmy także, abyśmy w czasie rozważań męki i śmierci Jezusa Chrystusa mieli te same uczucia, co On. Módlmy się gorąco, aby męka i śmierć Jezusa objawiły nam, że Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony (J 3, 16–17).
Panie, chcemy patrzeć na Ciebie, by poznać Ojca. Ty z krzyża nam objawiasz Ojca. Objaw nam, Panie tajemnicę krzyża. Spraw, abyśmy się go nie obawiali, byśmy z nim poznali Boga, poznali Ciebie, Syna Ojca, byśmy poznali siebie, zbawionych grzeszników. Daruj nam cząstkę zrozumienia tajemnicy krzyża, który przeznaczyłeś dla każdego z nas. Spraw, by nasze życie konsekwentnie postępowało za tym, co Ty nam dajesz poznać, a jeśli chcesz sprawić, byśmy najpierw praktykowali, a potem poznali, uczyń, żebyśmy najpierw pokochali, zanim zrozumiemy. Daj nam Twego Ducha poprzez Twoją śmierć i chwalebne Zmartwychwstanie. Adorujemy Cię, obecnego wśród nas, żywego Zmartwychwstałego, chwalebnego przez wieki wieków. Amen (C. M. Martini).
Rozważania zakończmy modlitwą św. Ignacego z drugiego tygodnia Ćwiczeń duchownych. Modlitwa ta stanowi fundament rozważań męki i śmierci Jezusa: Odwieczny Panie wszystkich rzeczy! Oto przy Twej łaskawej pomocy składam ofiarowanie swoje w obliczu nieskończonej Dobroci Twojej i przed oczami chwalebnej Matki Twojej i wszystkich świętych dworu niebieskiego, oświadczając, że chcę i pragnę i taka jest moja dobrze rozważona decyzja, jeśli to tylko jest ku Twojej większej służbie i chwale, naśladować Cię w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko najświętszy Majestat Twój zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (ĆD, 98).
1 Ignacjańska
metoda kontemplacji ewangelicznej została przedstawiona
w rozważaniach drugiego tygodnia pt. „Daj mi pić” tego
samego Autora.
Rozważania nr I, II, — por. J. Augustyn, Jak
szukać i znajdować wolę Bożą, Wydawnictwo M, Kraków
1993. Rozważania nr IV–XII, XIV–XVI, XVIII — por. J. Augustyn,
Rabbi, gdzie mieszkasz?, Wydawnictwo M, Kraków 1993.
Rozważania nr XXI–XXIII — por. J. Augustyn, Życie
i Eucharystia, Wydawnictwo M, Kraków 1993. Rozważania XXV
— por. J. Augustyn, Posłuszeństwo ewangeliczne,
Wydawnictwo WAM, Kraków 1992.
2 Św.
Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne (=ĆD), WAM, Kraków 1991.
Po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: Abrahamie! A gdy on odpowiedział: Oto jestem — powiedział: Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę.
Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osła, zabrał z sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział.
Na trzeci dzień Abraham spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość. I wtedy rzekł do swych sług: Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was (Rdz 22, 1–5).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Abrahama, który z synem Izaakiem oraz dwoma sługami rusza w drogę. Zauważmy także drzewo przygotowane przez Abrahama do spalenia ofiary, które Patriarcha zabiera w drogę. Kontemplujmy również zamyślonego Patriarchę w czasie podróży.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wielką szczerość i otwartość w naszym dialogu z Bogiem; będziemy też prosić, byśmy w obliczu trudnych wymagań stawianych nam przez Boga, nie obawiali się wypowiadać przed Nim wszystkiego, co leży nam na sercu. Przedstawmy Mu zarówno nasze obawy, lęki i całą naszą trwogę, jak też wszystkie nasze duchowe pragnienia i szlachetne zamiary. Módlmy się, aby kontemplacja męki pozwoliła nam sprawdzić naszą więź z Jezusem oraz przyczyniła się do jej umocnienia i pogłębienia.
Opis próby Abrahama rozpoczyna się od słów: po tych wydarzeniach, to znaczy po serii zbawczych interwencji Boga w życie Patriarchy. Interwencje te sprawiły, iż ten stary już człowiek poczuł się szczęśliwy i syty życia. Szczęście Abrahama dopełniło się wówczas, kiedy przyszedł na świat upragniony syn, Izaak. Innym szczęśliwym wydarzeniem było także ocalenie Izmaela, któremu Pan błogosławił, oraz zawarcie pokoju z Abimelekiem. Te wszystkie zbawcze wydarzenia wprowadziły Abrahama na stare lata w czas spełniających się marzeń. Abrahamowi zaczęło się wieść dobrze. Właśnie pośród tego szczęścia, które przecież pochodziło od Boga, o czym Abraham nigdy nie zapominał, Patriarcha zostaje wystawiony na próbę.
W życiu duchowym nie ma nigdy czasu spełnionych marzeń. Realizujemy bowiem nie tyle nasze ludzkie marzenia, co zamiary i plany Boga, których nie można nigdy do końca przewidzieć. Stąd też, jeżeli dajemy się Bogu prowadzić, będziemy ciągle na nowo zaskakiwani nieoczekiwanymi wydarzeniami. Także sam Jezus, choć przewidywał, iż koniec Jego życia będzie gwałtowny i dramatyczny, to jednak w ostatniej chwili, tuż przez rozpoczęciem męki czuje się jakby zaskoczony jej nadejściem. Modli się i prosi o oddalenie zbliżającego się kielicha goryczy.
W obecnej modlitwie chciejmy przypomnieć sobie wszystkie interwencje Boga w naszym życiu, które były źródłem ludzkiego powodzenia, naszego szczęścia. Ucieszmy się jeszcze raz tym ludzkim dobrem, które otrzymaliśmy od Boga. Dziękujmy Mu za nie. Prośmy jednak, abyśmy nie wiązali celu i sensu życia tylko z doczesnym powodzeniem w naszych ludzkich sprawach. Prośmy również o otwartość, która uczyniłaby nas gotowymi do przyjmowania niemożliwego do przewidzenia Bożego działania.
Rzekł (Jahwe) do niego: Abrahamie! Wymawiając imię człowieka, Bóg powołuje go do istnienia. Stwarza go. Imię jest zawsze pierwszym słowem skierowanym przez Boga do człowieka. Posługiwanie się imieniem nadaje osobowy charakter spotkaniu Stwórcy ze stworzeniem.
W kolejnym — tym razem bardzo trudnym — spotkaniu Boga z Abrahamem, Jahwe wymawiając jego imię, odwołuje się do ich osobowego związku. Odwołuje się do przyjacielskiej zależności, jaka istniała pomiędzy nimi. Zależność ta wynika z zaufania, z wzajemnego oddania i z miłości. Ta właśnie osobowa więź stanie się siłą Abrahama, dzięki której dokona rzeczy po ludzku niemożliwej. Zgodzi się złożyć w ofierze swojego syna.
Zasadniczym źródłem siły Jezusa będzie także Jego osobowa więź z Ojcem. To właśnie na tę więź będzie powoływał się Chrystus uzasadniając oddanie swojego życia. Nikt Mi go (życia) nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca (J 10, 18).
Koniecznym warunkiem pełnego wejścia w kontemplację męki, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa jest głęboka więź z Synem, a poprzez Niego z Ojcem. Tylko dzięki niej będziemy doświadczać najgłębszego sensu wydarzeń, które w ludzkim wymiarze są bez sensu, ponieważ prowadzą ostatecznie do cierpienia i śmierci. To właśnie więź z Synem pozwoli nam przekroczyć i zwyciężyć lęk przed bólem i przed śmiercią.
W obecnej kontemplacji chciejmy uświadomić sobie naszą więź z Jezusem, a w Jezusie naszą więź z Ojcem. To właśnie dzięki tej więzi i dla jej pogłębienia potrafimy znosić trudy, zmagania i ofiary. To dzięki niej potrafimy naśladować Jezusa w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym (ĆD, 98), jeśli tylko On sam zaprosi nas do takiego rodzaju i stanu życia.
W obecnej modlitwie wyraźmy Ojcu oraz Jego Synowi wdzięczność za tę więź. Prośmy także, aby kontemplacja Męki Pańskiej pozwoliła nam sprawdzić głębię tej więzi oraz przyczyniła się do jej utrwalenia i umocnienia.
Kiedy Abraham wyraził pełną gotowość na przyjęcie woli Jahwe słowami: Oto jestem, otrzymał trudny, bolesny rozkaz: Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę.
Takiego wezwania Abraham w żaden sposób nie mógł przewidzieć. Uwzględniając ludzką logikę wydarzeń, którą jak każdy człowiek posługiwał się także Patriarcha, polecenie Boga praktycznie miało zniszczyć daną mu obietnicę, iż właśnie w Izaaku stanie się ojcem wielkiego narodu.
W rozkazie Jahwe podkreślona zostaje miłość Abrahama do swojego dziecka: weź twego syna jedynego, którego miłujesz. W ten sposób Bóg chce powiedzieć do Patriarchy: Abrahamie, Ja dobrze wiem, kogo ci każę złożyć w ofierze. To nie jest pomyłka, to nie jest też przypadek. Chcę, byś Mi oddał tego, którego na ziemi kochasz najbardziej. Z pewnością Abraham był gotów oddać wszystko, byle ocalić życie Izaaka. Gotów był sam umrzeć zamiast syna. Ale wezwanie Boga było jednoznaczne.
Dlaczego Bóg sięga nieraz właśnie po to, do czego człowiek po ludzku jest najbardziej przywiązany, co daje mu największą ludzką, uczuciową satysfakcję? Ponieważ z miłością emocjonalną, zamkniętą w sobie samej, wiąże się wielkie niebezpieczeństwo. Człowiek związany wyłącznie emocjonalnie z drugą osobą posiada pokusy, aby uznać ją za swoją własność; aby samemu stać się dla niej bogiem oraz ją uznać za swojego boga.
Więź ojca z synem mogła łatwo przerodzić się w posiadanie. Abraham był tylko człowiekiem. On również był narażony na taką właśnie pokusę uznania syna za swoją własność. Każda emocjonalna miłość, przywiązanie może stać się bożkiem, jeżeli człowiek zapomni o pierwszej swojej miłości, o pierwszym przykazaniu: Słuchaj, Izraelu... będziesz miłował Boga.
Bóg określa nie tylko, kogo Abraham ma złożyć na ofiarę, ale także w jakim miejscu, kiedy i w jaki sposób. Jahwe w ten sposób chciał powiedzieć Abrahamowi: Zaufaj Mi we wszystkim; to Ja cię będę prowadził. Nie działaj na własną rękę. W tym prowadzeniu jakby zapowiada ocalenie: Jeżeli Mi zaufasz, nie zginiesz; jak do tej pory byłem ci wierny, tak samo pozostanę nadal wierny.
Zauważmy, że Abraham dialogując z Bogiem nie targuje się z Nim, nie próbuje wymienić życia Izaaka na własne życie, na życie Izmaela lub też na jakąś inną ofiarę. To sam Bóg wymieni później życie Izaaka za życie przypadkowo znalezionego baranka. Mojżesz, zanim zgodzi się stanąć na czele Narodu Wybranego, by wyprowadzić go z Egiptu, będzie targował się, wręcz kłócił się z Bogiem, długo i wytrwale. Kiedy w tej kłótni wyczerpie wszystkie swoje argumenty, powie po prostu: Wybacz Panie, ale poślij kogo innego (Wj 4, 13). Dopiero pod wpływem gniewu Bożego połączonego z usilną perswazją Mojżesz w końcu ulegnie. W podobny sposób będzie się targować wielu proroków, wielu świętych, zanim przyjmie Jego wolę.
Bóg się nie dziwi, kiedy człowiek targuje się i kłóci z Nim. On wie, iż Jego wezwania mogą budzić obawy, lęki, a nawet przerażenie. Targowanie się z Bogiem jest trudną formą dialogowania z Nim. Im trudniejsze życie, im trudniejsze powołanie człowieka, tym trudniejszy i bardziej bolesny bywa dialog z Bogiem. Trzeba nam modlić się, abyśmy w naszym dialogu z Bogiem byli zawsze szczerzy; abyśmy nie silili się na puste słowa, gesty, które nie odzwierciedlają naszej wewnętrznej rzeczywistości. Bóg nie przyjmie naszych szlachetnych, ale nieprawdziwych deklaracji. Jezus nie przyjął hojnego zapewnienia Piotra, iż choćby przyszło mu umrzeć z Nim, nie opuści swojego Mistrza. Przestrzegł go natomiast przed zbytnią pewnością siebie zapowiadając jego trzykrotne zaparcie się. Otwartość i wielkoduszność człowieka wobec Boga nie może być tylko owocem jego odczuć emocjonalnych i wysiłku ludzkiej woli. Wielkoduszność jest owocem wewnętrznego otwarcia na łaskę. Wielkoduszność wobec Boga jest owocem modlitwy i zaufania. Sam Bóg udzieli nam daru hojności, ponieważ On sam jako pierwszy pragnie widzieć nas właśnie takimi: otwartymi, wielkodusznymi, hojnymi.
W jakiś niepojęty dla nas sposób w dramatycznej modlitwie w Ogrójcu Jezus wyprasza u Ojca swoje oddanie się Mu, swoją hojność wobec Jego woli. Jezus stając przed bolesnym wezwaniem, nie obawia się pytać, dialogować, dyskutować z Ojcem o tym, jaka naprawdę jest Jego wola. I choć Jezus całkowicie oddaje się Ojcu, to jednak nie zostaje Mu oszczędzony ból przyjęcia Jego woli, trud zaufania. Modlitwa Jezusa w Ogrójcu zdaje się być bardziej podobna do modlitwy Mojżesza w chwili powoływania go przez Boga, niż do modlitwy Abrahama wystawionego na próbę.
Prośmy w tej kontemplacji, abyśmy podjęli taki dialog z Bogiem, jaki dyktuje nam nasze serce, nasze życie. Módlmy się, abyśmy w obliczu trudnych wymagań życiowych, trudnych wezwań nie obawiali się wypowiadać przed Panem tego wszystkiego, co leży nam na sercu. Przedstawmy Mu nasz bunt wewnętrzny, naszą trwogę, lęki, obawy — słowem wszystkie ludzkie zastrzeżenia, które sprawiają, iż nasze powierzenie się Bogu sprawia nam ciągle jeszcze wiele trudności. Prośmy także, abyśmy mieli odwagę wypowiedzieć również wszystkie nasze duchowe pragnienia i szlachetne zamiary, choć są one złączone z naszymi wewnętrznymi obawami.
Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osła, zabrał z sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział.
Przyjmując wezwanie Abraham przekłada je na konkretne czyny. Abraham przygotowuje podróż dokładnie. Pomyślał o wszystkim. Także o drzewie, za pomocą którego ma spalić swoją ofiarę. Drzewo to Abraham przygotowuje osobiście. Pełnienie woli Bożej rozpoczyna się od konkretów codziennego życia. Są one nierzadko prozaiczne, mało efektowne. Są to nieraz drobne gesty. Ale właśnie pośród tych drobiazgów przygotowuje się coś bardzo ważnego: oddanie siebie samego wraz z tym, co się posiada najcenniejszego.
Bywają w naszym życiu takie chwile, kiedy musimy się zdobywać na wielkie ofiary i wielkie czyny. Ale te wielkie będą niemożliwe bez tych drobnych. Mówi o tym sam Jezus: Kto w drobnej rzeczy jest wierny... i w wielkiej będzie wierny (Łk 16, 10). Jeżeli nie sprawdzamy się w chwilach decydujących i ważnych dla naszego życia, to może właśnie dlatego, iż nie podjęliśmy trudu wierności w rzeczach drobnych.
Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość. I wtedy rzekł do swych sług: Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was.
Trudno nam sobie wyobrazić, co Abraham przeżywał podczas tych trzech dni. Z pewnością nie trwał w jakimś nieludzkim stoickim spokoju. Abraham był człowiekiem wrażliwym, dobrym mężem, czułym ojcem. Swojego syna Izaaka, zrodzonego już w podeszłej starości, owoc wielkiego zmiłowania Jahwe, kochał ponad wszystko. Musiał zmagać się z sobą w jakiś niezwykły sposób.
Trzy dni Abrahama w drodze są zapewne bardzo podobne do kilkugodzinnej udręki Jezusa w Ogrójcu. Podobne są także do trzech dni Maryi i Józefa, którzy z bólem serca szukali 12–letniego Jezusa. Te trzy dni Abrahama wypełniał nieustanny dialog z Bogiem. Powierzał się i prosił. W powierzeniu wyrażał prośbę, a w prośbie zawierzenie. Te trzy dni drogi oczyszczały wiarę Patriarchy. Coraz pełniej i głębiej rozumiał, iż musi zdać się jedynie na Boga i Jego zmiłowanie.
Ale w ciągu tych trzech dni Abraham stawał się człowiekiem coraz bardziej wolnym. Ta wolność nie oddalała go jednak od syna. Nie czyniła go niewrażliwym. Wolność udoskonalała miłość ojca do syna. Abraham coraz bardziej kochał swojego syna.
Oczyszczenie wewnętrzne człowieka, prawdziwa wolność nie oddala nas od ludzi, od życia. Wprost przeciwnie, czyni nas bardziej wrażliwymi, delikatnymi, otwartymi. Potrafimy kochać naprawdę tylko wówczas, kiedy jesteśmy naprawdę wolni.
I wtedy (Abraham) rzekł do swych sług: Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was. Abraham nie zabiera na górę sług. Nie chce, aby ktokolwiek z ludzi był świadkiem tej jego niezwykłej ofiary. To, czego Bóg zażądał od Abrahama, było jego wewnętrzną, intymną i jednocześnie bardzo bolesną sprawą. Słudzy nie zrozumieliby swojego pana. Być może przeszkadzaliby mu nawet w złożeniu ofiary. Składanie ofiary nie może być teatrem, w którym człowiek wystawia samego siebie na podziw i uznanie innych. Ofiara dokonuje się w cichości serca, w zamkniętej izdebce (por. Mt 6, 6).
Zauważmy jeszcze jedno niezwykłe stwierdzenie Abrahama wypowiedziane do sług, w momencie, w którym udawał się ze swoim synem na ofiarniczą górę: Pójdziemy tam, (...) a potem wrócimy do was. Wrócimy: ja i mój syn. Czyżby Abraham wierzył, że Bóg przywróci życie Izaakowi, kiedy zabije go i złoży w ofierze? Właśnie tak wierzył Abraham. Mówi o tym List do Hebrajczyków: Przez wiarę Abraham, wystawiony na próbę, ofiarował Izaaka, i to jedynego syna składał na ofiarę, on, który otrzymał obietnicę, któremu powiedziane było: z Izaaka będzie dla ciebie potomstwo. Pomyślał bowiem, iż Bóg mocen wskrzesić także umarłych, i dlatego odzyskał go (Hbr 11, 17–19).
W obecnej kontemplacji chciejmy towarzyszyć Abrahamowi w jego trzydniowej podróży. Zrozumienie jego wewnętrznych doświadczeń bardzo przybliży nam to, co działo się w sercu Jezusa podczas Jego męki i śmierci. Podobnie jak Abraham, tak i Jezus będzie łączył cierpienie i ból z całkowitym zaufaniem Ojcu.
Powierzenie swojego życia Bogu zarówno przez Abrahama, jak przez Jezusa było tak wielkie, iż obaj spodziewali się otrzymać od Niego to, co po ludzku było absolutnie niemożliwe: przywrócenie zmarłemu życia. O ile Abraham jedynie niejasno przeczuwał, w jaki sposób Jahwe przywróci życie jego synowi, o tyle Jezus z całkowitą pewnością zapowiadał swoje powstanie z martwych: Oni zabiją Go, ale trzeciego dnia zmartwychwstanie — mówił jednoznacznie do swoich uczniów (Mt 17, 23). Po swoim Zmartwychwstaniu Chrystus będzie domagał się od nich, aby przypomnieli sobie wielokrotne zapowiedzi Jego powstania z martwych: Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? — pytają aniołowie niewiast u pustego grobu. Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał. Przypomnijcie sobie, jak wam mówił, będąc jeszcze w Galilei: Syn Człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie. Wtedy przypomniały sobie Jego słowa i wróciły od grobu, oznajmiły to wszystko Jedenastu i wszystkim pozostałym (Łk 24, 5–9).
Prośmy, abyśmy w naszych doświadczeniach próby umieli przebijać się przez doświadczenie udręki wewnętrznej, cierpienia, bólu fizycznego, aby móc odkryć zapowiedź ocalenia. Nasze serce musi być wolne choćby w minimalnym stopniu, aby mogło skierować się ku Bogu w pokornej prośbie o pomoc. Kontemplacja własnego cierpienia, bólu, poczucia skrzywdzenia, wewnętrznego żalu sprawia, iż nie jesteśmy w stanie otworzyć się na przychodzące z góry zbawienie.
Abraham zabrawszy drwa do spalenia ofiary włożył je na syna swego Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: Ojcze mój! A gdy ten rzekł: Oto jestem, mój synu — zapytał: Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie? Abraham odpowiedział: Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój. I szli obydwaj dalej. A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna.
Ale wtedy Anioł Jahwe zawołał do niego z nieba i rzekł: Abrahamie, Abrahamie! A on rzekł: Oto jestem. Anioł powiedział mu: Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna.
Abraham, obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna. I dał Abraham miejscu temu nazwę Jahwe widzi. Stąd to mówi się dzisiaj: Na wzgórzu Jahwe się ukazuje.
Po czym Anioł Jahwe przemówił głośno z nieba do Abrahama po raz drugi: Przysięgam na siebie, wyrocznia Jahwe, że ponieważ uczyniłeś to, iż nie oszczędziłeś syna twego jedynego, będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza; potomkowie twoi zdobędą warownie swych nieprzyjaciół. Wszystkie ludy ziemi będą sobie życzyć szczęścia na wzór twego potomstwa, dlatego że usłuchałeś mego rozkazu (Rdz 22, 6–18).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie ołtarz, a na nim drzewo i związanego Izaaka. Dostrzeżmy także dramatyczny gest Abrahama, który bierze do ręki nóż i zamierza zabić syna. Wsłuchajmy się w słowa wysłańca Bożego, które zatrzymują rękę Patriarchy: Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna. Dalej kontemplujmy barana palącego się na ołtarzu zamiast Izaaka.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o wewnętrzne przekonanie wiary, iż w najtrudniejszej sytuacji Bóg ma dla nas wyjście. Prośmy także o wewnętrzne odczucie, iż ostatecznym celem każdego Bożego działania jest nasze szczęście. Tylko głębokie przekonanie wiary, iż w woli Bożej zawiera się nasze dobro, może sprawić, że staje się ona przedmiotem naszych pragnień i tęsknot.
Abraham wkłada na ramiona syna drzewo do spalenia ofiary, a sam bierze nóż i ogień. Izaak niosący drzewo, na którym ma zostać spalony, przypomina nam Jezusa, który niesie swój krzyż, na którym sam zostanie powieszony. Zasadnicza różnica między nimi polega jednak na tym, iż Jezus był świadom, że umrze na drzewie krzyża i dobrowolnie przyjął tę ofiarę. Izaak idzie zaś w całkowitej nieświadomości czując się bezpiecznie u boku swojego ojca. Z jego dziecięcej nieświadomości i z zaufania, jakim chłopiec darzył ojca, wywiązuje się pomiędzy nimi serdeczny dialog. Ukazuje on ich wzajemne zaufanie i serdeczność.
Ojcze mój! — zwraca się Izaak do Abrahama. Te serdeczne słowa Izaaka skierowane do ojca przywołują nam na pamięć modlitwę Jezusa w czasie męki. Jezus również będzie wołał do swojego Ojca. To właśnie swojemu Ojcu tuż przed swoją śmiercią powierzy umiłowanych uczniów: Ojcze, chcę, aby także ci, których Mi dałeś, byli ze Mną tam, gdzie Ja jestem, aby widzieli chwałę moją, którą Mi dałeś, bo umiłowałeś Mnie przed założeniem świata (J 17, 24). Tuż przed męką w Ogrójcu Jezus będzie wołał do Ojca i będzie błagał Go o ratunek: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie (Łk 22, 42). Umierając zaś na krzyżu będzie również wzywał Ojca: będzie prosił Go o przebaczenie dla swoich winowajców: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34), a tuż śmiercią powierzy się ostatecznie w Jego ręce: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23, 46).
Ojcze mój! (...) Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie? — pyta Izaak swojego ojca Abrahama. Odpowiedź Patriarchy może budzić nasz wielki podziw: Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój. W odpowiedzi danej synowi z jednej strony przebija całe zaufanie Abrahama do Jahwe, z drugiej zaś delikatność i czułość ojcowskiej miłości wobec syna. Ta sama bolesna rzeczywistość, która w pytaniu syna wywołuje niepokój i wewnętrzne rozdarcie, w odpowiedzi Abrahama tchnie wewnętrznym pokojem, harmonią i jednością. Odpowiedź ta odsłania, iż w czasie tej ciężkiej próby Abraham w jakiś tajemniczy sposób umie łączyć sprawy ludzkie ze sprawami Boskimi: naturalną ojcowską miłość do syna z synowskim oddaniem się i powierzeniem się swojemu Bogu Jahwe.
Sam Jezus doświadczył również wewnętrznej sprzeczności pomiędzy swoim naturalnym ludzkim pragnieniem życia (Jezus umierając był młodym człowiekiem — miał jedynie 33 lata), a wolą swojego Ojca, aby oddać życie na ofiarę za wielu. W doświadczeniu tej wewnętrznej sprzeczności Jezus modli się do swojego Ojca: Ojcze, (...) nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (Łk 22, 42). Jezus zdaje się na Ojca jak Abraham zdał się na Jahwe.
W obecnej kontemplacji przywołajmy nasze sytuacje wewnętrznego rozdarcia, sytuacje konfliktowe, w których doświadczamy sprzeczności pomiędzy naszymi ludzkimi pragnieniami i potrzebami a wiernością Bogu i Jego woli. Zauważmy, że sprzeczności te, podobnie jak u Izaaka, budziły nasz niepokój, poczucie jakiegoś wewnętrznego rozdwojenia, smutek, gniew na siebie i na innych. Pytajmy siebie, co robiliśmy w takich sytuacjach? Jakie były nasze pierwsze reakcje? Jakie podejmowaliśmy postanowienia? Czy nasze reakcje i decyzje były choć trochę podobne do reakcji i decyzji Abrahama i Jezusa?
Prośmy, abyśmy w naszych sytuacjach konfliktowych, w pozornych sprzecznościach pomiędzy tym, co ludzkie i Boskie, nie poddawali się zniechęceniu, smutkowi czy wręcz rozpaczy, ale szukali odpowiedzi poprzez zawierzenie Bogu. Prośmy o wewnętrzne przekonanie wiary, iż z każdej najtrudniejszej sytuacji Bóg mocen jest znaleźć dla nas wyjście.
I choć istnieje ludzka sprzeczność pomiędzy obietnicą związaną z Izaakiem a rozkazem Jahwe, to jednak Abraham z żelazną konsekwencją wykonuje wszystkie czynności, aby złożyć syna w ofierze: buduje ołtarz, układa drewno, wiąże syna, kładzie go na ołtarzu i wreszcie sięga po nóż. Nie są to gesty teatralne. Abraham nie udaje. Chce być posłusznym do końca. Abraham z jednej strony otrzymuje obietnicę, iż w Izaaku stanie się wielkim narodem, z drugiej strony zaś otrzymuje polecenie złożenia syna w ofierze. Pełnienie woli Bożej wymaga wiary, zaufania w Boże działanie, wiary, że jest ono spójne. Bóg nie działa chaotycznie, przypadkowo. Nie odwołuje też nigdy raz danej obietnicy. Nie przeczy sobie samemu w swoim działaniu, nawet jeżeli takie są zewnętrzne pozory.
W tym właśnie momencie, kiedy Abraham był już gotów oddać Bogu syna — nie wątpiąc jednak w spełnienie obietnicy — przychodzi ocalenie. Jest to stały sposób zachowania się Boga. Taka jest Jego pedagogika wobec człowieka, który powierzył się Jemu bez reszty.
Przypomina mi się tutaj rekolekcyjne doświadczenie pewnego bardzo młodego człowieka, niemal jeszcze chłopca. Miał wiele neurotycznych niepokojów i lęków, które męczyły go od samego dzieciństwa. Analizując swoją historię życia łatwo odkrył ich źródła. Ale chociaż był świadom genezy swoich lęków, nie umiał sobie z nimi radzić. Lęki te dopadały go niekiedy jak sępy odbierając mu radość, odwagę i chęć do życia. Często czuł się zagubiony, bezradny i bezbronny. Pewnego wieczoru podczas rekolekcji, po udaniu się na spoczynek ogarnął go jeden z tych neurotycznych lęków, z powodu których spędzał niekiedy bezsenne noce. Tego wieczoru, uzbrojony w różne informacje i metody walki z lękiem, postanowił zmagać się z nim konsekwentnie. Nie chciał mu się poddać. Wstał z łóżka, zaczął jeszcze raz czytać rekolekcyjną broszurę o lęku, żeby sobie uświadomić raz jeszcze, że są to tylko jego własne subiektywne i neurotyczne odczucia. Niewiele to pomagało. Nie mógł się uspokoić. Dalej sięgnął po reguły o rozeznawaniu duchowym św. Ignacego Loyoli, by pełniej uświadomić sobie, że jego lęk nie pochodzi od Pana Boga i to nie On dręczy go nim. Ale i ta duchowa wiedza o lęku nie uspokoiła go wcale.
Zaczął usilnie się modlić przez dłuższy czas. Wreszcie zmęczony swoją walką i modlitwą, rozczarowany swoimi nowymi umiejętnościami zmagania się z lękiem, zrezygnował i spontanicznie powiedział do Boga: Jeżeli mam się tak męczyć całą noc, niech tak będzie. Nie jest to pierwszy raz. I w tym właśnie momencie lęk go opuścił. Poczuł się nagle, jakby cudownie, uwolniony od zmory lęku. Czuł, że zwyciężył — nie on sam, ale Bóg w nim. Aby podziękować za to doświadczenie, ubrał się i w środku nocy poszedł do kaplicy, by odprawić Drogę Krzyżową. Po powrocie do pokoju, jak wyznał, zasnął jak kamień. Z pewnością nie należy tego doświadczenia interpretować zbyt łatwo, jako całkowitego i pełnego pokonania całej postawy lękowej. Było to pojedyncze zwycięstwo. Lęk opanuje go jeszcze nie raz. Nie była to wygrana wojna, ale jedynie mała bitwa. W odczuciu tego młodego człowieka był to jednak moment decydujący. To jedno przeżycie odebrał jako wielką obietnicę, iż może wygrywać nie tylko drobne bitwy, ale całe wojny. Stwierdził: Lęk nie musi mną rządzić.
Przywołajmy w tej modlitwie kilka momentów bardzo krytycznych, w których doświadczyliśmy własnej bezradności i ludzkiej niemocy, momentów, które domagały się od nas bezwarunkowego powierzenia się Bogu. Zauważmy sprzeczność istniejącą pomiędzy pragnieniem powierzenia Bogu naszego życia, a oporem wynikającym z lęku i obawy o siebie, z naszej małoduszności, egoizmu, z niewiary, z przywiązania do rzeczy, do ludzi. Jakie były nasze decyzje serca w tych trudnych i decydujących chwilach? Co w nas zwyciężało? Czy w naszych wyborach serca byliśmy podobni choć trochę do Abrahama, do Jezusa czy do tego młodego człowieka, o którym wspominaliśmy?
Wezwanie skierowane do Abrahama — złożenie syna w ofierze — wpisuje się w cały kontekst kulturowy i religijny czasów, w których żył Patriarcha. Narody Palestyny owych czasów, składały na ofiarę bogom swoje dzieci. Interpretacja tej próby w naszym kontekście kulturowym i religijnym jest nieporozumieniem. Zgorszenie wielu humanistów i innych obrońców człowieka tą próbą zesłaną przez Boga na Abrahama, jest nie tylko wyrazem braku rozumienia kulturowych uwarunkowań ludzkich zachowań, ale także wyrazem pewnej obłudy. Bóg jest dawcą życia ludzkiego, Panem tego życia i ma prawo zażądać go od człowieka.
Wezwania Boże, choć są zawsze wpisane w kontekst kulturowy, w którym człowiek żyje, to jednocześnie go przekraczają. Bóg koryguje i poprawia człowieka. Bóg pogłębia i rozwija pojmowanie ofiary przez człowieka. Wszelkie zewnętrzne ofiary są tylko pomocą, symbolem ofiary serca — skruchy serca. Moją ofiarą, Boże, duch skruszony, nie gardzisz, Boże, sercem pokornym i skruszonym (Ps 51, 19).
W szczytowym momencie próby, podobnie jak na jej początku, Jahwe wzywa Patriarchę po imieniu. Tym razem wzywa dwukrotnie: Abrahamie, Abrahamie! Wzywa więc mocniej. Wyraźniej odwołuje się do ich wzajemnej przyjaźni. W każdym swoim działaniu Bóg odwołuje się do intymnej więzi, jaka łączy Go z człowiekiem. Czyni to zarówno wtedy, kiedy człowieka poddaje próbie i zabiera mu pocieszenie duchowe i odczuwalną miłość, (por. ĆD, 322) jak również wówczas, kiedy go ocala, pociesza, podnosi i zbawia. Bóg zawsze działa z miłości.
Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! — mówi Anioł w imieniu Jahwe. Zabicie Izaaka byłoby złem. Męka i śmierć Jezusa sama w sobie jest złem. Nasze smutki, strapienia, choroby, cierpienia i śmierć same w sobie są złem. Bóg nie ma upodobania w złu. Bóg go nie pragnie. Zło, cierpienie i śmierć jest tak samo dramatem Boga jak i dramatem człowieka. Ten dramat człowieka Bóg–Człowiek wziął na siebie: On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści (Iz 53, 4).
Ale to zło samo w sobie może być wykorzystane przez Boga jako miejsce spotkania, jako szczególna okazja do zbudowania jeszcze głębszej więzi zaufania i miłości. To, co jest samo w sobie złe, może stać się miejscem oczyszczenia człowieka. Jeżeli Bóg dopuszcza zło na nas, to w tym celu, abyśmy poznali, kim On jest dla nas i na czym polega nasz związek z Nim.
W obecnej kontemplacji przywołajmy raz jeszcze w naszej wyobraźni tę dramatyczną chwilę, w której Abraham posłuszny Jahwe pragnie złożyć na ofiarę Izaaka. Zauważmy determinację Patriarchy. Jest ona bowiem znakiem i zapowiedzią determinacji Boga–Ojca i wyrazem Jego nieskończonej miłości do człowieka–grzesznika: On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować? (Rz 8, 32).
Prośmy w tej kontemplacji o mądrość Abrahama, o mądrość Jezusa, która pozwoli nam przeczuć sens trudnych doświadczeń życiowych: tych, w których sami uczestniczymy, jak również i tych, które dosięgają osób nam bliskich. Prośmy, abyśmy nie usprawiedliwiali Boga w jakiś tani sposób z powodu cierpienia, śmierci i zła, jakie istnieją na świecie. Tanie tłumaczenie Boga spłaszcza zarówno obraz Boga, jak też samą ludzką rzeczywistość. Prośmy także, byśmy nie ulegali równie niebezpiecznej pokusie oskarżania Boga i czynienia Go osobiście i bezpośrednio odpowiedzialnym za każde zło istniejące na świecie. Każde zło, które ostatecznie zawsze pozostanie dla nas jakąś tajemnicą, wiąże się z ludzkim grzechem: grzechem pierworodnym oraz z naszym grzechem osobistym.
Abraham, obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna.
Izaak ocalał. Ojcowie Kościoła widzieli w ocaleniu Izaaka proroctwo odnoszące się do każdego człowieka. Każdy z nas ocalał tylko dlatego, że Jezus Chrystus, Baranek Boży, oddał się za nas w całopalnej ofierze na krzyżu. Zagubiona owca, baranek uwikłany w zaroślach, z jednej strony symbolizuje grzesznika uwikłanego w grzechu, ale z drugiej strony jest także obrazem Boga–Człowieka, który sam dobrowolnie uwikłał się w ludzką nieprawość biorąc na siebie jej tragiczne skutki. Poprzez Wcielenie dokonuje się utożsamienie grzesznika z Jezusem. Syn Boży stając się człowiekiem staje się pierwszym grzesznikiem, nie poprzez grzechy osobiste, ale poprzez skutki wszystkich naszych grzechów, które spadły na Niego: On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas (Iz 53, 5).
I dał Abraham miejscu temu nazwę Jahwe widzi. Stąd to mówi się dzisiaj: Na wzgórzu Jahwe się ukazuje. Miejsce ofiarowania Izaaka, podobnie jak miejsce ukrzyżowania Jezusa, dzięki interwencji Boga, staje się jednocześnie miejscem ocalenia życia, miejscem zmartwychwstania.
Jahwe widzi wszystko. Wszystko w naszym życiu dzieje się pod czułym, widzącym okiem Boga. Poprzez trudności i ludzkie słabości On sam nas prowadzi do życia. Poprzez krzyż i śmierć prowadzi nas do zmartwychwstania. Wyrażenie Jahwe widzi jest innym nazwaniem Bożej Opatrzności. Doświadczenie próby pozwala zawsze jednocześnie doświadczyć Bożego wejrzenia, doświadczyć Bożej Opatrzności.
Na wzgórzu Jahwe się ukazuje. Pan ukazuje się — objawia się człowiekowi w tym miejscu, w którym człowiek przyjmie najtrudniejszą Jego wolę i zaufa jej bez reszty. Wola Boża jest zawsze miejscem objawiania się Boga człowiekowi; wola Boża jest miejscem spełnienia się obietnicy danej człowiekowi przez Boga.
Góra Moria, na której Abraham wypełnił wolę Jahwe, jak również góra Golgota, na której Jezus wypełnił wolę swojego Ojca stają się górami obietnicy. Do Abrahama Jahwe mówi: Przysięgam na siebie, wyrocznia Jahwe, że ponieważ uczyniłeś to, iż nie oszczędziłeś syna twego jedynego, będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie... Wszystkie ludy ziemi będą sobie życzyć szczęścia na wzór twego potomstwa, dlatego, że usłuchałeś mego rozkazu. Sam Bóg gwarantuje spełnienie się tej obietnicy. Bóg życiem swojego Jednorodzonego Syna gwarantuje, że spełni się to, co obiecuje. A ponieważ człowiek i tak Bogu nie uwierzył, Bóg–Człowiek oddał życie dla uwiarygodnienia swojej obietnicy. Jezus Chrystus, Jego śmierć i Zmartwychwstanie, jest spełnieniem przysięgi Boga Jahwe danej Abrahamowi i jego potomstwu.
Jezus na górze Golgocie również otrzymuje obietnicę: Po udrękach swej duszy, ujrzy światło i nim się nasyci. Zacny mój Sługa usprawiedliwi wielu. (...) Dlatego w nagrodę przydzielę Mu tłumy, i posiądzie możnych jako zdobycz, za to, że Siebie na śmierć ofiarował i policzony został pomiędzy przestępców (Iz 53, 11–12).
Ale Jezus Chrystus, który otrzymuje obietnicę, jednocześnie ją spełnia. Tajemnica Zmartwychwstania, Wniebowstąpienia, Zesłania Ducha Świętego, tajemnica Kościoła jest spełnieniem obietnicy Boga danej człowiekowi. Obietnica dana Abrahamowi jest tą samą obietnicą, którą Jahwe powtórzy później Izaakowi oraz jego synowi Jakubowi. Jest to ta sama obietnica, którą otrzyma także król Dawid, Salomon, wszyscy prorocy. Tę samą obietnicę otrzyma Maryia, Apostołowie. Tę samą obietnicę otrzymuje dziś każdy z nas. Jezus Chrystus nie tylko otrzymuje obietnicę, ale On sam ją ostatecznie spełnia. On sam staje się obietnicą. To jednocześnie w Abrahamie i w Jezusie Chrystusie Bóg błogosławi każdemu człowiekowi. W Abrahamie i w Jezusie Chrystusie wszystkie ludy ziemi życzą sobie szczęścia.
Prośmy w tej kontemplacji o wewnętrzne odczucie, iż każda Boża obietnica i każde Jego działanie ma na celu ostatecznie szczęście człowieka. Tylko głębokie przekonanie wiary, iż w każdej woli Bożej ukrywa się nasze szczęście, może sprawić, że staje się ona przedmiotem naszych pragnień i tęsknot. Święci, ludzie do końca oddani Bogu, są szczęśliwi już na ziemi. Dawali temu nieraz świadectwo właśnie w momentach największych prób i doświadczeń wewnętrznych, podobnych do próby Abrahama i Jezusa. Cierpienie związane z wyrzekaniem się siebie i własnej woli nie czyniło ich nieszczęśliwymi. Prośmy o wewnętrzne poznanie prawdy ewangelicznego paradoksu, że Jezusowe jarzmo jest słodkie, a Jego brzemię lekkie (por. Mt 11, 30).
Nadchodziła uroczystość Przaśników, tak zwana Pascha. Arcykapłani i uczeni w Piśmie szukali sposobu, jak by Go zabić, gdyż bali się ludu. Wtedy szatan wszedł w Judasza, zwanego Iskariotą, który był jednym z Dwunastu. Poszedł więc i umówił się z arcykapłanami i dowódcami straży, jak ma im Go wydać. Ucieszyli się i ułożyli się z nim, że dadzą mu pieniądze. On zgodził się i szukał sposobności, żeby im Go wydać bez wiedzy tłumu. Tak nadszedł dzień Przaśników, w którym należało ofiarować Paschę. Jezus posłał Piotra i Jana z poleceniem: Idźcie i przygotujcie nam Paschę, byśmy mogli ją spożyć. Oni Go zapytali: Gdzie chcesz, abyśmy ją przygotowali? Odpowiedział im: Oto gdy wejdziecie do miasta, spotka się z wami człowiek niosący dzban wody. Idźcie za nim do domu, do którego wejdzie, i powiecie gospodarzowi: Nauczyciel pyta cię: Gdzie jest izba, w której mógłbym spożyć Paschę z moimi uczniami? On wskaże wam salę dużą, usłaną; tam przygotujecie. Oni poszli, znaleźli tak, jak im powiedział, i przygotowali Paschę. A gdy nadeszła pora, zajął miejsce u stołu i Apostołowie z Nim. Wtedy rzekł do nich: Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał. Albowiem powiadam wam: Już jej spożywać nie będę, aż się spełni w Królestwie Bożym. Potem wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie rzekł: Weźcie go i podzielcie między siebie; albowiem powiadam wam: odtąd nie będę już pił z owocu winnego krzewu, aż przyjdzie Królestwo Boże. Następnie wziął chleb, odmówiwszy dziękczynienie połamał go i podał mówiąc: To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę! Tak samo i kielich po wieczerzy, mówiąc: Ten kielich to Nowe Przymierze we Krwi mojej, która za was będzie wylana (Łk 22, 1–20).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Ostatnią Wieczerzę Jezusa wraz z Jego uczniami. Chciejmy skupić naszą uwagę na momencie ustanowienia Eucharystii. Zauważmy jak Jezus bierze chleb, odmawia dziękczynienie, łamie go i podaje uczniom mówiąc: To jest Ciało moje, które za was będzie wydane. Następnie bierze kielich z winem, również błogosławi, podaje uczniom mówiąc: Ten kielich to Nowe Przymierze we Krwi mojej.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o łaskę uczestniczenia z Jezusem w Jego męce i śmierci, byśmy mogli razem z Nim doświadczyć tego, co działo się w Jego sercu w tych dramatycznych dla Niego chwilach. Prośmy także, abyśmy kontemplując mękę poznali wierność Jezusa swojemu Ojcu oraz abyśmy poznali Jego nieskończoną miłość do swoich uczniów. Będziemy też prosić o wielką miłość do Eucharystii, by Msza św., Komunia św. i adoracja Najświętszego Sakramentu stały się dla nas źródłem intymnego zjednoczenia z Bogiem oraz źródłem coraz pełniejszej miłości braterskiej.
Kiedy Judasz Iskariota dołączył w charakterze zdrajcy do spisku Sanhedrynu przeciw Jezusowi, wszystko było gotowe, aby Chrystusa aresztować. Szukano jedynie okazji, aby uczynić to bez wywoływania zamieszek. Jezus bowiem miał ciągle wielu zwolenników wśród ludu. Judasz, jeden z Dwunastu, mając bezpośredni dostęp do Mistrza o każdej porze dnia i nocy, postanowił ułatwić faryzeuszom uwięzienie Jezusa i sam szukał sposobności, żeby im Go wydać bez wiedzy tłumu (Łk 22, 6). W takiej atmosferze zdrady i osaczenia Jezus i Jego uczniowie mieli wspólnie spożyć Wieczerzę Paschalną.
Do spraw związanych z przygotowaniem Paschy Jezus wybrał najbardziej zaufanych: Piotra i Jana, i im polecił przygotować Ostatnią Wieczerzę. Oni Go zapytali: Gdzie chcesz, abyśmy ją przygotowali? Odpowiedział im: Oto gdy wejdziecie do miasta, spotka się z wami człowiek niosący dzban wody. Idźcie za nim do domu, do którego wejdzie, i powiecie gospodarzowi: Nauczyciel pyta cię: Gdzie jest izba, w której mógłbym spożyć Paschę z moimi uczniami? On wskaże wam salę dużą, usłaną; tam przygotujecie. (Łk 22, 9–12). W taki oto zakonspirowany sposób Jezus wskazuje miejsce uczty, aby Judasz nie mógł powiadomić o nim wrogów Jezusa. Chrystus pragnął udaremnić w ten sposób swoje aresztowanie przed odbyciem uczty lub też w czasie jej trwania.
Chciejmy wczuć się w tę atmosferę zagrożenia i spisku, która otaczała Jezusa przed Ostatnią Wieczerzą. Zauważmy, że Jezus nie podejmuje żadnych kroków, aby zdemaskować zdrajcę i w ten sposób udaremnić cały spisek. Jezus, Bóg–Człowiek, zna wszystkie wydarzenia, przez które będzie musiał przejść. On jakby sam kieruje nimi; wchodzi w nie dobrowolnie. Chrystus pozwala się osaczyć przez wrogów, a najbliższemu uczniowi nie przeszkadza, aby Go zdradził. W ten sposób spełnia się wola Ojca.
Prośmy, abyśmy przeniknęli naszym sercem oddanie i wierność Jezusa swojemu Ojcu oraz abyśmy poznali Jego nieskończoną miłość do swoich uczniów (także do Judasza) i Jego miłosierdzie wobec wszystkich nieprzyjaciół.
Dla Żydów Pascha była najpiękniejszym i najbardziej czystym świętem. Obchodzili ją tak, jak nakazał im Bóg w czasach niewoli egipskiej (J.–P. Roux). Pascha była także centralnym świętem, wokół którego skupiało się całe życie religijne Narodu Wybranego. Każdy Żyd tęsknił za Paschą i wyczekiwał jej. Również Jezus tęsknił za tą Ostatnią Paschą. Daje temu wyraz na samym początku Wieczerzy: A gdy nadeszła pora, zajął miejsce u stołu i Apostołowie z Nim. Wtedy rzekł do nich: Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał. Albowiem powiadam wam: Już jej spożywać nie będę aż się spełni w Królestwie Bożym (Łk 22, 14–16).
Wreszcie nadeszła pora, godzina (por. J 13, 1) oczekiwana przez Jezusa z jakąś niezwykłą Boską miłością i ludzką udręką (por. Łk 12, 50). Mówił o niej swoim uczniom wiele razy, ale oni nie zrozumieli tego powiedzenia; było ono zakryte przed nimi tak, że go nie pojęli (Łk 9, 45). Jezus karci wprawdzie swoich uczniów za ten brak zrozumienia, ale nie zniechęca się. Z cierpliwością przypomina im o mającej nadejść godzinie przejścia z tego świata do Ojca, ponieważ zaufał swoim umiłowanym uczniom do końca, jak Ojciec zaufał Jemu. To miłość Jezusa do uczniów kazała Mu wierzyć, że nadejdzie także dla nich czas zrozumienia tajemnicy Jego męki, śmierci i Zmartwychwstania.
Gdy (...) zajął miejsce u stołu i Apostołowie z Nim: Jezus nie zwraca już uwagi na słabość uczniów, która za kilka godzin jeszcze raz objawi się z całą mocą. W najtrudniejszym momencie wszyscy Go opuszczą. W tym momencie jednak Jezus pragnie całkowicie otworzyć swoje serce przed uczniami objawiając im swoją miłość: Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał. Ten krótki czas, jaki im pozostał, pragnie spędzić z nimi w całkowitej jedności, miłości i pokoju.
Uroczysty czas uczty paschalnej, czas przyjaźni i wzajemnej miłości staje się zapowiedzią wiecznego przebywania razem z uczniami w Królestwie Bożym. Ta wieczerza jest ostatnią tutaj na ziemi i nie będzie już innej, aż przyjdzie ta wieczna, w Królestwie niebieskim.
Kontemplujmy Jezusa zasiadającego z uczniami do Ostatniej Wieczerzy. Chciejmy wczuć się w ten uroczysty, podniosły nastrój, nad którym unosi się jednak ciężka atmosfera bliskiego rozstania i niepewności uczniów. Dołączając do grona Dwunastu poczujmy się zaproszeni do stołu. Wsłuchujmy się w słowa Jezusa, przypatrujmy się Jego postawie, Jego gestom. Przyjmijmy z radością słowa: Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami. Te słowa Chrystus powtarza nam w każdej Eucharystii, która jest uobecnieniem Ostatniej Wieczerzy.
Dziękujmy Jezusowi za Jego gorące pragnienie spożywania Paschy z nami. Prośmy również, abyśmy nigdy nie zobojętnieli na tę miłość, by Jego zaproszenie budziło w nas ciągły niepokój serca: nienasyconą tęsknotę za Jego nieskończoną, odwieczną miłością. Módlmy się także o głębokie przekonanie wewnętrzne, iż gorąca miłość Boga do nas nie ulega zniweczeniu czy pomniejszeniu wskutek naszych ludzkich słabości. Miłość Boga nie zależy od naszej ludzkiej ułomności i biedy.
W czasie uroczystego posiłku paschalnego Jezus odmawiał z uczniami przepisane modlitwy. Spożyli wspólnie baranka paschalnego przygotowanego według szczegółowego przepisu; spożywano też niekwaszony chleb, kosztowano wina, gorzkich ziół oraz czerwonego sosu przyrządzanego w starodawny sposób. Spożywanie potraw, picie wina i ziół odbywało się według ściśle określonej kolejności i według przepisanego rytuału.
Kiedy jednak zakończono przepisaną ucztę, Jezus wziął chleb, odmówiwszy dziękczynienie połamał go i podał mówiąc: To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę! Tak samo i kielich po wieczerzy, mówiąc: Ten kielich to Nowe Przymierze we Krwi mojej, która za was będzie wylana. Wszystkie modlitwy i gesty w czasie Paschy żydowskiej, które wykonywał ojciec rodziny czy mistrz wspólnoty, były określone przez prawo i należało trzymać się ich bardzo wiernie. Stąd też niemałym zaskoczeniem dla uczniów musiały być te dwa nowe w swej treści obrzędy: łamanie chleba i błogosławienie kielicha.
Uczniowie jedli podany im połamany chleb, który uobecniał wydane i połamane przez straszliwą mękę i śmierć krzyżową Ciało Jezusa. Pili także błogosławione wino, uobecniające w sposób realny wylaną za nich krew Syna Bożego. Śmierć Jezusa, która nastąpiła kilka godzin później na Kalwarii, już się dokonała w momencie ustanowienia Eucharystii, w czasie absolutnym, mistycznym (J.–P. Roux). W ten sposób Bóg–Człowiek w czasie Ostatniej Wieczerzy, antycypuje to, co ma się wnet rozegrać. Wydał już w Wieczerniku swe życie na ofiarę za nasze grzechy (por. Iz 53, 10).
Co rozumieli uczniowie, którzy przed chwilą spożywali to Ciało i tę Krew? — pyta F. Mauriac. Syn Człowieczy był z nimi przy stole i jednocześnie każdy z nich czuł Go w sobie samym, czuł, jak pulsuje życiem, jak goreje niby płomień, który jest orzeźwieniem i rozkoszą. Po raz pierwszy na tym świecie dokonał się cud posiadania Tego, którego się umiłowało, wcielenia się w Niego, żywienia się Nim, zjednoczenia się z Jego istotą, przekształcenia się w Jego żywą miłość.
W obecnej kontemplacji prośmy gorąco, abyśmy przezwyciężając przyzwyczajenie, osłuchanie czy może nawet pewną religijną rutynę, pozwolili Jezusowi odsłonić przed nami rąbka wielkiej tajemnicy wiary, która w niej jest ukryta. Módlmy się, aby i w nas dokonał się cud posiadania Tego, którego pragniemy miłować, wcielenia się w Niego, żywienia się Nim, zjednoczenia się z Jego istotą, przekształcenia się w Jego żywą miłość (F. Mauriac).
Po dokonaniu łamania chleba i błogosławieniu kielicha Jezus poleca uczniom: To czyńcie na moją pamiątkę! Kościół wypełnia te słowa Jezusa w sposób dosłowny. W obrzędzie Mszy św. kapłan bierze najpierw kawałek niekwaszonego chleba, jakiego Żydzi używali w czasie Paschy, i powtarza nad nim słowa Jezusa: To jest Ciało moje... Następnie bierze odrobinę wina zmieszanego z kilku kroplami wody i mówi: To jest Krew moja... Wierzymy mocno, że poprzez powtórzenie przez kapłana tych prostych słów i gestów Jezusa uobecniamy w sposób rzeczywisty Jego śmierć krzyżową i Jego Zmartwychwstanie. Wierzymy również, iż ten sakramentalny znak dokonuje również rzeczywistej przemiany chleba w Ciało Jezusa, a wina w Jego Krew. Przemienione chleb i wino spożywane przez nas staje się naszą komunią, źródłem najgłębszego zjednoczenia z Jezusem oraz między braćmi.
W obecnej kontemplacji obejmijmy pamięcią i wyobraźnią nasze uczestnictwo w Eucharystii w ciągu całego naszego życia. W sposób szczególny chciejmy powrócić do przeżycia pierwszej Komunii świętej. Przywołajmy całą atmosferę święta, radości i życzliwości tego dnia. Jeżeli to możliwe, odszukajmy zdjęcia z Pierwszej Komunii św., aby w ten sposób pomóc sobie w przywołaniu tej atmosfery. W tym kontekście dziękujmy Jezusowi za Jego eucharystyczną obecność w tym dniu i w całym naszym późniejszym życiu.
Zauważmy jednak, że nasze uczestnictwo we Mszy św. nie zawsze było naznaczone atmosferą miłości, radości i święta. Było ono niekiedy uwikłane w ludzką słabość, w lenistwo, w rutynę, brak uwagi i skupienia. Przeprośmy Jezusa, iż tak często przystępowaliśmy do sprawowania Jego Pamiątki z małą wiarą i bez większego wysiłku duchowego. Prośmy Go o wielką miłość do Eucharystii. Prośmy także, aby Msza św., Komunia św. i adoracja Najświętszego Sakramentu stały się dla nas źródłem intymnego zjednoczenia z Bogiem oraz źródłem coraz pełniejszej wzajemnej miłości braterskiej.
Ostatnia Wieczerza jest momentem ustanowienia nie tylko sakramentu Eucharystii, ale również sakramentu kapłaństwa. To do swoich umiłowanych uczniów Jezus powiedział: To czyńcie na moją pamiątkę! W ten sposób zostali ustanowieni pierwszymi szafarzami Eucharystii.
A oto dwa piękne świadectwa Ojców Kościoła, które mogą nam pomóc zrozumieć wielkość i głębię tajemnicy hierarchicznego kapłaństwa: Kapłani są pośrednikami pomiędzy Bogiem a człowiekiem, a przez swe słowa odpędzają niegodziwość spośród ludzi. Klucz miłosierdzia Bożego został złożony w ich ręce i rozdzielają życie ludziom wedle swej woli. Umocniła ich moc ukryta, (...) aby mogli wykazać w sposób widzialny miłość Boga. (...) Swą miłość okazał On w sakramencie, który przekazał istotom ziemskim, aby dzięki temu darowi ludzie umieli współczuć innym ludziom. Swój dar potężny przekazał kapłanom Kościoła, aby nim umacniali słabych ludzi, którzy zawinili przez grzech.
O kapłanie, jak wielką jest funkcja, którą sprawujesz, jakże czcigodni są szafarze ognia i ducha! Któż wyrazi w sposób dostateczny wielkość twego urzędu, przekraczającego swoją mocą istoty niebieskie. (...) Anioł jest kimś wielkim, (...) ale jeśli porównać twoje posługi do jego, to jest od ciebie mniejszy. Serafin jest święty, Cherubin jest piękny (...) Gabriel jest chwalebny, Michał jest wielki — ich imię jest już tego świadectwem, a jednak w każdej chwili kłaniają się przed tajemnicą złożoną w twoje ręce. (...) Z miłością poddają się woli ukrytej w sprawowanych przez ciebie tajemnicach i czczą funkcje przez ciebie spełniane. (...) Podziwiajmy wielkość twego urzędu pełnego majestatu, który poddał swej mocy niebo i ziemię. Kapłani Kościoła otrzymali moc na ziemi i rozkazują bytom niebieskim i ziemskim (Narsai, 502 r.).
Św. Jan Chryzostom napomina natomiast, aby nasze życie było zgodne z wielkością powołania, które nam zostało dane: Słuchajmy my kapłani i ci, którzy są im poddani, jakiegośmy dostąpili zaszczytu, słuchajmy i drżyjmy! Dał nam bowiem na spożycie swoje Święte Ciało, siebie samego dał nam na ofiarę. Jakże się usprawiedliwiamy, jeśli po takim pokarmie dopuszczamy się takich grzechów, gdy pożywając Baranka, stajemy się wilkami, gdy pożywając Baranka, stajemy się żarłoczni jak lwy? Ta bowiem tajemnica Eucharystii wymaga, abyśmy byli wolni nie tylko od zdzierstwa, ale nawet od małej nieprzyjaźni. Ta tajemnica jest tajemnicą pokoju i nie pozwala, abyśmy przywiązywali się do bogactw. Jeśli bowiem on nie oszczędził siebie samego, to na co zasługiwalibyśmy, gdybyśmy dbali o majątek, a nie dbali o duszę, dla której On siebie nie szczędził?
W obecnej kontemplacji chciejmy sobie przypomnieć wszystkich kapłanów, który towarzyszyli i nadal towarzyszą nam w naszej drodze duchowej. Podziękujmy Jezusowi za ich posługę, za ich pracę, za ich trud. Módlmy się za nich, aby świadectwo ich słowa było zgodne ze świadectwem ich życia, aby odpowiadali hojnie na swoje powołanie.
Jeżeli natomiast jesteśmy sami kapłanami lub też przygotowujemy się do tej posługi, chciejmy wejść w całą historię naszego powołania kapłańskiego i z tej perspektywy zadajmy sobie kilka zasadniczych pytań: Czy jestem wdzięczny Bogu za dar powołania? Czy pielęgnuję w moim życiu intymny, oblubieńczy związek z Jezusem? W jaki sposób moje kapłaństwo wpływa na moje codzienne życie: na moją modlitwę, posługę bliźnim, sprawowaną Eucharystię? Czy staję się podobny do Jezusa ubogiego, czystego i posłusznego Ojcu?
Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty, syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? Jezus mu odpowiedział: Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Rzekł do Niego Piotr: Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał. Odpowiedział mu Jezus: Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę! Powiedział do niego Jezus: Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy. Wiedział bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: Nie wszyscy jesteście czyści. A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem (J 13, 1–15).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawimy sobie Jezusa, który wstaje od wieczerzy, zdejmuje wierzchnią szatę, bierze prześcieradło, przepasuje się nim. Następnie nalewa wody do miednicy. Podchodzi do uczniów i zaczyna im umywać nogi. Wsłuchajmy się też w słowa Jezusa: Jeżeli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić, abyśmy w geście umycia nóg przez Jezusa odkryli tajemnicę pokory Boga wobec człowieka oraz tajemnicę delikatności i kruchości Jego Boskiej miłości wobec każdego z nas. Prośmy o pokorne uznanie, iż także nasze doświadczenie miłości jest kruche, ponieważ buduje na naszej kruchej wolności. Módlmy się, abyśmy coraz odważniej otwierali się na miłość, byśmy umieli o nią prosić: prosić o przyjęcie miłości i o ofiarowanie jej nam.
W obecnej kontemplacji powrócimy do jednego szczegółu Ostatniej Wieczerzy, który stosunkowo szeroko opisuje św. Jan Ewangelista: do umycia nóg uczniom przez Jezusa. Umywanie nóg było prostą czynnością wykonywaną nieraz wielokrotnie w ciągu dnia. W umyciu nóg w czasie Ostatniej Wieczerzy nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że gestu tego dokonał właśnie Jezus. Umywanie nóg było bowiem niską posługą, którą zwyczajnie wykonywali tylko niewolnicy (por. 1 Sam 25, 41). Na pewno nigdy nie wykonywał jej w rodzinie ojciec rodziny, a we wspólnocie mistrz wspólnoty.
Tym niezwykłym gestem Chrystus objawia uczniom tę samą tajemnicę Boskiej miłości, którą wyrazi podczas tej samej Wieczerzy poprzez ustanowienie Eucharystii. Egzegeci podkreślają, że umycie nóg Apostołom zastępuje u św. Jana opis ustanowienia Eucharystii, którego brakuje w jego Ewangelii. Zarówno poprzez umycie nóg, jak i poprzez Eucharystię Jezus pragnie zapewnić umiłowanych uczniów o swojej nieskończonej miłości: miłości aż do końca. Tą miłością darzy każdego z nich, niezależnie od tego, kim jest w danej chwili. Jezus nie patrzy teraz na swoich uczniów przez pryzmat ich opornych serc, przez pryzmat ich niewierności, która niedługo jeszcze raz objawi się z całą mocą.
Jezus dobrze wie, że w czasie zagubienia się uczniów w dniu Jego męki, doświadczenie Jego miłości będzie dla nich oparciem. Jego miłość będzie ich nadzieją. Jezus wie również, iż światło Jego miłości rozproszy ciemności złączone z Jego cierpieniem, poniżeniem, z Jego okrutną śmiercią na krzyżu. To właśnie doświadczenie miłości Jezusa uchroni uczniów przed ostatecznym zwątpieniem i rozpaczą.
Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. Godzina przejścia staje się godziną największego i najbardziej wyraźnego świadectwa o miłości Boga do człowieka. W chwili poprzedzającej przejście Jezus nie chciał używać samych słów. Do słów Mistrza Jego uczniowie już się trochę przyzwyczaili. Jezus chciał użyć mocnego i bardzo wyrazistego znaku; znaku, który wzbudzając zdziwienie i zaskoczenie, zostanie zapamiętany przez uczniów na zawsze.
Jezus wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. W obecnej modlitwie przypatrujmy się ze zdziwieniem każdemu gestowi Jezusa: patrzmy, jak Jezus wstaje od stołu, zdejmuje wierzchnią szatę, przepasuje się szerokim płótnem, nalewa wody do miednicy, bierze ją i podchodzi do każdego z uczniów i umywa mu nogi.
Zauważmy proste i naturalne zachowanie się Jezusa oraz zdziwienie i zaskoczenie uczniów. Każdy z nich zadaje sobie pytanie, co On robi? Piotr daje wyraz swojemu zaskoczeniu i zdziwieniu: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? (...) Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał. Zdziwienie Piotra i innych Apostołów pięknie opisuje Cyryllonas, syryjski pisarz z V w.: Pan ochoczo umywał uczniom nogi i z radosnym obliczem im służył. Ujął ich stopy, a nie spłonęły, umywał je i nie zajęły się płomieniem, oczyścił ich ze śladów wysiłku i zmęczenia i umocnił na drogę. Przystąpił do Szymona, ten zaniepokojony powstał i począł błagać: Aniołowie w niebie okrywają swe nogi z bojaźnią, że mogą spłonąć, a Ty, Panie przyszedłeś objąć nogi Szymona i służyć mu. (...) Ty, Panie, chcesz mi umyć nogi? Któż może spokojnie tego słuchać? Ty, Panie, chcesz mi umyć nogi: Jak to przyjmie ziemia? Wieść o Twoim czynie zadziwi wszak wszystkich. Ta wiadomość z ziemi nasyci duchy niebieskie.
Tym niezwykłym gestem Jezus pragnie jeszcze raz powiedzieć uczniom to, co już im wielokrotnie mówił słowami: Kocham każdego z was, kocham miłością pełną, absolutną. Oddaję się z miłości każdemu z was. Uniżam się jak niewolnik, aby wam służyć. Wyniszczam własne życie, abyście wy mogli żyć. Klękam przed wami w pokorze, aby was prosić o przyjęcie mojej miłości. Ty Piotrze, Janie, Judaszu, Mateuszu, jesteś teraz panem mojej miłości i możesz zrobić z nią, co zechcesz. Proszę cię jednak, abyś ją przyjął. Proszę cię, ale nie zmuszam cię do tego. Prawdziwa miłość bowiem jest zawsze pokorna. Ona nigdy nie używa przemocy i gwałtu. Ona nigdy nie zniewala. Prawdziwa miłość zawsze daje wolność.
To właśnie miłość Jezusa, który klęczy u stóp Apostołów, objawia nam delikatność i kruchość miłości, każdej miłości. Także miłości Boga. Miłość jest delikatna i krucha, ponieważ można ją zlekceważyć, odrzucić. Także tę największą — miłość Boga, odwołując się do swojej wolności człowiek może zlekceważyć i odrzucić. Odrzucając ją, głęboko ją ranimy. Każda miłość podlega zranieniu. Również miłość Boga do człowieka podlega zranieniu.
Piotr nie chce, aby Jezus umył mu nogi, ponieważ nie umie i nie chce zgodzić się na kruchość i delikatność miłości Boga do człowieka. Nie umie przyjąć prawdy, iż jego Mistrz pozwoli się raczej ukrzyżować, niż złamie ludzką wolność. Piotr nie chce przyjąć bezradności Boga wobec złego użycia wolności przez człowieka.
Prośmy w obecnej kontemplacji o odczucie tajemnicy delikatności i kruchości każdej miłości. Prośmy, abyśmy umieli nieustannie rozeznawać zmienność naszych uczuć, pragnień i nastrojów wewnętrznych, które mogą stać się przyczyną zlekceważenia objawiającej się w naszym życiu miłości: miłości Boga i ludzkiej miłości. Prośmy także o pokorne uznanie, iż nasze doświadczenie miłości budowane jest na wolności. Nikt nie może nam narzucić miłości, nawet sam Bóg. Ale my również nie możemy żądać miłości od nikogo. Możemy się jedynie na nią otwierać, możemy jedynie o nią prosić. Módlmy się, abyśmy umieli otwierać się na miłość, abyśmy umieli o nią prosić: prosić o przyjęcie miłości i o ofiarowanie nam jej. Daj mi jedynie miłość Twą i łaskę, albowiem to mi wystarcza (ĆD, 234).
W obecnej kontemplacji zwróćmy szczególną uwagę, że Jezus umywa nogi także Judaszowi. Judasz nie bronił się jednak przed tym niezwykłym gestem. Uniżenie się Mistrza przed nim było dla niego jeszcze jednym dowodem Jego bezradności. Judasz utwierdził się, iż nie może naśladować Kogoś tak naiwnego. Judasz reprezentuje postawę siły, życiowego sprytu, cwaniactwa, które każe mu na wszystkim zarabiać. Uczeń ten — korzystając ze swej wolności — zranił Jezusa w Jego miłości. Odrzucona miłość zawsze cierpi. Także odrzucona miłość Boga cierpi.
Cyryllonas tak komentuje umycie nóg Judasza przez Jezusa: Jezus zbliżył się z miłością, tak samo do wszystkich. Przystąpił też do Judasza i umył mu nogi. Jękła ziemia, choć jest bez ust. Podniosły głos na ten widok kamienie w murach. Spuściłem głowę, usłyszałem głos płaczu. Przerażająca mowa wyszła z ust owieczek: co bardziej podziwiać i na kogo patrzeć. Podwójne zdziwienie w nas się rodzi. Czy o tym myśleć, który siedząc, knuje zabójstwo i zdradę, czy o tym, który pełen miłosierdzia myje nogi zbrodniarza. Dziwili się bardzo, gdy ręka Pańska tknęła zdrajcy. Nie wyjawił Mistrz jego złości, lecz odniósł się do niego jak do innych.
W obecnej kontemplacji przyglądajmy się, w jaki sposób Jezus umywa nogi innym Apostołom. Zauważmy w sposób szczególny, jak Jezus umywa nogi Judaszowi. Jest to bowiem dla nas niezwykły znak miłości, miłości aż do śmierci i to śmierci krzyżowej. Umycie nóg Judaszowi przez Jezusa wciela w życie przykazanie miłości nieprzyjaciół.
Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później to będziesz wiedział — mówi Jezus do Piotra. Chciejmy uznać z pokorą, że również i my nie rozumiemy do końca ofiarowanej nam przez Jezusa miłości, że często nie widzimy i nie rozumiemy tego, co On robi z nami i dla nas. Przyczyną braku dostrzegania i rozumienia miłości jest, podobnie jak w przypadku Piotra, fałszywy obraz Boga. Nierzadko upieramy się jak Piotr: Nie, nigdy mi nie będziesz umywał nóg.
Ale co naprawdę skrywa się za sprzeciwem Piotra? Całą swoją postawę Piotr mógłby wyrazić w słowach: Nie potrzebuję, Panie, Twojego uniżenia, nie potrzebuję Twojej posługi. Ja sam dam sobie radę. Trzeba mi może jedynie trochę więcej popracować nad sobą. Trochę więcej się wysilić, itp. Ale Jezus wyjaśnia Piotrowi: Jeżeli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Nie, Piotrze, nie dasz sobie rady. Twoje przekonanie o własnych możliwościach jest fałszywe. Jeżeli nie pozwolisz, abym ci usłużył, jeżeli nie pozwolisz, abym umarł za ciebie, nie wytrwasz w mojej miłości, nie będziesz miał udziału ze Mną. Jeżeli się to nie stanie, zwróć Mi powierzone przeze Mnie klucze. Jeśli się to nie stanie, odjęta ci będzie władza. Jeśli się to nie stanie, nie możesz być moim uczniem. Jeśli się to nie stanie, nie będziesz mógł kosztować mego ciała (Cyryllonas).
Piotr pozwolił umyć sobie nogi, więcej, prosił nawet o umycie mu rąk i głowy. Posługę Jezusa przyjął szczerze, ale była to szczerość pozbawiona głębi. Piotr nie znał bowiem naprawdę swojego serca, jeszcze bardzo uwikłanego w ludzką dumę. W swoim zadufaniu Piotr jeszcze raz będzie usiłował zbawić już nie tylko siebie samego, ale także Jezusa. W Ogrodzie Oliwnym będzie chciał mieczem oddalić godzinę Jezusa. Jezus nie będzie go już strofował, jak czynił to przedtem. Przypomni mu jedynie, że jest to metoda ludzi tego świata; metoda pozbawiona sensu, ponieważ wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną (Mt 26, 52). Miecz powiększa jedynie zło obecne w świecie.
Dopiero trzykrotne zaparcie się Jezusa powali Piotra ostatecznie, rzuci go na kolana przed Jezusem. Pewny siebie Piotr zapłacze jak dziecko. Raz na zawsze zwątpi w swoje własne siły. Zobaczy w końcu swoje pyszne serce. Pozwoli Jezusowi obsłużyć się. Pozwoli naprawdę umyć sobie nogi. Przyjmie Jezusową śmierć jako znak Jego przebaczającej miłości.
W obecnej kontemplacji chciejmy usiąść pośród Apostołów. Wyobraźmy sobie, iż Jezus podchodzi do nas i także nam umywa nogi. Przyjmijmy ten gest bez oporu, bez buntu. Dziękujmy Jezusowi za niego. Jezus czyni to niezależnie od tego, kim jestem i jak Go kocham. Na umycie nóg niczym sobie nie zasłużyłem. Jest mi ono ofiarowane całkowicie dobrowolnie.
Jezus pragnie mi usłużyć niezależnie od tego, co tkwi w moim sercu: czy jest ono niewinne i wierne jak serce Jana, czy też jest zadufane w sobie i strachliwe jak serce Piotra, czy też nieufne jak serce Tomasza, czy nawet skłonne do zdrady jak serce Judasza. Jezus klęka przede mną i błaga mnie, abym przyjął Jego posługę; prosi mnie, abym oddał Mu moje grzechy. Prosi mnie o to, by mógł umrzeć dla mnie. Uświadomię sobie, że oto jestem panem Jego miłości. On czyni się moim sługą. Mogę tę miłość zlekceważyć i odrzucić; mogę stwierdzić, że jej nie potrzebuję, że sam dam sobie radę. Więcej, mogę ją nawet oskarżyć. Człowiek może wszystko zrobić z Bogiem, który klęka u jego stóp.
Przyznajmy z pokorą, że nie rozumiemy tego, co Pan robi dla nas. Pomimo tego przyjmijmy Jego posługę z zaufaniem i wdzięcznością. Jezus daje nam obietnicę, że kiedyś zrozumiemy to, co On robi teraz dla nas. Człowiek nie musi zrozumieć Boga, aby Go przyjąć. Aby móc przyjąć miłość Bożą, trzeba jej najpierw zaufać. Zrozumienie miłości przychodzi wraz z jej przyjęciem i zaufaniem jej.
Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? Powtórzmy Jezusowi te słowa Piotra, ale niech nie będą one wyrazem oporu i sprzeciwu, ale zdziwienia, które zamienia się w adorację i wdzięczność. Wsłuchajmy się w odpowiedź Jezusa: Tak, chcę ci umyć nogi, chcę ci usłużyć Moją śmiercią na krzyżu, chcę oddać Moje życie za ciebie. Chcę cię przekonać raz na zawsze, jak bardzo cię kocham i jak bardzo zależy Mi na twojej miłości.
A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem.
Jezus pragnie nas przekonać o swojej miłości po to, abyśmy — napełnieni nią — miłowali się tak, jak On sam nas umiłował. Winniście sobie nawzajem nogi umywać, winniście w pokorze posługiwać sobie nawzajem, przekonywać się o swojej wzajemnej miłości, umierać jedni dla drugich. Po tym poznaliśmy miłość, że On oddał za nas życie swoje. My także winniśmy oddać życie za braci (1 J 3, 16). To właśnie miłość do braci najpełniej świadczy, na ile pozwoliliśmy Jezusowi umyć sobie nogi, na ile pozwoliliśmy obsłużyć się Bogu, na ile prawdziwe jest nasze przyjęcie śmierci Jezusa poniesionej za nasze grzechy.
Wzajemna miłość uczniów nie może różnić się od miłości Jezusa. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem (J 15, 12). Nie chodzi o jakąkolwiek miłość, ale o miłość na wzór Jezusa. Właśnie ta miłość, na wzór miłości Jezusa ma być znakiem, po którym ludzie spoza Kościoła, poganie, poznają nas uczniów Jezusa.
W dzisiejszym świecie nienawiści, odwetu i przemocy uczniowie Jezusa mają się wyróżniać. Chrześcijanin ma ukazać życiem, że miłość trudna i ofiarna jest możliwa. Nie pokochamy jednak człowieka, który nas krzywdzi, upokarza, lekceważy i wykorzystuje, jeżeli najpierw nie pozwolimy umyć sobie nóg, jeżeli nie wyrazimy zgody, aby Jezus umarł za nasze grzechy. Będziemy w stanie pokochać każdego wroga, jeżeli uznamy, że jako grzesznicy sami byliśmy nieprzyjaciółmi Boga, a On nas przygarnął i oddał za nas swoje życie.
Pan umył nogi uczniom i nakazał im miłość: widzicie, jak wam służyłem i co poleciłem! Oto was umyłem i oczyściłem, radośnie przeto idźcie do Kościoła, stąpajcie po złym bez obaw, deptajcie śmiało głowę węża! Zdążajcie drogą swą bez lęku, głoście po miastach wasze słowo. Siejcie Ewangelię w krajach, zaszczepiajcie miłość w sercach ludzi! Głoście Ewangelię przed królami, objawiajcie swą wiarę przed sędziami. Oto Ja, Bóg wasz, uniżyłem się i służyłem wam, by przygotować Paschę doskonałą i uweselić oblicze całego świata (Cyryllonas).
W zakończeniu obecnej kontemplacji jeszcze raz wyobrażę sobie, iż Jezus podchodzi także do mnie osobiście i umywa mi nogi. Będę kontemplował każdy Jego gest, każdy Jego ruch. Poddam się najpierw temu, co Jezus dla mnie czyni, następnie opowiem Jezusowi o wszystkich odczuciach i pragnieniach, które zrodzą się w sercu pod wpływem tego niezwykłego gestu miłości i pokory. Umycie nóg Apostołom i nam niech będzie znakiem powierzenia się miłości Boga i prośbą o Jego miłość.
Zabierz,
Panie i przyjmij
całą wolność moją,
pamięć moją
i rozum,
i wolę mą całą,
cokolwiek mam
i posiadam.
Ty mi to wszystko dałeś –
Tobie to,
Panie, oddaję.
Twoje jest wszystko.
Rozporządzaj tym
w pełni
wedle swojej woli.
Daj mi jedynie
miłość
twą i łaskę,
albowiem to mi wystarcza.
Amen
(ĆD, 234).
Potem wyszedł i udał się, według zwyczaju, na Górę Oliwną; towarzyszyli Mu także uczniowie. Gdy przyszedł na miejsce, rzekł do nich: Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie. A sam oddalił się od nich na odległość jakby rzutu kamieniem, upadł na kolana i modlił się tymi słowami: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię. Gdy wstał od modlitwy i przyszedł do uczniów, zastał ich śpiących ze smutku. Rzekł do nich: Czemu śpicie? Wstańcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie (Łk 22, 39–46).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa klęczącego na modlitwie w Ogrójcu w ciemnościach nocnych. W bliskiej odległości uczniowie są zmorzeni snem. Dostrzeżmy krwawy pot, który spływa po twarzy Jezusa. Zauważmy też krople krwawego potu padające na ziemię. Wsłuchajmy się z uwagą w słowa modlitwy: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy, abyśmy wśród naszych rozlicznych pokus naśladowali gorące pragnienie Jezusa pełnienia we wszystkim woli Ojca. Prośmy także o wielkie pragnienie modlitwy. Tylko bowiem modlitwa zapewni nam ostateczne zwycięstwo nad wszelkimi siłami, które opierają się w nas Bogu.
Po spożyciu Paschy i po ostatnich pouczeniach Jezus udaje się na Górę Oliwną. Towarzyszą Mu także Jego uczniowie. Wstępując na Górę Oliwną Jezus realizuje ostatni etap swojego wielkiego wstępowania do Jerozolimy, które rozpoczął tajemnicą Przemienienia na górze Tabor. W niedługim czasie miało się dokonać to, co Jezus zapowiadał wielokrotnie: Oto idziemy do Jerozolimy i spełni się wszystko, co napisali prorocy o Synu Człowieczym. Zostanie wydany w ręce pogan, będzie wyszydzony, zelżony i opluty; ubiczują Go i zabiją, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. Oni jednak nic z tego nie zrozumieli. Rzecz ta była zakryta przed nimi i nie pojmowali tego, o czym była mowa (Łk 18, 31–34). Przedtem uczniowie nie rozumieli sensu zapowiedzi, a teraz nie przeczuwali bliskości zapowiadanych wydarzeń. Ale mimo braku rozumienia towarzyszą Jezusowi w tym ostatnim odcinku drogi, jak wcześniej towarzyszyli Mu podczas całego Jego wstępowania do Jerozolimy.
Uczniowie idą wiernie śladami Mistrza. Jeżeli nawet powodowani lękiem opuszczą chwilowo swojego Mistrza i rozproszą się jak owce bez pasterza, to jednak po Jego Zmartwychwstaniu na powrót zgromadzą się razem wokół Niego. W jedności na modlitwie będą też oczekiwać zesłania Ducha Świętego. Ich śmierć męczeńska będzie naśladowaniem gwałtownej śmierci krzyżowej Mistrza. Tak spełnią się słowa Jezusa: Pamiętajcie na słowo, które do was powiedziałem: Sługa nie jest większy od swego pana. Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać (J 15, 20).
I chociaż w życiu uczniów były chwile słabości, niewierności i upadków, a nawet jak w wypadku Piotra — zaparcie się Jezusa, to jednak w ich naśladowaniu Mistrza istnieje pewna ciągłość. I właśnie owa ciągłość jest istotna. Ona pozwala kontynuować pójście za Jezusem pomimo chwil niewierności.
Również i w naszym życiu chwile ułomności, poszczególne upadki nie przekreślają naszej zasadniczej wierności Jezusowi. Jeżeli jesteśmy świadomi naszych niewierności, uznajemy i wyznajemy je przed Nim, On patrzy na nas z miłosierdziem, jak patrzył na Piotra i swoich zagubionych uczniów. Także i w naszym życiu duchowym liczy się przede wszystkim owa ciągłość bycia z Jezusem, która nie zostaje przekreślona chwilą niewierności. Kontemplując Mistrza i Jego uczniów towarzyszących Mu na Górę Oliwną, dziękujmy Jezusowi za to, iż również nam dał głębokie pragnienie bycia wiernymi Mu. Wypowiedzmy przed Jezusem nasze pragnienie coraz pełniejszego poznawania Go, kochania oraz coraz wierniejszego wstępowania w Jego ślady. Prośmy, aby pragnienie to w nas nieustannie rosło. Prośmy także, abyśmy z odwagą przyznawali się do chwil słabości, aby one nie rzucały się cieniem na naszą wierność Jezusowi.
Jezus dociera na Górę Oliwną, z której nie ma już powrotu. Z tego miejsca zostanie zabrany przemocą przez swoich nieprzyjaciół. Na Górze Oliwnej rozpoczyna się godzina Jezusa. Dla tej godziny przyszedł na świat. Do tej jednej godziny przygotowywał się całe swoje życie. Na Górze Oliwnej Jezus nie tylko rozpocznie mękę, ale także z tego samego miejsca — z Góry Oliwnej — po swoim Zmartwychwstaniu wstąpi do Ojca, aby zasiąść po Jego prawicy.
Tak więc już sam początek męki Jezusa zapowiada Jego przyszłą chwałę. I chociaż w trzecim tygodniu Ćwiczeń duchownych rozważamy mękę i śmierć Jezusa na krzyżu, to jednak nieustannie mamy świadomość, iż rozważania te dotyczą Jezusa Zmartwychwstałego. Kontemplacja męki bez perspektywy zmartwychwstania byłaby jedynie zanurzaniem się w jakiejś ciemnej tragedii, pełnej smutku i zwątpienia. Rozważania o męce i śmierci Jezusa, choć trudne i bolesne, dzięki zmartwychwstaniu oczyszczają nasze serca, przynoszą nam pokój, rodzą wewnętrzną radość. Ten związek męki i śmierci Jezusa z Jego Zmartwychwstaniem doskonale ukazuje sztuka wczesnochrześcijańska. Na freskach katakumb, na sarkofagach, na mozaikach bazylik pierwszych wieków nie znajdujemy drastycznych scen męki i śmierci Jezusa. Jezus cierpiący i umierający na krzyżu jest jednocześnie ukazany, jako zwycięzca jako triumfujący Pan i władca. Oto przykład. Na jednym z sarkofagów rzymskich z czwartego wieku w scenie koronowania cierniem żołnierz nakłada Jezusowi na głowę wieniec laurowy, a nie koronę cierniową. Wieniec taki wręczała bogini Wiktoria zwycięskiemu wodzowi wracającemu z wojny. W innej scenie tego samego sarkofagu Jezus wstępujący na Golgotę niesie krzyż, ale nie jako drzewo hańby, na którym zostanie powieszony, a raczej jako sztandar zwycięstwa nad wrogami. Te sceny męki przedstawione w sztuce wczesnochrześcijańskiej uczą nas duchowego, mistycznego odczytywania i przeżywania męki i śmierci Jezusa.
Rozważania, w których będziemy łączyć mękę Jezusa z Jego chwalebnym Zmartwychwstaniem nie będą nas przygniatać swoim ciężarem, ale będą prowadzić do nadziei, będą nam dawać wewnętrzne pocieszenie. Kontemplacja cierpień Jezusa ukaże nam wprawdzie wielkość naszego grzechu, ale tylko po to, abyśmy mogli lepiej doświadczyć nieskończonego miłosierdzia Bożego, które objawia się w całym przejściu paschalnym Jezusa. Rozważania męki ukażą nam także drogę naśladowania Jezusa. Jeżeli pragniemy pójść za Jezusem, nie możemy pominąć Jego krzyża. Jezus zaprasza nas do dźwigania go razem z Nim. Daje nam też obietnicę, iż razem z Nim zmartwychwstaniemy i będziemy królować na wieki.
Na Górze Oliwnej szatan przypuszcza na Jezusa i Jego uczniów ostatni decydujący atak. Góra Oliwna staje się miejscem wielkiego kuszenia. Gdy przyszedł na miejsce, rzekł do nich: Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie. Przestrogę tę powtórzy Jezus jeszcze raz, gdy zastanie uczniów śpiących ze smutku. Zapyta: Czemu śpicie? Wstańcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie.
Kuszenie, nawet najsilniejsze, choć jest nieodłącznym elementem życia ludzkiego, nie pomniejsza jednak naszego człowieczeństwa. Jezus, Wcielony Syn Boży, doświadczył również kuszenia. Jest rzeczą ogromnie ważną, abyśmy przyjęli właściwą postawę wobec pokusy, abyśmy mieli świadomość, że w samej pokusie nie ma cienia grzechu. Niezdrowe poczucie winy wywołane jedynie samą pokusą, sprawia, iż koncentrujemy się na niej i czujemy się nią już jakoś zbrudzeni. Chore poczucie winy wobec samej pokusy sprawia, iż łatwo wchodzimy z nią w niebezpieczny dialog. Aby pokonać pokusę, potrzeba wolności wobec niej. Wolność ta wyraża się w wewnętrznym przekonaniu, iż jest ona czymś zewnętrznym wobec naszej wolnej woli. I chociaż pokusa dręczy nas nieraz swoją natarczywością, to jednak nie jesteśmy odpowiedzialni za nią samą i nigdy nie determinuje ona naszych decyzji i czynów. W chwilach udręczenia pokusami, w chwilach zmęczenia walką, przychodzi nam niekiedy pragnienie, by móc uwolnić się od pokus, aby żyć w atmosferze rajskiego wyciszenia i spokoju. Jest to jednak pragnienie nierealne, pragnienie złudne.
Prośmy, aby kontemplacja Jezusa kuszonego na pustyni, na Górze Oliwnej oraz na krzyżu ukazała, że doświadczenie pokusy ściśle wiąże się z naszym bytowaniem na tej ziemi. Jeżeli Jezus, jedyny niewinny spośród synów ludzkich, musiał stawiać czoła pokusie, to o ileż bardziej my, którzy jesteśmy zranieni grzechem pierworodnym, grzechem naszych bliźnich oraz naszym osobistym grzechem. Dziękujmy Jezusowi za to, że stał się podobny do nas we wszystkim, także w byciu kuszonym. Prośmy, abyśmy pośród naszych rozlicznych pokus naśladowali Jego gorące pragnienie pełnienia tylko woli Ojca. Prośmy także, aby Jego modlitwa: Ojcze, nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie była także naszą zasadniczą modlitwą w chwilach każdej pokusy.
A gdy się modlił, wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Pogrążony w udręce, jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię.
Modlitwę Jezusa na Górze Oliwnej św. Łukasz ukazuje jako wewnętrzną dramatyczną walkę. W Jezusie zmagają się dwie siły. Pierwsza z nich, to naturalna, ludzka siła życia, która opiera się obciążeniu się grzechami całej ludzkości. Ta naturalna siła życia buntuje się przeciwko cierpieniu i chce uratować życie fizyczne od śmierci. Ludzki instynkt życia i ludzkie poczucie sprawiedliwości są w Jezusie mocne, jak w każdym człowieku. Był bowiem do nas podobny we wszystkim, oprócz grzechu. Druga siła ma charakter duchowego, mistycznego związku z Ojcem. Jest to siła odwiecznej miłości Ojca do Syna, siła odwiecznego pragnienia Syna bycia wiernym swojemu Ojcu we wszystkim. Siła ta płynie z intymnej więzi Syna z Ojcem. Jezus w Ogrójcu broni się przed pokusą nieufności wobec woli Ojca. Opiera się przed pójściem za odruchami swojej ludzkiej natury.
W swojej udręce Jezus nie jest jednak sam. Anioł wysłany przez Ojca jest znakiem Jego obecności. Ta właśnie obecność Ojca umacnia Jezusa w dalszym zmaganiu się. Doświadczywszy tej obecności, Jezus jeszcze usilniej się modlił. Użyte przez św. Łukasza na określenie udręki ducha słowo greckie: agonidzomai, oznacza wysiłek atletów. Parafrazując słowa Ewangelisty moglibyśmy powiedzieć: Jezus walczy jak atleta, aby zwyciężyć słabość swojej ludzkiej natury. Tego samego słowa agonidzomai używa także Jezus w napomnieniu: Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi (Łk 13, 24). To, co Jezus określił jako bardzo trudne dla uczniów: przejście przez ciasne drzwi, jest najpierw bardzo trudne dla Niego samego. On sam jako pierwszy przechodzi przez ciasne drzwi. W ten sposób staje się dla całej ludzkości drogą do Ojca. Swoją walką o wypełnienie woli Ojca Jezus rozpoczyna walkę niezliczonych rzesz swoich naśladowców.
Dramatyzm walki Jezusa podkreśla Jego pot, który był jak gęste krople krwi sączące się na ziemię. Jest to wprawdzie bardzo rzadkie zjawisko, ale dobrze znane medycynie. Towarzyszy ono stanom najwyższej trwogi lub skrajnej rozpaczy (J.–P. Roux).
Teraz właśnie ludzka strona natury Jezusa chwyta nas za serce. Ten człowiek osaczony śmiercią, wdychający ją razem z zapachem nocy, nie może sprawić, by Jego ciało nie lękało się i nie buntowało: ma lat trzydzieści trzy i musi umierać. Żadna scena w Ewangelii, nawet scena kuszenia na pustyni, nie dociera tak głęboko do prawdy psychologicznej. Dobrze znamy (z naszego własnego życia) to strwożone serce, ten umysł tak bardzo zepchnięty na bezdroża, że błaga Boga o cud, który byłby zaprzeczeniem i przekreśleniem całej Jego działalności. (...) Męczennicy śpiewający podczas tortur niewiele nas uczą lub uczą zbyt wiele, tak bardzo wyjątkowa zdaje się być podtrzymująca ich łaska (H. Daniel–Rops). Jezus swoim konaniem w Ogrójcu aż do krwawego potu uczy nas więcej. Jest nam łatwiej Go zrozumieć. Z Nim jest nam łatwiej się utożsamiać, łatwiej nam Go naśladować.
Kontemplując ze czcią Jezusa strwożonego, Jezusa zalanego krwawym potem, prośmy Go, aby On sam zaprosił nas do przeżywania Jego straszliwej męki i śmierci na krzyżu. Przykład Jezusa ukazuje nam, że Bóg nie potępia trwogi i słabości naszej natury (O. Lebreton). Bóg nie tylko nie każe nam, lecz nawet wprost nie pozwala niszczyć naszej ludzkiej natury. Ona jest Jego darem, Jego łaską. Wzywa nas, abyśmy wszystko, co jest w nas — także samą kruchość i słabość naszej ludzkiej natury — włączyli w przyjmowanie Jego miłości i odpowiadanie miłością na miłość. Jak Ciało Jezusa z całą Jego ludzką naturą, naznaczoną skutkami grzechu ludzkiego, stało się darem nieskończonej miłości Boga do człowieka, tak samo nasza zraniona ludzka natura winna także stać się darem miłości Boga i bliźniego.
Zwróćmy jeszcze uwagę na prawdę, że konanie Jezusa w Ogrójcu aż do krwawego potu, który wsiąka w ziemię, ma ścisły związek z grzechem pierwszego człowieka i przekleństwem rzuconym na ziemię z jego powodu: Przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie po wszystkie dni twego życia. Cierń i oset będzie ci ona rodziła, a przecież pokarmem twym są płody roli. W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie (Rdz 3, 17–19). Przekleństwo to dosięga teraz Jezusa. Jezus pracuje w krwawym pocie czoła, aby nam otworzyć ciasne drzwi prowadzące do zbawienia, aby odwołać rzucone przekleństwo.
Kontemplujmy z całą czcią krople krwawego potu Jezusa, które wsiąkają w ziemię i w ten sposób odwołują przekleństwo rzucone w raju. Dziękujmy Jezusowi za to, że dał się obarczyć naszym grzechem, abyśmy mieli życie i mieli je w obfitości. Dziękujmy Mu za Jego ciężką pracę w Ogrójcu i prośmy, abyśmy obficie korzystali z jej owoców.
Gdy wstał od modlitwy i przyszedł do uczniów, zastał ich śpiących ze smutku. Rzekł do nich: Czemu śpicie? Wstańcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie.
Wstanie Jezusa od modlitwy po dramatycznej, ciężkiej walce jest znakiem odniesionego zwycięstwa. Wola Ojca zwyciężyła w tym decydującym momencie dla Jezusa, a w Nim dla całej ludzkości. Wstanie od modlitwy jest także zapowiedzią powstania Jezusa z martwych. Męka i śmierć, choć chwilowo powali Jezusa na ziemię, nie zwycięży Go jednak. Zły duch posługując się grzechami całej ludzkości, nie uśmierci na wieki Syna Bożego, ale jedynie zmiażdży mu piętę. Chrystus zaś swoim powstaniem z martwych zmiażdży mu głowę (Rdz 3, 15).
O ile Jezus w Ogrójcu odniósł zwycięstwo nad pokusą, uczniowie zostali przez nią całkowicie pokonani. Gdy On się modlił, oni spali. Sen uczniów możemy dobrze zrozumieć. Gdy Jezus i uczniowie przybyli do Ogrodu, była już z pewnością późna noc. Musieli być zmęczeni. Miniony dzień pełen był głębokich przeżyć, napięć, lęku, miłości, uczuć do głębi poruszających serce człowieka (J.–P. Roux). Ewangelista dodaje jednak, iż Jezus zastał uczniów śpiących ze smutku. Nawet ci trzej wybrani nie są w stanie znieść wstępnej próby, choć trwa ona tak krótko, najwyżej kilka godzin (J.–P. Roux).
Sen ze smutku to chęć ucieczki od trudnej rzeczywistości, przed którą postawiło Apostołów ich pójście za Jezusem. Ich sen jest odruchową, nieuświadomioną próba zapomnienia o tym, co trudne i bolesne. Uciec, nie myśleć, zapomnieć — oto naturalna reakcja obronna człowieka stojącego wobec bardzo bolesnych wydarzeń. Uczniowie nie przyjęli Jezusowego napomnienia: Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie. Ich ucieczka w chwili aresztowania Jezusa będzie jedynie konsekwencją poddania się pokusie odwodzącej od modlitwy; będzie konsekwencją bierności i braku walki wewnętrznej. Jeśli zło nie zostanie pokonane w sercu poprzez wytrwałą i wierną modlitwę, staje się rzeczą wprost niemożliwą pokonać je w konkretnej rzeczywistości dnia codziennego.
Reflektując nad naszym codziennym grzechem możemy łatwo zauważyć ten sam proces. Uleganie ludzkiej ułomności, słabości, poddanie się jakiejś moralnej nędzy, jest najczęściej wynikiem naszej bierności duchowej i braku zmagania się na modlitwie. By oprzeć się pokusie nie wystarczy chwilowy wysiłek dobrej woli w czasie trwania samej pokusy. Konieczna jest postawa walki na modlitwie w całym życiu. Tę konieczność modlitwy do zwycięskiej walki z pokusą przypomni Jezus ponownie swoim uczniom: Czemu śpicie? Wstańcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie.
Na zakończenie naszej modlitwy prośmy, aby kontemplowany obraz Jezusa pogrążonego w dramatycznej walce w Ogrójcu uświadomił nam dramatyzm naszej ludzkiej sytuacji. Życie człowieka nie może być traktowane jak tania zabawa. Człowiek, który usiłuje uczynić ze swojego życia łatwą komedię, nierzadko przekonuje się, iż nagle życie przemienia się w bolesną i nieznośną tragedię. Prośmy o głęboką świadomość, że za nasze życie jesteśmy odpowiedzialni przed naszym Ojcem niebieskim. Prośmy także o wielkie pragnienie modlitwy, która zapewnia nam ostateczne zwycięstwo nad wszelkimi siłami w naszym sercu, które opierają się Bogu. Jedynie sam Bóg może sprawić, że nasza walka z grzechem będzie zwycięska, jak zwycięska była walka Jezusa.
Gdy On jeszcze mówił, oto zjawił się tłum. A jeden z Dwunastu, imieniem Judasz, szedł na ich czele i zbliżył się do Jezusa, aby Go pocałować. Jezus mu rzekł: Judaszu, pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego? Towarzysze Jezusa widząc, na co się zanosi, zapytali: Panie, czy mamy uderzyć mieczem? I któryś z nich uderzył sługę najwyższego kapłana i odciął mu prawe ucho. Lecz Jezus odpowiedział: Przestańcie, dosyć! I dotknąwszy ucha, uzdrowił go. Do arcykapłanów zaś, dowódcy straży świątynnej i starszych, którzy wyszli przeciw Niemu, Jezus rzekł: Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę? Gdy codziennie bywałem u was w świątyni, nie podnieśliście rąk na Mnie, lecz to jest wasza godzina i panowanie ciemności (Łk 22, 47–53).
To powiedziawszy Jezus wyszedł z uczniami swymi za potok Cedron. Był tam ogród, do którego wszedł On i Jego uczniowie. Także i Judasz, który Go wydał, znał to miejsce, bo Jezus i uczniowie Jego często się tam gromadzili. Judasz, otrzymawszy kohortę oraz strażników od arcykapłanów i faryzeuszów, przybył tam z latarniami, pochodniami i bronią. A Jezus wiedząc o wszystkim, co miało na Niego przyjść, wyszedł naprzeciw i rzekł do nich: Kogo szukacie? Odpowiedzieli Mu: Jezusa z Nazaretu. Rzekł do nich Jezus: Ja jestem. Również i Judasz, który Go wydał, stał między nimi. Skoro więc rzekł do nich: Ja jestem, cofnęli się i upadli na ziemię. Powtórnie ich zapytał: Kogo szukacie? Oni zaś powiedzieli: Jezusa z Nazaretu. Jezus odrzekł: Powiedziałem wam, że Ja jestem. Jeżeli więc Mnie szukacie, pozwólcie tym odejść! Stało się tak, aby się wypełniło słowo, które wypowiedział: Nie utraciłem żadnego z tych, których Mi dałeś. Wówczas Szymon Piotr, mając przy sobie miecz, dobył go, uderzył sługę arcykapłana i odciął mu prawe ucho. A słudze było na imię Malchos. Na to rzekł Jezus do Piotra: Schowaj miecz do pochwy. Czyż nie mam pić kielicha, który Mi podał Ojciec? Wówczas kohorta oraz trybun razem ze strażnikami żydowskimi pojmali Jezusa (J 18, 1–12). Wtedy opuścili Go wszyscy (uczniowie) i uciekli (Mk 14, 50).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie najpierw Judasza, który idzie na czele straży świątynnej, zbliża się do Jezusa i całuje Go. Wsłuchajmy się z uwagą w słowa Jezusa: Przyjacielu, po coś przyszedł? (Mt 26, 50). W drugim obrazie zaś zauważmy związanego Jezusa, którego straż świątynna prowadzi na przesłuchanie do Annasza i Kajfasza. Dostrzeżmy też uczniów uciekających pośród nocnych ciemności.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o dogłębne odczucie miłości Jezusa, który choć zdradzony przez Judasza, jednak sam dobrowolnie wydaje się w ręce wrogów. W ten sposób bierze na siebie wszystkie ludzkie krzywdy i niesprawiedliwości. Prośmy także, abyśmy wzorem Chrystusa, biorąc na siebie brzemiona innych, przerywali łańcuch zła, który zniewala ludzkość.
Kiedy Jezus wstał od modlitwy i po raz trzeci obudził uczniów oto nadszedł Judasz, jeden z Dwunastu, a z nim wielka zgraja z mieczami i kijami od arcykapłanów i starszych ludu (Mt 26, 47). Judasz dobrze znał to miejsce, bo Jezus i uczniowie Jego często się tam gromadzili (J 18, 2). Zdrajca szedł na czele straży świątynnej. Zbliżył się do Jezusa, aby Go pocałować. Jezus mu rzekł: Judaszu, pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego?
Św. Łukasz stawia Judasza w scenie pojmania na czele nieprzyjaciół Jezusa. Jako pierwszy podchodzi do Mistrza, aby Go zdradzić pocałunkiem. Widzimy bardzo mocny kontrast w jego zachowaniu. Stojąc po stronie nieprzyjaciół czyni znak intymnej przyjaźni. Właśnie ten podstęp i obłuda zdrajcy stawiają go na czele nieprzyjaciół Mistrza. Judasz jest pierwszym nieprzyjacielem.
Judasz, postać tragiczna, przyciągał uwagę wielu pisarzy i artystów, którzy chcieli zrozumieć najgłębsze motywy jego postępowania, chcieli zrozumieć historię jego życia. Nie brakowało w literaturze obrońców Judasza, którzy szukali usprawiedliwienia dla jego zdradzieckiego czynu. W 1984 roku ukazała się we Francji książka pt. Święty Judasz. Autor odwołując się do swojej bujnej wyobraźni czyni z Judasza bohatera wyzwolenia narodowego, które jednak nie powiodło się z powodu nieporadności politycznej Jezusa.
Zdradziecki pocałunek jest czynem, w świetle którego interpretuje się całe życie Judasza. Judasz Iskariota w katalogu imion Apostołów wymieniany jest zwykle na końcu ze wzmianką, iż to on właśnie zdradził Jezusa.
Jan Ewangelista, który najpełniej opisał sylwetkę psychologiczną Iskarioty, przytacza słowa Jezusa o Judaszu wypowiedziane po sławnej mowie w Kafarnaum, po której odeszło wielu uczniów: Czyż nie wybrałem was dwunastu? A jeden z was jest diabłem. Mówił zaś o Judaszu, synu Szymona Iskarioty. Ten bowiem — jeden z Dwunastu — miał Go wydać (J 6, 70–71).
Wydaje się, że od samego początku swojego powołania Judasz miał trochę inną wizję swojego towarzyszenia Jezusowi, niż jego Mistrz. Twarda mowa Jezusa w Kafarnaum, jak wskazują niektórzy egzegeci, była dla Judasza punktem zwrotnym. Judasz nie łudzi się już, że Jezus spełni jego oczekiwania. Zdecydowanie odrzucił więc Jezusa w sercu. I chociaż Go odrzucił, jednak nie odszedł od Niego, jak uczynili to w tym momencie inni uczniowie. I ten właśnie wewnętrzny opór wobec Jezusa złączony z cynicznym pozostaniem z Nim, uczynił Judasza twardym.
W czasie Ostatniej Wieczerzy po zapowiedzi zdrady Judasz sam pyta, czy jest zdrajcą. Jezus odpowiada mu: Tyś powiedział. Judasz odchodzi z Wieczernika przed ustanowieniem Eucharystii. A była noc — dodaje lakonicznie Jan. Szczegół dokładnie zapamiętany przez świadka, który widział, jak otwierają się drzwi na ciemność tarasu i jak w mrokach znika postać zdrajcy biegnącego ku swej zgubie. Ten obraz godny wielkiego pisarza przywodzi na myśl inny obraz: obraz jeszcze bardziej nieprzeniknionych ciemności, w które wciągany przez potworny los i na ślepo wiedziony przez grzech zapada ów człowiek, którego opór uczynił twardym (H. Daniel–Rops).
Po odejściu z Wieczernika Judasz pojawia się na Górze Oliwnej na czele nieprzyjaciół Jezusa. I choć Jezus uprzedza zdradziecki pocałunek Judasza słowami: Judaszu, pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego? i sam siebie wydaje w ręce nieprzyjaciół, to jednak Judasz spełnia swój haniebny czyn zdrajcy. Całuje Mistrza, choć ten znak okazał się zupełnie zbędny dla wydania Jezusa.
Na czym polega istota grzechu zdrady? Dlaczego w momencie zrozumienia swojego błędu Judasz nie miał odwagi prosić Jezusa, jak Piotr, o przebaczenie? Kiedy Judasz odrzucił ostatecznie Jezusa, zamknął się w sobie. Odtąd prowadził podwójną grę. Powoli stawał się nie tylko twardy, ale także i cyniczny. I właśnie ta podwójna gra ostatecznie zdemoralizowała Judasza i doprowadziła go do odegrania roli zdrajcy. Długi opór wobec Jezusa uczynił serce Judasza zdradliwym. Podwójna gra uczyniła Judasza diabłem.
Będąc diabłem stał się jednocześnie małym człowiekiem, który wszystkich wykorzystuje i na wszystkim zarabia. Podkradanie ze wspólnej kasy, oszustwa, podstęp i zdrada, to owoce jego cynicznego towarzyszenia Jezusowi. Z żalem chciwca patrzy na marnowanie drogocennego olejku nardowego, który Maria wylewa na nogi Jezusa. Sam też proponuje się arcykapłanom jako zdrajca, żądając za ten czyn wynagrodzenia. Oni dają mu 30 srebrników. Jest to suma, jaką prawo Mojżesza wyznacza za niewolnika (por. Wj 21, 32).
Serce tych, którzy świadomie kroczą podwójną drogą zawsze się deprawuje. Deprawuje się serce człowieka o podwójnej moralności. Historia Kościoła, także w naszych czasach, nieustannie potwierdza to, co Ewangeliści chcieli nam przekazać wspominając tak często Judasza i opowiadając nam jego haniebną historię. Diabeł jest znudzony, diabeł niedoszły mnich (C. S. Lewis).
Każdy człowiek ma chwile zwątpienia, zagubienia i niepewności. Mieli je także wszyscy Apostołowie. W takich momentach trzeba przyjmować postawę prawego szukania wyjścia z trudności. Jeżeli człowiek jest uczciwy wobec siebie i pragnie być uczciwym wobec Boga, to — pomimo swojego zagubienia czy wręcz nędzy moralnej — zawsze odnajdzie właściwą drogę do Boga. Człowiek otwarty i szczery, nawet jeżeli ulega ludzkiej słabości, nigdy nie stanie się twardy i cyniczny.
Prośmy, aby głęboka świadomość realnego niebezpieczeństwa płynącego z sił przeciwnych Bogu, które działają w nas, czyniła nas ludźmi pokornymi, ludźmi zaufania, szczerości. Prośmy, abyśmy mieli odwagę wypowiadać otwarcie przed sobą, przed Bogiem i przed Kościołem nasze niewierności, zdrady, oszustwa. Prośmy, abyśmy nie pozwolili demoralizować się naszemu sercu.
Opis pojmania ukazany jest nie tyle jako uwięzienie Jezusa przez arcykapłanów, dowódców straży świątynnej i starszych (por. Łk 22, 52), ale raczej jako Jego dobrowolne wydanie się w ich ręce. W całym opisie pojmania Jezus całkowicie panuje nad sytuacją. Nawet na chwilę nie traci nad nią kontroli. Samo aresztowanie wspomniane jest zaledwie w końcowej części opisu (Łk 22, 54). Rola tłumu uzbrojonego w kije i miecze zredukowana jest w Ewangelii Łukaszowej i Janowej do roli świadków słów i czynów Jezusa. W ten sposób Ewangeliści podkreślają, że Jezus sam dobrowolnie przyjmuje kielich męki z ręki swojego Ojca.
Jan Ewangelista ponadto wyraźnie ukazuje, iż Jezus posiada Boską władzę nad swoimi nieprzyjaciółmi. Na Jego pytanie: Kogo szukacie? Jego wrogowie odpowiedzieli Mu: Jezusa z Nazaretu. Kiedy usłyszeli odpowiedź Jezusa Ja jestem, cofnęli się i upadli na ziemię. Słowa Ja jestem przywołują nam na pamięć słowa Jahwe powiedziane do Mojżesza: Jestem, który jestem (Wj 3, 14). W chwili aresztowania Jezus objawia swoim wrogom swoje Bóstwo, a mimo to dobrowolnie wydaje się w ich nieprawe ręce. To dobrowolne wydanie się w ręce wrogów sam przepowiedział: Ja życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca (J 10, 17).
W obecnej modlitwie kontemplujmy Jezusa, który dobrowolnie oddaje się w ręce nieprzyjaciół. Podziwiajmy Jego mężną uległość. Idzie na mękę jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich (Iz 53, 7). Prośmy Jezusa, aby Jego postawa była dla nas wezwaniem do naśladowania Go w tym, co dla nas najtrudniejsze i najboleśniejsze: w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko najświętszy Majestat twój zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (ĆD, 98).
Towarzysze Jezusa widząc, na co się zanosi, zapytali: Panie, czy mamy uderzyć mieczem? I któryś z nich uderzył sługę najwyższego kapłana i odciął mu prawe ucho. Lecz Jezus odpowiedział: Przestańcie, dosyć! I dotknąwszy ucha, uzdrowił go.
Apostołowie towarzyszący Jezusowi w Ogrodzie Oliwnym nie rozumieją jeszcze Jego misji, nie rozumieją tego, co teraz czyni. Kierują się mentalnością starego prawa: Twe oko nie będzie miało litości. Życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę (Pwt 19, 21). Pytają wprawdzie Jezusa, czy mają bronić Go mieczem, ale zanim jeszcze usłyszeli Jego odpowiedź, Piotr uderzył sługę najwyższego kapłana i odciął mu prawe ucho. Jezus nie akceptuje jednak ich przemocy. Nie pozwala bronić się mieczem. Natychmiast zatrzymuje ich zbrojną akcję mówiąc: Przestańcie, dosyć! Słowa Jezusa są wyrazem Jego zniecierpliwienia wobec uczniów. Nie rozumieją oni najtrudniejszego przykazania miłowania nieprzyjaciół. Nawet to małe zło, które wyrządzili słudze, Jezus naprawia w sposób cudowny: dotknąwszy ucha, uzdrowił sługę.
Jezus nie zrzuca na innych zła, które spadło na Niego. Bierze je na siebie, by ponieść i zawiesić na krzyżu. Jako pierwszy przerywa łańcuch ludzkiej nieprawości, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Swoją postawą zaprasza nas do naśladowania Go. Przykazanie: miłujcie waszych nieprzyjaciół (Mt 5, 44) jest wezwaniem, abyśmy zło dobrem zwyciężali (por. Rz 12, 21). Jeżeli Chrystus oddał za nas życie swoje, my także winniśmy oddawać życie za braci (1 J 3, 16).
W codziennym naszym życiu, kiedy spotykają nas nawet drobne krzywdy, niesprawiedliwości, jesteśmy kuszeni, aby odpłacać złem za zło. Nasze przykre i niecierpliwe odpowiedzi, gniew, podtrzymywane urazy, chęć zemsty demaskują nasz brak miłości nieprzyjaciół. W tej kontemplacji zobaczmy całą naszą ludzką bezradność i niemoc wobec najmniejszych krzywd, niesprawiedliwości, które nas spotykają. Zobaczmy, jak bardzo jeszcze kierujemy się chęcią odwetu; jak bardzo głęboko tkwią w nas drobne nieraz urazy, których nie umiemy oddać Bogu do końca; jak bardzo przylegamy do starego prawa, które nie zna litości, ale stosuje twardą zasadę: Życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę. Prośmy Jezusa, który obarcza siebie naszymi cierpieniami, abyśmy dostrzegli naszą starotestamentalną mentalność. Prośmy, abyśmy wzorem Chrystusa, biorąc na siebie brzemiona innych, przerywali łańcuch zła, który zniewala ludzkość.
Chociaż Jezus nie odpłaca złem za zło, ale sam bierze je na siebie, to jednak nie waha się demaskować zła. Miłość nieprzyjaciół nie oznacza bowiem pochwały dla niesprawiedliwości i zła. W dobrze rozumianej miłości nieprzyjaciół nie ma lęku. Lęk wobec nieprzyjaciela sprawia, że w sytuacjach nieporozumień i konfliktów przyjmujemy postawę cierpiętniczego wycofania się z życia i pasywnej uległości. Nierzadko postawa ta jeszcze bardziej rozpala gniew i agresję człowieka, który nie umie lub też nawet nie chce rozpoznać najgłębszych motywów swojego działania.
Jezus nie lęka się tych, którzy Go krzywdzą. Z naciskiem podkreśla, że to, co Go spotyka, jest niesprawiedliwością i bezprawiem: Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę? Gdy codziennie bywałem u was w świątyni, nie podnieśliście rąk na Mnie, lecz to jest wasza godzina i panowanie ciemności. Postępowanie arcykapłanów wobec Jezusa cechuje podstęp i nieuczciwość. Działają, podobnie jak Judasz, pod wpływem szatana.
Miłość nieprzyjaciół wyraża się z jednej strony w odważnym zatrzymaniu zła na sobie i w przezwyciężaniu go dobrem; z drugiej zaś w trosce o duchowe dobro człowieka, który nas krzywdzi. Jezus w spotkaniu z ludźmi, którzy są wobec Niego niesprawiedliwi, wyraża troskę o ich najgłębsze duchowe dobro. Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to czemu Mnie bijesz? (J 18, 23) — powie Jezus słudze najwyższego kapłana, kiedy ten uderzy Go niesprawiedliwie w czasie przesłuchania. Tymi słowami Chrystus zwraca uwagę słudze nie tylko na niesprawiedliwość, której doznaje, ale także na krzywdę, jaką on sam wyrządza sobie swoim nieuczciwym postępowaniem. Pytaniem: Czemu Mnie bijesz? Jezus wzywa go do refleksji i zastanowienia się nad sobą: Kim ty jesteś, człowieku? Co ty robisz z sobą samym bijąc bezbronnego i niewinnego człowieka, który stoi przed tobą? W pytaniu Jezusa zawiera się wezwanie do widzenia siebie w prawdzie i do wewnętrznego nawrócenia. Podobne pytanie pełne miłości i troski zada Jezus Judaszowi: Przyjacielu, po coś przyszedł? (Mt 26, 50) — Przyjacielu, co ty robisz ze sobą? Dokąd zmierzasz? Jaki będzie twój koniec, jeżeli dalej tak będziesz postępował? W pytaniach Jezusa nie ma cienia zemsty, nienawiści czy ironii, ale jedynie pragnienie udzielenia pomocy człowiekowi w jego zagubieniu i słabości.
Dla nas, którzy tak łatwo czujemy się zranieni najmniejszą niesprawiedliwością, jest rzeczą bardzo trudną oddzielić niechęć i pragnienia zemsty od demaskowania zła i udzielania pomocy duchowej krzywdzicielowi. Nie jest bynajmniej rzeczą prostą oddzielić grzech od grzesznika, krzywdę od krzywdziciela, słabość od człowieka słabego. Potrzeba do tego wielkiej wolności wewnętrznej wobec doznanej niesprawiedliwości i krzywdy. Kiedy jesteśmy mało jeszcze świadomi siebie, kiedy podtrzymujemy wewnętrzne poczucie krzywdy, wówczas napominanie, zwracanie uwagi, domaganie się sprawiedliwości może łatwo stać się zracjonalizowanym odruchem niechęci i zemsty. Stąd też zanim będziemy kogokolwiek upominać, potrzebujemy modlitwy o wewnętrzną wolność i o ducha przebaczenia.
W obecnej kontemplacji przywołajmy kilka sytuacji, w których doznaliśmy, naszym zdaniem, niesprawiedliwego traktowania. Jaki był nasz pierwszy spontaniczny odruch w takiej sytuacji: zamykanie się w sobie, obrażanie się, zacięte milczenie, czy też odwrotnie — odruchowe wypowiadanie żalu, odcinanie się przykrym słowem? Czy w sytuacji skrzywdzenia i niesprawiedliwości pokonywaliśmy i przekraczaliśmy nasze naturalne spontaniczne odruchy? Przedstawmy Jezusowi owoce naszej refleksji nad sobą i prośmy Go, aby Jego wolność i odwaga wobec niesprawiedliwego traktowania Go były dla nas szkołą miłości nieprzyjaciół.
Kiedy Jezusa aresztowano, uczniów ogarnął paniczny lęk. Opuścili Go wszyscy (uczniowie) i uciekli (Mk 14, 50). Lęk uczniów był — po ludzku rzecz biorąc — mocno uzasadniony. Wszelkie rozruchy i bunty mające choćby mały wydźwięk polityczny w Palestynie w czasach Jezusa topiono bezlitośnie we krwi.
