Uroczy nicpoń
Prolog
Deszcz nie rozproszył fetoru ani nie przyniósł ochłody.
Upał i smród stały się nawet dokuczliwsze. W zaułku
piętrzyła się sterta śmieci - pudla, gnijące odpadki,
skrzynki, potłuczone talerze i najróżniejsze niepotrzebne
nikomu rupiecie. Kobieta i dziecko wczołgali się do
jednej z większych skrzyń na brzegu stosu, żeby się tam
ukryć. Dziecko nie wiedziało, dlaczego muszą się ukrywać,
lecz wyczuwało strach kobiety.
Ten strach cały czas czaił się na jej twarzy, w głosie,
w drżeniu dłoni, którą trzymała rączkę dziecka, gdy
włóczyli się alejkami, zawsze nocą, nigdy za dnia.
Panna Jane - tak kazała się do siebie zwracać. Dziecko
sądziło, że to imię powinno być mu znajome, a jednak
nie było. Dziewczynka nie wiedziała również, jak
ona sama ma na imię; kobieta wołała na nią Bells",
widocznie więc tak się nazywała.
Panna Jane nie była jej matką. Gdy Bells lass spytała
o to, usłyszała: „Nie. Jestem twoją nianią", ale nigdy nie
przyszło dziewczynce na myśl, by zapytać, kim jest niania,
bo z odpowiedzi wywnioskowała, że powinna to
wiedzieć. Panna Jane była z nią od samego początku,
Lass (ang.) - panna, panienka (przyp. tłum.).
to znaczy odkąd sięgała pamięcią, czyli zaledwie od kilku
dni. Kiedy się ocknęła, leżała obok kobiety w uliczce,
bardzo podobnej do tej; obie były zakrwawione i od
tamtej chwili cały czas uciekały, kryjąc się w różnych
zaułkach.
W piersi panny Jane tkwił nóż i miała wiele kłutych
ran. Kiedy odzyskała przytomność, zdołała wyciągnąć
nóż, ale nie opatrzyła ran. Całą uwagę skupiła na dziewczynce
- na tamowaniu krwi sączącej się z rany na jej
potylicy oraz na ucieczce z miejsca, w którym się ocknęły.
- Czemu się ukrywamy? - zapytała Bells w chwili,
kiedy to sobie uświadomiła.
- Żeby cię nie znalazł.
- Kto?
- Nie wiem, dziecko. Sądziłam, że to złodziej, który
próbuje wszystkich pozabijać, aby pozbyć się świadków.
Ale teraz nie jestem tego pewna. Za bardzo był zawzięty,
wyraźnie chciał ciebie znaleźć. Ale wyprowadzę cię
stąd i obronię. Obiecuję, że więcej nie zrobi ci krzywdy.
- Nie pamiętam, żeby ktoś mnie skrzywdził.
- Bells lass, odzyskasz pamięć, teraz się tym nie
przejmuj, choć miejmy nadzieję, że nie nastąpi to zbyt
szybko. Prawdę mówiąc, to łaska boska, że chwilowo
nic nie pamiętasz.
Bells nie martwiło, że nie pamięta niczego sprzed
widoku krwi. Była za mała, by się przejmować tym, co
może nastąpić. Niepokoiła ją wyłącznie teraźniejszość:
głód i niewygoda oraz to, że panna Jane nie obudziła się
ze snu.
Jej niania sądziła chyba, że w kupie śmieci piętrzących
się wokół nich znajdą coś przydatnego, ale była
jeszcze za słaba, by się rozejrzeć. Nocą wczołgały się do
skrzyni i panna Jane przespała prawie cały dzień.
Znowu zapadła noc, a ona wciąż spała. Bells po-
trzasnęła nią, lecz panna Jane się nie poruszyła. Była
zimna i sztywna. Bells nie wiedziała, że niania nie żyje
i że również stąd bierze się ten okropny fetor.
W końcu Bells wypełzła ze skrzyni na deszcz, żeby
dopóki pada, zmyć z siebie zakrzepłą krew. Nie lubiła
brudu i dlatego uznała, że nie wolno jej do niego przywyknąć.
Dziwne, rozumiała takie proste rzeczy, a jednocześnie
nie wiedziała, skąd o tym wie.
Pomyślała, że mogłaby pogrzebać w śmieciach, jak
planowała panna Jane, ale nie była pewna, czego ma
szukać, co by jej się przydało. W końcu zgromadziła
parę przedmiotów, które wydały jej się godne uwagi -
brudną szmacianą lalkę bez ręki, męski kapelusz osłaniający
oczy przed deszczem i wyszczerbiony talerz,
a także brakującą rękę lalki.
Wczoraj panna Jane wymieniła na jedzenie pierścionek,
który miała na palcu. To był jedyny raz, kiedy opuściła
kryjówkę za dnia, szczelnie owinięta szalem, żeby
zakryć najgorsze z krwawych plam.
Bells nie wiedziała, czy panna Jane ma więcej pierścionków
na wymianę, nie pomyślała, żeby sprawdzić.
Wtedy właśnie jadły po raz ostatni. W śmieciach było
podgniłe jedzenie, lecz mimo głodu nie ruszyła go. Na
razie nie poddawała się desperacji, a zapach odpadków
ją odrzucał.
Prawdopodobnie w końcu umarłaby z głodu, skulona
w skrzyni obok zwłok panny Jane, czekając na jej
przebudzenie. Ale w nocy usłyszała, że ktoś jeszcze grzebie
w śmieciach. Gdy wyjrzała, natknęła się na młodą
kobietę, a właściwie dziewczynę, która mogła mieć nie
więcej niż dwanaście lat, ponieważ jednak była znacznie
wyższa od niej, z początku wzięła ją za dorosłą.
Dlatego w głosie Bells pobrzmiewał szacunek pomieszany
z wahaniem, kiedy powiedziała:
- Dobry wieczór pani.
Zaskoczyła dziewczynę.
- Co ty tu robisz na tym deszczu, lass?
- Skąd znasz moje imię?
- Hę?
- Mam na imię Bellslass.
Chichot.
- Raczej znam jego połowę, kotku. Mieszkasz gdzieś
w pobliżu?
- Nie. Nie sądzę.
- A gdzie twoja mama?
- Chyba już nie mam mamy - wyznała Bells.
- A twoja rodzina? Krewni? Za ładnie wyglądasz,
żeby chodzić sama. Z kim jesteś?
- Z panną Jane.
- No, nareszcie! - Dziewczyna się rozpromieniła. -
A gdzie ona?
Bells wskazała na skrzynię. Dziewczyna popatrzyła
z powątpiewaniem. Potem zajrzała do niej, a następnie
wczołgała się do środka. Bells wolała tam nie wchodzić,
więc się nie poruszyła. Zapach na wysypisku był
o wiele przyjemniejszy.
Gdy dziewczyna wróciła, wzdrygnęła się i wzięła głęboki
oddech Potem przykucnęła przed Bells i posłała jej
słaby uśmiech.
- Biedactwo, nie masz nikogo więcej?
- Była ze mną, kiedy się obudziłam. Obie zostałyśmy
ranne. Powiedziała, że przez ranę na głowie opuściła
mnie pamięć, ale któregoś dnia powróci. Od tamtej
chwili ukrywałyśmy się przed człowiekiem, który nas
poranił.
- Hmm, paskudna sprawa. Chyba mogłabym cię zabrać
ze sobą, chociaż właściwie nie mamy domu, jesteśmy
po prostu kupą dzieciaków, jak ty, bez rodziców,
którzy by o nas dbali. Radzimy sobie, jak umiemy najlepiej.
Zarabiamy na utrzymanie, nawet maluchy w two-
im wieku zarabiają. Chłopcy obrabiają kieszenie. Dziewczynki
też próbują, dopóki nie dorosną na tyle, by zarabiać
miedziaki na plecach, co ja też pewnie wkrótce
będę robić, jeżeli ten łajdak,Laurent, mnie zmusi.
Odraza towarzysząca ostatnim słowom dziewczyny
sprawiła, że Bells zapytała:
- Czy to zła praca?
- Najgorsza z możliwych, kotku, musowo dostaje się
francy i umiera młodo, ale Laurenta nic to nie obchodzi,
bo ma z tego pieniądze.
- W takim razie nie chcę tak pracować. Zostanę tutaj,
dziękuję.
- Nie możesz... - zaczęła dziewczyna, po czym ożywiona
dodała: - Wiesz co, mam pomysł. Szkoda, że nie
mogę sama tak zrobić, ale wtedy nie wiedziałam tego,
co teraz wiem. Dla mnie za późno, ale dla ciebie, nie -
nie, jeśli będą myśleć, że jesteś chłopcem.
- Ale ja jestem dziewczynką.
- Jasne, że jesteś, lecz możemy ci znaleźć jakieś portki,
obciąć włosy i... - Zachichotała. - Wcale nie musimy
im nic mówić. Zobaczą cię w portkach i z miejsca wezmą
za chłopca. To będzie jak zabawa w przebieranki. Na
pewno będziesz się dobrze bawić, zobaczysz. I będziesz
mogła sama zdecydować, czym się zajmiesz, kiedy dorośniesz,
zamiast usłyszeć, że jest dla ciebie tylko jedna
robota, skoro jesteś dziewczyną. Co ty na to? Zgadzasz
się?
- Nie sądzę, żebym potrafiła się bawić w przebieranki,
ale mogę spróbować, proszę pani.
Dziewczyna przewróciła oczami.
- Bells, ty za gładko gadasz. Nie potrafisz inaczej?
Bells już miała ją poczęstować kolejnym „nie sądzę",
ale zmieniła zamiar i zmieszana pokręciła przecząco
głową.
- W takim razie nie odzywaj się, dopóki nie za-
czniesz mówić jak ja. Nie chcemy, żebyś swoją mową
zwracała na siebie uwagę. Nie bój się, będę cię uczyć.
- Czy panna Jane będzie mogła pójść z nami, kiedy
się lepiej poczuje?
Dziewczyna westchnęła.
- Ona nie żyje. Za dużo ran. Wygląda na to, że nigdy
się nie zamknęły. Nakryłam ją tym dużym szalem - no,
nie płacz. Masz teraz mnie, zajmę się tobą.
Edward Cullen wielokrotnie bywał w obskurnych tawernach,
ale ta chyba nie miała sobie równych. Nic dziwnego,
skoro znajdowała się na obrzeżach bodaj jednego
z najgorszych londyńskich slumsów, okolicy zamieszkanej
przez złodziei, rzezimieszków, prostytutki i bandy
zdziczałych sierot-uliczników, z których niewątpliwie
wyrośnie kolejne pokolenie londyńskich przestępców.
Prawdę mówiąc, Edward nie odważyłby się wejść
w głąb tej dzielnicy. Gdyby to uczynił, jego rodzina najpewniej
nigdy już by go nie ujrzała. Nieświadomy
niczego gość, który zajrzał do tawerny na obrzeżach
siedliska złodziei, po paru drinkach miał opróżnione
kieszenie, a jeśli był na tyle głupi, żeby zatrzymać się tu
na nocleg, tracił wszystko z ubraniem włącznie.
Edward zapłacił za pokój. Co więcej, szczodrze sypnął
monetami, gdy stawiał kolejkę nielicznym klientom, udając
przy tym naiwnego poczciwca. Celowo stwarzał pozory
sprzyjające rabunkowi - ograbieniu siebie samego.
Przyszedł tu ze swym przyjacielem Jackiem, żeby
schwytać złodzieja.
O dziwo, Jackob Black choć raz trzymał usta na kłódkę.
Był z natury gadułą, w dodatku lekkoduchem, a jego
milczenie podczas tej dziwnej eskapady wynikało ze
zdenerwowania. Zrozumiałe. Edward w takim miejscu
mógł czuć się jak u siebie w domu, bo urodził się i do-
rastał w tawernie, do czasu aż jako szesnastolatka przypadkiem
odnalazł go ojciec. Jacob wywodził się z arystokracji.
Jacob przypadł Edwardowi w spadku, kiedy jego
dwaj najlepsi druhowie, Jasper Whitlock oraz rodzony
kuzyn Edwarda, Rayley Cullen, postanowili się ustatkować
i pozwolili zaobrączkować. A ponieważ Rayley
wziął Edwarda pod skrzydła, gdy obaj wraz z ojcem
wrócili do Londynu po długiej rozłące z rodziną, oczywiste
było, że Jacob uznał Edwarda za swego najlepszego
kompana do hulanek na mieście.
Edwardowi to nie przeszkadzało. Po ośmiu latach dotrzymywania
Jacobowi towarzystwa darzył go względną
sympatią. Gdyby tak nie było, z pewnością by nie
zaproponował, że pomoże mu wybrnąć z ciężkiego położenia
po ostatnim wybryku. W ubiegły weekend podczas
spotkania przy kartach w domu lorda Yorky jeden
z hazardzistów, przyjaciół pana domu, doszczętnie
oskubał Jaca. Stracił trzy tysiące funtów, powóz
i aż dwie cenne rodzinne pamiątki. Współtowarzysze
tak go spoiii, że nie pamiętał o tym aż do następnego
dnia, kiedy jeden z gości, składając mu wyrazy współczucia,
przedstawił przebieg wydarzeń.
Nic dziwnego, że Jack był załamany. Utrata pieniędzy
i powozu stanowiła zasłużoną karę za naiwność, ale
pierścienie to zupełnie inna sprawa. Jeden, bardzo stary,
był rodowym sygnetem, drugi, niezwykle cenny ze
względu na kamienie, od pięciu pokoleń należał do rodziny
Jackopowi nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby je
zastawić. Gracze musieli go omamić, podjudzić, podstępnie
sprowokować do wrzucenia ich do puli.
Teraz wszystko stało się własnością lorda Jeamsa Smitha.
Jacob o mało nie wyszedł z siebie, kiedy ten nie
zgodził się odsprzedać mu pierścieni. Lord nie potrzebował
pieniędzy. Ani też powozu. A pierścienie trakto-
wał zapewne jako trofea, dowód swych karcianych talentów,
lub, co bardziej prawdopodobne, jako świadectwo
szulerskich umiejętności, lecz Edward nie mógł tego udowodnić,
skoro nie widział ich gry.
Gdyby James był przyzwoitym człowiekiem,
odesłałby Jacoba do łóżka, zamiast go poić i zgodzić
się na zastawienie klejnotów. Jeśli byłby uczciwy,
pozwoliłby mu je odkupić. Jacob chciał nawet dać za
nie więcej, niż były warte. Przecież nie należał do biednych,
bo po śmierci ojca przypadł mu w spadku cały
majątek.
Niestety, James nie zamierzał zachować się przyzwoicie.
Rozzłoszczony naleganiem Jacoba, stał się
w końcu bardzo agresywny i zagroził mu poturbowaniem,
jeśli nie przestanie go nachodzić. To z kolei tak
rozjuszyło Edwarda, że zaproponował inne rozwiązanie.
W dodatku Jacob był przekonany, że matka wszystko
odkryje. Unikał jej od tamtego wieczoru, żeby nie zauważyła
braku pierścieni na palcach.
Odkąd, kilka godzin temu, wycofali się do pokoju na
piętrze tawerny, trzykrotnie próbowano ich okraść. Za
każdym razem spartaczono robotę i po ostatnim nieudanym
podejściu Jacob wpadł w rozpacz, że nie znajdą
złodzieja, który wykona ich plan. Edward nie tracił nadziei.
Trzy próby w ciągu dwóch godzin oznaczały, że
zanim nastanie ranek, będzie ich o wiele więcej.
Znowu ktoś otworzył drzwi. W pokoju było ciemno.
Także na korytarzu nie paliło się światło. Jeśli ten złodziej
okaże się dobrym fachowcem, nie będzie potrzebował
światła; poczeka, aż wzrok oswoi się z ciemnością.
Kroki, trochę za głośne. Błysk zapałki.
Edward westchnął i jednym zwinnym ruchem podniósł
się z krzesła przy drzwiach, gdzie trzymał straż.
Poruszał się ciszej od złodzieja, niespodziewanie zastępując
mu drogę. W porównaniu z drobnym rabusiem
był wysoki jak góra, tak że śmiertelnie przestraszony
opryszek natychmiast rzucił się do ucieczki.
Edward z rozmachem zamknął drzwi za intruzem. Nadal
nie tracił nadziei. Mieli przed sobą całą noc. Złodzieje
jeszcze nie dawali za wygraną. Jeśli zajdzie taka potrzeba,
będzie tak długo przetrzymywał któregoś z nich,
aż zgodzi się sprowadzić najlepszego spośród swoich
kompanów.
Jacob natomiast szybko tracił nadzieję. Siedział na
łóżku oparty plecami o ścianę, z odrazą myśląc o wsunięciu
się w pościel. Tymczasem Edward nalegał, żeby
się położył i przynajmniej sprawiał wrażenie uśpionego.
Ułożył się więc na wierzchu, bo nakrycie się kołdrą nie
wchodziło w grę.
- Musi być jakiś prostszy sposób na wynajęcie złodzieja
- marudził Jacob. - Nie ma agencji do takich
spraw?
Edward pohamował śmiech.
- Cierpliwości, stary. Ostrzegałem cię, że to może zająć
całą noc.
- Należało się z tym zwrócić do twojego ojca - mruknął
Jacob.
- Co to ma znaczyć?
- Nic, mój drogi, zupełnie nic.
Edward bez słowa pokręcił głową. Trudno mieć do
Jacoba pretensje, iż wątpi, że on poradzi sobie sam
z tym bałaganem. Przecież był od niego o dziewięć lat
młodszy, poza tym Jacob, jako gaduła nieumiejący dotrzymać
sekretu, nigdy nie poznał prawdy o jego wychowaniu.
Podczas pierwszych szesnastu lat życia, kiedy mieszkał
i pracował w tawernie, rozwinął pewne talenty. Miał
tak mocną głowę, że pijąc na równi z kompanami, pozostawał
stosunkowo trzeźwy, kiedy oni leżeli już nieprzytomni
pod stołem. Umiał walczyć nieczysto, jeśli
tego wymagaty okoliczności. Potrafił bezbłędnie odróżnić
prawdziwe zagrożenie od zaledwie niedogodnej sytuacji.
Jego niekonwencjonalna edukacja nie zakończyła się
wraz z chwilą odnalezienia przez ojca. W tamtym czasie
Carlise Cullen, nieakceptowany przez swą liczną rodzinę,
wiódł na Karaibach beztroskie życie pirata czy raczej
dżentelmena pirata, jak wolał siebie nazywać. A barwna
załoga Carlisa wzięła jego syna pod swoje skrzydła i też
nauczyła paru rzeczy, których chłopiec w jego wieku
znać nie powinien.
Ale Jacob o tym wszystkim nie wiedział. Znał go zaledwie
powierzchownie jako urokliwego nicponia, może
już nie aż tak rozbisurmanionego w wieku dwudziestu
pięciu lat, ale nadal czarującego i tak niesamowicie
przystojnego, że kiedy wchodził do salonu, wszystkie
damy zakochiwały się w nim na zabój. Naturalnie oprócz
tych z własnej rodziny. One zaledwie go adorowały.
Edward odziedziczył wygląd po swym wuju Anthonym
i prawdę mówiąc, ktokolwiek widział go pierwszy
raz, był gotów przysiąc, że jest synem Tony'ego, a nie
Carlaisa. Podobnie jak wuj był wysoki, barczysty i smukły
w talii, o wąskich biodrach oraz długich nogach. Obaj
mieli wyraziste, pełne usta, mocno zarysowane podbródki,
dumne orle nosy, smagłą cerę i kruczoczarne włosy.
Najbardziej magnetyczne jednak były oczy, znak
szczególny paru zaledwie członków rodu Cullen:
czysto niebieskie, o ciężkich powiekach, nieco orientalnie
skośne, w obwódce czarnych rzęs pod wyraźnymi
łukami brwi. Cygańskie oczy, jak głosiła wieść, odziedziczone
po prababce Edwarda, Anastasii Massen,
która, jak rodzina dopiero w zeszłym roku odkryła, była
na wpół Cyganką. Anastasia tak oczarowała Christophera
Cullena, pierwszego markiza Haverston, że ożenił
się z nią drugiego dnia znajomości. Lecz ta historia nie
wyszła poza rodzinę.
Całkiem zrozumiałe, że Jacob wolałby skorzystać
z pomocy ojca Edwarda. Czyż jego najlepszy przyjaciel,
Emet, nie biegł do niego jak w dym, kiedy popadał
w tarapaty? Jacob mógł nie znać pirackiej przeszłości Carlaisa,
lecz któż nie wiedział, że Carlais Cullen, zanim
wyruszył na morze, należał do największych londyńskich
zabijaków i naprawdę rzadko się trafiał śmiałek,
który chciałby się z nim zmierzyć na ringu czy spotkać
na udeptanej ziemi.
Jacob ułożył się na łóżku, pozorując sen. Pomamrotał
trochę, powiercił się i teraz leżał względnie cicho, oczekując
na kolejnego intruza.
Edward zastanawiał się, czy powinien wspomnieć, że
tej sprawy ojciec by w najbliższym czasie nie rozwiązał,
bo pomknął z wizytą do swego brata do Haverston tego
samego dnia, gdy Edward dostał w prezencie nowy dom
w mieście. Był przekonany, że ojciec posiedzi na wsi
z tydzień lub dwa z obawy, że Edward będzie go ciągał
ze sobą na zakupy mebli.
Niewiele brakowało, a przeoczyłby sylwetkę skradającą
się ku łóżku. Tym razem nie usłyszał otwierania ani
zamykania drzwi, prawdę mówiąc: niczego nie słyszał.
Gdyby osoby przebywające w pokoju naprawdę spały,
intruz na pewno by ich nie przebudził.
Edward uśmiechnął się pod nosem, po czym zapalił
zapałkę i przybliżył ją do świecy na stoliku, który wcześniej
dosunął do krzesła. Oczy intruza natychmiast pomknęły
ku niemu. Edward siedział bez ruchu w swobodnej
pozie. Złodziej nie wiedział, jak szybko potrafi
zareagować, żeby odciąć mu drogę ucieczki, gdyby zaszła
taka potrzeba. On także zamarł, najwyraźniej zaskoczony,
że dał się złapać.
- O, coś takiego. - Jacob uniósł głowę. - Czyżby się
nam w końcu poszczęściło?
- Najwyraźniej - odparł Edward. - W ogóle go nie
słyszałem. To nasz człowiek, a właściwie chłopak, z tego,
co widzę.
Złodziej ochłonął z wrażenia i sądząc po podejrzliwym
spojrzeniu, jakim mierzył Edwarda, nie był zachwycony
tym, co usłyszał. Edward się nie przejął. Przede
wszystkim przyjrzał się, czy wyrostek nie ma broni, lecz
niczego nie zauważył. Naturalnie sam był uzbrojony;
w kieszeniach płaszcza ukrył pistolety, więc to, że broni
nie widzi, nie oznaczało, iż chłopak jej nie ma.
Złodziejaszek przewyższał wzrostem swoich poprzedników
i był bardzo chudy, a sądząc po braku zarostu
na policzkach, nie mógł mieć więcej niż jakieś piętnaście,
szesnaście lat. Krótko obcięte popielatoblond
włosy, tak jasne, że wydawały się bardziej białe niż
blond, układały się w miękkie loki. Głowę przykrywał
zdeformowany czarny kapelusz o dawno niemodnym
fasonie. Miał płaszcz dżentelmena z ciemnozielonego
aksamitu, niewątpliwie skradziony, a zszargany wygląd
okrycia świadczył, że jego właściciel nierzadko w nim
sypia. Spod spodu wystawała poszarzała biała koszula
z kilkoma falbankami przy szyi. Stroju dopełniały czarne
długie spodnie, spod których wystawały nieobute
stopy. Spryciarz; nic dziwnego, że poruszał się bezszelestnie.
Zapewne na ten dość ekstrawagancki, jak na złodzieja,
wygląd miała wpływ niezwykła uroda młodzieńca.
Najwyraźniej otrząsnął się już z zaskoczenia. Edward
co do sekundy przewidział, kiedy rzuci się do drzwi,
i uprzedzając go, oparł się o nie, krzyżując ramiona na
piersi.
- Drogi chłopcze, nie chcesz chyba już nas opuścić. -
Obdarzył go leniwym uśmiechem. - Nie usłyszałeś jeszcze
naszej propozycji.
Złodziej znowu wpatrywał się w niego z oniemiałą
miną. Może zaskoczył go uśmiech Edwarda lub, co
bardziej prawdopodobne, tempo, w jakim dopadł do
drzwi. Jacob pierwszy zwrócił na to uwagę.
- A niech mnie, on się na ciebie gapi jak dziewczyna
- jęknął. - Potrzebujemy faceta, nie dziecka.
- Stary, wiek nie ma znaczenia - odparł Edward. -
Liczą się umiejętności, cała reszta jest nieważna.
Wyraźnie dotknięty młodzieniec spłonął rumieńcem
i patrząc spode łba na Jacoba, po raz pierwszy przemówił:
- Po prostu nigdy nie widziałem takiego ładnego bogacza.
Słowo „ładny" wywołało śmiech Jacoba. Edward
nie poczuł się rozbawiony. Ostatni człowiek, który nazwał
go ładnym, stracił kilka zębów.
- Uważaj, do kogo to mówisz, kiedy sam masz twarz
jak dziewczyna - odpalił.
- Prawda, że tak? - zgodził się z nim Jacob. - Powinieneś
się postarać o zarost, dopóki głos nie opadnie ci
o oktawę czy dwie.
Chłopak znowu oblał się rumieńcem.
- Nie wyrośnie... jeszcze nie - odparł ponuro. - Zdaje
się, mam piętnaście lat. Tyle że jestem wysoki na swój
wiek.
Być może Edwardowi zrobiłoby się żal chłopca, ponieważ
owo „zdaje się" znaczyło, że nie był pewien,
kiedy się urodził, co często miało miejsce w przypadku
sierot, gdyby w tej samej chwili nie odnotował dwóch
rzeczy. Chłopak zaczynał mówić falsetem, po czym obniżał
głos, jakby przechodził właśnie ten szczególny
okres w życiu młodzieńców, kiedy ich głosy zyskują
męską głębię. Z drugiej strony to opadanie głosu nie
brzmiało naturalnie i wydawało się wystudiowane.
Zresztą, kiedy dokładniej się przyjrzał, uznał, że chłopak
nie jest zwyczajnie przystojny, tylko po prostu śliczny.
Chociaż to samo można było powiedzieć o Edwardzie,
kiedy był w podobnym wieku, a jego uroda miała zdecydowanie
męski charakter. Tymczasem młodzieniec był
urodziwy po kobiecemu. Miękko zarysowane policzki,
pełne usta, lekko zadarty nos... lecz to nie wszystko.
Linia podbródka była zbyt miękka, szyja za cienka,
nawet chód go zdradzał przynajmniej przed mężczyzną,
który znał się na kobietach tak dobrze jak Edward.
Możliwe, że Edward nie wpadłby na to, przynajmniej
nie tak szybko, gdyby jego własna macocha nie użyła
podobnego przebrania, kiedy poznała ojca. Za wszelką
cenę pragnęła wrócić do Ameryki i uznała, że jedynym
wyjściem jest zamustrować się na statek w charakterze
chłopca okrętowego. Oczywiście Carlais od samego
początku wiedział, że nie ma do czynienia z młodzieńcem,
i świetnie się bawił podczas rozmowy, udając, że
dał się wyprowadzić w pole.
Edward mógł się mylić. Istniała taka możliwość. Jednak
rzadko się mylił, gdy w grę wchodziły kobiety.
Nie było potrzeby demaskować dziewczyny. Jej sprawa,
dlaczego pragnęła ukryć swą płeć. Może i trawiła go
ciekawość, lecz dawno już odkrył, że cierpliwość zostaje
wynagrodzona. Poza tym chciał od niej tylko jednego -
jej umiejętności.
- Jak cię zwą, młodzieńcze? - zapytał.
- Nie twój cholerny interes.
- Chyba jeszcze nie pojął, że mamy dla niego intratną
propozycję - zauważył Jacob.
- Zastawiliście pułapkę...
- Nie, chodzi tylko o możliwość zarobku - poprawił
go Jack.
- To pułapka - upierał się złodziej. - I niczego od
was nie chcę.
Edward uniósł brew.
- Ani trochę nie jesteś ciekawy?
- Nie - odparł złodziej z uporem.
- Szkoda. Z pułapkami jest tak, że nie można się
z nich wydostać, dopóki nie zostanie się uwolnionym.
Czy wyglądamy na takich, co cię wypuszczą?
- Wyglądacie, jakbyście postradali rozum. Nie myślita
chyba, że jestem sam? Przyjdą po mnie, jeżeli w porę
nie wrócę.
- Przyjdą?
W odpowiedzi spotkało go gniewne spojrzenie. Edward
lekceważąco wzruszył ramionami. Nie wątpił, że należała
do szajki, do tej samej bandy, która systematycznie
wysyłała swoich ludzi, zawsze pojedynczo, aby
okradali nieświadomych dżentelmenów, przybyłych nieopatrznie
na ich terytorium. Jednocześnie nie sądził, że
będą jej szukać. Bardziej interesuje ich zdobycie wypchanej
sakiewki niż ratowanie kompanów z opresji. Jeśli natomiast
dojdą do wniosku, że próba się nie udała, że ich
człowiek został złapany, obity lub pożegnał się z życiem,
w krótkim czasie przyślą następnego obwiesia.
A to oznaczało, że wraz ze swą zdobyczą powinni się
stąd zabierać, więc Edward uprzejmie poprosił:
- Siadaj, młodzieńcze, wyjaśnię ci, czego się podjąłeś.
- Niczego się nie podej...
- Ależ tak. Kiedy wszedłeś tymi drzwiami, zdecydowanie
wyraziłeś zgodę.
- To nie ten pokój - wykręcał się złodziej. - Nigdy
nie zdarzyło ci się wejść przez pomyłkę do niewłaściwego
pokoju?
- Niewątpliwie, ale zazwyczaj miałem buty na nogach
- odparł szyderczo Edward.
Znowu się zaczerwieniła i zaklęła siarczyście.
Edward ziewnął. Ta zabawa w kotka i myszkę sprawiała
mu przyjemność, ale nie zamierzał spędzić w ten
sposób całej nocy. A od wiejskiego domu Jeamsa
dzielił ich kawał drogi.
- Siadaj albo sam cię posadzę na tym krześle i... -
rozkazał stanowczo.
Nie musiał kończyć. Podbiegła do krzesła, a właściwie
rzuciła się na nie. Najwyraźniej nie chciała ryzykować,
żeby jej dotknął. Stłumił uśmiech, odchodząc od
drzwi i stając przed nią.
O dziwo, Jacob wykazał odrobinę logiki.
- Może byśmy wyjaśnili wszystko po drodze? Mamy
już człowieka. Czy istnieje jakiś powód, żeby tkwić w tej
norze choć minutę dłużej?
- Racja. Znajdź mi coś do krępowania.
- Hę?
- Muszę go związać. Nie zauważyłeś, że nasz złodziej
na razie nie wykazuje chęci współpracy?
W tej samej chwili „ich złodziej" rozpaczliwie rzucił
się do drzwi.
Edward w porę przewidział, że dziewczyna ponowi
próbę ucieczki. Wyczytał to w jej oczach, zanim pomknęła
do drzwi. Znalazł się tam pierwszy, ale, zamiast
odciąć drogę uciekinierce, pochwycił ją, chcąc ostatecznie
sprawdzić płeć. Miał rację. Ramiona zamknęły
się na kobiecych piersiach, spłaszczonych co prawda,
lecz rozpoznawalnych dotykiem.
Nie stała spokojnie, pozwalając mu dokonać tego odkrycia.
Odwróciła się i, mój Boże, jeszcze lepiej, bo nadal
tkwiła w jego objęciach. Ostatnią rzeczą, jakiej się tej
nocy spodziewał, była dziewczyna wijąca się w jego ramionach.
Teraz, kiedy się przekonał, że ma do czynienia
z dziewczyną, bawił się setnie.
- Chyba powinienem sprawdzić, czy nie masz bro-
ni - powiedział, obniżając głos do chrapliwego szeptu. -
Tak, niewątpliwie powinienem to zrobić.
- Nie mam... - chciała zaprzeczyć, lecz z wrażenia
zaparło jej dech, gdy jego ręce osunęły się na pośladki
i tam już zostały.
Zamiast, jak sugerował, obszukać ją, delikatnie zamknął
dłonie na wypukłościach. Były jędrne, a zarazem
miękkie i nagle zapragnął posunąć się dalej; naszła go
ochota, by przywrzeć do niej, ściągnąć te idiotyczne portki
i sunąc palcami po nagiej skórze, wniknąć w wilgotne
ciepło. Sytuaq'a niezwykle temu sprzyjała. Opanował się
jednak, bo nie chciał, żeby dostrzegła, jakie zrobiła na
nim wrażenie.
- Czy to się nada? - odezwał się Jacob, uświadamiając
Edwardowi, że nie jest z dziewczyną sam na sam.
Z westchnieniem wrócił do rzeczywistości i szorstko
posadził złodziejkę na krześle. Pochylił się nad nią, przytrzymując
oparcia i szepnął:
- Siedź spokojnie, jeśli nie chcesz poczuć moich rąk
na całym ciele.
O mało nie wybuchnął śmiechem, widząc, że znieruchomiała.
Tylko jej wściekłe spojrzenie obiecywało zemstę.
Podejrzewał, że jest do niej zdolna.
Obejrzał się i dostrzegł, że Jacob podarł prześcieradło,
czyniąc z niego wreszcie godny użytek, i czekał z pękiem
szarpi w dłoni.
- Podaj mi je, doskonale spełnią swoje zadanie -
stwierdził Edward.
Powinien kazać Jacopowi ją związać, ale tego nie zrobił.
Starał się nie dotykać dziewczyny więcej, niż wymagała
sytuacja, lecz trudno mu było się powstrzymać, bo
uwielbiał kobiety. Krępując nadgarstki, zamknął w ręce
jej dłonie. Poczuł, że są ciepłe i wilgotne ze strachu. Nie
mogła wiedzieć, że nie zamierzają jej skrzywdzić, więc
ta obawa była uzasadniona. Mógłby ją uspokoić, lecz
Jack miał rację - powinni opuścić to miejsce, zanim zjawi
się kolejny złodziej, toteż wyjaśnienia musieli odłożyć
na później.
Następny był knebel. Nie bez przyjemności pochylił
się blisko, żeby go zamocować węzłem na karku. Prawdopodobnie
powinien związać jej ręce na plecach, lecz
nie miał serca narażać dziewczyny na dodatkową niewygodę.
Co prawda mógł spodziewać się ciosu w żołądek,
kiedy znalazł się w zasięgu jej pięści, ale się nie
przejął, bo w tej pozycji nie wykrzesałaby z siebie zbyt
wiele siły.
Natomiast nogi nie budziły zaufania. Gdyby kucnął,
żeby związać je w kostkach, stworzyłby idealną okazję
do kopniaka w zadek i dlatego wolał przysiąść na podłokietniku
i przerzucić je sobie przez kolana. Z zakneblowanych
ust wyrwało się pojedyncze piśniecie, po czym
ucichła i z powrotem znieruchomiała. Miała długie
spodnie i skarpety, nie mógł więc dotknąć skóry. Niemniej
już sama obecność tych nóg na kolanach poruszyła
go bardziej, niż powinna. Zerknął na swojego jeńca,
kiedy się uporał, i stwierdził, że oczy dziewczyny płonęły;
nie miała wątpliwości, że przejrzał jej przebranie.
Nie patrzyła jednak na niego. Usiłowała oswobodzić
ręce z więzów i niemal jej się udało.
- Nie próbuj - odezwał się, kładąc dłoń na jej rękach. -
Bo zamiast mego przyjaciela osobiście cię stąd wyniosę.
- Co? Dlaczego ja? - jęknął Jack. - Jesteś znacznie
silniejszy. Bez wstydu przyznaję. Szczególnie że to widać
na pierwszy rzut oka.
Edwarda korciło, żeby wziąć dziewczynę na ręce,
lecz musiał zachować zdrowy rozsądek.
- Ponieważ jeden z nas musi dopilnować, aby nikt
nie protestował, że opuszczamy to miejsce w towarzystwie.
A ty, drogi przyjacielu, choć dobrze sobie radzisz,
wątpię, abyś czerpał z tego taką radość jak ja.
- Nie protestował? - powtórzył Jackob nieco zagubiony.
- Trudno uznać, że wszyscy trzej wychodzimy stąd
ramię w ramię .
- Racja! - przyznał pospiesznie Jack, nareszcie zrozumiawszy.
- Nie wiem, o czym myślałem. O wiele lepiej
rozbijasz głowy.
Edward powstrzymał śmiech, ponieważ uważał, że
Jackob najprawdopodobniej nie rozbił w życiu ani jednej.
Nie natrafili na zbyt silny opór. Na dole pozostał jedynie
karczmarz - zwalisty, odrażający chłop, który samym
spojrzeniem mógł wzbudzić postrach.
- Ej, nie wyjdzieta z tym bagażem - warknął.
- Ten „bagaż" usiłował nas okraść - uciął Edward,
siląc się na pokojowy ton.
- No to go zabijta albo zostawta, ale straży go nie oddacie.
Nie chcę, żeby mi tu węszyli.
Edward ponowił próbę.
- Dobry człowieku, nie zamierzamy mieszać w tę
sprawę władzy. A ten bagaż wróci do rana w równie dobrym
stanie.
Olbrzym wytoczył się zza baru, chcąc im zagrodzić
drogę.
- Mamy tu swoje zasady. Co jest, musi zostać, jeśli
dobrze rozumieta.
- Bardzo dobrze rozumiem. Ale tam, skąd pochodzę,
też obowiązują zasady. Czasami nie ma potrzeby ich wyjaśniać
- jeśli teraz ty dobrze rozumiesz.
Zakładając, że obijanie tak wielkiej głowy na nic się
nie zda, Edward wyciągnął jeden z pistoletów i przytknął
go do twarzy karczmarza. Skutek był natychmiastowy.
Mężczyzna podniósł ręce i zaczął się wycofywać.
- Bystry z ciebie gość - pochwalił go Edward. - Dostaniesz
z powrotem swojego złodzieja...
- On nie jest mój - roztropnie zapewnił go krzepki
karczmarz.
- Jak wolisz - odparł Edward w drodze do drzwi. -
Wróci, gdy tylko zakończy z nami interesy.
Nikt więcej nie próbował ich zatrzymać. Jedyną osobą,
jaką napotkali o tej późnej porze, była stara pijaczka,
która miała dość rozumu, żeby zejść im z drogi, przechodząc
na drugą stronę ulicy.
Jackob ledwo łapał oddech, pokonawszy cztery przecznice
ze spętanym złodziejem przerzuconym przez ramię.
Z oczywistych powodów nie zostawili powozu
przed tawerną, zresztą najpewniej już by go tam nie
znaleźli. Cztery przecznice dalej okolica była bezpieczniejsza
i lepiej oświetlona, więc wybór miejsca okazał
się słuszny, tylko odległość nieco za duża na taszczenie
złodzieja. Jacob niezbyt delikatnie zrzucił swe brzemię
na podłogę powozu, zbyt zmęczony, by się z nim
cackać.
Edward, wsiadając za nim, widział, że nie ma wyjścia -
będzie jednak musiał dotknąć dziewczyny, wciągając ją
na siedzenie. Pozwolił Jacobowi ją nieść, żeby uniknąć
pokusy. Przecież poradziłby sobie z nieoczekiwanymi
przeszkodami z dziewczyną na rękach. Powierzył zadanie
Jackowi, bo odkrył, jak działa na niego dotykanie
dziewczyny. Patrzenie to inna sprawa. Na kobieciarzu
takim jak on nie robiło większego wrażenia. Ale dotyk...
był zbyt intymny, a intymność budziła zmysły.
A przecież wcale nie pragnął tej dziewczyny. Owszem,
była piękna, ale parała się złodziejstwem, prawdopodobnie
wychowała się w slumsach lub na ulicy. Jej maniery
musiały być znacznie poniżej poziomu, do jakiego
przywykł, nie warto więc było zaprzątać sobie nią
głowy.
Nie miał jednak wyboru. Ten biedak Jack wyglądał
na zupełnie wyczerpanego. Edward, zajęty roztrząsaniem
swego dylematu, dopiero teraz zauważył, że powóz zbliżał
się do rogatek, toteż upilnowanie zdobyczy nie po-
winno nastręczać trudności. Spokojnie mógł ją rozwiązać,
aby resztę podróży odbyła, siedząc wygodnie na
kanapce.
Zaczął od stóp - jakże cholernie drobne! Następnie
ręce. Knebla nie dotknął. Mogła sama go wyjąć, co też
niezwłocznie uczyniła. Równie szybko wymierzyła mu
cios, zrywając się z podłogi.
Tego się nie spodziewał, chociaż powinien, bo już
wcześniej spróbowała. Krzyki i wymyślanie, owszem,
nawet wulgarne przekleństwa, ale żeby rzucić się jak
mężczyzna...
Naturalnie nie trafiła. Edward miał dobry refleks. Celowała
w szczękę. Co prawda zdążył się uchylić, lecz
pięść musnęła go po policzku i drasnęła ucho, które teraz
piekło.
Zanim zdążył ją odpowiednio potraktować, Jackob
oznajmił niezmiernie suchym tonem:
- Mój drogi, jeśli masz zamiar zetrzeć go na miazgę,
zrób to po cichu, bo planuję drzemać, dopóki nie dojedziemy
na miejsce.
