O UCZUCIACH I INNYCH TRUDNYCH LUDZKICH SPRAWACH
JÓZEF AUGUSTYN SJ
Spis treści
ŚWIAT NASZYCH UCZUĆ
INNE TRUDNE LUDZKIE SPRAWY
MOTTO
„W życiu duchowym trzeba iść do przodu bez niepokoju, bez zniechęcenia i goryczy. Jeżeli czynisz dobro, wychwalaj Boga i dziękuj Mu. Jeżeli zdarzy ci się uczynić zło, upokorz się, podejmij postanowienie, poproś o pomoc i idź do przodu dobrą drogą".
(św. o. Pio)
„Humanizm mówi wiele o Dyscyplinie, Porządku i Kontroli; i ja sam małpowałem le terminy. Nie znalazłem jednak żadnej dyscypliny w humanizmie; tylko trochę intelektualnej dyscypliny, studiując filozofię. Ale najtrudniejszą sprawą jest dyscyplina i trening emocji: lego właśnie potrzebuje nowoczesny świat, lak bardzo potrzebuje, że zaledwie rozumie, co słowa te znaczą: a to jest dostępne tylko, jak stwierdziłem, w dogmatycznej religii".
(Thomas S. Eliot)
„Przed Państwem wspaniała, lecz męcząca podróż; wskakują dziś niejako Państwo do rozpędzonego pociągu. Nikt Państwu nie powie, co Państwa czeka. (...) Co do jednego wszak mogę Państwa zapewnić, że nie jest to podróż lam i z powrotem. Proszę więc czerpać pewną pociechę z faktu, że choćby jedna czy druga siacja okazała się nawet najbardziej nieznośna, pociąg nie przysłanie lam na zawsze. Nigdy zatem nie utkną Państwo w szczerym polu - choćby nawet jak się mogło wydawać; bo lo miejsce zaraz odejdzie w przeszłość".
(Josif Brodski)
1. Jak przeżywać negatywne uczucia? spis treści powrót
Przeżywam wiele negatywnych - nieuporządkowanych uczuć: agresję, lęk, zniechęcenie, depresję. I choć już od dłuższego czasu pracuję nad nimi, one ciągle powracają. Co robić, by zdobyć wolność od tych uczuć?
Nie możemy zdobyć wolności wobec uczuć. Możemy natomiast być wolni „w" naszych uczuciach lub też „wobec" naszych uczuć . Nie jest to jedynie drobna zmiana językowa. Jest to istotna różnica w podejściu do świata ludzkich uczuć. Uczucia negatywne będą nam zawsze towarzyszyły, aż do ostatniego momentu życia. Śmierć pozostanie bolesnym - dramatycznym przeżyciem, z którym już dzisiaj kojarzą nam się negatywne uczucia. Śmierci nie da się sztucznie osłodzić. Jeżeli nawet człowiek przeżywa ją w duchu nadziei i zaufania, nie przestaje ona budzić trudnych uczuć: obawy, lęku, chęci ucieczki.
Uczucia negatywne nabierają siły destruktywnej tylko wówczas, kiedy z jednej strony zamykamy się w nich i poddajemy się temu, do czego nas one prowadzą, z drugiej zaś - kiedy usiłujemy je za wszelką cenę usunąć lub nawet zniszczyć. Wszystkie uczucia, także negatywne, domagają się uznania, akceptacji, szacunku. Są one bardzo ważną częścią naszego życia psychicznego i duchowego.
Negatywne uczucia mają charakter popędowy. Próba wyeliminowania ich z naszej świadomości sprawia, że utrwalają się one w nas i pogłębiają. Gdybyśmy przez dłuższy czas usiłowali niszczyć nasze uczucia, mogłyby one stawać się naszą obsesją. Uparcie powracają na pole naszej świadomości, zajmując coraz więcej sił, czasu i energii, przede wszystkim te uczucia, których usiłujemy się pozbyć za wszelką cenę. Jednak równie niebezpieczne jest leżące na przeciwległym krańcu bezwiedne poddanie się swoim nieuporządkowanym uczuciom, które wyraża się w swoistej ich kontemplacji oraz w realizowaniu ich potrzeb i dążeń. Uczucia negatywne mając charakter popędowy są ślepe. Uleganie im może mieć destruktywny charakter zarówno w osobistym życiu duchowym i psychicznym, jak też w relacjach z innymi. Człowiek ogarnięty gwałtownymi uczuciami gniewu, zazdrości czy zmysłowości, których nie umie i nie chce kontrolować, bywa niekiedy niebezpieczny dla siebie i innych.
Zdobywanie wolności wobec nieuporządkowanych uczuć wymaga najpierw wydobycia ich na powierzchnię naszej świadomości. Stąd też opowiadanie o swoich negatywnych odczuciach jest ważnym etapem w pracy nad nimi. Jeżeli tylko jest to możliwe, możemy spontanicznie, odruchowo dzielić się naszymi odczuciami z jakąś bliską osobą: rodzicami, przyjaciółmi, narzeczoną(-ym), mężem czy żoną. Trzeba jednak uważać, by osób bliskich nie przytłoczyć zbytnio swoimi trudnymi uczuciami. Stąd też, oprócz spontanicznej werbalizacji, konieczne byłoby wypowiedzenie naszych uczuć negatywnych w sposób zaplanowany, systematyczny wobec osoby, która może pomóc nam je rozeznawać, rozumieć, porządkować i uzdrawiać, na przykład wobec przewodnika duchowego lub terapeuty.
Ważnym etapem w rozeznaniu i rozumieniu naszych uczuć jest uświadomienie sobie, skąd się one wywodzą i dokąd nas wiodą. Wypowiadanie uczuć przed bliźnim winno nas prowadzić do wypowiadania ich przed Bogiem. Na modlitwie „wylewamy" przed Panem całą naszą duszę, także to, co w niej jest pełne ciemności, lęku, gniewu i złości. Uczymy się tego, modląc się Psalmami i innymi modlitwami biblijnymi. Otwieranie całej duszy przed Bogiem sprawia, iż uspokaja się ona. Ojciec niebieski swoim słowem wprowadza porządek w świat naszych uczuć. Negatywne emocje wypowiedziane przed człowiekiem i przed Bogiem tracą swoją destruktywną siłę.
Jeżeli nawet stajemy się wolni wobec naszych negatywnych uczuć, one i tak ciągle na nowo powracają. Ten nieustanny powrót nieuporządkowanych odczuć i pragnień trzeba traktować jako przejaw „normalnego" życia psychicznego. Nie należy uczuć tych traktować wyłącznie jako przeszkód, ale raczej jako sygnały - znaki płynące z nieświadomej części naszego „ja", do której nie mamy bezpośredniego dostępu, ale która mimo wszystko odgrywa w naszym życiu bardzo ważną rolę. Możemy prowadzić swoisty dialog z nieświadomą częścią naszego „ja" poprzez rozeznawanie własnych uczuć czy też snów. O ile analiza snów bywa bardzo trudna, o tyle interpretacja uczuć jest najczęściej stosunkowo prosta. Uczucia - także te nieuporządkowane - są niezwykle cennym „materiałem", za pomocą którego możemy odkrywać głębszą prawdę o całym naszym życiu. Poprzez nieuporządkowane uczucia Pan Bóg pokazuje nam te miejsca naszego życia, które wymagają szczególnego nawrócenia i przemiany wewnętrznej.
Uczucia trzeba traktować jako język, za pomocą którego psychiczna sfera naszej osobowości pragnie komunikować się z wolnym i rozumnym „ja". Uczucia są symbolami, znakami głębszej rzeczywistości psychicznej i duchowej. Uczucia negatywne można porównać do odczucia somatycznego bólu. Ból jest na ogół sygnałem, który przekazuje nam ważne
informacje o funkcjonowaniu naszego organizmu. Dzięki niemu możemy troszczyć się o zdrowie całego ciała. Lekceważenie przez dłuższy czas bólu, który systematycznie się powtarza, może prowadzić do niebezpiecznej choroby. Troska o zdrowie domaga się, by ból fizyczny dobrze odczytać i reagować na jego sygnały.
Podobnie bywa z naszym życiem psychicznym i duchowym. Częstym problemem bywa jednak to, iż nie umiemy czytać komunikatów, które wysyła nam nasza sfera psychiczna. Ponieważ nie rozumiemy języka uczuć, nie jesteśmy w stanie dialogować z naszą psychiką. Nie umiejąc zaś dobrze czytać w księdze naszych własnych uczuć, nie będziemy też w stanie prawidłowo odczytywać uczuć naszych bliźnich. Bywamy często swoistymi analfabetami uczuciowymi, co sprawia, iż w chwilach silnych a nieuporządkowanych emocji dajemy się im ponieść i podejmujemy decyzje, których najczęściej bardzo szybko żałujemy.
Osobiste życie oraz życie z Bogiem i z ludźmi wymaga od nas kultury uczuciowej. Właściwe traktowanie wszystkich naszych uczuć, tych uporządkowanych i nieuporządkowanych, jest wielką sztuką, której uczymy się nieraz całymi latami. Umiejętność obchodzenia się z własnymi uczuciami winniśmy wynosić z domu rodzinnego. Jeżeli nie nauczyliśmy się tej sztuki w dzieciństwie i młodości, z niemałym trudem trzeba nam uczyć się jej w wieku dorosłym. Jest ona bowiem konieczna do tego, aby nasze życie nie stało się małym piekłem dla nas samych i dla innych.
2. Co robić z uczuciem zazdrości ? spis treści powrót
Często towarzyszy mi uczucie zazdrości. Ma ono charakter niemal neurotyczny. Czasem myślę, że ktoś jest lepiej traktowany, ma większe względy niż ja. Wewnętrznie czuję, że to nieprawda, jednak żadne rozumowe racje nie przemawiają do mnie. Jak leczyć się z uczucia zazdrości?
W naszej zachodniej cywilizacji, w której kult sukcesu przybiera niebotyczne wprost rozmiary, zazdrość jest uczuciem, które towarzyszy wielu ludziom, szczególnie niepewnym siebie, zagubionym, zakompleksionym, mającym ukryte chore ambicje. Stąd też zazdrość rodzi się nie tylko na tle osobistych problemów jednostki, ale jest także owocem cywilizacyjnej „psychozy sukcesu".
Warto zwrócić uwagę na zawarte w pytaniu stwierdzenie: „Czasem myślę, że ktoś jest lepiej traktowany (...). Wewnętrznie czuję, że to nieprawda, jednak żadne rozumowe racje nie przemawiają do mnie". Jest ono istotne z tego względu, że ukazuje wewnętrzne zmaganie się dwóch sił oddziałujących na osobistą wolność: ślepych uczuć oraz rozumu. „Racje rozumowe" nie pomagają przekroczyć ślepego uczucia zazdrości, ponieważ problem zazdrości nie leży w niewłaściwym myśleniu, ale przede wszystkim w braku harmonii wewnętrznej oraz braku pewnego wyższego systemu wartości, który przekracza zarówno racje rozumowe, jak i racje uczuciowe.
Dla przedstawienia tego problemu posłużmy się obrazem wozu zaprzężonego w dwa konie. U człowieka dojrzałego emocjonalnie i duchowo racje rozumowe i racje uczuciowe wzajemnie się dopełniają i współpracują ze sobą. Oba konie ciągną wóz zgodnie w jednym kierunku. Jest to znak integracji ludzkich emocji i rozumu, wyraz dojrzałości człowieka. W człowieku zaś niedojrzałym, znerwicowanym emocje są oddzielone od rozumu i nie są w stanie z nim współdziałać. Te dwie siły zamiast współpracować - walczą ze sobą. Brak im bowiem wspólnego, wyższego punktu odniesienia w sferze wartości. Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy do jednego wozu zaprzęgamy dwa konie, ale po dwóch przeciwnych stronach: jednego z przodu, drugiego z tyłu. Oba konie popędza ten sam woźnica. Im konie silniejsze, im bardziej usiłują ruszyć z miejsca, tym większe niebezpieczeństwo dla wozu, woźnicy i samych koni. W tej próbie sil silniejszy koń może zwyciężyć, przeciągając słabszego na swoją stronę, ale za cenę połamania mu nóg.
Jest to pewien obraz nerwicy człowieka, w którym toczy się nieustanna walka pomiędzy światem emocji a światem rozumu. Jeżeli wygrywa rozum, dławiąc świat uczuć, człowiek staje się nieczuły, twardy, niewrażliwy na innych. Kiedy zaś uczucia zwyciężą nad rozumem, człowiek staje się emocjonalnie przewrażliwiony, niestały czy wręcz histeryczny. Jeśli rozum i uczucia nie współpracują zgodnie ze sobą, wówczas emocjonalność ludzka w jakiś sposób zostaje okaleczona. Nie ma dojrzałego myślenia bez dojrzałego życia uczuciowego i nie ma też dojrzałej emocjonalności bez właściwego rozumowania. Współpraca rozumu i uczuć dokonuje się w człowieku na bazie głębszego doświadczenia duchowego. To właśnie wartości duchowe integrują ludzką osobę i wszystkie jej wewnętrzne energie.
Jak zacząć leczyć się z zazdrości? Nie należy siłowo niszczyć uczucia zazdrości poprzez rozbudowywanie racji rozumowych. Trzeba najpierw zrozumieć swoją zazdrość i przyjąć ją jako wyzwanie. Ona ma także swoje racje. Zazdrość bowiem, szczególnie wówczas kiedy jest doświadczeniem długotrwałym i dominującym, ma zwykle głębokie korzenie w odległej historii życia: w dzieciństwie i okresie dojrzewania.
Zauważmy także, iż zranienie spowodowane grzechem pierworodnym sprawia, iż zazdrość jest niemal „naturalnym" wyposażeniem człowieka. Św. Augustyn wspomina w Wyznaniach, iż widział na własne oczy zazdrość niemowlęcia, które jeszcze nie umiało mówić, a już było blade ze złości na swego mlecznego brata.
Neurotyczna zazdrość nie spada jednak na nas w jednej chwili. Ona narasta długo, często właśnie od samego dzieciństwa. Ma swoje korzenie nieraz w całej dotychczasowej historii życia. Nierzadko jest skutkiem pewnego typu wychowania rodzinnego czy też oddziaływania szkoły, która zamiast uczyć współpracy między uczniami, pobudza ich zbytnio do wzajemnej rywalizacji. Można skazić duszę młodego człowieka zazdrością bądź to poprzez oddziaływanie na jego niezdrowe ambicje, bądź poprzez poniżanie go i upokarzanie.
Głębsza świadomość siebie wyzwala nas i uwalnia od najbardziej zniewalających uczuć, także od zazdrości. Uczucie zazdrości opuszcza człowieka wówczas, kiedy zaczyna on siebie i innych widzieć realistycznie. Zazdrość bowiem polega z jednej strony na pomniejszaniu swoich własnych osiągnięć, cech i darów, z drugiej zaś na powiększaniu tych samych wartości u innych. Im zazdrość jest większa, tym głębiej zniekształca ona ludzką rzeczywistość: własną i bliźnich. Trzeba więc uczyć się demaskować w sobie zniekształcenia spowodowane przez zazdrość. Postawa głębokiej zazdrości sprawia, że zazdrośnik wszystko, co jest w nim samym oraz w jego otoczeniu, interpretuje przez pryzmat tego uczucia. Nieustanne porównywanie się z innymi, duch rywalizacji, walka o uznanie, podziw i pierwszeństwo, poniżanie się lub też wywyższanie wobec innych - są to owoce ulegania uczuciu zazdrości. Ważne jest, aby nie racjonalizować i nie uzasadniać słuszności tego typu reakcji w sobie.
Jeżeli głębiej przeanalizujemy uczucie zazdrości, to stosunkowo łatwo dostrzeżemy, że ma ono ścisły związek z potrzebą i pragnieniem miłości. Ludzie, których dręczy zazdrość, czują się nieakceptowani, odrzuceni, niekochani, pomijani, lekceważeni. I tak na przykład uczucia rywalizacji i wzajemnej zazdrości pomiędzy rodzeństwem rodzą się bardzo łatwo w tych rodzinach, w których dzieci nie czują się dość kochane przez swoich rodziców. Zazdrość i rywalizacja są wówczas w swej istocie walką o „te resztki miłości", które ofiarują rodzice dzieciom.
Najlepszym więc lekarstwem na uczucie zazdrości jest doświadczenie miłości. Człowiek zazdrosny winien więc nie tyle walczyć ze swoimi uczuciami czy też walczyć z innymi o sukces, ile raczej szukać miłości: u ludzi i u Pana Boga. Kiedy zaczniemy doświadczać miłości, kiedy poczujemy się kochani, akceptowani, szanowani przez bliźnich, wówczas zazdrość i związana z nią walka o miłość stają się bezsensowne.
Aby wyleczyć się z zazdrości, nie trzeba więc ślepo z nią walczyć, ale najpierw odszukać w sobie te zranienia w miłości, które stają się jej źródłem, i leczyć się z nich. Odkrycie miłości, ludzkiej i Boskiej, stopniowo uspokoi w zazdrośniku owo niena- sycalne pragnienie bycia kochanym, zauważonym i docenionym oraz sprawi, iż będzie on w stanie pokochać swoje własne życie. Kochając zaś siebie, dostrzeże nie tylko swoje braki, ale także wszystkie łaski i dary, którymi jest ciągle na nowo obdarzany przez Boga i ludzi.
3. Święty i nie święty gniew spis treści powrót
Jak odróżnić zwyczajny ludzki gniew od świętego gniewu? Jakie kryteria zastosować w rozróżnieniu tych rodzajów gniewu?
Sam gniew, jak każcie ludzkie uczucie, jest moralnie obojętny. Analizując go, trudno odkryć jego wartość moralną. Aby móc rozeznać własny gniew, winniśmy z jednej strony odkryć postawę wewnętrzną, z której się on rodzi, z drugiej zaś - rozeznać jego owoce w codziennym życiu. Poznajemy nasz gniew po jego skutkach. Nie badając przyczyn i nie rozeznając owoców, możemy łatwo pomylić nasz ludzki gniew, zwyczajne oburzenie wypływające z nieuporządkowanych postaw, ze świętym gniewem, którego przykład daje nam Jezus na kartach Ewangelii. Winniśmy unikać taniego identyfikowania własnych odczuć z odczuciami Jezusa czy też wielkich świętych i mistyków. Liczy się bowiem nie tyle zewnętrzne podobieństwo naszych przeżyć z ich doznaniami, ale przede wszystkim najgłębsza postawa serca. To ona decyduje o ocenie moralnej naszych emocji. Ludzkie serce w chwilach gniewu bardzo często bywa niepodobne do serca Jezusa czy też Jego świętych. Podchodząc do sprawy powierzchownie, zbyt pochopnie stwierdzamy nieraz, że nasz gniew jest święty, ponieważ Jezus w podobnych zewnętrznie sytuacjach również odczuwał gniew.
Kontemplując uczucia Jezusa, które stosunkowo często przywołują Ewangeliści, trzeba pamiętać, że jest On Bogiem-Człowiekiem, najniewinniejszym z niewinnych. Wszystko w Nim jest pełne ładu i harmonii. Jest święte. Wszystkie uczucia Jezusa są odruchem Jego Boskiego Serca rozmiłowanego w Ojcu i oddanego nam „aż do końca". Także Jezusowy gniew i oburzenie (por. Mk 3,5; 10,14), Jego gwałtowne słowa wypowiadane do uczniów czy też do faryzeuszów (por. Mt 16,23; 23,13) miały swe źródło w Jego Boskiej świętości. Wszystkie uczucia Jezusa rodzą dobre owoce. Jego ostro brzmiące słowa demaskowały fałsz oraz zakłamanie i wzywały do prawdy. Gwałtowne reakcje Jezusa opisane w Ewangeliach mają charakter proroczy - odsłaniają nie tylko Jego człowieczeństwo, ale wskazują także na Jego Bóstwo.
Gniew Jezusa, jak gniew Jahwe, trwa tylko przez chwilę, a Jego łaskawość - przez cale życie (Ps 30,6). Jest on wyrazem zaangażowania w sprawy Ojca: Jego miłości do Niego oraz do człowieka. W gniewie Jezusa nie ma nic destruktywnego. On niczego nie niszczy, ale wszystkim, co mówi i czyni, buduje.
Jezus swoimi gwałtownymi emocjami wzywa do nawrócenia nie tylko tych, do których są one bezpośrednio skierowane, ale wszystkich żyjących w zakłamaniu i nieprawdzie. Możemy kontemplować gwałtowne reakcje Jezusa jako zaproszenie do naszego osobistego nawrócenia.
Rozeznawanie naszych gwałtownych uczuć wymaga od nas znajomości siebie samych - naszych wewnętrznych postaw, z których rodzi się gniew, oraz krytycznego spojrzenia na jego owoce: wybory, decyzje, słowa i czyny. Nasze gwałtowne reakcje i związane z nimi czyny mają zwykle bardzo złożoną motywację. Wypływają nie tylko z nieuporządkowanych postaw i zachowań, ale są częścią dziedzictwa grzechu, wewnętrznego zranienia, z którym przychodzimy na świat.
Analizując ludzki gniew, można wyróżnić trzy jego rodzaje: Po pierwsze - może to być nieuporządkowany gniew wypływający z postaw naznaczonych niewiernością i grzechem: egoizmem, pychą, zmysłowością, zamknięciem w sobie, brakiem współczucia dla bliźnich, chciwością, przewrażliwieniem na swoim punkcie itp. Kiedy nie przezwyciężamy tego gniewu, rodzi on zawsze zło: raniące słowa, gesty, postawy, zachowania. Autorzy natchnieni bardzo surowo oceniają ten rodzaj gniewu: Niemądry ujawnia cały swój gniew, mądry stara się go uśmierzyć (...). Ciężki jest kamień i piasek nie lekki, lecz gniew głupiego jest cięższy od obu (Prz 29,11; 27,3). Nie bądź skory w duchu do gniewu, bo gniew przebywa w piersi głupców (Koli 7,9).
Drugim rodzajem gniewu jest nasze słuszne oburzenie, jakie powstaje w nas na skutek krzywdy. Gniew ten rodzi się z bólu i cierpienia zadawanego nam w sposób niesprawiedliwy przez innych. Kiedy ktoś w sposób nieuprawniony ogranicza naszą wolność, rani nas - gniew jest wówczas objawem samoobrony: bronimy własnej autonomii, wolności i godności. Ludzie nie mają prawa nas krzywdzić, poniżać czy upokarzać. Owo słuszne oburzenie z powodu doznanej krzywdy może być przez nas wypowiedziane: możemy wyrazić nasz protest na wzór Jezusa, który zwrócił się do sługi, kiedy ten w czasie procesu spoliczkował Go: Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz? (J 18,23). Jezus zaprotestował przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu. Każdy z nas ma prawo protestować, kiedy jest niesłusznie karany, krzywdzony, upokarzany albo wykorzystywany, kiedy ludzie manipulują nami czy naszą wolnością. Ale i ten rodzaj gniewu wymaga wysiłku i wewnętrznej pracy. Bo choć sam odruch owego gniewu jest słuszny, to jednak - gdyby nie był przez nas opanowany - może rodzić zło. Upust dany słusznemu oburzeniu może łatwo przerodzić się w niechęć, nieżyczliwość, agresję czy zemstę. Poddając się temu gniewowi, możemy szukać sprawiedliwości na własną rękę. Taką postawę reprezentowało prawo Starego Przymierza. Jeżeli bliźni poniesie jakąś (...) szkodę - czytamy w Księdza Wyjścia - wówczas on odda życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, oparzenie za oparzenie, ranę za ranę, siniec za siniec (Wj 21,23-25). Bywamy kuszeni, aby wyrównywać krzywdy, wprowadzać własny ład, naprawiać naruszony przez wroga porządek. Takie szukanie sprawiedliwości nie przywraca jej jednak, ale jeszcze bardziej niszczy. Zło bowiem rodzi zło, zemsta rodzi zemstę, gniew rodzi gniew.
Trzeci rodzaj gniewu, jakiego doświadczamy, można porównać (z zachowaniem wszystkich proporcji) z gniewem proroków, Jana Chrzciciela i Jezusa. Podobnym gniewem pałali nieraz święci oraz mistycy. I w nas rodzi się częste święte oburzenie, kiedy obserwujemy w życiu politycznym, społecznym czy też kościelnym postawy zakłamania, nieprawdy, nieuczciwości i niewrażliwości. Cywilizacja współczesnego świata naznaczona relatywizmem filozoficznym i moralnym, daje liczne powody do budzenia się w nas świętego gniewu. Oburzamy się na przykład, kiedy ludzie mający wielkie wpływy polityczne, społeczne, religijne w sposób nieuczciwy kwestionują podstawowe wartości ludzkie i prawa moralne: podważają instytucje małżeństwa, rodziny, zacierają różnice pomiędzy kobiecością a męskością, propagują relatywizm etyczny i religijny. Słusznie oburzenie budzi się szczególnie wówczas, kiedy pod przykrywką wprowadzania młodzieży w dorosłe życie instytucje czy też osoby mające pomagać jej - demoralizują ją. Święty gniew budzi „porządek" (czy raczej nieporządek) prawny, który zdaje się przyznawać większe prawa przestępcy niż jego ofierze. Budzi się w nas nieraz święte oburzenie, kiedy obserwujemy pewne trendy sztuki współczesnej. Gotowa jest ona „towarzyszyć człowiekowi w odwiedzaniu toalety, gdzie przecież jest w stanie poradzić sobie sam, a pozostawia go samego w innych sytuacjach, w ważnych momentach życia, kiedy rzeczywiście potrzebuje pomocy, kiedy czuje się zupełnie bezradny" (Katarzyna Jabłońska). Nasze oburzenie wywołuje również freudyzacja sfery międzyludzkich relacji, która „wszędzie tropi toksyczne związki, neurotyczne zachowania i kompleks Edypa" (Katarzyna Jabłońska). I choć te odruchy gniewu są słuszne czy nawet święte, to jednak nie są one święte świętością Jezusa. Jest to ludzki gniew, uwikłany w naszą kruchość moralną i duchową. Oburzając się świętym gniewem, pozostajemy ułomnymi ludźmi.
Nasz święty gniew winien jednak rodzić protest. Rozeznając sytuacje i okoliczności, trzeba zabierać glos, bronić podstawowych ludzkich wartości: zdrowego rozsądku, podstawowego ładu, świętości życia, prawa do wolności religijnej, do prawdy. Kiedy bywają szargane świętości, winniśmy przeciwstawiać się temu. Winniśmy też domagać się poszanowania praw ludzi słabych, wydziedziczonych, upokorzonych, ubogich. Psalmista zachęca nas do walki w obronie wiary i sprawiedliwości: Przypasz do biodra swój miecz, swą chlubę i ozdobę! Szczęśliwie wstąp na rydwan w obronie wierności i łagodnej sprawiedliwości, a prawica twoja niech ci pokaże wielkie czyny! Strzały twoje są ostre - ludy poddają się tobie - [trafiają] xv serce wrogów króla. Tron Twój, o Boże, trwa wiecznie, berło 'Twego królestwo - berłem sprawiedliwym (Ps 45,4-7).
Święty gniew nie daje nam jednak prawa do potępiania ludzi i oskarżania ich. Gdybyśmy dali się ponieść naszym emocjom, święty gniew mógłby stać się okazją do ataku, agresji czy manipulowania innymi. Kiedy jesteśmy krzywdzeni czy też niesprawiedliwie traktowani, nie mamy prawa czynić podobnie. Kierowani świętym gniewem nie możemy dzielić ludzi na dobrych i złych, wyrokować
O ich zbawieniu i potępieniu, karać i nagradzać. Święty gniew nie daje nam prawa do świętej wojny. Jezus jej nie głosił i nie wzywał do niszczenia. Wręcz przeciwnie. Niesprawiedliwe prześladowania z powodu Jego imienia każe przyjmować cierpliwie i z poddaniem się woli Ojca, jak On sam przyjął okrutną mękę i śmierć na krzyżu. Jezus wzywał do miłości nieprzyjaciół, do przebaczenia i pojednania.
Opisane trzy rodzaje gniewu nie występują na ogół w czystej postaci. Najczęściej nakładają się na siebie, są pomieszane. Do naszego słusznego czy nawet świętego gniewu dołącza się często gniew wynikający z nieuporządkowanych postaw: lęku
O siebie, pychy, egoizmu, frustracji itd. Każda trudna sytuacja, która wywołuje nasz gniew, domaga się rozeznania: na modlitwie, w codziennym rachunku sumienia, poprzez sakrament pojednania, kierownictwo duchowe. Rozeznając swój gniew, winniśmy pytać, ile w nim jest słusznego oburzenia czy świętego gniewu, a ile chaotycznej reakcji. Ponieważ nasz gniew jest tylko ludzkim odruchem, zawsze będzie domagał się oczyszczenia.
Często bywamy w sytuacji, w której jest nam trudno rozeznać się w naszym gniewie. Z każdym więc rodzajem gniewu trzeba stawać przed Bogiem w całej prawdzie, szczerości i otwartości. Psalmiści z zaufaniem wyrażają przed Bogiem swoje uczucia oburzenia i gniewu, domagając się od Niego obrony i sprawiedliwości: Wymierz mi, Boże, sprawiedliwość i broń mojej sprawy przeciw ludowi, co nie zna litości; wybaw mnie od człowieka podstępnego i niegodziwego. Boie, wybaw mnie, w imię swoje, swoją mocą broń mojej sprawy (Ps 43,1; 54,3). Kiedy ujawnia się w nas jakiekolwiek pragnienie zemsty, trzeba nam składać je w ręce Boga. On pomoże rozwiązać zaistniałe problemy i konflikty z naszymi braćmi.
Nasz gniew oczyszcza się, kiedy powierzamy go Bogu. To właśnie w spotkaniu z Nim możemy rozpoznać prawdziwe źródła naszego gniewu i rozeznać jego owoce. Duch Święty, który jest Duchem prawdy i szczerości, da nam światło dla poznania naszych gniewnych odruchów i reakcji. On sam podpowie nam, które gniewne reakcje wypływają z pychy i łęku, które są słusznym ludzkim oburzeniem, a które świętym gniewem. Wypowiadając nasz gniew przed Bogiem, stajemy się jednocześnie gotowi wypowiedzieć go w kierownictwie duchowym. Nieraz długo trzeba nam trwać przed Ojcem niebieskim z naszym gniewem, zanim staniemy się gotowi z Jego inspiracji podjąć jakiekolwiek działanie, które mogłoby rodzić dobre słowa i dobre czyny.
4. Cnota odwagi spis treści powrót
W trudnych chwilach opanowuje mnie niekiedy lęk. Pod jego wpływem podejmuję czasami decyzje, które później oceniam jako małoduszne. Jak można nauczyć się odwagi, kiedy z natury jest się człowiekiem lękliwym?
Robiąc rachunek sumienia z odwagi, należy z pewnością uwzględnić naturalne „wyposażenie", z którym wchodzimy w życie. Doświadczenia dzieciństwa i wczesnej młodości mają niewątpliwie wpływ na nasze postawy w życiu dorosłym. Nie bez znaczenia jest więc pytanie, w jakim klimacie wychowawczym wzrastaliśmy: odważnego stawiania czoła trudnościom czy też lękliwego wycofywania się z nich. Rodzice nastawieni lękliwie do życia zarażają nieraz swoimi obawami dzieci. Ciągłe mówienie o grożących niebezpieczeństwach w domu, szkole, na podwórku czy ulicy może młodego człowieka nastawić do życia lękliwie.
Doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego odgrywają ważną rolę w kształtowaniu naszego charakteru, nie przesądzają jednak o tym, czy jesteśmy odważni czy nie. Odwaga jest wyrazem siły moralnej i duchowej człowieka, stąd też decyduje o niej nasza wolność, zaangażowanie, twórczy wysiłek, wewnętrzna praca i ofiarność.
Prawdziwa odwaga jest cnotą, nawykiem dzielnego stawiania czoła trudnościom życiowym. Jednak cnota odwagi nie gwarantuje nam odważnego postępowania we wszystkich życiowych okolicznościach. Każda skomplikowana sytuacja wymaga od nas odrębnego zaangażowania, wewnętrznej pracy, wyboru i decyzji. Nie możemy zaplanować odważnego zachowania we wszystkich momentach naszego życia. Wielkość naszej odwagi objawia się dopiero w czasie prób, dotykających niekiedy naszych granic.
Istotą odwagi nie są same szlachetne czyny, ale postawa serca, które oddane jest Bogu i ludziom. To w odważnym sercu rodzą się decyzje podejmowania odważnych czynów. Dla rozeznania naszej odwagi należałoby postawić jedno podstawowe pytanie: Dla kogo żyjemy, komu poświęcamy nasze życie? Tchórzostwo jest zawsze pewną formą egoistycznego zatrzymania swojego życia tylko dla siebie. Wycofujemy się lękliwie z sytuacji trudnych, kiedy nie chcemy, by to, co nasze, zostało w jakiejś formie naruszone: wygoda życiowa, dobra materialne, pozycja towarzyska, kariera, zdrowie.
Małoduszność rodzi się z zamknięcia we własnym życiu, z uznania go za jedyną i najwyższą wartość. Zachowanie swojego życia dla siebie staje się wówczas największym osiągnięciem. Odwaga natomiast jest wyrazem dzielenia się własnym życiem z innymi. Człowiek odważny doświadcza, że poza jego istnieniem (które w ludzkim wymiarze jest najwyższą wartością) są znacznie większe wartości, dla których warto życie to poświęcić.
Życie stawia nas nieraz w sytuacjach, w których nie ma miejsca na zastanawianie się, deliberacje, wybory, rozważania za i przeciw, ale potrzeba natychmiastowej decyzji. W takich chwilach bardzo pomocna jest cnota odwagi - przyzwyczajenie, nawyk moralny mężnego stawiania czoła trudnościom. Cnota odwagi stanowi fundament nie tylko życia moralnego jednostki; na niej oparte jest także funkcjonowanie społeczności i państw. (Z pewnością także odwagę miał na myśli Jan Kochanowski, pisząc o cnocie: „Cnota skarb wieczny; cnota klejnot drogi"; „Cnota mój kompas"; „Cnotę miłuj, [...] bo tym państwa stoją").
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że odwagi nie uczymy się poprzez sztuczny trening. Celowe stawianie się w sytuacjach zagrażających życiu tylko po to, aby udowodnić sobie własną odwagę, jest niemoralne. Człowiek nie ma prawa wystawiać swojego życia na ryzyko z błahych powodów. Odwagi uczymy się przede wszystkim poprzez moralne wybory. Rzeczywistą szkołą odwagi jest ofiarność i szlachetność w małych, zwyczajnych codziennych sprawach, które wymagają zmagania się z własnymi słabościami: egoizmem, małodusznością, schlebianiem sobie. Takie właśnie doświadczenie staje się podstawą odważnego zachowania się w sytuacjach trudnych. Dzięki odwadze możemy udzielić pomocy osobom będącym w potrzebie, a także dochować wierności Bogu w chwilach prześladowania i pokus.
Doświadczenie pokazuje, że odwaga jest cnotą ludzi pokornych. Subiektywne przekonanie o wielkiej odwadze zwykle nie sprawdza się w sytuacjach rzeczywistego zagrożenia. Człowiek mający wysokie mniemanie o swojej odwadze, deklarujący, że jest gotów poświęcić życie dla innych, często zawodzi w chwilach rzeczywistej próby. Jest on podobny do Piotra Apostoła, który zbyt lekkomyślnie deklaruje Jezusowi, że „odważnie" poniesie śmierć razem z Mistrzem. Człowiek, który chwali się odwagą, najczęściej przecenia swoje siły. Przekonanie o własnej odwadze zwykle nie pomaga zachować się odważnie w sytuacjach zagrożenia.
Rzeczywistą odwagą częściej odznaczają się ludzie cisi, mający skromne zdanie o sobie. Tak odbierani są również przez osoby postronne, nie- znające ich dobrze. Są świadomi nie tylko swojej kruchości moralnej i duchowej, ale także potrafią prawidłowo ocenić sytuacje niebezpieczne, w jakich stawia ich życie.
Ludzie odważni wiedzą, że najgłębsze źródło ich męstwa w trudnych chwilach leży poza nimi. Nie chcą wykorzystywać swojej siły wewnętrznej, właśnie odwagi, do kreowania własnej wielkości. Pragną świadczyć miłość ludziom będącym w trudnych sytuacjach i dochować wierności Bogu, mimo pokus i prześladowań. Ludzie odważni dziwią się nieraz swojej postawie: Skąd - będąc z natury tak lękliwym - nagle znalazłem tyle siły, by stawić czoła takim trudnościom. Odkrywają, że odwaga jest darem i łaską samego Boga. Dar odwagi - dar męstwa jest jednym z darów Ducha Świętego. Stąd też uczymy się odwagi nie tylko poprzez pracę nad sobą i własnymi lękami, ale także poprzez codzienną modlitwę ojej łaskę - zarówno w małych powszednich sprawach, jak też w wielkich nadzwyczajnych zagrożeniach naszego życia czy też życia bliźnich.
5. Nie opuszcza mnie lęk spis treści powrót
Nie odstępuje mnie lęk o własne życie i życie bliźnich: mojego męża zagrożonego nałogiem, dorastających synów, krzywdzonych dzieci w rodzinie sąsiadów. Jak sobie z tym poradzić?
W naszych lękach może być pewien element troski o siebie i innych. Trzeba jednak stawiać granice źle rozumianemu zatroskaniu. Nie możemy zadręczać się złem, jakie istnieje w nas samych, w naszym otoczeniu i na świecie. Rodzice na przykład często obawiają się, czy ich dziecko nie wpadnie w złe towarzystwo, nie sięgnie po narkotyki, nie rozpije się, nie będzie krzywdzić innych. Jednak nikt tak naprawdę nie jest w stanie tego przewidzieć. Na niewiele zda się tanie i sztuczne uspokajanie: „O, na pewno nic złego dzieciom się nie przydarzy, proszę się uspokoić; pan(-i) dobrze wychowalna) syna, to będzie dobry chłopak". Żaden człowiek nie może tak powiedzieć, ponieważ tego nie wie. Możemy jednak żywić taką nadzieję, ale nie możemy mieć pewności. Nadzieję tę czerpiemy z Boga i Jego łaski, a nie z obserwacji życiowej. Aby bronić się przed własnymi i cudzymi obawami, konieczne jest zaufanie. Owocem zaufania jest nadzieja. Bez zaufania nie da się żyć.
Jak więc chronić się przed lękami? Modlić się o zaufanie, powierzać Bogu swoje i cudze życie. Nie mamy innej ochrony. W jaki sposób Bóg będzie nas chronił, pozostaje Jego tajemnicą. Musimy rezygnować z własnych strategii obronnych, nie możemy też narzucać Bogu, jak ma się objawiać Jego Opatrzność w naszym życiu. Konieczna jest również świadomość, że celem naszego życia duchowego i naszej modlitwy nie jest przede wszystkim osiąganie spokojnego i dostatniego życia. Powinniśmy modlić się o pomyślność życiową dla siebie i bliskich, o zdrowie, mieszkanie, pracę, dostanie się na studia, dodając jednak zawsze: Jeżeli taka jest Twoja wola.
Kiedy Jezus dowiedział się, że w Siloam zawaliła się wieża i zabiła osiemnastu robotników, nie szukał winnych ani też nie litował się nad zmarłymi i ich rodzinami, lecz powiedział do tych, którzy Go słuchali: Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie (Łk 13,3). Twarda mowa. Jezus mówi i nam: „Wasze prawdziwe bezpieczeństwo jest tylko w Bogu. Tylko w Nim możecie zabezpieczyć swoje życie". Trzeba uczyć się radzić sobie z lękami, pracować nad nimi, przezwyciężać je. Zycie nasze stanie się wtedy spokojniejsze, ale jego ostateczne bezpieczeństwo i tak zależeć będzie tylko od Boga.
Piękne świadectwo tego, jak modlić się w zatroskaniu o siebie i bliskich, daje nam Etty Hillesum: Liczne małe troski o przyszłość, które trawią najlepsze twórcze siły człowieka, należy stale zwalczać niczym pchły. Próbujemy w myślach podejmować decyzje, które dotyczą nadchodzących dni, ale wypadki przyjmują inny obrót, całkiem inny. Każdy dzień ma dość własnych strapień. Musimy robić rzeczy, które tego wymagają, ale poza tym nie dajmy się zarazić mnóstwem drobnych lęków, zmartwień i równie częstym wetom nieufności wobec Boga".
Jakież prawdziwe są słowa Etty. Każdy dzień ma dość własnej biedy. Codziennie przed snem trzeba nam stawać przed Bogiem w całej szczerości i powierzać Mu lęki dnia dzisiejszego - swoje i cudze. Nie trzeba jednak myśleć o lękach dnia jutrzejszego. Nazajutrz będzie nowy dzień, który przyniesie wprawdzie nowe zagrożenia, ale także i nowe łaski, moce i światła. Dosyć ma dzień [każdy] swojej biedy (Mt 6,34). Nie trzeba gromadzić własnych i cudzych lęków. Jeżeli będziemy martwić się tylko o dzień dzisiejszy, będziemy żyć w większym pokoju i radości. Jezus nie każe się nam modlić: „Chleba powszedniego daj nam na cały tydzień, miesiąc czy cały rok". To diabeł mówi: „O, gdybyś miał chleba na cały rok, zapomniałbyś o przyziemnych sprawach i mógłbyś się modlić w spokoju". Brak chleba ma swoje miejsce w naszej modlitwie. Bezrobocie, trudności materialne, konflikty rodzinne, cierpienia bliźnich, niepokój wewnętrzny - to sytuacje, które mogą być okazją do szukania świętości. Nasza świętość jest świętością ludzi, a nie aniołów.
Wróćmy na zakończenie raz jeszcze do dziennika Etty Hillesum. W lipcu 1942 roku na rozpoczęcie dnia modli się, pisząc: „Boże, dodaj mi sił, nie tylko duchowych, ale i fizycznych. Chcę wyznać Ci coś uczciwie w chwili słabości: jeżeli będę musiała opuścić dom, nie będę wiedziała, co robić, poczuję się bezradna. Nie mam jednak zamiaru ani przez moment trapić się tym na zapas. Rozprosz te zgryzoty, bo jeśli i je musiałabym taszczyć oprócz innych brzemion, w ogóle nie byłabym w stanie żyć. Całe moje ciało odczuwa dziś ogromne zmęczenie i nie mam za wiele energii do pracy. Nie wierzę zbytnio w jej sens, jeśli ta sytuacja dłużej potrwa: groziłaby mi - jak sądzę - słabość i apatia. Mimo to jestem wdzięczna za to, że nie posadziłeś mnie za tym spokojnym biurkiem, lecz wsadziłeś w sam środek cierpienia i zgryzot tych czasów. Sielankowe życie z Tobą w przytulnym gabinecie nie byłoby żadną sztuką. Chodzi jednak o to, bym nosząc Cię ze sobą, nie uszkodziła Cię i zawsze pozostała Ci wierna, tak jak obiecywałam. (...) Nie ma we mnie ani odrobiny goryczy, ani nienawiści. Jest za to spokój, który nie ma nic wspólnego z uległością, jak również swoiste zrozumienie tych czasów, jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało. Za to właśnie jestem bardzo wdzięczna. Jeżeli rozumiemy ludzi, musimy umieć pojąć ten rozdział, bo przecież on bierze swój początek w nas, ludziach. Czasy są takie, jakie są, więc musi istnieć możliwość ich zrozumienia, jak wielkie by było czasem nasze osłupienie".
6. Obawy i niepokoje powracają spis treści powrót
Klasyczna metoda pracy nad uczuciami, jakiej nauczyłam się w czasie terapii, rozczarowuje mnie. Podejmowanie refleksji nad moimi emocjami, werbalizowanie ich (w terapii i kierownictwie duchowym) przynosi uspokojenie, ale bywa ono krótkotrwałe. Po pewnym czasie moje obawy i niepokoje powracają. Ponadto metoda ta okazała się zupełnie nieskuteczna w sytuacjach wywołujących bardzo silne uczucia. W takich chwilach czuję się zupełnie bezradna. Nie pomagają żadne analizy. Emocje mną targają. Czy jest jakaś inna metoda radzenia sobie z bolesnymi uczuciami, które się w nas rodzą?
Klasyczna praca nad emocjami, jakiej uczymy się w czasie terapii, nie traci swojego znaczenia także w najtrudniejszych sytuacjach naszego życia. Refleksja nad uczuciami i werbalizowanie ich to jedynie skromny początek pracy nad nimi. Analiza emocji daje nam pewien wgląd w nie, ale niewiele więcej. Porządkuje ona nasze emocje, jednak bardziej w świecie rozumu niż rzeczywistości ludzkiego życia. Samo rozpoznanie naszych emocji, ich źródeł oraz wpływu na życie, nie daje nam siły wewnętrznej do cierpliwego znoszenia ich, przezwyciężania i nabierania wobec nich dystansu. Nie można uporządkować naszych uczuć w izolacji od całego życia. Stąd też winniśmy mówić nie tyle o porządkowaniu samych uczuć, ile o porządkowaniu całego życia. Mądre kierowanie uczuciami jest jednym z elementów sztuki kierowania swoim życiem.
Analiza emocji ma swoje granice. Kiedy zostają one przekroczone, rozkładanie uczuć na czynniki pierwsze nie tylko nie pomaga, ale może nawet przeszkadzać. Wpatrywanie się we własne uczucia i tłumaczenie nimi swoich zachowań jest bardziej przeszkodą niż pomocą w przyjmowaniu dojrzałej postawy wobec życia.
Dążenie do wolności wewnętrznej wobec uczuć to istotny element pracy nad nimi. Analizujemy własne emocje po to, by je najpierw zrozumieć; zrozumienie zaś ma nam pozwolić nabrać wobec nich nieco dystansu. Kiedy przeżywamy trudne emocje, winniśmy pytać się nie tyle o to, jak uwolnić się od nich, ale raczej w jaki sposób je dźwigać. Analiza naszych uczuć na modlitwie ma także swoje granice. Jeżeli stając przed Bogiem, więcej myślimy o nas samych i naszych cierpieniach niż o Panu Bogu, modlitwa traci swój charakter duchowy i staje się autoanalizą. Miast nabierać dystansu wobec naszych uczuć, raczej się w nich pogrążamy. Modląc się, przywołujemy nasze problemy nie po to, aby się w nie wpatrywać, ale by prosić Boga o siłę i odwagę do powierzania Jemu całego naszego życia i dźwigania go mocą Jego łaski.
Ważnym sposobem porządkowania naszych uczuć jest twórcze życie. Kiedy dokuczają nam narzucające się silne emocje lęku, gniewu, żalu czy zazdrości, możemy sobie z nimi łatwiej radzić, prowadząc aktywne życie. Dążenie do pogłębienia życia wewnętrznego, otwarcie się na ludzi i świat przyrody, poszerzenie zainteresowań intelektualnych, twórczość artystyczna - to doskonałe lekarstwo na nasze narcystyczne wpatrywanie się w siebie i własne emocje. Najważniejszym jednak polem twórczości jest życie duchowe. Nasze uczucia porządkujemy nie tyle poprzez analizę, ale łącząc je ze sferą życia nadprzyrodzonego. Emocjonalność jest tylko jednym z elementów życia człowieka. Bynajmniej nie jedynym i nie najważniejszym. Doświadczając sensu i celu całego życia, możemy łatwiej odnaleźć także sens naszych trudnych odczuć i przeżyć emocjonalnych. Skomplikowane problemy, które napotykamy na naszej drodze życia, nie pomniejszają go bynajmniej i nie odbierają mu wartości; stają się raczej wyzwaniem, okazją do bardziej twórczego i pogłębionego spojrzenia na życie.
Wielu ludzi kultury, artystów, myślicieli, mistyków tworzyło wielkie dzieła sztuki i literatury w trudnych dla siebie chwilach. W ten sposób dawali wyraz nie tylko własnym bolesnym emocjom, ale odnajdywali cel i sens swojej egzystencji, a więc to, co jest najistotniejsze dla ludzkiego życia. Odkrycie głębi i sensu życia dawało im moc do przetrwania najtrudniejszych momentów.
7. Nie akceptuję.. spis treści powrót
Jak powinna wyrażać się moja odpowiedzialność za Kościół? Nie akceptuję politycznego i ekonomicznego zaangażowania Kościoła. Nie akceptuję homilii, w których słyszę tylko to, co powinnam robić, a czego nie, co czytać, czego nie, na kogo głosować, na kogo nie. Nie akceptuję zewnętrznego ceremoniału: uroczystości, procesji, przywiązania do tego, co powierzchowne. Nie akceptuję Boga takiego, o jakim słyszę w Kościele: wszechmocnego, wielkiego, sprawiedliwego sędziego - przecież Bóg jest tylko miłością. Dlaczego nie rozwija się w nas wiary, nadziei, nie prowadzi do spotkania z Bogiem żywym? Uważam, że krytykowanie duchownych nie oznacza krytyki Kościoła Chrystusa. Może zmiana pewnego typu myślenia doprowadziłaby do zaniku przepaści między duchownymi a świeckimi w Kościele. Czy powinnam chodzić do proboszcza z tymi wszystkimi problemami czy milczeć i cierpieć?
Słuszny jest brak akceptacji zaangażowania politycznego niektórych osób w Kościele, nieprzygotowanych kazań czy też jakiejkolwiek manipulacji ludzką wolnością na polu religijnym. Nie można akceptować umieszczania na plakatach wyborczych informacji o latach przepracowanych w jakiejś wspólnocie religijnej. Politycy nie powinni zbijać kapitału politycznego na swoim zaangażowaniu religijnym czy też charytatywnym. Słowa Pana Jezusa: Oddajcie więc cezarowi to, co należy do cezara, a Bogu to, co należy do Boga (Mt 22,21) posiadają tutaj szczególną wartość.
Z pewnością w takiej sytuacji nie powinno się milczeć i cierpieć. Nie jest to dobra postawa życiowa. Zamykanie się w sobie rodzi rozgoryczenie, zniechęcenie, żal do innych, wewnętrzny bunt, ucieczkę od ludzi. Trzeba rozmawiać z bliźnimi o tym, co nas dotyka, boli i rani.
Kiedy jednak wyrażamy swoje krytyczne opinie, powinniśmy pamiętać, że inni także mają prawo do własnych odczuć i poglądów, którym z naszej strony należy się również szacunek. Krytykowanie zachowań i postaw innych ludzi wymaga zawsze rozwagi, roztropności, a przede wszystkim miłosierdzia wobec ich słabości. Warto zauważyć, iż brak akceptacji, o którym mowa w pytaniu, dotyczy także sytuacji i spraw będących dla wielu osób wierzących niezwykle ważnymi, do których mają oni prawo. Zabieranie ludziom wierzącym procesji, ceremoniału religijnego, pielgrzymek, przepowiadania o Bogu wielkim, wszechmocnym, sprawiedliwym byłoby wyrazem niesprawiedliwości czy nawet przemocy wobec ich religijności, która - choć może nie w pełni dojrzała - jest jednak najczęściej szczera i prosta.
W pytaniu kryje się wiele cierpienia, żalu do ludzi, a także brak zrozumienia dla siebie i dla innych. Do wyliczonych spraw objętych brakiem akceptacji trzeba by zatem dopisać jeszcze jedną: „A przede wszystkim nie akceptuję własnego życia takim, jakie ono jest w tej chwili". Kiedy bowiem człowiek nie akceptuje swojego własnego życia, nie jest w stanie zaakceptować niczego na tym „łez padole". Tej bolesnej sytuacji nie można rozwiązać, zwracając się ze swoim rozżaleniem i gniewem w kierunku innych, Bogu ducha winnych, ludzi. Trzeba raczej postawić sobie kilka zasadniczych pytań: Co mnie tak bardzo boli? Kto mnie tak bardzo w życiu nie akceptował, że teraz nie umiem akceptować najprostszych spraw? Jakie doświadczenia - począwszy od dzieciństwa i okresu dojrzewania - spowodowały we mnie tyle wewnętrznego rozżalenia i bólu?
Pójście ze swoimi problemami do doświadczonego i spokojnego księdza to dobry pomysł szczególnie wówczas, kiedy ma się przekonanie o życzliwym przyjęciu i wysłuchaniu. Od problemów dotyczących świata i Kościoła trzeba by jednak przejść w rozmowie z księdzem do swoich własnych. W tej niewątpliwie bardzo trudnej sytuacji wewnętrznej doświadczenie duchowe może być ogromnie ważną pomocą na drodze do zaakceptowania siebie i innych. Tylko człowiek, który czuje się naprawdę kochany, może przyjąć swoje życie z radością, nawet jeżeli jest ono naznaczone cierpieniem. Kiedy człowiek wewnętrznie cierpi, prawdziwe ukojenie może przyjść tylko od Boga. Jego miłość jest lekarstwem na najgłębsze ludzkie zranienia.
Prawdziwym wyrazem odpowiedzialności za Kościół będzie najpierw pełniejsza odpowiedzialność za swoje własne życie oraz życie swoich najbliższych. Dopiero wówczas, kiedy człowiek zacznie leczyć swoje rany i choćby minimalnie pogodzi się ze swoim życiem, sam Pan Bóg wskaże mu nowe pola odpowiedzialności za Kościół. Być może będzie to pomoc osobom, które w życiu były tak samo zranione jak ja.
8. W rozmowach czuję się skrępowana spis treści powrót
W rozmowach z innymi czuję się skrępowana i sztuczna. Powodem jest często wewnętrzny lęk. Towarzyszy mi także kompleks niższości i poczucie małej inteligencji. Jak się z tego wyzwolić, aby być bardziej normalną?
Po pierwsze, trzeba by zrezygnować ze swoistego kontemplowania swoich kompleksów, przejawiających się między innymi w zaniżonej ocenie swojej inteligencji i wątpieniu we własną normalność. Nawet jeżeli mamy wielkie kompleksy, to cóż z tego? Z kompleksami czy też z niską inteligencją można być szczęśliwym i zrobić wiele dobrego dla innych.
Dobrze jest uświadomić sobie, że wszystkie przeżycia emocjonalne człowieka mają zawsze drugą stronę. Kiedy doświadczamy mocno swoich kompleksów niższości, nie poświęcajmy im zbyt wielkiej uwagi, ale skierujmy ją raczej na uczucia przeciwne: na pychę, stawianie sobie zbyt wysokich wymagań, porównywanie się z najlepszymi itp. Czujemy się gorsi, mniejsi, nieinteligentni, ponieważ porównujemy się z niezwykłymi ideałami, które często istnieją jedynie w naszej zalęknionej i zakompleksionej wyobraźni. Dobrze jest też zadać sobie pytanie: Kiedy ja czuję się lepszy, doskonalszy, świętszy, inteligentniejszy od innych? Ta właśnie druga strona może okazać się bardziej wstydliwa. Może też budzić większy lęk i dlatego być bardziej zamaskowana. Łatwiej przyznać się do kompleksu niższości niż do prymitywnego nieraz poczucia wyższości, wygórowanych ambicji i pychy. Kompleksy niższości nie istnieją bez chorych ambicji. Dopiero dostrzeżenie obydwu stron medalu pozwala nam odkryć wewnętrzną równowagę.
Drugim elementem pracy nad własnymi kompleksami jest relatywizowanie obu stanów uczuciowych: poczucia niższości i poczucia wyższości, tak aby nie koncentrowały one naszej uwagi na sobie. I chociaż w pracy nad światem emocji trzeba być ich świadomym, to jednak one same nie mogą stać się zasadniczą treścią naszego życia. Celem życia nie są bowiem uczucia, nawet te najwznioślejsze i najpiękniejsze, ale obiektywne wartości: służba, oddanie i miłość do Boga i do człowieka.
Istnieje wiele sposobów pokonywania własnych kompleksów. Jednym z bardziej skutecznych jest wdzięczność zarówno wobec Boga, jak i ludzi. Doświadczenie wdzięczności pokazuje nam, iż nie jesteśmy aż tak wielkimi nieudacznikami życiowymi, jak na to wskazują nasze kompleksy. Czujemy się gorsi, mniej inteligentni, mniej zręczni tylko dlatego, że nie umiemy docenić i korzystać z tych darów, które posiadamy. Bezsensownie więc oglądamy dary innych, nie doceniając własnych. Zazdrość jest zawsze iluzją, ponieważ każe nam stawać na cudzym miejscu. Nie możemy natomiast nigdy być na miejscu innych osób.
Kompleksu niższości pozbywamy się dzięki realistycznemu patrzeniu na nasze życie. Każdy człowiek ma swoje granice we wszystkich płaszczyznach życia. Brak akceptacji tych granic staje się źródłem jałowego narzekania na siebie i swoje życie, z którego nic nie wynika. To użalanie się nad sobą jest istotą kompleksu niższości.
Warto w tym miejscu powiedzieć też kilka słów odnośnie roli inteligencji w życiu człowieka. W naszych czasach istnieje rzeczywiście swoisty kult inteligencji. Dzieciom z wysokim ilorazem inteligencji zapowiada się niezwykłą karierę. Przepowiednie te raczej rzadko się sprawdzają. W pewnych środowiskach stwierdzenie, iż coś jest inteligentne, uchodzi za szczyt komplementu. Zauważmy jednak, że także wysoki poziom inteligencji naznaczony jest dwuznacznością. Przysłowie ludowe, które stwierdza, iż „lepszy jest zdrowy osioł niż chory filozof', dobrze ukazuje nam granice ludzkiej inteligencji. Aby wysoka inteligencja nie była wykorzystana przeciwko człowiekowi, winna jej towarzyszyć zdrowa emocjonalność i postawa odpowiedzialności. Emocjonalność niedojrzała, niezrównoważona sprawia, iż człowiek wykorzystuje swoją inteligencję zarówno przeciwko sobie, jak i przeciwko innym. Wysoka inteligencja doprowadza nieraz do tego, iż ludzie stają się okrutni wobec siebie i innych. Stąd też nie należałoby się zbytnio martwić o poziom własnej inteligencji, ale raczej o dojrzałość uczuciową i moralną. Nie chodzi tutaj o chęć pomniejszenia daru ludzkiej inteligencji, ale o ukazanie jej względnej wartości. I choć sama inteligencja jest zawsze wielkim darem, to jednak istnieje niebezpieczeństwo dwuznacznego korzystania z niej. Człowiek może posłużyć się bowiem własną inteligencją przeciwko sobie. Niczego więc w ludzkim życiu nie należy absolutyzować. Także inteligencji.
Jeżeli dzisiaj jest tylu ludzi zagubionych psychicznie, to nie z powodu braku inteligencji, ale wskutek niedorozwoju emocjonalnego i braku odpowiedzialności za swoje życie. Wielu czuje się nieszczęśliwymi, wpada w depresję, zamyka się w sobie, agresywnie atakuje innych nie z powodu niskiego ilorazu inteligencji, ale z powodu zagubienia emocjonalnego i duchowego.
Zauważmy, iż w naszym systemie kształcenia, na wszystkich poziomach rozwoju człowieka zbyt dużo inwestuje się właśnie w inteligencję, w pamięć, a zbyt mało w dojrzałość uczuciową i moralną. Cały świat uczuć, świat ducha jest najczęściej traktowany jako „prywatna sprawa" młodego człowieka. Kontroluje i wzmacnia się przede wszystkim osiągnięcia intelektualne.
„W rozmowach z innymi czuję się skrępowana i sztuczna". Tu należałoby jeszcze dodać: „Czuję się obserwowana, sądzona, odrzucana, niekochana". Niemal natychmiast przestajemy być skrępowani i sztuczni, kiedy czujemy się kochani, przyjęci, akceptowani. Skrępowanie jest wyrazem lęku przed odrzuceniem. Minimalne choćby zapomnienie o sobie, wyjście z siebie i brak koncentracji na sobie sprawiają zwykle, iż zaczynamy dostrzegać bezzasadność wielu naszych obaw i lęków wobec ludzi. Łatwiej też wówczas zauważamy osoby, które wychodzą nam naprzeciw poprzez swoją akceptację, życzliwość i miłość. Koncentrujmy się nie tylko na tym, czego od ludzi nie otrzymujemy i czego nam w życiu jeszcze brakuje, ale zacznijmy się cieszyć tym, co już mamy.
W sprawach ludzkiej miłości wyjątkowo prawdziwe okazują się słowa Jezusa: Bo kto ma, temu będzie dodane, i w nadmiarze mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą nawet to, co ma (Mt 13,12). Jeżeli doceniamy to, że mamy choćby okruchy Bożych darów, ludzkiej miłości, sukcesu życiowego, wówczas do tego, co już mamy, będzie nam jeszcze dodane coś więcej. Jeśli natomiast lekceważymy to, co mamy, nie tylko nie możemy otrzymać czegoś nowego, ale w jakiś przedziwny sposób samo życie odziera nas z tego, co już mieliśmy. Zamykając się na dary Boga, jesteśmy niezdolni do korzystania z nich. Starajcie się naprzód o królestwo [Boga] i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane (Mt 6,33).
9. Czuję się nikomu niepotrzebny spis treści powrót
Często czuję się nikomu niepotrzebny i dlatego łatwo zamykam się w sobie. Co mogę zrobić w tej sytuacji?
Kiedy człowiek czuje się nikomu niepotrzebny, niezwykle pomocna okazuje się przede wszystkim zdolność odróżniania obiektywnej prawdy od wyłącznie subiektywnego jej odczucia. Zauważmy, że często ludzie czują się nikomu niepotrzebni w sytuacjach, w których jednocześnie wielu oczekuje od nich pomocy, wsparcia i życzliwości.
Jeżeli jednak owo subiektywne przekonanie o byciu niepotrzebnym trwa przez dłuższy czas, wówczas - trzeba mieć tego świadomość - jego źródło może tkwić głęboko w historii życia człowieka, nieraz sięgającej wczesnego dzieciństwa. Bywa,
1 to nierzadko, że rodzice, którzy nie są zadowoleni ze swoich dzieci (ponieważ najczęściej nie są zadowoleni także z siebie samych, ze swojego małżeństwa, życia zawodowego itp.), wypowiadają otwarcie swoje uczucia frustracji wobec nich. Niektórzy rodzice - szczególnie w chwilach złości i gniewu - mówią wprost swoim dzieciom, że one przeszkadzają im w życiu: w karierze zawodowej, w dochodzeniu do większego dobrobytu materialnego lub też w swobodnym cieszeniu się życiem.