Jezus, Bóg–Człowiek został zdradzony, opuszczony. Otoczony dotąd życzliwością, miłością i przyjaźnią Matki, przybranego Ojca, prostych, ale przecież bardzo oddanych Mu uczniów, w Ogrójcu doświadczył nagle jednego z najbardziej przykrych ludzkich odczuć: osamotnienia, opuszczenia i zdrady.
W obecnej kontemplacji chciejmy najpierw wczuć się w osamotnienie Jezusa pozostawionego przez najbliższych, a następnie przywołajmy także nasze doświadczenia opuszczenia, samotności, zdrady. Przypomnijmy sobie ból z nimi związany. Z jakimi osobami związany jest ten ból i cierpienie? Przypomnijmy sobie także odruchowy żal, jaki rodził się czy też jeszcze rodzi się w nas.
W naszym życiu byliśmy nie tylko odrzucani, opuszczani i zdradzani, ale sami także odrzucaliśmy, opuszczaliśmy, a może nawet zdradzaliśmy innych. Przypomnijmy sobie osoby i sytuacje, w których miało to miejsce. Chciejmy wczuć się w ból tych, których zraniliśmy. Prośmy, abyśmy zrozumieli, iż w swojej męce Jezus wziął na siebie nie tylko bolesne doświadczenie wszystkich osamotnionych, opuszczonych i zdradzonych, ale także grzech odrzucania innych, grzech gardzenia innymi, grzech zdrady. Dziękujmy Mu, iż od chwili pojmania bierze na siebie i przezwycięża całą naszą niezdolność do przyjmowania i dawania miłości.
Ci zaś, którzy pochwycili Jezusa, zaprowadzili Go do najwyższego kapłana, Kajfasza, gdzie zebrali się uczeni w Piśmie i starsi. (...) Tymczasem arcykapłani i cała Wysoka Rada szukali fałszywego świadectwa przeciw Jezusowi, aby Go zgładzić. Lecz nie znaleźli, jakkolwiek występowało wielu fałszywych świadków. W końcu stanęli dwaj i zeznali: On powiedział: Mogę zburzyć przybytek Boży i w ciągu trzech dni go odbudować. Wtedy powstał najwyższy kapłan i rzekł do Niego: Nic nie odpowiadasz na to, co oni zeznają przeciwko Tobie? Lecz Jezus milczał. A najwyższy kapłan rzekł do Niego: Poprzysięgam Cię na Boga żywego, powiedz nam: Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży? Jezus mu odpowiedział: Tak, Ja Nim jestem. Ale powiadam wam: Odtąd ujrzycie Syna Człowieczego, siedzącego po prawicy Wszechmocnego i nadchodzącego na obłokach niebieskich. Wtedy najwyższy kapłan rozdarł swoje szaty i rzekł: Zbluźnił. Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Oto teraz słyszeliście bluźnierstwo. Co wam się zdaje? Oni odpowiedzieli: Winien jest śmierci. Wówczas zaczęli pluć Mu w twarz i bić Go pięściami, a inni policzkowali Go i szydzili: Prorokuj nam, Mesjaszu, kto Cię uderzył? (...) A gdy nastał ranek, wszyscy arcykapłani i starsi ludu powzięli uchwałę przeciw Jezusowi, żeby Go zgładzić (Mt 26, 57–68; 27, 1).
Skoro dzień nastał, zebrała się starszyzna ludu, arcykapłani i uczeni w Piśmie i kazali przyprowadzić Go przed swoją Radę. Rzekli: Jeśli Ty jesteś Mesjasz, powiedz nam! On im odrzekł: Jeśli wam powiem, nie uwierzycie Mi, i jeśli was zapytam, nie dacie Mi odpowiedzi. Lecz odtąd Syn Człowieczy siedzieć będzie po prawej stronie Wszechmocy Bożej. Zawołali wszyscy: Więc Ty jesteś Synem Bożym? Odpowiedział im: Tak. Jestem Nim. A oni zawołali: Na co nam jeszcze potrzeba świadectwa? Sami przecież słyszeliśmy z ust Jego (Łk 22, 66–71).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Zatrzymajmy się na jednym obrazie — przedstawmy sobie Jezusa poniżanego wobec Wysokiej Rady. Zauważmy bicie Go pięściami, policzkowanie Go, plucie na Niego. Dostrzeżmy też, iż Jezus znosi wszystkie te obelgi i niesprawiedliwości z wewnętrznym pokojem.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o to, o co wypada prosić w czasie (rozważania) męki, a mianowicie o boleść wespół z Chrystusem pełnym boleści, o udrękę serca z Chrystusem udręczonym, o łzy i mękę wewnętrzną z powodu tak wielkiej męki, którą Chrystus wycierpiał za mnie (ĆD, 203). Prośmy także, abyśmy naśladując postawę Jezusa, przyjmowali z pokorą niesprawiedliwe sądy i opinie, z którymi możemy się spotkać w naszym życiu.
Aresztowanego Jezusa straż świątynna, po przesłuchaniu u Annasza, powiodła do Kajfasza, wokół którego zebrała się cała starszyzna żydowska. Chrystus staje wobec tych, którym wielokrotnie mówił biada, których nazywał grobami pobielanymi: Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa (Mt 23, 27).
W czasie przesłuchania Wysoka Rada stawiając zarzuty Jezusowi powoływała się na świadków. Ewangeliści nazywają jednak tych świadków fałszywymi. Wszyscy oni plątali się w zeznaniach, ponieważ były one fabrykowane, bez większej troski o jakąkolwiek dokładność i precyzję. Oskarżenia te polegały głównie na przytaczaniu zniekształconych wypowiedzi Jezusa, których nie usiłowano bynajmniej wyjaśniać. Świadectwa przeczyły sobie nawzajem. I choć podstawieni świadkowie kompromitowali cały proces, to jednak nie przejmowano się zbytnio tym faktem. Ci sami faryzeusze, którzy znani byli z legalnej dokładności i jurydycznej przesady, w przypadku Jezusa nie robili sobie najmniejszych wyrzutów z powodu łamania prawa wobec Jego Osoby. Sprawa Jezusa wydawała się im tak oczywista i przewaga nad bezbronnym człowiekiem tak wielka, iż nikt specjalnie nie starał się stwarzać pozorów rzeczywistego procesu sądowego. Proces ten był jawnym bezprawiem.
Aby zakończyć ten kompromitujący chaos przesłuchania postawiono w końcu dwóch świadków. Mieli oni ratować tę parodię sądu. Obaj zgodnie zeznali, że Jezus powiedział, iż może zburzyć przybytek Boży i w ciągu trzech dni go odbudować. Wtedy powstał najwyższy kapłan i rzekł do Niego: Nic nie odpowiadasz na to, co oni zeznają przeciwko Tobie? Lecz Jezus milczał. Ale także i te świadectwa były fałszywe, ponieważ opierały się na zniekształconym rozumieniu nauki Jezusa. Jezus nie zagrażał świątyni zbudowanej z kamienia rękami ludzkimi. Świątynię tę kochał i podziwiał, jak każdy pobożny Żyd. Jezus mówił o świątyni swojego ciała zapowiadając swoją śmierć i zmartwychwstanie.
I chociaż arcykapłan wezwał Jezusa, aby udzielił zdecydowanej odpowiedzi na ten konkretny zarzut, to jednak Jezus milczał. Ci ludzie nie przesłuchiwali Go, aby odkryć prawdę. Oni nie szukali prawdy. Zaślepieni nienawiścią i lękiem o siebie byli niezdolni do szukania prawdy. Człowiek ogarnięty namiętnością nie jest zdolny usłyszeć i zrozumieć bliźniego, który mówi prawdę. Na wszystko bowiem patrzy poprzez pryzmat swojej namiętności. Aby przerwać kłopotliwe milczenie, arcykapłan zapytał Jezusa: Poprzysięgam Cię na Boga żywego, powiedz nam: Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży? I chociaż arcykapłan był człowiekiem ogarniętym lękiem i nienawiścią, wezwał imienia Bożego. Teraz Jezus nie mógł dłużej milczeć. Musiał dać świadectwo prawdzie. Właśnie po to przyszedł na świat. Nie dbał o to, iż świadectwo nie będzie przyjęte, ale zostanie obrócone przeciwko Niemu. Po tym uroczystym wezwaniu arcykapłana Jezus jasno i zdecydowanie odpowiedział: Tak, Ja Nim jestem. Ale powiadam wam: Odtąd ujrzycie Syna Człowieczego, siedzącego po prawicy Wszechmocnego i nadchodzącego na obłokach niebieskich.
Dawanie świadectwa prawdzie nie może być uzależnione od korzystnych okoliczności zewnętrznych czy też od nastrojów wewnętrznych. Kiedy przywódcy narodu wybranego, wzywając na świadka samego Boga Jahwe, zadają Jezusowi pytanie o Jego pochodzenie i Jego misję, Jezus musi przemówić. Jako odpowiedzialni za naród mieli prawo wiedzieć, kim jest Ten, który podaje się za Mesjasza i jaka jest Jego misja, nawet jeżeli nie uznają Jego posłania, ale potępią Go w imieniu całego narodu i skażą na śmierć. Prawda pozostaje prawdą niezależnie od tego, czy jest akceptowana czy też odrzucana przez ludzi. Jezus daje świadectwo Prawdzie za cenę swojego życia. Odtąd za przykładem Jezusa wielu Jego uczniów będzie więzionych, upokarzanych, wyśmiewanych, torturowanych, skazywanych na śmierć tylko dlatego, że wobec niesprawiedliwych sądów i władców przyznawać się będą odważnie, iż są uczniami Jezusa.
Na tę pełną majestatu odpowiedź Jezusa: Tak, Ja Nim jestem, arcykapłan rozdarł szaty. Trzask rozdzieranego materiału zmieszał się ze słowami: Zbluźnił. Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Oto teraz słyszeliście bluźnierstwo. Co wam się zdaje? Oni odpowiedzieli: Winien jest śmierci. Wybuchł okrzyk histerycznego oburzenia.
Po zakończeniu nocnej narady Jezus został przekazany straży świątynnej. Nastąpiła wówczas wstrząsająca scena. Zaczęli pluć Mu w twarz i bić Go pięściami, a inni policzkowali Go i szydzili: Prorokuj nam, Mesjaszu, kto Cię uderzył? H. Daniel–Rops tak komentuje tę scenę: Już nikt nie krył się ze swoją nienawiścią i nie hamował jej w żaden sposób. Nie trzeba było zachęcać tych ludzi o psychice lokajskiej, by nadużywali władzy nad człowiekiem zdanym na ich łaskę. Zresztą któż im polecił, by Jezusa szanowali? Nienawiść wybuchła w sposób najbardziej dziki, ale może i najprawdziwszy. U dostojników Świątyni była jeszcze zawoalowana pozorami praworządności; tu wśród tego wyjącego motłochu, zrzuciła zupełnie maskę. Tak więc dosłownie wypełnione zostało proroctwo Izajasza o cierpiącym Słudze Jahwe oraz proroctwo Psalmu 22, którym modlił się sam Jezus na krzyżu: Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym Mi brodę (Iz 50, 6). Ja zaś jestem robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgardzony u ludu. Szydzą ze mnie wszyscy, którzy na mnie patrzą, rozwierają wargi, potrząsają głową: Zaufał Panu, niechże go wyzwoli, niechże go wyrwie, jeśli go miłuje (Ps 22, 7–9).
Do narodu wybranego przyszedł wreszcie długo oczekiwany Mesjasz, którego od dawna zapowiadali prorocy. Przyszedł Ten, za którym tęskniły całe pokolenia. Przyszedł i uroczyście oświadczył: Ja nim jestem. I właśnie w momencie uroczystego objawienia się prawowitym przedstawicielom narodu wybranego, doznał od nich najgłębszego poniżenia, pogardy i odrzucenia. Człowiek splunął Bogu–Człowiekowi w twarz. Gdyby oblicze Jezusa miało w tym momencie majestatyczny blask, jaki Mu przypisujemy, to ci nieprawi ludzie trzymaliby się z daleka. Ale Jezus upodobnił się do szarego człowieka. Upodobnił się do ludzi zmęczonych, przepracowanych, pokrzywdzonych, sponiewieranych, poniżanych, prześladowanych za prawdę, za wiarę. Nie ma ludzkiego udręczenia, którego nie można by odkryć w udręczeniu i sponiewieraniu Syna Bożego.
Kontemplując odwagę Jezusa w Jego dawaniu świadectwa prawdzie pytajmy siebie, jaka jest prawda o nas samych; czy intymna więź z Osobą Jezusa jest dla nas najwyższą wartością, która decyduje o naszym sposobie myślenia, odczuwania, o dokonywanych wyborach, podejmowanych decyzjach? Czy nasza przynależność do Jezusa określa naszą tożsamość i naszą misję życiową? Czy bylibyśmy zdolni oddać życie dla Jezusa, także w śmierci męczeńskiej? To pytanie może nam wydać się niepotrzebne i nierealne w naszej sytuacji. A jednak pytanie to może być ważne. Za nim kryje się bowiem pytanie o naszą odwagę dawania świadectwa Jezusowi. Nie szukajmy odpowiedzi na zadane pytania w naszych myślach, ale odwołajmy się do naszego codziennego życia, szczególnie zaś do naszej miłości bliźniego. Nie bylibyśmy w stanie oddać życia dla Chrystusa, gdybyśmy nie oddawali życia dla naszych bliźnich. Co chcielibyśmy powiedzieć Jezusowi poniżanemu i upokarzanemu o naszym świadectwie dawanym Jemu? Za co chcielibyśmy Mu podziękować? Za co chcielibyśmy Go przeprosić?
Skoro dzień nastał, zebrała się starszyzna ludu, arcykapłani i uczeni w Piśmie i kazali przyprowadzić Go przed swoją Radę.
Przed podbiciem Palestyny przez Rzymian Sanhedryn posiadał realną władzę: wybierał króla, w czasie jego nieobecności sprawował rządy. Pod okupacją rzymską miał już tylko prawo sądzenia w sprawach religijnych (J.–P. Roux). Po przesłuchaniu u najwyższego kapłana Kajfasza, jeszcze w nocy kapłani i uczeni biegali po całym mieście, aby w trybie natychmiastowym w bardzo wczesnych godzinach rannych zwołać Wysoką Radę. Ciągle ten sam pośpiech; on to wprawia cały ten dzień w jakiś gorączkowy rytm, w pośpiech zbrodni. Skoro tylko mrok okryje wzgórza (otaczające Jerozolimę) rozpocznie się oficjalna Pascha: żaden z tych pobożnych Żydów nie mógł o tym zapomnieć (H. Daniel–Rops). Członkowie Sanhedrynu zdawali sobie sprawę, że mają bardzo mało czasu. Należało się bardzo spieszyć.
Postawienie Jezusa przed Wysoką Radą miało charakter przesłuchania, a nie formalnego sądu. Przeciwnicy Jezusa zdecydowali już dawno o Jego śmierci. Obecnie, przed wydaniem Go w ręce rzymskiego prokuratora, pragną jedynie formalnego potwierdzenia dla podjętej wcześniej decyzji. A gdy nastał ranek (...) powzięli uchwałę przeciw Jezusowi, żeby Go zgładzić.
Przesłuchanie przed Wysoką Radą było podobne do wcześniejszego przesłuchania przed najwyższym kapłanem Kajfaszem. Teraz zaniechano już tylko oskarżenia o wzbudzanie rozruchów, bo bardzo mało było dowodów na to, by Jezus chciał burzyć Świątynię (H. Daniel–Rops). Tym kolejnym przesłuchaniem chciano jedynie sprowokować Jezusa do wyznania, że jest Synem Bożym, gdyż ono mogło stanowić podstawę do oskarżenia o bluźnierstwo. Stąd też Wysoka Rada aż dwa razy zadaje Jezusowi pytanie o Jego tożsamość: Jeśli Ty jesteś Mesjasz, powiedz nam! Po pozytywnej odpowiedzi Jezusa pytają raz jeszcze: Więc Ty jesteś Synem Bożym?
Podobnie jak w przesłuchaniu nocnym u Kajfasza, tak i teraz ludzie ci nie byli uczciwi wobec Jezusa. Nie szukali prawdy. Nie nurtowało ich pytanie, kim jest naprawdę ten Człowiek. Szukali jedynie pretekstu, aby jak najszybciej mogli Go oskarżyć, potępić i skazać na śmierć w majestacie swojego prawa. Chcieli zyskać na czasie. Zdawali sobie sprawę, iż wymuszenie na Piłacie skazania tego Człowieka na śmierć nie będzie proste. Jezus otwarcie demaskuje ich zakłamanie: Jeżeli wam powiem, nie uwierzycie Mi, i jeśli was zapytam, nie dacie odpowiedzi. Tragizm sytuacji polega na tym, iż sąd Wysokiej Rady, przed którym staje Wcielony Syn Boży, występuje w imieniu Jahwe, Jedynego Boga.
Kontemplując Syna Bożego stającego przed ludzkim sądem, chciejmy sobie uświadomić, iż w ten sposób Jezus bierze na siebie grzechy niesłusznego sądzenia i potępiania, wszystkie niesprawiedliwie wydane wyroki. Sądzenie i potępianie drugiego człowieka jest wielkim grzechem, wchodzi bowiem w kompetencje samego Boga. Jezus powie wyraźnie: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni (Mt 7, 1). Ostatecznie tylko do Boga należy wydawanie decyzji o tym, kim jest naprawdę człowiek i na co naprawdę zasługuje swoim życiem i postępowaniem. Tylko sam Bóg ma bezpośredni dostęp do ludzkiego serca i On jeden wie, co naprawdę kryje się w człowieku. Niesprawiedliwe sądzenie Jezusa niech będzie dla nas wezwaniem do szukania prawdy w naszych sądach i ocenach ludzi. Prośmy także, abyśmy naśladując postawę Jezusa, przyjmowali z pokorą niesprawiedliwe sądy i opinie, z którymi możemy się spotkać w naszym życiu.
Jezus dając świadectwo o sobie i swojej misji, używa trzech tytułów: Mesjasz, Syn Człowieczy, Syn Boży. W tych trzech imionach Jezusa widzimy stopniowe odsłanianie Jego prawdy o sobie. Tytuł Mesjasza był dla Żydów współczesnych Jezusowi bardzo dwuznaczny, ponieważ sugerował wizję przywódcy politycznego, który wyzwoli naród wybrany spod panowania rzymskiego oraz odbuduje polityczne królestwo Izraela. Aby tytuł Mesjasza był dobrze zrozumiany, Jezus nazywa siebie także Synem Człowieczym. Jezus odwołuje się tutaj przede wszystkim do proroctwa Daniela: A oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody (Dn 7, 13–14). Tytuł Syn Człowieczy posiada atrybuty, którymi przewyższa Mesjasza, zwanego inaczej synem Dawida: pochodzi bowiem ze świata Boskiego, transcendentnego (X. L. Dufour). Trzeci wreszcie tytuł: Syn Boży kładzie kres wszelkim wątpliwościom, kim jest Jezus. Podanie się za Syna Bożego oznacza więc szczyt Objawienia.
Wiara w Jezusa jako Syna Bożego jest punktem wyjścia do rozważania tajemnic Paschalnych Chrystusa. Męka i śmierć Jezusa mają nieskończoną Boską moc zbawczą tylko dzięki Jego Bóstwu. Św. Ignacy w Ćwiczeniach duchownych zachęca, aby rozważać, jak Bóstwo ukrywa się w czasie męki Jezusa (ĆD, 196). To właśnie Bóstwo Jezusa sprawia, iż wydarzenia, które w kategoriach ludzkich byłyby tylko upokorzeniem, klęską i śmiercią, stają się ostatecznie źródłem zwycięstwa, wywyższenia i życia. Mówi o tym Izajasz: Po udrękach swej duszy, ujrzy światło i nim się nasyci. (...) W nagrodę przydzielę Mu tłumy, i posiądzie możnych jako zdobycz za to, że Siebie na śmierć ofiarował (Iz 53, 11–12). Takie właśnie zwycięskie zakończenie historii swojego życia zapowiada Jezus ludziom, którzy skazują Go na śmierć krzyżową: Lecz odtąd Syn Człowieczy siedzieć będzie po prawej stronie Wszechmocy Bożej.
Wyraźmy wiarę, iż Jezus, który stoi przed niesprawiedliwym ludzkim sądem, jest prawdziwie Synem Bożym, Panem nieba i ziemi, a panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie (Dn 7, 14).
Wówczas Jezus rzekł do nich: Wy wszyscy zwątpicie we Mnie tej nocy. Bo jest napisane: Uderzę pasterza, a rozproszą się owce stada. Lecz gdy powstanę, uprzedzę was do Galilei. Odpowiedział Mu Piotr: Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię. Jezus mu rzekł: Zaprawdę, powiadam ci: Jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz. Na to Piotr: Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie. Podobnie zapewniali wszyscy uczniowie. (...)
Ci zaś, którzy pochwycili Jezusa, zaprowadzili Go do najwyższego kapłana, Kajfasza, gdzie zebrali się uczeni w Piśmie i starsi. A Piotr szedł za Nim z daleka, aż do pałacu najwyższego kapłana. Wszedł tam na dziedziniec i usiadł między służbą, aby widzieć, jaki będzie wynik. (...)
Piotr zaś siedział zewnątrz na dziedzińcu. Podeszła do niego jedna służąca i rzekła: I ty byłeś z Galilejczykiem Jezusem. Lecz on zaprzeczył temu wobec wszystkich i rzekł: Nie wiem, co mówisz. A gdy wyszedł ku bramie, zauważyła go inna i rzekła do tych, co tam byli: Ten był z Jezusem Nazarejczykiem. I znowu zaprzeczył pod przysięgą: Nie znam tego Człowieka. Po chwili ci, którzy tam stali, zbliżyli się i rzekli do Piotra: Na pewno i ty jesteś jednym z nich, bo i twoja mowa cię zdradza. Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: Nie znam tego Człowieka. I w tej chwili kogut zapiał. Wspomniał Piotr na słowo Jezusa, który mu powiedział: Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz. Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał (Mt 26, 31–35. 57–75).
...Ktoś inny począł zawzięcie twierdzić: Na pewno i ten był razem z Nim; jest przecież Galilejczykiem. Piotr zaś rzekł: Człowieku, nie wiem, co mówisz. I w tej chwili, gdy on jeszcze mówił, kogut zapiał. A Pan obrócił się i spojrzał na Piotra. Wspomniał Piotr na słowo Pana, jak mu powiedział: Dziś, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz. Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał (Łk 22, 59–62).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Piotra, który po raz trzeci zaparł się Jezusa. Z oddali słychać jeszcze pianie koguta. Jezus zaś wychodząc z pałacu arcykapłana obraca się i patrzy z miłością na Piotra. Kontemplujmy najpierw wejrzenie Jezusa, a następnie gorzki, ale jednocześnie serdeczny płacz Piotra.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o głębokie poznanie siebie samych oraz najważniejszych motywów, którymi się w życiu kierujemy. Pełniejsze poznanie siebie uczyni nas bardziej wrażliwymi i bardziej otwartymi na Słowo Jezusa. Módlmy się także o płacz Piotra, w którym moglibyśmy wyrazić zarówno nasz żal za grzechy jak również nasze przywiązanie i miłość do Jezusa jako naszego Mistrza.
Wy wszyscy zwątpicie we Mnie tej nocy. Bo jest napisane: Uderzę pasterza, a rozproszą się owce stada. Lecz gdy powstanę, uprzedzę was do Galilei.
Po Ostatniej Wieczerzy i odśpiewaniu hymnu w drodze na Górę Oliwną Jezus zapowiada zgorszenie i ucieczkę uczniów w czasie Jego męki. Tą zapowiedzią pragnie przygotować ich do mężnego stawienia czoła słabości, która niedługo się w nich objawi. I chociaż uczniowie zwątpią w Niego, Jezus zapowiada jednak, że On w nich nie zwątpi. Ich słabość nie przekreśli Jego miłości do nich. Obiecuje czekać na nich w miejscu ich ulubionych wspólnych spotkań: w Galilei.
Słysząc tę zapowiedź Piotr jak zwykle reaguje bardzo szybko, wręcz nerwowo: Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię. Swoją pewność wierności Jezusowi Piotr buduje jednak tylko na osobistym subiektywnym przekonaniu. Piotr nie zna bowiem siebie samego. Nie zna najgłębszych motywacji, którymi się kieruje. Ta sama gwałtowność i niecierpliwość, z jaką Piotr zaprzecza słowom Jezusa, będzie miała miejsce także w momencie zaparcia się Mistrza. Jezus jednak ostatni raz pragnie przestrzec Piotra, upomnieć Go: Zaprawdę, powiadam ci: Jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz. Jezus pragnie powiedzieć Piotrowi: Nie bądź taki pewny siebie. Choć raz uwierz moim słowom. Piotr nie dał się jednak przekonać. Nie potraktował słów Jezusa na serio. Z uporem twierdził dalej: Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie. Podobnie zapewniali wszyscy uczniowie.
Słowa Piotra są zarówno wyrazem jego ludzkiej szlachetności, jak też jego poczucia wyższości i dumy. Piotr czuje się mocniejszy i silniejszy od innych: Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię. Te słowa wzięte same w sobie mogłyby wzbudzić podziw i zachwyt: Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie. Czyż nie do takiej postawy właśnie wzywał Jezus Piotra, kiedy powiedział do niego: Pójdź za Mną! (por. Mt 4, 19)? Analizując same słowa, moglibyśmy powiedzieć, że Piotr wreszcie pojął, o co naprawdę chodziło Jezusowi, kiedy tyle razy pouczał go i napominał. Ale Jezus patrzy nie na słowa i gesty. Jezus patrzy na serce. I właśnie dlatego, iż Mistrz znał dobrze serce ucznia, nie przyjął tych słów i nie ucieszył się nimi. To były tylko słowa, dźwięki. Nie miały pokrycia w rzeczywistości. Były to słowa powiedziane na wyrost. Istniała wielka rozbieżność pomiędzy tym, kim Piotr był naprawdę, a tym, co obiecywał sobie i innym.
Jezus nie mówi uczniom: Wy wszyscy zaprzecie się Mnie, ale wy wszyscy zwątpicie we Mnie; wy wszyscy zgorszycie się ze Mnie. Zgorszyć się w języku biblijnym, to napotkać nieprzewidziany kamień. Zgorszenie jest przeszkodą, która staje się zarazem pułapką. Dla uczniów nastąpi niespodziewane zderzenie między ideą, jaką mieli o Bogu, a tą która się objawi tej nocy. Bóg Izraela, wielki, potężny, zwycięzca wrogów, który nigdy nie opuści Jezusa, oto idea Boga, jaką przyswoili sobie ze Starego Testamentu. Jezus przestrzega uczniów, iż będą musieli skonfrontować to, co myślą, z tym co nastąpi (C. M. Martini). Jezus poprzez mękę i śmierć objawi im inne oblicze Boga; oblicze, którego jeszcze nie znają. To nowe oblicze Boga wywoła ich zgorszenie.
Jedną z głównych przeszkód w naszym słuchaniu Jezusa jest brak znajomości siebie samych oraz nasze fałszywe pojęcie o Bogu. Często nie docieramy do istoty słów Jezusa tylko dlatego, iż ślizgamy się po powierzchni naszych pobożnych życzeń, opartych nierzadko na nieakceptacji siebie samych i nieznajomości Boga. Jan Paweł II stwierdza, iż człowiek współczesny żyje często poza sobą, ponieważ zajęty jest zbytnio rzeczami zewnętrznymi. Piotr żył jeszcze poza sobą, zbytnio zajęty tym, co zewnętrzne i dlatego właśnie nie rozumiał najgłębszego sensu słów Jezusa. Zamiast ich słuchać, usiłować rozumieć, przyjmować je i wcielać w życie, Piotr dyskutuje z nimi. Dyskusje Piotra są jedynie jałowymi intelektualnymi konstrukcjami, które mają ukryć jego zalęknione serce.
Podobnie jak Piotr, my również często składamy Bogu różne szlachetne i ofiarne deklaracje, postanowienia. Czujemy nieraz w sobie jakąś pełnię religijnej euforii, czujemy, że my naprawdę kochamy Boga, naprawdę chcemy zmienić siebie. Jeżeli ktoś wątpi w nasze wielkie i szlachetne słowa, wówczas łatwo się obrażamy mówiąc z pretensją: Dlaczego mi nie wierzysz? Ale wystarcza, że spotyka nas jakieś małe zagrożenie, odrzucenie lub po prostu zmiana wewnętrznego nastroju emocjonalnego, a reagujemy i zachowujemy się w taki sposób, że nie poznajemy siebie samych. Prośmy w tej modlitwie o dogłębne poznanie naszego serca oraz najgłębszych motywów, którymi się ono kieruje. Słuchając Jezusa i Jego słowa odkryjemy nasze serce.
Aresztowanie Jezusa było dla wszystkich uczniów szokiem. Wszyscy, a wśród nich także Piotr, opuścili Jezusa i uciekli. W tym momencie Piotr jest całkowicie zdezorientowany w swojej tożsamości. Nie wie już, kim jest, co powinien robić, jakie jest jego zadanie w Królestwie Bożym, nie wie, kim jest Jezus, którego Bóg opuszcza. To wszystko miesza się w umyśle Piotra (C. M. Martini). Mimo całego wewnętrznego chaosu, mimo budzącego się w sercu Piotra lęku, mimo zgorszenia słabością Boga, który opuszcza Jezusa Piotr nadal kocha Jezusa i dlatego idzie za Nim z daleka.
Kroczenie za Jezusem z daleka jest pewnym kompromisem Piotra. I znowu Piotrowi mogło się wydawać przez chwilę, że znalazł dobre wyjście z tej trudnej sytuacji. Błąd Piotra polegał na tym, iż śledził wszystko z daleka, a więc zewnętrznie, powierzchownie. Piotr interesuje się faktami jedynie z zewnątrz. Zadaje sobie pytanie, co stanie się z Jezusem; zostanie skazany na śmierć czy też zwolniony. A może przed Sanhedrynem da się poznać jako Mesjasz i zmusi arcykapłana i całą Wysoką Radę do uznania Jego Boskiego pochodzenia? Może jakimś niezwykłym cudem przekona ich, że jest Mesjaszem, Synem Bożym? To były jednak tylko przypuszczalne rozwiązania. Dopóki się wszystko nie wyjaśni do końca, trzeba trzymać się z daleka. Być z Nim, ale jednocześnie zachować bezpieczną odległość.
Ale, jak to często bywa w życiu, zupełnie przez przypadek Piotr zostaje wciągnięty w środek sprawy Jezusa. Zostaje postawiony w sytuacji przymusowej, w której nie może uniknąć jednoznacznego opowiedzenia się za lub przeciw. Kompromis okazał się nie tylko niewystarczający, ale wręcz niemożliwy.
Początkowo Piotr szedł z daleka. Doszedłszy na dziedziniec, usiadł sobie, a raczej ukrył się, pomiędzy służbą. Zdawało mu się, iż jest bezpieczny. Któż tutaj mógłby go rozpoznać? Ale nagle podeszła do niego pewna służąca i rzekła zupełnie niespodziewanie i jakby od niechcenia: I ty byłeś z Galilejczykiem Jezusem. Kobieta ta nie prowadziła śledztwa, ale kierowała się jedynie kobiecą ciekawością, którą w tej właśnie chwili chciała zaspokoić.
Jezus był znaną postacią w Jerozolimie. Nauczał często w miejscach publicznych. Towarzyszyli Mu także uczniowie, stąd też łatwo było rozpoznać ich twarze. Słowa służącej z pewnością bardzo zaskoczyły Piotra. Takich słów najmniej się spodziewał. Nie miał czasu na przemyślenie, jakiej powinien udzielić odpowiedzi. Już samo wahanie się zdradziłoby Piotra. Zresztą nie należało do jego natury długie zastanawianie się, jak należałoby postąpić. Jak czynił to w innych przypadkach, tak i tym razem udziela odruchowej odpowiedzi: Nie wiem, co mówisz.
W tym momencie Piotr uświadomił sobie, iż zaparł się Mistrza po raz pierwszy. Ale Jezus zapowiedział trzykrotne zaparcie się. Stąd też jakby chcąc uniknąć dalszego zapierania się Jezusa, natychmiast skierował się ku bramie. Chciał uciec. A kiedy już opuszczał to nieszczęsne dla siebie podwórze, zauważyła go inna (służąca) i rzekła do tych, co tam byli: Ten był z Jezusem Nazarejczykiem. Druga sytuacja była tak samo przypadkowa, jak pierwsza. Inna służąca chcąc jakby poprzeć swoją koleżankę, potwierdza, iż naprawdę rozpoznaje Piotra. Sytuacja robi się coraz trudniejsza, ponieważ w całą sprawę zostają włączone inne osoby, które przypadkowo znalazły się na dziedzińcu. Nacisk na Piotra był teraz znacznie większy. Piotr znowu zaprzeczył. Lęk o siebie okazał się silniejszy. Tym razem zaprzeczył pod przysięgą: Nie znam tego Człowieka.
Na dziedzińcu arcykapłana zrobił się ruch. Wszyscy dowiedzieli się, że jest tutaj jeden z uczniów Jezusa, który właśnie w tej chwili był przesłuchiwany przez arcykapłana. Sytuacja stała się trudna. Nie była to już bowiem kłótnia z jakąś kobietą. Piotr musiał stawić czoła także strażnikom, którzy pilnowali porządku. Po chwili ci, którzy tam stali, zbliżyli się i rzekli do Piotra: Na pewno i ty jesteś jednym z nich, bo i twoja mowa cię zdradza.
Tym razem osoba, która rozpoznała Piotra, przytacza pewien dowód na to, iż Piotr był uczniem Jezusa. Dowodem tym był jego galilejski akcent. Dowód był zbyt oczywisty, stąd też należało się bardziej przekonywująco bronić. Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: Nie znam tego Człowieka. I w tej chwili kogut zapiał. Wspomniał Piotr na słowo Jezusa, który mu powiedział: Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz. Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał.
Nie znam tego Człowieka. W tych słowach kryje się bolesna prawda o Piotrze. Bo choć wyparł się nimi Mistrza, to jednak w jakiś paradoksalny sposób tymi słowami wypowiedział to, czego w głębi swojego serca naprawdę doświadczał: Piotr rzeczywiście nie znał tego Człowieka. Ten Człowiek był dla niego w tej chwili wielką niewiadomą. Nie wiedział, co mógłby zrobić dla Niego. Obiecał Mu pójście z Nim na śmierć, a On nie chciał. Chciał bronić Go mieczem w Ogrodzie Oliwnym, skarcił go.
Jak pocałunek Judasza w Ogrójcu był tylko symbolem deprawacji wewnętrznej upadłego ucznia, tak zaparcie się Piotra było jedynie znakiem jego zagubienia, dezorientacji i zamętu wewnętrznego. Bycie z daleka, brak wewnętrznego zaangażowania, szukanie kompromisów — oto postawy, które w każdym z nas wydają z czasem gorzkie owoce wewnętrznego zagubienia, dezorientacji, braku duchowej tożsamości. Może nieraz czujemy się wewnętrznie wzywani do większego radykalizmu ewangelicznego, może nawet nosimy w sobie takie pragnienia przez dłuższy czas, ale blokuje nas lęk o siebie, lęk o własną opinię, lęk przed reakcjami ludzi. Stąd też wolimy się nie wychylać, dostosować się do innych, nie narażać się, wolimy iść z daleka. Obawiamy się nieraz zerwać z pewnymi niedobrymi zwyczajami panującymi w środowisku. To są nasze kompromisy, które każą nam grać na dwie bramki.
A kiedy, podobnie jak w życiu Piotra, zostajemy zmuszeni do jednoznacznego opowiedzenia się po którejś stronie, wówczas objawia się cała nasza dwuznaczność wewnętrzna, nieokreśloność, rozmycie, zagubienie. Sytuacje krytyczne, miast stawać się dla nas wezwaniem do wzrostu wiary i zaufania, stają się przyczyną reakcji obronnych: uciekamy w smutek, w depresję, w agresję wobec innych, w zmysłową konsumpcję, bezsenność czy niekiedy nawet w nałogowe stosowanie środków uśmierzających. Dopiero sytuacje krytyczne objawiają słabość naszej więzi z Jezusem.
Prośmy w tej kontemplacji, abyśmy umieli odkrywać nasze kompromisy, nasze dwuznaczności wobec Jezusa. Prośmy, aby Jezus wzbudził w nas pragnienie bardziej jednoznacznego, bardziej radykalnego opowiedzenia się po Jego stronie. Nasze dawanie świadectwa nie może wypływać z naszych woluntarystycznych postanowień (choćby i na śmierć pójdę z Tobą), ale z wewnętrznego doświadczenia miłości Boga. Błąd Piotra polegał na tym, że ważniejsza była dla niego jego miłość do Jezusa, niż miłość Jezusa do niego.
Zaledwie Piotr zdołał się uwolnić od natrętów swymi kłamliwymi zaklęciami i przysięgami, dało się słyszeć pianie koguta. W sztuce wczesnochrześcijańskiej artyści niemal zawsze umieszczali u stóp Piotra koguta. O ile nam osoba Piotra Apostoła kojarzy się z kluczami, o tyle pierwszym chrześcijanom kojarzyła się najpierw z kogutem. Pianie koguta jest przełomową chwilą w jego życiu. To pianie o poranku obudziło Piotra po długim śnie. Wspomniał Piotr na słowo Jezusa, który mu powiedział: Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz. Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał.
Dopiero zaparcie się Jezusa, przysięgi i zaklinanie się, iż Go nie zna, uświadomiły Piotrowi, jak bardzo był do tej pory zaślepiony. Przypomniał sobie nie tylko te słowa Jezusa, które zapowiadały jego zaparcie się, ale wszystkie inne słowa Jezusa, nierzadko bardzo ostre i gorzkie, którymi chciał dotrzeć do jego serca. Piotr nareszcie zaczął rozumieć, że Jezus wydając się w ręce wrogów, idąc dobrowolnie na mękę i śmierć, nie przestał być Mesjaszem, Synem Bożym, co wcześniej wyznał Piotr wobec Mistrza i wszystkich uczniów.
On naprawdę chciał tego wszystkiego — musiał pomyśleć Piotr. Przecież wiele razy mówił o tym otwarcie, a ja usiłowałem zmienić Jego myślenie i Jego zamiary. I choć spośród wszystkich uczniów byłem najbliżej Niego, to jednak zupełnie Go nie rozumiałem. Byłem zaślepiony moją zbytnią pewnością siebie. To, co wydawało się być jedynie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, było od początku przez Niego przewidziane i zamierzone.
W Piotrze zrodził się jakiś głęboki wewnętrzny ból: Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał. W płaczu Piotra wybucha i pęka coś, co gromadziło się przez wiele ostatnich tygodni i miesięcy, coś co gromadziło się przez całe trzy lata. Wreszcie odkrył, jak bardzo był twardy, ślepy, zadufany, jak bardzo usiłował dominować nad innymi, jak daleki był od rozumienia Mistrza, jak bardzo usiłował Nim manipulować. W płaczu Piotra nie ma jednak cienia rozpaczy. Jest jedynie ból i żal, żal doskonały. Ten właśnie ból i żal spowodował, iż Piotr doświadczył siebie nie tylko jako człowieka twardego, który musi mieć zawsze rację, ale odkrył, że jest także małym, niekochanym chłopcem, który nieustannie szuka akceptacji, uznania i miłości.
Ewangelista Łukasz dodaje, że Pan obrócił się i spojrzał na Piotra. Tym razem niepotrzebne były już słowa. Wystarczyło jedno spojrzenie. W tym jednym spojrzeniu Jezusa Piotr wyczytał wszystko. W tym jednym spojrzeniu otrzymał to, czego z takim wielkim wysiłkiem szukał: miłość, akceptację, uznanie. Teraz Piotr mógłby powiedzieć Jezusowi: Ja chciałem za Ciebie umierać, gdyż wydawało mi się, że Cię kocham. Ale to nie była prawda. Teraz rozumiem, że Ty mnie kochasz, ponieważ cierpisz i umierasz za mnie. Rodzi się w Piotrze nowe poznanie Jezusa. Z jego oczu spadają nie tylko łzy, ale wraz ze łzami łuski zaślepienia.
W tej medytacji kontemplujmy szczery i głęboki płacz Piotra. Jest on bowiem nie tylko gorzki, ale także serdeczny, dający wolność, oczyszczający. Prośmy, aby ten płacz był dla nas wezwaniem, byśmy dzięki niemu mogli lepiej przypatrzeć się naszemu poznaniu siebie, naszemu poznaniu Jezusa. Prośmy, abyśmy i my nie bali się i nie wstydzili się płakać gorzko i serdecznie.
Jezusa zaś stawiono przed namiestnikiem. Namiestnik zadał Mu pytanie: Czy Ty jesteś królem żydowskim? Jezus odpowiedział: Tak, Ja nim jestem. A gdy Go oskarżali arcykapłani i starsi, nic nie odpowiadał. Wtedy zapytał Go Piłat: Nie słyszysz, jak wiele zeznają przeciw Tobie? On jednak nie odpowiedział mu na żadne pytanie, tak że namiestnik bardzo się dziwił (Mt 27, 11–14).
Teraz całe ich zgromadzenie powstało; i poprowadzili Go przed Piłata. Tam zaczęli oskarżać Go: Stwierdziliśmy, że ten człowiek podburza nasz naród, że odwodzi od płacenia podatków Cezarowi i że siebie podaje za Mesjasza–Króla. Piłat zapytał Go: Czy Ty jesteś królem żydowskim? Jezus odpowiedział mu: Tak, Ja nim jestem. Piłat więc oświadczył arcykapłanom i tłumom: Nie znajduję żadnej winy w tym człowieku. Lecz oni nastawali i mówili: Podburza lud, szerząc swą naukę po całej Judei, od Galilei, gdzie rozpoczął, aż dotąd. (...)
Piłat więc kazał zwołać arcykapłanów, członków Wysokiej Rady oraz lud i rzekł do nich: Przywiedliście mi tego człowieka pod zarzutem, że podburza lud. Otóż ja przesłuchałem Go wobec was i nie znalazłem w Nim żadnej winy w sprawach, o które Go oskarżacie (Łk 23, 1–16).
Wtedy powtórnie wszedł Piłat do pretorium, a przywoławszy Jezusa rzekł do Niego: Czy Ty jesteś królem żydowskim? Jezus odpowiedział: Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o Mnie? Piłat odparł: Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Coś uczynił? Odpowiedział Jezus: Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd. Piłat zatem powiedział do Niego: A więc jesteś królem? Odpowiedział Jezus: Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu. Rzekł do Niego Piłat: Cóż to jest prawda? To powiedziawszy wyszedł powtórnie do Żydów i rzekł do nich: Ja nie znajduję w Nim żadnej winy (J 18, 33–38).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa w pretorium Piłata. Zauważmy, w jaki sposób namiestnik rzymski rozmawia z Jezusem. Wsłuchajmy się najpierw w pytanie zadane Chrystusowi: Czy Ty jesteś królem żydowskim?, a następnie w odpowiedź Jezusa: Tak, Ja nim jestem.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy gorąco, abyśmy w Jezusie oskarżonym przez swój naród i niesprawiedliwie skazanym na śmierć przez Piłata odkryli prawdziwego Króla wszechświata. Prośmy także, abyśmy przyglądając się uwikłaniom osobistym i politycznym Piłata odkryli nasze własne zniewolenia, które przeszkadzają nam w pełni pójść za Jezusem.
Po przesłuchaniu Jezusa przed Wysoką Radą, całe zgromadzenie powstało; i poprowadzili Go przed Piłata. Ponieważ sami z braku kompetencji nie mogli wykonać wyroku, który wydali na Jezusa, o potwierdzenie go musieli prosić namiestnika rzymskiego. Sprawa Jezusa była dla Piłata bardzo kłopotliwa. Namiestnik rzymski nie chciał bynajmniej robić Sanhedrynowi taniej przysługi zgadzając się łatwo na wykonanie wyroku śmierci z wątpliwych dla niego powodów. Jezus staje się w tej sytuacji pionkiem na szachownicy nieczystej gry politycznej.
Żydzi dobrze zdawali sobie sprawę, że rozmowa z Piłatem nie będzie łatwa. Żadna ze stron nie ukrywała wzajemnej wrogości wynikającej z sytuacji politycznej: Piłat uosabiał okupanta rzymskiego, Wysoka Rada zaś okupowany naród żydowski. Piłat w ogóle nie lubił Żydów. Ale Żydzi nienawidzili go jeszcze bardziej, twierdzili, że jest twardy, wzgardliwy, gwałtowny; oskarżali go o niemożliwe zbrodnie (E. Renan). Żydzi w swoich odniesieniach do rzymskich urzędników stosowali niekiedy podwójną metodę. Z jednej strony posługiwali się uniżonością i pochlebstwem, z drugiej zaś postawą pretensji, a nawet zuchwalstwa. Wiedzieli, że choć wielu rzeczy mogą się z powodu ich bezwzględności obawiać, to jednak mogą im także szkodzić, denuncjując ich u cesarza, czego urzędnicy ci bardzo się obawiali (H. Daniel–Rops).
Sanhedryn przewidując opór Piłata w tym samym czasie wysłał do miasta agentów, którzy mieli podburzać tłumy (J.–P. Roux). Doniesienie do cesarza o rozruchach w mieście pełnym pielgrzymów oraz o tolerowanie w zbuntowanym kraju samozwańczego króla miało być bardzo silną formą nacisku na Piłata. Metoda ta miała też okazać się w końcu skuteczna. Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara. Każdy, kto się czyni królem, sprzeciwia się Cezarowi (J 19, 12) Ten argument miał w procesie Jezusa okazać się ostateczny i decydujący. To właśnie na skutek zagrożenia donosem, Piłat uległ w końcu Sanhedrynowi. Strach Piłata o siebie miał się okazać, z jego strony, decydującym motywem posłania niewinnego człowieka na śmierć.
Przedstawiciele Sanhedrynu udali się do Piłata bardzo wcześnie. Było przypuszczalnie około godziny szóstej (naszego czasu). Rzymianie zaczynali dzień wcześnie, ale czy można było niepokoić namiestnika ledwie wstał ranek? W owych dniach święta Piłat zapewne nie miał ochoty spać: w tym gorącym, wzburzonym, niezrozumiałym kraju wszystko mogło się zdarzyć. Przyprowadzono więc Jezusa do pretorium. Żydzi odmówili wejścia do środka, aby się nie skalać: spożycie Paschy wymagało szczególnej rytualnej czystości (J.–P. Roux).
Przedstawiciele Sanhedrynu zarówno w swoim nocnym, jak i porannym przesłuchaniu zadawali Jezusowi pytania o charakterze religijnym. Pytano Go o Jego pochodzenie i Jego mesjańską misję. Głównym zarzutem arcykapłana i Wysokiej Rady było bluźnierstwo Jezusa, który — ich zdaniem — będąc człowiekiem podawał się za Syna Bożego. Przed Piłatem natomiast oskarżają Jezusa o działalność polityczną: o podawanie się za króla, o podburzanie ludu i o sianie niepokoju społecznego. Przewrotność oskarżycieli każe im przejść z płaszczyzny religijnej na płaszczyznę społeczną i polityczną. Potrafili zręcznie przedstawić swego wroga jako niebezpiecznego agitatora zagrażającego rzymskiej władzy (G. Bessiere). Wobec Piłata liczyły się jedynie zarzuty, które dotyczyły zagrożenia sytuacji politycznej i społecznej. Namiestnika nie interesowały wewnętrzne spory religijne Żydów, do których odnosił się z lekceważeniem i z poczuciem wyższości.
I chociaż Sanhedryn oskarża Jezusa o podburzanie ludu, to jednak później domagać się będzie uwolnienia Barabasza, który był więźniem politycznym, zatrzymanym za rozruchy w mieście i za zabójstwo. Ta sprzeczność w postawie Wysokiej Rady ukazuje hipokryzję oskarżycieli. Członkowie Wysokiej Rady nie troszczą się bynajmniej o pokój społeczny i polityczny. Zaślepieni gniewem i zawiścią szukają jedynie możliwości zgładzenia Jezusa w majestacie prawa żydowskiego i rzymskiego.
Kim jest Piłat i jaką przyjmuje postawę wobec Jezusa? Piłat jest biurokratą przywiązanym do stołka — stwierdza C. M. Martini. Swoimi działaniami chciałby zadowolić wszystkich, by nikomu się zbytnio nie narazić: ani podejrzliwemu Rzymowi, ani Żydom pałającym nienawiścią do Jezusa, ani też kapryśnemu tłumowi. Chęć zadowolenia wszystkich sprawia, iż Piłat łatwo wikła się w sprzeczności i pułapki, które sam na siebie zastawia. Aby z nich wyjść usiłuje stosować różne tanie wybiegi: odesłanie Jezusa do Heroda, rozkaz biczowania Jezusa, wybór pomiędzy Jezusem a Barabaszem, zrzucenie odpowiedzialności za zbrodnię dokonaną na Jezusie poprzez umycie rąk. Są to nieuczciwe chwyty stosowane wobec niewinnego i bezbronnego człowieka.
Głównym motorem całego procesu Jezusa, tak ze strony Sanhedrynu, jak i władz rzymskich, były najniższe ludzkie namiętności: nienawiść, pogarda, żądza władzy, strach, egoizm. Zarówno Żydzi, jak i Rzymianie są nieuczciwi i niesprawiedliwi wobec Jezusa, ponieważ ich działania są zaślepione ich namiętnościami.
Każda ludzka namiętność zaślepia człowieka i sprawia, że nie jest on w stanie kierować się prawym rozumem i prawym sercem. Św. Ignacy w Ćwiczeniach duchownych podkreśla z naciskiem, iż trzeba najpierw stać się człowiekiem wolnym wobec uczuć nieuporządkowanych, aby móc dokonywać trzeźwego rozeznania i wybierać jedynie to, co nam więcej pomaga do służby Bogu (ĆD, 23). Kiedy jakakolwiek namiętność, silne nieuporządkowane uczucie opanuje człowieka, wówczas stopniowo deprawuje całe jego życie. Człowiek zaczyna wówczas oceniać swoje osobiste życie, jak i cały świat zewnętrzny poprzez pryzmat swojego wewnętrznego zniewolenia. Członkowie Wysokiej Rady patrzyli na sprawę Jezusa przez pryzmat własnego zagrożenia i nienawiści do Niego.
Prośmy Jezusa o postawę szczerości i uczciwości wewnętrznej, dzięki której moglibyśmy uchronić się od zaślepienia jakimkolwiek nieuporządkowanym przywiązaniem do siebie, do rzeczy i do bliźnich. Módlmy się także, abyśmy w naszych pragnieniach, dążeniach i działaniach umieli rozpoznawać rzeczywiste motywy, którymi się w życiu kierujemy. Prośmy również, aby nasze powoływanie się, przed sobą i przed innymi, na motywy religijne nie stawało się nigdy przykrywką dla naszych dwuznacznych i nieczystych pragnień, odczuć, dążeń i zachowań.
Piłat uważał prawdopodobnie Jezusa za jednego z tych na pół obłąkanych fanatyków religijnych, którzy politycznie byli niegroźni. Musiał uderzyć go jednak jakiś niezwykły spokój, opanowanie i postawa pełna godności u człowieka, któremu groziła przecież straszna kara ukrzyżowania. Piłat wyczuwał także wielką wolność Jezusa, któremu jakby obojętne było to, czy zostanie skazany na śmierć.
W pewnym momencie ta właśnie wolność Jezusa wyprowadziła namiestnika z równowagi, który z gniewem zapytał: Czy nie wiesz, że mam władzę uwolnić Ciebie i mam władzę Ciebie ukrzyżować? (J 19, 10). Podawanie się za króla, podburzanie ludu i sianie niepokojów społecznych — były to, wobec namiestnika rzymskiego, poważne zarzuty polityczne. Piłat wiedział jednak dobrze, że faryzeusze przyszli prosić go o zatwierdzenie wyroku, który wydali tylko przez zawiść do Jezusa.
Nawiązując do wysuwanych zarzutów, Piłat zapytał Jezusa: Czy Ty jesteś królem żydowskim? Jezus nie zaprzecza i nie odpiera tego oskarżenia, ale potwierdza swoją królewską władzę, tłumacząc jednak Piłatowi, na czym naprawdę ona polega: Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd. I chociaż Jezus zdecydowanie odcina się od jakiegokolwiek dążenia do zdobycia ziemskiej władzy, z naciskiem podkreśla wielką wagę swojej władzy królewskiej, ponieważ obejmuje ona swoim zasięgiem już nie tylko jakieś określone terytorium, ale cały świat, a na nim każdego człowieka: Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu.
Piłat niewiele zrozumiał z tego, co mówił mu Jezus. Rzucił tylko sceptyczne pytanie: Cóż to jest prawda? — nie oczekując bynajmniej odpowiedzi. I chociaż namiestnik nie był w stanie uchwycić istoty królewskiej władzy Jezusa, to jednak zrozumiał, że człowiek ten nie ma zamiaru walczyć z Rzymianami. Piłat nie uznał Jezusa za człowieka, który w jakikolwiek sposób zagrażałby imperium rzymskiemu. Lakonicznie stwierdził więc: Nie znajduję w Nim żadnej winy. A jednak później skaże Jezusa na śmierć właśnie dlatego, że Jezus nazywał siebie królem.
Królewski tytuł Jezusa, szczególnie w opisie męki i śmierci w Ewangelii św. Jana, będzie powracał kilkakrotnie. Królewska władza Chrystusa zostanie podkreślona także w czasie przesłuchania Jezusa przed Herodem, który, dla wyśmiania jej, każe Go ubrać w szkarłatny płaszcz, znak godności króla. A kiedy Jezus zostanie ukrzyżowany, Piłat, nie bez cienia ironii i na przekór Żydom, każe wypisać tytuł winy i umieści na krzyżu. A było napisane: Jezus Nazarejczyk, Król Żydowski (J 19, 19). Napis ten, umieszczony w trzech podstawowych językach ówczesnego świata: łacińskim, greckim i hebrajskim, podkreślał uniwersalność władzy królewskiej Jezusa. Z władzy królewskiej Jezusa będą także szydzić żołnierze, którzy Jezusa krzyżowali (por. Łk 23, 37).
Jezus głosi najpierw przez trzy lata nadejście Królestwa Bożego, a w czasie męki otwarcie podaje się za króla i z tego też powodu zostaje skazany na śmierć krzyżową. W taki oto sposób wypełnia obietnicę dawaną wielokrotnie przez Boga Dawidowi i jego potomkom: Przede Mną — mówi Jahwe — dom Twój i Twoje królestwo będzie trwać na wieki. Z tronu krzyża Jezus będzie pociągał ku sobie (J 12, 32) i królował na wieki. Sztuka chrześcijańskiego Wschodu często przedstawia Jezusa ukrzyżowanego w kólewskich szatach i z koroną króla na głowie.
W obecnej kontemplacji uklęknijmy z pokorą przed umęczonym Jezusem jako przed naszym Królem; uznajmy Jego królewską władzę nad nami. Pytajmy Go, jak to się stało, że On będąc Królem całego wszechświata został wzgardzony, upokorzony i odrzucony przez ludzi, a będąc najświętszym policzony został między przestępców (Iz 53, 12). Prośmy jednocześnie o pragnienie naśladowania Jezusa Króla poniżonego, skrzywdzonego i upokorzonego poprzez znoszenie naszych krzywd, zniewag i wszelkiego ubóstwa, jeżeli tylko najświętszy Majestat zechce nas wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (por. ĆD, 98).
Jezus nie broni się przed Piłatem i nie odpowiada na zarzuty, jakie wobec niego stawia Mu Sanhedryn. Chrystus w rozmowie z Piłatem odwołuje się do jego wolności i odpowiedzialności. Uznając władzę Piłata nad sobą wzywa go jednocześnie do sprawowania jej w sposób uczciwy i zgodny z normami sumienia. Jezus zdaje się mówić: Piłacie! Sam rozsądź. Jeżeli jestem winny, jestem gotów ponieść karę. Jeżeli zaś nie jestem winny, zapytaj swego sumienia, co powinieneś zrobić ze Mną. Jesteś człowiekiem wolnym (C. M. Martini).
C. M. Martini snuje wyobrażenia, co by się stało, gdyby Piłat wszedł w otwarty, szczery dialog z Jezusem. Myślę — mówi C. M. Martini — że wtedy Piłat po raz pierwszy w swym życiu poczułby, że rozmawia jak człowiek z człowiekiem; z kimś, kto mu nie pochlebia, kto go nie straszy, ani też nie odrzuca go, ale mówi do niego w wolności, ze swobodą. Wyobrażam sobie — mówi dalej C. M. Martini — że Piłat jeśliby uczynił taki gest, to w rozmowie z Jezusem poczułby się uwolniony od ludzkich względów w stosunku do cesarza, do Sanhedrynu. Rozważania te są jedynie historyczną fantazją. Piłat nie rozmawiał szczerze z Jezusem. Namiestnik rzymski zamyka się w sobie, w swojej biurokratycznie sprawowanej władzy. Kierując się obawą o siebie, skazuje Jezusa na śmierć, choć dobrze wie, że jest On niewinny.
Osobista, otwarta, szczera rozmowa z Jezusem sprawia, że nie tylko Piłat, ale każdy z nas może uwolnić się od absurdu własnych lęków, poczucia zagrożenia, gniewu wewnętrznego, nienawiści i wszystkich innych namiętności. To one czynią nas więźniami siebie samych. One sprawiają, że krzywdzimy innych, jak Piłat skrzywdził Jezusa. We wszystkich naszych uwikłaniach jedynym wyjściem jest stanąć na płaszczyźnie własnego człowieczeństwa i rozmawiać z Jezusem jak osoba z Osobą. Moja własna osoba, Osoba Jezusa oraz osoba bliźniego musi wówczas okazać się ważniejsza od kariery, pieniędzy, prawa, ludzkiego uznania, lęku o siebie. Dla każdego z nas jest to jedyne uczciwe wyjście. Szczera rozmowa z Jezusem będzie dla nas zawsze źródłem autentyczności naszego człowieczeństwa.
W obecnej kontemplacji zapytajmy siebie, co w nas jest z Piłata, co nam przeszkadza być wolnymi. Jakie są nasze obawy, nasze fasady, szaty i maski, które nosimy na wierzchu, przez co nie umiemy ryzykować. Wobec konkretnego przypadku ujawniają się wszystkie nasze niedorzeczności, zdolności do zaniedbania i zdeptania drugiego, by zachować pozory, twarz, albo ważną posadę, dobre zdanie, jakie ludzie mają o naszej szacowności, sławie czy uznaniu. Rozmawiaj ze Mną — mówi Pan — daj się wyzwolić (C. M. Martini).
Prośmy, abyśmy uczyli się otwarcie i szczerze rozmawiać z Jezusem w każdej sytuacji życia. Prośmy, abyśmy mieli odwagę demaskować nasze półprawdy i kłamstwa, które sprawiają, iż posługujemy się nieraz największymi świętościami, aby bronić się przed przyznaniem się do słabości, by bronić się przed uznaniem potrzeby głębokiego nawrócenia.
Spraw, Panie Jezu, aby Twoje upokorzenia, niesprawiedliwy sąd nie były daremne dla nas, byśmy przez Twoje najświętsze rany zostali oczyszczeni, pocieszeni i uzdrowieni. W Twojej męce jest nasze zdrowie, nasz pokój, nasza radość. Mocą Twojej męki krzyżowej każdy z nas może odkryć Twoją nieskończoną miłość, dla której warto poświęcić wszystko.
Gdy Piłat to usłyszał, zapytał, czy człowiek ten jest Galilejczykiem. A gdy się upewnił, że jest spod władzy Heroda, odesłał Go do Heroda, który w tych dniach również przebywał w Jerozolimie. Na widok Jezusa Herod bardzo się ucieszył. Od dawna bowiem chciał Go ujrzeć, ponieważ słyszał o Nim i spodziewał się, że zobaczy jaki znak, zdziałany przez Niego. Zasypał Go też wieloma pytaniami, lecz Jezus nic mu nie odpowiedział. Arcykapłani zaś i uczeni w Piśmie stali i gwałtownie Go oskarżali. Wówczas wzgardził Nim Herod wraz ze swoją strażą; na pośmiewisko kazał ubrać Go w lśniący płaszcz i odesłał do Piłata. W tym dniu Herod i Piłat stali się przyjaciółmi. Przedtem bowiem żyli z sobą w nieprzyjaźni (Łk 23, 6–12).
A był zwyczaj, że na każde święto namiestnik uwalniał jednego więźnia, którego chcieli. Trzymano zaś wtedy znacznego więźnia, imieniem Barabasz. Gdy się więc zebrali, spytał ich Piłat: Którego chcecie, żebym wam uwolnił, Barabasza czy Jezusa, zwanego Mesjaszem? Wiedział bowiem, że przez zawiść Go wydali. A gdy on odbywał przewód sądowy, żona jego przysłała mu ostrzeżenie: Nie miej nic do czynienia z tym Sprawiedliwym, bo dzisiaj we śnie wiele nacierpiałam się z Jego powodu. Tymczasem arcykapłani i starsi namówili tłumy, żeby prosiły o Barabasza, a domagały się śmierci Jezusa. Pytał ich namiestnik: Którego z tych dwóch chcecie, żebym wam uwolnił? Odpowiedzieli: Barabasza. Rzekł do nich Piłat: Cóż więc mam uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem? Zawołali wszyscy: Na krzyż z Nim! Namiestnik odpowiedział: Cóż właściwie złego uczynił? Lecz oni jeszcze głośniej krzyczeli: Na krzyż z Nim! Piłat widząc, że nic nie osiąga, a wzburzenie raczej wzrasta, wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. To wasza rzecz. A cały lud zawołał: Krew Jego na nas i na dzieci nasze (Mt 27, 15–25).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawimy sobie dwie sceny: najpierw Jezusa w płaszczu szkarłatnym stojącego przed Herodem i całym jego dworem. Zauważmy po jednej stronie śmiech i drwiny Heroda i jego dworu, po drugiej zaś milczenie pełne godności. I druga scena: Przestawmy sobie Jezusa a obok niego Barabasza. Wsłuchajmy się w krzyk tłumu, który domaga się skazania Jezusa na karę krzyża słowami: Ukrzyżuj Go, ukrzyżuj Go.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o ducha głębokiej adoracji i czci dla Jezusa jako Baranka Bożego, który posłuszny swojemu Ojcu oddaje za nas swoje życie. Będziemy też prosić, aby stopniowo rodziło się w nas coraz głębsze pragnienie naśladowania Go w znoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko zechce mnie wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (por. ĆD, 98).
Przypadkowa informacja podana przez faryzeuszów o galilejskim pochodzeniu Jezusa nasunęła namiestnikowi rzymskiemu myśl łatwego pozbycia się kłopotliwej sprawy Jezusa: odesłania oskarżonego do Heroda, któremu podlegała właśnie Galilea. Piłat i Herod byli nieprzyjaciółmi. Herod nie mógł zapewne darować Rzymianinowi, że zbyt silną ręką zdusił rozruchy ludowe na jego własnym terytorium. Prokurator zaś musiał dobrze wiedzieć, że książęta z rodu Heroda odgrywali przy cesarzu rolę szpiegów i donosicieli (H. Daniel–Rops). Ale właśnie sprawa Jezusa z Nazaretu stała się dla Piłata dobrą okazją, aby zażegnać kłopotliwą niezgodę. Dzień skazania Jezusa na śmierć stał się w ten sposób dniem nawiązania przyjaznych stosunków pomiędzy tym dwoma władcami.
Na widok Jezusa Herod bardzo się ucieszył. Morderca Jana Chrzciciela i wielu innych ludzi, od dawna pragnął ujrzeć Jezusa, ponieważ słyszał o Nim i spodziewał się, że zobaczy jaki znak, zdziałany przez Niego. Przyjął Go więc uroczyście z całym dworem i zasypał Go też wieloma pytaniami. Ta wielka chęć oglądania cudu przez Heroda była przejawem jego śmiertelnej nudy. Cud dla Heroda był tylko czynem nadzwyczajnym, który mógł go zabawić przez kilka chwil. Jedynym bowiem złem, jedynym grzechem i jedyną klęską, jaką uznają światowcy, jest nuda. Aby uniknąć nudy, zdolni są poruszyć niebo i ziemię (R. L. Bruckberger).
Jezus w czasie swojej męki rozmawiał z Judaszem, ze strażnikami świątyni, rozmawiał z członkami Sanhedrynu, z Piłatem, z łotrem na krzyżu. Tylko Herodowi nic nie miał do powiedzenia. Tak zwanym ludziom światowym Jezus nie ma nic do powiedzenia. Nawet Jezus nie może z nimi dojść do porozumienia (R. L. Bruckberger). U Heroda Chrystus natknął się na najgorszy rodzaj zła: cynizm połączony z pychą i pogardą. Żądza władzy utrwalanej zbrodnią rywalizowała u Heroda z wyuzdaną zmysłowością. Tetrarcha i jego dwór to był świat, za który Jezus się nie modlił pisze F. Mauriac. Istnieje taki grzech, który sprowadza śmierć. W takim wypadku nie polecam, aby się modlono — stwierdza św. Jan (1 J 5, 16).
Herod nie mogąc wymusić na Jezusie nie tylko cudu, ale nawet jednego słowa, wzgardził Nim wraz ze swoją strażą; na pośmiewisko kazał ubrać Go w lśniący płaszcz i odesłał do Piłata. Herod po tym krótkim spotkaniu z Jezusem był przekonany, podobnie jak niektórzy krewni Jezusa, iż należy Go traktować jako szaleńca. Nie chcąc robić sobie dodatkowego kłopotu tetrarcha odesłał Go z powrotem do Piłata.
Właśnie u Heroda Jezus zdawał się mieć największe szanse uniknięcia skazującego wyroku. Gdyby się zgodził zostać jego błaznem, uprzywilejowanym cudotwórcą, wszyscy dworzanie byliby się sprzymierzyli w Jego obronie. Ludzie światowi nie są w stanie postawić sobie pytania, czy dany człowiek jest winny, czy nie; natomiast ten, który ich bawi, jest dla nich nietykalny i nigdy go nie opuszczą. Nawet surowi faryzeusze musieliby ustąpić, gdyby tylko Jezus zgodził się przyjąć rolę komedianta (R. L. Bruckberger). Herod grając rolę okrutnego błazna chciał jednocześnie wszystkim narzucić tę samą rolę. W swojej wielkiej nieprawości nie podejrzewał nawet, że istnieje inny świat, w których miłość i ofiara są ważniejsze od doczesnego życia. Był to świat, do którego tetrarcha nie miał dostępu.
Pogarda, poniżanie, cyniczne traktowanie bliźnich jest zwykle mechanizmem obronnym, przy pomocy którego człowiek uzasadnia sobie swoją moralną wyższość nad innymi, a tym samym usprawiedliwia także swoje niemoralne postępowanie. Fenomen ten można obserwować w życiu wielu ludzi głęboko poranionych i zagubionych emocjonalnie, a jednocześnie pogrążonych nieraz w ciężkich nałogach i grzesznych przyzwyczajeniach. W sposób przedziwny potrafią łączyć w swojej świadomości przekonanie o swojej wielkiej „świętości” z całym uwikłaniem w niemoralne myślenie, decydowanie, postępowanie. W takim wypadku tylko prawdziwy cud może sprawić, iż zostanie rozbity gruby mur usprawiedliwiania siebie we własnych oczach połączony z gniewnym i agresywnym nastawieniem do całego świata. Ten rodzaj można wyrzucić tylko modlitwą i postem (Mk 9, 29).
Kontemplujmy Jezusa stojącego z godnością wobec tetrarchy i jego dworu. Dostrzeżmy kontrast dwóch światów tak różnych, jak różni się piekło od nieba, jak różni się miłość od nienawiści, jak różni się odwaga od tchórzostwa. Wzbudźmy wiarę, iż milczenie Jezusa nie jest wyrazem pogardy i lekceważenia Heroda i jego ludzi, ale ostatnim i najmocniejszym sposobem upomnienia, jakie kieruje do niego.
W tym kontekście prośmy o wrażliwe serce, które byłoby zdolne przyjąć każde, choćby najmniejsze Boże upomnienie. Dociera ono do nas w różnoraki sposób: poprzez codzienne wydarzenia, niepowodzenia życiowe, ludzkie reakcje i słowa, a przede wszystkim poprzez głos sumienia.
W głębi sumienia, które jest najtajniejszym ośrodkiem i sanktuarium człowieka, człowiek odkrywa prawo, którego sam sobie nie nakłada, lecz któremu winien być posłuszny i którego głos rozbrzmiewa w sercu nakazem: czyń to, a tamtego unikaj (Gaudium et spes). Ale głos sumienia nie jest jednak najpierw głosem prawa Bożego rozumianego w sensie jurydycznym, ale głosem miłości Boga. To miłość stanowi zawsze ostateczną wykładnię dla prawa. Opór wielu ludzi wobec problemu sumienia wiąże się często z faktem, że samo pojęcie sumienia kojarzy im się niemal wyłącznie z jakimś zimnym, bezwzględnym prawem Bożym, które żąda od człowieka nawet tego, czego nie byłby w stanie wykonać. Tymczasem sumienie, głos Boży, przemawia do człowieka jako głos osoby, mówi w nas głosem Ojca, Syna i Ducha Świętego. Głos sumienia jest głosem Ojca odwiecznie przemawiającego do swojego Syna. Głos sumienia jest głosem miłości także wtedy, a może przede wszystkim wtedy, gdy napomina, domaga się prawdy, uczciwości, uznania grzechu, nawrócenia. Głos sumienia jest zawsze najpierw zapewnieniem o miłości Boga do nas, a później jakąś pokorną prośbą Boga skierowaną do człowieka o odpowiedź miłości na Miłość.
Lekceważąc sumienie lekceważymy zawsze miłość Boga. Odrzucamy tę miłość. Odrzucenie zaś doświadczenia miłości wprowadza nas automatycznie w doświadczenie lęku i wewnętrznego gniewu. Tam, gdzie brakuje ludzi sumienia, pojawiają się ludzie lęku, ludzie gniewu, ludzie przemocy. Herod jest człowiekiem przemocy. Osoby stosujące przemoc są ludźmi bez sumienia. Człowiek bez sumienia, jak Herod, stanowi duże zagrożenie dla bliźnich, dla społeczeństwa.
Wzbudźmy w sobie wielką wiarę, że Bóg napomina nas w sumieniu i karci właśnie dlatego, że bardzo nas miłuje: Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę. Bądź więc gorliwy i nawróć się! (Ap 3, 19). Najmniejszej skazy szuka się z uwagą na bardzo kosztownym diamencie — mówi J. Korczak. Ponieważ jesteśmy kosztownymi diamentami dla Boga, upomina nas także wówczas, kiedy dostrzega w nas choćby najmniejszą skazę, najmniejsze zło. Dziękujmy Jezusowi za Jego nieustanne upominanie nas.
Kontemplując spotkanie z Herodem dziękujmy naszemu Panu także za to, iż poprzez całą maskaradę u tetrarchy, którą władca chciał zelżyć i poniżyć Syna Bożego, Jezus potwierdził raz jeszcze swoje Boskie królowanie nad światem. Ta właśnie brutalna scena u Heroda jest dla nas niezwykłą pomocą w coraz pełniejszym rozumieniu prawdziwego królowania Jezusa w świecie i w każdym ludzkim sercu. Ona też objawia nam, że królowanie Boga nie stosuje przemocy, ale posługuje się swoją Boską pokorą. Jezus u Heroda objawił nam pokorne oblicze Boga (F. Varillon).
Na zakończenie całej kontemplacji uklęknijmy przed Jezusem, Królem wyśmianym i zelżonym przez Heroda i jego ludzi. Oddajmy Mu chwałę jako Panu całego wszechświata wraz z Matką Najświętszą, z Apostołami, wszystkimi aniołami i świętymi.
Wybieg Piłata, aby łatwo pozbyć się kłopotliwej sprawy z Jezusem przez odesłanie Go do Heroda, nie udał się. Tetrarcha bowiem odesłał Go z powrotem do namiestnika rzymskiego. Piłat musiał więc szukać innego rozwiązania. Kiedy przypomniano mu, iż jest zwyczaj ułaskawiania z okazji święta Paschy jednego więźnia żydowskiego wskazanego przez lud, namiestnik sądził, iż tym razem uda mu się uwolnić Jezusa. Gdy się więc zebrali, spytał ich Piłat: Którego chcecie, żebym wam uwolnił, Barabasza czy Jezusa zwanego Mesjaszem? Wiedział bowiem, że faryzeusze przez zawiść Go wydali. Barabasz zaś uwięziony był za zabójstwo i wywoływanie zamieszek w mieście.
Namiestnik rzymski, zamknięty w swojej twierdzy Antonia, prawdopodobnie nie doceniał wielkiego wpływu religijnych przywódców żydowskich na prosty lud. Być może nie wyczuwał także zmienności nastrojów tłumu. Arcykapłani i starsi namówili przez swoich agentów tłumy, żeby prosiły o Barabasza, a domagały się śmierci Jezusa. Kiedy więc Piłat ponownie rzucił decydujące pytanie: którego z tych dwóch chcecie, żebym wam uwolnił? usłyszał, być może ku swojemu zaskoczeniu, zgodnie brzmiący okrzyk: Barabasza!
Rozważając postawę tłumu w tej scenie chciejmy sobie uświadomić, jak łatwo można kierować emocjami człowieka, odwołując się do jego najniższych instynktów, a poprzez to wpływać na jego najważniejsze wybory i decyzje. W tym kontekście badajmy nasze zachowania i pytajmy siebie, czy nie ulegamy zbyt łatwo nastrojom, szczególnie zaś zniechęceniu i lenistwu wewnętrznemu. Badajmy także wpływ ludzkich opinii na nasz sposób myślenia, decydowania, działania. Pytajmy się, czy ich sugestywne przedstawianie nie jest dla nas ważnym motywem, dla którego przejmujemy się nimi także wówczas, kiedy wydają się nam nieuzasadnione.
Kontemplujmy w tej modlitwie Jezusa i Barabasza stojących razem. Obserwujmy zachowanie Barabasza, jego zdziwienie i dziką radość, kiedy tłum zdecydował o jego wolności. Popatrzmy następnie na Jezusa, na Jego zachowanie pełne dyskrecji i cichości. Chrystus nie protestuje i nie wstydzi się, iż zostaje postawiony na równi ze zbrodniarzem. Nie wyraża żalu, że to właśnie Barabasza, a nie Jego wybrał tłum. Podobnie jak wobec Heroda, tak i teraz, Jezus nie powiedział ani jednego słowa. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją (Iz 53, 7), Jezus milczy. Całym swoim zachowaniem i swoją postawą modli się nieustannie do Ojca: Nie moja wola, lecz Twoja, niech się stanie! (Łk 22, 42).
Kontemplując Boga–Człowieka oraz stojącego obok Niego Barabasza, zobaczmy, że to właśnie dzięki Jezusowi Barabasz odzyskuje wolność. Nie znamy wprawdzie dalszej historii Barabasza, ale niektórzy powieściopisarze sugerowali, że Barabasz wstrząśnięty postawą człowieka, dzięki któremu uratował swoje życie, uwierzył w Jezusa ponosząc w końcu za Niego śmierć męczeńską. Barabaszem jest każdy z nas. Wszyscy zgrzeszyliśmy zasługując na śmierć. Jezus zajął nasze miejsce na krzyżu i dzięki Niemu odzyskaliśmy życie i wolność.
Rozważajmy w tej kontemplacji, jak to wszystko Chrystus cierpi za moje grzechy itd. i com ja powinien czynić i cierpieć dla Niego (ĆD, 197). Odpowiadając na to pytanie, zadane nam przez św. Ignacego, módlmy się jego słowami: Odwieczny Panie wszystkich rzeczy. Oto przy Twej łaskawej pomocy składam ofiarowanie swoje (...) oświadczając, że chcę i pragnę i taka jest moja dobrze rozważona decyzja, jeśli to tylko jest ku Twojej większej służbie i chwale, naśladować Cię w znoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym (ĆD, 98).
Odwołując się do naszej znajomości prawa żydowskiego i rzymskiego możemy zapytać, czy w przypadku Jezusa możemy mówić, że mamy do czynienia z autentycznym procesem sądowym? Jest to zaledwie parodia — odpowiada znany katolicki badacz życia Jezusa J.–P. Roux. W procesie Jezusa nie stosowano się do żadnych z przyjętych i na ogół respektowanych przez Hebrajczyków praw. Nie wyznaczono żadnego obrońcy. Posyłano oskarżonego od jednego trybunału do drugiego i wszystko zostało załatwione w ciągu kilku godzin. Herod nie zajął się sprawą. Piłat również nie miał na to ochoty, jedynie zmuszony pod naciskiem okrzyków wzburzonego tłumu, bojąc się niełaski cesarza, decyduje się wydać wyrok skazujący. Żydzi wszystko już naprzód ukartowali. Teraz myślą już tylko o tym, aby jak najprędzej skończyć. Chcą, aby Jezus był tego samego dnia ukrzyżowany, w najbliższej godzinie, być może dlatego, że wiedzą o wyrokach śmierci, które mają być wykonane tego samego piątku. Nie jest to proces ani nawet jego parodia, lecz skazanie ofiary na zabicie. Oto Baranek Boży. Nad barankiem nie sprawuje się sądu. Wybiera się go ze stada i zabija. Jezus, Baranek Boży, chciał być ofiarowany tego dnia Paschy, który miał przypieczętować Nowe Przymierze, podobnie jak kiedyś, w czasie pierwszej Paschy żydowskiej, ofiarowany został baranek dla zawarcia pierwszego przymierza. Gest Abrahama unoszącego nóż nad szyją jedynego syna, Izaaka, aby posłusznie spełnić wolę Boga, ten gest, który przez zastąpienie ofiary dosięgnął baranka, teraz miał być dopełniony (J.–P. Roux).
Na zakończenie kontemplacji dziękujmy Jezusowi za to, że staje się dla nas Bożym Barankiem i ofiaruje się za nasze grzechy; przywołajmy słowa, którymi Jan Chrzciciel przedstawił Jezusa jako Mesjasza swoim uczniom: Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata (J 1, 29). Te słowa towarzyszą nam w każdej Mszy św. Tuż przed Komunią św. zostajemy przez Niego zapewnieni, że On sam bierze na siebie nasze grzechy i dlatego możemy z odwagą spożywać Jego Ciało i pić Jego Krew. Doświadczenie wewnętrznego uwolnienia od naszych grzechów otwiera nam drogę do pełnego, mistycznego, intymnego zjednoczenia z Jezusem.
Wówczas uwolnił im Barabasza, a Jezusa kazał ubiczować i wydał na ukrzyżowanie. Wtedy żołnierze namiestnika zabrali Jezusa z sobą do pretorium i zgromadzili koło Niego całą kohortę. Rozebrali Go z szat i narzucili na Niego płaszcz szkarłatny. Uplótłszy wieniec z ciernia włożyli Mu na głowę, a do prawej ręki dali Mu trzcinę. Potem przyklękali przed Nim i szydzili z Niego, mówiąc: Witaj, królu żydowski! Przy tym pluli na Niego, brali trzcinę i bili Go po głowie (Mt 27, 26–30).
Wówczas Piłat wziął Jezusa i kazał Go ubiczować. A żołnierze uplótłszy koronę z cierni, włożyli Mu ją na głowę i okryli Go płaszczem purpurowym. Potem podchodzili do Niego i mówili: Witaj, królu żydowski! I policzkowali Go.
A Piłat ponownie wyszedł na zewnątrz i przemówił do nich: Oto wyprowadzam Go do was na zewnątrz, abyście poznali, że ja nie znajduję w Nim żadnej winy. Jezus więc wyszedł na zewnątrz, w koronie cierniowej i płaszczu purpurowym. Piłat rzekł do nich: Oto Człowiek. Gdy Go ujrzeli arcykapłani i słudzy, zawołali: Ukrzyżuj! Ukrzyżuj! Rzekł do nich Piłat: Weźcie Go i sami ukrzyżujcie! Ja bowiem nie znajduję w Nim winy. Odpowiedzieli mu Żydzi: My mamy Prawo, a według Prawa powinien On umrzeć, bo sam siebie uczynił Synem Bożym. Gdy Piłat usłyszał te słowa, uląkł się jeszcze bardziej. Wszedł znów do pretorium i zapytał Jezusa: Skąd Ty jesteś? Jezus jednak nie dał mu odpowiedzi. Rzekł więc Piłat do Niego: Nie chcesz mówić ze mną? Czy nie wiesz, że mam władzę uwolnić Ciebie i mam władzę Ciebie ukrzyżować? Jezus odpowiedział: Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry. Dlatego większy grzech ma ten, który Mnie wydał tobie. Odtąd Piłat usiłował Go uwolnić. Żydzi jednak zawołali: Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara. Każdy, kto się czyni królem, sprzeciwia się Cezarowi. Gdy więc Piłat usłyszał te słowa, wyprowadził Jezusa na zewnątrz i zasiadł na trybunale, na miejscu zwanym Lithostrotos, po hebrajsku Gabbata. Był to dzień Przygotowania Paschy, około godziny szóstej. I rzekł do Żydów: Oto król wasz! A oni krzyczeli: Precz! Precz! Ukrzyżuj Go! Piłat rzekł do nich: Czyż króla waszego mam ukrzyżować? Odpowiedzieli arcykapłani: Poza Cezarem nie mamy króla. Wtedy więc wydał Go im, aby Go ukrzyżowano. Zabrali zatem Jezusa (J 19, 1–16).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa ubiczowanego i ukoronowanego cierniem, którego Piłat wyprowadza na zewnątrz. Wskazując na Niego mówi do ludu: Oto Człowiek. Wsłuchajmy się w odpowiedź ludu: Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wielką otwartość, o ducha wiary, dzięki któremu odkryjemy w Jezusie poniżonym, upokorzonym i zmaltretowanym najpiękniejszą ludzką twarz, najpiękniejszego człowieka. Będziemy też prosić o wewnętrzne pragnienie, aby Jezusa uczynić jedynym wzorem naszego życia.
Piłat spierając się z faryzeuszami o sprawę Jezusa w pewnym momencie stwierdził, że każe Go wychłostać i uwolni. Zmuszony jednak do wypuszczenia na wolność zabójcy Barabasza podtrzymuje rozkaz biczowania niewinnego Jezusa (H. Daniel–Rops). Jest rzeczą zaskakującą, że wszyscy Ewangeliści tę okrutną scenę męki wspominają jednym zdaniem. Być może dlatego, że ludzie żyjący w epoce Jezusa dobrze znali tę okrutną kaźń powszechnie stosowaną zarówno przez Żydów jak i przez Rzymian. Jezusa biczowano zgodnie ze zwyczajem rzymskim.
Liczbę i siłę uderzeń ograniczała jedynie litość kata lub jego zmęczenie; narzędziem były nie skórzane rzemienie, lecz flagra, straszliwe bicze z żelaznych łańcuszków zakończonych kostkami i kulkami z ołowiu; flagella z rzemieni oraz rózgi z gałązek wiązu zastrzeżone były dla obywateli rzymskich. Całe ciało ofiary przywiązanej za ręce do niskiej kolumny, wystawione było na razy liktora. Uderzenia żelaznych biczów rozrywały skórę, szarpały ciało i wyrywały je kawałkami, tak że ofiara po krótkim czasie stawała się drgającą konwulsyjnie, bezkształtną masą (J.–P. Roux).
W dziełach Cycerona i Plutarcha widzimy skazanego skręcającego się pod razami, ociekającego krwią, padającego na ziemię — czasami umierającego przed końcem kary. Próżną jest rzeczą starać się wypowiedzieć ohydę tej sceny i wyobrazić sobie, jak Jezus przywiązany do pnia odbiera okrutne razy. Umysł buntuje się wobec tego widoku. Tu realizm zawodzi a wszelki naturalizm jest nie na miejscu — mówi H. Daniel–Rops.
Zgodnie z uwagą tego wielkiego pisarza w obecnej kontemplacji nie wchodźmy w jakieś nasycanie naszej wyobraźni okrucieństwami tortury biczowania. Odwołując się do zachęty św. Ignacego, prośmy raczej o wewnętrzne doświadczenie udręki serca z Chrystusem udręczonym, o łzy i mękę wewnętrzną z powodu tak wielkiej męki, którą Chrystus wycierpiał za mnie (ĆD, 203). Rozważajmy również jak Bóstwo Jezusa ukrywa się, a mianowicie, jak mogąc zniszczyć nieprzyjaciół swoich nie czyni tego, i jak zezwala, aby tak okrutnie cierpiało Jego człowieczeństwo (ĆD, 196).
Poprzez Wcielenie Syn Boży przyjmuje na siebie ludzkie ciało. Ciało dla Jezusa nie jest jedynie więzieniem ducha. Jezus identyfikuje się ze swoim ciałem. Mówi bowiem: To jest Ciało moje (Łk 22, 19). Tajemnica Wcielenia wraz z tajemnicą Eucharystii objawia nam niezwykłą godność i wartość ludzkiego ciała. Ciało Jezusa staje się miejscem objawienia Jego Bóstwa. Jezus Chrystus posługuje się Swoim Ciałem, aby objawić nam swoją nieskończoną Boską miłość. Oddaje nam swoje Ciało do spożycia: Bierzcie i jedzcie. To jest Ciało moje, które za was będzie wydane. Poprzez dopuszczenie okrutnego biczowania swojego Ciała Jezus spełnia to, co zapowiedział w czasie Ostatniej Wieczerzy; wydaje swoje Ciało za nasze grzechy. W ten sposób ta nieludzka masakra Najświętszego Ciała Jezusa staje się wielkim znakiem zbawienia.
Kontemplacja biczowania Jezusa może budzić w nas oburzenie na ludzkie okrucieństwo: Piłata, żołnierzy, Sanhedrynu. Pohamujmy jednak nasze oburzanie się na innych i chciejmy posłuchać z uwagą słów św. Piotra wypowiedzianych do ludzi, którzy, być może, nawet nie widzieli Jezusa własnymi oczami: Jezusa Nazarejczyka (...) przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście (Dz 2, 22–24). Pisarze chrześcijańscy podkreślają, że biczowanie Jezusa było ofiarowane w szczególny sposób za grzechy przeciwko ludzkiemu ciału. F. Mauriac biczowanie Jezusa komentuje w ten sposób: Całe upodlenie cielesne człowieka, (...) całą hańbę ciał stworzonych na przybytek Miłości Bożej, wszystkie grzechy nie tylko przeciw łasce, ale i przeciw naturze, wszystko to bierze na siebie Syn Człowieczy poprzez biczowanie.
Przypomnijmy sobie w tej kontemplacji grzechy przeciwko ludzkiemu ciału, które zawsze są grzechami przeciwko człowiekowi: bezsensowne wojny, okrutne masakry ludności, zbrodnie ludobójstwa, w których człowiek wraz ze swoim ciałem doznaje najwyższego poniżenia i pogardy; aborcja i eutanazja — zbrodnie dokonywane na najsłabszych członkach rodzaju ludzkiego; bicie i wszelkie fizyczne znęcanie się nad innymi, zwłaszcza nad dziećmi; wszystkie nadużycia i grzechy seksualne, które traktują człowieka i jego ciało w sposób instrumentalny. Dziękujmy Chrystusowi za to, że poprzez tajemnicę biczowania bierze na siebie także wszystkie moje osobiste grzechy przeciwko ludzkiemu ciału. Dzięki męce Jezusa możemy przywracać naszemu ciału jego wartość i godność, możemy odkrywać w nim świątynię Ducha Świętego.
Po biczowaniu żołnierze namiestnika zabrali Jezusa z sobą do pretorium i zgromadzili koło Niego całą kohortę. Rozebrali Go z szat i narzucili na Niego płaszcz szkarłatny. Uplótłszy wieniec z ciernia włożyli Mu na głowę. Koronowanie cierniem nie nastąpiło już z rozkazu namiestnika, ale było nieludzkim pomysłem samych żołnierzy. Byli to Syryjczycy i Beduini, a tylko paru oficerów było Rzymianami. A oto wydano im Żyda, który nie musiał być wiele wart, skoro Gubernator kazał Go ubiczować (H. Daniel–Rops).
Po biczowaniu całe ciało Jezusa było już tylko jedną wielką raną. Rozpasanym żołnierzom żądnym cudzej krwi i poniżenia, znudzonym koszarowym życiem, nie wystarczyło jednak tego znęcania się nad człowiekiem. I nagle przypomnieli sobie, że On mówił o sobie, że jest królem. Z głogu palestyńskiego, którego kolce mają twardość stali, upleciono koronę, a raczej ciernistą czapę. Do prawej ręki dali Mu trzcinę. I zaczęła się okrutna, upokarzająca maskarada, tym razem z inicjatywy żołdaków. Przyklękali przed Nim i szydzili z Niego, mówiąc: Witaj, królu żydowski! Przy tym pluli na Niego, brali trzcinę i bili Go po głowie. W ten sposób spełnia się proroctwo Izajasza: Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarz zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic (Iz 53, 3).
Ale właśnie ta maskarada w jakiś paradoksalny i tajemniczy sposób staje się spełnieniem obietnicy danej królowi Dawidowi i jego potomstwu, iż jego królestwo będzie trwać na wieki. Przez krew płynącą ze zranionej głowy korona cierniowa staje się prawdziwą koroną królewską. Chrześcijaństwo zrozumiało tę głęboką treść i otacza cierniowe gałązki Chrystusowej korony wielką czcią (J.–P. Roux).
Król wszechświata, który stworzył człowieka i nieustannie podtrzymuje go w istnieniu, doznaje od niego najpodlejszego poniżenia i wyszydzenia. W rozważaniach męki Jezusa pisarze chrześcijańscy podkreślają, że Jezus przyjmuje koronowanie cierniem i wyszydzenie swojej królewskiej władzy za grzechy ludzkiej pychy. Św. Paweł zaświadczy: On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie przyjąwszy postać sługi (Flp 2, 6–7). Św. Augustyn zastanawiając się nad prawdziwą wartością człowieka pokazuje, jak śmieszną i absurdalną jest postawa ludzkiej pychy: Pokładasz ufność w swych siłach? Zwierzęta cię przewyższają. Chlubisz się szybkością? Muchy cię zwyciężą. Chlubisz się pięknością? Czyż nie są piękniejsze pióra pawie? Czymże jesteś od nich dostojniejszy? Obrazem Boga.
W obecnej medytacji przepraszajmy Jezusa za wszelkie przejawy pychy w naszym życiu: wywyższanie się nad innych, najdrobniejsze upokarzanie ich, jakieś niezdrowe pragnienia bycia nienagannymi we wszystkim (perfekcjonizm), a przede wszystkim za to, iż tak mało liczymy na Bożą łaskę, ale próbujemy zbawiać siebie samych. Adorujmy Jezusa upokarzanego przez żołnierzy dziękując Mu, że swoją męką odkupił największy grzech człowieka: grzech buntu wobec Stwórcy, pychę — początek wszelkiego grzechu.
Jezusa ubiczowanego, oblanego krwią, w cierniowej koronie i płaszczu szkarłatnym przyprowadzono przed Piłata. Chrystus musiał przedstawiać odrażający widok. Izajasz mówi: Jak wielu osłupiało na Jego widok — tak nieludzko został oszpecony Jego wygląd i postać Jego była niepodobna do ludzi. (..) Nie miał On wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał (Iz, 52, 14; 53, 2).
Namiestnik rzymski widząc ten ludzki strzęp, niepodobny do człowieka, sądził być może, iż kara biczowania wreszcie nasyci żądzę odwetu i zemsty faryzeuszy. Widok tej nieszczęsnej istoty — pomyślał Piłat — przejmie wstydem tych, którzy Go wydali. Wyszedł do nich osobiście, aby ich zawiadomić z miną, która miała oznaczać: Nie macie pojęcia, co zobaczycie (F. Mauriac). Powiedział więc do nich: Oto wyprowadzam Go do was na zewnątrz, abyście poznali, że ja nie znajduję w Nim żadnej winy. Jezus wyszedł na zewnątrz, w koronie cierniowej i płaszczu purpurowym. Piłat rzekł do nich: Oto Człowiek.
W tym momencie Jezus staje się uosobieniem całej ludzkości. Oto cały tragizm ludzkiej kondycji. Być może trzeba było wszystkim pokoleniom ukazywać obraz Boga zdradzonego, wydanego, odrzuconego, wyszydzonego i umęczonego, abyśmy byli zdolni dźwigać nasz ludzki los (J.–P. Roux). Jezus dźwiga na sobie wszystkie cierpienia, bóle, krzywdy, dźwiga całe zło, które od zarania ludzkości człowiek wyrządzał człowiekowi. On się obarczył naszym cierpieniem. On dźwigał nasze boleści, (...) On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie (Iz 53, 4–5).
W tym niezwykłym momencie, w którym Bóg–Człowiek dźwigał na sobie brzemię nieprawości i zła całej ludzkiej rodziny, nikt jednak nie padł na kolana. F. Mauriac rozważając tę scenę męki pyta: Gdzie byli uzdrowieni trędowaci, oswobodzeni od czartów, ociemniali, którym przywrócił wzrok? Wielu z tych, którzy wierzyli w Niego, którzy mieli jeszcze nadzieję wbrew wszelkiej nadziei, straciło resztki wiary na widok tej postaci niepodobnej do człowieka.
Padnijmy w tym momencie na kolana świadomi, iż słowa Piłata: Oto Człowiek objawiają nam Boga o najpiękniejszej ludzkiej twarzy. Nikt z ludzi nie doświadczył na sobie człowieczeństwa w takim stopniu, jak sam Bóg–Człowiek. I to właśnie czyni Go pięknym, wdzięcznym i miłym (por. ĆD, 144). Odepchniętego przez ludzi przygarnijmy z zaufaniem i czułością; w postaci oszpeconej i niepodobnej do ludzi zobaczmy najpiękniejszego z ludzkich synów; we wzgardzonym i upokorzonym Jezusie podziwiajmy Boską pokorę; wzgardzonego tak, iż miano Go za nic uznajmy za największy skarb naszego życia, dla którego gotowi bylibyśmy poświęcić wszystko, łącznie z naszym życiem doczesnym, podobnie jak On sam oddał je za nas.
Reakcją tłumu na słowa Piłata: Oto Człowiek był jeden potężny krzyk: Ukrzyżuj! Ukrzyżuj! Rzekł do nich Piłat: Weźcie Go i sami ukrzyżujcie! Ja bowiem nie znajduję w nim winy. Odpowiedzieli mu Żydzi: My mamy Prawo, a według Prawa powinien On umrzeć, bo sam siebie uczynił Synem Bożym.
Usłyszawszy o Boskim pochodzeniu Jezusa Piłat postanowił ostatecznie uwolnić Jezusa, ale w swoim postanowieniu nie wytrwał długo. Faryzeusze znając słabość rzymskiego systemu rządzenia, opierającego się na donosach (nie zawsze sprawdzanych), jeszcze raz zdecydowanie odwołali się do lęku namiestnika rzymskiego, którego władza zależała całkowicie od kaprysów Cezara. Żydzi mieli w Rzymie swoje znaczne wpływy i rzeczywiście mogli Piłatowi zaszkodzić. W tej sytuacji namiestnik szybko zmienił zdanie. Wiedział bowiem, iż nie wygra tej sprawy z przebiegłymi i ogarniętymi fanatyczną nienawiścią do Jezusa przywódcami Izraela. I chociaż był przekonany o Jego niewinności, to jednak zrezygnował z dalszej walki o Jego uwolnienie. Pozostało już tylko formalne wydanie wyroku śmierci. Namiestnik wyprowadził Jezusa na zewnątrz i zasiadł na trybunale, na miejscu zwanym Lithostrotos, po hebrajsku Gabbata. Był to dzień przygotowania Paschy, około godziny szóstej.
Ewangeliści nieczęsto podają tak dokładny czas i miejsce opisywanych zdarzeń. Dokładność ta świadczy o doniosłości zdarzenia: miało nim być oficjalne odrzucenie Mesjasza przez naród wybrany i skazanie Boga–Człowieka na śmierć krzyżową. Oto bardzo ważny dialog przytoczony przez św. Jana pomiędzy Piłatem a Żydami: I rzekł do Żydów: Oto król wasz! A oni krzyczeli: Precz! Precz! Ukrzyżuj Go! Piłat rzekł do nich: Czyż króla waszego mam ukrzyżować? Odpowiedzieli arcykapłani: Poza Cezarem nie mamy króla. Wtedy więc wydał Go im, aby Go ukrzyżowano.
Ten właśnie umiłowany naród Jahwe wyzwolił z niewoli egipskiej, wprowadził go do Ziemi Obiecanej i opiekował się nim na różne sposoby przemawiając do niego przez swoich proroków. Kiedy w końcu przemówił ostatni raz przez swojego Syna, (por. Hbr 1, 1) naród ten odrzucił Mesjasza, uznając za króla pogańskiego władcę Rzymu, który właśnie okupował ziemię Izraela. Tym grzechem ściągnie na siebie straszną karę, z powodu której Jezus płakał nad umiłowanym miastem — Jerozolimą: Przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, oblegną cię i ścisną zewsząd. Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu za to, żeś nie rozpoznało czasu twojego nawiedzenia (Łk 19, 43–44). Tak właśnie potraktował Jerozolimę ten, którego obrali sobie za króla odrzucając Mesjasza. Nie była to zemsta Boga, ale konsekwencja ich wyboru, konsekwencja grzechu.
W tej dramatycznej scenie odrzucenia przez naród wybrany Mesjasz, Bóg–Człowiek milczy. Jedyną bronią Boga jest bowiem bezgraniczna miłość. Kiedy człowiek mówi Bogu: Precz!, lekceważy Go, znieważa, On milczy. Milczenie Boga wyraża Jego nieskończoną cierpliwość i troskę o człowieka, jest także ostatecznym sposobem upominania go. Bóg nigdy nie odwraca się plecami do człowieka. Rozliczne ludzkie cierpienia, smutek, depresja, gorycz życia, nuda nie są nigdy zemstą Boga, ale jedynie prostą, bolesną konsekwencją odrzucenia Miłości. Poza miłością Stwórcy istnieje bowiem tylko rozpacz i śmierć.
Kontemplujmy Jezusa ubiczowanego, w cierniowej koronie, stojącego przez swoim narodem wybranym, do którego został wysłany przez Ojca. Prośmy o wewnętrzne odczucie bólu, jakiego Chrystus musiał doznać, słysząc słowa: Precz! Precz! Ukrzyżuj Go.
Wtedy więc wydał Go im, aby Go ukrzyżowano. Zabrali zatem Jezusa. A On sam dźwigając krzyż wyszedł na miejsce zwane miejscem Czaszki, które po hebrajsku nazywa się Golgota (J 19, 16–17).
Gdy Go wyprowadzili, zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola, i włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem. A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?
Przyprowadzono też dwóch innych — złoczyńców, aby ich z Nim stracić (Łk 23, 26–32).
Gdy Go ukrzyżowali, rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając o nie losy (Mt 27, 35).
Lecz
On był przebity za nasze grzechy,
zdruzgotany za nasze
winy.
Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas,
a w Jego
ranach jest nasze zdrowie.
Wszyscyśmy pobłądzili jak
owce,
każdy z nas się obrócił ku własnej drodze,
a
Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich.
Dręczono Go, lecz sam
się dał gnębić,
nawet nie otworzył ust swoich.
Jak
baranek na rzeź prowadzony,
jak owca niema wobec strzygących
ją,
tak On nie otworzył ust swoich. (...)
Grób Mu
wyznaczono między bezbożnymi,
i w śmierci swej był na
równi z bogaczem,
chociaż nikomu nie wyrządził
krzywdy
i w Jego ustach kłamstwo nie powstało.
Spodobało
się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem.
Jeśli On wyda swe życie
na ofiarę za grzechy,
ujrzy potomstwo, dni swe przedłuży,
a
wola Pańska spełni się przez Niego.
Po udrękach swej duszy,
ujrzy światło
i nim się nasyci.
Zacny mój Sługa
usprawiedliwi wielu,
ich nieprawości On sam dźwigać będzie
(Iz 53, 3–11).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa dźwigającego ciężki krzyż. Dostrzeżmy, jak Jezus słania się i upada pod krzyżem. Zauważmy też Szymona z Cyreny, którego żołnierze siłą zatrzymują i przymuszają, aby dźwigał krzyż Jezusa.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić Jezusa, aby Jego Droga Krzyżowa była dla nas lekcją, dzięki której dane nam będzie poznać, co znaczy dla nas zapieranie się siebie samych, umierania dla siebie. Będziemy też prosić, abyśmy idąc z Jezusem uczyli się coraz pełniejszej wolności wewnętrznej, która stopniowo powierza się całkowicie Bogu i wszystko oddaje do Jego dyspozycji.
Jezus przyjmując krzyż na swoje ramiona, przyjmował straszną rzeczywistość. Pierwsi chrześcijanie wzdrygali się przed przedstawianiem Jezusa na krzyżu. Widywali bowiem na własne oczy te nieszczęsne, zupełnie nagie ciała zawieszone na pospolitym palu, przeciętym u góry w kształcie litery T poprzeczną belką, widzieli ręce przybite gwoździami do tej szubienicy, widzieli nogi również przygwożdżone, ciało opadające pod własnym ciężarem, zwieszoną głowę, psy znęcone wonią krwi, pożerające stopy ukrzyżowanego, sępy krążące nad miejscem rzezi i skazańca wyczerpanego męką, palonego pragnieniem, wzywającego śmierci bełkotliwym wołaniem. Była to kaźń niewolników i zbrodniarzy. Tę kaźń zadano Jezusowi (M. J. Lagrange).
Starożytny pisarz Plutarch wspomina, że skazani na ukrzyżowanie sami musieli dźwigać swój krzyż na miejsce kaźni. Niektórzy pisarze przypuszczają jednak, że chodziło tu o belkę poprzeczną, gdyż pionowa była wkopana na placu egzekucji, ale w każdym razie ciężar jej musiał był znaczny; około 30 kilogramów, jeżeli była to tylko belka (H. Daniel–Rops).
Chrześcijanie otaczają wielką czcią pamięć Drogi Krzyżowej Jezusa. Nabożeństwo Drogi Krzyżowej, które pochodzi z czasów krucjat, jest jedną z najbardziej rozpowszechnionych form nabożeństwa Męki Pańskiej. Droga Krzyżowa Jezusa jest nam tak bardzo bliska, ponieważ doskonale symbolizuje ona naszą drogę życia. Na tej ziemi jesteśmy bowiem tylko gośćmi i pielgrzymami. W rozważaniach Drogi Krzyżowej autorzy zwykle snują najpierw krótkie rozważania, a następnie ukazują, w jaki sposób dana tajemnica Drogi Krzyżowej spełnia się w naszym życiu.
W obecnej modlitwie chciejmy towarzyszyć Jezusowi w Jego Drodze Krzyżowej. Kontemplujmy Jezusa niosącego swój krzyż na ramionach. Patrzmy na Jego wyczerpanie i słabość fizyczną, na cierpienie związane z ranami biczowania i koronowania cierniem. Zauważmy, w jaki sposób Jezus chwieje się, potyka i upada wielokrotnie. Kontemplujmy także owe mnóstwo ludzi, którzy szli razem z Jezusem. Wsłuchajmy się w to, co mówią między sobą: jedni — podobnie jak płaczące kobiety — współczują Mu, inni są obojętni i gapią się na to okrutne widowisko, inni jeszcze obrzucają Jezusa drwinami i wyzwiskami.
Przypatrujmy się też poszczególnym zdarzeniom, jakie miały miejsce na Drodze Krzyżowej: spotkanie Jezusa z Matką Najświętszą, pomoc Szymona Cyrenejczyka, otarcie twarzy Jezusa przez Weronikę, spotkanie płaczących kobiet, odarcie Jezusa z szat. Zauważmy też cichość Baranka Bożego w Jego drodze na miejsce kaźni. Jezus idzie jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich.
Rozważając w ten sposób Drogę Krzyżową Jezusa chciejmy następnie w sposób bardzo spontaniczny wejść w naszą drogę życia. Jakie zdarzenia, sytuacje, przeżycia, doświadczenia życiowe nasuwają nam myśl o podobieństwie naszej drogi życiowej z Drogą Krzyżową Jezusa? I choć jesteśmy świadomi, iż naszych cierpień w żaden sposób nie możemy przyrównać w sposób dosłowny z cierpieniami Jezusa, to jednak nie obawiajmy się dostrzegać zbieżności pomiędzy naszą drogą życia a Drogą Krzyżową. Jezus ofiaruje nam swoją Drogę Krzyżową jako miejsce umocnienia, pocieszenia w naszej drodze do Ojca.
Dziękujmy Jezusowi za cały ból i trud Jego Drogi Krzyżowej; dziękujmy za napomnienie płaczących niewiast, poprzez które uczy nas owocnego rozważania Jego męki; dziękujmy Jezusowi za Jego upadki pod ciężarem krzyża; za spotkanie z Matką Najświętszą; dziękujmy Mu za to, iż pozwolił obedrzeć się ze swoich szat, a w końcu dał się ukrzyżować za nas i dla nas.
W sposób szczególny zwróćmy uwagę na dwa wydarzenia z Drogi Krzyżowej, o których wspominają nam Ewangelie: o przymusowej pomocy, jakiej udzielił Mu Szymon Cyrenejczyk oraz o spotkaniu z płaczącymi kobietami.
Ciężar krzyża, jaki włożono Jezusowi na ramiona, był ponad Jego ludzkie siły. Siły Jezusa były wyczerpane całonocnym czuwaniem, wielokrotnymi przesłuchaniami, wyśmiewaniem Go w upokarzający sposób przez straż świątynną i żołnierzy rzymskich, okrutnym biczowaniem i koronowaniem cierniem. Jezus dźwigał też krzyż niemal w samo południe, a więc w bardzo gorącej porze dnia. Rzymianie obawiali się prawdopodobnie, iż skazany umrze w drodze na Kalwarię, dlatego też zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola, i włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem.
W pomocy udzielonej Jezusowi przez Szymona możemy wyczytać zaproszenie Jezusa, abyśmy razem z Nim dźwigali krzyż. To niezwykłe, że Syn Boży pragnie naszej ludzkiej pomocy. Wielokrotnie w swoim życiu przyjmował pomoc swojej Matki, przybranego Ojca, swoich uczniów i przyjaciół, a teraz w tych najtrudniejszych chwilach przyjmuje pomoc wymuszoną lękiem i zagrożeniem.
Dziękujmy Jezusowi za to, iż zechciał z pokorą przyjąć pomoc Szymona Cyrenejczyka, pomoc Weroniki. W ten sposób Jezus uczy nas pokornego wyciągania ręki z prośbą o pomoc. W sytuacjach nieraz dla nas najtrudniejszych, z lęku i pychy obawiamy się prosić o pomoc. Boimy się, iż będzie ona wymuszona, niechętna, nieżyczliwa. Ale bywają sytuacje, w których konieczną rzeczą jest przyjąć każdą pomoc.
W tej kontemplacji prośmy także, abyśmy — za przykładem Szymona Cyrenejczyka — pozwalali się przymuszać. Nasze wzniosłe ideały szlachetnej i chętnej pomocy bliźnim nie zawsze zdają egzaminy. Nieraz ideały te zawodzą nas. W takich chwilach tylko pewien przymus zdaje się być najbardziej skuteczny, by okazać naszą pomoc bliźniemu. Szymonie z Cyreny, przymuszony do pomocy w niesieniu krzyża, módl się za nami, którzy tak nie chcemy być przymuszani do pomocy w niesieniu cudzych krzyży. Pochwaleni bądźcie, wszyscy Nieznani Cyrenejczycy. Postawieni w sytuacjach, których nie szukaliście, nie odwróciliście oczu od brata, który was potrzebował (A. Boniecki).
W Drodze Krzyżowej towarzyszyły Jezusowi kobiety, które ówczesnym wschodnim zwyczajem zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Jezus swoim upomnieniem kobiet nie odrzuca ofiarowanego Mu współczucia i życzliwości. Przyjmując je pragnie jednak zachęcić kobiety (i nas), aby przedzierały się przez zewnętrzną powłokę zdarzeń i szukały najgłębszego sensu tego, w czym właśnie uczestniczą. Oto bowiem przyjdą dni — mówi Jezus — kiedy mówić będą: Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym? Jezus pragnie objawić kobietom, że Jego męka i śmierć jest jakimś tajemniczym straszliwym sądem nad grzechem całej ludzkości i każdym pojedynczym grzechem człowieka. Ta sama prawda o męce Jezusa zostanie objawiona rozdarciem zasłony Świątyni, zaćmieniem słońca, ciemnościami panującymi na ziemi oraz trzęsieniem ziemi.
Jezus upominając kobiety pragnie nam powiedzieć, że płaczemy i narzekamy nie wtedy, kiedy dotyka nas prawdziwe nieszczęście. Iluż z nas nie płacze z powodu powierzchowności naszego serca albo tchórzostwa przed widokiem cierpienia. Wylewamy łzy i czujemy się przez to uwolnieni od winy i odpowiedzialności. Jak często łzy zasłaniają prawdziwe nieszczęście i problemy świata (J. Twardowski).
W obecnej kontemplacji chciejmy wsłuchać się w upomnienie kobiet, które jest także skierowane i do nas osobiście. Pytajmy siebie, czy w naszych rozważaniach bierzemy je pod uwagę? Czy doświadczamy, iż męka Jezusa sądzi nasz grzech osobisty oraz grzechy całego świata? Czy rozważanie męki i śmierci Jezusa demaskuje nasz grzech; czy odsłania nam jego wielkość, jego głębię? Czy dzięki rozważaniom męki i śmierci Jezusa czujemy się wzywani do pełniejszego, bardziej radykalnego nawrócenia wewnętrznego?
Gdy Go ukrzyżowali, rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając o nie losy. Odarcie Jezus z szat tuż przed ukrzyżowaniem jest jakby powtórzeniem się sceny Ecce Homo — Oto Człowiek. W tym momencie nasze myśli zwracają się do Jego Matki, biegną jakby do samych początków tego Ciała, które już teraz, przed ukrzyżowaniem, stanowi jedną wielką raną (K. Wojtyła). Scena obnażenia Jezusa każe nam myśleć o tajemnicy Wcielenia. Syn Boży mówi do Ojca: Całopalenia i ofiary za grzech nie podobały się Tobie, aleś Mi utworzył ciało (Hbr 10, 6. 5). Ciało Chrystusa wyraża Jego miłość Ojca. (...) To ciało obnażone teraz pełni wolę Syna i wolę Ojca każdą raną, każdym drgnieniem bólu, każdym zszarpanym mięśniem, każdą strugą krwi, która z Niego się toczy; całym wyczerpaniem ramion, zmiażdżeniem szyi i barków i strasznym bólem skroni. To ciało pełni wolę Ojca. (...) Musimy myśleć przy tej stacji o Matce Chrystusa, bo pod Jej sercem, a potem w Jej oczach i w Jej dłoniach Ciało Syna Bożego doznało pełnej czci (K. Wojtyła).
W tej kontemplacji powróćmy do tajemnicy Narodzenia Jezusa. Wpatrujmy się najpierw w Dzieciątko Jezus leżące w żłóbku, adorowane przez Maryię, Józefa, pasterzy, trzech mędrców. W drugiej odsłonie kontemplujmy to samo Ciało trzydzieści trzy lata później — zmasakrowane, ociekające krwią i brutalnie odarte z szat, ciało czekające na tortury ukrzyżowania. Oddajmy Jezusowi chwałę jako Wcielonemu Synowi Bożemu, tak w scenie Narodzenia, jak również w scenie obnażenia z szat.
W tych dwu scenach Jezus ukazuje nam całe swoje boskie ubóstwo, którym nas ubogaca oraz boską pokorę, którą nas wywyższa. Odarty ze wszystkiego i pozbawiony wszystkiego, nagi wyszedł z łona Matki swojej i nagi idzie na krzyż. (...) Zbawić może człowiek odarty ze wszystkiego, pozbawiony wszystkiego, nie rozporządzający już żadnymi środkami ludzkimi (S. Wyszyński). Tajemnicą obnażenia z szat i całkowitym wyniszczeniem siebie Jezus wskazuje nam drogę do Ojca. Prośmy więc Jezusa, abyśmy byli wewnętrznie otwarci na tę trudną i bolesną lekcję zapierania się siebie samych, umierania dla siebie. Śmierć zabiera nam wszystko. W bezlitosnym oświetleniu ostatniego momentu staniemy się wszyscy przeraźliwie nadzy (jak Jezus na Golgocie). Liczyć się będzie wtedy tylko ta garstka prawdy o nas (A. Boniecki).
Zarówno tajemnicą swojego Narodzenia jak również tajemnicą obnażenia z szat, Jezus uczy nas, co znaczy naprawdę stać się jak dziecko, co znaczy być naprawdę tylko Synem. Prośmy Jezusa, aby prawda o nas samych, jako dzieciach, nie musiała być wymuszona przez chwilę naszej śmierci, ale byśmy ją przyjmowali i uczyli się jej od Jezusa już teraz, za życia, dobrowolnie. Prośmy, abyśmy szli za wezwaniem Jezusa i stopniowo oddawali Mu to, czego będzie się od nas domagał.
Przyjęcie przez Jezusa krzyża na swoje ramiona oraz bolesne upadki, w których krzyż przygniata Chrystusa do ziemi, przywołuje nam na pamięć przedziwny, tajemniczy werset Proroka Izajasza z czwartej Pieśni Sługi Jahwe: Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem.
Spodobało się Panu — to znaczy było Jego planem, było Jego wyborem. Krzyż Jezusa jest planem Jego Ojca, jest Jego wyborem. Ojciec chciał, aby Jego Jednorodzony Syn został przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy, aby zgładzono Go z krainy żyjących, aby za grzechy (...) ludu został zabity na śmierć, chociaż nikomu nie wyrządził krzywdy i w Jego ustach kłamstwo nie powstało.
Sam Jezus wiele razy mówił do swoich uczniów o upodobaniu swojego Ojca: Oto idziemy do Jerozolimy. Tam Syn człowieczy zostanie wydany arcykapłanom. Oni skażą Go na śmierć i wydadzą poganom. I będą z Niego szydzić, oplują Go, ukrzyżują i zabiją, a po trzech dniach zmartwychwstanie (Mk 10, 33–34).
I chociaż uczniowie nie rozumieją, dlaczego takie właśnie jest upodobanie Ojca, Jezus nie stara się tego wyjaśnić. Uczniowie nie byli w stanie zrozumieć tego okrutnego upodobania Ojca, ponieważ upodobania osoby, którą się kocha, nie znajdują nigdy wyjaśnienia rozumowego, ale jedynie wyjaśnienie serca. Zrozumienie sensu upodobania odnajduje się dopiero w głębokiej relacji miłości.
Jezus rozumie upodobanie swojego Ojca, bo łączy Go z Nim intymna więź miłości, oddania i zaufania. Całkowite powierzenie się Syna Ojcu staje się źródłem rozumienia tego trudnego upodobania.
Kiedy dotyka nas jakieś niepowodzenie, niezrozumienie ze strony najbliższych, cierpienie, ból i wszystko w nas buntuje się i burzy, stajemy wówczas i my przed tajemnicą Bożego upodobania. I nam przychodzi niekiedy stwierdzić: Spodobało się Panu dotknąć mnie cierpieniem, a niektórzy z nas mogą powiedzieć więcej: Spodobało się Panu zmiażdżyć mnie cierpieniem. To, co dziś jest tylko dotknięciem Boga, jutro może stać się doświadczeniem zmiażdżenia.
Na biurku jednego z moich przyjaciół, który przechodził przez bardzo bolesne doświadczenia życiowe, zobaczyłem kiedyś obrazek umęczonej twarzy Jezusa, a pod nim napis: Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem. Codzienność życiowa pokazywała, iż te słowa były dla niego źródłem odwagi w codziennym dźwiganiu krzyża.