W tej samej chwili złodziejka naparła na drzwi. Edward
chwycił ją za kołnierz i szarpnięciem posadził na kolanach.
- Spróbuj jeszcze raz, a spędzisz tu następnych kilka
godzin - zagroził, opasując ją ramionami tak ciasno, że
nie mogła uczynić najmniejszego ruchu.
Chociaż nie miała szans się oswobodzić, nie zaniechała
prób. Wiercenie się na jego kolanach było najgorszą
rzeczą, jaką mogła zrobić. Nowa pozycja, nadto
zmysłowa, prowokowała myśli o tym, co mógłby zrobić
- nie, co by zrobił, gdyby byli sami. Powoli wyłuskałby
ją z ubrania, zobaczył, w jaki sposób maskuje
piersi, i wszedł w nią, pieszcząc ustami ramiona. Do licha!
Jeśli nie przestanie podrygiwać, kto wie, czy na jakiś
czas nie wyrzuci Jacoba z powozu.
Musiała się zorientować, że jej wysiłki idą na manie,
w tej samej chwili, gdy on już wiedział, że jeśli nie przestanie
się wić i podskakiwać, wywoła oczywistą reakcję.
Wydała z siebie gardłowy okrzyk, który jemu wydał się
bardziej namiętny niż gniewny, i wtedy ją puścił, jakby
nagle opadł z sił. Dobry Boże, niemożliwe, żeby aż tak
na niego działała! Musi wziąć się w garść.
Znowu upadła na podłogę, lecz natychmiast się z niej
zerwała i siadając na przeciwległej kanapce, poprawiła
klapy płaszcza i otrzepała nogawki spodni, ani na
chwilę nie podnosząc na niego oczu, a jednocześnie
czujnie bacząc, czy nie zaatakuje jej zgodnie z sugestią
Jacka.
Edward odczekał całe pięć minut; tyle czasu potrzebował
na ochłonięcie, nie chcąc, aby zdradził go głos. Potem
wyciągnął nogi, krzyżując je w kostkach, odchylił
się na oparcie i splótł ramiona na piersi.
- Uspokój się, młodzieńcze - odezwał się. - Nic ci
nie grozi. Oddasz nam małą przysługę i nieźle się na
tym wzbogacisz. Czy można pragnąć czegoś więcej?
- Odwieźcie mnie tam, skąd wzięliście,
- To nie wchodzi w rachubę. Zadaliśmy sobie wiele
trudu, żeby cię zdobyć.
- Najpierw powinieneś zdobyć moją cholerną zgodę...
milordzie.
Tytuł padł po chwili wahania, wymówiony z dużą
dozą pogardy.
Teraz, kiedy zyskała prawie pewność, że jej nie udusi,
mierzyła go gniewnym spojrzeniem. Wolał nie wpatrywać
się zanadto w te oczy, mając cichą nadzieję, że
zwiodło go mdłe światło w tawernie. Jednak mała odległość
i blask latarni w powozie okazały się zgubne.
Niesamowite oczy dziewczyny czyniły ją stokroć piękniejszą.
Ich ciemnoniebieska, a właściwie fiołkowa toń
kontrastowała z burzą jasnozłotych loków. Rzęsy miała
długie, ale niezbyt ciemne. Brwi, o parę odcieni ciemniejsze
od włosów, były w kolorze złota.
Starał się, szczerze się starał dostrzec ślady męskich
rysów w tej twarzy, ale ich tam nie znalazł. Nie mieściło
mu się w głowie, jak ktoś mógł brać ją za chłopca. A jednak
Jack z miejsca przyjął, że ma przed sobą młodzieńca,
„urodziwego" młodzieńca.
Pewnie zadecydował o tym wzrost więźnia. Kobiety,
które wzrostem dorównywały jego ojcu, spotykało
się rzadko. Kogoś tak wysokiego można wziąć za mężczyznę.
Równie szczerze pragnął stłumić emocje, jakie budziła
w nim każda napotkana piękna kobieta. Ale te oczy...
Poddał się. Zanim skończy się ta noc, będzie ją miał
w swoim łożu. Musi do tego dojść. Ponad wszelką wątpliwość.
Powodowany swą rozwiązłą naturą, uległ natychmiastowej
metamorfozie. Niektórzy nazywali to urokiem,
lecz tak naprawdę kryła się pod tym ogromna zmysłowość
i kiedy jego myśli stawały się grzeszne, wygląd
obiecywał nieziemskie rozkosze.
Dziewczyna z miejsca zareagowała na jego spojrzenie
i czerwieniąc się, odwróciła wzrok. Wiedział, że nie będzie
łatwo jej zdobyć, lecz ten rumieniec wiele mówił.
Okazała się tak samo czuła na jego czar jak wszystkie
inne kobiety. Nie zamierzał zdradzać jej małego sekretu.
Pozwoli jej grać rolę mężczyzny do chwili, kiedy zostaną
sami.
- Czy nie powinnaś pierwej zyskać naszej zgody, zanim
przyszłaś nas obrabować? - rozważał głośno w odpowiedzi
na jej uwagę. Kiedy zareagowała kolejnym
rumieńcem, nie rozwodząc się dłużej, dokończył: - Nie
sądzę, abyś miała taki zwyczaj. Pozwól więc, że wyjaśnię,
co i jak, nim znowu zaczniesz protestować. Widzisz, mój
tu obecny przyjaciel został obrabowany w legalny sposób.
- Jeśli chcesz cokolwiek wyjaśniać - weszła mu w słowo
- niech to przynajmniej ma sens.
Wydała z siebie zaledwie niechętny pomruk. To dobry
znak. Najwyraźniej była gotowa go wysłuchać.
- Mówiąc „legalnie", miałem na myśli hazard.
- To nie rabunek, tylko głupota - prychnęła. - Czyli
wielka różnica, bracie.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, wprawiając ją w zmieszanie,
co jeszcze bardziej go rozbawiło. Po czym wyjaśnił,
że winowajcą jest Jeams Smith, który nie grał
uczciwie, a teraz ona w ich imieniu wymierzy mu karę.
- Wieziemy cię do wiejskiego domu Jeamsa - objaśniał
dalej Edward. - Jest dosyć duży, kręci się tam sporo
służby i dlatego uważają, zresztą słusznie, że żadnemu
złodziejowi o zdrowych zmysłach nie przyjdzie do
głowy ich okraść. Co działa na twoją korzyść.
- Jak to?
- Drzwi mogą być zaryglowane, lecz okna o tej porze
roku prawdopodobnie zostawiają otwarte. Ponieważ
nie liczą się z możliwością włamania, nie będą czujni.
Minęła północ, więc służący powinni już spać i wstaną
dopiero rano. Wśliznięcie się do domu nie nastręczy ci
trudności.
- A co potem?
- Musisz niezauważona wejść do głównej sypialni.
Prawdopodobnie znajdziesz tam Jeamsa. Jestem pewien,
że to dla ciebie nie nowina. Podobnie jak służba
powinien o tej porze już spać. I zrobisz to, co potrafisz
najlepiej. Okradniesz go.
- Dlaczego sądzisz, że nie trzyma cennych rzeczy
w sejfie?
- Bo nie mieszka w Londynie. Szlachta czuje się
znacznie bezpieczniej w swych posiadłościach na prowincji.
- Jak wyglądają klejnoty, które mam wynieść?
- Chodzi o dwa pierścienie, oba bardzo stare.
- Opisz je dokładniej, mój panie, skoro mam je rozpoznać.
Edward pokręcił głową.
- To i tak bez znaczenia, bo nie możesz zabrać jedynie
dwóch sygnetów Jacoba. Jeams z miejsca by
odgadł, kto za tym stoi. Drogi chłopcze, masz robić to,
do czego nawykłeś, zgarniaj więc wszystko, co ma jakąś
wartość. Jako zapłatę możesz zatrzymać całą resztę, jestem
pewien, że biżuteria jest warta tysiące funtów.
- Tysiące! - powtórzyła, wytrzeszczając na niego
oczy.
Skinął głową z triumfalnym chichotem.
- No, nie jesteś zadowolony, że nalegaliśmy, abyś
nam towarzyszył?
Śliczne fiołkowe oczy zwęziły się w szparki.
- Jesteś ostatnim idiotą, jeśli myślisz, że te błyskotki,
obojętnie jak cenne, wynagrodzą mi kłopoty, które mnie
czekają za to, że najpierw nie poprosiłem o pozwolenie.
Edward się nachmurzył, i to wcale nie z powodu wyzwiska.
- Chodzisz na takiej krótkiej smyczy? - spytał.
- Istnieją pewne zasady, których muszę przestrzegać,
a przez ciebie większość ich złamałem.
- Mogłeś wcześniej o tym wspomnieć - odparł Edward
z przeciągłym westchnieniem.
- Byłem pewien, że karczmarz cię powstrzyma. Nie
wiedziałem, że taki z niego tchórz.
- Młodzieńcze, nikt nie ma ochoty dostać kuli w głowę
- powiedział Edward na obronę karczmarza. - Ale
może zaświadczyć, że nie miałeś wyboru. W takim razie
o co jeszcze chodzi?
- Nie twoja sprawa...
- Bardzo przepraszam, właśnie stała się moją.
- No jasne. Przyjmij do wiadomości, brachu, że za
bardzo wmieszałeś się w moje życie. Skończ ten temat,
bo inaczej o niczym innym nie będzie mowy.
Po dłuższej chwili Edward pojednawczo skinął głową
- zgodził się, przynajmniej na razie. Stawianie złodzieja
w trudnej sytuacji nie należało do planu. Kiedy
załatwią swoje, będzie musiał odwieźć dziewczynę
z powrotem, żeby wyciągnąć ją z tarapatów.
Zakładał, że nie powinni mieć żadnych kłopotów,
a tymczasem sytuacja stawała się co najmniej dziwna.
Stwarzali złodziejowi niesamowitą okazję. Każdy normalny
opryszek skorzystałby z niej bez wahania,
wdzięczny za złote jajko, które spada mu z nieba. A oni
akurat musieli trafić na wyjątek, złodzieja z szajki tak
bardzo przywiązanej do zasad, że żaden z jej członków
nie mógł wykonać roboty, nie uzyskując wcześniej zgody.
To się nie mieści w głowie. Co za różnica, kiedy, gdzie
i co się kradnie, jeśli wraca się z wypchaną sakiewką?
Powóz się zatrzymał.
- Nareszcie - westchnął Jacob i dodał: - Życzę szczęścia,
młodzieńcze. Naturalnie go nie potrzebujesz. Naprawdę,
szczerze w ciebie wierzymy. I nie masz pojęcia,
jak bardzo doceniam to, co robisz. Ukrywanie się przed
rodzoną matką jest prawdziwą męką, zwłaszcza kiedy
się z nią mieszka.
Edward otworzył drzwiczki i przepuścił dziewczynę
przodem, zanim przemowa Jacoba przeszła w typową
dla niego rozwlekłą tyradę. Zostawili powóz w lesie
na obrzeżach posiadłości Jeamsa. Edawrd wziął ją
pod rękę i klucząc między drzewami, doprowadził do
miejsca, skąd widać było dom.
- Też życzę ci szczęścia, choć zapewne wcale nie będzie
ci potrzebne - zwrócił się do dziewczyny na odchodnym.
- Widziałem, jak sprytnie sobie radzisz.
- Skąd pewność, że nie pobiegnę pędem z powrotem
do domu, jak tylko zniknę ci z oczu?
Edward uśmiechnął się, lecz ona raczej tego nie mogła
widzieć.
- Ponieważ nie masz najmniejszego pojęcia, gdzie się
znajdujesz, a prędzej dostaniesz się do Londynu z nami,
niż gdybyś próbował sam znaleźć drogę. Ponieważ wolisz
zapewne wrócić z kieszeniami wypchanymi po
brzegi migoczącymi kamieniami niż z pustymi rękami.
Ponieważ...
- Dość już tych „ponieważ", mój panie - przerwała
mu burkliwie.
- Święta raqa. Jeszcze tylko jedno zapewnienie. Jeżeli
z jakichś niezrozumiałych powodów cię przyłapią,
nie panikuj. Nie wysyłam cię między wilki, drogi chłopcze.
Dopilnuję, żeby cię wypuścili, obojętnie, ile mnie to
będzie kosztować. Masz moje słowo.
Nie wysyłam cię między wilki. Kogo on chce nabrać?
Sam jest cholernym wilkiem. Teraz, kiedy go przy niej
nie było i nie czuła na sobie spojrzenia tych przenikliwych
niebieskich oczu, mogła przynajmniej swobodnie
oddychać.
O mało się nic zdradziła tymi rumieńcami i przerażało
ją, że nie potrafiła ukryć emocji, jakie ten dżentelmen
w niej wzbudzał. Zazwyczaj dobrze radziła sobie
z mężczyznami, przecież była jednym z nich. Jednak dotąd
nie spotkała żadnego, który byłby podobny do Cullena.
Wydawał jej się tak atrakcyjny, że samo patrzenie
na niego wytrącało ją z równowagi!
Bells nigdy nie czuła się tak zagubiona, może z jednym
wyjątkiem. Wtedy była za mała, żeby ocenić niebezpieczeństwo;
nie pojmowała, że jeśli nie opuści tamtego
miejsca, czeka ją niechybnie śmierć. Wiedziała
jedynie, iż jest zupełnie sama na świecie i nie ma do
kogo się zwrócić o pomoc.
Teraz nie była sama, chociaż tak byłoby dla niej lepiej.
Od kilku lat żyła w ogromnym strachu, bo dorastając,
coraz trudniej mogła ukrywać , że nie mężnieje
jak inni chłopcy. Prędzej czy później ktoś się zorientuje
i wtedy wyjdzie na jaw, że od samego początku ich oszukiwała.
Łatwo było przez wiele lat utrzymać tajemnicę,
znacznie łatwiej, niż sądziła, bo Emily miała rację. Kiedy
przyprowadziła ją do bandy w obszarpanych portkach
do kolan, w za dużej koszuli, w przyciasnej kapocie,
w starym kapeluszu, który znalazła, żeby osłonić się
przed deszczem, i z włosami obciętymi na wysokości
szyi, wzięli ją za chłopca i tak już pozostało.
Szybko stała się „jednym z chłopaków". Nauczyła się
kraść z nimi i bić, robić to samo, co oni - z jednym
wyjątkiem: nie szukała towarzystwa pewnych kobiet,
o których istnieniu wolała nie wiedzieć.
Było ich obecnie piętnaścioro, mieszkali w ruderze,
za którą Laurent opłacał czynsz. Poznała w życiu wiele
takich domów, przemieszkiwała nawet w kilku opuszczonych
kamienicach czynszowych, kiedy brakowało
pieniędzy na komorne.
Laurent nigdy nie zatrzymywał się na dłużej w jednym
miejscu. Dom, który teraz zajmowali, składał się
z czterech pomieszczeń: kuchni, dwóch sypialni oraz dużego
salonu. Laurent zajmował jedną sypialnię. W drugiej
sypiały i pracowały dziewczęta, jeśli były na tyle
duże, aby parać się nierządem. Reszta, włącznie z Bells,
rozlokowała się w salonie.
Na tyłach domu znajdowało się małe podwórko,
wprawdzie bez trawy, ale maluchy chętnie się tam bawiły.
Bells też lubiła przesiadywać na podwórkach,
odkąd pokonała awersję do brudu. Nie chciała uczestni-
czyć w kąpieli, którą raz w tygodniu urządzano w balii
ustawionej w kuchni. Kiedy tylko mogła, wymykała się
nad rzekę. A deszcz stał się jej sprzymierzeńcem.
Emily była jej jedyną powiernicą. W końcu Laurent
zmusił ją do prostytucji, na razie nie złapała francy, jak
się obawiała. Chociaż sposób myślenia Layrenta nie podobał
się Bells, rozumiała go. Emily, jako ładna kobieta,
przyciągała uwagę swych potencjalnych ofiar. Kieszonkowiec
musi pozostawać niewidzialny. W przypadku
Emily to nie wchodziło w grę, jak więc inaczej mogła zarobić
na utrzymanie?
Laurent, od zawsze najstarszy w bandzie, z natury
rzeczy był przywódcą. Z początku obowiązywało ich
parę prostych zasad, którymi nikt się tak naprawdę nie
przejmował. Laurent jednak uważał widocznie, że jeśli
co jakiś czas nie dołoży kilku nowych, nie wykaże się
jako herszt.
Bells nigdy mu się nie sprzeciwiała. Bez utyskiwań
robiła, co jej kazano. Obawiała się tylko czujnych oczu
Laurenta, bo poza Emily on jeden pozostawał w bandzie
od dnia, kiedy do niej przystała, a więc prędzej czy później
może wpaść na pomysł, żeby policzyć lata i zacząć
się zastanawiać, dlaczego dwudziestoletni mężczyzna
nadal ma twarz dwunastolatka.
Sam miał około trzydziestu lat i nadal przewodził
gangowi sierot. Mógł się lepiej urządzić. Większość jego
podopiecznych, dobiegając dwudziestki, szukała czegoś
więcej niż życia w bandzie, chciała zatrzymywać łupy
dla siebie, zamiast oddawać je Laurentowi na jedzenie
i czynsz oraz błyskotki, jakie czasem znosił do domu,
żeby przywołać uśmiech na ich twarze. Laurent mógł się
zająć bardziej lukratywnymi przestępstwami, ale tego
nie zrobił.
Chociaż szorstki w obejściu, intencje miał dobre. Bells
już dawno doszła do wniosku, iż w zapadłej męskiej
piersi bije miękkie serce. Zapewne sądził, że jako herszt
powinien być surowy i nieustępliwy. Jednak ona odgadła,
iż postrzegał siebie nie tylko jako ich przywódcę, ale
i ojca. Dlatego nie porzucił gangu. Jedne sieroty dołączały
do bandy, inne z niej odchodziły. Najwięcej bywało
ich około dwudziestki, najmniej dziesięcioro. Zawsze
znalazł się ktoś potrzebujący opieki.
Pierwsza zasada brzmiała: Nigdy, przenigdy nie okradaj
szlachciców w ich własnych domach. To najpewniejszy,
najszybszy sposób, żeby sprowokować wysłanie
policji do slumsów w poszukiwaniu winowajców.
Wytropienie hordy dzieciaków, które oficjalnie nie były
sierotami, oznaczałoby koniec bandy. Potworne historie,
jakie Laurent opowiadał o sierocińcach, skłaniały ich do
przestrzegania tej reguły. Znał z doświadczenia życie
w ochronce, bo wiele lat temu sam z jednej uciekł. Dziś
wieczorem Bells złamała tę zasadę.
To wcale nie oznaczało, że szlachta pozostawała nietykalna.
Można ich było okradać poza rezydencjami; na
ulicach, w tawernach, na rynkach oraz w trakcie zakupów,
gdy brak paru miedziaków umykał ich uwadze,
a gdy go dostrzegli, mieli prawo myśleć, że pieniądze
zgubili lub nieopatrznie wydali.
Zgodnie z drugą zasadą, która dobrze się sprawdzała,
należało działać na własnym terenie i nie zapuszczać
się na złodziejskie wyprawy w nieznane okolice. Laurent
wyznaczył rewiry i co tydzień przesuwał swych podopiecznych,
aby ludzie zamieszkujący dany teren nie
mogli ich rozpoznać. I tę zasadę Bells złamała.
Kolejna zasada dotyczyła oprócz niej tylko paru osób,
ponieważ ze względu na wiek i wzrost nie byli już dziećmi.
„Im jesteś wyższy, tym trudniej niepostrzeżenie wsunąć
rękę do kieszeni". Dlatego kiedy osiągali pewien
wzrost, awansowali do wykonywania „szczególnych
zadań", czyli nie kradli na własną rękę, lecz jedynie na
polecenie przywódcy- Bells zdecydowanie złamała tę
zasadę.
Laurent zawarł cichą umowę z trzema zajazdami i jedną
gospodą. Ponieważ Bells z powodu koloru włosów
i oczu była łatwo rozpoznawalna, mogła okradać wyłącznie
śpiących gości. Dotąd wszystko szło gładko, bo
nikt do tej pory nie zastawił na nią pułapki.
Obecna sytuacja jej jedynej groziła poważnymi konsekwencjami.
Była pewna, że gdyby na jej miejscu znalazł
się któryś z pozostałych chłopców, Laurent uznałby
ten przypadek za wyjątkowy i cieszyłby się z niespodziewanego
łupu, który pozwoli im pożyć dostatnio
przez jakiś czas. Klepano by go po plecach i świętowano.
Jednak to właśnie ją porwano i zmuszono do złamania
zasad, więc Laurent będzie nieprzejednany, bo szukał
pretekstu, żeby się jej pozbyć.
Od dwóch, a właściwie prawie trzech lat miała z Laurentem
na pieńku. Wcześniej dobrze się rozumieli, często
żartowali i dużo się śmiali, a teraz traktował ją z wyraźną
niechęcią. Przy każdej okazji udzielał jej reprymendy.
Krytykował bez przerwy, nawet jeśli nie zasłużyła. Wyraźnie
dawał do zrozumienia, że chce, aby odeszła, ale
nie mógł jej wyrzucić, bo nie dawała mu powodu. Do
dziś.
Nie rozumiała, czemu obrócił się przeciwko niej, ale
kłopoty zaczęły się mniej więcej w tym czasie, gdy prześcignęła
go wzrostem. Uważał, że jako przywódca powinien
być najwyższy. Niestety, nie należał do wysokich
mężczyzn; liczył sobie zaledwie metr sześćdziesiąt
wzrostu. Ona nosiła się z fantazją, on pozostawał niepozorny.
Robiła tym wrażenie na dzieciach. Niektóre
z nich ją naśladowały, a także zwracały się do niej ze
swymi kłopotami.
Przypuszczała, że Laurent się obawia, iż chce zająć
jego miejsce. Nieprawda. Nie lubiła kraść i zdecydowa-
nie nie chciałaby brać na siebie odpowiedzialności za
zmuszanie do tego innych. Przez cały czas nie potrafiła
się wyzbyć poczucia, że wszystko, co robi, jest złe. Jednak
żyjąc pośród złodziei, nie miała wyboru. I chociaż
delikatnie dawała Laurentowi do zrozumienia, że nie
czyha na jego miejsce, niczego nie osiągnęła.
Może okłamać Laurenta; powie, że złapali ją w zajeździe
i prowadzili do więzienia, ale im uciekła, a potem
długo szukała drogi do domu. W końcu nie może jej wyrzucić
za to, że wpadła w pułapkę.
Myśl o powrocie do domu nie była jedynym powodem
jej przygnębienia. Drugi stanowił on, lord Cullen.
Zmącił spokój dziewczyny tak bardzo, że nie potrafiła
myśleć ani nawet oddychać. Co więcej: on ją przerażał
do głębi, bo przy nim stawała się bezwolna.
Nigdy by nie przypuszczała, że ktoś może tak wyglądać.
Nie był zwyczajnie przystojny. To coś znacznie
więcej, coś, czego nie potrafiła nazwać. Może najlepiej
pasowało do niego słowo „piękny", ale w zdecydowanie
męski sposób, co było zdumiewające i zarazem... hipnotyczne.
Wprawiał ją w takie zakłopotanie, że cudem tylko
potrafiła przy nim otworzyć usta. Wiedziała dokładnie,
dlaczego mąci jej się w głowie i brakuje tchu, kiedy na
niego patrzy. Budził w niej pożądanie; było to coś, z czym
dotąd nie musiała się zmagać. Zdarzało się w ostatnich
latach, że jakiś mężczyzna ją zainteresował, ale żadnego
nie pragnęła. Odgrywając mężczyznę, nie mogła sobie
na to pozwolić i dotąd nie miała kłopotów. Lecz nie teraz.
I to właśnie najbardziej ją przerażało w lordzie Cullenie
Przez piętnaście lat, całe życie, przynajmniej odkąd
sięgała pamięcią, strzegła się, żeby nie pójść w ślady
Emily. Robiła to z jednego powodu - nie chciała skończyć
jako prostytutka. 1 nadal nie zmieniła zdania. Emily przy-
zwyczaiła się do swego zajęcia i już nawet nie narzekała
tak jak kiedyś, ale Bells nadal uważała je za potwornie
poniżające.
Dla niej życie by się skończyło, i to wcale nie w sensie
przenośnym, gdyż wolałaby skonać z głodu w jakimś
zaułku niż pozwolić, żeby obcy mężczyzna za pieniądze
dysponował jej ciałem. A tymczasem ten człowiek
mógł sprawić, że ochoczo by na to przystała. Co gorsza,
patrzył na nią tak, jakby odkrył ten sekret, przejrzał ją
na wylot i pragnął jej dotykać. Z pewnością wyobraźnia
płata figle, a jednak... nie mogła się wyzbyć uczucia, iż
on wiedział o wszystkim, zwłaszcza gdy patrzył na nią
tak namiętnie, że była bliska omdlenia.
Według terminologiiEmily należałby do „kochanków".
Emily wszystkich mężczyzn dzieliła na kategorie,
w zależności od tego, co i jak długo z nią robili. Nadawała
im obraźliwe, często jednoznaczne przezwiska: na
przykład „chamy" czy „brutale". Najbardziej lubiła tych
z gatunku: „żegnaj, Henry", bo uwijali się w niecałe pięć
minut, zajmując jej tyle czasu, ile potrzeba, żeby powiedzieć
„do widzenia". „Kochankowie", jak utrzymywała,
trafiali się rzadko; to mężczyźni, którzy czerpiąc przyjemność,
chcieli ją również dawać.
Lord Cullen był zdecydowanie niebezpieczny. Stanowił
zagrożenie dla jej zmysłów, spokoju duszy, tajemnicy.
Im prędzej się z nim rozstanie, tym lepiej.
Robota, na którą wysłali ją ci młodzi lordowie, była
tak prosta w porównaniu z nurtującymi ją myślami, że
wykonała ją niemal automatycznie. Prawie wszystkie
okna w wielkim domu były otwarte. Wdrapała się do
wewnątrz przez jedno z nich na szczytowej ścianie, po-
konała korytarz i weszła na piętro po pokrytych dywanem
schodach.
Wszystkie lampy były pogaszone, a przez otwarte
okna sączył się blask księżyca. Bells wcale nie potrzebowała
światła, przyzwyczaiła się działać w ciemnościach.
Nawet na piętrze znajdowało się na końcu korytarza
okno.
Było tam również mnóstwo zamkniętych drzwi. Dom
okazał się naprawdę ogromny, większy od wszystkich,
jakie dotąd widziała. Na jednej ścianie korytarza znajdowało
się więcej drzwi, zaczęła więc od tych na przeciwległej
ścianie, zakładając, że musiały prowadzić do
bardziej przestronnych pomieszczeń, między innymi do
głównej sypialni.
Miała rację. Trafiła do niej, otwierając drugie z kolei
drzwi. Przeznaczenie komnaty zdradzały jej ogromne
rozmiary i zarys sylwetki na łożu. James, pogrążony
w głębokim śnie, głośno chrapał. Ten odgłos ją drażnił.
Bels zawsze była dumna, że porusza się zwinnie
i bezszelestnie jak kot, lecz przy hałasie, jaki robił James,
nie musiała nadmiernie uważać.
Skierowała się prosto do wysokiej sekretery. W drugiej
szufladzie natrafiła na szkatułkę z biżuterią. Ta kasetka
sporych rozmiarów zajmowała prawie całą szufladę.
Nie była zamknięta, nawet nie miała zamków. Lord
James był nadto ufny.
Uniosła wieko i na chwilę olśnił ją widok migotliwych
precjozów zaścielających dno; oprócz pierścieni leżały
tam bransolety, brosze, a nawet naszyjniki. Przeważała
kobieca biżuteria. Czyżby kolejne wygrane w karty?
To nie jej sprawa.
Postanowiła nie zabierać szkatułki. Była za duża,
zresztą nie miała pewności, czy uda się ją wyjąć z szuflady,
przełożyła więc klejnoty do kieszeni płaszcza. Kiedy
skończyła, przeciągnęła dłonią po wysłanym aksami-
tem dnie szkatułki, żeby się upewnić, czy nie przeoczyła
choćby najmniejszej sztuki biżuterii. Nie miała ochoty tu
wracać, gdyby się przypadkiem okazało, że pośród klejnotów
brakuje któregoś z sygnetów Jacoba.
Z tego samego powodu szybko przeszukała pozostałe
skrytki, ale nie znalazła w nich nic godnego uwagi.
Zajrzała również do szuflady w biurku, lecz leżały tam
wyłącznie papiery. Na koniec podeszła do toaletki,
gdzie odkryła spory plik banknotów, złoty zegarek z dewizką
oraz jeszcze jeden pierścień, który, niedbale rzucony
na blat, potoczył się pomiędzy flakony z wodą
kolonską. Zgarnęła wszystko, upychając pieniądze do
kieszeni spodni, bo w płaszczu już się nie zmieściły.
Nie było sensu szukać dalej. Nocne stoliki przy łożu
nie miały szuflad, postanowiła także pominąć biblioteczkę,
gdyż doszła do wniosku, że człowiek, który przechowuje
w otwartej sekreterze biżuterię wartą fortunę, nie
będzie niczego ukrywał w atrapach książek.
Czując ulgę, że misja zbliża się do końca, ruszyła ku
drzwiom, lecz zamarła w pół kroku, bo James dostał
ataku kaszlu. Przycupnęła u stóp łoża. Suchy kaszel
mógł w każdej chwili go zbudzić. Kto wie, czy nie wstanie,
żeby napić się wody z dzbanka, który stał w przeciwległym
końcu pokoju. W takim wypadku była gotowa
wśliznąć się pod łoże.
Kaszel przybrał na sile. Brzmiał tak, jakby James
się dusił. Uderzyła ją potworna myśl, że może umrzeć,
i oczyma wyobraźni zobaczyła, jak oskarżona o zabójstwo,
stoi przed sędzią, który skazuje ją na śmierć przez
powieszenie. Pod wpływem napięcia zwilgotniały jej
dłonie. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy nie
powinna mu pomóc. Na moment sparaliżował ją strach
i nie potrafiłaby mu pomóc, nawet gdyby chciała tę
ulotną, szaloną myśl wprowadzić w czyn.
Minęła dobra chwila, zanim się zorientowała, że James
znowu rytmicznie chrapie - uznała to za najmilszy
odgłos, jaki kiedykolwiek słyszała. Lecz kiedy minął
szok, jego rzężenie na nowo zaczęło jej działać na nerwy,
więc nie tracąc czasu, opuściła komnatę.
Na parterze panowała martwa cisza. Szybko wsunęła
się do pokoju, do którego wcześniej weszła przez okno,
ale w tej samej chwili ktoś szarpnięciem przyciągnął ją
do twardej piersi i jednocześnie nakrył dłonią usta, żeby
uniemożliwić krzyk. Nie była w stanie wydać z siebie
żadnego odgłosu, bo serce uwięzło jej w gardle. Czuła,
że zaraz zemdleje.
- Czemu tak długo? - Usłyszała syknięcie przy samym
uchu.
On! Przelotne uczucie ulgi zastąpiła wściekłość.
- Rozum ci odjęło?! - odwarknęła szeptem, wyrywając
się z uścisku. - Co tu robisz?
- Martwiłem się o ciebie - padła skruszona odpowiedź.
Łgarz - prychnęła w myślach. Prędzej się bał, że
ucieknie z ich cennymi sygnetami.
- Następnym razem, jeśli zechcesz kogoś śmiertelnie
nastraszyć, wybierz siebie. Na mnie już nie licz.
- Masz pierścienie?
- To nie miejsce na takie dyskusje - odpaliła. - Ja
stąd znikam.
- Święta racja - usłyszała za sobą, kiedy ruszyła do
okna, potykając się w tej samej chwili o dywan.
Utrata równowagi zupełnie ją zaskoczyła. Przecież
była taka zręczna, a dywan taki miękki i gładki, kiedy
po nim szła. Niewątpliwie Cullen musiał go zagiąć.
Bezwiednie wyciągnęła rękę, żeby się podtrzymać, lecz
jedynym przedmiotem w zasięgu okazał się wysoki postument
z popiersiem. Ciężki postument uchronił ją
przed upadkiem, ale przy okazji strąciła popiersie. Uderzyło
z hukiem w podłogę.
Jęknęła w duchu. Taki hałas w nocnej ciszy może
zbudzić umarłego, a co dopiero mówić o służbie śpiącej
na dole. Odwróciła się, żeby ponaglić Cullena, i zobaczyła
w drzwiach mężczyznę z wycelowanym w niego
pistoletem.
Zamarła, wstrzymując oddech. Mężczyzna był w pełni
ubrany, najwyraźniej przyczaił się tu, zanim jeszcze
spadło popiersie. Może Cullen, wchodząc do domu, narobił
hałasu i mężczyzna wstał, żeby sprawdzić, co się
dzieje.
Miał prawo najpierw ich zastrzelić, a dopiero potem
zastanawiać się, co tu robili. Przynajmniej ona tak by
postąpiła, gdyby natknęła się na dwóch mężczyzn węszących
po nocy w jej domu.
Cullen stał tyłem do drzwi. Rzucił się jej na pomoc,
kiedy się potknęła, ale zrezygnował, gdy odzyskała
równowagę. Nadal jednak na nią patrzył, teraz dobrze
oświetloną, bo mężczyzna w drugiej ręce trzymał lampę.
Nie wiedziała, czy Cullen zorientował się, że za nim
stoi ktoś z lampą.
- Nie odwracaj się - szepnęła najciszej, jak mogła. -
Jeśli cię rozpozna, znajdziesz się w większych opałach,
niż gdybyś zginął od kuli.
Gdy odzyskała rezon, obeszła Cullena, chcąc go
częściowo zasłonić.
- Nie strzelaj, brachu. Szukamy miejsca, gdzie można
by przeczekać noc. Nasz powóz zepsuł się w lesie.
Mojemu panu się wydawało, że poznaje ten dom. Jest
pijany w sztok, nie dziwota, gdyby się mylił. Pukaliśmy
do drzwi. Mój uparty jak osioł pan nie zrezygnował,
gdy nikt nam nie otwierał, i nalegał, żeby wejść do środka
i przespać się w salonie. Powiedział, że James nie
będzie mieć nam za złe. Dobrze trafiliśmy? Czy to dom
lorda Jeamsa?
Napięte rysy mężczyzny z miejsca się wygładziły.
Obniżył pistolet, nie opuszczając go jednak całkowicie.
A Bells łgała dalej jak najęta.
- On mi wmawia, że to koło odpadło przeze mnie,
niby że to moja wina, a miesiąc temu go ostrzegałem, że
potrzeba nowych kół do powozu. Oczywiście woli wyrzucać
pieniądze na kobitki i karty, no i jak zwykle mnie
nie posłuchał.
Mężczyzna chrząknął.
- Możesz przy nim wygadywać takie rzeczy?
Zdobyła się na śmiech.
- Jest taki zalany, że nie będzie pamiętał. Nie wiem,
jakim cudem jeszcze stoi.
- Jak się nazywa twój pan?
Bells nie spodziewała się pytania o nazwisko, ale
pamiętając, dlaczego się tu znalazła, bez trudu je wymyśliła.
- Lord Łupnik z Londynu.
- Czemu nie pozwoliłeś mu się przespać w powozie?
- dochodził mężczyzna.
- Należało tak postąpić, ale dostrzegłem jakiś ruch
w lesie niedaleko. Pomyślałem, że to mogą być drapieżniki
albo jacyś cholerni rabusie. Nie chciałem, żeby jeszcze
zwalił na mnie winę za to, że go okradli. Zależy mi
na tej służbie, nawet jeśli trzeba znosić lorda, który prawie
ciągle chodzi pijany.
Mężczyzna długo milczał i Bells była pewna, że
wyzwie ją od kłamców, śmiejąc się jej w twarz. Zastanawiała
się, którędy najlepiej uciekać i czy nie powinna
czasem dać nura za drzwi tuż przy jego nogach, licząc
na zaskoczenie.
- W takim razie go wprowadź - odezwał się mężczyzna.
- Mamy tu na górze wiele pustych pokoi gościnnych.
W jednym z nich jest wygodna kanapa, możesz ją
zająć.
Bells naprawdę nie liczyła, że jej uwierzy. Musiał
być służącym, zapewne kamerdynerem, i nie miał prawa
wygnać arystokraty z powrotem do lasu. Mógł
wpaść na pomysł, żeby do rana przetrzymać ich pod
kluczem, a potem sprawdzić, czy mówiła prawdę. Najwyraźniej
jednak nie należał do osób podejrzliwych,
skoro uwierzył jej bez wahania.
Służący odwrócił się, stwarzając okazję do czmychnięcia
przez okno. Niestety, jeszcze nie odłożył broni.
A skoro miał pistolet w ręce, Bells wolała kontynuować
grę i nie wystawiać się na kulę lub dwie. Poza tym
było ich dwoje do ucieczki przez okno; razem w żaden
sposób nie daliby rady zbiec i jedno z nich niewątpliwie
zostałoby postrzelone podczas tej próby
Dzięki Bogu nabab nie odezwał się dotąd słowem.
Mógłby wszystko zepsuć, gdyby służący się zorientował,
że wcale nie jest pijany. Albo był na tyle sprytny,
żeby grać rolę, jaką mu wyznaczyła, albo tak zdenerwowany,
że nie mógł otworzyć ust.
Nie, raczej się mocno nie zdenerwował, na pewno nie
tak jak ona. Zbyt łatwo poradził sobie z karczmarzem,
żeby przejmować się świstem kul. Ten arogancki szubrawiec,
który wpakował ją w tę kabałę, był bezmyślnym
chojrakiem.
Chwyciła go za ramię i przewiesiła je sobie przez
kark, udając, że chce go podtrzymać, i... zbladła na widok
pistoletu w jego dłoni. Przez cały czas celował
w mężczyznę, kryjąc się za jej plecami. Cholerny nabab!
Oboje mogli przez niego zginąć.
Gdy wyrwała mu pistolet z ręki i wsadziła z powrotem
do kieszeni, w odpowiedzi usłyszała rozbawione
parsknięcie. Boże, chroń ją przed półgłówkami!
- Mam nadzieję, przyjacielu, że umiesz odgrywać pijanego,
i uważaj, żeby ci się nie przyjrzał - syknęła.
Droga na piętro nie sprawiła kłopotu. Bells była za
bardzo zdenerwowana, żeby zwracać uwagę na dotyk
ich ciał, a on uwieszał się na niej tylko wtedy, gdy służący
odwracał się do nich, po czym znowu szedł o własnych
siłach; właściwie to on ją prowadził, a nie ona jego.
- To tu - oznajmił służący, otwierając drzwi. - Rano
rozejrzymy się za kimś, kto potrafi naprawić powóz, żebyście
mogli ruszyć w dalszą drogę.
- Dziękuję, przyjacielu.
Mężczyzna podążył za nimi, zapalił lampę i skierował
się z powrotem do drzwi. Pistolet odłożył tylko na
czas potrzebny do zapalenia lampy. Bells zaczęła się
zastanawiać, czy rzeczywiście dał wiarę jej słowom. Gdy
tylko zniknął za drzwiami, strząsnęła ramię Cullena
i podbiegła do drzwi, żeby sprawdzić, czy się oddala.
I wtedy usłyszała ciche zgrzytnięcie klucza w zamku.
Zamknięci czekają... na co?
Policzki Bells pokryła śmiertelna bladość. Czy mężczyzna
nie uwierzył w jej historyjkę, czy też był zwyczajnie
ostrożny?
Miała nadzieję, że powodowała nim ostrożność. Są
dwojgiem obcych ludzi, dopóki jego pan nie uzna inaczej.
Jeśli zamierza przez resztę nocy stać za drzwiami
na straży, to znaleźli się w jeszcze większych opałach.
Odwróciła się do Cullena, który, unosząc jedną
brew, przypatrywał się jej z zaciekawieniem. Podbiegła
do niego.
- Zamknął nas na klucz - wyszeptała.
- A niech to szlag!
- Trafnie ujęte, bracie. Przyłóż więc głowę do poduszki
i zacznij chrapać, i to głośno. Pomyśli, że śpimy, i wtedy
wróci do łóżka.
Nie czekała, żeby sprawdzić, czy jej posłucha. Wró-
ciła do drzwi i wyciągnęła się na podłodze, żeby wyjrzeć
przez szczelinę nad progiem. Naturalnie zobaczyła
parę butów. Służący nadal stał za drzwiami, prawdopodobnie
ich podsłuchiwał.
Ponieważ nadal nie słyszała chrapania, odwróciła się
do Cullena, piorunując go spojrzeniem. Wzniósł
oczy do sufitu i wygiął usta z odrazą, jakby chciał dać
do zrozumienia, że sytuacja jest poniżej jego godności.
I, zamiast skierować się prosto do łóżka, podszedł do
okna, żeby sprawdzić, czy można tędy uciec. Chyba
uznał, że to nie najlepsze wyjście, bo z westchnieniem
usiadł, a właściwie opadł na łóżko i przez pewien czas
ćwiczył pochrapywanie w różnych tonacjach, aż udało
mu się wydobyć zadowalający go dźwięk, i wtedy zaczął
chrapać na dobre.
Bells o mało się nie roześmiała. Miał taką minę, jakby
czuł się zdegustowany tą prostą czynnością. Fatalnie.
Przede wszystkim gdyby nie wszedł do domu, nie siedzieliby
zamknięci w sypialni na piętrze. Byłaby już daleko,
zamiast leżeć na podłodze, licząc, że służący się
w końcu znudzi i pójdzie spać.