Dziecko widzi siebie tak, jak widzą go jego rodzice. Przeżywa więc siebie i myśli o sobie w taki sposób, w jaki przeżywają go i myślą o nim rodzice. Oto świadectwo dwunastoletniego chłopca przytoczone w książce Brunona Ferrero Dojrzewanie: „Mój ojciec za wszelką cenę chce mnie przekonać, abym się poddał kuracji odchudzającej. Sądzę, że to dlatego, że jako chłopiec był gruby i wszyscy się z niego wyśmiewali. Ja też jestem trochę ciężki, ale nie do tego stopnia. Kiedy jednak ojciec patrzy na mnie w ten sposób, zdaje mi się, że ważę ze dwie tony".
Jeżeli przez długi czas próbowano nam udowadniać, że jesteśmy nikomu niepotrzebni i nic nie potrafimy zrobić dobrze, to ważne jest nabranie dużego dystansu do tego odczucia i do tej cudzej opinii o nas. Takie „mniemanie" innych jest po prostu zwyczajnym kłamstwem. Każdy człowiek jest potrzebny innym, ponieważ sam Bóg w swoich odwiecznych planach go potrzebuje. Dystansując się od subiektywnego odczucia, iż jesteśmy nikomu niepotrzebni, trzeba nam uczyć się jednocześnie, metodą małych kroków, dostrzegać, że nasza praca, trud i wysiłek mogą być przydatne wielu ludziom.
Odczucie, że jest się nikomu niepotrzebnym, wypływa również z wielkiej koncentracji na sobie i obserwacji tylko siebie. Odrywając się nieco od siebie i od swego złego samopoczucia, trzeba uczyć się słuchać innych, otwierać oczy na ich potrzeby, pragnienia i oczekiwania. Kiedy człowiek przez długie lata czuje się nikomu niepotrzebny, wówczas nie jest mu łatwo - tak od razu - dojść do przekonania, że prawda jest inna. Musi mieć cierpliwość, aby móc siebie przekonać, że bliźni go potrzebują, tak jak on potrzebuje ich.
Doświadczenie bycia nikomu niepotrzebnym, odrzuconym, ubogim, słabym trzeba przeżywać w kontekście wiary. Właśnie do takich najpierw przyszedł Jezus, z nimi przebywał i do nich kierował swoją naukę. W Ewangelii możemy odnaleźć kilka scen spotkania Jezusa z ludźmi, którzy będąc na marginesie życia społecznego, mogli czuć się niepotrzebni. Zgłębiając ich treść, skoncentrujmy się zwłaszcza na tych ubogich, biednych i odrzuconych, z którymi najpełniej moglibyśmy się utożsamić. Kontemplując gesty i słowa Jezusa do nich skierowane, starajmy się dostrzec całą Jego miłość i troskę o nich. Zauważmy, jak bardzo oni byli Mu potrzebni. Tak naprawdę tylko Bóg może nas przekonać, że jesteśmy potrzebni i Jemu, i ludziom, do których nas posyła.
Doświadczenie bycia potrzebnym nie przychodzi samo. Często nie jest też łatwe. Jest ono owocem osobistego wysiłku. Możemy czuć się niepotrzebni innym także dlatego, że zbyt łatwo, bez walki, wycofujemy się z życia, zamykamy się w sobie, poddajemy się uczuciom zniechęcenia, depresji i lęku, zrywamy istniejące więzi z bliźnimi. Trzeba też prosić Pana Boga, aby móc uwierzyć, że nasze życie może być inne. Im szybciej uwierzymy, tym szybciej dostrzeżemy, jak wiele rąk i serc prosi nas o pomoc, a my nie udzielamy jej tylko dlatego, że ciągle dręczymy się tym, iż jesteśmy nikomu niepotrzebni.
10. Niewolnictwo ludzkich opinii spis treści powrót
Jestem niewolnikiem ludzkich opinii. Jak żyć, aby cudzego zdania nie lekceważyć, a jednocześnie nie dać się zniewolić?
Opinia innych rzeczywiście może nas zniewalać. Dlaczego nam tak bardzo zależy na ludzkiej opinii? Przyczyn jest wiele, ale zasadniczą jest zawsze troska, aby inni nas przyjęli, akceptowali, szanowali. Dobra opinia o nas jest nam potrzebna, by móc zyskać zewnętrzne potwierdzenie, że jesteśmy kochani, że nasze życie jest dobre, celowe i ma sens. Nierzadko źródłem lęku przed złą opinią jest poczucie mniejszej wartości. Tak naprawdę boimy się wówczas, że inni potwierdzą to złe przekonanie o nas samych, które nosimy gdzieś głęboko w sobie. Człowiek, który ma poczucie mniejszej wartości, któremu brak pewności siebie, który myśli, że nic nie potrafi, potrzebuje dobrej opinii innych, aby móc pozytywnie przeżywać siebie i dobrze o sobie myśleć. Jeżeli wszyscy mówią, że jestem coś wart, to czuję się dobrze, bo mam poczucie swojej wartości. Jednak takie traktowanie opinii innych wynika z wielkiej niepewności siebie. Im więcej mamy kompleksów i bardziej czujemy się niepewni, tym bardziej bywamy tyranizowani ocenami innych. Trudno jest nam też zdobyć się na wolność wobec ludzkich opinii.
Oczywiście, nie powinniśmy lekceważyć cudzej opinii. Jest ona ważna i możemy z niej dobrze korzystać. Gdybyśmy naprawdę słuchali tego, co ludzie o nas mówią - zwłaszcza w momentach konfliktów i nieporozumień - moglibyśmy się wiele o sobie dowiedzieć. To, co inni mówią do nas pod wpływem niekontrolowanych uczuć, często jest bardziej prawdziwe od tanich komplementów, na które tak łatwo dajemy się nieraz nabierać. I chociaż bardzo nas boli, iż w tych krytycznych słowach nie ma życzliwości, to jednak jest w nich niejednokrotnie zawarta bystra obserwacja, ludzka intuicja oraz dobre wyczucie naszych postaw, a także naszych najgłębszych motywacji, bywamy niekiedy przez ludzi uważnie obserwowani. Widzą oni nasze problemy i słabości, ale nie mają odwagi powiedzieć nam o nich wprost. Potrzeba dopiero sytuacji konfliktowej, abyśmy mogli usłyszeć wypowiedzianą pod naszym adresem „prawdę w oczy". Gdybyśmy z takich sytuacji umieli korzystać w sposób właściwy, wiedzielibyśmy o sobie bardzo dużo. Często jednak zamiast tego burzymy się wewnętrznie, obrażamy, zamykamy w sobie. I wówczas nie jesteśmy już w stanie wsłuchać się w to, co do nas mówią inni.
Ważne są nie tylko negatywne opinie o nas, równie istotne są opinie pozytywne. Trzeba umieć cieszyć się tym, że podobamy się innym, że inni nas kochają, akceptują, przyjmują, chwalą. Deklaracja: „Mnie na opinii innych nie zależy" jest zwykle znakiem zamknięcia się w sobie, niewrażliwości wobec innych czy wręcz pychy. Zresztą takie stwierdzenia są nierzadko jedynie pewną zewnętrzną przykrywką cierpienia z powodu negatywnej opinii na nasz temat. Aby mniej cierpieć, człowiek stara się zlekceważyć wartość opinii ludzkich. Wielu, wyrażając się lekceważąco o opinii innych, jednocześnie z ciekawością dopytuje, co też ludzie o nich mówią.
Trzeba korzystać z opinii ludzkich, ale jednocześnie zdobywać się na wolność wewnętrzną wobec nich, wolność, która pozwala rozeznać, na ile opinie te są słuszne. Zdarza się bowiem, iż są one tylko częściowo prawdziwe lub wręcz nieprawdziwe. Są to najczęściej projekcje problemów innych osób na naszą osobę. Takie projekcje są zawsze krzywdzące i słusznie dotykają i bolą. Nie wyrażają bowiem prawdy o nas samych, ale mówią wiele o cudzych nieuporządkowanych uczuciach wobec nas lub też o jakichś innych sprawach. Nierzadko drażnią nas i denerwują u innych te cechy, których nie akceptujemy u siebie. I na odwrót. Inni również mają tendencje do dostrzegania w nas swoich nie zaakceptowanych cech. Często źródłem negatywnej opinii bywa duch niezdrowej rywalizacji czy też zwyczajna ludzka zazdrość.
Większa wolność wobec ludzkich opinii pozwoli nam dobrze się im przypatrzeć. Najczęściej bowiem ludzkie opinie nie są bezinteresowne. Zwykle kryją się za nimi ludzkie dążenia i motywacje. Aby móc w sposób właściwy skorzystać z owych opinii, trzeba te motywacje odkryć, ponieważ one sprawiają, iż opinie o nas bywają zniekształcone: niechętne i dlatego przesadnie negatywne lub też przeciwnie - zbyt pochlebne i dlatego przesadnie pozytywne. Szkodzić nam może nie tylko zbytnie przejmowanie się opiniami krytycznymi i wrogimi, ale także usypianie siebie pochlebstwami i tanimi komplementami osób, które dobrze wyczuwają naszą próżność.
11. Pragnę podobać się innym spis treści powrót
Pragnę podobać się innym. Czuję jednak, że to przeszkadza mi w życiu. Zaprząta moje myśli i zajmuje czas. Czy jest to całkiem grzeszne i złe? Wiem, że Pan Bóg kocha mnie i tak.
To dobrze, że pragniemy podobać się innym. Zaniedbywanie siebie i swojego wyglądu zewnętrznego, szczególnie u dziewczyny i kobiety, może być niepokojącym znakiem zamknięcia się w sobie, izolacji, poczucia niskiej wartości, bierności wobec życia czy też pewnych tendencji depresyjnych. Jednak tendencja odwrotna, a więc przesadna troska o podobanie się innym, również może niepokoić, zwłaszcza jeśli ogranicza się wyłącznie do wyglądu zewnętrznego.
Chęć podobania się innym może być grzeszna i zła, kiedy człowiek pragnie swoim zachowaniem zewnętrznym manipulować innymi, a więc dążyć do egoistycznych celów, posługując się tym, co posiada: wdziękami ciała, ubiorem, inteligencją, osiągniętymi sukcesami czy też innymi posiadanymi zdolnościami. Troska o podobanie się innym może mieć negatywny charakter także wtedy, kiedy wynika tylko z lęku przed odrzuceniem ze strony innych. Może mieć ona wówczas formę wymuszania na innych zainteresowania własną osobą.
Kiedy natomiast w chęci podobania się innym istnieje pewna troska o to, aby sprawić bliźniemu radość i przyjemność, wówczas chęć ta ma pozytywny charakter. Troszcząc się bowiem o to, aby się innym podobać, przyczyniamy się do wzrostu wzajemnej życzliwości, przyjaźni i miłości. O ile nie musimy starać się przypodobać Bogu, aby w ten sposób pozyskać Jego miłość - On bowiem dobrze nas zna i ogarnia nas swoją miłością bezwarunkową, niezależnie od tego, jacy jesteśmy - o tyle w przypadku ludzkiej miłości, która jest zawsze ograniczona, niedoskonała, a przez to także zależna od naszego zachowania, troska o to, by się podobać, pomaga obudzić w bliźnim przyjaźń i miłość, rozwinąć je i podtrzymać. Miłość ludzka, szczególnie zaś miłość oblubieńcza, nie jest całkowicie bezinteresowna. Szuka ona zwykle atrakcyjnego, także w sensie erotycznym, obiektu, który mógłby spełnić jej wielkie oczekiwania i pragnienia.
Od tego, jakich sposobów używa człowiek, aby podobać się drugiemu, zależy charakter jego miłości. Możemy zabiegać o to, aby podobać się przede wszystkim w sposób zewnętrzny, zmysłowy, fizyczny, ale też możemy troszczyć się, by podobać się człowiekowi głębiej: emocjonalnie, intelektualnie, moralnie, duchowo. To głębsze podobanie się bliźniemu nie rodzi się najpierw z zajmowania się sobą, ale wypływa przede wszystkim z zainteresowania się drugim. Bardzo podobamy się innym wówczas, kiedy ich słuchamy, próbujemy ich rozumieć, pomagać, kiedy wychodzimy im naprzeciw, wchodzimy w jakąś głębszą empatię i komunię z nimi.
Zwykle bywa jednak tak, że kiedy człowiek nie podoba się najpierw sobie samemu, to nie wierzy też, iż może spodobać się innym. Ktoś, kto nie akceptuje siebie samego, nie umie też przyjąć akceptacji innych i nieustannie w nią wątpi. W takiej sytuacji człowiekowi wydaje się, że musi użyć mocnych zewnętrznych środków, by komuś się przypodobać. Im głębiej ktoś nie podoba się sobie, tym bardziej powierzchownych i prymitywnych sposobów używa, by spodobać się innym. Jeżeli ktoś jest bardzo niezadowolony z siebie, jeśli czuje się okropnie w swojej skórze, to winien najpierw uzdrowić relację do samego siebie. Podobanie się innym przybierze wówczas naturalne, proste i spontaniczne środki wyrazu.
Chęć przypodobania się innym nie może jednak posiadać charakteru zniewalania ich. Kiedy ktoś usiłuje przypodobać się drugiemu człowiekowi przez odwołanie się do jego namiętności, także zmysłowych, to takie działanie stanowi manipulację jego wolnością osobistą, która nieraz jest bardzo ograniczona. Relacje z bliźnim nawiązane za pomocą dwuznacznych środków mają ten sam charakter, co same środki. Jeżeli na przykład dziewczyna chce przypodobać się mężczyźnie wyłącznie na płaszczyźnie erotycznej, wówczas stworzona między nimi więź będzie posiadała taki właśnie charakter. Więź ta może być niejednokrotnie bardzo silna, ale przetrwa ona tak długo, jak długo trwać będzie sama namiętność. Kiedy wygasa namiętność, ludzie nie tylko przestają się sobie podobać, ale żywią najczęściej do siebie wiele wzajemnych niechęci, urazów i żalu. Wiązanie się z kimś wyłącznie na płaszczyźnie wspólnie żywionej namiętności jest zawsze krzywdą wyrządzaną sobie nawzajem.
Na koniec - jeszcze jedna bardzo istotna myśl, nawiązująca do kończących pytanie słów: „Wiem, że Pan Bóg kocha mnie i tak". Mimo iż - jak już powiedzieliśmy - Pan Bóg kocha nas w sposób bezwarunkowy, to jednak winniśmy się troszczyć o to, aby Mu się podobać. Troska ta jest potrzebna przede wszystkim nam samym, gdyż jest ona wyrazem pragnienia, aby odpowiedzieć naszą ludzką miłością na Jego bezwarunkową miłość. Doświadczenie miłości Boga i człowieka może stać się najgłębszym motywem troski o podobanie się innym.
12. Ja jestem OK, ty jesteś OK spis treści powrót
Jezus w Ewangelii powiedział, że choć jesteśmy źli, dajemy przecież dobre dary swoim dzieciom (por. Mt 7,11). Nie chcę podważać prawdziwości tych stów, ale jak je pogodzić z bardzo przecież użyteczną zasadą stosowaną w relacjach międzyludzkich, podawaną przez niektórych psychologów: „Ja jestem OK, ty jesteś OK"?
Zasada „Ja jestem OK, ty jesteś OK" jest bardzo zawężonym opisem psychologicznym partnerskiej komunikacji międzyludzkiej i trzeba ją interpretować wyłącznie na tej płaszczyźnie. Zasadę tę możemy traktować jako pewną formę niepisanej umowy społecznej, w myśl której ludzie uznają i obiecują sobie szacunek dla odmienności własnych poglądów, uczuć, myśli, doświadczeń. I w tym sensie zasada ta jest rzeczywiście nie tylko bardzo użyteczna, ale także bardzo prawdziwa czy wręcz konieczna w życiu społecznym. Dlatego też nie powinno się jej traktować wyłącznie jako pewnego konwenansu towarzyskiego, ale przede wszystkim jako przejaw prawa każdego człowieka do szacunku dla swoich własnych odczuć, pragnień i potrzeb. W takim właśnie znaczeniu zasada „Ja jestem OK, ty jesteś OK" jest również bardzo ewangeliczna. Jezus sformułował ją nieco inaczej: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni (Mt 7,1). Jeżeli bliźni spotykają się z naszą życzliwością, wyrozumiałością, tolerancją, wówczas najczęściej spontanicznie odwzajemniają te uczucia wobec nas. I to jest właśnie sedno owej zasady.
Zauważmy jednak, iż jest ona mimo wszystko pewnym rozwiązaniem modelowym. Zycie najczęściej wybiega jednak poza wszelkie schematy. Stąd też owej zasady nie da się stosować w każdej relacji. Muszą ku temu zaistnieć pewne warunki. Jednym z nich jest minimalne choćby wyjście naprzeciw bliźniemu.
Gdybyśmy jednak tę samą zasadę w jej dosłownym brzmieniu przenieśli na płaszczyznę antropologii biblijnej, automatycznie okaże się ona fałszywa. Jezus mówi: Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre daty swoim dzieciom, to o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą (Mt 7,11). Te słowa Jezusa trzeba rozumieć w kontekście całej Biblii. Nie przeczą one bynajmniej zasadzie „Ja jestem OK, ty jesteś OK". Jezus bowiem w przytoczonych słowach nie potępia nas i nie osądza. Nie mówi też, iż jesteśmy „źli" w sensie „złośliwi". Stwierdza jedynie, iż człowiek nie jest ostatecznym źródłem dobra i swoją własną mocą nie jest w stanie go czynić, bo - jak czytamy w innym miejscu - bez Jezusa w ogóle nic nie możemy uczynić (por. J 15,5), niczego dobrego, wszelkie bowiem dobro pochodzi od Boga, gdyż „tylko Bóg jest dobry" (por. Mk 10,18).
Zaskakująco brzmi pytanie Jezusa skierowane do bogatego młodzieńca, który nazwał Go „Nauczycielem dobrym": Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg (Mk 10,18). Przymiotnika „dobry" Jezus nie przypisuje bowiem nawet swojej ludzkiej naturze, ale wyłącznie samemu Bogu. Zestawienie dobroci Boga z dobrocią człowieka przynosi właśnie tak radykalną ocenę Jezusa: wy (...) źli jesteście. Te słowa nie są jednak moralnym osądem człowieka, ale raczej antropologicznym założeniem Jego Dobrej Nowiny.
13. Przemijanie budzi we mnie smutek spis treści powrót
Co robić, aby przemijanie mojego życia nie budziło we mnie smutku i zniechęcenia?
Trzeba uznać, że przemijanie jest podstawowym, naturalnym elementem każdego życia na ziemi, podobnie jak wszystkie przemiany i procesy związane z życiem biologicznym, psychicznym, intelektualnym, duchowym. Każdy przejaw życia na ziemi związany jest z upływem czasu. Jest to integralny element pewnej filozofii, która jest konieczna każdemu, niezależnie od wyznawanej religii czy światopoglądu.
Dla nas, chrześcijan, przemijanie życia jest podstawowym elementem doświadczenia wiary w Boga. Zycie pochodzi od Boga, jest Jego darem. Bóg dwukrotnie powołuje nas do życia: najpierw do życia ziemskiego, a później do życia wiecznego. Nasze życie trzeba traktować jako wyjście od Boga i zmierzanie ku Niemu. Ta właśnie świadomość jest zasadniczym źródłem pozytywnego stosunku do przemijania. Budzi ono smutek i zniechęcenie szczególnie wówczas, kiedy człowiek chciałby zatrzymać życie tylko dla siebie i używać go w konsumpcyjny sposób. Rozczarowanie i smutek budzi przede wszystkim przemijanie przyjemności związanych z życiem, szczególnie zaś z życiem zmysłowym. Im człowiek więcej goni za przyjemnością, tym ona bardziej oddala się od niego. I to właśnie stanowi przyczynę smutku.
Kiedy życie ma wyraźny i jasny cel oraz sens, kiedy robimy rzeczy ważne, wówczas przemijanie staje się oczywistym elementem istnienia. Kiedy wypełniamy swoje dni pracą, służbą, modlitwą, upływający czas przyjmowany jest jako dar, dzięki któremu możemy robić rzeczy dobre dla siebie, dla bliźnich i dla Boga. Człowiek, który z zaangażowaniem i nie bez trudu pracuje w ciągu dnia, nie dziwi się, iż słońce zachodzi. Jest to dla niego oczywiste. Człowiek zmęczony całodzienną pracą cieszy się, iż nadchodzi wieczór i będzie mógł nieco odpocząć. Podobnie człowiek ciężko nieraz utrudzony życiem cieszy się, że ono przemija. Nie jest to bynajmniej ucieczka od życia.
Życzliwiej patrzymy na przemijanie szczególnie wówczas, kiedy dotykamy życia od drugiej strony, a mianowicie: trudu, walki, znoju, cierpienia, bólu. Doświadczamy nierzadko prawdziwości tego, co mówi Księga Rodzaju o człowieku: mężczyzna pracuje w pocie czoła, a kobieta rodzi w bólu (por. Rdz 3,16-19). Człowiek zrodzony z niewiasty dni ma krótkie i niespokojne - mówi z odcieniem goryczy, ale i z wielkim realizmem życiowym Hiob (Hi 14,1). W chwilach cierpienia mamy ochotę powtórzyć za nim inne słowa: Moja dusza wstręt czuje do życia (Hi 10,1). Wobec takich doświadczeń przemijanie wydaje się nam łaskawością Boga, który zabierając nam życie i tchnienie (por. Hi 34,14), wyzwala nas jednocześnie z cierpienia i udręki życia.
Doświadczeniem, które w sposób najgłębszy nadaje sens przemijaniu, jest miłość naznaczona oddaniem, służbą i ofiarą. Chodzi zarówno o miłość ludzką: miłość narzeczeńską, małżeńską, rodzicielską, przyjacielską, jak też nadprzyrodzoną miłość do Boga. Narzeczeni, którzy się prawdziwie i ofiarnie kochają, nie żałują, że czas narzeczeństwa przeminął: cieszą się bowiem pełną miłością małżeńską i rodzicielską. Małżonkowie-rodzice również nie żałują, że starzeją się: doświadczają bowiem wielkiej radości ze wzrastania swoich dzieci. Osoby, którym było dane w życiu odczuć głębię i pełnię miłości Boga i ludzi, doświadczają sytości życia. Śmierć nie tylko nie jest dla nich zagrożeniem, ale wręcz przeciwnie - koniecznym dopełnieniem ludzkiego życia i otwarciem się na życie pełniejsze: życie wieczne. „Mógłbym już umrzeć. Dość się już nażyłem" - są to piękne słowa starego człowieka, które przypominają słowa Symeona po spotkaniu z Dzieciątkiem Jezus w świątyni jerozolimskiej: Teraz, o Władco, pozwalasz odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa (Łk 2,29).
„Co robić, aby przemijanie mojego życia nie budziło we mnie smutku i zniechęcenia?". Może mniej zajmować się sobą i samym przemijaniem, a bardziej wychodzić ku innym: ku bliźnim i ku Bogu. Zamiast melancholijnie myśleć o upływającym czasie, trzeba nam raczej „spieszyć się kochać ludzi", ponieważ „tak szybko odchodzą" (ks. Jan Twardowski); i kochać Boga, ponieważ my sami również szybko odchodzimy z tej ziemi.
„W dniu, w którym śmierć zapuka do twych wrótni, cóż ty jej ofiarujesz? - pyta Rabindranath Tagore. - Postawię przed gościem pełne naczynie mojego żywota: nie puszczę go z próżnymi rękoma. Całe słodkie winobranie mej jesieni, mych nocy letnich, całe żniwo i wszystkie zyski pracowitego żywota położę przed nią na schyłku dni moich, gdy śmierć zapuka do mych wrótni". Ofiarowany nam w życiu czas jest wielkim naczyniem otrzymanym od Stwórcy, które mamy napełniać owocami dobra i miłości.
14. Zbuntowanie wobec życia spis treści powrót
Jak leczyć się ze zbuntowania wobec życia?
Najpierw trzeba przyznać się do przeżywanego wewnętrznie zbuntowania, by móc je rozeznać. Odruch buntu może odegrać w naszym życiu emocjonalnym i duchowym bardzo ważną rolę, ale tylko wówczas, kiedy będzie on potraktowany we właściwy sposób. Przede wszystkim należy rozeznać sam bunt: W jaki sposób jestem zbuntowany? Czy jestem zbuntowany do wewnątrz siebie - zamykam się w sobie i odcinam od świata? Czy też jestem zbuntowany na zewnątrz - atakuję innych, jestem gniewny, agresywny? Często bunt wyraża się w nieustannym przechodzeniu od jednego stanu do drugiego: od zamknięcia do gniewu i agresji.
Określenie, w jaki sposób jestem zbuntowany, jest bardzo ważne, ponieważ od rozeznania rodzaju buntu będzie zależeć sposób leczenia się z niego. Jeżeli osoba zbuntowana obraża się na cały świat i chowa się w sobie, potrzebne będzie podjęcie ryzyka otwarcia się i wyjścia ku innym. Kiedy zaś buntuje się na zewnątrz, poprzez okazywanie gniewu, niechęci, agresji, wówczas konieczne będzie powstrzymanie tych destruktywnych odruchów. Cierpiąc, trzeba zawsze pamiętać, że również ludzie, z którymi żyjemy na co dzień, bywają zagubieni, słabi, ubodzy czy też zbuntowani, podobnie jak my. Nie możemy nic dobrego zrobić ze stanem buntu, kiedy w nim się pławimy: oskarżamy innych, walczymy z nimi, dokuczamy im, odpowiadamy agresywnie, zamykamy się w swoim gniewie.
W leczeniu zbuntowania ważną okolicznością, którą trzeba uwzględnić, jest przede wszystkim wiek. Bunt okresu dzieciństwa i dojrzewania może być niegroźnym i przejściowym „katarem" emocjonalnym, który z czasem mija. Silne zbuntowanie wewnętrzne w okresie życia dorosłego może być natomiast znakiem głębokiego zagubienia, bezradności i jednocześnie postawy konfliktowej wobec innych. Wychodzenie z takiego stanu wymagałoby zaangażowania w pracę nie tylko nad własnymi emocjami, ale przede wszystkim nad życiem wewnętrznym.
Jeżeli człowiek zmuszony jest przez długi czas żyć w ciemnościach, wówczas staje się zbyt wrażliwy na światło. Oczy muszą się do niego przyzwyczajać powoli. Nagłe światło sprawia ból. A im jest ono mocniejsze, tym więcej sprawia bólu człowiekowi, który długo żył w ciemnościach. Kiedy człowiek buntuje się, światło prawdy o nim samym i o jego sytuacji staje się dla niego bardzo bolesne. Jednak już samo przyznanie się do buntu i uznanie, że stanowi on problem, jest dobrym punktem wyjścia do jego rozwiązania. Człowiek zbuntowany, który jedynie oskarża innych i źródła nieszczęścia dopatruje się wyłącznie w świecie zewnętrznym, nie jest w stanie sam rozwiązać problemu własnego buntu. Potrzebuje pomocy, światła Boga i mądrych ludzi.
Kiedy ktoś przez wiele lat czuje w sobie głęboki bunt, wówczas pierwszym krokiem zmierzającym cło jego przezwyciężenia powinno być znalezienie jego przyczyny. Bunt - szczególnie wówczas, gdy jest głęboki - to swego rodzaju choroba emocji i jednocześnie choroba duszy. Narasta ona stopniowo nieraz przez długi czas. Częstym źródłem buntu bywają głębokie skrzywdzenia wyniesione z dzieciństwa i okresu dojrzewania: brak poczucia bezpieczeństwa, niesprawiedliwe ograniczanie wolności, manipulowanie, poniżanie, wykorzystywanie emocjonalne czy też seksualne, zbytnie obciążanie obowiązkami itp. Tego typu bolesne doświadczenia sprawiają nieraz, iż człowiek dorosły nie umie przyjąć swojego życia. Usiłuje - w sposób zupełnie nieświadomy - brać odwet na innych za ten długotrwały stan skrzywdzenia, poniżenia i wykorzystania, jakiego wcześniej doznał.
Stan głębokiego wewnętrznego zbuntowania wymaga osobistego zaangażowania i pracy wewnętrznej oraz życzliwej pomocy kierownika duchowego czy też terapeuty. Należałoby najpierw wydobyć poczucie krzywdy, ujawnić je, następnie „odcierpieć", by w końcu oddać je Panu Bogu.
Najgłębszym duchowym korzeniem buntu jest postawa pychy i wynoszenia się nad innych. Buntowanie się wobec innych jest zawsze próbą postawienia się wyżej od nich. Najgorszą formą buntu jest sprzeciwianie się Panu Bogu, chęć narzucenia Mu własnej woli. Stąd też najważniejszym lekarstwem na bunt będzie doświadczenie Boga jako miłującego Ojca, który może leczyć i naprawiać nasze życie. W chwilach buntu ważne jest także uświadomienie sobie, że nie tylko my cierpimy, ale obok nas cierpią również inni. Owocem przezwyciężenia buntu jest zwykle głębsza zdolność do rozumienia drugiego człowieka, wrażliwość na cudze cierpienie, wewnętrzne uspokojenie i radość życia.
15. Podejrzliwość bliźnich na co dzień spis treści powrót
Jak na co dzień radzić sobie z ludzką podejrzliwością? Spotykam się z nią w relacjach sąsiedzkich, w miejscu pracy. Sama padam nieraz jej ofiarą.
Postawa nieufności i podejrzliwości ma najczęściej swoje źródło w wielu zranieniach, jakich człowiek doświadcza w całym swoim życiu. Ludzie krzywdzeni przez wiele lat, już od dzieciństwa i wczesnej młodości, czują się nieustannie zagrożeni, co sprawia, że niemal każdy, kto się do nich zbliża, bywa traktowany jak potencjalny krzywdziciel. Nieufność jest też niewątpliwie związana z kruchością ludzkiego istnienia. W sposób naturalny obawiamy się tego, co zagraża naszemu życiu. Pierwotna ufność dziecka otoczonego troską i miłością najbliższych wynika z faktu, iż nie doświadczyło ono jeszcze prawdziwych, realnych zagrożeń życiowych. Dzieci głęboko zranione bywają natomiast bardzo lękliwe i nieufne wobec każdego obcego.
Przyjęcie właściwej postawy wobec osób nieufnych i podejrzliwych wymaga z naszej strony dużej ostrożności. Jeżeli na przykład osoba podejrzliwa zwierza się nam z pewną poufałością ze swoich przypuszczeń i urojeń, to trzeba być świadomym, że jej podejrzliwość łatwo może obrócić się przeciwko nam. Wystarczy nieraz mała niezręczność, brak uwagi, cierpliwości lub jakaś „niewinna" odmowa i sami bywamy podejrzanymi. W konflikcie z takimi osobami trzeba rozeznać najpierw stopień własnej nieufności i podejrzliwości wobec ludzi. Im większa będzie nasza własna nieufność, tym łatwiej możemy dać się uwikłać w podejrzliwe zachowania osób, które nas otaczają. Jeżeli natomiast będziemy wolni od nieufności, nie damy się łatwo wciągnąć w cudze problemy; łatwiej też będzie się nam bronić przed manipulacjami osób podejrzliwych. Osobista wolność wewnętrzna jest bowiem najważniejszą bronią przeciwko podejrzliwości bliźnich.