Przyjęcie Bożego upodobania będzie zależeć przede wszystkim od naszej relacji z Bogiem. Jeżeli tak często buntujemy się przeciwko różnym krzyżom życiowym, które Bóg nam zsyła, to dlatego, że nie jesteśmy dość mocno związani z Jezusem. Kiedy nasze serce jest daleko od Pana, mamy duże trudności w rozumieniu Jego upodobań. Upodobanie Boga oznacza zawsze Jego łaskę, Jego obietnicę. Pan bowiem nie tylko miażdży cierpieniem, ale także wyzwala, pociesza, dźwiga, podnosi. W samym krzyżu Jezusa zawiera się już obietnica pocieszenia. Po udrękach swej duszy, ujrzy światło i nim się nasyci. Zacny mój Sługa usprawiedliwi wielu, ich nieprawości On sam dźwigać będzie. Dopiero z perspektywy zmartwychwstania, zwycięstwa, z perspektywy pocieszenia możemy doświadczyć, że bycie zmiażdżonym przez Pana może być Jego wielką łaską, Jego wielkim darem. W upodobaniu Boga zawiera się zawsze Jego nieskończona miłość także wówczas, kiedy dotyczy ono cierpienia. Stąd też św. Paweł uświadamia nam: Wam bowiem z łaski dane jest to dla Chrystusa: nie tylko w Niego wierzyć, ale i dla Niego cierpieć (Flp 1, 29).
Gdy przyszli na miejsce, zwane Czaszką, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie. Lecz Jezus mówił: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Potem rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając losy. A lud stał i patrzył. (...)
Jeden ze złoczyńców, których tam powieszono, urągał Mu: Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas. Lecz drugi, karcąc go, rzekł: Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież — sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. I dodał: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa. Jezus mu odpowiedział: Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju (Łk 23, 33–34. 39–43).
O godzinie dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: Eloi, Eloi, lema sabachthani, to znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? Niektórzy ze stojących obok, słysząc to, mówili: Patrz, woła Eliasza (Mk 15, 34–35).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie scenę krzyżowania Jezusa i wieszania Go na krzyżu. Nie wchodząc jednak w zbyt szczegółowe i naturalistyczne wyobrażenia, chciejmy jednak dostrzec cały ból i cierpienie fizyczne Jezusa. Zauważmy krzyż Jezusa na Golgocie, stojący pomiędzy dwoma innymi krzyżami.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy gorąco, aby dane nam było wczuwać się w cierpienia Jezusa ukrzyżowanego. Prośmy także o głębokie zrozumienie dla modlitwy Jezusa: Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Módlmy się, aby Jezus ukrzyżowany dał nam wewnętrzne poznanie i odczucie, co jest naszym prawdziwym krzyżem życiowym i w czym możemy Go naśladować.
Gdy przyszli na miejsce zwane Czaszką, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej stronie. Ten krótki opis egzekucji ukrzyżowania zawiera w sobie straszną rzeczywistość ludzkiego cierpienia, którą wprost trudno opisać w słowach. Pochodzącą z Persji karę śmierci przez ukrzyżowanie, Grecy i Rzymianie stosowali wobec zbrodniarzy, niewolników i cudzoziemców (G. Bessiere).
Najpierw przybijano ręce skazanego do małej belki, tej, którą kazano mu dźwigać. Potem albo na blokach, albo po prostu sznurem wciągano belkę razem z jej ciężarem na pionowy pal, który był zapewne na stałe wkopany na miejscu kaźni (J.–P. Roux). Według chrześcijańskich pisarzy pierwszych wieków, między nogami skazanego znajdowała się podpórka trzymająca ciało. Natomiast wbrew temu, co się często sądzi, nie było oparcia pod stopy. Skazany miał przybite do krzyża nadgarstki i stopy (G. Bessiere). Według powszechnego mniemania, śmierć na krzyżu była straszliwa. Ciało przytwierdzone do krzyża tężało i drętwiało, rany się rozogniały, w płucach, głowie i sercu następowało przekrwienie; a całego człowieka ogarniała okrutna trwoga. Pożerające pragnienie paliło błonę śluzową. Całe ciało było jedną boleścią. A najgorsze było to, że taka męka mogła trwać długo, zwłaszcza jeżeli skazany był człowiekiem o silnej konstytucji fizycznej. Jest zrozumiałe, że myśl o tej karze przejmowała każdego dreszczem trwogi (J.–P. Roux). Tej nieludzkiej męki krzyża miał doświadczyć także Jezus.
Podobnie jak w czasie całej męki, tak i w tych ostatnich godzinach życia Jezus nie stawia oporu i nie buntuje się, ale poddaje się temu, co robią z Nim żołnierze wykonujący zlecone im zadanie katów. Dręczono Go, lecz sam dał się dręczyć, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich (Iz 53, 7).
W tej kontemplacji patrzmy na Jezusa ukrzyżowanego z głębokim pragnieniem przeżywania wewnętrznej udręki serca z Chrystusem udręczonym (ĆD 203). Módlmy się także o głębokie przeświadczenie, że przez tę straszną kaźń Wcielony Syn Boży bierze na siebie wszelkie zło pod każdą możliwą postacią.
W ciszy i w milczeniu wewnętrznym chciejmy towarzyszyć Jezusowi w tych Jego strasznych chwilach cierpienia. Nie róbmy jednak sami jakichś szczególnych wysiłków i zabiegów, aby wyobrazić sobie okrutny ból i rany fizyczne, ale raczej prośmy pokornie Jezusa, aby On sam dał nam doświadczyć i odczuć swoją mękę ukrzyżowania. Ty, Panie, znasz mnie najpełniej. Ty sam wiesz, w jaki sposób Twoja męka może mnie oczyszczać i uzdrawiać. Spraw, aby Twoje Najświętsze rany zadane Ci przez krzyżowanie były miejscem mojego uzdrowienia. Wierzę bowiem, iż w Twoich ranach jest moje zdrowie.
Ale nawet w czasie tego nieludzkiego cierpienia i zhańbienia Jezus nie myśli o sobie, lecz o swoim Ojcu, o swoich najbliższych oraz o tych, za których ponosi tę straszną kaźń: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Są to pierwsze słowa Jezusa wypowiedziane na krzyżu. Modlitwą tą Jezus zdaje się najpierw ogarniać żołnierzy, którzy ukrzyżowali trzech skazanych, a pośród nich jednego niewinnego. Ale nie do żołnierzy–katów należy wydawanie wyroków. Oni nie wiedzą, co czynią. Spełnili jedynie swój katowski obowiązek.
Modlitwą tą Jezus obejmuje również ludzi, którzy brali bezpośredni udział w skazaniu Go na śmierć: Judasza, Sanhedryn, uczonych w Piśmie. Powodowani fanatyczną nienawiścią wymusili na Piłacie skazanie Jezusa na śmierć, a teraz drwią z Jego cierpienia i upokorzenia. Oni także w swoim zaślepieniu nie wiedzą, co czynią. Będąc nieprzyjaciółmi Boga, sądzą, że oddają Mu chwałę. Swoją modlitwą Jezus do końca wypełnia niezwykłe przykazanie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tych, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają (Łk 6, 27–28). Jezus modli się, błogosławi i dobrze czyni tym, którzy z nienawiści oczernili Go przed ludem i namiestnikiem rzymskim, a teraz, kiedy wisi już na krzyżu, przeklinają Go i drwią z Niego.
Modlitwą: Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią Jezus obejmuje także każdego z nas. Kiedy buntujemy się przeciwko Bogu i Jego woli, kiedy powodowani gniewem ranimy naszych najbliższych, kiedy rozbudzamy nasze najniższe instynkty i pożądania, tak naprawdę nie wiemy, co robimy. Rzadko zdajemy sobie sprawę z rozmiarów zła, które rozsiewamy naszymi nierozważnymi i nieodpowiedzialnymi osądami, słowami i czynami. I choć nie mamy złej woli, ale kierujemy się raczej nieopanowanymi i nieświadomymi odruchami i impulsami, to jednak zło się rozszerza i rani.
Modlitwa Jezusa: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią jest dla nas także wielkim wezwaniem. Kiedy widzimy bowiem, że nasze czyny ranią innych, choć tego wprost nie zamierzamy, to winniśmy sobie uświadomić, że także nasi bliźni ranią nas w podobny sposób. Oni również nie wiedzą, co czynią. Kierują się nierzadko, podobnie jak my, niekontrolowanymi odruchami, których w sobie jeszcze nie rozpoznali. Z tego wzajemnego zrozumienia może zrodzić się duch przebaczenia i wzajemnej miłości nieprzyjaciół. Prośmy gorąco Jezusa, abyśmy w znoszeniu wszelkich krzywd i wszelkiej zniewagi (ĆD, 98) umieli modlić się Jego słowami: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.
Z Jezusem ukrzyżowano także dwóch innych złoczyńców, jednego po prawej stronie, drugiego po lewej stronie. Ich cierpienie, jak to podkreśla jeden z nich, jest uzasadnione dokonanymi przez nich zbrodniami: My przecież — sprawiedliwie (cierpimy), odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki. Jezus natomiast cierpi niewinnie: On nic złego nie uczynił.
Ukrzyżowanie wraz z Jezusem złoczyńców każe nam myśleć o dwóch rodzajach krzyża, dwóch rodzajach cierpienia w naszym życiu. Jedno z nich jest słuszne, ponieważ stanowi owoc naszych grzechów. W tym cierpieniu odbieramy jedynie uzasadnioną karę za nasze uczynki. Tego cierpienia nie możemy traktować jako Krzyża (przez duże K), który wyraża bezpośrednio wolę Bożą. Bóg nie pragnie cierpienia dla człowieka. Bóg jedynie je dopuszcza. W wieczności, która będzie samą doskonałością nie będzie cierpienia ani krzyża. Jeżeli cierpimy z powodu naszych grzechów, wówczas Bóg zaprasza nas do wewnętrznego nawrócenia i odsunięcia od siebie tego cierpienia. Grzech jedynie obiecuje szczęście, ale tak naprawdę zawsze rodzi cierpienie i śmierć: zapłatą za grzech jest śmierć — powie św. Paweł (Rz 6, 23). Cierpienie samo w sobie nie posiada bowiem mocy zbawczej. Ono jedynie niszczy i uśmierca. Tylko cierpienie z Jezusem cierpiącym posiada dla nas moc oczyszczającą, moc zbawiającą. To łaska Boga czyni z cierpienia narzędzie i miejsce pełniejszego zjednoczenia z Nim.
Kiedy cierpimy, wówczas winniśmy wejść w rozeznanie i badanie naszego sumienia, jaki jest związek cierpienia z moim sposobem myślenia, reagowania, działania, a zwłaszcza z moimi życiowymi postawami i przyzwyczajeniami. Jeżeli istnieją w nas nierozpoznane postawy pychy, kompleksy niższości, niepokonane lęki, jakaś lekkomyślność życiowa, postawa urazowa i pełna rozżalenia wobec bliźnich, postawa buntu wobec Boga, wówczas postawy te będą źródłem nieustannego cierpienia. W takiej sytuacji cierpienie winno być przez nas przeżywane, jak przez Dobrego Łotra. Trzeba je uznać za owoc grzesznych postaw. Trzeba sobie szczerze powiedzieć: Słusznie cierpię za moje grzechy. Nie trzeba nam tego cierpienia najpierw uświęcać czyniąc je krzyżem bezpośrednio zesłanym przez Boga na nas, lecz traktować je jako wezwanie Boga do nawrócenia.
Ale istnieją także cierpienia, które są zupełnie niezależne od naszych decyzji i zachowań. Są to cierpienia, które — podobnie jak w przypadku Jezusa — zostają dopuszczone przez Boga. Jezus cierpi, choć sam nic złego nie uczynił. Takie cierpienia są rzeczywiście naszym krzyżem, na podobieństwo krzyża Jezusa. Ten rodzaj cierpienia i krzyża wzywa nie tyle do nawrócenia, ile przede wszystkim do zjednoczenia z Jezusem, naśladowania Go w Jego krzyżu.
W obecnej kontemplacji przypomnijmy sobie wszystkie najważniejsze cierpienia naszego życia. Prosząc o łaskę rozeznania duchowego oraz wielkie wewnętrzne światło, chciejmy zadać sobie pytanie, które z nich wypływały z grzesznych postaw i przyzwyczajeń, a które były rzeczywiście krzyżem zesłanym przez Boga. W wielu wypadkach odpowiedź na to pytanie może okazać się bardzo trudna.
Bywają sytuacje, w których te dwa krzyże nie dadzą się tak radykalnie oddzielić, bowiem zachodzą na siebie. Cierpienie, które najpierw jest skutkiem grzechu, z czasem może stać się rzeczywiście krzyżem, którego nie da się usunąć także wówczas, kiedy dokona się w nas jakieś wewnętrzne radykalne nawrócenie. Każde cierpienie, także to, które jest owocem naszych grzechów, jeżeli zostaje złączone z cierpieniem Jezusa, nabiera ostatecznie mocy zbawczej. Jezus obiecuje Dobremu Łotrowi: Dziś ze Mną będziesz w raju. To sam Jezus uczynił z jego słusznego cierpienia miejsce oczyszczenia z jego grzechów. Módlmy się w tej kontemplacji za przyczyną Dobrego Łotra, który w ostatniej chwili swojego życia dogłębnie rozpoznał swój krzyż i zbawczy krzyż Jezusa, o wielkie wewnętrzne światło w rozeznaniu prawdziwych źródeł naszych codziennych cierpień i udręk wewnętrznych. Prośmy także, abyśmy wszystkie nasze cierpienia przyjmowali i dźwigali z Jezusem.
Jezus ukrzyżowany dźwiga udrękę całej ludzkości. Został bowiem przebity i zdruzgotany za wszystkie winy człowieka. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas (Iz 53, 5). W ten sposób Jezus wziął na siebie nasze zranione grzechem człowieczeństwo i całą udrękę z nim związaną.
Świat, w którym żyjemy — podobnie jak sama męka Jezusa — jest pełen brutalności, gwałtu, przemocy; jest także pełen lęków, bezradności i niemocy. Męka i śmierć Jezusa jest tylko odbiciem, zwierciadłem ukazującym nam świat, a w nim nasze człowieczeństwo. Ten obraz świata obserwujemy nie tylko na ekranach dzienników telewizyjnych, ale nierzadko także w naszym życiu codziennym: w życiu rodzinnym, zawodowym, w życiu społecznym. Jezus umęczony i ukrzyżowany ukazuje nam, w jaki sposób mamy żyć pośród udręk tego świata, jak mamy dźwigać nasze zranione człowieczeństwo. Życie duchowe chrześcijanina nie może polegać bowiem na wycofaniu się ze świata, by móc żyć w sposób elitarny i wolny od udręk i zmagań.
Zagubiony świat, a w nim zagubiony człowiek nie potrafi wejść w zmaganie ze złem, które sam rodzi. Usiłuje uciec od zła poprzez wszelkiego rodzaju zagłuszenia i odurzenia zmysłowe, aby móc zapomnieć o całym szaleństwie rozpętanym przez siebie. Człowiek współczesny zachowuje się nierzadko jak małe kapryśne dziecko, które najpierw dla zabawy, z nudów samo podpala zamknięty pokój, w którym przebywa, a następnie usiłuje uciec od ognia kładąc głowę pod poduszkę. Nie możemy odcinać się od świata oraz całej jego nieprawości i bezradności także dlatego, iż naszym grzechem niemało przyczyniamy się do kształtowania takiego świata. Całe zło i cała nieprawość rodzi się w sercu człowieka i nie da się od niej uciec. Wszyscy mamy jakiś udział w złu świata. Tylko człowiek nie znający siebie może twierdzić, że jest niezdolny do czynienia tego zła, które inni popełniają.
Kontemplując Jezusa ukrzyżowanego wchodzimy w jakąś wewnętrzną udrękę, niepokój, lęk i pustkę. Nierzadko zmuszeni jesteśmy dotykać granic naszej bezsilności, niemocy, zwątpienia. Nie jest nam także oszczędzone doświadczenie obrzydzenia wobec siebie samych z powodu życia półprawdami czy wręcz w zakłamaniu wewnętrznym. Jeżeli szczerze i autentycznie dążymy do Boga, On sam troszczy się, abyśmy stawali twarzą w twarz z nieprawdą naszego życia. Nie ma bowiem dla nas innej drogi do prawdy, jak tylko stawać szczerze wobec naszej nieprawdy. Podobnie jak Jezus w Ogrójcu, tak i my w pocie czoła dochodzimy do bolesnej prawdy o naszym zranionym przez grzech człowieczeństwie i zgody na nie.
Odkrywamy tę prawdę nie tylko dla nas samych, ale także dla innych, dla świata. Świat doprowadza się do rozpaczy, ponieważ z prawdą o zranionym człowieczeństwie (zaledwie przeczuwaną) zostaje sam: bez Boga, bez nadziei, bez wiary. B. Pascal mówi, że owocem prawdziwego poznania siebie bez wiary w Boga jest rozpacz. Człowiek nie jest bowiem w stanie unieść sam swojego zranionego grzechem człowieczeństwa.
Dowiadujemy się w taki mozolny sposób prawdy o sobie nie dlatego, aby móc doznać jakiejś natychmiastowej, cudownej przemiany, ale by z pokorą dochodzić do jej akceptacji. Wyjście z tego, co nas tak głęboko dotyka, rani i upokarza, rozpoczyna się od akceptacji, od przyjęcia. Ale o własnych siłach, własną mocą, jesteśmy do tego absolutnie niezdolni. Nie wchodzimy też w nasze zranione człowieczeństwo, aby uprawiać jakąś zwyrodniałą negatywną introwersję, pewien rodzaj masochizmu, jakiś niezdrowy doloryzm i cierpiętnictwo. Wchodzimy w nie, aby stanąć z tym wszystkim przed Jezusem ukrzyżowanym.
Przeszedłszy w ten sposób przez długi, nieraz bardzo ciemny tunel zwątpienia, niemocy, lęku, obrzydzenia do siebie dostrzegamy oślepiające światło, które każe nam zapomnieć o sobie i odejść od siebie. Możliwość rozpaczy przemienia się w doskonałą nadzieję. Ciemności zwątpienia przemieniają się w ufność. Bezsilność i niemoc przemienia się w wewnętrzne przekonanie, że wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia. Całe obrzydzenie i nienawiść do siebie wówczas się rozpływa. Udręka i lęk wewnętrzny przechodzi w uciszenie i radość.
Aby w naszym zranionym człowieczeństwie zrodziła się wielka nadzieja, trzeba nam jednak zgodzić się dotknąć granic rozpaczy, jak dotknął jej sam Jezus. Jego słowa wypowiedziane na krzyżu: Eloi, Eloi, lema sabachthani?, to znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? są jakimś tajemniczym dotykaniem granic ludzkiej rozpaczy. Trzeba nam jednak mieć jasną świadomość, iż to nie my sami wprowadzamy się w te trudne graniczne stany ducha. Jezus nie szukał męki i krzyża. On szukał jedynie Ojca. My również nie szukamy sami stanów trudnych, bolesnych. My szukamy jedynie Boga i Jemu dajemy się prowadzić. On sam wyznacza nasze etapy rozwoju, oczyszczające nas próby, nasze krzyże i cierpienia. On sam również planuje nam rodzaj naszej śmierci, jak zaplanował swojemu Synowi.
Całą kontemplację — na podobieństwo liturgii Wielkiego Piątku — możemy zakończyć adoracją krzyża Jezusa. Przez dłuższą chwilę wpatrujmy się w krzyż Jezusa. Możemy posłużyć się obrazem Jezusa ukrzyżowanego. Przyglądajmy się Jego ranom, Jego nieludzkiemu cierpieniu. Prośmy o głęboką świadomość, że są to rany całej ludzkości, że są to także nasze osobiste rany. Wyznajmy z wiarą, że krzyż Jezusa jest drzewem, na którym zawisło zbawienie świata, moje własne zbawienie.
A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: Niewiasto, oto syn Twój. Następnie rzekł do ucznia: Oto Matka twoja. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie (J 19, 25–27).
Lecz członkowie Wysokiej Rady drwiąco mówili: Innych wybawiał, niechże teraz siebie wybawi, jeśli On jest Mesjaszem, Wybrańcem Bożym. Szydzili z Niego i żołnierze; podchodzili do Niego i podawali Mu ocet, mówiąc: Jeśli Ty jesteś królem żydowskim, wybaw sam siebie. Był także nad Nim napis w języku greckim, łacińskim i hebrajskim: To jest Król Żydowski. Jeden ze złoczyńców, których tam powieszono, urągał Mu: Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas. Lecz drugi, karcąc go, rzekł: Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież — sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. I dodał: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa. Jezus mu odpowiedział: Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju.
Było już około godziny szóstej i mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej. Słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego. Po tych słowach wyzionął ducha. Na widok tego, co się działo, setnik oddał chwałę Bogu i mówił: Istotnie, człowiek ten był sprawiedliwy. Wszystkie też tłumy, które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo, wracały bijąc się w piersi. Wszyscy Jego znajomi stali z daleka; a również niewiasty, które Mu towarzyszyły od Galilei, przypatrywały się temu (Łk 23, 35–49).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Jezusa na krzyżu oraz stojącą pod krzyżem Jego Matkę oraz umiłowanego ucznia. Wsłuchajmy się z uwagą w dwa krótkie zdania Jezusa wypowiedziane pośród ogromnego cierpienia: Oto Matka twoja... Oto syn Twój.
W drugim obrazie chciejmy przedstawić sobie sam moment śmierci Jezusa: zaćmienie słońca, panujące ciemności. Wsłuchajmy się także w słowa Chrystusa wypowiedziane donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego. Po tych słowach wyzionął ducha.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy najpierw, abyśmy odkryli Maryię jako naszą Matkę, którą Jezus ofiarował nam w najboleśniejszym momencie swojego życia — na krzyżu. Prośmy także, abyśmy z wielką wdzięcznością przyjęli Jezusową śmierć na krzyżu, jako najwyższy znak miłości Ojca niebieskiego do każdego z nas.
Cierpienie przyjmowane z poddaniem się Bogu czyni człowieka bardziej otwartym, delikatnym i wrażliwym na ludzkie cierpienie. Tej delikatności i wrażliwości Jezusa doświadczają najpierw ci, których najbardziej kochał: Jego Matka Maryia oraz umiłowany uczeń Jan. Jezus dostrzega i odczuwa ich wielki ból i opuszczenie, jest świadom, iż brakować im będzie Jego ludzkiej miłości. I choć doznają głębokiego wewnętrznego pocieszenia po Jego Zmartwychwstaniu, to jednak po Jego ziemskiej nieobecności pozostanie — szczególnie dla Matki — głęboka ludzka rana.
Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: Niewiasto, oto syn Twój. Następnie rzekł do ucznia: Oto Matka twoja. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie. Trzeba nam w tym pięknym geście Jezusa zobaczyć najpierw bardzo ludzki odruch: ludzką miłość syna do matki i ludzką przyjaźń z Janem. Ten piękny ludzki gest jest jednocześnie tak niezwykły, iż przebija przez niego nieskończona boska miłość Syna Człowieczego. I jak przez całą mękę Bóstwo Jezusa ukrywało się za zasłoną Jego człowieczeństwa, tak teraz tuż przed śmiercią w człowieczeństwie Jezusa objawia się Jego boska miłość.
Od zarania chrześcijaństwa Ojcowie Kościoła widzieli w osobie Jana Apostoła każdego ucznia Jezusa. Stąd też ten fragment Ewangelii Janowej określany bywa testamentem Jezusa na krzyżu. Jezus oddaje tym, których odkupił swoją krwią, to, co ma najcenniejszego na ziemi: swoją Matkę.
W obecnej kontemplacji wsłuchajmy się z wielką uwagą i adoracją w słowa Jezusa wypowiedziane do Jego Matki i do Jego przyjaciela Jana. Chciejmy wyobrazić sobie, że stoimy na miejscu Jana Apostoła, a Jezus mówi do Matki w naszej obecności: Oto syn Twój, a następnie mówi do nas w Jej obecności: Oto Matka twoja. Prośmy, abyśmy w tych słowach mogli odkryć boską i ludzką miłość Jezusa do Maryi oraz do nas, do mnie osobiście.
Powierzenie Maryi nas jako Jej synów oraz powierzenie nam Maryi, jako naszej Matki, dotyka najgłębszej naszej potrzeby — potrzeby miłości. Jako istoty ludzkie zawsze najpierw potrzebujemy miłości matki. Zanim dziecko odkryje miłość ojca, musi najpierw nasycić się miłością matki. Z czasem dziecko odrywa się od matki, aby przejść do ojca i odkryć jego miłość. Człowiek odkrywa ojca jakby na drugim etapie. Pierwszy najgłębszy kontakt miłości budowany jest właśnie z matką. Macierzyńska miłość Matki Jezusa może nam pomóc odkryć braterską i przyjacielską miłość Jej Syna oraz ojcowską miłość naszego Ojca w niebie. Przez miłość Maryi możemy dochodzić do miłości Jezusa, poprzez miłość Jezusa do miłości Boga Ojca. Proste, pokorne, a jednocześnie głębokie i dyskretne nabożeństwo do Matki Najświętszej jest ważnym kryterium głębi naszej wiary.
Zauważmy, iż Jezus ofiaruje swoją Matkę umiłowanemu uczniowi na Golgocie. Eucharystia, która uobecnia śmierć Jezusa, staje się w ten sposób szczególnym miejscem powierzenia nam Maryi za Matkę i naszego powierzenia się Jej. Jeżeli przyjmiemy Maryię pełnym sercem, Ona nauczy nas stania pod krzyżem, Ona nauczy nas uczestnictwa w Eucharystii. Widzimy tutaj ścisły związek naszego przeżywania Eucharystii z głęboką pobożnością maryjną. Nasza pobożność maryjna bywa nieraz przegadana, utopiona w słowach. Prośmy, abyśmy z wiarą przyjęli Maryię jako naszą Matkę, abyśmy często uciekali się do Niej z wielkim zaufaniem. Prośmy także, abyśmy dali się Jej prowadzić do Jezusa, na Eucharystię, pod Jego krzyż.
Jeżeli zaś odkrywamy w nas choćby najmniejsze lęki przed przyjmowaniem i dawaniem miłości, jeżeli czujemy się mało kochani, czy wręcz niekochani przez ludzi i przez Boga, Maryia jako pierwsza pomoże nam pokonać nasze obawy i zaprowadzi nas do Jezusa jako naszego Brata i przyjaciela oraz do Boga jako naszego Ojca. Z pomocą pobożności maryjnej możemy roztopić w nas brak wrażliwości, wewnętrzne urazy czy wręcz pewną twardość emocjonalną.
W Jezusie ukrzyżowanym spełniają się słowa proroctwa Symeona: Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą (Łk 2, 34). Pierwszymi ludźmi, dla których Jezus jest znakiem sprzeciwu, są faryzeusze, żołnierze rzymscy oraz jeden z łotrów ukrzyżowanych razem z Nim. Członkowie Wysokiej Rady drwiąco mówili: Innych wybawił, niechże teraz siebie wybawi, jeśli On jest Mesjaszem, Wybrańcem Bożym. Szydzili z Niego i żołnierze; podchodzili do Niego i podawali Mu ocet, mówiąc: Jeżeli Ty jesteś królem żydowskim, wybaw sam siebie. Ubliżał Jezusowi także jeden z wiszących z nim złoczyńców mówiąc: Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas.
Słowa faryzeuszów oraz żołnierzy przypominają kuszenie Jezusa na pustyni: Jeżeli jesteś Synem Bożym, powiedz temu kamieniowi, żeby się stał chlebem (...), rzuć się w dół (Łk 4, 3. 9.) Na krzyżu Jezus doświadcza ostatniej próby kuszenia. Jak podczas kuszenia na pustyni i w Ogrójcu, również na krzyżu Jezus zdecydowanie odrzuca pokusę. Chrystus nie zstępuje z krzyża, ale umiera na nim. Pozwala szatanowi uderzyć w siebie z całą mocą, by w ten sposób ostatecznie zniszczyć jego władzę nad człowiekiem. Panowanie złego ducha w chwili śmierci Chrystusa dochodzi do szczytu, ale szczyt tryumfu złego ducha okazuje się jednocześnie jego upadkiem i ostateczną klęską.
W obecnej kontemplacji oddajmy chwałę Jezusowi ukrzyżowanemu za Jego wierność Ojcu do końca (J 13, 1). Dzięki tej wierności Jezus nas zbawił. Wyraźmy naszą wiarę w Jego zwycięstwo nad grzechem, szatanem i śmiercią, dokonane przez całkowite zaufanie Ojcu. Prośmy, abyśmy w momentach wielkich i decydujących pokus nie ulegali lękowi o siebie i nie szukali ocalenia na własną rękę, własnymi środkami, ale byśmy wzorem Jezusa szukali pełniejszego zaufania Bogu.
Było już około godziny szóstej i mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej. Słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Trzygodzinne ciemności podczas męki i śmierci krzyżowej Jezusa, to symboliczne wypełnienie się słów wypowiedzianych w Ogrójcu do tych, którzy Go aresztowali: To jest wasza godzina i panowanie ciemności (Łk 22, 53). Ciemności te są znakiem sądu Boga nad światem, jaki dokonuje się poprzez mękę i śmierć Wcielonego Syna Bożego. O sądzie nad światem mówił Jezus zapowiadając godzinę Syna Człowieczego: Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie (J 12, 31–32). Na sześć wieków przed przyjściem Chrystusa Sofoniasz prorokował, iż wielki dzień Jahwe, (...) będzie dniem ciemności i mroku, dniem chmury i burzy (Sof 1, 14–15).
Kontemplując Jezusa wiszącego na krzyżu w ciemnościach południa wzbudźmy wiarę w Jego sędziowską władzę nad światem, która nie polega jednak na ślepym stosowaniu prawa. Jezus na krzyżu otrzymuje sędziowską władzę nad ludzkością, aby usprawiedliwić wielu i orędować za przestępcami (por. Iz 53, 11–12), aby pociągnąć wszystkich do swojego boskiego serca. Miarą sprawiedliwości i władzy sędziowskiej Syna Bożego jest Jego nieskończone miłosierdzie wobec każdego grzesznika, który się nawraca. Powracający grzesznicy nie budzą w niebie gniewu, ale wielką radość. Jeden z nich jest źródłem większej radości niż wielka liczba tych, którzy nawrócenia nie potrzebują (por. Łk 15, 1nn).
Prośmy gorąco, aby sędziowska władza Jezusa nie budziła w nas paraliżującego lęku, ale wielkie zaufanie, zwłaszcza w chwilach słabości i grzechu. I chociaż nikt z nas nie może na przyszłość zabezpieczyć się przed grzechem, to jednak zawsze możemy wołać z Dobrym Łotrem: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa.
Przywódcy ludu działając w zaślepieniu nie wiedzieli, że ich bezprawne działanie zbiega się z tajemniczym wypełnieniem Pisma, które uważali za swoje. Mieszkańcy Jerozolimy i ich zwierzchnicy nie uznali Go i potępiając Go wypełnili głosy Proroków, odczytywane co szabat (Dz 13, 27).
Z największej ludzkiej nieprawości Bóg umie wyciągnąć dobro. Nieskończona troska Boga o człowieka sprawia, że grzech, który niesie ze sobą cierpienie i śmierć, staje się dla Niego okazją, aby obdarzyć człowieka życiem i szczęściem. W orędziu paschalnym Wigilii Wielkanocy grzech Adama, źródło ludzkiego nieszczęścia, zostaje nazwany szczęśliwą winą, ponieważ zgładził ją tak wielki Odkupiciel. Także nasz grzech może również stać się dla nas miejscem łaski, jeżeli odwracając się od niego, potrafimy jednocześnie zrozumieć nieskończone miłosierdzie Boga oraz potrzebę zaufania Mu w naszej słabości.
W tym kontekście możemy także widzieć jasno bezsensowność sądzenia i potępiania naszych bliźnich. Nasze osądy zawsze będą mijać się z osądami Boga, ponieważ tylko Bóg może winę człowieka uczynić winą szczęśliwą, dzięki której pozna on Jego nieskończone miłosierdzie. Jak miłosierdzie człowieka wobec człowieka czerpie z jedynego miłosierdzia Boga, tak również wzajemne patrzenie ludzi na siebie winno być zakorzenione w tym samym źródle: w miłosierdziu Boga. W obecnej kontemplacji prośmy o wewnętrzny zachwyt wiary nad niezwykłą ekonomią Bożego zbawienia, dzięki której wszystko — także grzech — może obrócić się na dobro człowieka. Stało się to możliwe dzięki Jezusowi ukrzyżowanemu, na którego spadła chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie (Iz 53, 5).
Szyderstwa nieprzyjaciół Jezusa zdają się zadawać pytanie: czy Ukrzyżowany między dwoma łotrami jest rzeczywiście Synem Bożym? Czy ta okrutna śmierć niewolnika na drzewie hańby nie zakwestionowała w jakiś radykalny sposób Piotrowego wyznania: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego (Mt 16, 16)?
Odpowiedź na to pytanie daje nam Dobry Łotr wiszący po prawej stronie Jezusa. On jako pierwszy odkrywa i jednocześnie objawia tajemnicę ukrzyżowanego Mesjasza: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa. Uznaje w Jezusie Syna Bożego i Zbawcę pomimo Jego poniżenia, zhańbienia, okrutnej męki i śmierci. On też jako pierwszy doznaje owoców odkrytej przez siebie tajemnicy: Zaprawdę powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju. Dobry Łotr, który cierpi nieludzko za swe zbrodnie i który jest świadom swojej bliskiej śmierci, zaufał bez reszty Jezusowi cierpiącemu niewinnie razem z Nim i dla Niego. Modlitwa Dobrego Łotra jest pierwszą adoracją Jezusa ukrzyżowanego.
Kilka lat temu w Taizé w czasie piątkowej liturgii byłem świadkiem niezwykłej adoracji krzyża. Do dużej, kilkumetrowej ikony krzyża, namalowanej w bizantyjskim stylu na desce, położonej na niewielkim podwyższeniu, podchodzili ze wszystkich stron młodzi ludzie i opierali na niej swoje głowy. Pozostawali w tym geście przez dłuższą chwilę. Adoracja ta odbywała się w głębokiej ciszy. Obserwowałem głębokie wzruszenie wielu młodych wykonujących ten szczególny gest. Była to piękna adoracja Jezusa ukrzyżowanego — znak składania ludzkich nadziei w Jezusowym krzyżu.
W głębokiej adoracji złóżmy i my nasze głowy na krzyżu Jezusa uznając w Nim naszego Pana i Boga. Prośmy, aby znak krzyża był dla nas znakiem mocy i nadziei szczególnie w okresach rozprężenia, chłodu, oschłości, w okresach, w których Bóg, życie wieczne, (...) prawość, czystość, sprawiedliwość i wierność odsuwa się jakby od człowieka, staje się mgliste, wydaje się czymś w rodzaju luksusu, na który można sobie pozwolić tylko w jakichś pogodniejszych czasach. W takich momentach wielkiego kuszenia nie mówmy nigdy: Nie mogę. Mówmy do Boga: Ty możesz. Nie mówmy: Bez tego (z czego mam właśnie zrezygnować) nie mogę żyć, lecz powtarzajmy wciąż uparcie, cierpliwie i głośno: Tylko bez Ciebie, Boże, nie mógłbym istnieć (K. Rahner).
Tak właśnie Jezus modlił się na krzyżu: wciąż uparcie, cierpliwie i głośno i dzięki tej modlitwie, w godzinie największej ciemności i kuszenia, pozostał wierny swojemu Ojcu do końca. Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie (Łk 22, 40) — była to nie tylko rada Jezusa dla swoich uczniów, ale głęboka prawda, którą wypełniał przez całe życie, aż po ostatnie tchnienie.
Na zakończenie całej kontemplacji jeszcze raz powróćmy do Maryi, Matki Jezusa stojącej pod krzyżem. Powierzmy jej cały owoc naszej modlitwy. Prośmy Ją, aby nauczyła nas stać pod krzyżem swojego Syna, aby nauczyła nas mężnego przyjmowania najtrudniejszych doświadczeń naszego życia. Całą kontemplację możemy zakończyć piękną modlitwą św. Bernarda, który zachęca nas do szukania Jej pomocy i wstawiennictwa w chwilach naszych życiowych krzyży:
Pomnij o Najświętsza Panno Maryio, że nigdy nie słyszano, abyś opuściła tego, kto się do Ciebie ucieka, Twojej pomocy przyzywa, Ciebie o przyczynę prosi. Tą ufnością ożywiony do Ciebie, o Panno nad pannami i Matko biegnę, do Ciebie przychodzę, przed Tobą jako grzesznik staję. O Matko Słowa, racz nie gardzić prośbami moimi, ale usłysz je łaskawie i wysłuchaj.
Gdy przyszli na miejsce, zwane Czaszką, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie. Lecz Jezus mówił: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Potem rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając losy. A lud stał i patrzył. Lecz członkowie Wysokiej Rady drwiąco mówili: Innych wybawiał, niechże teraz siebie wybawi, jeśli On jest Mesjaszem, Wybrańcem Bożym. Szydzili z Niego i żołnierze; podchodzili do Niego i podawali Mu ocet, mówiąc: Jeśli Ty jesteś królem żydowskim, wybaw sam siebie. Był także nad Nim napis w języku greckim, łacińskim i hebrajskim: To jest Król Żydowski. Jeden ze złoczyńców, których tam powieszono, urągał Mu: Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas. Lecz drugi, karcąc go, rzekł: Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież — sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. I dodał: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa. Jezus mu odpowiedział: Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju.
Było już około godziny szóstej i mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej. Słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego. Po tych słowach wyzionął ducha. Na widok tego, co się działo, setnik oddał chwałę Bogu i mówił: Istotnie, człowiek ten był sprawiedliwy. Wszystkie też tłumy, które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo, wracały bijąc się w piersi. Wszyscy Jego znajomi stali z daleka; a również niewiasty, które Mu towarzyszyły od Galilei, przypatrywały się temu (Łk 23, 33–49).
Ponieważ był to dzień Przygotowania, aby zatem ciała nie pozostawały na krzyżu w szabat — ów bowiem dzień szabatu był wielkim świętem — Żydzi prosili Piłata, aby ukrzyżowanym połamano golenie i usunięto ich ciała. Przyszli więc żołnierze i połamali golenie tak pierwszemu, jak i drugiemu, którzy z Nim byli ukrzyżowani. Lecz gdy podeszli do Jezusa i zobaczyli, że już umarł, nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda. Zaświadczył to ten, który widział, a świadectwo jego jest prawdziwe. On wie, że mówi prawdę, abyście i wy wierzyli. Stało się to bowiem, aby się wypełniło Pismo: Kość jego nie będzie złamana. I znowu na innym miejscu mówi Pismo: Będą patrzeć na Tego, którego przebili (J 19, 31–37).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawimy sobie martwe ciało Jezusa wiszące na krzyżu. Jeden z żołnierzy podchodzi do krzyża, na którym wisi Jezus i włócznią przebija Mu bok. Z boku wypływa krew i woda.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wyczytanie z rany przebitego boku Jezusa najgłębszego sensu i celu męki i śmierci Jezusa.
Świadków męki i śmierci Jezusa możemy podzielić na trzy grupy. Pierwszą grupę stanowią nieprzyjaciele Jezusa: przełożeni ludu, żołnierze–kaci oraz zły łotr. Wszyscy oni szydzą z Jezusa, z Jego Bóstwa oraz z misji powierzonej Mu przez Ojca. Są oni nieprzyjaciółmi Jezusowego krzyża.
Drugą grupę stanowią ludzie, którzy uwierzyli w Jezusa oraz w Jego zbawczą misję, wbrew poniżeniu i śmierci na krzyżu: Matka Jezusa, towarzysząca Synowi w czasie całej męki; Jan, umiłowany uczeń Jezusa, stojący jako jedyny z Apostołów na Golgocie; Dobry Łotr, który uwierzył w Chrystusa tuż przed własną śmiercią. Do Żydów wierzących w Jezusa ukrzyżowanego dołączył także poganin, setnik, żołnierz rzymski, który na widok tego, co się działo, oddał chwałę Bogu i mówił: Istotnie, człowiek ten był sprawiedliwy. Wszyscy ci ludzie, poganin i Żydzi, stają się zaczątkiem wielkiej rzeszy wyznawców Jezusa ukrzyżowanego: zaczątkiem uniwersalizmu Kościoła. A tu już nie ma Greka ani Żyda, (...) niewolnika i wolnego, lecz wszystkim we wszystkich jest Chrystus (Kol 3, 11). Jezus ukrzyżowany pociągając ku sobie wszystkich zjednoczy ich także między sobą. Jezus ukrzyżowany łączy ludzkość podzieloną do tej pory na Żydów i pogan.
Trzecią grupę stanowi tłum. Wszystkie też tłumy, które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo, wracały bijąc się w piersi. Wszyscy Jego znajomi stali z daleka; a również niewiasty, które Mu towarzyszyły od Galilei, przypatrywały się temu. Lud stojący z daleka od krzyża Jezusa podobny jest do ludu izraelskiego, który pod górą Synaj również stał z daleka, podczas gdy Mojżesz zbliżył się do ciemnego obłoku, w którym był Bóg (Wj 20, 21). Mojżesz uspokaja jednak zalękniony lud: Nie bójcie się! Bóg przybył po to, aby was doświadczyć i pobudzić do bojaźni przed sobą, żebyście nie grzeszyli (Wj 20, 20).
Tłum, znajomi, niewiasty patrzą również z daleka na Jezusa ukrzyżowanego, obserwują, co się z Nim dzieje, ale jeszcze nic nie rozumieją. Są rozproszeni i zagubieni wewnętrznie, podobnie jak pozostali Apostołowie, którzy być może stoją gdzieś ukryci pomiędzy znajomymi Jezusa i tłumem gapiów. Tylko św. Jan Apostoł miał odwagę podejść pod sam krzyż. Jeszcze na początku tego tygodnia tłum i znajomi widzieli Jezusa nauczającego w świątyni, a oto teraz wisi pomiędzy dwoma zbrodniarzami. Ludzie ci są zaskoczeni i zdezorientowani gwałtownością i pośpiechem, z jakim się to wszystko stało. Być może wielu z nich za namową szpiegów Wysokiej Rady bezmyślnie domagało się uwolnienia Barabasza i ukrzyżowania Jezusa. Tłum ten nie należy jednak do nieprzyjaciół Jezusa, choć niewiele wie o Nim i nie wierzy jeszcze w Niego jako Mesjasza. Jeżeli nawet wcześniej niektórzy z nich zadawali sobie pytanie, czy jest on Mesjaszem, to teraz, kiedy wisiał w tych haniebnych warunkach, nie mieli już wątpliwości, że wszystko to było jedną wielką pomyłką. Trwają w jakimś bliżej nieokreślonym oczekiwaniu. Na widok śmierci Jezusa rozproszą się unosząc z sobą poczucie winy, smutek i rozczarowanie. Oto zawiódł ich jeszcze jeden prorok. I choć przeczuwają, że stało się coś dramatycznego, to jednak nie są w stanie tego zrozumieć.
Do tego właśnie zagubionego tłumu zostaną później wysłani Apostołowie, aby mu ogłosić Dobrą Nowinę o Zmartwychwstaniu Jezusa, którego haniebne ukrzyżowanie na Golgocie oglądali własnymi oczyma. Przemawiając do tego tłumu Izraelitów św. Piotr będzie nawiązywał do poczucia winy i smutku, z którym wielu odchodziło z góry Golgoty: Zaparliście się Świętego i Sprawiedliwego, a wyprosiliście ułaskawienie dla zabójcy. Zabiliście Dawcę życia, ale Bóg wskrzesił Go z martwych, czego my jesteśmy świadkami (Dz 3, 14–15). Piotr i inni Apostołowie będą zachęcać lud nie tyle do lęku, ile raczej do wiary, że Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego wydał na śmierć, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16).
Apostołom, którzy zostają wysłani do ludu, nie było oszczędzone przejście przez zagubienie, żal i smutek. W momencie śmierci Jezusa byli oni częścią tłumu: zagubieni, zdezorientowani i nieświadomi tego, co się stało. I oni unosili z sobą smutek, poczucie winy i rozczarowanie; oni również opuścili Jezusa, choć byli Jego najbliższymi uczniami. Dzięki temu bolesnemu doświadczeniu tak dobrze rozumieli ten nieświadomy i zagubiony, ale pełen dobrej woli lud.
W odróżnieniu od członków Wysokiej Rady, Apostołowie nie stają w pozycji wyższości wobec ludu i nie kryją swojego zagubienia: Piotr nie będzie ukrywał swojego zaparcia się Jezusa, a Paweł nie będzie wstydził się mówić o sobie jako prześladowcy Kościoła. Mając bowiem głęboką świadomość, że nie są lepsi od ludu, ale to oni właśnie zostali wybrani i posłani przez Jezusa, aby ludowi ogłosić Dobrą Nowinę.
Niezależnie od naszego stanu życia (duchownego czy świeckiego) winniśmy mieć głęboką świadomość, że nasze duchowe problemy i słabości, w swojej najgłębszej istocie, nie różnią się niczym od problemów i słabości ludzi, do których posyła nas Jezus. Najmniejsze choćby poczucie wyższości wobec innych z powodu spełnianej, nawet bardzo ważnej, funkcji nie ma sensu. Nie może być ono niczym uzasadnione. Świadczy raczej, że jesteśmy dalecy od ducha Ewangelii. Jezus nas wybrał do wypełniania naszych funkcji i zadań, ponieważ tak chciał. I to jest jedyne uzasadnienie dla spełniania naszej misji.
W obecnej kontemplacji przyglądajmy się Jezusowi wiszącemu na krzyżu. Patrzmy na Jego cierpienie. Prośmy Go, aby On sam przyłączył nas do grona osób wyznających wiarę w Jego krzyż: do Matki Najświętszej, do św. Jana, Dobrego Łotra, rzymskiego setnika. Prośmy także, abyśmy naszą postawą otwartości wobec Jezusa mogli pokonywać zagubienie, smutek, zwątpienie, jakie rodzi się w nas pod wpływem naszych codziennych krzyży oraz ludzkich słabości i niewierności. Prośmy także, aby nasze doświadczenie zagubienia uczyło nas pokornego solidaryzowania się z ludźmi słabymi i niesienia im pomocy.
Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mojego. Są to ostatnie słowa Jezusa na krzyżu. Po tych słowach Jezus skonał. W tym momencie, podobnie jak czynimy to w czasie czytania Męki Pańskiej w Wielkim Tygodniu przerwijmy modlitwę na chwilę i uklęknijmy, aby w ciszy oddać chwałę Jezusowi umierającemu na krzyżu.
Zauważmy, iż w swej ostatniej modlitwie Jezus wymienia imię Ojca: Ojcze. Pierwszy raz Jezus użyje tego imienia już jako dwunastoletni chłopiec. Zatroskanym rodzicom, którzy szukali Go przez trzy dni w Jerozolimie, powie: Czyż nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mojego Ojca? (Łk 2, 49). Są to pierwsze słowa Jezusa zanotowane przez Ewangelistów. Tym imieniem Jezus posługiwał się całe życie. Także na Górze Oliwnej, w momencie decydującej walki wewnętrznej, swoją modlitwę rozpocznie od słowa: Ojcze, (...) nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie (Łk 22, 42). Z tym imieniem na ustach Jezus umiera na krzyżu.
W obecnej kontemplacji powróćmy raz jeszcze do wielu momentów życia Jezusa, w których zwracał się On do swojego Ojca. W sposób szczególny chciejmy towarzyszyć Jezusowi w Jego długich modlitwach, na które udawał się nocą lub wczesnym rankiem. Wsłuchajmy się w to jedno Słowo. Zauważmy całą miłość i oddanie, z jakim je wymawiał.
Bezwarunkowe, synowskie oddanie Ojcu było jedyną treścią i pokarmem Jezusa tak w ciągu całego życia, jak również w chwili Jego śmierci. Oddając swojego ducha Ojcu, Wcielony Syn Boży jednoczy się z Nim na zawsze. Jednoczy się z Nim także w swoim człowieczeństwie. Śmierć Jezusa na krzyżu jest tajemnicą ostatecznego spotkania Wcielonego Syna ze swoim Ojcem. Krzyż, czas najokrutniejszego cierpienia i hańby, miejsce przeklęte (por. Pwt 21, 23) staje się dla Jezusa czasem i miejscem pełnego spotkania z Ojcem, czasem i miejscem naszego zbawienia.
Dziękujmy Bogu, że poprzez śmierć krzyżową Jezusa zostaliśmy dopuszczeni do tajemnicy oddania Syna Ojcu; że dzięki tajemnicy Paschalnej możemy całkowicie powierzać siebie Jemu pomimo wszystkich naszych słabości, niewierności i grzechów.
Podobnie jak Jezusowi w czasie męki, tak i nam — choć na inny sposób i w innym wymiarze — życie nie oszczędza ciosów i ran. Mają one różny charakter i występują w różnej formie. Od jakichś dolegliwości i chorób fizycznych po dotkliwe i ciężkie rany emocjonalne i psychiczne. Rany te pozostają nieraz długo otwarte. Najmniejsze dotykanie ich powoduje dotkliwy ból. I choć każde cierpienie bardzo trudno zaakceptować, to jednak wydaje się, iż nieraz łatwiej radzimy sobie z cierpieniem natury fizycznej. Możemy sobie jakoś wytłumaczyć ograniczenia i dolegliwości fizyczne. O wiele trudniej jest nam pogodzić się z głębokimi ranami emocjonalnymi: z odrzuceniem przez najbliższych, z wieloletnią manipulacją, z wykorzystaniem w wielorakiej formie, z czyimś znęcaniem się fizycznym czy też psychicznym nad nami. To tylko przykłady możliwych cierpień.
Nieraz chcielibyśmy sądzić, że zranienia nas nie dotyczą. Nie jest to jednak prawdą. Nasze niepokoje, poczucie krzywdy, smutki czy wręcz rozpacz są objawami istniejących w nas głębokich ran emocjonalnych. Samo jednak odkrywanie naszych ran oraz ich źródeł, nie zmniejsza bynajmniej uczucia bólu i cierpienia. Wpatrywanie się w nie, rozważanie ich powiększa jedynie zgorzknienie wewnętrzne, odczucie beznadziejności i upokorzenia.
Kiedy dotkliwie cierpimy, rodzi się w nas pytanie, co możemy zrobić z naszymi ranami? Jak zaradzić, aby nie powodowały one w nas jakiejś wewnętrznej destrukcji: zamykania się w sobie, buntu wobec Boga i Jego woli, agresywnego nastawienia do innych? Na te pytania ostatecznie może nam odpowiedzieć tylko krzyż Jezusa Chrystusa. Naszym złożeniem całej nadziei w Jezusie ukrzyżowanym możemy jak On uczynić nasze rany miejscem spotkania z Ojcem.
Dziękujmy także, że tajemnica Jezusowego krzyża sprawia, iż czas i miejsce naszego cierpienia i upokorzenia może stać się czasem i miejscem spotkania z Bogiem na wzór spotkania Syna z Ojcem. Przyjąć lub przynajmniej chcieć przyjąć wszelkie krzywdy, zniewagi, ubóstwo i cierpienia ze względu na Jezusa, znaczy dorastać do coraz pełniejszej jedności z Ojcem.
Po śmierci Jezusa zostało już tylko kilka godzin do końca dnia. Po zachodzie słońca rozpoczynał się wielki dzień — Dzień Paschy. I chociaż zdarzało się, że skazani na ukrzyżowanie wisieli na drzewie hańby przez kilka dni, to jednak w tym wypadku z powodu wielkiego święta Żydzi poprosili Piłata, aby ukrzyżowanych zdjęto i pogrzebano jeszcze tego dnia. Sprawa Jezusa, także po Jego śmierci była nadal kłopotliwa. Cały Jego proces odbywał się nie tylko w trybie przyspieszonym, ale także wśród kłamstw i matactw politycznych. Faryzeusze drwiąc z Jezusa wiszącego na krzyżu nacieszyli się już swoim niechlubnym zwycięstwem. Teraz roztropniej było sprzątnąć sprzed oczu widomy znak ich zbrodni.
Żydzi prosili Piłata, aby ukrzyżowanym połamano golenie i usunięto ich ciała. Piłat wyraził zgodę. Dla niego również skazanie Jezusa musiało pozostawić niesmak i poczucie przegranej, tym bardziej, że nawet jego własna żona usiłowała go przekonać o niewinności Jezusa. Także dla namiestnika było lepiej, żeby zniknęły szybko ślady jego porażki politycznej w walce z Sanhedrynem.
Wysłani żołnierze połamali golenie tak pierwszemu jak i drugiemu, którzy z Nim byli ukrzyżowani. Łamanie goleni, gruchotanie kości było u Rzymian torturą tak powszechną jak łamanie kołem w czasach średniowiecznych. Była to tortura barbarzyńska przynosząca niewątpliwie naddatek cierpienia, ale dla ludzi wyczerpanych męką krzyża mogła być tylko rodzajem łaski (H. Daniel–Rops), ponieważ przyspieszała śmierć w tych nieludzkich warunkach.
Lecz gdy podeszli do Jezusa i zobaczyli, że już umarł, nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda. Przebicie boku Jezusa nie było jakimś dodatkowym masakrowaniem ciała, ale było jedynie odruchem żołnierskiej skrupulatności, który miał jedynie potwierdzić zgon powieszonego. Jeżeli Tomasz Apostoł po Zmartwychwstaniu prosił Jezusa, aby mógł włożyć całą rękę do Jego boku (J 20, 27), to widocznie rana spowodowana przebiciem włóczni musiała być bardzo szeroka.
Sam św. Jan Ewangelista a za nim Ojcowie Kościoła i teologowie nadają scenie przebicia Jezusa włócznią duchowy i mistyczny charakter: Stało się to bowiem, aby się wypełniło Pismo: Kość jego nie będzie złamana. I znowu na innym miejscu mówi Pismo: Będą patrzeć na Tego, którego przebili.
Przebicie włócznią boku Jezusa jest ostatnią zadaną Mu raną. Nie przysparza ona cierpienia, gdyż została zadana po śmierci, lecz jest to rana najbardziej znacząca, najbardziej rozważana i najszerzej komentowana. Z otwartego boku Chrystusa płynie krew zmieszana z wodą, tak jak w czasie konania w Ogrójcu z Jego czoła spływał krwawy pot: oto źródło życia chrześcijańskiego, połączone dwie substancje Odkupienia, woda chrztu i krew Eucharystii (J.–P. Roux). Nabożeństwo do Serca Pana Jezusa oraz współczesne nabożeństwo do Miłosiernego Jezusa swoją zasadniczą inspirację czerpią właśnie ze sceny przebicia boku Jezusa włócznią żołnierza.
Będą patrzeć na Tego, którego przebili. W obecnej kontemplacji patrzmy z wiarą i miłością na Jezusa ukrzyżowanego i Jego przebity bok. Otwarcie Serca Jezusa jest bowiem ostatnim i jednocześnie najmocniejszym znakiem nieskończonej miłości Wcielonego Syna Bożego do człowieka. W symbolu otwartego Serca Jezus jeszcze raz mówi do każdego z nas, iż pragnie naszej miłości (por. J 19, 29): Pragnę, abyś przyjął moje Wcielenie, całe moje życie, moją naukę, a teraz moją nieludzką mękę i śmierć jako dowód miłości do ciebie, jako źródło prawdziwego życia.
Przypominam ci córko moja — mówi Jezus w prywatnych objawieniach do Bł. S. Faustyny — ile razy usłyszysz, jak zegar bije trzecią godzinę, zanurzaj się cała w miłosierdziu moim, uwielbiając i wysławiając je, wzywając je, wzywaj jego wszechmocy dla świata całego, a szczególnie dla biednych grzeszników, bo tej chwili zostało na oścież otwarte dla wszelkiej duszy. W godzinie tej uprosisz wszystko dla siebie i dla innych. W tej godzinie stała się łaska dla świata całego — miłosierdzie zwyciężyło sprawiedliwość.
Potem Józef z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz ukrytym z obawy przed Żydami, poprosił Piłata, aby mógł zabrać ciało Jezusa. A Piłat zezwolił. Poszedł więc i zabrał Jego ciało. Przybył również i Nikodem, ten, który po raz pierwszy przyszedł do Jezusa w nocy, i przyniósł około stu funtów mieszaniny mirry i aloesu. Zabrali więc ciało Jezusa i obwiązali je w płótna razem z wonnościami, stosownie do żydowskiego sposobu grzebania. A na miejscu, gdzie Go ukrzyżowano, był ogród, w ogrodzie zaś nowy grób, w którym jeszcze nie złożono nikogo. Tam to więc, ze względu na żydowski dzień Przygotowania, złożono Jezusa, bo grób znajdował się w pobliżu (J 19, 38–42).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie dwa obrazy: pierwszy, to obraz Maryi, Matki Jezusa trzymającej w swoich ramionach martwe ciało Jezusa. Zauważmy Jej wielki ból, ale jednocześnie wewnętrzny pokój wynikający z Jej zaufania Bogu. Przedstawmy sobie także drugi obraz: pogrzeb Jezusa. Będziemy kontemplować Nikodema, Józefa z Arymatei i innych uczniów składających ciało Jezusa do grobu. Dostrzeżmy też wielki kamień zataczany nad grotą, w której zostało złożone ciało Jezusa.
Prośba o owoc kontemplacji: Najpierw będziemy prosić Maryię, aby zezwoliła nam doświadczyć Jej wielkiego bólu z powodu śmierci Syna oraz Jej bezwarunkowego zaufania Bogu. Następnie będziemy także prosić o głęboką wiarę, że Jezus swoją śmiercią wyzwolił nas z mocy zła: z mocy zła grzechu, z mocy śmierci oraz z sideł złego ducha.
Kiedy stajemy wobec martwego ciała osoby kochanej ból związany z jej odejściem łączy się z zadumą nad istotą ludzkiego życia, nad nieubłaganymi prawami natury, które okazują się silniejsze od ludzkich pragnień i marzeń. Śmierć — nieubłagane prawo natury — dotknęła także Jezusa. Śmierć utrwaliła się w zesztywniałych i bezwładnych członkach Wcielonego Syna Bożego. O ile w odniesieniu do tajemnicy Wniebowzięcia Maryi Matki Jezusa mówimy nie tyle o Jej śmierci, ale jakby dyskretniej, o chwilowym Jej zaśnięciu, o tyle w odniesieniu do Jezusa mówimy wyraźnie i jasno o śmierci. Autentyczność Zmartwychwstania Jezusa zostaje uwiarygodniona sprawdzonym faktem Jego śmierci.
Dostojewski w jednym ze swoich dzieł komentując Zdjęcie z krzyża Holbeina kładzie w usta bohatera swojej powieści takie słowa: Jeżeli Jego uczniowie zobaczyli takie ciało, jakże mogli (...) przypuszczać, że zmartwychwstanie? Nie można powstrzymać się od pytania: jeżeli prawa natury są tak okropne, jakże można je zwyciężyć? Gdy patrzymy na ten obraz, wydaje nam się, że natura jest rodzajem ogromnego, nieubłaganego i niemego zwierzęcia, a raczej, wyrażając się ściślej, że jest to olbrzymi a bezmyślny mechanizm, który głuchy i nieczuły (...) połknął największą bezcenną Istotę — Jezusa.
Natura ze wszystkimi jej procesami, szczególnie zaś procesem nieustannego rodzenia się i umierania jest rzeczywiście nieubłagana. Jest rodzajem mechanizmu, który porusza się niezależnie od ludzkiej woli. Martwe ciało Wcielonego Syna Bożego, które za trzy dni zmartwychwstanie, jest świadectwem, iż Bóg wchodzi w te nieubłagane prawa natury i przyjmuje je na siebie, aby je pokonać, przezwyciężyć.
W liturgii Wielkiego Tygodnia Kościół ofiaruje nam kontemplację martwego Ciała Jezusa w Grobie Pańskim. Figurę zmarłego Jezusa wystawia się wówczas do adoracji. W obecnej kontemplacji wpatrujmy się w to martwe Ciało Jezusa zdjęte z krzyża. Zauważmy Jego bezwładność, zauważmy też Jego rany: rany biczowania, koronowania cierniem, rany krzyżowania, ranę przebitego boku. W martwym ciele Jezusa przywołajmy na pamięć owe nieubłagane prawa natury, którym dobrowolnie poddał się także Wcielony Syn Boży. Stał się do nas podobny we wszystkim, oprócz grzechu. Jezus stał się podobny do nas także w owym nieubłagalnym prawie ludzkiej śmierci.
Ciało zmarłego, którego się kocha, traktuje się zwykle z jeszcze większym pietyzmem i z jeszcze większą delikatnością niż za życia. I choć jesteśmy świadomi, że ciało to ulega z czasem rozkładowi, to jednak pozostaje ono symbolem więzi miłości i wzajemnego oddania. Także po pogrzebie wyrazem miłości stają się odwiedziny grobu. Kontemplujmy troskliwość i czułość, z jaką Ciało Jezusa traktują Jego przyjaciele i uczniowie.
Cała tradycja ikonograficzna, szczególnie w Kościele Zachodnim, ukazuje nam martwe Ciało Jezusa w ramionach Jego Matki. Zdaje się być to scena równie często przedstawiana, jak scena narodzenia Jezusa. I choć nie ma w Ewangeliach wzmianki, że Maryia trzymała w ramionach martwe Ciało Jezusa, to jednak wydaje się rzeczą naturalną, że Matka wzięła w ramiona umęczone Ciało swojego jedynego Syna. Nie mogąc Mu przyjść z pomocą w czasie męki i śmierci, teraz tym usilniej okazuje Mu całą swoją miłość, współczucie i oddanie.
W przedstawianiu Piety franciszkanie posunęli się — pisze M. Jover — do przypisywania pogrążonej w smutku Maryi złudzenia, iż trzyma w ramionach nie zwłoki Syna, lecz ciało dziecka. Stąd też na niektórych przedstawieniach Ciało Chrystusa jest rozmiarów ciała dziecka, a Maryia ma twarz młodej kobiety. Z tej franciszkańskiej prostoty, czy wręcz naiwności artystycznej przebija duch miłości, która daje i podtrzymuje życie. Maryia, jak podkreślają niektórzy teologowie, jako jedyny człowiek na ziemi wierzyła w Zmartwychwstanie swojego Syna. Apostołowie, choć słyszeli wielokrotne zapowiedzi Jezusa o Jego Zmartwychwstaniu, to jednak uwierzyli w nie dopiero wówczas, kiedy zobaczyli Go na własne oczy i usłyszeli na własne uczy. Św. Tomasz natomiast będzie domagał się także, aby mógł dotknąć dowodów Jego śmierci na krzyżu — ran nóg, rąk i rany boku.
W obecnej modlitwie kontemplujmy Maryię trzymającą w swoich ramionach martwe Ciało Jezusa. Chciejmy towarzyszyć Jej ze współczuciem i oddaniem. Prośmy Ją, aby Ona sama pozwoliła nam odczuć swój ból i jednocześnie miłość do Jezusa. Maryia choć wolna od grzechu, zostaje doświadczona największym cierpieniem, jakiego może doświadczyć kochająca matka.
Ból Maryi miesza się jednak z nadzieją i oczekiwaniem na zmartwychwstanie. Wolno nam wierzyć, iż Maryia, która wiedziała, że Ciało Jezusa poczęło się z Ducha Świętego, swoim nadzwyczajnym zmysłem wiary przeczuwała Jego Zmartwychwstanie. Łączenie się z Maryią w Jej cierpieniu oraz w nadziei na zmartwychwstanie stanie się dla nas źródłem ściślejszej więzi z Nią, a przez Nią z Jej Synem. Maryia zaś łącząc się z nami i uczestnicząc w naszych dramatach życiowych, będzie stawać się dla nas wzorem nadziei i wytrwania.
Żydzi otaczali zmarłych wielką czcią. Stąd też przywiązywano wiele wagi do obrzędów pogrzebowych. Prawo zezwalało obmywać i namaszczać zmarłych nawet w dzień szabatu. Dla umarłego można robić wszystko, co trzeba: można go natrzeć wonnościami i umyć — powiada talmudyczny traktat Szabbat (H. Daniel–Rops). Stąd też nawet jeżeli zaszło już słońce i rozpoczęła się Pascha, krewni, uczniowie i przyjaciele Jezusa mogli spokojnie skończyć pobożne obrzędy, którymi u Żydów czczono zmarłych (H. Daniel–Rops).
Przy pogrzebie Jezusa zaangażowanych było wiele osób, ale Ewangeliści wspominają w sposób szczególny o Józefie z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz ukrytym z obawy przed Żydami oraz o Nikodemie, który również z obawy przed Żydami rozmawiał z Jezusem nocą. Teraz ci dwaj lękliwi dotychczas ludzie, w obliczu śmierci Mistrza doświadczają niezwykłej wolności wewnętrznej oraz odwagi. Nie obawiają się ujawnić swojej przynależności do grona uczniów Zmarłego. Śmierć — szczególnie zaś śmierć osób bliskich, relatywizuje często ludzkie zniewolenia, przywiązania i obawy.
Nikodem przynosi na pogrzeb 100 funtów, czyli około 32 kilogramów, mieszaniny mirry i aloesu. Mirra to pachnąca żywica, w której tak kochał się Wschód (H. Daniel–Rops). Ta sama mirra, którą przywieźli Trzej Królowie Jezusowi do Betlejem. Aloes zaś jest drzewem pochodzącym z Indii, z którego wyciskano pachnące substancje. W czasach Jezusa ofiarowywano zmarłym wonności podobnie jak my ofiarowujemy zmarłym kwiaty (H. Daniel–Rops). Pachnideł tych używano w czasie grzebania ciała. Ciało Jezusa zostało namaszczone przyniesionymi wonnościami i obwiązane w płótna według żydowskiego sposobu grzebania zmarłych. Z pewnością ze względu na nietypową porę pogrzebu, jaką była bliskość Paschy, szukano grobu w niewielkiej odległości od miejsca ukrzyżowania. A na miejscu gdzie Go ukrzyżowano, był ogród, w ogrodzie zaś nowy grób, w którym jeszcze nie złożono nikogo. To przypadkowo znalezione miejsce wraz z Kalwarią miało się stać później centralnym miejscem dla chrześcijan.
Przypomnijmy sobie pogrzeb jakiejś bliskiej nam osoby. Przywołajmy smutek i ból związany z faktem jej odejścia. W tym duchu chciejmy uczestniczyć we wszystkich gestach i czynnościach związanych z pogrzebem Jezusa. Dołączmy się do Nikodema, do Józefa z Arymatei i innych uczniów. Razem z nimi zanośmy Jezusa do Grobu. Aby móc ucieszyć się Zmartwychwstaniem Jezusa, trzeba najpierw z całym realizmem przeżyć Jego mękę, śmierć krzyżową i Jego pogrzeb. Uczniowie i przyjaciele nie robili Jezusowi pogrzebu na trzy dni, to był pogrzeb na wieczny spoczynek. Ich radość ze Zmartwychwstania Chrystusa była nieoczekiwana, nieprzewidziana i dlatego tym większa i głębsza. Nawet jeżeli słyszeli z ust samego Jezusa zapowiedzi Jego Zmartwychwstania, to w szoku Jego śmierci zupełnie o nich zapomnieli lub też wydały się im one jakąś niemożliwą do zrealizowania jeszcze jedną Jego przypowieścią. Towarzysząc uczniom i przyjaciołom Jezusa w ich smutku związanym ze śmiercią, będziemy tym pełniej towarzyszyć im w ich radości ze Zmartwychwstania.
Na zakończenie trzeciego tygodnia Ćwiczeń duchownych św. Ignacy zachęca nas do rozważania raz jeszcze przez cały jeden dzień męki Jezusa tak często, jak to jest możliwe (ĆD, 208f). W poniższych refleksjach podajemy dwa sposoby, z pomocą których możemy kontemplować mękę Jezusa.
Pierwszy z nich to rozważanie męki i śmierci Jezusa pod kątem ofiarowania wszystkiego swojemu Ojcu. Jezus przemienia posiadanie w coraz pełniejsze ofiarowanie się Ojcu.
Drugi klucz, to rozważanie męki pod kątem pasywności Jezusa w przyjmowaniu tego, co Ojciec przygotował dla Niego. Pasywność Jezusa nie jest jednak rezygnacją i wycofaniem się z życia, ale jest owocem Jego wielkiego zaangażowania w szukanie i znajdowanie woli swojego Ojca.
Na całą mękę i śmierć Jezusa na krzyżu możemy popatrzeć także jako na proces przemiany posiadania w coraz pełniejsze ofiarowanie się Syna Ojcu. Chrystus w męce i śmierci dobrowolnie oddaje wszystko, aby móc posiadać tylko Ojca. Rozważajmy przez cały dzień (ĆD, 208f), jak Jezus w kolejnych etapach swojej męki traci wszystko — dosłownie wszystko dla Ojca.
Na modlitwie w Ogrójcu Jezus dobrowolnie pozbawia się chęci spełniania swojej woli: Ojcze, (...) nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie (Łk 22, 42). W chwili pojmania Jezus traci fizyczną wolność: staje się więźniem i odtąd inni będą decydować o Jego fizycznym życiu i śmierci. Przy pojmaniu Jezus traci także swoich najbliższych Mu uczniów–przyjaciół. Wszyscy oni pouciekali; zdrada Judasza oraz zaparcie się Piotra będą bolesnym dopełnieniem tego opuszczenia ze strony uczniów. Przed sądem Wysokiej Rady, Piłata i Heroda Jezus traci dobre imię: nie tylko zostaje uznany za złoczyńcę, skazany na śmierć, ale także znieważony, upokorzony i wyśmiany w swojej godności Boskiej i ludzkiej tak, iż miano Go za nic (Iz 53, 3). Poprzez biczowanie, koronowanie cierniem, torturę krzyżowania Jezus traci zdrowie fizyczne i wszystkie ludzkie siły. Ciało Jezusa zostaje w okrutny sposób zmasakrowane. Przed ukrzyżowaniem Jezus zostaje odarty nawet z własnych szat i w ten sposób zraniony w naturalnym ludzkim poczuciu wstydu. Na krzyżu Wcielony Boży Syn zostaje pozbawiony bliskości swojego Ojca; woła z niepojętym dla nas bólem: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił (Mk 15, 34). W końcu po trzech godzinach nieludzkiej męki oddaje swojego ducha Ojcu.
Rozważając przez cały dzień kolejne tajemnice męki, adorujmy Jezusa jako Syna Bożego, dziękując Mu za to, że całym swoim życiem, a zwłaszcza swoją męką i śmiercią pokazuje nam drogę do Ojca, którą jest właśnie wewnętrzna przemiana posiadania w całkowite ofiarowanie się w Chrystusie, przez Chrystusa i z Chrystusem Bogu Ojcu.
Dla każdego człowieka moment śmierci oznacza opuszczenie wszystkiego i wszystkich. Człowiek umierający nic i nikogo nie może zatrzymać przy sobie. U ludzi zbliżających się do śmierci, którzy nie są jednak przygotowani na jej przyjęcie, obserwuje się jakiś tragiczny bunt wewnętrzny. Jest to wewnętrzny opór człowieka przed koniecznością opuszczenia wszystkiego i wszystkich. Im bardziej człowiek przywiązuje się do życia ziemskiego i tego, co z nim go łączy, tym śmierć jest trudniejsza; proces odzierania jest wówczas boleśniejszy. Jeżeli człowiek oderwie się choć trochę od siebie i tego, co posiada, wówczas o wiele łatwiej mu umierać; wówczas też przyjmuje śmierć jako ostatni konieczny etap ludzkiego życia.
Akceptacja śmierci nie oznacza wówczas rezygnacji z życia, ale wyraża pragnienie życia pełniejszego, dla którego poświęca się życie doczesne. Umieranie jest wówczas formą przejścia z tego świata do Boga. Jezus również określał swoją śmierć jako przejście z tego świata do Ojca. Jezus nie obawia się oddać wszystkiego, gdyż wie, że wszystko otrzyma wraz ze zjednoczeniem z Ojcem.
A. de Saint–Exupery w powieści Twierdza nie znajduje powodu do żalu nad osobami umierającymi: Dlaczego miałbym żałować umierających? Dlaczego miałbym opłakiwać ich koniec? Egoista lub skąpiec całe życie pomstujący na wszelkie marnotrawstwo, w ostatniej godzinie prosi, aby zeszli się dokoła niego wszyscy domownicy a potem ze wzgardliwą sprawiedliwością dzieli swoje dobra niby zabawki pomiędzy dzieci. Znam takich, co sami wypaleni pragnieniem, dzielili się zapasem wody albo skórką chleba w najcięższym głodzie, gdyż człowiek w obliczu śmierci nie odczuwa już potrzeby i pełen królewskiej obojętności rzuca innemu kość do ogryzienia.
Wzrost w miłości ludzkiej można ukazać jako coraz pełniejsze przechodzenie od chęci wzajemnego posiadania do ofiarowania się sobie. W pierwszym okresie przyjaźni, narzeczeństwa, w pierwszych latach małżeństwa, macierzyństwa, ojcostwa, choć są to chwile bogate i piękne, to jednak nierzadko we wzajemnym zachowaniu się wobec siebie ludzie odwołują się przede wszystkim do posiadania. Kładzie się nacisk na słowo mój, moja: mój przyjaciel, mój chłopiec, moja dziewczyna, moje dziecko, moja mama. W początkach ludzkiej miłości zwykle dominuje posiadanie. I jest to pewien nieodłączny etap rozwoju ludzkiej miłości. Miłość i przyjaźń ludzka rozpoczyna się od doświadczenia posiadania. I nie ma w tym fakcie nic wstydliwego. Posiadanie to wyraża się w pewnym koncentrowaniu się na własnych przeżyciach, doznaniach, nierzadko także w szukaniu siebie. Niekiedy ta chęć posiadania jest tak silna, iż objawia się w zazdrości o każdą chwilę osoby kochanej i każde jej spotkanie z innym człowiekiem.
Jeżeli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje (Mt 16, 24). Zaparcie samego siebie Jezus nazywa także utratą swego życia, obumieraniem: Kto straci swoje życie z mego powodu, znajdzie je (Mt 16, 25). Zaparcie samego siebie jest właśnie dobrowolnie przyjętym procesem opuszczenia wszystkiego, wyjściem naprzeciw własnej śmierci. Naturalna ludzka skłonność do posiadania zostaje w tym procesie dobrowolnego opuszczenia wszystkiego przekształcona w nieustanne ofiarowanie się Bogu. Uczeń naśladujący Jezusa ma stać się człowiekiem nieustannego ofiarowania. Wzrost w wierze nazywamy niekiedy wewnętrznym ubogaceniem się. Jeżeli to określenie ma być prawdziwe, to musi być jednak uzupełnione o Jezusowe wezwanie do zapierania się siebie samego przez całkowite oddawanie się Bogu i ludziom.
Zanim Jezus rozpoczął swoją mękę, w czasie Ostatniej Wieczerzy antycypuje i jednocześnie pozostawia swoim uczniom proces przemiany posiadania w ofiarowanie. Wziął chleb (...) połamał go i podał mówiąc: To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę. Tak samo i kielich po wieczerzy mówiąc: Ten kielich to Nowe Przymierze we Krwi mojej, która za was będzie wylana (Łk 22, 19–20). Wydać ciało, przelać krew znaczy oddać życie, czyli oddać wszystko. Eucharystia nieustannie uobecnia tę przemianę posiadania w ofiarowanie, którego Jezus dokonał w całym swoim życiu, szczególnie zaś w męce i śmierci. Każdy uczeń Jezusa, który uczestniczy w Eucharystii, jest zaproszony, aby uobecniać to, czego dokonał jego Mistrz. Nasze naśladowanie Jezusa, zapieranie się siebie samych winno znaleźć swoje odniesienie w Eucharystii. Ona winna wyrażać to, czego dokonujemy całym życiem.
Podczas całej męki, szczególnie podczas procesu, Jezus przybiera postawę pasywnego przyjmowania tego, co Go spotyka. Z całym spokojem wewnętrznym poddaje się zdarzeniom. Jezus akceptuje spadające na Niego niesprawiedliwości, zadawane Mu kolejno cierpienia, zniewagi, razy. Przyjmuje fałszywe oskarżenia i pomówienia. Zabiera głos jedynie wówczas, kiedy daje świadectwo własnej tożsamości lub też kiedy napomina z miłością i życzliwością swoich nieprzyjaciół. Praktycznie nie zabiera jednak głosu we własnej obronie, nie usprawiedliwia się, nie tłumaczy się. Nie wyjaśnia Piłatowi prawdziwych motywów, dla których arcykapłani i starsi ludu wydają Go na śmierć. Nie oskarża jednych przed drugimi. Jezus nie podaje też argumentów na własną niewinność. Wobec Heroda milczy całkowicie. Herod nie traktował Go na serio, chciał się jedynie cynicznie zabawić Jego kosztem. Nie oczekiwał świadectwa i nie był też w stanie przyjąć jakiegokolwiek upomnienia.
Jako przygotowanie do kontemplacji przeczytajmy raz jeszcze opis całej męki Jezusa, na przykład według św. Łukasza, zwracając szczególną uwagę na tę właśnie pasywność Chrystusa. Kontemplujmy Jezusa, który poddaje się temu, co na Niego spada. Zauważmy brak buntu i oporu z Jego strony.
Pasywność Mesjasza w czasie Jego męki i śmierci przepowiada Prorok Izajasz w Pieśniach Sługi Jahwe. Wsłuchajmy się w te niezwykłe proroctwa, które dosłownie opowiadają o tym, jak zachowa się Jezus w czasie męki:
Pan
Bóg otworzył Mi ucho,
a Ja się nie oparłem ani się
cofnąłem.
Podałem grzbiet mój bijącym
i policzki moje
rwącym Mi brodę.
Nie zasłoniłem mojej twarzy
przed
zniewagami i opluciem.
Pan Bóg Mnie wspomaga,
dlatego
jestem nieczuły na obelgi,
dlatego uczyniłem twarz moją jak
głaz
i wiem, że wstydu nie doznam (Iz 50, 5–7).
Dręczono
Go, lecz sam się dał gnębić,
nawet nie otworzył ust
swoich.
Jak baranek na rzeź prowadzony,
jak owca niema
wobec strzygących ją,
tak On nie otworzył ust swoich.
Po
udręce i sądzie został usunięty;
a kto się przejmuje
Jego losem?
Tak! Zgładzono Go z krainy żyjących;
za
grzechy mego ludu został zbity na śmierć (Iz 53, 7–8).
Chciejmy zauważyć, jak bardzo dokładnie proroctwo Izajasza odpowiada opisowi męki i śmierci Jezusa. W tej pasywności Chrystusa wyraża się całkowite Jego zaufanie i oddanie się swojemu Ojcu. Męka i śmierć jest przyjęciem kielicha z Jego rąk. Chrystus nie broni się, gdyż nie należy już do siebie. Pozwala, aby wola Ojca spełniła się na Nim całkowicie. Ta pasywność Jezusa jest możliwa dzięki Jego absolutnemu zaufaniu Ojcu; jest ona owocem tego zaufania. Pasywność Jezusa wystawia Go na ryzyko większego i głębszego zranienia.
Zauważmy jednak, iż pasywność Jezusa nie ma charakteru negatywnej rezygnacji i bierności życiowej. Nie wyraża także Jego nieświadomości doznawanej krzywdy. Pasywność Jezusa stanowi owoc Jego decyzji podjętej całkowicie świadomie podczas dramatycznej walki aż do krwawego potu w Ogrójcu. Jezus jest świadom, iż cierpi niesprawiedliwie i daje temu świadectwo. Stwierdza otwarcie, że zgotowany Mu los przez przywódców Izraela oznacza panowanie ciemności.
Kontemplujmy pasywne zachowanie Jezusa w kolejnych scenach męki. Kontemplujmy pasywność Jezusa przy pojmaniu; Jezus nie usiłuje uciekać, ale wychodzi naprzeciw strażom świątynnym; pozwala się pocałować Judaszowi; pozwala się pochwycić i związać strażom. Dalej pozwala się prowadzić od Annasza do Kajfasza, następnie przed Wysoką Radę Sanhedrynu, przed Piłata, Heroda, i znowu przed Piłata. Kontemplujmy pasywność Jezusa w czasie biczowania i cierniem koronowania. Jezus pozwala się katować w okrutny sposób. Dopuszcza, aby znieważono i zelżono Jego godność Mesjasza i Syna Bożego. Jezus zezwala, aby włożono na Niego ciężki krzyż. Pozwala się prowadzić na Golgotę. Kiedy nie może dalej nieść krzyża, pozwala, aby Szymon Cyrenejczyk pomógł Mu zanieść go na Kalwarię. Dalej, Jezus pozwala się krzyżować. Dopuszcza ostatnie zniewagi ze strony tych, który Go doprowadzili do tej strasznej kaźni.
W czasie tej kontemplacji uświadommy sobie, że Jezus czyni to wszystko z naszego powodu i dla nas. Jeszcze raz powróćmy do Proroka Izajasza:
Lecz
On się obarczył naszym cierpieniem,
On dźwigał nasze
boleści,
a myśmy Go za skazańca uznali,
chłostanego
przez Boga i zdeptanego.
Lecz On był przebity za nasze
grzechy,
zdruzgotany za nasze winy.
Spadła Nań chłosta
zbawienna dla nas,
a w Jego ranach jest nasze
zdrowie.
Wszyscyśmy pobłądzili jak owce,
każdy z nas
się obrócił ku własnej drodze,
a Pan zwalił na Niego winy
nas wszystkich (Iz 53, 4–6).
Nasz wzrost w miłości do Jezusa jest kroczeniem ku coraz większej pasywności wobec Jego działania w nas. Aby wchodzić w coraz pełniejsze zjednoczenie z Chrystusem trzeba nam coraz bardziej wyciszać w nas pośpiech, zabieganie, niepokój o siebie, potrzebę sprawdzania swojej wartości w działaniu. Trzeba nam także wyciszać aktywność naszego umysłu, naszej pamięci, aktywność naszej woli. To wyciszenie wewnętrzne sprawia, iż Bóg może w nas i przez nas działać coraz pełniej. Kroczenie ku coraz większej pasywności wobec Boga dobrze wyraża modlitwa św. Ignacego Loyoli proponowana na zakończenie całych rekolekcji. Modlitwę tę moglibyśmy włożyć także w usta Jezusa. Chciejmy ją odmówić jako wyraz naśladowania pasywności Jezusa w czasie Jego męki:
Zabierz,
Panie, i przyjmij
całą wolność moją,
pamięć
moją i rozum,
i wolę mą całą,
cokolwiek mam
i posiadam.
Ty mi to wszystko dałeś –
Tobie to,
Panie, oddaję.
Twoje jest wszystko.
Rozporządzaj tym
w pełni
wedle swojej woli.
Daj mi jedynie
miłość
Twą i łaskę,
albowiem to mi wystarcza (ĆD, 234).
Kroczenie od aktywności ku coraz większej pasywności przed Bogiem jest drogą bolesną. Jest to droga krzyżowa. Droga ta wiedzie bowiem pod prąd naturalnej skłonności człowieka do bronienia się, do koncentrowania na sobie uwagi innych, do pokładania ufności we własnych ludzkich możliwościach i sile własnej woli. Postawa pasywności wobec Boga może być jedynie owocem wielkiej wewnętrznej walki i zmagań, tak jak pasywność Jezusa była owocem Jego wielkich zmagań aż do krwawego potu w Ogrodzie Oliwnym.
Pasywność wobec Boga sprawia, iż zaangażowanie apostolskie nie przestaje być pustym aktywizmem, który koncentrowałby nas na potrzebie uznania, ale jest prawdziwym wydaniem siebie na służbę Bogu i ludziom. Zaangażowanie apostolskie staje się wydaniem na służbę, oddaniem się do dyspozycji innych na wzór Jezusa, który nie przyszedł, aby Mu służono, ale aby służyć (Mt 20, 28). Ta pasywność wobec Boga czyni nas zaangażowanymi i aktywnymi w przyjmowaniu Jego Boskiej woli. Pasywność wobec Boga czyni nas prawdziwymi narzędziami.
Kontemplując Jezusa w Jego męce i śmierci prośmy, aby była ona dla nas nieustannym wezwaniem do odchodzenia od siebie, swoich ludzkich potrzeb, by móc coraz pełniej koncentrować się na Jego miłości i Jego woli.
***
Na zakończenie przytoczmy piękne pouczenie J. Taulera, jednego z najwybitniejszych kaznodziejów niemieckich XIV wieku, jak należy rozważać i wprowadzać w życie mękę i śmierć Jezusa. Niektórzy tak mówią: Panie, codziennie rozmyślam nad Męką Pańską: o tym jak stał przed Piłatem, przed Herodem, przy słupie i w innych miejscach. Otóż posłuchaj mojej nauki: nie patrz na Boga jak na zwykłego człowieka, lecz wpatruj się w Boga transcendentnego i niepoznawalnego, Boga najwyższego, potężnego i wiecznego, który jednym słowem stworzył niebo i ziemię i w ten sam sposób wszystko może w nicość obrócić. Rozważ, że ten właśnie Bóg chciał się tak unicestwić dla swoich stworzeń. I zarumień się wtedy ze wstydu, że ty, śmiertelny, nędzny człowiek, myślałeś o zaszczytach, korzyściach i dumie. Ugnij się pod krzyżem, skądkolwiek przychodzi, od wewnątrz czy z zewnątrz. Nagnij swoją pyszną duszę pod Jego cierniową koroną. I pójdź za ukrzyżowanym Bogiem w duchu poddania, pełnym prawdziwej wzgardy dla siebie samego, pod każdym względem, wewnętrznie i zewnętrznie, skoro twój tak wielki Bóg do tego stopnia się unicestwił, osądzony przez swoje własne stworzenia, skazany na śmierć i ukrzyżowany. W ten to sposób, cierpiąc cierpliwie i z pokorą, powinieneś naśladować Jego mękę, na niej się wzorować.
Posłuchajcie innej przypowieści! Był pewien gospodarz, który założył winnicę. Otoczył ją murem, wykopał w niej tłocznię, zbudował wieżę, w końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. Gdy nadszedł czas zbiorów, posłał swoje sługi do rolników, by odebrali plon jemu należny. Ale rolnicy chwycili jego sługi i jednego obili, drugiego zabili, trzeciego zaś ukamienowali. Wtedy posłał inne sługi, więcej niż za pierwszym razem, lecz i z nimi tak samo postąpili. W końcu posłał do nich swego syna, tak sobie myśląc: Uszanują mojego syna. Lecz rolnicy zobaczywszy syna mówili do siebie: To jest dziedzic; chodźcie zabijmy go, a posiądziemy jego dziedzictwo. Chwyciwszy go, wyrzucili z winnicy i zabili. Kiedy więc właściciel winnicy przyjdzie, co uczyni z owymi rolnikami? Rzekli Mu: Nędzników marnie wytraci, a winnicę odda w dzierżawę innym rolnikom, takim, którzy mu będą oddawali plon we właściwej porze. Jezus im rzekł: Czy nigdy nie czytaliście w Piśmie: Właśnie ten kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła. Pan to sprawił, i jest cudem w naszych oczach. Dlatego powiadam wam: Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce. Kto upadnie na ten kamień, rozbije się, a na kogo on spadnie, zmiażdży go. Arcykapłani i faryzeusze, słuchając Jego przypowieści, poznali, że o nich mówi (Mt 21, 33–45).
Jezus wygłasza powyższą przypowieść w Jerozolimie w sytuacji, gdy polemika z Żydami była już bardzo ostra. Faryzeusze już dawno postanowili zgładzić Jezusa. Szukali jedynie okazji i sposobu, w jaki można będzie to uczynić. Przypowieść rozpoczyna się od niemal dosłownego cytatu z Proroka Izajasza: Chcę zaśpiewać memu Przyjacielowi pieśń o Jego miłości ku swojej winnicy! Przyjaciel mój miał winnicę na żyznym pagórku. Otóż okopał ją i oczyścił z kamieni i zasadził w niej szlachetną winorośl; pośrodku niej zbudował wieżę, także i tłocznię w niej wykuł. I spodziewał się, że wyda winogrona, lecz ona cierpkie wydała jagody (Iz 5, 1–2).
Słuchacze, którym na ogół dobrze był znany ten tekst, uświadomili sobie, iż Jezus mówi o narodzie izraelskim, gdyż on właśnie jest winnicą Jahwe, dla której tak wiele zrobił z miłości do niej.
Opis zakładania winnicy moglibyśmy porównać do długiego i troskliwego dzieła stwarzania świata. Właściciel winnicy, jak mówi Izajasz, włożył w nią wszystkie swoje twórcze zdolności i talenty oraz całą swoją miłość. Wybrał dla niej najlepsze miejsce — żyzny pagórek. Zasadził w niej dobrze wyselekcjonowaną szlachetną winorośl. Kiedy gospodarz ukończył swoją winnicę, oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał.
Posługując się w analizie tej przypowieści naszym ludzkim sposobem szukania zależności pomiędzy przyczyną a skutkiem, powiemy, że już tu tkwił pierwszy błąd gospodarza. Skoro aż tak bardzo zależało mu na winnicy, nie powinien był jej oddawać w niesprawdzone ręce. Gospodarz zaufał ludziom przypadkowym, którzy mieli okazać się nie tylko nielojalni wobec niego, ale także mieli stać się zabójcami jego własnego syna. Zaufanie niesprawdzonym rolnikom wydaje się być aktem elementarnego braku roztropności. Gospodarzowi szybko przyjdzie zbierać gorzkie owoce swojego nieroztropnego zaufania, jeżeli będzie stosował taką metodę.
W tym miejscu zaczyna się jakby historia słabości Boga, który wszystko, co ma najcenniejszego z całym zaufaniem powierza przypadkowemu człowiekowi; przypadkowemu, ponieważ chodzi tu o każdego człowieka. Oto słabość Boga, który kocha człowieka i dlatego właśnie ufa jego ludzkiej wolności wbrew wszelkiej oczywistości.
Kiedy przyszła pora pierwszych zbiorów, gospodarz wysłał swoje sługi do rolników, by odebrali plon jemu należny. Owo wielkie zaufanie do rolników sprawiło, iż gospodarz jakby sobie nie zdawał sprawy, iż naraża swoje sługi nie tylko na zniewagę, ale także na śmiertelne niebezpieczeństwo. Niewdzięczni rolnicy chwycili jego sługi i jednego obili, drugiego zabili, trzeciego zaś ukamienowali. Rolnicy zachowują się nie tylko w sposób buntowniczy, ale także w sposób brutalny i zbrodniczy. Nie myślą dotrzymywać zawartej wcześniej z gospodarzem umowy.
Możemy spróbować odtworzyć sposób rozumowania zbuntowanych rolników: Gospodarz, który powierzył nam winnicę jest teraz bardzo daleko. Pracujemy na jego roli bardzo ciężko cały rok. I choć na samym początku włożył tyle trudu i wysiłku w budowanie winnicy, to jednak teraz zdaje się nie dbać o nią. Czyżby nie znał prawa siły, którym rządzi się świat dzisiejszy? Gospodarz wydaje się być bardzo słaby lub też naiwny, skoro wysłał kilku nieuzbrojonych sług nie zapewniając im bezpieczeństwa z pomocą jakiegoś małego choćby oddziału wojska. Naiwność jest innym rodzajem słabości. Nie damy mu tego, czego się domaga. Zobaczymy, jaka będzie jego reakcja.
Rolnicy zachowują się jak małe dzieci w szkole. Kiedy przychodzi do klasy nowa nauczycielka, od samego początku zaczynają psocić, dokuczać jej, żartować, ale obserwują jednocześnie, w jaki sposób ona zareaguje. Badają w ten sposób, na ile żartów i psot będzie można sobie przy niej pozwolić. Jeżeli pozwoli na małe psoty, będą robić małe; jeżeli pozwoli na duże, korzystając z jej słabości, będą psocić do woli.
Prawdopodobnie rolnicy po swoim brutalnym czynie, zaczęli rozmyślać i rozmawiać między sobą, co się teraz stanie. Możemy przypuszczać, iż wielu zaczęło się obawiać, że gospodarz przyśle wojsko i natychmiast surowo wszystkich ich ukarze. Z pewnością dość niecierpliwie czekali na pierwszą reakcję gospodarza na ich zbrodnicze i buntownicze zachowanie. Byli przecież świadomi niesprawiedliwości, jakiej dopuścili się zarówno w stosunku do gospodarza, jak i samych sług.
I oto znowu gospodarz zdaje się powtarzać ten sam elementarny błąd. Za drugim razem posłał wprawdzie więcej sług, ale tak samo bezbronnych. Także tym razem nie zabezpieczył ich przed przemocą ze strony zbuntowanych rolników. Dla rolników zaś był to ewidentny znak, że gospodarz nie jest człowiekiem interesu i nie można traktować go na serio. Także za drugim razem rolnicy zrobili to samo, co za pierwszym: jednych obili, drugich zabili, jeszcze innych ukamienowali. Masakra sług była tym razem większa niż za pierwszym razem.
A teraz spróbujmy wczuć się w sposób rozumowania samego gospodarza, który podsuwa nam także sama przypowieść Jezusa. Chociaż gospodarz jest jednocześnie potężnym władcą posiadającym liczne wojska, to ma jakąś odrazę wobec stosowania przemocy. Stąd też wbrew wszelkiej oczywistości zakłada w sposób maksymalny dobrą wolę u rolników i chce im wyjść naprzeciw. Za wszelką cenę pragnie z nimi pojednania i ugody. Gospodarz usiłuje najpierw znaleźć wytłumaczenie idące po linii ich rzekomej dobrej woli. Gospodarz myśli: Być może nie zrozumieli mnie do końca i dlatego doszło do przypadkowej bójki. Jeżeli nawet niektórzy z nich zawinili, to być może zreflektują się, uznają swój błąd, przyznają się do winy. Przecież nie mogą nie być świadomi, że mam wojsko i mogę także siłą odebrać to, co moje. Ale po co stosować zaraz siłę. Podaruję im ten pierwszy wybryk. Za drugim razem wyślę więcej sług. Kiedy jednak druga misja sług nie powiodła się, gospodarz zamiast ukarać ich, co wydawało się być naturalne, dalej szuka usprawiedliwienia dla buntowników. Wprawdzie tym razem wysłałem więcej sług, ale może nie byli dość stanowczy, może pozwolili się zlekceważyć. Prawdopodobnie doradcy gospodarza podpowiadali mu, aby rozwiązał problem od razu wysyłając oddział wojska, by ukarać buntowników.
Po drugim bezkarnym buncie stało się dla rolników niemal oczywiste, iż gospodarz jest człowiekiem słabym, który nie umie dochodzić swoich praw. Pomyśleli, iż teraz gospodarz będzie bał się przysłać kogokolwiek. Ale oto staje się rzecz niesamowita, która może zdarzyć się jedynie w mitycznych opowiadaniach lub też w przypowieści Jezusa. Do zbuntowanych rolników, którzy już dwukrotnie zmasakrowali wysłanników, gospodarz w końcu posłał swego syna, tak sobie myśląc: Uszanują mojego syna. Gospodarz ciągle wierzy w dobrą wolę rolników i ich lojalność względem niego. Zakłada, iż rolnicy uznają jego prawo własności do winnicy. Jeżeli rolnicy nie uznali autorytetu sług, to teraz z pewnością uznają autorytet mojego syna. Z pewnością przed moim synem uznają swoją winę, ukorzą się i oddadzą należne mi plony. Wraz z misją mojego syna rozpocznie się nowy okres współpracy z rolnikami.
Rozumowanie rolników było jednak zupełnie inne. Kiedy zobaczyli syna gospodarza, bynajmniej się nie przestraszyli. Nie mieli też ochoty do dialogu i do pertraktacji. Skoro znieważyli i zabili sługi gospodarza, dlaczego mieliby nagle okazać się uległymi i pokornymi wobec syna gospodarza? Przyzwyczaili się do stosowania przemocy. Przemoc, w ich mniemaniu, okazała się skuteczną metodą na życie. Skoro gospodarz nie mógł ukarać nas za pierwszym i drugim razem — myślą sobie rolnicy — to nie będzie w stanie ukarać nas i dochodzić swoich praw także za trzecim razem. Ostatecznie potwierdziło się, iż gospodarz nie umie rządzić i jest słaby. Jeżeli syn ma otrzymać w spadku winnicę, to wystarczy go teraz zabić, a winnica będzie już nasza na zawsze. Skończy się ostatecznie uciążliwa zależność od gospodarza, sami będziemy sobie gospodarzyć. Zrobili tak, jak postanowili. Chwyciwszy więc syna, wyrzucili go z winnicy i zabili.
Gospodarz posyłając swojego syna ryzykuje wszystko, ale wbrew wszelkiej oczywistości ma do nich zaufanie. Wierzy, iż uznają jego autorytet i ze względu na autorytet pana uznają autorytet syna. Słabość gospodarza nie wynika z braku siły i wojska, ale z zaufania i miłości do rolników. Posyłając do nich syna pragnie, aby w końcu się opamiętali. Okazuje im najwyższy dowód zaufania. Przecież nie mogą nie dostrzec — myśli gospodarz — jak bardzo mi na nich zależy.
Ostatecznym źródłem słabości Boga w Jezusie Chrystusie jest niewiarygodne zaufanie Boga do człowieka, niewiarygodna Jego miłość do ludzi. To właśnie to bezgraniczne zaufanie, bezgraniczna miłość karze Bogu zachowywać się w sposób po ludzku nielogiczny. W Jezusie Chrystusie Bóg, podobnie jak gospodarz, wszystko stawia na jedną kartę i ryzykuje wszystko.
Kiedy jednak wchodzimy w rozważania męki i śmierci Jezusa trudne staje się stosowanie jakichkolwiek porównań i przypowieści. Wydaje się dziwne, że gospodarz posyła syna wiedząc, że będzie zabity. Ale w tym właśnie wyraża się bezwarunkowość zaufania, bezgraniczność miłości. Miłość nie kalkuluje, nie oblicza. Biblia powie nam, że Bóg nie oszczędził nawet swojego Jedynego Syna, ale Go wydał za nas na śmierć krzyżową. To nieskończona miłość Boga do człowieka każe stać się Bogu słabym, bezbronnym i nielogicznym w spotkaniu z człowiekiem. Miłość nie łamie nigdy wolności. Bóg nie złamie i nie zgwałci nigdy wolności swoich stworzeń za pomocą krzyku, lęku, przymusu, przemocy. I właśnie dlatego gospodarz nie posyła wojska, aby ukarać buntowników. Bóg zawsze staje się pokorny i słaby, kiedy staje wobec wolności ludzkiego serca. Bóg nieustannie, w historii każdego człowieka osobiście naraża się, że zostanie osądzony, odrzucony, zelżony, pobity, ukrzyżowany.
Straszliwą konsekwencją, negatywną konsekwencją naszej wolności, jest możliwość powiedzenia Bogu nie. Daje ona możliwość zabicia sług i syna gospodarza, zabicia Jezusa Syna Bożego. Człowiek, podobnie jak owi rolnicy, może fałszywie odczytać swoją sytuację przed Bogiem. Wchodzi w grzech, sprzeciwia się Bogu, łamie przykazania, łamie podjęte zobowiązania, krzywdzi bliźnich i jednocześnie zauważa, że to uchodzi mu bezkarnie. Życie toczy się dalej. Nikt go nie każe. Kiedy człowiek raz spróbuje stosować metodę przemocy i dostrzeże, że to się opłaca, wówczas może sądzić, iż jest to dobry sposób na życie. Wyrzuty sumienia, które może nawet pojawiają się od czasu do czasu, są jednak coraz słabsze, aż wreszcie gdzieś znikają. Pierwsze lęki, że Bóg może nas ukarać jakąś nagłą chorobą, śmiercią kogoś bliskiego, życiowym niepowodzeniem itp., okazują się jedynie projekcją na Boga naszych osobistych obaw. Człowiek nieprawy szybko przekonuje się, że nic takiego nie zagraża mu ze strony Pana Boga. W sytuacji życia w nieprawości człowiek może sobie rozwiązać problem Boga deklarując się agnostykiem, ateistą; może też — co okazuje się najczęściej stosowaną metodą — uśpić Boga w swoim życiu.
Oto przykład. Zaniedbujemy modlitwę, modlimy się banalnie, powierzchownie, z czasem zaniedbujemy modlitwę w ogóle, porzucamy ją, przestajemy się spowiadać, uczestniczyć w Eucharystii i — nic się nie dzieje. Naiwnie możemy myśleć, że porzucając modlitwę mamy trochę więcej czasu i spokojniejsze życie. Inny przykład. Mając zobowiązania wobec własnej żony, męża i dzieci (czy też wobec dobrowolnie podjętego celibatu), pozwalamy sobie na jakieś dwuznaczne kontakty emocjonalne; z czasem angażujemy się pełniej i głębiej. W końcu dochodzi do zdrady i niewierności. I chociaż obawiamy się, że coś się stanie, nic szczególnego się nie dzieje. Przekonujemy się, że można sobie ułożyć spokojne podwójne moralnie życie. W tych okresach uwikłania moralnego czujemy się nieraz nawet szczęśliwi i zadowoleni z życia. W taki właśnie stopniowy i powolny sposób można nauczyć się praktycznie każdej nieprawości, która — jak się wydaje — może uchodzić bezkarnie. Ale te nasze odczucia, podobnie jak sposób rozumowania rolników, są fałszywe, złudne. Pokaże to dopiero przyszłość.
Wbrew temu, co mogło wydawać się rolnikom i co może wydawać się także nam samym, gospodarz nie jest słabym i bezradnym człowiekiem. Pokazuje to dalsza część przypowieści. Kiedy więc właściciel winnicy przyjdzie, co uczyni z owymi rolnikami? Rzekli Mu: Nędzników marnie wytraci, a winnicę odda w dzierżawę innym rolnikom, takim, którzy mu będą oddawali plon we właściwej porze.
Męka i krzyż Jezusa ukazują nie tylko słabość Boga, ale także Jego Boską moc. Męka i krzyż Jezusa jest straszliwym sądem Boga nad ludzkim grzechem. Bóg pragnie, abyśmy dzięki krzyżowi Jego Syna byli wolni od straszliwej rzeczywistości naszego grzechu. Wszyscyśmy pobłądzili jak owce, każdy z nas się obrócił ku własnej drodze, a Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich (Iz 53, 6) — powie prorok Izajasz. Bóg Ojciec dokonał surowego sądu na swoim Synu, zamiast na nas. Przekleństwo grzechu spadło na Niego. Bóg w Jezusie podstawił się na nasze miejsce.
Jezus im rzekł: Czy nigdy nie czytaliście w Piśmie: Właśnie ten kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła. Pan to sprawił, i jest cudem w naszych oczach. Syn pochwycony, wyrzucony i zabity poza murami miasta stanie się Tym, który będzie sądził żywych i umarłych. Gospodarz w Nim właśnie okaże swoją potęgę i moc: Wówczas ukaże się na niebie znak Syna Człowieczego, i wtedy (...) ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach niebieskich z wielką mocą i chwałą. Pośle On swoich aniołów z trąbą o głosie potężnym, i zgromadzą Jego wybranych z czterech stron świata, od jednego krańca nieba aż do drugiego (Mt 24, 30–31). Kto upadnie na ten kamień, rozbije się, a na kogo on spadnie, zmiażdży go. Odrzucona miłość, zlekceważone i nadużyte zaufanie w końcu obraca się przeciwko człowiekowi. Wysłanie przez gospodarza wojska, które marnie wytraci buntowników jest pewną biblijną metaforą, którą trzeba rozważać w całym kontekście biblijnym. Bóg nie sądzi i nie karze człowieka na ludzki sposób, jak czynił to zwykle bezwzględny wschodni władca wobec swoich zbuntowanych podwładnych. W grzechu to my sami nakładamy na siebie okrutną karę oddzielając się swoim buntem od jedynego źródła życia i miłości; od miłości Ojca i Syna w Duchu Świętym.
A jeżeli ktoś posłyszy słowa moje, ale ich nie zachowa, to Ja go nie sądzę — mówi Jezus. Nie przyszedłem bowiem po to, aby świat sądzić, ale aby świat zbawić (J 12, 47). Sądem Boga jest Jego nieskończone miłosierdzie. Grzech, któremu człowiek uwierzył i oddał do dyspozycji swoje życie, sam osądzi człowieka. Człowiek sam, zrywając życiodajne więzy miłości, nierzadko czyni swoje życie piekłem już tutaj na ziemi. Życie ludzkie bez miłości zawsze jest piekłem, zarówno tutaj na ziemi, jak tym bardziej w wieczności.
Prośmy gorąco o głębokie wejście w tajemnicę Bożej słabości, dzięki której moglibyśmy wewnętrznie poznać tajemnicę bezgranicznego zaufania Boga do człowieka. Prośmy, abyśmy mogli dotknąć Jego nieskończonej miłości do każdego z nas. Módlmy się również, abyśmy przyjęli tę słabość Boga objawioną w krzyżu Jezusa jako przejaw Jego mocy; mocy, która nie identyfikuje się jednak z przemocą, siłą, z łamaniem ludzkiej wolności. Słabość Boga nie jest jedynie figurą retoryczną. Bóg nie udaje słabego, ale jest słaby, kiedy wchodzi w dialog z wolnym człowiekiem. Bóg nie gwałci wolności ludzkiej woli. Szanuje ją, nawet za cenę śmierci swojego Jednorodzonego Syna. Ojciec wydał Syna w ręce rolników, nie jako w ręce swoich wrogów, ale jako w ręce tych, którym bezgranicznie zaufał. Ojciec nieustannie wydaje swojego Syna w nasze ręce z zaufaniem, że Go przyjmiemy jak Syna i że w Nim odczytamy nieskończoną miłość Gospodarza — Ojca.
Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który go uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie — o ile nie trwa w winnym krzewie — tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy — latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami.
Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał — aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go prosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali (J 15, 1–17).
W wielkiej mowie pożegnalnej Jezus wyjaśnia, iż jedność pomiędzy Nim a Jego uczniami polega na jedności miłości. Z jednej strony uczniowie powinni pozostawać w Jego miłości, z drugiej zaś strony winni kochać się wzajemnie, jak Jezus ich ukochał. Miłość wzajemna uczniów ma swoje źródło we wspólnym ich uczestnictwie w miłości Chrystusa.
W czasie tych ostatnich godzin, które Jezus spędza z uczniami, zapewnia ich, że Jego miłość do nich będzie trwała wiecznie. To właśnie miłość stała się źródłem silnych i bardzo bliskich więzi pomiędzy Jezusem a uczniami. Ona inspirowała ich wzajemne relacje podczas całego publicznego życia.
Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem — mówi Jezus. Ojciec niebieski kocha swojego Jednorodzonego Syna miłością nieskończoną. Ta właśnie miłość określa ich wzajemne relacje. Jest ona tak wielka, iż owocem tej miłości jest trzecia Osoba Boska — Duch Święty. Tę samą miłość, którą Ojciec okazuje Synowi, Syn okazuje swoim uczniom. Miłość Ojca do Syna posiada swoje przedłużenie we wszystkich czynach i w całym nauczaniu Jezusa.
Miłość, o której mówi Jezus to przede wszystkim więź. W łonie Trójcy Świętej jest to więź nierozerwalna, nieskończona, Boska więź. Wytrwajcie w miłości mojej — te słowa są wezwaniem do zachowania trwałej więzi uczniów ze swoim Mistrzem na wzór owej Boskiej więzi Syna z Ojcem w Duchu Świętym.
Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem — te słowa Jezusa nie wyrażają jedynie jakiegoś porównania. Miłość Jezusa do uczniów ma tę samą naturę, co miłość Ojca do Syna. Jezus kocha swoich uczniów miłością właściwą tylko Bogu. Tak więc uczniowie uczestniczą w sposób rzeczywisty w Boskiej miłości Syna do Ojca.
Porównanie jedności pomiędzy uczniami a Jezusem do więzi łączącej winne latorośle z krzewem dobrze podkreśla naturę ich wzajemnej relacji. Latorośle posiadają to samo życie, co krzew winny. Życiem krzewu winnego — życiem Chrystusa, jest miłość Jego Ojca. Życiem latorośli — Jego uczniów jest również ta miłość Ojca, którą On otrzymuje od Niego.
Życie chrześcijańskie polega na przyjęciu miłości, którą Chrystus okazuje uczniom oraz na wytrwaniu w niej do końca: Wytrwajcie w miłości mojej — mówi Jezus. Miłość Jezusa do swoich uczniów nie jest jednorazowym aktem woli, nie jest doświadczeniem przemijającym. Jest to miłość wieczna, miłość stała, jak wieczna i stała jest miłość Ojca do Jego Jednorodzonego Syna. Ponieważ Syn wiecznie trwa w miłości swojego Ojca a Ojciec w miłości do Syna, również uczeń Jezusa winien wiecznie trwać w miłości swojego Mistrza. Podkreślenie trwania, podkreślenie wytrwania w miłości Boga jest cechą charakterystyczną Ewangelii Jana. Jan podkreśla tę prawdę także w swoich listach: Poznajemy, że my trwamy w Nim, a On w nas, bo udzielił nam ze swego Ducha (1 J 4, 13). To zdanie brzmi jak echo Księgi Mądrości: Wierni w miłości będą przy Nim trwali (Mdr 3, 9) oraz echo wielkiej mowy eucharystycznej: Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie a Ja w nim (J 6, 56).
Trwanie — pozostawanie w Chrystusie wyraża jakby definicję chrześcijanina, ucznia Jezusa: Jeżeli trwać będziecie w nauce mojej, będziecie prawdziwymi uczniami moimi (J 8, 31). Prawdziwy uczeń to ten, który przylega całkowicie do swojego mistrza.
Aby trwanie w Chrystusie było możliwe otrzymujemy wiele darów: dar Ducha Świętego (1 J 4, 13), dar namaszczenia (1 J 2, 27), dar Agape — miłości (1 J 3, 17; 4, 16), ziarno słowa Bożego (1 J 3, 9). Ktoś, kto nie trwa w Chrystusie nie może dokonać niczego: Beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15, 5). Ta jedność Jezusa z Jego uczniem jest tak bliska i intymna, iż wyraża się ona w jakimś wzajemnym przenikaniu. To samo wyrażenie, którego używa się na określenie trwania uczniów w Chrystusie, służy również do objawienia trwania Ojca w Synu: Czy nie wierzysz, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie? Słów tych, które wam mówię, nie wypowiadam od siebie. Ojciec, który trwa we Mnie, On sam dokonuje tych dzieł. Wierzcie Mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie. Jeżeli zaś nie — wierzcie przynajmniej ze względu na same dzieła (J 14, 10–11).
Jeżeli działalność uczniów ma wydać owoce, to winni oni trwać w miłości Jezusa. To trwanie zakłada całkowite posłuszeństwo, ducha ofiary i oddanie siebie na służbę. Owocność miłości uczniów, płodność ich miłości przewyższa owocność innych charyzmatów i darów. Owoce miłości są trwalsze niż owoce wiary i nadziei. Stąd też św. Paweł powie: Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość — te trzy: z nich zaś największa jest miłość (1 Kor 13, 13).
Jeżeli jednak zasadnicza inicjatywa w miłości należy do Mistrza, powstaje pytanie: jak wytrwać w tej miłości? Jezus odpowiada: Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. Już Stary Testament nauczał, że wierność i posłuszeństwo Bogu łączy się ściśle z miłością. Kochać Boga to oddać Mu się całkowicie poprzez posłuszeństwo i służbę.
Św. Augustyn komentując te słowa Jana pisze: Czy to miłość sprawia zachowanie przykazań, czy też zachowanie przykazań prowadzi do miłości? Ale przecież nikt nie wątpi, że miłość jest pierwsza. Nie ma możliwości zachowania przykazań ten, kto nie kocha. Kiedy Jezus mówi słowa: Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, wskazuje nie na to, skąd pochodzi miłość, ale na to, co jest sprawdzianem miłości. Poprzez te słowa Jezus chce jakby powiedzieć: Nie sądźcie, że pozostajecie w mojej miłości, jeżeli nie zachowujecie moich przykazań. Jeżeli je zachowujecie, to będzie to dowodem, że w niej trwacie. Niech się nikt nie wynosi, że kocha Boga, jeżeli nie zachowuje Jego przykazań.
Słowo przykazanie jest tu może niezbyt precyzyjne. Nie chodzi bowiem o przepis, o jakąś normę prawną czy moralną, która winna być zachowana, ale chodzi o pełnienie woli, o pełnienie upodobań i pragnień kochanej osoby. Jezus określa, w jaki sposób mamy zachować Jego przykazania: Jak Ja zachowałem przykazania Ojca mojego i trwam w Jego miłości. Jedynym przykazaniem Jezusa danym Mu przez Ojca było wykonanie Jego woli: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło (J 4, 34); A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną; nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba (J 8, 29).
Całe życie Jezusa w szarej codzienności, jak i we wszystkich szczytowych momentach życia: na górze kuszenia, na Górze Przemienienia, na Górze Oliwnej, na Kalwarii, na górze Wniebowstąpienia, było nakierowane na zachowania woli Jego Ojca. Ponieważ Jezus całkowicie oddał się wypełnieniu woli Ojca, dlatego też doświadczał w pełni Jego miłości: Dlatego miłuje Mnie Ojciec, bo Ja życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać (J 10, 17). Szczytowym punktem wypełnienia woli Ojca była śmierć na krzyżu, którą Jezus przyjmuje dobrowolnie.
Nakaz zachowania przykazań nie jest bynajmniej nakładaniem na uczniów jedynie ciężarów życia. Jest to raczej objawienie im sekretu pełnej i czystej radości: To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. Duszę Jezusa wypełnia radość. Radość jest tajemnicą Syna Człowieczego. I choć jest Człowiekiem udręczenia i boleści, to jednak trwa także w radości. Radością Jezusa jest Jego trwanie w Ojcu, Jego miłosna przynależność i oddanie się Mu. Radość Jezusa jest owocem spełnienia zbawczej misji arcykapłana i pasterza, który oddaje swoje życie za owce. Jezus doświadcza w ten sposób słów, które sam wypowiedział: Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu (Dz 20, 35).
Jezus przed swoim odejściem przekazuje uczniom sekret doskonałej radości. Polega ona na trwaniu w Jego miłości oraz zachowaniu Jego przykazań. Jezus pragnie bowiem, aby Jego własna radość stała się radością uczniów, aby doświadczyli w pełni Jego radości kochania i radości trwania w miłości.
Podobnie jak uczniowie Jezusa trwają w Jego miłości, tak samo winni trwać również w Jego radości. Jezus życzy sobie, aby radość tych, którzy do Niego należą była pełna. Nie wyraża tego życzenia jakby mimochodem, ale ukazuje ono ostatnią wolę Jezusa, którą powtórzy kilkakrotnie w swojej pożegnalnej mowie (J 16, 24; 17, 13). Pełna radość łączy się ściśle z trwaniem w miłości. Radość i miłość są bowiem owocami tego samego Ducha (por. Ga 5, 22). Od momentu przylgnięcia do Jezusa Jego uczeń jest szczęśliwy, trwa w radości. Całe jego życie upływa w miłosnej wierności, pogłębia tę radość, powiększa ją aż do momentu wejścia do radości wiecznej, radości oglądania Boga twarzą w Twarz.
I choć w całym przemówieniu Jezus wiele razy akcentuje radość, to jednak wyczuwa On atmosferę smutku uczniów spowodowaną zbliżającym się rozstaniem z ich umiłowanym Mistrzem. Jezus nie ukrywa, że niedługo już odejdzie: Dzieci, jeszcze krótko jestem z wami (J 13, 33). Mówi o tej prawdzie bardzo serdecznie, ciepło. Zwraca się do uczniów jak dobry ojciec zwraca się do dzieci, kiedy wyjeżdża na dłuższy czas.
W sytuacji rozstania Chrystus pozostawia swoim uczniom ważne zadanie do spełnianie, które będzie dla nich pociechą w ich smutku: Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem: żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali (J 13, 34–35). Jest to testament Jezusa dany uczniom. Testament w dosłownym znaczeniu, wyraża bowiem Jego ostatnią wolę. Ta ostatnia wola Jezusa ma być dla Jego uczniów umocnieniem i źródłem pocieszenia po odejściu Mistrza z tej ziemi. Wypełnienie jej gwarantuje im nie tylko pełne spotkanie z Jezusem w przyszłości, ale przede wszystkim Jego nieustanną obecność pośród uczniów.
Nakaz miłości braterskiej jest czymś więcej niż jakąś ogólną zachętą, ogólnym poleceniem danym uczniom. Jest to nowa ekonomia zbawienia. Jezus w ten sposób ustanawia nową moralność. Tym nowym przykazaniem Jezus określa nowy charakter wspólnoty, która będzie się gromadzić odtąd w Jego imię. Jezus definiuje styl życia wspólnoty i styl życia każdego z jej członków.