Nic jednak na to nie wskazywało. Najwyraźniej zamierzał
trzymać wartę w holu przez całą noc. W wyobraźni
już słyszała trzask zamykających się za nią drzwi
więzienia i poczuła dziwne ściskanie w dołku.
Zdesperowana, też wyjrzała przez okno. Nic dziwnego,
że Cullen westchnął. Bez liny trudno tędy uciec.
Żadnych drzew w pobliżu ani gzymsów, po których
można by zejść.
Mogliby podrzeć prześcieradła i posłużyć się nimi
jak liną - nie wpadłaby na ten pomysł, gdyby bogacze
nie zrobili tego wcześniej wieczorem, jednak gdy rozejrzała
się po pokoju, nie dostrzegła żadnego sprzętu, który
byłby dostatecznie ciężki, aby obwiązany liną stanowił
przeciwwagę dla ciężaru Cullena. Dla niej może
tak, ale nie dla niego. Pewnie łóżko by się nadało, gdyby
nie było małe, jednoosobowe i nie miało drewnianej
ramy, którą łatwo złamać. Poza tym dosuwając je do
okna, mogliby narobić za dużo hałasu.
Kiedy wreszcie jej zaświtało, że prawdopodobnie służący
czeka, aż zgaszą lampę, o mało nie wymierzyła sobie
kopniaka. Pijany „pan" ma prawo się tym nie kłopotać,
ale po co trzeźwemu „forysiowi" światło, jeśli
rzeczywiście zamierza spać? Miała nadzieję, że służący
właśnie tak rozumuje, i rzeczywiście, jakieś dziesięć minut
po zgaszeniu lampy kamerdyner opuścił hol i zszedł
schodami na parter.
Przez ten czas Cullen chrapał na najróżniejsze sposoby,
co pewnie rozbawiłoby ją do łez, gdyby nie strach, że
utknęli tu na całą noc. Służący zdecydowanie im nie
ufał, inaczej nie stałby tak długo przed ich pokojem. Ale
i tak mieli szczęście. Mógł zbudzić swego pana, razem
z nim sprawdzić, czy nic nie zginęło, a wtedy nie wyłgałaby
się z opresji, mając kieszenie pełne biżuterii Jeamsa.
Zbliżyła się do Cullena.
- Wreszcie poszedł - poinformowała go. - Damy mu
czas na powrót do łóżka.
- A co potem?
- Potem otworzę zamek i znikamy.
- Wiesz, jak się do tego zabrać?
- Jasne, że wiem - prychnęła. - Mam nawet wytrych.
Wyciągnęła z kapelusza grubą szpilkę i zaczęła manipulować
przy drzwiach.
Bułka z masłem. Drzwi sypialni zazwyczaj nie sprawiały
kłopotu.
- Idziemy - oznajmiła. - Skorzystamy z frontowych
drzwi. Skoro wiedzą, że weszliśmy, spokojnie możemy
zostawić je otwarte.
Nie czekała, aby sprawdzić, czy podąża za nią. Gdy
tylko znalazła się na zewnątrz, rzuciła się biegiem, nie
oglądając za siebie, dopóki nie dopadła do drzew. Przystanęła
na sekundę, żeby nabrać tchu i odzyskać panowanie
nad sobą. Po chwili poprzez gęste listowie
dostrzegła światło lamp powozu. W tej samej chwili
dogonił ją Cullen.
Ujął ją pod rękę, żeby poprowadzić przez resztę drogi
do powozu. Usiłowała się wyrwać, lecz w odpowiedzi
na tę próbę otoczył ją ramieniem. Pewnie nie ufał, że
teraz, kiedy udało im się bezpiecznie opuścić dom Jeamsa,
odda mu klejnoty.
Gdy w pobliżu zabrakło służącego z pistoletem, bliskość
Cullena stała się nieznośna. Obejmował ją już
wcześniej, kiedy wspinali się po schodach u Jeamsa,
ale wtedy paraliżował ich strach. Teraz sprawy miały się
inaczej. Czuła przylegające do boku ciało - muskularne
udo, biodro i twardy tors; czuła, jak idealnie mieści się
w kręgu jego ramienia; czuła ciepło bijące od niego -
a może od niej? Nawet nie widząc jego twarzy w ciemnościach
lasu, przypomniała sobie, jaki jest cholernie
przystojny. Zapamiętała zmysłowe niebieskie oczy, kiedy
przyglądał się jej w powozie, zdając się przenikać
wzrokiem przez przebranie.
Gdyby się w tej chwili zatrzymał i odwrócił ją ku sobie,
uległaby każdej jego zachciance. Cullen przystanął.
Jej serce zaczęło bić tak głośno, że słyszała dudnienie
w uszach. Zrobi to, dotknie wargami jej ust. Pierwszy
pocałunek w życiu, z najprzystojniejszym mężczyzną,
jakiego dotąd spotkała. To będzie cudowne przeżycie.
Wstrzymała oddech, drżąc z oczekiwania.
Wepchnął ją do powozu. Przystanął tylko po to, żeby
otworzyć drzwi.
Bardziej rozczarowana, niż chciałaby przyznać, usiadła
naburmuszona na ławce, a kiedy Cullen zajął miejsce
naprzeciw niej, spiorunowała go wzrokiem. W dużej
mierze wymowa owego spojrzenia była skutkiem tego,
co między nimi zaszło, a właściwie nie zaszło. Oczywiście
w jej wyobraźni. Była zawiedziona. Lecz Cullen
o tym nie wiedział. Sądził, że to spojrzenie ma związek
z jej słowami.
- To najgłupsza rzecz, jaką w życiu widziałem -
oznajmiła mu. - Wiesz, że przez ciebie mogli nas złapać.
Jeżeli zamierzałeś wejść do domu, równie dobrze mogłeś
sam ukraść pierścienie. Właściwie do czego ci byłem
potrzebny?
- Co się stało? - zapytał Jacob, ale żadne z nich nie
zwróciło na niego uwagi.
- Siedziałeś tam dłużej, niż należało - zarzucił jej
oschle Cullen. - W przeciwnym razie bym tam nie poszedł.
- Nie było mnie z dziesięć minut.
- W takim razie to było niezwykle długie dziesięć
minut. Zresztą w tej chwili to nieistotne.
- Mogli nas przez ciebie zabić! Nie uważam tego za
nieistotne, bracie.
- Co się stało? - ponowił pytanie Jacob.
- Nic takiego, z czym nasz młodzieniec nie umiałby
sobie poradzić - odparł Cullen. I jakby w ogóle się nie
orientując, że połaskotał jej dumę tym kurtuazyjnym
komplementem, zwrócił się do Bells: - Obejrzyjmy
trofea, trzeba sprawdzić, czy są godne zachodu.
- Najpierw stąd odjedźmy - odparła nieco udobruchana,
bo właśnie przyznał, że uratowała mu tyłek. -
Niebezpiecznie jest pozostawać w pobliżu.
- Słusznie - zgodził się James i zastukał w dach powozu,
dając stangretowi sygnał, żeby zawracał do miasta.
Jako że lord Cullen więcej nie nalegał, Bells nie widziała
powodu, żeby się dłużej sprzeciwiać. Wysypała
zawartość kieszeni na sąsiednie siedzenie, pamiętając
również o zwitku banknotów, po czym zgarnęła wszyst-
ko na stertę i przełożyła ją na przeciwległa kanapkę pomiędzy
dwóch panów. Na koniec wywróciła kieszenie,
pokazując, że niczego nie zatrzymała.
Percy z okrzykiem: „Dobry Boże, jest!" natychmiast
wyłowił stary pierścień. Podniósł go do ust, ucałował
i pożądliwym gestem wsadził go na palec, gdzie najwyraźniej
było jego miejsce.
- Drogi chłopcze, nie wiem, jak ci dziękować! Masz
moje... - Urwał w pół zdania, kiedy jego wzrok spoczął
z powrotem na klejnotach. - O jest i drugi! - krzyknął
rozradowany, rozgrzebując kopczyk, by wyłuskać drugi
sygnet.
- Masz nasze podziękowania - dokończył Cullen
myśl Jacoba.
- Dozgonną wdzięczność - uzupełnił Jacob, uśmiechając
się uszczęśliwiony do Bells.
- Nie posuwałbym się do takich długoterminowych
deklaracji - wtrącił Cullen.
- Mów za siebie, przyjacielu. To nie ty musiałeś się
ukrywać przed własną matką.
- Nie mam matki.
- No to przed Samem.
- Wygrałeś - przyznał Cullen, błyskając zębami
w uśmiechu.
- Samem? - podchwyciła Bells.
- Moją macochą.
- Ma na imię Sam?
Kiedy młody lord się roześmiał, w jego kobaltowych
oczach rozbłysły iskierki.
- Samanta, ale mój ojciec przez przekorę zdrobnił to
imię. Wiesz, taki zwyczaj.
Nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Zrobiła, o co
prosili, a właściwie do czego ją zmusili. I to z powodzeniem,
a ewentualny drugi taki wyczyn absolutnie nie
wchodził w grę. Teraz chciała już tylko wrócić do siebie,
zobaczyć się z Emetem i, co najważniejsze - sprawdzić,
czy nadal ma dom.
Spochmurniała na myśl o tym. Nie zauważyli. Nie
odrywali oczu od migotliwej sterty.
Jacob postukał w owalny medalion wysadzany szmaragdami
i brylantami.
- Wygląda znajomo, prawda? - zwrócił się do swego
przyjaciela.
- Rzeczywiście. - Wielokrotnie podziwiałem dekolt
lady Sue ozdobiony tym klejnotem.
- Nie podejrzewałem, że oddaje się hazardowi, przynajmniej
nie na tyle, aby rozstać się z czymś takim.
- Hazard jej nie pociąga. Podobno ukradziono jej ten
medalion na wakacjach w Szkoqi.
- Chłopie, ty chyba żartujesz?
Cullen zmarszczył brwi.
- Bynajmniej. A ta bransoletka też wydaje mi się znajoma.
Mógłbym przysiąc, że moja kuzynka Irina miała
ją na ręce w Boże Narodzenie zeszłego roku. Nie przypominam
sobie, aby wspomniała, że ją ukradziono, ale
wiem na pewno, że nie interesuje jej hazard.
- Czyżbyś sugerował, że lord James to złodziej?
- Na to wygląda, czyż nie?
- Wspaniała wiadomość. Nie wyobrażasz sobie, jak
się zmagałem z poczuciem winy podczas tej niesmacznej
eskapady.
Cullen zauważył, jak Bells po tej uwadze przewróciła
oczami. W efekcie potem sam bardzo starał się stłumić
śmiech. Jaxcob jednak na tym nie skończył; po jego
następnym pytaniu młody lord natychmiast spoważniał.
- 1 co my teraz z tym zrobimy?
- Nic nie możemy zrobić, nie narażając na przykre
konsekwencje zarówno siebie, jak i naszego młodego
przyjaciela.
- Fatalnie. Z przykrością będę patrzeć, jak złodziej
żyje radośnie, nie płacąc za... to... - Jacob podchwycił
ironiczne spojrzenie Bells i odchrząknął. - Naturalnie
to nie dotyczy osób tu obecnych.
- Proszę nie zapominać o sobie - wtrąciła Bells
z szyderczym uśmieszkiem. - Kradzież klejnotów nie
była moim pomysłem.
- To prawda - przyznał Jacob, rumieniąc się.
- Nie. To ty wpadłeś na pomysł, żeby opróżnić nam
kieszenie, nie ma więc sensu wskazywać kogokolwiek
palcem - powiedział Cullen z niesmakiem.
Policzki Bells płonęły tak, że wydawało się, iż pożyczając
od nich żaru, można byłoby rozpalić ogień
w piecyku powozu. Zrobiło jej się przykro z powodu
niekorzystnego obrotu rozmowy. Wziąwszy jednak pod
uwagę okoliczności, nie znalazła odpowiedniej riposty.
Ha, jest bystry i podejrzliwy, inaczej nie poszedłby za
nią do domu, żeby mieć ją na oku. A także przebiegły
i lotny. Nie wątpiła, że to on wpadł na pomysł kradzieży
klejnotów.
Szkoda, że nie był półgłówkiem jak jego przyjaciel.
Mogła go sobie tak wcześniej nazywać w myślach, ale
wiedziała, że nie ma do czynienia z głupcem. Gdyby
okazał się gamoniem, prawdopodobnie udałoby się jej
wykręcić od udziału w tej eskapadzie. No i gdyby w dodatku
nie był taki nieziemsko przystojny! Kiedy zwrócił
na nią te swoje kobaltowe oczy, nie umiała zliczyć do
trzech. Cały spryt i inteligencja gdzieś pierzchły i zmieniła
się w beznadziejną, potulną istotę.
Jazda z powrotem zdawała się trwać znacznie dłużej
niż podróż do domu Jeamsa. Bells nie miała zegarka,
lecz nie zdziwiłaby się, gdyby wkrótce zaczęło świtać
. Była znużona, a właściwie wyczerpana po tych
wszystkich niecodziennych emocjach. Poza tym zaczynał
jej dokuczać głód. No i nie wiedziała, co czeka ją po
powrocie do domu.
Właściwie miała nadzieję, że Laurent będzie spał i jej
także uda się zdrzemnąć. Łatwiej wymyślać usprawiedliwienia,
a raczej kłamstwa, z jasnym umysłem, kiedy
zmęczenie nie mąci myśli.
Ten spryciarz Jacob znowu drzemał. Bells z chęcią
poszłaby w jego ślady, lecz nie miała odwagi, bo lord
Cullen ani na chwilę nie zmrużył oka. Nie obawiała się,
że coś jej zrobi, kiedy zaśnie. Wolała jednak zachować
czujność i wypatrywać okazji do ucieczki, gdy wjadą
w znajome okolice.
Nie wątpiła, że zwrócą jej wolność teraz, kiedy wykonała
to, czego chcieli, lecz jednocześnie nie liczyła, że
odwiozą ją tam, skąd wzięli. Dlaczego mieliby zbaczać
z drogi o tak późnej porze? Jeśli wysadzą ją w swojej
dzielnicy, znajdzie się w nieznanym miejscu i strawi
wiele godzin na poszukiwaniu drogi do domu. Co prawda
wyrosła w Londynie, ale miasto było rozległe i znała
tylko jego niewielką część.
Co do sekundy wyczuła moment, kiedy ponownie
skierował na nią wzrok. Zerknęła na niego, żeby to
sprawdzić. Wyraźnie coś go nurtowało. Wpatrzone w nią
oczy miały zamyślony wyraz.
- Gdzie właściwie zostawiłeś buty?
Zaskoczył ją tym pytaniem. Czego innego się spodziewała,
sądząc po zadumanym spojrzeniu. Z drugiej
strony dziwiło ją, że nie zwrócił na to uwagi wcześniej,
kiedy prowadził ją w skarpetach przez las.
- To są moje buty - odparła, unosząc stopę, żeby pokazać
podeszwę z miękkiej skóry przyszytą do skarpety.
- Bardzo sprytne.
Zaczerwieniła się nieznacznie, bo była dumna ze swe-
go pomysłu. Sama zrobiła te buty. Miała też parę normalnych
trzewików, żeby nie ściągać na siebie zbędnej
uwagi, gdy biegała w ciągu dnia. Buty wyglądające jak
skarpety nakładała wyłącznie na wyprawy.
- Mogę je dokładniej obejrzeć? - zapytał.
Błyskawicznie wsunęła stopy głęboko pod ławkę, posyłając
mu buńczuczne spojrzenie. W odpowiedzi jedynie
wzruszył ramionami.
- Jesteś o wiele bystrzejszy, niż myślałem - dodał,
zdumiewając ją tą uwagą. - Niezłą historię wymyśliłeś
na poczekaniu. Lord Łupnik? - zaśmiał się cicho.
- Pasuje - ucięła, wzruszając ramionami.
- Zapewne - zgodził się. Nadal jednak nie opuszczała
go ciekawość. - Często wpadasz w pułapki i musisz
korzystać z wybiegów?
- Nie. Nigdy mnie nie złapano - aż do dziś. Dwukrotnie
w ciągu tej samej nocy, za każdym razem przez
ciebie.
Odkaszlnął cicho. I żeby uniknąć dalszego wytykania
win, przeszedł do sprawy, o której myślał.
Dotknął bransolety i medalionu leżących obok na siedzeniu.
- Chciałbym je zwrócić prawowitym właścicielom,
naturalnie anonimowo. - Odchrząknął i zdecydowanie
speszony zapytał: - Czy miałbyś coś przeciw temu, młodzieńcze?
- Dlaczego miałbym mieć?
- Bo to wszystko jest twoje.
Żachnęła się. Już wcześniej zdecydowała, że nie przyjmie
nawet części tych błyskotek. Nadal wyobrażała sobie,
że mogą ją złapać i powiesić. Dwukrotnie skradziona
biżuteria oznaczała jeszcze większe ryzyko, o czym
nie omieszkała mu powiedzieć.
- Przy upłynnianiu trefnego towaru najważniejsza
jest szybkość. Natomiast próba pozbycia się dwukrot-
nie skradzionych rzeczy to całkiem inna sprawa. To tak
jakby prosić, żeby człowieka złapali. Na pewno już poszukują
części tych przedmiotów. Prędzej wyrzucę je
wszystkie przez okno, niż dotknę któregoś z nich jeszcze
raz.
- Nic z tego. - Pokręcił głową. - Obiecałem ci fortunę
w...
- Daj sobie spokój, bracie. Jeśli będę czegoś chcieć od
ciebie, to ci powiem.
O Boże, w jego spojrzeniu znowu pojawił się ten namiętny
wyraz, który rozpalał jej myśli i przemieniał
wnętrzności w papkę. Gdyby teraz otworzyła usta, mówiłaby
same bzdury. Jak to możliwe, że doprowadzał ją
do takiego stanu samym tylko spojrzeniem? I cóż takiego
powiedziała, że nagle popadł w taki nastrój? Że
„będzie chcieć"? A może domyśla się, że jest kobietą,
a przecież nie miał prawa tego wiedzieć. Nikt nie wiedział.
Nie mógł się domyślić. Nawet nie potrafiła zachowywać
się jak kobieta, tak długo grała mężczyznę i nigdy,
przenigdy nie popełniła błędu, który by ją zdradził.
Odzyskała rezon, gdy jego spojrzenie ochłodło. Czyżby
je ostudziła, wijąc się niespokojnie pod jego wzrokiem?
Podniósł plik banknotów, przeliczył pobieżnie
i rzucił na ławkę obok niej.
- Niecałe sto funtów, chyba wystarczy na jakiś czas.
Dlaczego jego słowa tak zabrzmiały, jakby ich znajomość
nie dobiegła końca?
- To więcej, niż kiedykolwiek widziałem - zapewniła
go skwapliwie. - Na pewno wystarczy.
Skwitował te słowa nieznacznym uśmiechem. Odwróciła
się z powrotem do okna. Otworzyła szeroko oczy,
zdumiona, że są w Londynie.
Nie rozpoznawała tych okolic.
- Możesz mnie tu, bracie, wysadzić. Trafię do domu -
odezwała się nieco zdenerwowana.
- Nie ma mowy, młodzieńcze. Odwiozę cię do samych
drzwi i wytłumaczę, jeśli zajdzie potrzeba wyciągnięcia
cię z kłopotów, o których wspominałeś. Ale najpierw
podrzucimy Jacoba. To zajmie tylko chwilę.
I będzie sam na sam z nim i z tymi jego cholernymi
oczami, którymi zdawał się ją rozbierać. Nie ma mowy!
- Przesadziłem - skłamała. - Pieniądze zrekompensują
moją nieobecność.
- Nalegam - odparł, nie przyjmując do wiadomości
tego wykrętu. - Nie mógłbym spokojnie zasnąć, myśląc,
że ponosisz konsekwencje tej ohydnej historii.
- Co mnie obchodzi twój sen? - naskoczyła na niego.
- To, co według ciebie jest uprzejmością, dla mnie
może okazać się zgubne, nie chcę więc żadnych przysług.
Znalazłbym się w jeszcze większych kłopotach,
gdybym ci pokazał, gdzie mieszkają moi przyjaciele.
Wielkim szczęściem byłoby ocknięcie się w jakimś zaułku
po pobiciu do nieprzytomności.
- Spodziewasz się, że pobiją cię za...
- Nie mnie - ucięła znacząco.
Zaśmiał się cicho.
- No dobrze, rozumiem. W takim razie odwiozę cię
do tawerny. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
- Nie - zaprotestowała, licząc, że skoro wszystko
wyjaśnili, nie będzie dalej nalegał.
- Drogi chłopcze, nie pytałem o pozwolenie.
Już otwierała usta, żeby warknąć jakąś zniewagę, ale
zrezygnowała, bo doszła do wniosku, że niczego w ten
sposób nie osiągnie i lepiej zachować energię na później.
Musiała odczekać, aż nabab przestanie się w nią
wpatrywać, i dopiero zdobyła się na ten krok. Bez waha-
nia rzuciła się do drzwi, wyskoczyła z powozu i ruszyła
biegiem w dół ulicy.
Poszło gładko, jak liczyła, nie przewidziała jednak,
że będzie musiała aż tak mocno pochylić się w drzwiach.
Niezbyt często podróżowała powozami, nigdy takim
wykwintnym jak ten, więc wyskakując, nie wzięła pod
uwagę swego pokaźnego wzrostu. Miała szczęście, że
skończyło się strąceniem kapelusza; gdyby uderzyła
głową, mogłaby stracić przytomność.
Żal jej będzie tego kapelusza. Zdobyła go w ulicznej
bójce zeszłego roku i ogromnie była z niego dumna. Bardzo
lubiła zadawać nim szyku, bo prawdopodobnie
odrobina ekstrawagancji zaspokajała jej kobiecą próżność.
Teraz go straciła; został na podłodze w powozie
nababa i prędzej nastąpi koniec świata, niż ona zaryzykuje
spotkanie z młodym lordem, żeby odzyskać nakrycie
głowy.
Nie zwalniała kroku, nie musiała, bo nadal nie była
senna. Dopiero za następną przecznicą uznała, że jeśli
przestanie biec, na dłużej wystarczy jej sił. I wtedy właśnie
usłyszała tupot. Zerknęła przez ramię i znowu pędem
ruszyła przed siebie.
Nie wierzyła własnym oczom. Ten cholerny nabab ją
gonił! Przebiegł kawał drogi. Powinien zrezygnować
z pościgu przy końcu ulicy, ale nadal miała go na karku.
To nie ma sensu, przecież nic ich już nie łączyło. Zrobiła,
czego żądali, a potem odwieźli ją do Londynu. Po
jakiego czorta zbaczał z drogi i upierał się, żeby ją podwieźć,
jeśli ona wyraźnie tego nie chciała?
Pokonała trzy przecznice, a on ciągle deptał jej po
piętach! Traciła dech. On miał dłuższe nogi. Jeszcze
chwila, a dogoni ją. Była gotowa zaniechać ucieczki, gdy
skręcając za róg, dostrzegła dorożkę jadącą z naprzeciwka.
Kiedy na kilka sekund zniknęła Cullenowi z pola
widzenia, zanurkowała pod nią, uchwyciła się resoru,
podciągnęła i zapierając się stopami o ramę, przywarła
do podwozia, czekając, aż zobaczy jego nogi.
Przyciśnięta do podwozia, znalazła się poza zasięgiem
jego wzroku. Minął dorożkę i pobiegł dalej. Kiedy
więc konie skręciły za następny narożnik, opuściła się
na ziemię.
Nadal brakowało jej tchu, serce waliło jak szalone,
doskwierał głód, a ze zmęczenia ledwo trzymała się na
nogach. Gdyby się nie obawiała, że jeszcze bardziej pogorszy
swe położenie, poszukałaby jakiegoś przytulnego
zaułka, zwinęła się w kłębek i przespała cały dzień.
Naturalnie, nie znała drogi, bo znalazła się w dzielnicy,
w której nigdy przedtem nie była. W dodatku zwracała
na siebie uwagę. Odkryta głowa z burzą jasnozłotych
loków przyciągała wzrok, szczególnie w kontraście
z ciemnozielonym aksamitnym kubrakiem. Spojrzenia
przechodniów krępowały ją bardziej, niż była gotowa
przyznać.
Po godzinie natrafiła na znajome okolice i wreszcie
przestała się błąkać. Dotarcie do domu zajęło jej kolejne
półtorej godziny, bo obolała i bardzo znużona wlokła się
noga za nogą.
Cały czas miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. Na pewno
zgubiła Cullena, a więc to nie mógł być on. Za każdym
razem, gdy oglądała się za siebie, widziała jedynie
ludzi krzątających się wokół własnych spraw. W tej
dzielnicy z wieloma bocznymi uliczkami ktoś zainteresowany
mógł ją łatwo obserwować z ukrycia. W końcu
doszła do wniosku, że jest niemądra i że z powodu napięcia
wyobraźnia płata jej figle.
Była przygnębiona. Stąd zapewne nerwowość i przywidzenia.
W miarę jak zbliżała się do domu, jej niepokój
wzrastał, bo nie wiedziała, czy jeszcze ma dom.
*
Felix Dyer nie wierzył własnym oczom. Albo rozum
odmówił mu posłuszeństwa i widział odmłodzoną znajomą
sprzed lat, albo miał przed sobą dziewczynkę,
którą uważał za zmarłą. Zakładając, że jest przy zdrowych
zmysłach, musiał przyjąć, że dziewczynka przeżyła.
I wyrosła na kobietę łudząco podobną do matki.
Wynajęto go, żeby ją zabił. Ją i jej ojca. Z ojcem poszło
gładko. Dziecko powinno sprawić jeszcze mniej kłopotu.
Małej broniła jednak niania, walcząca niczym lwica.
I chociaż był pewien, że rany, które je zadał, musiały być
śmiertelne, zdołała go jeszcze zdzielić w głowę jego
własną pałką! Tylko na chwilę stracił przytomność, lecz
to wystarczyło, by wyciągnęła dziecko z domu i gdzieś
ukryła.
Ponieważ nie odnalazł małej, uznał, że wyzionęła ducha
skulona w jakiejś norze, a jej ciała po prostu nie odnaleziono.
Jednak takie wytłumaczenie nie zadowalało
zleceniodawcy. W grę wchodziły pieniądze, pokaźna
suma, a gościa tak rozeźliła nieudolność mordercy, iż
nie dość, że mu nie zapłacił, to jeszcze chciał go zastrzelić.
Felix wyczuł pismo nosem i uniknął kuli, salwując
się ucieczką.
Od wielu lat on sam też był na siebie zły. Wykonał
zlecenie połowicznie. Szczęście się od niego odwróciło,
jakby od tamtej wpadki prześladował go pech. Fuszerował
każdą robotę i wyrzucano go na zbity pysk więcej
razy, niż potrafił zliczyć.
A teraz jego pech się zmaterializował. Nie ma do czynienia
ze zjawą, lecz z osobą z krwi i kości. I właśnie
nadarza się okazja, żeby ostatecznie załatwić sprawę.
Lecz to wymaga planu. Nie zamierza działać pospiesznie,
żeby po raz drugi spartaczyć robotę. Wiedział,
gdzie mieszka. Kto by pomyślał, że przez tyle lat ukrywała
się w slumsach! Ale on tu jeszcze wróci...
Nadzieja, że Laurent będzie spał, okazała się płonna.
Słońce stało już wysoko na niebie. I rzeczywiście, siedział
w kuchni, popijając herbatę, którą zaparzyła mu
Nan. W dużym pokoju przebywało sześcioro dzieci, nie
licząc kilkorga, które jeszcze spały. Wszystkie jak na komendę
spojrzały na Laurenta, który wpatrywał się w Bells
stojącą w łukowym otworze drzwi, po czym wymknęły
się z domu.
Bells weszła do kuchni i opadła na krzesło naprzeciwko
Laurenta.
Laurent miał pospolitą twarz, ale duża blizna na brodzie
i mniejsza pod lewym okiem nadawały mu złowieszczy
wygląd. Długie włosy były zmierzwione, oczy
podbiegłe krwią. W tej chwili prezentował się mizernie.
Wydawał się rak samo zmęczony jak ona. Domyślała
się, że czuwał całą noc, czekając na jej powrót.
Wcale nie dlatego, że się o nią martwił. O nie. Kiedy nie
wróciła o czasie, uznał, że wreszcie ma długo poszukiwany
pretekst, żeby się jej pozbyć. Nie był naiwny.
W przeciwnym razie mogłaby go poczęstować jakąś historyjką.
Czuła się zbyt zmęczona, żeby wymyślać kłamstwa.
Zaplątałaby się w wykrętach. Zanim się odezwała, wyjęła
z kieszeni plik banknotów i rzuciła na dzielący ich
stół. Żadne z nich nie przyniosło dotąd takiej sumy. Sto
funtów stanowiło dla nich nie lada fortunę. Miała nadzieję,
że tym go ułagodzi. Niestety. Ledwo rzucił okiem
na pieniądze. W dodatku zbyt późno uzmysłowiła sobie,
że tym gestem wywołała takie wrażenie, jakby celowo
złamała obowiązujące zasady
- Laurent, wysłuchasz mnie? - zapytała. - Nie miałem
wpływu na to, co się ze mną działo, kiedy stąd
wyszedłem.
- Wiem, że cię złapano. Widzę też, że nie trafiłeś do
więzienia.
- Wpadłem w pułapkę. Szukali złodzieja, żeby coś
dla nich ukradł.
- Znasz zasady. Dlaczego nie odmówiłeś?
- A jak sądzisz, czemu wynieśli mnie spętanego? -
postawiła się.
- Ale nie byłeś związany przez cały czas - odparł,
patrząc znacząco na pieniądze. - Mogłeś wcześniej uciec.
To prawda.
- Wyrzuciliby mnie gdzieś poza miastem, nie mówiąc,
jak odnaleźć drogę do Londynu - tłumaczyła się
zrezygnowana.
- Wyjechałeś za miasto!
Skuliła się pod wpływem jego podniesionego głosu.
- Dlatego właśnie nie próbowałem uciekać. Dotąd
nigdy nie byłem poza Londynem. Powrót zająłby mi
pewnie z tydzień. Przyrzekli, że mnie odwiozą, jak tylko
okradnę dla nich lorda.
- Lorda! - krzyknął jeszcze głośniej niż poprzednim
razem. - Zapewne jeszcze w jego własnym domu!
Mogła skłamać, a nawet powinna. Naruszyła najważniejszą
zasadę. Wiedziała jednak, poznała po pytaniach,
że cokolwiek powie, i tak już niczego nie zmieni.
- Spakuj swoje rzeczy i wynoś się stąd. To była ostatnia
zasada, jaką tu złamałeś.
Ani jeden mięsień nie drgnął na jej twarzy. Spodziewała
się, że to usłyszy; nieważne, co by powiedziała,
i tak by do tego doszło. A jednak poczuła ciężar w piersi
i ucisk w gardle. Od piętnastu lat Laurent był jej „rodziną".
Najmocniej bolało to, że bardzo chciał się jej pozbyć.
Nie rozpłacze się. Nie może zachować się jak kobieta.
Ani jak dziecko, którym już nie jest. A mężczyźni nie
płaczą. Ponieważ jednak nie mogła powstrzymać łez,
czym prędzej zerwała się od stołu, żeby Laurent nie dostrzegł
wilgotnych oczu.
Skierowała się prosto do legowiska na podłodze
w dużym pokoju. Należało do niej. Zwinie je i zabierze,
chociaż nie miała pojęcia, gdzie je później rozłoży. Obok
stał tobołek z rzeczami, bardzo skromny tobołek. Najbardziej
lubiła strój, który miała na sobie, więc nosiła go
dzień w dzień, przebierając się w swoje drugie ubranie
tylko wtedy, gdy rzeczy wymagały przeprania. Jej zwierzątko
siedziało w pudełku. Żeby łatwiej było je nieść,
włożyła pudełko do tobołka.
Dwoje dzieci, które tu jeszcze spały, usiadło teraz na
posłaniach i uderzyło w płacz. Przykucnęła przy nich
i po kolei przytuliła. Normalnie starałaby się je pocieszyć,
lecz w tej chwili nie mogła wydobyć słowa ze ściśniętego
gardła.
Na zewnątrz stała rzędem reszta dzieci, większość
ich też zapłakana. Podsłuchiwały pod drzwiami, wiedziały,
że więcej jej nie zobaczą. Poczuła ból w sercu.
Jedno słowo, a pewnie wszystkie by za nią poszły. Jednak
nie mogła tego zrobić Laurentowi, mimo że tak bezwzględnie
wobec niej się zachował. Były wszystkim, co
miał. Oderwała się od nich i ruszyła ulicą.
O ironio, od lat pragnęła stąd odejść, znaleźć prawdziwą
pracę, uczciwą pracę, i nigdy więcej nie kraść.
Laurent zmusił ją, żeby spełniło się to marzenie szybciej.
Miała nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mu wdzięczna,
że nie będzie nosić urazy zbyt długo.
Świadomość, że to właśnie chciała osiągnąć, nie łagodziła
bólu. Pragnęła się z nim rozstać w przyjaźni, tak
aby tu czasem zaglądać i być może pomóc dzieciakom
w znalezieniu przyzwoitego zajęcia.
- Bells!
Odwróciła się gwałtownie, wstrzymując oddech. Laurent
podążał w jej kierunku energicznym krokiem. Ból
w piersi natychmiast zelżał. W głębi duszy czuła, że nie
może jej tego zrobić. Chciał ją tylko nastraszyć, żeby
więcej nie łamała zasad i dawała dobry przykład dzieciom.
Kiedy się z nią zrównał, dostrzegła jego ściągnięte
rysy. Nadzieja prysła w jednej chwili. Nadal był zły.
Prawdę mówiąc, nigdy przedtem nie widziała, żeby aż
tak się rozzłościł.
- Bells, chcesz wiedzieć, dlaczego? - wysyczał. -
Jesteś zbyt urodziwy jak na mężczyznę. Odkryłem, że
cię pragnę, i tak się sobą brzydzę, że czasem nie mogę
pozbierać myśli. Prędzej bym cię zabił, niż dotknął, lepiej
więc, żebym się ciebie pozbył. Dasz sobie radę. O to
się nie boje. Dobrze cię wyszkoliłem. Musisz radzić sobie
gdzie indziej. I lepiej zniknij, zanim zmienię zdanie,
bo potem obaj możemy tego żałować.
Mogłaby mu powiedzieć, że niepotrzebnie czuje do
siebie odrazę. Przecież była dziewczyną. Jednak tym wyznaniem
z pewnością wzbudziłaby w nim taki gniew,
jakiego dotąd nie miała okazji oglądać, bo rozmyślnie
oszukiwała go przez wszystkie lata. Gdyby wiedział, że
jest kobietą, zrobiłby z niej kochankę, a potem pewnie
posłałby na ulicę - a może jedno i drugie. Czyż nie ukrywała
swej płci przez piętnaście lat właśnie po to, żeby
uniknąć takiego losu?
Odwróciła się i odeszła, nim zdążyła powiedzieć coś,
czego mogłaby potem żałować... Za następnym rogiem
natknęła się na Emily.
- Kurde, Bells, gdzie ty byłaś? Szukałam cię wszę...
co jest?
Rozkleiła się. Łzy potoczyły się po policzkach. Gdyby
nie spotkała Emily, potrafiłaby się opanować, jakoś by się
pozbierała. Ktokolwiek inny, tylko nie kochana Emily, jej
siostra, matka, jej jedyna przyjaciółka...
- Zrobił to, tak? - Emily od razu domyśliła się praw-
dy. - Wykopał cię. - Gdy Bells skinęła głową, dodała:
- Kochanie, nie zamartwiaj się. To twoja szansa, żeby
jakoś urządzić się w życiu. Przecież mówiłaś, że chcesz
znaleźć męża, wychować na ludzi parę dzieciaków. Pragnęłaś
tego, ale nigdy by ci się to nie udało, gdybyś tu została.
- Wiem - przyznała Bells, z trudem wydobywając
głos.
- To weź się w garść. - Mówiąc to, Emily też się rozpłakała.
Odwróciła się plecami do Bells, żeby ukryć
wzruszenie.
- Dam ci znać, jak tylko się jakoś urządzę - obiecała
Bells.
- Oby tak było. Będę się zamartwiać na śmierć, dopóki
nie dostanę wiadomości. To twój dobry dzień, kochana.
Musisz w to uwierzyć.
Bells się starała, naprawdę usiłowała wzbudzić
w sobie optymizm, ale nie potrafiła. Szybko minęła
Emily. Pożegnanie okazało się bardziej bolesne, niż przypuszczała.
Przyjaciółka chwyciła ją za ramię i na chwilę
przytrzymała.
- Bells lass, bądź sobą - wyszeptała przez łzy, obejmując
ją i mocno tuląc do siebie. - Już czas. Bądź sobą,
a wszystko się ułoży.
- Mam przesyłkę dla lorda Cullena. Wiesz, gdzie
go szukać?
- Obiło mi się o uszy, że jacyś Cullenowie mieszkają na
Grosvenor Square.
- A gdzie to jest?
- Dopiero przyjechałeś do miasta?
- Czy aż tak to widać?
Znaczący chichot.
- Grosvenor jest na północ stąd. Dojdź do końca ulicy,
skręć w prawo i idź cały czas prosto, aż zobaczysz
domy bogaczy.
Dokładny adres może by pomógł, a może nie. W takim
wypadku potrzebowałaby mapy, lecz nie wiedziała,
skąd ją wziąć, zresztą nie umiała czytać. Adres przydałby
się, gdyby wzięła dorożkę, ale na to nie było jej stać.
Czuła się zupełnie bezradna w tym obcym dla niej
świecie. Równie dotkliwie doskwierał jej brak wykształcenia.
Dawno by już zrezygnowała, gdyby do działania
nie popychał jej gniew.
Znalazła zaciszny zaułek, planując przedrzemać dzień,
lecz nie udało jej się pospać zbyt długo. Obudził ją dokuczliwy
głód, a spowodowany nim ból głowy jeszcze
pogłębiał rozpaczliwą sytuację.
Musiała jak najszybciej znaleźć pracę. W jej życiu nic
się nie zmieni, jeśli przyjdzie jej kraść dla przetrwania.
Otwiera się przed nią szansa, żeby zostać porządnym
człowiekiem, jeżeli nie chce stoczyć się do rynsztoku
i wrócić do starych nawyków. Ale nie będzie łatwo. Wiedziała,
ponieważ już wcześniej podejmowała takie próby.
Emily ją kryła, ilekroć udawała się na poszukiwanie
uczciwego zajęcia. Na przeszkodzie zawsze stawały wygląd
i brak podstawowego wykształcenia. Męskie zajęcia,
z wyjątkiem tych, gdzie potrzebna była umiejętność
pisania i czytania, wymagały siły, jakiej jej brakowało.
O pracę dla kobiety powinna się starać w damskim
ubraniu, a takiego nie miała.
Gdyby zdołała zdobyć jakąkolwiek robotę, niezbędny
był dach nad głową i parę monet w kieszeni, żeby
dotrwać do pierwszej wypłaty.
Już jej się wydawało, że rozwiązała ten problem. Służącym
zazwyczaj przysługiwało miejsce do spania i wyżywienie,
co stanowiło idealny punkt zaczepienia dla
kogoś kompletnie bez grosza. Udała się na rozmowę
w sukni pożyczonej od Emily i nie posiadała się z radości,
gdy została przyjęta - na całe dwie godziny. Zatrudnił
ją kamerdyner, oczarowany urodą dziewczyny.
A wyrzuciła ochmistrzyni, gdy tylko ją ujrzała. Państwo,
u których miała pracować, należeli do klasy średniej
i mieli apetyt na awans towarzyski, co oznaczało, że życzyli
sobie panien służących w najlepszym stylu, a nie
takich, które wysławiałyby się jak prostaczki czy wyglądały
jak dziwki.
Rozczarowana Bells po tamtej historii na długo straciła
odwagę, żeby rozglądać się za przyzwoitą pracą.
A kiedy ponownie zabrała się do poszukiwania, ani razu
nie dopisało jej szczęście.
Kiedy wspominała tamte nieudane próby, ogarnął ją
gniew. Owszem, na poszukiwania udawała się sporadycznie,
może cztery, pięć razy do roku. Nigdy dzień
w dzień, bo nie była jeszcze gotowa do pełnej samodzielności.
Ani do samotności. Teraz jednak nie miała
wyboru ani wygodnej możliwości odłożenia poszukiwań
na później. Musiała natychmiast znaleźć pracę, jeszcze
tego samego dnia. Najpierw jednak powinna coś
zjeść. Z dziesięć razy wyzwała siebie od głupców, zła, że
nie zatrzymała przynajmniej kilku banknotów z pliku,
który wręczył jej Cullen.
Pozostawiona sama sobie nie czuła się dobrze. Dopiero
posmakowała samotności, ale już wiedziała, że nie
będzie jej odpowiadać. Wzrastała pośród gromadki dzieci.
Chciała, żeby nadal przy niej były, a jeszcze lepiej,
żeby miała własne i mogła decydować o ich przyzwoitym
wychowaniu. Ale do pomocy potrzebowała męża,
porządnego człowieka, parającego się zajęciem godnym
szacunku. Dawno temu postawiła sobie taki cel,
lecz nie sposób było go osiągnąć, prowadząc ciągle życie
chłopca.
Przecież nie znajdzie męża za następnym rogiem.
A zdobywanie pożywienia było koniecznością, tak więc
najpierw musi podjąć pracę. Dopiero potem zacznie się
rozglądać za mężem, z którym mogłaby założyć rodzinę.