Kiedy mamy do czynienia z ludzką podejrzliwością, trzeba najpierw rozeznać jej rozmiar i głębię, ponieważ jej stopień może być bardzo różny: od zwyczajnej nieufności, jaką odznacza się wielu ludzi, aż do podejrzliwości paranoicznej, która ma charakter urojeniowy i jest objawem choroby. Jeśli osoba, w jakiś sposób z nami związana, odznacza się chorobliwą podejrzliwością, zachowanie wobec niej musi być bardzo uważne i ostrożne. Nie należy tego typu osób na siłę „sprowadzać na ziemię", przekonując, że ich myślenie ma charakter czysto subiektywny czy też urojeniowy. Naszym zachowaniem możemy je bowiem głęboko ranić. W takich sytuacjach mogą poczuć się niezrozumiane, odrzucone i poniżone. „Gdybym przewidział, że pan tego nie zrozumie, to nie powiedziałbym o tym" - usłyszał pewien terapeuta, gdy trochę niezręcznie skomentował wyznania osoby bardzo podejrzliwej.
Jeżeli w spotkaniach z ludźmi podejrzliwymi nie mamy większego doświadczenia, należy ograniczyć się jedynie do życzliwego i akceptującego słuchania. To, czy będziemy w stanie zrobić coś więcej, zależeć będzie od wielu czynników, w szczególności zaś od zaufania, jakie zdołamy wzbudzić. Powstrzymanie się od jakiegokolwiek komentarza odnośnie ich chorobliwych i paranoicznych urojeń trzeba z naszej strony traktować jako wyraz miłosierdzia i współczucia. Rozmawiając z osobami podejrzliwymi, nie możemy pozwalać sobie na spontaniczność i swobodne wyrażanie naszych myśli i odczuć. Nasze zachowanie musi być dostosowane do potrzeb i możliwości osób podejrzliwych. Wielkim ciężarem bywa dla nas nieraz zdobywanie ich zaufania; przekonanie ich, że nie stanowimy dla nich zagrożenia, a przeciwnie -jesteśmy gotowi przyjść im z pomocą.
Jak rozumiana podstawowa życzliwość będzie możliwa jednak dopiero wówczas, kiedy sami będziemy wolni wewnętrznie i nauczymy się zachowywać pewien zdrowy, naturalny dystans wobec ludzi podejrzliwych. W takich sytuacjach trzeba też umieć odróżnić własne problemy od problemów tych osób. Nasze nieuporządkowane uczucia, nawet jeżeli nie są wypowiadane, budzą zwykle niepokój, a jego wyrazem są chaotyczne reakcje i zachowania osób podejrzliwych. Mogą one wówczas łatwiej nami manipulować, posługując się najczęstszą bronią ludzi nieufnych - oskarżeniami. Brak dystansu i wolności z naszej strony sprawia, że zaczynamy się tłumaczyć, usprawiedliwiać, co z kolei pogłębia niepokój osób uwikłanych w podejrzliwość i brak zaufania w stosunku do innych. I tak zamyka się błędne koło.
Spotkania z ludźmi podejrzliwymi trzeba traktować jako wyzwanie: im będziemy bardziej znali samych siebie i im bardziej będziemy wolni wobec bliźnich, tym mniejszym problemem będą dla nas osoby podejrzliwe. Nasza bezradność wobec tego typu ludzi jest tak naprawdę bezradnością wobec siebie samych. Kiedy mamy do czynienia z człowiekiem nieufnym czy też podejrzliwym, bywa to dla nas ciężar i krzyż. Należy pamiętać, że nie da się go dźwigać bez Krzyża Jezusa.
16. Moja własna podejrzliwość spis treści powrót
Jak mogę pokonywać moją podejrzliwość, która tak łatwo rodzi się w relacjach z bliźnimi? Wydaje mi się nieraz, że moje dzieci mnie okłamują, choć nie mam na to dowodu. Może jest to moja „matczyna intuicja", a może właśnie podejrzliwość? Czuję, że to jakaś choroba mojej duszy, choć szczerze muszę wyznać, że coraz lepiej ją rozumiem.
Podejrzliwość jest rzeczywiście chorobą duszy. Kiedy jednak człowiek jest jej świadom i pragnie się od niej uwolnić, nie jest ona wówczas wielkim zagrożeniem. Tylko niezauważana i nie leczona bywa groźna, ponieważ zamyka człowieka w sobie i izoluje go od innych. Ponadto wprowadza w relacje międzyludzkie nieszczerość, nieżyczliwość, niechęć i brak współczucia. Podejrzliwość bywa też niekiedy okrutna. Podpowiada bowiem surowe osądy i oskarżenia, stając się często źródłem wrogości, prowadząc do potępienia i odrzucenia. Chroniczny brak zaufania nakłada na oczy naszych dusz grube, ciemne szkła, które zniekształcają i zaciemniają rzeczywistość, powiększając każdą ludzką słabość, a pomniejszając dobro.
By móc przeciwstawić się własnej podejrzliwości, trzeba ją nie tylko dostrzegać, ale także rozeznać jej rozmiar i głębię: W jakich relacjach ujawnia się moja podejrzliwość? Jak bardzo mnie ona dręczy? Czy uleganie jej uznaję za grzech? Czy wyznaję ów grzech na spowiedzi? Co do tej pory robiłem, by pokonać moją podejrzliwość? Jeżeli po takiej analizie stwierdzimy, iż nasza podejrzliwość jest głęboka, trzeba najpierw ustalić jej genezę. Wielką pomocą może okazać się w tym kierownictwo duchowe lub - w trudniejszych sytuacjach - nawet terapia.
Oddzielenie podejrzliwości od intuicji, o którym jest mowa w pytaniu, wydaje się ważne. Osoby podejrzliwe, głęboko zranione, bywają obdarzone wielką intuicją. To ona pozwala im przeczuć niebezpieczeństwo. Problem polega jednak na tym, że głębokie lęki każą im powiększać zagrożenie, czym zniekształcają swoje widzenie drugiego człowieka i sytuacji, którą on stwarza. Samej intuicji nie należy jednak mylić z podejrzliwością. Kiedy bowiem intuicji towarzyszy zaufanie i otwartość, staje się ona ważnym narzędziem, z pomocą którego można lepiej rozumieć innych i skuteczniej im pomagać.
Osoby podejrzliwe powinny nieustannie konfrontować własne odczucie zagrożenia z rzeczywistością. Może się to dokonywać zarówno w życzliwej i bezpośredniej relacji przyjacielskiej, koleżeńskiej, rodzinnej, jak też w kierownictwie duchowym lub terapii. Nie jest natomiast wskazane komunikowanie własnych podejrzeń osobom, których one dotyczą. Ludzie bardziej wrażliwi odbiorą je jako oskarżenie, a to może prowadzić do niepotrzebnego konfliktu i wzajemnego ranienia się.
W pokonywaniu własnej podejrzliwości nie wydaje się również dobrym rozwiązaniem wmawianie sobie (wbrew odczuciom), iż ludzie przez nas podejrzewani są niewinni lub nawet święci. Orzekanie
O cudzej winie lub jej braku nie jest naszą sprawą; byłoby to wikłanie się - choć w innej formie - we własną podejrzliwość. Zamiast bowiem badać własną duszę, usiłujemy analizować stan duszy bliźnich. Uświadamiając sobie własną podejrzliwość i oceniając ją jako chorobę duszy, trzeba nam godzić się ze swoją i bliźniego kruchością. Przekroczenie podejrzliwości ma miejsce wtedy, kiedy w wolności traktujemy bliźnich zarówno, gdy są niewinni, jak i wówczas, kiedy grzeszą.
Możemy mówić o dwóch rodzajach podejrzliwości. Pierwszy to podejrzliwość pasywna, która każe nam zamykać się w sobie i uciekać przed ludźmi, by nas nie zranili. Takie zachowanie dąży do stworzenia bezpiecznego dystansu wobec osób, które mogą nam zagrażać. Z kolei drugi rodzaj podejrzliwości ma charakter aktywny: popycha do agresji wobec osób odbieranych jako niebezpieczne. Chodzi o obezwładnienie potencjalnego wroga, zanim ten zdąży uderzyć. Tego typu podejrzliwość bywa groźna, staje się bowiem źródłem nieustannych konfliktów i napięć.
Ważnym, choć gorzkim, lekarstwem na własną podejrzliwość jest świadomość, że każdy człowiek, nawet najbardziej nam bliski, może nas zranić. Ukochany mąż może być niewierny, a najdroższy syn może pewnego dnia sięgnąć po narkotyki. Taka myśl nie jest wcale wyrazem krańcowego pesymizmu, ale realistycznego myślenia o życiu; ono sprawia, iż nie zadręczamy się niebezpieczeństwami nieistniejącymi w danym momencie. Jeżeli zdarzają się jakieś nieszczęścia, to najczęściej są one inne od tych, które przewidujemy, które podpowiada nam chora wyobraźnia. Świadomość własnej i cudzej ułomności sprawia, iż nie wymagamy od ludzi doskonałości i nie żądamy od nich absolutnej bezgrzeszności. Kiedy daje znać o sobie ich ułomność, naszym obowiązkiem jest udzielenie im pomocy, a nie odsuwanie się od nich. Antidotum na brak zaufania jest także świadomość, że każde dobro, jakiego doświadczamy od bliźnich, jest łaską, którą poprzez ludzi ofiaruje nam Bóg.
17. Bardzo trudne noce spis treści powrót
Kiedy przeżywam bardzo trudne chwile w życiu, budzę się w nocy i zaraz przypominają mi się pewne bolesne sytuacje, mimo że wcześniej - jak mi się wydawało - sprawa została już załatwiona, na przykład przez szczerą rozmowę z osobą, z którą byłem w konflikcie, także z mojej winy. Te sytuacje męczą mnie i nie wiem, co mógłbym jeszcze zrobić, aby o nich zapomnieć i odzyskać spokój.
Takie reakcje nie są niczym nadzwyczajnym. Jest to raczej zdrowy odruch obronny ludzkiej psychiki. Kiedy przeżywamy konflikty w relacjach z innymi, wówczas dotykają one naszej emocjonalności i nierzadko głęboko ją ranią. Czujemy się obciążeni takimi sytuacjami i pamięć o nich nieraz długo nas boli. Ale jako ludzie wierzący - często także pobożni - chcemy rozwiązać te sytuacje szybko, poprzez świadomy wysiłek ludzki i duchowy. Stąd też modlimy się, oskarżamy się w spowiedzi o niewłaściwe reakcje i uczucia, usiłujemy rozmawiać z osobami, z którymi jesteśmy w konflikcie. Czasami wydaje się, że zrobiliśmy już wszystko, aby rozwiązać konflikt. Trzeba jednak pamiętać, iż zranienia uczuciowe nie goją się na nasz osobisty rozkaz. Cała sfera uczuciowa ma swoje prawa, które należy uszanować. Gojenie się emocjonalnych ran wymaga nieraz długiego czasu. Jeżeli w nocy spontanicznie przypominają się nam bolesne sytuacje przeżywane w ciągu dnia, to znaczy, że są one bardzo ważne i nie należy ich lekceważyć. Sprawy zostały rozwiązane tylko na płaszczyźnie naszego rozumu i woli, natomiast na płaszczyźnie serca i emocji jeszcze nie. Nie należy sytuacji bolesnych odsuwać od siebie na siłę. Byłoby to wyrazem pewnej przemocy wobec siebie. Trzeba powrócić do nich po raz kolejny, ale może z większym spokojem. Dobrze jest raz jeszcze je przemyśleć i przemodlić, starając się jednocześnie nabrać do nich większego dystansu. Dobrze jest też porozmawiać o nich z osobą przyjazną, która potrafi nas wysłuchać, zrozumieć, coś podpowiedzieć, a może nawet trochę pocieszyć.
Nie należy się też dziwić temu, iż sytuacje trudne tak bardzo nas męczą. Jest to normalne i często nic na to nie możemy poradzić. Niecierpliwość wobec bólu powoduje zwykle, iż jeszcze bardziej narasta on w naszej świadomości. Szczera, serdeczna modlitwa, w której wypowiadamy przed Jezusem całe swoje zbolałe serca i życie, może być jednym z najważniejszych sposobów wewnętrznego uspokojenia się. Nie należy się obawiać, że przychodzimy do Jezusa kierowani bardzo osobistym „interesem": chęcią znalezienia spokoju. Sam Jezus zachęca nas: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie (Mt 11,28-30). Nocną bezsenność można natomiast wykorzystać w tym celu, by powierzać Jezusowi to, co nas boli, i dzięki temu mieć nadzieję, że poranek będzie bardziej radosny.
18. Czekając na sen spis treści powrót
W ostatnich dwóch, trzech latach od czasu do czasu dręczy mnie bezsenność. Bywa, iż budzę się w środku nocy i nie mogę zasnąć. Jeżeli moje problemy nasilają się, zdarza się, że nie śpię nawet do samego rana. Usiłuję w tym czasie trochę się modlić. Są to raczej doraźne akty strzeliste, trudno mówić o systematycznej modlitwie. Zdaję sobie sprawę, że uzyskana odpowiedź nie rozwiąże moich problemów. Chodziłoby mi raczej o sugestie, jak lepiej wykorzystać bezsenność dla życia duchowego.
Pytanie zdaje się sugerować pewną rezygnację i brak nadziei na wyleczenie się z bezsenności. Nie trzeba łatwo godzić się na brak snu i usiłować wykorzystywać go w celach duchowych, ale raczej szukać rzeczywistych przyczyn bezsenności i w miarę możliwości zaradzać im. Bezsenność - podobnie zresztą jak wiele innych reakcji somatycznych organizmu - może być wynikiem niehigienicznego stylu życia, który - jeżeli trwa przez wiele lat - rodzi nieustanny stres, zmęczenie, napięcie, drażliwość. Nierzadko źródłem bezsenności bywają konflikty, rodzinne nieporozumienia, niesnaski i kłótnie. Miewamy bezsenne noce, oczekując na ważne, stresujące nas wydarzenia: trudne spotkania, egzaminy itp. Z sytuacji opisanej powyżej wynika dodatkowe pytanie: Jakie problemy nasiliły się w ostatnich latach? Pomocna mogłaby się okazać wizyta u mądrego lekarza, który nie tylko przepisałby tabletki nasenne, ale pomógł rozeznać się w problemach i sposobie ich przeżywania.
I choć bezsenność nie jest przyjemna, to jednak nie należy z jej powodu zbytnio dramatyzować. Nie można zresztą w opisanej sytuacji mówić o bezsenności, ale raczej o trudnościach ze snem. Przesadne przejmowanie się chwilowym brakiem snu może bezsenność potęgować. Świadomość, że mamy wielkie trudności ze spaniem, może utrudniać samo zasypianie. Victor E. Franki w konferencji o bezsenności przytacza komiczną wręcz sytuację człowieka oczekującego na sen: „Pomyślmy o kimś, kto na gwałt, kurczowo usiłuje zasnąć: napięcie, z jakim kieruje swoją uwagę na zaśnięcie, samo je uniemożliwia. Może nawet się zdarzyć, że ktoś taki nagle budzi się z osiągniętego już snu z myślą: zdaje mi się, że przed zaśnięciem chciałem jeszcze coś załatwić. Racja, chciałem przecież zasnąć".
Nasilającą się i uporczywą bezsenność należałoby potraktować jako wyzwanie życiowe. Być może trzeba ofiarować sobie trochę więcej odpoczynku, refleksji nad sobą, więcej czasu na modlitwę, systematyczne kierownictwo duchowe, a nawet terapię. Może należałoby także pomyśleć o reformie życia. Pomocne mogłyby być dłuższe rekolekcje. Bezsenność lub też większa skłonność do niej wymaga długodystansowego działania, a nie tylko doraźnych przedsięwzięć.
Ważna i pomocna może się okazać także w takiej sytuacji analiza własnych zajęć na dwie, trzy godziny przed snem. W tym czasie - o ile to tylko możliwe
- trzeba unikać prac i rozmów, które rodzą stres, napięcie i zmęczenie. Miast rozwiązywać trudne problemy tuż przed snem, niewątpliwie lepiej byłoby przespać się z nimi, zakładając z góry, że powrócimy do nich rano z nowym zapasem sił, energii i większą zdolnością do koncentracji. Pracoholicy mają skłonność do pracy aż do momentu położenia się do łóżka, co może również uniemożliwiać im spokojny, odprężający i regenerujący siły witalne sen.
Czy modlić się w bezsenne noce? Oczywiście, że tak. Sposób modlitwy winien być jednak dostosowany do okoliczności. Zaangażowana modlitwa wymagająca uwagi i napięcia z pewnością nie będzie wskazana. Spokojne-jakby nieco pasywne - powierzanie Bogu w aktach strzelistych naszego życia i tego, co spędza nam sen z powiek, może rodzić wewnętrzne uspokojenie i nawet - w jakimś stopniu pomagać w samym zasypianiu. Można przywoływać anioła naszego snu, który czuwa nad nami.
Najważniejsze lekarstwo na naszą bezsenność wskazuje nam jednak Biblia: Słodki jest sen robotnika, czy mało, czy dużo on zje, lecz bogacz mimo swej sytości nie ma spokojnego snu (Koh 5,11). Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą. Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże, strażnik czuwa daremnie (Ps 127,1). Bezsenność bywa nieraz daremnym czuwaniem bogacza zatroskanego o siebie i swoje mienie - rzeczywiste czy tylko pożądane (por. Łk 12,1621). Ów zbytni lęk, przed którym przestrzegał nas Jezus, może właśnie uniemożliwiać nam spokojny sen. Szukając ludzkiej pomocy w pokonaniu bezsenności czy też trudności ze snem, trzeba jednocześnie powierzać nasze życie Bogu z wiarą, że On jest naszą jedyną obroną i naszą jedyną tarczą: Kio przebywa pod osłoną Najwyższego i w cieniu Wszechmocnego spoczywa, mówi do Pana: „ Ucieczko moja i Twierdzo, mój Boże, któremu ufam". (...) Okryje cię swymi piórami i schronisz się pod Jego skrzydła; Jego wierność - to puklerz i tarcza. W. nocy nie ulękniesz się strachu ani za dnia - strzały, co leci (Ps 91,1-5).
19. Czy Bóg przemawia przez sny? spis treści powrót
Czy możemy powiedzieć, że nasze sny, pełne niepokoju, lęku, gniewu i zagubienia wskazują na jakąś prawdę o nas, pozornie nieraz spokojnych i opanowanych na co dzień? Czy Bóg może do nas przemawiać przez nasze sny?
Zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie Bóg czasami posługiwał się snami, by przekazać ludziom swoją wolę. To podczas snu Jakub otrzymał wielką obietnicę: We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy się wspinali i schodzili po niej na dół. A oto Pan stał nad nim i mówił: „Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka. Ziemię, na której leżysz, oddaję tobie i twemu potomstwu. (...) ]a jestem z tobą i będę cię strzegł, gdziekolwiek się udasz; a potem sprowadzę cię do tego kraju. Bo nie opuszczę cię, dopóki nie spełnię tego, co ci obiecuję". A gdy Jakub zbudził się ze snu, pomyślał: „Prawdziwie Pan jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem" (Rdz 28,12-13.15-16). Znamienne były także sny Józefa, syna Jakuba - odsłaniały one przyszłość Józefa i jego braci. Ich znaczenie stało się jasne dla nich dopiero po wielu latach, gdy niespodziewanie pewnego dnia stanęli przed Józefem, którego wcześniej sprzedali przypadkowym kupcom, rozdrażnieni marzeniami sennymi najmłodszego brata, zapowiadającymi jego panowanie nad nimi (por. Rdz 37,5nn ). Bóg przemawia! także poprzez sny pogańskiego władcy Nabuchodonozora, ale jedynym człowiekiem zdolnym do ich odczytania był Daniel, odważny i wierny sługa Jahwe. Interpretacje Daniela zrobiły na królu tak wielkie wrażenie, iż pogański władca oddał chwałę Jahwe, mówiąc, że jest On naprawdę Bogiem nad bogami, Panem królów, który wyjawia tajemnice właśnie przez sny (Dn 2,47). Także Nowy Testament jest pełen snów. Józef, mąż Maryi, najważniejsze nakazy otrzymał od Boga właśnie we śnie. Również trzej Mędrcy zostali pouczeni w ten sposób, aby do domu udali się inną drogą, omijając Jerozolimę i pałac króla Heroda (por. Mt 1,24; 2,12nn). Ewangelia św. Mateusza przytacza z kolei tajemniczy sen żony Piłata: A gdy on [Piłat] odbywał przewód sądowy, żona jego przysłała mu ostrzeżenie: „Nie miej nic do czynienia z tym Sprawiedliwym, bo dzisiaj we śnie wiele nacierpiałam się z Jego powodu" (Mt 27,19).
Nie wszystkie sny „religijne" mogą być uznane za przejaw działania Bożego. Prorocy przestrzegali także przed fałszywymi interpretacjami snów. Jeremiasz piętnuje fałszywych proroków, którzy - odwołując się do snów - prorokują kłamliwie. Oto się zwrócę przeciw tym, co jako proroctwa głoszą sny kłamliwe - wyrocznia Pana. Opowiadają je i zwodzą mój lud kłamstwami i chełpliwością. Nie posłałem ich ani nie dawałem polecenia; w niczym też nie są użyteczni dla tego narodu - wyrocznia Pana (Jer 23,32). Bo tak mówi Pan Zastępów, Bóg Izraela: Nie dajcie się wprowadzić w błąd przez waszych proroków, którzy są wśród was, i przez waszych wróżbitów; nie zwracajcie uwagi na sny, jakie macie (Jer 29,8). Już choćby z powyższych przykładów biblijnych widzimy, że problem posługiwania się snami w odkrywaniu działania Boga i Jego woli jest bardzo delikatny.
I dzisiaj Fan Bóg może posłużyć się snami, aby natchnąć nas do określonego działania. Możemy być jednak pewni, że obok tego szczególnego znaku, jakim są sny, otrzymujemy wiele innych, łatwiejszych do odczytania i bardziej jednoznacznych. Sny mogą być jednym z wielu „znaków czasu", wcale nie jedynym i nie najważniejszym.
Z pewnością możemy powiedzieć, że nasze sny pełne niepokoju o siebie wskazują na jakieś wewnętrzne problemy, których nie zawsze jesteśmy świadomi. Sny rzeczywiście oddają to, czym żyjemy na co dzień. Gustaw Herling-Grudziński w książce Inny świat opisuje nocne koszmary więźniów sowieckich łagrów, sny które odbijały ich tragiczną egzystencję: „Wystarczyło obudzić się późno po północy
- pisze autor - aby znaleźć się już - jak w sercu wzbierającej burzy - wśród bezładnych majaczeń sennych, nieprzytomnych okrzyków, w których imię Boga przeplatało się z imionami wzywanych nadaremnie krewnych, spazmatycznych szlochów i przeraźliwych jęków. Więźniowie szamotali się niespokojnie we śnie, chwytali się za serce, uderzali wstrząsanymi płaczem ciałami o twarde wyrko pryczy, zasłaniali się przed czymś szeroko rozpostartymi dłońmi, powtarzali monotonnie swoje pomiłuj".
Wiele naszych snów jest bardzo łatwych w interpretacji. Jeżeli miewamy sny pełne lęków, to z pewnością w jakiś sposób oddają one naszą codzienność. Jednak nie jest już rzeczą prostą wskazać w sposób jednoznaczny, jakie konkretne lęki kryją się za poszczególnymi marzeniami czy też koszmarami sennymi. Interpretacja snów, obok wrażliwości, psychologicznej wiedzy i intuicji, wymaga kompetentnej pomocy psychologicznej. Tylko bardzo doświadczeni terapeuci mogą pomóc w odczytaniu znaczenia określonych marzeń sennych. Wobec wielu innych i oni będą bezradni. Jeżeli senne koszmary prześladują nas, warto skorzystać z porady doświadczonego, mądrego terapeuty.
Wydaje się jednak, iż nie należy przeceniać wartości analizy marzeń sennych w pracy nad sobą, szczególnie zaś w pracy duchowej. Niektóre sny pozwalają nam co prawda lepiej rozumieć problemy naszej sfery emocjonalnej, ale nie zwiększają przez to naszej motywacji w ich rozwiązaniu. Intelektualne zgłębienie problemu nie utożsamia się z chęcią, odwagą i siłą w ich rozwiązywaniu. Ponadto zbyt częste i głębokie analizy marzeń sennych połączone z samoobserwacją mogą nas koncentrować na sferze emocjonalnej, hamując pełniejszy duchowy i moralny rozwój.
Analiza naszych snów w pracy nad sobą może być użyteczna, ale nie jest ona konieczna. Mamy wiele innych, bardziej jednoznacznych i pewnych dróg, by dotrzeć do naszych najważniejszych problemów wewnętrznych. Uważne rozeznanie codziennych reakcji i zachowań, tych na jawie, szczególnie w sytuacjach trudnych, może mieć tę samą wartość, co analiza marzeń sennych i głębokie rozmowy terapeutyczne. Stąd też odwoływanie się do interpretacji snów - choć może być dla pewnych osób interesujące, nie wydaje się konieczne. Zawsze zasadniczym miejscem poznania siebie dla chrześcijanina jest codzienna modlitwa, w szczególności medytacja słowa Bożego oraz rachunek sumienia.
Pozostaje jednak pytanie: Czy Pan Bóg posługuje się dzisiaj snami? Z pewnością tak. Trzeba jednak najpierw bardzo uważnie i wiernie odczytywać znaki obecności i działania Boga, jakie Pan daje nam w ciągu dnia, na jawie. Dopiero wtedy będziemy mogli, podobnie jak Jakub czy św. Józef, przeczuć Jego obecność i działanie także poprzez senne wizje. Niebezpieczne bywa dopatrywanie się działania Pana Boga w snach, kiedy nasza codzienna rzeczywistość na jawie bywa pełna niewierności i grzechu.
20. Szukając prawdy spis treści powrót
Gdzie szukać pewności, skoro sam nie potrafię poznać prawdy? A kiedy usiłuję ją poznać, mam wątpliwości.
Prawda jest wpisana w nasze życie. Jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, stąd też Jego prawda o Nim samym i o nas jest odbita w nas. Do pełnego poznania prawdy dorasta się jednak powoli, stopniowo i cierpliwie. Całe życie uczymy się szukać prawdy. Nasze doświadczenie bezradności wobec prawdy jest dla nas wyzwaniem. Prawda bowiem jest tajemnicą, ona przekracza ludzkie możliwości poznawcze. Miast dręczyć się własną niezdolnością do poznania prawdy, trzeba raczej pobudzać w sobie tęsknotę za nią. Z niej zrodzi się wołanie i modlitwa o poznanie prawdy.
Jako chrześcijanie wierzymy, iż sam Bóg objawił się nam poprzez Stare i Nowe Przymierze, aby potwierdzić nasze dążenie do prawdy. Szukanie prawdy dokonuje się poprzez włączenie się w pochód ludzi poszukujących jej od tysięcy lat. W duchowości chrześcijańskiej pojęcie prawdy, podobnie zresztą jak pojęcie wolności, nie istnieje jednak samo w sobie. Jest ono integralnie związane z pojęciem miłości. Prawda i miłość ściśle się ze sobą łączą. Jezus mówi o sobie: Ja jestem (...) prawdą (J 14,6). Św. Jan Ewangelista pisze zaś, że Bóg jest miłością (1 J 4,8). Ten więc, który mówi o sobie, że jest prawdą, jest także miłością. Prawda, którą jest Jezus, to odbicie prawdy Ojca, a miłość Jezusa objawia miłość Ojca: Kto Mnie widzi, widzi Tego, który Mnie posiał - mówi Jezus (J 12,45).
Jedno ludzkie życie jest za krótkie, by móc od zera zacząć własną wyizolowaną od innych (od rodziny, środowiska rówieśniczego, przyjaciół, społeczeństwa i kultury) wędrówkę ku prawdzie. Od zarania swojego istnienia ludzkość dążyła do prawdy. Owoce jej szukania utrwala religia i kultura. Zadaniem wychowania w rodzinie, w szkole czy parafii jest wprowadzenie młodego człowieka w sztukę szukania prawdy. Rodzice nie mogą w jakiś mechaniczny sposób przekazać prawdy, jak nie mogą przekazać innych ważnych umiejętności, które z takim trudem nabyli w ciągu swojego życia, na przykład znajomości języka obcego, zdobytej wiedzy. Dziecko samo, z ich pomocą, musi podjąć trud uczenia się wszystkiego. Podobnie jest też ze sztuką szukania prawdy. Jednak im wcześniej młody człowiek zacznie uczyć się tej sztuki, tym łatwiej i szybciej ją nabędzie. Kiedy jednak młodzi wychodzą z domów, w których nie było pielęgnowania sztuki szukania prawdy, muszą sami zatroszczyć się ojej zdobycie.
Szukania prawdy na gruncie wiary nie można utożsamiać z praktykami religijnymi. Faryzeusze i uczeni w Piśmie co prawda uchodzili za ludzi pobożnych i wypełniali wiele praktyk religijnych, a jednak Jezus osądza ich bardzo surowo: Wy macie diabla za ojca i chcecie spełniać pożądania waszego ojca. Od początku był on zabójcą i nie wytrwał w prawdzie, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa (J 8,44). Sztuka szukania prawdy wymaga postawy nawrócenia wewnętrznego: pokornego uznania własnego grzechu, wyznania go przed Bogiem i Kościołem. Św. Jan Ewangelista pisze: Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy (1 J 1,8).
Sztuka szukania prawdy wymaga odejścia od świata w tym znaczeniu, o którym mówi Jezus do uczniów: Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo fa was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi (J 15,19). Nie można poznać prawdy, śledząc grzech świata i tkwiąc w jego mentalności.
Kiedy prosimy Boga o poznanie prawdy, które prowadzi do poznania miłości, wówczas spontanicznie doświadczamy potrzeby wewnętrznego oczyszczenia. Gdy oczy serca, umysłu i duszy są uwikłane w zło, stają się niezdolne do poznania prawdy. Stąd też Thomas Merton, amerykański trapista, niedługo po swoim nawróceniu napisał o sobie: „Moje usta oczyściły się wreszcie z żółtej, wysuszającej, słonej nikotyny; wypłukałem oczy z szarych pomyj filmów, tak że mój smak i wzrok były w końcu czyste. Wyrzuciłem książki, które plugawiły moje oczy". Oczyszczone serce, umysł, dusza, zmysły poprzez powierzenie Bogu swego życia, pozostają kruche i słabe, ale mimo wszystko są zdolne do szukania prawdy.
„A kiedy usiłuję poznać prawdę, mam wątpliwości?". To oczywiste. Prawdę, której szukamy i do której dochodzimy, nosimy w kruchych, glinianych naczyniach. Oto bowiem jak glina w ręku garncarza, tak jesteście wy, domu Izraela, w moim ręku - mówi wyrocznia Pana (Jer 18,6). Ponieważ w nasze dążenie do prawdy wkradają się liczne wątpliwości, stąd tak ważne jest, aby dokonywało się ono we wspólnocie Kościoła, która pomaga nam odnaleźć prawdę i umocnić się w niej.