Nowe przykazanie najszerzej nam opisał i najgłębiej zinterpretował św. Jan Ewangelista. Mając duszę mistyka, będąc umiłowanym uczniem Jezusa, wczuł się dogłębnie w pragnienia Jezusowego serca. Nowe przykazanie św. Jan przytacza i komentuje wielokrotnie w swoich listach: A przykazanie zaś Jego jest takie, abyście (...) miłowali się wzajemnie tak, jak nam nakazał. Kto wypełnia Jego przykazania, trwa w Bogu, a Bóg w nim (1 J 3, 23–24). Jeden z Ojców Kościoła przytacza znamienny fakt z życia św. Jana Ewangelisty. Kiedy św. Jan będąc starcem nie mógł chodzić o własnych siłach na spotkania eucharystyczne, jego uczniowie przynosili go. Na spotkaniach tych św. Jan powtarzał nieustannie jedno zdanie: Nasz Pan powiedział, synaczkowie, miłujcie się nawzajem. Uczniowie jego znużeni nieustannym słuchaniem tych samych słów powiedzieli mu pewnego razu: Mistrzu, przypomnij nam także inne słowa naszego Pana. Wówczas św. Jan odpowiedział: Synaczkowie moi, jeżeli te słowa zachowacie, wszystkie zachowacie.
Św. Paweł określa to nowe przykazanie jako prawo Chrystusa: Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełnijcie prawo Chrystusowe (Ga 6, 2). Stary Testament nakazywał miłość bliźniego. Jezus rozciągnął to przykazanie na wszystkich ludzi, także na nieprzyjaciół: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą (Łk 6, 27).
Opuszczając zaś swoich uczniów nakazuje im kochać się wzajemnie tak, aby ich miłość była znakiem rozpoznawczym przynależności do wspólnoty wyznającej wiarę w Mistrza. Ta miłość wzajemna jest miłością szczególną. Ona wyznacza granice Kościoła, Oblubienicy Chrystusa. Miłość wzajemna ma wartość tylko wówczas, gdy wzoruje się na miłości Chrystusa. Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem (J 13, 34). Sposób okazania przez Chrystusa miłości swoim uczniom charakteryzuje i jednocześnie określa tę miłość, którą oni winni sobie świadczyć wzajemnie. Umycie nóg jest przykładem, w jaki sposób uczniowie mają się kochać między sobą: Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem (J 13, 15).
Wszyscy są zgodni, iż w określeniu jak Ja was umiłowałem nie chodzi o intensywność miłości. Nikt nie jest zdolny kochać z taką siłą i tak bezinteresownie, jak Jezus. Nasza miłość jest jedynie odbiciem miłości Chrystusa. Odbicie światła jest zawsze słabsze od samego źródła.
Jak Ja was umiłowałem — określa jakość naszej miłości. Jakość zaś ma tę samą naturę, co miłość Chrystusa. Uczniowie mają naśladować swojego Mistrza w oddaniu się braciom i w służbie, aż do ofiary z życia: Jeżeli Chrystus umarł za nas, to i my także winniśmy oddać życie za braci (1 J 3, 16). Określenie jak Ja was umiłowałem wskazuje także na zależność miłości braterskiej uczniów od miłości Mistrza. Miłość braterska między uczniami będzie zawsze jedynie udziałem w miłości, którą Mistrz ich obdarza, będzie dzieleniem się doświadczeniem miłości Mistrza.
Podobieństwo miłości braterskiej uczniów i miłości Jezusa, ma wartość teologalną. Miłość między uczniami jest jakby przedłużeniem Agape Chrystusa. Miłość pomiędzy chrześcijanami zdecydowanie różni się od każdej innej ludzkiej tylko miłości. W określeniu jak Ja was umiłowałem nie chodzi bowiem o jakieś zewnętrzne podobieństwo, ale o identyczność. Podobieństwo miłości braterskiej uczniów do miłości Jezusa posiada charakter wewnętrzny. Przykład Jezusa jest jednocześnie normą i podstawą miłości wzajemnej uczniów. Wzajemna miłość uczniów nie może być różna od miłości Jezusa wobec nich, ponieważ oni w niej uczestniczą. Oto dlaczego miłość braterska chrześcijan jest świadectwem, a nawet — moglibyśmy tak powiedzieć — jest dowodem miłości Chrystusa do nich. Każdy kto kocha swojego brata tą miłością, którą wcześniej okazał mu Chrystus, musi sobie zadać pytanie, z jakiego źródła czerpie siły, aby kochać w ten sposób.
Mahatma Gandhi, hinduista, zapoznawszy się z życiem wielkiego misjonarza trędowatych, bł. ojca Damiana de Veuster, napisał: Świat wielkiej polityki i codzienna prasa niewielu zna bohaterów, których można by postawić w jednym szeregu z ojcem Damianem z Molokai. Z pewnością warto zadać sobie trud dotarcia do źródeł, z których tak wiele bohaterstwa wzięło początek. Podobne zdziwienie budzi dzisiaj miłość Matki Teresy i jej sióstr do najbardziej opuszczonych i najbiedniejszych. Źródłem, z którego bierze początek bohaterstwo każdej miłości, jest miłość Jezusa do swojego Ojca, do uczestnictwa w której zaprasza swoich uczniów. Źródłem bohaterskiej miłości ojca Damiana, ojca Bejzyma, Brata Alberta, ojca Kolbego, Matki Teresy i wielu innych jest ich miłosna więź z Jezusem.
Uczniowie Jezusa, dzięki miłości wzajemnej mogą w pełni ukazać światu miłość Boga do całej ludzkości, a w niej do każdego pojedynczego człowieka. Świat nie jest zdolny bezpośrednio dostrzec, poznać miłości Boga, gdyż nie słucha Jego Jedynego Syna Jezusa Chrystusa. Świat może natomiast poznać miłość Boga za pośrednictwem uczniów Jezusa. Wzajemna miłość ma być dla świata znakiem rozpoznawczym przynależności do Chrystusa, a w Jezusie do Ojca.
Jeżeli jednak wszyscy mają rozpoznać uczniów Jezusa po ich wzajemnej miłości, to miłość ta winna być bardzo czytelna, winna wyrazić się w czytelnych znakach. Miłość ta nie może być chwiejna, niestała, zmienna. W świecie, który żyje nienawiścią, a przynajmniej obojętnością, uczniowie świadczący sobie wzajemnie miłość będą natychmiast się wyróżniać. Uczniowie nie mogą jednak skupiać swojej uwagi na sobie. Ich postawa wobec siebie wzajemnie i wobec świata ma być przejrzysta. Byłoby to wbrew miłości, gdyby szukali podziwu i pochwały tylko dla siebie. Kochając siebie wzajemnie mają jednak przyciągać świat do Tego, który uzdolnił ich do takiej miłości; mają przyciągnąć świat do źródła miłości. Swoją wzajemną miłością uczniowie Jezusa dają światu obietnicę: Jeżeli przyjmiecie Jezusa jako Zbawiciela, a w Jezusie Jego Ojca, wówczas i wy będziecie zdolni do takiej samej miłości. Sam Jezus uzdolni was do tego.
Jezus powołuje uczniów nie tylko po to, aby byli pierwszymi ogniwami Tradycji przekazującej nauczanie Jezusa, ale także by byli pierwszymi świadkami Jego miłości. Przekazanie Tradycji oraz świadectwo miłości nie tylko wzajemnie się nie wykluczają, ale wręcz są wzajemnym dopełnieniem. Z jednej strony przekazywanie tradycji będzie jedynie przekazywaniem słów, jeżeli zabraknie uczestnictwa w miłości Jezusa. Z drugiej zaś próba kochania bliźnich bez wierności nauce Jezusa wcześniej czy później zejdzie na manowce.
Powołanie uczniów zawiera się w słowach Jezusa: Moi uczniowie. Wyraża to ich całkowite, absolutne przynależenie do Mistrza. Wzajemna miłość braterska ma ukazać silną więź istniejącą między Jezusem a Jego wybranymi: Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi. Kiedy uczniowie okazują sobie wzajemną miłość nie tylko dają dowód autentycznej przynależności do Jezusa, ale są przedłużeniem tej Jego miłości. Poprzez wzajemną miłość uczniów miłość Jezusa do ludzi nie przestaje być obecna na świecie także po Jego odejściu. W miłości Jezusa objawia się zaś miłość samego Ojca: kto bowiem doświadcza miłości Jezusa, w Nim doświadcza także miłości samego Ojca. Chrystus ustanawia trwałą wspólnotę Kościoła w tym celu, aby miłość Ojca objawiona w Nim trwała na świecie aż do czasu Jego powtórnego przyjścia.
Nierzadko Eucharystia, w której uczestniczymy być może nawet regularnie, angażując przy tym całą dobrą wolę, nie ma większego wpływu na nasze życie codzienne: na sposób podejścia do siebie samych i na nasze relacje z Bogiem i z bliźnimi. Eucharystia bywa jakby czasem wyłączonym z naszej codzienności. Dostrzegamy wprawdzie ten rozdźwięk między szarą codziennością a świętem sprawowania Eucharystii, ale najczęściej jesteśmy bezradni wobec tego faktu. I choć Eucharystia bywa dla nas czasem żarliwej modlitwy, często w naszym odczuciu nie różni się jednak od każdej innej modlitwy. Tymczasem Eucharystia winna być naszą pierwszą modlitwą i jej szczytem.
W naszych rozważaniach będziemy odkrywać te miejsca naszej codzienności, w których może spełniać się żywa Eucharystia. W Eucharystię wchodzimy bowiem z całym naszym życiem. Celem uczestnictwa w niej jest przemiana naszego życia. To właśnie Eucharystia ma sprawić, aby nasze życie było podobne do życia Jezusa Chrystusa, aby samo stało się Eucharystią.
Używając analogii możemy powiedzieć, że Eucharystia jest dla nas chrześcijan słońcem. Słońce jest źródłem życiodajnej energii. Tam, gdzie nie docierają promienie słońca, nie ma życia. W ciemnościach życie nie rozwija się. Jeżeli chrześcijanin nie uczestniczy w Eucharystii, jego życie wiary stopniowo zamiera, jak zamiera roślina pozbawiona światła.
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa, w okresie wielkich prześladowań, chrześcijanie zawsze gromadzili się na łamaniu chleba wbrew zakazom i groźbom prześladowców. Prowadzeni przed trybunały sądowe odpowiadali z odwagą, iż nie mogą nie uczestniczyć w Eucharystii, ponieważ są chrześcijanami. Wielu ponosiło śmierć męczeńską za wierność Eucharystii. Tak było również w okresie wszystkich późniejszych prześladowań. Eucharystia przez całe dwadzieścia wieków chrześcijaństwa stała zawsze w centrum liturgii Kościoła, była pierwszą modlitwą i szczytem modlitwy Kościoła.
Dlaczego? Ponieważ Eucharystia jest rzeczywistym uobecnieniem najważniejszego momentu historii zbawienia: śmierci i Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Eucharystia jest najświętszą Ofiarą Kościoła, w której Jezus Chrystus, nasz jedyny Kapłan, który raz jeden ofiarował się na krzyżu za zbawienie całego świata, ponawia i uobecnia to swoje ofiarowanie. W Eucharystii Jezus nieustannie oddaje się w ręce Ojca dla nas i za nas. W tym akcie oddania się Syna Ojcu uczestniczy cały Kościół, uczestniczy każdy z nas.
Ciało i Krew Jezusa, uobecniane pod postaciami chleba i wina, są rzeczywistymi znakami Jezusowej śmierci na krzyżu. Śmierć Jezusa, uobecniana w Eucharystii, nieustannie objawia nam najwyższą miłość Boga do człowieka. W Eucharystii spełniają się słowa Jezusa: Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16).
Wielkość każdej miłości mierzy się wielkością daru. Miłość Boga ku nam jest nieskończona, jak nieskończony jest dar ofiarowany nam przez Ojca w Jezusie Chrystusie. Jeżeli doświadczymy, bardziej sercem niż rozumem, tej nieskończonej miłości Ojca, zrozumiemy istotne znaczenie Eucharystii. Z drugiej strony kontemplacja Eucharystii, żywe uczestnictwo w niej, może nam przybliżyć nieskończoną miłość Boga do nas.
Eucharystia nie tylko objawia nieskończoną miłość Boga do człowieka, ale napełnia chrześcijanina tą samą miłością. Dzięki Eucharystii chrześcijanin może kochać tą miłością, którą kocha go sam Bóg. Jak Ojciec mnie umiłował, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej (J 15, 9). Dzięki Eucharystii trwamy w miłości samego Boga. I choć miłość chrześcijanina nie jest miłością nieskończoną, jak miłość Boga, to jednak posiada tę samą naturę, co miłość Boga. Krucha i słaba miłość ludzka w Eucharystii zostaje przebóstwiona. Dzięki Niej Ciało i Krew Chrystusa rozchodzą się po naszych członkach. Tak stajemy się uczestnikami Boskiej Natury, Boskiej miłości (św. Cyryl Jerozolimski).
Eucharystia jest dla chrześcijanina źródłem każdej miłości: miłości Boga, ludzi, świata, siebie samego; miłości przyjacielskiej, małżeńskiej, rodzicielskiej, kapłańskiej, zakonnej; miłości realizowanej w każdym powołaniu i stanie życia. Eucharystia wzywa chrześcijan, aby kochali tak samo jak kochał Chrystus, który oddał za nas życie swoje (1 J 3, 16). Taka postawa miłości — miłości oddającej życie — jest możliwa tylko wówczas, kiedy dzięki Eucharystii chrześcijanin wejdzie w logikę miłości mierzonej darem.
Miłość mierzy się darem. Miarę miłości wyznacza miara daru. Największym zaś darem będzie zawsze dar z życia. Jezus mówi: Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich (J 15, 13). Im większą ofiarę ponosimy dla osoby kochanej, tym większą darzymy ją miłością.
Eucharystia zadaje nam nieustannie pytanie o kształt naszej miłości, o to, na czym się ona opiera. Czy na naszych ludzkich tylko potrzebach i odczuciach, czy na czymś więcej? Co w niej dominuje: szukanie jedynie uczucia, wrażeń, doznań, czy też pragnienie ofiarnego trudzenia się dla drugiego: dla Boga i człowieka? Możemy sprawdzać i mierzyć naszą miłość do Boga, do bliźnich, do świata i do siebie samych patrząc na naszą ofiarę i trud związany z nią.
Prawdziwej miłości ludzkiej nie mierzy się najpierw uczuciem. Uczucie towarzyszy miłości jako jej ważny element, ale nie stanowi jej istoty. Samo bowiem uczucie jest zmienne, niestałe i ślepe. Nierzadko zdarza się, że ci, którzy najpierw kochają się do szaleństwa uczuciową, zmysłową tylko miłością, po pewnym czasie również do szaleństwa nienawidzą siebie. Uczucia nienawiści i miłości leżą blisko siebie. Nienawiść bywa bowiem zawiedzionym uczuciem miłości, sfrustrowaną potrzebą miłości. Łatwo znienawidzić człowieka, którego się kocha, jeżeli miłość ta opiera się tylko na pragnieniu zaspokajania wielorakich ludzkich potrzeb. Miłość zawsze potrzebuje przynajmniej pewnej stałość uczuciowej. Stałość ta jest owocem uporządkowania emocjonalnego. Nie chodzi tylko o uporządkowanie uczuć związanych z miłością, ale o wszystkie ludzkie odczucia, potrzeby, pragnienia. Tylko w wolności emocjonalnej możemy być zdolni do tego, aby czuć do siebie nawzajem te same uczucia, które były w Jezusie Chrystusie (por. Rz 15, 5). Im większa w nas wolność emocjonalna, tym bardziej w miłowaniu upodabniamy się do Jezusa.
Uczestnicząc w Eucharystii, która uobecnia najwyższą ofiarę, jaką składa Bóg, chrześcijanin winien pytać siebie: Jaka jest moja ofiara związana z moją miłością do Boga, ludzi i siebie samego? Jeżeli brakuje w miłości ofiarnego dawania siebie, jeżeli brakuje trudu zapierania się siebie, aby wyjść ku drugiemu, to wówczas zapewnienia o miłości sprowadzają się jedynie do słów bez pokrycia.
Eucharystia zadaje nam pytanie: Jaki wpływ ma Ewangelia na nasze pragnienia, decyzje, czyny? Czy kształtuje ona styl naszego życia, nasze posiadanie, naszą konsumpcję, pracę, odpoczynek, nasz stosunek do bliźnich? Eucharystia pyta nas, czy Ewangelia ma nam coś do powiedzenia w krytycznych momentach naszego życia: w konfliktach z innymi, w zagrożeniu naszych osobistych interesów, w niepowodzeniach życiowych, w smutku, w lęku o siebie i swoją przyszłość, w pokusie rozpaczy, itp. Słowem, jaki jest związek Eucharystii z naszym codziennym życiem?
Chrześcijanin jest człowiekiem, który zdobywa się na dar z siebie, na ofiarę, aby zwyciężyć siebie. Eucharystia — ofiara Jezusa Chrystusa — uzdalnia nas do zwycięstwa nad sobą. Eucharystia jest bowiem uobecnieniem nie tylko miłości ukrzyżowanej, ale także miłości zmartwychwstałej. Jeżeli często pokonują nas różne namiętności: miłość własna, lęk, wygodnictwo, zmysłowość, pycha, chęć odwetu, itp., to właśnie dlatego, że uczestniczymy w Eucharystii zbyt formalnie, zbyt zewnętrznie.
Trzeba nam uczyć się takiego uczestnictwa w Eucharystii, które stawałoby się dla nas szkołą prawdziwej miłości. Eucharystia ma nas przeprowadzić od pragnienia brania miłości innych do pragnienia ofiarnego dawania się innym, od miłości potrzeby do miłości daru (C. S. Lewis).
Czy dziękujemy Bogu za dar Eucharystii, za to, że Jezus Chrystus w sposób rzeczywisty wprowadza nas w Misterium miłości Ojca do nas. Czy prosimy, abyśmy głębią naszego serca umieli odkryć, że w Eucharystii łaskawa i bezinteresowna wola Boga zbawienia wszystkich ludzi staje się w tym świecie obecna, dotykalna i widzialna (K. Rahner); czy prosimy, aby Eucharystia była dla nas centrum całego naszego życia wewnętrznego, szczytem naszej modlitwy, punktem w którym przecinać się będą wszystkie nasze ludzkie zmagania, wysiłki i ofiary; czy modlimy się o wielką miłość do Eucharystii, która wyrazi się w nieustannym pogłębianiu tej wielkiej tajemnicy wiary?
W Eucharystię wchodzimy świadomi naszej wewnętrznej kruchości i grzeszności: naszego skłócenia z Bogiem, ludźmi i samymi sobą. Na początku każdej Mszy św. uświadamiamy więc sobie potrzebę pojednania. Wspólnie wyznajemy: Spowiadam się Bogu..., że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.
To wyznanie ma nam uświadomić głębię naszego zakorzenienia w złu. Grzech dosięga wszystkich sfer naszej osobowości, wszystkich przejawów życia w nas: myślenia, odczuwania, mowy i ludzkiego działania. Grzechem jest jednak nie tylko złe działanie, ale także zaniedbanie dobrego działania. Złym drzewem jest nie tylko to, które wydaje złe owoce, ale także i to, które nie wydaje żadnych owoców. Jezus każe takie drzewo wyciąć i rzucić w ogień.
Kiedy jednak z naszymi grzechami złego działania i grzechami zaniedbania otwieramy się na Boga, On jedna nas z Sobą. Nasza ludzka słabości i wypływająca z niej niewierność wobec Jego miłości nie są przeszkodą dla miłości Boga, gdyż On zawsze kocha nas takimi, jakimi jesteśmy w danym momencie. Wielką pokusą jest mniemanie, iż Bóg pokocha nas dopiero wówczas, kiedy staniemy się takimi, jakimi sami chcielibyśmy siebie widzieć według naszego idealnego (a tym samym złudnego) obrazu siebie lub też takimi, jakimi On chciałby nas widzieć w swoim Boskim zamyśle.
Bóg w swej miłości do nas jest, jeśli wolno tak powiedzieć, wielkim realistą i liczy się nie tylko z naszymi ograniczonymi możliwościami, ale także z naszym złym używaniem wolności. Ta Boska bezwarunkowa miłość do człowieka–grzesznika ciągle zaprasza do pojednania się z nią przez wyrzeczenie się grzechu.
W Eucharystii Bóg pomaga człowiekowi pojednać się z sobą przez to, iż okazuje mu swoją nieskończoną bliskość, intymność. Eucharystia najpełniej i najgłębiej przekonuje człowieka, iż nie powinien bać się Boga pomimo swoich grzechów. Bóg–Człowiek oddaje życie za grzesznika, aby przekonać o bezsensie lęku człowieka przed Bogiem.
Eucharystia jest jednak nie tylko miejscem pojednania z Bogiem, ale także miejscem pojednania z bliźnimi. Jezus mówi: Jeżeli przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj (Mt 5, 23–24). Ofiary eucharystycznej nie może składać ktoś, kto ma coś przeciwko bratu, kto nie jest pojednany z bliźnimi. Eucharystia wzywa nas do przebaczenia i uczy nas przebaczania. Okazując nam swoje nieskończone miłosierdzie, Bóg wzywa nas poprzez Eucharystię, abyśmy tym miłosierdziem podzielili się z tymi, którzy zawinili przeciwko nam, jak my zawiniliśmy przeciwko Bogu.
Wzajemne przebaczanie stanowi nieodzowny warunek każdej prawdziwej ludzkiej miłości. Dlaczego? Ponieważ każdy człowiek, najbardziej nawet kochany i z najlepszą dobrą wolą, jest tylko człowiekiem, słabym i grzesznym. Jeżeli ludzie zafascynowani sobą, przyjaciele, narzeczeni, małżonkowie, rodzice i dzieci, nie widzą nawzajem swoich wad, braków i słabości, to tylko dlatego, iż jasność widzenia przesłania im silne zaangażowanie (niekiedy wprost zaślepienie) uczuciowe. Kiedy jednak wzajemne emocjonalne zafascynowanie nieco wygasa, natychmiast dostrzegamy nasze wzajemne wady i rozpoczynamy nierzadko wzajemne oskarżanie siebie: Dawniej, na początku byłeś(aś) inny(a). Nie była to jednak inność bycia, ale jedynie inność widzenia.
Słabość i ludzka ułomność nie muszą zagrażać bynajmniej miłości i przyjaźni. Trzeba jednak być świadomym słabości, najpierw własnej a później bliźniego. Jeżeli widzi się szczerze i do końca swoje osobiste wady i ograniczenia, to wówczas nie będzie się oskarżać bliźniego o błędy i słabości, którym samemu się podlega. Eucharystia, godzina prawdy o nas samych i o Bogu jako miłości, może nas uczyć najpierw innego spojrzenia, spojrzenia pełnego realizmu na nas samych i na naszych bliźnich. Pozwala nam wyleczyć się z ludzkiego zaślepienia w patrzeniu na siebie i innych: zaślepienia wynikłego z zachłanności emocjonalnej jak również zaślepienia wynikłego z nienawiści. Jak Bóg patrzy na nas z realizmem i kocha nas takimi, jakimi nas widzi, tak samo i nas zaprasza, abyśmy kochali siebie i bliźnich również takimi, jakimi wzajemnie siebie widzimy. Eucharystia uczy nas miłości bezwarunkowej, miłości niezależnej od określonych zachowań i postaw.
Jest rzeczą bardzo bolesną, jeżeli wskutek jakiegoś zaślepienia, osoby, które pragną się kochać, nie dostrzegają swoich osobistych ograniczeń, ale widzą dokładnie wady i słabości drugiej strony. W takim zaślepieniu z pozycji własnej sprawiedliwości wzajemnie się oskarżają i potępiają za te same błędy, które sami popełniają. Widzenie w prawdzie własnych ludzkich słabości tworzy podstawę wzajemnego przebaczania sobie. Przebaczenie musi być trwałą postawą osób pragnących się kochać autentyczną miłością: współmałżonków, rodziców i dzieci, przyjaciół. Pragnąc się kochać winniśmy być gotowi przebaczyć sobie wzajemnie, jak mówi Pan Jezus, siedemdziesiąt siedem razy, czyli zawsze. Tu nie może istnieć żadne ograniczenie.
Brak przebaczenia i wzajemne nieprzejednanie sprawiają, iż wszystkie wielkie i małe nieporozumienia nakładają się na siebie i tworzą nieraz bardzo głęboką postawę urazowości. Rośnie wówczas pomiędzy ludźmi jakby jakiś niewidzialny i nieprzenikniony mur. Dialog sprowadza się wtedy do spraw niemal czysto formalnych. Przypadkowe dotknięcie bolesnych a nie rozwiązywanych problemów staje się powodem kłótni, po których następują nieraz długie ciche dni. Nieprzenikniony mur i wzajemne oddalanie się narastające nieraz przez wiele lat, staje się nierzadko powodem nieporozumień i rozbicia małżeństwa, rodziny, przyjaźni, wspólnoty — każdego trwałego związku międzyludzkiego.
Przebaczenie i pojednanie bywa nieraz bardzo trudne. Zdarzają się bowiem w naszym życiu pewne słowa, czyny, gesty, które bardzo głęboko zapadają w serce i ranią jakby na trwałe. I chociaż chciałoby się o nich zapomnieć i wyrzucić je z pamięci i serca, to jednak wydaje się to być niemożliwe. Jak wybaczyć poniżanie i upokorzenia, jak wybaczyć stały egoizm, życie w nałogach, nieodpowiedzialność współmałżonka(i), własnych rodziców, własnych dzieci, przyjaciela, któremu się zaufało, itp.? Jak wybaczyć zdradę w przyjaźni, w miłości?
Gdyby miłość międzyludzka opierała się na ludzkich tylko siłach, to rzeczywiście byłoby to niemożliwe. Jeżeli jednak miłość małżeńska, przyjacielska, rodzicielska, synowska czerpie ze swego ostatecznego źródła, jakim jest miłość samego Boga — z Eucharystii, to cud przebaczenia nawet największych ran staje się możliwy. Zanurzenie się ludzkiego serca poprzez Eucharystię w nieskończonej miłości Bożej czyni możliwym wzajemne przebaczenie w każdej sytuacji. I chociaż dar przebaczenia nie przychodzi w jednym momencie, ale jest pewnym procesem, drogą, pielgrzymką, to jednak jest to dar stały i nieodwracalny.
Przebaczenie jest źródłem nieustannego odradzania się i wzrostu ludzkiej miłości i przyjaźni. Przebaczenie bowiem daje ludziom wiarę we własne siły oraz dźwiga ich z upadku i słabości. Eucharystia uczy nas wypowiadania w konkretnych słowach i gestach wzajemnego przebaczania sobie. Wezwanie kapłana przed Komunią św.: Przekażcie sobie znak pokoju winno być miejscem obalania wszelkich niewidzialnych murów, które powstawały w ciągu tygodnia pomiędzy narzeczonymi, małżonkami, rodzicami i dziećmi, przyjaciółmi, członkami wspólnoty. Dlatego dobrą jest rzeczą, aby małżonkowie, narzeczeni, dzieci i rodzice, osoby żyjące we wspólnocie, przyjaciele uczestniczyli, przynajmniej od czasu do czasu — o ile to możliwe — w Eucharystii wspólnie.
Każdy akt przebaczenia, który wzajemnie sobie ofiarujemy sprawia, iż miłość nasza rozkwita jakby na nowo. Przebaczenie pozwala bowiem nieustannie powracać do pierwszej miłości i wierności. Miłość sprawdza się w wierności, a doskonali się w przebaczeniu (P. van Breemen). Błędy i słabości, którymi ranimy się wbrew własnej dobrej woli, nie muszą degradować naszej miłości, ale mogą stać się miejscem jej doskonalenia dzięki wzajemnemu przebaczeniu.
Eucharystia jest modlitwą wdzięczności. Poprzez nią chrześcijanin włącza się w wielkie dziękczynienie zanoszone przez Jezusa Chrystusa Bogu Ojcu. Dziękujemy przede wszystkim za odwieczną miłość Boga do człowieka, za dzieło stworzenia oraz za wszystko, co Bóg zdziałał w całej historii zbawienia i w naszej osobistej historii. Dziękujemy także za ofiarowaną nam obietnicę Jego obecności po wszystkie dni aż do skończenia świata.
Momentem szczególnego dziękczynienia w czasie Mszy św. jest prefacja. Kapłan wzywa wiernych: Dzięki składajmy Panu, Bogu naszemu, a oni odpowiadają: Godne to i sprawiedliwe. Podejmując te słowa kapłan kontynuuje: Zaprawdę godne to i sprawiedliwe, abyśmy dzięki Ci składali. W tym pięknym dialogu kapłan i wierni zachęcają się wzajemnie do wejścia w ducha modlitwy dziękczynnej.
Uczestnicząc w Eucharystii chrześcijanin uczy się zatem postawy wdzięczności Bogu i ludziom za wszystko, kim jest i co posiada. Być wdzięcznym znaczy nie przyjmować rzeczy jako oczywistych, lecz podążać ich śladem aż do prapoczątku, do Boga (P. van Breemen).
W Eucharystii uczymy się najpierw postawy wdzięczności wobec Boga. Przyjaźń i miłość jest darem samego Boga, jest odblaskiem Jego nieskończonej miłości. Darem jest każda miłość: narzeczeńska, małżeńska, rodzicielska, koleżeńska, przyjacielska, wspólnotowa. Eucharystia uczy nas nie tylko wdzięczności wobec Boga, ale także wzajemnej wdzięczności wobec siebie. Wspólne życie w małżeństwie, rodzinie, w przyjaźni, we wspólnocie jest nieustannym obdarowywaniem siebie. Wszystko to, co czynimy dla siebie nawzajem, jest wzajemnym darem.
Darem są wspólnie przeżyte chwile radości i szczęścia. Darem jest także trudzenie się dla siebie wzajemnie. Darem są również wspólnie niesione krzyże. To właśnie one oczyszczają naszą wzajemną miłość i nie pozwalają nam zamykać się w nas samych, ale uczą nas postawy większego otwarcia się na ludzi i zaufania Bogu.
Wdzięczność wnosi ducha młodości i świeżości we wzajemne odnoszenie się ludzi do siebie. Wdzięczność nie pozwala im nigdy zapomnieć, iż jesteśmy wzajemnym darem dla siebie. Świadomość tego obdarowania pobudza do miłości. Im większa będzie świadomość obdarowania i z nią związana potrzeba wdzięczności, tym większa będzie wzajemna miłość i przyjaźń. I odwrotnie. Wzrastanie we wzajemnej miłości będzie prowadzić do coraz obfitszego obdarowywania się i związanej z nim wdzięczności. Wdzięczność staje się źródłem delikatności wobec siebie. Nawet długie lata przeżyte razem w rodzinie, we wspólnocie, w miejscu pracy, nie powinny stępić tej delikatności i czułości.
Kto zagubił uczucie wdzięczności, ten pozbawia się doświadczenia głębszej rzeczywistości, ten spłyca swoje życie. Taki człowiek ma mniej radości z rzeczy, zdarzeń i ludzi. W zasadzie wdzięczność jest najbardziej realistyczną postawą życiową: pomaga ona pełniej doświadczać życia i wzmacnia poczucie odpowiedzialności (P. van Breemen).
Eucharystia uobecnia godzinę Jezusa, czas, w którym oddaje się On wyłącznie do dyspozycji Ojcu i spełnia Jego wolę: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie (Łk 22, 42). Nieskończona miłość Syna do Ojca wyraża się w szukaniu jedynie Jego woli.
W naszej wzajemnej miłości jesteśmy wezwani do takiej samej postawy względem siebie: do oddania się sobie i szukania wypełniania swoich wzajemnych pragnień. Rezygnacja z własnej woli i upodobań, by poddać je woli i upodobaniom kochanej osoby, wyraża prawdziwą miłość i przyjaźń. Taka postawa staje się źródłem prawdziwej jedności i harmonii nawet w najtrudniejszych momentach życia.
Codzienność pokazuje jednak, że życie wspólnotowe, przyjacielskie, małżeńskie, rodzinne, staje się nierzadko miejscem walki o realizowanie własnej woli. W tej walce, nie zawsze świadomej, najczęściej wygrywa osoba bardziej odporna psychicznie, mniej wrażliwa lub po prostu mniej zmęczona. Pójście za wolą i upodobaniami bliźniego niekiedy uważane jest nawet za słabość i niewolnicze poddanie się drugiemu. Walka o spełnianie swojej woli i wymuszanie uległości na bliźnim zawsze przeczy miłości, wyraża brak zaufania do niego i niedocenianie jego oddania.
Chrystus mówiąc swojemu Ojcu: Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie — wzywa nas do wyrażania miłości i przyjaźni w zgodnym szukaniu spełniania wzajemnych pragnień i życzeń.
Kiedy chcemy rozwijać naszą miłość ludzką, winniśmy wychowywać najpierw siebie samych do rezygnowania z własnych ludzkich upodobań i potrzeb po to, by móc wsłuchiwać się w upodobania i pragnienia kochanej osoby. Tylko w ten sposób możemy zagwarantować trwałość i jedność miłości i przyjaźni.
Aby móc realizować swoje wzajemne potrzeby i życzenia, winniśmy uczyć się wypowiadania ich przed sobą. Najpierw trzeba nam słuchać pragnień, życzeń, potrzeb bliźnich. Miłość i przyjaźń wolne od lęku przed odrzuceniem, pozwalają nam wypowiedzieć także nasze osobiste pragnienia, życzenia i upodobania. W prawdziwej miłości międzyludzkiej panuje postawa partnerskiego słuchania siebie i partnerskiej uwagi skierowanej na pragnienia, upodobania i życzenia drugiej osoby.
Niewolnicza uległość jednej ze stron płynąca ze słabości i lęku o siebie nie gwarantuje trwałości przyjaźni czy miłości. W prawdziwej miłości nie ma lęku (por. 1 J 4, 18). Ludzka przyjaźń i miłość nie może budować na niewolniczym podleganiu jednej osoby drugiej. Prawdziwa miłość i przyjaźń doprowadza do partnerstwa i wzajemnej wolności wobec siebie. Potrzeby, pragnienia, upodobania i wola obu stron winny być brane pod uwagę we wszystkich wzajemnych relacjach. W prawdziwej miłości i przyjaźni uczucia obu stron mają tę samą wartość. Obie strony mają prawa do tych samych odczuć, pragnień i życzeń. Można wprawdzie zmuszać osobę, którą się kocha, do uległości, szczególnie wówczas kiedy jest słabsza psychicznie, ale zawsze za cenę stopniowego rozpadania się istniejącej więzi emocjonalnej.
Niechaj Eucharystia, w której Jezus spełnia wolę swojego Ojca, będzie dla nas pytaniem, czy potrafimy rezygnować ze swojej woli, aby przyjąć wolę osoby kochanej? Czy potrafimy być tolerancyjni uznając odmienność upodobań i pragnień kochanej osoby? Czy nie robimy nacisków na drugiego, aby zrealizować najpierw naszą wolę?
Ponad dążeniem do spełniania swoich pragnień w ludzkiej miłości i przyjaźni winniśmy się troszczyć o wspólne wypełnianie Bożych pragnień. Życie według woli Bożej winno być najważniejszym celem każdej miłości i przyjaźni. Nie możemy budować szczęścia w oparciu o nasze tylko ludzkie odczucia i pragnienia. Bóg daje nam innych, daje nam siebie nawzajem, abyśmy wspólne dążyli do Niego. Bóg pragnie, abyśmy korzystali z pomocy innych w dążeniu do Niego, ale pragnie również, abyśmy sami byli także pomocą dla nich. Otwierając się na otrzymywanie pomocy, winniśmy także udzielać pomocy tym, którzy jej potrzebują.
Autentyczna miłość i przyjaźń między ludźmi nie sprzeciwia się Bogu. Jest nam ona dana jako miejsce szukania Boga. Każda miłość i przyjaźń pochodzi od Boga i winna także prowadzić do Niego. Jeżeli narzeczeni, małżonkowie, rodzice i dzieci, przyjaciele mogą kochać się wzajemnie, to właśnie dlatego, iż tą zdolnością obdarzył ich sam Bóg. Najgłębszym źródłem ludzkiej miłości jest zawsze stwórczy akt Boga, czyli zrodzenie człowieka z miłości i powołanie go do życia w miłości. Realizując autentyczne pragnienia miłości ludzkiej, człowiek wypełnia jednocześnie Bożą wolę.
Każda ludzka miłość i przyjaźń ma jednak bardzo określone granice. Nawet najgorętsza ludzka miłość nie jest nigdy nieskończona. Zapewnienia o miłości i przyjaźni zmieniają się nieraz bardzo szybko na skutek zmiany uczuć i nastrojów. Słabość i podatność na zranienia sprawiają, że uczucia miłości i przyjaźni okazują się bardzo zmienne i niestałe. Nierzadko po pierwszym okresie fascynacji emocjonalnej przyjaźnią i miłością młodzi doświadczają rozczarowania sobą, ponieważ odkrywają granice wzajemnego oddania, ofiarności. Przeżywają wówczas nierzadko także poczucie bezsilności i bezradności.
Rozczarowanie miłością i przyjaźnią choć jest doświadczeniem bolesnym, to jednak posiada tę pozytywną stronę, iż naprowadza na głębszy wymiar miłości, na miłość samego Boga. Uświadomienie sobie ograniczeń w miłości człowieka do człowieka jest zaproszeniem Boga do szukania absolutnej miłości, która jako jedyna może wypełnić niepokój ludzkich serc, które jeszcze nie spoczęły w Bogu. Pragnąc nieskończonej miłości, pragniemy samego Boga. On sam w ten sposób ukształtował nasze serce.
Młodzi ludzie dążący konsekwentnie do prawdziwej miłości i przyjaźni bardzo szybko przekonują się, iż domagają się one od człowieka gotowości podejmowania cierpienia i krzyża. Miłość i przyjaźń domagają się wzajemnego noszenia swoich ciężarów. Samo życie szybko rozwiewa mit o miłości i przyjaźni jako drogi usłanej różami. Jeżeli brakuje w życiu narzeczeńskim, małżeńskim, rodzinnym, wspólnotowym, przyjacielskim gotowości cierpienia jedno dla drugiego i wzajemnego noszenia swoich krzyży, wówczas panoszy się egoizm. Może on objawiać się w różny sposób: np. w wykorzystywaniu bliźniego dla łatwiejszego i bardziej wygodnego życia czy też we wzajemnym przerzucaniu na siebie ciężarów życia wspólnego. Taka postawa staje się źródłem nieustannych konfliktów, coraz większej izolacji emocjonalnej, cierpienia, a nawet stopniowego rozkładania się istniejącej więzi. Jeżeli osoby pragnące żyć w miłości i przyjaźni nie chcą wzajemnie dla siebie cierpieć w sposób dobrowolny ze względu na istniejącą miłość i przyjaźń, cierpią wówczas z przymusu, cierpią dotkliwiej i głębiej. Takie cierpienie jest jednak tym trudniejsze, że jest wymuszane przez rozliczne sytuacje życiowe. Powracanie do pierwszej miłości i wierności oznacza powrót do wzajemnego podejmowania cierpienia i krzyża.
I chociaż życie narzeczeńskie, małżeńskie, rodzinne, wspólnotowe, przyjacielskie niesie ze sobą wiele radości i szczęścia, jest ono zawsze okupione wysoką ceną — własnym życiem. Jak ziarno pszeniczne umierając kiełkuje i wydaje owoc, tak samo ludzie obumierając dla siebie, wzrastają we wzajemnej miłości (por. J 12, 24). Każdy rodzaj miłości wymaga nieustannego umierania sobie, na wzór Chrystusa umierającego za nas wszystkich: Po tym poznaliśmy miłość, że On oddał za nas życie swoje. My także winniśmy oddać życie za braci (1 J 3, 16).
Rezygnacja z własnej woli i upodobań na rzecz pragnień i upodobań bliźniego, przebaczenie raniących słów, akceptacja negatywnych postaw, wzajemna tolerancja dla swoich słabości i granic ludzkich, które czynią życie trudnym — wszystko to jest oddawaniem swego życia, umieraniem dla drugiego.
Eucharystia ukazuje nam bardzo ścisły związek miłości z cierpieniem i krzyżem. Uobecnia ona bowiem mękę i śmierć Syna Bożego — najwyższy znak miłości Boga do człowieka. Jezus zdecydowanie odrzuca pokusę uniknięcia krzyża tylko dlatego, że krzyż wyraża Jego miłość. Kiedy Piotr będzie usiłował odwrócić uwagę Jezusa od cierpienia, Chrystus nazwie go po prostu szatanem (por. Mt 16, 23). Tylko bowiem szatan może kusić człowieka do szukania miłości bez krzyża. Miłość zawsze wiąże się z cierpieniem i krzyżem, ponieważ domaga się od człowieka przekraczania granic wyznaczonych przez ludzkie zranienie, słabość, odczucie bezsilności i bezradności. Żywe uczestnictwo w Eucharystii winno z jednej strony być dla nas nieustannym przypomnieniem tej prawdy, że miłość wymaga cierpienia i krzyża, z drugiej zaś winno dawać siłę i odwagę do podejmowania go w życiu codziennym.
Eucharystia jest jednak uobecnieniem nie tylko samego krzyża i cierpienia Jezusa, ale także Jego Zmartwychwstania. Miłość Chrystusa w Eucharystii jest więc nie tylko miłością ukrzyżowaną, ale także miłością zmartwychwstałą — zwycięską, pokonującą wszelkie ludzkie zło: grzech, cierpienie i śmierć.
Uczestnicząc w Eucharystii jesteśmy wzywani i jednocześnie uzdalniani do życia zwycięską miłością. Jeżeli miłość wielu par narzeczeńskich, małżeńskich, wielu rodzin, wspólnot i przyjaźni jest taka słaba, niezwycięska, pokonana przez zło, to czyż nie dlatego, że nie czerpie mocy ze swojego źródła — z Eucharystii? Pogłębiając nieustannie uczestnictwo w Eucharystii: we Mszy św., w Komunii św., w adoracji Najświętszego Sakramentu, winniśmy odnawiać w sobie źródło zwycięskiej miłości, która pozwala pokonywać każde zło zagrażające miłości i przyjaźni. Cierpienie, umieranie i krzyż nie są wówczas naznaczone tragizmem i rozpaczą, opromienia je bowiem miłość zwycięska. To właśnie ona sprawia, że jesteśmy zdolni cierpieć jedni dla drugich, wzajemnie nosić swoje krzyże. Nasze uczestnictwo w Eucharystii nie może być wyizolowane z naszego codziennego życia. Winno służyć naszej codzienności, szczególnie zaś winno pogłębiać nasze współżycie z bliźnimi. Wpływ Eucharystii na naszą codzienną miłość bliźniego sprawia, iż całe nasze życie staje się żywą Eucharystią.
Jeżeli w miłości i przyjaźni słabnie zwycięska miłość, wówczas zło bierze górę. Pragnąc kochać się wzajemnie winniśmy być świadomi tkwiących w nas zagrożeń: odruchów niechęci, egoizmu, zmysłowości, pychy itp. Stąd też potrzebujemy szczerego dialogu, w którym będziemy wypowiadać wzajemnie przed sobą swoje odczucia i wspólnie odkrywać źródła nieporozumień i konfliktów. A ponieważ jesteśmy skłonni koncentrować się tylko na słabych stronach naszego życia, będzie rzeczą bardzo pożyteczną, jeżeli we wzajemnym dialogu będziemy rozpoczynać od wydobywania naszych pozytywnych cech.
Najszczersze jednak rozmowy narzeczonych, małżonków, rodziców i dzieci, członków wspólnoty, przyjaciół nie przyniosą pożądanych rezultatów, jeżeli nie będą poprzedzone uważnym wejściem w siebie, wnikliwą analizą własnego sposobu reagowania, myślenia i działania. Ogromną pomocą w poznawaniu siebie mógłby stać się codzienny osobisty rachunek sumienia, który rozpoczynałby się jednak nie od liczenia własnych grzechów, ale od dziękczynienia za wszystkie dobrodziejstwa otrzymane od Boga w życiu. Dopiero na tle otrzymanych darów możemy prawdziwie ocenić popełnione grzechy, które zawsze ujawniają braki pełnej miłości i wierności wobec Boga i ludzi. Tak więc dialog poprzedzony osobistą rozmową z Bogiem może stać się miejscem wspólnego przezwyciężania zagrożeń dla naszej miłości i przyjaźni.
Eucharystia ma także wymiar apostolski i misyjny. Chrześcijanie, którzy w niej uczestniczą, otrzymują dary nie tylko dla osobistego pożytku, ale także dla dobra ludzi, z którymi żyją na co dzień. Słowa kończące Mszę św.: Idźcie w pokoju Chrystusa są rozesłaniem wiernych, aby dawali świadectwo Jezusowi całym swoim życiem. Winny być one pomostem pomiędzy Eucharystią a życiem codziennym, w którym chrześcijanie przekazują innym tę Rzeczywistość, której stali się uczestnikami. Najbardziej nawet osobiste i prywatne sprawy chrześcijanina stają się miejscem dawania świadectwa i nie mogą być oddzielane od Eucharystii, która uświęca życie człowieka we wszystkich jego wymiarach. Gdyby chrześcijanin nie otwierał się na innych w dawaniu świadectwa Jezusowi swoim życiem, wówczas jego uczestnictwo w Eucharystii byłoby tylko pewną formalnością.
Apostolski wymiar każdej miłości i przyjaźni przejawia się najpierw w fakcie, iż każda miłość i przyjaźń otwiera się na innych. Miłość i przyjaźń pragną dzielić się z innymi, nie są nigdy zamknięte na innych.
Często podkreśla się i słusznie docenia apostolski charakter powołania kapłańskiego czy zakonnego, ale jednocześnie zaniedbuje się może nieco odkrywanie misyjnego i apostolskiego charakteru każdego małżeństwa i rodziny.
Miłość musi się dzielić i rozszerzać. Miłość współmałżonków nie zamyka ich i nie ogranicza do nich, ale wręcz odwrotnie — otwiera ich. Taka jest natura miłości. Mąż może kochać innych nie pomimo tego, że ma żonę i dzieci, ale właśnie dlatego, iż ma kochającą żonę i dzieci. Podobnie i żona. Małżonkowie kochając się wzajemnie uzdalniają siebie i swoje dzieci do prawdziwej miłości każdego człowieka. Jeżeli nawet w pierwszych latach pożycia małżonkowie są bardziej zajęci własnym domem i dziećmi, to jednak w miarę rozwijania się ich wzajemnej miłości i dorastania dzieci, spontanicznie otwierają się na bliźnich wychodząc ku nim razem ze swoimi dziećmi, podobnie jak Chrystus otwiera się i wychodzi do każdego człowieka.
Swoją wzajemną miłością rodzice uczą swoje dzieci nie tylko ludzkiej miłości, ale także miłości i zaufania do Boga. Miłość rodzicielska jest fundamentem prawdziwej miłości Boga. Człowiek, który nie doświadczyłby w swoim życiu miłości ludzkiej, nie będzie w stanie pojąć miłości Boga i uwierzyć w nią. Sam Bóg objawiając miłość człowiekowi, miłość która jest przecież całkowicie inna od miłości ludzkiej, odwołuje się właśnie do miłości rodzicielskiej. Sam Bóg każe nazywać siebie Ojcem i Matką (por. Oz 11, 1–4).
Opierając się na miłości matki i ojca, dzieci będą zdolne uwierzyć, że Bóg je kocha naprawdę; będą mogły także kształtować w sobie prawdziwe pojęcie o Bogu, który jest Miłością. Miłość rodziców staje się obrazem miłości Boga. Jest to odpowiedzialna i ważna misja rodziców wobec swoich dzieci. Wypełnienie tej misji będzie możliwe tylko wówczas, kiedy małżonkowie będą wspólnie czerpać z miłości samego Boga, która uobecnia się nieustannie w Eucharystii. Człowiek bowiem sam z siebie nie jest zdolny do miłości, może jedynie dzielić się z innymi tą miłością, którą uprzednio przyjmie.
Eucharystia jest ucztą ofiarną — uobecnieniem Ostatniej Wieczerzy Jezusa ze swoimi uczniami. Jezus daje w tej uczcie swoje Ciało i swoją Krew na pokarm: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje za was wydane; Bierzcie i pijcie, to jest Krew moja za was przelana. Jezus zaprasza nas w ten sposób do wejścia w niezwykłą bliskość, intymność z Nim. Spożywanie Ciała i Krwi Jezusa we Mszy św. nazywamy przyjmowaniem Komunii. Komunia św. jest znakiem wielkiej zażyłości człowieka z Bogiem, znakiem jedności. Bóg–Człowiek w Komunii oddaje siebie do całkowitej dyspozycji człowieka. Jezus nie może już więcej dać człowiekowi. Człowiek nie może aż tak zbliżyć się do drugiego człowieka, jak zbliża się do nas Bóg–Człowiek poprzez Komunię.
I choć jesteśmy ludźmi słabymi, zranionymi przez grzech, choć dajemy się nieraz powalić przez nasze namiętności, chociaż nie umiemy kochać miłością ofiarną i czystą, to jednak jesteśmy zaproszeni do przyjmowania Komunii św. Jeden z hymnów kościelnych nazywa wprawdzie Komunię Chlebem aniołów, jednak nie jest to pokarm dla aniołów, lecz dla nas ludzi grzesznych i słabych. Komunia jest Chlebem grzeszników. Komunia, Chleb grzeszników daje nam moc do dźwigania się z naszej słabości i niemocy, do wychodzenia z ciasnego kręgu ludzkich potrzeb i pragnień, aby na wzór Chrystusa dającego się na pokarm, dawać się innym w ofiarnej miłości.
Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników (Mk 2, 17). Lekarstwem Jezusa–Lekarza jest właśnie Jego Ciało i Jego Krew. One są naszą mocą i siłą, które mogą leczyć wszystkie nasze rany, szczególnie zaś zranienia brakiem miłości. Ta właśnie niezwykła bliskość, intymność Boga z człowiekiem w Komunii leczy nasze serca zranione w miłości. Komunia może być lekarstwem na nasze poranienia.
I chociaż wiemy dobrze, że nie jesteśmy godni przyjmować Komunii, to jednak przystępujemy do Niej z odwagą pełną wiary i przyjmujemy Ją jako niczym niezasłużony Dar. Ona uświadamia nam, że jesteśmy ubogimi Pana, którzy wszystko otrzymują z Jego rąk. Jeżeli przyjmujemy Eucharystię z całym zaangażowaniem wewnętrznym i miłością, wówczas napełnia nas Ona niewiarygodną siłą i odwagą do stawiania czoła wszelkiemu złu, które napotykamy w naszym życiu, szczególnie zaś nienawiści. Jak źródłem szczęścia jest miłość, tak źródłem nieszczęścia jest lęk i nienawiść. Eucharystia jest źródłem miłości i lekarstwem na główne choroby ludzkiego serca: na lęk i nienawiść.
Św. Cyryl Jerozolimski tak pisał o Eucharystii: Skoro tedy Chrystus sam powiedział o chlebie: To jest Ciało moje, któż odważy się teraz powątpiewać. I skoro On sam zapewnił i rzekł: To jest Krew moja, któż będzie wątpił, mówiąc, że to nie jest Krew Jego. Dlatego z najgłębszym przekonaniem przyjmujemy te dary jako Ciało i Krew Chrystusa, bo pod postacią chleba dają ci Ciało a pod postacią wina dają ci Krew. I gdy przyjmujesz Ciało i Krew Chrystusa, stajesz się jednego Ciała i jednej Krwi z Nim.
Dziękujmy Bogu za pokarm Ciała i Krwi Jezusa, za to, że mamy do Niego taki prosty dostęp. Dziękujmy Mu, że w Eucharystii stał się tak bliski, że możemy na Niego patrzeć, dotykać Go, a nawet spożywać. Prośmy o głęboką świadomość, że Eucharystia jest nam dana jako niczym niezasłużony Dar, który winniśmy przyjmować w duchu wdzięczności. Prośmy także o głęboką wiarę, że Ciało Chrystusa może być dla nas lekarstwem na wszystkie nasze słabości i zranienia życiowe, szczególnie zaś na nasze zranienia w miłości.
Chrystus mój jest, bo Go pożywam, bo we mnie jest. O, jaka to mi pociecha, mnie słabemu jak trzcina! Jaka pociecha mnie grzesznemu, gdy tak czystego Ciała pożywam! Jakie wesele mnie smutnemu, gdy Pana chwały mam z sobą! (P. Skarga).
Eucharystia — modlitwa dziękczynienia — może wypływać tylko z doświadczenia radości i przyjemności życia. Dziękujemy z serca tylko wówczas, kiedy cieszymy się życiem, kiedy naprawdę chce nam się żyć. Eucharystia zapraszając nas do dziękczynienia wzywa nas także do odkrycia najgłębszej radości i przyjemności życia. Życie jest darem Boga i poprzez nasze życie sam Bóg dzieli się radością i przyjemnością życia z człowiekiem.
Gorzkie stwierdzenie, które narzuca się nam w chwilach głębokiego rozczarowania życiem: ja się na świat nie prosiłem, jest zgodne z prawdą, gdyż nikt z nas nie prosił sam o własne życie. W stwierdzeniu tym nie ma jednak radości z życia i właśnie dlatego brzmi ono tak bardzo boleśnie i smutno.
Jedną z głównych chorób współczesnego człowieka jest depresja i smutek. Są one wyrazem niechęci do życia, są pewnym dążeniem do przekreślenia i unicestwienia własnego życia. Kiedy nie doświadcza się radości i najgłębszej przyjemności z życia, nie przedstawia ono większej wartości. Nie przeżywa się go wówczas jako dar człowieka i Boga, ale jako przedmiot, z którym nie wiadomo, co zrobić.
Nasze życie bywa smutne, nieprzyjemne, pełne depresji, zniechęcenia, najpierw dlatego, iż nie umiemy pracować i trudzić się dla niego. Ponieważ nie byliśmy dostatecznie kochani przez ludzi, nie umiemy pracować, aby móc pokochać nasze życie. Aroganckie, nieprzyjemne zachowanie się nie tylko młodych, ale i starszych osób, jest najczęściej próbą zwrócenia na siebie uwagi, jest desperacką prośbą o miłość. Ale mało można spotkać ludzi, którzy potrafiliby odczytać właściwie to nieporadne wołanie o miłość. Ponieważ czujemy się niekochani i nie kochamy siebie, w naszym smutku i zagubieniu próbujemy się jakoś pocieszyć. Zamiast szukać prawdziwej radości życia sięgamy po jego tanie substytuty.
Konsumpcyjny styl życia, jaki wytworzył się w naszym stuleciu, jest owocem pustki egzystencjalnej (V. E. Frankl) i smutku człowieka współczesnego. Jawi się jako pewna forma ucieczki od prawdziwego, pełnego życia duchowego i emocjonalnego w życie ograniczone do bardzo zewnętrznych doznań zmysłowych. Próbujemy zabić w nas wewnętrzny smutek i pogardę dla życia silnymi zewnętrznymi doznaniami. Przemoc, narkotyki, alkohol, nadużycia seksualne, pełne brutalności programy audiowizualne — wszystko to służy dziś człowiekowi jako środki na ukojenie smutku i nudy życia. Doświadczenie pokazuje nam jednak, iż lekarstwa te, po które sięgamy odruchowo, nie tylko nie budzą radości, ale wręcz przeciwnie, pozostawiają nas głębiej rozbitymi, zawiedzionymi, bardziej smutnymi.
Bóg stworzył człowieka bez człowieka (św. Augustyn), ale nie może dać mu radości z życia bez jego zaangażowania i pracy. Radość i najgłębsza przyjemność życia jest darem Boga i jednocześnie owocem pracy i trudu człowieka. Dary Boże — źródło radości życia — człowiek przyjmuje w pocie czoła.
Nie umiejąc a często także nie chcąc trudzić się dla naszego życia, szukamy nieraz winnych naszego smutku i depresji. W ten sposób podtrzymujemy i rozwijamy istniejące już urazy. Rozrastają się one wówczas w nas i czynią nas bardziej nieszczęśliwymi i smutnymi. Nierzadko także do swoich stanów dorabiamy swoistą ideologię: takie jest po prostu życie i nic się na to nie poradzi. Dziś wielu ludzi uważa egzystencjalny pesymizm w połączeniu z konsumpcyjnym stylem życia za przejaw mądrości i braku złudzeń. Bardzo wielu, zbyt wielu twórców współczesnej kultury pokazuje przede wszystkim ciemne strony naszego życia. To prawda, iż odzwierciedlają one część naszej rzeczywistości, ale też prawdą jest, że nie wyczerpują jej całkowicie. Także wówczas, kiedy czujemy się zagubieni, poranieni, smutni, zniechęceni do życia nosimy w sobie wielkie i piękne pragnienia. Marzenia o ludzkiej miłości, o służbie bliźniemu, o twórczej pracy, marzenia o głębokim życiu duchowym, o wielkiej przyjaźni z Bogiem — wszystkie one są w każdym z nas, nawet jeżeli nie doświadczamy ich jeszcze zbyt wyraźnie i mocno na co dzień. Pragnienia te czekają wciąż na swoje spełnienie. Kiedy odkryjemy nasze głębokie pragnienia, odkryjemy smak życia, odkryjemy radość z życia, odkryjemy sens trudu i pracy dla naszego życia.
Uczestnictwo w Eucharystii stawia nam pytanie, czy odkryliśmy już prawdziwą radość i najgłębszą przyjemność życia? Czy pojęcie życie kojarzy nam się najpierw z udręką, umęczeniem, czy też raczej z doświadczeniem sensu, ładu, pogody ducha? Czy gdy budzimy się rano ze snu ogarnia nas najpierw znużenie, zniechęcenie, ospałość, czy też przeciwnie, odczuwamy chęć wejścia w codzienność życia, niezależnie od jego ciężarów i trudów? Eucharystia stawia nam także pytanie, czy podjęliśmy już trud i pracę dla naszego życia?
Eucharystia staje się źródłem radości z życia dzięki temu, że odkrywamy ją jako źródło miłości. Miłość rodzi radość, tak jak nienawiść rodzi smutek. To nienawiść odbiera nam szczęście (II Modlitwa Eucharystyczna dla dzieci). Eucharystia pozwala nam zdemaskować podwójną nienawiść: do swojego życia i do bliźnich. Nienawiść występuje bowiem zawsze w formie wiązanej, ponieważ każdy z nas ma tylko jedno serce. Tym samym sercem kocha siebie i bliźnich, ale również tym samym sercem nienawidzi siebie i bliźnich. Nienawiść do własnego życia ukrywa się często za niechęcią i ciągłym niezadowoleniem z innych, zaś niezgoda na siebie i swoje życie bywa ukrytą formą nienawiści do bliźnich. Karmię was tym, czym sam żyję — mówi św. Augustyn. Jeżeli żyjemy nienawiścią do siebie , karmimy tym samym naszych bliźnich, także wówczas, kiedy chcemy ich bardzo kochać.
Eucharystia najpełniej objawia nam bezsens nienawiści, która niszczy życie. Jezus umiera na krzyżu z powodu nienawiści, naszej nienawiści do siebie samych i do bliźnich. Nasza nienawiść uderzyła najpierw w Jezusa, zanim uderzyła w nas samych i bliźnich.
Jezus biorąc jednak naszą nienawiść na siebie pokonał ją raz na zawsze. Jezus ukrzyżowany nienawiścią ludzką, zmartwychwstał. Nasze uczestnictwo w Eucharystii jest więc wyrazem przyjęcia śmierci i Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa, jako znaku najwyższej miłości Boga do nas. W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu (1 J 4, 9). Miłość Boga jest źródłem życia. Eucharystia jest więc dla nas wielką obietnicą, że również my w Chrystusie i z Chrystusem możemy przezwyciężyć naszą niechęć czy nawet pewną formę nienawiści do naszego życia, jak Chrystus pokonał całą nienawiść ludzkości, a w niej nienawiść każdego człowieka. Przezwyciężając naszą nienawiść odkryjemy niemal automatycznie miłość Boga i ludzi. Najpierw odkryjemy miłość Boga. To ona da nam moc i siłę do przezwyciężenia wszelkich zranień w ludzkiej miłości. Miłość Boga pozwoli nam odkryć, że nasze zranienia w miłości nie muszą nas niszczyć, ale mogą stać się szczególnym miejscem otwarcia na miłość.
Nasze zranienia mogą również stać się miejscem naszej szczególnej wrażliwości na drugiego człowieka. Doświadczywszy bolesnych zranień potrafimy lepiej i głębiej zrozumieć ludzi zranionych, których Bóg stawia na naszej drodze. Dzięki Eucharystii możemy odnaleźć tę wrażliwość serca, która każe nam nie tylko szukać miłości ludzkiej, ale także dawać ją innym. Dając zaś będziemy otrzymywać. Odkryjemy w ten sposób nie tylko nieskończoną wielkość miłości Boga, ale także szlachetność i hojność ludzkiego serca: naszego własnego serca i serca naszych bliźnich.
Eucharystia będzie wówczas dla nas zaproszeniem, abyśmy przyjmując od Boga radość i przyjemność życia płynącą z Jego nieskończonej miłości, dzielili się nią z bliźnimi. Owocem Eucharystii będzie nasza większa wrażliwość na ludzi smutnych, zamkniętych w sobie, na ludzi, którzy nie kochają swojego życia, ponieważ nikt ich nie pokochał. Nasza uboga ludzka miłość będzie naprowadzać ich na nieskończoną miłość Boga. To dzięki niej będą odzyskiwać radość i chęć do życia.
Radość w przeżywaniu Eucharystii wyraża radość z życia. Radość ta rodzi się także z żywego uczestnictwa i zaangażowania w obrzędach Najświętszej Ofiary. Znużenie obrzędami Mszy św. płynie najczęściej z naszego biernego uczestnictwa w nich. Przychodzimy nieraz na Mszę św. wyłącznie z obowiązku. Nasze uczestnictwo ogranicza się wówczas do biernego śledzenia czynności kapłana i sprowadza się niekiedy do udziału w teatrze jednego aktora. Z takiego uczestnictwa nie zrodzi się radość. Znużenie i rutyna sprawowaniem czy też uczestnictwem w Eucharystii jest znakiem naszego znudzenia życiem, znakiem banalnego i powierzchownego przeżywania go. Trzeba nam z jednej strony pracować i trudzić się dla odkrycia wartości, sensu i radości naszego życia, z drugiej zaś strony ożywiać nasze uczestnictwo w Eucharystii.
Samo sprawowanie Eucharystii w swej zewnętrznej formie winno bowiem podkreślać radość. Nasze Msze św. bywają smutne, jak smutne bywa nasze życie. Jakżeż nieraz mało jest w naszym sprawowaniu Eucharystii charakteru uroczystego święta, podniosłej radości. Eucharystia winna być miejscem, w którym chrześcijanie dzielą się nawzajem przeżywaną radością i najgłębszą przyjemnością życia. Smutki, zniechęcenia pojedynczych uczestników spotkania eucharystycznego winny być przezwyciężone i pokonane przez Wspólnotę Kościoła świętującą zwycięstwo Chrystusa Zmartwychwstałego nad nienawiścią i śmiercią. Eucharystia sprawowana w dzień Zmartwychwstania Pańskiego winna być przeżywana jako święto zwycięstwa.
Abyśmy mogli doświadczać radości w Eucharystii, nasze uczestnictwo w niej winno być przygotowane, przede wszystkim przez atmosferę skupienia i wyciszenia wewnętrznego. Takie przygotowanie wymaga jednak naszej uwagi, naszego czasu, naszego serca.
Szczególnym znakiem naszego przygotowania się do Eucharystii może być zebranie, ogarnięcie myślą tego wszystkiego, co chcielibyśmy ofiarować w Eucharystii Bogu Ojcu przez Chrystusa. Ogarnąć całe nasze życie sercem, by móc je powierzyć, złożyć na patenie. Najpierw ogarnąć nasze słabości, ułomności i grzechy, zwłaszcza te, które wprost wymierzone są przeciwko miłości Boga, bliźnich i siebie samego. W Eucharystii ofiarujemy je Jezusowi, by On mógł nas uzdrowić, aby mógł nas umocnić do dalszej walki ze złem, zwłaszcza z wszelkimi przejawami nienawiści do siebie i innych.
Przed Eucharystią winniśmy także ogarnąć pamięcią i sercem wszystkie nasze dobre czyny, wszystkie zwycięstwa (także te najdrobniejsze) nad naszą ludzką ułomnością. Zwłaszcza zwycięstwa w miłości: pokonywanie najmniejszych naszych odruchów niechęci, nieżyczliwości, egoizmu, zmysłowości. Każde pokonanie naszej słabości jest dla nas wielką obietnicą Boga, iż możemy zwyciężać zło, że jesteśmy zdolni do miłości. Ofiarujemy Jezusowi nasze zwycięstwa, aby je przyjął i pomnożył w nas pragnienie wzrastania w miłości.
Na Eucharystię przynosimy także to wszystko, czego doświadczyliśmy jako bezinteresownego daru w miłości Boga i ludzi: nieustannie odnawiające się w nas pragnienie przyjmowania i dawania miłości, wszystkie znaki i dowody ludzkiej życzliwości i miłosierdzia Bożego. Te wielkie i wyjątkowe, ale także te małe i drobne. Wszystko to, co było dla nas źródłem radości z życia. Ofiarujmy to wszystko Bogu, jako wyraz naszego hołdu i oddania.
W sposób szczególny jesteśmy zaproszeni, aby w Eucharystii oddać Jezusowi nasze cierpienia, bóle i cały mozół życia. To wszystko, co sprawia, że nasze życie bywa nie tylko trudne, ale i bolesne. Jeżeli nasze cierpienie, trudy, mają nam pomagać we wzroście w miłości, musimy je nieustannie oddawać Jezusowi w Eucharystii. Cierpienie ludzkie bez Jezusa, bez Jego krzyża i Zmartwychwstania jest tylko przekleństwem. W samym cierpieniu nie ma zbawienia. Tylko cierpienie znoszone z Jezusem ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym może stać się dla nas zbawcze.
Ofiarując Bogu Ojcu przez Chrystusa zarówno nasze zwycięstwa jak i upadki, nasze krzyże i radości oddajemy Bogu chwałę. W ten sposób dzięki Eucharystii przemienia się całe nasze życie, stajemy się coraz bardziej podobni do samego Jezusa. Dzięki Eucharystii nasze życie staje się żywą Eucharystią.
Boże
mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?
Daleko od mego Wybawcy
słowa mego jęku.
Boże mój, wołam przez dzień, a nie
odpowiadasz,
wołam i nocą, a nie zaznaję pokoju.
(...)
Ja zaś jestem robak, a nie człowiek,
pośmiewisko
ludzkie i wzgardzony u ludu.
Szydzą ze mnie wszyscy,
którzy na mnie patrzą,
rozwierają wargi, potrząsają
głową:
Zaufał Panu, niechże go wyzwoli,
niechże go
wyrwie, jeśli go miłuje.
Ty mnie zaiste wydobyłeś
z matczynego łona;
Ty mnie czyniłeś bezpiecznym u piersi
mej matki.
Tobie mnie poruczono przed urodzeniem,
Ty jesteś
moim Bogiem od łona mojej matki,
Nie stój z dala ode
mnie, bo klęska jest blisko,
a nie ma wspomożyciela.
Otacza
mnie mnóstwo cielców,
osaczają mnie byki Baszanu.
Rozwierają
przeciwko mnie swoje paszcze,
jak lew drapieżny
i ryczący.
Rozlany jestem jak woda
i rozłączają
się wszystkie moje kości;
jak wosk się staje moje serce,
we
wnętrzu moim topnieje.
Moje gardło suche jak skorupa,
język
mój przywiera do podniebienia,
kładziesz mnie w prochu
śmierci.
Bo sfora psów mnie opada,
osacza mnie zgraja
złoczyńców.
Przebodli ręce i nogi moje,
policzyć
mogę wszystkie moje kości.
A oni się wpatrują,
sycą mym widokiem;
moje szaty dzielą między siebie
i los
rzucają o moją suknię.
Ty zaś, o Panie, nie stój
z daleka;
Pomocy moja, spiesz mi na ratunek!
Ocal od
miecza moje życie,
z psich pazurów wyrwij moje jedyne
dobro,
wybaw mnie od lwiej paszczęki
i od rogów bawolich
— wysłuchaj mnie! (Ps 22, 1–3; 7–22).
Ponieważ męka i śmierć Jezusa jest dziełem samego Boga, jest także tajemnicą. Nasze rozmyślanie o męce nigdy nie mogą przeniknąć do końca tej tajemnicy. Możemy tylko uchwycić, a może raczej przeczuć pewne jej aspekty. W rozmyślaniach o męce Syna Bożego winniśmy zawsze pamiętać, że końcem jej jest Zmartwychwstanie. Istnieje ścisły związek między męką i Zmartwychwstaniem.
I choć winniśmy dostrzegać całą okropność męki Jezusa w jej historycznym wymiarze, to jednak jej wymiar fizyczny nie jest jedyny i najważniejszy. W rozważaniach o męce i śmierci Jezusa trzeba nam nieustannie pamiętać, że cierpień doznaje Wcielony Syn Boży. Doświadczenie ludzkiego cierpienia nie daje nam pełnej możliwości wniknięcia w cierpienie Syna Bożego. Nasze wniknięcie w mękę i śmierć Jezusa będzie zawsze tylko fragmentaryczne, częściowe. Istotę męki Jezusa stanowią przede wszystkim jakieś tajemnice, mistyczne cierpienie duszy, tajemnicze opuszczenie przez Ojca.
Kardynał C. M. Martini mówi, że w cierpieniach Jezusa dotykamy ciemnej nocy mistycznego smutku wewnętrznego, który przeżywało wielu mistyków i świętych. Oddani Bogu całym swoim życiem, oddani pełnym sercem Jego woli, cierpieli nieraz długie udręki ducha, czując się przez Niego zupełnie opuszczeni. Kto przeżywa w swoim wnętrzu takie właśnie najboleśniejsze, oczyszczające, straszliwe doświadczenie mówi, że nie istnieje na świecie cierpienie, które można by z nim porównać. Jest to cierpienie, które uderza w to, co jest najdroższe dla człowieka oddanego Bogu. Powierzając się Jemu z całą miłością i oddaniem, składając w Nim całą swoją nadzieję, doświadcza jednocześnie bolesnych chwil całkowitego opuszczenia, osamotnienia i oschłości.
Próbując zrozumieć tę ciemną noc mistyków, możemy lepiej wczuć się w doświadczenie Jezusa na krzyżu, który modli się do swojego Ojca: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
Jeden z mistyków Wschodu, Izaak z Niniwy, mówi o piekle umysłu przeżywanym w sytuacji opuszczenia przez Boga. Doświadczenie to nazywa także smakowaniem gehenny, smakowaniem piekła: Człowiek nie wierzy wówczas, że coś może się zmienić w jego życiu, że może kiedyś znaleźć pokój i pocieszenie. Nadzieja w Bogu i pociecha uleciały z jego duszy, która jest bez przerwy wypełniona zwątpieniem i udręką.
Św. Róża z Limy, mistyczka, przez jakiś czas codziennie doświadczała najstraszniejszych ciemności duszy. Całymi godzinami zostawała w stanie takiej wewnętrznej udręki, że nie wiedziała, czy jest na ziemi, czy też już w piekle. Stała tak jęcząc pod nieznośnym ciężarem ciemności. Wola chciała się skierować ku Bogu i Jego miłości, ale była jakby zlodowaciała. Pamięć odmawiała posłuszeństwa, nie mogła odnaleźć i przypomnieć sobie coś z poprzednich pociech. Lęk i udręka opanowywała jej duszę, a jej serce krzyczało: Mój Boże, dlaczego mnie opuściłeś?, ale nikt nie odpowiadał. Największym bólem było jednak to, iż ciemna noc przychodziło tak, jakby miała trwać wiecznie, jakby stanowiła mur z brązu, który uniemożliwia wydostanie się z labiryntu, z więzienia.
Podobne doświadczenie miał także św. Ignacy Loyola w Manresie. Choć modlił się na kolanach przez wiele godzin dziennie, choć wstawał na modlitwę dzień w dzień o północy, to jednak przez dłuższy czas nie znajdował żadnego pocieszenia. Pewnego razu — wspomina sam w Opowieści Pielgrzyma — gdy był szczególnie dręczony, zaczął się modlić i w zapale głośno wołać do Boga mówiąc: Pomóż mi, Panie, bo nie znajduję żadnego lekarstwa u ludzi, ani u żadnego innego stworzenia. Gdybym sądził, że będę mógł je znaleźć, żaden trud nie byłby dla mnie za wielki. Ukaż mi, Panie, gdzie mógłbym znaleźć lekarstwo! Choćbym miał biegać za szczenięciem, żeby od niego otrzymać pomoc, uczyniłbym to. Gdy był zajęty tymi myślami, nachodziła go często gwałtowna pokusa, żeby się rzucić w dół. Ale wiedząc, że byłoby to grzechem zabić samego siebie, zaczynał wołać do Pana: Panie, nie uczynię tego, co Ciebie obraża. Doświadczenie pocieszenia przyszło dopiero po kilku tygodniach. Tym doświadczeniem głębokiego strapienia i pocieszenia podzielił się św. Ignacy w regułach o rozeznawaniu duchowym.
I jeszcze jedno świadectwo mistycznych udręk ciemnej nocy. O wielkim misjonarzu trędowatych z Flandrii bł. Damianie de Veuster, w jednym z jego życiorysów czytamy: Kiedy nadszedł okres Wielkiego Postu 1888 roku Bóg nałożył misjonarzowi na ramiona krzyż najcięższy. Był już wtedy chory na trąd i nieludzkie bóle rozdzierały jego śmiertelne członki. Ale były one niczym w porównaniu z męką, w jakiej pogrążyła się dusza. Ojciec Damian, który zawsze we wszystkich cierpieniach miał mężne serce i umiał zachować pogodę ducha, teraz w ostatnich tygodniach swego życia zapadł w ciemną noc całkowitego zwątpienia. Czuł zbliżającą się śmierć. Wiedział, że stoi nad grobem. Utyrany życiem marzył niekiedy o ostatnim spoczynku. Ale teraz myśl o śmierci napawała go głębokim lękiem i smutkiem. Nie doświadczał już obecności Boga, choć czuł zbliżający się koniec życia. Żadna modlitwa nie przynosiła mu ulgi. Całymi nocami klęczał przed Najświętszym Sakramentem, ale nie doznawał żadnego pocieszenia. Nad ranem zwlekał się znużony i złamany do swojej izby i nie chciał widzieć nikogo. Któregoś dnia jego przyjaciel Conrady, kapłan, który przemocą wtargnął do jego chaty, zastał go w stanie całkowitego opuszczenia.
— Odejdź i zostaw mnie samego — krzyczał ochryple chory, kiedy wszedł do niego jego przyjaciel.
— Nie zostawię cię samego — upierał się Conrady. Musisz mnie wysłuchać.
— Bóg mnie opuścił, cóż może pomóc teraz człowiek — jęczał Ojciec Damian. Umieram, ale nie jestem godny wejść do nieba.
— Ty głupi chłopcze — strofował go przyjaciel. Przyjmą cię tam odgłosem trąb i bębnów. Całe życie przecież poświęciłeś trędowatym. Ojciec Damian potrząsnął tylko głową i ukrył zranioną, zniekształconą twarz. Conrady otworzył tymczasem Nowy Testament, który przyniósł z sobą i powiedział:
— No posłuchaj. Teraz odczytam ci twój wyrok, który Pan Jezus ogłosi nad tobą. I przeczytał mu fragment Ewangelii św. Mateusza o sądzie ostatecznym: Byłem głodny, a dałeś mi jeść, byłem spragniony, a dałeś mi pić. Wejdź do królestwa mego. Wydawało się jakby trędowaty kapłan wcale tego nie słuchał. Po chwili podniósł się, spojrzał smutnym wzrokiem na przyjaciela i powiedział jakby pokornie prosząc:
— Odejdź bracie, mnie już nikt nie pomoże (W. Huenermann). Po tym przeżyciu ciemnej nocy trwającym kilka tygodni Bóg zesłał ojcu Damianowi pocieszenie za przyczyną Matki Bożej Pocieszenia z jego rodzinnych stron z Scherpenheuvel. Ojciec Damian umierał pełen pokoju wewnętrznego i zaufania do Boga.
Ci, którzy przechodzą poprzez takie czy podobne doświadczenia, mogą głębiej odczuć to, co przeżywał Jezus na krzyżu. Mogą też odczuć modlitwę Psalmu 22, którą posłużyć się sam Jezus: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku. Boże mój, wołam przez dzień, a nie odpowiadasz, wołam i nocą, a nie zaznaję pokoju.
Cierpienia ciemnej nocy doświadczane przez wielu świętych są bardzo często odpowiedzią na wielkoduszną ofiarę dusz, które proszą, aby móc współcierpieć z Jezusem. H.U. von Balthasar stwierdza, że w historii mistyki istnieją przypadki ofiarowania siebie samego za kogoś drugiego. Jest to jakby dosłowne naśladowanie Jezusa, który z miłości do nas ofiarował się całkowicie za nas.
Święci mogli doświadczać głębokiego opuszczenia przez Boga, ciemnej nocy, ponieważ kosztowali wcześniej Jego nieskończonej miłości. Jedynie ktoś, kto żyje całkowicie Bogiem, kto wszedł w doświadczenie Jego obecności, kto odczuł przynajmniej raz słodycz Jego bezinteresownej miłości wie, co znaczy być opuszczonym przez Stwórcę.
Usiłując wczuć się w te bolesne przeżycia świętych musimy jednak mieć świadomość, że są one w najlepszym wypadku dalekim przybliżeniem niepojętej dla człowieka tajemnicy męki i krzyża Syna Bożego. Doświadczenie Jezusowej ciemnej nocy, opuszczenie przez Ojca, jest unikalnym, jedynym doświadczeniem, niemożliwym do powtórzenia przez jakiekolwiek stworzenie na ziemi. Jezus bowiem jest Synem Bożym. To, co przeżył Bóg–Człowiek na krzyżu, nie może być przez nas poznane do końca.
Z pewnością jeszcze mniej możemy zrozumieć i poznać doświadczenie Jezusa na krzyżu, kiedy odwołamy się tylko do naszego rozumu. Rozum nic nam nie powie. Trzeba nam tutaj odwołać się do naszego osobistego doświadczenia, do udręk ducha, które nieraz przeżywaliśmy. Z pewnością naszych udręk wewnętrznych nie można porównać całkowicie do mistycznych przeżyć ciemnej nocy, jakich doświadczali mistycy i święci. Ale to, co my przeżywamy — choć może z innych motywów i dla innych racji — jest także często bardzo bolesne, pełne udręki, lęku, opuszczenia, samotności i bólu. Odwołajmy się więc do naszych bolesnych wewnętrznych przeżyć, jakichś udręk psychicznych i duchowych, aby choć troszeczkę odczuć, choć troszkę zrozumieć Chrystusa ukrzyżowanego, który woła do Ojca: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?
Takie rozważanie męki Chrystusa będzie nie tylko myśleniem o męce, ale współodczuwaniem z Jezusem. Do takich rozważań i do takiej kontemplacji zachęca nas św. Ignacy w Ćwiczeniach duchownych. Każe nam prosić o boleść wespół z Chrystusem pełnym boleści, o udrękę serca z Chrystusem udręczonym, o łzy i mękę wewnętrzną z powodu tak wielkiej męki, którą Chrystus wycierpiał za mnie (ĆD, 203).
Prośmy Jezusa, abyśmy w naszych kontemplacjach Jego męki i śmierci byli prawdziwi. Prośmy także, byśmy szczerze otwierali się na przyjęcie Jego pragnień poznawania Go coraz pełniej, kochania Go coraz głębiej i naśladowania Go coraz wierniej. Nie powinniśmy zanosić próśb, których naprawdę wewnętrznie jeszcze nie czujemy, które wydają nam się jedynie pustymi dźwiękami. Jeżeli czujemy w sobie małoduszność naszych pragnień, chciejmy ją uznać z całą pokorą i prośmy pokornie, aby On sam obdarzał nas większymi pragnieniami i hojniejszymi prośbami.
Św. Franciszek z Asyżu prosił, aby mógł odczuć to, co sam Jezus przeżył na krzyżu, by mógł wejść w serce Jezusa ukrzyżowanego. I Bóg hojnie odpowiedział na jego prośby. Obdarzył go stygmatami. Ale ten zewnętrzny znak męki, stygmaty, były jedynie uzewnętrznieniem jego wewnętrznych cierpień z Chrystusem cierpiącym. W naszych czasach ojciec Pio, wierny swemu powołaniu zakonnemu i kapłańskiemu, dążył konsekwentnie do doskonałej miłości. Starał się zgłębić tajemnicę miłości Boga wyrażoną w męce Jezusa. Często prosił, aby stać się ofiarą dla miłości Boga. Bóg również hojnie odpowiedział na jego prośbę. W jednym z jego życiorysów czytamy: Nadszedł piątek 20 września 1918 roku. Ojciec Pio jak zwykle klęczał na chórze przed Ukrzyżowanym i odprawiał dziękczynienie. Przez chwilę jakby się zdrzemnął. Wszystkie zmysły i uczucia doznały jakiegoś wielkiego ukojenia. Wtedy zobaczył tajemniczą postać, którą oglądał wcześniej. Tym razem miała ona jednak ręce, nogi, klatkę piersiową ociekającą krwią. Ten widok napełnił go przerażeniem. Czułem — mówi ojciec Pio — że chyba umrę, jeżeli Pan nie przyjdzie mi z pomocą. Postać na chwilę cofnęła się, a ja zauważyłem, że moje ręce, nogi i pierś zostały przebite i ociekały krwią. Możecie sobie wyobrazić ból, jaki przeżyłem i odczuwam po dziś dzień. Rana serca wyrzuca nieustannie porcje krwi. Dzieje się to od czwartku wieczorem do soboty. Umieram wprost z bólu i zawstydzenia, lękam się, że umrę na skutek upływu krwi, chyba, że Pan wysłucha westchnienia mego biednego serca. Proszę Go, by przynajmniej usunął to zawstydzenie, jakiego doznaję każdego dnia przez te zewnętrzne znaki. Będę Go błagał, zaklinał na wszystko, aby zesłał na mnie najgorsze bóle i cierpienia, ale aby odsunął ode mnie te zewnętrzne znaki, które są dla mnie potwornym zawstydzeniem i nieopisanym upokorzeniem.
Bóg hojnie odpowiada na prośby swoich świętych. Każdy z nas niech prosi o to, o co powinien prosić, co dyktuje mu jego własne serce. Miejmy świadomość, że nasza prośba może stać się naszą pułapką. Bóg może bowiem na serio potraktować nasze prośby, tak jak na serio potraktował prośbę św. Franciszka z Asyżu, św. Maksymiliana Kolbego, bł. Damiana, o. Pio i wielu innych świętych.
A oto pragnienie Karola de Foucauld, szaleńca Bożego naszych czasów, które wyraził w swoim dzienniczku. Pisał tak: Pragnij i myśl o tym, że musisz umrzeć jako męczennik, obrabowany ze wszystkiego, rozciągnięty na ziemi, nagi, pokryty ranami i krwią, zabity gwałtownie, boleśnie. Pragnij, żeby się to stało dzisiaj. I stało się tak, jak pisał w swoim dzienniku i jak tego pragnął. Pierwszego grudnia 1916 roku został w sposób gwałtowny i brutalny zabity w swej pustelni przez Beduinów.
Prośmy Jezusa ukrzyżowanego, abyśmy mogli — choć w bardzo ograniczonych i zawężonych warunkach — przeżyć to, co przeżył w czasie swojej męki i śmierci. Wyraźmy pragnienie towarzyszenia Jezusowi w Jego drodze od Ogrójca aż po krzyż, prosząc Go, aby otworzył nam nasze serce i ukazał nam to, czego wówczas doświadczał. Prośmy także, aby nasze współuczestnictwo w Jego cierpieniu i udręce On sam przemieniał w doświadczenie radości i pociechy z Jego Zmartwychwstania.
Doskonały wzór posłuszeństwa kryje się w tajemnicy Trójcy.
Między Ojcem, Synem i Duchem Świętym wszystko jest słuchaniem, przyjmowaniem i dawaniem.
Jeżeli chcesz poznać podstawowe motywy swego posłuszeństwa, kontempluj Trójcę. Posłuszeństwo nie jest wynalazkiem ludzkim. Jest ono wyrazem samej istoty Boga — mówi P. M. Delfieux.
Całe życie Chrystusa skupia się na posłuszeństwie swojemu Ojcu. Jezus wielokrotnie podkreśla potrzebę poddania swojej woli, woli Ojca. W Jezusie istniała jakaś niemożność działania według swojej woli: Ja sam z siebie nic uczynić nie mogę — mówi Chrystus (J 5, 30).
Ze względu na Bóstwo Chrystusa, Jego posłuszeństwo Ojcu posiada jednak szczególny charakter. Jezus żyjąc na ziemi, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi (Flp 2, 6–7).
To szczególne posłuszeństwo Jezusa Ojcu staje się najgłębszym prawem odkupienia ludzkości.
A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał (Hbr 5, 8). Cierpienie było dla Jezusa szkołą posłuszeństwa Ojcu. Jezus, chociaż był Synem Bożym, nie był poddany woli Ojca w jakiś automatyczny sposób. Posłuszeństwo Chrystusa było owocem Jego osobistej decyzji podjętej w wolności. Z decyzją tą był związany trud i walka wewnętrzna. Posłuszeństwo swojemu Ojcu Jezus okupił cierpieniem.
Jezus zapewnia nas: Kto was słucha, Mnie słucha (Łk 10, 16). Ostatecznym motywem naszego posłuszeństwa Kościołowi może być tylko oddanie się Chrystusowi, na podobieństwo Jego oddania się Ojcu.
Człowiek wierzący będąc posłusznym ludziom, nie słucha ich najpierw dla ich osobistej ludzkiej dobroci, wiedzy czy świętości. Ale słucha ich przede wszystkim dlatego, iż dani mu są przez Chrystusa. Będąc posłusznym Kościołowi, staje się posłusznym Chrystusowi.
To miłość do Chrystusa, jako głowy Kościoła, każe człowiekowi wierzącemu przechodzić ponad ograniczeniami i słabościami pośredników. Ich słabości i ułomności, choć są bolesnym doświadczeniem, nie umniejszają sensu posłuszeństwa ich nakazom wydawanym w imieniu Chrystusa.
Przez posłuszeństwo wyrażamy wiarę. Sami jesteśmy grzeszni i słuchamy innych ludzi grzesznych. Jeżeli wstydzilibyśmy się Kościoła, bylibyśmy nieludzcy tam, gdzie Bóg jest ludzki, wstydzilibyśmy się naprawdę samego Jezusa Chrystusa — mówi K. Barth.
Św. Ignacy zachęca, aby przyzwyczaić się nie patrzeć, kim jest ten, kogo słuchamy, lecz raczej Ten, dla którego jesteśmy posłuszni. A jest nim Chrystus Pan!
Mamy tutaj wyróżnione dwie płaszczyzny posłuszeństwa:
— płaszczyzna czysto ludzka odnosząca się do konkretnych ludzi, których słuchamy oraz
— płaszczyzna wiary, która mówi nam o Tym, dla którego jesteśmy posłuszni, a jest nim Chrystus Pan.
Pomimo jednak absolutnego pierwszeństwa płaszczyzny wiary, płaszczyzny ludzkiej nie można ani lekceważyć, ani tym bardziej pomijać. Kluczem do dobrego funkcjonowania posłuszeństwa na płaszczyźnie wiary jest dobre zrozumienie tego, co dzieje się na płaszczyźnie ludzkiej.
Wzajemna akceptacja, życzliwość, braterska miłość, szczery dialog są nieodzownym warunkiem posłuszeństwa. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo zakrywania braków na płaszczyźnie ludzkiego spotkania pomiędzy przełożonym i podwładnym łatwym, tanim odwoływaniem się do płaszczyzny wiary.
Ani przełożony, ani podwładny nie powinni odwoływać się do płaszczyzny wiary, zanim nie spełnią wszystkiego, co należy do ich obowiązku na płaszczyźnie ludzkiej.
Jak przełożony nie nakazuje we własnym imieniu, tak również i podwładny nie przyjmuje nakazów w swoim własnym. Obaj spotykają się na gruncie wiary w działanie woli Boga w ich wspólnym spotkaniu.
Istotnym problemem w posłuszeństwie jest właściwe rozumienie woli Bożej. Tylko wola Boga może usprawiedliwić rezygnację z własnej woli, aby w wolności poddać ją woli przełożonego. W podejściu do woli Bożej możemy wyróźnić dwa uzupełniające się podejścia: dialogiczne oraz niedialogiczne.
a) W podejściu dialogicznym wola Boża rozumiana jest jako spotkanie dwóch rzeczywistości: wezwania Bożego i odpowiedzi człowieka przyjętej w wolności.
Wezwanie Boże jest pierwsze, odpowiedź człowieka jest druga. Bóg wzywa, a człowiek odpowiada. Bóg mówi, człowiek słucha.
Między tymi dwoma biegunami kształtuje się wola Boża. Człowiek sam pod okiem Boga decyduje o własnym losie — mówi Sobór Watykański II. W tym stwierdzeniu Soboru widzimy wyraźnie podkreślenie dialogicznego rozumienia woli Bożej.
Dialogiczne podejście do woli Bożej jest jednocześnie podejściem dynamicznym. Jeżeli wiernie odpowiadamy Bogu na Jego wołanie, Jego wola rośnie wraz ze wzrostem człowieka.
Człowiek wzywany jest wówczas do dawania Bogu coraz to dojrzalszej i pełniejszej odpowiedzi. Jeżeli człowiek w swojej gnuśności duchowej zamknąłby się w sobie i nie wzrastałby wewnętrznie, wówczas Pan Bóg — szanując wolność człowieka — zmuszony byłby dostosować swoją wolę do ograniczonych możliwości człowieka z powodu złego używania wolności.
b) W podejściu niedialogicznym wolę Bożą traktuje się jako statyczny niezmienny plan Boga przyjęty od wieków. Człowiek winien ten plan odnaleźć i dostosować się do niego.
Te dwa podejścia do woli Bożej nie powinny być rozważane w opozycji do siebie. Jedno podejście winno uzupełniać drugie. Każde z nich, brane oddzielnie, nie wyczerpuje całego bogactwa woli Bożej.
Oba pojęcia woli Bożej mają też swoje ograniczenia i kryją w sobie określone niebezpieczeństwa. I tak w podejściu dialogicznym istnieje niebezpieczeństwo zbytniego aktywizmu człowieka. Człowiek może też ulegać pokusie traktowania Boga jako partnera w dialogu. Dialog człowieka z Bogiem, to dialog dwóch nierównych istot: Stwórcy i stworzenia, Pana i sługi, Ojca i dziecka.
Z niedialogicznym podejściem do woli Bożej wiąże się natomiast pokusa bierności. Pod wpływem tej bierności człowiek może zwalniać się z zaangażowania w rozeznawanie i szukanie woli Bożej. Całą odpowiedzialność zrzuca się wówczas na innych; głównie na wspólnotę, w której się żyje lub też na przełożonych. Powołując się na literę prawa, możemy uzasadniać swoją bierność, pasywność życiową.
Statyczne podejście do woli Bożej może owocować pasywnością wobec powierzonych zadań. Pasywności tej może jednocześnie towarzyszyć złudne poczucie bezpieczeństwa i pewności siebie.
Jest to sytuacja niebezpieczna dla życia duchowego, ponieważ może rodzić się z niej duchowe lenistwo i życiowa inercja. W takiej sytuacji posłuszeństwo nie będzie twórcze. Ograniczy się ono do zewnętrznej wierności literze prawa.
Dialogiczne podejście do woli Bożej nie daje takiej pewności siebie. Człowiek uświadamia sobie, iż wezwanie, jakie Bóg kieruje do niego, zależy od otwarcia się na działanie Ducha Świętego.
W ewangelicznym rozumieniu woli Bożej muszą spotkać się dwie z pozoru sprzeczne pomiędzy sobą rzeczywistości: niezmienny plan Boga wobec człowieka z Jego nieustannie odnawiającym wszystko działaniem; odwieczna i wierna miłość z ciągle nowym i twórczym wezwaniem.
Posłuszeństwo woli Bożej wymaga pewnego stopnia ludzkiej dojrzałości. Człowiek całkowicie niedojrzały, który nie widzi własnego samolubstwa, niedołęstwa, nieumiejętności i pychy — jak mówi T. Merton, patrzy na całą rzeczywistość w sposób egocentryczny. Nadmiernie koncentruje się na swoich nieuporządkowanych uczuciach i popędach.
Człowiek taki nie będzie w stanie zrezygnować z własnej woli, aby poddać ją woli Bożej wyrażonej poprzez wolę przełożonego. Pokorne i uległe poddanie swojej woli woli przełożonego wymaga od chrześcijanina pokonywania egocentryzmu; wymaga obiektywnej oceny rzeczywistości, w której żyje; wymaga panowania nad swoimi negatywnymi uczuciami i odruchami.
Niedojrzałość człowieka ujawnia się w niepewności siebie, kompleksach niższości, skrywanej wrogości lub jawnej agresji wobec innych, a zwłaszcza w pysze. Wszystko to sprawia, że posłuszeństwo drugiemu człowiekowi staje się bardzo trudne, a nawet wprost niemożliwe.
a) Niedojrzałość w posłuszeństwie
W posłuszeństwie niedojrzałość może ujawnić się w dwu zasadniczych postawach: z jednej strony w przesadnej uległości motywowanej lękiem o siebie złączonym zwykle z lękiem przed autorytetem; z drugiej zaś w buncie, gniewie i skrytej wrogości. W obu tych postawach autorytet traktowany jest jako zagrożenie.
W pewnych sytuacjach dominować może uległość motywowana lękiem; bunt, gniew i wrogość mogą być natomiast zamaskowane. W innych zaś wypadkach na zewnątrz ujawni się gniew, wrogość i bunt, a lękowa uległość może być skrzętnie maskowana.
Człowiek niedojrzały będzie w posłuszeństwie oscylował pomiędzy gniewem i wrogością a uległością motywowaną lękiem.
Jeżeli w posłuszeństwie człowieka dominować będzie przede wszystkim uległość motywowana lękiem z jednoczesnym zamaskowanym buntem, to wówczas może mu towarzyszyć subiektywne przekonanie, że jest bardzo posłuszny.
Jednym z przejawów ukrytej wrogości wobec przełożonego jest tendencja do krytyki, która zatrzymuje się tylko na brakach i błędach. Człowiek niedojrzały będzie najczęściej patrzył na decyzje przełożonego tylko poprzez pryzmat własnej osoby. Nie będzie natomiast umiał dostrzec szerokiego kontekstu wspólnoty, w której żyje.
b) Dojrzałość w posłuszeństwie
Na tle przejawów niedojrzałości w posłuszeństwie łatwiej nam będzie scharakteryzować postawę dojrzałości, której wymaga ewangeliczne posłuszeństwo.
Po pierwsze — zasadniczym motywem ewangelicznego posłuszeństwa jest pragnienie naśladowania Jezusa posłusznego swojemu Ojcu aż do śmierci. Stąd też dojrzałe posłuszeństwu nie zna lęku o siebie, obawy przed autorytetem, chęci przypodobania się przełożonemu czy też szukania własnej korzyści lub uznania w oczach przełożonego. Pokornego podlegania przełożonemu nie odbiera się jako pomniejszanie się przed człowiekiem, ale wyraz uległości wobec samego Boga objawiającego swoją wolę także poprzez ludzi.
Po drugie — dojrzałe posłuszeństwo cechuje pozytywne nastawienie do osoby przełożonego. Pozwala to na swobodne wyrażanie swoich opinii, nawet wówczas, kiedy są to opinie krytyczne. Przedstawianie swojego krytycznego zdania nie jest jednak atakiem na osobę przełożonego, ale wyraża troskę o wypełnienie woli Bożej. W sytuacjach konfliktowych podwładny umie wówczas zapanować nad rodzącymi się odruchami niechęci.
Kolejnym ważnym przejawem dojrzałości w posłuszeństwie jest szczerość i otwartość wobec przełożonego. Podwładny umie wówczas nie tylko przedstawić swoje propozycje, krytyczne opinie, ale także odsłonić swoje słabości ludzkie; słabości, które mogłyby przeszkadzać w realizacji powierzonego mu zadania. Szczerość wobec przełożonego jest ogromną pomocą zarówno dla przełożonego jak i dla podwładnego we wspólnym szukaniu i rozeznawaniu woli Bożej.
Możliwość błędu w decyzji przełożonego będzie tym mniejsza, im spotka się z większą szczerością i otwartością wspólnoty. Szczerość i otwartość w posłuszeństwie winna wypływać z troski o znalezienie woli Bożej w decyzji przełożonego. Ta otwartość leży więc w interesie zarówno przełożonych jak i tych, którzy podlegają jego władzy.
Zakonnicy — stwierdza Sobór Watykański II w Dekrecie o przystosowanej odnowie życia zakonnego Perfectae caritatis — przez profesję posłuszeństwa poświęcają całkowicie wolę swoją Bogu, jakby składając ofiarę z siebie, a przez to jednoczą się trwalej i bezpiecznej ze zbawczą wolą Boga.
Posłuszeństwo zakonników jest jednak darem nie tylko dla nich samych, ale dla całej wspólnoty Kościoła. Zrozumienie sensu posłuszeństwa zakonnego, pozwoli także osobom świeckim oraz księżom diecezjalnym zrozumieć istotę posłuszeństwa Kościołowi hierarchicznemu, a poprzez niego samemu Chrystusowi.
a) Zakonnik poprzez ślub posłuszeństwa świadomie i dobrowolnie rezygnuje z pełnienia swojej woli, aby móc całkowicie pełnić wolę Bożą. W posłuszeństwie zakonnym wyraża się więc pełne zaufanie do Boga, że w Jego woli objawia się dobro i szczęście człowieka. Oddając swoją wolę do dyspozycji Pana Boga zakonnik wyraża tym samym pragnienie Boga i Jego miłości. Oddaje wszystko, nawet własną wolę, aby móc doświadczyć Boga i Jego miłości.
b) Zakonnik nie odkrywa jednak woli Bożej sam, ale poprzez swoich przełożonych. Sobór zachęca: Niech przeto zakonnicy w duchu wiary i umiłowania woli Bożej okazują swym przełożonym, zgodnie z przepisami reguł i konstytucji pokorną uległość.
Przełożeni w szukaniu woli Bożej odwołują się nie tylko do własnego subiektywnego sądu, ale reguł i konstytucji, które otrzymały oficjalną aprobatę Kościoła i określają ściśle jego misję.
Poddając się woli przełożonych, którzy działają zgodnie z regułami zakonnymi, zakonnik jednoczy się trwalej i bezpiecznej z wolą Bożą. Tak więc posłuszeństwo jest bezpieczną drogą do Boga.
c) Posłuszeństwo zakonne, choć ma być pokorne i uległe, nie może być jednak nigdy ślepe i bezmyślne. Zakonnik poddając swoją wolę woli przełożonych, nie staje się przez to manekinem, jak wielu mylnie sądzi. Nierzadko ukazywano posłuszeństwo zakonne w sposób karykaturalny spaczając w ten sposób jego istotną treść i jego sens.
Zakonnik w posłuszeństwie ma się okazać człowiekiem zaangażowanym, wrażliwym i inteligentnym. Winien brać pod uwagę zarówno treści i sens powierzonego mu zadania, jak również uwzględniać warunki, w których ma ono być wykonane.
W spełnieniu powierzonej mu misji winien wykorzystać wszystkie dary, jakimi obdarzył go Bóg: zdolności naturalne, ludzkie doświadczenie, otrzymane łaski, winien włożyć w nie całe swoje serce.
Tego, co spełnia z polecenia przełożonego, nie wykonuje jednak dla niego, ale dla Chrystusa i Kościoła. Wykonywanie poleceń przełożonych bez osobistego zaangażowania, choćby wydawało się być dokładnym spełnianiem litery, może być niewiernością ślubowi posłuszeństwa. Zakonnik winien bowiem spełniać polecenie całą swoją osobą.
d) Sobór nie ukrywa, że posłuszeństwo zakonne jest związane z ofiarą: Zakonnicy przez profesję posłuszeństwa poświęcają całkowicie wolę swoją Bogu jakby składając ofiarę z siebie.
Rezygnacja z pełnienia swojej woli dotyka w człowieku jego wolności. Takie korzystanie z własnej wolności, w której poddaje się swoją wolę woli drugiego, wiąże się z ofiarą, z cierpieniem.
Z posłuszeństwem wiąże się zaparcie się swojej woli, rezygnacja z tego, co w nas jest bardzo ludzkie: z naszych ludzkich upodobań, przyzwyczajeń, planów, zamiarów.
Ofiara związana z posłuszeństwem uwidacznia się szczególnie w momentach napięć, nieporozumień i konfliktów, które mogą powstać pomiędzy podwładnym a przełożonym. W takich sytuacjach trzeba wielkiej wiary i miłości, aby pokornie przyjąć przełożonego jako zastępcę Chrystusa, oddając się posłudze innym pod jego kierunkiem.
Podobnie jak Chrystus nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał, tak i my uczymy nie nieraz dojrzałego posłuszeństwa przez cierpienie.
Już sama nazwa mówi, że jest on pierwszy. Nie w porządku hierarchii, pierwszeństwa czy nawet świętości. On jest pierwszy posłuszny. Pierwszy, który chce się podporządkować wspólnie uznanej regule, a przez to samo pociągać do tego całą wspólnotę. Pierwszy, który chce pełnić wolę Ojca i przypominać o niej tobie, swemu bratu — mówi P. M. Delfieux.
Powyższe słowa mogą być dobrym komentarzem do słów Soboru Warykańskiegi II: Przełożeni, sami ulegli woli Bożej w pełnieniu swego zadania, niech władzę swoją sprawują w duchu służby braciom, tak, żeby przez to wyrazić ową miłość, jaką Bóg ich miłuje.
Bycie przełożonym jest pełnieniem posługi zarówno wobec Boga, jak również wobec braci. Stąd też przełożony winien troszczyć się o odczytanie wszystkich znaków woli Bożej, tak by jego decyzje wypływały rzeczywiście z uległości wobec woli Bożej.
Istotą zaś każdej woli Boga wobec człowieka jest miłość. Sprawowanie władzy przez przełożonych winno odzwierciedlać tę miłość, jaką w swojej woli Bóg kieruje do człowieka. Miłość ta wyrazi się w ojcowskiej postawie zarówno wobec całej wspólnoty, jak i poszczególnych jej członków.
Sobór mówi: Przełożeni niech kierują podwładnymi jako dziećmi Bożymi i z szacunkiem należnym osobie ludzkiej starają się o to, aby ich posłuszeństwo było dobrowolne. W rządzeniu przełożeni winni mieć na względzie dobro nie tylko powierzonej im misji, ale także dobro ludzi, którzy wraz z nimi tę misję spełniają.
Styl rządzenia i wydawania decyzji przełożonych, winien pobudzać wolność podwładnych. Ogromnie ważną rzeczą w wydawaniu poleceń jest odpowiednie ich uzasadnienie. Podwładni, którzy przyjmują decyzje przełożonego jako wyraz woli Bożej, winni mieć tę pewność, iż przełożony troszczy się o odczytanie znaków woli Bożej.
Samowolność decyzji, odwoływanie się do własnych, nie zawsze rozeznanych odczuć, kaprysów, mogłoby budzić u podwładnych słuszne wątpliwości, czy podleganie przełożonemu w takim sposobie rządzenia jednoczy się trwalej i bezpiecznej ze zbawczą wolą Boga.
Oczywiście w takiej sytuacji, w której podwładny miałby wyraźne wątpliwości, czy decyzja przełożonego jest dla niego wyrazem woli Bożej, ma prawo odwołać się do swojego wyższego przełożonego.
Przełożeni niech do tego wdrażają podwładnych, żeby w pełnieniu obowiązków współpracowali przez posłuszeństwo aktywne i z poczuciem odpowiedzialności. Wychowanie podwładnych do aktywnego posłuszeństwa dokonuje się przede wszystkim poprzez wzajemny dialog przełożonego z podwładnym.
O ten dialog winni być zatroskani zarówno przełożeni jak i podwładni. Podwładny winien przedstawić swoje trudności, wątpliwości i problemy. Chodzi szczególnie o te problemy, które utrudniałyby lub też wprost uniemożliwiały wykonanie zadań zleconych mu przez przełożonych.
Sobór zobowiązuje przełożonych do tego, aby byli gotowi wysłuchać swoich podwładnych: Niech więc przełożeni chętnie słuchają zdania członków i pobudzają ich do wspólnego wysiłku dla dobra instytutu i Kościoła.
Ostateczna decyzja winna jednak należeć do przełożonego. Sobór broni wolności przełożonego przed zbytnimi naciskami ze stony podwładnych przestrzegając, aby dialog przełożonego z podwładnym nie przynosił ujmy dla jego władzy decydowania i nakazywania tego, co należy czynić.
Na zakończenie przytoczmy piękną refleksję G. Bernanosa z Dialogu karmelitanek: Moje córki, możliwe, że w waszym wieku posłuszeństwo wydaje się jeszcze miękką poduszeczką, na której można pozwolić spocząć głowie. Ale my wiemy, że posłuszeństwo, choć tak różne od rozkazywania, jest także ciężarem. Tak, tak, moje córeczki, równie trudno jest nauczyć się słuchać, jak rozkazywać. Być posłusznym to nie znaczy pozwolić się biernie prowadzić, tak jak ślepy daje się prowadzić swemu psu. Zakonnica, tak stara jak ja, nie pragnie niczego więcej niż umrzeć w posłuszeństwie, ale w posłuszeństwie czynnym i świadomym. Nie rozporządzamy niczym na tym świecie, to jasne. Niemniej to prawda, że nasza śmierć jest śmiercią naszą, nikt nie może umrzeć zamiast mnie.
Te piękne słowa włożone przez G. Bernanosa w usta starej doświadczonej przeoryszy, które wypowiada w obliczu śmierci męczeńskiej, pokazują nam, iż posłuszeństwo ewangeliczne nie wynika bynajmniej z postawy bierności wobec życia. Nie jest ono też ucieczką od odpowiedzialności za siebie i innych.
Wprost przeciwnie. W posłuszeństwie człowiek aktywnie ofiaruje swoje życie Bogu na służbę bliźnim. Poddanie swojej woli drugiemu człowiekowi w imię Chrystusa, wymaga wielkiej odwagi, równej odwadze, jaka konieczna jest w chwili śmierci.
Nie rozporządzamy niczym na tym świecie. Prawda ta ujawnia się najpełniej w momencie naszej śmierci, kiedy musimy zostawić wszystko, aby móc powierzyć się tylko Bogu. Jedyną rzeczą, jaką naprawdę posiadamy, jest nasza własna śmierć, którą możemy dobrowolnie przyjąć i oddać Bogu.
Posłuszeństwem ewangelicznym uprzedzamy ten ostateczny ludzki akt, jakim jest opuszczenie wszystkiego i przyjęcie własnej śmierci, aby móc złączyć się na zawsze z Bogiem.
Dzięki posłuszeństwu już za życia przyjmujemy własną śmierć, oddajemy bowiem do dyspozycji Boga to, co stanowi o istocie naszego człowieczeństwa: naszą wolność.
Umieranie z Jezusem jest jednak zawsze jednoczesnym zmartwychwstaniem razem z Nim, dlatego też posłuszeństwo obdarza nas radością i pokojem wewnętrznym nie tylko kiedyś w wieczności, ale już teraz — na ziemi.
a) Warunki odprawienia ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich trzeciego tygodnia
Niniejszymi rozważaniami można posłużyć się do odprawienia pełnych ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich trzeciego tygodnia.
Jeżeli rekolektant pragnie uczynić Ćwiczenia duchowne szkołą życia wewnętrznego, dobrze jest kolejne tygodnie odprawiać w odstępach mniej więcej jednego roku. Czas pomiędzy kolejnymi tygodniami Ćwiczeń trzeba wówczas wypełnić stopniowym pogłębianiem przeżytych treści przyjętych w trakcie dni rekolekcyjnych. Podstawą odprawienia trzeciego tygodnia jest uprzednie przeżycie pierwszego i drugiego tygodnia 3.
Pierwszym warunkiem odprawienia rekolekcji ignacjańskich jest odejście od swojego codziennego zaangażowania przez zmianę miejsca. Św. Ignacy zachęca, aby na czas ćwiczeń udać się do innego domu lub też przynajmniej zamieszkać w innym pokoju. W ten sposób możemy oderwać się od swojej codzienności życiowej i pełniej oddać się modlitwie rekolekcyjnej.
Drugim ważnym warunkiem jest nawiązanie kontaktu z doświadczonym kierownikiem duchowym, który towarzyszyłby odprawiającemu trzeci tydzień poprzez codzienne rozmowy indywidualne. Usilnie zachęca się, aby nie odprawiać ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich (z pełnym milczeniem i wyciszeniem wewnętrznym) bez kierownictwa duchowego. Dotyczy to szczególnie osób, które posiadają głębsze problemy emocjonalne czy też psychiczne. Wchodzenie w siebie domaga się gruntownego rozeznania swoich stanów duchowych poprzez kierownictwo duchowe.
Trzecim warunkiem jest wejście w pełne milczenie i wyciszenie wewnętrzne połączone z hojnym zaangażowaniem się w cały program rekolekcji.
b) Szczegółowy program ośmiodniowych rekolekcji
Dla tych, którzy chcieliby w oparciu o niniejszą książkę odprawić 8–dniowe rekolekcje trzeciego tygodnia Ćwiczeń z pełnym milczeniem oraz z indywidualnych kierownictwem, podajemy poniżej szczegółowy plan korzystania z proponowanych rozważań. Jest on odzwierciedleniem programu proponowanego w domach rekolekcyjnych, w których udziela się Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli.
DZIEŃ
ROZPOCZĘCIA:
po południu I. WSTĘP DO KONTEMPLACJI MĘKI
JEZUSA
II. OFIARA ABRAHAMA, IZAAKA I JEZUSA
wieczorem
III. BARANA ZŁOŻYŁ W OFIERZE CAŁOPALNEJ ZAMIAST SWEGO SYNA
DZIEŃ
1
rano IV. OSTATNIA WIECZERZA
w południe XIX.
PRZYPOWIEŚĆ O WINNICY
wieczorem V. UMYCIE NÓG APOSTOŁOM
DZIEŃ
2
rano VI. MODLITWA JEZUSA W OGRÓJCU
w południe
XX. MOWA POŻEGNALNA
wieczorem VII. POJMANIE JEZUSA
DZIEŃ
3
rano VIII. JEZUS PRZED WYSOKĄ RADĄ
w południe XXI.
EUCHARYSTIA SZKOŁĄ MIŁOŚCI
wieczorem IX. ZAPARCIE SIĘ
PIOTRA
DZIEŃ
4
rano X. JEZUS PRZED PIŁATEM
w południe XXII. ŻYWA
EUCHARYSTIA
wieczorem XI. JEZUS PRZED HERODEM — JEZUS
I BARABASZ
DZIEŃ
5
rano XII. BICZOWANIE, UKORONOWANIE CIERNIEM
w
południe XXIII. EUCHARYSTIA ŹRÓDŁEM SIŁY I RADOŚCI
wieczorem
XIII. DROGA KRZYŻOWA
DZIEŃ
6
rano XIV. UKRZYŻOWANIE JEZUSA
w południe XXIV.
CIEMNA NOC MISTYKÓW I JEZUSA UKRZYŻOWANEGO
wieczorem
XV. JEZUS NA KRZYŻU
DZIEŃ
7
rano XVI. ŚMIERĆ JEZUSA
w południe XXV.
POSŁUSZEŃSTWO EWANGELICZNE
wieczorem XVII. POGRZEB JEZUSA
DZIEŃ
8
rano XVIII. KONTEMPLACJA CAŁEJ MĘKI JEZUSA
po
południu PRZYGOTOWANIE DO SPOWIEDZI I SPOWIEDŹ
c) Propozycja programu dnia rekolekcyjnego
Poniżej podajemy także program dnia w czasie 8–dniowych rekolekcji ignacjańskich odprawianych w pełnym milczeniu. Program zawiera trzy kontemplacje, które poprzedzone zostają przygotowaniem i zakończone tzw. refleksją po kontemplacji. Czwarta kontemplacja na zakończenie dnia, (bez przygotowania i bez refleksji) jest pewnym podsumowaniem dnia w bezpośredniej rozmowie z Bogiem. Jeżeli to możliwe, zachęca się do odprawiania czwartej kontemplacji przed Najświętszym Sakramentem.
Zachęca się także, aby — o ile to możliwe — uczestniczyć codziennie w Eucharystii oraz korzystać codziennie z rozmowy indywidualnej z kierownikiem duchowym.
Proponowany program nie powinien być traktowany w sposób sztywny. Może być dostosowywany do osobistych okoliczności. Długość kontemplacji oraz cały sposób realizacji programu winien być rozeznany z kierownikiem duchowym.
7.00
kontemplacja I
9.00 lektura wprowadzenia do
kontemplacji
— przygotowanie osobiste do
kontemplacji
— kontemplacja II
— refleksja po
kontemplacji
12.00 lektura rozważania rekolekcyjnego
15.00
kontemplacja powtórkowa
— przygotowanie osobiste do
kontemplacji
— kontemplacja III (powtórkowa)
— refleksja
po kontemplacji
19.00 kontemplacja IV (powtórkowa)
(bez
przygotowania i bez refleksji)
20.00 lektura wprowadzenia
do kontemplacji porannej
przed snem — rachunek
sumienia
— przygotowanie osobiste do kontemplacji
porannej
Z pomocą niniejszych rozważań można również odprawić trzeci tydzień Ćwiczeń w życiu codziennym. Ten sposób odprawienia Ćwiczeń nie wymaga odejścia od codziennego zaangażowania w życie zawodowe, rodzinne, wspólnotowe. Pozostając w codziennych warunkach możemy odprawiać kolejne tygodnie Ćwiczeń. Takie Ćwiczenia domagają się jednak zapewnienia sobie stałego czasu ma modlitwę. Rytm modlitwy rekolekcyjnej w Ćwiczeniach duchownych w życiu codziennym winien być dobrze przemyślany i uzgodniony z kierownikiem duchowym. Jednorazowy blok czasu poświęcony na skupienie, refleksję, lekturę i modlitwę rekolekcyjną winien trwać od jednej do dwóch godzin, w zależności od możliwości czasowych oraz intensywności odprawiania Ćwiczeń. Także w tym sposobie odprawiania trzeciego tygodnia konieczne byłoby kierownictwo duchowe. Spotkania z kierownikiem mogą jednak odbywać się rzadziej (np. raz w tygodniu). I chociaż wyciszenie wewnętrzne miałoby nieco inny charakter niż w rekolekcjach ośmiodniowych, to jednak na czas Ćwiczeń w życiu codziennym należałoby również szukać większego skupienia wewnętrznego, np. poprzez rezygnację z oglądania programów telewizyjnych.
Niniejsze rozważania mogą również być potraktowane jako wprowadzenia do przedłużonej modlitwy osobistej lub wspólnotowej. Nie jest wówczas rzeczą konieczną tworzenie specjalnych warunków modlitwy. Nie jest też konieczne kierownictwo duchowe. Byłoby jednak rzeczą ważną, aby Czytelnik rozeznawał uczucia, natchnienia i pragnienia, które będą rodzić się w nim.
Wreszcie możemy korzystać z tych rozważań także na zasadzie lektury duchowej. Nie musimy wówczas czuć się zobowiązani do regularnej modlitwy w oparciu o przedstawione treści.
3 Rozważania pierwszego tygodnia noszą tytuł Adamie, gdzie jesteś?, natomiast rozważania drugiego tygodnia Daj Mi pić.
WPROWADZENIA DO MEDYTACJI
I.
WYJDŹ,
ABY STANĄĆ NA GÓRZE WOBEC PANA
Zmęczenie
Eliasza; Co ty tu robisz, Eliaszu?; Moje groty życia; Szmer
łagodnego powiewu
II.
CZŁOWIEK
STWORZONY JEST, ABY PANA BOGA CHWALIŁ
Człowiek
jest stworzony; Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana
naszego chwalił; Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana
naszego czcił; Człowiek po to jest stworzony, aby Bogu, Panu
naszemu służył; Zbawić swoją duszą
III.
TRZEBA
STAĆ SIĘ CZŁOWIEKIEM WOLNYM
Cała
natura wybucha miłością; Szukajcie,
czego szukacie; Postawa
wolności wobec stworzeń; Łaska zapomnienia o sobie
IV.
KTÓŻ
MNIE WYZWOLI Z CIAŁA, CO WIEDZIE KU ŚMIERCI?
Gdy
chcę czynić dobro, narzuca mi się zło; Chcę czynić dobro;
Narzuca mi się zło; Nieszczęsny ja człowiek; Przez Pana naszego
Jezusa Chrystusa
V.
BÓG
NIE PRZEZNACZA NIKOGO DO PIEKŁA
Piekło
skandalem Boga; Realna możliwości wiecznego niespełnienia;
Smakować gorycz
piekła; Dołącz
nas, Panie, do grona swoich wybranych
VI.