Poszczęściło się jej z jedzeniem. Okazało się, że jeden
z pierścionków zdobytych u Jeamsa przez małą
dziurkę w kieszeni wpadł za podszewkę płaszcza. Nie
mogła go tak zwyczajnie sprzedać, bo kto wie, czy przypadkiem
nie należał do wcześniej skradzionych precjozów,
których teraz poszukiwano. Pamiętała jednak, jak
wiele lat temu panna Jane pozbyła się pierścionka, żeby
kupić jedzenie.
Dawno nie wracała do niej myślami; od czasu, kiedy
przestały ją dręczyć koszmary. Nie bardzo wiedziała,
czemu nagle ją opuściły. Nawiedzały ją, odkąd sięgała
pamięcią, czyli od tamtego krótkiego czasu, który spędziła
z panną Jane. Zawsze takie same: wypełniał je widok
krwi i okrzyki przerażenia, a kończyły się spadaniem
pałki na jej głowę.
Był także inny powracający sen, który zdarzał się
zbyt rzadko, zostawiając po sobie uczucie ciepła i spokoju.
Pojawiała się w nim młoda kobieta, której nigdy
w życiu nie spotkała, pani z takimi jak jej, jasnozłotymi
włosami, upiętymi w wyszukaną fryzurę, jaką widywała
wyłącznie u dam. Ta piękna, elegancko ubrana
pani szła po ukwieconej łące i wyglądała zupełnie jak
anioł.
Emily wymyśliła, że w tym śnie nawiedza ją prawdziwy
anioł, bo miała umrzeć wiele lat temu, a jednak przeżyła.
Oczywiście Emily ponosiła wyobraźnia. Natomiast
Bells posunęła się jeszcze dalej, gdyż uznała, że to ona
jest tą damą, kimś takim, kim bardzo pragnęła zostać.
Ten sen budził w niej nadzieję.
W tej chwili potrzebowała o wiele więcej niż tylko
nadziei. Na pierścionku nie zarobiła nawet całego funta.
Była zawiedziona, ale więcej nie dostała od nieznajomego,
który jedynie sprawiał wrażenie osoby zamożnej.
Znalazła się w opłakanym położeniu wyłącznie z winy
lorda. Gdyby nie był taki arogancki, nie ciągnął jej
na siłę, tylko poszukał kogoś, kto z radością przyjąłby
tamto zadanie, to teraz ona nie musiałaby się martwić,
jak zdobyć następny posiłek.
Był jej coś winien. I spłaci ten dług, bo w przeciwnym
wypadku lord Jeams się dowie, gdzie powędrowała
jego biżuteria. Hmm, nie posunęłaby się aż tak daleko,
ale Cullen nie musi tego wiedzieć.
Kończąc posiłek zamówiony w porządnej restauracji,
podziękowała kelnerowi za jedzenie i wskazówki. Nie
zauważyła jego skwaszonej miny. A nawet gdyby ją dostrzegła,
nie zorientowałaby się, że rozzłościł go brak
napiwku. Czasami niewiedza jest błogosławieństwem
lub też mogłaby nim być.
W tym wypadku kelner tak bardzo się rozsierdził, że
nie omieszkał jej oświecić.
- Ty łachmyto! - zawołał, wychodząc za nią z restauracji.
- Tak mi się odwdzięczasz! Wskazałem ci drogę,
chociaż wcale nie musiałem tego robić!
Bells odwróciła się gwałtownie, domyślając się, że
krzyczy na nią, ale nie rozumiała, czemu.
- O co chodzi? Przecież zapłaciłem za żarcie.
- No właśnie, widać, jaki z ciebie tępak. Myślisz, że
usługuję za darmo? Takich jak ty nie należy wpuszczać
za próg.
Takich jak ona? Z oburzenia poczerwieniały jej policzki.
Wybrała pierwszą z brzegu restaurację, nie zwracając
uwagi na to, że znalazła się w zamożnie wyglądającej
dzielnicy, gdzie wszyscy ludzie chodzili elegancko
ubrani. Krzyki kelnera ściągnęły gapiów. Tu i ówdzie
rozlegały się gniewne pomruki.
- Niewątpliwie to złodziej.
- Lepiej sprawdźcie kieszenie, jeśli się tu kręcił.
- To jemu trzeba przeszukać kieszenie.
- Chciałem jedynie coś zjeść - powiedziała pospiesznie
do kelnera. - I zapłaciłem za posiłek. Jeśli za mało,
trzeba mi było powiedzieć. Nie musisz mnie znieważać.
Kelner zorientował się, że przesadził, ale nie wypadało
mu się wycofać czy przeprosić, bo pośród obserwatorów
znajdowało się zbyt wielu stałych gości.
- Zabieraj się stąd i więcej nie pokazuj - ostrzegł. -
To szanowana dzielnica. Wracaj do slumsów, gdzie twoje
miejsce.
Oddaliła się z wysoko uniesioną głową, chociaż kosztowało
ją to sporo siły woli. Najchętniej wzięłaby nogi
za pas i puściła się biegiem, lecz wtedy na pewno ktoś
usiłowałby ją zatrzymać, bo uciekając, wyglądałaby na
winną. Nie zrozumieliby, że pragnęła ukryć się w mysiej
dziurze, by tam płakać ze wstydu i bezradności.
Miała okazję wcześniej poznać ten rodzaj snobizmu
podczas poszukiwania pracy. Nie powinna aż tak się
przejmować. To dowodziło jedynie, jak trudno jej będzie
znaleźć jakieś zajęcie.
Długo trwało, zanim się otrząsnęła. Wtedy przygnębienie
zastąpił niepokój. Bo po raz drugi w ciągu ostatnich
dwóch dni odniosła wrażenie, że ktoś ją śledzi.
Zapewne ktoś z tłumu gapiów pragnął sprawdzić, czy
opuściła dzielnicę.
Jednak rozglądając się wokół siebie, nie dostrzegła
w pobliżu niczego podejrzanego. Jakiś godnie wyglądający
mężczyzna wchodził do rządowego budynku.
Biegł posłaniec. Szła dama, za którą dreptała służąca ob-
wieszona pakunkami, kilka par spacerowało pod rękę
i krzątało się mnóstwo ludzi zaaferowanych własnymi
sprawami. Pokonała kolejne dwie przecznice, ale wrażenie,
że jest śledzona, nadal jej towarzyszyło, choć kiedy
oglądała się przez ramię, nie widziała nikogo, kto by
za nią szedł. W tej części miasta na ulicach roiło się od
ludzi.
W pewnej chwili dała nura do sklepu i ścigana gniewnymi
okrzykami subiektów, przebiegła przez zaplecze
do tylnego wyjścia. Dobre dziesięć minut kluczyła ulicami
i przemykała się przez bramy budynków, aż wreszcie
opuściło ją uczucie, że jest śledzona. Jeśli rzeczywiście
ktoś za nią szedł, na pewno go zgubiła.
Od Grosvenor Square dzielił ją szmat drogi. Gdy tam
dotarła, zapadł zmierzch. W okolicach, które przemierzała,
brakowało zacisznych alejek. Były natomiast parki,
dużo parków, niektóre tak rozległe, że bała się, iż
zagłębiając się w nie, wyjdzie poza granice miasta.
W końcu zwinęła się w kępie krzewów, żeby przeczekać
noc i rano ruszyć w dalszą drogę.
Ze świtem pojawił się głód, a wraz z nim gniew. Ale
opuścił ją, gdy rozejrzawszy się dokoła, rozpoznała park,
mimo że, o ile pamiętała, nigdy przedtem nie była w tej
dzielnicy. W ciemnościach nocy niewiele widziała. Teraz,
rankiem, wyłoniły się z mroku ławki ustawione wzdłuż
alei w cieniu ogromnych starych dębów i... dziecko, które
śmiejąc się radośnie, wbiegło między gołębie, płosząc
stado. Przymknęła powieki; dziecko zniknęło - wcale go
tam nie było. Wspomnienie?
Usiadła wstrząśnięta do głębi. To było pierwsze wspomnienie
z jej przeszłości; pojawiło się, bo po raz pierwszy
trafiła do miejsca, które musiała odwiedzać w dzieciństwie.
Czy jej rodzice mieszkali w tej części Londynu,
czy tylko bywali tu z wizytą? Z jednej strony park graniczył
z hotelem i dzielnicą domów zamieszkanych przez
klasę średnią, z drugiej - z bardziej okazałymi rezydencjami.
Chciała przywołać więcej wspomnień, rozpoznać inne
miejsca, lecz nic już nie pobudzało pamięci. Z wysiłku
rozbolała ją głowa. Nie, to głód znowu dawał o sobie
znać. Pozbierała się szybko i od czasu do czasu, pytając
przechodniów o drogę, około południa dotarła przed
dom Cullenow.
To była cholerna rezydencja! Ogrodzony płotem dom
z trawnikiem wokół, kwiatami i krzewami - ten widok
przeszedł jej oczekiwania. Onieśmielona, mając w pamięci
wczorajszy incydent w restauracji, nie odważyła się
wejść na teren posiadłości i straciła sporo czasu, czekając,
aż wyłoni się z domu ktoś wyglądający na służącego.
Wreszcie wyszła stamtąd młoda kobieta w stroju pokojówki,
a raczej w sukni nie tak strojnej, jakie noszą damy,
więc Bells postanowiła zaryzykować i przywołała ją.
- Dzień dobry, pani. Czy tu mieszka taki przystojny
Cullen?
- Och, ci bogacze. Oni wszyscy są przystojni - skwitowała
dobrodusznie kobieta.
- Ilu jest Cullenow?
- W tym domu trzech.
- Z czarnymi włosami i...
- Nie. Tu mieszka hrabia wraz z dwoma synami, żaden
. nich nie ma czarnych włosów. Pewnie chodzi ci
o jego brata, sir Anthony'ego. On ma dom na Piccadilly.
Albo mówisz o jego bratanku, Edwardzie. Obaj są czarnowłosi.
- Muszę dostarczyć przesyłkę - oznajmiła Bells,
poklepując pudełko ze zwierzakiem, bo żaden inny wybieg
nie przyszedł jej do głowy. - Zamówił ją taki młody
lord, miał jakieś dwadzieścia pięć lat.
- W takim razie, to był Edward Cullen. Mieszka z ojcem
na Berkley Square.
Bells, zmuszona do kolejnego kłamstwa, oblała się
rumieńcem.
- Od niedawna jestem w mieście. Może mi pani powiedzieć,
jak tam dojść?
Kobieta wskazała drogę i Bells w miarę szybko trafiła
na plac, gdzie o tej porze kręciło się mnóstwo ludzi,
a przy krawężnikach czekały powozy, aż ich właściciele
opuszczą swe eleganckie domy. Udzielono jej dalszych
wskazówek i bez trudu odnalazła właściwy adres. Ten
dom nie był tak imponujący jak poprzedni. Nauczona
doświadczeniem, tym razem skierowała się prosto do
kuchennego wejścia.
Niestety, zaczynała się obawiać, że to nie był jej
szczęśliwy dzień. Edward już tu nie mieszkał, w zeszłym
tygodniu przeprowadził się na Park Lane do własnej rezydencji
w pobliżu domu kuzyna. Bells miała w nosie
wszystkie dodatkowe informacje, jakimi zasypała ją podkuchenna,
której najwyraźniej wpadła w oko.
Kolejne wskazówki, kolejne wydeptane mile. Niech
to diabli! W życiu się tyle nie nachodziła. Niemniej ulica,
kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wydała jej się urocza,
bo w sąsiedztwie był park obsypany letnim kwieciem.
Szybko tu się znalazła, lecz minęła kolejna godzina, aż
trafiła na kogoś, kto wskazał jej właściwy dom. Cullen
dopiero się tu wprowadził, więc większość spotkanych
na ulicy służących nie wiedziała, gdzie mieszka.
Wędrówka zajęła sporo czasu, zrobiło się późno i nie
liczyła, że zastanie Cullena w domu. Przy odrobinie
szczęścia zobaczy go pewnie jutro, a może dopiero pojutrze.
Czyli kolejną noc albo i dwie prześpi w parku. Dobrze
przynajmniej, że park jest pod bokiem. Jeśli nie będzie
miała zbyt wielkich oczekiwali, potrafi zapanować
nad gniewem. Ale nagada młodemu lordowi do słuchu,
jeśli go tylko zobaczy!
Był w domu! A w dodatku weszła frontowymi
drzwiami!
Wpuściła ją młoda dziewczyna, mniej więcej w jej
wieku. Nieco przysadzista, z matowymi włosami.
— Poczekaj tutaj, tylko niczego nie ruszaj, jeśli nie
chcesz napytać sobie biedy - rzuciła, ledwo spojrzawszy
na Bells. Po czym weszła na schody i zniknęła
z oczu.
Bells stała spięta, wciąż nie mogąc się nadziwić,
że znalazła się w środku. Powiodła dłonią po czuprynie,
żeby sprawdzić, czy nie jest potargana. Jej włosami
zajmowała się Emily, kiedy zostawały same, i zawsze
strzygła je krótko. Nie miała talentu do fryzjerstwa, więc
pasma wychodziły zazwyczaj nierówne. Bells zresztą
nie była wymagająca, jeśli chodzi o fryzurę, poza tym
wszystko zakrywał kapelusz, którego w tej chwili bardzo
jej brakowało.
Nie zamierzała niczego dotykać. Nie miała ochoty nawet
oglądać czegokolwiek, taka była zdenerwowana. To
nie był dobry pomysł. Czyż wcześniej w jego towarzystwie
nie doszła do wniosku, że jest niebezpiecznym
mężczyzną? Gniew zagłuszył pamięć, choć pod wpływem
zdenerwowania powrócił)' wspomnienia.
Odwróciła się, gotowa ruszyć do wyjścia; uznała to
za jedyne słuszne posunięcie. I wtedy jej wzrok spoczął
na ściennym lustrze przy drzwiach. Było nieduże, wisiało
nad wąskim stolikiem, na którym stała patera, a na
niej leżały dwie małe karteczki. Znieruchomiała zafascynowana
własnym odbiciem.
Rzadko miała okazję spoglądać do lustra. Nie było
ich w domach wynajmowanych przez Laurenta. Ani
w pokojach w tamtej starej gospodzie, które okradała;
przynajmniej po ciemku żadnego nie zauważyła. W tym
widziała się do pasa. Uderzyło ją piękno twarzy nieosłoniętej
fantazyjnym męskim kapeluszem. Aż dziw, że
ktoś mógł ją wziąć za chłopca. Zdumiewające, jaki wpływ
ma para spodni na pierwsze, a zarazem długotrwałe wrażenie.
Niewątpliwe płaska klatka piersiowa wzmacniała
to wrażenie.
To był w przeszłości jeden z odwiecznych lęków -
bała się, że tak jak niektórym kobietom urośnie jej duży
biust i nie będzie mogła go ukryć. Jednak dopisało jej
szczęście. Piersi miała drobne, a dzięki pomocy Emily
łatwo udawało się je maskować.
Jeden z rzadkich, bogatych klientów Emily zapomniał
zabrać gorset. Rozbawiło je, że mężczyźni chodzą w gorsetach,
a potem Emily wpadła na pomysł, że za parę lat
Bells będzie mogła go wykorzystać. 1 rzeczywiście bardzo
się przydał. Zamiast zgodnie z przeznaczeniem nosić
go w talii przesuwała wyżej i sznurowała z przodu,
żeby obejść się bez pomocy.
W tym dobrej jakości gorsecie sztywne fiszbiny pokrywał
miękki materiał, więc prawie jej nie uwierał, natomiast
bardzo dobrze ukrywał wypukłości. Na dodatek
specjalnie chodziła trochę przygarbiona i to wystarczyło,
aby jej pierś wydawała się płaska jak u mężczyzny.
Odgłos kroków na schodach uprzytomnił jej, że miała
stąd zniknąć i za dużo czasu zmitrężyła na oglądaniu
się w lustrze. Nie odwróciła się, żeby sprawdzić, kto
nadchodzi. Szybkim ruchem sięgnęła do klamki.
- Wychodzisz? - odezwała się dziewczyna. - Dobrze.
I tak nie może się teraz z tobą zobaczyć. Podejmuje znajomą
damę. Nie słyszałam, kiedy weszli, bo rzadko zaglądam
do tej części domu. Brakuje nam służby, w przeciwnym
razie nie musiałabym otwierać drzwi.
Bells momentalnie się odwróciła. Tyle jej wystarczyło,
aby się domyślić, że dziewczyna szuka słuchacza
do utyskiwań. Świadczył o tym jej zrzędliwy ton.
- Jesteś pokojówką?
- Nie, nie mamy jeszcze pokojówki ani lokaja do
otwierania drzwi. Pracuję w kuchni. Najlepiej teraz sobie
pójdź i wróć pod koniec dnia. Do tego czasu jego
znajoma powinna stąd wyjść.
- Poczekam, jeśli ci to nie sprawi różnicy. Ważne,
abym jak najszybciej zobaczył się z lordem.
- Jak wolisz. W takim razie możesz zaczekać tam,
w salonie. Tyle że pewnie nie znajdziesz niczego, na
czym mógłbyś usiąść. Dom nie jest jeszcze do końca
umeblowany.
Dziewczyna skierowała się na tyły domu. Bells stała
bez ruchu, zdumiona językiem, jakim się posłużyła.
Tak się kiedyś wysławiała! Emily nalegała, aby zmieniła
sposób mówienia, jeśli chce przetrwać w bandzie. Nauczyła
się więc mówić jak Emily, nauczyła tak dobrze, że
przez te wszystkie lata inaczej nie potrafiła.
Dawny sposób mówienia wydawał jej się nienaturalny.
Nie bardzo wiedziała, dlaczego teraz do niego wróciła.
Wpływ eleganckiego domu? Wysłuchiwanie narzekań
służącej, która poprawnie się wysławiała? Bez
wątpienia dzięki temu zdobyła jej zaufanie na tyle, że
zostawiła ją samą w domu.
A co do Cullena - daje mu dokładnie dziesięć minut
na miłosne igraszki. W ciągu tych paru dni zbyt
mocno doskwierał jej głód, żeby dłużej czekać na aroganckiego
młodego lorda.
- Byłam mile zaskoczona, spotykając cię przypadkiem
o tak wczesnej porze - odezwała się Jessica Stanley, wyciągając
się w leniwej pozie na wyściełanym fotelu przy
łożu Wdwarda. - Cóż za niespodzianka! Uważałam, że
wszyscy młodzi hulacy mają zwyczaj przesypiać dzień,
skoro przez całą noc gonią za rozrywkami.
Edward uśmiechnął się do damy, klękając i zdejmując
jej pantofelki. Jesica była młodą wdową, najmłodszą, jaką
kiedykolwiek uwiódł. Stary lord Stanley wyzionął ducha
w noc poślubną. Zgodnie uznano, że wyczyn był zbyt
duży na jego wiek.
Jesica nie zaliczała się do skończonych piękności, ale
duże niebieskie oczy i ciemnoblond włosy dodawały jej
urody. Jako wielka amatorka miłosnych igraszek regularnie
gościła w swoim domu sporo adoratorów. Chociaż
Edward nie należał do stałych bywalców, został
trzykrotnie zaproszony i za każdym razem dobrze się
bawił. Dziś natknął się na nią przypadkiem w pobliżu
swego domu i zaprosił do środka pod pretekstem
wspólnego obejrzenia nowego nabytku. Naturalnie, zamiast
zwiedzać dom, udali się prosto na górę do jego
sypialni.
- Miałem rano pewien interes do wuja Billiego -
odparł Edward.
- Jakieś rodzinne sprawy?
- Właściwie nie. Doglądam rodzinnych inwestycji,
łącznie z moimi własnymi.
- Ty? - spytała zaskoczona. - Prowadzisz interesy?
Chyba żartujesz.
- Wcale nie. Odkryłem, że znajduję przyjemność
w zarządzaniu. Nie ośmieliłbym się tylko wyszukiwać
inwestycji. Te sprawy zostawiamy wujowi, który ma nosa
do pewnych interesów.
- Zdumiewasz mnie, Edwardzie. Jesteś niewątpliwie najprzystojniejszym
mężczyzną w mieście, o czym zresztą
dobrze wiesz. Twoja rodzina posiada ogromną fortunę.
Podobnie jak wielu młodych arystokratów nie musisz
pracować. Po co ci to?
- Nie gorączkuj się, moja droga. Nie traktuję tego za-
jęcia jako pracy, lecz jako coś, co mi sprawia przyjemność.
A to duża różnica, nie sądzisz?
- No, nie wiem. - Uśmiechnęła się do niego. - Rób
wszystko, na co tylko masz ochotę...
Nie należało tego mówić przy takim rozpustniku jak
Edward Cullen, jeśli miało się na myśli konwersację. Jego
twarz z miejsca przybrała zmysłowy wyraz, ręce zbłądziły
pod spódnicę. Serce Jesici wpadło w pląs. Lecz
kiedy zerknęła na łoże, gdzie mieli wkrótce spocząć,
zmarszczyła nos.
- Ten pokój jest... nadto kawalerski. Czy w ogóle istnieje
takie określenie, mój drogi? Mniejsza z tym - westchnęła.
- Szkoda, że nie poszliśmy do mnie. Czułabym
się znacznie swobodniej we własnej sypialni.
Spódnica osunęła się na uda, kiedy męskie dłonie,
kontynuując wędrówkę, zamknęły się na biodrach, unosząc
je tak, że teraz na wpół leżała w fotelu, otaczając go
nogami w pasie.
- Wyobraź sobie, że to twoje łóżko.
Zaśmiała się.
- Ani trochę go nie przypomina, i dobrze o tym wiesz.
Gdzie są atłasowe prześcieradła, puchate poduszki, to
wszystko, co sprawia, że chce się w nim zostać. A to?
Tak zapewne musi wyglądać kawalerskie łóżko.
- Ale nie dowiesz się, jakie jest miłe, dopóki do niego
nie wejdziesz, prawda? Obiecuję, że nie znajdziesz powodu
do narzekań.
Powiedział to takim chrapliwym głosem, że nie opierając
się dłużej, pochwyciła w dłonie jego głowę i przyciągnęła
do piersi. I wtedy właśnie ktoś głośno zastukał
do drzwi i zawołał:
- Zachowuj się przyzwoicie, bracie! Wchodzę!
W stojącej za drzwiami Bells wezbrała złość. Wyznaczyła
Edwardowi dziesięć minut, a odczekała być
może dwadzieścia, chociaż nie była pewna, nie mając
zegarka. Bała się, że on należy do wychwalanej przez
Emily kategorii „kochanków" i spędzi z tą damulką całv
dzień, a ona nie zamierzała tak długo czekać. Dlatego
wparowała na górę i przykładała ucho do każdych mijanych
po drodze drzwi, aż natrafiła na te, zza których dobiegły
ją głosy.
Dalej wszystko potoczyło się szybko, bo kiedy zastukała,
drzwi otwarły się gwałtownie. Stanął w nich Cullen,
a gdy tylko ją rozpoznał, wyraz zniecierpliwienia na
twarzy przeszedł w zdziwienie.
-Ty?
- A niby kto - warknęła, wracając w złości do ulicznej
gwary.
Pod wpływem jej tonu skrzywił się z niesmakiem.
- Co, u licha, tutaj robisz?
- Odpraw paniusię, to pogadamy.
Sprawiał takie wrażenie, jakby w jednej chwili zapomniał
o obecności damy, a ona, obrażona określeniem
„paniusia", z wyniosłą miną poprawiła spódnicę i rozglądała
się za torebką. Podniosła ją gniewnym gestem
i pomaszerowała do drzwi.
- Jess, nie odchodź - poprosił pospiesznie Edward. -
To zajmie mi tylko chwilę.
- Wszystko w porządku, kochanie - powiedziała i zatrzymując
się przelotnie, pogładziła go po policzku na
znak, iż się nie gniewa, że ich schadzka zakończyła się
tak niespodziewanie. - Zajrzyj do mnie później, tam nikt
nam nie będzie przeszkadzał.
Wychodząc, rzuciła wściekłe spojrzenie Bells. Skonsternowany
Edward przeczesał dłonią włosy i cofnął się
w głąb pokoju, kierując się do kominka, gdzie na gzymsie
stała butelka brandy i dwa kieliszki. Bells podążyła
za nim, stając jak wryta na widok łóżka. Gdzie miała rozum?
W żadnym wypadku nie powinna była pchać się
do sypialni.
- Zaczekam na dole - odezwała się zmieszana, odwracając
się do drzwi.
- Nie ma mowy. - Gdy to jej nie powstrzymało, dodał:
- Nie zmuszaj mnie, żebym zatrzymał cię siłą. Mogłoby
mi się to spodobać.
Tą uwagą ją przekonał. Ciało odmówiło jej posłuszeństwa,
jakby było z kamienia. Czy zdążyłaby przed
nim uciec?
- Złapię cię, nim dobiegniesz do holu - ostrzegł ją,
jakby czytał w jej myślach. - Lepiej więc zamknij drzwi
i wytłumacz mi, co tutaj robisz.
Nie zamierzała zamykać drzwi, ale posłusznie odwróciła
się ku niemu. Zirytowana, stwierdziła, że wcale
nie znajdował się tak blisko; oparty o ścianę przy kominku,
stał ze splecionymi ramionami, krzyżując nogi
w kostkach w tej samej nonszalanckiej pozie co wtedy
w gospodzie. Pozory. Był tak samo czujny jak tamtej
nocy.
Uniósł brwi.
- No i? Raczej nie przyszedłeś mnie okraść. Nie pukałbyś.
A może? Sądzisz, że jesteś aż tak sprytny?
Poczuła, że się rumieni, lecz jednocześnie powrócił
gniew, dodając odwagi.
- Skończyłem z rabowaniem - oświadczyła. - Przez
ciebie i tę twoją cholerną butę wyrzucili mnie na zbity
pysk.
- Naprawdę. Hmm, to fatalnie. Paskudna sprawa.
W wyrazie jego twarzy nie znalazła ani śladu współczucia
na poparcie tych słów. Wręcz się uśmiechał! Ten
uśmiech przyprawił ją o drżenie żołądka, przyspieszony
puls, zmącił wzrok i pomieszał myśli. I jak ma zarzucić
go pretensjami, skoro przy nim jej umysł przestawał
funkcjonować?
- Powinieneś pozwolić, żebym odwiózł cię do domu
i wytłumaczył - wytknął.
- Nic by to nie dało - odparła ponuro. - Dawno chciał
się mnie pozbyć. Dzięki tobie znalazł pretekst.
- Znalazł? Twój szef?
- Coś w tym rodzaju.
- Liczyłeś się więc z wyrzuceniem?
- Ale nie tak szybko. Nie teraz, kiedy nie mam pracy
ani grosza przy duszy - burknęła.
- Co się stało z pieniędzmi, które zarobiłeś tamtej
nocy? - zapytał lekko zaciekawiony.
Kolejny rumieniec wypłynął jej na policzki.
- Oddałem mu, licząc, że zmieni zdanie. Nie pomogło.
- W takim razie szukasz nowej złodziejskiej szajki,
do której mógłbyś dołączyć? Dobry Boże, chyba nie sądziłeś,
że tutaj ją znajdziesz, co?
Gdy zerknęła na niego, minę miał równie zbulwersowaną
jak głos. Powinna przytaknąć i podać mu kilka
powodów, dlaczego według niej pasował na złodzieja.
Przecież to nie ona wpadła na pomysł, żeby obrabować
lorda Jeamsa. Jednak wolała przejść do rzeczy.
- Powiedziałem już, że skończyłem z kradzieżą. Nigdy
tego nie lubiłem i mam nadzieję, że nie będę musiał
do tego wrócić. Szukam pracy,
- Jakiej pracy? - zapytał wyraźnie zdziwiony.
- Nie będę przebierał - odparła, wzruszając ramionami.
- Wystarczy jakiekolwiek uczciwe zajęcie, które
zapewni mi dach nad głową i miskę z jedzeniem. Odkąd
mnie wyrzucili, sypiam pod gołym niebem. A ponieważ
to twoja wina, myślę, że jesteś mi coś dłużny.
- Uważam za godne podziwu, że wolisz spać pod
gołym niebem na ulicy niż robić to, co tak dobrze ci wychodzi.
Trzeci raz spiekła raka.
- Uważaj sobie - warknęła, - Pomyślałem o tobie, bo
jesteś moim dłużnikiem, i przyszedłbym znacznie wcześ-
niej, gdybym nie stracił cholernie dużo czasu na poszukiwania.
Zaśmiał się w odpowiedzi.
- Skoro z takim uporem mnie obwiniasz za swe trudne
położenie, nie odeślę cię z pełnymi kieszeniami, nigdy
potem nie dowiadując się, czy mnie rozgrzeszyłeś.
Nie uwierzę, że będziesz tu zaglądać od czasu do czasu,
żeby dać znać, jak ci się wiedzie.
- Rzeczywiście zamierzałem cię prosić o pieniądze -
zaczęła, prostując się - ale dziewka służąca na dole powiedziała,
że brakuje tu służby. Postanowiłem więc, że
się najmę.
- Postanowiłeś? - Parsknął śmiechem. - A w jakim
charakterze - lokaja czy pokojówki?
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Nie traktował jej poważnie.
To oczywiste. 1 wtedy dopiero dotarł do niej
sens jego słów, a właściwie omal nie zwalił jej z nóg. On
wiedział! Inaczej nie wspomniałby o pokojówce.
Nie było sensu się wypierać.
- Kiedy odgadłeś? - spytała wprost.
Oderwał się od ściany i niby od niechcenia zbliżał się
do niej. Zupełnie jak wilk osaczający ofiarę - pomyślała
spłoszona. Stanął przed nią i uniósł dłoń, planując dotknąć
jej policzka. Odsunęła się, a on zatrzymał rękę
w pół drogi.
- Nie zgadłem, moja droga - powiedział z uśmiechem.
- Potrafię rozpoznać piękne kobiety, niezależnie
od kryjącego je stroju. Chociaż uczciwie muszę przyznać,
że wolę je nagie.
Cofnęła się nerwowo o krok.
- Nie zobaczysz mnie nagiej.
Uniósł brwi.
- Nie? Hmm, szkoda. W takim razie dalsza dyskusja
nie ma sensu.
- Akurat! Mówiliśmy o pracy, którą mi dasz.
- Właśnie o tym dyskutowaliśmy - westchnął. - A ty
odrzuciłaś propozycję, nie zastanawiając się.
- Paradowanie nago? - prychnęła oburzona. - Nazywasz
to pracą?
- Mniej więcej. - Roześmiał się. - Chętnie zrobię z ciebie
moją utrzymankę. Uważam, że jesteś zabawna. Nie
miej mi za złe tego wyznania. Jestem pewien, że przez
jakiś czas oboje czerpalibyśmy z tego przyjemność.
Bells poczerwieniała, nie z zażenowania, lecz
z gniewu.
- Wybij to sobie z głowy, bracie. Ja szukam przyzwoitego
zajęcia, a ty mi je dasz, bo inaczej złożę wizytę
lordowi Jeamsowi i nie wątpię, że on mnie zatrudni
w zamian za informację, gdzie podziały się klejnoty.
Teraz nabab też poczerwieniał z oburzenia.
- To niedorzeczne! Brakuje ci dobrych manier i nie
masz pojęcia o prowadzeniu takiego domu jak ten. No
i wysławiasz się jak ulicznica.
- Potrafię dobrze mówić - oświadczyła powoli.
Powinna się była lepiej zastanowić, bo niewiele o tym
wiedziała. Niełatwo się dobrze wyrażać, zwłaszcza pod
wpływem gniewu czy zdenerwowania, co jest normalnym
stanem w obecności Cullena. Po piętnastu latach
przywykła do ulicznego żargonu.
Zaskoczyła go, lecz tylko na chwilę.
- A więc zamierzasz naśladować lepszych od siebie?
Ale nie wiesz, jak zachowywać się tak jak oni, prawda?
Jak masz zamiar sobie poradzić, nie narażając siebie i tego
domu na śmieszność?
- Ucząc się. Tak, dobrze słyszałeś. Nauczę się pracować
i zachowywać jak należy.
- Czemu? - naciskał zdesperowany. - Po co, u licha,
cały ten trud, skoro o wiele bardziej nadajesz się...
Rzuciła się ku niemu. Odskoczył, lecz chyba zrozumiał,
że jest zmęczona i na dziś ma dość znieważania.
Na wszelki wypadek postawiła sprawę jasno.
- Bo zamierzam znaleźć przyzwoitego męża i mieć
mnóstwo dzieci - warknęła. - Takie mam cele, brachu.
Dobra praca, mąż i rodzina - w tej kolejności. A ty mi
pomożesz osiągnąć pierwszy z nich, bo inaczej drogo
zapłacisz.
- A niech to szlag! - zaklął, po czym dodał z szyderczym
uśmieszkiem: - Kim, w takim razie, chcesz być?
Lokajem, jak mniemam?
Jeśli ten nabab znowu próbował ją znieważyć, to mu
się udało. A może dawał do zrozumienia, jakie trudne
zadanie bierze na siebie?
Czy rzeczywiście pasuje do tego eleganckiego arystokratycznego
świata, nawet jeśli ma w nim być tylko pokojówką?
Edwarda ogarnęła taka wściekłość, że z trudem
panował nad sobą. Nie zwykł gniewać się na kobiety,
ale szantaż?! Do pioruna, nawet święty by nie wytrzymał!
Nie mieściło mu się w głowie, że mogła się posunąć
do szantażu, lecz z drugiej strony powinien się liczyć
z takim obrotem rzeczy. Była bystra. Tego również się
nie spodziewał po kimś, kto pochodził ze slumsów, choć
udowodniła, co potrafi, tamtej nocy podczas włamania,
gdy wyratowała go z kłopotliwej, a może nawet niebezpiecznej
sytuacji.
Wspomnienie, ile jej zawdzięcza, nieco, zaledwie
odrobinę, złagodziło gniew.
Zupełny absurd. Potrafił radzić sobie z kobietami.
Gdzie się podziała cała jego finezja akurat w przypadku
tej jednej? Musi poszukać jasnych stron. Teraz, kiedy
będą mieszkać pod jednym dachem, prędzej czy później
zaciągnie ją do łóżka.
W obcowaniu z kobietami towarzyszyła mu ogromna
pewność siebie. Ta dziewczyna była dość wyjątkowa;
ogromnie pociągająca w męskim przebraniu, zadziwiająco
wysoka, niewiarygodnie śliczna z wielkimi fiołkowymi
oczami, a przy tym całkowicie odporna na jego
urok - przynajmniej na razie.
Niewątpliwie ją pociągał. Doskonale się orientował,
kiedy wzbudzał zainteresowanie u kobiet. Dała mu jednak
do zrozumienia, że to nieistotne. „Nie dotykaj mnie,
nawet się do mnie nie zbliżaj" - tak brzmiał dyskretny
komunikat. Czy w tym częściowo kryła się przyczyna
jego gniewu? Zupełna nowość dla niego. Nie, po prostu
nie lubił być szantażowany, i to w dodatku przez dziewkę,
na którą miał ochotę. A niech to szlag!
Westchnął. Ten odgłos wyrwał ją z zadumy.
- Zostanę pokojówką - oświadczyła.
- Szkoda. Chętnie bym popatrzył, jak sobie radzisz
jako lokaj.
Odpowiedziała mu nienawistnym spojrzeniem. Uniósł
brew.
- Ty tak nie uważasz? A przy okazji, nie wolno ci
okazywać niezadowolenia wobec chlebodawcy. Mówisz:
„Tak, proszę pana", „Nie, proszę pana", „Dobrze, proszę
pana", i to z uśmiechem lub przynajmniej z twarzą
pozbawioną wyrazu. Jako kochanka natomiast możesz
stroić fochy.
Już chciała coś odpowiedzieć, lecz rozmyśliła się i odwróciła
plecami. Z jej dumnej postawy emanowało oburzenie
i gniew.
- Liczymy do dziesięciu, co? - zapytał z ironią.
Odwróciła się, uśmiechnęła układnie i wycedziła
przez zaciśnięte zęby:
- Tak, proszę pana.
Wybuchnął śmiechem. Nie potrafił zachować powagi.
W jednej chwili opuścił go cały gniew. Mimo wszystko
te jej próby zostania „kimś lepszym" mogą okazać się
całkiem zabawne. Pewnie podda się temu szantażowi,
o ile szantażystka skończy jako kochanka.
- W takim razie przejdźmy do rzeczy - powiedział,
ciągle się uśmiechając. - Zacznijmy od imienia.
- Wołają na mnie Bells - odpowiedziała nieco udobruchana.
- Nie, mam na myśli twoje prawdziwe imię. Jeśli rzeczywiście,
jak mówisz, chcesz zacząć wszystko od nowa,
konto musi być czyste.
- To moje prawdziwe imię - odparła nieugięta.
- Naprawdę? To nie jest zdrobnienie od Belladony lub...?
- To jedyne imię, jakie pamiętam. Jeśli dano mi inne
po urodzeniu, nic o tym nie wiem.
Zmieszał się nieco. Oczywiście, sierota może nie znać
swego imienia, a ta najwyraźniej nie ma również nazwiska.
Niesamowite, jak można poruszać się w świecie bez
nazwiska!
- Czy masz coś przeciwko temu, bym cię nazywał
Bella? - zapytał z wahaniem.
- Mam. Nie jestem żadną Bella. Przyjaciele wołają
mnie Bells. Ponieważ do nich nie należysz, możesz
nazywać mnie Bel.
Była rozkosznie zabawna z tym swoim uporem. Zgadywał,
że nie ustąpi nawet o cal. Pewnie nawyk. Jak podejrzewał,
musiała być twarda, wzrastając w takim środowisku.
- Moja droga, przypuszczam, że zostaniemy przyjaciółmi,
pozwól więc, że będę cię nazywał Bells. To ładne
imię o wdzięcznym brzmieniu.
- Daj se spokój, chłopie - ucięła zniecierpliwiona, po
czym na widok jego uniesionych brwi poprawiła się: -
Proszę pana.
- Bardzo dobrze. - Błysnął zębami w uśmiechu. -
Przejdźmy do następnej sprawy. - Czy w tym tobołku,
który tak kurczowo ściskasz, masz jakieś suknie?
Pokręciła przecząco głową.
- Nie, tylko moje zwierzątko i ubranie na zmianę.
- Kolejne spodnie, jak mniemam?
- Oczywiście - przytaknęła. - Przez piętnaście lat byłam
chłopcem.
- Dobry Boże, naprawdę?
Spłonęła rumieńcem.
- Hmm, zdajesz sobie sprawę, że wybrałaś pracę, która
wymaga kobiecego stroju? Mój ojciec może lekceważyć
konwenanse, lecz ja nie jestem moim ojcem. Z drugiej
strony nie oczekuję, że zaczniesz nosić uniform. To
kawalerskie gospodarstwo i mam nadzieję, że moja służba
znajduje przyjemność w pracy dla mnie. Niech cię
nie martwią za słabo wykrochmalone kołnierzyki, parę
zmarszczek na koszulach i tym podobne sprawy.
- Skoro mowa o sukni - zaczęła sztywno. - Czy
wspominałam, że nie mam pieniędzy?
- Zdaje się, że tak. - Posłał jej kolejny uśmiech. - Nie
przejmuj się. Moja ochmistrzyni znajdzie jakiś sposób,
ponadto wskaże ci lokum i wyda wszelkie instrukcje.
Idziemy! Chociaż dobrze się bawię w twoim towarzystwie,
muszę chyba oddać cię w jej ręce.
Podążyła za nim, po czym przystanęła u stóp schodów.
- Powiesz jej, że zgodziłeś mnie na służbę? I że nie
może mnie wyrzucić? - upewniała się. - Ostatnim razem,
kiedy dostałam pracę pokojówki, ochmistrzyni wyrzuciła
mnie po pierwszej rozmowie. Nie spodobała jej
się moja mowa czy wygląd.
- Wyobrażam sobie - podsumował z ironią.
- Nie, nie wyobrażasz - prychnęła. - Nigdy nie próbowałeś
zostać pokojówką.
- No nie. Raczej nie próbowałem.
- Cullen, nie wyśmiewaj się ze mnie. Tego nie zniosę.
To był mieszczański dom, wcale nie w takiej bogatej
dzielnicy jak ta.
Spoważniał.
- Próbowałaś już wcześniej znaleźć uczciwe zajęcie?
- Bez skutku. Albo mnie zaraz wyrzucali, albo w ogóle
nie chcieli. Nie umiem czytać, a to bardzo zmniejsza
możliwości.
- Chciałabyś nauczyć się czytać? - zapytał zaciekawiony.
- Jasne, ale jestem za stara na naukę.
- Na naukę nigdy nie jest za późno. Nie musisz jednak
się obawiać, że ktokolwiek cię stąd wyrzuci. Nie dostałaś
tej pracy w normalnych okolicznościach, pamiętasz?
Zaskoczyło go, że wydawała się zażenowana tą uwagą.
Kontakty z tą dziewczyną nie będą należały do łatwych.
Trzeba się z nią obchodzić jak z jajkiem. Przez tę
głęboko zakorzenioną postawę obronną łatwo ją urazić.
Nie ma w niej krzty uległości. No cóż, jest wyrzutkiem
z południowego Londynu. Czego się można spodziewać
po kimś, kto miał do czynienia z lepszymi od siebie tylko
wtedy, gdy ich okradał?
- Chodź - ponaglił ją. - Pani Zafrina zapewne jest
gdzieś na zapleczu. Polubisz ją. Lubi matkować. Ona...