21. Przed kim wypowiadać swoje uczucia? spis treści powrót
Spychanie negatywnych uczuć do podświadomości - jak wyczytałam niedawno - jest wprost „niemoralne". Co robić, jeżeli druga strona nie chce słuchać tego, co ja czuję wobec niej, lub po prostu nie jest w stanie tego wysłuchać?
Karl Rabner SJ, nawiązując do myśli św. Tomasza z Akwinu, rzeczywiście mówi, iż represja uczuciowa jest „niemoralna", ponieważ prowadzi do zniekształcania ludzkiej osobowości. Tak naprawdę nie da się nigdy zdławić ludzkich uczuć. Próba dławienia ich jest tylko pewną formą przekształcania. Ale „co robić, jeżeli druga strona nie chce słuchać tego, co ja czuję (...), lub po prostu nie jest w stanie tego wysłuchać?". Werbalizowanie swoich uczuć, które chroni nas przed uczuciową represją, nie polega najpierw na wypowiadaniu ich przed osobą, której uczucia te dotyczą. Niemniej jeżeli mamy taką możliwość, trzeba z niej skorzystać. Abyśmy jednak mogli wypowiedzieć nasze uczucia przed osobą zainteresowaną, potrzebna jest postawa wzajemnej szczerości, otwartości i zaufania. Ponadto konieczny jest pewien stopień dojrzałości emocjonalnej obu stron, która przejawia się między innymi w wolności wewnętrznej wobec własnych i cudzych przeżyć.
Jeżeli jednak werbalizacja uczuć wobec osób, których one dotyczą, jest z jakiegoś powodu niemożliwa, wówczas możemy szukać innych okazji wypowiadania naszych emocji. Zresztą oba sposoby werbalizacji nie wykluczają się wzajemnie. Wprost przeciwnie - uzupełniają się. Możemy nasze uczucia wypowiadać w kierownictwie duchowym, w relacji przyjaźni, w terapii. Nade wszystko zaś winniśmy szukać szczerych rozmów z członkami własnej rodziny, bliższej i dalszej. To jest pierwsze i zasadnicze środowisko dane nam jako pomoc w chwilach trudnych.
Trzeba jednak bardzo uważać, aby z wybranego przez siebie powiernika uczuć nie zrobić kozła ofiarnego, na którego będzie się zrzucać wszystkie swoje problemy osobiste, nie przejmując się zbytnio tym, co on sam czuje i przeżywa. Werbalizacja uczuciowa posiada swoje granice. Nie powinna ona przeradzać się w nieustanne „emocjonalne wylewanie" się przed bliźnim. Nie rozwiążemy naszych problemów uczuciowych, jeżeli będziemy tylko o nich opowiadać. Ostatecznie to nie sama werbalizacja rozwiązuje nasze problemy uczuciowe, choć jest ona konieczna, szczególnie na początku procesu wewnętrznego uzdrowienia. Wypowiadanie uczuć przed drugim człowiekiem jest pewnym wstępem do zwerbalizowania ich przed Bogiem. To właśnie „modlitewna werbalizacja" sprawia, iż nie musimy niczego dławić. Możemy bowiem wszystko powierzyć i oddać Bogu. Człowiek człowiekowi może pomóc jedynie określić uczucia nieuporządkowane, zrozumieć je, ale nie weźmie całego ciężaru jego życia na siebie. Odpowiedzialność za swoje życie może dźwigać jedynie sam człowiek z pomocą Boga i ludzi.
22. Na czym polega prawdziwa szczerość? spis treści powrót
Na czym polega otwieranie się na ludzi, szczerość wobec nich? Czy wszystko, czego doświadczam, winie- nem mówić innym? Jak szczerze rozmawiać z ludźmi o sprawach konfliktowych?
Szczerość wobec ludzi nie polega na bezrefleksyjnym mówieniu wszystkiego wszystkim. Dojrzałej szczerości nie sprzeciwia się bynajmniej dyskrecja w odniesieniu do osobistych i cudzych spraw. Autentyczna szczerość polega na otwartości wobec bliźnich w tych sprawach, do których mają oni prawo lub też które w jakiś sposób ich dotyczą.
Otwieranie się przed bliźnim winno dokonywać się w pełnej wewnętrznej wolności. Szczerość i otwartość wynikające z przymusu psychicznego czy tym bardziej z przymusu środowiska mają wątpliwą wartość. Niekiedy mogą być wręcz dwuznaczne, a nawet niszczące. Wzajemne zaufanie pomiędzy ludźmi rodzi się pod wpływem ofiarowanej sobie nawzajem wolności. Wolność jest jedną z zasadniczych wartości, która łączy i jednoczy ludzi między sobą. Niemożliwa jest szczerość i zaufanie wówczas, kiedy ktoś usiłuje nas ograniczać czy też manipulować naszą wolnością.
Kiedy więc czujemy wielkie opory wewnętrzne, aby otworzyć się przed człowiekiem w jakiejś ważnej dla nas sprawie, nie musimy tego robić na siłę. Nie trzeba łamać własnej wolności. Nie powinniśmy też zbyt łatwo ulegać presji osób, które za bardzo naciskają na nasze otwieranie się przed nimi w sprawach, którymi nie chcemy się dzielić. Nie musimy też czuć się winni, jeżeli szczerość i otwartość są dla nas dużym problemem. Pełna szczerość i otwartość stanowią wyraz dojrzałości emocjonalnej i duchowej, do której dorasta się nieraz przez długi czas. Jest ona też znakiem wielkiej wolności wewnętrznej, na którą nie zawsze nas stać. Stąd też pełna i spontaniczna szczerość oraz otwartość rodzą się w miarę naszego dochodzenia do coraz pełniejszej dojrzałości i wolności wewnętrznej.
Szczerość i otwartość nie polegają najpierw na mówieniu o sobie i o innych, ale przede wszystkim na słuchaniu siebie i bliźnich. To właśnie szczere, otwarte i wolne słuchanie rodzi szczere, otwarte i wolne mówienie. Jeżeli nasze mówienie do innych nie będzie poprzedzone wysłuchaniem ich i próbą ich zrozumienia, wówczas wypowiadane słowa mogą być nie tylko bezużyteczne, ale nieraz nawet raniące. Istnieje bowiem taki rodzaj otwartości i szczerości, który nie wynika z pragnienia dzielenia się z bliźnim swoim doświadczeniem wewnętrznym, ale jest raczej pełnym napięcia wyrzucaniem z siebie własnego niepokoju, które może ich nieraz bardzo obciążać. Kiedy nie rozeznajemy naszej postawy wobec siebie i innych, wówczas nierzadko mówimy do bliźnich pospiesznie, chaotycznie i bez wyczucia. Taka szczerość nie liczy się z ich potrzebami i pragnieniami, ale narzuca im wiele informacji, nieraz bardzo obciążających psychicznie, których nie mają ochoty ani słuchać, ani przyjmować. I chociaż taka szczerość może przynosić pewną ulgę i obniżać ludzkie stresy, to jednak zawsze dokonuje się to kosztem osób, na które przerzuca się swoje negatywne uczucia. Ten rodzaj szczerości może wiązać się także z pewnym ekshibicjonizmem emocjonalnym. Osoby tego typu mówią bez większych zahamowań o najtrudniejszych sprawach przypadkowym ludziom, nie wyczuwając, że to ich krępuje czy też obciąża.
To, w jakich sprawach i przed kim możemy się szczerze otworzyć, trzeba uważnie rozeznać. O trudnych sprawach powinniśmy bowiem mówić w sposób wolny i świadomy, a nie pod wpływem chwilowych emocji, zwłaszcza negatywnych. Pragnąc podzielić się z bliźnim osobistym doświadczeniem, należy także dobrze rozeznać, czy może on i chce nieść razem z nami nasze bolesne tajemnice. Jeżeli przeczuwamy, że przekazane informacje mogą go obciążyć czy też nawet zranić, wówczas powinniśmy raczej zaniechać wypowiadania ich.
„Jak szczerze rozmawiać z ludźmi o sprawach konfliktowych?". Otóż w sytuacjach konfliktowych szczera i otwarta rozmowa winna być dobrze przemyślana i przygotowana. Nie powinna ona być bezrefleksyjnym wyrzucaniem z siebie nieuporządkowanych i niedojrzałych uczuć. Jeżeli chcemy szczerze i otwarcie porozmawiać z kimś w jakiejś ważnej sprawie, wówczas musimy najpierw uświadomić sobie swoje uczucia wobec tej osoby oraz zapytać, na ile stać nas na dystans wobec tych uczuć. Nie będzie dobra taka rozmowa, w której pozwolimy zdominować się przez uczucia gniewu, oburzenia, złości i nie będziemy zdolni do panowania nad sobą. Rozmowa taka, choć na swój sposób szczera, nie będzie jednak pomocna w umocnieniu wzajemnej więzi.
Kiedy rozmawia się z bliźnim o bolesnych i konfliktowych sprawach, wówczas dobrze jest stanąć przed nim w postawie pewnej bezbronności, podobnie jak Jezus stanął przed uczniami, umywając im nogi, jak stanął przed sanhedrynem, Piłatem czy Herodem. Stanąć bezbronnym to zrezygnować z argumentów, które mogą ranić i upokarzać bliźniego. Kiedy stajemy przed bliźnim w postawie bezbronności, dajemy mu do zrozumienia, że nie chcemy go ranić i niszczyć. Poczuje się wówczas przyjęty i zaakceptowany.
Na rozmowę o trudnych sprawach trzeba wybrać dobry czas. Im trudniejszą przewidujemy rozmowę, z tym większą uwagą winniśmy przygotować jej klimat, miejsce i czas.
Każda trudna rozmowa związana jest jednak z pewnym ryzykiem. Kiedy bowiem stajemy bezbronni wobec drugiego, wówczas sami możemy zostać zranieni i odrzuceni. Ale jeśli nasz bliźni okaże dobrą wolę i minimalną choćby otwartość, wtedy łatwo rodzi się wzajemne zaufanie. Szybciej też dochodzi się do wzajemnego porozumienia i pojednania. Kiedy ludzie stając naprzeciw siebie rezygnują z wrogości, nienawiści i lęku, wówczas szybko odkrywają wzajemną dobrą wolę i chęć wzajemnej pomocy.
23. Pomoc psychologiczna i duchowa spis treści powrót
Na ile pomagając człowiekowi, można korzystać z pomocy psychologii, a na ile trzeba odwoływać się do duchowości? Jaki zastosować klucz, jaką metodę w udzielaniu człowiekowi indywidualnej pomocy?
Psychologia i duchowość odnoszą się do tego samego człowieka. Tak naprawdę nie da się w człowieku wydzielić ani czystej psychiki, ani czystej duchowości. Człowiek jest całością. Istnieje w nim pewna spójność, integralność wewnętrzna. Rozbicie pomiędzy psychiką a duchem, dezintegracja wewnętrzna, jest zawsze przejawem jakiejś choroby człowieka, która ujawnia się tak na poziomie psychicznym, jak i duchowym. Każdy rodzaj pomocy udzielanej człowiekowi winien tę istniejącą w nim jedność zakładać i do niej dążyć. Gdyby psycholog konkurował z księdzem lub odwrotnie, to zawsze pierwszą ofiarą takiego podejścia byłby sam człowiek. Psycholog, który nie uwzględnia sumienia ludzkiego, jest nielojalny wobec swojego pacjenta. Równie nielojalny jest ksiądz, który nie bierze pod uwagę procesów emocjonalnych zachodzących w człowieku. Naciski religijne, które pomijają sytuację psychiczną człowieka, mogą niekiedy bardziej mu przeszkadzać w dochodzeniu do Boga, niż pomagać. Pan Bóg stworzył nie tylko duszę nieśmiertelną, ale także psychikę i ciało.
Można powiedzieć, iż kluczem do ludzkich problemów jest pełna prawda o człowieku. To ona właśnie wyzwala. A pierwszą prawdą o człowieku nie jest fakt jego cierpienia, zagubienia, nieporadności duchowej i emocjonalnej, ale odwieczna i osobowa miłość Boga do niego. „Samą istotą egzystencji, istotą tego, co rzeczywiste, (...) jest miłość w sensie wspólnoty osób. (...) Swe pierwsze źródło ma [człowiek] jedynie w tej miłości. Istniejemy przeto tylko w takiej mierze, w jakiej jesteśmy kochani. (...) Można powiedzieć, że jesteśmy (...) zanurzeni w ojcowską miłość. Całe stworzenie, pośród którego żyjemy, wszystkie byty, które spotykamy, to wszystko pierwotnie pochodzi z nieskończonej miłości" (Jean Danielou SJ). Ta właśnie miłość jest zasadniczym kluczem do udzielenia człowiekowi pomocy. Odkrycie tej miłości, przyjęcie jej i życie nią to główna droga do rozwiązania ludzkich problemów. To miłość Boga jest ostatecznie źródłem zgody na siebie i na swoje życie, źródłem porozumienia i jedności z drugim człowiekiem.
Jeżeli zaś chodzi o metodę pomocy człowiekowi, to jest nią, jak się wydaje, przede wszystkim naprowadzanie go na odkrywanie osobistej historii życia jako „miejsca" objawiania się miłości. Miłość Boga i ludzi przychodzi w historii i poprzez historię człowieka. Ale cała historia to nie tylko przeszłość, to także teraźniejszość i przyszłość. Ludzka historia trwa od narodzin aż do śmierci. Zrozumienie siebie, pojednanie z sobą, z bliźnimi, z Bogiem przychodzi poprzez zrozumienie celu i sensu swojej historii.
W tej historii trzeba uczyć się odczytywać wszystko: dar miłości Boga, zwyczajną ludzką przyjaźń i miłość (nawet jeżeli są one bardzo niedoskonałe), wszelkie dary naturalne, doświadczenia duchowe itd. Ale z drugiej strony, trzeba także zobaczyć w niej wszystko to, co jest trudne, bolesne i zawstydzające: zranienia osobiste (zwłaszcza zranienia w miłości), osobiste błędy, grzechy, porażki, zagubienia.
Wejście w historię życia raniłoby nas, gdybyśmy zatrzymywali się tylko na tym, co było w niej negatywne. Jednak widzenie swojej historii wyłącznie przez różowe okulary wprowadzałoby nas z kolei w zakłamanie i iluzję. Integralne odczytanie swojej historii daje nam klucz do całościowego rozumienia siebie i odnalezienia prawdziwego wyjścia z naszych problemów. Dla chrześcijanina wejście w historię życia dokonuje się przede wszystkim poprzez medytację słowa Bożego. Modlitwa jest spotkaniem dwóch historii: wielkiej Historii Zbawienia z indywidualną, osobistą historią człowieka. Jest to włączenie mojej historii w Historię Zbawienia.
INNE TRUDNE LUDZKIE SPRAWY
„Wydaje mi się, że tak dobrze byłoby dla nas obydwu, gdybyśmy mogli razem ten czas przeżyć i wzajemnie sobie pomagać. Ale jest lepiej właśnie, że tak nie jest, że każdy z nas musi przejść przez to samotnie. Jest mi ciężko, że nie mogę Ci teraz w niczym pomóc - prócz tego, że myślę o Tobie każdego ranka i wieczora, i przy czytaniu Biblii, i wielekroć podczas dnia. O mnie nie potrzebujesz się zupełnie martwić; wszystko idzie nad podziw dobrze i byłbyś zdziwiony, gdybyś mnie odwiedził. Ciągle mi mówią tutaj ludzie - co mi, jak widzisz, mocno pochlebia - że ze mnie jakiś spokój promieniuje".
(Dietrich Bonhoełer)
„Mroki bowiem i trudności zarówno duchowe, jak i doczesne, przez które zwykle przechodzą dusze, zanim osiągną ten wysoki stan doskonałości, są tak głębokie, że nie starczy mądrości ludzkiej, by je pojąć, ani doświadczenia, by je zdołać wyjaśnić. I ten tylko, kto to przeżywa, będzie je mógł pojąć, ale nie zdoła objaśnić".
(św. Jan od Krzyża)
1. To nie jest przyjemna epoka spis treści powrót
Jestem starszym człowiekiem. I choć warunki codziennego życia kilkanaście lat temu były uciążliwe, jednak samo życie - tak mi się zdaje - było spokojniejsze. Nie umiem pogodzić się z tym, co teraz dzieje się w społeczeństwie. Czuję, iż wewnętrznie gorzknieję. Jak się przed tym bronić?
To prawda - świat, w którym żyjemy, zmienia się bardzo szybko. Dla wielu ludzi wychowanych w innych warunkach stał się jakiś obcy. „To nie jest przyjemna epoka - mówi Wisława Szymborska. - Wydaje mi się, że większość spraw i rzeczy należy do gatunku jakichś chorób". Podobne, równie krytyczne opinie, wyraża wiele starszych osób, które nie umieją pogodzić się z zachodzącymi zmianami kulturowymi, społecznymi i obyczajowymi. Mimo wszystko żyjemy w tym świecie i dlatego musimy się w nim odnaleźć. Winniśmy również pamiętać, iż zachodzące obecnie w zachodniej cywilizacji zmiany nie są ani pierwsze, ani ostatnie. Podobne odczucia musiało mieć wielu ludzi w dobie reformacji, rewolucji i przemian politycznych XVIII i XIX wieku czy też rewolucji technicznej końca wieku XIX. Dziś jednak największy niepokój wielu budzi przede wszystkim szerzący się relatywizm moralny oraz zakwestionowanie przez niektóre trendy cywilizacyjne potrzeby życia religijnego i duchowego.
Nawet jeżeli pewnych rzeczy nie rozumiemy i z licznymi zjawiskami cywilizacyjnymi trudno jest nam się pogodzić, to w ocenie sytuacji współczesnego człowieka należy zachować zdrowy rozsądek i umiar. Jako prości ludzie, nie mający dostępu do wszystkich informacji, na podstawie których moglibyśmy dokonać globalnej oceny świata: zagrożeń czy szans cywilizacyjnych, winniśmy unikać skrajnych - pesymistycznych albo optymistycznych - diagnoz i prognoz. Kiedy zaś słuchamy opinii na temat zachodzących obecnie zjawisk, konieczne jest rozeznanie: na podstawie jakich źródeł są one formowane, ile w nich rzeczowej, opartej na faktach refleksji, a ile subiektywnych odczuć autora. Nie należy zbyt łatwo rezygnować z własnego punktu widzenia, nawet jeżeli cudze zdanie wydaje się nam atrakcyjne.
Niewątpliwie jednak żyjemy na cywilizacyjnym zakręcie. Świadczy o tym przede wszystkim gwałtowność zachodzących zmian oraz ich wielka liczba. Każdy - nawet początkujący kierowca wie, że wchodząc w zakręt, samochód trzeba prowadzić z większą ostrożnością: mocniej trzymając kierownicę, bez rozwijania nadmiernej prędkości i podejmowania ryzykownych decyzji. Korzystając z dorobku naszej cywilizacji, a także tworząc ją przez codzienną pracę - szczególnie zawodową, trzeba przede wszystkim budować życie osobiste: moralne i religijne. Ster własnego życia - szczególnie zaś właśnie moralnego i religijnego - należy dziś trzymać mocniej. Konieczna jest także lepsza znajomość drogi, którą chcemy przebyć. Nie powinniśmy zbyt pochopnie podejmować ryzykownych decyzji odnoszących się do naszego życia, zwłaszcza w sferze moralnej i religijnej. Wielu młodych ludzi często popełnia błąd -pod wpływem środowiska rówieśniczego czy też liberalnych mediów - rezygnując z podstawowych wartości moralnych, z praktykowania swojej wiary czy też nawet z fundamentalnej ludzkiej uczciwości.
Właśnie dzisiaj - bardziej niż w poprzednich dziesięcioleciach - konieczne jest przekonanie wewnętrzne, że to Bóg ostatecznie rządzi zarówno całym światem, jak też życiem każdego z nas. W Jego Boskich rękach są nasze losy. Cała ludzkość - każdy człowiek - wyszedł od Niego i do Niego zmierza. Aby więc przeciwstawić się destruktywnym trendom współczesnej cywilizacji, trzeba nie tylko ją krytykować czy też dyskutować o niej, ale przede wszystkim w pokorze poddać się Bogu, który nie tylko stworzył świat i człowieka, ale ustanowił prawa, którymi winien się on kierować. Obowiązują one także w naszej cywilizacji. Kiedy zaś człowiek podda się Stwórcy i Boskim przykazaniom, w jego sercu „pojawi się najwyższa bojaźń i respekt przed Bogiem - pisze bł. Jan van Ruysbroeck. - Człowiek taki (...) szanuje Kościół święty i sakramenty, jest skromny w jedzeniu i piciu, w słowach, w odpowiedziach na pytania bliźnich, w postępowaniu, w stroju, w najniższych posługach, w pokornym szczerym i prostolinijnym zachowaniu. (...) Poprzez pokorę porwane zostają sidła wroga, grzechu i świata, a człowiek staje się wewnętrznie uporządkowany. (...) Niebiosa zostaną mu otwarte, a Bóg nachyli się, by wysłuchać jego modlitwy". Właśnie modlitwa jest tym szczególnym lekarstwem na zawirowania cywilizacyjne. Stąd też kiedy rodzą się w nas lęki o naszą przyszłość i przyszłość świata, należy mocniej powierzać losy własne i ludzkości w ręce Boga. Panie, „miej miłosierdzie dla nas i całego świata" - ta właśnie prośba stała się dziś dla wielu źródłem nadziei.
2. Internet a moralność spis treści powrót
Czy podawanie nieprawdziwych informacji personalnych w formularzach internetowych (na przykład przy zakładaniu bezpłatnej skrzynki pocztowej) jest grzechem?
Problem korzystania z Internetu i poczty elektronicznej ma szerszy wymiar moralny i duchowy. Można z pewnością powiedzieć, że podawanie nieprawdziwych danych osobowych w jakichkolwiek formularzach jest wyrazem braku przejrzystości moralnej, a kiedy wynikają z tego faktu szkody moralne lub materialne, jest także grzechem. By rozeznać wielkość grzechu, trzeba zadać sobie kilka dodatkowych pytań: Dlaczego ukrywam swoje prawdziwe dane osobowe, skoro jestem zobowiązany je podać? Jakimi motywami kieruję się w tym przypadku? Co chcę przez to osiągnąć? Jaki to będzie miało wpływ na komunikowanie się z innymi osobami? Jakie mogą z tego wynikać szkody duchowe lub moralne?
Poczta elektroniczna czy Internet w ogóle to niezwykle skuteczne narzędzia przekazywania informacji oraz komunikacji międzyludzkiej. W ciągu kilku sekund możemy przesiać dosłownie na drugi koniec świata nieograniczoną ilość informacji. I to nie tylko tej zapisanej, ale także dźwiękowej czy obrazowej. Nie możemy jednak zapominać, że Internet to jedynie zimne narzędzie. Wielkim szansom, jakie daje, towarzyszą równie ogromne niebezpieczeństwa. Stąd też sposób wykorzystania jego zalet zależeć będzie od człowieka, od jego intencji i zamiarów. Zostawmy na boku problem wykorzystania Internetu i poczty elektronicznej przez środowiska przestępcze czy też ludzi nieuczciwych, ponieważ ocena moralna ich zachowania jest jednoznacznie naganna. I tak na przykład rozpowszechnianie pornografii przez Internet staje się źródłem wielu moralnych szkód, szczególnie wśród ludzi młodych.
Poważnym zagrożeniem dla relacji międzyludzkich jest anonimowość internetowa. Wynika ona najczęściej z lęku przed zdemaskowaniem, z nie- szczerości, dwuznacznych motywacji lub chęci uzyskania przewagi nad interlokutorem. Stąd w komunikacji internetowej tak wiele wzajemnego poniżania, podejrzliwości, oskarżeń i lekceważenia drugiego. Rubryki typu „Waszym zdaniem", „Dodaj twoją opinię" są tego najlepszym przykładem. Epatują przemocą, brakiem szacunku dla innych i wulgarnością. Niektórzy autorzy owych internetowych wypowiedzi dają upust swoim nieuporządkowanym emocjom, nie biorąc przy tym żadnej odpowiedzialności za słowo pisane. Udostępnianie takich opinii przez sieci internetowe wydaje się moralnie dwuznaczne. Gdyby internauci byli zobowiązani podpisać się pełnym imieniem i nazwiskiem, z pewnością zwracaliby większą uwagę na swoje słownictwo.
Anonimowe i pozbawione odpowiedzialności posługiwanie się Internetem grozi swoistą depersonifikacją komunikacji międzyludzkiej. Korzystanie z sieci, podobnie jak w przypadku każdego innego narzędzia, wymaga właściwej postawy moralnej i duchowej. Używanie poczty elektronicznej wymaga szacunku i uważności wobec człowieka, do którego wysyłam informacje.
Bezpośredni (wizualny, nie wirtualny) kontakt z drugim człowiekiem, nawet jeżeli nie przedstawimy się z imienia i nazwiska, umożliwia reakcję na wypowiedziane słowa i pozwala nam uwzględnić osobistą wrażliwość oraz inne ważne okoliczności wpływające na wzajemny dialog. Kiedy na przykład widzimy człowieka, który bardzo się spieszy, nie zatrzymujemy go, by prosić o udzielenie informacji, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że będziemy mu przeszkadzać. Także w trakcie rozmowy telefonicznej, wsłuchując się w ton głosu, można wyczytać wiele informacji o aktualnym usposobieniu swojego rozmówcy. Poczta elektroniczna natomiast, nie dając nam bezpośredniej możliwości wczucia się w kondycję adresata, sprawia, iż łatwo możemy go zranić. Informacje podawane tą drogą winny być przekazywane w takiej formie, aby nie były przykre czy też obraźliwe dla drugiej strony. Wszelkie anonimy przesyłane pocztą elektroniczną są tak samo naganne moralnie, jak te, dostarczane pocztą tradycyjną. Skoro nadawca nie chce ponosić odpowiedzialności za napisane słowa, nie może zobowiązywać odbiorcy do odpowiedzialności za odpowiedź. Można zatem spokojnie wyrzucać anonimy do komputerowego kosza, nie czując się z tego powodu winnym.
Wielu zauważa, że listy wysyłane w kopertach zdecydowanie różnią się od listów przekazywanych drogą elektroniczną. Niemal wszystkie tradycyjne listy, jakie otrzymujemy, rozpoczynają się i kończą zwrotem grzecznościowym: „Szanowny Panie", „Droga Pani", „Łączę serdeczne pozdrowienia" itp. Natomiast listy wysyłane drogą elektroniczną często bywają pozbawione wszelkich form grzecznościowych, co sprawia, iż stają się dla wielu ludzi przykre. Stosowanie przez internautów wobec osób nieznanych formy „ty", która nie jest przyjęta w polskiej kulturze, bywa odbierane - szczególnie przez ludzi starszych - jako przejaw braku szacunku. Anonimowość i nieuwzględnianie jakichkolwiek form grzecznościowych wobec adresata poczty elektronicznej sprzyjają niebezpiecznemu zjawisku urzeczowienia drugiego człowieka, manipulacji i wykorzystywania go dla własnych celów. Bliźni jest podporządkowany wówczas egoistycznemu interesowi. Internet i poczta elektroniczna nie zwalniają nas bynajmniej od zachowania kultury, wrażliwości wobec bliźniego oraz szacunku dla jego osoby.
3. Kościół wobec seksualności spis treści powrót
Jak jest stosunek Kościoła katolickiego do ludzkiej seksualności?
Aby zrozumieć stosunek Kościoła do ludzkiej seksualności, należy wpisać go w całą antropologię chrześcijańską. Liczne pytania zaczynające się od „Dlaczego Kościół...?" zostają bez odpowiedzi, jeżeli się jej nie uwzględni. Władze Kościoła (papieże, sobory i synody) nie tworzą zasad moralnych odnoszących się do ludzkiej seksualności, ale jedynie je odczytują, odwołując się do bezpośredniego doświadczenia naturalnego (prawo naturalne), jak też do doświadczenia judeochrześcijańskiego zapisanego w Biblii i w dwutysięcznej Tradycji Kościoła. Wiele dyskusji (choćby tych medialnych) przedstawicieli Kościoła ze środowiskami laickimi na tematy seksualne kończy się najczęściej na niczym właśnie dlatego, iż brakuje w nich wspólnych założeń filozoficznych i teologicznych.
Kościół docenia ludzką seksualność, postrzegając ją jako bardzo ważny element ludzkiej kondycji, który musi być jednak wpisany w integralne spojrzenie na człowieka. Współczesne nauczanie Kościoła podkreśla jednak z całym naciskiem, iż o istocie człowieka nie decyduje sama jego płeć. Człowiek zraniony w sferze seksualnej nie przestaje być w pełni ludzką osobą posiadającą godność i zasługującą na szacunek. Integralność seksualna człowieka została najlepiej opisana w Dekalogu. Sprawy płci ujęte są dopiero w szóstym i dziewiątym przykazaniu: Nie będziesz cudzołożył. (...) Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego (Wj 20,14.17). Przykazanie szóste i dziewiąte jest jednak w pełni zrozumiałe w kontekście pierwszych pięciu przykazań.
Sformułowanie: Nie cudzołóż tylko pozornie posiada brzmienie negatywne. De facto potwierdza ono „dobroć" działania seksualnego człowieka (Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre, Rdz 1,31), w ramach związku pomiędzy mężczyzną a kobietą zawartego świadomie i dobrowolnie. Dekalog starotestamentalny został nie tylko w pełni przyjęty przez Jezusa, ale ponadto na nowo zinterpretowany. Do stwierdzenia, że cudzołóstwo jest grzechem, Jezus dodaje, że nawet każde pożądliwe spojrzenie na kobietę jest moralnie naganne (por. Mt 5,28). Ta nowa interpretacja nie jest jednak nowym ograniczeniem, ale wyrazem „nowego", głębszego szacunku dla człowieka, jego godności i wolności.
Może najwyraźniejszym znakiem pozytywnego podejścia Kościoła do ludzkiej seksualności jest włączenie do kanonu ksiąg uznanych za natchnione jednego z najpiękniejszych w literaturze światowej poematu poświęconego ludzkiej miłości: Pieśni nad Pieśniami. Zrepresjonowani seksualnie lub też zarażeni współczesną erotomanią (represja zresztą nierzadko kończy się właśnie erotomanią) nie jesteśmy dziś w stanie należycie go odczytać. Mistycy, którzy byli zawsze ludźmi wolnymi i czystymi, posługiwali się nieraz tym poematem, by opisać głębię doświadczenie miłości.
Integralność podejścia Kościoła do ludzkiej seksualności wyraża się także w fakcie łącznego traktowania dwóch zasadniczych celów działania seksualnego, które w sposób naturalny łączą się ze sobą: wzajemnego dopełniania się kobiety i mężczyzny w sferze fizycznej, psychicznej i duchowej oraz płodności. Kościół uważa za nieważny związek małżeński, w którym jedna ze stron świadomie wyklucza posiadanie dzieci. Kościół zdecydowanie odrzuca także jakąkolwiek formę tak zwanej antykoncepcji, ponieważ sprzeciwia się ona właśnie owemu naturalnemu łączeniu tych dwu celów wpisanych w seksualność. Także związki homoseksualne zostają odrzucone przez Kościół z tych samych racji: brakuje w nich wzajemnego dopełniania się, jakie istnieje w relacji mężczyzny i kobiety oraz płodności.