SŁABOŚĆ
BOGA
Innych
wybawił, a sam siebie wybawić nie chce; Oto Baranek Boży
WPROWADZENIA
DO KONTEMPLACJI
VII.
ZMARTWYCHWSTANIE
— ABSOLUTNA NOWOŚĆ BOGA
Jedność
tajemnicy Krzyża i tajemnicy Zmartwychwstania; Jeżeli
nie ma zmartwychwstania; Doświadczenie
radości w cierpieniu dla Chrystusa
VIII.
CIESZ
SIĘ, KRÓLOWO NIEBIESKA
To
Ty? Mój Synu najukochańszy!; Mój Syn zmartwychwstanie; Ciesz się,
Królowo Anielska
IX.
PUSTY
GRÓB
Zmartwychwstały
słońcem ludzkości; Bezradność kobiet wobec pustego grobu; Nie
ma Go tutaj — zmartwychwstał; Zmartwychwstanie
w moim życiu; Oznajmiły
to wszystko Jedenastu
X.
SPOTKANIE
Z MARIĄ MAGDALENĄ
Maria
Magdalena stała przed grobem płacząc; Powiedz tylko jedno słowo;
Nowa obecność
Jezusa Zmartwychwstałego
XI.
BIEGLI
ONI OBYDWAJ RAZEM DO GROBU
Biegli
obydwaj do grobu; Dochodzenie
do wiary w zmartwychwstanie; Nasze
życie ukryte jest z Chrystusem w Bogu
XII.
BŁOGOSŁAWIENI,
KTÓRZY NIE WIDZIELI, A UWIERZYLI
Niewierny
Tomasz; Pan mój
i Bóg mój; Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli
XIII.
SPOTKANIE
NAD MORZEM TYBERIADZKIM
Jezus
na drugim brzegu; Praca w nocy; Praca na rozkaz Jezusa; To
Pan jest; Chodźcie, posilcie się
XIV.
CHRYSTUS
PEDAGOGIEM
Wiara
jest drogą; A myśmy
się spodziewali; Bóg
w Jezusie Chrystusie staje się bliski człowiekowi
XV.
ZAPROSZENIE
DO STOŁU SŁOWA BOŻEGO
O nierozumni,
jak nieskore są wasze serca do wierzenia; Czyż Mesjasz nie miał
tego cierpieć; Zostań, Panie, z nami
XVI.
ZAPROSZENIE
NA ŁAMANIE CHLEBA
Wtedy
otworzyły się im oczy; Łamanie
chleba — miejsce rozpoznania Jezusa Zmartwychwstałego; Wrócili
do Jerozolimy; Spotkanie
ze wspólnotą Apostołów
XVII.
UWIELBIĆ
BOGA SWOJĄ ŚMIERCIĄ
Śmierć
a współczesna kultura; Ja
jestem zmartwychwstaniem i życiem; Jak
zapewnić sobie odwagę umierania?
XVIII.
KONTEMPLACJA
O MIŁOŚCI
Pomost
między czasem Ćwiczeń
duchownych a naszą
codziennością; Jak
wiele uczynił Bóg dla mnie; Bóg mieszka w stworzeniach; Bóg
działa i pracuje dla mnie we wszystkich stworzeniach; Rozważać,
jak wszystkie dobra zstępują z góry
ROZWAŻANIA
REKOLEKCYJNE
XIX.
OBYM
POZNAŁ SIEBIE, OBYM POZNAŁ CIEBIE
Potrzeba
poznania siebie; Diament pod popiołami powierzchowności
XX.
PRAGNIENIA
MODLITWY
Modlitwa
wymaga czasu; Modlitwa domaga się walki; Nie
czekajcie na ochotę do modlitwy; Wierność
w modlitwie
XXI.
POTRZEBA
MODLITWY
Modlitwa
w chwilach pokus; Modlitwa w chwilach cierpienia; Modlitwa
uczestnictwem w historii zbawienia; Któż
mnie odłączy od miłości Chrystusowej
XXII.
METODY
MODLITWY
Potrzeba
i sens metod modlitwy; Metody modlitwy na poszczególnych
etapach życia duchowego; Potrzeba rozeznania duchowego w życiu
modlitwy; Zaproszenie Pana Boga; Potrzeba pełniejszego zaangażowania
duchowego; Jeżeli
się nie staniecie jak dzieci
XXIII.
MODLITWA
USTNA
Na
czym polega modlitwa ustna?; Modlitwa Psalmów; Niebezpieczeństwa
i zalety modlitwy ustnej; Rozwój modlitwy ustnej; Najpierw
odmienić serce, a nie metodę; Modlitwa wspólnotowa
XXIV.
SZANSE
I ZAGROŻENIA MEDYTACJI CHRZEŚCIJAŃSKIEJ
Szanse
medytacji chrześcijańskiej; Zagrożenia medytacji
XXV.
ĆWICZENIA
DUCHOWNE A NOWA
EWANGELIZACJA
Ćwiczenia
duchowne w nowej
ewangelizacji; Jak powstały Ćwiczenia
duchowne?;
Ćwiczenia duchowne
skarbem Kościoła; Indywidualne prowadzenie; To
nie jest książka — to jest metoda; Ćwiczenia duchowne
miejscem spotkania duchowości chrześcijańskich
JAK
MOŻNA WYKORZYSTAĆ PROPONOWANE ROZWAŻANIA?
Dla
odprawienia czwartego tygodnia Ćwiczeń;
Dla odprawienia
czwartego tygodnia w życiu
codziennym; Jako
wprowadzenie do przedłużonej modlitwy indywidualnej
Kiedy Achab opowiedział Izebeli wszystko, co Eliasz uczynił, i jak pozabijał mieczem proroków, wtedy Izebel wysłała do Eliasza posłańca, aby powiedział: Chociaż ty jesteś Eliasz, to jednak ja jestem Izebel! Niech to sprawią bogowie i tamto dorzucą, jeśli nie postąpię jutro z twoim życiem, jak się stało z życiem każdego z nich. Wtedy Eliasz zląkłszy się, powstał i ratując się ucieczką, przyszedł do Beer–Szeby w Judzie i tam zostawił swego sługę, a sam na odległość jednego dnia drogi poszedł na pustynię. Przyszedłszy, usiadł pod jednym z janowców i pragnąc umrzeć, rzekł: Wielki już czas, o Panie! Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków. Po czym położył się tam i zasnął. A oto anioł, trącając go, powiedział mu: Wstań, jedz! Eliasz spojrzał, a oto przy jego głowie podpłomyk i dzban z wodą. Zjadł więc i wypił, i znów się położył. Powtórnie anioł Pański wrócił i trącając go, powiedział: Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga. Powstawszy zatem, zjadł i wypił. Następnie mocą tego pożywienia szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb.
Tam wszedł do pewnej groty, gdzie przenocował. Wtedy Pan skierował do niego słowo i przemówił: Co ty tu robisz, Eliaszu? A on odpowiedział: Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie. Wtedy rzekł: Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana! A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze — trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień; Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu — szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty. A wtedy rozległ się głos mówiący do niego: Co ty tu robisz, Eliaszu? Eliasz zaś odpowiedział: Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie (1 Krl 19, 1–14).
Obraz dla obecnej medytacji: Przedstawmy sobie proroka Eliasza, który stoi u wejścia do groty na Bożej górze Horeb. Wsłuchajmy się też w głos dochodzący do niego: Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!
Prośba o owoc medytacji: Będziemy prosić o głębokie pragnienie wewnętrznej wolności wobec wszystkiego, co nas zatrzymuje w drodze do Boga. Będziemy też modlić się o łaskę żarliwości w szukaniu Jego chwały oraz o łaskę wielkiego wyciszenia wewnętrznego.
Eliasz po dokonaniu surowego sądu nad prorokami pogańskimi musi uciekać przed zemstą królowej Izebel broniącej kultu Baala (por. 1 Krl 19, 1–9). Zmęczony, wyczerpany długą ucieczką skarży się Bogu i prosi Go o śmierć: Wielki już czas, o Panie! Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków. Eliasz, wielki Prorok, nie wstydzi się swojej słabości, nie obawia się też wyznać jej prosto i szczerze przed Jahwe.
Na początku czwartego tygodnia Ćwiczeń duchownych chciejmy odnaleźć siebie w tej skardze Eliasza. Odwołując się do historii naszego życia, przypomnijmy sobie nasze chwile zniechęcenia, zwątpienia, chwile smutku, bezsensu, a może nawet rozpaczy. Może i nam przychodziły pragnienia, aby już umrzeć. Może mówiliśmy do siebie: Mam już wszystkiego dość, lepiej byłoby przestać istnieć. Może nawet przychodziły nam myśli, że przecież można by odebrać sobie życie.
Bóg jednak nie zostawia człowieka w jego rozczarowaniu, zgorzknieniu i smutku. Zawsze odpowiada na jego skargę, choćby nie była zanoszona wprost do Niego. Bóg wysłuchał modlitwy Eliasza, chociaż inaczej, niż Prorok tego oczekiwał. Podobnie Bóg–Ojciec wysłuchał inaczej modlitwy swojego Syna w Ogrójcu. Jahwe nie uwolnił Eliasza od zmagania i trudu, ale umocnił go na dalszą drogę. Posłał dwukrotnie swojego anioła, aby posilił Eliasza. Mocą tego posiłku Prorok idzie jeszcze przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aż do Bożej góry Horeb.
W obecnej modlitwie prośmy gorąco o odwagę pełnego otwierania się przed Bogiem i szczerego wypowiadania tego, czym aktualnie żyjemy. Prośmy, abyśmy nie wstydzili się przedstawiać naszych słabości, ułomności i krzyży, które czynią nasze życie trudnym, niekiedy wręcz bolesnym, jak życie Eliasza i Jezusa. Prośmy też o wielką wiarę, że Bóg zawsze wysłuchuje naszych próśb, choć często czyni to nie na nasz ludzki sposób, ale według swojej Boskiej mądrości. Módlmy się, abyśmy umieli zawsze przyjmować Jego Boskie rozwiązania jako najlepsze dla nas; najlepsze, ponieważ wybrane przez Niego.
Po czterdziestu dniach i nocach Eliasz przyszedł wreszcie na Bożą górę Horeb. Tam wszedł do pewnej groty, gdzie przenocował. Wtedy Pan skierował do niego słowo i przemówił: Co ty tu robisz, Eliaszu?
Jahwe zdaje się pytać: O co ci naprawdę, Eliaszu, chodzi w twoim życiu? Jaki jest cel, jaki jest sens twojej walki, twojego zmagania? Jaki jest sens twojej ucieczki? Dla kogo ty żyjesz i trudzisz się?
Zadajmy sobie w tej modlitwie to właśnie pytanie: Co ja tutaj robię? Pytanie to ma dla nas podwójny sens. Po pierwsze: Co ja tutaj robię podczas tych Ćwiczeń duchownych? O co mi w nich naprawdę chodzi? Jakie są moje pragnienia i oczekiwania związane z czasem rekolekcji? Po drugie: O co mi chodzi naprawdę w całym moim życiu? Jaki jest sens mojego trudu, mojego zmagania, mojej pracy, cierpienia?
W odpowiedziach chciejmy być bardzo szczerzy. Eliasz odpowiada: Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów. Pytanie Boga skierowane do Proroka mogłoby się nawet wydawać zbędne, ponieważ było oczywiste, dlaczego Eliasz zwalczał fałszywych proroków, dlaczego zabiegał o czystość kultu Jahwe, dlaczego narażał się mściwej Izebel. Po co zatem pytać, skoro odpowiedź jest jasna i jednoznaczna. A jednak to, co człowiek subiektywnie uważa za oczywiste, w rzeczywistości wcale takie nie musi być. Możemy mieć złudzenie oczywistości. Dochodzenie do prawdy wymaga od nas długiej nieraz refleksji i rozeznania, w których szukamy potwierdzenia, że nasze wybory i decyzje są zgodne z oczekiwaniami Boga.
Podobnie jak Eliasz, tak i my wiele trudzimy się w naszym życiu. Nierzadko zmagamy się z wieloma przeciwnościami życiowymi, jesteśmy bardzo przemęczeni i przepracowani obowiązkami, pracą, służbą bliźnim i Bogu. Często mamy wrażenie, że jest oczywiste, dlaczego to wszystko robimy. A jednak czy zadajemy sobie od czasu do czasu to pytanie: Po co to wszystko? Czy w tej walce, w tym zmęczeniu, zapracowaniu kierujemy się żarliwością o chwałę Pana, Boga Zastępów? Czy nie jest to przypadkiem bieganie, zapracowanie, walka, w której dominuje troska i lęk o siebie samego?
Co ty tu robisz? Jeżeli powierzchownie potraktujemy to pytanie, to może natychmiast odpowiemy sobie: Chcę służyć Panu Bogu, chcę służyć ludziom. Ale czy rzeczywiście odpowiedź proroka Eliasza mogę uczynić moją własną odpowiedzią? Czy naprawdę płonę żarliwością o chwałę Pana, Boga Zastępów? Czy przypadkiem nie płonę wielką żarliwością o swoją chwałę, o swoją wygodę, o dobrą opinię, o dobre urządzenie się w życiu?
Czas rekolekcji ma być głębokim wniknięciem w siebie, by dać sobie i Bogu prawdziwą, wolną od złudzeń odpowiedź na zadane pytanie: Co ty tu robisz? Czy rzeczywiście Bóg, Jego wola i chwała znajdują się w centrum mojego życia? Czy naprawdę zapieram się siebie, by szukać Boga?
Trudne momenty naszego życia odsłaniają nam, jak bardzo jeszcze jesteśmy skoncentrowani na sobie, a nie na Bożej chwale. Cierpienie, drobne upokorzenia, zmęczenie, jakiekolwiek zakwestionowanie nas przez innych — to wszystko odsłania, jak bardzo jesteśmy pogrążeni w mniejszych czy większych lękach. Nawet drobne przykrości ukazują, jak bardzo jesteśmy ludźmi zbuntowanymi, jak trudno nam zgodzić się na coś, co uderza w nasze życie, jak trudno jest nam przyjąć to, co burzy nasze plany, nasze zamiary. Bardzo cierpimy, kiedy nie spełnia się to, co sami dla siebie wymarzyliśmy i zaplanowaliśmy.
Może w takich właśnie momentach cierpienia, upokorzenia czy zakwestionowania nas przez innych mamy szansę dostrzec, że nasze plany, zamiary i pragnienia nie są Bożymi planami, zamiarami i pragnieniami? Jeżeli cierpimy, że nie realizują się nasze ideały i projekty, to pytajmy siebie, jak one się zrodziły. Czy w głębokim rozeznaniu modlitewnym i w trosce o pełnienie woli Bożej, czy też w lęku o siebie samego, o swoją opinię, karierę, wygodę? Kiedy czujemy się zakwestionowani przez innych, pytajmy: Czy Bogu podoba się to, co mnie się podoba? Czy moje pragnienia są Bożymi pragnieniami? Czego mogę się nauczyć przez to niepowodzenie, upokorzenie, cierpienie? Kiedy poddajemy się buntowi, zniechęceniu, lękowi, wtedy trudno nam się czegoś nowego nauczyć, bo jesteśmy zajęci sobą. Aby Bóg mógł nas prowadzić swoimi wąskimi, ale pewnymi ścieżkami, trzeba nam rezygnować z naszych szerokich dróg; trzeba nam odchodzić od siebie, zapominać o sobie, aby pamiętać o Bogu.
Kiedy Eliasz jasno określił się wobec Jahwe swoim wyznaniem: Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, wówczas otrzymał polecenie: Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!
Jest to kolejne zaproszenie, które Bóg kieruje dzisiaj do każdego z nas: Wyjdź z groty, aby stanąć na górze. Wyjdź z groty twojego zmęczenia, lęku, z groty twojego skoncentrowania się na sobie, z groty twoich niepotrzebnych zmartwień, z groty twoich urazów i smutków; wyjdź z tego wszystkiego, co cię przygniata i skupia tylko na sobie samym.
Grota jest wprawdzie miejscem ciemnym, zamkniętym, ale mimo to wydaje się być miejscem bezpiecznym. W grocie nie jest się narażonym na wiatr, deszcz czy na burzę; w grocie istnieje zawsze stała, na ogół letnia, temperatura. W grocie nie ma jednak życia, ponieważ nie ma światła. Brak światła, to brak życia. Światło jest źródłem życia.
W tych rekolekcjach Pan zaprasza nas na górę, na miejsce przestronne, pełne światła, pełne życia. Wychodząc na górę, wystawiamy się jednak na ryzyko silnego wiatru, ulewy, burzy, ale na górze czeka Pan i tylko na górze można stanąć wobec Niego.
Oto inne ważne pytanie dotyczące nie tylko obecnej medytacji, ale również całych rekolekcji: Co jest grotą mojego życia? Co przeszkadza mi naprawdę spotkać Boga? Co odbiera jasność i światło mojemu życiu, co mnie powstrzymuje, aby iść na górę — aby stanąć wobec Pana?
Zwróćmy uwagę na szczególną grotę naszego życia, jaką jest lęk o siebie. Lęk jest ciemną grotą, wręcz otchłanią dla wielu współczesnych ludzi. Kiedy go nie rozpoznajemy i poddajemy się bezwiednie, paraliżuje on niemal wszystko w naszym życiu. Paraliżuje właściwe odnoszenie się do swojego własnego życia, do bliźnich, do Boga. Lęk sprawia, że koncentrujemy się na sobie, na swoim zagrożeniu tak, iż jesteśmy niezdolni wejść w głęboką więź przyjaźni i miłości.
Lęk jest ciemną grotą. Kiedy człowiek zamknie się w niej, nic nie widzi. W ciemnościach groty także siebie odczytuje fałszywie. Najmniejszy błysk światła czy szmer odbiera jako zagrożenie, stąd też rzuca kamieniami gniewu i agresji w każdego, kto się zbliża do tej jego kryjówki. Każdego, kto zbliży się do groty lęku, odbiera jako intruza. Także sam Bóg ze swoim Słowem jest odbierany jako zagrożenie, choć zbliża się, żeby nas wyzwolić i dać nam pełnię światła i życia. W grocie jesteśmy bowiem tylko niewolnikami samych siebie. Trwanie w zamknięciu groty oznacza powolne umieranie. Tylko na górze wobec Pana możemy być wolni i pełni życia.
Celem rekolekcji, jak mówi św. Ignacy już na samym początku Ćwiczeń duchownych, jest usunięcie wszystkich uczuć nieuporządkowanych, a po ich usunięciu szukanie i znalezienie woli Bożej (ĆD, 1) 3. Aby szukać i znajdować Boga i Jego wolę, aby móc poznawać, kochać i naśladować Jezusa, trzeba najpierw porządkować swoje uczucia; aby stanąć na górze wobec Pana, trzeba wyjść z groty.
Zadajmy sobie bardzo ważne pytanie: Czy rzeczywiście pragnę wyjść z groty moich nieuporządkowanych uczuć, z koncentracji na sobie, z egoizmu, lęku itp? Czy mam dość wielkie duchowe pragnienia, aby uwolnić się od tego, co mnie więzi i zniewala? Jeżeli nie mam jeszcze takiego pragnienia, to czy będę się o nie modlił? Trzeba mi prosić przynajmniej o pragnienie pragnienia. Na nic zda się poznawanie Jezusa, jeżeli nie będzie ono poprzedzone wyjściem z nieuporządkowanych pragnień, nieuporządkowanych potrzeb, urazów, lęków, zranień. Prośmy gorąco, aby dane nam było odczuć głęboko w sercu to Boże zaproszenie: Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!
A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze — trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień; Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu — szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty. A wtedy rozległ się głos mówiący do niego: Co ty tu robisz, Eliaszu?
Zauważmy, że zanim przyszedł szmer łagodnego powiewu Eliasz doświadczył gwałtownej wichury, trzęsienia ziemi, ognia. Również w czasie Ćwiczeń duchownych szmer łagodnego powiewu obecności Boga nierzadko poprzedza gwałtowna wichura, która rozwala nasze ludzkie plany, zamiary, pragnienia, urazy. Szmer łagodnego powiewu obecności Boga poprzedza nieraz ogień oczyszczający nas z niejasnych i dwuznacznych motywacji, ze zbytniej troski o siebie i o swoje życie. Trzeba, byśmy pragnęli poddać się temu, co Bóg przygotowuje dla nas w tych rekolekcjach. Nie chciejmy być w tych rekolekcjach mędrcami, którzy już wszystko wiedzą, są zdolni wszystko osądzić, ocenić, ustawić, ale chciejmy być jak dzieci, które z zaufaniem przyjmują to, co jest im dane i nieustannie proszą, by móc dobrze wszystko rozumieć i kochać. Szmer łagodnego powiewu może być przez nas rozumiany również jako zaproszenie do uciszenia wewnętrznego na czas rekolekcji.
Kiedy Eliasz wyszedł z groty i spotkał się z Panem, Bóg skierował do niego po raz drugi to samo pytanie: Co ty tu robisz, Eliaszu? Prorok mógłby powiedzieć: Przecież mnie już o to przed chwilą pytałeś? Pytanie jest to samo, ale nie w tej samej sytuacji. Pytanie o sens, cel życia człowieka winno nieustannie powracać: Jaki jest sens moich obecnych doświadczeń, czego Bóg pragnie mnie dziś nauczyć? On bowiem nieustannie stwarza mnie na nowo i każdy dzień staje się dla mnie nowym początkiem.
W rozmowie końcowej dziękujmy Bogu najpierw za to niezwykłe zaproszenie, aby stanąć przed Nim na górze. Prośmy także o wielką szczerość wobec siebie samych, o światło i moc Ducha Świętego potrzebne do nazywania po imieniu wszystkich naszych wewnętrznych doświadczeń, szczególnie tych, które zatrzymują nas na sobie, czynią nas niewolnikami i nie pozwalają nam zaangażować się całkowicie w dialog z Bogiem. Prośmy również o dar wewnętrznego uciszenia i skupienia, abyśmy dzięki niemu mogli usłyszeć szmer łagodnego powiewu Bożego przejścia i Bożego pokoju.
W zakończeniu prośmy także o postawę wewnętrznej hojności i wielkoduszności w tych rekolekcjach. Od niej bowiem będzie zależeć ich owoc. Tak bowiem jest: kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie (2 Kor 9, 6). Regularna modlitwa rekolekcyjna, skupienie wewnętrzne, szczerość i otwartość w rozmowach z kierownikiem duchowym, oto konkretne miejsca naszej hojności i wielkoduszności wobec Boga. Módlmy się też, abyśmy w naszym wysiłku i w naszej hojności byli bardzo spontaniczni, wewnętrznie wolni, a nawet radośni. Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg (2 Kor 9, 7).
1 Wprowadzenia
do modlitwy nr I–VI nawiązują przede wszystkim do pierwszego
tygodnia Ćwiczeń duchownych i mają charakter medytacji
powtórkowych.
2 Rozważania
nr I–V — por. J. Augustyn, Ojciec wzruszył się głęboko,
Wydawnictwo WAM, Kraków 1994. Rozważania VII–XVII — por. J.
Augustyn, Rabbi, gdzie mieszkasz?, Wydawnictwo M, Kraków
1993. Rozważania XX–XXIII — por. J. Augustyn, Duch wspomaga
słabość naszą, Wydawnictwo M, Kraków 1994.
3 Św.
Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne (=ĆD), WAM, Kraków 1991.
Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie (Mt 5, 16).
Któż bowiem woli Jego może się sprzeciwić? Człowiecze! Kimże ty jesteś, byś mógł się spierać z Bogiem? Czyż może naczynie gliniane zapytać tego, kto je ulepił: Dlaczego mnie takim uczyniłeś? Czy garncarz nie ma mocy nad gliną...? (Rz 9, 19–21).
Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją (ĆD, 23).
Obraz dla obecnej medytacji: Tutaj widzieć siebie — zachęca nas św. Ignacy — jak stoję przed obliczem Boga, Pana naszego, przed aniołami i świętymi, a oni wstawiają się za mną (ĆD, 232).
Prośba o owoc medytacji: Będziemy prosić o coraz głębszą świadomość, iż celem naszego życia jest szukanie Jezusa, w którym mamy Boga chwalić, czcić i Jemu służyć, i przez to zbawiać swoją duszę.
Cel życia ludzkiego określa sam akt stwórczy Boga. Słowo stworzył moglibyśmy wyrazić krótko: zrodził z miłości i przeznaczył do istnienia w miłości. Sam Stwórca i Jego miłość jest więc jedynym i ostatecznym celem i sensem życia człowieka.
Człowiek jest najdoskonalszym dziełem Boga, dziełem dnia szóstego, które ukoronowało całe stworzenie. Bóg odbił w człowieku swoją doskonałość. Autor Księgi Rodzaju podkreśla, że po stworzeniu człowieka Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre (Rdz 1, 31). Doskonałość człowieka dana mu przez Stwórcę, który jest miłością (por. 1 J 4, 16), wyraża się przede wszystkim w zdolności świadomego i wolnego przyjmowania miłości i odpowiadania na nią swoją miłością. Żadne inne stworzenie na ziemi nie posiada takiej zdolności poza człowiekiem. Właśnie dzięki tej zdolności człowiek może być jak Bóg (por. J 10, 34).
Akt stworzenia dokonany na początku dziejów był nieustannie potwierdzany przez Stwórcę, także wówczas, kiedy człowiek przez bunt zlekceważył swoje pochodzenie i przeznaczenie. Co więcej, wielokrotnie i na różne sposoby przypominał Bóg człowiekowi jego zrodzenie z miłości i powołanie do miłości. Najpierw przypominał przez proroków, a w tych ostatecznych czasach przypomniał mu przez swojego Syna, Jezusa Chrystusa (por. Hbr 1, 1). W Jezusie Ojciec od założenia świata z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów (...) według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski (Ef 1, 5–6).
W obecnej medytacji chciejmy z radością przyjąć nasze życie jak dar samego Boga. Dziękujmy Bogu także za dar wolności, który czyni nas podobnymi do Niego samego. Dziękujmy Mu także za to, że możemy otwierać się na Jego Boską miłość i odpowiadać na nią naszą ludzką miłością.
Przepraszajmy za chwile, w których pod wpływem zniechęcenia do życia, smutku czy może nawet rozpaczy buntowaliśmy się przeciwko naszemu istnieniu i nie chcieliśmy dostrzegać w nim daru. Przepraszajmy szczególnie za lekceważenie Jego miłości, za lekceważenie miłości naszych bliźnich. Przepraszajmy za zwątpienie w cel i sens życia; przepraszajmy za niepokorne wyrzuty czynione Bogu z powodu ciężarów życia, które musimy dźwigać. Człowiecze! — upomina nas św. Paweł — Kimże ty jesteś, byś mógł się spierać z Bogiem? Czyż może naczynie gliniane zapytać tego, kto je ulepił: Dlaczego mnie takim uczyniłeś? Czyż garncarz nie ma mocy nad gliną? Przepraszajmy za nasze skoncentrowanie na miłości własnej, które uniemożliwiało nam życie miłością Boga.
Chwalić kogoś to odkrywać piękno, które w nim istnieje, to ukazywać jego dobroć i miłość. Naprawdę chwalić można tylko Boga, bo tylko Bóg jest dobry i tylko On jest jedynym prawdziwym źródłem miłości. Czemu nazywasz Mnie dobrym? — pyta Pan Jezus bogatego młodzieńca. Nikt nie jest dobry tylko sam Bóg (Mk 10, 18). Dobroć i piękno człowieka oraz wszystkich innych stworzeń jest tylko bladym odbiciem najwyższej dobroci i najwyższego piękna samego Stwórcy. Księga Mądrości głupimi nazywa ludzi, którzy z piękna dóbr widzialnych nie zdołali poznać, o ile wspanialszy jest ich Władca; stworzył je bowiem Twórca piękności (Mdr 13, 3).
Człowiek winien chwalić Boga najpierw modlitwą wyznając Mu nieustannie, że jest dobry i łaskawy. Zasadniczą treść modlitw, które znajdujemy na kartach Pisma św., stanowi właśnie uwielbienie Boga: Synowie Boży, oddajcie Panu chwałę i sławcie Jego potęgę, oddajcie chwałę Jego imieniu (Ps 29, 1) — oto zachęta, która często powtarza się w psalmach.
To, co mówią nasze usta musi być jednak zgodne z naszym życiem. Ono bowiem odsłania prawdziwość słów naszej modlitwy. Jezus mówi nam: Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie (Mt 5, 16). Człowiek swoją dobrocią objawia dobroć Boga i w ten sposób najpełniej oddaje Mu chwałę. Celem i sensem naszego życia jest najpierw doświadczanie w życiu osobistym dobroci Boga a następnie dawanie jej świadectwa dobrymi czynami.
Słowa: dobroć, dobry są często źle rozumiane. Być dobrym znaczy nieraz być słabym, nieporadnym, miękkim, nie umieć odmówić. Rzeczywiście nasza ludzka dobroć wiąże się często ze słabością, ponieważ kryje się za nią lęk, niepewność siebie, próba manipulowania innymi, nasze potrzeby, ludzkie wyrachowanie. Nierzadko jesteśmy dobrzy dla innych jak poganie, którzy miłują tych, którzy ich miłują, pożyczają tym, od których spodziewają się zwrotu, pozdrawiają tych, którzy ich pozdrawiają (por. Mt 5, 43nn).
Jakie są najgłębsze motywy mojej dobroci? Dlaczego wykonuję moje dobre uczynki, dlaczego pomagam bliźnim, darzę ich dobrym słowem, pożyczam im rzeczy, poświęcam im czas, środki materialne? Dobroć moich czynów może się objawić dopiero wówczas, kiedy zostają one odrzucone, zakwestionowane czy wręcz wyśmiane i zlekceważone. Nasza dobroć objawia się przede wszystkim wobec nieprzyjaciół, którzy nas nienawidzą i prześladują. Jeżeli podważamy sens naszych dobrych czynów spełnianych wobec nieprzyjaciół, jeżeli poddajemy się uczuciom krzywdy, nienawiści, odwetu, żalu, jeżeli postanawiamy, że już więcej nie będziemy naiwni i nie damy się naciągnąć nikomu, to tym samym demaskujemy naszą dobroć. Ostatecznym lustrem dla wszystkich przejawów naszej dobroci jest dobroć Jezusa ukrzyżowanego, która została całkowicie odrzucona, zelżona i wyśmiana, a mimo to Jezus modlił się za swoich wrogów i prześladowców: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34). Człowiek, który odrzuca dobroć i miłość, rzeczywiście nie wie, co czyni. Jest w jakimś sensie człowiekiem szalonym, nieszczęśliwym. Człowiek odrzucając dobroć i miłość, skazuje się bowiem na piekło samotności.
Dobre, bezinteresowne życie człowieka jest najlepszym uwielbieniem dla Boga, ponieważ staje się ono odblaskiem nieskończonej dobroci Ojca niebieskiego.
We współczesnym świecie, pełnym gniewu, agresji i przemocy, wielu ludzi nastawionych jest bardzo obronnie i wrogo do wszystkich, często otaczają się murem chłodu, bogactwa i nie pozwalają byle komu zbliżyć się do siebie. Są to zwykle osoby głęboko zranione w miłości, osoby niepewne siebie. Sądzą, że swoim gniewem i agresją winny ubiec jawną czy też — ich zdaniem — ukrytą wrogość bliźnich. Naszą bezinteresowną dobrocią i miłością możemy takich ludzi rozbrajać z ich obronnych, gniewnych i agresywnych postaw. Naszą dobrocią możemy pokazać, że dobro i miłość w życiu człowieka są możliwe. Jesteśmy do tego stopnia dziećmi Bożymi, że kochając innych możemy — niejako wbrew ich woli — uczynić ich dobrymi i godnymi miłości. Mamy być doskonali jako i Ojciec nasz niebieski doskonały jest (Mt 5, 48). To znaczy, że nie mamy upatrywać w innych zła, ale dawać im coś z naszego własnego dobra, ażeby wywołać dobro, które On w nich włożył (T. Merton).
W obecnej medytacji pytajmy siebie, jak reagowaliśmy, kiedy inni odrzucali nasze pełne dobrej woli i życzliwości gesty i słowa, kiedy ktoś lekceważył nasze wysiłki przyjścia mu z pomocą. Dostrzeżmy rodzący się odruchowo żal, powstający uraz do takich ludzi. Prośmy w tej modlitwie, aby dobroć Stwórcy, której doświadczamy w każdym momencie naszego życia, uczyła nas dobroci wobec naszych bliźnich, aby ludzie widzieli nasze dobre uczynki i chwalili Ojca, który jest w niebie (por. Mt 5, 16).
Czcić kogoś, to otaczać go wielkim szacunkiem, przyjmować z pokornym zaufaniem jego osobę i jego wolę, otaczać go troską i z uwagą słuchać jego słów. Czcić Boga, to przyjąć Go całym sercem, całą duszą, całym umysłem, wszystkimi siłami (por. Mk 12, 30), dać Mu centralne miejsce w naszym życiu, słuchać Jego Słowa i poddać się z pokorną uległością i z zaufaniem Jego woli.
Oddanie Bogu swojego życia, słuchanie Jego Słowa i poddanie się Jego woli jest konsekwencją uznania Jego nieskończonej, bezwarunkowej dobroci i miłości. Przyjmiemy wolę Boga, nawet tę trudną, jeżeli uwierzymy, że w niej kryje się nasze dobro, chociaż go nie poznajemy naszym ludzkim poznaniem. Odrzucamy natomiast wolę Boga i buntujemy się przeciwko niej, kiedy nie wierzymy w jej absolutną dobroć dla nas. Zauważmy, iż w potocznym pojęciu wola Boża kojarzy nam się raczej z rzeczami trudnymi: z cierpieniem, odrzuceniem, niepowodzeniem życiowym, słowem — kojarzy nam się z krzyżem. To potoczne rozumienie woli Bożej odsłania nam ograniczony, wręcz fałszywy obraz Boga, który się za nim kryje. Ograniczony i fałszywy obraz Boga będzie rodził lękliwe czy wręcz urazowe podejście do woli Bożej.
W obecnej modlitwie prośmy najpierw, aby Bóg objawił się nam jako nieskończenie miłujący Ojciec. Prośmy, abyśmy Osobę Jezusa Chrystusa, całe Jego życie, mękę, śmierć i Zmartwychwstanie przyjęli jako wielki dowód bezwarunkowej miłości. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16).
W obecnej medytacji wyraźmy pragnienie pełnego zaufania Bogu, Jego miłości i Jego woli. Powiedzmy Panu sercem i ustami: Ponieważ jesteś nieskończoną dobrocią, wierzę, że pragniesz tylko mojego dobra. Wierzę, że we wszystkich Twoich wymaganiach wobec mnie, w powołaniu, które mi zlecasz oraz we wszystkich krzyżach i cierpieniach, które na mnie spadają, ukryta jest Twoja dobroć i Twoja miłość. Pragnę więc przyjmować Twoją wolę jako znak Twojej miłości względem mnie. Przepraszajmy również najlepszego Ojca za wszystkie przejawy braku czci dla Jego Osoby, za lekceważenia Jego najświętszej woli, przepraszajmy za naszą podejrzliwość i brak zaufania wobec Niego szczególnie w momentach próby.
Istotą służby jest współpraca i współdziałanie z panem, udział w dziele pana. Plany rodzą się w sercu pana. On objawia je sługom. Ale pan nie realizuje swoich planów sam, zaprasza sługi do współ–udziału, współ–pracy. Celem i sensem naszego życia jest więc współ–działanie i współ–praca z Bogiem. Zasadniczą treścią Bożego Planu jest dobro i szczęście każdego człowieka, także i moje. Celem życia jest więc najpierw działanie razem z Bogiem i wspólna praca z Nim, aby moje życie było dobre i szczęśliwe. Kiedy zaś poznam i uwierzę, że dobry i słodki jest Pan, zapragnę w sposób naturalny dzielić się moim doświadczeniem i dawać świadectwo dobroci Boga. W ten sposób człowiek współ–działa, współ–pracuje z Bogiem dla dobra i szczęścia innych.
Prośmy w tej medytacji, abyśmy poznali bardziej sercem niż umysłem wielkość i godność powołania do współpracy ze Stwórcą i abyśmy przyjęli je radośnie i odpowiedzialnie. Chciejmy sobie uświadomić, że Bóg nas potrzebuje; dzięki naszej modlitwie, pracy i dobroci możemy wielu ludziom pomóc odnaleźć jedyne źródło dobra i szczęścia człowieka.
Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił swoją duszę — mówi św. Ignacy (ĆD, 23). Kiedy troszczymy się o Bożą chwałę, cześć i służbę, to tym samym zbawiamy swoją duszę. Św. Ignacy przekonuje nas, że nie musimy się zajmować w jakiś narcystyczny sposób swoją własną doskonałością, czystością swojej duszy, zbawianiem siebie samych. Każdemu z nas grozi wielkie niebezpieczeństwo bycia faryzeuszem, który wszystko robi w tym celu, aby dowieść sobie i innym, że jest pobożny, doskonały, nienaganny oraz że zapracował sobie sam na swoje własne zbawienie.
Często używane we współczesnej psychologii i różnych podręcznikach samodoskonalenia się i zdrowia psychicznego pojęcie samorealizacji narobiło wiele zamieszania (K. Popielski), ponieważ sugerowało potrzebę narcystycznego zajmowania się sobą i swoim własnym rozwojem. Człowiek realizuje siebie nie poprzez koncentrację na sobie i swojej doskonałości, ale poprzez wyjście poza siebie ku wartościom, które są mu dane i jednocześnie są mu zadane. Te podstawowe wartości określa nam Fundament Ćwiczeń duchownych, który właśnie rozważamy.
Jest rzeczą trochę niebezpieczną w początkach życia wewnętrznego wzywać do dążenia do doskonałości i świętości, nie precyzując, na czym one polegają. Człowiek — zwłaszcza młody — może łatwo pomylić stan doskonałości z narcystycznym zajmowaniem się własną moralną nienagannością i zewnętrzną wiernością przepisom i praktykom religijnym, których sensu może jeszcze zupełnie nie rozumieć. Miarą doskonałości człowieka jest przede wszystkim zapomnienie o sobie i niesienie swojego krzyża za Chrystusem (por. Mt 16, 24).
W końcowej rozmowie dziękujmy Bogu za powołanie nas do oddawania Mu chwały, czci i służenia Mu. Prośmy, abyśmy w naszym życiu odkrywali wielkość i godność tego powołania. Rozmawiajmy także z Jezusem Chrystusem, który jest źródłem wszelkiej doskonałości, prosząc Go, aby kontemplacja Jego życia, Jego męki i Jego Zmartwychwstania uczyła nas być w tym, co należy do Ojca (Łk 2, 49) — do Jego chwały, czci i służby Jemu. Polecajmy nasze życie Matce Najświętszej, prosząc Ją, aby swoim wstawiennictwem wypraszała nam u Syna życie dobre, sensowne, życie oddane Bogu.
Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną. (...) Oto wam daję wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie: dla was będą one pokarmem (Rdz 1, 28–29).
Ponieważ, choć Boga poznali, nie oddali Mu czci jako Bogu ani Mu nie dziękowali, lecz znikczemnieli w swych myślach i zaćmione zostało bezrozumne ich serce. (...) Prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy (Rz 1, 21. 25).
Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją. Inne zaś rzeczy na obliczu ziemi są stworzone dla człowieka i aby mu pomagały do osiągnięcia celu, dla którego on jest stworzony. Z tego wynika, że człowiek ma korzystać z nich w całej tej mierze, w jakiej mu one pomagają do jego celu, a znów w całej tej mierze winien się od nich uwalniać, w jakiej mu są przeszkodą do tegoż celu. I dlatego trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi nie robiącymi różnicy w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych, w tym wszystkim, co podlega wolności naszej wolnej woli, a nie jest jej zakazane lub nakazane, tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa więcej niż ubóstwa, zaszczytów więcej niż wzgardy, życia długiego więcej niż krótkiego, i podobnie we wszystkich innych rzeczach. Natomiast trzeba pragnąć i wybierać jedynie to, co nam więcej pomaga do celu, dla którego jesteśmy stworzeni (ĆD, 23).
Obraz dla obecnej medytacji: W krótkiej refleksji zauważę wszystkie rzeczy, które są do mojej dyspozycji, których używam i które sprawiają mi wielką radość. Uświadomię sobie, iż są one bezpośrednimi darami Bożymi.
Prośba o owoc medytacji: Będziemy prosić o pragnienie wolności wewnętrznej wobec wszystkich rzeczy jako Bożych darów. Będziemy także prosić, aby one nie tylko nie przysłaniały nam Boga, ale wprost przeciwnie, aby stawały się narzędziem w oddawaniu Mu chwały, czci i w służeniu Mu.
Wszystkie rzeczy są dla człowieka, aby mu pomagały do osiągnięcia celu, dla którego jest on stworzony (ĆD, 23). W obecnej medytacji chciejmy sobie uświadomić najpierw posiadanie wielu darów, które otrzymaliśmy od Boga do naszej dyspozycji. Przypomnijmy sobie wszystkich ludzi, których Boża Opatrzność postawiła na naszej drodze życia: rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, wychowawców i wszystkie inne osoby, które odgrywały lub też nadal odgrywają ważną dla nas rolę. Chciejmy sobie uświadomić także wszystkie inne dary: osobiste talenty, osiągnięcia życiowe, posiadane dobra materialne, cały świat przyrody.
Wszystkie te dary są dobre, bo Bóg zawarł w nich cząstkę swojej nieskończonej dobroci i miłości. W opisie stworzenia świata autor Księgi Rodzaju powtarza jak refren słowa: I widział Bóg, że było dobre (Rdz 1, 10. 12. 18. 21. 25). Ukryta w stworzeniach dobroć i miłość Stwórcy ma być dla nas przewodnikiem do życia pełnią Jego dobroci i miłości.
Wszystkie stworzenia są listami miłosnymi Boga do nas. Są one wybuchami miłości. Cała natura wybucha miłością wkomponowaną w nią przez Boga, który jest miłością, aby zapalić ogień miłości w nas. Wszystkie rzeczy nie mają żadnej innej racji istnienia, żadnego innego sensu. Nie mogą dać nam żadnego zadowolenia ani przyjemności poza pobudzaniem w nas miłości Boga. (...) Jak zimorodek został stworzony do łowienia ryb, a koliber do wysysania nektaru z kwiatów, tak my zostaliśmy stworzeni dla kontemplacji i miłości Boga (E. Cardenal).
Nawiązując do doświadczenia z naszego życia przypomnijmy sobie sytuacje, w których stworzenia prowadziły nas do Stwórcy; podziękujmy za ludzi, którzy dając nam świadectwo swojej ludzkiej dobroci i zaufania Bogu wzbudzali w nas pragnienie Boga i służenia Mu. Przypomnijmy sobie chwile zachwytu pięknem przyrody, dziełami sztuki, które być może budziły w nas nienasycenie ducha i tęsknotę za czymś nieskończenie wielkim i pięknym — za Bogiem.
Człowiek zawsze szuka najwyższej miłości i dobra, ale często nie tam, gdzie może je odnaleźć. G. K. Chesterton stwierdza, że nawet pijak w rowie szuka Pana Boga. Św. Augustyn zaś upomina: Szukajcie, czego szukacie, ale nie tam, gdzie szukacie. Kiedy człowiek szuka dobra, miłości i piękna jedynie w samym sobie lub innych stworzeniach, wówczas zaczyna uprawiać bałwochwalstwo. Budzi się w nim pożądliwość, która sprawia, że zaczyna źle korzystać z tego, co Bóg uczynił dobrym. Zniewolenie człowieka polega na tym, iż patrzy on na stworzenia w sposób nieczysty, to znaczy pod kątem zaspokajania własnej pożądliwości nie oglądając się już na cel, dla którego zostały stworzone, nie oglądając się na Stwórcę, swego Pana. To pożądliwość sprawia, iż człowiek oddaje swoje serce stworzeniom, zamiast oddać je Bogu. Św. Paweł mówi o poganach, że prawdę Bożą przemienili w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy.
Kiedy człowiek koncentruje się na stworzeniach, odwracając się od Stwórcy, przemienia prawdę Bożą w kłamstwo. Odrzuca bowiem swoje pochodzenie i przeznaczenie dla Boga czyniąc stworzenia jedynym celem i sensem życia.
W obecnej medytacji odwołajmy się do osobistego doświadczenia, aby zauważyć ścisłą zależność pomiędzy uleganiem jakiejkolwiek namiętności i niekontrolowanym korzystaniem ze stworzeń a naszym oddalaniem się od Boga, od chwalenia Go i służenia Mu. Wejdźmy w konkretne sytuacje, przyzwyczajenia i postawy życiowe, aby zobaczyć, jakie stworzenia spychają Boga na drugie miejsce. Może to być przesadne liczenie się z opinią innych, wygoda życiowa, kariera, której podporządkowuje się wszystko, zbytnia troska o siebie czy swoich najbliższych, uzależnienie się od przyjemności zmysłowych itp.
Boga może chwalić, czcić i służyć Mu jedynie człowiek wolny. Dlatego też św. Ignacy ukazawszy nam najpierw ostateczny cel życia, uzasadnia następnie konieczność stawania się ludźmi obojętnymi w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych. Wolność wobec stworzeń polega na tym, aby korzystać z nich w całej tej mierze, w jakiej pomagają one człowiekowi do jego celu, a znów w całej tej mierze winien się od nich uwalniać, w jakiej mu są przeszkodą do tegoż celu (ĆD, 23).
Prawdziwa wolność wobec świata stworzeń nie polega zatem na pogardzie do nich, ale na rozeznawaniu ich stosunku do celu ostatecznego oraz dokonywaniu wyboru tylko tych, które są pomocne w dążeniu do niego. Pogarda wobec stworzeń byłaby pogardą dla Stwórcy. Kościół zawsze zdecydowanie odrzucał wszystkie poglądy filozoficzne i teologiczne, które negatywnie odnosiły się do świata materii.
Postawa wolności wobec stworzeń nie przychodzi człowiekowi łatwo, ponieważ jego wewnętrzne rozdarcie (por. Rz 7, 18–25) jest źródłem wciąż na nowo odradzającej się pożądliwości wobec świata stworzeń: sukces, bogactwo, przyjemność, użycie, wygoda wydają się czymś najważniejszym i wprost koniecznym do szczęścia.
Trwalibyśmy w jakimś ogromnym złudzeniu, gdybyśmy sądzili, że łatwo moglibyśmy zrezygnować z pewnych stworzeń, do których czujemy się przywiązani lub też przyjąć te, do których czujemy niechęć.
Człowiek, który nie zna siebie i głębi swojego zniewolenia, składa łatwe deklaracje o braku przywiązania lub wyraża gotowość przyjmowania tego, co trudne i wymagające. Konkretne sytuacje życiowe łatwo jednak demaskują trwanie w złudzeniu i oszukiwanie siebie.
Chcąc uświadomić nam wielki trud zdobywania się na wewnętrzną wolność wobec stworzeń, św. Ignacy podaje nam w tzw. Fundamencie Ćwiczeń kilka konkretnych przykładów, w których zdobycie się na obojętność wymaga od nas wielkiego zmagania wewnętrznego: Trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi (...) tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa więcej niż ubóstwa, zaszczytów więcej niż wzgardy, życia długiego więcej niż krótkiego, i podobnie we wszystkich innych rzeczach (ĆD, 23). Jak bardzo trudno byłoby nam się zgodzić na wolność wewnętrzną, gdyby Pan Bóg postawił przed nami chorobę, ubóstwo, wzgardę, krótkie życie jako to, czego chce dla nas!
Na początku naszej drogi duchowej Bóg nie wzywa nas do tego, abyśmy od razu byli ludźmi wolnymi. Św. Ignacy zbyt dobrze znał człowieka, by łudzić go możliwością stania się wolnym raz na zawsze, pod każdym względem i to w ciągu kilku dni. Stawanie się wolnym jest długim procesem, wewnętrzną przemianą, która wymaga od człowieka wysiłku, cierpliwości i modlitwy.
Prawdziwe nawrócenie człowieka nigdy nie jest doświadczeniem chwili. Wielkie nawrócenia, o których czytamy w życiorysach świętych (sam św. Ignacy przeżył właśnie takie nawrócenie) nie były natychmiastową przemianą całego życia, ale wejściem na drogę radykalnego zrywania z dotychczasowym grzechem i szukaniem jedynie Boga i Jego woli. Na przykład św. Augustyn w Wyznaniach daje bardzo szczere świadectwo, jak wiele musiał stoczyć walk, aby oderwać się od grzechu.
Nasz brak wolności wobec stworzeń nie przekreśla jednak możliwości realizowania powołania, dla którego zostaliśmy stworzeni. Rzeczywiste szukanie Bożej chwały, czci i służenie Mu będzie jednoczesnym zdobywaniem w trudzie tej właśnie wolności. Bez trudu, zmagania i walki nie staniemy się ludźmi wolnymi. Byłoby rzeczą niewłaściwą, gdyby nasz brak obojętności wobec stworzeń stał się dla nas powodem do niepokoju, lęku i wewnętrznej udręki. Trzeba nam pokornie zgodzić się na to, iż jesteśmy zniewoleni, uwikłani w nasze namiętności. W tej medytacji prośmy gorąco, abyśmy mogli poznać nasze zasadnicze zniewolenia, które zatrzymują nas na sobie i nie pozwalają nam oddać się Bogu bez reszty.
Odkrywanie własnych zniewoleń nie jest ani łatwe, ani proste, ponieważ stary człowiek w nas nie poddaje się łatwo przemianie. Potrzebujemy wiele niezwykłej odwagi i mocy wewnętrznej, które są bardziej owocem wytrwałej modlitwy niż wysiłku woli, aby nie poddać się rodzącemu się w nas buntowi i aby stanąć pokornie przed trudną prawdą o własnych zniewoleniach. Kiedy człowiek przestaje się bronić i uznaje swoje nieuporządkowanie wewnętrzne, wówczas dopiero doznaje głębokiego pokoju. Intuicją wiary wyczuwa bowiem, że jedynym wyjściem w tej sytuacji jest całkowite zdanie się na Tego, który stworzył człowieka z miłości i przeznaczył go do miłości.
Cel i sens życia, a przez to własne zbawienie człowiek realizuje poprzez wyjście z siebie, zaparcie się siebie samego, aby naśladować Jezusa (por. Mt 16, 24). Wzrastanie człowieka do coraz pełniejszej wolności i pełniejszego oddawania Bogu chwały, czci i służenia Mu połączone jest z umieraniem sobie.
V. E. Frankl, który wnikliwie zanalizował sytuację współczesnego człowieka, podkreśla, że jego główną chorobą jest egzystencjalna pustka, poczucie bezsensu. Lęki, stany depresyjne i rozpacz wynikają z koncentracji człowieka na sobie przy równoczesnej niechęci do zajęcia się jakąś dobrą sprawą. Nie poprzez kontemplowanie siebie, ani przez samouwielbienie, ani przez krążenie myślami wokół własnego lęku, uwalniamy się od niego, lecz poprzez poświęcenie, ofiarę z siebie i oddanie się sprawie godnej takiego oddania (V.E. Frankl).
Jest łatwiej niż można sądzić znienawidzić siebie. Łaska jednak polega na tym, aby o sobie zapomnieć (G. Bernanos). Łatwo jest znienawidzić siebie. Kiedy człowiek postawi siebie i swoją doskonałość w centrum życia, to szybko znienawidzi siebie, ponieważ ciągle będzie odkrywał w sobie ułomność, słabość, niedoskonałość, grzech. Jeżeli w centrum swojej uwagi postawi sukces, również łatwo dojdzie do rozczarowania sobą, ponieważ nawet największy sukces nie zaspokaja pragnienia, którym charakteryzuje się każda pycha. Jeżeli człowiek nastawia się na przyjemność, przeżyje szybko głęboką frustrację, bo im bardziej idzie komuś o przyjemność, tym bardziej przechodzi ona obok niego (V. E. Frankl).
Łaska polega na tym, aby o sobie zapomnieć. Zapomnieć o sobie, to właśnie znaczy stać się wolnym wobec wszystkich stworzeń i oddać się do dyspozycji Boga, Jego uczynić centrum swojego życia. Stać się wolnym oznacza chwałę Boga, Jego cześć, służbę Jemu uczynić swoją dobrą sprawą, której poświęca się całe życie.
W końcowej rozmowie polecajmy Bogu nasze życie ze wszystkimi zniewoleniami, które nas jeszcze trapią. Prośmy przede wszystkim o wielkie pragnienie powierzenia się Bogu, oddania Mu chwały i czci i służenia Mu.
Oddając Stwórcy, jako naszemu Ojcu, całe życie, będziemy tym samym zdobywać wewnętrzną wolność wobec wszystkich stworzeń, bo miłość Ojca okaże się dla nas wartością ponad wszystkie inne wartości. A kiedy poczujemy się w pełni dziećmi Ojca usłyszymy Jego zapewnienie: Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy (Łk 15, 31). Wyrzekając się nieuporządkowanej miłości do stworzeń odnajdujemy je wszystkie na powrót w miłującym nas Bogu.
Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać — nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek we mnie ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Tak więc umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś — prawu grzechu (Rz 7, 18–25).
Obraz dla obecnej medytacji: Przedstawimy sobie Jezusa ukrzyżowanego, który swoimi rozciągniętymi ramionami obejmuje cały wszechświat. Dostrzeżmy także siebie samych obejmowanych przez Niego.
Prośba o owoc medytacji: Będziemy prosić o pełne poznanie naszego wewnętrznego rozdarcia i słabości, które są źródłem naszego grzechu i śmierci. Będziemy też prosić o głęboką potrzebę stawania w prawdzie przed Jezusem ukrzyżowanym i zmartwychwstałym jako źródłem naszego zbawienia, jako źródłem naszego życia.
Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać — nie. Jest to bardzo osobiste i jednocześnie bardzo bolesne wyznanie Apostoła Narodów, który czuje się rozdarty, rozdwojony pomiędzy dwoma sprzecznymi dążeniami obecnymi w nim. To właśnie rozdwojenie św. Paweł opisuje w sposób wielostronny:
— łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać — nie;
— nie czynię dobra, którego chcę, ale czynię zło, którego nie chcę;
— gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło;
— wewnętrzny człowiek we mnie ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym,
w członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu.
Te sprzeczne dążenia w sobie Apostoł Narodów przeżywa tak głęboko, że personifikuje je: pragnienie i dążenie do dobra nazywa człowiekiem duchowym, człowiekiem nowym lub też człowiekiem wewnętrznym; natomiast siłę pchającą go do zła nazywa człowiekiem starym lub też człowiekiem zewnętrznym. Trzeba porzucić starego człowieka — pisze w Liście do Efezjan — który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz (...) i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga (Ef 4, 22. 24).
Odsłaniając osobiste doświadczenie wewnętrzne, św. Paweł ukazuje nam jednocześnie prawdę o każdym człowieku, o każdym z nas. Prawda ta ujawnia się codziennie w naszych najprostszych przeżyciach, odczuciach i doświadczeniach. Doświadczali jej już pogańscy myśliciele, którzy nierzadko z dużym pesymizmem patrzyli na ludzką naturę. Widzę rzeczy lepsze i popieram je, ale idę za gorszymi — stwierdzał rzymski poeta Owidiusz, żyjący w czasach Jezusa.
Człowiek nie może być istotą radykalnie złej woli. Nawet, gdy czyni zło, szuka w nim jakiegoś dobra, ale wola człowieka jest jednak słaba i ślepa — pisze J. Tischner. I chociaż wszyscy mamy dobrą wolę, to jednak ona sama ze względu na jej słabość i ślepotę nie może stać się fundamentem dobrego życia i doskonałości chrześcijańskiej. Dobra wola nie gwarantuje nam postępowania moralnie dobrego. Ulegając słabości, popełniając błędy tłumaczymy się nieraz sami przed sobą lub przed innymi: Ależ ja chciałem przecież dobrze. Takie tłumaczenie jest jednak nie tyle uzasadnieniem dla słabości i grzechu, ile raczej próbą jego racjonalizowania. Naszego zbawienia nie możemy budować na naszej dobrej woli czy na osobistej pracy nad sobą. Zbawienie domaga się wyjścia poza siebie.
Człowiek współczesny być może przeżywa dramat wewnętrznego rozdarcia jeszcze głębiej i mocniej. Istnieje dzisiaj ogromna przepaść pomiędzy rozwojem intelektualnym i technicznym człowieka a jego rozwojem emocjonalnym, moralnym i duchowym. Toć można być bez ducha nawet wielkim uczonym — zauważa F. W. Nietzsche. Ta właśnie niespójność w rozwoju zagraża nie tylko pojedynczemu człowiekowi i jego najbliższemu otoczeniu, ale także całej ludzkości. Osiągnięcia naukowe i techniczne w rękach człowieka nieodpowiedzialnego mogą się stać narzędziem destrukcji i zagłady.
W obecnej medytacji prośmy o łaskę uświadomienia sobie głębi naszego wewnętrznego rozdarcia, które tak otwarcie wyznaje Apostoł Narodów. Jeżeli on, człowiek całkowicie oddany Chrystusowi i Jego Ewangelii, uznaje szczerze fundamentalne rozdwojenie w sobie, to o ileż bardziej takiej szczerości i otwartości potrzebujemy my sami?
W obecnej modlitwie pytajmy siebie, na ile zauważamy wewnętrzne rozdwojenie pomiędzy dobrymi pragnieniami i dążeniami a naszymi słabościami i grzechami ujawniającymi się w naszym codziennym myśleniu, przeżywaniu i działaniu? Pytajmy się także, czy nie usiłujemy usprawiedliwiać, uzasadniać, racjonalizować naszej słabości i rozdarcia? Zadajmy sobie także pytanie, czy nie usiłujemy jej przerzucać na innych, oskarżając ich z powodu naszego złego samopoczucia czy jakichś niepowodzeń życiowych.
Św. Paweł opisując swoją sytuację rozdarcia wewnętrznego podkreśla najpierw istniejące w nim mocne pragnienie dobra: łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, chcę czynić dobro, wewnętrzny człowiek we mnie ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. I choć owo pragnienie dobra jest uwikłane w słabość, zmienność i ślepotę ludzkiej woli, to jednak należy je uznać, docenić i przyjąć jako wielki dar Ducha Świętego. Wszelkie duchowe pragnienia są owocem działania w nas Ducha Bożego. One są także naszym zadaniem życiowym. Pragnienia duchowe są jak ziarno rzucone w ziemię, które wymaga dobrej gleby, pielęgnacji, podlewania. Jeżeli dobre pragnienia nie byłyby przyjęte, pielęgnowane, wzmacniane i stopniowo realizowane, wówczas zamierałyby w nas nie wydając owocu.
W obecnej medytacji chciejmy sobie uświadomić, że jesteśmy ludźmi dobrej woli, ludźmi dobrych pragnień. Chciejmy ucieszyć się tym faktem. Często podejmujemy decyzje mające na celu rozwijanie w nas dobra. Towarzyszy nam nierzadko subiektywna pewność, że zwycięstwo dobra w nas jest możliwe. Podejmujemy wiele wysiłku, choć może nie zawsze jest on regularny i systematyczny. Nawet w pewnych uzależnieniach czy nałogach, które nas boleśnie dotykają, powtarzamy sobie z uporem: to już ostatni raz, to się już więcej nie powtórzy. Przypomnijmy sobie konkretne życiowe sytuacje, postanowienia, decyzje, aby zobaczyć siłę naszej dobrej woli. W wielu naszych modlitwach, spowiedziach i innych praktykach pobożnych jesteśmy nieraz pełni entuzjazmu i zapału. Jesteśmy podobni wówczas do św. Piotra, który szczerze, z wielką szlachetnością i hojnością mówił do Jezusa: Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie (Mt 26, 35).
Chciejmy dostrzec także wszystkie dobre pragnienia w naszych relacjach z bliźnimi. Przypomnijmy sobie najbliższe nam osoby i zauważmy dobre chęci, które żywimy wobec nich. I choć być może dochodzi często do nieporozumień i konfliktów, to wówczas jest nam bardzo przykro. Boli nas zarówno to, że ranimy innych, jak i sam fakt, że nasze chęci są tak mało skuteczne. Cierpimy z powodu ran zadanych innym, ponieważ gdzieś na dnie serca pragniemy przecież dla nich dobra.
W obecnej medytacji podziękujmy Bogu za naszą dobrą wolę i za wszystkie dobre pragnienia wypływające z niej. Jeżeli nasza dobra wola została osłabiona na skutek grzechu pierworodnego i grzechów własnych, to jednak jest ona zawsze odbiciem (może bardzo bladym, ale rzeczywistym) nieskończonej i najwyższej dobroci samego Boga. Wyraźmy w modlitwie radość z posiadania dobrej woli i przyjmijmy ją jako dar Dobrego Boga. To dzięki naszej dobrej woli wspieranej łaską Pana będziemy mogli zrzucać z siebie starego człowieka, aby móc przyoblec się w nowego.
Aby jednak poznanie nas samych było prawdziwe, przejdźmy do refleksji nad słabością i zaślepieniem ludzkiej dobrej woli. Apostoł Narodów zauważając obecność dobrej woli i dobrych pragnień w swoim życiu, podkreśla jednak, iż są one nieskuteczne i jednocześnie zmieszane z pragnieniami wprost przeciwnymi: jestem bowiem świadom, że we mnie nie mieszka dobro, (...) nie czynię bowiem dobra, którego chcę, (...) czynię to zło, którego nie chcę, (...) w członkach zaś moich spostrzegam prawo, które podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Uderza nas ogromna prostota i bezpośredniość wyznania słabości przez św. Pawła, która jest przecież bardzo bolesna i upokarzająca. Usiłujmy naśladować tę prostotę i bezpośredniość; chciejmy wejść w konkretne sytuacje życiowe, by móc zobaczyć również naszą słabość, naszą niemoc wobec dobrych pragnień. Zobaczmy, jak często nasze mocne postanowienia, decyzje, przyrzeczenia składane sobie, Bogu i bliźnim kończyły się na niczym. W konkretnych sytuacjach, zdarzeniach, doświadczeniach naszego życia chciejmy dostrzec bezwład dobrej woli, jej inercję, jej lenistwo duchowe. Przypomnijmy sobie jak mocno i często dawał znać o sobie stary człowiek, niezdolny do realizowania dobrych zamiarów i pragnień.
Zauważmy, iż często moglibyśmy się porównać do Piotra, który niedługo po przyrzeczeniach dawanych Jezusowi, iż pójdzie z Nim na śmierć — przysięgał się i zaklinał: Nie znam tego Człowieka (Mt 26, 74). Szlachetna, ofiarna i dobra wola Piotra była zaślepiona lękiem o siebie, który w nim drzemał pod przykrywką energicznego dążenia do bycia pierwszym wśród uczniów Mistrza. Ślepota Piotra polegała również i na tym, że chciał działać dla Jezusa — umierać za Niego — nie wiedząc, że to właśnie on sam potrzebował zbawczego działania swego Mistrza: Jego męki, śmierci i Zmartwychwstania. Prośmy gorąco, abyśmy poprzez modlitwę docierali do głębi naszego wewnętrznego rozdwojenia, do słabości dobrej woli, do pełnej prawdy o nas samych. Tylko ona bowiem może nas wyzwolić (por. J 8, 32).
Spotykamy nieraz ludzi bardzo dumnych (może sami też tacy jesteśmy), którzy nieustannie udowadniają sobie i innym, że są ważni, mocni i wielcy, doskonali, itp. Zaprzeczają i bronią się jednak bardzo zdecydowanie, kiedy ktoś zarzuci im jakiś najmniejszy błąd. Taka dumna i wyniosła postawa świadczy jedynie o głęboko skrywanej słabości, której człowiek nie chce uznać w sobie. Doświadczenie wiary zakłada osobiste doświadczenie niemocy, która domaga się łaski Boga; doświadczenie niemożności czynienia dobrze o własnych ludzkich siłach, niemożności wyzwolenia się samemu ze zła, z grzechu. Pawłowe wyznanie wewnętrznego rozdarcia kończy się dramatycznym okrzykiem: Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci? To radykalne stwierdzenie św. Pawła wynika z jego osobistego doświadczenia, które zostaje potwierdzone nauką Jezusa: Beze Mnie nic (dobrego) uczynić nie możecie (J 15, 5). Paweł jest przekonany, że taka właśnie jest sytuacja, którą człowiek jeszcze nieodkupiony przeżywa w swym życiu, nawet jeżeli nie zawsze z tym samym napięciem. Rzecz jednak w tym, że człowiek może stać się świadomym swojej przedchrześcijańskiej sytuacji jedynie na mocy doświadczenia chrześcijańskiego (K. Kertelge).
Chrześcijańskie uświadomienie człowiekowi jego dramatycznej sytuacji nie jest jednoznaczne z natychmiastowym i całkowitym przezwyciężeniem wewnętrznego rozdarcia. Chrześcijaństwo zaprasza człowieka do wejścia na drogę nawrócenia, drogę zbawienia, drogę wiary. Chrześcijaństwo nie jest stanem, lecz drogą (por. Dz 9, 2). Wytrwałe kroczenie tą drogą pozwala człowiekowi przechodzić ze starego do nowego człowieka, z niewoli do wolności.
W obecnej medytacji pytajmy siebie, czy jesteśmy świadomi dramatyzmu naszej sytuacji? Czy nie patrzymy na życie powierzchownie, banalnie? Czy nie zaślepia nas odrobina powodzenia życiowego, materialnego komfortu, sukcesu? Autentyczności naszego chrześcijaństwa nie mierzy się zadowoleniem z siebie, także na płaszczyźnie religijnej. Czy nie uważam samozadowolenia za dowód, iż jestem porządnym człowiekiem? Apokalipsa daje nam prostą przestrogę: Ty bowiem mówisz: jestem bogaty i wzbogaciłem się i niczego mi nie potrzeba, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi (Ap 3, 17). Może i ja nie wiem o tym, że jestem nieszczęsny, godzien litości i biedny, i ślepy, i nagi? Trudno nam będzie może zmierzyć się z wymagającymi słowami św. Pawła i św. Jana. Prośmy jednak gorąco o szczerość wobec siebie samych i o odwagę, aby lęk przed własną słabością nie skłonił nas do okłamywania siebie i do ucieczki przed sobą.
Dramatyzm naszej sytuacji polega najpierw na tym, że możemy się oszukiwać, możemy trwać w nieprawdzie i zakłamaniu. Ale nawet, jeśli się nie oszukujemy, to i tak nasza sytuacja pozostaje dramatyczna, ponieważ widząc zło i walcząc z nim, nie możemy się go ustrzec o własnych ludzkich siłach, a widząc dobro i pragnąc go całym sercem, nie możemy go realizować naszymi tylko ludzkimi siłami. Stąd słuszność Pawłowego okrzyku: Nieszczęsny Ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci? To dramatyczne Pawłowe wołanie nie jest teatralnym gestem, którym chciałby zrobić wrażenie na adresatach swojego listu, ale jest to jego głębokie przeświadczenie przeżywane na co dzień we wszystkich wyborach i decyzjach.
A jednak okrzyk św. Pawła nie jest tragiczną deklaracją absolutnej niemocy i bezsensu istnienia człowieka. Zadawszy pytanie: Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci? natychmiast daje pełną nadziei odpowiedź: Łaska Boga przez Pana naszego Jezusa Chrystusa (Rz 7, 24 — tłum. S. Kowalski). Nie popadamy zatem w rozpacz, ponieważ z naszego nieszczęścia i śmierci — jeżeli tego naprawdę zapragniemy — może nas wyrwać Łaska Boga przez Jezusa Chrystusa. Tak więc boleśnie doświadczana prawda o naszym zaślepieniu i słabości, która czyni nas prawdziwie nieszczęśliwymi i skazanymi na śmierć, prowadzi nas do Jezusa Chrystusa, do Prawdy, która jest źródłem życia. Jezus bowiem mówi o sobie: Ja jestem drogą prawdziwą do życia (J 14, 6 — tłum. M. Wolniewicz). Łaska Boga przychodzi do nas przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, poprzez wierną i wytrwałą kontemplację Jego Osoby, Jego życia ukrytego i publicznego, Jego nauki (drugi tydzień Ćwiczeń duchownych), Jego męki i śmierci (trzeci tydzień) oraz Jego Zmartwychwstania i Wniebowstąpienia (czwarty tydzień).
W końcowej części medytacji zwróćmy najpierw nasze oczy na Jezusa ukrzyżowanego, kontemplujmy Jego cierpienie i Jego śmierć, wiedząc, że w Jego ranach jest nasze zdrowie (Iz 53, 5), nasza moc i nasze życie. Przez Krzyż Jezusa Chrystusa przychodzi Łaska Boga, która objawia nam wielkość naszej słabości oraz konieczność szukania pomocy. Następnie zwróćmy naszą uwagę na Jezusa Zmartwychwstałego, który objawia nam, iż w naszej słabości objawia się Jego moc. Pośród największej słabości może objawić się moc Zmartwychwstałego. To Jezus ukrzyżowany i zmartwychwstały napełnia nas nadzieją, odwagą, mocą i pokojem.
Jeżeli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do Królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie (Mk 9, 43–48).
Każdy, kto trwa w Nim, nie grzeszy, żaden zaś z tych, którzy grzeszą, nie widział Go ani Go nie poznał. Dzieci, nie dajcie się zwodzić nikomu; kto postępuje sprawiedliwie, jest sprawiedliwy, tak jak On jest sprawiedliwy. Kto grzeszy jest dzieckiem diabła, ponieważ diabeł trwa w grzechu od początku (1 J 3, 6–8).
Obraz dla obecnej medytacji: Św. Ignacy zachęca, aby w tej medytacji widzieć przy pomocy wyobraźni długość, szerokość i głębokość piekła (por. ĆD, 65).
Prośba o owoc medytacji: Będziemy prosić o wewnętrzne odczucie kary, jaką cierpią potępieni, żeby jeżeli z powodu moich upadków zapomnę o miłości Boga, przynajmniej obawa przed karą powstrzymała mnie od wpadnięcia w grzech (ĆD, 65).
W rozważaniach Ćwiczeń duchownych św. Ignacy daje nam także medytację o piekle. Poprzez nią pragnie ukazać, jak tragiczne mogą być konsekwencje naszego grzechu. Wprawdzie rozważania o piekle są umieszczone w pierwszym tygodniu, ale celowo przenosimy je na czwarty tydzień rekolekcji. Tajemnicę tę będziemy bowiem rozważać nie tylko w perspektywie grzechu i zagrożenia związanego z nim, ale także z perspektywy tajemnicy Zmartwychwstania, która objawia nam moc Chrystusa nad grzechem i jego skutkami. Rozważanie o piekle z perspektywy Zmartwychwstania nie będzie budzić w nas jakiegoś paraliżującego lęku. Może natomiast inspirować nas do adoracji potęgi Jezusa Zmartwychwstałego, który dzięki swojemu zwycięstwu nad grzechem i śmiercią usunął z naszej drogi niebezpieczeństwo wiecznego potępienia. Ikonografia Kościoła Wschodniego ukazuje często Jezusa Zmartwychwstałego depczącego głowę szatana.
Historia grzechu człowieka może zakończyć się w podwójny sposób: wyzwoleniem się z niego przez przyjęcie Jezusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego a w Nim nieskończonego miłosierdzia Ojca albo też skazaniem się na wieczne potępienie z powodu zamknięcia się na przebaczającą miłość Ojca. Nie możemy być zjednoczeni z Bogiem, jeżeli nie wybieramy w sposób dobrowolny Jego miłości. Nie możemy jednak kochać Boga, jeżeli grzeszymy ciężko przeciwko Niemu, przeciw naszemu bliźniemu lub przeciw nam samym. Każdy, kto nie miłuje, trwa w śmierci. Każdy, kto nienawidzi swego brata, jest zabójcą, a wiecie, że żaden zabójca nie nosi w sobie życia wiecznego (1 J 3, 14–15). (...) Umrzeć w grzechu śmiertelnym, nie żałując za niego i nie przyjmując miłosiernej miłości Boga, oznacza pozostać z wolnego wyboru na zawsze oddzielonym od Niego. Ten stan ostatecznego samowykluczenia z jedności z Bogiem i ze świętymi określa się słowem piekło (Katechizm Kościoła Katolickiego [=KKK], 1033).
W czasie życia ziemskiego Bóg nie stosuje wobec człowieka tzw. zasady sprawiedliwości moralnej. Dobre postępowanie moralne człowieka nie gwarantuje nam w sposób konieczny powodzenia w sprawach materialnych, a popełnione grzechy nie muszą ściągać na nas natychmiastowej kary Bożej tutaj na ziemi. W czasie naszego ziemskiego życia sprawiedliwość Boża jest miłosierdziem wobec wszystkich. Ale kiedy człowiek uparcie trwa w grzechu jeszcze w chwili śmierci, kiedy odrzuca krzyż i Zmartwychwstanie Jezusa, a z nim miłosierdzie Ojca, sam ponosi skutki swojego wyboru. Grzech, którego człowiek nie poddał miłosierdziu Boga, posiada straszliwą moc pogrążenia grzesznika w wiecznym cierpieniu i rozpaczy. To nie Bóg potępia człowieka, ale człowiek sam siebie potępia nie przyjmując ofiarowanego mu przebaczenia.
Piekło (jest) skandalem dla Boga.(...) Piekło jako absolutne odrzucenie miłości, istnieje tylko zawsze u jednej strony, chcę powiedzieć u tego, który je stwarza stale dla samego siebie. (...) Jeżeli więc jest w Bogu jakaś reakcja na istnienie piekła, to jest to reakcja bólu, a nie zatwierdzenia, reakcja nieskończonego cierpienia, a nie upodobania. (...) Nasz ból z powodu piekła jest więc tylko echem Jego bólu, nasz dramat jest tylko bardzo dalekim odbiciem Jego dramatu i piekło jest dla Boga nigdy nie zagojoną raną (G. Martelet).
Właśnie dlatego, że piekło jest bólem i dramatem Boga Chrystus często mówił o gehennie ognia nieugaszonego, przeznaczonej dla tych, którzy do końca swego życia odrzucają wiarę i nawrócenie; mogą oni zatracić w niej zarazem ciało i duszę. Jezus zapowiada z surowością, że pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony (Mt 13, 41–42). On sam wypowie słowa potępienia: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci w ogień wieczny! (Mt 25, 41) (KKK, 1034). Używając języka symbolicznego Chrystus określa rzeczywistość wiecznego potępienia różnymi imionami; mówi o otchłani (Łk 16, 23), o ciemnościach zewnętrznych (Mt 8, 12), o piecu rozpalonym (Mt 13, 42), o karze ognia (Mt 5, 22) oraz miejscu płaczu i zgrzytania zębami (Mt 25, 30). Wszystkie te pojęcia kojarzą się z jakąś straszną rzeczywistością, którą trudno sobie wyobrazić. Tym jasnym i zdecydowanym nauczaniem o tajemnicy wiecznego odrzucenia Jezus pragnie przestrzec człowieka przed takim rodzajem życia, które mogłoby go oddalić od miłości Boga. W obecnej medytacji prośmy Jezusa o łaskę otwarcia na tę trudną tajemnicę naszej wiary. Prośmy o głębokie przeczucie, iż Bóg nie przeznacza nikogo do piekła; ale dokonuje się to przez dobrowolne odwrócenie się od Boga przez grzech śmiertelny i trwanie w nim aż do końca życia (KKK, 1037).
Jeżeli twoja ręka, noga, oko jest powodem grzechu, odetnij ją, wyłup je, lepiej jest ułomnym, chromym, jednookim wejść do królestwa niż z dwiema rękami, z dwiema nogami, z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła (por. Mk 9, 43–48). Są to niezwykle trudne i twarde słowa Jezusa, po których być może mielibyśmy ochotę powtórzyć słowa uczniów zgorszonych nauką Chrystusa o Eucharystii: Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać? (J 6, 60). I choć Kościół nigdy nie interpretował tych słów w sposób dosłowny i nie zachęcał do okaleczania się celem uniknięcia grzechu, to jednak odczytywał je jako obrazowe ukazanie tragicznych konsekwencji grzechu ludzkiego po śmierci. Nawet utrata jednego z członków jest dla człowieka nieporównanie mniejszą stratą niż wieczne potępienie. Nie sprzykrzyło się Jezusowi trzykrotnie powtarzać te same słowa: Być wrzuconym do piekła. Któż się nie przerazi tym powtórzeniem i tak silnym podkreśleniem owej kary przez usta samego Boga — mówi św. Augustyn w komentarzu do przytoczonej perykopy ewangelicznej.
W naszym życiu duchowym winniśmy się kierować możliwie najczystszymi motywami: pragnieniem miłości Boga, pragnieniem oddawania Mu chwały, czci i służenia Mu. Św. Ignacy jako wielki znawca ludzkiej duszy był jednak realistą i doskonale wiedział, że często człowiek nie jest w stanie kierować się tak wzniosłymi pobudkami. Gdyby więc do walki z grzechem zabrakło nam motywów miłości, wdzięczności i służby Bogu, wówczas niech przynajmniej lęk przed nieodwracalnymi skutkami grzechu podtrzymuje naszą wytrwałość w walce ze złem. Teologia moralna stwierdza, że do odpuszczenia grzechu ciężkiego w sakramencie pojednania wystarcza żal, który wypływa z lęku przed wiecznym potępieniem. Jest to żal niedoskonały, ale daje człowiekowi możliwość mocnego postanowienia poprawy. W obecnej medytacji wzbudźmy w sobie głęboką wiarę w tajemnicę wiecznego odrzucenia jako prawdę podaną przez samego Jezusa. Prośmy Boga, aby prawda o realnej możliwości wiecznego niespełnienia (K. Rahner) ukazywała nam powagę ludzkiej odpowiedzialności oraz konieczność liczenia się ze starym człowiekiem w nas, który opiera się Bogu i Jego woli.
W medytacji o piekle św. Ignacy każe nam odwołać się do wszystkich ludzkich zmysłów, aby nie tyle poznać prawdę o piekle intelektualnie, ale raczej ją odczuć, smakując jej gorycz i tragizm. Św. Ignacy proponuje więc, by: Widzieć oczami wyobraźni owe ogromne ognie i dusze jakby w ciałach ognistych. Słuchać uszami wyobraźni lamentów, wycia, krzyków i bluźnierstw przeciw Chrystusowi, Panu naszemu i przeciw wszystkim Jego świętym. Węchem wyobraźni odczuć dym, siarkę (...) i zgniliznę. Smakiem wyobraźni smakować rzeczy gorzkich, jak łzy, smutek i robak sumienia. Dotykiem w wyobraźni dotykać i doświadczać jak ognie owe dotykają i palą duszę (ĆD, 66–70).
We wszystkich tych wskazówkach św. Ignacego widzimy jakby echo średniowiecznych scen Sądu Ostatecznego, na których piekło ukazywano za pomocą wizji budzących przerażenie i grozę. Złe duchy mają postać potworów pożerających ludzkie ciała, częściowo podobnych do ludzi, częściowo do zwierząt. Zniekształcone twarze budzą odrazę i lęk. W średniowiecznych scenach piekła złe duchy posiadają całkowitą władzę nad potępionymi; znęcają się nad nimi w okrutny sposób. Wymyślają dla nich najokrutniejsze tortury i męki piekielne. Twarze potępionych są pełne smutku, beznadziejności, bólu i rozpaczy. Człowiek średniowiecza dla wyrażenia swojego doświadczenia religijnego częściej odwoływał się do zmysłów niż do abstrakcyjnego języka pojęć. Stąd też w taki plastyczny sposób malował rzeczywistość wiecznego potępienia. Przemawiała ona szczególnie do ludzi prostych, którzy nie mieli dostępu do opisów literackich.
Zauważmy, iż św. Ignacy zachęcając nas do medytacji o piekle angażuje w nią całego człowieka ze wszystkimi jego władzami. Ten sposób medytowania tajemnicy wiecznego odrzucenia wyda nam się właściwy, jeżeli uświadomimy sobie, że przecież cały człowiek z wszystkimi swoimi zmysłami i władzami duszy bierze udział w grzechu. Pokusa dociera do serca ludzkiego poprzez ludzkie zmysły, a grzech postanowiony w sercu zostaje dokonany również poprzez zmysły. Stąd też wydaje się rzeczą naturalną, że jeśli zmysły człowieka biorą udział w grzechu, to będą brały udział także w karze wiecznego odrzucenia. Również sam Jezus pragnąc przybliżyć nam tajemnicę piekła, odwołuje się do naszych zmysłów.
W obecnej medytacji o piekle chciejmy więc posłużyć się uwagami św. Ignacego i włączyć w nią wszystkie nasze zmysły, aby móc odczuć karę, na jaką może skazać się grzesznik i w ten sposób umocnić się przed złym użyciem wolności. W wolności bowiem przyjmujemy z pokorą i skruchą przebaczenie naszych grzechów i postanawiamy poprawę przy Jego łasce (ĆD, 43). Korzystając ze zmysłów w medytacji o piekle pamiętajmy jednak, że rozważana tajemnica przekracza wszelki porządek materialny. Obrazy materialne są jedynie analogiami dla przybliżenia tajemnicy wiecznego niespełnienia. Tak wielka to jest kara, że z nią nie można porównać żadnych udręczeń, jakie znamy, skoro owa będzie wieczna, te zaś choćby trwały przez bardzo wiele nawet wieków, będą tylko długie (św. Augustyn).
We wprowadzeniu pierwszym do medytacji o piekle św. Ignacy pisze: Widzieć oczami wyobraźni długość, szerokość i głębokość piekła (ĆD, 65). Oglądanie wymiarów piekła przypomina nam wymiary miłości Jezusa, o których mówi na św. Paweł: Niech Chrystus zamieszka przez wiarę w sercach waszych; abyście (...) zdołali ogarnąć duchem, czym jest Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość i poznać miłość Chrystusa przewyższającą wszelką wiedzę (Ef 3, 17–19). Jak miłość Chrystusa przewyższa wszelką możliwość ludzkiego poznania, tak samo piekło, które jest odrzuceniem tej miłości nie może być zgłębione ludzkim rozumem. Jak człowiek nie jest w stanie przewidzieć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2, 9), tak też nie jest w stanie w pełni poznać, co sam sobie przygotowuje przez radykalne odrzucenie Bożej miłości. Piekło jako wieczne potępienie jest odwrotnością nieba jako wiecznego zbawienia.
Istotą wiecznego szczęścia jest pełne zjednoczenie z Bogiem — pełna przynależność do Niego; niebo utrwala na wieki naszą jedność budowaną na ziemi z Ojcem przez Jego Syna w Duchu Świętym. Chrześcijanin to człowiek, który w życiu, w śmierci i w wieczności należy całkowicie do Pana (por. Rz 14, 8). Jezus w czasie Ostatniej Wieczerzy prosi swojego Ojca, aby Jego uczniowie byli zawsze z Nim zjednoczeni: Ojcze, chcę, aby także ci, których Mi dałeś, byli ze Mną tam, gdzie Ja jestem (J 17, 24).
Piekło jest wiecznym oddaleniem się od Boga, pozbawieniem się na zawsze Jego miłości. Oddalenie się od Boga to jednoczesne zbliżenie się do szatana. Zerwanie jedności z Bogiem to nawiązanie jedności z Jego przeciwnikiem. Zlekceważenie miłości Boga to uczestnictwo w nienawiści Złego. Zaprzeczyć Prawdzie to przyjąć ojca wszelkiego kłamstwa (por. J 8, 44). Odrzucić dziecięctwo Boże to przyjąć dziecięctwo diabła, bo każdy, kto grzeszy, jest dzieckiem diabła (1 J 3, 8). Nie stać się błogosławionym Ojca to jednocześnie stać się przeklętym diabła i jego aniołów (por. Mt 25, 34. 41); odrzucenie Chrystusa oznacza przyjęcie Antychrysta, bo każdy (...) duch, który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga; i to jest duch Antychrysta (1 J 4, 3).
Tragizm piekła może naprawdę odczuć tylko ten, kto wchodzi w intymną jedność z Bogiem, kosztuje Jego słodyczy i doświadcza wielkości i głębi Jego nieskończonej miłości. Mistycy byli właśnie ludźmi, którzy najgłębiej smakowali gorzkość piekła. Po okresie wielkich mistycznych łask i pociech, Bóg przeprowadzał ich nieraz przez ciemną noc — mistyczny smutek wewnętrzny, który oni sami nazywali smakowaniem piekła.
Ponieważ nie znamy dnia ani godziny, musimy, w myśl upomnienia Pańskiego, czuwać ustawicznie, abyśmy zakończywszy jeden jedyny bieg naszego ziemskiego żywota, zasłużyli wejść razem z Panem na gody weselne i być zaliczeni do błogosławionych, i aby nie kazano nam, jak sługom złym i leniwym, pójść w ogień wieczny, w ciemności zewnętrzne, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów (Lumen Gentium, 48). W zakończeniu tej medytacji błagajmy Boga o miłosierdzie modlitwą, którą odmawiamy w czasie sprawowania Eucharystii: Boże, przyjmij łaskawie tę ofiarę od nas, sług Twoich, i całego ludu Twego. Napełnij nasze życie swoim pokojem, zachowaj nas od wiecznego potępienia i dołącz do grona swoich wybranych.
Idąc stamtąd, wszedł do ich synagogi. A był tam człowiek, który miał uschłą rękę. Zapytali Go, by móc Go oskarżyć: Czy wolno uzdrawiać w szabat? Lecz On im odpowiedział: Kto z was jeśli ma jedną owcę, i jeżeli mu ta w dół wpadnie w szabat, nie chwyci i nie wyciągnie jej? O ileż ważniejszy jest człowiek niż owca! Tak więc wolno jest w szabat dobrze czynić. Wtedy rzekł do owego człowieka: Wyciągnij rękę! Wyciągnął, i stała się znów tak zdrowa jak druga. Faryzeusze zaś wyszli i odbyli naradę przeciw Niemu, w jaki sposób Go zgładzić. Gdy się Jezus dowiedział o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: Oto mój Sługa; którego wybrałem, Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą (Mt 12, 9–21).
Zanim przejdziemy do bezpośredniej kontemplacji tajemnicy Zmartwychwstania Jezusa, w niniejszej kontemplacji zatrzymamy się na perykopie ewangelicznej, która — jak w soczewce — ukazuje nam samą istotę męki Jezusa. Jest nią słabość Boga wobec wolności człowieka. Wszechmocny Bóg staje się słaby i bezbronny wobec odmowy człowieka przyjęcia Jego miłości. Bóg–Człowiek pozwolił się ukrzyżować, ale nie uległ pokusie odebrania człowiekowi prawa decyzji przyjęcia lub odrzucenia Jego Boskiej miłości. Im głębiej przemówi do nas tajemnica słabości Boga w męce i śmierci Jezusa, tym jaśniej zabłyśnie dla nas tajemnica Zmartwychwstania Jezusa.
Obraz dla obecnej medytacji: Przedstawmy sobie Jezusa jako cichego Baranka, który po ludzku okazuje się słaby; pozwala się przez swoich wrogów uwięzić, oskarżyć; pozwala się też osądzić, ubiczować, ukoronować cierniem i wreszcie daje się zaprowadzić na Golgotę i ukrzyżować.
Prośba o owoc medytacji: Będziemy prosić o wielkie zaufanie do Jezusa i Jego ludzkiej słabości. To właśnie dzięki słabości Boga w Jezusie możemy odkryć Jego nieskończoną miłość do nas. Prośmy także o łaskę odkrycia naszej ludzkiej wolności. To właśnie z jej powodu umiera Jezus dla nas na krzyżu, ale także dzięki naszej wolności możemy dostąpić zbawienia.
W Starym Testamencie Bóg objawia się Izraelowi przede wszystkim w swojej Boskiej mocy. Bóg Jahwe niszczy siarką i ogniem grzeszników Sodomy i Gomory (Rdz 19, 23–29), plagami zmusza do uległości potężnego faraona (Wj 7, 14nn), a później niszczy w wodach morskich jego wielkie wojska (Wj 15, 4nn). O mocy Boga Jahwe pięknie opowiadają niektóre Psalmy. Oto jeden z nich:
Przyznajcie
Panu, synowie Boży,
przyznajcie Panu chwałę i potęgę!
Głos
Pański ponad wodami, zagrzmiał Bóg majestatu:
Pan ponad
wodami niezmierzonymi!
Głos Pana pełen potęgi! Głos Pana
pełen dostojeństwa!
Głos Pana łamie cedry, Pan łamie cedry
Libanu,
sprawia, że Liban skacze niby cielec i Sirion niby
młody bawół.
Głos Pana rozsiewa ogniste strzały,
głos
Pana wstrząsa pustynią, Pan wstrząsa pustynią Kadesz.
Głos
Pana zgina dęby, ogałaca lasy:
a w Jego pałacu wszystko
woła: Chwała!
Pan zasiadł na tronie nad potopem
i Pan
zasiada jako Król na wieki (Ps 29).
Stary Testament wychowuje nas najpierw do dostrzegania i przyjmowania niemożliwej do pokonania potęgi Jahwe. Prorocy ukazują nam przede wszystkim Jahwe, który niszczy wrogów Izraela, kiedy ten daje się prowadzić swojemu Bogu. Stary Testament przekonuje nas najpierw, iż siła jest jednym z zasadniczych atrybutów Boga. Według naszego sposobu rozumienia Bóg jest mocny, potężny i nic nie może Mu się oprzeć. Bóg jest taki właśnie z racji samej swej natury. Jego potęga jest Jego naturą. Do istoty Boga należy zdolność obalania wszystkiego. Bóg jest mocny i nie może zrezygnować ze swojej mocy, bo nie może przestać być Bogiem (C. M. Martini).
W Biblii moc Boga kieruje się przede wszystkim przeciwko złu. Bóg nienawidzi zła z całej swojej mocy. Bóg niszczy zło, Bóg je unicestwia. Moc Boża w obliczu zła staje się Bożym gniewem. Zło przed obliczem zagniewanego Boga może się tylko unicestwić, rozpłynąć. Jezus Chrystus objawia nam moc Boga wówczas, kiedy czyni spektakularne cuda: przemienia wodę w wino, ucisza burzę na morzu, chodzi po falach jeziora, kiedy rozmnaża chleb, uzdrawia i wskrzesza umarłych, kiedy uzdrawia chorych, wypędza złe duchy z opętanych.
Ta moc Jezusa uwidacznia się nie tylko w szczególnych znakach i cudach, ale także w całej Jego postawie i w Jego słowach. Zdumiewali się Jego nauką, gdyż słowo Jego było pełne mocy (Łk 4, 32). Kobieta chora na krwotok została uzdrowiona dzięki mocy, która wyszła z Jezusa, choć dotknęła się Go bez Jego wiedzy i zgody (Łk 8, 43nn). Uczniowie idą za Chrystusem właśnie dlatego, że doświadczają Jego przyciągającej ich siły. Ewangeliści wiele razy podkreślają moc Jezusa. Po uzdrowieniu opętanego Ewangelista zauważa, że uzdrowienie wprawiło wszystkich w zdumienie i mówili między sobą: Cóż to za słowo? Z władzą i mocą rozkazuje nawet duchom nieczystym, i wychodzą (Łk 4, 36). Cały tłum starał się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich (Łk 6, 19) — pisze Łukasz.
Moc Jezusa kieruje się przeciwko złu; przeciwko złu fizycznemu, jakimi były choroby, śmierć, głód oraz przeciwko złu duchowemu, jakim był grzech. Całe działanie Jezusa kieruje się także przeciwko złemu duchowi, którego często z mocą wyrzuca z opętanych. W Biblii każde zło, także zło fizyczne, wiąże się jakoś z grzechem. Jest ono zawsze jakimś przejawem obecności i działania złego ducha.
W całej działalności Jezusa zauważamy, iż walczy ze złem, które dotyka innych, natomiast poddaje się i przyjmuje to zło, które uderza w Niego samego. Wrogowie Jezusa wyśmiewając Go na krzyżu będą mówili: Innych wybawiał, siebie nie może wybawić (Mk 15, 31). Stwierdzenia: Innych wybawiał jest słuszne. Zasadniczą misją Jezusa jest wybawianie innych od zła. Jezus każe nam również prosić Ojca: ale zbaw nas od złego. Lecz dalsze złośliwe stwierdzenie wrogów Jezusa: sam siebie nie może wybawić jest nieprawdziwe. Jezus sam siebie wybawić po prostu nie chce.
W Jezusie Chrystusie odkrywamy inny, nowy rys oblicza Boga, rys nieznany jeszcze w Starym Testamencie: słabość Boga wynikającą z Jego nieskończonej miłości do człowieka oraz z Jego wielkiego uszanowania dla ludzkiej wolności. W Jezusie okrywamy, iż moc Boga zostaje w jakimś sensie ograniczona wolnością i miłością do swoich stworzeń, jeżeli możemy wyrazić się w ten sposób naszym ludzkim językiem.
Innych wybawiał, a sam siebie nie może wybawić. To paradoksalne zachowanie się Jezusa uwidacznia się w sposób szczególny na przykładzie uzdrowienia chorego z uschłą ręką. Jezus uzdrawia w szabat pewnego człowieka i czyni to wbrew faryzeuszom. Faryzeusze odbierają uzdrowienie Jezusa jako swoistą prowokację i odbywają naradę przeciw Jezusowi. Głównym tematem narady jest pytanie, w jaki sposób Go zgładzić. Jezus dowiaduje się o spotkaniu faryzeuszy i wówczas widząc, że Jego życiu zagraża niebezpieczeństwo, oddala się; po prostu ucieka z tego miejsca. W czasie ucieczki Jezusa wielu poszło za Nim, a On uzdrowił ich wszystkich. Uzdrowionym zaś surowo zabrania, aby nie zdradzali miejsca Jego pobytu.
Ewangelie ukazują nam Jezusa jako wybranego i umiłowanego przez Boga, pełnego mocy Ducha Świętego. W chrzcie w Jordanie na początku swojej publicznej działalności oraz w czasie przemienienia na górze Tabor, które miało miejsce przed męką i śmiercią, Jezus otrzymuje potwierdzenie bycia wybranym i umiłowanym Synem Ojca: Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie (Mt 3, 13). I oto nagle ten umiłowany Syn Ojca, mający bezpośredni udział w Jego Boskiej mocy, wydaje się być słaby, bezsilny wobec niebezpieczeństwa, jakie Mu grozi ze strony władz religijnych. Kiedy faryzeusze naradzają się, w jaki sposób Go zgładzić, On ustępuje i ucieka. Zgadza się, aby ich złość rozpaliła się przeciwko Niemu.
Jezus nie realizuje w swoim życiu utartej przez opinię ludową woli Jahwe, zgodnie z którą swoim gniewem natychmiast niszczy On i tłumi zło w samym zarodku. Zło, które uderza w Jezusa, nie zostaje stłumione. Wręcz przeciwnie — rozpala się coraz bardziej. Jezus przyjmuje postać słabego człowieka, który dziś ucieka, ale jutro pozwoli się schwytać i zabić. Nienawiść faryzeuszy całkowicie zatriumfuje nad Nim. Jezus posiada moc dla innych, ponieważ broni ich przed złem choroby i przed mocą złych duchów, dla siebie natomiast staje się bezbronny i słaby. Innych wybawia, a sam siebie wybawić nie chce. Innych uzdrawia, ale sam siebie nie chce uzdrowić.
Prośmy w tej kontemplacji o wielką przenikliwość duchową, dzięki której będziemy w stanie przeczuć sens tego z pozoru sprzecznego — w ludzkim znaczeniu — zachowania się Jezusa. Prośmy także o wielkie zaufanie do Jezusa, dzięki któremu będziemy w stanie uwierzyć, że Jego postawa jest wyrazem Jego nieskończonej miłości do nas, która zaprowadziła Go aż na krzyż. Módlmy się, abyśmy docenili niezwykły dar, jakim jest nasza wolność — z powodu której — ale także dzięki której — umiera Jezus dla nas na krzyżu.
Zachowanie Jezusa w sytuacji zagrażającej Jego życiu będzie dla uczniów powodem zgorszenia; będzie kamieniem, o który się potkną. Z jednej strony Jezus objawia się im jako Mesjasz, który będzie panował na wieki na tronie Dawida; z drugiej strony zaś kiedy wrogowie Mu zagrażają, On ucieka.
Krewni Jezusa będą Go pouczać: Wyjdź stąd i idź do Judei, aby i uczniowie Twoi ujrzeli czyny, których dokonujesz. Nikt bowiem nie dokonuje niczego w ukryciu, jeżeli chce się publicznie ujawnić. Skoro takich rzeczy dokonujesz, to okaż się światu! Bo nawet Jego bracia nie wierzyli w Niego (J 7, 3–5). Pokaż się światu. Jeżeli przyszedłeś, by mówić do świata, to dlaczego nie troszczysz się, aby Cię wszyscy widzieli, słyszeli?
W ostatnim, najtrudniejszym okresie publicznej działalności Jezus zachowuje się tak, jakby Mu już nie zależało na tym, aby poszerzać grono uczniów. Niekiedy robi wrażenie, jakby Mu mało zależało na tych, którzy do Niego należeli. Po trudnej mowie eucharystycznej, kiedy wielu odeszło, Jezus pyta swoich najbliższych: Czyż i wy chcecie odejść? (J 6, 67).
To z pozoru sprzeczne zachowanie Jezusa zostało przepowiedziane przez proroka Izajasza. Bo choć Jezus uczestniczy w mocy samego Boga, posiada Jego niezwyciężonego Ducha i będzie ogłaszał prawo narodom, to jednak nie będzie tego nigdy czynił przemocą i siłą ludzką. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: Oto mój Sługa, którego wybrałem, Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi (Mt 12, 17–20).
Syn Boży objawia się jako łagodny i cichy Baranek Boży. Przychodzi dokonać sądu nad światem, ale Jego głos jest słaby, nie umie krzyczeć. Ten głos można stłumić, zagłuszyć. Można zamknąć usta cichemu Barankowi. Przychodzi dokonać zwycięstwa nad całą potęgą zła i szatana, ale kiedy faryzeusze Mu grożą, rezygnuje z samoobrony i ze zwycięstwa nad nimi. Kiedy Go niesprawiedliwie oskarżają, nie usprawiedliwia się, nie broni się, ale milczy. Pozwala, aby wydano niesłuszny wyrok na Niewinnego. Takiego wybrał sobie Bóg. W Nim ma swoje upodobanie. Nie jest to tylko upodobanie Boga. Jest to także upodobanie wszystkich narodów, które Go poznają i będą w Nim pokładać nadzieję.
Rozważana Ewangelia o Jezusie, który z mocą uzdrawia innych a sam ucieka przed faryzeuszami, jest kluczem do męki i śmierci Jezusa. Mesjasz sam nie podniesie głosu na nikogo, ale dozwoli, aby oskarżyciele krzyczeli na Niego, aby Go wyśmiewali i wydrwili. Trzciny nadłamanej nie złamie, ale sam stanie się trzciną, która zostanie złamana, zmiażdżona. Knota tlejącego nie dogasi, ale pozwoli, aby zgaszono Jego życie, aby zabito Go na drzewie krzyża. Kontemplując to nielogiczne po ludzku zachowanie módlmy się: Ty, Boże Wszechmocny, który stworzyłeś niebo i ziemię i wszystko podtrzymujesz swoją mocą, stajesz się słaby, bezbronny i milczący wobec tych, którzy Cię nienawidzą. Takie Twoje zachowanie staje się zgorszeniem dla roztropnych i mądrych na tym świecie. Jeszcze dziś zezwalasz, aby Ci bluźniono. Niektórzy odważni mówią: jeżeli Bóg jest, to niech mnie unicestwi, niech mnie natychmiast uśmierci. Na te słowa Ty milczysz, nie odpowiadasz człowiekowi, a jemu zdaje się, że ma rację.
W ten sposób powtarza się bluźnierstwo spod krzyża: Jeżeli jesteś Synem Bożym, wybaw samego siebie... Zgorszenie słabością Boga trwa. Człowiek niesprawiedliwy, człowiek krzywdzący innych, chciwy i pyszny często odnosi tryumf; a ten, kto odwrócił się od Boga, robi świetnie swoje nieczyste interesy, w których Bóg zdaje Mu się błogosławić. Sprawiedliwy natomiast doznaje prześladowania i Bóg nie bierze go w obronę w jakiś widoczny dla świata sposób. Męka Jezusa Chrystusa zadaje zasadnicze pytania dotyczące naszego życia duchowego, dla wiary: Jaki jest nasz obraz Boga? Czego oczekujemy od Boga doznając niesprawiedliwości, doznając drobnych krzywd lub drobnych posądzeń? Czy w głębi serca nie oczekujemy jakiejś materialnej interwencji Pana Boga, aby wyszła na jaw nasza niewinność, nasza sprawiedliwość, aby okazało się w końcu, że to my właśnie mamy rację?
Czego oczekujemy od Boga w naszej pracy apostolskiej? Czy nie ma w nas pragnień i dążeń, abyśmy okazali się po ludzku silniejsi, bardziej wpływowi, bardziej szanowani? Czy nie chcemy naszą siłą udowadniać innym, że to my mamy rację? Czy nie poddajemy się zwątpieniu, kiedy pozornie Bóg przegrywa na naszych oczach i w naszym życiu? Czy nie słabnie w nas wiara i nadzieja, kiedy dostrzegamy panoszące się zło w świecie, które zdaje się być urąganiem Bogu? Czy nie wątpimy w obecność i działanie Chrystusa w Kościele, kiedy postrzegamy słabość i grzechy ludzi Kościoła?
Na placu apelowym w Oświęcimiu w czasie drugiej wojny światowej wieszano 15–letniego żydowskiego chłopca za jakieś obozowe przewinienie. Jeden z Żydów w rozpaczy i buncie rzucił do swojego kolegi retoryczne pytanie: Gdzie jest Bóg, który to wszystko widzi? W odpowiedzi usłyszał: Patrz, wieszają Go teraz. Odpowiedź ta zbudowana jest na Biblii. Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, mąż boleści, oswojony z cierpieniem. (...) Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich! (Iz 53, 3. 7).
Prośmy, abyśmy doświadczyli ludzkiej słabości Boga–Człowieka, która objawia się w Jezusie Chrystusie. Pytajmy Go tak, jak zachęca nas św. Ignacy: jak to się stało, że On będąc wszechmocnym Bogiem, który stworzył niebo i ziemię, ucieka, gdy kilku ludzi zastanawia się nad tym, by Go skazać na śmierć? Prośmy o poznanie, przynajmniej zaczątkowe, na czym polega istota słabości Boga–Człowieka. Prośmy, abyśmy od rozważań nad słabością Jezusa przeszli do rozważań nad naszym sposobem przeżywania ludzkiej słabości. Prośmy Jezusa, aby On sam dał nam odpowiedź, jak my mamy się zachować w spotykających nas krzywdach, niesprawiedliwościach, w klęskach, posądzeniach, odrzuceniach itp. Prośmy, abyśmy w świetle męki i śmierci Jezusa umieli ocenić nasze postawy, reakcje i zachowania: odruchowe a może nieraz także agresywne bronienie się w sytuacji najmniejszego choćby zagrożenia ze strony innych; podnoszenie głosu i krzyk w chwilach niecierpliwości i wewnętrznego gniewu na siebie i innych; spieranie się i kłótnie dla obrony swoich własnych interesów, nieraz bardzo dwuznacznych czy wręcz nieczystych; brak delikatności wobec słabszych, próby dominowania i manipulowania innymi; pokazywanie swojej władzy i wyższości.
Prośmy Jezusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, aby również w naszym życiu, tak jak i w Jego, mogła objawić się słabość Boga, która jest najwyższym znakiem Jego nieskończonej miłości i szacunku dla ludzkiej wolności. Dopuszczenie do naszego serca i do naszej świadomości ludzkiej słabości Boga–Człowieka sprawi, iż będziemy naprawdę przygotowani na przyjęcie nieskończonej mocy Boskiej, która objawiła się w Jezusie Zmartwychwstałym.
Jeśli On wyda swe życie na ofiarę za grzechy, ujrzy potomstwo, dni swe przedłuży, a wola Pańska spełni się przez Niego. Po udrękach swej duszy, ujrzy światło i nim się nasyci. Zacny mój Sługa usprawiedliwi wielu, ich nieprawości On sam dźwigać będzie. Dlatego w nagrodę przydzielę Mu tłumy, i posiądzie możnych jako zdobycz, za to, że Siebie na śmierć ofiarował i policzony został pomiędzy przestępców. A On poniósł grzechy wielu, i oręduje za przestępcami (Iz 53, 10–12).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przywołajmy w pamięci jeden ze znanych nam obrazów Jezusa Zmartwychwstałego.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o głębokie doświadczenie radości Jezusa Zmartwychwstałego; prośmy, by radość ta mogła stanowić dla nas oparcie i siłę, dzięki której będziemy w stanie pokonać w naszym życiu fascynację grzechem i lęk przed śmiercią. Prośmy też, aby kontemplacja Jezusa Zmartwychwstałego była źródłem radości i pokoju dla nas samych oraz dla bliźnich, z którymi żyjemy.
Chociaż w Ćwiczeniach duchownych kontemplacja męki i śmierci Jezusa chronologicznie jest oddzielona od kontemplacji Zmartwychwstania, to jednak winniśmy nieustannie pamiętać, że oba te wydarzenia są po prostu tylko dwoma obliczami jednego centralnego misterium paschalnego (D. M. Stanley). Nie ma Jezusowego Krzyża bez Jego Zmartwychwstania, nie ma też Jezusowego Zmartwychwstania bez Jego Krzyża. Im pełniej doświadczymy boleści wespół z Chrystusem pełnym boleści i udręki (ĆD, 203), tym głębsze może być nasze doświadczenie wesela i radość razem z Jezusem Zmartwychwstałym.
H. U. von Balthasar, wielki współczesny teolog, w swoich rozważaniach o Tajemnicy Paschalnej Chrystusa nalega, aby nie banalizować związku pomiędzy męką i zmartwychwstaniem. Męka nie stanowi tylko preludium, wstępu do zmartwychwstania. Ale też zmartwychwstanie nie jest jedynie szczęśliwym zakończeniem nieszczęśliwej historii Jezusa. Obie rzeczywistości należy traktować w sposób jednakowo głęboki i zasadniczy. Męka Jezusa kończy ludzkie doświadczenie Syna Bożego. Śmierć Jezusa jest prawdziwa, jest ostateczna sama w sobie. Jezus doświadczył śmierci tak, jak doświadcza jej każdy człowiek umierający. Istnieje nieskończona przepaść pomiędzy śmiercią a zmartwychwstaniem, którą może przebyć tylko sam Bóg.
Od początku powstawania Kościoła prawda o Zmartwychwstaniu Jezusa znajdowała się w centrum wiary. Zmartwychwstanie było istotą Dobrej Nowiny. W swojej pierwszej katechezie św. Piotr przypomina o życiu i śmierci Jezusa tylko po to, aby na końcu stwierdzić, że właśnie Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci (Dz 2, 24). Męka Pańska wydaje się w ustach Apostoła zaledwie przygrywką do tego, co najważniejsze — świadectwa o Zmartwychwstaniu. A to świadectwo jest tu bardzo ważne, gdyż ukazanie się Uwielbionego nie miało być widowiskiem przeznaczonym dla całego ludu, lecz związane było z przekazaniem wybranym uprzednio przez Boga na świadków misji ogłoszenia ludowi tego wydarzenia (H. U. von Balthasar). Od przyjęcia Zmartwychwstania Jezusa zależało ustosunkowanie się do całego Jego życia, nauczania i Jego śmierci. Życie Jezusa z całą Jego niezwykłą nauką o miłości Boga do człowieka nie miałoby większego znaczenia, gdyby Jezus nie zmartwychwstał. A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach (1 Kor 15, 17). Jezusa, który nie powstałby z martwych, choćby żył i umarł dla prawdy, moglibyśmy czcić jak greckiego bohatera; nie moglibyśmy uznać Go jednak za zwycięzcę grzechu, śmierci i szatana; nie moglibyśmy oddawać Mu czci boskiej i przyjmować Go jako Pana naszego życia, którego winniśmy nie tylko miłować, ale także naśladować we wszystkim, także w Jego cierpieniu i męce krzyżowej.
Ojciec R. de Gasperis, profesor Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie, opowiadał podczas wykładów następujące zdarzenie. Zgłosił się do niego kiedyś pewien młody człowiek pochodzenia tureckiego, muzułmanin, który studiował prawo we Włoszech. A ponieważ chrześcijaństwo miało duży wpływ na kształtowanie się prawa w Europie, chciał dobrze poznać także religię chrześcijańską, by móc głębiej rozumieć ducha prawa europejskiego. Ojciec de Gasperis opowiadał mu więc o życiu Jezusa, o Jego nauce i śmierci. Stwierdził również, iż my chrześcijanie wierzymy, że On żyje, ponieważ na trzeci dzień po śmierci zmartwychwstał. Wówczas student ten przerwał profesorowi jego wywód i spontanicznie zapytał: Dlaczego więc przedstawiacie Go tylko jako umarłego na krzyżu? I choć pytanie niechrześcijańskiego studenta zawiera zbytnie uogólnienie, to jednak jest bystrą obserwacją postawy wielu chrześcijan i zawiera w sobie ziarno prawdy. Nierzadko bowiem w naszej powierzchownej pobożności męka i krzyż Jezusa są oddzielane od Zmartwychwstania. Często do męki Chrystusa podchodzimy zbyt naturalistycznie. Zatrzymujemy się przede wszystkim na jej zewnętrznym opisie nie umiejąc dotrzeć do jej zbawczej istoty. Zewnętrzne podejście do męki i śmierci Jezusa z konieczności warunkuje powierzchowność w rozważaniu Zmartwychwstania Jezusa. Zmartwychwstanie traktujemy niekiedy nie tyle jako centrum wiary, ale raczej jako radosny dodatek.
W tym rozważaniu zadajmy sobie następujące pytania: Czy doświadczamy w naszym życiu wiary jedności śmierci i Zmartwychwstania Jezusa? Na ile doświadczenie Zmartwychwstania Jezusa jest dla mnie pocieszeniem, obietnicą w chwilach trudności, zmagań, smutku i przygnębienia? Czy doświadczenie Zmartwychwstania Jezusa uspokaja moje myśli i odczucia związane z moją osobistą śmiercią oraz ze śmiercią bliskich mi osób? Te i tym podobne pytania, które możemy sobie sami zadać, pomogą nam głębiej rozeznać, na ile żyjemy tajemnicą Zmartwychwstania Jezusa w naszej codzienności.
Prorok Izajasz w czwartej Pieśni przepowiada nie tylko mękę i cierpienie, ale także uwielbienie Sługi Jahwe, który ujrzy światło i nim się nasyci. W nagrodę Jahwe przydzieli Mu narody i posiądzie możnych jako zdobycz. Jeżeli szczerze prosiliśmy Chrystusa, aby dopuścił nas do udziału w tajemnicy Jego męki i śmierci krzyżowej, to teraz mamy tym większe prawo zostać dopuszczeni do udziału w Jego Zmartwychwstaniu; mamy prawo stać się Jego narodem wybranym, Jego zdobyczą. Na początku kontemplacji Zmartwychwstania Jezusa prośmy Go więc serdecznie, aby pozwolił nam przeczuć doniosłość i wagę tej wielkiej tajemnicy dla naszego życia. Prośmy też, aby odsłonił przed nami te miejsca naszego życia, w których może się głębiej realizować tajemnica Jego Zmartwychwstania.
Prawdę o zmartwychwstaniu bardzo trudno przyjąć, ponieważ zaprzecza naszemu ludzkiemu doświadczeniu i każe nam otworzyć się na tajemnicę. Kontemplując ewangeliczne perykopy mówiące o Zmartwychwstaniu Jezusa nieustannie pamiętajmy, iż mamy do czynienia z wielką tajemnicą naszej wiary. Wszystko, co dotyczy Zmartwychwstania Jezusa (...) jest bez analogii — brakuje jakiegokolwiek odpowiednika w naszych dziejach dla tej Prawdy wiary (C. M. Martini). W tajemnicy paschalnej dotykamy nieprzewidywalnego działania Bożego, absolutnej nowości Boga, który nieustannie wszystko czyni nowym (Ap 21, 5).
Ta właśnie absolutna nowość Boga jest dla nas najtrudniejsza do przyjęcia. Była ona także najtrudniejsza dla Apostołów Jezusa. Chrystus długo będzie musiał rozwiewać wątpliwości i nieufność uczniów. Tomasz będzie domagał się eksperymentalnego stwierdzenia tożsamości ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego Jezusa. Będzie chciał włożyć palce w rany po gwoździach, a całą rękę w Jego przebity bok (por. J 20 24–29).
Nie tylko Apostołowie mieli trudności z przyjęciem tajemnicy Zmartwychwstania Jezusa. Jest to prawda tak szokująca, iż przyjęciu tej tajemnicy opierało się i nadal opiera się wielu. Ślady tego oporu odnajdujemy w działalności św. Pawła. Wielu wierzących wspólnoty korynckiej twierdziło, iż nie ma zmartwychwstania. Św. Paweł mówi do nich z wyrzutem: Jeżeli zatem głosi się, że Chrystus zmartwychwstał, to dlaczego twierdzą niektórzy spośród was, że nie ma zmartwychwstania? Jeśli nie ma zmartwychwstania, to i Chrystus nie zmartwychwstał (1 Kor 15, 12–13). Głoszenie Dobrej Nowiny w Atenach, mieście słynącym z uprawiania filozofii, rozbiło się właśnie o prawdę o Zmartwychwstaniu Jezusa. Kiedy Paweł wspomniał o zmartwychwstaniu, mieszkańcy dumnego miasta, ufając bardziej swojemu rozumowi niż świadectwu Apostoła Narodów, zlekceważyli go banalnym stwierdzeniem: Posłuchamy cię o tym innym razem (Dz 17, 32).
Centralną prawdą, od której wszystko się zaczyna w chrześcijaństwie, nie jest krzyż, ale właśnie zmartwychwstanie. W samym fakcie śmierci Jezusa na krzyżu nie było nic nadzwyczajnego. W czasach rzymskich dziesiątki tysięcy osób konało w okrutnych mękach na krzyżu. Karę krzyża zniósł dopiero cesarz Konstantyn w IV wieku. Krzyż Jezusa nabiera blasku chwały dzięki zmartwychwstaniu, poprzez zmartwychwstanie. Gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, byłby tylko jednym z wielu nieszczęsnych ludzi, który z powodu zawiści faryzeuszy i nieudolności władzy sądowniczej Rzymian zawiśli na szubienicy krzyża.
Dla wielu chrześcijan rozważanie męki i śmierci Jezusa jest modlitwą, której oddają się bardzo często i bardzo chętnie. Wiemy, jak smucić się z Jezusem maltretowanym, poniżanym, biczowanym, krzyżowanym, ale nie zawsze umiemy radować się z Jezusem Zmartwychwstałym, Jezusem wstępującym do nieba i zasiadającym po prawicy Ojca. Mówimy nieraz, iż nasze życie z Boskiego dopuszczenia jest naznaczone krzyżem i cierpieniem. Trzeba nam jednak zawsze pamiętać, że jest to tylko część prawdy. Drugą część tej prawdy stanowi stwierdzenie, iż nasze życie ma być naznaczone także radością i pokojem, które przynosi Jezus Zmartwychwstały.
Św. Ignacy wprowadzając nas w kontemplację Jezusa Zmartwychwstałego, każe nam prosić o łaskę wesela i silnej radości z powodu tak wielkiej chwały i radości Chrystusa (ĆD, 221), ponieważ nie w naszej mocy jest zdobyć i zatrzymać wielką pobożność, silną miłość, łzy czy też inne pocieszenie duchowe, lecz wszystko to jest darem i łaską Boga, Pana naszego (ĆD, 322).
Ostatecznym celem naszego życia nie jest boleść i udręka, ale udział w chwale i radości wraz z Chrystusem Zmartwychwstałym. Jezus odchodzi z tego świata w boleści i męce, ale po to, aby móc znowu powrócić jako pełen chwały i obdarzyć swoich umiłowanych pełną radością, pokojem i chwałą. Pisarze natchnieni, chcąc przybliżyć nam, na czym będzie polegać pełna radość i chwała, zapowiadana przez Chrystusa, są bezradni. Św. Paweł, cytując bliżej nieznanego autora, powie, że ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2, 9). Kontemplowanie Jezusa Zmartwychwstałego ma nas więc podprowadzić do wewnętrznego odczuwania i smakowania tych wielkich rzeczy, aby Jezusowa radość była w nas i aby nasza radość była pełna (por. J 15, 11).