Nie dokończył, bo frontowe drzwi rozwarły się z rozmachem
i do holu wkroczyła jego kuzynka, Rosalie. Miała
paskudny zwyczaj wchodzić bez pukania. Mieszkała
na tej samej ulicy i naturalnie wiedziała, że nie znalazł
jeszcze lokaja.
Była zaskoczona, natykając się na niego w holu.
- Mój Boże, nie spodziewałam się ciebie tutaj. Wychodzisz?
- Nie, właśnie lokuję służbę.
Spojrzawszy na Bels, zaszczyciła ją zdawkowym
uśmiechem.
- W takim razie sprawa załatwiona - rzuciła do Edwarda.
- Możesz łaskawie mówić jaśniej? - spytał, unosząc
brew.
Rosie westchnęła.
- Przyszłam, żeby zaproponować ci jednego z moich
lokai. Seth wrócił. Oczywiście muszę go przyjąć z powrotem.
Jest jak członek rodziny. Ale ten nowy, najęty
na jego miejsce, też doskonale sobie radzi. Nie potrzebuję
trzech lokai, tylko dwóch. Miałam nadzieję, że odstąpię
ci tego nowego. Jednak dwóch lokai to dla ciebie
za dużo, jeden w zupełności wystarczy. No i...
- Rosi, na miłość boską, nie ciągnij tej historii. Wykrztuś
wreszcie, o co ci chodzi.
Skarciła go spojrzeniem.
- Właśnie dochodziłam do sedna. Ten chłopaczek jest
za młody na kamerdynera; jak rozumiem, przyjąłeś go
na lokaja. Co rozwiązuje...
Tym razem Bells przerwała jej tyradę:
- Będę pokojówką, proszę pani. Obowiązki lokaja
uważam za zbyt łatwe.
Rosie spojrzała na nią spod przymrużonych powiek
i przewracając oczami, zwróciła się do Edwarda:
- Bardzo zabawne. Już rozumiem, dlaczego go nająłeś.
Będzie cię bez końca zabawiał takimi facecjami. No,
muszę uciekać. Mam dzisiaj mnóstwo spraw na głowie.
I nie zapomnij, że jesteś proszony na kolację.
- Jestem?
- Ach, jednak zapomniałeś! - rzekła zdegustowana.
Posłał jej rozbrajający uśmiech.
- Nie, to raczej ty nie pamiętałaś. Pierwszy raz o tym
słyszę.
- Przecież Emet miał wstąpić po drodze - no
pięknie - to on musiał zapomnieć. Ach, mniejsza z tym.
Teraz już wiesz, więc się nie spóźnij. Przyjdzie wuj Peter
i Kate. I Alec. A także Rayley z Vici. Zaprosiłam nawet
Jacoba.
- Alec jest w mieście? - zdziwił się Edward.
Kiwnęła głową.
- Jego statek zawinął dziś rano. Ponieważ jednak twój
ojciec z Sam bawią u wuja Antoniego w Haverston, Rayley
może czuć się nieco niezręcznie zostawiony sam sobie.
Chociaż podejrzewam, że Sam czym prędzej
wróci do miasta, kiedy usłyszy, że jej brat jest tutaj.
- Więc postanowiłaś go podjąć?
- Naturalnie. Twój ojciec może sobie nienawidzić
szwagrów, ale wszyscy pozostali darzą ich sympatią.
Edward zachichotał.
- Wiesz, że to nie tak. On... hm... po prostu za nimi
nie przepada.
- Tak samo jak nie przepada za moim mężem. - Naburmuszyła
się.
- No cóż, stary Carlise naprawdę chciał go powiesić.
- Podobnie jak braci Sam, ale kto by o tym pamiętał
- podsumowała z goryczą, znikając za drzwiami
Edwardowi brakowało tchu po tej krótkiej wizycie.
Taka właśnie była Rosalie - wyrzucała z siebie nieprzerwany
potok słów. Spojrzął na Bells, ona też wyglądała
na oszołomioną. Przeszło mu przez myśl, że ta cała paplanina
musiała jej się wydawać pozbawiona sensu.
- Czy jestem jedyną osobą, która widzi w tobie kobietę?
- spytał zaciekawiony, mając w pamięci reakcję
Rosi, a wcześniej Jacoba.
- Tak, niestety. - Wygięła usta z odrazą. - Zazwyczaj
udaje mi się dzięki spodniom. Ty jeden nie dałeś się
zwieść.
Postępując krok ku dziewczynie, musiał tylko nieznacznie
schylić głowę, żeby spojrzeć jej w oczy.
- Nie, to chyba z powodu wzrostu. Jesteś wyższa niż
niejeden mężczyzna. To rzadkość.
- Jakbym mogła coś na to poradzić! - odpaliła, najpierw
jednak zwiększając odległość między nimi.
- Nie obrażaj się. Nie ma w tym nic złego. Obawiam
się jednak, że pani Zafrina może mieć kłopot ze znalezieniem
jakichś gotowych rzeczy. Będziesz słać łóżka,
chodząc w...
Przerwał w pół zdania. Myśl o niej w pobliżu łóżka
zbiła go z tropu.
- To była siostra?
Bogu dzięki za bezpieczny temat.
- Nie, moja kuzynka Rosalie Hale . Wraz z mężem
Emetem mają dom na tej samej ulicy, ale przeważnie
siedzą w swojej wiejskiej posiadłości w Silverley.
- Łatwo dostrzec pokrewieństwo. Czy cała rodzina
tak wygląda?
- Nie, Cullenowie przeważnie mają jasne włosy i są wysocy
jak mój ojciec. Tylko kilkoro z nas, łącznie ze mną,
odziedziczyło wygląd po prababce. Tak bardzo przypominam
wuja Tony'ego, że przy poznaniu większość ludzi
bierze mnie za jego syna.
- Mówisz w taki sposób, jakbyś uważał to za zabawne.
- Bo tak jest.
- Założę się, źe twego ojca to nie bawi.
- Naturalnie, że nie, i dlatego to jest takie zabawne.
Kolacja przebiegała w swobodnej atmosferze. Tak zazwyczaj
bywało, gdy goszczono najbliższą rodzinę
i przyjaciół. Naturalnie Anthony nie darował sobie kilku
przytyków pod adresem męża Rosi, Emeta.
Carlise i Anthony Cullen zgodnie uważali, że Edward
Hale, kiedyś niezły hulaka, nie był i nigdy nie będzie
godny ich ulubionej siostrzenicy. To, że obaj bracia
przed ślubem też cieszyli się opinią rozpustników, nie
miało tu najmniejszego znaczenia.
Rosi uważali za kogoś szczególnego. Wszyscy czterej
bracia Cullen zajmowali się wychowaniem dziewczynki
po śmierci ich jedynej siostry. I chociaż Rosi
była po uszy zakochana w mężu, Carlise i Anthony nie
pozwalali mu na chwilę zapomnieć, że jeśli kiedykolwiek
ją skrzywdzi, będzie mieć z nimi do czynienia.
Tego wieczoru docinki Anthony'ego miały bardziej
dobroduszny niż złośliwy charakter, a po kopniaku wymierzonym
mu pod stołem przez jego żonę, ,
w ramach delikatnego upomnienia, że czas się pohamować,
Anthony skupił uwagę na Edwardzie.
- No i jak tam przedstawiają się sprawy z nowym
domem? Masz już służbę i meble, jesteś gotowy urządzić
wielkie przyjęcie?
Edward zakasłał.
- Służba w połowie, mebli prawie w ogóle, a co do
przyjęcia, być może w karnawale.
- Edward, masz własny dom? - zapytał wyraźnie zaskoczony
Alec Anderson, brat jego macochy.
- Od niedawna. - Edward się uśmiechnął. - Wuj Tony
i mój ojciec uznali, że czas, abym w pełni poznał, co to
kawalerski stan.
Anthony chrząknął znacząco.
- A niech mnie! Zabrzmiało tak, jakbyśmy mu wykupili
licencję na hulanki.
- Podejrzewam, że nieźle sobie poczyna i bez licencji
- dodała Rosi z szelmowskim uśmieszkiem.
- Nie zachęcaj go, kotku - skarcił ją Anthony. - Zależało
nam, żeby ten uroczy nicpoń nauczył się prowadzić
własne gospodarstwo i stał się niezależny.
- Tego akurat nie trzeba go uczyć - zaoponowała
Rosi. - Jest niezależny od dwunastego roku życia.
- Nie taką niezależność mieliśmy na myśli.
- Och, Tony, ona się z tobą droczy - wtrąciła
Tia, wymawiając słowa z miękkim szkockim akcentem.
- Wiemy, że przyświecały ci dobre intencje. - Po
czym dodała mu na przekór: - A prowadzenie własnego
gospodarstwa to żaden kłopot, skoro on od kilku lat pomaga
twemu bratu zarządzać majątkiem.
Tym razem Edward przyszedł w sukurs Anthony'emu.
- Nadzór nad czynszami, pilnowanie napraw i kontrolowanie
agentów to zupełnie inna sprawa niż zarządzanie
służbą domową.
- Trudno o dobrych służących, takich, których chce
się zatrzymać - wtrąciła Rosi. - A właśnie, Edward, jak
sobie radzi twój nowy lokaj?
- Skoro już o tym mowa, chętnie przyjmę twojego
człowieka - odparł Edward. - Przyślij go jutro.
- Doskonale. Mam nadzieję jednak, że nie pozbyłeś
się tego urodziwego młodzieńca tylko dlatego, że zaproponowałam...
- Nie, nic z tych rzeczy.
Edward nie zamierzał się wdawać w sprostowania co
do płci swego nowego służącego. Zrobił z Bells pokojówkę
odpowiedzialną za piętro, tak więc prawdopodobieństwo,
że Rosi się na nią natknie, było znikome.
Szczerze mówiąc, nie miał ochoty o niej rozmawiać ani
wyjaśniać, dlaczego zatrudnił byłą (hmm, miejmy nadzieję,
że byłą) złodziejkę.
Szczęśliwie rozmowa zeszła na inne tory, bo na wspomnienie
o Bells myśli Edwarda na dłużej zatrzymały
się na osobie nowej służącej. Budziła w nim zarazem
gniew i pożądanie, a uporanie się z tymi, jakże sprzecznymi
emocjami było dla niego nowym doświadczeniem.
Nad gniewem potrafił zapanować, co do pożądania zaś...
nie miał pewności. Gniew powinien zagłuszyć pożądanie.
A jednak wcale tak się nie stało.
Jak się okazało, nieobecność duchem podczas rodzinnych
kolacji miewa ujemne strony, bo nagle się dowiedział,
że Alec Anderson będzie u niego nocował. Nie
wiedział, jakim cudem akurat jemu przypadł zaszczyt
udzielenia gościny Alecowi do powrotu ojca z macochą
z podróży. Prawdopodobnie rodzina jednogłośnie uznała,
że teraz, gdy ma własny dom, towarzystwo sprawi
mu radość, bo wszyscy wiedzieli, że Edward i Alec się
ze sobą zgadzają. Co w istocie było prawdą.
Lubił Aleca Andersona. Świetnie się rozumieli i to
samo sprawiało im radość - czyli kobiety i jeszcze raz
kobiety. Przeżyli kilka gorących przygód, odkąd bracia
Andersonowie zaczęli zaglądać do miasta po ślubie ich
jedynej siostry, Samanthy, z Cullenem. Jednak w tej chwili
gość mieszkający w jego domu, w dodatku tak przystojny
jak Alec, nie był pożądany.
Kiedyś Sam stwierdziła, że jej brat ma ukochaną
w każdym porcie, co było całkiem prawdopodobne.
Czwarty z kolei z braci Andersonów, największy lekkoduch
z całej piątki, w wieku trzydziestu czterech lat nadal
uwielbiał miłosne podboje i ani myślał wiązać się
z jedną kobietą, toteż w jego przypadku małżeństwo nie
wchodziło w rachubę. Nawet widok starszego brata Dimitra,
kiedyś zatwardziałego kawalera, obecnie w szczęśliwym
stadle z Lena Malory, nie zmienił jego poglądów.
Podobnie jak Edward zdecydowanie uważał, że odmiany
dodają życiu smaku, a im ich więcej, tym lepiej.
Więcej niż średniego wzrostu, bo ponad metr osiemdziesiąt,
w świetnej kondyci dzięki wieloletniej kapitańskiej
zaprawie na własnym statku, Alec niewątpliwie
przyciągał wzrok kobiet. Bujna czupryna płowych loków
i oczy tak ciemne, że wydawały się wręcz czarne,
czyniły go niesamowicie przystojnym mężczyzną i właś-
nie dlatego Edeward nie miał ochoty gościć go pod swoim
dachem, chociażby nawet na krótko, akurat teraz,
gdy w domu była kobieta, wobec której miał konkretne
plany.
Kiedy przemierzali na piechotę niewielką odległość
dzielącą oba domy, zwrócił się do niego:
- Alec, jesteś pewien, że nie wolałbyś zatrzymać się
w hotelu na te parę dni? Nie mam jeszcze mebli. Dotychczas
kupiłem jedynie łóżka do sypialni. Reszta pokoi
stoi pusta. Posiłki jadam w kuchni.
Przynajmniej to pomieszczenie wyglądało na zagospodarowane,
bo nająwszy kucharkę, dał jej carte blanche
na zakup wszelkich niezbędnych przedmiotów. No i jego
sypialnia była w pełni urządzona dzięki naleganiom
Sam, żeby zabrał z domu całe umeblowanie swego
pokoju.
- Łóżko mi w zupełności wystarczy. - Alec się zaśmiał.
- Za wcześnie na spanie - zauważył Jacob, który zabrał
się z nimi, jako że mieszkał w pobliżu. - Może udamy
się...
- Nie dziś, Jacbo - uciął Alec. - To był dla mnie pracowity
dzień. Zawinięcie do tutejszego portu, gdy tyle
statków czeka na redzie, kosztuje sporo nerwów. No
i strawiłem sporo czasu w biurze okrętowym Skylark
Shipping, a jutro rano muszę znowu tam wrócić.
- Żarty sobie ze mnie stroisz, stary? Myślałem, że
wszyscy marynarze marzą o damskim towarzystwie po
zejściu na ląd.
- Oczywiście. - Alec błysnął zębami w uśmiechu. -
Ale wolę gonić za tego rodzaju rozrywkami, gdy nieco
odpocznę i będę myślał o łóżku jako o sprzęcie, który
nie służy do spania. Co powiesz na jutrzejszy wieczór?
- Świetnie. Już nie mogę się doczekać. Ed, czy
masz ochotę na...
Edward wolał zareagować, zanim pokusa okaże się
zbyt silna.
- Jack, ja też muszę się porządnie wyspać. Jeszcze
nie odespałem tamtego powrotu nad ranem sprzed paru
dni.
Wzmianka o wyprawie do domu Jeamsa sprawiła,
że Jacob już nie nalegał.
- Tak, racja. Skoro mowa o łóżku, to perspektywa
snu brzmi rzeczywiście kusząco, nieprawdaż?
Edward jednak nie udał się na spoczynek zaraz po powrocie.
Kiedy zaprowadził Aleca do pokoju, poszedł do
siebie i pociągnął za sznur dzwonka do pomieszczenia
dla służby. Miał nadzieję, że ochmistrzyni wyjaśniła
Bells, co sygnalizuje dźwięk dzwonka w jej pokoju.
Wątpił, żeby spała o tak wczesnej porze, choć, z drugiej
strony, mogła się już położyć.
Kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby dzwonek wyrwał
ją ze snu. Wyobrażenie łagodnej i rozespanej Bells
podsunęło mu inne pomysły oprócz chęci pokazania
jej, co potrafi leniwy pracodawca. Miała być na każde
zawołanie w dzień i w nocy, no, chyba że stałaby się podatna
na jego czar. Będzie reagować odpowiednio do sytuacji
- albo kara, albo wielkie rozkosze.
Najwyraźniej nie wyrwał jej z łóżka, bo zjawiła się
prawie natychmiast, co oznaczało, że nie musiała się
ubierać. Zdążył zdjąć koszulę i spodnie, gdy mocno zapukała
do drzwi. Otworzył natychmiast i wciągnął ją do
środka, nim Alec zdąży sprawdzić źródło hałasu.
- Puszczaj! - zaprotestowała i wyszarpnęła ramię
z uścisku.
- Ciszej! Mam gościa w pokoju po przeciwnej stronie
korytarza.
Uniosła brwi z niedowierzaniem.
- Czego chcesz?
Najwyraźniej zdobycie pracy, zapewnienie dachu nad
głową i wyżywienia nie złagodziły jej usposobienia. Chyba
musiała natychmiast pożałować tych słów, bo na
wszelki wypadek się od niego odsunęła.
Edward wiedział, że wyjawiając teraz, czego chce, popełniłby
błąd. Nie była jeszcze do tego przygotowana.
Jednak wyraz jego twarzy stał się dostatecznie wymowny,
bo nie umiał się kontrolować w pobliżu tej dziewczyny.
- Przynieś mi nową butelkę brandy - odparł szybko,
chcąc ją uspokoić. - Znajdziesz cały zapas w spiżarni.
- I po to mnie wezwałeś? - zapytała z niedowierzaniem.
- Przecież mogłeś sam po nią pójść.
Otworzył szeroko oczy, udając niewiniątko.
- Czemu miałbym sam to robić, jeśli mam pokojówkę?
Zaczęła coś mruczeć pod nosem, lecz zacisnęła usta
i poszła spełnić polecenie. Edward walczył ze śmiechem,
lecz kiedy parę minut później wróciła z brandy, miał już
poważną minę.
Usadowił się wygodnie w jednym z foteli przy kominku.
Gdy Bells zbliżyła się z butelką w wyciągniętej
dłoni, ruchem głowy wskazał jej gzyms nad kominkiem,
gdzie stała pusta butelka.
- Nalej mi kieliszek, skoro już tu jesteś - polecił, po
czym dokończył drwiąco: - I chyba nie muszę dodawać,
że masz mi go podać?
Wydała z siebie dość głośny pomruk zniecierpliwienia
i wychlupnęła niemal jedną trzecią butelki do lampki.
Kieliszek był raczej sporych rozmiarów. Najwyraźniej
nie miała pojęcia o nalewaniu alkoholi.
Westchnął, równie zniecierpliwiony jej nieznajomością
rzeczy.
- Następnym razem nie więcej niż cal - poinstruował.
Odwróciła się zesztywniała. Aż dziw, że nie oblała go
brandy, gdy zdecydowanym gestem wyciągnęła rękę
z kieliszkiem. Szkoda... Kazałby jej posprzątać. Myśl
o tym, jak pochylona nad swoim chlebodawcą, osusza
mu pierś ściereczką, była wyborna.
- Pościel mi też łóżko - przypomniał. - Pani Zafrina
wyjaśniła ci, co należy do twoich obowiązków, nieprawdaż?
- Jeszcze nie, chociaż wątpię, aby słanie łóżka do nich
należało.
- Ależ oczywiście i spodziewam się widzieć je rozesłane
każdego wieczoru. Jestem pewien, że szybko się
wszystkiego nauczysz. A skoro mowa o pani Zafrinie,
jak cię traktowała, gdy zostałaś pod jej opieką? Były jakieś
kłopoty? O ile pamiętam, wyrażałaś takie obawy.
Trochę odprężona zmianą tematu, ze wzruszeniem
ramion podeszła do łóżka i szarpnięciem ściągnęła kapę.
- To miłe stare kobiecisko. Kazała mi wszystko powtarzać
po kilka razy, aż nawykła do mojej mowy, ale
nie była na mnie zła.
- Bells, Bells - westchnął. - Spójrz tylko, jakiego
bałaganu narobiłaś. Łóżko należy ścielić starannie, a nie
tak, jakbyś zmieniała pościel. Chcę się wsunąć pod kołdrę,
ale nie zmagać z poszwami.
Zaczerwieniła się, wysłuchując pouczenia, lecz ku
jego zaskoczeniu nie wygładziła pościeli. Szantażem
wymusiła tę pracę, nie będzie więc podchodzić do niej
poważnie. Na to się zanosi, co zapowiada mnóstwo zabawnych
sytuacji, które jej zapewne nie ucieszą.
- Nie zapomnij przetrzepać poduszek - polecił.
Znowu zesztywniała, po czym walnęła pięścią w sam
środek poduszki. Edward przygryzł wargi, hamując
śmiech. Zemsta jest słodka.
- Teraz buty.
Spojrzała na niego z nerwowym napięciem i wracając
do gwary, zapytała:
- Ło co chodzi?
- Chodź, pomożesz mi je zzuć.
Nie poruszyła się.
- Ni masz do tego chłopa? - dociekała wyraźnie zdenerwowana.
- Jak się taki nazywa?
- Pokojowiec. Nie, niepotrzebny mi. Mam ciebie do
zajmowania się takimi drobnostkami.
Zmrużyła powieki. Chyba usłyszał gniewny pomruk,
ale nie był pewien. Czyżby chwila zastanowienia? Może
się przełamała pomimo bojowego nastroju. Krew zaczynała
mu szybciej krążyć. Widząc ją przy łóżku, zapragnął
ujrzeć ją w nim.
- Chodź tu - powiedział, nadając głosowi zmysłowe
brzmienie.
Otworzyła oczy, lecz nie podeszła. Podejrzewał, że
wprawił ją w zbyt duże zakłopotanie.
Chcąc zmniejszyć jej niepokój, spojrzał na stopy
i przypomniał:
- Moje buty! Chciałbym jeszcze dziś znaleźć się bez
nich w łóżku. - Ponieważ się nie poruszyła, wycedził: -
Czy mam ci przypomnieć, że sama chciałaś, wręcz nalegałaś,
żeby dać ci tę pracę?
Tym ją przekonał. Błyskawicznie podbiegła, chwyciła
za but i szarpnęła. Naturalnie w taki sposób nie dał
się zdjąć. Szarpnęła i pociągnęła jeszcze raz. Nie zsunął
się nawet o cal.
- Zdaje się, nie masz pojęcia, jak się do tego zabrać -
zauważył oschle.
- Mam - broniła się. - Tylko myślałam, że wy, bogacze,
nosicie buty, które łatwo schodzą.
- A zatem, droga dziewczyno, przestań się krygować
i stań okrakiem nad moją nogą. Zabierz się do tego
jak należy.
Stanęła tyłem do niego i czekała, aż weprze się drugą
stopą w pośladek, żeby pomóc jej ściągnąć but. Tym ra-
zem on znieruchomiał. Przyszła na górę w samej tylko
koszuli, spodniach i skarpetach, bez kubraka zasłaniającego
zgrabny tyłeczek, który nagle znalazł się w zasięgu
jego rąk. Potrzebował całej siły woli, żeby nie wykorzystać
sytuacji i zamiast stopy nie położyć na nim
dłoni.
Zły, że znowu wzbudza w nim pożądanie, pchnął
mocniej, niż to było konieczne. Zatoczyła się i poleciała
kilka stóp do przodu, kiedy but zjechał z nogi, lecz niezrażona,
wróciła natychmiast, żeby zająć się drugim.
- Widzę, że nadal chodzisz w swym złodziejskim
przebraniu - zagadnął ją, chcąc ostudzić zmysły. - Czy
pani Zafrina nie mogła ci znaleźć bardziej stosownego
odzienia?
Rzuciła mu przez ramię gniewne spojrzenie w odpowiedzi
na użyte przez niego sformułowanie.
- Nie mogła ~ odparła bez złości. - Zaprowadziła mnie
do krawcowej swej siostry. Stwierdziła, że tylko straciłybyśmy
czas, szukając gotowych rzeczy na mój wzrost.
Powiedziała, że nie powinnam pokazywać kostek.
- Szkoda. Odsłonięte kostki są interesujące.
Żachnęła się na widok jego uśmiechu.
- Pierwszą suknię dostarczą jutro, druga powinna
być gotowa za dwa dni.
- Tylko dwie? To za mało.
- Powiedziałam jej, że więcej nie potrzebuję.
- Ależ tak. Nie możesz codziennie prać rzeczy. To
czysta strata czasu. Powiem jej, żeby zwiększyła zamówienie.
A jak ci się podoba twój pokój? Jesteś zadowolona?
Drugi but zsunął się z nogi akurat w porę, żeby mogła
się odwrócić i spojrzeć na niego spod uniesionych brwi.
- A dałbyś mi inny, gdybym nie była?
Wstał z fotela i nachylając się nad nią, powiedział
konspiracyjnym tonem:
- Zawsze możesz dzielić ze mną pokój, gdybyś miała
na to ochotę. Ja bym miał.
Zesztywniała.
- Nic z tego, bracie.
Wyprostował się i westchnął, słysząc jej ton.
- Bells, nie możesz reagować tak wrogo na niewinne
flirty. Nie ugryzę cię, naprawdę, no, chyba żeby sprawić
ci rozkosz, co zazwyczaj mi się udaje. Mogę lekko
ugryźć cię w szyję - opowiadał chrapliwie. - Albo
w ucho, lepiej więc już stąd wyjdź.
Skwapliwie spełniła polecenie.
Bells biegła przez hol do kuchni. Nie popisała się
na samym początku, bo zaspała i musieli ją zbudzić.
Jaką dobrą ma pracę! Nie mogła uwierzyć, że mieszka
i pracuje w takim pięknym domu. Nawet korytarz
w skrzydle dla służby był wysłany dywanem! Jednak
Cullen nie wybrałby jej na pokojówkę, gdyby nie uciekła
się do szantażu. Źle się z tym czuła. Dlatego przysięgła
sobie, że będzie lepszą pokojówką od takiej zatrudnionej
w przyjęty sposób.
Na myśl o Edwardzie ogarnęło ją podniecenie, które
czym prędzej stłumiła. Niełatwo będzie wyrwać się
spod jego uroku, ale musi uważać, bo mężczyzna tego
pokroju doprowadziłby ją do zguby.
Bells weszła do kuchni. Krzątała się tam pani Clearwater.
Dobroduszna kobieta w średnim wieku, niewielkiego
wzrostu i o obfitych kształtach. Gotując, lubiła śpiewać
i robić dużo hałasu.
Kiedy wczoraj pani Zafrina przedstawiła Bells
jako pokojówkę odpowiedzialną za piętro, kucharka dostała
ataku śmiechu i nie mogła się uspokoić przez pra-
wie dziesięć minut, parskając za każdym razem, gdy na
nią spojrzała. Bells miała nadzieję, że to jej strój ją tak
rozbawił. Prawdopodobnie nigdy nie widziała kobiety
w spodniach.
Jej pomocnica, Claire, gderliwa dziewczyna, która ją
wczoraj wpuściła do domu, też już była w kuchni.
- Spóźniłaś się - przywitała ją.
- Wiem. Przepraszam.
- Jedzenie ostygło.
Powiedziała te słowa takim tonem, jakby to była wina
Bells. Claire miała zdecydowanie ponury charakter.
Grubawa, o spadzistych ramionach, chodziła wiecznie
skwaszona, a przynajmniej tak się Bells wydawało, bo
nie widziała u niej innej miny. A może tylko sprawiała
takie wrażenie w przeciwieństwie do pogodnej kucharki.
- Ni mam czasu teraz jeść - odparła Bels z tęsknym
westchnieniem na widok tak wielu przygotowanych
potraw. Była głodna.
- A niby czemu? - spytała opryskliwie Claire. - Dokąd
się wybierasz? Spóźniłaś się na śniadanie.
- A co z robotą?
- To ja zaczynam wcześnie, nie ty - odburknęła. -
Musisz czekać, aż pan opuści pokój, żebyś mogła posprzątać.
Nie można hałasować na górze, bo mógłby się
przypadkiem obudzić wcześniej, niż zamierzał.
- A jak beńdzie spał cały dzień?
- To będziesz pracować w nocy. I zacznij się lepiej
wyrażać - dodała z odrazą - bo mówisz jak przybłęda
z ulicy. Skąd jesteś?
Bells nic nie odpowiedziała, czerwona po uszy ze
wstydu. Mogłaby się lepiej wysławiać, lecz to wymagało
skupienia, o które trudno w zdenerwowaniu. Zresztą
fakt, że przypomniała sobie, iż kiedyś inaczej mówiła,
wcale nie oznaczał, że automatycznie powróci do tamte-
go sposobu mówienia. Od piętnastu lat używała języka,
który wydawał jej się naturalny.
Kucharka syknęła na Claire, po czym zwróciła się do
Bells:
- Nie przejmuj się, dziecko. Pani Zafrina ci wytłumaczy,
co i kiedy masz robić. Słuchaj jej instrukci,
a wszystko będzie dobrze.
W tej samej chwili ochmistrzyni stanęła w drzwiach.
- Tu jesteś - odezwała się na widok Bells. - Już
zjadłaś? W takim razie chodź ze mną.
Nie będzie reprymendy? Spóźniła się tylko na śniadanie?
Poczuła wielką ulgę, ale także ogromny głód.
Po raz ostatni rzuciła okiem na suto zastawiony stół,
schwyciła po drodze dwie bułki, wepchnęła je do kieszeni
i podążyła za ochmistrzynią. Odprowadził ją śmiech
kucharki, która wszystko widziała.
Pani Zafrina wzięła ją do jednego z nieużywanych
pokoi na górze, żeby tam dokładnie wszystko jej wytłumaczyć.
Pokój, obecnie prawie pusty, zostanie umeblowany,
więc ochmistrzyni wyjaśniła, co będzie należeć
do jej obowiązków.
W domu nie ma prawa być nawet pyłka kurzu. To
było pierwsze z przykazań pani Zafriny. Bells będzie
zabierać rzeczy do prania i przynosić czyste. Podłogi,
okna, wszystko, co znajduje się na piętrze pod jej
opieką, musi lśnić.
Piętro to jej królestwo, jak podkreśliła pani Zafrina.
Bells przypadło do gustu to sformułowanie. Jednak
do chwili, kiedy najmą pokojówkę odpowiedzialną
za parter, będzie musiała utrzymywać porządek również
w pomieszczeniach na dole. Kuchnią zajmuje się Claire.
Na razie większość pokoi na dole stoi pusta, tak więc ich
sprzątanie nie zajmie dużo czasu.
- Musisz poczekać, aż pan Cullen opuści swój pokój,
dopiero wtedy wejdziesz, aby posprzątać, chyba że bę-
dzie czegoś od ciebie chciał, to cię wtedy wezwie. Jeśli
będzie miał gości, musisz odczekać, aż zejdą na dół.
W żadnym wypadku nie wolno ci zakłócać snu nikomu
z użytkowników piętra. W tej chwili zatrzymał się u nas
krewny pana Edwarda, dlatego zajęte są dwie sypialnie.
Możesz wykonywać swe obowiązki w dowolnej kolejności,
najważniejsze, żeby pod koniec dnia wszystko
było zrobione.
Pani Zafrina wymieniła jeszcze mnóstwo innych
czynności, które Bells starannie odnotowała w pamięci,
lecz mimo to liczba tych prac nie wydawała się zapewniać
jej zajęcia na cały dzień. Podzieliła się tą myślą
z ochmistrzynią.
- No, a jak skończę wcześnie każdego dnia?
- Musisz być pod ręką, kiedy pan Edward przebywa
w domu, na wypadek gdyby czegoś potrzebował. Poza
tym możesz robić, co chcesz; odpoczywać, czytać, odwiedzać
przyjaciół, cokolwiek ci odpowiada. W niedzielę
masz wychodne, musisz tylko przedtem posłać łóżka
i sprawdzić, czy wszystko na twoim piętrze jest na właściwym
miejscu. Mogłabyś również popracować codziennie
nad sposobem wysławiania się.
- Hę?
- No właśnie. Powinnaś zapytać: „Co jest złego w moim
sposobie mówienia?" albo: „Co to jest wysławianie
się?" lub: „Przykro mi, ale mówię, jak mi się podoba".
- Ale... ja to właśnie powiedziałam. Wrzuciłam
wszystko w jedno słowo.
- Bez urazy, Bells lass. - Ochmistrzyni się zaśmiała.
- Przyznam, że rozczula mnie twoja mowa. Przypomina
mi młode lata. Nie zawsze pracowałam u arystokratów.
Sama zobaczysz, że kulturalny sposób mówienia
wyjdzie ci na dobre. Chyba że wolisz popadać
w zakłopotanie, mając trudności z wyrażaniem myśli.
Bells lass... Poruszył ją sposób, w jaki ochmistrzyni
się do niej zwróciła. Przywołał niewyraźne wspomnienie...
Siedzi w pokoju pośród zabawek, ktoś trzyma ją za
rękę i mówi: „Wybieraj, Bells lass. Tatuś powiedział,
że na te urodziny możesz dostać każdą zabawkę, jaką
sobie wymarzysz".
Czy naprawdę jej życie było takie cudowne, nim ktoś
je zniszczył, próbując ją skrzywdzić? A może to tylko jakiś
sen z przeszłości? Zaczynała ją boleć głowa, usiłowała
przypomnieć sobie coś więcej, lecz nie pojawiło się
żadne wspomnienie, które by dowiodło, że tamta sytuacja
była tylko fantazją lub że naprawdę się zdarzyła.
A pani Zafrina ciągle czekała na odpowiedź.
- Może... potrafiłabym lepiej mówić - powiedziała
z wahaniem. - To było tak dawno. Wiele zapomniałam.
Moja przyjaciółka, Emily, chciała, żebym mówiła tak jak
teraz. Wiele się nade mną napracowała, żeby mnie nauczyć.
- Hmm, dziwne. W każdym razie, jeśli nie masz nic
przeciwko temu, mogę cię poprawiać. Pan Edward wspomniał,
że też spróbuje ci pomóc.
- On?
- Tak, jest wyraźnie tobą zainteresowany. To dom ludzi
z wyższej sfery. Gdybyś pracowała dla rodziny kupieckiej,
nie byłoby to aż tak istotne. Natomiast służący
arystokratów potrafią być równie snobistyczni jak ich
chlebodawcy, a ty przecież chcesz dopasować się do otoczenia,
prawda?
Bells myślała nad tym przez chwilę.
- Chyba nie chciałabym zostać snobką, nie, raczej nie.
Pani Zafrina po raz kolejny wy buchnęła śmiechem.
- Dziecko, jesteś przezabawna. Od lat się tyle nie naśmiałam.
Nie sugeruję, abyś zmieniła się w snobkę. Co
to, to nie. Nie sądzę, abym ja nią była, a pan Edward na
pewno nie należy do snobów. Niewątpliwie będziesz
jednak spotykać innych służących z tej ulicy. No i musi-
my dokończyć meblowanie domu. Chcę powiedzieć jedynie,
że możesz natknąć się na ludzi, którzy będą przy
tobie zadzierać nosa, dobrze więc, abyś mogła odwdzięczyć
się im tym samym, bo przecież nie chcesz, aby cię
wyśmiewano? Nie, naturalnie, że nie. Nikt nie lubi, gdy
się z niego śmieją.
Bells nie spodziewała się rad tego rodzaju. Ponieważ
jednak zamierzała zdobyć ogładę, była wdzięczna
ochmistrzyni za jej sugestie.
- Dziękuję, proszę pani. Będę wdzięczna za naukę.
- Doskonale. Czy na razie możemy poświęcić na nią
pół godziny każdego wieczoru? Raz-dwa poprawimy
wymowę!
- Trzeba nadrobić zaległości z piętnastu lat. - Bells
się uśmiechnęła. - To zajmie więcej niż chwilę.
- Możliwe, lecz przecież nigdzie się nie wybierasz,
prawda? Mamy mnóstwo czasu.
Nigdzie się nie wybiera? Jakby część ciężaru spadła
jej z pleców. Gdyby tak jeszcze Cullen zechciał zdjąć
resztę...
- Hej! Jest tam kto?!
Bells usłyszała donośny głos kobiecy i wychynęła
zza narożnika na szczycie schodów, żeby spojrzeć na
dół, skąd dobiegało wołanie. W wejściu do holu stały
trzy piękne kobiety wystrojone według najnowszej mody.
Rozpoznała jedną z nich - kuzynkę Cullena, Rosalie
Jessice, która wczoraj złożyła mu niezapowiedzianą wizytę.
Jej obecność wyjaśniała, jakim sposobem weszły do
domu, gdy w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby im
otworzyć drzwi.
Bells nie zamierzała odpowiadać na pytanie damy.
Miała świeżo w pamięci swe obowiązki, a otwieranie
drzwi ani zajmowanie się gośćmi do nich nie należało.
Wiedziała, że nie mają jeszcze kamerdynera ani lokaja,
lecz gdzieś w pobliżu powinna być Claire, która dzień
wcześniej umiała otworzyć drzwi.
Cofnęła się, lecz o sekundę za późno.
- Ty, tam! Chodź tu, proszę.
Bells nie zareagowała. Wyglądało na to, że dama
zwraca się do niej, chociaż wcale nie musiało tak być.
Może Claire się pojawiła. Ktoś musiał wyjrzeć po takich
krzykach.
- Wiem, że mnie słyszysz, więc nie uciekaj. Proszę,
zejdź na dół.
Bells ponownie wytknęła głowę. Niewątpliwie Rosi
Hale patrzyła prosto na nią i przyzywała ją, kiwając
dłonią. Nie ma rady. Nieuprzejmość nie wchodziła
w zakres jej obowiązków.
Pokonała schody po swojemu, w paru susach, i pośliznąwszy
się na marmurowej posadzce, o mało nie wylądowała
na pupie. Cholerne śliskie posadzki! Nie miała
czasu się zarumienić, gdyż oniemiała na widok urody
trzech kobiet, widząc je teraz z bliska. Były nieziemsko
piękne! Jedna miała płomiennorude włosy i zielone
oczy. Bardzo drobna, niższa od Bells, wyglądała na
trzydzieści lat. Druga, młodsza, mniej więcej dwudziestopięcioletnia,
miała czarne, chyba z natury kręcone
włosy i łagodne szare oczy. Ponieważ ona również nie
była wysoka, Bells, stając przy nich, poczuła się jak olbrzym
ka.
Rosalie Hale była spokrewniona z Cullenem, a te dwie
kobiety? Powiedział, że reszta rodziny ma jasne włosy,
czyli nie były krewnymi. Skoro odwiedzają go takie
piękności, może wcale mu nie zależy na zaciągnięciu jej
do łóżka. Może się tylko przekomarzał. Była nikim
w porównaniu z tymi eleganckimi damami, bo to na
pewno damy. Dobre pochodzenie miary wypisane na
twarzy.
- Jak ci się podoba twoja nowa praca, młodzieńcze? -
zwróciła się do niej Rosi. - Mój lokaj zjawi się jeszcze
dzisiaj. Jestem pewna, że będziecie się zgadzać. To bardzo
miły człowiek. Jednak w tej chwili, jak mi się zdaje,
jesteś jedyną osobą, która może sprowadzić tu Edwarda.
Podejrzewam, że obaj z Alekiem nie udali się prosto na
spoczynek po wczorajszej kolacji u mnie. Poza tym ogólnie
wiadomo, że Edward nie należy do rannych ptaszków.
Czy on jeszcze śpi?
Było jeszcze wcześnie, dochodziła zaledwie dziesiąta.
Bells mogła z całą pewnością powiedzieć, że nadal był
w swoim pokoju, jako że nie odrywała oczu i uszu od
jego drzwi, żeby się schować za innymi drzwiami, kiedy
opuści sypialnię. Zamierzała unikać przypadkowych
spotkań z Cullenem w korytarzu na piętrze.
- Nie widziałem go dziś, no to pewnikiem jeszcze
leży w łóżku.
- W takim razie biegnij go obudzić. I powiedz mu,
żeby się pospieszył - poleciła Rosi, zamiast potraktować
tę informację jako sygnał do odejścia. - Musimy
dzisiaj obejść mnóstwo sklepów i magazynów, jeśli mamy
umeblować ten dom.
- Idzieta na zakupy?
- Właśnie. Jeśli będziemy czekać, aż sam się tym zajmie,
nigdy nie doprowadzi tego miejsca do idealnego
wyglądu. Musi podejmować gości, a jak ma to robić,
skoro brakuje tu nawet kanapy?
Bells zastanawiała się, czy Edward wie, że czeka go
podejmowanie gości. Uśmiechała się z satysfakcją, wchodząc
na górę. Jego kuzynka była tak despotyczna, że
Bells nie zdziwiłaby się, gdyby przyjmowanie gości
okazało się jej pomysłem.
W korytarzu przed drzwiami przystanęła gwałtow-
nie, bo teraz dopiero zrozumiała, że musi go obudzić.
Łudziła się nadzieją, że nie będzie go dziś oglądać. Liczyła,
że zdąży się przyzwyczaić do nowego zajęcia, nim
dojdzie do kolejnego spotkania. Po tym, co powiedział
wczorajszego wieczoru... Zaparło jej dech na wspomnienie
sposobu, w jaki na nią patrzył.
Podeszła do drzwi i mocno zapukała.
- Wstawaj, brachu. Masz gości! - zawołała, po czym
udała się biegiem do pustej sypialni. Jednak nie zdążyła.
Drzwi naprzeciwko pokoju Edwarda otworzyły się
i stanął w nich blond olbrzym.
- Jeśli w taki sposób masz zwyczaj budzić ludzi, to
do mnie przyślij pokojówkę, bo inaczej zrzucę cię ze
schodów na zbity pysk.
Bells była gotowa się rozpłakać. Kiedy już zaczynała
się dobrze czuć w tym domu, wszystko zepsuła,
obrażając członka rodziny Edwarda, i tak go rozzłościła,
że chciał ją zrzucić ze schodów.