W związku z rozwojem cywilizacyjnym powstają też nowe problemy moralne w sferze ludzkiej seksualności, wobec których Kościół przyjmuje określone stanowisko. Zapłodnienie „in vitro", małżeństwa nie sakramentalne, zjawisko pornografii, erotyzacja w mediach, adopcja dzieci przez pary homoseksualne - to tylko niektóre współczesne problemy związane z ludzką seksualnością, na temat których Kościół się wypowiada. Tak więc nauczanie Kościoła odnoszące się do ludzkiej miłości i seksualności pozostaje ciągle żywe.
Usiłując zrozumieć nauczanie Kościoła odnoszące się do seksualności, nie można odwoływać się do opinii jednego środowiska kościelnego, tym bardziej do jednego autora czy duszpasterza. Wiele osób, niestety, utożsamia opinie pojedynczych księży w sprawach seksualnych (zarażone niekiedy lękiem lub też laksyzmem moralnym) z nauczaniem całego Kościoła. Wypowiedzi duchownych czy też katechetów muszą być zawsze zgodne z oficjalnymi dokumentami Kościoła. W tych zaś wydanych w okresie pontyfikatu Jana Pawła II nie ma cienia represyjnego podejścia do seksualności.
I jeszcze jedna myśl. Kiedy biskup czy ksiądz mówi dzisiaj o zasadach moralnych odnoszących się do seksualności, wówczas krytyczni słuchacze (nie tylko zresztą ci młodzi) od razu przytaczają fakty nadużyć seksualnych wobec dzieci i młodzieży „jego kolegów po fachu", o których pełno w prasie ostatnich lat. Istnieje tylko jeden sposób odpowiedzi: potępienie faktów (Jan Paweł II nazwał je zbrodnią) z jednoczesną deklarację, że nas, duchownych, jako pierwszych obowiązuje uczciwość i wierność wszystkim zasadom moralnym, których nauczamy. W razie słabości zaś, jak każdy inny chrześcijanin, jesteśmy wezwani do szczerego nawrócenia i przemiany życia.
4. Kto stworzył mózg? spis treści powrót
Czym jest neuroteologia? Czy można na serio mówić o niej jako o nauce?
Kiedy Karl Rahner SJ, jeden z największych teologów minionego wieku, w czasie spotkania ze studentami mówił z wielkim zapałem o Panu Bogu, jeden ze słuchaczy - by go nieco ostudzić - postawił mu pytanie: „A skąd ojciec wie, ze Bóg istnieje?". Rahner miał odpowiedzieć: „Ja nie wiem, ja wierzę, że On istnieje". Jak słusznie stwierdził jeden z teologów (choć brzmieć to może nieco prowokacyjne), nie można mówić w sensie dosłownym o teologii, czyli nauce o Bogu, ponieważ Bóg - będąc Istotą transcendentną - wymyka się wszelkim badaniom naukowym. Teologia tak naprawdę wpisuje się w antropologię, czyli w naukę o człowieku. Teologię możemy określić nie tyle jako naukę (w sensie eksperymentalnym) o Bogu, ile raczej naukę o badaniu śladów, jakie Bóg, Istota niezbadana, zostawia w człowieku. „Nie wiemy, czym jest Bóg. Wiemy tylko, jak Bóg jest, kiedy On wychodzi nam naprzeciw i kiedy odpowiadamy na Jego inicjatywę" (Byron L. Sherwin). Genialny teolog, myśliciel i mistyk żydowski Abraham J. Heschel stwierdza, że „Biblia nie mówi nam nic o Bogu samym w sobie; wszystko, o czym opowiada, odnosi się do Jego relacji z człowiekiem. Jego własne życie i istota nie są ani opowiedziane, ani odsłonięte". Wszystkie dogmaty religijne, co z naciskiem podkreśla się w teologii chrześcijańskiej, nie tyle odsłaniają tajemnicę Boga, ale raczej podają ją do wierzenia i do kontemplacji.
Oczywiście, jak każde doświadczenie ludzkie, tak i doświadczenie religijne, mistyczne, jest doświadczeniem wcielonym to znaczy znajduje swoje odbicie w ludzkiej somie. Nie tylko zresztą w mózgu. Stąd też nie jest czymś nadzwyczajnym, iż neurolodzy odkrywają, że niektóre obszary mózgu są zaangażowane w czasie doświadczeń religijnych i mistycznych. Wielu mistyków, opisując swoje przeżycia, wspominało także o swoich reakcjach somatycznych. I choć doświadczenia religijne i mistyczne zostawiają ślady w ciele człowieka, to jednak tak naprawdę i one nie podlegają badaniom. Kiedy bowiem osoba medytująca poddaje świadomie swój mózg pod badania, tym samym kwestionuje już autentyzm swojego doświadczenia religijnego. Nie można modlić się po to, aby stać się obiektem badań naukowych. Takie doświadczenie traci swój rzeczywisty, duchowy wymiar. Doświadczenie religijne musi być bezinteresowne. Jezus kwestionuje duchowy charakter „modlitwy" wielkich ekspertów religijnych, faryzeuszy, zarzucając im, że swoje praktyki wypełniają jedynie w tym celu, aby się ludziom pokazać.
Neuroteologię można uznać za pewną zabawę „naukową", uprawianą zresztą nie od dzisiaj. (Dawniej używano pojęcia fizyko-teologia). Jest to zabawa mało szkodliwa, jeżeli nie przyjmuje a priori żadnych założeń i celów. „Neurobiolodzy mogą co najwyżej przypisać określoną aktywność mózgu. Twierdzenie zaś, że mózg jest jedynym źródłem naszych doznań, byłoby uproszczeniem, lekceważącym wpływ innych ważnych czynników, takich jak wola, środowisko zewnętrzne, nie wspominając już o działaniu łaski Bożej" - zauważa Kenneth L. Woodward, („Newsweek", 2 XII 2001). Ale kiedy neurolodzy, badając aktywność mózgu z góry przyjmują pewne założenia o charakterze ideologicznym, to ich „osiągnięcia naukowe" mogą mieć dalekosiężne skutki. Przykład. Sharon Begley twierdzi, że padaczka skroniowa - „nieprawidłowe natężenie aktywności elektrycznej w rejonach skroniowych - powoduje skrajne nasilenie tego procesu. Część naukowców uważa, że choroba ta może wywołać silne doznania religijne - wizje czy głosy, które nieobce były choćby Joannie d'Arc. Na padaczkę skroniową, powodującą obsesje na punkcie duchowości, prawdopodobnie cierpieli też: Dostojewski, święty Paweł, święta Teresa z Avila czy Proust" („Newsweek", 2 XII 2001). Jeżeli na tę chorobę prawdopodobnie mogli cierpieć wielcy mistycy, to tym bardziej chorowali na nią sami założyciele wielkich religii. A co z takimi „maniakami" ludzkości, jakimi byli wielcy twórcy, artyści, przywódcy itp. U niejednego można by z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić niemałe odchylenia w mózgu. Neurolodzy idący tym tropem muszą być ostrożni, aby historii ludzkości nie uczynić historią jednego wielkiego domu wariatów. Bardzo pouczająca lektura Archipelagu Gulag Aleksandra Sołżenicyna pokazuje, że wcale nie jest to takie niemożliwe. Jest rzeczą ważną, by człowiek, badając własną świadomość, nie stracił po drodze rozumu.
Wielu spodziewa się, że nauka wyjaśni kiedyś wszystkie tajemnice człowieka. Ale wtedy - jak mówi ks. Jan Twardowski - życie straciłoby cały urok i piękno. Zycie jest piękne, ponieważ jest owiane tajemnicą. Badania mózgu są rzeczą bardzo pożyteczną, ponieważ jego dobra znajomość pomaga w leczeniu groźnych chorób. Wiele zabiegów i operacji na mózgu jest dziś istnym cudem techniki i sztuki medycznej.
„Czy nasz mózg tworzy Boga, czy też Bóg stworzył mózg - to tajemnica, która prawdopodobnie nigdy nie zostanie wyjaśniona" - stwierdza wielce uczenie Sharon Begley („Newsweek", 2 XII 2001). Z całą pewnością nigdy nie dowiemy się, czy Bóg stworzył mózg, ponieważ nauka nie zdoła o to zapytać Pana Boga, a nawet gdyby zapytała, to nie jest w stanie zarejestrować Jego odpowiedzi. Zostaje nam zatem cień nadziei, że odkryjemy, iż to mózg stworzył Boga. Byłoby to odkrycie doprawdy niezwykłe. Pozostałoby nam tylko jedno małe pytanie: kto zatem stworzył mózg?
5. Zagubienie współczesnego człowieka spis treści powrót
Mówi się o zagubieniu dzisiejszego człowieka spowodowanym współczesną cywilizacją. Jakie są najbardziej negatywne cechy tej cywilizacji? Jak człowiek współczesny znosi te zagrożenia i jak na nie reaguje?
Bądźmy sprawiedliwi. Trzeba najpierw docenić wszystkie osiągnięcia współczesnej cywilizacji. Wiele z nich chroni, podtrzymuje, przedłuża ludzkie życie. Jako przykład możemy podać osiągnięcia współczesnej medycyny, psychologii, informatyki. Są to osiągnięcia tym bardziej niezwykłe, iż zdobyte w bardzo krótkim czasie. Skok cywilizacyjny, jaki dokonał się w XX wieku, nie miał sobie równych w całej historii ludzkości. Za to przyspieszenie cywilizacyjne przychodzi nam jednak płacić wysoką cenę. Jest to bardzo szeroki temat i dlatego w tej odpowiedzi można jedynie go dotknąć. Ograniczmy się więc do wymienienia kilku negatywnych przejawów, powiedzielibyśmy - „odpadów współczesnej cywilizacji".
Zauważmy, iż cywilizacja, w której żyjemy, rodzi ciągłe poczucie zagrożenia. Jest to zagrożenie powszechne. Wojny i okrucieństwa istniały w historii ludzkości zawsze. Dyskusyjną rzeczą byłoby twierdzenie, iż dawniejsze wojny były bardziej brutalne niż współczesne. Można by wysunąć wniosek wręcz przeciwny. Do okrucieństwa wojen współczesnych przyczyniły się bowiem nowe osiągnięcia techniczne, nieznane w przeszłości. To wielkie współczesne wojny nakręcały postęp techniczny. Pojęcia „wojny światowej", „wojny totalnej" zostały stworzone właśnie w naszych czasach. W przeszłości wielu ludzi nigdy nie widziało okrucieństwa wojny. Dla nas jest to „codzienny chleb informacyjny", którego w mediach jest pod dostatkiem.
I chociaż wojny oglądamy niemal na co dzień na ekranach telewizyjnych, to jednak wydają się nam one odległe. Nieraz łudzimy się, że one nas nie dotyczą. Istnieją jednak inne zagrożenia, których sami dotykamy: zatruta ziemia, powietrze, woda. Nasza planeta w wielu miejscach świata stała się ogromnym śmietniskiem. Matka ziemia, zniszczona rabunkowym gospodarowaniem, stała się wrogiem człowieka. „Zdrowa żywność" jest dziś luksusem dla ludzi bogatych. Ubodzy muszą spożywać „zatrute owoce".
Inną negatywną cechą naszej cywilizacji jest ogromny pośpiech. Bywa on niekiedy wprost absurdalny. Produkujemy więcej, żeby więcej konsumować. Im więcej i szybciej produkujemy, tym więcej i szybciej musimy konsumować. Dziś nie jest już sztuką produkowanie towarów, ale przede wszystkim ich sprzedawanie. Prawdą jest, iż istnieją w Polsce wielkie obszary ubóstwa materialnego. Ale razem z nim współistnieją pragnienia takiej konsumpcji, która wykracza daleko poza normalne ludzkie potrzeby. Nieraz bardziej zżera nas pragnienie bogactwa i zmysłowego użycia niż sama konsumpcja. Pośpiech w produkcji i konsumpcji sprawia, iż wciąż czegoś nam brakuje, jesteśmy „głodni" i ciągle nie mamy czasu. Brak czasu stał się naszym sposobem na życie. Stąd też, kiedy w naszym życiu tworzy się dłuższa przestrzeń czasowa, często nie wiemy, co z nią zrobić, ponieważ nie umiemy już żyć normalnie, żyć powoli. Współczesna psychologia stworzyła pojęcie tzw. nerwicy weekendowej. Kiedy nie musimy się spieszyć, czujemy się źle.
Inną negatywną cechą cywilizacji, w której żyjemy, jest nieustanny hałas, okropny huk: środków transportu, maszyn produkcyjnych, muzyki, środków przekazu. Trudno nam znaleźć zakątek ciszy i spokoju.
„Jak człowiek współczesny znosi te zagrożenia i jak na nie reaguje?". Trzeba powiedzieć, że znosi je bardzo źle. Pojęcia: stres, nerwica, depresja zrobiły wielką karierę w naszych czasach. Bardzo wielu ludzi żyje w ciągłym zmęczeniu, niepokoju, zagubieniu. Ten stan jest źródłem wielkiego cierpienia psychicznego. A kiedy człowiek cierpi, szuka lekarstwa. Odruchowo więc sięga po różnego rodzaju środki, które uśmierzyłyby nieco jego ból. Najczęściej są nimi środki odurzające: narkotyki, alkohol, nadmiar leków psychotropowych czy uspokajających. Rolę środków odurzających mogą spełniać także telewizja, wideo, „tania lektura", nadużycia seksualne. Wszystkie one rzeczywiście dają „jakieś" uspokojenie, ponieważ pozwalają na chwilę zapomnieć o egzystencjalnym bólu. Ale kiedy kończy się ich działanie, pozostawiają człowieka z głębokim „kacem" psychicznym i duchowym. Najmocniejsze zaś środki odurzające nie tylko głębiej człowieka stresują, ale jednocześnie powodują rozkład i destrukcję jego osobowości. Człowiek, który wchodzi w logikę środków odurzających, zmuszony jest korzystać z preparatów coraz silniejszych, a tym samym coraz bardziej destruktywnych. Z czasem natomiast nawet te najsilniejsze już nie tylko nie pomagają, ale zabijają człowieka. Bardzo trudno jest określić, ilu ludzi korzysta ze środków odurzających. O ile łatwiej można obliczyć, ilu jest narkomanów czy alkoholików, o tyle trudniej określić na przykład liczbę osób nadużywających leków psychotropowych.
Często bywamy zmyleni zewnętrznym zachowaniem przeciętnego człowieka z ulicy. Odbieramy go jako zadowolonego z życia i szczęśliwego, a kiedy otwiera przed nami swoją duszę, wówczas możemy dostrzec, ile w nim jest niepokoju, zagubienia i cierpienia. Kiedy stan zagubienia widać na ludzkiej twarzy, wtedy najczęściej jest już za późno na szybką i skuteczną pomoc. Wówczas konieczna jest dłuższa i głębsza pomoc terapeutyczna i duchowa.
Pomoc, jakiej możemy człowiekowi udzielić, zależy nie tylko od posiadanych charyzmatów osobistych, przygotowania, doświadczenia, ale także od ducha otwartości i ofiarności, z jakim wyjdziemy mu naprzeciw. Nade wszystko zaś konieczna jest wielka wiara w człowieka, która pozwala dostrzegać w nim nie tylko jego ludzkie problemy, potrzeby i cierpienia, ale przede wszystkim dziecko Boga.
Współczesnemu człowiekowi trzeba najpierw uświadamiać jego sytuację egzystencjalną, niebezpieczeństwo zagubienia i niepokój. Możliwe jest to jednak tylko wówczas, kiedy ma on jeszcze dość siły, by nauczyć się mądrze żyć w tym świecie. Kiedy natomiast pogrąży się w zagubieniu i bezsensie, udzielenie mu pomocy staje się o wiele trudniejsze.
6. 11 września 2001 roku spis treści powrót
Jak tragedia, która wydarzyła się 11 września 2001 roku na Manhattanie i w Waszyngtonie, może wpłynąć na nasze życie?
Tragedia ta zmieniła nasze spojrzenie na współczesną cywilizację i jej możliwości zapewnienia człowiekowi poczucia bezpieczeństwa i szczęścia. Kolejny raz okazało się, że nie można stworzyć świata, który byłby „wiecznym karnawałem" (Aleksander Sołżenicyn). Po koszmarze Auschwitz, Hiroszimy i Czarnobyla zapomnieliśmy na chwilę, iż niesamowite możliwości techniczne, jakie ludzkość wypracowała w XX wieku, mogą służyć nie tylko jej rozwojowi, ale i - niestety - zagładzie. Wraz z zawaleniem się wież World Trade Center legły w gruzach wielkie iluzje dobrobytu płynącego z globalizacji światowej gospodarki i handlu. Jarosław Gowin, komentując to wydarzenie, pisał: „Tragedia ta uprzytomniła społeczeństwom zachodnim, jak iluzoryczny i dwuznaczny jest cały postęp nowoczesności. Wszystkie osiągnięcia cywilizacyjne, uprawnienia, zabezpieczenia, komfort i sytość to cienka błonka, pod którą kłębi się otchłań zła, barbarzyństwa i szaleństwa. My, mieszkańcy wschodniej Europy, wiedzieliśmy to od dawna, »dzięki« komunizmowi, Europejczycy z Zachodu i Amerykanie zapomnieli natomiast, że popiół w krematoriach Auschwitz jeszcze nie wystygł, że nad lodami Archipelagu Gułag jeszcze unosi się oddech zamarzających i umierających z głodu (...). Czy życie tysięcy ofiar Osamy ben Ladena było konieczną ceną, aby spojrzeć w oczy prawdzie, czym stał się człowiek po grzechu pierworodnym".
Retoryka domagająca się natychmiastowej zemsty, bezrozumne obietnice wojny dawane zranionemu narodowi przez rządzących, pojedyncze akty przemocy wobec przypadkowych, Bogu ducha winnych wyznawców Mahometa ukazują, że wszyscy żyjemy w bezpośrednim zagrożeniu ową „otchłanią zła, barbarzyństwa i szaleństwa". Z powodu nagromadzonych pokładów gniewu tym, którzy w jednej godzinie stracili całe poczucie bezpieczeństwa, wydaje się, że mogliby odzyskać komfort psychiczny, dając upust żądzy zemsty i przemocy. Nawoływanie do wojny jest dzisiaj tak samo szaleńcze jak sam zamach terrorystyczny na WTC i Pentagon.
Szok, jakiego świat doznał po zawaleniu się dwóch najbardziej prestiżowych dla gospodarki i światowego handlu budowli, bliźniaków WTC, zmusza do przeanalizowania od nowa podstaw, na których budowana jest zachodnia cywilizacja. Jedno stało się pewne ponad wszelką wątpliwość: krwiobiegiem życia ludzkości nie może być produkcja, handel i pieniądz. Musi nim być wiara w Boga i budowane na niej miłosierdzie oraz współczucie dla człowieka, szczególnie dla ubogich tego świata. Ci, którzy w czasach bezpieczeństwa i dobrobytu traktowali religię z góry i protestowali, kiedy nawiązywano do niej przy jakiejkolwiek okazji, po tragedii modlili się spontanicznie i gromkim głosem śpiewali: „Boże, błogosław Amerykę". Nic wstydliwego.
Należy uznać za cudowny wręcz zbieg okoliczności, przewidziany w planach Opatrzności, że Jan Paweł II wybrał się w pielgrzymią podróż - nie prosząc zresztą wielkich tego świata o odroczenie wojny - do Kazachstanu i Armenii, krajów, które leżą w zapalnym punkcie ziemskiego globu. Z tego właśnie miejsca wielki świadek naszych czasów raz jeszcze wezwał świat do budowania „cywilizacji miłości". I chociaż Papież potwierdzał potrzebę ukarania winnych i ochrony ludzkości przed szaleńcami, to jednak stanowczo odżegnywał się od retoryki zemsty i działań wojennych, dokonywanych choćby tylko „metodą chirurgiczną". Papież w czasie swoich przemówień wyrażał zaniepokojenie wielką skalą przygotowań do bezpośrednich działań wojennych. „Nie możemy pozwolić, aby to, co się niedawno wydarzyło, doprowadziło do dalszych podziałów.
Z tego miejsca wzywam chrześcijan i muzułmanów, aby wznieśli do Jedynego i Wszechmogącego Boga, którego wszyscy jesteśmy dziećmi, ogromną modlitwę, aby wielki dar pokoju mógł zakrólować nad światem" - wołał w Armenii Jan Paweł II.
Kiedy 11 września 2001 roku oglądałem w telewizji walące się potężne wieże, w gruzach których zginęło prawie siedem tysięcy ludzi, spontanicznie pomyślałem o ewangelicznej wieży, która zwaliła się (...) w Siloam i zabiła osiemnastu robotników. Jezus, przytaczając ten fakt, zadaje retoryczne pytanie: Czy myślicie, że byli oni większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jeruzalem ? I sam odpowiada: Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie (Łk 13,4-5). Te słowa Jezusa są zasadniczym światłem na te trudne dni dla całej zachodniej cywilizacji - dla każdego z nas. Przestrzegają przed szukaniem zemsty i wzywają do osobistego nawrócenia.
Atak na WTC - jak słusznie wielu podkreślało - był między innymi desperackim i obłąkańczym przypomnieniem bogatemu Zachodowi o nędzy i cierpieniu ludzkości. Wielkie bogactwo budzi zawiść ubogich. Na tej zawiści wzniecano rewolucje, na niej też zbudowana była ideologia komunistyczna. Do niej odwołują się także ekstremistyczne środowiska islamskie. Tragedia na Manhattanie winna być odczytana jako wyzwanie do szukania sprawiedliwości, rozumianej jednak w bardzo szerokim sensie. Z jednej strony - świat Zachodu ma prawo być świadkiem sprawiedliwości (nie odwetu i zemsty) w stosunku do tych, którzy dokonali w Stanach tej strasznej zbrodni, ma też prawo do słusznej obrony poprzez likwidację zbrodniczych organizacji terrorystycznych, które cynicznie zapowiadają zagładę cywilizacji Zachodu. Z drugiej jednak strony - ludzie żyjący w skrajnej nędzy w wielu krajach świata mają prawo do pomocy tych, którzy dorobili się niewyobrażalnego wprost bogactwa nierzadko przecież ich kosztem. Na świecie nie będzie pokoju, jeżeli będzie istniał tak radykalny podział na ludzi bardzo bogatych i skrajnych nędzarzy. Kościół, który w Roku Jubileuszowym uznał przed Bogiem i ludzkością własny grzech podziału i niezgody oraz wyraził stanowczą wolę dążenia do jedności, może teraz w podzielonej ludzkości spełnić misję przebaczenia, pojednania i pokoju. „Jedyną rywalizacją między wyznawcami Boga powinno być dążenie do jak największej wzajemnej miłości" - powiedział Papież w Armenii.
Spontanicznie rodzi się pytanie, co winniśmy robić w tej konkretnej sytuacji, skoro nie mamy żadnego wpływu na wielką politykę światową i nie możemy decydować ani o wojnie, ani o pokoju? Odpowiedź znajdujemy w słowie Bożym, które czytaliśmy w 25. niedzielę zwykłą, niemal bezpośrednio po tragedii: Polecam więc przede wszystkim, by prośby, modlitwy, wspólne błagania (...) odprawiane byty (...) za królów i za wszystkich sprawujących władzę, abyśmy mogli prowadzić życie ciche i spokojne z całą pobożnością i godnością (1 Tym 2,1-2).
7. Pomagać młodzieży dzisiaj spis treści powrót
Kto ponosi odpowiedzialność za brak moralności i zagubienie młodzieży oraz za to, że młodzi ludzie nie widzą często sensu swojego życia?
Odpowiedzialność za problemy moralne i emocjonalne współczesnej młodzieży jest bardzo złożona. W żaden sposób nie jest możliwe wskazanie jednej grupy ludzi, którą można by nią obciążyć. Szukając odpowiedzi na to pytanie, należy nie tyle wskazywać winnych, ile raczej usiłować zrozumieć sytuację młodych, aby odkryć, w jaki sposób przyjść im z pomocą.
Sytuację młodego człowieka kształtuje przede wszystkim rodzina. Oddziaływanie cywilizacyjne na dzieci i młodzież jest wtórne wobec bezpośredniego wpływu ojca i matki. W najwcześniejszym etapie życia dziecko poznaje cywilizację poprzez rodziców. W ich osobach przychodzi do niego „cały świat". To oni dokonują selekcji i wyboru treści, które docierają do dziecka. Stąd bezpośrednie zagrożenie nie wypływa z oddziaływania cywilizacyjnego, ale raczej z braku właściwego środowiska rodzinnego. Największym niebezpieczeństwem dla młodego człowieka jest dziś słabość więzi rodzinnych czy tym bardziej rozbita rodzina. Kiedy dziecko - dorastający miody człowiek - żyje w klimacie konfliktu, skłócenia lub co gorsza niewierności małżeńskiej, jego obraz relacji międzyludzkich od samego początku zostaje głęboko zniekształcony. Zranione doświadczenie miłości ojcowskiej czy matczynej rzutuje negatywnie na obraz Boga jako Dawcy życia. Trzeba pamiętać, że dziecko odkrywa miłość Boga poprzez miłość swoich rodziców i dzięki niej. Jezus mówi: Jeżeli „źli ojcowie" dają dobre dary swoim, o ileż bardziej udziela ich nam sam Ojciec niebieski (por. Mt 7,11).
Jednak młodzi ludzie wzrastają i kształtują swoje charaktery nie tylko w rodzinie, ale także w środowisku rówieśniczym - formalnym i nieformalnym. Stąd też zrzucanie całej odpowiedzialności za problemy dzieci i młodzieży jedynie na rodzinę byłoby niesprawiedliwe. Rodzice nie zawsze mają możliwość kontrolowania i korygowania wpływu otoczenia na postawy i zachowania swoich dzieci. Środowiska młodzieżowe nie są bynajmniej autonomiczne. Klimat moralny i religijny, jaki panuje wśród nich, kształtowany jest przez dorosłych, w szczególności zaś przez wychowawców, działaczy młodzieżowych i media. Młodzi często przyjmują „standardy" lansowane dla nich przez dorosłych. Młodzież traktowana jest przez wielki przemysł jako chłonny rynek zbytu. Im więcej jest niepewności oraz zagubienia moralnego i religijnego wśród niej, tym łatwiej przyjmuje ona proponowane „modele" życia. Słabe więzi rodzinne sprawiają często, że młodzi odwołują się częściej do opinii rówieśników i mediów niż do autorytetu rodziców. Wpływ środowiska rówieśniczego i mediów na dzieci mógłby być kontrolowany przez nich tylko wówczas, gdyby mieli oni dobry kontakt ze swoim potomstwem. O ile w najwcześniejszym okresie życia to rodzice decydują, z czym dziecko się spotyka, czego słucha i co ogląda, to jednak już w okresie dojrzewania możliwości takiej kontroli są bardzo ograniczone. Rodzice mogą wpływać na dziecko jedynie poprzez szczere rozmowy i zaufanie. Stąd tak istotne okazuje się nawiązanie głębokiej więzi przyjacielskiej rodziców z dziećmi jeszcze przed okresem dojrzewania.
Bardzo ważnym celem tej więzi jest między innymi wykształcenie odpowiedzialności za własne życie. Klimat cywilizacyjny, w jakim wzrastają młodzi ludzie dzisiaj, winni oni sami traktować nie tyle jako zagrożenie dla siebie, ale raczej jako zaproszenie do większej odpowiedzialności osobistej oraz głębszego zakorzenienia się w wartościach religijnych i moralnych. Młody człowiek winien być świadomy, iż w miarę dorastania odpowiedzialność rodziny, środowiska rówieśniczego, szkoły, Kościoła czy mediów zmniejsza się na rzecz jego osobistej odpowiedzialności. Często zdarza się, iż trudniejsze warunki wzrastania w pierwszym okresie życia bywają nierzadko dla młodych bolesnym bodźcem do podjęcia większego wysiłku, aby przekroczyć słabości i przykre doświadczenia.
Młodzi ludzie uwikłani w różnorakie słabości i błędy popełnione w przeszłości przez dorosłych nie mogą czuć się zwolnieni z odpowiedzialności moralnej i duchowej za świat, w którym żyją. Dorastając, winni mieć świadomość, że w niedługiej przyszłości oni sami będą tworzyć cywilizację.
„Z powodu cząstki, którą każdy z nas swoją postawą ma w (...) złu, przyczyniając się do zeszpecenia- oblicza Kościoła, pokornie prosimy o przebaczenie" - tak modlił się Jan Paweł II w historycznej Mszy św. w Roku Jubileuszowym w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu. Papież, wspominając błędy i grzechy popełnione przez chrześcijan w ciągu dwudziestu wieków istnienia Kościoła, prosił Boga o miłosierdzie dla wszystkich - żyjących i zmarłych. Podobnie ludzie młodzi, choć nie ponoszą bezpośredniej odpowiedzialności za błędy dorosłych, to jednak z powodu osobistych grzechów, jakie popełniają już w młodości, mają swój udział w złu, które szpeci człowieka, Kościół, społeczeństwo, ludzkość w ogóle. Ta świadomość pomoże im zrezygnować z osądzania i oskarżania. Również dzięki niej łatwiej przyjmą postawę odpowiedzialności i zaangażowania w budowanie najpierw własnego życia, a później życia rodzinnego, społecznego, politycznego oraz Kościoła.
8. Nie jesteś sam spis treści powrót
Dlaczego samobójstwo jest niedozwolone?
Pytanie dotyczące samobójstwa padło na spotkaniu z licealistami. Długo zastanawiałem się nad tym, czy podjąć się odpowiedzi na to pytanie, skoro dotyczy wąskiej grupy młodych ludzi, którzy (najczęściej sobie jedynie znanymi drogami) dochodzą do granic życia, zanim doświadczą jego piękna, dobroci, głębi i wielkości. Pytanie to wydało mi się jednak ważne dla nas wszystkich. Każdemu bowiem przydarzają się chwile, kiedy ma wszystkiego dość i - jeśli nawet nie chce w jakiejkolwiek formie przerywać swojego życia - to jednak, choć na krótki czas, chętnie schowałby się gdzieś, by przeczekać trudne czasy.
Ponieważ spotkanie odbywało się poza zajęciami szkolnymi, przyszli jedynie chętni. Od samego początku spotkania panowała atmosfera skupienia i powagi. Ci młodzi ludzie chcieli usłyszeć odpowiedź na pytania, które sami wcześniej zadali anonimowo i przesłali mi na kilka tygodni przed zaplanowanym spotkaniem. Wśród banalnych pytań typu: „Czy wolno się całować?", które nastolatki zadają każdemu księdzu na religii, znalazły się poważne, nawet bardzo trudne. Czułem, że za niektórymi z nich kryją się wielkie osobiste dramaty: cierpienie, zagubienie, poczucie nieszczęścia czy też zaglądająca w oczy rozpacz. Inne pytania odzwierciedlały z kolei otwarcie na przyszłość, optymizm, fascynację i ciekawość życia. Dla wielu zebranych młodych ludzi spotkanie było okazją, by zapytać - choćby krótko i anonimowo - o swój ważny problem.