Doświadczenie radości z Jezusem uwielbionym nie usuwa jednak z naszego życia na ziemi krzyża i cierpienia, ale umacnia nas w jego dźwiganiu w cierpliwości i chrześcijańskiej nadziei. Doskonały przykład tej paschalnej radości pośród cierpienia daje nam św. Paweł: A jeśli nawet krew moja ma być wylana przy ofiarniczej posłudze około waszej wiary, cieszę się i dzielę radość z wami wszystkimi: a także i wy się cieszcie i dzielcie radość ze mną! (Flp 2, 17–18). Również i naszą łaską i radością jest nie tylko wierzyć w Chrystusa, ale także dla Niego cierpieć (por. Flp 1, 29–30). Radość z Jezusem Zmartwychwstałym doświadczana nawet pośród cierpień i prześladowań jest zapowiedzią i przedsmakiem wiecznej radości. Chrystus (bowiem) zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli (1 Kor 15, 20).
Doświadczenie radości i pokoju Jezusa Zmartwychwstałego obecne nawet pośród cierpienia i krzyża dane jest nie tylko dla nas samych, ale także dla tych, którzy nie umieją jeszcze cieszyć się z Jezusem Zmartwychwstałym. Jezus pociesza nas w każdym naszym utrapieniu, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakiejkolwiek udręce, pociechą, której doznajemy od Boga (2 Kor 1, 4). Mamy dzielić się z naszymi braćmi naszym zaufaniem Jezusowi, aby i oni powierzając się Jemu, mogli w swoich utrapieniach odnajdywać tę radość, która płynie z tajemnicy Jego Zmartwychwstania.
W niniejszym rozważaniu sięgnijmy do tych momentów naszego życia, w których doświadczaliśmy smutku, przygnębienia, zamknięcia się w sobie. Zauważmy, iż w tych doświadczeniach byliśmy kuszeni do odruchowego koncentrowania się na tym, co sprawiało nam ból, cierpienie, co jest ostatecznie źródłem śmierci. Czy pokonywaliśmy tę pokusę? Czy przekraczaliśmy koncentrację na tym, co negatywne w naszym życiu?
Zauważmy, iż nieprzezwyciężanie pokusy koncentracji na sobie i swoim cierpieniu sprawia, że doświadczenie nadziei i obietnica przyszłej radości, obietnica zmartwychwstania staje się niemożliwa. Śmierć nie może współistnieć ze zmartwychwstaniem. Śmierć musi zostać pokonana, aby można było doświadczyć zmartwychwstania. Prośmy o takie doświadczenie radości Jezusa Zmartwychwstałego, aby mogło się ono odbić w naszym życiu i aby mogło w przyszłości stanowić dla nas oparcie i siłę, dzięki której będziemy w stanie przekraczać te doświadczenia, które wiążą się ze śmiercią, z grzechem i ze złem.
Sięgając do naszego życia zauważmy jeszcze wokół nas osoby smutne, przygniecione ciężarem życia, zamknięte w sobie, osoby w depresji. Jak oddziaływaliśmy na te osoby? Czy naszym zachowaniem, naszymi słowami nie utwierdzaliśmy ich w tych negatywnych stanach? Czy nie uciekaliśmy od takich osób kierując się własnymi smutkami lub też jakimś lenistwem wewnętrznym? Czy usiłowaliśmy pomagać im pokonywać ich smutek i zniechęcenie do życia? Czy wobec takich osób byliśmy świadkami Jezusa Zmartwychwstałego, który daje radość i daje ją w obfitości? Czy doświadczyliśmy radości pomagania ludziom w ich trudnych chwilach?
Powierzmy Jezusowi Zmartwychwstałemu nasze doświadczenie radości wewnętrznej oraz nasze doświadczenie dzielenia się nią z innymi. Prośmy, abyśmy poprzez te kontemplacje utwierdzili się w potrzebie szukania Jezusa jako źródła radości i pokoju dla siebie samych oraz dla innych.
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Maryję, Matkę Jezusa w dwu scenach. Najpierw w scenie zwiastowania. Zauważmy najpierw zdziwienie obecnością niebieskiego zwiastuna, a następnie pokorną zgodę na jego posłanie. Wsłuchajmy się w słowa Maryi: Oto ja służebnica Pańska. W drugiej scenie przedstawmy sobie spotkanie Maryi z Jej Synem Zmartwychwstałym. Nie rozbudowujmy zbędnych szczegółów; zauważmy przede wszystkim radość i głęboki pokój Maryi.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy Maryję, aby wyprosiła nam łaskę szczerej i głębokiej radości ze Zmartwychwstania Jezusa. Prośmy też, aby doświadczenie duchowej radości i pokoju było dla nas zaproszeniem i jednocześnie zapowiedzią radości życia wiecznego. Maryja bowiem uosabia nam wieczną radość.
Św. Ignacy w czwartym tygodniu Ćwiczeń duchownych zaprasza nas do kontemplowania spotkania Chrystusa Zmartwychwstałego ze swoją Matką. Propozycja ta wypływa nie tylko z jego osobistej wrażliwości, która wczuwa się w synowskie serce Jezusa. Ojciec Ignacy odwołuje się w niej także do bardzo starej tradycji chrześcijańskiej. Tradycja ta przekazuje, że Maryja była pierwszą osobą, której objawił się Jej Zmartwychwstały Syn. Sedeliusz, chrześcijański pisarz żyjący na przełomie czwartego i piątego wieku wielbi hymnem tajemnicę objawienia się Chrystusa Zmartwychwstałego swojej Matce:
Matka
najsławniejsza zawsze dziewicą zostaje,
Przed Jej oczyma
najpierw zwycięski Chrystus staje.
Niech dobra Matka — ongiś
droga Jego przybycia –
Świadczy teraz o cudzie Jego
powrotu do życia.
W niniejszym rozważaniu posłużymy się dwoma opisami ukazania się Jezusa Zmartwychwstałego swojej Matce. Pierwszym z nich będzie opis R. Brandstaettera, który ukazuje nam najpierw bardzo ludzkie, a przez to bardzo nam bliskie, przeżycie przez Maryję męki i śmierci swojego Syna, a następnie niespodziewane spotkanie ze Zmartwychwstałym Synem. Drugi opis, który przytoczymy, należy do św. Wincentego Ferreriusza, wielkiego teologa i kaznodziei dominikańskiego, żyjącego na przełomie XIV i XV wieku.
W opisie Brandstaettera Maryja bardzo boleśnie przeżywa śmierć Jezusa. I chociaż jest pełna smutku i cierpienia, to jednak powierza się z wielkim zaufaniem Elohim. Objawienie się Zmartwychwstałego Syna jest dla Niej wielkim zaskoczeniem, niezwykłą niespodzianką. Dobra Nowina o Zmartwychwstaniu rodzi spontaniczną wielką radość, adorację i modlitewne milczenie. Posłuchajmy opowiadania Brandstaettera o spotkaniu Maryi z Jezusem Zmartwychwstałym.
Miriam, która już drugą noc spędziła z niewiastami na modlitwach, oparła się plecami o ścianę i zmęczona usnęła. Wówczas Mariamne z Magdali, Hana, Mariam, matka Jaakowa, i Salome, matka synów Zebadii, wyszły na palcach z izby i udały się pustymi ulicami, pogrążonymi jeszcze w jasnych ciemnościach księżycowej nocy, do Bramy Ogrodów, aby natychmiast po jej otwarciu — a było już do świtu niedaleko — pójść na Golgothę i uświęcić grób Jeszuy ben Josef wonnościami zakupionymi wczoraj wieczorem u znajomego sprzedawcy balsamu. Miriam ocknęła się. W kącie izby dopalała się oliwna lampka, której płomyk był teraz ledwo widoczny w jasnych płomieniach świtu. Niewiasta rozejrzała się po izbie. Poszły. Poszły do grobu. Nie zbudziły jej. Jak długo spała? Chciała z nimi iść. A one poszły same. Prawdopodobnie chciały, żeby nieco wypoczęła, ale właściwie po co chce iść do grobu? Ten grób dźwiga w sobie, pod sercem. Jak ongiś dźwigała Jeszuę w swoim macierzyńskim łonie, tak samo teraz dźwiga w sobie Jego grób. W łonie. Pod sercem. O, jak ciężkie jest to żałobne brzemię! Z Jego śmiercią dobiegło końca Jej życie. Nie ma już czego szukać na tym świecie. Tak... tak... wiedziała, że Ją bardzo kochał, ale poszedł w świat, cały oddany Elohim. Ojca więcej kochał niż Ją... Tak powinno być... Tak powinno być... Słowa te powtarzała wciąż od wielu, wielu lat i za każdym powtórzeniem przynosiły Jej wielką ulgę. A teraz Syn nie żyje. Czy nie mogła umrzeć przed Nim? Na pewno była do czegoś potrzebna, skoro Pan kazał Jej żyć i przeżyć śmierć Syna. Może życiem w cieniu miała świadczyć o prawdziwości cienistego Zwiastowania? Może Jej obecność potrzebna była pod krzyżem? Może Pan chciał, aby martwa głowa Jeszuy spoczęła na Jej łonie? Dobrze jest tak, jak jest. Wszystko spełniła, co Pan Jej kazał spełnić. Była posłusznym narzędziem Jego woli, chociaż nie wszystko po dzień dzisiejszy jest dla Niej zrozumiałe i jasne. Niech się dzieje według Jego słowa. O, jak ciężki jest ten grób, który w sobie dźwiga! Czy to jest naprawdę grób? Czy to jest naprawdę grób? Czy to brzemię jest naprawdę martwym ciałem Jej Syna? Jej niebieskie, głęboko osadzone oczy pod czarnymi łukami brwi zabłysły łagodnym światłem, jak wtedy, gdy będąc nazarethańską dziewczyną w domu rodziców ujrzała w sobie postać nieznanego Męża idącego ku Niej z głębi półmrocznej izby.
Upadła na twarz, objęła rękami Jego nogi i spytała:
— To Ty? Mój Synu najukochańszy.
Usłyszała odpowiedź.
Milczała, bo nie mogła z siebie wydobyć głosu
W tej kontemplacji prośmy Maryję, aby zaprosiła nas do przeżycia razem z Nią Jej cierpienia i bólu związanego z męką i śmiercią Jej Syna. Będziemy w stanie odczuć Jej niezwykłą radość, jeżeli najpierw wczujemy się w ból Matki, która straciła Jedynego Syna; Syna, który był Jej całym życiem. Tylko Maryja mogła kochać swojego Syna i oddać się Mu tak, jak człowiek może kochać i oddać się tylko Bogu. Żadna inna matka nie może w takich sposób kochać swojego dziecka i powierzyć się mu, jak Maryja kochała i powierzyła się Jezusowi.
Każda matka, aby kochać dojrzale swoje dziecko, musi najpierw ukochać Boga. Przykazanie: będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą (Mk 12, 30) tworzy fundament każdej miłości ojcowskiej i matczynej. Sam Chrystus przestrzega: kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien (Mt 10, 37). Tylko Maryja miała prawo kochać swojego Syna na równi z Bogiem, ponieważ Jej Syn był Bogiem i Człowiekiem. Stąd też Jej ból jest całkowicie inny od jakiegokolwiek bólu matki tracącej swoje dziecko. Stąd też tylko Maryja może nam odsłonić swój ból i zaprosić nas do współudziału w swoim cierpieniu.
Dzieląc ból Maryi prośmy Ją następnie, aby ukazała nam swoją wielką radość ze spotkania z Jezusem Zmartwychwstałem. R. Brandstaetter opisuje nam dość szeroko smutek i ból Maryi, ale wydaje się być bezradny wobec doświadczenia radości Maryi. Nie umie Jej opowiedzieć. Radość tę osłania jedynie zdziwieniem, zaskoczeniem i milczeniem Maryi, która nie mogła z siebie wydobyć głosu. Głęboka duchowa, mistyczna radość jest znacznie trudniejsza do wyrażenia i opisania, niż ból i cierpienie. Być może także dlatego, iż głęboka duchowa radość zdaje się być znacznie rzadszym doświadczeniem, niż doświadczeniu udręki i bólu.
Chciejmy przez dłuższą chwilę towarzyszyć Maryi w Jej zdziwieniu, milczeniu i adoracji Jezusa Zmartwychwstałego. Razem z Nią chciejmy uklęknąć i oddać Jezusowi chwałę.
Przejdźmy teraz do opowiadania św. Wincentego Ferreriusza o spotkaniu Jezusa Zmartwychwstałego ze swoją Matką. Ma ono zupełnie inny charakter i właśnie dlatego doskonale uzupełnia opowiadanie R. Brandstaettera, które może nam się wydać zbyt ludzkie. Opowiadanie św. Wincentego podobne jest raczej do wschodniej ikony niż do realistycznego obrazu. Jest ono uduchowione, jakby nieco odcieleśnione, jakby było teologicznym opowiadaniem o wierze Maryi oraz o Jej chwale niebieskiej. W opowiadaniu św. Wincentego Maryja nie przeżywa już smutku i bólu z powodu śmierci Syna. Jej wiara jest bardzo jasna, prosta i jakby oczywista. Maryja nie jest już zmieszana, zaniepokojona jakimiś niejasnościami, wątpliwościami. Walkę, cierpienie, ból ma już poza sobą. Wiara Maryi w opowiadaniu św. Wincentego jest wiarą uwielbioną, wyniesioną do chwały, adorowaną przez Patriarchów i aniołów. Wiara Maryi w tym opowiadaniu stanowi dla nas niedościgły wzór dla naszej wiary. Św. Wincenty właśnie Maryi przypisuje zmianę święta z szabatu na niedzielę, dzień zmartwychwstania Jej Syna.
Maryja wstała, spojrzała przez okno i zobaczyła, że zaczyna świtać. Jej radość była ogromna.
— Mój Syn zmartwychwstanie — powiedziała i zginając kolana zaczęła się modlić: Zbudź się, stań przy mnie i popatrz. Chrystus natychmiast wysłał Anioła Gabriela mówiąc do niego:
— Ty, któryś zwiastował mojej Matce Wcielenie Słowa, ogłoś Jej teraz Jego Zmartwychwstanie. Anioł poleciał do Dziewicy Maryi i oznajmił jej:
— Ten, którego nosiłaś w swoim łonie, zmartwychwstał, jak zapowiedział. Chrystus pozdrowił wówczas swoją Matkę mówiąc do Niej:
— Pokój niech będzie z Tobą. Maryja odpowiedziała Synowi:
— Aż do tej pory dniem uwielbienia Pana była sobota dla uczczenia świętego odpocznienia Boga po dziele stworzenia świata. Od tej pory będzie to niedziela na pamiątkę Twojego Zmartwychwstania. Twojego odpocznienia, Twojej chwały. Chrystus wyraził zgodę i opowiedział Maryi o tym, czego dokonał w otchłani i jak uwięził szatana. Przedstawił też Maryi Patriarchów, których z otchłani wyprowadził. Oddali oni Maryi cześć mówiąc:
— Ty jesteś chwałą Jeruzalem, radością Izraela, chlubą swojego ludu. Maryja również pozdrowiła ich mówiąc:
— Wy jesteście Narodem Wybranym, królewskim kapłaństwem, ludem nabytym przez Pana dla objawienia Jego chwały. On was wezwał z ciemności do swojego przedziwnego światła. Aniołowie zaśpiewali wówczas: Ciesz się Królowo niebieska.
Bóstwo Jezusa, które w całym Jego życiu, szczególnie zaś w Jego męce i śmierci zdawało się ukrywać także przed Maryją, teraz objawia się (Jej) i ukazuje tak cudownie w Jego najświętszym Zmartwychwstaniu (ĆD, 223). Maryja stając wobec swojego uwielbionego już Syna, adoruje Go, oddaje Mu chwałę i dziwi się wielkim rzeczom, które uczynił Jej Wszechmogący; dziwi się, że to właśnie Ona uboga dziewczyna z Galilei, pokorna służebnica była Jego Matką (Łk 1, 49). Wraz z Maryją oddajmy najpierw chwałę Jezusowi Zmartwychwstałemu. A następnie razem z Patriarchami i aniołami uwielbiajmy także Maryję Matkę Jezusa: Ty jesteś chwałą Jeruzalem, radością Izraela, chlubą swojego ludu.
Może po Zmartwychwstaniu po raz pierwszy Jezus objawił się swojej Matce w całym blasku swojego bóstwa, które za życia ziemskiego było bardziej przedmiotem wiary niż wiedzy (P. Schiavone). Wiara Maryi, Jej całkowite zaufanie w moc Boga działającego w całym Jej życiu we wszystkich próbach poczynając od Zwiastowania w Nazarecie aż po śmierć Syna na Golgocie, owocuje po Zmartwychwstaniu radością pełnego spotkania ze swoim Synem. Jezus Zmartwychwstały nie musiał przekonywać swojej Matki o swoim powstaniu z martwych; nie musiał pokonywać Jej nieufności; nie musiał wychowywać Jej do wiary w Jego powstanie z martwych, jak miało to miejsce w wypadku uczniów. Maryja nosząc nieustannie w swoim sercu nie tylko słowa swojego Syna, ale przede wszystkim Jego samego, z prostotą serca, bez zmagań z pokusą zwątpienia i niewiary przyjęła tę nową postać Jego obecności wynikającą z tajemnicy Zmartwychwstania. Maryja natychmiast całkowicie i bez zastrzeżeń otworzyła się na radość płynącą z tajemnicy Zmartwychwstania Syna.
Zaufanie Bogu w momentach próby otwiera człowieka na radość pełnego spotkania z Jezusem uwielbionym. Uczniowie nie potrafili od razu ucieszyć się Zmartwychwstałym Mistrzem. Radość ich rodziła się powoli, w trudzie przekraczania zwątpień i nieufności. Jezus musiał przezwyciężyć najpierw ich zamknięcie w sobie, ich lęki, obawy o siebie, ich niewiarę.
Radość Maryi ze Zmartwychwstania Jezusa jest dla nas najpierw wezwaniem do zaufania Bogu w naszych próbach; jest także zaproszeniem do otwarcia się na radość płynącą z Jego zwycięskiego działania w naszym życiu. Radość Maryi osądza wszystkie nasze przygnębienia, smutki, nasze ocieranie się o granice rozpaczy płynącej z naszej nieufności do Boga i do ludzi.
W bezpośredniej, serdecznej rozmowie prośmy, abyśmy mogli cieszyć się z Maryją, że Jej Syn już Zmartwychwstały w niebiosa wszedł do swej chwały. Maryję zaś prośmy, aby wstawiała się za nami w niebie, byśmy się też tam dostali i na wieki razem z Nią śpiewali Alleluja (pieśń: Ciesz się, Królowo Anielska).
W pierwszy dzień tygodnia (niewiasty) poszły skoro świt do grobu, niosąc przygotowane wonności. Kamień od grobu zastały odsunięty. A skoro weszły, nie znalazły ciała Pana Jezusa. Gdy wobec tego były bezradne, nagle stanęło przed nimi dwóch mężczyzn w lśniących szatach. Przestraszone, pochyliły twarze ku ziemi, lecz tamci rzekli do nich: Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał. Przypomnijcie sobie, jak wam mówił, będąc jeszcze w Galilei: Syn Człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie. Wtedy przypomniały sobie Jego słowa i wróciły od grobu, oznajmiły to wszystko Jedenastu i wszystkim pozostałym. A były to: Maria Magdalena, Joanna i Maria, matka Jakuba; i inne z nimi opowiadały to Apostołom. Lecz słowa te wydały im się czczą gadaniną i nie dali im wiary. Jednakże Piotr wybrał się i pobiegł do grobu; schyliwszy się, ujrzał same tylko płótna. I wrócił do siebie, dziwiąc się temu, co się stało (Łk 24, 1–12).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie najpierw kobiety stojące u pustego grobu. Zauważmy ich bezradność i zagubienie. W drugim obrazie przywołajmy w pamięci dwóch mężów w lśniących szatach, którzy stają wobec bezradnych niewiast. Wsłuchajmy się w ich słowa: Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy najpierw o łaskę wielkiej otwartości na przyjęcie Dobrej Nowiny o Jezusie Zmartwychwstałym. Prośmy także o głębokie wewnętrzne pragnienie dzielenia się doświadczeniem Jezusa Zmartwychwstałego z tymi, do których Jezus nas posyła.
Po pogrzebie rozpoczęło się święto Paschy. Ale dla uczniów i przyjaciół Jezusa dzień ten był pełen pustki i smutku. Wielu z nich czuło się głęboko zawiedzionych, rozczarowanych. Mówili do siebie nawzajem: Myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela (Łk 24, 21). Pośród smutku i przygnębienia należało jednak zacząć normalne życie. Ale nagle w tę ciężką atmosferę panującą wśród uczniów wdarła się nieoczekiwana wiadomość o pustym grobie Jezusa. Wiadomość tę przyniosły kobiety. Uczniowie nie dali jej jednak wiary. Wydawało im się, iż jest to jedynie czcza gadanina.
Pierwszymi świadkami Zmartwychwstałego u Łukasza są niewiasty przybyłe z Galilei. W czasie pogrzebu obejrzały grób i w jaki sposób zostało złożone ciało Jezusa. Po powrocie przygotowały wonności i olejki (Łk 23, 55). Chcą je zanieść do grobu, aby oddać ostatnią przysługę Jezusowi i uczcić Jego martwe Ciało. Jako wierne córki Izraela czekają jednak na poranek niedzielny, który kończy szabat. Wszystkie te czynności kobiety wykonują jednak z pewną rezygnacją. Przyjmują bowiem śmierć Jezusa jako nieodwracalny fakt.
W pierwszy dzień tygodnia poszły skoro świt do grobu... Świt pierwszego dnia tygodnia jest tutaj przeciwstawiony ciemnościom południa, które towarzyszyły śmierci Jezusa. Ten świt rozpoczyna w Ewangelii Łukasza bardzo długi dzień. Łukasz bowiem wszystkie wydarzenia dotyczące Zmartwychwstania gromadzi w jednym dniu, jakby dla zaznaczenia, że ograniczenia czasu i przestrzeni nie istnieją dla Jezusa Zmartwychwstałego. Wieczność jest jak jeden dzień, który nigdy nie przemija.
Chrystus jest wiecznym światłem. Chrystus jest świtem ludzkości. Chrystus jest wiecznym słońcem, które nigdy nie zachodzi. Ciemności, które na krótko zapanowały nad Jezusem (por. Łk 22, 53), nie mają już żadnego dostępu do Niego. W tej modlitwie kontemplujmy Chrystusa jako wieczny świt ludzkości, jako światło, jako słońce, które nigdy nie zachodzi. W dawnych wiekach chrześcijanie budowali świątynie w ten sposób, że ołtarz był zwrócony ku wschodowi. Tak wyrażali pragnienie i oczekiwanie na Chrystusa, wstające słońce ludzkości.
Jeżeli byłoby to możliwe, obecną kontemplację możemy odprawiać wczesnym rankiem w miejscu, które pozwoliłoby nam kontemplować wschodzące słońce. To samo słońce było jedynym świadkiem Zmartwychwstania Jezusa; słońce to oglądały również kobiety udające się do grobu. Świt poranka i wschodzące słońce może być dla nas wielkim znakiem Jezusa Zmartwychwstałego.
Niosąc przygotowane wonności, kobiety szły na spotkanie umarłego. Szły do grobu. Namaszczeniem zmarłego chciały okazać zmarłemu szacunek i cześć, który żywiły względem Niego. Towarzyszyły Mu od Galilei w całym Jego wstępowaniu do Jerozolimy, były świadkami Jego śmierci, a teraz namaszczeniem chciał Go pożegnać. Kiedy kobiety przyszły do grobu Jezusa, kamień był odsunięty, a skoro weszły do wnętrza, nie znalazły Jego Ciała. W tej zaskakującej sytuacji stanęły bezradne i zagubione. Ich drogie i starannie przygotowywane wonności i olejki okazały się bezużyteczne. Do ich smutku dołącza się jeszcze uczucie bezradności i zagubienia.
Chciejmy wczuć się w ich sytuację. Zagubienie jest jednym z najbardziej boleśnie przeżywanych ludzkich uczuć. Towarzyszy ono człowiekowi wówczas, kiedy staje w sytuacji bez wyjścia, w sytuacji przerastającej jego siły, gdy znajduje się w osaczeniu. Rodzi się wtedy pełne niepokoju pytanie: co robić dalej, jak wyjść z tej sytuacji. Niewątpliwie były to pytania kobiet przy grobie Jezusa. W sytuacjach bezradności człowiek dotyka w bolesny sposób granic swoich ludzkich możliwości, których w żaden sposób nie jest w stanie przekroczyć.
Skazanie na bezradność jest szczególnie nieznośne dla tych ludzi, dla których władza, siła, świadomość tego, że jest się panem sytuacji, jest ideałem przewodnim (K. Horney). Każdemu z nas wcześniej czy później przychodzi stanąć wobec granic swoich ludzkich możliwości i doświadczyć uczucia bezradności. I choć jest ono trudne i bolesne, to jednak poprzez nie łatwiej i szybciej dochodzimy do prawdy o nas samych: odkrywamy nasze ubóstwo, nasze słabości, odkrywamy potrzebę pomocy ludzkiej i boskiej. Takie doświadczenie, choć bolesne, otwiera nas na przyjęcie Dobrej Nowiny, najważniejszej pomocy, jaką możemy otrzymać. To właśnie dzięki doświadczeniu bezradności i zagubienia pozwalamy się Bogu prowadzić, poznajemy Jego Boską moc.
W obecnej kontemplacji odszukajmy w naszym życiu momenty, w których czuliśmy się w większym czy mniejszym stopniu bezradni i zagubieni. Pozwólmy, aby one nas jeszcze raz dotknęły. Wybierzmy jedną szczególną sytuację, która wydaje nam się najtrudniejsza i najbardziej przykra. Powróćmy do niej. Nie bójmy się, iż ponownie nas zaboli. Zauważmy też, iż pod wpływem tych przykrych sytuacji pokornieliśmy wewnętrznie, a przez to stawaliśmy się bardziej otwarci na przyjmowanie pomocy Boga i bliźnich. Prośmy, aby sytuacje bezradności i zagubienia były dla nas szczególnymi okazjami otwierania się na przyjmowanie Dobrej Nowiny o Zmartwychwstaniu Jezusa.
Gdy wobec tego były bezradne, nagle stanęło przed nimi dwóch mężczyzn w lśniących szatach. Przestraszone, pochyliły twarze ku ziemi, lecz tamci rzekli do nich: Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał.
W naszej kontemplacji zauważmy dwóch mężczyzn w lśniących szatach rozmawiających z kobietami. Przypominają nam Jezusa przemienionego na górze Tabor, Jego odzienie lśniąco białe, oraz dwóch mężów — Mojżesza i Eliasza — rozmawiających z Nim o Jego odejściu (por. Mk 9, 2nn). Scena Przemienienia Jezusa na górze zapowiada Jego Zmartwychwstanie. Tę łączność Przemienienia ze Zmartwychwstaniem podkreśla również zachowanie się kobiet, które podobnie jak uczniowie na górze Tabor, pochyliły twarze ku ziemi.
Pochylenie twarzy do ziemi jest odruchowym gestem człowieka świadomego swojej małości i bezradności wobec tajemnicy objawiającego się Boga. W taki właśnie sposób spontanicznie reagowali najwięksi mężowie Izraela: Mojżesz, Eliasz, Izajasz. W tej medytacji pochylmy również i my nasze twarze ku ziemi wobec tajemnicy objawiającego się w Zmartwychwstaniu Jezusa Boga. Zmartwychwstanie, jak żadne inne wydarzenie w historii ludzkości, objawia nam potęgę Boga, Jego moc.
Dlaczego szukacie żyjącego pośród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał — usłyszały kobiety od mężów w lśniących szatach. Słowa te są delikatnym wyrzutem z powodu małej wiary kobiet szukających wiecznie Żyjącego pośród umarłych, a jednocześnie ogłaszają Dobrą Nowinę o Jego Zmartwychwstaniu. Na potwierdzenie Dobrej Nowiny, iż Jezus żyje, dwaj mężowie odwołują się do pamięci kobiet: Przypomnijcie sobie, jak wam mówił będąc jeszcze w Galilei: Syn Człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie. Wtedy przypomniały sobie Jego słowa.
Zasadniczym źródłem wiary w Zmartwychwstanie Jezusa miał być nie tyle pusty grób lub też obecność dwóch mężów w lśniących szatach, którzy budzili raczej lęk niż wiarę, ile przypomnienie im słów wypowiedzianych przez Jezusa jeszcze przed Jego śmiercią. W Ewangelii Łukasza Jezus aż osiem razy zapowiada swoją mękę, śmierć i Zmartwychwstanie. To właśnie nauka Jezusa z okresu Jego życia ziemskiego ma być decydującym motywem wiarygodności Jego Zmartwychwstania. Objawiając się Apostołom Jezus będzie również przypominał dawaną im wielokrotnie obietnicę powstania z martwych. Wszystkie inne znaki, na które Jezus będzie się powoływał po swoim Zmartwychwstaniu, mają jedynie wspomagać ten pierwszy znak, którym są Jego słowa. Ten, który powstał z martwych, jest Tym samym, który powołał Dwunastu, nauczał, czynił cuda, został umęczony i ukrzyżowany.
W obecnej kontemplacji chciejmy z uwagą towarzyszyć kobietom. Wsłuchajmy się uważnie w ich dialog z dwoma mężami w lśniących szatach. Wczuwajmy się w ich wewnętrzne przeżycia. Zauważmy ich lęk, bezradność, ale także zdziwienie, zaskoczenie i wreszcie radość ze Zmartwychwstania Jezusa. Prośmy je, aby i nam udzieliła się ich radość. Prośmy za ich wstawiennictwem, abyśmy pozwalali Bogu wchodzić w nasze życie z Jego Dobrą Nowiną o Jezusie Zmartwychwstałym. Módlmy się również o duchową pamięć, dzięki której w sytuacji bezradności i zagubienia odnajdziemy słowa Jezusa, którymi pouczał nas przygotowując na mające nadejść próby.
Zmartwychwstanie Jezusa nie może być dla nas przede wszystkim faktem historycznym. Jest faktem, który trwa nieustannie. Jezus zaprasza nas, aby z Jego Zmartwychwstania uczynić fundament naszego życia, fundament naszej codzienności. Jezus jest Panem przez swoje Zmartwychwstanie. To dzięki Zmartwychwstaniu króluje w historii. To dzięki zmartwychwstaniu Jezus jest także moim Panem, króluje w mojej osobistej historii życia. Siła naszej wiary w Jego Zmartwychwstanie sprawia, iż Jezus posiada dostęp do naszego serca, do naszego życia. To dzięki wierze w Jego Zmartwychwstanie Jezus może przemieniać nasze serca, może nadawać nowy kształt naszemu życiu.
W niniejszej kontemplacji oraz w następnych zadawajmy sobie pytanie: Czy doświadczenie wiary nie kojarzy nam się wyłącznie z cierpieniem, męką, umartwieniem, z krzyżem, z walką z grzechem, z walką ze złem? Chociaż te trudne doświadczenia są integralną częścią życia duchowego, to jednak nie wyczerpują go całkowicie. Czy przeżywanie wiary kojarzy nam się spontanicznie także z doświadczeniem radości, pociechy, przyjaźni, miłości, pokoju, ukojenia, otuchy? Czy Zmartwychwstanie Jezusa przenika naszą codzienność: codzienną modlitwę, codzienne zmagania, ofiary, ludzką miłość, przyjaźń, pracę, odpoczynek? Czy świeżość i piękno świtającego poranka kojarzy nam się ze Zmartwychwstaniem Jezusa? Czy moglibyśmy powiedzieć, że Zmartwychwstanie Jezusa jest centrum naszej wiary? Czy przemienia ono nasze serca — nasze życie, jak przemieniało serca i życie uczniów, kobiet? Czy Jezus Zmartwychwstały wyrywa nas z naszego smutku, beznadziejności, zwątpienia? Czy Jezus Zmartwychwstały kształtuje rzeczywiście naszą — moją historię życia? Niech te liczne pytania powracają nie tylko w tej modlitwie, ale także w następnych kontemplacjach Jezusa Zmartwychwstałego. Prośmy Jezusa o szczerość odpowiedzi, których będziemy sobie udzielać. Prośmy, abyśmy potrafili otwarcie i szczerze rozmawiać o owocach naszej refleksji z Matką Najświętszą, z Jezusem Zmartwychwstałym, z Bogiem Ojcem.
Uwierzywszy w Zmartwychwstanie Jezusa dzięki Jego własnym słowom, kobiety wróciły od grobu i oznajmiły to wszystko Jedenastu i wszystkim pozostałym. Każde autentyczne doświadczenie Jezusa Zmartwychwstałego ma charakter misyjny, ma charakter apostolski. Jezus nie objawia się nam tylko dla nas samych. Poprzez nas pragnie objawiać się także innym. Jezus zawsze posyła swego ucznia do innych z jego doświadczeniem wiary i miłości jako świadka Zmartwychwstałego.
Misja dawania świadectwa Jezusowi jest jednak zwykle bardzo trudna. Często natrafia na brak gotowości do jej przyjęcia ze strony człowieka. Tak było w wypadku Apostołów, którym świadectwo kobiet o Jezusie Zmartwychwstałym wydało się czczą gadaniną i nie dali jej wiary. Podobnie jest i dziś. Świadectwo dawane Jezusowi bywa lekceważone, a nawet odrzucane z wrogością. W takiej sytuacji może nam się zdawać, iż nasze świadczenie jest bezużyteczne i bezsensowne. Łatwo wówczas możemy popaść w zwątpienie i zniechęcenie. Ale choć Apostołowie nie uwierzyli natychmiast, jednak byli poruszeni świadectwem kobiet. Poruszenie to będzie początkiem ich wiary w Zmartwychwstanie Jezusa.
Na zakończenie całej kontemplacji prośmy o wielkie pragnienie dzielenia się z innymi naszym wewnętrznym doświadczeniem Jezusa Zmartwychwstałego; prośmy o głęboką świadomość, iż naszemu świadectwu zawsze towarzyszy Jego moc. Módlmy się, abyśmy nie zniechęcali się łatwo lekceważeniem naszego świadectwa przez ludzi, którzy nie są jeszcze gotowi w nie uwierzyć. Odrzucanie przez bliźnich świadectwa o Jezusie nie oznacza bynajmniej braku potrzeby Dobrej Nowiny, ale jedynie ich aktualny brak wewnętrznej dyspozycji do jej przyjęcia.
Maria Magdalena natomiast stała przed grobem płacząc. A kiedy tak płakała, nachyliła się do grobu i ujrzała dwóch aniołów w bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa — jednego w miejscu głowy, drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: Niewiasto, czemu płaczesz? Odpowiedziała im: Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono. Gdy to powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz? Ona zaś sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę. Jezus rzekł do niej: Mario! A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku: Rabbuni, to znaczy: Nauczycielu! Rzekł do niej Jezus: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego. Poszła Maria Magdalena oznajmiając uczniom: Widziałam Pana i to mi powiedział (J 20, 11–18).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Chrystusa Zmartwychwstałego, podobnego do ogrodnika, do którego Maria zwraca się z pytaniem, gdzie jest ciało Jezusa. Wsłuchajmy się też w jedno słowo Jezusa: Mario i jedno słowo Marii: Rabbuni.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wielką otwartość serca oraz o pragnienie wolności wewnętrznej, dzięki której będziemy w stanie odkrywać obecność Jezusa Zmartwychwstałego w każdej sytuacji naszego życia. Prośmy też o wielką wiarę w moc Jego słowa; Jezus bowiem swoim jednym słowem może otworzyć nam oczy, może powołać nas do życia, może nas zbawić.
Maria Magdalena widzi wprawdzie zewnętrzne znaki Zmartwychwstania Jezusa (pusty grób oraz obecność aniołów), ale nie potrafi sama z siebie przeczuć tajemnicy powstania Jezusa z martwych. Zamknięta w swoim smutku z powodu śmierci Chrystusa szuka pocieszenia w obecności Jego zmarłego ciała. Ale i ta ostatnia pociecha została jej odebrana. Przychodząc bowiem do grobu znajduje go pustym. Pusty grób a w nim dziwna obecność dwóch aniołów okrytych bielą nie są w stanie do niej przemówić. Aniołowie zadają jej pytanie: Dlaczego płaczesz? Ona odpowiedziała: Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono. Fakt śmierci Jezusa jest tak mocno utrwalony w pamięci Marii Magdaleny, iż znaki Zmartwychwstania Jezusa nie mogą naprowadzić jej na inny sposób myślenia i poszukiwania. Zapominając o słowach Jezusa, który wiele razy przepowiadał swoje Zmartwychwstanie, zatrzymała się na sobie, na swoich wyobrażeniach i oczekiwaniach tego, co chciała przeżyć w czasie swojego pobytu u grobu. Ponieważ nie była zdolna odczytać danych jej znaków Zmartwychwstania, sam Jezus przychodzi do niej. Ale jej zaślepienie smutkiem i dążeniem do odnalezienia martwego ciała Jezusa było tak duże, iż nie była w stanie rozpoznać Go żywego. Chrystus zadanymi pytaniami: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?, pragnie pomóc jej oderwać się od koncentracji na martwym ciele i naprowadzić ją na szukanie Osoby Jezusa. Smutek i ból Marii Magdaleny wynikały nie z powodu zniknięcia ciała, ale z powodu śmierci Jezusa. Obecnością martwego ciała Chrystusa pragnie ukoić swój ból i smutek.
Zapatrzenie w cierpienie powoduje także, iż Maria Magdalena traci jakby poczucie rzeczywistości: Sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę. Dziwnym mogłoby bowiem wydawać się zabieranie ciała zmarłego człowieka z ogrodu przez ogrodnika, a także przeniesienie go z powrotem do grobu przez słabą kobietę.
Jeżeli w naszym doświadczeniu wiary, pomimo podejmowanych nieraz nawet wielkich wysiłków duchowych pozostajemy zapłakani i smutni, narzekający przede wszystkim na siebie samych lub innych ludzi (jesteśmy zwykle zbyt obłudni, aby narzekać na Pana Boga), to właśnie z powodu naszego zatrzymania się i skoncentrowania na tym, czego sami oczekujemy od siebie lub od Pana Boga. Są to jakieś religijne fiksacje. W takiej postawie planujemy sobie sami, jak winno przebiegać nasze spotkanie z Jezusem, jakich winniśmy doznawać wówczas uczuć, w jaki sposób Bóg winien rozwiązywać nasze problemy. Pozostajemy zapłakani, bo nie spełniają się nasze duchowe życzenia, nie będące wewnętrznymi pragnieniami otrzymanymi od Boga, ale jedynie wyrazem naszych ludzkich potrzeb. I choć Bóg daje nam nieraz bardzo wyraźne znaki, jak Marii Magdalenie, to jednak religijne fiksacje nie pozwalają nam dobrze ich odczytać.
Głębsze i dłuższe podtrzymywanie w sobie takich właśnie fiksacji religijnych staje się powodem utraty kontaktu z duchową rzeczywistością; tego, co dzieje się wokół nas oraz w nas samych nie poddajemy wówczas rozeznaniu duchowemu, ale interpretujemy jedynie przez nasze ludzkie myślenie, przeżywanie. W ten sposób dokonujemy fałszywej oceny zarówno zewnętrznych znaków Bożego działania, jak również naszych wewnętrznych doświadczeń i przeżyć. Obok rozpaczy, złudzenia religijne są jedną z największych pokus. Człowiek sam z siebie nie jest źródłem wewnętrznego doświadczenia, jedynie otwiera się na te doświadczenia, w które pragnie go wprowadzić sam Bóg.
W obecnej kontemplacji prośmy o łaskę wielkiej dyspozycyjności wobec Boga, abyśmy mogli, rozpoznając pokusę iluzji wewnętrznych, otwierać się na Jego realną obecność. Prośmy także o to, byśmy pozwalali Bogu zaskakiwać się ciągle nowymi sposobami Jego objawiania się w naszym życiu. Jezus Zmartwychwstały przekracza bowiem wszelkie granice i wszelkie przyjęte przez nas schematy.
Maria Magdalena nie jest w stanie rozpoznać Jezusa patrząc sama na Niego. Konieczna była więc inicjatywa Jezusa. Jedno Jego słowo: Mario wystarcza, aby otworzyły się jej oczy i aby odkryła w ogrodniku Zmartwychwstałego. Jedno słowo Jezusa otrząsnęło Marię z jej smutku.
Jedno słowo Chrystusa może nas obudzić, uzdrowić, zbawić. Jedno słowo może otworzyć nam oczy, dać nam nowe życie. To jedno słowo objawia moc Tego, który je wypowiada. Rzymski setnik wyznał kiedyś wiarę w moc jednego słowa Jezusa: Powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie (Mt 8, 8). Przejmując tę wiarę w moc słowa Jezusa powtarzamy w każdej Mszy św. parafrazę słów setnika: Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja. W obecnej modlitwie wyraźmy wiarę w moc słowa Jezusa. Prośmy o jedno Jego słowo, dzięki któremu moglibyśmy przejrzeć, uwierzyć w Jego Zmartwychwstanie, dzięki któremu moglibyśmy także doświadczyć głębokiej wewnętrznej radości i pokoju.
Jedno słowo Jezusa: Mario otworzyło jej oczy i natychmiast zobaczyła Pana. Wyrwana z koncentracji na martwym ciele Jezusa, mogła wreszcie zobaczyć żywego Pana. Od zaślepienia bólem i smutkiem zostaje doprowadzona do doświadczenia Jezusa Zmartwychwstałego. Na jedno słowo Jezusa, Maria również odpowiada jednym słowem Rabbuni. Tym jednym słowem wyraża wiarę, iż Ten którego widziała i słuchała przed śmiercią krzyżową jest Tym samym, którego teraz widzi i któremu teraz oddaje hołd. Tym jednym słowem uznaje z pokorą, że doświadczenie Zmartwychwstania jest ofiarowaną jej łaską.
Podobnie jak Jezusowi wystarcza jedno słowo, aby mógł się nam w pełni objawić, tak również i nam może wystarczyć jedno słowo, abyśmy mogli wyznać naszą wiarę, oddać Mu chwałę, wyrazić nasz żal, wypowiedzieć wszystkie nasze prośby. Nierzadko usiłujemy zastąpić wielością słów brak wiary. Ale sam Chrystus przestrzega nas przed taką modlitwą: Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani. Nie bądźcie podobni do nich! Albowiem wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie (Mt 6, 7–8). Jednym słowem możemy powiedzieć Bogu, iż chcemy otrzymać wszystko to, co jest Mu dobrze znane jako nasza potrzeba i nasze pragnienie. Jedno nasze słowo może posiadać wielką moc dzięki ukrytej w nim wierze.
Tym jednym słowem powiedzianym do Marii jest jej własne imię. W imieniu ukrywa się moc. Wypowiadając imię Bóg powołuje człowieka do życia. Jezus wypowiadając imię Marii powołuje ją do nowego życia, do nowego istnienia. Prośmy, aby Jezus Zmartwychwstały również nad nami wypowiedział nasze imię, aby w ten sposób powołał nas do nowego życia, do nowego istnienia. Dobry Pasterz woła swoje owce po imieniu i wyprowadza je, staje na ich czele, a one postępują za Nim (por. J 10, 3–4). Wyraźmy w tej kontemplacji pragnienie należenia do owczarni Jezusa, dzięki czemu Jezus będzie mógł nas — wołając po imieniu — powoływać ciągle na nowo do nowego życia, do nowego widzenia Jego i naszej rzeczywistości.
Chciejmy odwdzięczyć się Chrystusowi również jednym słowem. Wymówmy ze czcią i z miłością Jego imię: Jezus. Miejmy świadomość, iż możemy je wypowiedzieć z wiarą tylko dzięki pomocy Jego Ducha. W miarę naszego wzrostu wewnętrznego to jedno słowo, imię Jezus może stać się najważniejszą — wręcz jedyną — treścią naszej modlitwy. Imię Jezus może wypełnić całkowicie nasze serce. Poprzez imię Jezus nawiązujemy nie tylko więź z Synem, ale także z Jego Ojcem. Kto bowiem posiada więź z Synem, posiada ją również z Ojcem, ponieważ Syn i Ojciec są jedno. Na naszą modlitwę: Panie, powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja Chrystus mógłby nam odpowiedzieć również: Ty również powiedz z wiarą tylko jedno słowo, moje imię — Jezus — a będzie zbawiona dusza twoja.
Kiedy Maria powiedziała do Jezusa: Rabbuni, wówczas Jezus odpowiedział jej: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Istotą misji Jezusa, istotą tajemnicy Wcielenia jest zstąpienie od Ojca i powrót do Niego: Wyszedłem od Ojca i przyszedłem na świat; znowu opuszczam świat i idę do Ojca (J 16, 28). Ostatecznym wypełnieniem misji jest więc nie tyle samo Zmartwychwstanie, ile raczej jego zasadniczy cel: powrót do Ojca, by zasiąść po Jego prawicy. Odchodząc ze świata i zasiadając po prawicy Ojca pozostaje jednocześnie na zawsze ze swoimi uczniami: Odchodzę i przyjdę znów do was. Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca (J 14, 28). Odejście do Ojca jest koniecznością nie tylko dla samego Jezusa, ale także dla Jego uczniów. Z tej konieczności wynika obopólne większe dobro, większa radość.
Spotkanie Jezusa z Marią Magdaleną tworzy jakby moment przejściowy pomiędzy dawną obecnością Jezusa, na sposób fizyczny i widzialny, a nową obecnością. Maria Magdalena i wszyscy uczniowie Jezusa będą musieli dopiero nauczyć się szukania Jezusa w nowy sposób, w nowej formie. Nowa obecność urzeczywistnia się poprzez wiarę całej wspólnoty Kościoła. Maria Magdalena, podobnie jak wszyscy uczniowie Jezusa po Zmartwychwstaniu, znajduje się w jakimś momencie przełomowym, w momencie przejściowym. Dopiero bowiem Wniebowstąpienie Jezusa oraz zesłanie Ducha Świętego utworzy z nich nową wspólnotę — Kościół.
Ale zanim to nastąpi, wszyscy uczniowie, podobnie jak Maria Magdalena, będą uczyć się wiary w Jezusa Zmartwychwstałego. Nie da się bowiem zatrzymać czasu; nie da się zatrzymać Jezusa z przeszłości. Godzina Jezusa, czas Jego ziemskiego życia już przeminął, należy do historii. Fizyczna, ziemska obecność Jezusa z chwilą Jego śmierci stała się częścią historii ludzkości. Po Zmartwychwstaniu Jezus przekracza historię, przekracza czas, przekracza przestrzeń. Jezus staje się odtąd panem historii, panem czasu, panem przestrzeni. Stąd też nie może być przez czas i historię zatrzymany, więziony. Po Zmartwychwstaniu Jezus mówi o sobie, że jest Alfą i Omegą, Początkiem i Końcem, jest tym, Który jest, Który był i Który przychodzi, jest Wszechmogącym (Ap 1, 8). Próba zatrzymania Jezusa historycznego przy sobie staje się niemożliwa, jak niemożliwe okazało się dla Marii Magdaleny znalezienie Jego martwego ciała. Jak nie ma już martwego ciała, ponieważ Jezus zmartwychwstał, tak również nie ma już Jezusa historycznego, ponieważ wstąpił do Ojca i zasiada po Jego prawicy. Szukanie Jezusa historycznego jest więc szukaniem iluzji, jest rozmijaniem się z Jezusem wiecznie żyjącym po prawicy Ojca.
I chociaż nie można powrócić do przeszłości, to jednak trzeba nawiązać ścisłą więź z przeszłością i z historią. Jezus Zmartwychwstały jest bowiem tym samym Mistrzem z Nazaretu, któremu Maria Magdalena oraz inni uczniowie towarzyszyli w czasie Jego wędrówek po Galilei i Judei. I choć pomiędzy obiema postaciami Jezusa istnieje głęboka różnica, to jednak pozostaje identyczność Osoby. W Jezusie Zmartwychwstałym objawia się absolutna nowość Boga, której do tej pory świat jeszcze nie znał. Aby móc odkryć, widzieć i żyć nową rzeczywistością Jezusa Zmartwychwstałego, potrzeba nowego spojrzenia; spojrzenia oczyszczonego z osobistych przywiązań i ludzkich tylko oczekiwań. W nowej więzi z Jezusem trzeba całkowicie zdać się na Niego, tak jak On sam zdał się na wolę swojego Ojca.
Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Tymi słowami Jezus wzywa Marię Magdalenę, aby oderwała się od Jego starej, dawnej obecności; aby zrezygnowała z przywiązania do swoich ludzkich idei, wyobrażeń, oczekiwań. Jezus wzywa ją do otwartości i wiary w Jego nową obecność. Nowa obecność jest tak samo realna i tak samo rzeczywista jak Jego fizyczna obecność przed śmiercią. Jezus uczy Marię odkrywać Go w nowy sposób, żyć Nim na sposób nadprzyrodzony.
Kiedy zbyt materialnie, zbyt zewnętrznie i zbyt uczuciowo rozważamy życie Jezusa, wówczas spontanicznie rodzi się w nas jakiś żal, iż my nie mieliśmy możliwości spotkać na sposób fizyczny Jezusa historycznego, tak jak spotkała Go Jego Matka Maryja, Apostołowie oraz inni uczniowie, a wśród nich także i kobiety. Takie ludzkie pragnienia i cały sposób rozumowania związany z nimi, choć trzeba uszanować i można zrozumieć, jest jednak całkowicie fałszywy. Odsłania bowiem zatrzymanie się wiary jedynie na powierzchni naszych emocji. Objawia też powierzchowność naszego doświadczenia Jezusa Zmartwychwstałego.
Nasza dzisiejsza więź z Jezusem jest rzeczywista, realna, prawdziwa i głęboka. Nie jesteśmy w niczym poszkodowani, nie jesteśmy w gorszej sytuacji od tych, którzy mogli spotkać Jezusa historycznego. Nie przychodzi nam bynajmniej z większym trudem wierzyć w Jezusa jako Syna Bożego, jako naszego Zbawcę. Wręcz przeciwnie. Mając za sobą świadectwo dwóch tysięcy lat, nam — w pewnym sensie — jest może nawet łatwiej. Opieramy się bowiem nie tylko na naszych osobistych doświadczeniach Jezusa, ale także na doświadczeniach milionów Jego wyznawców, którzy dla Niego poświęcali wszystko, nierzadko także swoje życie. Ich wiara nas zastanawia, pobudza, zachęca, otwiera.
W niniejszej kontemplacji oddajmy chwałę Jezusowi Zmartwychwstałemu. Dziękujmy Mu za Jego nową obecność. Dzięki niej pozostaje pomiędzy nami aż do skończenia świata (Mt 28, 20). Pozostaje obecny także i dla nas, pozostaje obecny także i dla mnie. I nam i mnie objawia się, jak objawił się swojej Matce Maryi, Marii Magdalenie, Apostołom, uczniom idącym do Emaus i wielu innym. Dziękujmy także Jezusowi za wiarę wszystkich Jego wyznawców, dzięki której wiara ta dotarła aż do naszych czasów. Nasza wiara jest kontynuacją, jest przedłużeniem ich wiary. Prośmy jednocześnie, abyśmy i my mogli przekazać tę wiarę w Jezusa Zmartwychwstałego tym, którzy przyjdą po nas. Jezus zaprasza również nas, jak zaprosił Marię z Magdali: Udaj się do moich braci i powiedz im: Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego. Maria posłusznie poszła oznajmić uczniom: Widziałam Pana i to mi powiedział.
Na zakończenie całej kontemplacji oddajmy chwałę Jezusowi zasiadającemu po prawicy Ojca wyrażając wiarę w Jego nową, ciągle żywą obecność pośród nas. Nieobecny na sposób widzialny, Jezus towarzyszy nam jednak przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Prośmy, aby Jego nowa obecność stała się źródłem nowego spojrzenia na nasze życie oraz na całą naszą ludzką rzeczywistość. Prośmy, abyśmy mogli wewnętrznie doświadczyć, że jako Zmartwychwstały jest Początkiem i Końcem, jest Alfą i Omegą, jest tym, Który jest, Który był i Który przychodzi.
A pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu. Pobiegła więc i przybyła do Szymona Piotra i do drugiego ucznia, którego Jezus kochał, i rzekła do nich: Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono. Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu. Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka. Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył. Dotąd bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, które mówi, że On ma powstać z martwych (J 20, 1–9).
Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Jak to jest napisane: Z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień, uważają nas za owce przeznaczone na rzeź. Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8, 35–39).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie Piotra i Jana biegnących z pośpiechem i z niepokojem do grobu Jezusa. Obserwujmy także pusty grób Jezusa oraz leżące płótna i chustę, która była na Jego głowie.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wewnętrzne pragnienie głębokiego i intymnego związania z Jezusem oraz o wewnętrzne przekonanie, iż nic nie może nas od Niego oddzielić.
Maria Magdalena powróciwszy od pustego grobu dzieli się z Piotrem i Janem nie tyle radością ze Zmartwychwstania Jezusa, ile raczej swoim głębokim niepokojem i pytaniem, gdzie znajduje się Jego ciało. Niepokój Marii Magdaleny udziela się także uczniom. Pod jego wpływem oni również pobiegli do grobu: Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu. Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. Młodszy i silniejszy Jan wyprzedził Piotra, który — jak sugeruje nam Ewangelia — ledwie nadążał za Janem.
To pośpieszne zdążanie Piotra i Jana do pustego grobu wynikało z ich głębokiego związania z Jezusem. Śmierć Chrystusa, ucieczka uczniów, upadek Piotra nie tylko nie oddaliła ich od Mistrza, lecz wręcz przeciwnie — zbliżyła ich do Niego. Obaj, Piotr i Jan, towarzyszyli Jezusowi w Jego cierpieniach i śmierci krzyżowej; obaj przeżyli wewnętrzne zagubienie i smutek. Jan, choć stał pod krzyżem Mistrza, to jednak w Ogrójcu uciekł razem z innymi Apostołami. On również doświadczył głębokiego wewnętrznego zagubienia i niewiary. Uwierzył w Zmartwychwstanie Chrystusa dopiero przy pustym grobie oglądając zbędne już płótna i chustę po Zmartwychwstałym.
Piotr zaś od Ogrójca towarzyszył Jezusowi najpierw z daleka. Następnie zaparł się swojego Mistrza z obawy, że i jego może spotkać los Jezusa. Zaparcie się Piotra nie oddaliło go jednak od męki i śmierci Mistrza. Wprost przeciwnie. Zaparcie stało się przełomowym momentem, który pozwolił mu odkryć rzeczywisty cel i sens cierpienia i śmierci Jezusa. Dopiero po swoim zaparciu Piotr odkrył swoją zarozumiałość, swoją zbytnią pewność siebie, brak poznania siebie i grzechu swojego serca. Nie znając siebie Piotr dawał Jezusowi obietnice bez pokrycia w rzeczywistości: Z Tobą gotów jestem iść nawet do więzienia i na śmierć (Łk 22, 33). Po swoim grzechu Piotr wreszcie pojął, że to on — biedny grzesznik — potrzebuje zbawienia przez Chrystusa. Po swoim upadku Piotr nie broni się, aby Jezus umył mu nogi, aby Go oczyścił, aby Go zbawił. I chociaż Piotr nie stał pod krzyżem razem z Matką Jezusa i umiłowanym uczniem, to jednak głęboko doświadcza, że jest to śmierć dla niego i za niego. Szybki bieg Piotra do pustego grobu wyraża jakiś wewnętrzny niepokój. W niepokoju tym jest już przeczucie wiary w Zmartwychwstanie. Czyż bowiem Piotr mógłby całkowicie zapomnieć o wielokrotnych zapowiedziach Zmartwychwstania Jezusa? Czyż mógłby zapomnieć o obietnicy ponownego spotkania w Galilei? Przeczucie Zmartwychwstania Jezusa było jednak tak niesamowitą nowiną, iż trudno było uwierzyć w możliwość jej spełnienia.
Bieg Piotra i Jana do pustego grobu to bieg do źródła nadziei, do źródła prawdziwej radości, do źródeł życia. W obecnej modlitwie kontemplujmy bieg Piotra i Jana do pustego grobu. Zauważmy ich pośpiech, oczekiwanie pełne niepokoju. E. Burnand namalował znany obraz Piotr i Jan biegnący do grobu. Obraz ten wyraża pośpiech i niepokój uczniów Apostołów.
Pusty grób przemawia do uczniów. Pusty grób jest dla nich znakiem, symbolem, jest jakby sakramentem Zmartwychwstałego. Ogłasza im dobrą nowinę. Zmartwychwstałem i zawsze jestem z wami (Antyfona ze Mszy św. Wielkanocnej) — mówi Chrystus swoim pustym grobem. Choć sytuacja życiowa każdego z nich była inna, obaj potrzebowali tej niezwykłej Nowiny.
Głębia naszego uczestnictwa w radości Jezusa Zmartwychwstałego zależy od głębi naszej więzi z Jezusem, od naszego uczestnictwa w Jego męce i śmierci, od wewnętrznego uznania naszej słabości i grzeszności. Radość Wielkiej Niedzieli może odkryć tylko ten, kto doświadczył bólu Wielkiego Piątku. Zmartwychwstanie Jezusa może być wielką Nowiną tylko dla tych, dla których śmierć Chrystusa była wielkim smutkiem. Pełni radości Jezusa Zmartwychwstałego może doświadczyć tylko człowiek, który przeżyje rzeczywiste zagrożenie wynikające z grzechu, w którym pogrążony jest zarówno on sam jak i świat.
Prośmy w tej kontemplacji o głębokie pragnienie intymnego związania się z Chrystusem. Prośmy o zanurzenie nas w Jego męce i śmierci, abyśmy mogli być zanurzeni w radości Jego Zmartwychwstania. Módlmy się także, aby zapewnienie Jezusa: Zmartwychwstałem i zawsze jestem z wami było dla nas źródłem wewnętrznego pokoju i radości, szczególnie w momentach próby.
Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. Jan nie wszedł jednak od razu do wnętrza. Nachylił się jedynie, aby sprawdzić, czy rzeczywiście grób jest pusty. Tak. Grób był pusty. Jan zobaczył jedynie płótna, w które było zawinięte ciało Jezusa. Zaczekał na Piotra, aby ten jako pierwszy wszedł do grobu. W ustąpieniu pierwszeństwa Piotrowi przy wejściu do grobu dostrzegamy delikatność i szacunek młodszego Jana dla starszego Piotra. W ten dyskretny sposób Jan ukazuje również rolę Piotra we wspólnocie Apostołów. Kiedy Piotr wszedł jako pierwszy, za nim wszedł także Jan.
W rozważanej Ewangelii uderza nas detaliczny opis ułożenia płócien, które jako relikwie zostały po Zmartwychwstałym Jezusie. Piotr zobaczył leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu. Pod wpływem szoku pustego grobu uczniowie jakby sfotografowali w pamięci i wyobraźni ułożenie chusty i płócien. Obraz ten zapamiętali na całe życie.
Dzięki szczególnemu doświadczeniu Jezusowej miłości — Jan nazywa bowiem siebie uczniem, którego Jezus miłował (por. J 21, 7) — dzięki intuicji swojego czystego serca, Jan szybciej przedarł się przez własne zagubienie i niepewność. Szybciej też odnalazł w pamięci wielokrotną zapowiedź Jezusa, że po trzech dniach od śmierci zmartwychwstanie. Zaledwie zobaczył pusty grób, leżące płótna oraz chustę, uwierzył w tajemnicę Zmartwychwstania. Szybki bieg Jana jest symbolem jego szybkiej wiary. Miłość otwiera oczy. Miłość sprawia, iż człowiek widzi więcej i szybciej.
Piotr biegł wolniej. Piotrowi, który miotał się pomiędzy wyniosłością a doznanym upokorzeniem własnym grzechem, trudniej było uwierzyć. Potrzebował więcej czasu. Piotr do radości Jezusa Zmartwychwstałego dochodził wolniej i z większym trudem. Każdy grzech, zaślepiając człowieka, niszczy jego duchową wrażliwość. Utrudnia mu przez to odkrywanie obecności Jezusa. Gorzkie i serdeczne łzy Piotra wylane po zaparciu się Jezusa przygotowały jednak jego serce na przyjęcie tajemnicy Zmartwychwstania. Do radości Zmartwychwstania Piotr dochodzi nie tylko dzięki własnym wysiłkom, łzom żalu i skruchy, ale także dzięki modlitwie Jezusa, który zapewnił go: Szymonie, Szymonie, oto szatan domagał się, żeby was przesiać jak pszenicę; ale Ja prosiłem za tobą, żeby nie ustała twoja wiara (Łk 22, 31).
Odwołując się do naszej wyobraźni oraz opisu, jaki zostawił nam św. Jan, kontemplujmy pusty grób. Przypatrujmy się niepotrzebnym już płótnom oraz chuście. Zauważmy radosne zdziwienie Jana, wyraz jego wiary w Zmartwychwstanie Mistrza.
I chociaż Piotr i Jan dochodzą do radości Zmartwychwstania różnymi drogami, to jednak w końcu pełna radość stała się udziałem ich obu. Prośmy Jana, umiłowanego ucznia Jezusa, aby jego droga do wiary w Zmartwychwstanie Jezusa uczyła nas potrzeby wewnętrznej przejrzystości w naszych pragnieniach i dążeniach. Czyste serce widzi szybciej, widzi dalej, widzi więcej. Prośmy także o intuicję serca, dzięki której będziemy w stanie odkryć obecność Jezusa Zmartwychwstałego w naszych codziennych doświadczeniach, życiowych sytuacjach, zdarzeniach. Podobnie jak zbędne płótna stały się dla Jana znakiem obecności Jezusa Zmartwychwstałego, tak również i dla nas wiele najprostszych sytuacji życiowych, po ludzku przypadkowych i zbędnych może być również znakiem Jego obecności.
Piotra zaś prośmy, aby uczył nas gorzko i serdecznie płakać z powodu naszych słabości i grzechów. Tym właśnie żalem przygotujemy nasze serce na przyjęcie radości Zmartwychwstania. Nasza grzeszna przeszłość nie musi być przeszkodą w drodze do Jezusa. Możemy uczynić z niej — jak uczynił to Piotr — miejsce spotkania z Jezusem. Im bardziej rozlał się nasz grzech, tym obficiej może rozlać się łaska wiary w Jezusa Zmartwychwstałego. Wraz z Piotrem i Janem upadnijmy przed Jezusem, wyraźmy naszą miłość, nasze oddanie, nasze uwielbienie dla tajemnicy Jego Zmartwychwstania.
Jan nie widział oczami ciała Zmartwychwstałego Jezusa, a jednak — jako pierwszy z uczniów — uwierzył. I właśnie do niego w pierwszym rzędzie można odnieść błogosławieństwo, które Jezus wypowie później wobec niewiernego Tomasza: Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli (J 20, 29). Jezus będzie pomagał uczniom uwierzyć w swoje Zmartwychwstanie ukazując się im aż do czasu Wniebowstąpienia. Dał On Apostołom po swojej męce — jak pisze Łukasz — wiele dowodów, że żyje: ukazywał się im przez czterdzieści dni i mówił o Królestwie Bożym (Dz 1, 3).
Po odejściu Jezusa z tej ziemi źródłem wiary w Jego Zmartwychwstanie będzie jedynie świadectwo Jego pierwszych uczniów, którzy Go widzieli na własne oczy. Jan Apostoł, który uwierzył w Zmartwychwstanie Jezusa zanim Go jeszcze zobaczył, staje się szczególnym wzorem wiary dla nas, którzy również nie widzieliśmy Zmartwychwstałego, a wierzymy w Niego. Nasza wiara w Jezusa opiera się na zaufaniu i dlatego nasze życie ukryte jest z Chrystusem w Bogu (Kol 3, 3). Naszej wiary, naszego życia duchowego, wewnętrznej radości, miłości, nie dostrzeżemy ludzkim okiem. I chociaż możemy sprawdzać ich autentyczność po owocach, to jednak nie możemy ująć rozumem, nie możemy opisać ludzkim językiem. Są one bowiem ukryte w Chrystusie.
Ponieważ nasze życie duchowe ukryte jest w Chrystusie, możemy być kuszeni, by pomniejszać rolę i znaczenie życia w Jezusie. Możemy być nawet kuszeni, aby twierdzić, że życie to nie istnieje. Ziarno wrzucone w ziemię jest także niewidoczne dla oka. I choć tego nie widzimy na zewnątrz, to jednak ziarno ciężko pracuje w ziemi — obumiera, by wydać owoc.
Nasza wiara w Jezusa ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego jest podobna do ziarna ukrytego w ziemi, które pracuje. Doświadczenie wewnętrzne wskazujące, iż nasze życie ukryte jest z Chrystusem w Bogu, może być dla nas wielką pociechą i nadzieją, szczególnie w momentach zniechęcenia duchowego. W chwilach wielkich wątpliwości i ataków niewiary możemy w sposób pewny odwoływać się nie do naszych odczuć i do naszej wiedzy o nas, ale właśnie do tego, co jest ukryte w Chrystusie. Tak właśnie przeżywał swoją wiarę św. Piotr po swoim zaparciu się Jezusa. To właśnie dzięki własnemu upadkowi i dzięki śmierci Jezusa Piotr wreszcie zrozumiał, iż nie może odwoływać się do swojej wiedzy o sobie, ponieważ jej do końca nie zna. Samo odczucie wiedzy o sobie okazało się dla Piotra złudne. Piotr odwołuje się zatem do ukrytej wiedzy Jezusa o nim. Na pytanie Mistrza: Szymonie, Synu Jana, czy miłujesz Mnie?, Piotr odpowiada pokornie: Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Moja miłość do Ciebie, moja wiara w Ciebie, moje życie Tobą ukryte jest w Tobie. I właśnie dlatego Ty sam najlepiej wszystko wiesz. Ty wiesz, że Cię kocham (por. J 21, 15nn).
W obecnej kontemplacji dziękujmy Jezusowi za to, iż możemy ukryć naszą wiarę, naszą miłość i całe nasze życie w Nim. Prośmy, abyśmy dzięki temu zaznali głębokiego poczucia bezpieczeństwa i pewności siebie. Właśnie dlatego, iż możemy się ukryć w Chrystusie, nic nie może nas od Niego oddzielić. Stąd też ze św. Pawłem możemy stawiać retoryczne pytanie: Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Pewni, iż nasze życie ukryte jest z Chrystusem w Bogu możemy również ze św. Pawłem odpowiedzieć na pytanie: I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym. Dziękujmy Jezusowi za ukrycie naszego życia w Nim, za to, iż dzięki Niemu możemy czuć się bezpieczni.
Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: Widzieliśmy Pana! Ale on rzekł do nich: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz domu i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym! Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg mój! Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej książce, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego (J 20, 24–31).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawimy sobie Jezusa, który przychodzi do uczniów mimo drzwi zamkniętych. Wsłuchajmy się w słowa Chrystusowego pozdrowienia: Pokój wam; wsłuchajmy się też w modlitwę adoracji Tomasza: Pan mój i Bóg mój.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy, aby sam Jezus rozwiewał naszą nieufność, jaka kołata się w nas gdzieś na dnie serca. Prośmy także o postawę głębokiej i pokornej adoracji Jezusa Zmartwychwstałego, której wzór daje nam modlitwa Tomasza: Pan mój i Bóg mój.
Tomaszowi nieobecnemu na spotkaniu z Jezusem Zmartwychwstałym Apostołowie mówią prosto: Widzieliśmy Pana. Jest to pierwsze świadectwo o Jezusie Zmartwychwstałym, które Apostołowie dają jednemu ze swoich braci.
Zdanie: Widzieliśmy Pana staje się jakby najkrócej sformułowanym wyznaniem wiary, staje się opowieścią kerygmatyczną o Jezusie. Mówi ona nie tylko o Jego Zmartwychwstaniu, ale również o Jego obecności we wspólnocie Apostołów.
Niełatwo było uwierzyć Jedenastu Apostołom w Zmartwychwstanie Jezusa, kiedy tę Dobrą Nowinę przyniosły im trzy kobiety. Słowa kobiet wydały im się czczą gadaniną i nie dali im wiary (Łk 24, 11). Ale świadectwo dziesięciu Apostołów, dane jednemu z nich, mogłoby wydawać się łatwe do przyjęcia. Znali się dobrze nawzajem. Nie była to grupa ludzi łatwowiernych, żądnych tanich sensacji. Wszyscy byli trzeźwymi realistami, których niełatwo było przekonać o czymś, co przekraczało ich prosty, męski sposób rozumowania. Tomasz, jeden z nich, słysząc jednogłośnie brzmiące świadectwo: Widzieliśmy Pana, mógł odwołać się do tego właśnie krytycyzmu swoich braci Apostołów. Ale Tomaszowi Dobra Nowina wydała się niemożliwa. I tym razem uznał ją za czczą gadaninę.
Możemy wczuć się w sposób rozumowania Tomasza: to prawda, że Jezus czynił cuda. Ale czynił je przecież także Mojżesz i wielcy prorocy, jak Eliasz, Elizeusz. Nie zdarzyło się jednak nigdy dotąd, aby ktoś sam wrócił z grobu, w którym go pochowano.
Na świadectwo Dziesięciu Tomasz spontanicznie odpowiada: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę. Im większe i mocniejsze świadectwo, tym twardsze warunki wiary w Zmartwychwstanie stawia Tomasz nie tyle swoim braciom Apostołom, ile raczej samemu Jezusowi Zmartwychwstałemu. Reakcja Tomasza wydaje się być przejawem nie tylko realizmu, ale także wyrazem pewnego urazu i uporu emocjonalnego, jakim nierzadko odznaczają się ludzie zagubieni i niepewni siebie. Trzymają się swego zdania nieraz wbrew oczywistości. Tomasz, podobnie jak wszyscy Apostołowie, czuł się głęboko zawiedziony niespodziewanym, niepomyślnym i tak bolesnym końcem Jezusa. Być może Tomasz po śmierci Jezusa mocno żałował, iż dał się wciągnąć w Jego sprawę i nie chciał ponownie dać się nabrać. Tomasz metodami eksperymentalnymi pragnie sprawdzić Dobrą Nowinę o Zmartwychwstaniu. Chce zobaczyć i dotknąć te miejsca na ciele Jezusa, które były przyczyną Jego śmierci. Tomasz zdaje się być podobny do wielu dzisiejszych naukowców, którzy w sposób eksperymentalny usiłują udowadniać coś, co dla trzeźwo myślącego człowieka jest po prostu absurdem lub też chcą podważyć moralną oczywistość prawd, które do naszych czasów wyznawała cała ludzkość. Zdecydowana i jednoznaczna reakcja Tomasza sprawiła, iż wspólne świadectwo dziesięciu Apostołów o Zmartwychwstaniu Jezusa dane Jedenastemu z nich poniosło pierwszą porażkę.
Nieufność Tomasza posiada jednak — o ile możemy tak powiedzieć — swój pozytywny wymiar. Sprawę Jezusa Tomasz traktował bardzo na serio. Był w nią cały zaangażowany. Zmartwychwstanie Jezusa było dla niego, jak i dla innych Apostołów, nie tylko problemem wiary w cud. Był to bardzo osobisty problem: Jak żyć dalej? Komu poświęcić dalej życie? Komu się teraz powierzyć? Tomasz rozumiał dobrze, iż jego życie nabrałoby zupełnie innego znaczenia i sensu, gdyby Jezus żył, gdyby Jezus zmartwychwstał. Stąd też Chrystus traktuje nieufność Tomasza nie tylko z wielkim miłosierdziem, ale także bardzo serio. Spełnia dosłownie wszystkie warunki, jakie Tomasz postawił, aby uwierzyć w tajemnicę Jego Zmartwychwstania.
Odwołując się do naszego doświadczenia wejdźmy w tej modlitwie także w pokusę naszej nieufności. Rodzi się ona najczęściej, podobnie jak w wypadku Tomasza, jako reakcja obronna na bolesne doświadczenia zawodu i rozczarowania, szczególnie zaś zawodu i rozczarowania w miłości. Jeżeli wielokrotnie nie zostały spełnione rozbudzone w nas oczekiwania i nadzieje na trwałą ludzką miłość i przyjaźń, wówczas na propozycję nawiązania ponownej więzi miłości i przyjaźni spontanicznie bronimy się uczuciem nieufności. Odruchowo i z uprzedzeniem mówimy wówczas, że nie damy się nabrać kolejny raz.
Nieufności i uprzedzenia nie dają jednak żadnej obrony przed kolejnym zranieniem. Nieufność izoluje człowieka, zamyka go w sobie, czyni go coraz bardziej zgorzkniałym. Nieufność obraca się w końcu przeciwko człowiekowi, który ją stosuje. Nieufność i zamknięcie, jeżeli nie są stopniowo przezwyciężane, rodzą stany rozpaczy. U podłoża każdego ludzkiego grzechu leży zawsze nieufność, która przejawia się na wielu poziomach. Jest to nieufność wobec Boga, nieufność wobec bliźnich oraz nieufność wobec siebie samego. Wąż w ogrodzie Eden, nakłaniając pierwszego człowieka do buntu wobec Boga, zasiał w nim nieufność wobec Jego miłości i Jego woli.
Prośmy Jezusa, aby odsłonił przed nami wszystkie przejawy nieufności naszego serca. Najpierw nieufność wobec Boga. Zauważmy, jak łatwo nieufność ta rodzi się w nas, kiedy w naszym subiektywnym odczuciu Bóg nie spełnia naszych próśb, pragnień, oczekiwań; kiedy nasze wyobrażenie o Nim zostaje zakwestionowane. W sytuacjach zaś niespodziewanego cierpienia czy niepowodzenia, do nieufności dołącza się nierzadko także podejrzliwość wobec miłości Boga.
Może jeszcze łatwiej będzie nam zauważyć i przyznać się do naszej nieufności wobec bliźnich? Pytajmy się w czasie tej modlitwy, jakie osoby zawiodły nas? Zauważmy, jak bardzo boli nas zawód, jaki nam sprawiły. Zauważmy, w jakich sytuacjach i wobec jakich osób daje znać o sobie ciągle na nowo nasza nieufność? Wielu młodych ludzi łatwo wątpi w możliwość głębokiej przyjaźni i miłości, ponieważ w przeszłości doświadczyli bolesnego odrzucenia ze strony osób, od których spodziewali się przyjęcia i akceptacji.
Zauważmy też naszą nieufność wobec siebie samych: nieufność wobec naszych ludzkich sił, własnych możliwości, siły woli. Pytajmy, czy w chwilach słabości i grzechu nie załamujemy się zbyt łatwo rezygnując z dalszych zmagań. Jakie doświadczenia życiowe, jakie niepowodzenia mogą leżeć u podstaw nieufności wobec siebie? Prośmy Jezusa, abyśmy pozwolili Mu rozbijać w nas nasze postawy nieufności wobec Niego, wobec bliźnich i wobec siebie samych. Nieufność serca ma jedno zasadnicze źródło: jest nim nieufność wobec Boga i Jego miłości.
A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz domu i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Samym wejściem do wnętrza domu, w którym przebywali Apostołowie, Jezus podważa eksperymentalną metodę dochodzenia do wiary, którą zaproponował Tomasz. Chrystus przychodzi mimo drzwi zamkniętych. Tym niezwykłym wejściem do domu Jezus pragnie powiedzieć Tomaszowi, że istnieje rzeczywistość, która przekracza wymiar materialny — wymiar sprawdzalny dla ludzkich zmysłów. Chrystus pragnie też ukazać niedowierzającemu uczniowi, że poprzez Zmartwychwstanie wkroczył On ostatecznie w rzeczywistość, która dla żyjących na ziemi pozostaje nadal zakryta tajemnicą. I choć nowa rzeczywistość wymyka się ludzkim zmysłom, jest ona równie realna jak rzeczywistość materialna, którą można badać metodami eksperymentalnymi. Wejście mimo drzwi zamkniętych wzbudziło w uczniach nie tylko zdziwienie, ale także lęk (Łk 24, 37). Stąd też Jezus pozdrawia ich słowami: Pokój wam. Zmartwychwstały pragnie ich zapewnić, że swoją nową obecnością nie tylko im nie zagraża, ale wprost przeciwnie — dzięki niej może im ofiarować trwały pokój i radość.
Po ośmiu dniach, jakie upłynęły od poprzedniego spotkania, w którym Tomasz nie brał udziału, Jezus zdaje się przychodzić przede wszystkim do niego samego. Po słowach pozdrowienia Jezus zaraz zwraca się do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym! Jezus z wielką pokorą i z wielką hojnością spełnia żądania Tomasza. Pozwala Mu oglądać swoje rany, pozwala włożyć palec do ran rąk, a całą rękę do rany boku. I choć Jezus swoim Zmartwychwstaniem wkroczył w nową rzeczywistość przekraczającą wymiar ludzkich zmysłów, to nie stał się przez to nieuchwytnym widmem. Człowieczeństwo Jezusa Zmartwychwstałego jest tak samo realne jak Jego śmierć, spowodowana ranami, które Tomasz oglądał swoimi ludzkimi zmysłami. Jezus dając Tomaszowi możliwość oglądania i dotykania swoich ran, upomina go jednocześnie: Nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!
Nieufność i podejrzliwość Tomasza w jednym momencie przemienia się w osłupienie i zdziwienie wiary. Nie broni już swojej nieufności, ale natychmiast uznaje swoje zaślepienie. Spontanicznie, nie dotykając nawet ran Jezusa (Ewangelia o tym nie wspomina), niewierny Tomasz woła: Pan mój i Bóg mój. Jest to kolejne wyznanie wiary w Jezusa Zmartwychwstałego, którym — jak twierdzą egzegeci — posługiwał się także Kościół pierwotny. Swoim okrzykiem Tomasz wypowiedział swoje doświadczenie wiary: pragnienie intymnego przylgnięcia do Jezusa, pragnienie uznania Go Panem swego życia, pragnienie pełnienia Jego woli. Słowo mój powtórzone dwukrotnie w tym krótkim wyznaniu wiary ukazuje, jak bardzo bliskim stał się dla Tomasza Zmartwychwstały Jezus. I na Tomaszu sprawdziły się słowa św. Pawła, którym mówi, że gdzie ... wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska (Rz 5, 20). Wzmożona niewiara Tomasza stała się miejscem szczególnej łaski związania się z Jezusem Zmartwychwstałym.
Tomasz przez osiem dni trwał w swojej niewierze. Jezus Zmartwychwstały przyszedł w czasie ustalonym przez siebie. Tomasz potrzebował tych dni, aby jego uparta niewiara nieco opadła. Jezus bowiem nigdy nie łamie ludzkiej wolności, nie gwałci jej. Kiedy upieramy się przy swoim, On jak dobry Pedagog, jak cierpliwy Pasterz, potrafi czekać. Przychodzi w najbardziej odpowiednim momencie.
Czekanie Jezusa jest dla nas wielką pociechą i wielką nadzieją. Jeżeli nawet budzą się w nas jeszcze i dziś jakieś odruchy niewiary i zamknięcia, możemy być pewni, że On jedynie czeka na odpowiedni moment, aby przyjść nam z pomocą, by móc pokonać w nas naszą nieufność. Możemy być pewni, że wobec nas okaże się tak samo miłosierny, hojny i pokorny, jak okazał się wobec Tomasza. Jeżeli Jezus potrafi cierpliwie czekać na wzrost naszej wiary, to również i my możemy czekać razem z Nim. Modląc się o wzrost naszej wiary, usiłując przezwyciężyć naszą nieufność, prośmy jednocześnie, abyśmy byli cierpliwi wobec siebie, jak Jezus jest cierpliwy wobec nas. Posługując się zaś słowami Tomasza: Pan mój i Bóg mój, chciejmy wyrazić Jezusowi nasze wewnętrzne pragnienia, abyśmy doświadczyli wewnętrznie Jego wielkiej intymności, Jego wielkiej bliskości. Prośmy Go, aby On sam był naszym Panem, naszym Bogiem.
Jezus przyjmuje adorację Tomasza, ale jednocześnie stwierdza, iż jest ona niemal oczywista: Uwierzyłeś (Tomaszu) dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Ostatecznie dojście do wiary w Jezusa Zmartwychwstałego było dla Tomasza łatwe. Jezus umożliwił niedowierzającemu uczniowi eksperymentalne sprawdzenie prawdziwości tajemnicy Zmartwychwstania. Tę łatwą wiarę Tomasza Chrystus przeciwstawia trudnej wierze tych, którzy nie będą mogli zobaczyć w sensie materialnym przebitych rąk, nóg i boku, nie będą też mogli włożyć ręki do Jego boku. Uwierzą tylko dzięki świadectwu Apostołów. Uczniów trudnej wiary Jezus nazywa błogosławionymi, szczęśliwymi.
Po Zmartwychwstaniu uczniowie Chrystusa spełniają niezwykłą rolę pomostu pomiędzy Jezusem historycznym żyjącym pod Poncjuszem Piłatem a Jezusem Zmartwychwstałym, który przekracza wszelki czas i wszelką przestrzeń. Apostołowie są świadkami aż do skończenia świata (Mt 28, 20), że Ten, którego ukrzyżowano, trzeciego dnia zmartwychwstał. Żyją w przełomowym momencie historii świata. Są stróżami przejścia ze Starego do Nowego Przymierza. Na ich oczach kończy się bowiem stary czas, czas chrystofanii, kiedy Chrystusa można poznawać za pomocą ludzkich zmysłów, a rozpoczyna się nowy czas, w którym może poznawać Go każdy człowiek dzięki świadectwu Jego uczniów. Odtąd Jezus będzie obecny poprzez swój Kościół zgromadzony wokół Apostołów.
W czasach Jezusa znaki prowadzące do wiary w Niego były bezpośrednim przedmiotem ludzkiego poznania. W czasach Kościoła natomiast znaki te są przekazywane z pokolenia na pokolenie poprzez świadectwo. Nie oznacza to wcale, że uczniowie Jezusa mają dzisiaj zamkniętą drogę do osobistego doświadczenia Jezusa Zmartwychwstałego. Wprost przeciwnie. Dane im jest doświadczać Jego radości, Jego pokoju, Jego przebaczenia grzechów, obecności Ducha Świętego. Ale sama historia Jezusa winna być przyjęta dzięki świadectwu (B. Maggioni). Należymy wszyscy do pokolenia tych, którym nie jest dane widzieć Jezusa bezpośrednio z pomocą zmysłów, ale dane jest nam słuchać świadectwa o Nim. Nasze doświadczenie Jezusa Zmartwychwstałego zrodziło się ze słuchania.
W obecnej kontemplacji prośmy o radość ze słów Jezusa: Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. I choć nasza wiara jest słaba, uboga, jest jednak naznaczona błogosławieństwem Jezusa. Dziękujmy Chrystusowi za pochwałę naszej małej wiary w Jego Zmartwychwstanie. Niech Jego pochwała podniesie nas na duchu, niech doda nam odwagi do nieustannego szukania sposobu jej pogłębienia.
Dziękujmy Jezusowi także za wiarę Jego Apostołów oraz wiarę wszystkich pokoleń wiernych uczniów, dzięki którym Dobra Nowina o Jego Zmartwychwstaniu dotarła aż do naszych czasów i do nas osobiście. Oddajmy chwałę wielkiej rzeszy wyznawców i męczenników, którzy poświęcali wszystko, nierzadko także swoje życie, aby zachować i przekazać wiarę w Zmartwychwstałego. Prośmy, abyśmy my z kolei, jako Jego uczniowie, czuli się wewnętrznie zobowiązani do przekazywania świadectwa o Jego śmierci i Zmartwychwstaniu następnym pokoleniom. Jezus pragnie włączyć nas w przedłużenie wiary w Jego Zmartwychwstanie aż do skończenia świata. Prośmy, aby nasza wiara wyrażona w Tomaszowym wyznaniu: Pan mój i Bóg mój była nie tylko na naszych ustach, ale by promieniowała także z codzienności naszego życia.
Potem znowu ukazał się Jezus nad Morzem Tyberiadzkim. A ukazał się w ten sposób: Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów. Szymon Piotr powiedział do nich: Idę łowić ryby. Odpowiedzieli mu: Idziemy i my z tobą. Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie złowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: Dzieci, czy macie co na posiłek? Odpowiedzieli Mu: Nie. On rzekł do nich: Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus miłował: To jest Pan! Szymon Piotr usłyszawszy, że to jest Pan, przywdział na siebie wierzchnią szatę — był bowiem prawie nagi — i rzucił się w morze. Reszta uczniów dobiła łodzią, ciągnąc za sobą sieć z rybami. Od brzegu bowiem nie było daleko — tylko około dwustu łokci. A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili. Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb w liczbie stu pięćdziesięciu trzech. A pomimo tak wielkiej ilości, sieć się nie rozerwała. Rzekł do nich Jezus: Chodźcie, posilcie się! Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: Kto Ty jesteś? bo wiedzieli, że to jest Pan. A Jezus przyszedł, wziął chleb i podał im — podobnie i rybę. To już trzeci raz, jak Jezus ukazał się uczniom od chwili, gdy zmartwychwstał (J 21, 1–14).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Z rozważanej Ewangelii wybierzmy dwa obrazy. Pierwszy, to obraz Jezusa stojącego na brzegu i uczniów na jeziorze. Wsłuchajmy się w polecenie Jezusa wydane uczniom: Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi. Przedstawmy sobie też drugi obraz: Jezusa razem z uczniami przy śniadaniu nad brzegiem jeziora. Zauważmy, jak Jezus podaje uczniom chleb i rybę. Wczujmy się w klimat pełen życzliwości i przyjaźni.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o wewnętrzne odczucie wiary, że głównym celem naszego życia jest podążanie za Jezusem Zmartwychwstałym do wieczności. Prośmy także, aby świadomość życia dla nieba nadawała sens całemu naszemu życiu na ziemi, naszemu zmaganiu się z falami morza, ciemnościami nocy, sens naszemu wysiłkowi, naszej pracy.
Cudowny połów ryb oraz spotkanie Jezusa Zmartwychwstałego z uczniami odbywa się w Galilei, nad jeziorem, w miejscu licznych spotkań w czasie Jego publicznej działalności. W obecnym spotkaniu po śmierci i Zmartwychwstaniu nie chodzi jednak o powrót do przeszłości, nie chodzi o romantyczne wspomnienia wspólnie przeżytych chwil. To spotkanie odbywa się już w innej perspektywie, w perspektywie eschatologicznej. Jest to bowiem spotkanie uczniów żyjących na ziemi z uwielbionym i Wiecznie Żyjącym Synem Bożym.
Każde nasze spotkanie z Jezusem jest spotkaniem z wiecznie żyjącym. Naszą modlitwą dotykamy wymiaru przekraczającego czas, dotykamy wieczności. Każda nasza modlitwa, choć dokonuje się w czasie, to jednak dosięga wieczności. Tę prawdę o wiecznym wymiarze naszej modlitwy dobrze podkreśla spotkanie Jezusa z uczniami nad Jeziorem Galilejskim.
Całe spotkanie odbywa się jakby w dwu światach, w dwu przestrzeniach. Z jednej strony uczniowie znajdują się na pełnym morzu, w miejscu niestałym, zmiennym i groźnym. Głębiny morskie według pojęć żydowskich były siedliskiem złych mocy, wrogich człowiekowi. Ryby były uważane za istoty więzione przez złe moce. Z drugiej strony Jezus znajduje się już na brzegu, na lądzie stałym, w miejscu bezpiecznym, niezmiennym. Widzimy tutaj jakby odwrócenie przestrzeni w stosunku do życia ziemskiego. Przed śmiercią Jezus często przebywa z uczniami w łodzi. W łodzi wypoczywa, śpi, z łodzi naucza. W czasie ziemskiego życia Jezus dzielił los razem z uczniami przebywając z nimi w tym niestałym, zmiennym i niebezpiecznym miejscu.
Odwrócenie przestrzeni oznacza w tej Ewangelii zmianę czasu. Jezus osiągnął brzeg życia wiecznego, dotarł do stałego miejsca, do swojego Ojca. Właśnie z tego nowego miejsca ukazuje się uczniom będącym jeszcze na morzu. Z tego nowego miejsca towarzyszy uczniom, jest z nimi obecny.
Z brzegu Jezus wzywa uczniów do połowu na pełnym morzu, do kontynuacji Jego misji, którą rozpoczął. Wzywa ich do wydobywania ludzi z głębin przepaści, z niewoli złych mocy, ze śmierci: Odtąd ludzi będziesz łowił (Łk 5, 10).
W czasie połowu widząc cudowną owocność swojej pracy — nieproporcjonalną do włożonego wysiłku, rozpoznają obecność Jezusa Zmartwychwstałego. Po dokonaniu połowu oni również zdążają na brzeg, w miejsce stałe i bezpieczne, gdzie czeka na nich Jezus z posiłkiem, z ucztą. Ewangelia ta jest jakby żywą figurą Kościoła. Ukazuje jego obecność na morzu świata w teraźniejszości oraz jego wymiar eschatologiczny, Jego zmierzanie do wieczności, gdzie przebywa Jezus po prawicy Ojca.
W niniejszej kontemplacji dołączmy do uczniów przebywających na pełnym morzu. Chciejmy odczuć kołysanie łodzi, niestałość miejsca. Razem z uczniami chciejmy także dostrzec Jezusa na brzegu. Wpatrzmy się w Niego razem z nimi. Prośmy o głębokie przekonanie wiary, że Jezus żyje w wieczności i oczekuje nas. Prośmy także o wewnętrzne odczucie, iż zasadniczym celem naszego życia jest podążanie za Jezusem do wieczności. Módlmy się, aby nasze zbytnie troski, prace, cała nasza walka o byt, o ludzką miłość, nasze zmaganie się ze słabością i grzechem nie zamknęły nas na życie wieczne. I choć często obecność Jezusa na drugim brzegu wydaje nam się odległa, mglista, to jednak jest to obecność rzeczywista, realna.
Śmierć Jezusa wywołała u uczniów kryzys wiary. Powracając do porzuconych kiedyś sieci rybackich, chcą przetrzymać najtrudniejsze chwile. Pracują jednak sami, pracują w nocy: Tej nocy nic nie złowili. Fakt, że uczniowie pracują w nocy, posiada u św. Jana mocny wydźwięk. Jan podkreśla, że kiedy Judasz opuszczał wieczernik była noc. Praca w nocy jest pracą bez światła, bez Chrystusa, jest to praca bezskuteczna.
Bezowocność pracy w nocy zostaje przerwana przyjściem Jezusa o świcie: Gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Ranek — wschód słońca w języku biblijnym symbolizuje nadchodzące zbawienie. Przychodzący Jezus jest słońcem, które rozświetla mroki nocy.
Nie nadajemy sami sensu każdej pracy, tym bardziej pracy apostolskiej. Sam człowiek nie nadaje wartości swojemu wysiłkowi. Wysiłek człowieka, wysiłek apostoła, jest bezowocny, jeżeli działa w oddaleniu od Boga, jeżeli pracuje w nocy: Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą. Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże, strażnik czuwa daremnie. Daremnym jest dla was wstawać przed świtem, wysiadywać do późna — dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko; tyle daje On i we śnie tym, których miłuje (Ps 127, 1–2). Prośmy o żywą świadomość, że sens naszej pracy nie leży w naszym wysiłku i trudzie, ale w tym, że towarzyszy nam w niej obecność Jezusa. Nasza praca ma sens, kiedy jest wykonywana w obecności Jezusa, z Jego polecenia. Prośmy także, aby sam Chrystus odsłonił nam jałowość tych naszych prac, które podejmujemy bez Niego: pod wpływem chorych ambicji, niezdrowej rywalizacji, chciwości pieniądza, dla zabicia własnego niepokoju i lęku. Prośmy Go, aby uzdrawiał nieczyste motywy związane z naszymi pracami albo też dodał nam odwagi, byśmy nie obawiali się zostawić tych prac, które odczytamy jako nieprawdziwe, nieautentyczne, jako prace podjęte w nocy, bez Jezusa.
A Jezus rzekł do nich: Dzieci, czy macie co na posiłek? Odpowiedzieli Mu: Nie. On rzekł do nich: Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie. Jezus przychodząc do uczniów zwraca się do nich bardzo serdecznie: dzieci. Tym ciepłym słowem Jezus pragnie dotknąć w uczniach ich bolesnego doświadczenia zagubienia, poczucia winy, bezradności, które ujawniły się w czasie Jego męki. Jezus nie strofuje uczniów, ale pragnie ich podnieść na duchu. Pragnie ich pocieszyć. Z zatroskaniem pyta, czy mają co na posiłek.
Używając serdecznego tonu Jezus zachęca uczniów do ponownego zarzucenia sieci, ale w miejscu wyznaczonym przez Niego — po prawej stronie łodzi. W języku biblijnym prawa strona jest stroną błogosławioną. Jezus zasiadł po prawicy Ojca.
Nakaz połowu wydany przez Jezusa po Jego Zmartwychwstaniu przypomina uczniom ich misję zleconą im jeszcze przed Jego śmiercią. Cudowny zaś połów zapowiada wielką owocność ich pracy misyjnej. Zauważmy, iż Jezus wchodząc w życie uczniów i powołując ich do nowej misji, nie przekreśla ich dotychczasowej historii życia, ich doświadczenia, ich ludzkiej rzeczywistości jako rybaków. Jezus powołując człowieka idzie po linii tego, kim on jest, czym dysponuje. Jezus wzywa uczniów, aby byli nadal rybakami, ale w innym wymiarze. Zostają wezwani, aby wykonywali to samo zajęcie, ale w zupełnie innych celach. Łódź na morzu i zarzucane sieci staną się odtąd symbolem Kościoła i jego misyjnej posługi dla świata. W naszym powołaniu Bóg nie idzie nigdy wbrew temu, kim jesteśmy dzięki naszej historii, naszemu charakterowi, naszym zdolnościom. Bóg wciąga w powołanie całą naszą osobowość, całą naszą historię życia.
W obecnej kontemplacji ofiarujmy Jezusowi wszystko to, czym jesteśmy i co posiadamy z całą naszą historią życia. Oddajmy to, co jest w tej historii dobre, pozytywne, co stanowi jej bogactwo. Powierzmy wszystkie talenty, zdolności, umiejętności. Ale nie obawiajmy się oddać także naszych braków, błędów, grzechów i słabości. Jezus potrafi wszystko przemienić na nasz pożytek; potrafi wszystko włączyć w naszą misję. Prośmy Chrystusa, abyśmy odkryli nasz ludzki, ziemski wymiar naszego życia jako miejsce naszego powołania, miejsce, z którego wzywa nas Jezus.
Zarzucili więc sieci i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć. Obfitość połowu, to skutek łowienia na rozkaz Jezusa i w miejscu wyznaczonym przez Niego: po prawej stronie, po stronie błogosławionej. I choć to uczniowie pracują, sam Jezus pozostaje Panem połowu, On kieruje połowem. On wskazuje miejsce i czas pracy. Owoce pracy zależą od Niego. Owoce pracy także należą do Niego. Liczba 153 ryb jest przez egzegetów interpretowana jako symbol pełni. Zoologowie ówcześni przyjmowali, że w przyrodzie istnieją 153 gatunki ryb. Połów dokonany przez uczniów jest połowem uniwersalnym, powszechnym. To właśnie obfitość połowu symbolizuje nastanie pełni czasu.
Tego obfitego połowu dokonują uczniowie swoją pracą, ale na rozkaz Jezusa i w miejscu wyznaczonym przez Niego. Sam wysiłek uczniów jest bezowocny. W każdej misji, pracy dla Jezusa, muszą spotkać się dwa elementy: nasz wysiłek i nasza praca oraz polecenie Jezusa. W sytuacji małej skuteczności czy wręcz bezowocności naszego działania możemy popadać w zniechęcenie. Jesteśmy wówczas kuszeni bądź do zwiększania naszego wysiłku i liczenia tylko na siebie samych lub też do porzucenia wszystkiego i zaniechania wysiłku. W takich momentach trzeba nam pytać, czy pracujemy w miejscu wyznaczonym przez Chrystusa?
W obecnej kontemplacji chciejmy sobie uświadomić względność naszego ludzkiego wysiłku. W sytuacji nawet małego sukcesu łatwo ulegamy pokusie sądzenia, że sobie samym zawdzięczamy wszystko. Prośmy o realizm wiary, który pozwoliłby nam przyjąć z pokorą słowa Jezusa: Beze Mnie nic uczynić nie możecie. Prośmy także, aby mała owocność wysiłku na skutek pracy w nocy nie zniechęcała nas do dalszego trudzenia się w pracy, ale raczej skłaniała nas do nasłuchiwania Jezusa: w jakim miejscu i w jakim czasie winniśmy podejmować nasze prace. Sam Jezus sprawi, iż nasz wysiłek przyniesie owoc obfity.
Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. (...) Powiedział więc do Piotra ów uczeń, którego Jezus miłował: To jest Pan. Jan rozpoznaje Jezusa stojącego na brzegu jako pierwszy. On również oglądając pusty grób jako pierwszy uwierzył w Zmartwychwstanie. Postawa św. Jana, który nazywa siebie umiłowanym uczniem Jezusa, ukazuje nam zbieżność dwóch rzeczywistości w życiu wiary: poznania i miłowania.
Doświadczenie bycia miłowanym prowadzi do większego poznania kochanej osoby, pełniejsze zaś poznanie powoduje większe pragnienie bycia kochanym. Właśnie w Ewangelii św. Jana Jezus swoją więź z Ojcem objawia jako relację poznania i miłości. W komunii Syna z Ojcem te dwie rzeczywistości: poznanie i miłość nakładają się. Poznanie jest miłością, a miłość jest poznaniem. Syn kocha Ojca miłością doskonałą, gdyż poznaje Go w pełni. Poznaje zaś w pełni dzięki doskonałej miłości.
W nas te dwie rzeczywistości są zawsze rozdzielone: nie kochamy w pełni, ponieważ poznajemy tylko jakby w zwierciadle, nasze zaś poznanie jest ograniczone naszą niedoskonałą miłością. Dopiero w wieczności nasze poznanie zjednoczy się z miłością. Postawa Jana, u którego poznanie i miłość stały bardzo blisko, uczy nas, jak mamy szukać prawdziwego zbliżenia do Jezusa. A jaka była reakcja Piotra, kiedy usłyszał, że to Pan jest?
Przywdział na siebie wierzchnią szatę, był bowiem prawie nagi, i rzucił się w morze. Reszta uczniów dobiła łodzią, ciągnąc za sobą sieć z rybami. W swoich pierwszych reakcjach Piotr się nie zmienił. Pozostał porywczy i gorący. Obecność Jezusa uświadamia Piotrowi najpierw jego nagość, która w języku biblijnym oznacza grzeszność i niegodność człowieka. Również Adam zawstydził się swoją nagością, kiedy Bóg zawołał do niego: Adamie, gdzie jesteś? (Rdz 3, 9).
Świadomość własnej grzeszności nie każe jednak Piotrowi kryć się przed Jezusem, jak to chciał uczynić Adam w raju, ale wprost przeciwnie, każe mu spieszyć do Jezusa. Po grzechu trzykrotnego zaparcia się Mistrza Piotr odkrył Go wreszcie jako źródło miłosierdzia. Prośmy w tej kontemplacji o jasność i przejrzystość widzenia Jana, która pozwoli nam z daleka i szybko dostrzec obecność Jezusa oraz o odwagę Piotra w uznawaniu naszej grzeszności. Te dwie postawy pomogą nam silniej przylgnąć do Jezusa i zawsze szukać Jego miłosiernej obecności.
A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili. Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb. (...) Rzekł do nich Jezus: Chodźcie, posilcie się. Choć Apostołowie przyjmują polecenie Jezusa i dokonują połowu na pełnym morzu, to jednak praca na morzu nie jest ich wiecznym przeznaczeniem. Będzie miała swój kres. Uczniowie dobiją do brzegu i opuszczą na zawsze to niestałe miejsce wraz z obfitymi owocami swojej misji. Na brzegu, w wieczności będzie na nich czekał Zmartwychwstały Jezus z posiłkiem, z ucztą. Uczniowie zostają jednak zaproszeni nie tylko do korzystania z tego, co przygotował im Jezus, ale sami dzięki spełnionej misji wnoszą swój udział do uczty.
W obecnej kontemplacji prośmy Jezusa o głębokie pragnienie nieba, wiecznego przebywania z Jezusem Zmartwychwstałym. Prośmy, abyśmy byli świadomi, iż naszą obecną pracą wnosimy wkład do wiecznej uczty z Jezusem. Prośmy także, aby świadomość życia dla nieba nadawała sens całemu naszemu życiu na ziemi, naszemu zmaganiu się z falami morza, ciemnościami nocy, sens naszemu wysiłkowi, naszej pracy. Wsłuchajmy się w zaproszenie Jezusa: Chodźcie i posilcie się i zechciejmy przyjąć je z pokorą i wdzięcznością.
Posiłek uczniów z Jezusem Zmartwychwstałym nad Jeziorem Tyberiadzkim jest również symbolem Eucharystii. To, w czym kiedyś będziemy uczestniczyć w całej pełni, już dziś antycypując możemy smakować. Ona bowiem jest tutaj na ziemi miejscem rzeczywistego spotkania uczniów z Jezusem Zmartwychwstałym. Na Eucharystię uczniowie przychodzą z trudami swojej pracy. Jezus przyjmuje i uświęca ten trud i włącza go w ucztę niebieską. W ten sposób nasze uczestnictwo w Eucharystii posiada wymiar eschatologiczny. Jest zapowiedzią uczty niebieskiej, którą Jezus obiecuje uczniom: Wyście wytrwali przy Mnie w moich przeciwnościach. Dlatego i Ja przekazuję wam królestwo, jak Mnie przekazał je mój Ojciec: abyście w królestwie moim jedli i pili przy moim stole oraz żebyście zasiadali na tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela (Łk 22, 28–30).
Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni z sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. On zaś ich zapytał: Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze? Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas, odpowiedział Mu: Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało. Zapytał ich: Cóż takiego? Odpowiedzieli Mu: To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało. Nadto jeszcze niektóre z naszych kobiet przeraziły nas: były rano u grobu, a nie znalazłszy Jego ciała, wróciły i opowiedziały, że miały widzenie aniołów, którzy zapewniają, iż On żyje. Poszli niektórzy z naszych do grobu i zastali wszystko tak, jak kobiety opowiadały, ale Jego nie widzieli. Na to On rzekł do nich: O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. Wszedł więc, aby zostać z nimi (Łk 24, 13–29).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie dwóch uczniów opuszczających Jerozolimę. Zauważmy, iż w miarę upływu drogi miasto oddala się coraz bardziej. Wyobraźmy sobie także, jak przygodny wędrowiec dołącza się do uczniów. Wsłuchajmy się w szczerą rozmowę, jaka wywiązuje się od początku ich spotkania.
Prośba o owoc kontemplacji: Prośmy o wewnętrzne odczucie, iż jesteśmy na naszej drodze życia prowadzeni przez Jezusa, także w momentach, kiedy nie jesteśmy tego świadomi. Prośmy też, byśmy z otwartością i szczerością wypowiadali przed Jezusem wszystkie nasze doświadczenia wewnętrzne.
Historia dwóch uczniów idących do Emaus z przygodnym wędrowcem jest jedną z najpiękniejszych scen Nowego Testamentu. Była ona częstym tematem dla malarzy, poetów, pisarzy ascetycznych. Opowiadanie o uczniach z Emaus robiło zawsze głębokie wrażenie na wszystkich pokoleniach chrześcijan. Całość opowiadania, jak podkreślają egzegeci, posiada kunsztowną, misterną konstrukcję. Jest to opowiadanie bardzo żywe, pełne emocji. Ruchliwość postaci, dramatyczność dialogu sprawiają, iż opowiadania tego słucha się także z dużą przyjemnością. Ale nie w zaletach estetycznych leży największa wartość tej Ewangelii. Opowiadanie o uczniach idących do Emaus jest formą rozwiniętej katechezy o tym, w jaki sposób można nauczyć się odkrywać Jezusa Zmartwychwstałego żyjącego pomiędzy nami.
W rozważanej Ewangelii Łukasz nie kładzie nacisku najpierw na ponowne ukazanie się Jezusa swoim uczniom, ale pragnie nakreślić przede wszystkim drogę którą należy przebyć, aby móc rozpoznać Zmartwychwstałego. Chrześcijaństwo ukazane jest jako droga; droga do poznania, pokochania i naśladowania Jezusa, który dla nas umarł i zmartwychwstał.
Chrześcijaństwo jest drogą. To stwierdzenie wydaje się dziś bardzo doniosłe. Właśnie dzisiaj, może bardziej niż w przeszłości, uświadamiamy sobie, że wiara jest pielgrzymowaniem, jest drogą do przebycia. Wiary nie możemy nabyć jako stałej i niezmiennej wartości. Nasza wiara posiada charakter dynamiczny, stale się rozwija. Wiara polega na pokornym kroczeniu ścieżkami wyznaczonymi przez Boga. Jesteśmy bowiem jedynie gośćmi i pielgrzymami na tej ziemi.
Dwaj uczniowie idący do Emaus w towarzystwie Jezusa Zmartwychwstałego przypominają nam Izrael, który idzie przez pustynię w towarzystwie Jahwe do Ziemi Obiecanej. W słupie obłoku lub słupie ognia Bóg idzie na czele, aby torować drogę. Wody Morza Czerwonego nie zatrzymują Izraela w jego drodze, ponieważ Pan kroczy przed nimi. Twoja droga wiodła przez wody, Twoja ścieżka przez wody rozlane — wspomina Psalmista (Ps 77, 20).
W czasie długiej wędrówki przez pustynię Jahwe walczy za swój lud i podtrzymuje go jak Ojciec podtrzymuje syna. On sam karmi swój lud manną, wyprowadza dla niego wodę ze skały. Wędrówka przez pustynię jest czasem trudnym. Bóg bowiem doświadcza swój lud, aby odkryć głębię jego serca, aby zwrócić jego serce ku sobie.
Każdego roku w czasie święta Paschy i święta Namiotów Izraelici powracali do drogi przebytej przez pustynię, aby uświadomić sobie, że nadal są w drodze do swojego Boga. Prorocy i Psalmiści ukazują prawo Pańskie jako drogę do Boga Jahwe: Błogosławieni, których droga nieskalana, którzy postępują według prawa Pana (Ps 119, 1); Szczęśliwy każdy, kto boi się Pana, który chodzi Jego drogami (Ps 128,1).
Jan Chrzciciel nawiązując do proroka Izajasza będzie również mówił o drodze, którą należy przygotować dla Chrystusa: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego! (Łk 3, 4). Przyjście Chrystusa będzie otwarciem nowej drogi nie tylko dla Izraela, ale poprzez niego dla wszystkich pogan.
Dzieje Apostolskie rodzące się chrześcijaństwo nazywają drogą: Pewien Żyd imieniem Apollos — pisze Łukasz — znał już drogę Pańską, przemawiał z wielkim zapałem (Dz 18, 24–25). Chrześcijanie mają świadomość, iż znaleźli drogę do Boga. Drogą tą jest nie Prawo, ale Osoba Jezusa. Chrystus sam powie o sobie: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem (J 14, 6); Ja jestem drogą prawdziwą do życia (tłum. M. Wolniewicz). Niektóre współczesne ruchy odnowy w Kościele nawiązują do tej tradycji pierwotnego Kościoła, np. członkowie wspólnot neokatechumenalnych, podkreślając, iż chrześcijaństwo jest drogą wiary.
Określenie wiary jako drogi posiada swoje doniosłe konsekwencje. Pierwszą z nich jest świadomość, iż życie każdego z nas pochodzi od Boga i do Boga zmierza; jesteśmy — jak to podkreślano w przeszłości — wygnańcami na tej biednej ziemi. Wygnańcami i pielgrzymami. List do Hebrajczyków podkreśla, że ci którzy uwierzyli w Jezusa do lepszej dążą (ojczyzny), to jest do niebieskiej (Hbr 11, 16).
W niniejszej kontemplacji chciejmy zauważyć dwóch uczniów, którzy wczesnym rankiem, z pośpiechem opuszczają Jerozolimę. Oddalają się od miasta coraz bardziej. W pewnym momencie dołącza się do nich Nieznajomy. Idźmy razem z nimi przez dłuższą chwilę. Idąc razem z dwoma uczniami do Emaus w towarzystwie Jezusa, zadajmy sobie pytania, które mogłyby nam pomóc określić charakter naszej wiary. Czy jesteśmy świadomi, iż nasze życie, nasza wiara jest pielgrzymowaniem, drogą? Czy doświadczamy przemijania wielu spraw naszego życia, na podobieństwo przemijania wielu wydarzeń na drodze pielgrzyma? Czy podejmujemy nasze kroczenie do Boga z całą świadomością i dobrowolnością jako wyjście od Boga i zmierzanie do Niego?
Prośmy Jezusa, który towarzyszy nam w naszej drodze do Ojca, abyśmy mogli dostrzec to wszystko, co opóźnia naszą wędrówkę, naszą pielgrzymkę. Prośmy również, abyśmy nie usiłowali zatrzymywać tego, co musimy pozostawić w drodze, byśmy bez żalu, z całą wolnością rezygnowali z tego, co utrudnia i obciąża naszą pielgrzymkę.
Powróćmy do naszej Ewangelii. Opuszczając Jerozolimę dwaj uczniowie udają się w drogę do Emaus. Rozmawiają i dyskutują o tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło w ich życiu. Rozmowa ta rodzi w nich smutek i utwierdza ich w zniechęceniu. Przeżywają gorzki smak wielkiej porażki życiowej. Chcą uwolnić się od ciężkiej atmosfery związanej z przegraną życiową. I właśnie dlatego postanawiają oddalić się od Jerozolimy, miejsca, które przypomina im ich porażkę. Nie dają wiary w krążące pogłoski o widzeniu aniołów, którzy mieli zapewniać, że On żyje. Umarła w nich nadzieja związana z Jezusem. Jego ukrzyżowanie stało się momentem klęski i zawodu: A myśmy się spodziewali... mówią z rozgoryczeniem do Nieznajomego. W przeszłości czegoś się spodziewali; obecnie już niczego nie oczekują. Żyją bez nadziei.
Jeżeli doświadczyliśmy w naszym życiu choćby małej porażki w ważnej dla nas sprawie, możemy rozumieć, jak bardzo ludzkie jest zachowanie się dwóch uczniów. Z psychologicznego punktu widzenia jest to postawa bardzo zrozumiała, postawa naturalna. W chwili wielkiej porażki pragnie się uciec od miejsca, które ją przypomina; pragnie się zmienić otoczenie, by móc zapomnieć o całym nieprzyjemnym wydarzeniu, by ukoić ból i rozgoryczenie. Porażka i cierpienie z nią związane są tym większe, iż nadzieje, które obudził w nich Jezus, były ogromne. Jezus bowiem był prorokiem potężnym w słowie i czynie wobec Boga i całego ludu. Im większa nadzieja, tym większe rozczarowanie i porażka po jej utracie.
Śmierć nadziei, to śmierć człowieka. Nie można żyć bez nadziei. Jak można walczyć o dzień jutrzejszy, kiedy nie widzi się sensu dnia dzisiejszego. Dante Alighieri wiąże piekło właśnie z brakiem nadziei. W swojej Boskiej komedii nad miejscem wiecznego potępienia umieszcza napis: Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie wszelkie nadzieje. W sytuacji utraty nadziei przez uczniów nasuwa im się bardzo konkretne i praktyczne rozwiązanie: pozbyć się wielkich aspiracji, zrezygnować — choćby na jakiś czas — z wielkich ideałów i wycofać się w życie prywatne, zająć się codziennością, na niej skupić całą uwagę życiową.
Ucieczka w prywatność, skupienie się na przyjemnościach codziennego życia, zamknięcie się w sobie lub też w bardzo ciasnym kręgu przyjaciół — oto nieustanna pokusa zawiedzionych w swoich nadziejach, ideałach, pragnieniach. W takich sytuacjach przychodzą myśli, które mają charakter pokusy: po co się jeszcze wysilać, przecież to niczego nie zmieni, już tyle razy próbowałem. Nowe ludzkie oczekiwania, które rodzą się w tej sytuacji, nie mają już nic wspólnego z wielkimi duchowymi pragnieniami i nadziejami z przeszłości. W takich momentach jasno i mocno staje przed nami to, co materialne i zmysłowe; co da się dotknąć, co da się użyć i skonsumować, a co z pewnością nas już nie zawiedzie. Rezygnując ze zwycięstwa, trwamy w rozczarowaniu będącym źródłem zgorzknienia: A myśmy się spodziewali...
Jest to niewątpliwie sytuacja wielu ludzi współczesnych, także w naszym kraju: sfrustrowane oczekiwania, nadzieje zawiedzione już któryś raz z rzędu. Pozostają jedynie gorzkie wspomnienia. Ograniczamy się wówczas jedynie do bezsilnej irytacji i złości, która zżera wszystkie niemal energie i siły. Ucieczka w prywatność życia, w robienie pieniędzy, w konsumpcję, słowem ucieczka w bawienie się życiem wydaje się być jedynym rozsądnym rozwiązaniem.
Ale kiedy ulegamy takim pokusom, wówczas wystawiamy naszą ludzką godność na fundamentalne zagrożenie. Wraz z nadzieją człowieka umiera zawsze aspiracja szukania prawdziwej godności, prawdziwego celu i sensu życia. W sytuacji braku nadziei, człowiek zwraca się ku sobie, zamyka się w sobie, nie widzi bowiem innego celu dla swojego życia. To zwrócenie się ku sobie odcina go jednak od możliwości odnalezienia nadziei, odcina od źródła.
Wejdźmy w naszą historię życia, by zobaczyć nasze uleganie zniechęceniu, frustracji, nasze pokusy wycofania się z życia. Na jakim tle dochodziło do takich właśnie pokus? Z jakimi porażkami były one związane? W co chcieliśmy uciekać? Czy poddawaliśmy się tym pokusom ucieczki i wycofania się z życia? Czy nie używaliśmy podobnych sformułowań: A myśmy się spodziewali... a ja myślałem... wydawało mi się... itp. Pytajmy siebie, czy wewnętrznie nie stawaliśmy się smutni, zgorzkniali, chowający swoje urazy? Co chcielibyśmy Jezusowi powiedzieć o naszym podobieństwie do uczniów idących do Emaus? Za co chcielibyśmy przeprosić? O co chcielibyśmy prosić? Za co chcielibyśmy podziękować?
Gdy tak rozmawiali i rozprawiali ze sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak, że Go nie poznali. W tę sytuację zawodu i rozczarowania, w ten brak nadziei wkracza Chrystus. Jezus nigdy nie zostawia człowieka w jego zagubieniu, smutku i poczuciu bezsensu, ale dyskretnie włącza się w tę jego trudną drogę: idzie jako nierozpoznany pielgrzym.
Bóg w Jezusie Chrystusie staje się bliski człowiekowi, wchodzi w jego historię. Bóg nigdy nie zostawia człowieka w sytuacji zawodu i braku nadziei. Im trudniejsza sytuacja człowieka, im bardziej tragiczna, tym bliżej stoi Bóg. Ale często Go nie rozpoznajemy. Oczy człowieka są jakby na uwięzi. Jest tak zajęty sobą, swoim własnym smutkiem, własnym uczuciem zawodu, własną krzywdą, własnym bólem, iż nie może dostrzec czegokolwiek innego. Bardzo często w sytuacji krzywdy, porażki, zawodu życiowego jesteśmy jakby związani, skrępowani. Oczy nasze są na uwięzi. Patrzymy i nie możemy zobaczyć. Słuchamy i nie rozumiemy. Dotykamy i nic nie czujemy. Jesteśmy wówczas jakby zahipnotyzowani własnym bólem, krzywdą, niepowodzeniem. Jako jedyna przyjemność pozostaje nam wówczas rozważanie doznanej krzywdy i cierpienia.
W takiej sytuacji Jezus przychodzi do nas, podobnie jak przyszedł do uczniów idących do Emaus, aby nas obudzić z tego stanu odrętwienia i paraliżu duchowego. On zaś ich zapytał: Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze? Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas, odpowiedział Mu: Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało. Zapytał ich: Cóż takiego?
Wobec tych dwóch zawiedzionych i smutnych uczniów Jezus postępuje jak prawdziwy pedagog. Tak właśnie niektórzy Ojcowie Kościoła nazywali Chrystusa: Pedagog. Jezus nawiązuje z uczniami dialog, w którym najpierw oddaje im głos. Zaprasza ich, aby jako pierwsi opowiedzieli o przyczynach swojego smutku, rozczarowania i utraty nadziei. Jezus pozwala im w ten sposób wyrzucić z siebie cierpienie spowodowane rzekomą klęską. Zaprasza ich do zwerbalizowania negatywnych doświadczeń.