Odwróciła się, żeby go przeprosić, i zapomniała języka
w ustach. Stał przed nią wysoki, jasnowłosy, olśniewający
mężczyzna. On był nie mniej zaskoczony, gdy
spojrzał jej w twarz.
- A niech mnie kule biją, jeśli nie jesteś kobietą. Zjem
cały statek, deska po desce.
- Bebech pełen drzazg nie brzmi zbyt zachęcająco -
powiedziała w ramach potwierdzenia.
Pokazał zęby w uśmiechu.
- Jak rozumiem, jesteś nową pokojówką? Albo raczej
pozwól, że ujmę to inaczej. Mam nadzieję, że nią jesteś,
a nie jedną z bogdanek Edwarda.
- Nie jestem niczyją bogdanką.
- Szczęście mi dziś sprzyja.
-Hę?
- To znaczy, że jesteś do wzięcia, kotku.
- Nic takiego nie znaczy - warknęła Bells.
- Nie załamuj mnie z samego rana. Mogę się nie pozbierać
po takim ciosie.
- Daj se spokój, brachu - ucięła, bo pewny siebie i radosny
mężczyzna ani trochę nie wyglądał na zdruzgotanego.
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie nawykła do
mężczyzn, którzy próbowali z nią flirtować. Co do kobiet,
owszem, te uwodziły ją na każdym kroku, widząc
w niej urodziwego młodzieńca. Miała w pogotowiu kilka
odpowiedzi, które nie obrażały, a jednocześnie dawały
do zrozumienia, że nie jest zainteresowana. Natomiast
mężczyźni... jak to, do diabła, możliwe, że następny tak
łatwo poznał się na jej przebraniu?
A niech to! Miała rację, martwiąc się, że dłużej nie da
rady udawać mężczyzny. W ciągu dwóch dni została
dwukrotnie zdemaskowana.
Odeszła zaledwie o krok, gdy dobiegł ją niezbyt przyjazny
głos Edwarda:
- Moi służący są raczej nietuzinkowi, Alec... tak się
złożyło.
- Ach, więc tak to wygląda? Nie dziwię się. Dla takiej
twarzyczki warto zrezygnować z morza.
- Czego naturalnie nigdy byś nie zrobił.
- Jasne, że nie. - Roześmiał się w odpowiedzi.
Jedne drzwi się zamknęły. Nie wiedziała, które. Zaryzykowała
rzut oka za siebie w nadziei, że to Edward
wycofał się do sypialni. Niestety. Stał i patrzył na nią,
w dodatku niekompletnie ubrany. Był w samych tylko
spodniach.
Stała jak wryta z zapartym tchem, tak zafascynował
ją ten widok. Był lepiej umięśniony, niż wydawało się
przez ubranie. Skórę na twardym torsie miał śniadą.
Z włosami wzburzonymi po śnie sprawiał wrażenie tak
niesamowicie pociągającego, że omal nie ruszyła ku niemu
jak ćma wabiona przez płomień...
O Boże! Rozglądając się za pierwszymi lepszymi
drzwiami, za które mogłaby czmychnąć, otworzyła najbliższe
i dała susa do środka. Jasny piorun, wylądowała
w szafie na czystą pościel i płócienne ścierki! Tkwiła
w ciemnościach, zaklinowana w wąskiej przestrzeni pomiędzy
regałem a drzwiami. Ale nie wyjdzie, żeby znowu
oglądać tego na wpół nagiego mężczyznę.
Zastukał do drzwi. Jęknęła bezgłośnie.
- Odejdź. Nie jesteś ubrany.
- Mogłabyś się przyzwyczaić.
- Ni cholery.
W odpowiedzi usłyszała cichy śmiech. Zacisnęła zęby.
- Z jakiego powodu, budząc mnie, o mało nie wyłamałaś
drzwi?
Zarumieniła się. Zapewne daje do zrozumienia, że
zastukała zbyt głośno. Że też w ogóle musi go budzić!
A sądziła, że to zadanie, najcięższy z obowiązków w tej
pracy, będzie przypadać jej tylko od czasu do czasu.
Musi znaleźć jakiś sposób, żeby się od tego wywinąć -
może umówi się z nowym lokajem, gdy się pojawi. Od
razu poczuła się lepiej, lecz zaraz sobie przypomniała,
że Edward czeka na odpowiedź po drugiej stronie drzwi.
I to półnagi.
- Z ważnego. Na dole czeka stado kobiet...
Głos ją zawiódł. Otworzył drzwi i oparł się o framugę,
krzyżując ramiona na nagiej piersi. Muskularnej piersi,
zwężającej się ku smukłej talii. Z rzeźbą mięśni i szerokimi
barkami. Natura hojnie go obdarzyła. Pewnie dlatego
zawsze sprawiał wrażenie takiego pewnego siebie.
Cholernie dobrze wiedział, że stanowi okaz męskiej urody
W tej chwili dopisywał mu humor, był wręcz rozbawiony.
Zawisła spojrzeniem na jego niebieskich oczach,
żeby nie patrzeć na pierś.
- Prowadzenie rozmowy przez zamknięte drzwi jest
raczej niemądre, nie sądzisz?
- Prowadzenie rozmowy jest niemądre, kiedy na dole
czekają goście.
- Kto taki?
- Kuzynka i jakieś dwie damy.
- Chyba nie wpadły powiedzieć mi „dzień dobry"? -
zapytał z nadzieją w głosie.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Chcą cię ciągać po sklepach - odparła i nie wiedzieć
czemu złośliwa radość zabrzmiała w jej głosie.
Może dlatego, że łatwo było odgadnąć, iż nie przepadał
za zakupami i pewnie wolałby sam dokończyć meblowanie
domu.
Westchnął żałośnie.
- A niech to szlag! Wolałbym, żeby Rosi mnie
wcześniej informowała o swoich planach co do mojej
osoby. Ale to nie byłaby wtedy nasza słodka Rosi.
Bądź tak dobra i skocz do kuchni po kilka herbatników,
a ja przez ten czas się ubiorę. Moja kuzynka nie będzie
chciała czekać, aż zjem porządne śniadanie.
Wszystko, byle tylko zniknąć mu z oczu!
Tymczasem on nie zamierzał ruszyć się z miejsca!
Musiała się przecisnąć i przy okazji niechcący musnęła
jego ramię. I wtedy to ramię błyskawicznie się wysunęło
i pochwyciło ja wpół.
- Następnym razem, kiedy przyjdzie ci ochota chować
się w szafie, pomyśl o towarzystwie - szepnął, nachylając
się do jej ucha. - Byłabyś zaskoczona, jakie rozkosze
mogą czekać w takim przytulnym miejscu.
Nie odpowiedziała; nie byłaby w stanie wykrztusić
słowa, nawet gdyby przyszła jej na myśl jakaś riposta.
Wyrwała się i zbiegła po schodach. Usłyszała jeszcze
jego westchnienie. Nie do wiary, że w drodze do kuchni
nie rozpadła się na kawałki po tak bliskim spotkaniu
z Edwardem.
- Nie wiem, jak zamierzasz to zrobić. Jest zatwardziałym
kawalerem, a właściwie niepoprawnym uwodzicielem.
Zaleca się do panien wyłącznie dlatego, żeby
sprawić przyjemność rodzinie.
Tania Denaly z roztargnieniem słuchała słów przyjaciółki,
przyglądając się Edwardowi Cullenowi z przeciwległego
końca sali. Wysoki, a do tego niezwykle
przystojny, pozostawał widoczny w największym tłumie
i nie było kobiety, która nie zwróciłaby na niego
uwagi, gdy tylko wkroczył do sali. Czarny smoking leżał
na nim idealnie. Bujne włosy, nieco dłuższe, niż nakazywała
moda, zaczesane za uszy opadały falami na
kark, nadając mu nieco zawadiacki wygląd.
Obie panny wchodziły w świat w tym sezonie, lecz
to Tanya ściągała na siebie całą uwagę swą niezrównaną
urodą. Haidi zdążyła do tego przywyknąć, ponieważ
obie wzrastały w tym samym hrabstwie. Filigranowa
Tanya o blond włosach i chabrowych oczach przeżywała
wielki sukces towarzyski, pławiąc się w komplementach
oraz dowodach uwielbienia. Od chwili, gdy w zeszłym
tygodniu jej wzrok spoczął na Edwardzie Cullenie, zafascynowana
jego osobą, postanowiła za wszelką cenę go
zdobyć. Sądziła, że dopnie swego bez najmniejszego wysiłku,
i dlatego była rozdrażniona, bo nie dość, że ledwo
na nią spojrzał podczas przelotnej prezentacji w zeszłym
tygodniu, to teraz, kiedy znowu się spotkali, całkowicie
ją ignorował, jakby się w ogóle nie znali.
To niewybaczalne. W tym sezonie, tak jak się spodziewała,
miała u swych stóp wszystkich młodych dziedziców...
poza Cullenem. Ale żaden w tej chwili jej nie
interesował - właśnie z jego powodu.
Od czterech lat dochodziły ją słuchy o przystojnym
Cullenie, jednak mieszkając z rodziną na prowincji
i rzadko bawiąc w Londynie, nie miała okazji go spotkać
i sprawdzić, czy pogłoski były prawdziwe. Były.
Wyglądał zniewalająco.
lej przyjaciółka Haidi nie przestawała przemawiać
jej do rozumu:
- On zwraca uwagę wyłącznie na damy... - tu przerwała,
by dokończyć szeptem: - ...o których wie, że może
uwodzić bez ryzyka rezygnacji z kawalerskiego stanu.
- Haidi, nic nie rozumiesz - niecierpliwie zbyła ją Tanya
. - Wyjdę za niego, choćbym miała wcześniej mu ulec.
- Tanyo Denaly, nie posuniesz się do tego! - jęknęła
ze zgrozą Haidi.
Tanya wydęła kształtne usteczka i odciągnęła przyjaciółkę
na bok.
- Naturalnie, że nie - wyszeptała. - Ale czyż mało
mężczyzn stanęło na ślubnym kobiercu z powodu pewnych
niedyskrecji?
- Jakich niedyskrecji?
- Daj mi trochę czasu, a ja już coś wymyślę. Najpierw
jednak dam mu ostatnią szansę na rehabilitację.
Chodź. Przypomnijmy mu, że nas sobie przedstawiono.
- Mnie nie - zaznaczyła Haidi, nie mając ochoty na
udział w intrydze przyjaciółki.
- W takim razie ja dokonam prezentacji.
- Nie możesz być taka zuchwała! - opierała się Haidi.
- Sama ledwo go znasz.
Tania syknięciem dała wyraz zniecierpliwieniu i puściła
ramię przyjaciółki.
- Sądzisz, że dostaniesz od życia wszystko, co chcesz,
jeśli będziesz postępowała jak tchórz? - Westchnęła. -
Rób, jak uważasz. Pójdę sama. Jestem zdania, że nie ma
nic niewłaściwego w tym, iż podejdę do mężczyzny,
którego i tak zamierzam poślubić.
- Ale... ty nie...
Haidi zamilkła, zmieszana faktem, że mówi w pust-
kę, bo Tanya się oddaliła. Jej przyjaciółka zachowywała
się nadto śmiało. Oto jak postępuje dziewczyna uważana
za najpiękniejszą pannę w całej Anglii. Cechowała
ją iście królewska pewność siebie.
Edward spostrzegł manewr Tany i czym prędzej się
odwrócił, gotowy skorzystać z najbliższego wyjścia, lecz
drogę ucieczki odciął mu Alec.
- Nie takie miałem plany na wieczór - oznajmił. -
O wiele lepiej znoszę bywanie w towarzystwie, gdy
przedtem przepuszczę przez łóżko parę dziewek.
- No właśnie. - Edward się zaśmiał i ująwszy Aleca
pod ramię, zaczął zmierzać w stronę drzwi. - W takim
razie wychodzimy. Ten bal to pomysł Jacoba. Obiecał
się zjawić. My już zrobiliśmy swoje, więc...
- Edwardzie, nie możesz tak szybko wyjść. Jeszcze nie
zatańczyliśmy.
Mógł udać, że nie usłyszał, powinien tak zrobić, lecz
dobre maniery mu na to nie pozwalały. Odwrócił się
z bezgłośnym westchnieniem.
- Lady Tanyo, miło mi cię widzieć - odezwał się
uprzejmym, choć nieco znudzonym tonem w nadziei, że
w ten sposób da do zrozumienia, iż nie jest nią zainteresowany.
Nie zrozumiała. Obdarzyła go promiennym uśmiechem.
Rzeczywiście ten uśmiech i roziskrzone chabrowe
oczy czynią z niej skończoną piękność - pomyślał.
W tym sezonie stanowiła ozdobę salonów. I szukała
męża, co skutecznie go zniechęcało.
- Mnie również jest miło - odparła z fałszywą skromnością.
- Nie mieliśmy czasu porozmawiać ostatnim razem.
- Spieszyłem się na umówione spotkanie. W tej chwili
też już czas na mnie. Właśnie wycho...
Alec kuksnął go w żebro.
- Nie przedstawisz mnie damie?
Edward westchnął.
- Lady Tanyo Denaly, proszę poznać Aleca Andersona,
Brata mojej macochy.
- Poczułem się w tej chwili jak starzec - niechętnie
stwierdził Alec, ujmując dłoń wyciągniętą do Edwarda,
i uścisnął ją delikatnie. - Cała przyjemność po mojej
stronie, szczególnie jeśli pani przyszła bez męża - dodał,
nie puszczając jej ręki.
- Męża? Nie jestem jeszcze mężatką.
Alec chrząknął, widząc, że się pomylił, co było całkiem
zrozumiałe. Nawet on, Amerykanin, wiedział, że
wszystkie debiutantki ani po tej, ani po tamtej stronie
oceanu nigdy nie zbliżały się do kawalerów bez przyzwoitki.
- Przykro mi to słyszeć - odpowiedział, wprawiając
młodą damę w konsternację.
Edward omal nie wybuchnął śmiechem. Alec był żywo
zainteresowany, dopóki się nie dowiedział, że ma
przed sobą dziewicę.
- Przykro mi, mój drogi, lecz musisz odłożyć rozwijanie
znajomości z panną Denaly na inną okazję. Naprawdę
czas na nas. I tak już jesteśmy spóźnieni - zwrócił
się do przyjaciela, chcąc mu oszczędzić tłumaczenia
się z tej uwagi.
- Jaka szkoda! - odparł Alec. - Lecz skoro musimy...
- Tym razem to on pierwszy ruszył do wyjścia.
Pomimo radości, jaką sprawiły Bells nowe meble,
które tego dnia pojawiły się w domu, dopadła ją chandra
i trawiła aż do wieczoru, nie pozwalając zmrużyć oka.
Nie rozumiała, skąd wziął się ten ponury nastrój. Powinno
ją przepełniać szczęście. Przebrnęła przez pierwszy
dzień w uczciwej pracy i nikt jej nie wyrzucił. Miała
prawo być dumna, bo zyskała pewny grunt pod noga-
mi. Pozostali służący odnosili się do niej z sympatią.
A ochmistrzyni była nawet gotowa uczyć ją kulturalnego
języka. I miała cudowny pokój wyłącznie dla siebie.
Powinna szaleć z radości.
Przysłano jej też nowe ubrania. Były niewyszukane
i praktyczne, dostosowane do pracy. Biała bluzka z długimi
rękawami, wykończona falbanką przy mankietach
i dość luźną stójką pod szyją. Prosta czarna spódnica,
a do kompletu mały biały fartuszek. Co prawda obszyto
go riuszką, lecz z powodu głębokich kieszeni po bokach
i jednej wąskiej, która prawdopodobnie służyła do noszenia
miotełki z piór, wyglądał na dopełnienie stroju
pokojówki.
Dłuższy czas spędziła przed lustrem, podziwiając
swoje odbicie. Gdy założyła pasma włosów za uszy,
żeby uładzić niesforną czuprynę, zdziwiło ją, jaka jest
ładna. Nie, więcej niż ładna, ona nie ustępuje urodą tym
damom, które odwiedziły Cullena. Czy on to dostrzegał,
kiedy na nią patrzył?
Około południa, mniej więcej w tym samym czasie,
kiedy zaczęto przywozić meble, zjawił się nowy lokaj.
Nazywał się Embry. Młody, może parę lat starszy od
Bells, niepozorny z wyglądu, miał łagodne brązowe
oczy łani. Był rozmowny i wydawał się pogodny z natury.
Kiedy go przedstawiano służbie, Bells przyglądała
mu się uważnie, może zanadto uważnie, bo kilkakrotnie
spiekł raka. Nie pociągał jej, ale wiedziała, że należy do
tego gatunku mężczyzn, którzy nadają się na męża, postanowiła
więc poznać go lepiej, gdy nadarzy się ku temu
okazja.
Sen nie nadchodził. Wstała więc z łóżka i udała się na
piętro, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu.
Było, prócz mieszkańców. Dwaj młodzi bogacze zostali
w mieście, prawdopodobnie szukali dziewek, z którymi
mogliby się zabawić. Tak właśnie postępowali
młodzi panowie. Czy właśnie to nie dawało jej spokoju?
Że Cullen uganiał się za spódniczkami, bo ona go odrzuciła?
Powinna być zadowolona. Może przestanie ją
zaczepiać. Ta myśl wcale jej nie ucieszyła.
Zeszła na parter, nadal chmurna. Gdy skręciła za
róg w głębi korytarza, usłyszała trzaśniecie frontowych
drzwi i fragment rozmowy:
- W takim razie na co czekasz? To prosta dziewka -
mówił Alec.
- Nieprawda - odparł Edward. - I nie mam ochoty
o niej rozmawiać.
- Więc tak się sprawy mają. A mała ładniutka Tanya
Denaly, która pożerała cię wzrokiem przez cały bal?
Chyba nie chcesz powiedzieć, że w ogóle nie wzbudziła
twego zainteresowania?
- Czy wyglądałem na zainteresowanego?
- Ani trochę. I stąd moje pytanie. Dlaczego nie?
- Z tego samego powodu, z którego ty zrejterowałeś,
dowiedziawszy się, że nie jest mężatką. Pod tym względem
jesteśmy tacy sami, stary. Unikam debiutantek podczas
ich pierwszego, drugiego i każdego innego cholernego
sezonu. Tanya raczej nie ukrywa, że zagięła na mnie
parol, ale ją interesuje małżeństwo, mnie natomiast nie.
Nie wątpię, że wiesz, jak to wygląda.
- Tak, ślub albo nic - powiedział z westchnieniem
Alec. - Fatalnie. Ładna z niej bestyjka. I chyba gotowa
cię szczodrze obdarzyć.
- Wątpię - odparł Edward lekceważącym tonem. -
Niektóre z nich stawiają wóz przed koniem, ale tylko
dlatego, że są pewne, iż w końcu dopną swego. Miałem
okazję oglądać niejednego młodego szlachcica, który
wpadł w sidła przez taki błąd.
- Hę? - Długa przerwa. - A tak, masz na myśli małżeństwo.
Taaa... to przygnębiające. Ja tam się trzymam
dziewek z tawern i lupanarów.
- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że za dużo mówisz
po pijanemu?
- Nie jestem pijany. Może trochę zawiany. A dlaczego
wy, Anglicy, nie mówicie po angielsku? Czasem potrzeba
cholernego słownika, żeby was zrozumieć.
Odpowiedział mu cichy śmiech.
- Rzeczywiście w niektórych regionach ludzie mówią
z silnym akcentem, lecz tobie prawdopodobnie chodzi
o gwarę. To przejściowy etap. Za rok albo dwa może
zniknąć.
- I zastąpi ją coś równie niezrozumiałego?
- A czy wy, Amerykanie, nie używacie slangu?
- Ale nas można bez trudu zrozumieć - odparł
z wyższością Alec.
- Bez trudu dla ciebie, stary, ale nie dla kogoś obcego
jak ja, prawda?
- Edward, daj spokój z tymi wywodami logicznymi,
kiedy jestem po kielichu. Dostaję od nich bólu głowy.
Ed parsknął śmiechem. Mało brakowało, żeby
Bells mu zawtórowała - to było ostrzeżenie, że czas
położyć się spać, zanim odkryją jej obecność w korytarzu.
Teraz, kiedy Cullen wrócił do domu, natychmiast
zasnęła.
- Dziś wieczorem wydajemy proszoną kolację - obwieściła
pani Clearwater Bells i Claire następnego ranka.
- Pani Zafrina powie wam, co musicie robić. Dowiedziałam
się o tym wieczorem. Mamy bardzo mało
czasu na ułożenie menu i zakupy.
- Z takim małym wyprzedzeniem? - zapytała Bells,
napełniając talerz. Dzisiaj nie zamierzała przeoczyć
śniadania. - Czy nie rozsyła się wcześniej zaproszeń?
- Zazwyczaj tak - zgodziła się pani Clearwater. - Ale
nie wtedy, gdy przychodzi sama rodzina.
- Och - westchnęła Bells. - Będę się trzymać z daleka.
- Nic z tego. Razem z Claire będziecie podawać do
stołu. Tak samo Embry.
- Co podawać? - spytała Bells.
- Jedzenie i napoje, oczywiście.
- To ni moja robota - odparła rezolutnie Bells, zapominając
o poprawnej mowie, choć dotąd się pilnowała.
- Twoja, jeżeli nie ma dość służby - odparowała kucharka
ku przerażeniu Bells. - Wszystkie ręce się przydadzą,
gdy zjawi się od piętnastu do dwudziestu gości.
- Czyli to nie będzie sama tylko rodzina?
- Ależ tak. Cullenowie stanowią liczny klan. W tej chwili
nie wszyscy są w Londynie. Jak powiadają, głowa rodziny,
markiz na Haverston, rzadko zagląda do miasta.
Nie ma też dwóch córek hrabiego; siedzą z mężami
w wiejskich posiadłościach. A jedna to nawet poślubiła
diuka.
Królewskie koligacje - pomyślała Bells. Cholerny
bogacz jest spokrewniony z rodziną królewską! A pani
Clearwater niemal pęka z dumy, kiedy o tym mówi.
- Źle się czuję - poskarżyła się Bells.
- Akurat! - prychnęła kucharka. - Moja droga, to będzie
dobry sprawdzian twoich umiejętności. Przy naszych
wskazówkach dasz sobie radę.
Bells miała wątpliwości, ale wolała nie ciągnąć dłużej
tego tematu. Z nerwów rozbolał ją żołądek, więc nie
kończąc śniadania, poszła na górę do swych obowiązków.
Być może, jeśli zejdzie z oczu ochmistrzyni, to ta
zapomni wydać jej instrukcje i Bells nie będzie zmuszona
obsługiwać arystokracji.
W nerwowym amoku zakończyła sprzątanie do po-
łudnia - z wyjątkiem sypialni Edwarda. Jeszcze z niej
nie wyszedł, wolała więc się tam nie zbliżać.
Około południa odnalazła ją pani Zafrina i zabrała
do dużej jadalni na przeszkolenie. Do zapamiętania
było niewiele. Musi jedynie wiedzieć, kogo należy najpierw
obsłużyć, jak nalewać wino, nie ściągając na siebie
uwagi, no i obserwować kieliszki, aby je napełniać, kiedy
zajdzie potrzeba. Panowie na pewno wypiją aperitif
przed kolacją. Jeśli panie zażądają herbaty, poda ją na
tacy. Trzeba przez cały czas być w jadalni na każde skinienie,
na wypadek, gdyby ktoś miał jakieś życzenia.
Powinna trzymać się na uboczu i nie zwracać na siebie
uwagi.
- I postaraj się wyglądać najschludniej, jak tylko
możliwe - zaleciła pani Zafrina, zanim pozwoliła jej
odejść, żeby dokończyła sprzątanie.
Policzki Bels pokrył rumieniec. Rano Claire złośliwie
skomentowała jej pognieciony strój. Najwyraźniej
będzie musiała zrezygnować ze zwyczaju sypiania
w ubraniu.
- Bells, proszę do mnie!
Westchnęła w duchu. Ot i tyle wyszło z unikania Cullena.
On jeden pozostał na piętrze, a na dodatek nadal
tkwił w sypialni. Niestety, nie spał. Wołając ją, otworzył
drzwi i zostawił uchylone.
Zajrzała zza framugi. Leżał z głową wspartą na splecionych
rękach, swobodnie wyciągnięty na łóżku. Na
wpół ubrany. W białej batystowej koszuli i płowożółtych
bryczesach. A stopy miał bose.
Ona też wałkoniła się cały dzień, zanim dostała prawdziwą
pracę. Cholerni bogacze! Jak ma posprzątać pokój,
skoro on nie zamierza stąd wyjść?
- Nie masz przez cały dzień nic do roboty gdzie indziej?
- zapytała ostrzej, niż zamierzała.
Tym tonem ściągnęła na siebie uwagę. Zaskoczony,
otworzył szeroko swe kobaltowoniebieskie oczy. A nawet
zerwał się i usiadł na krawędzi łóżka.
- Boże, jak ty pięknie wyglądasz! - zawołał.
Bells ucieszyłyby te słowa z ust Embriego, natomiast
komplement Cullena nie zrobił na niej wrażenia, bo
dobrze wiedziała, o co mu chodzi. Poza tym nie była
w najlepszym nastroju.
- Cholerny łgarz. Już dziś dwa razy usłyszałam, że
chodzę wymięta.
- Moja droga, nawet pogniecione ubranie nie ukryje
twojej urody. To, co masz na sobie, nie zniekształca zdumiewająco
delikatnych rysów twarzy, nie wpływa na
zmianę wyjątkowego koloru włosów ani fiołkowych
oczu. Ponieważ jednak wszystko miałem już okazję
wcześniej oglądać, powinienem zawołać: „Dobry Boże,
ależ ty masz ładny biust!"
Policzki Bells pokryły się szkarłatem. Nie mogła go
jednak nazwać kłamcą, zwłaszcza że wczoraj spędziła
pół godziny przed lustrem na podziwianiu, jak pięknie
rysują się jej piersi pod bluzką.
- Gadanie o moich piersiach jest niestosowne, co
nie? - ofuknęła go, w zdenerwowaniu wracając do ulicznej
gwary.
- Tylko w mieszanym towarzystwie - zapewnił ją,
śmiejąc się zupełnie nieskruszony.
- To ty tak rozmawiasz ze wszystkimi służącymi,
hę? - spytała, opuszczając kąciki ust.
- Nie, tylko z tymi, z którymi mam nadzieję nawiązać
kontakty intymne. A propos, to bardzo wygodne łoże.
Wolisz je wypróbować później czy na przykład teraz?
Gdzie miała rozum - po co zadaje pytania, które go
tylko rozzuchwalają?
- Zbliżę się do twojego łóżka wyłącznie po to, żeby
je posłać, kiedy wstaniesz.
- Jestem zraniony - westchnął.
- Jesteś rozleniwiony. Idź gdzieś coś robić, żebym
mogła posprzątać pokój.
- Przecież robię. Dochodzę do siebie po nocnych hulankach
i nabieram sił na dzisiejszy wieczór. Poza tym
pokój wcale nie musi być pusty. Możesz posprzątać wokół
mnie. - Obrócił się na bok i podparł na łokciu. -
Udawaj, że mnie tu nie ma - powiedział, posyłając jej
kolejny uśmiech.
Jasne. Jakby to w ogóle było możliwe. Może spróbować
nie patrzeć na niego. A niech to diabli, nic z tego,
przecież wie, że będzie ją obserwował! A nawet gdyby
na nią nie patrzył, to ona i tak będzie myśleć, że patrzy,
i będzie zerkać na niego, by to sprawdzić i...
- Zaczekam.
- Nie możesz - oznajmił radośnie. - Będę tu odpoczywać
aż do kolacji.
Zacisnęła zęby, wyszarpnęła szczotkę z piór z kieszeni
fartuszka i ruszyła ku małemu sekretarzykowi, zamierzając
przypuścić nań atak. I... stanęła jak wryta na
widok leżącego tam kapelusza. Wczoraj go nie było.
- Mój kapelusz! Czemu go trzymasz?
- Zostawiłem go na pamiątkę... pewnej interesującej
przygody - odparł lekceważącym tonem.
- Brakuje mi go.
- Trudno. Teraz należy do mnie.
Obejrzała się na niego zaciekawiona.
- Po co ci? Przecież w życiu go nie włożysz.
- Nie zamierzam go nosić. Ale też nie chcę się go pozbyć.
Tak więc jeśli zniknie, będę wiedział, gdzie należy
go szukać, mam rację?
- Skończyłam z kradzieżami.
- Miło mi to słyszeć. W takim razie kapeluszowi nic
nie grozi.
Gniewne spojrzenie, jakie posłała mu w odpowiedzi,
jedynie go rozbawiło.
- Rozchmurz się, kotku. Dobrze wiesz, że nie pasuje
do damskich szmatek. Teraz powinnaś nosić czepki z falbankami.
- Chodzę w tych cholernych fatałaszkach, lecz nie
dla mnie te głupie damskie kapelusze.
- Znowu myślisz jak mężczyzna - skarcił ją.
- No to mnie zastrzel.
Tak jak zamierzała, zajadle natarła na sekretarzyk, lecz
ku swemu rozczarowaniu nie znalazła kurzu, który mogłaby
rozpylić po pokoju. Starannie omijała swój - jego
kapelusz. Czuła, że śmieje się w duchu, iż udało mu się
wyprowadzić ją z równowagi tym kapeluszem. A niech
tam, co to ją obchodzi!
Gdy prześliznęła się wzrokiem po pokoju, okazało
się, że tak dokładnie go wysprzątała poprzedniego dnia,
iż poza paroma częściami garderoby, rozrzuconymi tu
i ówdzie, panował w nim niemal idealny porządek. Pozbierała
leżące rzeczy i skierowała się w stronę drzwi,
pilnując się, by nie spojrzeć w stronę łóżka.
- Dalibóg, Bells, nie chcesz chyba tak szybko pozbawić
mnie swego uroczego towarzystwa, co?
Wydawał się szczerze rozczarowany. Ani chybi kolejny
podstęp. Mimo to przystanęła przed drzwiami.
- Dziś wieczorem przychodzą goście. Czeka nas mnóstwo
pracy, zanim się zjawią.
- Ach tak, mój debiut towarzyski jako pana domu -
westchnął. Po czym dodał nieco drwiącym tonem: - Naśladujesz
innych, prawda?
Znieruchomiała, bo na pewno miał na myśli jej mowę.
- Nie, pani Zafrina daje mi lekcje.
- Wielkie nieba! Taki szybki postęp! Zdumiewające.
Wyraźnie z niej kpił, toteż nie zamierzała wyznać, że
coraz częściej powraca do niej język, jakim się kiedyś
posługiwała. Jednak gdy była speszona lub zdenerwowana,
nadal robiła błędy i dlatego wolała zmienić temat.
- Dziwię się, że tak śpieszysz się z tym przyjęciem.
Ledwo zdążyłam doprowadzić do połysku te nowe
meble.
- Zapewniam cię, że to nie był mój pomysł.
Uniosła brwi.
- Niech zgadnę. Twojej kuzynki?
- Naturalnie.
Był wyraźnie niezadowolony, co jej z kolei bardzo
poprawiło humor. Pozwoliła sobie nawet na zuchwały
uśmieszek.
- Głowa do góry, brachu. Podobno przychodzi sama
rodzina. Przed rodziną nie trzeba się popisywać, nie?
- Wręcz przeciwnie. To znajomymi niewiele bym się
przejął. Natomiast rodzina musi odnieść wrażenie, że
wszystko jest jak należy, bo inaczej połączą siły w dochodzeniu,
dlaczego sobie nie radzę, i roztoczą nade
mną kuratelę.
- Jesteś dorosłym mężczyzną. Czemu nie pozwolą ci
żyć po swojemu?
- Bo mnie kochają.
„Bo mnie kochają". Bells długo nie mogła pozbyć
się tych słów z myśli. Przyjemnie mieć taką rodzinę.
Tam gdzie dorastała, nigdy nie czuła się jak w prawdziwej
rodzinie. Dzieciaki trafiały do bandy Laurenta, mając
od pięciu do dziesięciu lat, nie było więc szans na
więź tworzącą się od urodzenia, a odchodziły, żeby żyć
na własną rękę pomiędzy czternastym a siedemnastym
rokiem życia. Rzadko się zdarzało, aby którekolwiek
z nich pojawiło się z wizytą. Gdy odchodzili, znikali na
dobre.
Bells lubiła pomagać młodszym dzieciom i w ciągu
tych wielu lat nawet miewała swoich ulubieńców, ale
nie myślała o nich jak o siostrach i braciach. Jedynie
z Emily łączyła ją prawdziwa więź. Ona była jak siostra.
Lecz odkąd Emily zaczęła parać się prostytucją, Bells
nie mogła poświęcać jej zbyt dużo czasu.
Teraz może założyć własną rodzinę. Od lat towarzyszyła
jej ta myśl, chociaż wcześniej nigdy nie traktowała
jej poważnie, gdyż przebranie uniemożliwiało szukanie
męża, skoro sama wyglądała jak mężczyzna. Teraz przynajmniej
była sobą lub usiłowała nią być i nic nie mogło
powstrzymać jej od zamążpójścia, jeśliby tylko trafił się
odpowiedni kandydat. I wtedy wreszcie będzie miała
własną rodzinę.
Cullenowie nie przybyli wszyscy razem; zaczęli napływać
na parę godzin przed kolacją. Pierwsi zjawili się Rosi
i Emet Haleyowie, pewnie dlatego, że mieszkali
zaledwie parę domów dalej.
Rosi stanęła jak wryta na widok Bells w białej
bluzce i w ciemnoniebieskiej spódnicy, przepasanej modrym
fartuszkiem.
- Niesłychane - zauważyła jedynie. - Chyba słabnie
mi wzrok. Zazwyczaj potrafię odróżnić kobietę od mężczyzny,
obojętnie, co ma na sobie.
- To pewnie przez te włosy, psze pani. Noszę krótkie,
po męsku.
- Możliwe - westchnęła. - Po prostu czuję się okropnie
niezręcznie, popełniwszy taką ogromną pomyłkę.
- Śliczna dziewczyna. - Bells usłyszała, jak Emet
mówi do żony, kiedy szli przez rozległy salon, żeby
dołączyć do Aleca.
- Nie powinieneś tego zauważyć - skarciła go Rosi
z nutką rozbawienia w głosie. - Jestem pewna, że jej
uroda nie uszła uwagi Edwarda.
Przybywali kolejni członkowie klanu Cullenow.
Wpuszczał ich Embry. Bells natomiast musiała przy-
nieść tacę z herbatą, a potem pod wieczór następną. Ze
szczątków rozmów wychwytywała imiona. Kuzynka
z ciemnymi włosami to Victoria, żona Rayleya, jednego
z postawnych jasnowłosych Malorych. Ojcem Rayleya
był Jason, ów markiz, który rzadko zjeżdżał do miasta.
Rudowłosa piękność miała na imię Tia - to żona
Anthony'ego, wuja Edwarda. Bells oniemiała na jego
widok podczas pierwszego spotkania. Wyglądał jak starsza
kopia Edwarda. To musi być dziwne uczucie, gdy
człowiek może zobaczyć, jak będzie wyglądał w przyszłości.
Ta starsza wersja była niesamowicie przystojna,
nic dziwnego więc, że od Edwarda wręcz biła pewność
siebie. Wiedział, że ma przed sobą bardzo wiele lat
na miłosne podboje.
Pojawił się kolejny wuj, o którym wspominała pani
Clearwater - Marcus, jowialny dżentelmen z jasnowłosej
linii rodziny. Starszy o jakieś dziesięć lat od
Anthony'ego, był głową własnej sporej rodziny. Przyszedł
z małżonką, Charlotte, i z dwoma dorosłymi synami:
Harym oraz Paulem. Mieli również trzy córki,
już zamężne, lecz dzisiaj nieobecne. Dwie mieszkały na
prowincji, a najmłodsza, Amy, popłynęła w rejs do
Ameryki ze swym mężem Warrenem, jednym z braci
Aleca Andersona. Spodziewano się ich powrotu latem,
lecz dokładnie kiedy, nie wiadomo.
Pośród zaproszonych gości miała być wyłącznie rodzina
i najbliżsi przyjaciele, pozwolono więc Judith, córeczce
Anthony'ego i Reginy, uczestniczyć w kolacji.
Była śliczna, co wcale nie dziwiło u dziecka tak urodziwych
rodziców. Po matce odziedziczyła miedzianorude
włosy, a oczy, tak jak u Rosi i Edwarda, miała w odcieniu
kobaltu. Cechował ją duży wdzięk i charakterystyczna
dla dzieci szczerość wypowiadanych sądów.
Zanim podano kolację, podeszła do Bells i przypatrując
się jej przez chwilę z uwagą, orzekła:
- Jesteś bardzo ładna.
- Ty też.
- Wiem - odparła, westchnąwszy przy tym, jakby
niezadowolona z tego faktu. - Mówią, że kiedy dorosnę,
przysporzę tatusiowi zmartwień.
- Czemu?
- Z powodu wszystkich moich konkurentów.
- Będzie ich aż tak wielu? - spytała Bells.
- Tak, całe setki. Wujek Carlise uważa, że tatuś sobie
nimi nie poradzi. Twierdzi - tu zniżyła głos do szeptu
- że wyjdzie na dupka.
Bells walczyła ze śmiechem.
- A ty co o tym myślisz?
- Że wujek Carlise może mieć rację.
Tym razem Bells parsknęła śmiechem, ale zaraz pożałowała
swego braku powściągliwości. Wszystkie oczy
skierowały się na nią i może, pomimo zakłopotania,
zniosłaby to jakoś, gdyby nie poczuła na sobie wzroku
Edwarda.
Przechadzał się między gośćmi, zamieniał kilka słów
z nowo przybyłymi, całkowicie ignorując Bells na jej
stanowisku przy drzwiach. Teraz jednak zdawał się pożerać
ją spojrzeniem. 1 wszyscy o niej mówili. Wiedziała
to, czuła, a nawet tu i tam wychwytywała strzępy rozmów,
nie do końca pojmując ich sens. Świadomość, że
znalazła się w centrum uwagi, wprawiła ją w zażenowanie.
- Naucz ją, gdzie jest jej miejsce - Anthony radził
szeptem Edwardowi w drugim końcu salonu. - Służący
się rozpuszczą, kiedy odkryją, że jest twoją kochanką.
Jasonowi sypianie z ochmistrzynią uchodziło na sucho
przez ponad dwadzieścia pięć lat, ale on korzystał z sekretnego
przejścia do pokoju Molly. Wątpię, aby ten dom
posiadał podobne udogodnienia.
- Kiedy ja wcale z nią nie sypiam.
- Łżesz jak pies. - Anthony się zaśmiał. - Nie przepuściłbyś
takiej ładnej sztuce.
- Nie zamierzam - odburknął Edward. - Po prostu
jeszcze do tego nie doszło.
Anthony wygiął w łuk czarną brew.
- Drogi chłopcze, czyżby brakło ci wyrafinowania?
Edward spochmurniał.
- Zaczynam tak myśleć. Muszę cały czas powtarzać
sobie, że ona jest wyjątkowa.
- Wyjątkowo piękna, zgadzam się z tobą w stu procentach.
Lecz, zdaje się, nie to miałeś na myśli.
- Nie. Pod każdym względem jest nietypowa. Przeszłość,
nawyki, wszystko, co wiąże się z jej osobą, wykracza
poza przeciętność.
- Młody człowieku, nie może być aż tak wyjątkowa -
zaoponował Anthony.
- Zdziwiłbyś się. Wczoraj wyrażała się jak chuligan.
Dzisiaj słyszałem ją mówiącą niczym angielska guwernantka!
Myśli jak mężczyzna. Prawdę mówiąc, dopiero
parę dni temu przestała chodzić w spodniach. Lecz ledwo
wskoczyła w spódnicę, już szuka męża - wymamrotał
na koniec.
- Ma na myśli ciebie? - Anthony zakasłał.
- Nie, wie, że jestem zatwardziałym kawalerem i dlatego
nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Ona rozgląda
się za porządnym kandydatem.
- Ta historia ze spodniami jest oryginalna. - Anthony
znów się zaśmiał. - Natomiast reszta całkiem typowa.
Jak większość kobiet chce znaleźć porządnego męża.
- Nawet kiedy sama nie jest porządna? - zapytał Edward,
unosząc brew.
- Ach, rozumiem. Dąży do awansu społecznego, tak?
No cóż, skoro naprawdę nie masz szansy jej zdobyć, powinieneś
rozważyć, czy się jej nie pozbyć, aby nie mieć
pokus.
Edward się wreszcie rozchmurzył.
-Cullenowie tak łatwo się nie poddają.
- Czy twarz tej pokojówki nie wydaje ci się znajoma?
— Mzrcus zwrócił się do żony w innej części salonu.
- Raczej nie - odparła Charlotte.
- Nie potrafię jej umiejscowić, niemniej mam wrażenie,
że gdzieś ją już widziałem. - Zadumany, ściągnął
brwi.
- Prawdopodobnie przelotnie, może na ulicy albo
w jakimś sklepie. Takie ładne dziewczęta robią wrażenie.
- Zapewne - westchnął. - Ale będzie mnie męczyć,
gdzie ją mogłem widzieć.
Przy kominku Hary z takim samym westchnieniem
jak ojciec mruknął do brata:
- Edward zapewne już dopiął swego.
- Jasne - zgodził się Paul z lubieżnym uśmieszkiem.
- Niech mnie kule biją, jeśli pozwoliłbym jej odgrywać
pokojówkę.
- Może ta rola jej odpowiada.