Ponieważ przytoczone pytanie było anonimowe, nie miałem okazji zobaczyć pytającego i spojrzeć mu w oczy, aby odgadnąć, czy było ono tylko „teoretyczne", wypływało z zabawy w filozofa, praktykowanej przez niektórych młodych ludzi, czy też może zrodziła je walka z pokusą targnięcia się na swoje życie. Nie mogąc poznać okoliczności, w jakich powstało to pytanie, spróbujmy odnieść je do dwóch różnych sytuacji, w jakich mogło się ono narodzić, i w ich kontekście udzielić odpowiedzi.
Najpierw spróbujmy sobie wyobrazić młodego człowieka, który sam doprowadza się do granic życia i śmierci poprzez przekraczanie i łamanie wszystkich barier, nakazów i zakazów, jakie dla obrony człowieka stawiane są przez Boga i ludzi. Następnie problem samobójstwa odniesiemy do nastolatka doprowadzonego do myśli o śmierci przez wielkie krzywdy, jakich doznał od ludzi. Ponieważ życie jawi mu się jako pasmo wiecznych cierpień, wyciąga wniosek, iż lepiej skończyć z sobą, niż tak bardzo się męczyć.
Sytuacja pierwsza. Młodego człowieka rozpiera nienasycona chciwość doznań i wrażeń. Ponieważ jest młody, wydaje mu się, że cały świat należy tylko do niego. Uważa, że jest panem swojego życia. Słowa głupiego bogacza dobrze streszczają jego życiowe plany: Masz wielkie dobra, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! (Łk 12,19). Wszystkich traktuje z góry. Jest przekonany, że wystarczy powiedzieć sobie, iż wszystko zależy tylko od niego, a wówczas to, co dla innych jest niedostępne, dla niego stoi otworem. Wszelkie granice zostają zniesione, wszystko mu wolno. Nikt nie ma prawa niczego mu nakazywać, zakazywać lub czegokolwiek od niego wymagać czy żądać.
Z czasem jednak zauważa, że to, co miało być dla niego źródłem nieograniczonego szczęścia, staje się źródłem śmiertelnej nudy. Owa łatwość, z jaką wszystko osiąga, nie daje mu satysfakcji. Ogarniające go w związku z tym znużenie sprawia, że to, do czego dążył i czego szukał, zaczyna go męczyć. I chociaż zaspokaja wszystkie swoje namiętności, to jednak nie czerpie z tego żadnej przyjemności. Zauważa, że wraz z pogłębianiem się monotonii narasta straszny gniew na ludzi. Im bardziej ktoś jest lepszy, świętszy, tym większą wywołuje w nim złość. A to, co w innych ludziach budzi odrazę i wstręt, jemu się podoba.
Szybko też odkrywa, że nie jest odludkiem, że obok niego istnieją jemu podobni, podobnie myślący. I choć lamie wszystkie zakazy i nakazy, to jednak jego odwaga jest pozorna. Bardzo boi się zdemaskowania, kary, odrzucenia. Gdzieś w głębi swojej świadomości wie, że robi coś dziwnego, strasznego i obrzydliwego. Żyje tak przez wiele tygodni i miesięcy. Z czasem rodzi się w nim beznadzieja i rozpacz. Czuje się osaczony. Wie, że musi z tym skończy, ale nie wie jak. A może odebrać sobie życie? Powstaje więc pytanie: „Dlaczego samobójstwo jest niedozwolone?".
Świadome i rozmyślne paktowanie ze złem kończy się często tragicznie. Przed wielu ludźmi, nieraz w bardzo młodym wieku, otwiera się swoiste piekło tylko dlatego, że dali się uwieść fascynacjom demonicznym. Filmy nakręcane z inspiracji demonologicznej usłane są zwykle trupami: tajemniczymi zabójstwami i samobójstwami. Zapłatą za rozmyślne paktowanie ze złem i ze Złym jest śmierć (por. Rz 6,23); taka, która przychodzi z nadużycia narkotyków, poprzez cudzą agresję i gwałt czy też targnięcie się na własne życie. Wszystko to jest ciemne, smutne i tragicznie bolesne. Aby uratować własne życie, młody człowiek musiałby najpierw uznać, że bardzo się zagubił. Musiałby też wyznać wiarę w Tego, który jest Panem życia i śmierci. Byłoby to możliwe, gdyby zaufał ludziom i rozpoczął wszystko od nowa.
Druga sytuacja. Pytanie „Dlaczego samobójstwo jest niedozwolone?" pada w zupełnie innych okolicznościach. Zadaje je młody człowiek, który od dziecka bardzo cierpi. Jego ojciec jest alkoholikiem. W dzieciństwie, kiedy tata wracał do domu pijany, upokarzał go i znęcał się nad nim. Teraz żyją obok siebie we wzajemnie skrywanej wrogości. Matka jest osobą zagubioną i wiecznie nieszczęśliwą. Sama jest zbyt udręczona własnym życiem, aby móc interesować się życiem dziecka. Wobec rówieśników ma wiele kompleksów. Czuje się przez nich upokarzany. Jest też zbyt niezaradny, by odnosić sukcesy w szkole. Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że jest najgorszy. Nauczyciele nie potrafią docenić jego wysiłków i starań. Tęskni za przyjaźnią, ale boi się kontaktów z innymi. Ma wrażenie, że wszyscy go odrzucają i pogardzają nim. Doświadcza bolesnego osamotnienia. Czuje się samotny w domu z pijanym ojcem i bezradną matką, a także wśród rówieśników. Tęskni za miłością, ale tak bardzo boi się odrzucenia, iż woli nie ryzykować znajomości z dziewczyną. Wokół niego jest wiele życzliwych osób, które widząc jednak jego wieczny smutek i posępność - odsuwają się od niego. I chociaż często poniża się we własnych oczach, to gdzieś w głębi serca jest zbyt dumny, by prosić o trochę zainteresowania, życzliwości i ludzkiego ciepła. Żyje więc na boku i czuje się śmiertelnie samotny. Początkowo szuka ucieczki w książkach, ale towarzystwo papierowych bohaterów niewiele go pociesza. Uważa się za wierzącego, ale jego religijność jest tak obca życiu, że nie przynosi mu praktycznie żadnej ulgi i nie pomaga w rozwiązaniu problemu.
W tym umęczeniu sobą i swoją samotnością rodzi się pytanie: Czy warto tak się męczyć cale życie? Czy nie lepiej przerwać te męki? Kiedy dopuszcza do siebie takie pytania, ogarnia go jakiś straszliwie lodowaty chłód. Nigdy nie myślał realnie o przerwaniu własnego życia, niczego nigdy też nie planował. Myśl ta jednak przyssała się do jego mózgu jak pijawka. Narzuca się w momentach trudnych i staje przed nim jako „diabelskie" pocieszenie: Miałbym wreszcie święty spokój. Gdzieś w głębi swojej duszy plącze się myśl, że popełniając taki straszny czyn, mógłby zemścić się na wszystkich, którzy go odrzucali, lekceważyli i poniżali. Nie obawia się wiecznego potępienia, ale powstrzymuje go przede wszystkim strach. Hamulcem jest także matka. Może bardziej niż strach powstrzymuje go właśnie obawa przed zranieniem jej. „To by ją zabiło" - powtarza.
Przedstawiono tu dwa możliwe źródła nieszczęść młodego człowieka, choć - jak pokazuje życie - tylko jedno z nich bywa przeważnie motywem zamachu u na swoje życie. „Dlaczego samobójstwo jest niedozwolone?". Ponieważ życie pozostaje wielkim darem i łaską, także wtedy, kiedy bywa bardzo ciężkie. Aby pomóc myślącemu o śmierci młodemu człowiekowi, trzeba go-w przenośni i dosłownie -przygarnąć, przytulić i zachęcić do otwarcia na innych. Jego śmiertelna samotność jest nie tylko owocem niesprzyjających warunków w domu, w szkole czy też wśród rówieśników, ale także jego izolacji, w której lęk przed odrzuceniem miesza się z maskowaną wyniosłością. Czuje się śmiertelnie samotny, ponieważ dokonuje nieustannie takiego wyboru.
Nie jesteś sam. Wokół ciebie jest wiele bardzo życzliwych osób, które gotowe są przyjść ci z pomocą. Jeżeli do tej pory nie udzieliły ci jej, to tylko dlatego, że od nich uciekałeś - oto słowa, które - w klimacie ciepła, serdeczności i akceptacji - należy skierować do zagubionego młodego człowieka. Wraz z odkrywaniem dobrych ludzi, trzeba mu pomóc także odkryć dobrego Boga, który jako pierwszy otacza go swoją nieskończoną miłością.
9. Bieda społeczna i pieniądze spis treści powrót
Często słyszymy, że gdyby były pieniądze można by zaradzić bezrobociu, bezdomności, przestępczości, przemocy nieletnich oraz narkomanii. Jak ten sposób myślenia godzić ze słowami Ewangelii, które przestrzegają przed bogactwem? Jezus zdaje się mówić, że źródłem nieszczęścia ludzkiego jest raczej nadmiar pieniędzy.
Jezus nie wzywa do nędzy i nie sławi biedy. Sam doświadczając skrajnego ubóstwa z miłości do Ojca i ludzi (Lisy mają nory i ptaki podniebne - gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł położyć, Łk 9,58), nie żyje bynajmniej w jakieś poniżającej nędzy. Chętnie korzysta z dóbr użyczonych Mu przez ludzi bogatych. Zachęca uczniów, aby oni również przyjmowali zaproszenie do stołu, ponieważ zasługuje robotnik na swoją zapłatę (Łk 10,7). Św. Paweł zaś, powołując się na znane przysłowie cytowane w Prawie Mojżesza (Nie zawiążesz pyska wołowi młócącemu, Pwt 25,4), powtarza tę samą prawdę: Godzien jest robotnik zapłaty swojej (1 Tm 5,18; por. 1 Kor 9,9). Jezus nie zaprzecza więc potrzebie korzystania z pieniędzy i środków materialnych. Nie potępia ludzi bogatych, ale zaprasza ich, aby zaufawszy Bogu - rozdawali swoje dobra biednym i naśladowali Jego ubóstwo.
Biblijna analiza społeczna podkreśla, że biedni cierpią z powodu chciwości oraz braku miłosierdzia rządzących i bogatych. Również Jezus wskazywał, że źródłem ludzkiej nędzy jest brak współczucia i miłosierdzia. Łazarz leżący u bram bogacza jest oskarżeniem nie tylko tego ostatniego, ale wszystkich, którzy byli związani z jego dworem. Częste podkreślanie przez media, że przyczyną najważniejszych problemów społecznych jest brak pieniędzy, to nie tylko uproszczenie, ale także zwyczajna nieprawda. W niektórych dziedzinach życia społecznego ważniejsze od pieniędzy bywa współczucie i miłosierdzie wobec człowieka.
Autor Księgi Przysłów modli się do Boga: Proszę Cię (...) nie dawaj mi bogactwa ni nędzy, żyw mnie chlebem niezbędnym, bym syty nie stał się niewiernym i nie rzekł: „A któż to jest Pan?" lub z biedy nie zaczął kraść i nie targnął się na imię mego Boga (Prz 30,7-9). Modlitwa ta ukazuje istotę naszego stosunku do pieniędzy i rzeczy materialnych. Po pierwsze - dobra materialne są darem Boga otrzymywanym z Jego łaski. Jeżeli korzystamy z nich, winniśmy jednocześnie za nie Bogu dziękować. Bóg ofiarowuje nam dostatek nie tylko po to, abyśmy z niego korzystali sami, ale byśmy się nim dzielili. Księga Przysłów uświadamia nam ponadto, że nadmiar dóbr staje się niebezpieczny dla duszy człowieka. Może bowiem pobudzać ją do pychy i szukania władzy. Jednak i nędza, która przyprawia człowieka o udrękę ciała, także bywa zagrożeniem dla duszy. Człowiek umęczony głodem, zimnem, chorobami czy innymi dokuczliwymi brakami traci poczucie własnej wartości i godności. Pod wpływem nędzy zapomina, że zależy od Boga, a bliźni są jego braćmi. Ludzka bieda połączona z pychą, wyniosłością i żądzą władzy leżała u źródeł krwawych rewolucji, które przemocą zabierały dobra materialne bogatym, ale bynajmniej nie po to, aby je rozdać ubogim. Obalona władza bogatych była zastępowana uciskiem i terrorem rewolucyjnym.
Niezwykłe świadectwo ewangelicznego ubóstwa daje cytowany wcześniej Aleksander Sołżenicyn w książce pt. Archipelag Gulag. Aby więzień mógł przetrwać nieludzki czas przymusowej pracy w łagrach, autor radzi mu przyjąć dobrowolnie skrajne ubóstwo: „Własnych rzeczy mieć jak najmniej, żeby później nie drżeć o nie. Nie trzeba mieć walizki, aby eskorta nie musiała zgnieść jej na miazgę przy wejściu [do wagonu]; nie trzeba też mieć nowych butów ani modnych półbucików, ani wełnianego garniturku: w wagonie (...) i tak ci ukradną, odbiorą, zamienią, każą oddać. Jeżeli oddasz bez sprzeciwu, to upokorzenie długo będzie zatruwać ci serce. Jeżeli zabiorą ci siłą - to za twoje myto, jeszcze cię obito. (...) Żadnego mienia! Nie mieć niczego! Uczył nas (...) Chrystus. (...) Dlaczegóż to nie chcemy wmyślić się w sens tego przesłania opętani chciwością? Czy nie rozumiemy, że posiadanie gubi nasze dusze?".
10. Bieda w rodzinie spis treści powrót
W moim sąsiedztwie mieszka rodzina, która jest w bardzo trudnej sytuacji materialnej i moralnej. Rodzice są bez pracy, a mają czworo dzieci. Brak im podstawowych środków do życia. Złorzeczą na tę sytuację. Brakuje im jednak otwarcia na innych, są zniechęceni, bezradni. Jak pomóc im zgodzić się na własne życie?
Trzeba by im najpierw pomóc nie tyle „godzić się na życie", ile raczej „zbuntować się" przeciwko własnej bezradności, bezsilności i życiowej pasywności. Należałoby im także pomóc odnaleźć się w tej trudnej sytuacji, pozbierać się psychicznie i duchowo, a także - przynajmniej na początku - pomóc im szukać środków do życia. Przy czym nie tyle chodzi o charytatywną pomoc dla biednej rodziny, ile o przyjazne, bezinteresowne towarzyszenie im. Ludzie znajdujący się w trudnej sytuacji materialnej często czują się upokorzeni, poniżeni, wyizolowani, zepchnięci na margines życia. Niejednokrotnie noszą też w sobie chore poczucie winy, obwiniając siebie i swoich najbliższych o trudną sytuację materialną, w której się znaleźli, choć często nie są za nią bezpośrednio odpowiedzialni.
Stąd też pomoc materialna winna uwzględniać sytuację psychiczną tych ludzi. W ich złorzeczeniu wyrażać się może nie tylko bezradność, ale także urażona ludzka duma. Trzeba mieć ją na względzie. Pomagając człowiekowi materialnie, bez odpowiedniego wyczucia i delikatności, można go dodatkowo upokarzać, a przez to pogrążać psychicznie jeszcze głębiej. W udzielaniu pomocy materialnej ważne są nie tylko pieniądze i rzeczy materialne, ale także sposób ich przekazania. Trzeba tym ludziom dyskretnie uświadamiać, iż szukanie pomocy i wsparcia materialnego, szczególnie dla dzieci, nie jest bynajmniej upokarzające. Ludzie ubodzy materialnie, tym bardziej rodziny wielodzietne, mają prawo do systematycznej pomocy ze strony państwa i władz samorządowych. Tej pomocy trzeba się domagać, jeżeli władze zaniedbują swoje obowiązki.
Z drugiej jednak strony, pomaganie osobom w trudnej sytuacji materialnej nie może polegać jedynie na organizowaniu im środków do życia, z których one będą pasywnie korzystać. Chodzi raczej o mobilizowanie ich do działania. Wszyscy winniśmy się leczyć z roszczeniowej postawy wobec innych, którą odziedziczyliśmy po komunizmie. Żyliśmy prawie pół wieku w totalitarnym systemie, w którym zawsze „oni" byli odpowiedzialni za sprawy ekonomiczne i społeczne, nas natomiast obowiązywała wyłącznie uległość i ślepe niewolnicze posłuszeństwo wobec „ich" władzy. Dziś trzeba nam budzić w sobie świadomość, że za sprawy społeczne, gospodarcze i polityczne odpowiedzialny jest w jakiś sposób każdy obywatel. I chociaż rodzina z czworgiem dzieci ma prawo domagać się odpowiedniej ochrony i pomocy ze strony samorządu lokalnego i państwa, to jednak nie może ograniczyć się wyłącznie do żądań i roszczeń. Złorzeczeniem nie zmieni się swojej sytuacji.
Udzielona w tym konkretnym przypadku pomoc może polegać także - przynajmniej na samym początku - na uważnym i życzliwym słuchaniu. Jest bowiem niezwykle ważne, aby ludzie ci mogli wypowiedzieć przed kimś swój żal, upokorzenie i odczucie wyizolowania. Ktoś musi im pomóc „rozpuścić" gniew i żal, w jakich żyją być może już od wielu lat. Organizując pomoc materialną, towarzysząc im życzliwie, trzeba jednocześnie uświadamiać im, że bezsilny gniew jest po prostu stratą ludzkiej energii, którą można by przecież zamienić na bardziej pozytywne działanie. Trzeba by także odwoływać się do ich rodzicielskiego poczucia odpowiedzialności. Demonstrowane przez rodziców poczucie bezsilności będzie kształtować taką samą postawę u ich dzieci. Dobrze byłoby ich przekonać, na ile się tylko da, że nie jest prawdą, iż nic nie da się zrobić. Nie żyjemy na pustyni. Wokół nas jest wielu ludzi życzliwych i chętnych do pomocy. Trzeba się jedynie na nią otworzyć. Wydaje się, iż życzliwe towarzyszenie może okazać się dla tej rodziny o wiele większą pomocą niż bezpośrednia pomoc materialna, której organizowaniem winni się zająć najpierw oni sami.
Oczywiście, te i tym podobne rady będą miały sens tylko wtedy, kiedy ludzie ci, przynajmniej w minimalnym stopniu, otworzą się i pozwolą się wciągnąć w dialog. Istnieją jednak tak dramatyczne, a niekiedy wręcz tragiczne sytuacje, w których ludzka bezradność, niewiara w siebie, stany zniechęcenia i depresji są po ludzku nie do przekroczenia. Wtedy może lepiej nie pouczać, nie dawać rad, ale po prostu być, trwać z kimś w jego bezradności, pomagając i pocieszając, na ile się da.
Dla osoby pomagającej ważny jest wówczas nie tylko duch miłości bliźniego, ale także duch wiary i nadziei. Przeżywanie bowiem stanu bezradności, niemocy, zagubienia wobec czyjegoś nieszczęścia może niszczyć psychicznie i duchowo, jeżeli zabraknie ducha wiary. Jeżeli natomiast wzbudzi się w sobie świadomość, iż Pan Bóg jest obecny i działa także w największej nędzy, wówczas ta sama, po ludzku beznadziejna, sytuacja może stać się głębokim doświadczeniem duchowym. Wszystko zależy od ducha wiary. Trzeba też ufać, iż ten duch wiary i nadziei będzie oddziaływał także na ludzi zagubionych i stopniowo będzie ich przemieniał.
11. Wyznaniowy dialog spis treści powrót
Czy rozmowy na temat wiary z przedstawicielami innych wyznań, na przykład ze świadkami Jehowy, są wskazane, czy raczej należy ich unikać?
Systematyczne i z góry zaplanowane unikanie rozmów z przedstawicielami innych wyznań zamykałoby nas w wyznaniowym getcie i byłoby sprzeczne z duchem Kościoła, który ze swej natury jest powszechny. Sobór Watykański II otworzył Kościół na szeroki dialog z ludźmi odmiennych wyznań i religii. Niektórzy katolicy byli zgorszeni zaproszeniem przez Jana Pawła II do Asyżu przedstawicieli wszystkich wyznań do wspólnej modlitwy o pokój. Wydawało im się bowiem, iż Papież tym gestem zrównał wszystkie wyznania i religie. Taka interpretacja spotkania w Asyżu jest z pewnością nieprawdziwa. Sobór Watykański II zachęca wiernych do szerokiego dialogu z „braćmi odłączonymi", z niechrześcijanami, a także z ludźmi niewierzącymi. Do dialogu tego zobowiązani są nie tylko przedstawiciele hierarchii, ale także wszyscy wierni. Dialog ten wypływa jednak nie tyle z postanowienia soborowego, ile raczej z samej istoty Kościoła,który ze swej natury ma charakter apostolski.
Dialog z przedstawicielami innych wyznań i religii nie wyklucza bynajmniej wierności wobec własnego wyznania, a wręcz je zakłada. Relatywizm wyznaniowy nie tylko nie służy dialogowi ekumenicznemu, ale już w samym punkcie wyjścia czyni go bezowocnym i jałowym. Prawdziwy dialog religijny może być owocny tylko wówczas, kiedy jest prowadzony w duchu prawdy z obu stron. Obok głębokiego zakorzenienia we własnej wierze, do dialogu ekumenicznego konieczne jest wielkie otwarcie na drugiego człowieka. Owocem prawdziwego dialogu wyznaniowego winno być nie tylko głębsze spotkanie wyznawców, ale także - a może nawet przede wszystkim - głębsze spotkanie z samym Bogiem. Dialog wyznaniowy, który jest prowadzony z całą szczerością, w duchu pokory i wzajemnego otwarcia, jest zawsze dialogiem wiary, dialogiem o Prawdzie, która wyzwala od narosłych w ciągu wielu wieków wzajemnych niechęci i uprzedzeń.
W kontekście pytania o dialog ze świadkami Jehowy podkreślmy jedną cechę dialogu wyznaniowego: obustronne otwarcie na szukanie pełniejszego rozumienia prawdy. Rozpoczynanie dialogu w postawie zamknięcia („Tylko ja mam rację i muszę cię zdobyć dla naszej wiary") czyni dialog wyznaniowy bezowocnym. Praktyka zdaje się potwierdzać taką właśnie postawę u wielu świadków Jehowy. Ale i w tym przypadku generalizowanie ocen może być nieprawdziwe i krzywdzące. Także ze świadkiem Jehowy winniśmy starać się rozpoczynać rozmowę bez uprzedzeń i osądów wewnętrznych. Dalibyśmy najgorsze świadectwo wyznawanej wierze, jeżeli traktowalibyśmy ludzi w sposób dla nich przykry czy wręcz upokarzający. Szacunek należy się każdemu człowiekowi, nawet temu, który zdaje się nam przeszkadzać czy wręcz narzucać ze swoim „dialogiem religijnym".
Prowadzenie dialogu wyznaniowego może być niebezpieczne dla kogoś, kto jest niepewny swojej wiary i przeżywa różnorakie wątpliwości. Chodzi jednak nie tyle o wątpliwości intelektualne, ile przede wszystkim emocjonalne i moralne. Bylibyśmy nieuczciwi wobec własnego sumienia, gdybyśmy dla „ułatwienia" sobie życia lub też z powodów jakichś wewnętrznych urazów do pojedynczych ludzi w Kościele czy też uprzedzeń do instytucji kościelnej zmieniali wyznanie. Dotyczy to nie tylko przyjmowania przez katolika innej religii, ale także sytuacji odwrotnej. Kiedy człowiek wierzący doświadcza głębokiego rozczarowania własną wiarą, wówczas jego pierwszym obowiązkiem jest szukanie rzeczywistych przyczyn tego rozczarowania. Jeżeli bowiem przyczyną kryzysu wiary są osobiste trudności emocjonalne, moralne czy duchowe, to zanim rozpocznie się jakikolwiek dialog wyznaniowy, trzeba uczciwie szukać wyjścia z osobistego problemu na tej płaszczyźnie, na której on się objawia.
12. Kapelan w szpitalu spis treści powrót
Przez kilkanaście dni leżałam w szpitalu. Ponieważ codziennie przychodził kapelan, cieszyłam się, że będę mogła przyjmować Komunię św. Byłam jednak trochę zaskoczona wizytami księdza. Z Najświętszym Sakramentem przychodził rano, około godziny siódmej. Na korytarzach rozmawiał z personelem i pacjentami. Wielu z tych ostatnich było w trakcie toalety porannej, salowe sprzątały. Wszystko odbywało się w pośpiechu. Miałam poczucie pewnego niesmaku. Rozumiem, że szpital to wielki zakład pracy, w którym jest ciągły ruch. Wszystko podporządkowane jest trosce o zdrowie fizyczne pacjentów. Ale przecież dobrze wiemy, że do zdrowia ciała także bardzo przyczynia się spokój duszy. Wieczorem, między godziną siedemnastą a dwudziestą, w szpitalu było zwykle bardzo spokojnie. Pacjenci rozmawiali, niektórzy oglądali telewizję, inni spacerowali po korytarzach. Pomyślałam - to byłby doskonały czas dla kapelana. Nikt by mu nie przeszkadzał, nie musiałby się też spieszyć. Leżałam na sali z kobietą, która czekała na ciężką operację. I choć starała się być dzielna, to jednak była smutna. Moim zdaniem, bardzo potrzebna byłaby jej nie tylko Komunia Św., ale również rozmowa z księdzem, choćby krótka. Było mi trochę żal, że ta szpitalna okazja pomocy duchowej człowiekowi, który cierpi, jest niepewny swojego losu - bywa tak marnowana. Jak reformować system posługi kapelanów w szpitalu?
To bardzo trudne pytanie nie tylko dla pacjentów, ale także dla dyrekcji szpitali, pielęgniarek i kapelanów. Może szczególnie trudne dla ordynariuszy, prowincjałów i przełożonych kapelanów, którzy posyłają księży z tą misją. Jest ono jednak głosem licznych wiernych, dla których choroba i pobyt w szpitalu to zazwyczaj bardzo ważne doświadczenie życiowe, wpływające nieraz na zamianę stosunku do całego życia. Nawet najmniejsze zagrożenie dla zdrowia sprawia bowiem, iż odruchowo robimy rachunek sumienia i ponownie stawiamy sobie pytanie o cel i sens istnienia. Ofiarna, życzliwa i kompetentna posługa kapelanów szpitalnych może być nie tylko wielką pomocą w chorobie, ale także przyczynić się do odnowienia relacji z Bogiem i bliźnimi w tych trudnych chwilach. Dla osób zaś ciężko chorych i umierających ma nieraz decydujące znaczenie, ponieważ pomaga im przygotować się na przejście z tego świata do wieczności. Niewątpliwie praca kapelana w szpitalu wymaga więc wiele uwagi, poświęcenia i trudu.
I choć rzeczywiście w dziedzinie posługi duszpasterskiej w polskich szpitalach jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia, to całościowa ocena aktualnej posługi kapelanów winna być sprawiedliwa. W pytaniu opisane jest duszpasterstwo jednego szpitala, którego ocenę z pewnością można odnieść także do innych tego rodzaju placówek leczniczych. Nie jest ono jednak reprezentatywne dla całego szpitalnictwa w Polsce. W wielu szpitalach posługa kapelana ma rzeczywiście miejsce w godzinach popołudniowych i wieczornych. Dotyczy to przede wszystkim dużych szpitali wielkomiejskich, gdzie księża jako kapelani pracują zwykle na pełny etat. Do chorych w szpitalach niewielkich, małomiasteczkowych ksiądz przychodzi często właśnie rano i zwykle na krótki czas. Nierzadko bowiem po wizycie w szpitalu ma wiele innych zajęć duszpasterskich, na przykład katechezę czy pracę w kancelarii.
Posługa kapelana we wczesnych godzinach rannych bywa rzeczywiście trudna. Ale przy poświęceniu większej uwagi i serca ze strony duszpasterza i pacjentów, którzy korzystają z jego posługi, może być dobrze spełniana. Same zmiany organizacyjne nie wystarczą, by podnieść poziom duszpasterstwa w szpitalu. Każda posługa - nie tylko zresztą duszpasterska - zależy od zaangażowania, poświęcenia i trudu konkretnej osoby. Stąd też w ramach istniejącego duszpasterstwa szpitalnego może zmienić się bardzo wiele, jeżeli ulegnie zmianie wewnętrzne nastawienie duszpasterzy oraz korzystających z ich posługi wiernych. Nie należałoby więc podkreślać przede wszystkim konieczności zmian zewnętrznych. Chodzi raczej o pogłębienie wewnętrznej postawy w odniesieniu do szpitalnej posługi kapelanów i pacjentów.
Do sytuacji opisanej w pytaniu trzeba podejść z dużym zrozumieniem. Ksiądz kapelan nie może chodzić po szpitalu, nie rozmawiając z personelem i chorymi. Z pewnością Pan Jezus, którego duszpasterz zanosi chorym, „nie czuje się obrażany", kiedy ten pozdrawia personel czy też mówi „Szczęść Boże" sprzątającym salowym. Nie da się w szpitalu wprowadzić atmosfery skupienia i ciszy, jaka panuje w świątyni, choć oczywiście zachowanie zewnętrzne kapelana winno odpowiadać spełnianej przez niego misji. Celem posługi duszpasterskiej w szpitalu jest nie tylko prowadzenie ludzi do Boga, ale także tworzenie klimatu pogody ducha, wzajemnej miłości, życzliwości i służby. I choć zewnętrzne warunki pełnienia posługi w wielu szpitalach bywają dalekie od idealnych, to jednak nie wykluczają one przyjęcia Komunii Św., spowiedzi czy też krótkiej rozmowy z księdzem.
Niestety, często w naszych szpitalach - jak wynika z pytania - posługa kapelana ogranicza się rzeczywiście jedynie do udzielania sakramentów św. Jednak nie wszędzie. Istnieje wielu zaangażowanych kapelanów, którzy szpital przemieniają we własną parafię i rozwijają bogate formy duszpasterstwa. Obok sprawowania codziennej Mszy Św., roznoszenia chorym Komunii św. i spowiedzi, prowadzą nieraz długie rozmowy duchowe, proponują religijną lekturę, redagują szpitalną gazetkę, odprawiają krótkie nabożeństwa itp. Oczywiście w każdym szpitalu - choćby najmniejszym - jest zawsze zbyt wiele osób cierpiących i udręczonych, by jeden kapelan - nawet najbardziej gorliwy, mógł pomóc wszystkim. W wielu szpitalach na Zachodzie kapelani mają do pomocy wolontariuszy - osoby świeckie, zakonnice - którzy wraz z nim udzielają pacjentom duchowego wsparcia i pomocy. Ten rodzaj duszpasterskiej posługi w naszych polskich szpitalach przeciera sobie dopiero szlaki.