Zaproszeni przez Jezusa uczniowie opowiadają swoją historię życia, historię — ich zdaniem — nieudanego powołania; opowiadają o nadziejach rozbudzonych przez Jezusa, który był prorokiem potężnym w słowie i czynie; opowiadają także o Jego gwałtownej śmierci, która przekreśliła wszystkie oczekiwania. Wspominają jakby mimochodem, iż krążą pogłoski, że On jednak żyje. Ale nawet nie przyszło im przez myśl, aby dać wiarę plotkom powtarzanym przez kobiety. Opowiadanie uczniów przepełnia uczuciowe zaangażowanie. Cała historia z ukrzyżowanym prorokiem wywołuje ich wielkie emocje. Na pytanie Nieznajomego, co się stało w Jerozolimie, Kleofas odpowiada ze zdziwieniem: Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało.
Jest rzeczą bardzo interesującą zauważyć, że Łukasz poświęca w tym opowiadaniu znacznie więcej miejsca uczniom, niż Jezusowi. Widzimy tutaj doniosłość wypowiadania się uczniów przed Jezusem. Uczniowie, zamknięci dotąd w swoim smutku i cierpieniu, poczuli się wysłuchani przez Nieznajomego. Wypowiedzenie się uczniów to ich pierwszy krok do wyjścia z zamknięcia i wyzwolenia się z krępującego poczucia rozczarowania i braku nadziei.
Człowiek potrzebuje wypowiedzieć siebie, potrzebuje wyrazić to, czym żyje: swoją rozpacz i nadzieję, swoje cierpienie i radość, swój niepokój i swoje uspokojenie. Każdy doświadczony rodzic, duszpasterz czy wychowawca stwierdzi, iż ważniejszą jest rzeczą słuchać cierpliwie i z wyrozumiałością, niż mówić wiele, choćby pięknie i mądrze.
W naszym kontaktach z bliźnimi, w naszym stylu wychowania dzieci i młodzieży, w naszym stylu duszpasterzowania mówimy często zbyt dużo. Nasza pomoc zarówno w wymiarze czysto ludzkim jak i w wymiarze duchowym winna rozpoczynać się od uważnego słuchania tych, którym chcemy pomagać. Trzeba umiejętnie, z delikatnością i dyskrecją zaprosić bliźniego do wypowiedzenia tego, czym żyje. Nie możemy powiedzieć drugiemu dobrego i trafnego słowa, jeżeli nie wysłuchamy go do końca. Wysłuchanie do końca jest wyrazem miłości do końca. Ponieważ Jezus umiłował swoich uczniów do końca, pozwolił im wypowiedzieć się do końca. Rady, pociechy, uwagi dawane bliźniemu nie będą odpowiedzią na jego sytuację, jeżeli zabraknie pełnego wysłuchania.
Człowiek zawsze czuje się upokorzony, jeżeli nie pozwolimy mu wypowiedzieć się, jeżeli nie wysłuchamy go do końca, jeżeli swoją postawą sądzenia i potępiania zamykamy mu usta, jeżeli nie bierzemy na poważnie tego, co chce nam powiedzieć. Pomóc człowiekowi w sytuacji zawodu, cierpienia i upokorzenia, oznacza najpierw cierpliwie go wysłuchać.
Sięgając do naszej historii życia przypomnijmy sobie ludzi, którzy byli dla nas jak Nieznajomy dla uczniów idących do Emaus; ludzi, którzy nas słuchali cierpliwie, z wyrozumieniem, ludzi, przez których czuliśmy się naprawdę słuchani. Przywołajmy dobre samopoczucie związane z wypowiadaniem siebie. Czy mieliśmy szczęście spotkać wielu takich ludzi? Podziękujmy Jezusowi za nich. Ale z drugiej strony przywołajmy także te sytuacje, w których ktoś swoją postawą zamykał nam usta, nie pozwalał się nam wypowiedzieć, blokował nas. Przywołajmy uczucie bólu, gniewu, irytacji i upokorzenia, które rodziły się w nas w takiej sytuacji.
Następnie sięgnijmy naszą uwagą i pamięcią do sytuacji, w których my sami pełnimy rolę pomagających innym jako rodzice, wychowawcy, duszpasterze, kierownicy duchowi, lekarze, doradcy itp. Prośmy gorąco Jezusa, abyśmy mogli dobrze rozeznać, jak wygląda nasza postawa wobec osób, którym mamy pomagać. Czy nie przygniatamy ich naszymi pouczeniami, upominaniem, czy też narzekaniem? Czy umiemy słuchać? Czy pozwalamy się im wypowiadać do końca? Czy nasze słowa są odpowiedzią na ich uprzednie wypowiedzenie tego, czym żyją?
Prośmy Jezusa, aby ukazał nam sytuacje, w których zraniliśmy kogoś zamykając mu usta i nie pozwalając mu wypowiedzieć się do końca. Za co chcielibyśmy podziękować Chrystusowi; za co przeprosić; o co chcielibyśmy prosić? Rozmawiajmy także z Matką Najświętszą, która najpełniej i najwierniej słuchała swojego Syna i nosiła w sercu Jego słowa. Słuchanie bliźnich zawsze rozpoczyna się bowiem od słuchania Boga. Słuchanie ludzi jest przedłużeniem słuchania Boga. Nasza nieumiejętność słuchania bliźnich jest prostą konsekwencją zamykania się na Boga i Jego Słowo.
Na to On rzekł do nich: O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał? W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Tam zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak Go poznali przy łamaniu chleba (Łk 24, 25–35).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawimy sobie uczniów idących do Emaus i słuchających z uwagą i fascynacją przygodnego Wędrowca. Zbliżają się do Emaus. Wędrowiec okazuje, jakoby miał iść dalej. Wsłuchajmy się w zaproszenie uczniów wypowiadane z głębokim przekonaniem: Zostań, Panie, z nami.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wielką wrażliwość serca na słuchanie Słowa Bożego. Będziemy też prosić o pragnienie przedłużonego trwania w obecności Jezusa jako odpowiedź na przyjęcie Jego Słowa.
Nawet najdokładniejsza autoanaliza i refleksja nad swoim życiem, szukanie przyczyn osobistej sytuacji, posiada swoje ograniczenia. Nie można rozwiązać problemu własnego istnienia, ograniczając się jedynie do autoanalizy, do subiektywnej refleksji nad sobą oraz otaczającą nas rzeczywistością. Nie możemy odkryć celu i sensu naszego istnienia, jeżeli zatrzymamy się jedynie na nas samych. Człowiek nie wyjdzie z sytuacji rozczarowania, zawodu i rozpaczy, jeśli ograniczy się do auto–psycho–analizy, choćby była ona najpełniejsza i najgłębsza. Potrzebujemy światła i mądrości, która przekracza nasz osobisty punkt widzenia. Potrzebujemy pomocy z zewnątrz, która pozwoli nam odczytać właściwy cel i sens życia i osobistą godność; która może stać się źródłem nadziei.
Jezus towarzysząc uczniom pozwolił najpierw wypowiedzieć się im do końca. Ale wysłuchawszy ich, sam zabrał głos: Na to On rzekł do nich: O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego.
Zauważmy, że interwencja Jezusa jest bardzo mocna, jasna i zdecydowana. Chrystus ukazuje najpierw uczniom, że przyczyną ich rozgoryczenia jest zamknięcie się w sobie oraz brak otwartości na słuchanie Słowa Bożego. Są smutni, zawiedzeni, rozczarowani i bez nadziei, ponieważ nie mają uszu skorych do słuchania i serc skorych do wierzenia. Z jednej strony Jezus gani ich za brak wiary, ale z drugiej strony prowadzi ich do źródła: do Słowa Bożego. Objawia im, w jaki sposób w Słowie Bożym mogą odnaleźć odpowiedź na swoją sytuację życiową: na swoje rozczarowanie, smutek i brak nadziei.
Słowo Boże — oto, co może dać nam perspektywę na przyszłość, kiedy znajdujemy się w ślepej uliczne zawiedzionych nadziei i sfrustrowanych ludzkich pragnień i potrzeb. Właśnie Słowo Boże pozwala nam zachować nadzieję, pogodę ducha i radość życia także w chwilach trudnych i bolesnych doświadczeń.
Jezus nie tylko wyjaśnia i interpretuje uczniom Pisma, ale także medytuje razem z nimi. Robi to jednak inaczej, niż uczeni w Piśmie i faryzeusze. Wykłada im bowiem co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego samego. Od czasów Chrystusa rozważamy i medytujemy Pisma w nowym świetle: w świetle życia, męki, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa. Medytacja Pisma w świetle całego życia Chrystusa stanie się odtąd nowym sposobem obecności Jezusa Zmartwychwstałego. Pisma zawierają bowiem odwieczny plan Ojca odnoszący się do Mesjasza.
W momentach zniechęcenia i smutku potrzebujemy — bardziej niż czegokolwiek — prawdy Słowa Bożego. I choć słowa otuchy oraz przyjacielska obecność kogoś bliskiego może nas bardzo pocieszyć, to jednak nie ona rozwiąże pokusy rozpaczy. Prawda Słowa Bożego może okazać się jednak trudna do przyjęcia, jak trudną była dla uczniów: O głupi, a leniwego serca do wierzenia temu wszystkiemu, co powiedzieli prorocy (tłum. J. Wujka). Ale ta właśnie gorzka prawda Słowa jest jedynym lekarstwem w naszym zagubieniu.
W niniejszej kontemplacji pytajmy się, czy szukamy prawdy Słowa Bożego zarówno w sytuacjach osobistego zagubienia i rozczarowania, jak też w sytuacjach konfliktów i nieporozumień z innymi. Czy nosimy w sobie rzeczywiste pragnienie światła Słowa Bożego? Czy pozwalamy Słowu przemawiać do nas jasno, wyraźnie i mocno? Prośmy w tej modlitwie, aby pierwszą troską naszego życia duchowego była prawda Słowa Bożego. Módlmy się o wielką otwartość na prawdę Słowa, która podsunie nam rozwiązanie wszystkich naszych sytuacji, także tych po ludzku bez wyjścia.
Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swojej chwały? — mówi z całym naciskiem przygodny Wędrowiec uczniom uciekającym do Emaus. Trzeba, powinienem, muszę — oto wyrażenia, którymi Jezus często podkreślał potrzebę, czy wręcz konieczność wypełnienia Pisma i bycia wyłącznie do dyspozycji Ojca. Już jako dwunastoletni chłopiec Jezus powie swoim Rodzicom w Świątyni Jerozolimskiej: Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca? (Łk 2, 49). Są to pierwsze słowa wypowiedziane przez Jezusa na kartach Ewangelii św. Łukasza. Zapowiadając zaś swoją mękę, śmierć i Zmartwychwstanie Jezus powie: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć... (Łk 9, 22). Kiedy mówi o głoszeniu Dobrej Nowiny używa również słowa: trzeba, muszę: Także innym miastom muszę głosić Dobrą Nowinę (Łk 4, 43).
Trzeba było, muszę... — słowa te oznaczają: taka jest wola mojego Ojca. Tych słów nie można wyjaśnić w kategoriach ludzkich. Stosując logikę ludzką odruchowo chcielibyśmy zapytać: Dlaczego musisz? Dlaczego trzeba? Skąd ta konieczność?. Jezus nigdy nie pyta swojego Ojca: Dlaczego muszę? Dlaczego trzeba? Swoim: muszę, trzeba wyraża absolutne zaufanie wobec Ojca, wobec Jego odwiecznego planu. Zapytać Ojca: dlaczego? oznaczałoby nie mieć zaufania do Niego, wątpić w Jego miłość wobec Syna.
W chwilach trudnych, w chwilach cierpienia, rozpaczy, braku nadziei spontanicznie wyrywa się nam w modlitwie: Dlaczego właśnie ja? Dlaczego mnie to dotyka? Dlaczego właśnie tak? I choć to nasze dlaczego najczęściej nie posiada charakteru świadomego buntu, ale raczej wyraża żal i nieakceptację naszej trudnej sytuacji, to jednak ukazuje ono także małą wiarę i brak pełnego zaufania; jest przejawem nieumiejętności powierzenia się Ojcu.
Rozumienie swojej sytuacji oraz odpowiedź na pytanie dlaczego przychodzi wraz z powierzeniem Bogu swojego życia. Dzięki zaufaniu odkrywamy w nas samych inteligencję serca, zdolną zrozumieć sens Jezusowego trzeba, muszę, powinienem.
Kiedy ufamy Jezusowi, wówczas inteligencją serca, nie zaś inteligencją rozumu, poznajemy coraz pełniej sens i cel Jego życia, śmierci i Zmartwychwstania. Poznając zaś życie Jezusa, poznajemy również nasze życie. On sam bowiem jest dla nas życiem. W Jego cierpieniu i klęsce nabierają sensu nasze cierpienia i rozczarowania życiowe; w Jego śmierci nabiera sensu nasza śmierć, a w świetle Jego powstania z martwych staje się realne nasze zmartwychwstanie. Człowiek nie może odnaleźć siebie poza Chrystusem.
Przywołajmy znane nam dobrze słowa Jana Pawła II wypowiedziane w Warszawie na Placu Zwycięstwa w czasie I Pielgrzymki do Ojczyzny: Człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć, ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie może tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa. Dzięki Chrystusowi odnajdujemy utraconą nadzieję, realizujemy najgłębsze aspiracje naszego serca, odnajdujemy godność ludzką, godność dziecka Bożego. Nasze zaś zaangażowanie w miłość bliźniego, w działalność apostolską staje się pomocą udzielaną innym w odnajdywaniu Jezusa jako prawdziwej drogi do życia.
Prośmy Jezusa o inteligencję serca, dzięki której będziemy w stanie rozumieć i przeczuć to wszystko, co w Pismach odnosi się do Jego życia i do naszego życia osobistego. Prośmy także, abyśmy chcieli i umieli zaufać i powierzyć się Jemu, szczególnie w sytuacjach dla nas niejasnych i trudnych. Módlmy się, abyśmy nie ulegali pokusie bezsensownego dociekania: dlaczego właśnie ja?, dlaczego mnie to spotyka? A kiedy tego typu pytania będą się w nas rodzić spontanicznie, wówczas prośmy o to, byśmy umieli je dobrze zinterpretować jako przejaw naszego lęku o siebie, naszej nieufności. Możemy zadawać Jezusowi także to trudne pytanie: Dlaczego właśnie ja?, ale ze świadomością, iż odpowiedź na nie nie przyjdzie jako owoc naszego przemyśliwania, refleksji i ludzkiej zapobiegliwości, ale jako dar łaski.
Droga w towarzystwie Nieznajomego musiała upływać uczniom bardzo szybko. Rozmawiali bowiem na temat interesujący ich bardzo: na temat Człowieka, z którym wiązali niedawno wielkie nadzieje, iż właśnie On miał wyzwolić Izraela (Łk 24, 2). Rozmawiając zbliżali się powoli do celu swojej podróży. Pragnęli jednak nacieszyć się obecnością tego niezwykłego Wędrowca, który tak doskonale wczuwał się w ich myśli i pragnienia. I choć używał trudnych wyrażeń i upominał ich twardo, to jednak czuli się przez Niego zrozumiani, przyjęci, kochani. Ale właśnie wówczas, kiedy ich rozmowa z Nieznajomym sięgała jakby szczytu, On okazywał jakoby miał iść dalej. Przyjemność przebywania z Nim była tak wielka, iż spontanicznie przymusili Go, mówiąc: Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. Wszedł więc, aby zostać z nimi.
Zostań, Panie, z nami... — te słowa skierowane do przygodnego Wędrowca są jakby nieświadomą modlitwą uczniów; modlitwą wypływającą z głębokiego pragnienia ich serca. I choć nie zmienili jeszcze decyzji oddalenia się od Jerozolimy, miejsca śmierci Jezusa, to jednak w ich duszy poczęło się coś dziać. Opuścił ich smutek i przygnębienie; rozpłynęło się gdzieś ich rozczarowanie i uczucie zawodu. Odkąd zaś w przygodnym Wędrowcu rozpoznali w końcu Jezusa Zmartwychwstałego, będą wspominać czas tej rozmowy i mówić do siebie nawzajem: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?
Płonące serce uczniów to znak działania w nich Ducha Świętego. W języku biblijnym ogień jest znakiem Ducha. Dzieje Apostolskie opowiadają, iż zesłany przez Jezusa Duch Święty ukazał się w postaci płomyków ognistych (por. Dz 2, 3). To właśnie pod wpływem uważnego słuchania Pisma oraz pod wpływem działania Ducha Świętego rodzi się w uczniach pragnienie wyrażone w prośbie: Zostań, Panie, z nami. Ale ponieważ Wędrowiec okazywał jakoby miał iść dalej, uczniowie nalegają, przymuszają Go, aby został z nimi.
W tej usilnej prośbie uczniów wyrażonej z wyraźnym naleganiem widzimy echo słów samego Jezusa: I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą (Łk 11, 9–10). Ponieważ uczniowie prosili, było im dane, ponieważ szukali obecności Pielgrzyma, znaleźli ją, ponieważ kołatali do Jego serca, otworzył im. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gorące pragnienie bycia z Pielgrzymem staje się kolejnym krokiem do pełnego rozpoznania Jezusa Zmartwychwstałego. Gdyby zabrakło ze strony uczniów prośby i nalegania, Pielgrzym przeszedłby mimo, gdyż okazywał, jakoby miał iść dalej.
Nasza wiara karmi się nie tylko rozważaniem i wnikaniem w sens Pisma, ale przede wszystkim głębokim pragnieniem bycia z Jezusem; wiara karmi się codzienną przedłużoną modlitwą. Aby rozpoznać w swoim życiu obecność Chrystusa Zmartwychwstałego, trzeba iść do końca za głosem swojego serca rozpalonego przez Słowo Boże. Nie możemy zatrzymać się w pół drogi. Rozczarowanie wiarą, rozczarowanie Kościołem, jakie przeżywa dziś wielu chrześcijan, ma swoje źródło w tym właśnie zatrzymywaniu się w pół drogi: w braku trwania w obecności Jezusa, w braku usilnego nalegania, aby pozostał z nimi; po prostu, w braku przedłużonej modlitwy.
W naszych rozczarowaniach chrześcijaństwem trzeba nam z całą prostotą powrócić do słów Jezusa: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Jest rzeczą niemożliwą, aby Jezus nie został z tym, który Go o to prosi, aby nie otworzył temu, kto usilnie puka i kołata do drzwi Jego serca.
A On okazywał jakoby miał iść dalej — te słowa Ewangelisty wyrażają ogromną delikatność i czułość Jezusowej obecności i miłości. Bo choć sam jako pierwszy dołącza się do uczniów i nawiązuje z nimi dialog, to jednak nie narzuca im swojej obecności, zostawia im wolność. Aby mogło nastąpić pełne rozpoznanie Jezusa oraz spotkanie z Nim, konieczne jest zaangażowanie ze strony uczniów.
Modlitwa, będąca słuchaniem Jezusa oraz trwaniem w Jego obecności, jest jednym z najważniejszych sposobów nawiązywania coraz głębszej i pełniejszej więzi z Jezusem Zmartwychwstałym. Stąd też kontemplując usilne szukanie obecności przygodnego Wędrowca ze strony uczniów, chciejmy pytać siebie o nasze zaangażowanie na modlitwie. Najpierw zadajmy sobie podstawowe pytanie, czym jest dla nas modlitwa? Jakie miejsce zajmuje ona w życiu? Ile poświęcamy jej uwagi, energii, czasu, zainteresowania? Czy modlitwa w naszym życiu nie przegrywa z innymi zajęciami, nierzadko mało ważnymi i przypadkowymi? Czy jest w nas usilność proszenia, szukania, kołatania? Czy moglibyśmy powiedzieć, iż bardzo zależy nam na modlitwie? Czy rozeznajemy w kierownictwie duchowym jakość naszej modlitwy: jej autentyczność, jej szczerość? Czy możemy powiedzieć, iż bardzo zależy nam na prawdzie naszej modlitwy?
Po tych pytaniach, które są swoistym rachunkiem sumienia, chciejmy następnie spojrzeć na całą naszą dotychczasową drogę modlitwy. Powróćmy do całej historii naszego życia duchowego: do lat wczesnego dzieciństwa, lat dorastania, lat młodości, do wieku dojrzałego. Przypomnijmy sobie najpiękniejsze chwile modlitwy; chwile, w których — podobnie jak w uczniach idących do Emaus — płonęło nam serce. Przypomnijmy sobie doświadczenie miłości Boga, doświadczenia piękna naszego życia, doświadczenia pojednania, pokoju, pocieszenia, doświadczenie nadziei. Zauważmy, iż modlitwa nie zawsze była dla nas tylko ciężkim obowiązkiem. Była także pięknym spontanicznym doświadczeniem. Była darem, łaską. Podziękujmy Jezusowi za te piękne chwile modlitwy. Te właśnie piękne chwile mogą stanowić dla nas zachętę do kontynuowania naszej modlitwy w momentach strapienia duchowego, zniechęcenia, rozczarowania naszym życiem duchowym. Pamięć żywego i serdecznego spotkania z Jezusem Zmartwychwstałym może stać się dla nas siłą do dalszego wysiłku i zmagania o kształt i jakość naszej modlitwy.
Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał? W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Tam zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak Go poznali przy łamaniu chleba (Łk 24, 30–35).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawimy sobie najpierw Jezusa zasiadającego z uczniami do stołu. Zauważmy, jak bierze chleb, błogosławi i podaje uczniom. W drugim obrazie zobaczmy uczniów w gronie Apostołów w Jerozolimie, jak opowiadają o swoim doświadczeniu Jezusa Zmartwychwstałego.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o łaskę odkrycia Eucharystii jako najważniejszego miejsca objawienia się Jezusa Zmartwychwstałego. Będziemy też prosić o głębokie doświadczenie Kościoła jako braterskiej wspólnoty uczniów Jezusa.
Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Jednym z najczęstszych miejsc spotkania Jezusa z ludźmi (w Ewangelii Łukasza) są posiłki. Jezus nie gardzi żadnym zaproszeniem do stołu. Siada do wspólnego posiłku zarówno z najuboższymi, jak też z bogatymi faryzeuszami. Chętnie posila się także u przyjaciół. Wspólne posiłki — to ulubiony sposób przebywania Jezusa z ludźmi.
W Biblii wspólny posiłek jest nie tylko miejscem zaspokojenia głodu, ale również wyraża jedność i komunię. Faryzeusze odrzucają wspólnotę stołu z grzesznikami i celnikami, gdyż odrzucają możliwość jakiejkolwiek jedności z nimi. Jezus natomiast, w przeciwieństwie do faryzeuszów, pozwala się wszystkim zaprosić do stołu. Chętnie jada z grzesznikami i celnikami, jak też z wrogimi sobie faryzeuszami i saduceuszami. Jezus nikogo nie wyklucza ze wspólnoty stołu. Z wszystkimi pragnie nawiązać głęboką intymną więź.
Także i teraz pozwala Jezus zaprosić się do stołu dwom uczniom, którzy pod koniec dnia dotarli wreszcie do Emaus. Po długiej interesującej rozmowie wspólny posiłek miał być miłym i pięknym zakończeniem dnia. Ale uczniów czekała jeszcze jedna, tym razem największa niespodzianka.
Przygodny Wędrowiec, choć był tylko zaproszonym gościem, siadając do stołu nagle przemienił się w gospodarza i zaczyna spełniać rolę pana domu. Tworzy wokół swojej osoby wspólnotę stołu. Zająwszy miejsce za stołem wykonuje cztery czynności: bierze chleb, odmawia błogosławieństwo, łamie go i podaje uczniom. Te same cztery czynności wykonuje Jezus w czasie cudu rozmnożenia chleba: On wziął te pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo i odmówiwszy nad nimi błogosławieństwo, połamał i dawał uczniom, aby podawali ludowi (Łk 9, 16). W czasie ustanowienia Eucharystii w Wieczerniku Jezus również wziął chleb, odmówiwszy dziękczynienie, połamał go i podał uczniom mówiąc: To jest Ciało moje (Łk 22, 19). Te właśnie gesty prawdopodobnie dobrze znane uczniom, otworzyły im oczy.
I nagle uświadomili sobie, że Ten, który im towarzyszył przez kilka godzin, jest dobrze im znanym Człowiekiem; Tym, który sprawił im tyle radości i nadziei w życiu, jak też tak wiele cierpienia i bólu. I znowu kolejne zaskoczenie: w momencie, kiedy Go poznali On zniknął im z oczu. Ale to zaskoczenie nie sprawiło im bólu. Było ono dla uczniów oczywiste. Odzyskawszy mądrość serca szybko zrozumieli przyczyny swojego smutku i braku nadziei. Zniknięcie Jezusa nie było dla nich przykre, ponieważ zrozumieli, że teraz — po Zmartwychwstaniu — jest obecny wśród nich, ale w zupełnie inny sposób. Uczniowie zrozumieli także, że sam sposób obecności Jezusa nie jest ważny, ważny natomiast jest sam Jezus, fakt, że On żyje.
W niniejszej kontemplacji prośmy uczniów idących do Emaus, aby zaprosili nas do udziału w ich wielkiej spontanicznej radości. Chciejmy wczuć się w ich przyjemne zaskoczenie. Przyjemne zaskoczenie uczniów jest owocem ich zaufania Nieznajomemu, uważnego słuchania Jego słów, uległości wobec Ducha działającego w nich. Za wstawiennictwem uczniów idących do Emaus prośmy o wielką wiarę, iż Pan Bóg będzie nas bardzo przyjemnie zaskakiwał w naszym życiu, jeżeli pozwolimy Mu się prowadzić. Najtrudniejsze momenty naszego życia mogą, dzięki Jego łasce i Jego prowadzeniu, stać się czasem Jego wielkich Bożych niespodzianek.
Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. Eucharystia jest dla uczniów ostatecznym miejscem pełnego rozpoznania Jezusa Zmartwychwstałego. To, co przeczuło ich serce, zostało odsłonięte przed nimi w czasie łamania chleba — w Eucharystii. Rozmowy prowadzone z przygodnym Wędrowcem, słuchanie wyjaśnień Pisma, trwanie w Jego obecności przygotowują do rozpoznania Go po łamaniu chleba. Eucharystia jest szczytowym momentem długiej wędrówki Jezusa z uczniami. Jezus rozpoznany przez uczniów, znika im z oczu. Nie jest On już trzecią osobą zasiadającą przy stole. Jego obecność nabiera zupełnie innego charakteru, innego wymiaru. Jego obecność przekracza całą ziemską rzeczywistość. Uczniowie nie mogą nawiązać z Nim kontaktu materialnego. Ale Jego obecność jest jednak rzeczywista, żywa; jest to obecność poprzez znaki, wśród których Słowo Boże i Eucharystia są najważniejsze.
Eucharystia — łamanie chleba — stanie się od początku istnienia Kościoła uprzywilejowanym sposobem trwania w obecności Jezusa Zmartwychwstałego, uprzywilejowanym sposobem rozpoznawania Go. Dzisiaj my również rozpoznajemy Jezusa Zmartwychwstałego najpełniej w Eucharystii. Jest ona także i dla nas najważniejszym momentem w szukaniu Jego obecności, jest szczytem naszej wiary. Aby Eucharystia mogła być w naszym życiu owocna, podobnie jak owocna była w życiu uczniów idących do Emaus, musi być poprzedzona medytacją Słowa Bożego oraz przedłużoną modlitwą. Medytacja Słowa Bożego i Eucharystia stanowią pewną całość. Wyraża to doskonale sama struktura Mszy św. Jeżeli Eucharystia nie wywierałaby rzeczywistego wpływu na życie chrześcijańskie, to trzeba by się zapytać, czy poprzedza ją medytacja Słowa Bożego oraz przedłużona modlitwa medytacyjna.
Jednym z ważnych warunków owocnego uczestniczenia w Eucharystii jest dobre przygotowanie się do niej. Trudno jest nam nieraz uczestniczyć w Eucharystii, jeżeli wpadamy na nią (może czasami nawet z pewnym opóźnieniem) jakby wprost z ulicy, nierzadko pełni wewnętrznego gwaru, chaosu i pośpiechu. Być może nie zawsze nas stać na jakiś szczególny czas samotności i ciszy przed Mszą św., aby móc skoncentrować się tylko na przygotowaniu do niej. I nie jest to może zawsze konieczne. Trwając pośród naszych zajęć i codziennych czynności, możemy przygotowywać nasze serce do uczestnictwa w Eucharystii powracając pamięcią i sercem do spotkania, które nas czeka. Jak człowiek zakochany często powraca sercem do ukochanej(ego) i myśli o zaplanowanym spotkaniu, choć zajmuje się wielu innymi sprawami, tak i my możemy przygotowywać się do Eucharystii będąc jednocześnie pogrążeni w naszej codzienności.
Dziękujmy Jezusowi, iż mamy taki łatwy i prosty dostęp do tego najważniejszego znaku — sakramentu, dzięki któremu może przeżywać Jego obecność. Prośmy, abyśmy z tego daru korzystali w sposób uważny i wrażliwy. Przepraszajmy także, że nasze uczestnictwo we Mszy św. było nieraz niedbałe i zewnętrzne.
Rozpoznawszy Jezusa Zmartwychwstałego po łamaniu chleba uczniowie uświadamiają sobie swoje płonące serca, które są owocem działania w nich Ducha Świętego. Swoje płonące serca uczniowie odbierają jako wielką obietnicę; obietnicę, że Duch Święty — Duch Jezusa będzie im odtąd wiernie towarzyszył w całej ich drodze życia. Duch Jezusa, który zrodził w nich pragnienie przedłużonego trwania w obecności przygodnego Wędrowca i który sformułował w nich prośbę: Zostań, Panie, z nami, nigdy ich już nie opuści. Uczniowie nie boją się już własnej słabości i ułomności, z powodu której uciekali z Jerozolimy, ponieważ doświadczyli, że Duch Jezusa przychodzi z pomocą ludzkiej słabości. Kiedy bowiem nie umiemy się modlić, nie umiemy żyć tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami (Rz 8, 26).
To właśnie pod wpływem działania Ducha Świętego oraz dzięki uczestnictwu w Eucharystii dokonuje się w uczniach z Emaus zdecydowana przemiana życiowa: W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Zniknął całkowicie stan smutku i przygnębienia uczniów. Odzyskali nadzieję. Ich życie nabiera od nowa sensu i znaczenia. Rezygnują z dalszej ucieczki. W tej samej godzinie wracają do Jerozolimy.
Jerozolima u Łukasza posiada szczególne znaczenie. Jest ona miejscem męki i śmierci Jezusa. Wrócić do Jerozolimy, to zdecydować się na naśladowanie Jezusa w Jego męce i śmierci. Jerozolima nie budzi już w uczniach lęku i trwogi, gdyż staje się również miejscem Zmartwychwstania ich Mistrza. Podstawowym owocem Eucharystii dla chrześcijanina będzie zawsze naśladowanie Jezusa w Jego męce i śmierci krzyżowej. Owoc ten będzie zasadniczym kryterium autentyczności uczestnictwa w Eucharystii. W Eucharystii bowiem człowiek łączy najpełniej swoje cierpienia z cierpieniami Jezusa, swój krzyż z Jego krzyżem.
Kontemplując powrót uczniów z ustronnego i bezpiecznego Emaus do Jerozolimy, miejsca śmierci Jezusa, powróćmy raz jeszcze do modlitwy ofiarowania z drugiego tygodnia Ćwiczeń duchownych, w której wyrażamy pragnienie naśladowania Chrystusa we wszystkim, także w Jego krzyżu. Jeszcze raz zbadajmy naszą gotowość do pójścia za Jezusem w tym, co dla nas najtrudniejsze: w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie (ĆD, 98). Nasza kontemplacja Jezusa Zmartwychwstałego byłaby mało realistyczna, gdybyśmy unikali konfrontacji z naszym lękiem przed cierpieniem. Uczniowie uciekający najpierw z Jerozolimy, a następnie wracający do niej pod wpływem doświadczenia Jezusa Zmartwychwstałego, są dla nas wyzwaniem, są pytaniem, na ile i w nas dokonało się to nawrócenie, które sprawia, iż nie uciekamy za wszelką cenę od cierpienia i krzyża. Odmawiajmy tę modlitwę z całym pokojem wewnętrznym, iż Jezus przyjmie nie tylko naszą gotowość cierpienia razem z Nim, ale także przyjmie nasze lęki i obawy przed uczestnictwem w Jego męce i krzyżu. Ważniejsze od naszej gotowości cierpienia razem z Nim jest nasze gorące pragnienie trwania w Jego obecności.
Odwieczny Panie wszystkich rzeczy! Oto przy Twej łaskawej pomocy składam ofiarowanie swoje w obliczu nieskończonej Dobroci Twojej i przed oczami chwalebnej Matki Twojej i wszystkich świętych dworu niebieskiego oświadczając, że chcę i pragnę i taka jest moja dobrze rozważona decyzja, jeśli to tylko jest ku Twojej większej służbie i chwale, naśladować Cię w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelkiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym jak i duchowym, jeśli tylko najświętszy Majestat Twój zechce mię wybrać i przyjąć do takiego rodzaju i stanu życia (ĆD, 98).
W Jerozolimie uczniowie zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak Go poznali przy łamaniu chleba.
Doświadczenie Jezusa Zmartwychwstałego przeżyte przez dwóch uczniów jest autentyczne, ponieważ zgadza się ze świadectwem Jedenastu. Dwaj uczniowie dają świadectwo swojej wiary, ale w łączności z Apostołami. Tylko to doświadczenie Zmartwychwstałego Pana zostaje uznane za prawdziwe, które jest zgodne z doświadczeniem Jedenastu i potwierdzone przez nich. W ten sposób uczniowie w Jerozolimie odnajdują wspólnotę, która przyjmuje ich do swojego grona i potwierdza prawdziwość ich wiary. Wspólnota Kościoła gromadzi się wokół Apostołów i ich następców. Kościół — wspólnota założona na fundamencie Apostołów — dla wszystkich jest miejscem spotkania z Jezusem; jest miejscem jedności wszystkich uczniów Zmartwychwstałego.
Jezus Chrystus jest zasadniczą drogą Kościoła — stwierdza Jan Paweł II. Sam Chrystus jest naszą drogą do domu Ojca. Jest też drogą do każdego człowieka. Na tej drodze, która prowadzi od Chrystusa do człowieka, na tej drodze, na której Chrystus zjednoczył się z każdym człowiekiem, Kościół nie może być przez nikogo zatrzymany. Domaga się tego doczesne i wieczne dobro człowieka. Kościół ze względu na Chrystusa, z racji tej tajemnicy, która jest własnym życiem Kościoła, nie może też nie być wrażliwy na wszystko, co służy prawdziwemu dobru człowieka — jak też nie może być obojętny na to, co mu zagraża.
Naszym zasadniczym powołaniem życiowym, które realizujemy w Kościele, jest dawanie świadectwa Jezusowi Zmartwychwstałemu, aby każdy człowiek odnalazł Go w swoim życiu; aby mógł Go poznawać, kochać i iść w Jego ślady. Tylko w ten sposób człowiek może realizować swoje najgłębsze pragnienia i aspiracje swojego serca, w ten sposób może odnaleźć swoją ludzką godność.
Zaangażować się w realizację ludzkiej godności w świecie, to towarzyszyć człowiekowi w jego poszukiwaniach Jezusa, poszukiwaniach bardzo często nieporadnych, pogubionych, wręcz nieświadomych. Nie możemy pomóc człowiekowi odzyskać jego osobistej godności tylko na drodze zmiany struktur społecznych czy politycznych. I chociaż jest prawdą, że godne życie człowieka domaga się sprawiedliwych struktur, to jednak trzeba być świadomym, iż istota godności człowieka realizuje się w jego sercu i poprzez jego własne serce. Głównym źródłem godności człowieka jest synostwo Boga Ojca, braterstwo z Jezusem Zmartwychwstałym.
Dziękujmy Zmartwychwstałemu za naszą konkretną wspólnotę Kościoła — tę, w której wyrośliśmy i dziś żyjemy. Dziękujmy za świadectwo tych, dzięki którym narodziła się i wzrastała nasza wiara w Jezusa Zmartwychwstałego. Dziękujmy za doświadczenie jedności z naszymi wierzącymi braćmi i siostrami, którzy budowali naszą wiarę i umacniali nas w niej. Prośmy jednocześnie, abyśmy także i my nie tylko samym słowem, ale nade wszystko życiem, potwierdzali wiarę w Jezusa u tych, których On sam postawi na naszej drodze życia. Prośmy o odwagę wyznawania wiary. Módlmy się także, abyśmy poczucie własnej wartości i godności upatrywali przede wszystkim w doświadczeniu synostwa Bożego oraz doświadczeniu braterstwa w Jezusie.
Bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka — uczynił go obrazem swej własnej wieczności. A śmierć weszła na świat przez zawiść diabła i doświadczają jej ci, którzy do niego należą. A dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności. Po nieznacznym skarceniu dostąpią dóbr wielkich, Bóg ich bowiem doświadczył i znalazł ich godnymi siebie. Doświadczył ich jak złoto w tyglu i przyjął ich jak całopalną ofiarę (Mdr 2, 23–3, 6).
Jeżeli zatem głosi się, że Chrystus zmartwychwstał, to dlaczego twierdzą niektórzy spośród was, że nie ma zmartwychwstania? Jeśli nie ma zmartwychwstania, to i Chrystus nie zmartwychwstał. A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara. Okazuje się bowiem, żeśmy byli fałszywymi świadkami Boga, skoro umarli nie zmartwychwstają, przeciwko Bogu świadczyliśmy, że z martwych wskrzesił Chrystusa. Skoro umarli nie zmartwychwstają, to i Chrystus nie zmartwychwstał. A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach. Tak więc i ci, co pomarli w Chrystusie, poszli na zatracenie. Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania. Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli (1 Kor 15, 12–20).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie siebie samych w chwili śmierci. Zróbmy sobie w tym momencie krótki przegląd historii życia. Jakie najważniejsze wybory i decyzje życia chcielibyśmy powtórzyć? Jakich błędów i pomyłek chcielibyśmy uniknąć?
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wielki realizm życiowy, który pozwoli nam odczytać śmierć jako integralną część ludzkiego życia. Będziemy też prosić, abyśmy własną śmiercią uwielbili Boga i dali świadectwo wiary braciom.
Problematyka śmierci jest dzisiaj poruszana raczej rzadko. Jest to temat wstydliwy zarówno w środkach społecznego przekazu jak również w rozmowach towarzyskich. Jeżeli w rozmowie ktoś przypadkowo zejdzie na problem śmierci, nierzadko bywa to kwitowane krótkim stwierdzeniem: też nie macie o czym mówić. Ale z drugiej strony zauważamy w jakiś paradoksalny sposób, iż współczesna kultura (czy może raczej subkultura), szczególnie zaś kinematografia, jest naznaczona brutalnym ukazywaniem śmierci i umierania. Ten paradoks odsłania jakiś paraliżujący, wręcz paniczny lęk współczesnego człowieka przed własną śmiercią.
Umieranie i pogrzeb w środowisku miejskim zostały dziś tak urządzone, aby przeciętny człowiek nie miał praktycznie żadnej styczności z faktem śmierci oraz obrzędami pogrzebowymi. Typowy przypadek: ktoś z bliskiej rodziny czuje się źle. Trafia do szpitala. W szpitalu okazuje się, iż jest ciężko chory. Umiera w szpitalu, nierzadko w zupełnej samotności lub też otoczony obcymi sobie ludźmi. Ciało zmarłego pozostaje w kostnicy szpitalnej. Spotykamy się z nim ponownie w czasie obrzędów pogrzebowych w kaplicy cmentarnej. Wielu ludzi przez długi czas nie ma żadnej styczności ze śmiercią lub też z ciałem zmarłego człowieka. Szczególnie dzieci chronione się, aby nie zetknęły się ze śmiercią, ponieważ mogłyby nabawić się neurotycznych lęków. Ale samo życie pokazuje, że im bardziej chronimy siebie, dzieci i młodzież przed faktem śmierci, tym lęk przed nią staje się głębszy i bardziej neurotyczny. Bo chociaż nie spotykamy się z faktem śmierci, to jednak fakt własnej śmierci oraz śmierci naszych najbliższych dogłębnie przeczuwamy. W problematyce śmierci człowiek nie może oszukać siebie samego, nie może też oszukać bliźnich.
W latach osiemdziesiątych przez kilka tygodni pracowałem w pewnej wielkomiejskiej parafii w Belgii. Najczęstszym moim obowiązkiem były pogrzeby. W niektóre dni kilka pogrzebów. Niemal wszystkie (z wyjątkiem jednego) były organizowane dans intimité — na sposób prywatny. Na pogrzeb dans intimité przychodziło dosłownie kilka osób — najbliższa rodzina: bracia, siostry, dzieci, współmałżonek, współmałżonka, wnuki. Czasami na pogrzebie było dosłownie cztery, pięć osób. Miałem wrażenie, iż robiono wszystko, aby śmierć bliskiej osoby nie przeszkadzała innym. Nie zawiadamiano o śmierci i pogrzebie sąsiadów, przyjaciół zmarłego, ale dopiero po pogrzebie rozsyłano wydrukowane pięknie zawiadomienie o śmierci danej osoby. Może inaczej wygląda umieranie i obrzędy pogrzebowe w środowiskach wiejskich, chociaż trzeba stwierdzić, iż sposób życia środowiska miejskiego i wiejskiego w wysoko uprzemysłowionych krajach praktycznie się nie różni.
Przytaczamy niniejszą obserwację nie po to, aby poddawać ją krytyce, ale raczej by móc zaobserwować pewne zjawisko, które trzeba traktować jako symbol. Nie chodzi bowiem o nagłą zmianę zwyczajów związanych ze śmiercią i umieraniem. Mogłoby to bowiem okazać się walką z wiatrakami. Chodzi raczej o szukanie takiego nastawienia do ludzkiej śmierci, w tym także do własnej śmierci, które traktuje umieranie jako integralną część ludzkiego życia tutaj na ziemi.
Nietrudno zauważyć, iż ten niemal paniczny lęk współczesnego człowieka przed śmiercią jest skutkiem prób wyeliminowania rzeczywistości nadprzyrodzonej z ludzkiej codzienności. Jeżeli człowiek koncentruje się niemal wyłącznie na świecie materialnym, wówczas odbiera umieranie jako koniec wszystkiego. Kiedy Bóg zostaje całkowicie usunięty z życia publicznego, wówczas zajmowanie się końcem ludzkiego życia staje się kłopotliwe, wstydliwe. Nie bardzo wiadomo, co z tym faktem zrobić. Śmierć bowiem odbierana jest wówczas jako unicestwienie wszystkiego, czemu człowiek poświęcił swoje siły, energię, co kochał na tej ziemi.
Umieranie — podobnie jak narodziny — jest integralną, nieodłączną częścią ludzkiego życia. Jezus Chrystus, Bóg–Człowiek, który stał się podobny do nas we wszystkim, uniżył samego siebie i stał się posłusznym swojemu Ojcu aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej (Flp 2, 8). W tajemnicy Wcielenia Bóg przyjmuje na siebie fakt śmierci i czyni z niej swoje egzystencjalne doświadczenie.
Prawdę o śmierci winien rozważać każdy człowiek, nie tylko w podeszłym wieku, ale także człowiek młody. Fakt śmierci uczy każdego z nas wielkiej mądrości, realizmu życiowego oraz mierzenia siły na zamiary. Doświadczenie własnej śmierci porządkuje hierarchię wartości w naszym życiu, pomaga nam szukać celu i sensu życia. Św. Ignacy zachęca nas, abyśmy w chwilach dokonywania najważniejszych wyborów życiowych wyobrażali sobie chwilę własnej śmierci i zastanawiali się nad tą postawą i tą miarą, którą wtedy chciałbym widzieć zastosowaną w tym obecnym wyborze; i dostosowując się do niej całkowicie dokonam mojej decyzji (ĆD, 186). Fakt śmierci relatywizuje i porządkuje wiele doświadczeń przypadkowych i nieważnych, które koncentrują nieraz na sobie naszą uwagę i nie pozwalają nam patrzeć na życie bardziej perspektywicznie.
W psychologii podkreśla się, iż człowiek, który nie umie spokojnie myśleć o śmierci, nie umie też cieszyć się życiem. Matka zaś, która lęka się śmierci, przekaże swoim dzieciom lęk przed życiem. Jej neurotyczny lęk przed śmiercią rzuci cień na życie dzieci. Lęk przed śmiercią paraliżuje życie. W najgłębszym sensie lęk przed śmiercią jest przejawem lęku przed życiem. Cieszyć się życiem może tylko człowiek, który nie pozwala się sparaliżować lękiem przed śmiercią. Neurotyczny lęk przed śmiercią zatruwa nieraz ludziom najpiękniejsze chwile ich życia.
W niniejszym rozmyślaniu zadam sobie pytanie, jakie odczucia budzi we mnie sam fakt ludzkiej śmierci? Przypomnę sobie śmierć jakiejś bliskiej mi osoby. Jak ją przeżyłem? Jakie towarzyszyły mi odczucia, refleksje, myśli? W jaki sposób myślałem do tej pory o mojej własnej śmierci? Jakie myśli, odczucia rodzą się we mnie, kiedy uprzytomnię sobie fakt mojej śmierci? Czy mogę powiedzieć, iż nie ma we mnie jakiegoś panicznego lęku przed własną śmiercią? Co chciałbym powiedzieć Jezusowi o moim dotychczasowym myśleniu i przeżywaniu własnej śmierci?
Ale czy śmierć nie zawiera w sobie czegoś dramatycznego, wręcz tragicznego? Kiedy kogoś spotyka nagła lub gwałtowna śmierć, mówimy wówczas o tragicznej śmierci. Czyż sam Jezus Chrystus nie lękał się — aż do krwawego potu — własnej śmierci, która miała na Niego przyjść? Czyż nie prosił Ojca, aby oddalił od Niego ten kielich? Śmierć jest wrogiem człowieka. Weszła ona na świat, jak mówi Księga Mądrości, przez zawiść diabła (Mdr 2, 24). Tragizmu śmierci doświadczają jednak tylko ci, którzy należą do diabła. Dusze sprawiedliwych zaś są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka śmierci. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności. Po nieznacznym skarceniu dostąpią dóbr wielkich. Już Księga Mądrości ukazuje śmierć jako przejście do innego życia, jako powierzenie, oddanie swojego życia Bogu. Księga Mądrości nie tai bólu i trudu śmierci. I choć jasno ukazuje, iż ze śmiercią wiąże się kaźń, skarcenie, to jednak głupimi nazywa jednoznacznie tych, którzy czynią ze śmierci tragiczne wydarzenie życia, które ostatecznie i całkowicie kończy ludzką egzystencję.
W Księdze Mądrości dostrzegamy integralne traktowanie życia i ludzkiej śmierci. Lęk współczesnego człowieka przed śmiercią wynika właśnie z wyizolowania końca ludzkiego życia z całości egzystencji. Śmierć znajduje się przecież na przedłużeniu ludzkiego życia, jest jego przedłużeniem. Stwierdzenie, które może wydać się wręcz banałem: jakie życie, taka śmierć jest de facto głęboką mądrością życiową.
To, co przeczuwał autor Księgi Mądrości, w pełni objawił nam Jezus Chrystus. Już nie tylko poprzez swoją naukę, swoją mądrość, ale przede wszystkim poprzez swoje życie, szczególnie zaś poprzez swoją śmierć i Zmartwychwstanie. Śmierć Jezusa Chrystusa, choć dramatycznie trudna i bolesna, stanowiła integralną część Jego życia i Jego relacji z Ojcem. Jezus wiele razy zapowiadał swoją śmierć i ukazywał ją jako oddanie siebie Ojcu. To właśnie dzięki życiu oddanemu wyłącznie Ojcu i Jego woli, śmierć Jezusa nabiera sensu i znaczenia. Śmierć Jezusa zostaje wpisana w odwieczny plan miłości Ojca wobec Syna, a w Nim w odwieczny plan miłości do każdego człowieka. Ludzkie konanie Jezusa na krzyżu jest przede wszystkim aktem miłości (G. Bernanos). Poprzez swoją śmierć Jezus potwierdza ostatecznie przyjęcie miłości swojego Ojca i zaprasza nas, abyśmy i my uczyli się w taki właśnie sposób patrzeć na naszą przyszłą śmierć.
Jezus, odpowiadając na wezwanie Ojca, uczynił nie tylko ze swego życia, ale także ze śmierci, miejsce szukania Ojca i Jego woli, miejsce oddania Mu chwały, miejsce naszego zbawienia. Dzięki powierzeniu się Ojcu, śmierć de facto stała się dla Niego początkiem nowego życia — początkiem Zmartwychwstania, ponieważ Jezus uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył w chwale Zmartwychwstania i darował Mu imię ponad wszelkie imię (Flp 2, 8–9).
Dla nas chrześcijan doświadczenie śmierci i Zmartwychwstania Jezusa staje się szczególnym miejscem przekroczenia własnego lęku przed śmiercią, a tym samym staje się miejscem odkrycia radości i pełni swojego życia. Jezus mówi nam wprost: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to? (J 11, 25–26).
W niniejszej medytacji chciejmy z uwagą wsłuchać się w słowa Księgi Mądrości oraz w słowa Jezusa: Jam jest zmartwychwstanie... jako skierowane do nas osobiście. Jakie reakcje, jakie myśli, jakie odczucia budzą w nas te słowa? W sposób szczególny chciejmy wsłuchać się w pytanie Jezusa skierowane do Marty: Wierzysz w to? Czy wierzę w zmartwychwstanie mojego życia, mojego ciała? Czy wiara z zmartwychwstanie uspokaja, ucisza moje niepokoje i lęki związane z moją własną śmiercią lub ze śmiercią moich bliskich? Co chciałbym Jezusowi powiedzieć o mojej wierze w Jego Zmartwychwstanie, o świadomości mojej śmierci, o śmierci moich bliskich?
Jeżeli nawet jesteśmy ludźmi wierzącymi i jeżeli wiara w Zmartwychwstanie Jezusa i nasze wraz z Nim jest nam bliska, to jednak fakt śmierci pozostaje dla każdego z nas dramatycznie trudnym doświadczeniem. Pozostaje dla człowieka wielką niewiadomą. I nawet jeżeli dziś traktujemy temat własnej śmierci z całą szczerością i odwagą, to jednak rodzi się pytanie: Czy możemy sobie zapewnić odwagę i pogodę ducha w chwili umierania? Czy możemy przewidzieć, że w chwili śmierci potrafimy w taki sposób zaufać Bogu, iż własną śmiercią damy przykład wiary swoim najbliższym? Z pewnością nie możemy sobie zapewnić takiej postawy wobec śmierci na przyszłość. Nikt z nas nie może postanowić, w jaki sposób będzie umierał. Nie możemy przewidzieć, w jakiej sytuacji i w jakim nastroju ducha zastanie nas nasza śmierć. Jak nie od nas zależał czas, miejsce i sposób przyjścia na świat, tak również nie od nas będzie zależał czas, miejsce i rodzaj śmierci. Śmierć Jezusa była trudna. Jej czas, miejsce i sposób wyznaczył Mu Jego Ojciec. I choć była to śmierć trudna, to jednak była to najpiękniejsza śmierć — ponieważ była przyjęta w całkowitym pojednaniu z ludźmi i w całkowitym zaufaniu swojemu Ojcu. Modlitwa Jezusa na krzyżu: Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią, oraz Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23, 34. 46) objawia nam piękno śmierci Jezusa.
I choć nie możemy przewidzieć czasu, miejsca i sposobu umierania, to jednak — jak Jezus w Ogrójcu — możemy się modlić o dobrą śmierć. Chrześcijanin powinien modlić się nie tylko o dobre życie, ale także o dobrą śmierć dla siebie i swoich bliskich. W przeszłości, która traktowała śmierć w sposób bardziej naturalny, spokojny i z pewnością mniej neurotyczny niż dzisiaj, istniały bractwa dobrej śmierci. Św. Barbara oraz św. Józef, a zwłaszcza Najświętsza Maryia Panna, byli uważani w Kościele za szczególnych patronów dobrej śmierci. Zauważmy, iż zachwycamy się i podziwiamy cuda różnych uzdrowień, np. cuda, jakie mają miejsce w różnych sanktuariach maryjnych. Niektóre ruchy kościelne bardzo też koncentrują się na cudzie uzdrowienia. Ale wszystkie te cuda są zawsze przejściowe, ponieważ ich skutki kończą się ze śmiercią człowieka, tak jak cud wskrzeszenia Łazarza zakończył się z chwilą jego śmierci. Wydaje się, iż o wiele większym cudem dla człowieka jest dobra i piękna śmierć. Stwierdzenie to może wydać się dziwne, a jednak... Cud pięknej i dobrej śmierci utrwala na wieki owoce całego naszego życia. Jednoczy nas na zawsze z Bogiem. Czyni nas na wieki dziećmi Ojca niebieskiego, braćmi Jezusa Chrystusa, świątyniami Ducha Świętego. To właśnie dzięki dobrej śmierci, zostaje zachowane na wieki całe nasze życie: także nasze ciało, które powstanie do życia.
Konstytucje Towarzystwa Jezusowego napisane przez św. Ignacego zobowiązują jezuitę, aby w chorobie i śmierci dał zbudowanie innym, aby uwielbił Boga także swoją śmiercią. Ten piękny tekst może być pomocą nie tylko dla członków Towarzystwa Jezusowego, ale także dla wszystkich, którzy korzystają z Ćwiczeń duchownych: Jak w ciągu całego życia, tak tym bardziej w obliczu śmierci powinien każdy członek Towarzystwa starać się najusilniej, aby Bóg i Pan nasz Jezus Chrystus był w nim uwielbiony, a Jego upodobanie spełniło się w nim. Winien ponadto budować innych przynajmniej przykładem cierpliwości i męstwa, żywą wiarą, nadzieją i miłością tych dóbr wiekuistych, które nam wysłużył Chrystus Pan i zdobył niezrównanymi trudami swego życia doczesnego i śmierci. A ponieważ bardzo często choroba jest tego rodzaju, że w dużym stopniu utrudnia korzystanie z władz umysłowych, a przejście z życia doczesnego do wiecznego jest takie, że ataki szatana bywają groźne — niesłychanie zaś ważne jest, żeby im nie ulec — wtedy potrzebna jest pomoc miłości braterskiej.
Na zakończenie medytacji chciejmy powierzyć Bogu całe nasze życie, a wraz z nim — jako jego integralną część — także naszą śmierć. Prośmy, abyśmy mogli w chwili śmierci doświadczyć pomocy miłości braterskiej, opieki i wstawiennictwa Matki Najświętszej, św. Józefa oraz naszego Patrona. Prośmy, aby stopniowo budziło się w nas głębokie pragnienie, by naszą własną śmiercią uwielbić Boga i dać przykład swoim braciom zaufania i wiary. Prośmy też o większą wrażliwość na ludzi zbliżających się do śmierci. A jeżeli Opatrzność pozwoli nam być przy śmierci jakiejś osoby, prośmy, abyśmy byli dla niej pomocą w jej przejściu do Ojca.
Na zakończenie rozważań wsłuchajmy się jeszcze w świadectwo dojrzałego przygotowania na własną śmierć pozostawione nam przez św. Teresę od Dzieciątka Jezus, która umierała mając zaledwie dwadzieścia cztery lata: Po ziemskim wygnaniu czeka mnie radość mieszkania z Tobą w Ojczyźnie niebieskiej. Nie chcę jednak gromadzić zasług dla Nieba, ale chcę pracować jedynie dla Twojej Miłości ku Tobie: aby Tobie, o Boże, sprawić radość, aby przynieść pociechę Boskiemu Sercu Twemu, aby Ci pozyskiwać dusze, które Cię wiecznie będą miłować.
U schyłku życia stanę przed Tobą, o Panie, z próżnymi rękami, gdyż nie proszę, abyś policzył uczynki moje... Wszystkie nasze dobre czyny mają skazy w oczach Twoich! Pragnę więc przyodziać Twoją własną Sprawiedliwość i z łaski Twej Miłości dostąpić wiecznego posiadania Ciebie. Nie chcę innej chwały, innej Korony, tylko Ciebie, o mój Umiłowany! Dla Ciebie, Panie, czas jest niczym, jeden dzień jest jak lat tysiąc. W jednej chwili możesz mnie przygotować na godne stawienie się przed Tobą.
Błogosław,
duszo moja, Pana!
O Boże mój, Panie, jesteś
bardzo wielki!
Odziany we wspaniałość i majestat,
światłem
okryty jak płaszczem.
Ty zdroje kierujesz do strumieni,
co
pośród gór się sączą:
poją one wszelkie zwierzęta
polne,
tam dzikie osły gaszą swe pragnienie;
nad nimi
mieszka ptactwo powietrzne,
spomiędzy gałęzi głos swój
wydaje. (...)
Każesz rosnąć trawie dla bydła
i
roślinom, by człowiekowi służyły,
aby z roli dobywał
chleb
i wino, co rozwesela serce ludzkie,
by rozpogadzać
twarze oliwą,
by serce ludzkie chleb krzepił.
Drzewa Pana
mają wody do syta,
cedry Libanu, które zasadził.
Tam
ptactwo zakłada gniazda,
na cyprysach są domy
bocianów.
Wysokie góry dla kozic,
a skały są kryjówką
dla borsuków.
Tyś stworzył księżyc, aby czas
wskazywał;
słońce poznało swój zachód.
Mrok
sprowadzasz i noc nastaje,
w niej krąży wszelki zwierz
leśny.
Lwiątka ryczą za łupem,
domagają się żeru od
Boga.
Gdy słońce wzejdzie, wracają
i kładą się
w swych legowiskach.
Człowiek wychodzi do swojej pracy,
do
trudu swojego aż do wieczora.
Jak liczne są dzieła Twoje,
Panie!
Ty wszystko mądrze uczyniłeś:
ziemia jest pełna
Twych stworzeń. (...)
Wszystko to czeka na Ciebie,
byś
dał im pokarm w swym czasie.
Gdy im udzielasz,
zbierają;
gdy rękę swą otwierasz, sycą się dobrami.
Gdy
skryjesz swe oblicze, wpadają w niepokój;
gdy im oddech
odbierasz, marnieją
i powracają do swojego prochu.
Stwarzasz
je, gdy ślesz swego Ducha
i odnawiasz oblicze ziemi.
Niech
chwała Pana trwa na wieki:
niech Pan się raduje z dzieł
swoich (Ps 104, 1–2. 10–31).
Obraz dla obecnej kontemplacji: Przedstawmy sobie samych siebie stojących przed całym dworem niebieskim: przed obliczem Boga, Pana naszego, wobec Matki Najświętszej, aniołów i wszystkich świętych.
Prośba o owoc kontemplacji: Będziemy prosić o wewnętrzne poznanie ogromu dobra, jakie otrzymaliśmy i nieustannie otrzymujemy od Boga. Będziemy również prosić, aby otrzymane dobro czyniło nas coraz bardziej otwartymi i hojnymi wobec Boga i Jego nieskończonej miłości.
Kontemplacja Ad amorem — O miłości (ĆD, 230nn), która wieńczy całe Ćwiczenia duchowne św. Ignacego Loyoli, jest jakby mostem przerzuconym pomiędzy czasem intensywnej modlitwy rekolekcyjnej a szarą codziennością życia. Nasze życie wymaga dużego zaangażowania: zaangażowania w pracę, w życie rodzinne, w codzienne troski i kłopoty związane z naszymi ludzkimi potrzebami. Wszystko to nie pozwala nam na tak intensywne wyciszenie i modlitwę, jakie miały miejsce w czasie trwania Ćwiczeń duchownych. Znaczne skrócenie czasu poświęconego wyłącznie na modlitwę, zmniejszenie intensywności naszej uwagi w sprawach duchowych, nie powinno jednak oznaczać rezygnacji z usilnego szukania obecności Boga, z szukania Jego miłości w naszej codzienności życia.
Kontemplacja O miłości ma nas przekonać, że obecności Boga można poszukiwać we wszystkich rzeczach, na przykład w rozmowie z kimkolwiek, w chodzeniu, w patrzeniu, smakowaniu, słuchaniu, rozumieniu oraz we wszystkim co robimy: ponieważ Jego Boski Majestat ujawnia się (...) we wszystkich rzeczach (św. Ignacy).
Ostatnią kontemplację, kontemplację O miłości, św. Ignacy poprzedza dwoma uwagami precyzującymi samo pojęcie miłości. A ponieważ pojęcie miłości jest dzisiaj powszechnie nadużywane i fałszowane, stąd też uwagi Autora Ćwiczeń duchownych mają dla nas szczególne znaczenie.
Najpierw wypada zaznaczyć dwie rzeczy — mówi Ignacy. Pierwsza: Miłość winno się zakładać więcej na czynach niż na słowach (ĆD, 230). Słowa te są pewnym powtórzeniem słów św. Jana: Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą! (1 J 3, 18). Ignacy wiedział, jak bardzo człowiek jest skłonny do wypowiadania wielkich słów i jak żałośnie obok nich prezentuje się praktyka życia. Prawdziwa miłość działa i jest skuteczna jedynie w czynach (W. Lambert). Podstawowym wyrazem miłości nie są więc przeżycia w sferze uczuć, nie są też słowa opowiadające o tych doznaniach, ale ofiarne i konkretne działanie na rzecz osoby miłowanej. Miłość winno się zakładać więcej na czynach niż na słowach — to lakoniczne stwierdzenie św. Ignacego mogłoby być dobrym lekarstwem na nasze puste gadanie o miłości, którego pełne są nasze filmy, książki, czasopisma, nasze kazania, katechezy czy też nasze codzienne rozmowy.
Po drugie. Miłość polega na (...) tym, aby miłujący dawał i udzielał umiłowanemu tego, co sam posiada, albo coś z tego, co jest w jego posiadaniu lub w jego mocy; i znów wzajemnie żeby umiłowany udzielał miłującemu (ĆD, 231). Istotą miłości jest pełna komunia, jedność międzyosobowa, wzajemne przenikanie się tych, którzy się kochają; wzajemne udzielanie sobie tego wszystkiego, kim są i co posiadają. Przed umiłowanym niczego się nie ukrywa. W miłości nic nie pragnie się zatrzymać tylko dla siebie. W każdym akcie miłości kochające się osoby mówią sobie wzajemnie: Wszystko moje do ciebie należy (Łk 15, 31). Istotą miłości jest więc realne odniesienie do drugiego, rzeczywista więź, rzeczywista relacja z osobą.
Te uwagi św. Ignacego posiadają dzisiaj niezwykłą wartość. Bardzo często miłość zwykło się utożsamiać z subiektywnym i przyjemnym odczuciem zakochania. Wielu ludzi, szczególnie młodych, nie kocha naprawdę drugiego, ale kocha swoje wyobrażenie o drugim oraz kocha siebie samego w drugim. Satysfakcja emocjonalno–seksualna staje się nierzadko najwyższym i jedynym kryterium miłości. Stąd tak łatwo dochodzi do wzajemnej manipulacji. Takie rozumienie miłości sprawia, że nie widzi się potrzeby ofiary, wysiłku i trudu dla wzrostu w miłości. Te powierzchowne kryteria miłości przykłada się nie tylko do miłości przyjacielskiej, narzeczeńskiej i małżeńskiej, ale także do miłości Boga.
Przywieść sobie na pamięć dobrodziejstwa otrzymane: stworzenie, odkupienie, a także dary poszczególne, ważąc i doceniając z wielkim uczuciem miłości, jak wiele uczynił Bóg, Pan nasz, dla mnie; jak wiele mi dał z tego, co posiada. A dalej, jak bardzo tenże Pan pragnie mi dać samego siebie, ile tylko może wedle swego Boskiego planu (ĆD, 234).
Zgodnie z propozycją św. Ignacego chciejmy przywołać na pamięć wszystkie dary w porządku stworzenia i odkupienia. Najpierw chciejmy sobie uświadomić wszystkie dary w porządku stworzenia: nasze doczesne istnienie wraz z darem nieśmiertelności, dar ludzkiej wolności, naszą zdolność do przyjmowania i dawania miłości, wszystkie nasze więzi z ludźmi w ciągu całej naszej historii życia, nasze talenty osobiste i zdolności.
Następnie przywołajmy dary w porządku odkupienia: dar Jezusa Chrystusa — dar Syna Bożego, który stał się dla nas Człowiekiem; dar Miłości Boga Ojca objawionej nam w Jego Synu; dar Ducha Świętego zesłanego nam przez Ojca i Syna. Przywołajmy także dar Maryi, Matki Jezusa, wspólnotę Kościoła — tę powszechną i tę nam najbliższą, w której uczestniczymy na co dzień; dar Słowa Bożego, którym możemy się karmić na co dzień; sakramentalne znaki — szczególnie zaś Eucharystię i sakrament pojednania, i wreszcie świadectwo wiary wielu naszych braci i sióstr.
Kiedy Bóg daje nam jakikolwiek dar, to w każdym z nich, choćby był najmniejszy, ukrywa się cała Jego nieskończona Boska miłość. W każdym darze zawiera się tyle Jego miłości, ile możemy jej przyjąć, udźwignąć i wcielić w nasze życie. Udzielanie się nam Boga określa nie tylko Jego Boski plan, ale także wielkość pragnień człowieka. Bóg daje nam wszystko w Jezusie Chrystusie, daje nam całą swoją miłość, ale my nie chcemy lub też nie jesteśmy w stanie jej przyjąć.
A potem wejść w siebie — zachęca św. Ignacy. Aby móc sobie uświadomić i móc przewidzieć, jaka winna być nasza reakcja wobec Boga obdarowującego nas nieustannie swoimi darami, odwołajmy się do doświadczenia ludzkiej miłości. Pytajmy się więc, jak zachowuje się kochająca żona, kiedy mąż ofiarowuje jej jakiś dar jako wyraz jego wielkiego serca? Jak reaguje dziecko, które otrzymuje od matki cenny podarek jako wyraz jej miłości? Jak zachowuje się człowiek, który w dowód oddania i życzliwości otrzymuje od swojego przyjaciela cenny i miły dar? A potem wejść w siebie samego rozważając, com ja z wielką słusznością i sprawiedliwością winien ze swej strony ofiarować i dać Jego Boskiemu Majestatowi (ĆD, 234). Jeżeli Bóg daje mi wszystko, to naturalną i spontaniczną reakcją mojego serca winno być ofiarowanie Mu również wszystkiego: tego, kim jestem i tego, co posiadam.
Nierzadko na całą naszą ludzką rzeczywistość patrzymy bardzo zewnętrznie i powierzchownie, ponieważ odbieramy ją w kategoriach czysto ludzkich; jesteśmy nieraz zbytnio skoncentrowani na sobie i naszych ludzkich potrzebach. Nierzadko pozwalamy się zżerać naszym lękom o siebie, swoich bliskich i całą naszą przyszłość. Codzienne wydarzenia życiowe, nawet te najpiękniejsze i najprzyjemniejsze, niewiele nam mówią, ponieważ nie widzimy w nich działania Bożego, ale jedynie zbieg przypadków czy też owoc naszej ludzkiej zapobiegliwości. Gdybyśmy wszystko w naszym życiu odbierali jako dar samego Boga i w każdym z tych darów dostrzegali Jego miłość, wówczas cała — zdawać by się mogło szara i nieciekawa — codzienność przekształciłaby się niemal natychmiast w przygodę szukania i odnajdywania Boga we wszystkich rzeczach.
W końcowej serdecznej rozmowie z Matką Najświętszą, z Jej Synem Jezusem oraz z Bogiem Ojcem prośmy gorąco o wielką duchową przenikliwość, dzięki której będziemy w stanie odczytywać wszystko, całą naszą ludzką rzeczywistość w świetle miłości Boga do człowieka. Prośmy także o ducha wdzięczności, dzięki któremu będziemy coraz lepiej usposobieni, aby sam Stwórca i Pan udzielał się nam i ogarniał nas ku swej miłości i chwale, a także przysposabiał nas ku tej drodze, na której będziemy Mu mogli lepiej służyć (por. ĆD, 15).
Zwrócić uwagę na to, jak Bóg mieszka w stworzeniach: w żywiołach, dając im istnienie; w roślinach, dając im życie i wzrost; w zwierzętach, dając im czucie; w ludziach, darząc ich rozumieniem (ĆD, 235). Św. Ignacy posługuje się kluczem ewolucyjnym, aby odsłonić nam wewnętrzne działanie Boga w Jego stworzeniach; rozpoczyna bowiem wyliczać stworzenia od materii nieożywionej poprzez rośliny i zwierzęta aż do człowieka. Mieszkanie Boga w stworzeniach nie jest jakimś statycznym przebywaniem, ale jest ono działającą energią, jest źródłem wszelkich przejawów życia i rozwoju. Sam Bóg daje życie i rozwój wszystkiemu, co porusza się na ziemi.
Od rozważań o Bogu mieszkającym w stworzeniach św. Ignacy każe nam następnie przejść do osobistej refleksji, w jaki sposób Bóg mieszka i pracuje w każdym z nas osobiście: I we mnie także Bóg mieszka, dając mi być, żyć, czuć i darząc mię rozumem. A nadto uczynił mię świątynią swoją, bom stworzony jest na podobieństwo i obraz Jego Boskiego Majestatu (ĆD, 235).
Przejawem Bożego zamieszkania w nas jest najpierw samo istnienie, a następnie wszystkie funkcje życiowe na wszystkich płaszczyznach: biologicznej, psychicznej, intelektualnej, duchowej. Bóg mieszka jednak w człowieku pełniej i głębiej niż w innych stworzeniach. Tylko człowiek posiada bowiem zdolność przyjmowania miłości Boga w sposób wolny i świadomy. To właśnie dzięki tej zdolności staje się Jego szczególnym mieszkaniem — świątynią.
I znów wejść w siebie w podobny sposób, jak się to rzekło w punkcie pierwszym, albo w inny jaki sposób, jeśli uznam go za lepszy (ĆD, 235). Św. Ignacy zachęcając nas do wyciągania konsekwencji z tajemnicy zamieszkiwania Boga w nas samych, zwraca nam uwagę na potrzebę wielkiej wolności i spontaniczności duchowej, dzięki którym rozważana tajemnica dotknie nie tylko naszego umysłu, ale przede wszystkim naszego serca.
Aby jeszcze pełniej przybliżyć nam miłosną obecność Boga, św. Ignacy każe nam rozważać, jak Bóg działa i pracuje dla mnie we wszystkich rzeczach stworzonych na obliczu ziemi. Znaczy to, że postępuje tak, jak ktoś pracujący. I tak w niebiosach, w żywiołach, w roślinach, owocach, trzodach itd., dając wszystkiemu istnienie, zachowując, darząc wzrostem i czuciem itd. (ĆD, 236) Kiedy Ignacy używa słowa pracować na określenie Boskiej miłości, pragnie nam powiedzieć: Bóg kocha nas w pocie oblicza swego i spodobało się Mu, aby cena Jego miłości do nas była wysoka (W. Lambert).
Dla pełniejszego zrozumienia pracy i trudu Boga dla człowieka Autorzy natchnieni nadają Mu imiona związane z różnymi zawodami wykonywanymi w czasach biblijnych. I tak Bóg Jahwe nazywany jest Pasterzem, Gospodarzem, Wojownikiem, Budowniczym, Garncarzem, Królem, Władcą. Biblia posługuje się niemal każdą ludzką pracą, aby przybliżyć nam pracę Boga dla człowieka. Nie tylko żmudna męska praca, ale także kobiecy ból i trud rodzenia nowego życia, stają się doskonałym obrazem dla ukazania trudzenia się Boga dla człowieka. Bóg rodzi nas w Jezusie Chrystusie do nowego życia w cierpieniu i bólu, podobnie jak czyni to kobieta wydając na świat nowego człowieka. Praca człowieka — źródło narodzin i stworzenia jest kontynuacją oraz odwzorowaniem Boskiej pracy w normalnej człowieczej kondycji (W. Lambert).
A potem wejść w siebie. Celem kontemplacji Jezusa pracującego i trudzącego się dla nas aż do krwawego potu było dogłębne poznanie Pana, abym Go więcej kochał i więcej szedł w Jego ślady (ĆD, 104). Iść w ślady Jezusa oznacza więc pracować razem z Nim za dnia, czuwać z Nim po nocy, abyśmy mogli stać się uczestnikami Jego zwycięstwa, jak byliśmy uczestnikami Jego trudów (por. ĆD, 93). Posługując się modlitwą św. Ignacego, wyraźmy gotowość współuczestniczenia w Jego służbie, pracy, walce i ofierze.
Słowo
Odwieczne, Jednorodzony Synu Boży,
proszę Cię, naucz mnie
służyć Ci tak,
jak tego jesteś godzien.
Naucz mnie
dawać, a nie liczyć,
walczyć, a na rany nie
zważać,
pracować, a nie szukać spoczynku,
ofiarować
się, a nie szukać nagrody innej
prócz poczucia, że
spełniłem Twoją Najświętszą wolę.
Patrzeć i rozważać, jak wszystkie dobra i dary zstępują z góry; jak moja ograniczona moc — od najwyższej i nieskończonej owej mocy z góry pochodzi; i w podobny sposób sprawiedliwość, dobroć, miłość, miłosierdzie itd. tak, jak od słońca wychodzą promienie, jak ze źródła — wody. itd. Zakończyć wejściem w siebie, jak to było wyżej powiedziane (ĆD, 237). W ostatnim punkcie kontemplacji O miłości Ignacy wraca do zasadniczej myśli z punktu pierwszego, iż wszystko jest Bożym darem. Tym razem jednak Autor Ćwiczeń duchownych proponuje nam rozważyć zasadnicze przymioty naszego człowieczeństwa: moc, sprawiedliwość, dobroć, miłość i miłosierdzie, jako odblask przymiotów Boskich.
Odwołując się do osobistego doświadczenia zechcę znaleźć przejawy mojej mocy, sprawiedliwości, dobroci, miłości i miłosierdzia, choć są one ograniczone. Nie jest ważne, czy jestem zadowolony z tego, jak wielkie są ich przejawy w konkretnym codziennym życiu. Ważniejsze jest pokorne wyznanie wiary, iż wszystkie one są odblaskiem przymiotów samego Boga. Jak od słońca wychodzą promienie, jak ze źródła wody, tak z Boga spływa na mnie wszystko to, kim jestem i co posiadam.
Wszystkie rzeczy noszą w sobie tajemnicę: ostatecznym ich końcem jest Bóg, który sam jest najgłębszą praprzyczyną wszystkiego, co istnieje. Wdzięczność w sposób całkiem naturalny wydobywa na jaw tę prawdę i pomaga w radosnym spotkaniu Dawcy i odkrywaniu Go w Jego darach, w znajdowaniu Boga we wszystkich rzeczach (P. van Breemen).
Kończąc kontemplację o miłości odwołajmy się jeszcze do pięknego wyznania miłości św. Teresy od Dzieciątka Jezus: Pragnę, aby całe moje życie było aktem doskonałej miłości, oddaję się na ofiarę całopalną Twojej Miłości Miłosiernej. Wyniszczaj mnie, błagam Cię, bezustannie, przelewaj w serce strumienie nieskończonej czułości przepełniające Twoje Serce, abym stała się, o mój Boże, męczennicą Twojej miłości. Niechaj to męczeństwo przygotuje mnie do stawienia się przed Tobą, a potem niechaj mnie o śmierć przyprawi, aby dusza moja mogła bezzwłocznie wzlecieć w wieczne objęcia Twej Miłości Miłosiernej. Za każdym uderzeniem serca pragnę, o mój Umiłowany, po nieskończone razy ponawiać tę ofiarę moją, abym gdy się już rozproszą cienie śmierci, mogła ją Tobie powtarzać twarzą w Twarz w Wieczności.
Całą kontemplację O miłości zakończmy modlitwą, którą św. Ignacy proponuje na zakończenie Ćwiczeń duchownych (ĆD, 234). Niech będzie ona wyrazem naszej wdzięczności Bogu i najgłębszego pragnienia oddania Mu tego wszystkiego, co nieustannie od Niego otrzymujemy. Zabierz, Panie, i przyjmij całą wolność moją,
pamięć
moją i rozum, i wolę mą całą,
cokolwiek mam
i posiadam.
Tobie to, Panie, oddaję.
Twoje jest
wszystko.
Rozporządzaj tym w pełni
wedle swojej
woli.
Daj mi jedynie
miłość Twą i łaskę,
albowiem
to mi wystarcza. Amen.
Znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi, usiadł w niej pozostając na jeziorze, a cały lud stał na brzegu jeziora. Uczył ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce: Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo nie było głęboko w glebie. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny. I dodał: Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha! (Mk 4, 1–9).
W wychowywaniu siebie do dojrzałej wiary popełniamy nieraz błąd powierzchownego odczytywania siebie. Traktujemy siebie jak monolit, jak jakąś nieurobioną, surową bryłę, którą trzeba kształtować jakby od zewnątrz przez narzucenie jej pewnych ideałów, wzorów, praw. Używane często pojęcia: formacja, formować mogą sugerować zewnętrzną obróbkę osobowości. Tymczasem rzeczywiste życie duchowe zakłada nie tyle nową formę, ile raczej nowe istnienie. Dokonujemy nieraz dużego wysiłku woli (można by to nazwać wprost woluntaryzmem), aby przyjęte wzory, ideały i prawa były widoczne w naszym zewnętrznym postępowaniu. Takie formowanie siebie, oparte jest przede wszystkim na naszym ludzkim działaniu. Myślimy: im więcej się wysilę, tym będę doskonalszy, bliższy ideałowi, który sobie stawiam sam lub też, który ukazują mi inni.
Ale czy jest ktoś, kto nie doświadczył ograniczoności swojej silnej woli? Są takie sytuacje, kiedy nasza silna wola okazuje się całkowicie bezsilna. Model formowania siebie i innych oparty tylko na silnej woli nie uwzględnia złożoności i głębi człowieka; taki model wychowania nie pyta, kim jest człowiek — ten konkretny, z całą historią swojego życia, ze swoim charakterem, skłonnościami, zranieniami, najgłębszymi potrzebami itd. Nie pyta, co się naprawdę dzieje w tym konkretnym człowieku, jakie są jego najgłębsze pragnienia, tęsknoty, jakie są jego obawy, lęki, urazy. W wychowywaniu siebie do dojrzałego życia duchowego musimy uwzględnić to wszystko, kim jesteśmy.
Jeżeli wychowywanie siebie do dojrzałej wiary oprzemy tylko na woluntaryzmie, to owszem, możemy mieć pewne efekty, ale będą one zwykle dość dwuznaczne. Będzie im bowiem towarzyszyć mniejsze lub większe napięcie psychiczne, zmęczenie, drażliwość, przewrażliwienie na punkcie własnej osoby, nieuporządkowana ambicja. W literaturze istnieje pewien typ świętoszka, który łączy w sobie praktyki pobożne, wysiłek czynienia dobrze z tym wszystkim, o czym wspomnieliśmy wcześniej: z drażliwością, koncentracją na sobie, przerosłymi ambicjami, kłopotami ze zmysłowością.
Wszyscy wielcy mistrzowie życia wewnętrznego ukazują, że do pełnego poznania Boga potrzeba poznania siebie. Pomiędzy Bogiem a naszym doświadczeniem Boga tkwi nasza ludzka natura, która rządzi się swoimi prawami. Są to prawa zapisane przez samego Stwórcę. To właśnie ludzka natura ze swoimi prawami staje się przestrzenią, w której dokonuje się nasze spotkanie z Bogiem.
Św. Bernard z Clairvaux pisząc o stopniach pokory podkreślał niezbędność prawdziwej wiedzy o sobie jako pierwszego stopnia w drodze do prawdy. Poznanie prawdy o Bogu wymaga poznania prawdy o sobie samym. Św. Ignacy Loyola w Ćwiczeniach duchownych podaje liczne wskazówki pomocne w rozeznawaniu duchowym, tzn. w dokładnej obserwacji tego wszystkiego, co się w nas dzieje, jakie nastroje nami kierują, skąd one wypływają, jakie jest ich źródło. Według Ojca Ignacego świadome życie wewnętrzne polega bowiem na odczuwaniu i rozeznawaniu (...) różnych poruszeń, które dzieją się w duszy: dobrych, aby je przyjmować, złych zaś, aby je odrzucać (ĆD, 313).
Życie wewnętrzne może zostać łatwo wypaczone przez złudzenia. Ten bowiem, kto nie zna siebie i tego, co się w nim dzieje, bardzo łatwo może pomylić działanie własnej nieuporządkowanej emocjonalności z działaniem Bożym. Tę nieznajomość siebie wykorzystuje również szatan po to, by zwieść człowieka na manowce. Szatan bowiem, jak mówi św. Ignacy, idąc w tym za św. Pawłem, przybiera postać anioła światłości, by pod pozorem dobra przywieść człowieka do złego (por. ĆD, 332; 2 Kor 11, 14).
T. Merton zwraca nam uwagę, że znamy Boga o tyle, o ile wzrasta w nas świadomość nas samych poznawanych przez Niego. Te dwa poznania — poznanie siebie i poznanie Boga — muszą iść razem. Celem rekolekcji jest więc takie rozważanie Słowa Bożego, które będzie prowadzić do coraz pełniejszego rozumienia siebie i do poznawania tajemnicy Boga.
W obecnym rozważaniu odwołajmy się do konkretnych przeżyć i zauważmy, jak bardzo często nie rozumiemy samych siebie i tego wszystkiego, co się w nas dzieje; nie rozumiemy, dlaczego nachodzi nas smutek, przygnębienie, zniechęcenie do życia, a może nawet depresja; nie rozumiemy naszych impulsów, uczuć, nie wiemy, skąd one pochodzą. Jesteśmy zaskakiwani nieraz naszą nieżyczliwością, opryskliwością czy może wprost agresją wobec bliźnich. W innych sytuacjach znowu dziwi nas zbytnia uległość i zbytnia kompromisowość wobec niektórych ludzi. Także pragnienia zmysłowe budzą w nas lęki. Nie rozumiemy tego, co dzieje się w naszej psychice, a tym bardziej nie rozumiemy tego, co dzieje się w głębi naszej duszy. Pytamy nieraz bezradnie, jak przezwyciężyć zbytnią koncentrację na sobie, jak zaufać Bogu w zagrożeniach. Dziwi nas i irytuje nieraz ogromna zmienność naszych pragnień, niestałość naszych decyzji i mocnych postanowień. Żyjemy czasem jakby poza sobą i dlatego nasze zakorzenienie w Bogu okazuje się płytkie i powierzchowne.
Kiedy przyjrzałem się uważnie mojej sytuacji, pojąłem, że jestem spętany siecią dziwnych paradoksów. Choć utyskiwałem na zbyt wiele propozycji, czułem się nieswojo, kiedy mnie nikt o nic nie prosił. Choć narzekałem, jak mi trudno odpowiadać na listy, niepokoiłem się, kiedy moja skrzynka listowa była pusta. Kiedy martwiłem się, że czeka mnie męczący cykl wykładów, byłem rozczarowany, gdy nie miałem zaproszeń. Choć marzyłem o pustym biurku, bałem się chwili, kiedy tak się stanie. Krótko mówiąc, mimo że pragnąłem samotności, bałem się, że zostanę sam. Im bardziej zdawałem sobie sprawę z tych paradoksów, tym wyraźniej dostrzegałem, że jestem niewolnikiem narzuconych sobie obowiązków, że ulegam złudzeniu i że muszę zatrzymać się i zastanowić się, czy istnieje trwały punkt, w którym zakotwiczone jest moje życie i z którego mogę wyruszyć w dalszą podróż z nadzieją, odwagą i zaufaniem. Uświadomiłem sobie, że dopiero wtedy znajdę odpowiedź, gdy zatrzymam się i pozwolę, by zostały zadane te trudne pytania, nawet, gdyby miały boleć — taką refleksję zanotował w swoim Dzienniku z klasztoru trapistów H. J. M. Nouwen, na początku swoich siedmiomiesięcznych rekolekcji w klasztorze trapistów.
Termin rekolekcje pochodzi od łacińskiego słowa re–colligere i oznacza zbierać na nowo, odzyskać. Czas rekolekcji może być dla każdego z nas takim właśnie zebraniem swojego życia na nowo, odzyskaniem tego, co w nim jest najistotniejsze, z pomocą Słowa Bożego. Rekolekcje winny być dla nas jednym wielkim pytaniem: Czy istnieje trwały punkt, w którym zakotwiczone jest moje życie i z którego mogę wyruszyć w dalszą podróż, z nadzieją, odwagą i zaufaniem? Zadawanie sobie pewnych zasadniczych pytań może być dla nas trudne, jak trudne było dla cytowanego powyżej autora. Poznawanie siebie, które ma nas doprowadzić do poznania Boga działającego w nas, może okazać się wielką i wymagającą pracą. Będzie to jednak zmaganie, walka nie tylko z ludzką ograniczonością i słabością w nas, bo nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, ale będzie to walka przede wszystkim przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich (Ef 6, 12). Rekolekcje to czas, który może przynieść ból. Jest to jednak również czas leczenia ran zadanych nam przez życie lub też ran, które zadaliśmy sami sobie.
Pan Jezus w przypowieści o siewcy ukazuje nam ścisłą zależność pomiędzy skutecznością Słowa Bożego a żyznością gleby serca, na które ono pada. Ujawnienie się mocy Słowa Bożego zależy od urodzajności gleby. Jeśli gleba jest nieodpowiednia lub nieodpowiednio przygotowana, skalista, porośnięta chwastami, zdeptana, to Słowo Boże pozostaje bezskuteczne, jeśli zaś gleba jest urodzajna, Słowo Boże może objawić całą swoją moc przemieniającą serce i życie człowieka. Jedno z najważniejszych pytań na czas rekolekcji brzmi: Jaką glebą jest moje serce? Jak uczynić ją bardziej urodzajną i pełniej otwartą na ziarno Słowa? Dotychczasowe etapy Ćwiczeń duchownych przez które przeszliśmy rozpoczęły w nas proces spulchniania i użyźniania gleby naszego serca. Jest to jednak ciągły proces, który winien nieustannie trwać. Jeżeli chcemy prowadzić autentyczne życie duchowe, nie możemy zaprzestać troski i wysiłku, aby gleba serca była coraz pełniej przygotowywana na przyjmowanie Słowa.
Poznaniu Boga i Jego Słowa winno więc odpowiadać w naszym życiu rozpoznanie gleby naszego serca, rozpoznanie samych siebie. Autentyczne otwarcie się na obecność Boga i Jego działanie wymaga od nas prawdziwej i głębokiej wiedzy o glebie serca, o sobie. Intymny, zażyły kontakt z Bogiem, wnikanie w Jego tajemnicę dokonuje się przy jednoczesnym wnikaniu w siebie i zrozumieniu samego siebie. Jeżeli autentycznie i z odwagą wejdę w Słowo Boże, poddam się Jego działaniu, Jego osądowi, to wówczas ono objawi mi prawdziwy obraz miłującego Boga oraz prawdziwy obraz człowieka. Słowo Boże objawia człowiekowi genezę jego istnienia; objawia mu również cel i sens jego życia. To samo Słowo objawia człowiekowi także, kim jest Bóg, który go stworzył z miłości i przeznaczył do istnienia w miłości.
Życie chrześcijanina, jego rozwój wewnętrzny wymaga więc nieustannego poznawania siebie samego oraz poznawania Boga i Jego Słowa. Głębokie i autentyczne poznanie siebie prowadzi nas do poznania Boga. Poznanie Boga zaś prowadzi nas do poznania siebie. Dzięki tajemnicy Wcielenia poznanie swojego własnego człowieczeństwa staje się jednocześnie drogą do poznania Boga, a poznanie Boga objawia nam istotę życia ludzkiego.
Słowo Boże odsłania nam najpierw naszą prawdziwą wielkość, która wypływa z wielkości samego Stwórcy. Tę wielkość człowieka odkrywamy poprzez kontemplację Jezusa, Wcielonego Syna Bożego. Wielkość człowieka ujawnia się w tym, iż Bóg uznał go za godnego zesłania doń swojego Syna. Wcielony Syn Boży objawia i potwierdza wielkość i godność każdego człowieka, a jednocześnie broni jej przed niszczącymi skutkami grzechu, które uderzają w ludzką godność.
Wielkość człowieka ujawnia się w jego najgłębszych pragnieniach i dążeniach. Dzięki medytacji Słowa Bożego odkrywamy i jednocześnie oczyszczamy nasze wnętrze z grzesznych pożądliwości. Najgłębszym dążeniem, największym pragnieniem człowieka będzie zawsze dążenie do Boga, pragnienie Boga. Dzięki medytacji Słowa uświadamiamy sobie tęsknotę za Tym, od którego pochodzimy i do którego nieustannie zdążamy. Dzięki medytacji Słowa Bożego odkrywamy tę głębię serca w nas, którą może wypełnić tylko On sam, Jego nieskończona, odwieczna Miłość. Słowo Boże ujawnia niepokój ludzkiego serca nie powierzonego jeszcze w pełni Bogu.
Nie jest rzeczą prostą ani łatwą odnajdywać na co dzień swoje najgłębsze tęsknoty i pragnienia, ponieważ najczęściej są one zagrzebane popiołami powierzchowności (T. Merton). Właśnie Słowo Boże pomaga nam wejść w nasze popioły powierzchowności i odkryć cały nasz wewnętrzny nieład, nasze zakłamanie, liczne nieuświadomione motywy postępowania, niszczące nas namiętności, zranienia życiowe, urazy, słowem wszystko to, co czyni nas niezdolnymi do codziennego doświadczania w nas najgłębszych pragnień i najgłębszych tęsknot. Pod popiołami powierzchowności leży jednak diament — duchowość człowieka, miejsce intymnego dialogu stworzenia ze Stwórcą, dziecka z Ojcem, ucznia z Mistrzem. Pod popiołami powierzchowności ukryte są nasze najgłębsze tęsknoty i pragnienia, tęsknota za Bogiem i pragnienie Jego odwiecznej miłości.
Prośmy w serdecznej rozmowie z Matką Najświętszą, z Jezusem Chrystusem, z Bogiem Ojcem o światło Ducha Świętego. Ono bowiem może nam pozwolić przeżyć tajemnicę Boga i tajemnicę nas samych. Prośmy także o odwagę w poznawaniu siebie samych, byśmy nie przestraszyli się, gdy dotykać będziemy głębokich korzeni zła w nas: naszego egoizmu, pychy, agresji, zmysłowości, bierności życiowej, skłonności do urazów, itp. Prośmy o moc wiary, która może nas przekonać, że Bóg jest zawsze silniejszy od największej ludzkiej słabości. Módlmy się o głęboką świadomość, że Bóg, który wchodzi w nasze życie, pragnie nas uleczyć, wyzwolić, zbawić.
Św. Augustyn modli się: Obym poznał siebie, obym poznał Ciebie. Uczyńmy tę modlitwę naszą własną. Obym poznał siebie — obym poznał Twoje odbicie w moim sercu, Twój obraz we mnie oraz to wszystko, co go we mnie zniekształca. Obym poznał Ciebie — obym doświadczył Ciebie jako miłość, obym mógł się uwolnić od wszystkich fałszywych pojęć o Tobie.
Całe rozważanie zakończmy piękną modlitwą T. Mertona o znalezienie siebie samego: Uwolnij od grzechu duszę moją, o Boże, ale równocześnie napełnij ogniem Twoich źródeł moją wolę. Bądź światłem mojego umysłu, chociaż to może oznaczać: stań się ciemnością dla mego doświadczenia — ale także zalej me serce Twoim nieogarnionym życiem. Niechaj me oczy nie widzą na tym świecie nic oprócz Twojej chwały, a moje ręce nie dotykają niczego, co by nie było narzędziem służby Twojej. Niech język mój zajmie się tym, o co nikt nie prosi. Pragnę chwytać Twoje słowa i wsłuchiwać się w harmonie stworzone przez ciebie, wyśpiewujące Twoje hymny. (...)
Przede wszystkim przeto ustrzeż mnie od grzechu. Zachowaj mnie od śmierci grzechu ciężkiego, który wprowadza piekło do duszy. Oddal ode mnie grzech zmysłów, który zaślepia i zatruwa serce. Powstrzymaj mnie od grzechów wgryzających się w ciało człowieka nieugaszonym ogniem, który je na wskroś przeżera. Strzeż mnie od równoznacznej z nienawiścią miłości pieniądza, od skąpstwa i ambicji, które dławią we mnie życie. Chroń mnie od martwoty prac poczętych z próżności i od niewdzięcznego trudu, w którym artyści niszczą sami siebie z pychy, dla zdobycia sławy i majątku, a święci duszą się, przywaleni lawiną niewczesnej gorliwości. Zagój ropiejącą ranę mej pożądliwości i zatamuj pragnienia wyczerpujące mą naturę daremnym upływem krwi. Wyrzuć precz węża zawiści, który jadem swym zatruwa miłość i zabija wszelką radość.
Rozwiąż mi ręce i wyswobódź serce z więzów lenistwa. Uwolnij od gnuśności, przebierającej się chętnie za wolę czynu tam, gdzie wszelkie działanie jest zbędne i od tchórzostwa, które zajmuje się tym, o co nikt nie prosi, ażeby się uchylić od prawdziwej ofiary.
Daj mi za to siłę, która w milczeniu i spokoju czeka na Ciebie. Obdarz mnie pokorą, jedyną sprawczynią pokoju, i uwolnij mnie od pychy, która jest najprzykrzejszym ciężarem. Obejmij moje serce i duszę prostotą miłości. Niechaj żyję tylko jedną myślą i jednym pragnieniem miłości: ażebym mógł Cię ukochać nie dla zasługi ani dla doskonałości, nie dla cnoty ani nawet dla świętości, ale wyłącznie dla samego Ciebie. Bo zaspokoić i wynagrodzić miłość może tylko sam Bóg.
Pierwszym i najważniejszym owocem odprawienia całych Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli winno być przede wszystkim głębokie pragnienie modlitwy, które byłoby stopniowo wcielane w naszą codzienność. Ćwiczenia duchowe pomagają nam rozeznawać nasze warunki życiowe oraz wezwania i natchnienia, poprzez które Bóg zaprasza nas do coraz głębszego zjednoczenia z Nim.
Najbliższe trzy rozważania poświęcimy modlitwie. W obecnej konferencji będziemy mówić o potrzebie poświęcenia czasu oraz pielęgnowaniu pragnień modlitwy. W następnej będziemy mówić o potrzebie czy wręcz konieczności modlitwy dla naszego życia. W trzeciej konferencji zaś będziemy mówić o metodach modlitwy, dzięki którym możemy coraz pełniej łączyć modlitwę z naszym życiem.
Życie modlitwy wymaga czasu. Od wszystkich: od duchownych i od świeckich. Modlitwa wymaga czasu, ponieważ Bóg działa w czasie. Sam istniejąc od wieków umieścił człowieka w czasie.
Modlitwą zostaje objęty cały czas człowieka. Zawsze się módlcie i nigdy nie ustawajcie — mówi Jezus (por. Łk 18, 1). Modlitwa nie jest tylko zbiorem pojedynczych aktów, ale jest wierną relacją, trwałą więzią pomiędzy Bogiem a człowiekiem.
Modlitwa, tak samo jak ludzka miłość, wymaga czasu. Nierzadko dobrze zapowiadające się małżeństwa, rodziny, przyjaźnie rozpadają się właśnie dlatego, iż kochającym się osobom brakuje czasu dla siebie. Pełna spontaniczności miłosna fascynacja łatwo zamiera, jeżeli nie podtrzymuje jej i nie rozwija wzajemne obcowanie i dialog.
Modlitwa posiada swój dynamizm. Jeżeli pragniemy, aby życie duchowe rozwijało się w nas, trzeba go odkryć i uszanować. Wejść w życie modlitwy, to wejść na drogę. Chrześcijaństwo jest drogą. Droga modlitwy wymaga czasu poświęcanego jej systematycznie i regularnie. Niemowlę nie może w jednym dniu nasycić się miłością matki na kilka tygodni. Ono potrzebuje jej codziennej obecności, rozmowy, codziennej pociechy i ciepła. Człowiek przed Bogiem jest jak niemowlę u swej matki i potrzebuje również co dzień Jego obecności i miłości.
Jak modlić się regularnie w naszym codziennym zabieganym życiu? Jak wykroić czas na systematyczną modlitwę w nadmiarze zajęć i obowiązków, którymi nierzadko czujemy się przytłoczeni?
Oto, jaką radę daje doświadczony ojciec duchowny człowiekowi bardzo zapracowanemu, który nosi jednak w sobie głębokie pragnienie modlitwy:
Jedynym rozwiązaniem będzie tu plan modlitw, którego nigdy nie zmienisz bez zasięgnięcia rady twojego duchowego kierownika. Ustal rozsądną porę, a gdy to zrobisz, trzymaj się jej za wszelką cenę. Uczyń z modlitwy swoje najważniejsze zadanie. Niech każdy wokół ciebie wie, że jest to jedyna rzecz, której nigdy nie zmienisz, i módl się zawsze o tej samej porze. Ustal dokładne godziny i trzymaj się ich. Wyjdź od znajomych, kiedy zbliża się ta pora. Po prostu niech wtedy będzie dla ciebie niemożliwa jakakolwiek praca, nawet gdyby wydawała ci się pilna, ważna i decydująca. Kiedy będziesz wierny temu postanowieniu, powoli się przekonasz, że nie ma sensu myśleć o wielu problemach, ponieważ i tak nie można ich rozstrzygnąć w tym czasie. I wtedy powiesz sobie w czasie tych wolnych godzin: Ponieważ nie mam teraz nic do roboty, mogę się modlić. I tak modlitwa stanie się równie ważna jak jedzenie i spanie; wolny czas, przeznaczony na to stanie się czasem uwalniającym, do którego przywiążesz się w dobrym sensie tego słowa (H. J. M. Nouwen).
Powyższa propozycja z pewnością jest bardzo trudna, szczególnie wówczas, gdy prowadzimy nieregularny, a może nawet chaotyczny tryb życia. Ale odczucie, że dłuższa, regularna, codzienna modlitwa jest w naszym życiu rzeczą nierealną, może być oznaką, iż zepchnęliśmy modlitwę na margines naszego życia. Takie odczucie mówi nam również, że wiele mamy jeszcze do zrobienia, aby przywrócić modlitwie jej właściwe miejsce.
Potrzebę systematyczności w modlitwie dobrze podkreśla słowo ćwiczenia, często używane przez św. Ignacego Loyolę w jego książeczce Ćwiczeń duchownych. Pod mianem Ćwiczenia duchowne — pisze św. Ignacy — rozumiem wszelki sposób odprawiania rachunku sumienia, rozmyślania, kontemplacji, modlitwy ustnej i myślnej. (...) Albowiem jak przechadzka i bieg są ćwiczeniami cielesnymi, tak podobnie ćwiczeniami duchownymi nazywam wszelki sposób przygotowania i usposobienia duszy do usunięcia wszelkich uczuć nieuporządkowanych, a po ich usunięciu do szukania i znalezienia woli Bożej (ĆD, 1).
Nie tylko sport, ale każda inna dziedzina życia, w której pragniemy być kompetentni, wymaga ciągłych ćwiczeń. Jeżeli pragniemy wzrastać w modlitwie, trzeba się nam w niej ćwiczyć. Modlitwa odruchowa i spontaniczna winna być dopełnieniem modlitwy regularnej i systematycznej. Nie można przeciwstawiać potrzeby spontaniczności w modlitwie potrzebie systematyczności i wysiłku. Obie potrzeby są ważne. Dopiero wówczas, kiedy spotkają się w nas te dwa nurty modlitwy, możemy mówić o pełnym życiu modlitwy.
Modlitwa odruchowa i spontaniczna będzie w nas coraz głębsza, jeżeli równocześnie będziemy systematycznie podejmować ćwiczenie się w modlitwie. Wrażenie, jakie towarzyszy wielu ludziom, iż można w modlitwie odwołać się tylko do spontaniczności, jest złudne i prowadzi do zamierania w człowieku pragnienia modlitwy.
Modlę się kiedy mam ochotę! Dlaczego mam się modlić na siłę, wbrew sobie? Takie stwierdzenia wydają się być bardzo humanitarne i bardzo ludzkie. Zawierają one jednak w sobie pułapkę. Oto pewna analogia mogąca nam pomóc zrozumieć istotę tej pułapki.
Czyż w sytuacji konfliktu w małżeństwie, w rodzinie, w przyjaźni możemy powiedzieć podobnie: Dlaczego mam kochać wbrew sobie? Dlaczego mam przebaczyć na siłę? Jeżeli pragniemy uzdrawiać, a przez to pogłębiać nasze więzi z ludźmi, których kochamy, trzeba nam pokonywać wiele oporów na siłę, wbrew sobie. Podobnie, jeżeli chcemy pogłębiać naszą więź z Bogiem, trzeba nam się modlić nieraz wbrew sobie. I chociaż pojęcie modlitwy wbrew sobie nie oznacza jedynie woluntarystycznego wysiłku, to jednak naprowadza nas ono na potrzebę zaangażowania, ofiary i walki wewnętrznej w nawiązywaniu naszej więzi z Bogiem.
Ojcze, która cnota lub dzieło jest najtrudniejsze ze wszystkich? — zapytali mnisi sławnego z mądrości ojca pustyni, Agatona. Ten odrzekł: Wybaczcie — wydaje mi się, że nie ma trudu tak wielkiego jak modlitwa. Bo zawsze, kiedy człowiek chce się modlić, nieprzyjaciele starają się mu przeszkodzić. Wiedzą bowiem, iż mogą mu zaszkodzić tylko wówczas, kiedy powstrzymają go od modlitwy. I w każdym innym ćwiczeniu, jakiego by się człowiek podjął, jeżeli jest wytrwały, zdobywa łatwość. W modlitwie zaś, aż do ostatniego tchu potrzeba walki.
Stwierdzenie, iż w modlitwie aż do ostatniego tchu potrzeba walki, może wydać się nam przytłaczające i pełne pesymizmu. Kiedy jednak głębiej zastanawiamy się nad ludzkim życiem, dochodzimy do wniosku, iż wiele ważnych dla człowieka spraw potrzebuje walki aż do ostatniego tchu. To samo stwierdzenie możemy odnieść do ludzkiej miłości. Ona także wymaga walki aż do ostatniego tchu. Nierzadko rozbicie małżeństwa, rodziny, przyjaźni, wspólnoty wynika właśnie z tego, iż łatwo popada się w rezygnację i nie walczy się o prawdziwe oddanie, o wzajemną ofiarność, przezwyciężenie urazów, o wzajemny dialog. Na pytanie, czy walka o prawdziwą miłość jest tylko udręką, może odpowiedzieć sobie tylko ten, kto naprawdę kocha.
Zakochani młodzi ludzie, kochający się małżonkowie, kochający swoje dzieci rodzice, a przede wszystkim mistycy wiedzą najlepiej, iż jarzmo walki o miłość jest słodkie, a jej ciężar jest lekki. W modlitwie aż do ostatniego tchu potrzeba walki, bo modlitwa jest także wyrazem miłości. O naszą odpowiedź dawaną Bogu i o wierność w niej trzeba walczyć. Tylko ci, którzy znają naprawdę życie ludzkie wiedzą dobrze, iż wierność w miłości, jakiejkolwiek miłości, nie jest tanią cnotą, za którą wystarczy zapłacić odrobiną dobrej woli.
W naszej modlitwie nie liczy się najpierw to, czego doświadczamy w świecie uczuć. Doświadczenia uczuciowe, chociaż nieodłącznie towarzyszą modlitwie i są jej bardzo ważnym elementem, nie stanowią jednak ostatecznego kryterium jej autentyczności. Człowiek zaangażowany w modlitwę musi być czujny i rozeznawać, aby własnych poruszeń uczuciowych nie utożsamiać automatycznie z działaniem Boga.
Na modlitwie trzeba nam nieustannie powracać do podstawowej prawdy, że nigdy nie modlimy się sami. To Duch Święty, Duch Jezusa modli się w nas i przez nas. Wszystkie modlitwy liturgiczne Kościoła kończą się wezwaniem: Przez Chrystusa Pana naszego. Każda modlitwa, wspólnotowa czy osobista, jest modlitwą przez Chrystusa, w Chrystusie i z Chrystusem.
To Chrystus prowadzi nas do swojego Ojca, i dzięki Niemu możemy wołać do Boga: Abba, Ojcze. Głęboka świadomość, iż nie modlimy się sami, ale Chrystus modli się w nas, sprawia, iż nasze odczucia stają się względne. Na modlitwie o wiele bardziej od doświadczenia uczuciowego liczy się doświadczenie wiary. To właśnie wiara jest istotą modlitwy. Jest więc rzeczą drugorzędną, czy my sami jesteśmy zadowoleni z naszej modlitwy; czy sprawia nam przyjemność; czy przychodzi nam łatwo. Zadowolenie, przyjemność, łatwość modlitwy nie może być jej ostatecznym kryterium.
Jezus wzywa nas, abyśmy modlili się zawsze i nigdy nie ustawali. Nie możemy się więc modlić tylko wówczas, gdy mamy ku temu nastrój i ochotę, gdy uczuciowo jesteśmy pociągani do modlitwy. Im większą czujemy niechęć do modlitwy i im bardziej czujemy się ospali, smutni i przygnębieni, tym więcej potrzebujemy modlitwy, ponieważ potrzebujemy umocnienia.
Nikt z nas nie rodzi się z odczuwalną potrzebą modlitwy. Potrzebę tę musimy w sobie dopiero obudzić. Istnieje wprawdzie w każdym z nas głębokie pragnienie Boga, ale jest ono często uśpione, zagłuszone. Aby móc doświadczać potrzeby modlitwy, trzeba się modlić. To właśnie na modlitwie rodzi się stopniowo potrzeba modlitwy. Im więcej człowiek się modli, tym bardziej nienasycone jest jego pragnienie modlitwy.
Jeżeli nawet doświadczamy w jakimś stopniu potrzeby modlitwy, to przez to nie staje się ona łatwa. Potrzeba modlitwy nie niweczy trudu modlitwy. Dlaczego? Ponieważ modlitwa najczęściej nie przynosi zadowolenia i pociechy naszym zmysłom. Modlitwa przekracza ludzkie zmysły. Przekracza to, co jest materialne, co jest tylko czasowe i przestrzenne. Modlitwa dosięga wieczności.
Właśnie dlatego, że modlitwa przekracza ludzkie wymiary, tak łatwo rodzą się wątpliwości: jaki sens ma czynność, której skuteczności nie można sprawdzić, jaki sens ma wołanie, na które nie otrzymuje się natychmiastowej i sprawdzalnej zmysłami odpowiedzi? Jeżeli chcemy się modlić, nie możemy czekać, aż nasze wątpliwości ustaną, aż przyjdzie nam ochota na modlitwę. Wielu przestało się modlić właśnie dlatego, iż dali się zwieść własnym wątpliwościom. Trzeba nam się modlić wbrew naszym wątpliwościom i pomimo braku ochoty.
Jeżeli chcecie się modlić — nie czekajcie na ochotę do modlitwy, bo w końcu przestaniecie się modlić właśnie wtedy, gdy modlitwa będzie wam najbardziej potrzebna. Jest to niebezpieczne złudzenie, które już wielu ludzi oddaliło od Chrystusa. Pragnienie modlitwy jest już jej owocem. Niechaj wam wystarczy świadomość, że Bóg na was czeka. Bóg pragnie was widzieć modlących się nawet wówczas, gdy nie macie na to ochoty. A może właśnie szczególnie wówczas? (R. Voillaume).
Św. Ignacy Loyola doradza, aby w czasie strapienia wewnętrznego, kiedy trudno wytrwać na modlitwie, nie tylko jej nie skracać, ale nawet nieco ją przedłużyć, a to w tym celu, żeby działać przeciw strapieniu i przezwyciężyć pokusy. Trzeba się bowiem przyzwyczaić nie tylko do tego, żeby stawić opór przeciwnikowi, ale nadto, żeby go powalić na ziemię (ĆD, 13).
W czasie modlitwy jesteśmy kuszeni najpierw do porzucenia modlitwy. Zniechęcenie, nuda, wewnętrzna ociężałość, budzące się namiętności nacierają na nas rodząc niepokój wewnętrzny; czy w takim stanie ducha możemy się modlić? czy mamy prawo rozmawiać z Bogiem posiadając tak okropne myśli, pragnienia, odczucia? Wykorzystując nasze wewnętrzne nieuporządkowanie zły duch przekonuje nas, że jesteśmy niegodni stanąć przed Bogiem. To wielka pokusa.
Jeżeli jednak pokonamy te przeszkody, wówczas pojawić się może druga pokusa, gorsza od pierwszej, pokusa idealnej modlitwy. Chcieć modlić się lepiej niż się umie w danym momencie, jest zawsze kuszeniem złego ducha. Wielu ludzi porzuciło modlitwę tylko dlatego, iż weszli w logikę takiej pokusy: „Jeżeli twoja modlitwa jest taka uboga, słaba, jeżeli nie przynosi owoców, których oczekujesz, to będzie lepiej ją porzucić?”
Trzeba nam zgodzić się na ubóstwo naszej modlitwy. Jeżeli z ubóstwem modlitwy łączy się szczerość, otwarcie i hojność, podoba się ona Bogu, zbliża nas do Niego. Pozwala nam doświadczyć, iż jesteśmy Jego dziećmi.
Jednym z najtrudniejszych problemów współczesnego człowieka jest wierność w relacjach międzyosobowych. Niewiernością nacechowane są dziś niemal wszystkie więzi międzyludzkie. Niewierność ujawnia się zwłaszcza w życiu rodzinnym i małżeńskim. Dzisiaj wiele małżeństw decyduje się na rozwód łatwiej niż kiedykolwiek w przeszłości. Wielu ojców opuszcza dom zostawiając swoje dzieci. Podtrzymują z nimi jedynie luźny i mało zobowiązujący kontakt. Słusznie w takiej sytuacji dzieci czują się zdradzone. Także wiele osób duchownych łatwo dziś łamie zobowiązania swojego stanu kapłańskiego czy zakonnego.
Niewierność ta ujawnia się również w relacji do Boga. Wielu ludzi, nie wyrzekając się wprawdzie swojej wiary, łatwo rezygnuje z aktywnego życia religijnego tłumacząc się brakiem czasu i sił na praktyki. Dla wielu życie duchowe wydaje się być już tylko luksusem, na który mogą sobie pozwolić jedynie mnisi.
Niewierność współczesnego człowieka przejawia się także w łatwym łamaniu przyjętych norm życia osobistego i społecznego. Wiele podstawowych zasad moralnych odnoszących się do ludzkiego życia i postępowania, które nigdy dotąd nie były podważane, jest dziś kwestionowanych w sposób zasadniczy. Wielu próbuje uzasadniać ich nieprzydatność w naszych czasach.
Niewierność współczesnego człowieka nie wynika z przypadku czy tym bardziej z jego złej woli. Zbyt szybkie tempo życia, ciągłe przemęczenie, częste znerwicowanie — to wszystko sprawia, iż żyje on jakby poza sobą i nie jest w stanie kontrolować tego, co się w nim i z nim dzieje. Mała świadomość, czy wręcz nieświadomość siebie sprawiają, iż wiele ważnych decyzji człowiek współczesny podejmuje kierując się subiektywnymi odruchami, u podłoża których jest często lęk, brak poczucia bezpieczeństwa, a przede wszystkim brak dojrzałości emocjonalnej i duchowej.
a) Wierność w miłości
Najgłębszym jednak podłożem niewierności człowieka w relacjach międzyosobowych jest niezdolność do wejścia w doświadczenie miłości: w przyjmowanie miłości od innych i dawanie na nią odpowiedzi. Niewierność człowieka wypływa z lęku przed bezwarunkowym oddaniem się drugiemu: Bogu i człowiekowi. Człowiek boi się zatracić siebie i swoją wolność.
W doświadczeniu niewierności ścierają się ze sobą dwa sprzeczne odczucia: z jednej strony wielka potrzeba miłości, akceptacji, bezpieczeństwa, emocjonalnego ciepła, która każe człowiekowi szukać wciąż nowych obiektów miłości i oddania, z drugiej zaś jakieś wewnętrzne zablokowanie, głęboki lęk przed przyjęciem właśnie tego, czego tak bardzo się potrzebuje. Przyznanie się przed sobą samym do tego, iż potrzebuje się miłości i uczucia Drugiego odbierane jest jako upokorzenie i zniewolenie. Trwanie w takim stanie rozbija i nerwicuje człowieka coraz głębiej.
Uciekając od najgłębszego zaangażowania w relację z Drugim człowiek odnosi wrażenie, iż obronił własną niezależność i wolność. Jest to jednak wolność negatywna — wolność od miłości oraz wolność od trudu i ofiar z nią związanych. Ta właśnie negatywna wolność staje się jednocześnie dręczącą samotnością, egzystencjalną nudą i doświadczeniem bezsensu. Człowiek nie wie wówczas, po co i dla kogo żyje.
Doświadczenie pokazuje jednak, iż ta negatywna przestrzeń powstała po odmowie kochania nie pozostaje jednak zbyt długo pusta. Zwykle szybko zostaje ona zagospodarowana przez różnorakie zniewolenia: posiadanie materialne, zmysłowość w różnej formie, niszczące chore ambicje, nieludzką ideologię, itp. Człowiek broniąc się przed miłością (Boga i ludzi) staje się niewolnikiem siebie i własnej pożądliwości.
Modlitwa uczy nas wierności. Pokazuje nam, iż wierność w miłości wymaga najpierw pokornej akceptacji własnych potrzeb i pragnień miłości, zarówno tej zwyczajnej ludzkiej miłości (narzeczeńskiej, małżeńskiej, rodzicielskiej, przyjacielskiej), jak również nieskończonej i odwiecznej miłości Boga. Modlitwa daje nam odwagę zaakceptowania ryzyka związanego z przyjmowaniem i dawaniem miłości.
Modlitwa objawia nam Boga, który zawsze pozostaje wierny człowiekowi i nigdy go nie zdradzi. Czy może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie (Iz 49, 15). Na modlitwie człowiek syci się wiernością Boga i uczy się odpowiadać wiernością na wierność.
b) Wierność w modlitwie
Aby nasza modlitwa mogła wpływać na nasze życie i przemieniać je, musi być wierna. Nie wystarczy chwilowy modlitewny zapał i entuzjazm. Kiedy człowiek wchodzi w głęboką relację z Bogiem i pragnie, aby Bóg zawładnął jego życiem, to musi mieć świadomość, że rozpoczyna się w nim nowe życie. Wymaga ono troski, ofiary i pracy.
Doświadczenie mówi nam, że wierność Bogu, sobie i bliźniemu wymaga od nas walki. Modlitwa jest walką. Ten, kto rozpoczynając modlitwę unikałby wysiłku i zmagania, nie pozostanie jej wierny.
Aby się modlić w sposób wierny, trzeba podejmować decyzje modlitwy; nie raz na rok, miesiąc czy nawet raz na tydzień, ale każdego dnia, przed każdą modlitwą. Z czysto ludzkiego punktu widzenia brak nam motywów, aby się modlić. Aby obejrzeć dobry film, spędzić sympatyczny wieczór z przyjaciółmi nie potrzeba wielkiego wysiłku. Takie doświadczenia przychodzą nam łatwo. Jesteśmy po ludzku pociągani przez te czynności.
Wprawdzie mogą pojawić się w naszym życiu chwile, w których modlitwa będzie przychodziła nam łatwo. Częściej jednak będziemy doświadczać trudu modlitwy. Nierzadko staniemy przed jakąś pustką wewnętrzną, jakby przed jakąś niemożnością wydobycia z siebie czegokolwiek. Nieraz ogarnie nas niepokój i lęk o siebie, wątpliwości, czy nasza modlitwa ma sens. W takich chwilach dialog z Bogiem staje się trudny. Wierność modlitwie wymaga wówczas wewnętrznego zmagania.
Tej wierności na modlitwie domaga się od nas Jezus. Św. Paweł wielokrotnie zachęca nas, aby się modlić w każdym czasie, bez przerwy, przy każdej sposobności, w dzień i w noc. Sam również daje nam przykład takiej modlitwy (por. Ef 6, 18; Kol 1, 9; 1 Tes 3, 10; 5, 17; 2 Tes 1, 11).
Wierność na modlitwie to nie tylko wierność czasowi modlitwy, ale to przede wszystkim wierność wezwaniu, które Bóg kieruje do człowieka, wierność Jego miłości, Jego woli. Ta właśnie wierność wymaga jedności pomiędzy czasem modlitwy a życiem człowieka. Bóg wchodząc w ludzkie życie kładzie na nim swoją rękę, ogarnia je i przenika (Ps 139). Modlitwa i życie stają się wówczas jednym, ponieważ kieruje nimi jedna miłość Boga, jeden Jego Duch, jedna Jego wola.
Wierność Bożemu wezwaniu usłyszanemu na modlitwie sprawia, iż modlitwa przemienia życie; być może bardzo powoli, ale w sposób widoczny. Wierność Bogu na modlitwie przemienia najpierw serce człowieka, które kształtuje się na wzór Serca Jezusowego. Z serca zaś ludzkiego wypływają zarówno złe, jak i dobre czyny. Z serca niewiernego, poddanego pożądliwości, rodzą się złe czyny. Natomiast serce przemienione miłością Boga, rodzi czyny wierne tej miłości, czyny odmieniające życie.