- Raczej nie zdążyła się jeszcze zorientować, że prócz
uszczęśliwiania naszego kuzyna nie musi stuknąć palcem
o palec. Taki to ma szczęście! Gdzie on wynajduje te
wszystkie ślicznotki? W jakimkolwiek towarzystwie się
pojawi, najładniejsze kobiety starają się przyciągnąć jego
uwagę. Naturalnie Tania Denaly zagięła na niego parol,
a tak mi się podobała - wyznał. - Zastanawiałem
się, czy nie zalecać się do niej, nawet była mną zainteresowana,
dopóki nie zjawił się nasz kuzynek i nie wpadł
jej w oko.
- Wiem, o czym mówisz - odparł Henry. - Szkoda,
że Edward nie jest żonaty. Cholernie trudno dojść do porozumienia
z pannami, gdy kręci się w pobliżu. Ten sam
problem był z Rayleyem, dopóki się nie ożenił.
- Zdążymy się zestarzeć i posiwieć, zanim Edward
zdecyduje się zmienić stan.
Na środku salonu Rosi, siedząc na jednej z dwóch
nowych kanap, powiedziała do Victori:
- Nie wiem, co myślał Edward, zatrudniając ją w tym
domu. Chyba wuj Carlise będzie musiał odbyć z nim rozmowę
na temat lekceważenia konwenansów.
- Moja droga, to kawalerskie gospodarstwo.
- Tak, wiem. Wątpię, aby któryś ze służących miał
mu za złe, jeśli chce trzymać w domu kochankę. Jeśli potrafi
zachować dyskrecję, uniknie plotek. Tymczasem on
ją zgodził na pokojówkę i dojdzie do niesnasek wśród
służby. I to wszystko skupi się nie na nim, lecz na tej
biednej dziewczynie.
Victoria poklepała Rosi po dłoni.
- Myślę, że powinnaś mu pozwolić samemu się
z tym uporać. Nigdy przedtem nie miał służących. Zrozumie,
o co chodzi. Jego ojciec i wuj niewątpliwie dobrze
sobie radzili. Byli niepoprawnymi rozpustnikami,
a o ile mi wiadomo, bardzo sprawnie prowadzili dom.
Gdyby Bells wiedziała, że wszyscy Cullenowie obecni
w salonie widzą w niej kochankę Edwarda, nie byłaby
zakłopotana, tylko wściekła, i wywołałaby scenę, po której
na sto procent wyleciałaby z posady, nie pomógłby
nawet szantaż. Na szczęście pozostawała w błogiej nieświadomości
co do wniosków, jakie rodzina wyciągnęła
na jej temat. Wprawdzie odczuwała zakłopotanie, domyślając
się, że stanowi temat rozmów, lecz wejście Jacoba
skierowało jej myśli na inne tory.
Przystanął przy niej w drzwiach do salonu, zmrużył
oczy, po czym oznajmił:
- Aha, już wiem! Bliźniaki. Poznałem twego brata.
Niesamowity gość. Oddał mi przysługę, za którą ma moją
dozgonną wdzięczność.
Bells nie bardzo wiedziała, co na to powiedzieć.
Wyjaśnić pomyłkę, ryzykując, że zdradzi, iż jeszcze parę
dni temu nosiła spodnie?
Edward wybawił ją od konieczności udzielenia jakiejkolwiek
odpowiedzi. Wiedział, że Jacob może się wygadać,
i najwyraźniej nie życzył sobie, aby doszło do tego
w obecności rodziny.
- Spóźniłeś się, stary. Ledwo zdążysz wypić drinka
przed kolacją. Pozwól, że się tobą zajmę.
- Nie będę nic pił - odparł Jacob. - Nie mogę się doczekać,
żeby sprawdzić, czy dopisało ci szczęście co do
kucharki. A właśnie, skąd wytrzasnąłeś bliźniaczą siostrę
naszego małego złodziejaszka? Nie powiesz mi chyba,
że wniknąłeś głębiej w to złodziejskie gniazdo po naszej
wizycie w tawernie tamtego wieczoru?
Ponieważ Edward zdążył wprowadzić Jacoba w głąb
salonu, niewielu osobom umknęły jego słowa. edward
z jękiem przykrył oczy dłonią.
Bells uznała, że nadszedł czas, by sprawdzić, czy
można już podawać kolację.
Felixowi Dyerowi zaczynało dopisywać szczęście.
Zastanawiał się nad całą sprawą przez kilka dni i doszedł
do wniosku, że jeśli ma przyłożyć się do zlikwidowania
tej dziewki, należy mu się uczciwa zapłata. Nie
będzie chciwy. Odwrócenie złego losu będzie stanowić
najlepszą nagrodę. Skoro jednak ma ją zabić, dlaczego
nie miałby na tym zarobić?
Udał się na poszukiwanie lorda, który chciał widzieć
ją martwą. Zapamiętał mniej więcej, gdzie mieszka. Nie
znał dokładnego adresu, ponieważ był tam zaledwie dwukrotnie,
ale rozpoznał dom. A lord akurat był w domu.
Los mu sprzyjał, ponieważ, jak zdradził mu gadatliwy
służący, jego pan mieszkał obecnie na wsi i rzadko,
tylko raz lub dwa do roku, wyprawiał się do miasta.
Właśnie przyjechał z krótką wizytą w interesach, toteż
Felix nie mógł się nadziwić swemu szczęściu. W dodatku
lord planował udać się w drogę powrotną następnego
dnia rano. Gdyby Felix zastanawiał się o jeden dzień
dłużej, już by go nie zastał.
Oczywiście, dawny zleceniodawca może go nie przyjąć,
gdy usłyszy nazwisko. Przecież rozstali się we wrogiej
atmosferze, bo Felix go zawiódł. Ten człowiek może
znowu spróbować go zabić. Lecz, jak rozumował,
wtedy działał pod wpływem gniewu i miał piętnaście
lat, aby się uspokoić.
Kazano mu jednak czekać prawie trzy godziny. Rozmyślnie,
co do tego nie miał wątpliwości. Nie wyszedł,
choć być może lord na to liczył. Zamierzał domagać się
sporej sumy za dokończenie roboty, do której wynajęto
go przed wielu laty. Opłacało się więc trochę poczekać.
Dochodziła północ, gdy wreszcie zjawił się służący
i zaprowadził go do pana. Siedział za wielkim biurkiem
w gabinecie na tyłach domu. Po obu stronach trzymali
straż dwaj mężczyźni o wyglądzie obwiesiów. Felixowi
spociły się dłonie.
Zastanawiał się, czy przypadkiem się nie przeliczył.
Być może zastanie lorda w mieście wcale nie było szczęśliwym
zrządzeniem losu, jak z początku mniemał. Czyżby
kazano mu tak długo czekać, żeby zyskać czas na wezwanie
zbirów, którzy mają go zabić?
- Nie przyszedłbym, gdybym nie myśloł, że zechcesz
usłyszeć, co mom do powiedzenia - wyrzucił z siebie na
jednym oddechu, zanim lord zdążyłby rozkazać, aby uciszyli
go na wieki.
- Proszę siadać, panie Dryer.
Felix wydał westchnienie ulgi i z chytrym uśmieszkiem
zajął miejsce po przeciwnej stronie biurka. Dwaj
obwiesie przez cały czas patrzyli na niego beznamiętnym
wzrokiem.
- Pamiętasz mnie, prawda?
- Niestety, przynajmniej nazwisko. Choć muszę przyznać,
że cię nie poznałem. Bardzo zmieniłeś się z wyglądu.
Felix zaciął usta ze złości. Rozmówca naturalnie miał
na myśli jego włosy. Czterdzieści dwa lata, twarz gładka,
bez zmarszczek, a włosy od dawna siwe. Natomiast
lord prawie wcale się nie postarzał. Musiał dobiegać
pięćdziesiątki, a wyglądał na znacznie mniej.
- Kłopoty rodzinne - skłamał. - A tobie dobrze się
wiedzie, milordzie?
- Bardzo dobrze, lecz nie dzięki tobie.
Felix nie był pewien, czy cieszą go te słowa. Jeżeli
bogaczowi nie zależy już na pozbyciu się dziewczyny,
nie będzie skłonny zapłacić. Z drugiej strony, jeśli ma
pełne kieszenie, może dać więcej, niż on sam planował
zażądać za dokończenie roboty.
- Robi się późno - odezwał się lord znużonym głosem.
- Niech pan przejdzie do rzeczy, panie Dryer.
Felix skwapliwie pokiwał głową.
- Znalazłem tę dziewczynę, która się wymkła. Ona
żyje.
- Tak, wiem.
Nadzieje Felixa prysły w jednej chwili.
- Wie pan?
- Parę dni temu na ulicy w pobliżu mego banku powstało
jakieś zamieszanie. Znajdowałem się dostatecznie
blisko, aby sprawdzić, co się dzieje. Nie wierzyłem
własnym oczom, gdy zobaczyłem, że to właśnie ona stanowi
przyczynę zamętu.
- Wiem, jak to jest. Sam też nie wierzyłem własnym
oczom.
- Prawie o niej zapomniałem. Widocznie uznałem,
że zmarła wiele lat temu, bo zaginął po niej wszelki ślad,
lecz teraz wiem, że moje przekonanie było błędne.
- Poszedłeś za nią?
- Naturalnie, lecz straciłem ją z oczu parę przecznic
dalej.
- A ja nie. Wiem, gdzie mieszka.
Przez cały czas lord siedział rozparty w fotelu, okazując
całkowity brak zainteresowania. Teraz gwałtownie
wychylił się do przodu, czym podsycił na nowo nadzieje
Felixa.
- Gdzie?
- Nie sądzisz chyba, że zdradzę taką wiadomość za
darmo? - Ironicznie się zaśmiał.
Lord opadł na oparcie i dał znak zbirom, którzy zaczęli
okrążać biurko. Felix zerwał się na równe nogi,
o mało nie wywracając krzesła. Niewiele brakowało,
a byłby się przewrócił, lecz zręcznie odzyskał równowagę
i szybko wyciągnął pistolet. Na widok wycelowanej
broni obaj bandyci znieruchomieli. Ich dotąd pozbawione
wyrazu twarze wykrzywił gniew.
- Jeśli nadal zależy ci na jej śmierci, zajmę się tym,
a ty mi zapłacisz dwa razy więcej, niż wtedy obiecałeś -
zażądał nerwowo Felix. - Połowę tera i połowę, kiedy
wskażę, gdzie jej ciało. Tą rażą, milordzie, nie bede ryzykować.
Mężczyzna odpowiedział mu śmiechem.
- Ani pensa zadatku, panie Dryer. Już raz pokazałeś,
jaki jesteś nieudolny. Dostaniesz pieniądze, gdy doprowadzisz
sprawę do końca.
Felix przystał ochoczo na tę propozycję. Tak, los wyraźnie
mu sprzyjał.
21
Panią Clearwater rozpierało szczęście, że jej pierwsza
proszona kolacja zyskała uznanie, więc aby uczcić suk-
ces, nalała sobie wina i zaproponowała po kieliszku
Bells i Claire. Claire podziękowała. Nadal myła naczynia.
Bells przed udaniem się na spoczynek musiała
tylko jeszcze raz rzucić okiem na jadalnię i salon, żeby
sprawdzić, czy panuje tam porządek, mogła więc wychylić
kieliszek do dna.
Kucharka pokręciła głową z dezaprobatą.
- Nie chcę więcej widzieć takiego marnotrawstwa.
Tak masz zwyczaj pić? A może nie wiesz, że dobrym winem
należy się delektować?
Bells się nie speszyła, no może troszeczkę. Ale
szczerze żałowała, że wypiła wino duszkiem i został jej
ledwo ślad smaku w ustach. Przywykła do tanich cienkuszy,
a nie takich wybornych win o bukiecie przyprawiającym
o zawrót głowy.
- Czy w takim razie mogę dostać jeszcze jeden kieliszek,
żeby się nim podelektować? Przy pierwszym naprawdę
nie poczułam smaku.
- Tak. - Pani Clearwater się zaśmiała. - Zasłużyłaś na
niego. Dobrze dziś sobie radziłaś, lass. Niczego nie wylałaś
ani nie upuściłaś. Dobrą służącą cechuje to, że pozostaje
niezauważona. Oczywiście tobie, z twoim wyglądem,
nigdy się to nie uda, ale możesz zostać najlepszą
służącą na naszej ulicy, jeśli się będziesz starać.
- A co jest złego w moim wyglądzie? Sama pani Zafrina
wybrała mi ubranie.
- Och, dziecko, nawet nie wiesz, jaka jesteś ładna.
Twoja buzia zawsze będzie przyciągać uwagę. Nie ma
rady. Najważniejsze, abyś dobrze wykonywała swoje
obowiązki. A teraz biegnij do siebie. Należy ci się odpoczynek,
już niedługo ranek.
Bells wyszła z kuchni z uśmiechem na twarzy. Któż
prócz służby może uważać urodę za wadę?
Niedawno ostatni gość opuścił dom, więc Bells
mogła spokojnie pozbierać zastawę. Gdy po raz ostatni
zajrzała do jadalni, żeby sprawdzić, czy wszystko znalazło
się na swoim miejscu, nie spodziewała się zastać
tam kogokolwiek, a tymczasem natknęła się na Edwarda,
który siedział przy stole z karafką wina przed
sobą i na wpół pustym kieliszkiem w dłoni. Nie wyglądał
na szczęśliwego. Miał przygnębioną minę i nawet
nie zauważył, że weszła.
Targały nią sprzeczne uczucia - spytać, co go nurtuje,
czy wymknąć się z pokoju, zanim ją zauważy? Wybrała
bezpieczniejsze wyjście, postanowiła uniknąć spotkania.
- Nie dotrzymasz mi towarzystwa?
- Nie.
- Szczera do bólu - zacmokał z przyganą. - Taka
szczerość jest niewskazana wobec człowieka, który cierpi
na depresję. Już lepsza byłaby choćby najbardziej naiwna
wymówka.
Bells usiłowała zebrać myśli, żeby znaleźć właściwą
odpowiedź, lecz wypite wino odebrało jej jasność
umysłu.
- W takim razie wolisz, żebym kłamała?
- Hmm, nie, chyba nie - odparł po chwili zastanowienia.
- Ale wymówek nie uważa się za kłamstwa, tylko
za uprzejme wykręty.
- Upiłeś się, Cullen?
Spojrzał na nią spod zmrużonym powiek, niezgrabnie
dźwignął się z krzesła i przybrał dumną pozę.
- Oczywiście, że nie. W życiu nie byłem pijany.
- Wszyscy tak mówią - prychnęła. - W takim razie
co cię dręczy? Kolacja się udała. Zamiast topić smutki
w kieliszku powinieneś się cieszyć.
- Cieszyłbym się, gdybym nie wiedział, że przynajmniej
trzech, a może i czterech moich krewnych - i nawet
wiem, kto - poleci do ojca i szepnie mu na ucho, że
skompromitowałem się podczas mojego pierwszego występu
w charakterze pana domu.
- Przyjęcie było udane, a ty mówisz o kompromitacji?
Ach, jesteś zalany w pestkę.
Edward dopił wino i z trzaskiem odstawił kieliszek.
- Drogie dziecko, nie chodzi o przyjęcie - wyznał. -
Wszystko przez Jacoba i jego długi język. Gdybyś
znała mojego ojca, wolałabyś nie wyprowadzać go z równowagi.
- Masz taką miłą rodzinę. Nawet ja to zauważyłam.
Nie sądzę, aby twój ojciec był od nich gorszy.
Parsknął śmiechem. Czekała, aż coś powie, ale widocznie
to była jego odpowiedź.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
- Połóż się i prześpij.
Dumał przez chwilę, marszcząc brwi.
- Położyłbym się, tylko nie mogę trafić do łóżka.
- Hę?
- Próbowałem, naprawdę. Ale za każdym razem lądowałem
w cudzym. Potrafię rozpoznać własne łóżko.
W końcu nie zostało mi nic innego jak wrócić tu i przysiąść
na krześle.
Bells przewróciła oczami, energicznym krokiem podeszła
do stołu, złapała Edwarda za ramię i wyprowadziła
z pokoju, kierując się ku schodom. W czasie
wspinaczki coraz trudniej było go ciągnąć. Obejrzała się
i zobaczyła jego ściągniętą twarz.
- Bez pomocy chyba nie dam rady - wyznał.
- A jak myślisz, co ja robię?
- Możesz mnie puścić z jakiegoś powodu i wtedy
stracę równowagę. Oczywiście, jeśli skręcę kark, ojciec
prawdopodobnie zlituje się nade mną.
Bells zaczynała odczuwać rozbawienie. Pijany edward
Culen był rozbrajający. I nieszkodliwy. Żadnych
uwodzicielskich spojrzeń. Zupełnie opuściło ją zdenerwowanie,
jakie zawsze pojawiało się w jego obecności.
Mogła go nawet spokojnie dotykać.
- Chcesz się przespać na kanapie?
- Kiedy na górze mam wygodne łóżko? - obruszył
się. - Nie. A gdybym się ciebie złapał, dalibyśmy radę?
Fiołkowe oczy zwęziły się podejrzliwie.
- Za co złapał?
- Za ramię, oczywiście. A myślałaś, że za co?
Zarumieniła się nieznacznie, chwyciła go w pasie
i przewiesiła jego ramię przez barki.
- Tak lepiej?
- Znacznie lepiej.
Wspięli się na schody bez przygód. Mocno się na niej
opierał, lecz pomimo szczupłej postury wystarczało jej
siły, żeby go podtrzymać. Nie puścił jej, gdy dotarli na
korytarz na piętrze, a wręcz odniosła wrażenie, że to
on ją prowadzi. Doszła jednak do wniosku, że szybciej
dotrą do celu, jeśli nie będą dyskutować. Tam jednak też
jej nie puścił, najwyraźniej licząc, że doprowadzi go aż
do łóżka.
- Lepiej nie zasypiaj na stojąco - mruknęła. - Puszczaj
mnie, bo jak...
- Nie ruszaj się - uciszył ją warknięciem. - Chyba
będę wymiotował.
Dziewczyna zamarła. Zapomniała na chwilę, że jest
pijany. Przykro jej się zrobiło, że go podejrzewała - ale
tylko na pięć sekund. Edward odwrócił ku niej głowę
i unosząc ją nieznacznie, dotknął wargami jej ust.
Bells uchyliła się. Chciała wierzyć, że to przypadek,
że doszło do tego niechcący. Lecz teraz jego usta muskały
jej szyję, przyprawiając ją o dreszcz.
- Dobrze wiesz, że cię pragnę - usłyszała. - Nie kryję
się z tym. Czekają nas rozkosze, najdroższa. Przestań się
wzbraniać.
W ostatniej chwili desperackim wysiłkiem - bo te słowa
osłabiały jej wolę - odwróciła się, żeby mu powiedzieć,
co może sobie zrobić z tą rozkoszą, i... wpadła
w pułapkę. Chciała się bronić, naprawdę chciała, ale uleciały
jej z pamięci wszelkie powody, dla których nie miałaby
mu pozwolić się pocałować. Zawsze ją ciekawiło,
jak to jest. Emily opowiadała jej o oślinionych pocałunkach,
cuchnących alkoholem i takich prawdziwych, które
choć rzadkie, rozpalały zmysły.
Nie miała wątpliwości, że ten pocałunek należał do
tej ostatniej kategorii. Przecież miała do czynienia z Cullenem,
który w dodatku pociągał ją bardziej niż jakikolwiek
mężczyzna kiedykolwiek przedtem. Może i był
pijany, lecz ten pocałunek wcale na to nie wskazywał.
Prawdę mówiąc, nie zdziwiłaby się ani trochę, gdyby
ten pierwszy pocałunek okazał się najcudowniejszym ze
wszystkich, jakie czekają ją w życiu, i gdyby już więcej
nie było jej dane zaznać czegoś tak upojnego.
Powinna natychmiast położyć kres temu, co robił, zanim
zdąży się rozsmakować. Ten pocałunek naznaczy ją
na zawsze, tego była pewna, bo czyż jakiś mężczyzna
mógłby zrobić to lepiej, skoro w tej chwili poznała, jak
całuje najlepszy? Przerwanie tego pocałunku było ostatnią
rzeczą, na jaką miała ochotę. Kiedy tak finezyjnie
manipulował jej wszystkim zmysłami, nie potrafiła zebrać
w sobie dość siły woli i pragnęła jedynie zarzucić
mu ramiona na szyję i zostać tak na wieki.
Przemknęła jej przez głowę osobliwa myśl; jeśli tak
całuje po pijanemu, lepiej nie wiedzieć, jak to robi, kiedy
jest trzeźwy.
- Ummm, pysznie smakujesz!
Ona myślała dokładnie tak samo. Usta miał aksamitnie
miękkie. A może jej się zdawało, bo sama miała delikatne
wargi i w spotkaniu ust osiągnęli pełnię. Wcale
nie poczuła alkoholu, a zapach jego oddechu przyprawiał
o zawrót głowy. Smakował tak intrygująco, że aż
trudno to opisać. Pocałunek wywołał mnóstwo nowych,
bardzo przyjemnych doznań.
Wsunął nogę pomiędzy jej nogi. Poruszał nią zmysłowo,
napierając na uda. Przyciągnął ją do siebie, zamknął
w ramionach, jedną ręką objął plecy, drugą pośladki,
jeszcze mocniej przyciskając do swego uda. Fala
gorąca wzbierała, gotowa eksplodować...
- Do licha, Edwardzie! - dobiegł z korytarza pełen potępienia
głos Aleca. - Mógłbyś przynajmniej zamknąć te
cholerne drzwi!
Trzasnęły zamknięte z impetem drzwi sypialni Aleca.
Bells błyskawicznie oprzytomniała. Odepchnęła Edwarda
i jednocześnie dłonią zwiniętą w pięść trzasnęła
go w ucho. Krzyknął z bólu i odskoczył jak oparzony.
Zerwała się z łóżka, nawet nie spojrzawszy za siebie.
- Następnym razem, jak się upijesz, nie licz na moją
pomoc. Choćbyś miał spać na podłodze - zapewniała
w drodze do drzwi.
Następnego dnia rano, kiedy schodziła na dół, żeby
posprzątać w pomieszczeniach na parterze, bo na piętrze
nie miała nic do roboty, dopóki dwóch próżniaków
wylegiwało się w łóżkach, rozległo się pukanie do
drzwi. Embriego akurat nie było na stanowisku. Wiedziała,
że wcześniej udał się z panią Zafrina na zakupy
i widocznie jeszcze nie wrócił. Nie podeszła jednak
do drzwi. Nastrój, w jakim się znajdowała, nie sprzyjał
odgrywaniu roli uprzejmego lokaja.
Nie była zła na Edwarda za to, co wydarzyło się
w nocy. Pijany jest pijanym i robi głupstwa pod wpływem
alkoholu. Natomiast była zła na siebie. Nic nie
usprawiedliwia takiego zachowania. Mogła na wiele sposobów
wywinąć się od tego pocałunku, ale z żadnego
nie skorzystała, bo zwyczajnie nie chciała. I to właśnie
doprowadzało ją do furii. Nie liczyło się, że wiedziała,
jak powinna postąpić. Nie liczyło się, że zdawała sobie
sprawę, do czego mógł doprowadzić ten pocałunek. Nic
się nie liczyło poza rozkoszą, jaką potrafił dać Edward
Cullen.
Claire się nie pojawiała. A coraz bardziej natarczywe
pukanie świadczyło o zniecierpliwieniu gościa.
Z westchnieniem rozdrażnienia Bells szarpnięciem
otworzyła drzwi.
- Wszyscy śpią, proszę przyjść później - warknęła.
- Słucham? - zapytał gość ironicznym tonem, z którego
wynikało, że nie zamierza się do tego zastosować.
Dłonie Bells zwilgotniały od potu. Chyba nie miała
dotąd do czynienia z kimś budzącym większe onieśmielenie
od tego potężnego mężczyzny.
Był masywny, wręcz zwalisty, miał ogromne bary
i nieprawdopodobnie szeroką, muskularną pierś, a jednocześnie
był niewiele wyższy od niej; mógł mieć poniżej
metra osiemdziesiąt. Wyglądał na jakieś czterdzieści
kilka lat. Trudno było odgadnąć, czy należał do arystokracji.
Budowa wskazywałaby na szlachetne pochodzenie,
lecz ubiór wydawał się nadto swobodny. Nie nosił
fularu, a jego strój składał się z koszuli z białego batystu
rozpiętej pod szyją, czarnego płaszcza, irchowych żółtych
bryczesów i wysokich butów do jazdy. Jasne włosy,
za długie jak na kogoś z modnej elity, gęstymi falami
opadały na ramiona, nadając mu wygląd pirata.
Wyraz twarzy sugerował, że lepiej nie stawać mu na
drodze. Sprawiał wrażenie groźnego człowieka, zapewne
dlatego nagle ogarnęło ją zdenerwowanie. Nie spotkała
dotąd nikogo, kto wytwarzałby taką aurę; ani przez
chwilę nie wątpiła, że sprowokowany, mógłby się stać
nieobliczalny i śmiertelnie niebezpieczny.
Miała ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i zamknąć
je na klucz. I może by tak zrobiła, gdyby jej nie
ominął i nie wszedł do korytarza, stając tam z ramionami
skrzyżowanymi na piersi.
Ścierpła jej skóra ze strachu, że ma z nim pertraktować.
- Oni naprawdę jeszcze śpią. Którego z nich chce pan
widzieć?
- Edwarda.
- Wątpię, aby miał zamiar wstać w najbliższym czasie.
Wczoraj tęgo sobie popił i teraz odsypia.
Jasne brwi uniosły się wysoko.
- Kompletna bzdura. Edward pijany? Niemożliwe.
Wychował się na mocnych trunkach. Zapewniam cię, że
tego młodziana żadna ilość nie zwali z nóg. Więc idź go
obudź i powiedz, żeby zwlókł na dół swój tyłek.
Bells biegiem ruszyła po schodach, potknęła się, zapominając
uniesc spódnicę, po czym zadarłszy ją wysoko,
nie zwolniła ani na chwilę, dopóki nie znikła mu
z oczu. Nie spieszyło jej się do spotkania z Edwardem,
chciała jedynie jak najszybciej uciec od tego mężczyzny.
W holu na górze, gdy odetchnęła z ulgą, dotarło do niej
znaczenie jego słów.
Cullen nigdy się nie upija? Czyli te wygłupy wczoraj
wieczorem były jedynie sztuczką, która miała na celu
zwabić ją na górę, do jego łóżka? A to cholerny drań! Jak
on śmie tak ją oszukiwać?
Rozwścieczona, nie zapukała do drzwi. Wpadła do
pokoju i zobaczyła go w łóżku; już nie spał, leżał zadowolony
z siebie. Usiadł zaskoczony wtargnięciem. Na
widok jej miny przybrał czujny wyraz twarzy.
Stanęła przed nim podparta pod boki.
- Ty skubańcu! - wrzasnęła. - Jeszcze raz spróbuj
podstępem zadrzeć mi spódnicę, a dobiorę ci się do gardła.
I nie dbam, czy mnie za to wyrzucisz!
- O jakim podstępie mówisz?
- Że się zalałeś. Wcale nie byłeś pijany. Ty się nigdy
nie upijasz!
- Przecież ci mówiłem. - Pokazał zęby w uśmiechu. -
To akurat pamiętam dokładnie.
- I że nie możesz trafić do cholernego łóżka. To też
pamiętasz?!
- Bells, skarbie, nie zostawiasz mężczyźnie wyboru.
- Zarechotał. - Zdesperowany, postanowiłem skorzystać
z sytuacji. Naplotłem trochę koszałek-opałek, ale
się opłaciło, wreszcie wiem, jak smakujesz.
- Ach tak?! - warknęła i trzasnęła go pięścią w policzek.
Liczyła, że się uchyli. Wcześniej bez trudu uniknął jej
ciosu. Zaskoczył ją pulsujący ból kostek dłoni. Lecz jednocześnie
ten ból sprawiał jej satysfakcję.
- Nadal tak myślisz? - spytała go zadowolona z siebie.
- Tym razem ci się upiekło. Od dziś trzymaj swoje
pocałunki dla siebie!
Wybiegła z sypialni i trafiła prosto na mur. Przynajmniej
takie odniosła wrażenie. Ten przerażający człowiek,
którego zostawiła w holu, najwyraźniej zniecierpliwiony
oczekiwaniem, wdrapał się na górę.
- Uciekaj, moja panno - polecił. - Dokończę, co zaczęłaś,
możesz mi wierzyć.
Zabrzmiało to bardzo groźnie. Podejrzewała, że Cullenowi
przydarzy się coś znacznie gorszego niż podbite
oko. Należało się draniowi.
Edward z dramatycznym jękiem opadł na łóżko, rozpoznając
głos za drzwiami. Liczył, że ma przed sobą
dzień lub dwa do powrotu ojca. Najwyraźniej Sam
przywlokła go do miasta, gdy dowiedziała się, że statek
jej brata zawinął do portu. A sądząc ze słów Carlaisa, nie
mylił się wczoraj, kiedy stwierdził, że kochani krewni,
zmartwieni jego postępowaniem, doniosą o wszystkim
ojcu. Albo powtórzyli mu paplaninę Jacoba, albo powiedzieli,
że sypia z pokojówką. Zapewne niczego nie
pominęli. Nie rozumiał jedynie, jakim sposobem tak
szybko udało im się do niego dotrzeć.
- Chowasz się za podbitym okiem, byczku?
Edward usiadł i dotknął policzka.
- No popatrz tylko. Jej pięść wylądowała w rym miejscu,
ale oko trochę mnie boli. Myślisz, że zsinieje?
- Myślę - zaczął ojciec - że straciłeś rozum, zadając
się z dziewczyną, która bije pięścią zamiast otwartą
dłonią.
- Wcale tak nie myślisz. - Edward się uśmiechnął. -
Widziałeś ją i dobrze wiesz, dlaczego mam na nią ochotę,
obojętnie czym bije.
- Nie o to chodzi - odparł Carlise, lecz mimo wszystko
podszedł do łóżka, ujął Edwarda za podbródek i przechylając
jego twarz pod różnym kątem, oglądał zaczerwieniony
policzek.
- Oko nie jest podbite, ale siniec może skutecznie
zniechęcić córkę Alberta Denaly i zagnie parol na kogoś
innego.
Edward podskoczył na łóżku.
- A niech to, już o niej słyszałeś?! -zawołał.
Carlise przeniósł się na jeden z wyściełanych foteli
i rozsiadł się w nim wygodnie.
- Drogi chłopcze, pozwól, że opiszę ci moje przedpołudnie.
Udało mi się, ku ogromnej uciesze Sam,
dotrzeć do domu późnym rankiem i znalazłem w moim
gabinecie Antonyego, który płonął z niecierpliwości, żeby
się ze mną zobaczyć. Po półgodzinie mój starszy brat
wreszcie poszedł, nieusatysfakcjonowany moją odpowiedzią.
- Oczywiście - wtrącił Edward z porozumiewawczym
uśmiechem.
Ojciec stanowił indywidualność w klanie Cullenow,
zawsze się spośród nich wyróżniał, chodził własnymi
ścieżkami, miał swobodny sposób bycia, no i był czarną
owcą w rodzinie. Rodzeni bracia się go wyrzekli na ponad
dziesięć lat, kiedy pływał jako pirat po morzach.
Wrócił na łono rodziny, lecz nadal nie przestrzegał konwenansów.
Carlise cieszyła ta opinia oryginała. Nawet członków
rodziny nazywał po swojemu. Większość ich wołała na
Rozalie Ros, lecz on uparcie nazywał ją Ro, co
wielce irytowało braci. Do własnej córki, Jacqueline, ku
niezadowoleniu wujów, zwracał się per Jack.
- Następnie pojawił się Tony i zapowiedział, że bardzo
szybko pozbędziesz się służby domowej, bo sypiasz
z jedną z nich - kontynuował Carlise.
- A wydawałoby się, że przynajmniej on powinien
wykazać zrozumienie - zauważył Edward.
- Och, był nieźle tym ubawiony. Wiesz, mój brat odnalazł
się w roli ojca i myśli jak ojciec.
- Czyli już zapomniał, co to znaczy być młodym
i wolnym?
- Właśnie.
- Ale ty nie...
- Dojdziemy do tego, byczku - przerwał mu Carlise. -
A potem Rosalie, nasze słoneczko, wkroczyła do salonu,
zanim jeszcze Tony skończył przemowę, i dorzuciła kolejny
temat do całej listy trosk, a mianowicie wspomniała
o pannie Denaly.
- Jakim cudem dowiedziała się o tej pannie? Wspomniałem
o niej wyłącznie Rayleyowi i Jasperowi - no właśnie,
Jasper z tym swoim długim językiem!
- Tak naprawdę to sama panna Denaly szerzy pogłoski,
że poślubisz ją, zanim ten rok dobiegnie końca.
Najwyraźniej Rosi podsłuchała, jak mówiła swojej
przyjaciółce, że tak czy inaczej musi cię zdobyć.
- Tak czy inaczej. - Edward się skrzywił. - A co to,
u licha, ma znaczyć?
- Dokładnie to, co myślisz. Zawsze znajdzie się parę
robaczywych jabłek w koszu, które posuną się do
kłamstw i manipulacji, żeby swoje osiągnąć. Czy rzeczywiście
smalisz do niej cholewki?
- To debiutantka, świeżo wprowadzona w świat.
Unikam takich jak ognia.
- Tak też sądziłem. Radzę ci, żebyś trzymał się od
niej z daleka, jak najdalej, chociaż i to może na niewiele
się zdać. Fałszywe pogłoski potrafią tak samo pogrążyć
mężczyznę jak szczera prawda.
- Na jakiś czas zniknę z salonów, dopóki nie upatrzy
sobie nowej ofiary. Te młode łowczynie mężów są w gorącej
wodzie kąpane, jakby uważały, że muszą wyjść
za mąż podczas pierwszego sezonu, co nie zostawia im
zbyt wiele czasu na knucie intryg. Teraz, gdy Sam
jest w mieście, może się zająć prowadzaniem brata na te
wszystkie towarzyskie okazje, gdzie aż roi się od debiutantek.
- Lepiej ugryź się w język, byczku. To oznacza, że
będą mnie ciągać ze sobą.
Edward parsknął śmiechem. Ojciec ponad wszystko nie
cierpiał uczestniczyć w londyńskim życiu towarzyskim.
- Na szczęście gust Aleca co do rozrywek jest podobny
do mojego. Woli miejsca, gdzie znajdzie dziewczynę
na noc. Wymówi się Sam tak jak zawsze.
- Dopiero potem, gdy kilka razy dotrzyma jej towarzystwa.
Moja droga żona, jak wiesz, zawsze stawia na
swoim. Lecz mniejsza o to, mam w pogotowiu kilka wykrętów,
żeby im nie towarzyszyć. A teraz...
Tak krótka pauza wystarczyła, aby Edward jęknął
w duchu, bo dobrze wiedział, co za chwilę usłyszy.
- Co ci przyszło do głowy, żeby włóczyć się po bandyckich
rewirach?
- Nie włóczyłem się - skwapliwie zapewnił ojca. -
Znalazłem się tam w szlachetnym celu. - Prędko opisał
położenie Jaspera oraz sposób, w jaki wyciągnął go
z kłopotów.
Kiedy skończył, Carlise uśmiechnął się z uznaniem.
- Ukradłeś mu je z powrotem? Ja bym chyba na to
nie wpadł.
- Nie, ty byś wyzwał Jeamsa na pojedynek na
pięści.
Carlis wzruszył ramionami.
- Och, wiesz, to czyni cuda. Zdecydowanie mi się
nie podoba, że miał jedną z błyskotek Iriny. Okradając
moją kuzynkę, w pewnym sensie okradł mnie, przynajmniej
tak na to patrzę.
- Cóż, oskubaliśmy go do czysta, lub raczej oskubał
go nasz złodziej. Precjoza, które udało nam się rozpoznać,
zwróciłem ich prawowitym właścicielom, a reszta
trafiła do najbliższego sędziego pokoju. Miejmy nadzieję,
że zorientuje się, co do kogo należy, i dokona zwrotu
tych przedmiotów.
- Nie korciło cię, żeby oddać Jeamsa w ręce sędziego?
- spytał Carlise.
- Musiałbym wyznać, że znaleźliśmy klejnoty, plądrując
jego dom.
- No jasne. - Carlise chrząknął. - Przypuszczam, że
zażądano by od was, abyście dowiedli, gdzie znaleźliście
ukradzione świecidełka. No cóż, może zrozumie, że
źle postępował, i teraz, kiedy wie, że został przyłapany,
przestanie kraść.
- Wcale nie wie. Zapewne sądzi, że okradł go jakiś
pospolity rabuś i nic z tego nie wyniknie. Mało prawdopodobne,
aby przypuszczał, że złodziej rozpoznał któreś
z klejnotów, a nawet więcej - wiedział, że kradnie
zrabowane przedmioty.
- W takim razie chyba będę musiał zabić tego gościa,
aby mieć pewność, że nie okradnie więcej nikogo z mojej
rodziny - westchnął Carlise.
Tym razem chrząknął Edward.
- Naprawdę, nie musisz się w to mieszać. Będę miał
faceta na oku. Postanowiłem dowiedzieć się, gdzie lubi
chadzać, i sam zacznę tam bywać. Nie wiem, w jaki sposób
kradnie, ale planuję go złapać na gorącym uczynku.
Wtedy nie będzie kłopotu z oddaniem go w ręce sprawiedliwości.
Carlice milczał przez chwilę. Jego następna uwaga
wskazywała, że chwilowo uważa temat za zamknięty:
- A tak przy okazji, jakim sposobem udało ci się zatrudnić
siostrę tego złodzieja, skoro nie zaglądałeś więcej
do złodziejskiej meliny?
Edward szczerze wolałby okłamać ojca, ale nigdy się
do tego nie posunął i nie zamierzał zacząć oszukiwać go
właśnie teraz.
- Moja nowa pokojówka i nasz złodziej to ta sama
osoba. I nie musiałem jej szukać. Sama do mnie przyszła,
ponieważ przeze mnie wyrzucono ją z gangu.
- Jak rozumiem, twój kompan jasper nie jest tego
świadomy.
- Nie. Ona większość życia spędziła przebrana za
mężczyznę. Jasper nigdy nie dostrzegł w niej kobiety,
więc kiedy ją wczoraj zobaczył, uznał, że wcześniej miał
do czynienia z jej bratem bliźniakiem.
- Rozumiem. Cholera - nie - nic nie rozumiem! Nająłeś
pospolitą złodziejkę na służbę?
Pod wpływem podniesionego głosu ojca Edward aż
się skulił.
- W tej dziewczynie nie ma nic pospolitego. Czy
przyjrzałeś się jej twarzy? Ma takie delikatne rysy, że
mogłaby uchodzić za księżniczkę! Mówi jak prostaczka,
lecz nic w tym dziwnego, skoro wychowała się na ulicy.
Jest sierotą. Nie ma pojęcia, z jakiej rodziny pochodzi,
ani nie zna swojego nazwiska. Chce stać się kimś lepszym.
I niewątpliwie zrealizuje to pragnienie, bo jest
niesamowicie bystra. W ciągu paru dni, które tu spędziła,
nauczyła się lepiej wysławiać. Odszukała mnie
tviko dlatego, że wini mnie za utratę domu.
- Czy to rzeczywiście była twoja wina?
- Najwyraźniej. Tamtej nocy zmusiłem ją, żeby pojechała
z nami. W tej szajce kieszonkowców obowiązują
pewne zasady, a ona, pomagając nam, złamała większość
ich.
- Nająłeś ją, ponieważ czułeś, że jesteś jej to winien?
- zapytał Carlise.
- Ależ nie - zaprzeczył Edward i czerwieniąc się, dodał:
- Zatrudniłem ją, bo nie pozostawiła mi w tej materii
wyboru. Zagroziła, że uda się do Jamsa i wszystko
mu opowie.
Carlise ściągnął brwi.
- Poczekaj, niech zrozumiem. Zamiast wyciągnąć od
ciebie pieniądze zażądała, żebyś dał jej pracę? Zdaje się
wspomniałeś, że jest bystra?
- Jest. Dobra praca stanowi dla niej część planu stania
się lepszą osobą.
- Pieniądze by do tego wystarczyły - zauważył oschle
Carlise.
- Wiem. O dziwo, wybrała inną drogę. Zaczynam
podejrzewać, że blefowała, grożąc szantażem.
- Możliwe. Jeśli jest taka sprytna, jak mówisz, musi
wiedzieć, że wyjawiając wszystko Jeamsowi, również
poniosłaby konsekwencje.
- Właśnie. Jednakże jako pokojówka sprawuje się całkiem
nieźle. Nie sądziłem, że sobie poradzi, a poza tym
nadal mam na nią ochotę.
- W takim razie dopnij swego, a potem się jej pozbądź.
- Wątpię, abym miał dość po jednym razie, a jej...
hmm, nie interesują miłosne igraszki.
- Dóbr}' Boże, nie mów mi, że złodziejka i szantażystka
próbuje wymusić na tobie małżeństwo.
- Nie, ona po prostu nie chce mieć ze mną do czynienia.
- Cóż to za dziwaczne stwierdzenie! - Carlise przewrócił
oczami. - Nie wątpię, że wierzysz w to, co powiedziałeś,
ale nikt inny ci nie uwierzy.
- To prawda. Nie odkryłem jeszcze, dlaczego tak jest.
- Nie myślałeś, żeby ją zapytać?