Znacznej pomocy, także duchowej, mogą udzielać sobie wzajemnie także pacjenci. Rozmowy na tematy religijne i duchowe przestają być - również w Polsce - tabu. Być może sąsiadce z pokoju pomogłaby nie tylko rozmowa z kapelanem, ale także z panią zadającą pytanie. Jezus przychodzi do szpitala nie tylko poprzez osoby duchowne, ale także przez każdy życzliwy gest i słowo: lekarzy, pielęgniarek, salowych, a może szczególnie współpacjentów. Pacjent pacjentowi może nieraz pomóc duchowo nie mniej niż ksiądz. I na koniec jeszcze jedna myśl - może najważniejsza. Opisana w pytaniu wizyta kapelana szpitalnego, właśnie dlatego, iż pozostawia tak wiele do życzenia, jest niemal symboliczna. Ta właśnie bardzo uboga wizyta dobrze wyraża „ubogie" przychodzenie Jezusa. Szpital - wielki „zakład" ludzkiego cierpienia - staje się w ten sposób stajenką betlejemską, ubogim domkiem nazaretańskim, studnią Jakuba, górą Tabor, Ogrójcem, Wieczernikiem, a nade wszystko Golgotą, gdzie Jezus przychodzi i objawia miłość Ojca do każdego człowieka, szczególnie zaś tego udręczonego swoim losem. Jezus cieszy się, że przybywa do swoich, a swoi Go przyjmują, właśnie w takich trudnych warunkach, jakie istnieją, na miarę osobistego ubóstwa, tak duszpasterzy, jak i wiernych - pacjentów.
13. Zgorszenie spis treści powrót
Jak się zachować wobec kapłana, który zachowuje się w sposób gorszący? Co ja, jako osoba świecka, mogę w tej sytuacji zrobić?
Odpowiedź na pytanie zależeć będzie od tego, o jaki typ zgorszenia chodzi. Zakładamy, że osoba pytająca nie należy do ludzi, którzy gorszą się praktycznie wszystkim, co nie jest zgodne z ich własnymi odczuciami, z ich wizją Kościoła i osób duchownych. Deklarowanie swojego zgorszenia w takiej sytuacji bywa formą nacisku na księdza, aby dostosował się do ich oczekiwań.
Wspólnoty kościelne - diecezjalne i zakonne - mają w swoich strukturach ustalone mechanizmy, które służą swoistemu „samooczyszczeniu". Dzięki nim sytuacje gorszące są rozwiązywane na bieżąco, bez potrzeby interwencji osób spoza wspólnoty. Ponadto każda osoba duchowna ma swojego wyższego przełożonego: biskupa ordynariusza, prowincjała czy generała zakonu, z którym spotyka się z określoną regularnością. W takim dialogu przełożony podejmuje zarówno problemy osobiste podwładnego, jak i problemy wspólnoty. Biskup diecezji przeprowadza też regularne wizytacje parafii, które mu podlegają. W trakcie ich trwania wysłuchuje również opinii o duszpasterzach. Także środowisko współbraci, kiedy zachodzi taka potrzeba, reaguje zazwyczaj na gorszące zachowania swojego kolegi. Najczęściej nie istnieje więc konieczność interwencji z zewnątrz, ze strony osób świeckich.
Zycie bywa jednak bogatsze niż wszelkie zasady, zwyczaje, ustalone normy postępowania. Może zdarzyć się więc gorszące zachowanie osoby duchownej, na które nie reaguje ani wspólnota, ani przełożeni. Zareagowanie w takiej sytuacji jest wyrazem miłości do Kościoła. Zgorszenie wywołane przez osobę duchowną stanowi bowiem wielką ranę zadaną wspólnocie Kościoła oraz osobom, które mu zaufały. Gorszącego postępowania księdza nie można w żaden sposób porównać z podobnymi słabościami i upadkami ludzi świeckich. Odpowiedzialność kapłana za ludzi powierzonych jego pieczy zobowiązuje go do udzielania im pomocy duchowej, moralnej i religijnej. Jak może pełnić tę rolę ktoś, kto sam postępuje w sposób sprzeczny z zasadami, które głosi?
Decyzja o interwencji w sytuacji gorszącego zachowania się księdza bywa najczęściej wielkim ciężarem i wymaga dużej roztropności i siły moralnej. Z pewnością nie należałoby podejmować panicznych i nieprzemyślanych kroków. Nie można też działać na własną rękę. Istotne jest gruntowne rozeznanie wewnętrzne, czy sytuacja jest rzeczywiście aż tak groźna, że trzeba interweniować; czy nie wchodzą tu w grę wyłącznie subiektywne domysły i skojarzenia wypływające z podejrzliwości i zbytniej skłonności do gorszenia się wszystkim wokoło. Aby uniknąć pochopnych działań, dobrze byłoby najpierw podjąć rozmowę z inną osobą duchowną, do której mamy zaufanie, a która odznacza się mądrością, roztropnością i rozwagą. Jeżeli zostanie potwierdzona potrzeba interwencji, troska o Kościół i miłość do niego wymagają podjęcia odpowiednich kroków.
Jakich? Tych, które Jezus zaleca w takich sytuacjach: Gdy brat twój zgrzeszy [przeciw tobie], idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cala sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak pogani7i i celnik (Mt 18,15-17).
Po odpowiednim rozeznaniu można usiłować rozmawiać wprost z samym zainteresowanym. Taka rozmowa wymaga jednak wielkiej mobilizacji duchowej, nie jest bowiem łatwym zadaniem. Bardzo ważny jest jej klimat. Myślę, iż nie należałoby jej podejmować bez uprzedniej dłuższej modlitwy za siebie oraz zainteresowaną osobę. W przekazywaniu jakichkolwiek uwag czy upomnień nie można kierować się nieuporządkowanymi uczuciami: oburzeniem, gniewem, złością. Wolność wewnętrzna, rzeczywista troska o większe dobro, życzliwość wobec osoby - oto istotne warunki, jakie powinny być spełnione w przekazywaniu drugiemu człowiekowi wszelkich upomnień.
Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeżeli zgorszenie jest ewidentne i trwa dłużej, rzeczywiście można odwołać się do autorytetu innych osób, szczególnie tych, które mają większy wpływ na zainteresowanego. Taki krok winien być jednak podejmowany w klimacie dyskrecji. Plotki, opowiadanie innym o zgorszeniu, mogą być jedynie rozsiewaniem zła. Włączanie kolejnych osób musi mieć swój konkretny cel.
Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. Każda osoba duchowna ma swojego przełożonego: może nim być proboszcz, przełożony domu zakonnego, pasterz diecezji lub prowincjał zakonu. W razie trwania zgorszenia, po kolejnym głębszym rozeznaniu, należałoby się do niego zwrócić. Winien to być jednak ostatni krok z naszej strony.
Kościół jest grzeszny i słaby we wszystkich swoich członkach, także w osobach duchownych. Stąd też próba rozwiązania problemu zgorszenia nie powinna być traktowana jako surowy osąd nad ludźmi, którzy - jak wszyscy inni - mają swoje problemy, słabości i grzechy. Także wobec osób duchownych przeżywających chwile słabości i upadku konieczne jest miłosierdzie.
Grzechy wszystkich ludzi Kościoła, nie tylko osób duchownych, ranią Kościół - Mistyczne Ciało Chrystusa. Te rany są nieraz bardzo bolesne. Stąd też świadomość grzechów osób duchownych nie powinna w nas powodować odsuwania się od Kościoła, ale wręcz odwrotnie - pobudzać nas do osobistego nawrócenia i osobistej miłości do Kościoła. Kościół jest grzeszny nie tylko w innych członkach, ale także we mnie samym. Cały Kościół jest grzeszny i cały też jest wezwany do przemiany wewnętrznej. Usiłując pomóc innym przezwyciężyć grzech, winniśmy mieć świadomość, iż my sami jako pierwsi potrzebujemy nawrócenia i przemiany. Ta świadomość może sprawić, iż nie będziemy ulegać taniemu gorszeniu się słabościami bliźnich, nawet jeśli są to osoby duchowne.
14. Wzajemne upominanie się spis treści powrót
Życie w zakonie to z jednej strony wspólne modlitwy i praca, z drugiej zaś - rekreacja i wypoczynek. Co robić, kiedy te ostatnie zaczynają być ważniejsze od modlitwy? Jak budować prawdziwą wspólnotę zakonną? Czy winniśmy się w niej wzajemnie upominać?
Nie trzeba w życiu wspólnotowym wprowadzać elementu konkurencji pomiędzy wspólną modlitwą a rekreacją. Wypoczynek może mieć także duchowy charakter. Św. Paweł mówi: Przeto czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwalę Bożą czyńcie (1 Kor 10,31). Życie wspólnotowe to jeden z najważniejszych elementów życia zakonnego. Jest ono podobne do wspólnej kasy - wspólnego mieszka. Jeżeli chcemy z niego korzystać, trzeba także do niego wkładać. Taka jest wspólnota, jaki jest wkład czy starania wszystkich jej członków. Taka jest głębia duchowa wspólnoty, jakie życie duchowe poszczególnych braci czy sióstr. Jeżeli większość z nich żyje powierzchownie, banalnie, to podczas rekreacji i przy stole będą dominować mało znaczące i dwuznaczne rozmowy. Mówimy na co dzień o tym, czym żyjemy. Jednak nie chodzi o zmianę rozmów, a o zmianę życia. Wspólnotę budujemy wszyscy. Kiedy ktoś narzeka, że jest mu w niej bardzo ciężko, że czuje się niekochany, nieakceptowany, wówczas należałoby mu zadać pytanie: Co ty sam wnosisz do wspólnoty? Co osobiście robisz, żeby było inaczej? Co wrzucasz do wspólnego mieszka?
Miłość wspólnotowa nie jest nigdy miłością bezwarunkową i bezinteresowną. Tylko Bóg kocha nas taką miłością. Natomiast my kochamy siebie wzajemnie w sposób warunkowy i „interesowny". Jezus mówi: Wszystko więc, co byście chcieli, ieby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie. Albowiem to jest [istota] Prawa i Proroków (Mt 7,12). Jest to złota zasada powtarzana od tysięcy lat tak w kręgu kultury greckiej, jak i judaistycznej. Jezus cytuje ją tutaj i podaje jako własną. Żyjąc we wspólnocie, trzeba sobie nieustannie powtarzać: traktujmy innych tak, jak byśmy chcieli, aby oni nas traktowali. Naszym braciom we wspólnocie należy ofiarować to, czego nam brakuje i co sami chcielibyśmy otrzymywać. Jeżeli szukamy akceptacji, podejmijmy trud okazywania jej innym. Jeśli w chwilach trudnych tęsknimy za współczuciem, okazujmy innym zrozumienie. Gdy pragniemy życzliwości, bądźmy wobec innych życzliwi. Kiedy zaś potrzebujemy pomocy, sami pomagajmy.
Jak mogę innym ofiarować miłość, życzliwość, współczucie, przebaczenie, czyli to wszystko, czego mi brakuje? Dajemy bliźnim to, co otrzymujemy od Boga. Kochając, jesteśmy kochani. Przebaczając, otrzymujemy przebaczenie. Akceptując, jesteśmy akceptowani. Im więcej dajemy, tym więcej otrzymujemy. Kiedy rozwijamy w nas głębokie pragnienia miłości bliźniego, Bóg sam dopełni w nas tego, czego potrzebujemy.
„Czy we wspólnocie zakonnej winniśmy się wzajemnie upominać?". Wbrew temu, co nieraz mogłoby się nam wydawać, wspólnota nie tylko nie kryje naszych słabości, aleje wręcz objawia. Chcielibyśmy nieraz, by tuszowała nasze błędy. Kiedy zachowujemy się w sposób dwuznaczny, nieszczery, wydaje nam się, że wspólnota winna być tolerancyjna. Jeśli panuje w niej zdrowa atmosfera, dzieje się jednak wręcz przeciwnie. Wytyka nam błędy i kieruje na drogę nawrócenia. Wspólnota chrześcijańska, która maskuje i ukrywa błędy swoich członków, jest chora. Uświadamianie błędów nie może jednak służyć upokorzeniu. Wspólnota odkrywa przed nami istotę naszych upadków, ale po to, aby je osłonić miłosierdziem. Napomnienie braterskie jest wyrazem przyjacielskiej i ojcowskiej miłości: kocha syna ten, kto go w porę karci (por. Prz 13,24). Parafrazując, możemy powiedzieć: miłuje brata ten, kto upomina go z miłosierdziem, życzliwością i dyskrecją.
Powstaje więc pytanie, jak się wzajemnie napominać, w jakiej formie to czynić? Jest to bardzo ważne pytanie. Bezpośrednio i wprost wyrażone uwagi - to bardzo trudne narzędzie wzajemnego pomagania sobie. Należy go używać z wyjątkową ostrożnością i wyczuciem. We wspólnocie upominać innych winni najpierw ci, którym Kościół powierza taką misję: przełożeni, spowiednicy, kierownicy duchowi. Niech robią to przede wszystkim oni.
Można skutecznie upominać braci i zapobiegać złu nie wprost, a pośrednio, na przykład samemu dając dobry przykład. Dobro bowiem zawsze zatrzymuje zło. Kiedy na przykład jesteśmy świadkiem obmowy, nasze milczenie łub też dyskretna zmiana tematu mogą być wyrazem braterskiego upomnienia. Wcale nie trzeba w takiej sytuacji być niegrzecznym, reagować ze zgorszeniem, mówić obcesowo: „Przestań obmawiać". Należy pamiętać, że zło zwalcza się przede wszystkim dobrem, a także i o tym, iż wszyscy potrzebujemy upomnienia. W dawnych strukturach zakonnych tworzono pewne mechanizmy wspólnotowe, które miały pomagać we wzajemnym wzroście duchowym. W jezuickich wspólnotach istnieje na przykład instytucja admoni- tora. Ma on prawo z urzędu napomnieć przełożonego wspólnoty. W praktyce admonitorzy bardzo rzadko to czynią, ale już sama świadomość, iż jest osoba, która może upomnieć także przełożonego, tworzy dobry klimat. We wspólnocie chrześcijańskiej nie ma rządzących i rządzonych, panów i służących.
Wszyscy są sługami, choć różny jest zakres ich pracy i odpowiedzialności. Jeżeli ktoś nie jest przełożonym, a chce upomnieć brata, winien podjąć uprzednio głębokie rozeznanie duchowe: porozmawiać ze spowiednikiem, z kierownikiem duchowym, ze starszym i doświadczonym bratem. Jeżeli upomnienie miałoby być jedynie wyrażeniem własnego gniewu i niezadowolenia z brata czy siostry, znacznie lepsze będzie milczenie.
15. Jak zachować czystość? spis treści powrót
Jak w cywilizacji, która niemal na każdym kroku karmi nas erotyzmem, zachować czystość myśli, pragnień i ciała? Czy jest to możliwe? Czy nie jesteśmy wręcz skazani na upadki i niewierności?
Rzeczywiście, współczesna cywilizacja eksponuje erotyczną sferę ludzkiego życia. W sposób szczególny zaś reklama i film odwołują się do pożądania seksualnego, by przyciągnąć uwagę widza. Jan Paweł II wielokrotnie zabierał głos w tej kwestii: „Wyrażam zaniepokojenie treścią moralną bardzo wielu programów rozpowszechnianych przez środki przekazu. (...) Przestrzegam zwłaszcza przed pornografią i przemocą, które próbuje się narzucać odbiorcom". Zaś w Liście do Rodzin producentów pornografii Papież pyta: „O jakąż prawdę może chodzić w filmach, przedstawieniach, w programach radiowo-telewizyjnych zdominowanych na przykład przez pornografię? Czy jest to właściwa służba prawdzie o człowieku? Oto pytania, które trzeba stawiać tym, którzy pracują w tej dziedzinie i są za nią odpowiedzialni". Jeżeli nawet postawimy takie pytania tworzącym przemysł pornograficzny, na pewno nie usłyszymy zadowalającej odpowiedzi. Stąd też, żyjąc w takim świecie, konieczne jest głębokie przekonanie wewnętrzne, iż czystość myśli, pragnień i ciała zależy wyłącznie od decyzji naszego serca, a nie od zewnętrznych okoliczności.
Rozważań o czystości nie należy jednak rozpoczynać od refleksji i uwag na temat czystości ciała. Ta bowiem jest wtórna wobec czystości wewnętrznej. Flamandzki mistyk bł. Jan van Ruysbroeck w refleksji nad czystością wymienia: czystość duszy, serca i ciała. Czystość duszy - zdaniem tego wielkiego mistyka - wyraża się przede wszystkim w głębokiej jedności z Bogiem oraz w wielkiej wolności wobec wszystkich stworzeń i zjawisk, w tym również wobec seksualności. Wszystko, co człowiek otrzymuje od Stwórcy, „dzięki czystości duszy, opuszcza, aby spocząć w Bogu". Czystość duszy jest podstawą czystości serca, która sprawia, że „człowiek w przypadku każdego cielesnego pokuszenia albo popędu natury zwraca się ku Bogu z wolną wolą, z odnowionym zaufaniem i bez zwątpienia chce z odnowioną wiernością i silną wolą pozostać z Nim" - mówi bł. Jan van Ruysbroeck. Uleganie zmysłowości sprawia, iż serce przylega do pożądliwości ciała i tym samym odwraca się od Boga. Nie można bowiem w żaden sposób służyć jednocześnie Bogu i zmysłowym pragnieniom ciała. Na czystości duszy i serca budowana jest dopiero czystość ciała, która wyraża się przede wszystkim w unikaniu dwuznacznych moralnie wyobrażeń i czynów.
Szukanie czystości ciała bez jednoczesnego dążenia do czystości duszy i serca staje się przedsięwzięciem beznadziejnym, ponieważ nie możemy w żaden sposób ukryć czy tym bardziej wyeliminować naszych podstawowych potrzeb seksualnych. Zachowanie czystości ciała jest możliwe tylko wówczas, kiedy podejmiemy wewnętrzne starania o czystość duszy i serca.
Dramatycznie brzmią pytania: „Czy czystość ciała jest możliwa? Czy nie jesteśmy wręcz skazani na upadki i niewierności?". Takie wątpliwości rodzą się bardzo często w umysłach młodych ludzi, którzy z jednej strony są głęboko religijni, z drugiej zaś - nie radzą sobie z własnym uwikłaniem w niedojrzałość emocjonalną i seksualną. Nawet małe upadki wewnętrznie ich zniechęcają, budzą niewiarę we własne siły czy też stopniowo prowadzą do zaniedbywania własnych pragnień religijnych. Nieskazitelność ciała jest konsekwencją czystości duszy i serca. Ciało staje się czyste, kiedy ulega duszy i wyraża najgłębsze pragnienia ludzkiego serca. Czystość ciała nie jest więc celem samym w sobie, ale zmierza do oglądania Boga.
Młodzi ludzie muszą sobie uświadomić, że czystość ich serca zależy wyłącznie od ich wolnego wyboru. I chociaż warunki zewnętrzne, w jakich żyją, sprawiają, iż czystość serca i ciała jest wystawiana na próby, to jednak nie jest ona niemożliwa do osiągnięcia. Dzięki jednoznacznej wewnętrznej decyzji przylgnięcia do Boga i pełnienia Jego przykazań, pokusy, jakie niosą pewne trendy naszej kultury, stają się czymś zewnętrznym i względnym. Dla człowieka, który doświadcza choćby w najmniejszym stopniu fascynacji Bogiem i Jego miłością, rezygnacja z dwuznacznych moralnie przeżyć jest czymś prostym i oczywistym. Odrzucenie wszelkich wrażeń i bodźców seksualnych, jakie proponuje nam cywilizacja audiowizualna, nie jest jakąś wielką bohaterską ofiarą, ale rozumnym odejściem od tego, co zatruwa wyobraźnię, zakłóca rozumowanie i osłabia wolę. Odrzucenie trucizny, jaką zawiera pornografia, jest naturalnym wyborem człowieka, który kocha swoje życie i troszczy się
O ego dobro. Młodzi ludzie korzystają z pornografii nie dlatego, że są zdemoralizowani i szukają w hedonistyczny sposób wrażeń i doznań, ale tylko dlatego, ponieważ zabrakło w ich życiu świadomego wyboru i jednoznacznej decyzji: Człowiek rozsądny trucizny nie zażywa. Czystość ciała jest możliwa wówczas, kiedy czynimy Boga Panem swojego życia i wierzymy głęboko, że On sam daje nam łaskę podporządkowania swojej fizyczności najgłębszym pragnieniom duszy i serca. Ciało poddane duchowi czyni ludzkie serce bardziej otwarte i wrażliwsze na najgłębsze wartości ducha i dlatego może oglądać Boga i doświadczać Jego nieskończonej miłości.
16. Przyjaźń a celibat spis treści powrót
Jak przeżywać i tworzyć przyjaźń w celibacie, by była ona budująca nie tylko dla samych przyjaciół, ale także dla całej wspólnoty kapłańskiej czy zakonnej, w której uczestniczymy na co dzień?
Kiedy człowiek postanawia zrezygnować z narzeczeństwa, małżeństwa oraz rodzicielstwa, w jego życiu często powstaje pustka, rodzi się bolesna samotność. Aby celibat mógł być przeżywany przez zakonnika czy księdza pozytywnie, w pustą przestrzeń jego serca i umysłu winno wejść doświadczenie Boga. Bóg jednak nie zastąpi nigdy w sposób fizyczny drugiego człowieka. A przecież każdy pragnie ludzkiej bliskości, akceptacji, życzliwości i ciepła. Sam Jezus potrzebował przyjaciół, prosił ich o wsparcie. Kiedy zaś zawiedli Go, skarżył się: Tak [oto] nie mogliście jednej godziny czuwać ze Mną? (Mt 26,40). Tym bardziej nam, słabym ludziom, potrzebna jest przyjaźń.
Należy jednak pamiętać, że przyjaźń w sposób zasadniczy różni się od miłości erotycznej. Dojrzała przyjaźń nie jest nigdy uczuciem zawłaszczającym, nie dąży do posiadania drugiego, jak ma to miejsce w przypadku miłości. Jeżeli w relacjach odbieranych przez nas jako przyjacielskie dochodzi do zawłaszczenia osoby (nabycia praw do emocjonalnego posiadania), wówczas przyjaźń przeradza się w miłość erotyczną.
We wspólnocie zakonnej czy kapłańskiej nikt nie może powiedzieć do brata lub siostry: ty należysz tylko do mnie, ty jesteś tylko mój (moja). Natomiast w miłości erotycznej ludzie dają sobie wzajemnie prawo wyłączności. Narzeczony „ma prawo" do szczególnej relacji z tą jedną dziewczyną. I odwrotnie. Nie jest to nadużycie. Nie można tu mówić o literze prawa czy władzy, ale jedynie o „prawie miłości". To wzajemna miłość daje ludziom prawo do siebie. Gdy jej brakuje, prawo do wyłączności, posiadania drugiego przestaje obowiązywać. Żądanie go, kiedy we wzajemnych stosunkach panuje niechęć lub wrogość, bywa zwykle głęboko raniące.
Przyjaźń nigdy nie zastąpi miłości. Nawet najtrwalsza i najwspanialsza zawsze będzie inna od tej jedynej relacji - miłości, jaka łączy kobietę i mężczyznę. Uczucie to rozwija się w sposób intencjonalny, wprost zamierzony. Chłopak, któremu podoba się dziewczyna, mówi do niej bezpośrednio: „Chcę, byś była moją dziewczyną", „Chcę, byś była moją narzeczoną", w końcu: „Chcę, byś była moją żoną". Przyjaźni pomiędzy ludźmi dorosłymi (przyjaźnie dziecięce mają trochę inny charakter) nie buduje się tak intencjonalnie. Najczęściej zawiera się je - można powiedzieć - przy okazji, po drodze, w czasie twórczej pracy, kiedy rozwijamy wspólne zainteresowania. Właśnie to „po drodze" sprawia, że przyjaciele czują się wolni. Do dwojga przyjaciół, których fascynuje to samo, którzy idą w jednym kierunku, może dołączyć ktoś trzeci, czwarty... Autentyczna przyjaźń jest bowiem zawsze otwarta na innych. Przyjaźń jest taka, jaki jest wspólny kierunek, w którym podążają przyjaciele; płaszczyzna, na której się spotykają. Im szersza jest owa płaszczyzna, tym głębsza przyjaźń. W dojrzałej przyjaźni także dawanie sobie ciepła, życzliwości i wsparcia emocjonalnego dokonuje się jakby po drodze. Idziemy razem w jedynym kierunku, robimy wspólnie coś ważnego, a jednocześnie pomagamy sobie żyć, wspieramy się, także emocjonalnie. Robiąc to, nie potrzebujemy zapewniać się wzajemnie o naszej wierności. Im prawdziwsza przyjaźń, tym dyskretniejsze bywają przyrzeczenia. Górnolotne deklaracje przyjaźni bardziej utrudniają niż pomagają w jej rozwoju.
Natomiast kiedy pomiędzy przyjaciółmi pojawiają się elementy zazdrości o siebie, wówczas jest to znak niedojrzałości emocjonalnej. W takiej sytuacji z pewnością nie należy zrywać kontaktów z bliską nam osobą. Trzeba zaistniały problem traktować jako życiowe zadanie. Aby móc je wykonać, należy uznać najpierw własną niedojrzałość oraz szukać sposobów jej pokonania. Doskonalenie relacji przyjacielskich nie przychodzi samo. Trzeba go szukać, dążyć do niego. W jaki sposób? Dając innym to, czego sami oczekujemy od przyjaciół. Niedojrzałość emocjonalna wyraża się w tym, że człowiek - jak małe dziecko - nastawia się tylko na branie: oparcia, poczucia bezpieczeństwa, akceptacji. Małe dziecko ma do tego prawo. Z upływem czasu, w miarę naszego dorastania, prawo do brania zaczyna wiązać się z obowiązkiem dawania. By móc mówić o prawach, trzeba wypełniać zobowiązania.
17. Czy jestem zdrajcą? spis treści powrót
Jak rozumieć słowa Jezusa: Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 10,22)? Czy może to znaczyć, iż trzeba wytrwać w zakonie czy też w seminarium duchownym mimo wszystko? Osoby, które decydują się na odejście z seminarium czy z zakonu w okresie formacji podstawowej, są często oceniane jako słabe, jako zdrajcy... Czy to jest słuszne? Czuję, iż nie stać mnie na radykalizm życia zakonnego, a nie chcę żyć w zakłamaniu.
Wspomniane oceny najczęściej są bardzo krzywdzące. Każdy ma prawo, o ile możemy tak powiedzieć, do pomyłki, także w takiej ważnej sprawie, jaką jest powołanie życiowe. Surowe i niesprawiedliwe oceny wobec osób rezygnujących z zakonu czy z seminarium duchownego w okresie formacji podstawowej mogą być formą niesprawiedliwego nacisku środowiska, przed którym trzeba się czasami bronić. Przed ostatecznym przyjęciem święceń kapłańskich, złożeniem ślubów zakonnych, zawarciem związku małżeńskiego każdy ma prawo - a nieraz nawet obowiązek - zrezygnować z dalszej drogi, jeżeli są ku temu poważne powody. Powodów tych nie musi się ujawniać wszystkim wokoło. Rodzina, przyjaciele, znajomi winni wówczas uszanować tę decyzję. Nikogo nie można zmuszać do przyjmowania święceń, składania ślubów zakonnych czy też do małżeństwa. Takie akty złożone pod presją psychiczną Kościół uznaje za nieważne. Po odpowiednim sądowym procesie kościelnym ich nieważność może zostać oficjalnie potwierdzona.
W okresie próby ma się prawo zrezygnować z seminarium, z zakonu czy też z narzeczeństwa. Jednak decyzje takie winny być podejmowane bardzo rozważnie i uczciwie zarówno wobec Boga i własnego sumienia, jak też wobec ludzi, którzy niejako z urzędu pomagają nam je rozeznać. Ważnych decyzji życiowych nie powinno się podejmować na własną rękę, pod wpływem chwilowych wątpliwości czy zniechęcenia. Rozeznając sytuację, trzeba by z jednej strony badać swoje sumienie i pytać Boga, do czego nas naprawdę powołuje, z drugiej zaś szczerze rozmawiać z osobami kompetentnymi: przełożonymi, spowiednikiem, kierownikiem duchowym. Cofnięcie decyzji podjętej kilka lat wcześniej domaga się bardzo uczciwego rozeznania i postawienia sobie kilku zasadniczych pytań: Dlaczego chcę cofnąć tę decyzję? Czy od początku uczciwie rozeznawałem powołanie? Jakie są racje, dla których chcę odwołać moją wcześniejszą decyzję? Czy jestem przekonany o tym, że była ona błędem? Czy nie roztrwoniłem przypadkiem powołania poprzez brak zaangażowania w życie duchowe oraz brak szczerego dialogu z kierownikiem duchowym i przełożonymi?
To tylko część pytań, na które trzeba sobie bardzo szczerze odpowiedzieć, aby uczciwie rozeznać swoje powołanie. Autentyczne zaangażowanie w sprawy duchowe oraz w rozeznanie powołania jest istotnym warunkiem podjęcia uczciwej decyzji. Z podjęciem decyzji o wystąpieniu z zakonu czy seminarium nie należałoby się spieszyć. Odpowiedź na pytanie, jak postąpić w konkretnym przypadku, wymaga nieraz dłuższego rozeznania. Aby dobrze zdecydować o tak ważnych sprawach, należy szukać także głębokiego wejrzenia we własne sumienie przez kierownictwo duchowe czy też dłuższe rekolekcje.
W przypadku opisanym w pytaniu konieczne jest najpierw rozeznanie, czy jest to rzeczywiście brak radykalizmu ewangelicznego, czy też może raczej brak rzeczywistego pragnienia bycia kapłanem lub zakonnikiem. Brak takiego pragnienia przez dłuższy czas, mimo rzeczywistego zaangażowania w modlitwę i życie duchowe, może być ważnym znakiem braku powołania. Powołanie kapłańskie i zakonne przejawia się między innymi w pochodzącym od Ducha Świętego głębokim pragnieniu realizowania tej właśnie drogi życia.
Nasze rozważania dotyczą okresu formacji podstawowej, będącego jednocześnie okresem próby zarówno dla kandydata, jak też dla seminarium i zakonu, które go warunkowo przyjmują. Nikomu przy wstąpieniu nie obiecuje się, że na pewno zostanie księdzem czy zakonnikiem. Obie strony podejmują rozeznanie i przygotowują się do podjęcia decyzji.
Inaczej trzeba traktować te sytuacje, w których dokonało się już rzeczywiste zaangażowanie w kapłaństwo przez przyjęcie święceń czy też w życie zakonne przez złożenie ślubów wieczystych. Chęć rezygnacji z kapłaństwa czy życia zakonnego trzeba traktować najczęściej jako pokusę ucieczki. Problemy duchowe i emocjonalne, które nie zostały rozwiązane w trakcie formacji podstawowej, mogą ujawnić się w późniejszym życiu zakonnym czy kapłańskim. Pragnienie głębokiego wewnętrznego nawrócenia i przemiany, szczerość w kierownictwie duchowym, cierpliwość, otwarty dialog z przełożonymi - oto zasadnicza droga do rozwiązania istniejących trudności i rozwiania wątpliwości.
Redakcja: Katarzyna Stokłosa
Redakcja techniczna: Ewa Czyżowska
Łamanie: Joanna Lazarów
Okładka: Pracownia AA
© Copyright by Józef Augustyn SJ © Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2004
ISBN 83-7221-839-0
Wydawnictwo M
ul. Łukasiewicza 1, 31-429 Kraków teł. (012) 61-77-590
dz. handlowy (012) 61-77-591, 61-77-592
e-mail: wydawnictwom@wydawnictwom.pl
Wydawnictwo M Kraków 2004