Obserwując nasze życie i życie innych widzimy, iż nierzadko przychodzą na nas okresy rozprężenia wewnętrznego, chłodu, oschłości (K. Rahner). W takich chwilach jesteśmy kuszeni, aby zatrzymać się na tym, co zewnętrzne, powierzchowne i materialne. Szczególnie w naszych czasach jesteśmy kuszeni do tego, aby skoncentrować się na materialnym dobrobycie i konsumpcji zmysłowej. Pokusa ta jest przede wszystkim owocem lekceważenia Boga oraz próby urządzania swojego życia i życia innych bez Niego. Patrząc na pokusę tylko od zewnątrz, może nam się wydawać, że łatwo ją przezwyciężyć. Takie odczucie mamy tylko do momentu rozpalenia się w nas pożądliwości. Gdy wzmaga się pożądliwość, wówczas wydaje się nam, że musimy ulec. W chwilach silnych pokus grzech wydaje się koniecznością.
W pokusie trzeba nam być wielkimi realistami. Musimy być świadomi, iż w chwili prawdziwej pokusy może zabraknąć nam sił do jej przezwyciężenia. Nie możemy nigdy być pewni siebie. Subiektywna pewność siebie, nawet ta najsilniejsza, może być zwodnicza, jak zwodnicza była pewność siebie Piotra, który zapewniał Jezusa, iż pójdzie z Nim na śmierć. W chwili pokusy potrzebujemy dopływu nowych sił duchowych, potrzebujemy łaski, potrzebujemy wiary. Jeżeli wchodzimy w walkę z pokusami jedynie z naszymi słabymi siłami, które mamy, z pewnością przegramy.
Pokusie towarzyszy ciemność wiary, która sprawia, że modlitwa wydaje się być czynnością absurdalną, niepotrzebną, pustą. Konieczna jest wówczas wielka odwaga i zaufanie. Upaść na kolana przed Bogiem jako Ojcem w chwilach nasilających się pokus, pośród ciemności wiary — taki czyn wymaga od człowieka wielkiej determinacji duchowej. Modlić się naprawdę — to szukać oparcia dla swojego życia tylko w Bogu. Takie sytuacje egzystencjalne wymagają od nas heroizmu nagiej wiary.
Modlitwa w chwilach pokus jest przede wszystkim owocem nagiej wiary. Modlitwa rodzi się z wiary. Zaniedbywanie modlitwy wynika z zamierania wiary w człowieku. Porzucenie zaś modlitwy zawsze wyraża niewiarę. To właśnie wiara każe nam stawać przez Tym, którego nie widzimy ludzkimi oczyma. Oczy wiary mówią nam jednak, iż jest On bardziej realny niż jakakolwiek inna rzeczywistość. Człowiek, który pragnie się modlić, musi nauczyć się znosić w chwilach pokusy ciemności nagiej wiary, wiary, która nie jest już podtrzymywana pocieszeniem duchowym, emocjonalnymi przeżyciami, ludzką satysfakcją. Doświadczenie nagiej wiary, wiary czystej jest trudne i bolesne, ponieważ człowiek nie znajduje wówczas pomocy w ludzkim wymiarze. Doświadczenie czystej wiary każe nam rzucić się w przepaść, mając wewnętrzne przekonanie, iż Bóg nas pochwyci i ocali.
Szczególnym rodzajem pokusy jest doświadczenie zagrożenia, lęku, odczucie niepewności jutra. Człowiekowi wydaje się wówczas, iż stanie się z nim coś niedobrego, coś strasznego. Odczucie zagrożenia może mieć swoje ściśle określone źródła: sytuację osobistą, rodzinną, sytuację społeczną, polityczną. Ale mogą pojawić się odczucia zagrożenia nie posiadające, na pierwszy rzut oka, żadnego źródła. Te zagrożenia są tym boleśniejsze i trudniejsze do zniesienia, ponieważ są nieokreślone i trudne do sprecyzowania.
Człowiek potrzebuje oparcia i bezpieczeństwa dla swojego życia. Odruchowo szuka go w związkach emocjonalnych z bliźnimi, w posiadaniu materialnym, w pozycji zawodowej, społecznej. Ale tak stworzone poczucie bezpieczeństwa ma swoje ściśle określone granice. Łatwo bywa zachwiane, a nawet burzone.
W zagrożeniu i lęku człowiekowi wydaje się, iż został zupełnie sam i nikt nie może mu pomóc. Rodzą się uczucia nieufności i podejrzliwości. Wszystko i wszyscy wydają się być wówczas wrogami człowieka. To odczucie wrogości automatycznie przenosi on na Boga. W doświadczeniu zagrożenia i lęku człowiekowi wydaje się, iż sam Bóg mu zagraża. Modlić się w takiej sytuacji — to wejść w stan zagrożenia, w poczucie braku bezpieczeństwa. Tymczasem modlić się — to szukać oparcia tylko w Bogu. Modlić się — to pozwolić świadomie i w wolności rezygnować ze sztucznych zabezpieczeń, jakie dają rzeczy. Modlić się — to uwierzyć, że Bóg jest moją jedyną ostoją, jedyną nadzieją, murem warownym, moją skałą, tarczą, moim jedynym obrońcą. On nie pozwoli mi upaść. Modlić się — to doświadczać nieustannie troskliwości Ojca niebieskiego, bo przecież bez Jego wiedzy i woli nie spadnie nam z głowy nawet jeden włos (por. Mt 10, 30).
Gdy życie płynie na spokojnie, w chwilach szczęścia modlitwa przychodzi nam zwykle łatwiej. Niemal spontanicznie zdobywamy się na modlitwę dziękczynienia, kiedy nie zagraża nam bezpośrednio jakieś większe niebezpieczeństwo. Czujemy się wówczas obdarowywani przez Boga i ludzi.
Rodzi się jednak pytanie: jak modlić się w chwilach cierpienia i bólu, w chwilach zagrożenia naszego życia? Nasza modlitwa byłaby bowiem mało przydatna dla życia, gdyby nie była w stanie objąć naszych cierpień i zagrożeń, gdyby nie była nam pomocą w najtrudniejszych dla nas chwilach. Mówimy tutaj o cierpieniu na wszystkich płaszczyznach ludzkiego życia: fizycznej, psychicznej, duchowej.
Zauważmy, iż pierwszą reakcją człowieka na zagrożenie, na ból i cierpienie jest odruch wewnętrznego buntu. Cała ludzka osobowość reaguje w ten sposób. Przeciwko cierpieniu i bólowi buntuje się najpierw ludzkie ciało. Drży. Reakcji odrzucenia i buntu doświadcza także ludzka emocjonalność. W cierpieniu towarzyszą człowiekowi najpierw emocje negatywne: poczucie bezsilności, lęku, zagrożenia, rozżalenia, depresji, agresji wobec otoczenia. Im większy ból, tym większe uczucia buntu i zagrożenia. Także duchowość człowieka buntuje się i opiera. Wielkie i hojne oddanie się Bogu deklarowane w chwilach spokojnie upływającego życia i podniosłych uroczystości, nie daje się łatwo odtworzyć w momencie cierpienia.
W chwilach cierpienia i bólu człowiek — stworzenie rozdarte między doczesnością i wiecznością — jęczy i wzdycha w bólach rodzenia (Rz 8, 22). Czas cierpienia jest zawsze czasem wezwania do rodzenia się do nowego życia. Aby cierpienie i ból były miejscem rodzenia się do życia, a nie do śmierci, potrzebujemy wytrwałej modlitwy, która obejmie całego udręczonego człowieka: jego udręczone ciało, psychikę i udręczonego ducha. Właśnie w chwilach cierpienia i bólu możemy modlić się całą naszą osobowością. Możemy modlić się cierpiącym ciałem, cierpiącą emocjonalnością, cierpiącą duszą. W cierpieniu modlimy się tak, jak kochamy Boga: całym sercem, całą duszą, całym umysłem, ze wszystkich sił.
Kiedy człowiek nie modli się w cierpieniu, rodzi się ku śmierci. Cierpienie niszczy i degraduje nie tylko ludzkie ciało, ale także ludzką psychikę i duszę. Bez wytrwałej modlitwy z cierpienia wychodzimy bardziej zbuntowani, bardziej samotni, wyizolowani. I chociaż choroba ciała może minąć, to jednak może pozostać w nas cierpiące, zbuntowane i smutne serce.
Cierpienie oczyszcza, uszlachetnia, daje nowe życie, ale tylko wówczas, kiedy staje się modlitwą, kiedy cierpiący pozwala modlić się Duchowi Świętemu w swoim udręczonym ciele, w udręczonej psychice, kiedy nie idzie za pierwszym odruchem buntu, ale bunt ten przemienia i ofiaruje Bogu w posłuszeństwie i poddaniu się Jego woli.
Nawet jeżeli w cierpieniu człowiek nie czuje zapału i smaku modlitwy, nawet jeżeli czuje się oschły i obojętny, jeżeli doświadcza bezsensu modlitwy, to jednak wiara każe mu przyjąć, iż łaska Boga i Jego miłosierdzie w tych bolesnych chwilach są bliższe człowiekowi, niż w jakichkolwiek innych momentach życia. Tylko zranione i zagubione owieczki Dobry Pasterz bierze na swe ramiona, ponieważ one bardziej niż inne potrzebują Jego pomocy.
Modlić się w chwilach cierpienia i bólu, oznacza najpierw przyjąć je i zaakceptować. Akceptacja bólu i cierpienia nie polega jednak na bierności, rezygnacji, ucieczce od życia. Modlitwa w cierpieniu nie oddala człowieka od życia. Wręcz przeciwnie, w cierpieniu modląc się, szukamy życia. Modlitwa w cierpieniu i bólu jest wielką prośbą o życie.
Ucieczka od życia, rezygnacja z życia świadczyłaby o tym, iż nasza modlitwa pozostaje ciągle nie oczyszczona, niedojrzała. Człowiek, który modli się w cierpieniu i bólu, pragnie żyć we wszystkich wymiarach, także w wymiarze ziemskim. Modlitwa w chwilach cierpienia i bólu pokazuje człowiekowi ściśle określone granice życia ziemskiego. Odsłania, iż życie fizyczne człowieka nie jest ostateczną i najwyższą wartością.
Cierpienie i ból, ucząc nas pokornej akceptacji własnych granic, wskazuje nam także na potrzebę szukania ostatecznego celu i sensu tego życia, które upływa i przemija; życia, które bywa osłabiane przez chorobę; życia, które przecież wcześniej czy później zostaje zniszczone przez ostatni akt ludzkiego życia: przez śmierć.
Akceptacja kruchości ludzkiego ciała, akceptacja przemijania i umierania jest możliwa, ponieważ czuwa nad nią wieczny Bóg. Modlitwa pozwala nam uczestniczyć w wieczności Boga w czasie naszego ziemskiego życia. Cierpienie i ból przynagla nas do wchodzenia w wieczne życie Boga już tutaj, na ziemi. W cierpieniu i bólu modlimy się naszą kruchością, modlimy się naszymi granicami, powierzając je rękom Boga i wyrażając ich akceptację. Skoro Ty, Panie stworzyłeś mnie takim kruchym i małym, skoro w mym kruchym ciele dajesz mi zadatek życia wiecznego, przyjmuję je jako Twój dar.
Modlitwa w cierpieniu i bólu uczy nas zaufania, powierzania się Opatrzności. W chwilach zdrowia, powodzenia człowiek skłonny jest oszukiwać siebie sądząc, iż sam sobie wszystko zawdzięcza, iż sam swoimi siłami buduje swoje życie.
Bezsilność w cierpieniu odsłania nam, iż wszystko jest darem. W chorobie i bólu bardziej, niż w jakimkolwiek innym stanie, mamy szczególną możliwość potwierdzenia naszej wiary, którą wyznajemy w chwilach powodzenia, zdrowia, komfortu psychicznego i fizycznego. To właśnie dzięki modlitwie czas cierpienia i bólu, czas krzyża zapowiada czas zmartwychwstania.
Nasze zaangażowanie w modlitwę, w życie duchowe nie oznacza bynajmniej ucieczki od świata, jego problemów, niepokojów, bolączek i udręk. Doświadczenie wiary nie zamyka nam oczu na świat, lecz przekształca naszą wizję świata i miejsca człowieka w świecie. Dzięki modlitwie stajemy się zdolni patrzeć na świat oczami jego Stwórcy i Zbawcy. Człowiek medytujący żyje (bowiem) w stanie słyszenia tego, co się zewsząd odzywa; jest on otwarty na istotę świata, na najgłębszą tajemnicę rzeczy i człowieka. W miejsce racjonalnego wyrachowania, które łatwo zadaje gwałt rzeczywistości, wchodzi pełen pietyzmu słuchania lub patrzenia, doświadczania i uwrażliwienia na to, co naprawdę jest (J. B. Lotz). To właśnie przedłużona modlitwa sprawia, iż człowiek jest obecny w świecie nie tylko jako eksploatujący go użytkownik, ale jako ktoś stojący w obliczu jego tajemnicy. Wchodzi w świat nie tylko po to, aby go używać, ale także aby ubogacać go swoją kontemplacyjną obecnością i twórczym działaniem.
Modlitwa pozwala nam zdemaskować patrzenie na świat oczami tych, którzy należą tylko do świata, przemawiają jego językiem, realizują jego cele i posługują się jego środkami (por. 1 J 2, 15nn). Dzięki modlitwie świat objawia się nam przede wszystkim jako dzieło samego Boga. Wyszło ono z Jego rąk i jest nieustannie podtrzymywane w istnieniu Jego stwórczą mocą. Dzięki modlitwie odkrywamy, iż cała historia świata zdąża do Stwórcy.
Dzięki modlitwie możemy dostrzegać, iż to, co dzieje się w całej historii ludzkości i naszej osobistej historii, wypływa z miłosierdzia Bożego. Historia ludzkości i osobista historia każdego człowieka jest miejscem objawiania się wciąż na nowo Jego nieskończonej miłości.
Nawet wówczas, kiedy nie jesteśmy w stanie zrozumieć pewnych zdarzeń zachodzących w historii ludzkości czy w naszym osobistym życiu, modlitwa daje nam głębokie wewnętrzne przekonanie, że Bóg jest Panem historii. Dzięki modlitwie jesteśmy zdolni powierzyć się Bożej Opatrzności pośród tych niezrozumiałych i często bolesnych dla nas zdarzeń.
Modlitwa demaskuje fałszywe wizje świata i historii oraz fałszywe interpretacje osobistej historii życia. Poprzez modlitwę odkrywamy odwieczne plany Boga, które zakryte są dla ludzi należących do ziemi i przemawiających po ziemsku (por. J 3, 31). Modlitwa pozwala nam złączyć się z Tym, który patrzy na wszystko z wysoka, pozwala nam Jego oczyma patrzeć na świat i jego historię (por. J 8, 23). Takie głębokie zrozumienie świata i jego problemów możliwe jest tylko wówczas, kiedy nasza modlitwa jest autentyczna, kiedy modlimy się w Duchu i w prawdzie (J 4, 23).
Nasza modlitwa nie da nam jednak właściwego spojrzenia na świat i jego historię, jeżeli nie zdobędziemy się na właściwe spojrzenie na naszą osobistą historię. To poprzez historię naszego życia interpretujemy najczęściej to, co dzieje się na świecie.
W życiu duchowym trzeba nam strzec się z największą uwagą modlitwy, która nas zamyka w nas samych, w naszych osobistych problemach, pragnieniach, planach, choćby miały one pozory najszlachetniejszych planów, pragnień i celów.
Kiedy człowiek zamknięty w sobie narzuca Bogu własne cele, własne pragnienia i nie wnika w Jego plany, wówczas profanuje swoją modlitwę. W takiej sprofanowanej modlitwie człowiek wzywa boga, który nie istnieje, wzywa bożka uczynionego wprawdzie nie ze złota i srebra, ale z własnych ludzkich wyobrażeń, pragnień, czy może nawet bożka własnych namiętności i pożądań.
Modlitwa, która nie otwiera człowieka na cały świat, na całą ludzkość, na jej problemy i cierpienia, niepokoje i lęki, byłaby jedynie parawanem dla naszych osobistych, nieuświadomionych namiętności: egoizmu, samolubstwa, wygody, przerosłych ambicji, itp.
Jedynym lekarstwem na taką sprofanowaną modlitwę, która chciałaby rządzić światem i Bogiem, jest pokorne słuchanie Słowa Bożego. Ono objawia nam Boga jako Pana całej historii ludzkiej, historii każdego człowieka, mojej osobistej historii. Słowo Boże skoryguje nasze błędne patrzenie na świat i jego historię i naprowadzi nas na odkrywanie rzeczywistego Planu Bożego.
Poprzez autentyczne słuchanie Słowa Bożego Duch Święty upomni nas, kiedy będziemy uciekać przed bólem i cierpieniem świata, aby zamknąć się w nas samych czy też w jakimś estetyzmie duchowym karmiącym się przede wszystkim osobistą satysfakcją.
Nasze modlitewne uczestnictwo w historii świata, w jego cierpieniach, niepokojach i problemach jest uczestnictwem w historii zbawienia. Historia świata, ludzkości jest bowiem zawsze historią zbawienia.
Najważniejszą potrzebą naszego czasu w chrześcijańskim świecie jest owa wewnętrzna prawda, karmiona przez Ducha kontemplacji: wychwalanie i umiłowanie Boga, tęskne wyczekiwanie przyjścia Chrystusa, pragnienie objawienia się Jego chwały.
Bez kontemplacyjnego ukierunkowania życia budujemy kościoły nie dla chwały Bożej, ale aby umacniać struktury społeczne, wartości i dobra, w których dziś znajdujemy upodobanie.
Bez kontemplacji podstawy przepowiadania, nasze apostolstwo nie jest wcale apostolstwem, lecz pustym prozelityzmem, narzucaniem światu sposobu życia przyjętego w naszym kraju.
Bez kontemplacji i wewnętrznej modlitwy Kościół nie może wypełnić swojej misji przemiany i zbawienia ludzkości. Bez kontemplacji obróci się w sługę cynicznych potęg doczesnego świata, niezależnie od tego, jak gorąco jego wierni będą zapewniali o swoim zaangażowaniu w walkę o Królestwo Boże (T. Merton).
To świadectwo wypowiedziane wiele lat temu przez amerykańskiego mnicha i myśliciela jest także dzisiaj bardzo aktualne.
Modlitwa jest aktem, poprzez który Bóg w Trójcy Jedyny zanurza się w człowieku, a człowiek zanurza się w Bogu. Nawiązuje się w ten sposób intymna, mistyczna jedność Stwórcy ze swoim stworzeniem. Człowiek, istota wyprowadzona z prochu ziemi, wchodzi w dialog z odwiecznym i niewidzialnym Bogiem.
Modlitwa jest aktem, poprzez który człowiek staje się uczestnikiem nieskończonej, odwiecznej miłości. To właśnie na modlitwie człowiek poznaje, kim jest Bóg, przed oblicze którego zostaje dopuszczony.
Człowiek poznaje, iż Bóg jest całkiem Inny, transcendentny, to znaczy przekraczający wszystko to, co człowiek o Nim może pomyśleć lub jak Go może doświadczyć. Trzeba nam nieustannie pamiętać, że nasze myślenie i doświadczanie Boga nie oddaje całej rzeczywistości Boga. Nasze myślenie i doświadczanie Boga pozostaje nierzadko zniekształcone i zafałszowane. Nasze przeżywanie Boga nie będzie nigdy identyczne z samym Bogiem. Jest tylko odbiciem jakby w zwierciadle, nieraz w bardzo zniekształconym zwierciadle (por. 1 Kor 13, 12). Modlitwa jest wielkim zaproszeniem Boga, aby ciągle na nowo odkrywać Jego inność. Modlitwa przekonuje nas, iż nie bylibyśmy w stanie dosięgnąć Boga, gdyby On sam jako pierwszy nie wezwał nas do dialogu i nie dopuścił przed swoje oblicze.
Modlitwa uświadamia nam jednocześnie, iż Ten Inny — transcendentny — nieskończenie wielki Bóg jest jednocześnie człowiekowi bardzo bliski, bliższy człowieka, niż człowiek sam siebie (św. Augustyn). Na modlitwie człowiek dotyka Boga, nawiązuje intymną więź z Nim. Modlitwa odsłania przed nami szaleńczą Miłość, która każe Bogu wkroczyć w czas i przestrzeń ludzką i stać się podobnym do człowieka we wszystkim, oprócz grzechu.
Jezus Chrystus, Wcielony Syn Boży, najpełniej objawia nam bliskość Boga. Od momentu Wcielenia człowiek może na Boga patrzeć swoimi ludzkimi oczyma, słuchać Jego głosu, a nawet karmić się Jego ciałem i krwią. Dzięki tajemnicy Wcielenia bliskość Boga wobec człowieka dociera do nas poprzez całą ludzką osobę, nie tylko poprzez duszę, intelekt, uczucia, ale także poprzez wszystkie zmysły ludzkiego ciała. Samo ciało staje się miejscem objawienia miłości Boga do człowieka. Tajemnica Jego bliskości najwyraźniej odsłania się właśnie w Eucharystii.
Modlitwa każe nam się dziwić, iż ten nieskończenie wielki Bóg staje się tak bliski człowiekowi. Modlitwa jest trwaniem w zdziwieniu. Dzięki modlitwie poznajemy nie tylko Boga, ale także siebie samych. Właśnie poprzez modlitwę człowiek zdobywa pełną świadomość siebie — pełną prawdę o sobie.
Modlitwa ukazuje człowiekowi z jednej strony głębię jego pragnień, które czynią go niespokojnym, dopóki nie pozwoli się do końca ukochać przez Boga. Ale z drugiej strony odsłania także przed człowiekiem głębię jego zepsucia i nieprawości, głębię zła i grzechu. Tę nieprawość ludzkiego serca odsłaniają nam nie tylko grzechy już popełnione, ale także — a może przede wszystkim — grzechy, które jesteśmy w stanie popełnić. Wyzwól mnie, Panie, od grzechów jeszcze nie popełnionych (R. Brandstaetter) — jest to modlitwa człowieka dobrze znającego siebie.
Modlitwa uświadamia nam, iż jesteśmy całkowicie zdani na miłosierdzie Boga. Starożytna modlitwa chrześcijańska: Kyrie eleison — Panie, zmiłuj się nad nami — będzie tkwić zawsze w centrum modlitwy. Błogosławiony Bóg, co nie odepchnął mej prośby i nie oddalił ode mnie swego miłosierdzia (św. Augustyn).
Odsłaniając głębię nieprawości ludzkiego serca i potrzebę miłosierdzia Bożego, modlitwa staje się wezwaniem do ciągłego nawracania się. Człowiek, który modli się szczerze, doskonale czuje, iż nie da się pogodzić trwania przed Bogiem z nieuczciwością w życiu, z szukaniem siebie, z egoizmem, zmysłowością, pychą, z tym wszystkim, co czyni go dzieckiem tego świata.
Dzięki modlitwie człowiek poznaje prawdziwą nadzieję, którą nosi w głębi swojego serca i o której wie, iż nikt i nic nie może mu jej odebrać. Dzięki modlitwie człowiek staje się pewny swojej przyszłości. Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? (...) Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował (Rz 8, 35–37). Dzięki modlitwie nie tracimy pogody ducha nawet w największych trudnościach, zagrożeniach, prześladowaniach. Wierzymy bowiem, że w sprawach ludzkich ostatnie słowo ma zawsze Bóg.
Metody modlitwy są pewnymi narzędziami, pomocami na usługach zasadniczego celu życia duchowego, jakim jest trwanie w głębokiej, intymnej jedności z Bogiem. Są więc wartością względną wobec zasadniczego celu. Trzeba też powiedzieć z całym naciskiem, że zawsze najlepszą metodą modlitwy dla konkretnego człowieka będzie ta, która najlepiej służy mu w nawiązaniu więzi z Bogiem.
Metody i sposoby modlitwy winny być traktowane jak proste narzędzia, którymi posługujemy się w naszych codziennych zajęciach i pracach. Bez tych narzędzi nie moglibyśmy wykonać wielu najprostszych nawet czynności. Wykonując prace nie koncentrujemy się jednak na narzędziach, którymi się posługujemy, ale na samej wykonywanej czynności. To ona, nie narzędzie, pochłania naszą uwagę.
Posługujemy się też określonymi narzędziami do wykonania ściśle określonej czynności. Narzędzia zmieniamy i udoskonalamy w zależności od potrzeb i postępu w danej dziedzinie pracy. Stare, nieużyteczne narzędzia usuwa się na bok, by zrobiły miejsce nowym. Człowiek przewidujący rzadko jednak niszczy stare narzędzia. W razie awarii nowoczesnych urządzeń sięgamy nieraz po stare, już sprawdzone. W momentach kryzysowych są one często bardzo pomocne. Zawsze jednak najważniejszy jest sam cel i zadanie, które chcemy wykonać.
Zjednoczenie z Bogiem w życiu człowieka nie dokonuje się dzięki jednemu aktowi woli, ale jest pewną drogą, pielgrzymką. Zjednoczenie z Bogiem posiada swoją dynamikę, swoje stopnie, etapy. W teologii życia wewnętrznego wyróżnia się zasadniczo trzy etapy: oczyszczenie, oświecenie i zjednoczenie.
Etapy te nie są w jakiś schematyczny i sztywny sposób oddzielone od siebie, ale zachodzą na siebie. W pewnym sensie znajdujemy się jednocześnie na wszystkich tych etapach. Przez całe życie będzie dokonywało się nasze oczyszczenie (uzdrowienie wewnętrzne), oświecanie naszego życia Słowem Bożym, całe też nasze życie będzie nieustannym dążeniem do zjednoczenia z Bogiem. Pomimo tego zastrzeżenia wyróżniamy te trzy etapy na drodze życia duchowego, ponieważ na poszczególnych etapach akcenty życia duchowego rozkładają się trochę inaczej. Między tymi etapami istnieje pewna zależność chronologiczna. Niemożliwe jest oświecenie ludzkiego życia Słowem Bożym i pełne zjednoczenie z Bogiem bez uprzedniego przyznania się do własnego grzechu i podjęcia walki z nim.
a) Oczyszczenie
Na etapie oczyszczenia człowiek odkrywa z jednej strony własną skończoność, kruchość istnienia, swoją słabość i grzeszność, z drugiej zaś doświadcza nieskończonego miłosierdzia i mocy Boga. Świadomy siebie i świadomy obecności Boga w swoim życiu podejmuje odpowiedzialność za nie w takim stopniu, w jakim jest to tylko możliwe.
Na tym etapie życia duchowego podstawowymi metodami modlitwy, z których możemy korzystać i które przynoszą największe owoce, są: metoda modlitwy ustnej i medytacja. Metoda modlitwy ustnej pomaga nam w nawiązaniu pierwszego fundamentalnego kontaktu z Bogiem. Na drodze oczyszczenia ważną metodą modlitwy jest także modlitwa medytacyjna. Polega ona na wejściu w Słowo Boże wzywające nas do nawrócenia i wejściu we własną historię życia. Tylko poprzez głębokie wejście w siebie możemy poznać własną grzeszność, wszystkie postawy rodzące w nas grzech, nieuporządkowanie. Poznanie siebie, a w nim poznanie swojego grzechu, wymaga od nas głębokiej refleksji, wejścia w siebie, we własne przyzwyczajenia, nawyki, wejścia także w to, co dla nas jest bezpośrednio nieuchwytne: w naszą podświadomość. Wiele naszych złych pragnień, realizowanych czy nieustannie tylko dławionych, wypływa z podświadomych motywacji, podświadomych postaw, przyzwyczajeń.
Dla dobrego poznania swoich grzechów nie wystarczy odwołać się do cudzych sformułowań. Tutaj potrzeba wniknięcia we własną historię życia, która jest jedyna, niepowtarzalna, unikalna. Taki właśnie niepowtarzalny, jedyny, unikalny jest także nasz grzech. I chociaż dynamika kuszenia i grzechu jest podobna u wszystkich, to jednak decyzje zapadające w sercu oraz okoliczności, w których one zapadają, są zawsze jedyne i niepowtarzalne.
Ten wgląd w siebie ma nam dać nie tylko poznanie siebie, naszego nieładu, tego, co tkwi głęboko w nas: miłości do grzechu, ale także poznanie tego, co jest zagrzebane gdzieś głębiej: pragnienie Bożego przebaczenia, przebaczenia bezwarunkowego, absolutnego; przebaczenia nieodwołalnego. W tym pragnieniu już działa Bóg. Samo pragnienie Bożego miłosierdzia pokazuje nam już bardzo wyraźnie kierunek wyjścia z naszej sytuacji grzechu i nieładu moralnego. Ćwiczenia duchowne pierwszego tygodnia oraz proponowana w nim metoda medytacji, sytuuje się na etapie duchowego oczyszczenia.
b) Oświecenie
Oczyszczenie w życiu wewnętrznym nie stanowi celu samego w sobie, ale etap w naszej drodze do Boga. Bardzo ubogie byłoby życie duchowe człowieka, gdyby jedynym jego celem było być w porządku wobec Boga: być czystym. Mamy stać się czyści, aby Bogu zrobić miejsce. Stąd drugim etapem życia wewnętrznego jest oświecenie. Zauważmy, że to nie my sami oświecamy siebie, ale pozwalamy się oświecić.
Światłem człowieka jest Chrystus. Oświeca nas życie Chrystusa i Jego Dobra Nowina: tajemnica Wcielenia, życia ukrytego, życia publicznego; Jego nauka, wreszcie Jego śmierć i Zmartwychwstanie. Najpoważniejsze decyzje i wybory życiowe chrześcijanin podejmuje właśnie na tym drugim etapie życia duchowego. Zasadniczą metodą modlitwy na tym etapie jest kontemplacja ewangeliczna, której uczymy się począwszy od drugiego tygodnia Ćwiczeń duchownych. Każde słowo Jezusa, każdy Jego czyn, cała Jego Osoba są przekazem Boga. W Jezusie Bóg daje nam poznanie siebie. Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca — powie sam Jezus (J 14, 9).
3) Zjednoczenie
Poznanie Chrystusa prowadzi do jedności z Nim, a w Chrystusie z Ojcem. W tym najgłębszym zjednoczeniu coraz mniej potrzebne są słowa, obrazy, metafory. Wystarcza trwanie w obecności Boga. Jedno słowo, zdanie, myśl, odczucie może stać się natchnieniem i inspiracją do trwania w modlitewnej obecności Boga.
Modlitwę, dla której jedno słowo, zdanie, natchnienie wystarcza do trwania w głębokiej i intensywnej obecności Boga, moglibyśmy nazwać modlitwą uproszczoną. Ta uproszczona modlitwa staje się jednocześnie modlitwą wszystkich rzeczy. Modlitwa uproszczona, modlitwa wszystkich rzeczy, jest zapoczątkowaniem, przedsmakiem trwania w obecności Boga w życiu wiecznym, oglądaniem Boga twarzą w twarz.
Posługiwanie się słowami, obrazami, porównaniami pomaga człowiekowi w życiu modlitwy, ponieważ przybliża rzeczywistość tajemnicy Boga. Ale to, co na początku nam przybliża i pomaga, z czasem może nam przeszkadzać, a nawet Go zasłaniać. Słowa, obrazy, metafory są bowiem zawsze tylko zniekształconym odbiciem realnej rzeczywistości Boga, której w żaden sposób nie da się wyrazić do końca odwołując się jedynie do ludzkich środków komunikacji. Jedynym uprzywilejowanym słowem w modlitwie uproszczonej jest słowo Jezus. W tym jednym słowie zawiera się dla nas wszystko: zarówno cała rzeczywistość naszego człowieczeństwa, jak również cała rzeczywistość Boska. Kto zna Jezusa, zna także i Ojca (por. J 14, 9).
Trzeci i czwarty tydzień Ćwiczeń duchowych oraz proponowana w nich szkoła kontemplacji męki i Zmartwychwstania Jezusa usytuowane są na etapie zjednoczenia.
Metody modlitwy, z których korzystamy w życiu duchowym, zależą od naszych pragnień i potrzeb, od naszego wyciszenia wewnętrznego, od długości czasu poświęconego modlitwie. Na przykład trudno wejść w głęboką modlitwę medytacyjną, jeżeli mamy do dyspozycji tylko chwilę czasu.
Zanim porzucimy jedną metodę modlitwy (jakakolwiek by ona nie była) dla innej, konieczne jest głębokie rozeznanie. Nie możemy pozbawiać się jednej, czy może nawet jedynej metody dialogowania z Bogiem, jeżeli nie zdobyliśmy nowej, sprawdzonej. Inaczej narażalibyśmy się na pewną pustkę wewnętrzną i zagubienie duchowe. Moglibyśmy wówczas stać się łatwym łupem działania złego ducha.
W rozeznawaniu dotyczącym stosowania metod modlitwy jest bardzo pożyteczne — a niekiedy wprost konieczne — kierownictwo duchowe. Może nas ono ustrzec przed subiektywizmem, który nierzadko powoduje, iż kierujemy się nieuporządkowaniem emocjonalnym. Woluntaryzm, chęć samodoskonalenia się, odczucie pewnego znużenia nie mogą być zasadniczymi motywami zmiany stosowanych przez nas metod modlitwy.
Nie zawsze jednak mamy możność korzystania z kierownictwa duchowego w rozwoju naszej modlitwy. W razie jego braku może nie jest aż tak ważną rzeczą zadawać sobie pytanie, na jakim etapie modlitwy się znajdujemy. Przechodzenie z jednego etapu na drugi, od jednej metody do następnej, może być w nas mało świadome. Przejście to dokonuje się u wielu ludzi prostej, ale głębokiej wiary w sposób spontaniczny i jakby bezrefleksyjny. Ludziom tym brakuje może nieraz pojęć do nazwania tego, co przeżywają, lecz to bynajmniej nie umniejsza głębi ich doświadczenia modlitwy. Ważny bowiem jest nie opis doświadczenia, ale ono samo.
Uczynienie kolejnego kroku na drodze modlitwy przez zmianę metody modlitwy nie zależy tylko od człowieka. Jest to także owoc łaski, zaproszenie Pana Boga. Człowiek rozwijając w sobie ducha modlitwy czuje się w pewnym momencie jakby wewnętrznie przynaglony do szukania nowej, często może trudniejszej, ale bardziej dostosowanej do jego potrzeb i pragnień metody modlitwy.
Nie byłoby rzeczą dobrą, gdybyśmy sami, kierowani wewnętrznym niepokojem czy jakimiś ambicjami duchowymi przynaglali siebie samych do stosowania takich metod modlitwy, których wewnętrznie nie pragniemy i które przerastają nasze aktualne potrzeby i pragnienia duchowe. To nie my wyznaczamy sobie czas, w którym winniśmy zrobić kolejny krok na drodze modlitwy.
Jeżeli zbyt łatwo, bez rozeznania i głębszych racji obiektywnych, zrezygnowalibyśmy np. z modlitwy ustnej, próbując praktykować od razu doskonałą modlitwę kontemplacyjną, w której nie byłoby już słów niosących treści, to istniałoby niebezpieczeństwo, że nasza modlitwa mogłaby się stać trwaniem w pustce, jakimś może wpatrywaniem się w siebie samych.
Do modlitwy kontemplacyjnej, w której nie potrzeba już słów, ale wystarcza samo miłosne trwanie w obecności Boga, człowiek nie dochodzi sam. Zostaje do niej doprowadzony przez samego Boga zwykle po okresie długotrwałego wysiłku i trudu modlitwy. Trwanie w obecności Boga bez treści, bez słów, jest rzeczywiście szczytem modlitwy chrześcijańskiej, ale tylko wtedy, kiedy jest to trwanie pełne obecności Boga, kiedy z tym trwaniem łączy się intymna więź miłości, w której wszystkie słowa zostały już powiedziane i dlatego żadne z nich nie jest potrzebne. Ten szczyt modlitewnego trwania przed Bogiem zawiera w sobie wszystkie możliwe modlitwy ustne.
Jak z jednej strony niebezpieczne jest nie przemyślane dokonywanie zmian w posługiwaniu się sprawdzonymi metodami, tak z drugiej strony przeszkodą w rozwoju modlitwy może być także kurczowe trzymanie się jednej sprawdzonej modlitwy. Kiedy jedną metodą modlitwy posługujemy się przez dłuższy czas, to wówczas na samą myśl o pozostawieniu tej metody może rodzić się jakiś wewnętrzny niepokój czy nawet poczucie winy z powodu chęci porzucenia tego, czym posługiwaliśmy się przez tyle lat. I tak możemy być rozdzierani pomiędzy przywiązaniem do jednej sprawdzonej metody modlitwy i lękiem pozostawienia jej, a z drugiej strony jakimś wewnętrznym przynagleniem, które każe nam szukać metody bardziej dostosowanej do naszych potrzeb i pragnień duchowych. W takiej sytuacji dobrze jest zwrócić się o pomoc do osoby doświadczonej w sprawach modlitwy.
Rozwój modlitwy domaga się od nas odwagi pozostawienia (niekoniecznie na stałe) metody, która nie może nam zaofiarować już nic nowego. Z odwagą zostawienia pewnej metody, łączy się konieczność odwagi podjęcia nowego wysiłku, nowego ryzyka.
Zmiana metody modlitwy polega nie tylko na zmianie pewnej techniki, ale przede wszystkim na zmianie naszego zaangażowania. Doskonalsze, pełniejsze metody modlitwy, to takie, które pełniej angażują całe nasze życie w dialog z Bogiem. Stąd też metoda modlitwy nie może być nigdy jakąś techniką wymyśloną przy zielonym stoliku, ale musi wypływać z życia i do życia prowadzić. Nowa, pełniejsza, głębsza metoda modlitwy jest nowym wezwaniem do pełniejszego oddania się Jezusowi nie tylko na modlitwie, ale poprzez modlitwę w konkretnym życiu. Nowe metody modlitwy wymagają większej hojności i ofiarności wobec Boga.
Jeżeli nieraz tak kurczowo trzymamy się pewnych metod, schematów, przyzwyczajeń, to także dlatego, iż boimy się nie tylko zostawić coś, co znamy, ale także boimy się trudu i bólu szukania, boimy się nowego wysiłku, większej ofiary, większego ryzyka. Za tym lękiem podjęcia wysiłku, ofiary, kryje się coś więcej: lęk przed umieraniem dla siebie, aby oddać się Chrystusowi. Jezus mówi nam: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje (Mt 16, 24). Nie możemy wzrastać w modlitwie, nie możemy stawiać kolejnych kroków, nie zgadzając się na coraz głębsze zaangażowanie, oddanie, coraz pełniejsze umieranie sobie. Jeżeli zmiana metody modlitwy byłaby motywowana przede wszystkim ułatwieniem sobie życia, to z pewnością nie przyczyniłaby się ona do naszego wzrostu.
Posługiwanie się metodami modlitwy, zmienianie tych metod, dostosowywanie ich do swojej sytuacji egzystencjalnej, do wzrostu duchowego moglibyśmy porównać do sposobu zabawy u dzieci. W poszczególnych okresach wieku dziecięcego zabawa posługuje się różnymi metodami. Inaczej bawią się dzieci roczne, inaczej przedszkolaki, inaczej dzieci w wieku szkolnym. Zabawa młodzieży czy ludzi dorosłych posiada już zupełnie inny charakter.
W zmienianiu zabaw dzieci nie odwołują się do teorii, do podręczników szkolnych, ale do własnego odczucia oraz do przykładu starszych kolegów. Najważniejsza jednak jest tutaj dziecięca intuicja.
Każdy wiek ma swoje określone zabawy, z których się stopniowo wyrasta. Gdyby piętnastoletni chłopiec bawił się misiami, jak przedszkolak, byłby narażony na wyśmianie przez kolegów. Jeżeli jednak dziecko jest opóźnione w rozwoju umysłowym i uczuciowym, to wówczas będzie także opóźnione w sposobach korzystania z różnego rodzaju zabaw.
Niepokój mogą budzić dzieci, które nie potrzebują zabawy, dzieci, które całymi godzinami siedzą apatyczne, smutne. Takie dzieci są z pewnością chore.
Nienaturalna wydaje się także jakaś gwałtowna zmiana metod zabawy. Pamiętam historię, jaką opowiadał mi pewien młody człowiek. Do 16 roku życia bawił się modelarstwem. Biegał po całym mieście po składnicach harcerskich, skupował modele, sklejał, pielęgnował. Jego pokój był pełen modeli. Była to swoista ucieczka w świat zabawy. Zewnętrznie bardzo ułożony, posłuszny, bezkonfliktowy, ale jednocześnie zamknięty i zajęty swoim światem. Pewnego dnia ogarnęła go jakaś niezwykła złość na siebie i na tę swoją zabawę, tak że w kilka minut zniszczył cały dorobek paru lat. Było to przełomowe wydarzenie w jego życiu. Ta zmiana sposobu zabawy dokonała się w sposób wyjątkowy. Normalnie dziecko jakby traci zainteresowanie dla jednej zabawy i zaczyna go pociągać coś nowego. Motywację do zmiany charakteru zabawy znajduje w nowych pragnieniach. Zwykle dużą rolę odgrywają tutaj nieco starsi rówieśnicy, którym pragnie dorównać. Dziecko pragnie doróść i znaleźć się na nowym poziomie. Nowy rodzaj zabawy jest dla niego potwierdzeniem osobowego rozwoju.
Zmiana metod w modlitwie może dokonywać się jednak spontanicznie tylko wtedy, kiedy człowiek głęboko angażuje się w modlitwę, kiedy modlitwa stanowi dla niego element życia równie ważny, jak zabawa w życiu dziecka. Zmieniamy metody przez to, że pozwalamy się pociągać, pozwalamy rosnąć w nas pragnieniom duchowym. W miarę wzrostu w nas ducha modlitwy, spontanicznie wyrastamy z pewnych metod i potrzebujemy nowych.
Na początku pierwszego tygodnia rekolekcji ignacjańskich mówiliśmy obszernie o medytacji ignacjańskiej. Rozpoczynając zaś drugi tydzień przedstawialiśmy metodę kontemplacji ewangelicznej. W obecnej konferencji zwróćmy szczególną jednak uwagę na modlitwę ustną, która — choć nie jest może szczególnie akcentowana w Ćwiczeniach duchownych, to jednak odgrywa i będzie nadal odgrywać ważną rolę w naszym życiu modlitwy. Św. Ignacy także zwraca na nią uwagę w swojej książeczce Ćwiczeń duchownych.
W modlitwie ustnej posługujemy się sformułowaniami modlitewnymi, które ułożyli inni, albo które sami ułożyliśmy dla siebie. Powtarzamy słowa, usiłując jakby ożywić to doświadczenie, które zostało w nich zamknięte. Wchodzimy duchem w ich treść. To cudze doświadczenie usiłujemy uczynić naszym.
Modlitwa ustna jest pierwszą metodą stosowaną na drodze rozwoju modlitwy. Zanim człowiek rozwinie się intelektualnie, uczuciowo i duchowo na tyle, by mógł modlić się z pełną świadomością i z głębokim przeżyciem wewnętrznym, to zwykle najpierw modli się powtarzając cudze słowa, których — szczególnie w dzieciństwie — do końca jeszcze nie rozumie. Rodzice uczą swoje dzieci modlitewnych gestów i słów zdając sobie sprawę, iż głębia treści daleko przekracza ich możliwości rozumienia. Rozumienie modlitwy przychodzi początkowo nie poprzez rozumienie treści słów i gestów, ale poprzez uczestniczenie dziecka w modlitewnym klimacie emocjonalnym i duchowym, który stwarzają rodzice. Ten modlitewny klimat udziela się dziecku.
Ważne są dla dziecka nie tyle słowa samej modlitwy, ile właśnie ten klimat, w który zostaje ono włączone przez wspólną modlitwę z rodzicami. Najczęściej nie pamiętamy modlitw z okresu wczesnego dzieciństwa, ale gdzieś w głębi duszy zostaje odciśnięty w nas modlitewny klimat w rodzinie.
I chociaż modlitwa ustna jest pierwszym krokiem w rozwoju modlitwy chrześcijańskiej, trzeba nam jednak pamiętać, że będzie nam ona towarzyszyć przez całe nasze życie. Będzie zawsze wiernym towarzyszem wszystkich innych form i metod modlitwy, których będziemy się uczyć i które będziemy stosować w naszym życiu duchowym.
Modlitwa ustna wcale nie oznacza modlitwy mniej wartościowej. Jeżeli mówimy, że modlitwa ustna jest modlitwą ubogą, to w takim sensie, w jakim rozumiał to Jezus. On sam posługuje się cudzymi modlitwami, przede wszystkim modlitwami Psalmów. Ich słowa wkłada w swoje usta. W momencie najtrudniejszym swojego życia, tuż przed śmiercią Jezus posługuje się słowami z Psalmu 22: Boże mój, Boże, czemuś Mnie opuścił (por. Mk 15, 34). Słowa tego Psalmu doskonale wyrażały to, co przeżywał.
W modlitwie ustnej trzeba nam bardzo starannie dobierać właściwe modlitewne słowa. Trzeba posługiwać się tymi modlitwami, które najbardziej odpowiadają nam w danym momencie. Zauważmy, że Jezus na krzyżu nie powtarza jakiegokolwiek Psalmu, ale Psalm, który doskonale oddaje Jego sytuację: sytuację krańcowego poniżenia, cierpienia, uczucie całkowitego opuszczenia przez Boga.
Na pewno zawsze najodpowiedniejszą modlitwą będzie: Ojcze nasz. Ta modlitwa dotyczy wszystkich ludzkich sytuacji. Jest dobra na wszystkie okazje i potrzeby człowieka, ponieważ ogarnia je wszystkie. Ojcze nasz jest wielkim modlitewnym darem, jaki zostawił nam Jezus. Również modlitwa Zdrowaś Maryio, złożona w pierwszej części ze słów Ewangelii, jest modlitwą na każdą chwilę naszego życia.
Szczególnym zbiorem modlitw ustnych, które winniśmy pielęgnować i które Kościół nam poleca, są Psalmy. Trzeba by nam dobrze poznać cały Psałterz, odkryć klimat poszczególnych Psalmów, by w odpowiednich momentach życia sięgać po te Psalmy, które będą najbardziej dla nas stosowne w naszej konkretnej życiowej sytuacji.
Wszystkie Psalmy ukazują, kim jest człowiek i kim jest Bóg. Przewijają się przez nie głównie dwa tematy: uwielbienie Boga, Jego wielkości, dobroci oraz wyznanie słabości, kruchości i grzeszności człowieka. Psalmy odzwierciedlają żywego człowieka, człowieka z krwi i kości.
Na szczególną naszą uwagę zasługują te Psalmy, które wyrażają uczucia negatywne, których może nawet niekiedy się wstydzimy: uczucie żalu, gniewu, buntu, złorzeczenia na bliźnich, przywoływania Bożej zemsty. Ale wszystkie te negatywne uczucia w Psalmach człowiek wypowiada przed Bogiem. I właśnie to sprawia, że te najbardziej bolesne, wstydliwe i przykre uczucia stają się modlitwą. Niektóre środowiska kościelne kierując się chyba jakimś duchem purytanizmu opuszczały te fragmenty Psalmów, w których wypowiada się gniew, złorzeczenie, bunt człowieka. Jednakże człowiek ma prawo wypowiedzieć przed Bogiem wszystko, co jest w nim, nie ukrywając żadnego uczucia, nawet najgorszego, najbardziej wstydliwego. Jeżeli nie wypowie tych uczuć przed Bogiem, ale zdławi je w sobie, będą one wydawać owoce zgorzknienia, ucieczki od życia, zamykania się w sobie, urazów do siebie i do ludzi.
Wiele Psalmów w pierwszej części wyraża złorzeczenie, przekleństwa, przywołanie Bożej pomsty, w drugiej zaś części Psalmista oddaje chwałę Bogu i oddaje się Jego nieskończonemu miłosierdziu. Modlitwa Psalmów jest najdoskonalszą szkołą modlitwy.
Psalmy są nie tylko modlitwami Starego, ale także Nowego Testamentu. Psalmy są modlitwą Jezusa, Matki Najświętszej, wszystkich świętych Kościoła. Kościół uczynił Psalmy swoją codzienną modlitwą, którą poleca odmawiać kapłanom i zakonnikom. Modlitwę Psalmów odkrywa dziś wielu świeckich i czyni ją swoim powszednim modlitewnym chlebem.
Ten lud (...) sławi Mnie wargami, podczas gdy serce jego jest z daleka ode Mnie (Iz 29, 13) — oto zasadnicza skarga, jaką Bóg wypowiada wobec tych, którzy modlą się tylko słowami, jak poganie (Mt 6, 7–8). Ze słowami winno iść w parze doświadczenie serca. Sens modlitwy ustnej polega na tym, że słowa rozpalają serce. Wielością słów nie można rozpalić serca. Serce może rozpalić jedynie otwarcie się na miłość Boga. Słowa mają nas naprowadzać na doświadczenie miłości Boga oraz zachęcać nas do jej przyjęcia. To hojność ludzkiego serca, troska o skupienie i wyciszenie wewnętrzne sprawiają, iż wypowiadane słowa zaczynają w nas drgać. Modlitwa ustna pozwala nam szybko wejść w klimat relacji człowieka z Bogiem.
Modlitwa ustna wcale nie oznacza modlitwy łatwej, jak mogłoby się nam wydawać. Wymaga ona od człowieka ofiary, zaangażowania i wysiłku. Tak samo jak w każdej innej modlitwie, konieczne jest tutaj przebicie się przez słabość ciała, przez nieczystość naszych uczuć, egocentryzm; trzeba przebić się przez cały świat pokus. Smakować modlitwę ustną możemy dopiero wówczas, kiedy przejdziemy przez głębokie oczyszczenie wewnętrzne.
Błędnie rozumiemy modlitwę ustną, jeżeli uważamy, iż polega ona jedynie na jednostajnym powtarzaniu znanych na pamięć słów. Modlitwa ustna może przybierać różne formy, w zależności od twórczości wewnętrznej i potrzeb duchowych człowieka. Nasza modlitwa ustna może się rozwijać, przemieniać i w sposób niemalże nieuchwytny przechodzić w modlitwę medytacyjną i kontemplacyjną.
Pierwszy, najprostszy sposób modlitwy ustnej, to systematyczne, pełne pokoju i wyciszenia wewnętrznego odmawianie poszczególnych słów i zdań, słowo po słowie, zdanie po zdaniu. W taki właśnie sposób najczęściej modlimy się brewiarzem, odmawiamy pacierz ranny i wieczorny, Anioł Pański i inne modlitwy. I chociaż w tym sposobie modlitwy za wypowiadanymi słowami często nie nadąża ani myśl, ani też uczucie, to jednak także taka modlitwa pozwala nam doświadczyć intuicyjnie tajemnicy Boga i człowieka.
Nie należy lekceważyć modlitwy ustnej. Dla wielu z nas jest to jedyny znany sposób modlitwy. Rezygnując z takiej formy modlitwy, musielibyśmy zrezygnować z modlitwy w ogóle. Nie trzeba porzucać żadnej metody modlitwy, jeżeli nie umiemy zastąpić jej inną, głębszą i bardziej odpowiadającą naszej konkretnej sytuacji życiowej. Wyrządzalibyśmy ogromne szkody duchowe ludziom prostej wiary, gdybyśmy kwestionowali ich ubogie sposoby modlitwy, nie umiejąc im zaofiarować innych metod. Te proste i ubogie formy są zawsze punktem wyjścia dla rozwoju ducha modlitwy. Żadnej z metod modlitwy nie należy odrzucać, ale trzeba je pogłębiać i oczyszczać. Kiedy natomiast przychodzi stosowny moment możemy je przekraczać, ucząc się nowych form i nowych metod.
Wychodząc od pierwszego najprostszego sposobu modlitwy ustnej (systematycznego powtarzania słów modlitwy), możemy przechodzić do innych metod modlitwy ustnej, bogatszych, głębszych, a tym samym bardziej odpowiadających naszym duchowym potrzebom i pragnieniom.
Oto nieco inna, znacznie bogatsza metoda modlitwy ustnej zaproponowana przez św. Ignacego Loyolę w jego Ćwiczeniach duchownych: Ten sposób modlitwy polega na tym, że przy każdym oddechu człowiek mówi w myśli jedno słowo Ojcze nasz. A zatem między jednym a drugim oddechem mówi się tylko jedno słowo. (...) I wedle tej samej formy będzie się postępować ze wszystkimi innymi słowami Modlitwy Pańskiej lub jakiejkolwiek innej modlitwy (ĆD, 258).
W opisanym sposobie modlitwa ustna staje się bardzo powolna, dostosowana do możliwości człowieka. Rytm oddechu nadaje jej naturalny bieg. Harmonia oddechu i słowa, które w swej istocie w modlitwie jest zawsze Słowem Bożym, wprowadza harmonię pomiędzy sferą cielesną i emocjonalną a sferą duchową. Taki sposób odmawiania modlitwy ustnej, szczególnie na początku jej praktykowania, wymaga od człowieka pewnej dyscypliny ciała, skupienia, a także odpowiednich warunków zewnętrznych.
Ta metoda modlitwy, jak każde nowe narzędzie, do którego używania nie jesteśmy przyzwyczajeni, może rodzić odczucie pewnego udziwnienia czy też sztuczności. Nie trzeba się mu poddawać. Ważniejszy będzie pewien klimat wyciszenia wewnętrznego, głębsze rozumienie wypowiadanych słów, które będą rodziły się w nas pod wpływem stosowania tej metody modlitwy. W tym nowym klimacie modlitewnym będziemy spontanicznie zwracać uwagę na pewne słowa, które mogą nam wydać się jakby nowe, niosące więcej znaczenia i treści. Mogą też budzić w nas nowe odczucia i doświadczenia wewnętrzne.
Praktykując przez pewien czas powyżej opisaną metodę modlitwy ustnej, w sposób naturalny przejdziemy do innej, bardziej pogłębionej metody modlitwy, zaproponowanej również przez św. Ignacego Loyolę: Ten sposób modlitwy polega na tym, że osoba modląca się (...) wymówi słowo: Ojcze, i zatrzyma się w rozważaniu tego słowa tak długo, jak długo będzie znajdować różne znaczenia, smak i pociechę (duchową) (...), w ten sam sposób niech postępuje z każdym słowem modlitwy Ojcze nasz lub innej jakiejś modlitwy (por. ĆD, 252).
Na samym początku opisu tej metody św. Ignacy podkreśla konieczność spełnienia pewnych warunków: odpowiednia postawa ciała, głębsze skupienie i wyciszenie, uwzględnienie własnych pragnień i potrzeb duchowych. Ten rodzaj modlitwy ustnej jest jeszcze bardziej spowolniony. Ilość wypowiadanych słów nie jest już ważna. Osoba modląca się poddaje się pewnemu natchnieniu wewnętrznemu i zatrzymuje się w sposób spontaniczny na pewnych słowach, zdaniach, myślach tak długo, jak tego potrzebuje, wznosząc do Boga te poruszenia serca, które one w niej rodzą.
Ten rodzaj modlitwy trudno nazwać już modlitwą ustną w ścisłym sensie tego słowa. Praktykując ją przez dłuższy czas w sposób spontaniczny przechodzimy do modlitwy medytacyjnej i kontemplacyjnej. Jeżeli chcielibyśmy stosować opisane powyżej metody modlitwy w sposób bardziej systematyczny, wówczas byłoby rzeczą ważną, abyśmy zostawili sobie dłuższy czas dla wdrożenia ich w życie. Dopiero po wielu ćwiczeniach dochodzi się zwykle do pewnej łatwości w korzystaniu z nich z pewnym duchowym smakiem.
Sformułowanie modlitwa ustna może być bogate w treść, o ile nie oznacza mechanicznego powtarzania słów, ale jest poszukiwaniem więzi z Bogiem za pomocą słów. W każdej modlitwie, także w modlitwie ustnej, liczy się bowiem nie obfitość słów, treści, wiedzy, ale wewnętrzne odczuwanie i smakowanie rzeczy, które zadowala i nasyca duszę (ĆD, 2). Istotą każdej modlitwy jest doświadczenie serca.
Kiedy w modlitwie brakuje serca, z powodu jej mechaniczności i pobieżności, wówczas nie wystarczy zmienić metody modlitwy, ale trzeba odmienić serce. Sercu, które nie szuka więzi z Bogiem, nie pomogą żadne nowe metody. Wejście na drogę modlitwy rozpoczynamy nie od szukania metod, ale od napełniania duchem, sercem tych metod, które już znamy i praktykujemy.
Rozpoczęcie naszej modlitwy od korzystania z modlitwy ustnej daje nam poczucie bezpieczeństwa. Jesteśmy bowiem świadomi, że idziemy dobrą drogą, z której korzystali wszyscy święci Starego i Nowego Testamentu. Tą drogą szedł również Jezus i Jego Matka Maryia. Nawet jeżeli czujemy zaproszenie Pana Boga, aby otwierać się na nowe metody modlitwy bardziej dostosowane do naszych potrzeb i pragnień, to jednak winniśmy nadal cenić i pielęgnować modlitwę ustną.
Najpierw zauważmy, iż każda indywidualna modlitwa w sensie teologicznym jest modlitwą eklezjalną, wspólnotową, to znaczy włączoną w całą wspólnotę Kościoła. Nikt z nas nie modli się wyłącznie indywidualnie, ale modli się w Kościele i poprzez Kościół.
Modlitwa wspólnotowa w sensie ścisłym (liturgiczna, paraliturgiczna, np. wspólny różaniec, droga krzyżowa, wspólnotowa modlitwa brewiarzowa) i modlitwa indywidualna są to dwa rodzaje modlitwy, które w życiu duchowym człowieka bynajmniej się nie wykluczają i nie rywalizują ze sobą, ale wzajemnie się dopełniają i wspomagają. Dopełnianie się tych dwu rodzajów modlitwy jest konieczne. Taka jest intencja Kościoła. Taka też była praktyka modlitwy Jezusa. Jezus uczestniczył w modlitwie wspólnotowej w świątyni, w synagodze, ale także często modlił się indywidualnie.
Modlitwa wspólnotowa pomaga nam wejść w klimat modlitewny. Wspólnota tworzy klimat. Wspólnota niesie nas w modlitwie. Jest to ogromnie ważna pomoc szczególnie dla ludzi początkujących w życiu wewnętrznym, w życiu modlitewnym.
Pomoc modlitwy wspólnotowej przypomina prowadzenie dziecka przez matkę. Kiedy dziecko stawia pierwsze kroki, matka podtrzymuje je, ale zawsze tylko do pewnego czasu. W pewnym momencie pozwala dziecku chodzić samodzielnie, choć wie, iż może się ono przewrócić. Dla większości z nas pierwszym doświadczeniem modlitwy było doświadczenie modlitwy wspólnotowej: wspólna modlitwa z matką, z ojcem. Z czasem uczyliśmy się modlić także samodzielnie. Od modlitwy wspólnotowej przechodzimy w pewnym momencie do modlitwy osobistej.
Wielu ludzi szczerze pobożnych chętnie uczestniczy w modlitwie wspólnotowej organizowanej np. przez parafię, grupy modlitewne, ale nie potrafi modlić się samemu. Kiedy pozostają sam na sam z Bogiem, nie wiedzą, co robić, jak Boga słuchać i jak do Niego mówić, jak przenieść wspólnotowy klimat modlitwy na modlitwę osobistą. Wielu wyznaje, iż kiedy modlą się we wspólnocie, czują się pociągani, zachęcani, porywani do modlitwy, ale kiedy pozostają sami, wówczas nie potrafią samodzielnie dialogować z Bogiem.
W takiej sytuacji dobrze jest systematycznie korzystać z pomocy wspólnoty bez najmniejszego niepokoju, iż modlitwa wspólnotowa na tym etapie życia ma przewagę nad modlitwą indywidualną. Uczestnicząc w modlitwie wspólnotowej jednocześnie należy rozbudzać w sobie pragnienie modlitwy indywidualnej oraz podejmować trud modlitwy osobistej. Modlitwa osobista, nie podtrzymywana przez wspólnotę przychodzi trudniej, ale właśnie dlatego jest bardzo cenna. Taka właśnie wypracowana, utrudzona, wycierpiana modlitwa indywidualna, (trochę na wzór trudu i cierpienia Jezusa modlącego się w Ogrójcu) może stać się darem dla wspólnoty. Trzeba bowiem, aby każdy z członków modlitewnej wspólnoty nie tylko z niej czerpał, ale także coś osobistego w nią wnosił.
W wielu modlitewnych wspólnotach zionie pustką i płytkością właśnie dlatego, iż wszyscy próbują czerpać z życia modlitewnego wspólnoty, ale niewielu wnosi w nie osobisty wkład i trud. Modlitwa wspólnotowa jest sumą trudu, wysiłku, walki wewnętrznej poszczególnych członków wspólnoty. Jest sumą ich entuzjazmu, nadziei i duchowych pragnień.
Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! (J 15, 9).
Ostatecznie jądrem obecnego kryzysu świata jest poszukiwanie Boga. Chodzi o to, aby pośrodku tej technicznej cywilizacji uczynić obecnym wymiar transcendencji, poza którym humanizm nie jest możliwy (J. Daniélou).
Istotą medytacji w rozumieniu chrześcijańskim jest trwanie w miłości Trójcy Świętej. Medytacja chrześcijańska jest jakby naśladowaniem Osób Trójcy Świętej, które nieustannie wzajemnie siebie kontemplują. Każda z Nich stanowi oddzielną Osobę, a jednocześnie trwa w nieskończonej jedności, wspólnocie.
a) Jedność z Bogiem
Podstawową szansą medytacji w ujęciu chrześcijańskim jest więc jedność — komunia z Osobami Trójcy Świętej. Tak naprawdę trzeba by najpierw mówić nie tyle o zagrożeniach wynikających z uprawiania medytacji chrześcijańskiej, ile raczej o zagrożeniach związanych z jej brakiem. Są to zagrożenia zarówno dla życia duchowego, jak też dla życia ludzkiego jako takiego.
Brak medytacji w życiu chrześcijanina stwarza niebezpieczeństwo płytkości duchowej. Bez medytacji, czyli — mówiąc nieco inaczej — bez przedłużonej modlitwy osobistej tak naprawdę nie można założyć fundamentów głębszego, systematycznie prowadzonego życia duchowego. To stwierdzenie wypływa z prostego faktu, że człowiek potrzebuje czasu, aby móc doświadczyć miłości. Istotą życia duchowego jest miłość. Doświadczenie miłości Boga wymaga czasu. Właśnie dlatego, aby móc prowadzić życie duchowe, potrzebujemy przedłużonej modlitwy — medytacji. A więc pierwszą szansą medytacji chrześcijańskiej jest coraz głębsza jedność z Bogiem. Z owej jedności z Bogiem wynikają inne szanse: wewnętrzna spójność człowieka oraz jedność z bliźnimi.
b) Wewnętrzna spójność człowieka
Medytacja chrześcijańska integruje człowieka wewnętrznie, czyni go coraz bardziej spójnym, ponieważ podporządkowuje to, co psychiczne i zmysłowe wartościom duchowym. Medytacja wprowadza w ludzkie życie harmonię i jedność wewnętrzną. Ta szansa medytacji chrześcijańskiej posiada pierwszorzędne znaczenie dla naszych czasów.
Zauważmy, iż podstawowym problemem współczesnego człowieka jest życie w ciągłym stresie, który wytwarza w wielu ludziach trwałe zachowania nerwicowe. Dzisiaj — nie bez racji — stwierdza się, iż wszyscy jesteśmy znerwicowani. Bardzo łatwo i szybko dochodzimy do naszych granic psychicznych i emocjonalnych. Na skutek dotykania naszych granic stajemy się nierzadko przemęczeni, łatwo popadamy w zniechęcenie i stany depresji lub też stajemy się bardzo drażliwi i agresywni wobec naszych bliźnich. Jesteśmy wówczas kuszeni, aby oskarżać cały świat o spowodowanie stanu nieszczęścia.
Stan większego czy mniejszego znerwicowania zawsze wynika z rozbicia wewnętrznego, które polega głównie na braku minimalnej choćby harmonii i jedności pomiędzy sferą emocjonalną i zmysłową a światem ducha. W stanach nerwicy nasz świat emocjonalny i zmysłowy funkcjonuje w oddzieleniu od świata duchowego, ponieważ brakuje jakiejkolwiek komunikacji pomiędzy nimi.
Na problem nerwicy człowieka trzeba patrzeć nie tylko pod kątem psychicznym i opisywać ją jedynie językiem psychologii, ale także z punktu widzenia duchowego. V. E. Frankl określa nerwicę jako przejaw ucieczki od odpowiedzialności za własne życie. Tam gdzie brak doświadczenia duchowego, głębszego doświadczenia sensu i celu życia, łatwo rodzi się nerwica.
W tej sytuacji wewnętrznego rozbicia współczesnego człowieka właśnie medytacja jawi się jako niezwykła szansa, która może go wewnętrznie zjednoczyć, zintegrować. Owo jednoczenie i integrowanie dokonuje się poprzez podporządkowanie wszystkiego, czym człowiek żyje, życiu duchowemu.
Podstawową treścią medytacji chrześcijańskiej jest rozważanie pierwszego przykazania, które staje się fundamentalną zasadą integracji człowieka. Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz, Pan jest jedyny. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mk 12, 29–30). Najważniejszym celem medytacji chrześcijańskiej jest coraz pełniejsze wcielenie w życie pierwszego przykazania. Kiedy Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko jest na swoim miejscu (św. Augustyn). Gdy człowiek powierza się Bogu i czyni Jego miłość najważniejszym kryterium wszystkich decyzji, jeżeli nawet ma pewne skłonności do znerwicowania (np. na skutek zranień wyniesionych z okresu dzieciństwa i dojrzewania), skłonności te nie decydują o jego zasadniczych wyborach życiowych. Umie bowiem powierzać Bogu swoje życie, także w stanach zagubienia emocjonalnego, psychicznego i innego rodzaju ludzkich cierpieniach. Szansą medytacji chrześcijańskiej — używając pojęcia V. E. Frankla — jest logoterapia, czyli leczenie przez doświadczanie sensu i celu życia, leczenie przez doświadczanie miłości Boga.
c) Jedność z bliźnimi
Możemy nawiązać prawdziwą jedność z drugim człowiekiem tylko wtedy, kiedy doświadczamy jedności w nas samych, kiedy jesteśmy pogodzeni z naszym własnym życiem. Jezus odwołując się do wielkiej tradycji starotestamentalnej ukazuje miłość siebie samego jako zasadnicze kryterium miłości bliźniego: Miłuj swego bliźniego, jak siebie samego! (Mt 19, 19).
Medytacja chrześcijańska wprowadzając nas w doświadczenie miłości Boga, które staje się zasadniczym źródłem miłości siebie samego, uczy nas także miłować bliźniego. Podstawą rozwiązywania wszystkich konfliktów międzyludzkich jest otwarcie na Boga. Często nie możemy przezwyciężyć wielu problemów wzajemnego współżycia w relacjach międzyludzkich: rodzinnych, małżeńskich, wspólnotowych, narodowych, politycznych itd., właśnie dlatego, iż nie znajdujemy wspólnej płaszczyzny porozumienia. Odwołujemy się do zróżnicowanych wartości i dlatego mówimy do siebie różnymi językami.
Aby móc rozwiązać najtrudniejsze problemy wzajemnego współżycia, potrzebujemy takiej płaszczyzny porozumienia, która przekracza jedynie ludzki wymiar konfliktu. Odwołując się do wspólnej płaszczyzny spotkania, tworzymy także wspólny język porozumienia. Najgłębszą, ostateczną płaszczyzną jedności międzyludzkiej może być tylko Bóg, ostateczne źródło ludzkiego życia. Każdy rodzaj życia społecznego domaga się wiary w Boga. Kiedy człowiek buduje życie społeczne bez Boga, wznosi miasto poza Bogiem, to będzie ono nie tylko miastem areligijnym, ale także miastem nieludzkim (J. Daniélou).
Czy można mówić o zagrożeniach wynikających z medytacji chrześcijańskiej? To pytanie trzeba postawić w kontekście innego pytania: czy można mówić o zagrożeniach wynikających z ludzkiej miłości? Tak, można mówić. Ludzka miłość jest niebezpieczna wówczas, kiedy się ją zniekształca, kiedy się ją źle rozumie. Np. kiedy pojmuje się ją jako posiadanie, czy wręcz zniewalanie drugiego, kiedy służy niemal wyłącznie zaspokajaniu swoich osobistych potrzeb, kiedy odbiera wolność osobie kochanej. Taka miłość stanowi zagrożenie dla obu stron, zarówno dla osoby, która pragnie kochać, jak również dla obiektu miłości. Jak niebezpieczna jest taka miłość, wystarczy uważna obserwacja wielu toksycznych związków międzyludzkich. Np. zazdrość wynikająca z miłości zaborczej może bardzo krzywdzić i ranić. Kiedy matka kocha swoje dziecko miłością zaborczą, wówczas — choć w swoim subiektywnym przekonaniu daje mu wszystko w nadmiarze (uczucia, rzeczy materialne), zabiera mu jednak najcenniejszą wartość: osobistą wolność; usiłuje bowiem podporządkować go sobie całkowicie kontrolując niemal wszystkie jego kroki. Ponieważ zabiera mu wolność, nie nauczy go samodzielnego i odpowiedzialnego życia.
Odwołując się do tej analogii możemy powiedzieć, że medytacja chrześcijańska może być także dużym zagrożeniem wówczas, gdy zostanie zniekształcona. Im bardziej ulega zniekształceniu, tym większe zagrożenie może stanowić. Jeżeli pewien sposób uprawiania medytacji czyni jakieś szkody w życiu duchowym lub emocjonalnym, to jest to znak, iż w tak praktykowanej medytacji brakuje jakichś istotnych elementów modlitwy autentycznie chrześcijańskiej. Im większe czyni szkody, tym bardziej odbiega od ideału medytacji w rozumieniu chrześcijańskim.
Kiedy w medytacji istnieją zasadnicze elementy modlitwy chrześcijańskiej (Słowo Boże, osobowe spotkanie z Bogiem, osobista historia życia), wówczas medytacja nie tylko nie powoduje żadnych zagrożeń, ale stanowi istotną pomoc w dochodzeniu nie tylko do pełniejszego życia duchowego, ale także do równowagi emocjonalnej i psychicznej.
a) Medytacje inspirowane religią i kulturą Dalekiego Wschodu
W wielu środowiskach panuje dziś moda uprawiania medytacji inspirowanej religią i kulturą Dalekiego Wschodu. Praktyka medytacji wschodniej staje się niebezpieczna szczególnie dla człowieka zagubionego psychicznie, który nie jest w stanie kontrolować procesów emocjonalnych i psychicznych, które uruchamia w nim medytacyjne doświadczenie. W takiej sytuacji przedłużona medytacja, zwłaszcza wówczas, kiedy brak należytej pomocy duchowej i terapeutycznej, może po prostu rozbić człowieka nie tylko duchowo, ale także i psychicznie. Może bowiem uruchomić pewne pogotowie nerwicowe lub psychotyczne, które pojawia się u wielu osób głęboko zranionych przez życie. Zauważmy jeszcze i ten fakt, iż dla człowieka wychowanego w tradycji chrześcijańskiej, doświadczenie medytacji wschodniej jest obce nie tylko z punktu widzenia religijnego, ale także i kulturowego.
W jaki sposób winniśmy ustosunkować się do tego zjawiska? Po pierwsze, nie powinniśmy jedynie ograniczać się do apologetyki. I chociaż pewne elementy apologii są konieczne, szczególnie po to, aby demaskować nadużycia i manipulacje niektórych mistrzów i guru, to jednak trzeba nam również postawić sobie otwarte i szczere pytania: dlaczego ludzie, którzy zostali wychowani w chrześcijaństwie, posiadali chrześcijańskich rodziców, uczęszczali na katechezę, uciekają teraz od własnej tradycji duchowej?
Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy sądzili, że jest to wyłącznie ich osobista wina. Jako wspólnota Kościoła powinniśmy zrobić sobie rachunek sumienia: na ile nasze lokalne wspólnoty (parafialne, zakonne, oazowe, charyzmatyczne itd.) ofiarują systematyczną szkołę medytacji chrześcijańskiej pod okiem doświadczonych chrześcijańskich mistrzów duchowych? Nierzadko ludzie szukają głębszego życia wewnętrznego poza Kościołem, ponieważ są przekonani, iż w Kościele nie znajdą takiej możliwości.
U wielu osób istnieje też pewien uraz do Kościoła, czy może raczej do pewnych ludzi Kościoła, od których nie zawsze otrzymali najlepsze świadectwo życia i wiary. Wspólnota Kościoła winna nieustannie ukazywać niezwykłe bogactwo duchowe całej tradycji chrześcijańskiej, z którego możemy czerpać bez granic. Muszą jednak istnieć osoby, które same najpierw żyją tą wielką tradycją i są w stanie dzielić się z innymi swoim bogatym doświadczeniem duchowym.
b) Brak osobowego spotkania z Bogiem
Dotykamy tu podstawowego zagrożenia dla medytacji. Kiedy medytujący odetnie się od osobowego spotkania z Bogiem, wówczas koncentruje się wyłącznie na swoim własnym wnętrzu. Jeżeli systematycznie przez dłuższy czas usiłuje penetrować głębiny swojego serca, wówczas na samym jego dnie może odnaleźć tylko pustkę i nicość. I to właśnie doświadczenie własnej pustki i nicości doprowadza niekiedy medytującego do rozpaczy. Rozpacz zaś rozbija psychicznie.
Medytacja chrześcijańska jest również wchodzeniem w głębię swojego serca, ale tylko po to, aby na jego dnie odkryć osobowy obraz Boga odbity w akcie stworzenia. Możemy powiedzieć, iż medytacja, która ostatecznie nie prowadzi do spotkania z Bogiem osobowym, nie może być nazwana chrześcijańska.
Medytacja chrześcijańska ma oczywiście swoje stopnie rozwoju, stopnie medytacyjnego wtajemniczenia. Pierwsze kroki w medytacji chrześcijańskiej koncentrują się nieraz na nawiązaniu osobowego dialogu najpierw z własnym życiem, ze światem przyrody, z drugim człowiekiem. Ten pełniejszy i bardziej przejrzysty dialog ze sobą, z bliźnim i ze światem służy jednak nawiązaniu pełniejszego dialogu z Osobą Boga. Ostatecznym celem medytacji chrześcijańskiej jest intymna więź z Trójcą Świętą.
Chrześcijaństwo poprzez medytację ofiaruje nam coś niezwykłego: nawiązanie intymnej więzi z Bogiem, który stał się Człowiekiem. Tajemnica Wcielenia stoi w centrum medytacji chrześcijańskiej. Ona jest jej największą szansą. Dzięki tajemnicy Wcielenia chrześcijanin posiada Boga w zasięgu swojej ręki. Może Go dotknąć, może Go słyszeć, może Go widzieć, może się z Nim zjednoczyć spożywając Jego Ciało, Jego Krew. I właśnie dlatego medytacja chrześcijańska jest najprostszą, najłatwiejszą drogą do nawiązania intymnej więzi z Bogiem.
c) Odrzucenie siebie i swojej historii życia
Inne zagrożenie dla medytacji wynika z próby szukania zjednoczenia z Bogiem przy jednoczesnym odrzuceniu siebie samego i własnej historii życia. Człowiek medytujący usiłuje wówczas zbudować silną więź z Bogiem, ale poza sobą: poza swoim aktualnym życiem oraz poza historią swojego życia. Medytujący ulega wówczas pewnemu rodzajowi iluzji, który polega na pomieszaniu przeżyć czysto psychicznych z doświadczeniem duchowym. Takie doświadczenia duchowe zwykle wikłają się w cały zespół ludzkich potrzeb i mechanizmów obronnych, które czynią człowieka coraz bardziej zamkniętym i zalęknionym.
Odrzucenie siebie i swojej historii życia w medytacji wynika najczęściej z lęku przed własną słabością, której nie chce się uznać i przyjąć. Ów lęk przed własną słabością rodzi obronne nastawienie zarówno do swojego życia, jak też do świata zewnętrznego. To właśnie lękowe i obronne nastawienie staje się źródłem powszechnej manipulacji; najpierw manipulacji sobą, a następnie manipulacji Drugim: Bogiem i człowiekiem. Człowiek wchodzi wówczas w swoiste getto już nie tylko duchowe, ale także psychiczne. Na takie niebezpieczeństwo narażeni są zwłaszcza ludzie, którzy wchodzą w życie wewnętrzne z głębokimi zranieniami emocjonalnymi i moralnymi. Kiedy cała przeszłość osobista bardzo boli człowieka, wówczas doznaje pokusy, aby ją przekreślić, by móc zacząć wszystko od nowa.
Autentyczne życie duchowe nie tylko nie przekreśla przeszłości, ale — wręcz przeciwnie — dąży do odzyskania przeszłości poprzez uzdrowienie wszystkich ludzkich zranień. Chrześcijaństwo buduje nowe życie poprzez zintegrowanie jego całości: przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Nie można rozumieć działania Bożego w teraźniejszości, jeżeli nie dostrzeże się go także w przeszłości. Rozumienie swojej przeszłości staje się kluczem do zrozumienia teraźniejszości i przyszłości.
W medytacji chrześcijańskiej dokonuje się w jakimś sensie spotkanie dwóch historii: osobistej historii naszego życia z wielką Historią Zbawienia. Moja osobista historia zostaje włączona, zintegrowana z całą Historią Zbawienia. Historia Zbawienia ukazana na łamach Biblii jest jednak nie tylko historią zagubienia i grzechu człowieka, ale także historią jego wysiłków i zmagań duchowych. Szczytem zaś Historii Zbawienia jest Jezus Chrystus. To ostatecznie przez Niego, w Nim i z Nim w medytacji chrześcijanin nawiązuje intymną więź z Bogiem Ojcem w Duchu Świętym. To właśnie dzięki medytacji rodzi się w nas coraz pełniejsze życie, które polega na wprowadzeniu nas w sferę życia trynitarnego i stawaniu się przez to synem Ojca, bratem Chrystusa, świątynią Ducha tak, że możemy w sposób osobowy wejść w związek z Ojcem, Synem i Duchem Świętym (J. Daniélou).
Czegoż bardziej potrzebuje dzisiaj Kościół w tej ciemności, przez którą wędruje, niż ludzi mężnych i oświeconych darem mistycznej wewnętrznej łaski i doświadczenia duchowego? (H. Rahner).
Chrześcijanie jutra będą mistykami, albo ich wcale nie będzie (K. Rahner).
Nowa ewangelizacja, to przede wszystkim nowy sposób życia samego Kościoła. Świat, do którego zwraca się nowa ewangelizacja, ma prawo domagać się od dzisiejszych apostołów (jak domagał się tego od samego Jezusa i Jego dwunastu uczniów) jednoznacznych i bardzo wyraźnych owoców głoszonej przez nich Dobrej Nowiny zarówno w ich życiu osobistym jak i społecznym. Odnowiona ewangelizacja rozpoczyna się więc od rozeznania głębi naszego zakorzenienia w wierze, od oczyszczenia w nas tego, co korzenie te przesłania, a może nawet osłabia i zniekształca. Do takiej postawy zaprasza nas właśnie Sobór Watykański II.
Ćwiczenia duchowne powstały w XVI wieku, a więc w czasach Renesansu, odkrywania nowych kontynentów i nowych ras ludzkich. Były to czasy trudne dla Kościoła. Z bólem rodziło się zupełnie nowe spojrzenie na świat oraz nowe spojrzenie na Kościół. Był to również czas Reformacji — czas bolesnego rozdarcia w Kościele Zachodnim. Kościół katolicki musiał wówczas na nowo odkryć swoją identyczność. Ćwiczenia duchowne św. Ignacego Loyoli były niezwykłym darem Boga dla Kościoła na ten trudny okres historii.
I nie jest chyba przypadkiem fakt, iż Ćwiczenia odkrywamy na nowo właśnie w naszych czasach, które są nie mniej trudne niż pierwsza połowa XVI wieku. Także dzisiaj, u progu XXI wieku Kościół poszukuje na nowo swojej tożsamości. Tak więc Ćwiczenia duchowne i dla nas są szczególnym darem Boga na trudne czasy.
Prace nad odbrązowieniem Ćwiczeń w życiu i apostolstwie Towarzystwa Jezusowego rozpoczęły się na wiele lat przed Soborem Watykańskim II. W wielu centrach duchowości oraz na uniwersytetach prowadzonych przez jezuitów podejmowane były bardzo gruntowne i wielostronne badania naukowe nad tekstem Ćwiczeń duchownych i innymi pismami św. Ignacego. Przyczyniły się one nie tylko do lepszego zrozumienia i pogłębienia jego myśli, ale także do pełniejszego duszpasterskiego wykorzystania Ćwiczeń i dostosowania ich do potrzeb i oczekiwań duchowych współczesnego człowieka. Sam Sobór znacznie przyspieszył głębsze wdrażanie charyzmatu Ignacego w styl życia i pracy samych jezuitów oraz tych, którzy z nimi współpracują lub też korzystają z ich posługi.
Wkład Ćwiczeń duchownych w nową ewangelizację może dokonać się jednak nie tyle dzięki refleksji intelektualnej nad samym tekstem, ale przede wszystkim dzięki praktyce indywidualnego ich odprawiania i udzielania. Byłby to jednak wkład nie tyle nowych treści, ale przede wszystkim wkład nowej metody.
Jaki mógłby być wkład Ćwiczeń duchownych w nową ewangelizację dzisiejszego Kościoła i świata?
a) Ćwiczenia duchowne mogą uczyć nas większej wrażliwości na udzielanie indywidualnej pomocy duchowej człowiekowi. Wraz z metodą indywidualnego towarzyszenia odsłaniają one podstawową dla chrześcijańskiej duchowości prawdę, iż do życia wewnętrznego dochodzi się nie tyle poprzez spotkanie z intelektualnymi treściami, ale poprzez osobowe spotkanie z żywym świadkiem Chrystusa. Treść Ewangelii przekazuje świadek. Spotkanie ze świadkiem wymaga jednak stworzenia odpowiedniego klimatu ludzkiej życzliwości, klimatu słuchania, wymaga czasu oraz wiele uwagi i sił poświęconych pojedynczemu, indywidualnemu człowiekowi.
b) Widząc duże potrzeby duchowe wielu ludzi możemy być kuszeni do wielkiej, ale taniej ewangelizacji, która odwołuje się jedynie do oddziaływania masowych środków społecznego przekazu lub też do duszpasterstwa masowego. Chcąc ogarnąć ewangelizacją wszystkich możemy utknąć w wielkich planach, programach, przedsięwzięciach. Nie zaniedbując korzystania z szerokiego oddziaływania na ludzkie masy, które może być pewną formą pre–ewangelizacji, nowa ewangelizacja domaga się podjęcia troski o udzielanie pomocy duchowej pojedynczym osobom poprzez indywidualne spotkania z nimi.
c) Inną niezwykłą pomocą dla nowej ewangelizacji, jaką mogą ofiarować Ćwiczenia duchowne, jest umiejętność rozeznawania duchowego. Nowa ewangelizacja domaga się najpierw rozeznawania sytuacji współczesnego człowieka, odkrywania jego wrażliwości emocjonalnej i duchowej oraz odkrywania nowych znaków czasu. Dzisiejsze szybkie tempo życia sprawia, iż dzieło ewangelizacji domaga się od nas ciągłego rozeznawania duchowego. Ewangelizacja będzie bowiem mało skuteczna, jeżeli nie będzie uwzględniać sytuacji dzisiejszego człowieka, jak również znaków czasu, które Bóg do niego kieruje.
d) Odchodzenie wielu ludzi z Kościoła połączone z ich jednoczesnym szukaniem głębszego życia duchowego poza nim, dyktowane bywa nierzadko rozczarowaniem może nie tyle do Kościoła jako do instytucji, ale raczej rozczarowaniem abstrakcyjnym i martwym językiem kościelnym, rytualizmem, brakiem duchowego ożywienia. Chęć dotarcia do człowieka nakłada na Kościół potrzebę poszukiwania nowego języka, który byłby zrozumiały i czytelny oraz liczyłby się z wrażliwością emocjonalną i duchową współczesnych ludzi. Także proponowane treści oraz metoda ich przekazu winny odpowiadać najgłębszym potrzebom i pragnieniom człowieka. W ostatnich latach przez Europę przetacza się wielka dyskusja na temat języka ambony. Z jednej strony czuje się, że wyczerpał się już język typowo homiletyczny, koncentrujący się na analizie treści Ewangelii. Z drugiej strony polskie doświadczenia pokazują, że do słuchacza przestała przemawiać również stylistyka krytyki o charakterze politycznym. Odbiorca coraz bardziej potrzebuje dziś ewangelicznego, pozytywnego nauczania, nacechowanego miłością, szacunkiem i troską o jego wewnętrzny rozwój (bp J. Chrapek). Takiego właśnie języka możemy uczyć się odprawiając i jednocześnie udzielając Ćwiczeń duchownych św. Ignacego.
e) Bez rozeznania duchowego możemy w ewangelizacji popełniać dwa rodzaje błędów. Z jednej strony możemy trzymać się sztywno starego języka i starych metod głoszenia Ewangelii sądząc mylnie, iż rezygnacja z nich spowoduje jakieś uszczuplenie pełni prawdy, jaką niesie Kościół. Z drugiej strony możemy rezygnować z radykalizmu ewangelicznego, aby dostosować się do współczesnego człowieka. Możemy wówczas mówić gładkim i zrozumiałym językiem, który będzie podobał się słuchaczom, ale nie będzie on wówczas nośnikiem Dobrej Nowiny. Ćwiczenia duchowne odprawione z wewnętrznym zaangażowaniem i hojnością wobec Boga dają odprawiającemu niezwykłą przejrzystość wewnętrzną w widzeniu siebie samego, która staje się źródłem obiektywizmu również w sprawach innych. Ćwiczenia uczą także metody rozeznania duchowego. Zawierają zbiór cennych reguł i wskazówek rozeznawania duchowego oraz procesu podejmowania decyzji i wyborów.
f) Ćwiczenia duchowne mogłyby również pomóc przygotowywać dla nowej ewangelizacji kierowników życia duchowego. Odprawiane najpierw przez nich samych, a później udzielane innym (pod kierunkiem osób doświadczonych) wprowadzają one nie tylko w pewne osobiste doświadczenie, ale stają się także miejscem zdobywania wrażliwości na drugiego człowieka, na jego potrzeby i pragnienia duchowe. Kierownik duchowy może dzielić się tylko tym, czego sam najpierw wewnętrznie doświadczył. Istotą kierownictwa duchowego, wbrew przyjętej tradycyjnej nazwie, nie jest bowiem jakieś zewnętrzne kierowanie życiem duchowym człowieka, ale przede wszystkim indywidualne towarzyszenie mu w nawiązywaniu osobistej więzi z Bogiem.
Św. Ignacy Loyola był bardzo powściągliwy w mówieniu i pisaniu na temat własnego doświadczenia duchowego. Opowieść pielgrzyma (=OP), autobiografia podyktowana już pod koniec życia, dzięki której możemy prześledzić nie tylko życie duchowe świętego Ignacego, ale także narodziny Ćwiczeń, została niemal wymuszona na założycielu jezuitów przez jego pierwszych towarzyszy. Najpierw nie chciał wcale zgodzić się na opowiadanie o swoim życiu, a później długo zwlekał z realizacją danej obietnicy.
Aż do dwudziestego szóstego roku życia był człowiekiem oddanym marnościom tego świata — tak rozpoczyna się Opowieść pielgrzyma. Oddanie się marnościom tego świata łączyło się z karierą tego spóźnionego nieco, średniowiecznego rycerza. Kariera ta załamała się jednak nagle i niespodziewanie w twierdzy w Pampelunie, kiedy to kula francuskiego działa zmiażdżyła mu nogę. W rodzinnym zamku Loyoli pośród osamotnienia i cierpienia, pod wpływem przypadkowej lektury Vita Christi i Flos Sanctorum (na zamku nie było bowiem innych książek) zrodziło się w Ignacym pragnienie nowego życia. Najpierw kojarzył je niemal wyłącznie z zewnętrzną i bardzo surową ascezą i pokutą. Szukał więc takiej formy życia, w której mógłby swobodnie zaspokoić tę nienawiść do samego siebie, którą w sobie odczuwał. (...) Nasuwała mu się myśl, żeby się usunąć do klasztoru kartuzów w Sewilli lub też praktykować pokutę wędrując po świecie (OP, 12). Pogłębienie pierwszego nawrócenia a wraz z nim głębokie uleczenie wewnętrzne przyszło w niedługim czasie. Związane ono było z doświadczeniem w grocie w Manresie.
W życiu wielu świętych ich najważniejsze wydarzenia życiowe przychodziły najczęściej przypadkowo. Przypadkowe były zarówno książki, które Ignacy czytał w czasie rekonwalescencji, jak również przypadkowe było jego zatrzymanie się w małym miasteczku Manresa w drodze do Barcelony. Zamierzał się tam zatrzymać przez kilka dni, chciał bowiem zanotować kilka rzeczy w swej książeczce, której strzegł bardzo troskliwie i nosił ze sobą czerpiąc z niej wielką pociechę (OP, 18). Te kilka dni rozrosły się w przeszło dziesięć miesięcy. Zeszyt zaś zawierający wypiski z Vita Christi i Flos Sanctorum przerodził się w książeczkę Ćwiczeń duchowych, sam zaś Pielgrzym stał się mistykiem, a dawny rycerz — nowym człowiekiem i mężem Kościoła (H. Rahner).
W manreskiej samotni św. Ignacy doznawał najpierw gwałtownych skrupułów i wielkich udręk duchowych z powodu swojego dawnego grzesznego życia. Powtarzane spowiedzi, rady duchowe spowiednika, wielogodzinne modlitwy nie przynosiły mu żadnej ulgi wewnętrznej. Udręczony zaczął (...) głośno wołać do Boga: Pomóż mi, Panie, bo nie znajduję żadnego lekarstwa u ludzi. (...) Ukaż mi Panie, gdzie mógłbym znaleźć lekarstwo! Choćbym miał biegać za szczenięciem, żeby od niego otrzymać pomoc, uczyniłbym to (OP, 23). Mimo tak żarliwej modlitwy często nachodziły go (jednak) gwałtowne pokusy, żeby (...) zabić samego siebie (OP, 24). Modlitwom Ignacego towarzyszyły bardzo surowe umartwienia, którymi chciał zmusić Boga, aby udzielił mu pomocy.
Pewnego dnia spodobało się Panu sprawić, że obudził się jakby ze snu (OP, 25). Przyszedł czas głębokiego pokoju wewnętrznego. W tym okresie Bóg obchodził się z nim podobnie jak nauczyciel w szkole z dzieckiem i pouczał go. Działo się tak z powodu tego, że umysł jego był jeszcze zbyt prosty i niewyrobiony (OP, 27). Czas wielkich mistycznych łask sprawił, iż niewyrobiony umysł, na który skarżył się św. Ignacy, został jakby odrzucony precz, tak że w zdumieniu serca zrodziło się lękliwe pytanie: A cóż to jest za nowy rodzaj życia, jaki teraz rozpoczynamy? (H. Rahner)
W tym czasie Ignacy doświadcza wielu mistycznych łask, które zamyka magna illustratio — wielkie oświecenie nad rzeką Cardoner. Było to dla niego centralne doświadczenie mistyczne. Nie polegało ono, jak sam wyznaje, na jakiejś wizji, ale na tym, iż zrozumiał i poznał wiele rzeczy tak duchowych, jak i odnoszących się do wiary i wiedzy. A stało się to w tak wielkim świetle, że wszystko wydało mu się nowe. Otrzymał wtedy tak wielką jasność dla umysłu i do tego stopnia, że jeśli zbierze razem wszystkie pomoce otrzymane od Boga i wszystko to, czego się nauczył, to i tak nie sądzi, żeby to wszystko dorównywało temu, co wtedy otrzymał w tym jednym przeżyciu (OP, 30). W czasie tej wizji wybiła właściwa godzina narodzin dla Ćwiczeń duchownych. W niej nabierają ładu i gromadzą się w jedną organiczną całość okruchy wszystkich dotychczasowych oświeceń i łask. Tu dopiero zaczynają się naprawdę tworzyć Ćwiczenia duchowne, ich teologia i psychologia (H. Rahner).
Zanim jeszcze Ćwiczenia zostały oficjalnie zatwierdzone przez Papieża Pawła III w 1548 roku i zanim odniosły jakikolwiek zewnętrzny sukces, Ignacy był już pewien niezwykłego skarbu, jaki posiadał. Przy całej swojej pokorze i skromności w liście do jednego z późniejszych swoich współbraci pisał: Ćwiczenia te są najlepszą rzeczą, jaką w tym życiu mogę sobie pomyśleć i w oparciu o doświadczenie zrozumieć, aby człowiek mógł sam osobiście skorzystać i wielu innym przynieść owocną pomoc. Nie były to tanie przechwałki człowieka zachwyconego sobą i swoim dziełem. Od pierwszej oficjalnej aprobaty Stolicy Apostolskiej ponad trzydziestu papieży zabierało głos w sprawie Ćwiczeń. Niewątpliwie najważniejszym dokumentem jest encyklika Piusa XI Mens Nostra. Papież pisał: Dowiedzione jest, że pośród wszystkich metod w odprawianiu ćwiczeń duchownych jedna przed innymi pierwsze zajmowała miejsce. Mówimy o metodzie wprowadzonej przez św. Ignacego Loyolę. Jest to przedziwna książeczka Ćwiczeń, mała objętością, lecz pełna niebieskiej mądrości, odkąd została uroczyście zatwierdzona (...) zajaśniała jako najmądrzejszy i jedynie powszechny kodeks prawd potrzebnych do kierowania duszy na drodze zbawienia. Ignacjańskie Ćwiczenia znalazły uznanie nie tylko oficjalnych czynników Kościoła, ale także teologów oraz pisarzy chrześcijańskich. Oto kilka przykładów. Protestancki historyk H. Böhmer, autor życiorysu św. Ignacego, nie wahał się nazwać Ćwiczeń duchownych: książką, która wpłynęła na losy ludzkości. Włoski pisarz, konwertyta, G. Papini, stwierdził, że pośród dziesięciu czy dwunastu podstawowych dzieł pobożności katolickiej Ćwiczenia duchowne zajmują jedno z pierwszych miejsc. K. Rahner, współczesny teolog, w jednej konferencji na temat Ćwiczeń duchownych powiedział, iż są one podstawowym dokumentem i jedną z przyczyn współtworzących radykalnie nową mentalność nowożytną. Polski historyk kultury chrześcijańskiej, J. Kłoczowski, w swojej książce Od pustelni do wspólnoty pisze o wielkiej oryginalności, swoistości całego dzieła (Ćwiczeń) nie bardzo mającego jakieś analogiczne odpowiedniki w tradycji ascetyki świata.
Pius XII w czterechsetną rocznicę oficjalnego zatwierdzenia Ćwiczeń stwierdził, iż także na przyszłość będą one zawsze najskuteczniejszym środkiem dla duchowego odrodzenia świata i zaprowadzenia w nim należytego ładu, ale pod jednym warunkiem, że pozostaną autentycznie ignacjańskie. Ćwiczenia autentycznie ignacjańskie, to Ćwiczenia udzielane indywidualnie. Ignacy Loyola nie znał innych Ćwiczeń poza Ćwiczeniami udzielanymi indywidualnie poszczególnym osobom. Osoba taka odbywa medytacje samodzielnie, otrzymując od prowadzącego indywidualnie wskazówki co do treści i metody, mogąc codziennie zdawać mu sprawę ze swych doświadczeń (A. Lefrank).
Taka forma udzielania Ćwiczeń po śmierci św. Ignacego nie przetrwała zbyt długo. Szybko rozrastający się zakon jezuitów, wielość powierzonych mu zadań oraz masowość duszpasterskiej pracy sprawiły, iż prawdopodobnie obawiano się pracować z pojedynczymi osobami w tak intensywny sposób wymagający wielkiej straty czasu (A. Lefrank). Przez długi czas Ćwiczeniami posługiwano się bardziej jako podręcznikiem podpowiadającym treści do modlitwy niż jako metodą wprowadzenia w życie duchowe. Metoda udzielania Ćwiczeń duchownych, która nie dostosowuje się do myśli Ignacego i nie bierze pod uwagę pojedynczego człowieka, ale jest mechanicznie stosowana do dużej grupy osób, w znacznym stopniu traci swoją moc.
Metoda indywidualnego prowadzenia rekolektanta w Ćwiczeniach została ponownie odkryta w całym jej blasku w drugiej połowie XX wieku. Odbyło się to z pewnością nie bez oddziaływania szeroko stosowanej dziś metody indywidualnego spotkania w psychoterapii. I chociaż istnieją zasadnicze różnice (zarówno w celach jak i stosowanych metodach) pomiędzy Ćwiczeniami duchownymi udzielanymi indywidualnie a indywidualną pomocą w psychoterapii, to jednak znaczenie i siła oddziaływania samego spotkania z terapeutą czy z dającym rekolekcje ignacjańskie są porównywalne ze sobą. Musimy przyznać, iż współczesna psychologia (nie przymykając oczu na wszystkie jej braki, a nawet nadużycia) pomogła nam nieco lepiej zrozumieć głębię antropologii ignacjańskiej zawartej w Ćwiczeniach duchownych. Wydaje się, iż antropologia ta została zagubiona w znacznym stopniu przez samych jezuitów właśnie dlatego, iż na długie stulecia zrezygnowali z metody udzielania Ćwiczeń, jaką stosował Ignacy: z metody indywidualnego prowadzenia rekolektanta.
Cechą charakterystyczną antropologii Ćwiczeń jest doskonała harmonia i jedność pomiędzy poszczególnymi płaszczyznami ludzkiego życia: cielesną, psychiczną i duchową. Dzięki Ćwiczeniom człowiek doświadcza nie tylko potrzeby podporządkowania sfery psychicznej i cielesnej sferze ducha, ale także poprzez integrację wszystkich tych sfer uczy się włączać sferę psychiczną i cielesną w życie duchowe. I chociaż dzięki życiu duchowemu niższe poziomy człowieczeństwa (psychiczny i somatyczny) są przenikane i uszlachetniane przez wymiar duchowy, to jednak ich rola i znaczenie nie zostają przez to zlekceważone lub też pomniejszone. Próba przeciwstawiania sobie poszczególnych wymiarów ludzkiego życia staje się przyczyną rozbicia wewnętrznego (emocjonalnego i duchowego). Stąd też religijność, która lekceważy lub też pomniejsza wymiar somatyczny lub psychiczny, może człowieka nerwicować.
Wprowadzenie w życie duchowe Ćwiczenia rozpoczynają od głębokiego wewnętrznego uspokojenia człowieka zarówno w sferze duchowej jak i emocjonalnej. Dokonuje się to najpierw poprzez dostrzeżenie wszystkich zranień natury emocjonalnej i duchowej oraz przez poddanie ich uzdrowieniu wewnętrznemu w indywidualnym spotkaniu z Bogiem i z drugim człowiekiem. Odkrycie doznanych ran emocjonalnych (skutek cudzych grzechów) łączy się z dostrzeżeniem także siebie jako istoty raniącej innych: Boga i ludzi (owoc grzechu osobistego).
Duch formalizmu i surowego legalizmu, jaki panował w Kościele przed Soborem Watykańskim II, zrodził się między innymi pod wpływem niedoceniania czy może nawet pewnego lekceważenia sfery somatycznej i psychicznej człowieka, połączonego z próbami siłowego poddania ich sferze ducha. Widoczne było to przede wszystkim w podejściu wielu autorów podręczników teologii moralnej do ludzkich problemów natury emocjonalnej. Ćwiczenia duchowne św. Ignacego wraz ze swą antropologią wskazującą na potrzebę integralnego podejścia do wszystkich sfer ludzkiego życia, przyczyniły się w niemałym stopniu do pokonania nieufności, z jaką Kościół jeszcze do niedawna podchodził do psychologii i jej możliwości udzielenia pomocy człowiekowi.
Już przy pobieżnym czytaniu można stwierdzić, iż geniusz duchowy tej małej książeczki nie mieści się w jej wartościach literackich. Św. Ignacy zbyt długo władał mieczem, aby mógł stać się mistrzem pióra. Pisanie było dla niego pracą zawsze bardzo mozolną (M. Bednarz). Kiedy wrażliwość estetyczna człowieka znacznie przekracza intuicję duchową, łatwo może się on zrazić do Ćwiczeń. Ich język jest raczej szorstki, suchy, miejscami może nawet niezgrabny. Nie można mu jednak odmówić wielkiej zwięzłości i precyzji. Zwięzłość i precyzja języka Ćwiczeń nie wynika może z literackich zdolności Ignacego, ale jest raczej pewnym zabiegiem dydaktycznym.
Ćwiczenia nie są przeznaczona dla tych, którzy je mają odprawiać, ale przede wszystkim dla tych, którzy ich udzielają. W wielu miejscach Ćwiczeń Ignacy zostawia całkowicie inicjatywę kierownikowi Ćwiczeń.
Oryginalność Ćwiczeń duchownych nie polega także na nowych treściach teologicznych. Zasadniczy zrąb propozycji modlitw zawarty w Ćwiczeniach opiera się przede wszystkim o teksty Pisma świętego zaczerpnięte głównie z Nowego Testamentu oraz Vita Christi Rudolfa z Saksonii, jednej z dwu książek, które dały początek jego nawróceniu. Chociaż Ignacy posiadał głęboką teologiczną wiedzę i intuicję (głównie dzięki mistycznym doświadczeniom), to jednak nie był teologiem w sensie ścisłym. Wysokie wykształcenie teologiczne, jakie Ignacy zdobył jak na swoje czasy (magister teologii paryskiej Sorbony) były dla niego swoistym potwierdzeniem mistycznych doświadczeń, jakich udzielił mu Bóg w manreskiej grocie.
Ignacy nie pisał dzieł teologicznych. Całe pisarstwo Ignacego (Ćwiczenia duchowne, Konstytucje Towarzystwa Jezusowego, Dziennik duchowy, Opowieść Pielgrzyma oraz kilka tysięcy listów pochodzących głównie z czasów rządzenia zakonem), chociaż posiada głębokie fundamenty teologiczne, jest jednak literaturą wybitnie praktyczną. Była ona bowiem owocem praktyki i miała także praktyce służyć.
Niezwykła oryginalność i geniusz św. Ignacego polega przede wszystkim na metodycznym przekazie duchowości chrześcijańskiej. Ćwiczenia duchowne są skuteczną metodą wprowadzenia człowieka w życie duchowe, są niezawodną szkołą życia wewnętrznego na wszystkich etapach jego rozwoju: od pierwszego nawrócenia aż po mistyczne życie, kiedy człowiek zdolny jest odkrywać Boga we wszystkich rzeczach (św. Ignacy). Ćwiczenia, które w pierwszym zarysie były opisem własnej drogi wewnętrznej, zostały eksperymentalnie potwierdzone przez długoletnie udzielanie ich przez Autora wielu ludziom.
Zasadnicza trudność przy dokonywaniu jakiejkolwiek oceny Ćwiczeń duchownych polega na tym, iż nie są one do czytania, lecz do realizacji (G. Papini). Przy dokonywaniu oceny Ćwiczeń duchownych zapominano nieraz o tym prostym fakcie. Przy zachowaniu wszelkich proporcji Ćwiczenia podobne są w pewnej mierze do Pisma św.: albowiem jak Pismo św. tylko czytane nie porusza tak duszy, jak kiedy jest rozważane, tak też i te Ćwiczenia. Kiedy się je czyta, nie bardzo poruszają, jeśli się je jednak odprawia, mają wielką moc i skuteczność do nawracania dusz (Autor anonimowy).
Podobnie jak trudno jest usłyszeć bogactwo symfonii wertując samą jej partyturę, tak samo tekst ignacjański objawia w pełni swoje piękno dopiero w trakcie odprawiania. Dostrzegł to chyba jako pierwszy Roland Barthes, światowej sławy semiolog, który wprawdzie sam nigdy Ćwiczeń duchownych nie odprawił, ale jako znawca tekstów, odkrył ich wewnętrzną siłę. To nie jest książka. To jest metoda (R. Garcia–Mateo).
Ta właśnie otwartość i elastyczność Ćwiczeń sprawia, iż duchowość ignacjańska może stawić się na usługi każdego rodzaju duchowości chrześcijańskiej — nie po to jednak, aby je redukować i ograniczać, lecz wprost przeciwnie, by je ubogacać i pogłębiać. Nie chodzi jednak o ubogacanie nowymi treściami. Ćwiczenia są raczej ubogie w treść i w żaden sposób nie mogą być porównywane pod tym względem z wielkimi (także pod względem literackim) dziełami teologii życia wewnętrznego, np. św. Jana od Krzyża czy św. Teresy de Ávila. To właśnie same Ćwiczenia potrzebują ubogacenia treściami innych duchowości.
Duchowość ignacjańska może natomiast służyć wszystkim rodzajom duchowości chrześcijańskiej swoją bardzo precyzyjną i jednocześnie otwartą metodologią duchową. Życie duchowe, jak każda ludzka twórczość wymaga bowiem konkretnej metody. Bezradność wielu ludzi, których serca pałają w kontakcie ze Słowem Bożym lub z wielkimi dziełami mistrzów życia wewnętrznego, polega na tym, iż brakuje im konkretnej metody, dzięki której mogliby realizować swoje duchowe pragnienia: metody modlitwy, badania swojego sumienia, rozeznawania natchnień wewnętrznych, metody podejmowania ważnych decyzji życiowych, metody kierownictwa duchowego.
Ćwiczenia duchowne mogłyby tworzyć doskonałą płaszczyznę spotkania dla wszystkich duchowości chrześcijańskich. W praktyce bowiem zamiast dążyć do wzajemnego przenikania się i ubogacenia, duchowości te często istnieją obok siebie, a niekiedy nawet izolują się wzajemnie. W tym właśnie przenikaniu i wzajemnym ubogacaniu się wszystkich duchowości chrześcijańskich może w pełni zajaśnieć jedna, wspólna wszystkim duchowość — Duch Jezusa Chrystusa. Zrozumienie własnej duchowości dokonuje się nie tylko przez zgłębianie życia i myśli swojego założyciela lub ojca duchowego, ale także przez otwieranie się na inne rodzaje duchowości. Dopiero odkrywając i smakując innych mistrzów duchowych, można naprawdę docenić własnego. Tworzenie duchowego getta wokół własnego mistrza, jakie nierzadko zdarza się, np. w życiu wielu wspólnot zakonnych, świadczy zwykle o pewnym formalizmie duchowym oraz braku rozumienia najgłębszych intencji swojego duchowego ojca.
Niniejsza refleksja na temat wzajemnego ubogacania się duchowości na gruncie Ćwiczeń duchownych św. Ignacego nie jest jedynie owocem intelektualnych przemyśleń, ale przede wszystkim owocem bogatej praktyki. Na całym świecie domy rekolekcyjne i centra duchowości oparte na Ćwiczeniach duchownych Ignacego Loyoli są miejscem spotkań i wzajemnej ubogacającej wymiany duchowej dla wszystkich duchowości chrześcijańskich.
Ćwiczenia duchowne posiadają także swój wymiar ekumeniczny, czego dobrym przykładem może być choćby fundament Ćwiczeń, który mogą zaakceptować wszyscy chrześcijanie. Ćwiczenia duchowne mogą więc odprawiać z wielką korzyścią nie tylko sami katolicy, ale także osoby innych wyznań pod warunkiem jednak, że ten, kto chce je odprawić, wejdzie w nie wielkodusznie i z hojnością względem swego Stwórcy i Pana i złoży Mu w ofierze całą swą wolę i wolność, aby Boski Jego Majestat tak jego osobą, jak i wszystkim, co posiada, posługiwał się wedle najświętszej woli swojej (ĆD, 5). Szanując wzajemnie wszystkie różnice wyznaniowe i osobiste przekonania, zarówno dający jak i odprawiający Ćwiczenia koncentrują się przede wszystkim na działaniu Boga w duszy człowieka. Ekumeniczny wymiar Ćwiczeń duchownych potwierdza także sama praktyka.
Rozważania te zakończmy życzeniem Jana Pawła II wypowiedzianym w pięćdziesiątą rocznicę wspomnianej encykliki Piusa XI Mens Nostra poświęconej ignacjańskim Ćwiczeniom: Niech szkoła Ćwiczeń duchownych będzie skutecznym środkiem przeciwko złu współczesnego człowieka, który uwikłany w ludzką zmienność żyje poza sobą zajęty zbytnio rzeczami zewnętrznymi. Niech Ćwiczenia będą kuźnią nowych ludzi, autentycznych chrześcijan, oddanych apostołów. Jest to życzenie, które zawierzam wstawiennictwu Matki Najświętszej, najpełniej oddanej kontemplacji, Mądrej Mistrzyni ćwiczeń duchownych.
a) Warunki odprawienia ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich czwartego tygodnia
Niniejszymi rozważaniami można posłużyć się do odprawienia pełnych ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich czwartego tygodnia.
Jeżeli rekolektant pragnie uczynić Ćwiczenia duchowne szkołą życia wewnętrznego, dobrze jest kolejne tygodnie odprawiać w odstępach mniej więcej jednego roku. Czas pomiędzy kolejnymi tygodniami Ćwiczeń trzeba wówczas wypełnić stopniowym pogłębianiem przeżytych treści przyjętych w trakcie dni rekolekcyjnych. Podstawą odprawienia czwartego tygodnia jest uprzednie przeżycie pierwszych trzech tygodni.(4)
Pierwszym warunkiem odprawienia rekolekcji ignacjańskich jest odejście od swojego codziennego zaangażowania przez zmianę miejsca. Drugim ważnym warunkiem jest nawiązanie kontaktu z doświadczonym kierownikiem duchowym, który towarzyszyłby odprawiającemu czwarty tydzień poprzez codzienne rozmowy indywidualne. Usilnie zachęca się, aby nie odprawiać ośmiodniowych rekolekcji ignacjańskich (z pełnym milczeniem i wyciszeniem wewnętrznym) bez kierownictwa duchowego. Trzecim warunkiem jest wejście w pełne milczenie i wyciszenie wewnętrzne połączone z hojnym zaangażowaniem się w cały program rekolekcji.
b) Szczegółowy program ośmiodniowych rekolekcji
Dla tych, którzy chcieliby w oparciu o niniejszą książkę odprawić 8–dniowe rekolekcje czwartego tygodnia Ćwiczeń z pełnym milczeniem oraz z indywidualnych kierownictwem, podajemy poniżej szczegółowy plan korzystania z proponowanych rozważań. Jest on odzwierciedleniem programu proponowanego w domach rekolekcyjnych, w których udziela się Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli.
DZIEŃ
ROZPOCZĘCIA:
po południu I. WYJDŹ, ABY STANĄĆ NA GÓRZE
WOBEC PANA
II. CZŁOWIEK STWORZONY JEST, ABY PANA BOGA
CHWALIŁ
wieczorem III. TRZEBA STAĆ SIĘ CZŁOWIEKIEM WOLNYM
DZIEŃ
1
rano IV. KTÓŻ MNIE WYZWOLI Z CIAŁA, CO WIEDZIE KU
ŚMIERCI?
w południe XIX. OBYM POZNAŁ SIEBIE, OBYM POZNAŁ
CIEBIE
wieczorem V. BÓG NIE PRZEZNACZA NIKOGO DO PIEKŁA
DZIEŃ
2
rano VI. SŁABOŚĆ BOGA
w południe XX.
PRAGNIENIA MODLITWY
wieczorem VII. ZMARTWYCHWSTANIE —
ABSOLUTNA NOWOŚĆ BOGA
DZIEŃ
3
rano VIII. CIESZ SIĘ, KRÓLOWO NIEBIESKA
w południe
XXI. POTRZEBA MODLITWY
wieczorem IX. PUSTY GRÓB
DZIEŃ
4
rano X. SPOTKANIE Z MARIĄ MAGDALENĄ
w południe
XXII. METODY MODLITWY
wieczorem XI. BIEGLI ONI OBYDWAJ RAZEM DO
GROBU
DZIEŃ
5
rano XII. BŁOGOSŁAWIENI, KTÓRZY NIE WIDZIELI,
A UWIERZYLI
w południe XXIII. MODLITWA USTNA
wieczorem
XIII. SPOTKANIE NAD MORZEM TYBERIADZKIM
DZIEŃ
6
rano XIV. CHRYSTUS PEDAGOGIEM
w południe XXIV.
SZANSE I ZAGROŻENIA MEDYTACJI CHRZEŚCIJAŃSKIEJ
wieczorem
XV. ZAPROSZENIE DO STOŁU SŁOWA BOŻEGO
DZIEŃ
7
rano PRZYGOTOWANIE DO SPOWIEDZI — SPOWIEDŹ
w
południe XXV. ĆWICZENIA DUCHOWNE A NOWA
EWANGELIZACJA
wieczorem XVI. ZAPROSZENIE NA ŁAMANIE CHLEBA
DZIEŃ
8
rano XVII. UWIELBIĆ BOGA SWOJĄ ŚMIERCIĄ
po
południu XVIII. KONTEMPLACJA O MIŁOŚCI
c) Propozycja programu dnia rekolekcyjnego
Poniżej podajemy także program dnia w czasie 8–dniowych rekolekcji ignacjańskich odprawianych w pełnym milczeniu. Program zawiera trzy kontemplacje, które poprzedzone zostają przygotowaniem i zakończone tzw. refleksją. Czwarta kontemplacja na zakończenie dnia, (bez przygotowania i bez refleksji) jest pewnym podsumowaniem dnia w bezpośredniej rozmowie z Bogiem. Zachęca się, aby — o ile to możliwe — uczestniczyć codziennie w Eucharystii oraz korzystać codziennie z rozmowy indywidualnej z kierownikiem duchowym.
Proponowany program nie powinien być traktowany w sposób sztywny. Może być dostosowywany do osobistych okoliczności. Długość kontemplacji oraz cały sposób realizacji programu winien być rozeznany z kierownikiem duchowym.
7.00
kontemplacja I
9.00 lektura wprowadzenia do
kontemplacji
— przygotowanie osobiste do
kontemplacji
— kontemplacja II
— refleksja po
kontemplacji
12.00 lektura rozważania rekolekcyjnego
15.00
kontemplacja powtórkowa
— przygotowanie osobiste do
kontemplacji
— kontemplacja III (powtórkowa)
— refleksja
po kontemplacji
19.00 kontemplacja IV (powtórkowa)
(bez
przygotowania i bez refleksji)
20.00 lektura wprowadzenia
do kontemplacji porannej
przed snem — rachunek
sumienia
— przygotowanie osobiste do kontemplacji
porannej
Z pomocą niniejszych rozważań można również odprawić czwarty tydzień Ćwiczeń w życiu codziennym. Ten sposób odprawienia Ćwiczeń nie wymaga odejścia od codziennego zaangażowania w życie zawodowe, rodzinne, wspólnotowe. Pozostając w codziennych warunkach możemy odprawiać kolejne tygodnie. Takie Ćwiczenia domagają się jednak zapewnienia sobie stałego czasu ma modlitwę. Rytm modlitwy rekolekcyjnej w Ćwiczeniach duchownych w życiu codziennym winien być dobrze przemyślany i uzgodniony z kierownikiem duchowym.
Jednorazowy blok czasu poświęcony na skupienie, refleksję, lekturę i modlitwę rekolekcyjną winien trwać od jednej do dwóch godzin, w zależności od możliwości czasowych oraz intensywności odprawiania Ćwiczeń. Także w tym sposobie odprawiania czwartego tygodnia konieczne byłoby kierownictwo duchowe. I chociaż spotkania z kierownikiem mogą odbywać się rzadziej (np. raz w tygodniu), to jednak jego pomoc wydaje się niezbędna.
Niniejsze rozważania mogą również być potraktowane jako wprowadzenia do przedłużonej modlitwy osobistej lub wspólnotowej. Nie jest wówczas rzeczą konieczną tworzenie specjalnych warunków modlitwy. Nie jest też konieczne kierownictwo duchowe. Byłoby jednak rzeczą ważną, aby Czytelnik rozeznawał uczucia, natchnienia i pragnienia, które będą rodzić się w nim.
Wreszcie możemy korzystać z tych rozważań także na zasadzie lektury duchowej. Nie musimy wówczas czuć się zobowiązani do regularnej modlitwy w oparciu o przedstawione treści.
4 Rozważania pierwszego tygodnia noszą tytuł Adamie, gdzie jesteś?, drugiego tygodnia Daj mi pić, trzeciego zaś W Jego ranach.