- I wyłożyć na stół wszystkie karty, tak?
- Ze sposobu, w jaki cię podeszła, już widać, że wyłożyłeś
całą talię. Zapytaj ją, obłaskaw, weź do łóżka,
a potem pozbądź się z domu. Nie dość, że prawdopodobnie
okradnie cię do czysta, to jeszcze...
- bkonczyła z rabowaniem.
- Akurat! - zauważył ironicznie Carlis.
- Naprawdę, twierdzi, że tego nienawidziła, i jak się
zastanowić, pewnie dlatego nie zażądała pieniędzy. Patrzy
na naszą eskapadę jak na napad z kradzieżą.
- Niemniej umieść ją gdzieś indziej, jeśli masz ochotę
chwilowo się z nią zabawić, ale nie trzymaj jej jako służącej.
Zresztą niech tu siedzi, jeśli tak uważasz, lecz musisz
to odpowiednio uregulować. Pokojówka, która jest
jednocześnie kochanką, wywoła kłopoty w domu.
- Wyrażasz własny pogląd czy wsączono ci to do
ucha dziś rano?
- Młody człowieku, Cullenowie nie donoszą na ucho. -
Carlise zarechotał. - Właściwie masz rację, mnie nie obchodzi,
że ściągniesz na swój dom krytykę. Natomiast
nie życzę sobie, aby z tego powodu nachodzili mnie moi
starsi bracia, a zwłaszcza Jason. Tak więc postaraj się
zadowolić rodzinę, postępując zgodnie z zasadami,
i prowadź dom jak należy, a wtedy oni przestaną biegać
do Jasona i ja nie będę zmuszony wysłuchiwać jego narzekań.
- Jedynie Rosi bardzo często tu zagląda - westchną!
Edward. - Zastanawiam się, jak ją trzymać z daleka
od domu. Myślisz, że kamerdyner potrafiłby stawić
jej czoło i zniechęcić do wizyt?
- O nie! - Carlise się zaśmiał. - Zresztą wcale tego nie
chcesz. Nasza słodka kruszyna żywo uczestniczy w manipulacjach
i swataniu ludzi, lecz zawsze ma dobre intencje
i zazwyczaj nie zawodzi jej intuicja. To wielka
szkoda, że akurat musiała poślubić taką kanalię jak
Hale.
Edward uśmiechnął się. Teraz ojciec tolerował już Emeta
Hala, pod warunkiem że wygrywał z nim
utarczki słowne, z których zresztą zazwyczaj wychodził
zwycięsko. Konflikt między nimi sięgał zamierzchłej
przeszłości, ściślej: czasów spędz.onych na morzu. Edward
został ranny podczas morskiej potyczki między
nimi, co skłoniło Carlisa do zaprzestania pirackich wypraw.
Emet natomiast nie poniósł szwanku i odpłynął,
grając im na nosie, a tego Carlise Culen nie mógł puścić
płazem.
Odpłacił Emetowi pięknym za nadobne i dla wyrównania
rachunków poważnie go poturbował tuż przed ślubem
z Rosi; mało brakowało, a pan młody nie stawiłby
się na uroczystość. Em w rewanżu wpakował Carlisa do
więzienia, co właściwie wyszło mu na dobre, ponieważ
po sfingowaniu śmierci kapitana Hawke'a (pod takim nazwiskiem
znano go po obu stronach oceanu od czasu
ucieczki) mógł wreszcie na dobre wrócić do Anglii.
- A skoro mowa o kamerdynerze - odezwał się
Crlise, wstając z fotela - może chcesz pożyczyć jednego
z moich?
- O rany! - Edward się ucieszył. - Miałem nadzieję,
że to zaproponujesz.
- Pożyczyć, byczku, nie zatrzymać na zawsze, a więc
nadal musisz rozglądać się za kimś na stałe. Mike pod-
sunął mi ten pomysł. Ponieważ dzieli obowiązki domowe
z Ericiem, obaj nie mają zbyt wiele roboty.
- Którego dostanę?
Carlise zaniósł się śmiechem.
- Obu, naturalnie. Będą u ciebie, tak samo jak u mnie,
pracować na zmianę. Te dwie stare morskie wygi od tak
dawna dzielą się pracą, że nie wyobrażają sobie zapewne,
aby mogło być inaczej.
Edward zastał Bells w salonie. Mechanicznie ścierała
kurz z jednego ze stołów i była tak głęboko pogrążona
w myślach, że nawet nie zauważyła, jak wszedł.
Ciekawiło go, czy te myśli dotyczyły jego osoby. Zastanawiał
się, czy przeszła jej złość i czy gdyby teraz odwrócił
ją ku sobie i pocałował, podbiłaby mu drugie oko.
Wolał nie ryzykować i zakasłał, żeby zwrócić na siebie
uwagę. Odwróciła się raptownie, dziwnie zaskoczona.
- Jednak żyjesz? - To pytanie tłumaczyło jej zaskoczenie.
Edward przez chwilę zastanawiał się, co ma na myśli.
- Śmierć z powodu podbitego oka? Chyba nie słyszałem
o takim przypadku.
- Nie chodzi o to, co ci zrobiłam - wybełkotała. -
1 wcale nie masz sińca.
- Na razie - poprawił ją radośnie, na co zareagowała
chmurną miną. - Dobrze, poddaję się. - Błysnął zębami
w uśmiechu. - Wyduś to z siebie. Dlaczego spodziewałaś
się mego zgonu?
- Twój gość - zdenerwowana, zniżyła głos niemal
do szeptu. - Schowałam się w kuchni, żeby tam odczekać,
aż wyjdzie. Przeraził mnie nie na żarty. Od razu wi-
działam, że mógłby ci poderżnąć gardło, nawet nie
mrugnąwszy okiem. Niewielu mężczyzn sprawia takie
brutalne wrażenie, ale ten miał w sobie jeszcze coś takiego,
no wiesz... A w dodatku był na ciebie wściekły.
Edward gruchnął śmiechem. Bells znowu się zaperzyła.
- Co w tym takiego śmiesznego? - zapytała oburzona.
- Moja droga, mówisz o moim ojcu.
- No, jasne - fuknęła. - Akurat! Wcale nie jesteście
podobni.
- No nie, ale to jest mój ojciec. Carlise Cullen, wicehrabia
Masen, czwarty z rodzeństwa, były hulaka, ekspir...
mniejsza z tym, a teraz oddany mąż i ojciec czworga
dzieci, z widokami na kilkoro następnych.
Wreszcie mu uwierzyła.
- Biedny jesteś. Nie chciałabym mieć takiego strasznego
ojca - stwierdziła współczująco.
Uśmiechnął się.
- Wcale nie jest straszny... kiedy lepiej się go pozna.
- Hmm, rzeczywiście nie rozszarpał cię na kawałki,
a już myślałam, że oboje o tym marzymy - wielka szkoda
według mnie.
Jak łatwo wpadała w gniew! Edward odchrząknął.
- Bells, porozmawiajmy.
- Lepiej nie.
- Czy jeszcze nie zrozumiałaś, że powinnaś dbać
o dobry humor swego chlebodawcy?
- Chyba nie w sytuacji, gdy chlebodawca jest jurnym
byczkiem, który myśli tylko o tym, żeby zadrzeć
mi spódnicę.
- Do kroćset, ta twoja szczerość, musisz nad tym popracować.
- Dlaczego?
- Bo...
Przerwał raptownie. Miała rację. To była jedna z tych
cech, które czyniły ją wyjątkową, i wcale nie chciał, aby
się pod tym względem zmieniła. Zresztą rozmawiała
otwarcie i nie stosowała wybiegów jak większość kobiet,
kiedy pyta się je o coś wprost. A on właśnie zamierzał
zadać jej kilka bezpośrednich pytań.
- A więc masz braci i siostry, tak?
W Edwarda wstąpiła nadzieja. Nie czekała, aż jej
odpowie, a to pytanie dowodziło, że interesuje ją bardziej,
niż gotowa jest przyznać.
- Braci bliźniaków i siostrę - wyjaśnił. - Wszyscy są
jeszcze dość mali.
- Dlaczego nie przyszli na przyjęcie, podobnie jak
i twój ojciec?
- Byli z wizytą na wsi u mego wuja, Jasona. On jest
głową rodziny i nie zagląda do miasta zbyt często. Jeśli
więc pragniemy się z nim zobaczyć, jeździmy do jego
wiejskiej rezydencji w Haverston. A takim małym dzieciom
zazwyczaj nie pozwala się uczestniczyć w spotkaniach
dorosłych.
- Nawet kiedy zbiera się sama rodzina?
- Próbowaliśmy - odparł Edward z uśmiechem. - Teraz
w rodzinie jest sporo dzieciaków. Dom podczas ich
spotkań przypomina pole walki.
Bells śmiała się przez chwilę.
- Sama brałam udział w takich bitwach.
- Naprawdę? Dużo było drobiazgu w twojej bandzie
wyrzutków?
- Głównie były tam dzieci, wszystkie sieroty, jak ja.
Laurent zapewniał nam dach nad głową oraz pełną miskę,
no i uczył, jak mamy sobie radzić.
- To znaczy: jak kraść?
- To też.
- Jak rozumiem, był waszym hersztem. To ten, co cię
wyrzucił?
Nieznacznie skinęła głową, odwróciła się i z zawziętą
miną z powrotem zajęła się odkurzaniem. Najwyraźniej
temat okazał się drażliwy. Pewnie zbyt mało czasu
upłynęło od chwili, gdy usunięto ją z szajki, aby chciała
o tym rozmawiać. I tak był zdziwiony, że powiedziała
tak wiele, skoro przedtem milczała jak głaz.
- Usiądź, Bells - poprosił. - Chciałbym zapytać cię
o parę spraw. Równie dobrze można rozmawiać w wygodniejszych
warunkach.
Wskazał na sofę. Wpatrywała się w nią przez chwilę,
po czym przecząco pokręciła głową.
- Tak nie wypada, prawda? Ty usiądź. Mnie tu dobrze.
- Sprawy, o które chcę cię zapytać, są dość... osobiste.
Naprawdę będzie nam wygodniej, gdy usiądziemy.
- Żebyś znowu próbował swoich sztuczek? Znam
cię. Lepiej od razu zrezygnuj.
- Nie ma mowy, kotku.
Chociaż wcale nie zamierzał, posłał Bells takie namiętne
spojrzenie, że zaparło jej dech w piersi, więc
czym prędzej odwróciła wzrok. Bezwiednie zaczęła wachlować
się miotełką. Kiedy zorientowała się, co robi,
jęknęła skonfundowana.
Edward stanął przed dylematem. Wykorzystać jej
chwilę słabości czy, jak planował, jeszcze lepiej ją poznać?
Działając wbrew swej naturze, wybrał tę drugą
możliwość. Chciał od niej więcej niż tylko przelotnego
nasycenia zmysłów. Bał się, że jeśli nawet teraz mu ulegnie,
uzna później, że wykorzystał okazję, i zła na niego,
rzuci pracę i odejdzie.
- Usiądę. Ale ty wybierz sobie jakieś inne miejsce -
wydusiła z siebie po chwili.
Edward uśmiechnął się. Postęp, zdecydowany postęp.
Podeszła do sofy i przycupnęła jak najdalej od niego.
Westchnął i wybrał miejsce na drugim końcu kanapy.
- To długo nie zajmie, prawda? - zapytała jakby nie-
co zniecierpliwiona, po czym dodała łagodniejszym tonem:
- Czeka mnie jeszcze dużo pracy.
- Mogłoby, lecz prawdopodobnie nie zajmie. I nie
przejmuj się pracą, kiedy ja cię od niej odrywam. Jeśli
dzisiaj nie skończysz, biorę winę na siebie.
- No to co chcesz wiedzieć?
- Zacznijmy od twego wieku, zgoda?
- Zdaje się, już o tym mówiłam.
- Piętnaście lat, tak?
- Właściwie dziesięć. Tylko jestem wysoka jak na
swój wiek.
Parsknął śmiechem. Nie podzieliła jego wesołości,
więc czym prędzej się opanował.
- W takim razie ile miałaś lat, gdy zostałaś sierotą? -
zapytał szybko.
- Jakieś cztery czy pięć, a może nawet sześć.
- To teraz masz dwadzieścia? Albo nawet dwadzieścia
jeden?
Przytaknęła skinieniem głowy. Zdawkowa odpowiedź.
Ciągle była speszona, a on nie wiedział, jak pomóc
jej się odprężyć, skoro stanowił powód jej zdenerwowania.
Liczył, iż się otworzy i zapomni, że wolałaby
być gdzie indziej niż prowadzić z nim rozmowę.
- Czy to Laurent nauczył cię kraść? - zmienił temat.
- Nie, Emily. To łona mnie znalazła i zabrała ze sobą.
Owo „łona" przypomniało mu, że miał ją uczyć poprawnie
się wysławiać.
- Ona, nie łona.
- Hę?
- Powiedziałaś „łona", a powinnaś...
- Wiem, że nie mówię dość dobrze, żeby być pokojówką
w takim wytwornym domu - przerwała mu
wzburzona. - Pani Zafrina mnie uczy, ale łatwo się
rozprasza i zmienia temat.
- Ja cię będę uczył.
- Uczył czego? - obruszyła się.
Rozbawiła go jej podejrzliwość.
- Wszystkiego, czego tylko zechcesz, droga dziewczyno,
lecz w tym wypadku miałem na myśli mowę. No
wiesz, można ją poprawić. Ja też musiałem nauczyć się
mówić porządnie. Nie dziwi cię to? Ha, widzę, że mi nie
wierzysz.
- A jak gadałeś? - spytała urągliwie. - Jak ja?
- Niezupełnie - uśmiechnął się. - Ale dość podobnie.
Prychnęła ironicznie. Najwyraźniej nadal mu nie
wierzyła.
- Ukradli cię jako niemowlę? Wychowywałeś się
wśród złodziei?
- Wychowywałem się w tawernie w pobliżu doków,
Bells, a jeśli jeszcze raz prychniesz, podejdę i zacisnę
ci nos. Moja matka pracowała tam wiele lat, a kiedy
umarła, nadal tam mieszkałem. Sama widzisz, jestem
bękartem - dokończył wesoło.
- Nie stroisz sobie żartów, co?
- Absolutnie nie. I staranniej dobieraj słowa, moja
droga.
Zaczerwieniła się odrobinę.
- No to kiedy twój ojciec cię stamtąd zabrał?
- Odnalazł mnie, kiedy miałem szesnaście lat, a właściwie
to ja go znalazłem. On nie wiedział o moim istnieniu.
- W takim razie skąd wiedziałeś, kim jest?
- Moja matka była w nim tak zakochana, że nie było
dnia, aby o nim nie mówiła, i opisała go tak dokładnie,
że natychmiast go rozpoznałem. Naturalnie przeżył szok,
kiedy mu powiedziałem, że jestem jego synem.
- Dał ci wiarę?
Edward zaśmiał się cicho.
- No cóż, miał wątpliwości, ogromne wątpliwości;
co prawda nie wątpił, że jesteśmy spokrewnieni, ale nie
wierzył, iż jestem jego. Wiedział, że musimy być krewnymi,
nie mogło bowiem ujść jego uwagi, że wyglądam
dokładnie jak jego brat, Tony. Jednak kiedy opowiedziałem
mu o matce, przypomniał sobie ją i czas, kiedy byli
razem.
- Chcesz powiedzieć, że zostałeś bogaczem dopiero,
kiedy skończyłeś szesnaście lat?
- W rzeczy samej.
- Ale zachowujesz się jak cholerny nabab.
Parsknął śmiechem.
- Nauczyłem się, moja droga. Co stanowi dowód na
poparcie tych słów, prawda?
- Że mogę nauczyć się mówić jak ty?
- Tak jest.
- Kiedyś potrafiłam - wyznała.
- Hę?
Teraz ona się roześmiała. Zrobiła to tak wdzięcznie,
że Edwarrd wstrzymał oddech.
- Mówić tak jak ty - dodała dla wyjaśnienia.
- Naprawdę?
- Zdarzyło mi się kilka razy, że tamte słowa same jakoś
tak popłynęły, lecz normalnie muszę pomyśleć, zanim
coś powiem, a kiedy jestem zdenerwowana lub zła,
zapominam nawet, że powinnam się zastanowić. Czasy,
kiedy poprawnie się wysławiałam, należą do takiej zamierzchłej
przeszłości, że wydają się nierealne.
- No pewnie, jesteś bardzo stara.
Odpowiedziała mu jedynie uśmiechem, rozpalając
jego ciekawość do białości.
- Czyli nie pochodzisz ze slumsów?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, skąd pochodzę. Jako dziecko straciłam
pamięć. Tak jak wspomniałam, Emily mnie znalazła i zabrała
ze sobą do domu. Sama mogła mieć wtedy jakieś
dwanaście lat. Trudno pamiętać wszystko sprzed tak
wielu lat, ale przypominam sobie, że powiedziała, iż za
dobrze się wysławiam i nie będę do nich pasować, jeśli
nie zacznę mówić jak ona, no i o to zadbała - mniej więcej
jak ty - dokończyła z filuternym uśmiechem.
- Gdzie cię znalazła?
- W zaułku.
- Nie pamiętasz, jak tam trafiłaś?
- Oczywiście, że pamiętam. Panna Jane mnie tam zaprowadziła.
Niestety, umarła tego samego dnia, kiedy
znalazła mnie Emily.
- Kim była panna Jane? Twoją matką?
- Nie, powiedziała, że jest nianią. Była ze mną, gdy
zobaczyłam krew. Chyba ona mnie stamtąd zabrała.
Edward wyprostował się gwałtownie.
- Na Boga, jaką krew?! - zawołał.
Bells ściągnęła brwi pod wpływem wysiłku.
- Tu właśnie moja pamięć się urywa i nie pamiętam
nic sprzed tamtego zdarzenia. Miałam potworną ranę
z tyłu głowy. Emily powiedziała, że została mi po niej
blizna. Sama nigdy jej nie widziałam.
- To znaczy, że w ogóle nie pamiętasz swoich rodziców?
- Nie. Ale czasami miewam sny. Jeden jest przyjemny,
o ładnej damie. Jest taka piękna i wytwornie ubrana,
wygląda jak anioł. Opowiedziałam o tym Emily, a ona
wymyśliła, że to był anioł, że śniło mi się, iż umarłam
i anioł po mnie przyszoł.
- Przyszedł - poprawił ja niemal automatycznie. -
Czy ten anioł był podobny do ciebie?
Bells otworzyła szeroko oczy.
- Skąd wiesz? Tego nigdy Emily nie powiedziałam.
Rzeczywiście ta dama wyglądała trochę jak ja, miała podobną
twarz. I białe włosy, ale tak pięknie upięte. Jednak
nie była stara, wcale nie.
- Bells, prawdopodobnie to twoja matka.
- Akurat! - prychnęła. - Była za pięknie ubrana. To,
co ja myślę, jest bardziej prawdopodobne. Ona jest tym,
kim ja chciałabym się stać.
Zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Możliwe - zgodził się. - Posłał jej uśmiech. - To
wcale nie jest nieosiągalny cel. Ciekawe, jak byś wyglądała
w jedwabiach i z włosami upiętymi w elegancką
koafiurę. Ach, Boże, mniejsza z tym! Gdy to sobie wyobrażam,
jestem gotów całować twe stopy, obiecując ci
cały świat.
Roześmiała się. Słysząc ten śmiech, i tym razem
wstrzymał oddech. Jej chabrowe oczy rozbłysły. Twarz
ożywiła się i pojaśniała, przez co stała się jeszcze piękniejsza,
choć nie sądził, że to możliwe, bo i tak była wyjątkowo
piękna, aż bolało.
- Dlaczego się śmiejesz, skoro mnie przeraża ta
myśl? - skarcił ją z udawaną surowością.
- Bo jesteś niemądry, bracie. Całować me stopy, hę?
Czy musiałabym wpierw zzuć trzewiki?
Ze zdumieniem spojrzał na jej nogi.
- Do licha, ty nadal chodzisz w trzewikach. Czyżby
pani Zafrina zapomniała o tej części twojej nowej garderoby?
Moja droga, powinnaś nosić jakieś wygodne
domowe pantofle. Przecież pracując, większość dnia
spędzasz na nogach. Jeśli się jednak nad tym zastanowić,
wolałbym cię widzieć leżącą na plecach przez cały
dzień. Masz ochotę zmienić zajęcie?
- Absolutnie nie. - Znowu się najeżyła.
Uniósł brew.
- I nie jesteś nawet ciekawa, na czym polegałaby ta
inna praca?
- Przez piętnaście lat udawałam chłopca i dobrze
wiem, co myślą mężczyźni - oznajmiła, podnosząc się
z godnością. - Pamiętaj o tym, brachu, bo znowu mnie
obrażasz - dokończyła, wychodząc z pokoju.
- Nie, poczekaj... nie zamierzałem...
Zamilkł. Już zdążyła wyjść. Do kroćset, jak to możliwo,
że tak szybko popełnił błąd? Zaledwie przed chwilą
się śmiała.
Westchnął, lecz powoli kąciki ust uniosły mu się
w uśmiechu. No cóż, rozmowa zakończyła się niefortunnio,
ale i tak poczyni! postępy. Sprawił, że poczuła sio
przy nim swobodniej, a nawet sprowokował ją do śmiechu.
Następnym razem posunie się do żartów, podroczy
się z nią, rozśmieszy. Później ukradnie całusa... hmm,
może lepiej wstrzymać się do czasu, kiedy zblednie mu
siniec. W końcu należy do kobiet, które rozdają ciosy zamiast
policzkować.
- Emily! - Bells oniemiała ze zdumienia, kiedy podeszła
do drzwi, dowiedziawszy się, że ma gościa. Rzuciła
się Emily na szyję, uściskała ją, lecz zaraz się odsunęła,
zaniepokojona wyrazem twarzy przyjaciółki. - Co
się stało? - zapytała.
- Chodźmy się przejść, co? Źle się czuję w takim
miejscu.
Bells ją rozumiała. Emily, poza tym, że była nierządnicą,
nosiła się jak nierządnica i nie pasowała do tej
dzielnicy. Aż dziw, że udało się jej tu dotrzeć i nikt jej
nie przegonił.
- Chodźmy do parku - zaproponowała Bells, biorąc
Emily pod ramię i przechodząc z nią przez ulicę. - Jak
tu trafiłaś?
- Znalazłam dryndę. Dorożkarz miał na mnie ochotę
i bardzo chętnie mnie tu przywiózł. A nawet - odwróciła
się i posłała całusa dryndziarzowi, który czekał nieco
dalej na ulicy - odwiezie mnie z powrotem do domu.
- Nie spodziewałam się twojej wizyty tak szybko.
Nie minął nawet tydzień.
Bells częścią monet wręczonych jej przez panią Zafrine
zapłaciła kominiarzowi za dostarczenie Emily
swego nowego adresu. Pani Clearwater napisała go dla
niej na kartce, a młody chłopak z radością podjął się misji,
ponieważ w lecie miał mniej roboty niż w zimie.
- Tak się cieszę, że cię widzę - powiedziała Bells,
siadając na ławce z widokiem na ulicę.
- Martwiłam się, że nieprędko znajdziesz robotę, bo
wcześniej tyle się naszukałaś. Ale chyba nieźle trafiłaś.
Patrzcie tylko. Ledwo cię rozpoznałam w tym paradnym
stroju. O mało nie umarłam, gdy dryndziarz pokazał
mi dom. Podoba ci się tutaj? A jużci, jak by się mogło
nie podobać!
- Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję, ale ludzie
są dobrzy i życzliwi. Nawet uczą mnie lepiej mówić.
- Zauważyłam. Kiedyś tak piknie mówiłaś, że aż
mnie uszy boleli.
- Wcale nie - zaśmiała się Bells. - Za każdym razem,
kiedy się zapomniałam, szczypałaś mnie podczas
tych nauk.
- Nigdy cię mocno nie uszczypłam, nie chciałam tylko,
żeby cię wyciepli, że niby nie pasujesz. Ale tak
szczerze, to zawsze wiedziałam, że długo z nami nie pobędziesz,
bo rodzina cię znajdzie i zabierze.
- Naprawdę?
Bells łudziła się podobną nadzieją. Przez wiele lat
zasypiała, roniąc łzy z tęsknoty za rodzicami, których
nawet nie pamiętała. Lecz kiedy podrosła na tyle, żeby
myśleć logicznie, doszła do wniosku, że nie ma już żadnej
rodziny, poza tą, do której wprowadziła ją Emily. Jeżeli
żył jakiś, choćby daleki krewny, czyż panna Jane nie
napomknęłaby o tym podczas ucieczki?
Przypomnienie, że po wielu latach i tak wyrzucono ją
z gangu, otrzeźwiło je obie.
- Czas był na ciebie, Bells, i zobacz, że wyszło ci na
dobre.
- Wiem, ale tęsknię za wami.
- Możesz nas czasem odwiedzać. Utrzesz nosa Laurentowi,
gdy zobaczy, jak sobie radzisz. A skoro już mowa
o jego nosie, to mu go złamano.
Bells zmrużyła oczy.
- Dobrze mu tak. Wcale mi go nie żal. Ale chyba nie
jechałaś taki kawał drogi, żeby mi o tym powiedzieć.
- Właściwie tak - odparła Bells, kręcąc się niespokojnie.
- Nie było mnie, kiedy to się stało, więc nie widziałam
mężczyzny, który mu go złamał, ale porządnie
poturbował Laurenta, żeby od niego wyciągnąć, gdzie jesteś.
- Chodziło o mnie?
- No. Oczywiście Laurent mu nie powiedział, bo nie
wie. Ten chłopak, który przyniósł twój adres, znalazł
mnie na ulicy, więc Laurent nie wie, że go mam.
- I ten człowiek mnie szukał?
Emily pokiwała głową.
- Nie powiedział, kim jest ani dlaczego ciebie poszukuje.
Porządnie wystraszył Laurenta, a wiesz, że on nie
należy do bojaźliwych. Mnie też przeraził, bo jeśli tak
pobił Laurenta, pewnie tobie też chce zrobić krzywdę.
A Laurent już wie.
- Co wie?
- Że jesteś kobietą. Tamten mężczyzna nazywał cię
„białowłosą dziwką ".
Bells wzdrygnęła się.
- Bardzo się złościł?
- Był zajęty przeprowadzaniem nas do nowego miejsca,
żeby skryć się przed tamtym człowiekiem, no i pie-
lęgnowaniem nosa oraz innych części ciała. Trudno powiedzieć,
czy rozzłościło go to, co się stało, czy też twoje
oszustwo.
- Myślisz, że to był ktoś, kogo okradłam?
- Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Ale przecież
ty zawsze tak pilnowałaś, żeby nikt cię nie widział.
- Wiem, jednak... - Bells przerwała w pół zdania,
uzmysławiając sobie nagle, kto to mógł być.
- Co?
- Ten lord, do którego włamałam się tamtej nocy...
jego służący dobrze mi się przyjrzał. Co prawda udało
mi się wywieść go w pole, ale na drugi dzień, kiedy
wyszło na jaw, że brakuje biżuterii jego pana, wiedział
już, że byłam złodziejem. Okazało się, że ten lord też jest
złodziejem i dlatego wie, jak znaleźć zbira, żeby mnie
wytropił.
- To niedobrze wygląda - skomentowała Emily.
- No, nie.
Gdy po odejściu Emily głębiej się nad tym zastanowiła,
ogarnęły ją wątpliwości, czy ten mężczyzna działał
z polecenia lorda Jamsa. On pytał o kobietę, a przecież
tamtej nocy nic nie wskazywało na to, aby służący
Jamsa przejrzał jej męskie przebranie. A więc poszukiwaliby
nie kobiety, lecz jasnowłosego mężczyzny.
Poza tym ciągle miała w pamięci tamto wrażenie, że
ktoś ją śledzi, kiedy rano wracała do domu. Ten ktoś
musiał ją stracić z oczu, a potem węszył po okolicy,
aż w końcu dowiedział się, gdzie mieszka. Tamtego
dnia w drodze do domu przeszła przez kilka zamożnych
dzielnic. W takim razie mógł to być jakiś inny bogacz,
okradziony w ostatnim czasie. Widząc ją w okoli-
cv, wziął za winowajcę i postanowił się zemścić. Wtedy
właśnie zgubiła kapelusz, a bez niego o wiele bardziej
przypominała kobietę. Może nawet doszedł za nią do
samego domu, a widząc, gdzie mieszka, zamiast samemu
się z nią policzyć postanowił nająć rzezimieszka,
żeby załatwił sprawę.
Takie rozumowanie wydawało się całkiem logiczne,
ale teraz nie warto było zaprzątać sobie tym głowy. Ten
człowiek nigdy się nie dowie, gdzie mieszka. Może spokojnie
wrócić do porządków na piętrze i więcej o tym
wszystkim nie myśleć.
Nieoczekiwana, aczkolwiek miła wizyta Emily zakłóciła
nieco jej rozkład dnia. Dopiero przed wieczorem
skończyła sprzątać pokoje na parterze. Weszła do bawialni,
przekonana, że nikogo tam nie ma, i dopiero gdy
się odwróciła, spostrzegła, że na sofie siedzi Edward
w towarzystwie kuzynki Rosi Hale. Niestety, nie wycofała
się dostatecznie szybko.
- Wejdź, Bells. Możesz sprzątać przy nas - odezwał
się Edward.
- Zaczekam - zapewniła go skwapliwie.
- O tak późnej porze? Nie bądź niemądra. Dokończ
pracę i będziesz miała wolne.
Rzeczywiście. Do posprzątania pozostała już tylko
bawialnią. Pracy było niewiele, bo od czasu, gdy sama
siedziała na tej sofie, nikt nie zaglądał do tego pokoju.
Nie widziała Edwarda od wczorajszej rozmowy.
Wieczór spędził poza domem, rano też dokądś wyszedł.
O dziwo, w czasie jego nieobecności dom wydawał się
jakby nie ten sam. Nie potrafiła określić, skąd takie wrażenie,
lecz różnica była wyraźna, przynajmniej dla niej.
Może stąd, że nie potrafiła się odprężyć, gdy był w pobliżu.
Nie, nieprawda, nie wiadomo dlaczego działo się
odwrotnie. Chodziła niespokojna, gdy go nie było.
Nadal odczuwała lekką irytację, że wczoraj uśpił jej
czujność. Sposób, w jaki sprowokował ją do wyznań,
świadczył, że powinna się mieć na baczności. A przecież
wczoraj tylko rozmawiali. Dowiedziała się o nim kilku
ciekawych rzeczy.
Był bękartem. No proszę. Kto by się spodziewał, że
ktoś taki mieszka w pięknym domu, w bogatej części
miasta i w dodatku ma ogromną rodzinę, która najwyraźniej
w pełni go akceptuje.
Urodził się i wzrastał w tawernie. Nadal nie mieściło
jej się to w głowie. W takim razie nie był lepszy od niej.
Jego matka zapewne nie różniła się od jej rodziców.
I dlaczego o tym powiedział? Czyż nie powinien raczej
trzymać wszystkiego w tajemnicy?
- Nadal pozwalasz jej odkurzać? - Rosi zwróciła
się do Edwarda, kiedy Bells przechodziła przez bawialnię,
żeby zetrzeć kurz z gzymsu kominka. - A może
ona to lubi?
- Nie zaczynaj... - odezwał się Edward, ale nie dane
mu było dokończyć.
- Naprawdę, Edward, sądziłabym, że akurat ty ze
wszystkich mężczyzn powinieneś wiedzieć, jak należy
traktować kochankę.
Bells obejrzała się przez ramię dokładnie w chwili,
gdy Edward kopnął kuzynkę w kostkę, miażdżąc ją przy
tym wzrokiem. ROsi jedynie syknęła i zmieniła temat,
chyba wracając do sprawy, którą omawiali, zanim Bells
weszła do bawialni.
- Edi, nie możesz opuścić tego balu, naprawdę,
nie możesz. To świetna okazja, żeby raz na zawsze uciąć
wszelkie spekulacje. Wczoraj wieczorem Tanya zaczęła
rozpuszczać nowe pogłoski, że miała z tobą schadzkę.
Wiesz, co to oznacza, prawda?
- Że jest wstrętną kłamczucha.
- Nie, my to wiemy, lecz inni nie. To znaczy, że jest
zdeterminowana, a sezon dopiero się rozpoczął!
- Do diabła, ledwo spojrzałem na tę dzierlatkę! - obruszył
się Edward. - Nie rozumiem, dlaczego mnie akurat
wybrała, przecież nie poświęciłem jej nawet dwóch
minut, a tym bardziej nie dałem do zrozumienia, że
chciałbym ją bliżej poznać.
- Jak wyglądają wasze stosunki?
- Nie zaszło nic godnego uwagi. Ktoś nas sobie
przedstawił, nawet nie pamiętam, kto, a ponieważ właśnie
wychodziłem z przyjęcia, zamieniłem z nią zaledwie
kilka słów. Później podczas innej okazji podeszła do
mnie i do Aleca, lecz znowu ledwo na nią spojrzałem.
Przecież najpierw powinna mieć dowód, że jestem zainteresowany,
zanim rozpętała tę kampanię, żeby mnie zakuć
w małżeńskie kajdany.
- No, pięknie! Edwardzie, zaprzeczanie na nic się tu nie
zda. Dobrze wiesz, że w całym mieście nie ma ani jednej
młodej niezamężnej kobiety, która nie skorzystałaby
z okazji, żeby cię usidlić. Tanya Denaly po prostu podejmuje
działania, podczas gdy reszta pokornie czeka,
licząc, że je zauważysz.
Bells, zerknąwszy za siebie, spostrzegła, że Edward
się zarumienił. Wiedziała, że powinna zająć się odkurzaniem
jakiegoś innego mebla, lecz zafascynowana tą rozmową,
bała się ściągnąć na siebie uwagę.
- Jeśli tak wszystko wiesz, kotku, wyjaśnij mi, skąd
te gorączkowe zabiegi? - jęknął. - W zeszłym tygodniu
pierwszy raz widziałem tę pannę na oczy. Czy ona musi
wyjść za mąż? Może jest przy nadziei?
Rosi zadumała się, po czym pokręciła głową.
- Nie, wielce wątpliwe. Myślę, że zagięła na ciebie
parol, zakładając, że nikt inny jej nie interesuje. A jest
niecierpliwa, bo została rozpieszczona. Tyle udało mi się
dowiedzieć. Rozmawiałam z kimś, kto od wielu lat zna
Denalych. Powiedział mi, że to jedynaczka, nieprzyzwoicie
rozpuszczona przez ojca.
- Ale żeby przez takie intrygowanie narażać na
szwank własne nazwisko? Lekka przesada, nie uważasz?
- Robi to zapewne z jednego powodu - stwierdziła
Rosi. - Chce, aby ojciec się o wszystkim dowiedział
i wziął sprawy w swoje ręce. Teraz rozumiesz, dlaczego
powinieneś być jutro na balu?
- Nie. Mój udział w nim, jeśli ona tam będzie, tylko...
- O nie, nie pójdziesz tam sam. Wczoraj wieczorem
przypadkiem natknęłam się na starą znajomą naszej kuzynki.
- Której kuzynki?
Rosi sapnęła zniecierpliwiona.
- Iriny, ale to bez znaczenia. Istotne, że młodsza siostra
tej znajomej też jest debiutantką.
- Znam ją?
- Nie, nie sądzę.
- W takim razie do czego zmierzasz?
- Jestem pewna, że zgodzi się, abyś jej towarzyszył,
gdy wtajemniczymy ją w nasz plan. Adorując ją przez
cały wieczór, udowodnisz, że twoje romansowe zamiary
są skierowane gdzie indziej. Zwłaszcza, jeśli całkowicie
zignorujesz Tanye.
- Bardzo proste, lecz czy w ten sposób nie obudzę
w tej pannie jej własnych nadziei?
- Hmm... cóż. Prawdopodobnie. Wszystkie mają tę
skłonność, jeśli tylko zatrzymasz na którejś wzrok. Wytłumaczymy
jej, że jedynie pomaga ci wybrnąć z niezręcznej
sytuacji, która przybiera niebezpieczny obrót.
A ona skorzysta na twojej uwadze. Wzrośnie jej pozycja,
ponieważ wzbudzi zainteresowanie wielu młodych kawalerów.
Będą ciekawi, cóż takiego cię w niej zafascynowało.
- Kotku, przeceniasz moje możliwości - Edward się
zaśmiał.
- Bzdura. Oboje wiemy, że swą obecnością na oka-
zjach towarzyskich wzbudzasz ogólne poruszenie. Prawie
wszyscy zastanawiają się, czy jesteś podobny do ojca
i wuja. Ci dwaj skandaliści niezmiennie siali ferment,
zanim usunęli się z tej sceny. Tobie jakimś cudem udaje
się jak dotąd uniknąć skandalu i nikt nie wie, co sądzić
na twój temat.
- Staram się, jak mogę. - Edward błysnął zębami
w szelmowskim uśmiechu.
- Wiemy o tym - powiedziała Rosi, poklepując go
po dłoni. - Najwyraźniej wziąłeś przykład z Rayleya
i załatwiasz swoje sprawy dyskretnie. Naturalnie nie
bez znaczenia jest fakt, że wybierasz takie kobiety, które
nie obnoszą się z romansami przed każdym, kto tylko
ma ochotę o nich słuchać. I nie waż się wspomnieć o pechu
Emeta pod tym względem.
Edward zaniósł się śmiechem.
- Nigdy nie przyszło mi to do głowy, staruszko.
Chociaż, jak się zastanowić, pechowa historia z lady Eddington
wyszła mu na dobre. Wątpię, czy w innej sytuacji
byś go poznała i była zmuszona za niego wyjść, gdyby
lady E. nie wycwierkała swoim przyjaciółeczkom, że
miał ją uprowadzić, ale zamiast tego porwał ciebie.
- Dziękuję, że o tym nie wspomniałeś. - Rosi się
skrzywiła. - Tak więc, jak już powiedziałam, jeśli pojawisz
się jutro na balu z debiutantką i poświęcisz jej cały
wieczór, rozejdą się plotki, że ją emablujesz, co powinno
położyć kres pogłoskom rozsiewanym przez Tanye. I będzie
zmuszona zaprzestać...
- O ile w to uwierzy - wszedł jej w słowo Edward. -
Czy ta siostra znajomej Iriny jest ładniejsza od Tany?
- Hmm, szczerze mówiąc, nie. - Rosi się zasępiła.
- No cudownie! Cały mój plan na nic. Masz rację, nic
z tego nie wyjdzie. Tanya bez trudu przejrzy twoją grę.
1 wcale jej to nie zniechęci, lecz może wręcz skłonić do
podwojenia wysiłków.
- Uda się, jeżeli znajdziesz mi pannę ładniejszą od
Tany. Wiem, to niełatwe. Jest oszałamiająco piękna.
- Do diabła, Edi - westchnęła Rosi. - Jeśli tak
myślisz, czemu się nią nie zainteresujesz? Zapewne ją
też to zastanawia i uważa, że tylko udajesz niedostępnego.
Możliwe, że sądzi, iż wyrządza ci przysługę, przyśpieszając
bieg wydarzeń za pomocą plotek.
- Kotku, odpowiedź jest prosta. Zastanów się chwilę,
a sama ją znajdziesz.
- Ponieważ postanowiłeś spędzić życie w stanie wolnym?
- zapytała Rosi słodkim głosikiem, unosząc
brwi.
- Właśnie. 1 dlatego trzymam się z daleka od debiutantek
i wszelkich innych młodych dam na małżeńskim
targowisku. Na świecie jest dość kobiet, z którymi można
przyjemnie spędzać czas, nie ryzykując utraty kawalerskiego
stanu.
- Proszę, oszczędź mi szczegółów - powiedziała Rosi,
wznosząc oczy ku niebu. - Możemy zapomnieć
o moim świetnym pomyśle. Nie ma na podorędziu żadnej
młodej osóbki, która chociażby dorównywała Tany
pod względem urody i pozycji. Ta panna jest niekwestionowaną
królową sezonu.
Tym razem Edward poklepał kuzynkę po dłoni.
- Kotku, jestem pewien, że coś wymyślisz. Nigdy nie
brakuje ci pomysłów.
- Ale czasu zostało niewiele - westchnęła Rosi. -
Ona już twierdzi, że mieliście schadzkę, a przecież to
nieprawda. W końcu te ploteczki dotrą do jej ojca, a wtedy
on złoży wizytę twojemu ojcu, sam wiesz, jak to wygląda.
- Mój ociec roześmieje mu się w twarz i każe kupić
męża gdzie indziej - odparł z uśmiechem Edward.
- A wtedy on uda się do wuja Jasona, i jak ci wiadomo,
wuj nie będzie tym rozbawiony.
Edward wzdrygnął się już na samą myśl o tym.
- Tak jest, musimy się uciec do desperackich kroków.
Twój plan był dobry. Pomyśl, może jest jakaś inna panna
niewiele brzydsza od Tany, która mogłaby odegrać tę
rolę.
Rosi ponownie pokręciła głową.
- Muszę z przykrością przyznać, że w tegorocznej
stawce debiutantek jest niewiele piękności. Jedyna panna,
która dorównuje urodą Tany już się zaręczyła. Właściwie
nie przychodzi mi na myśl ani jedna niezamężna
kobieta w Londynie, która... hmm, chwileczkę...
- Co?
- Cofam to. Jest jedna i właśnie na nią patrzę.
Bells natychmiast się obejrzała, żeby sprawdzić,
o kim mówi Rosi, i zobaczyła, że siedząca na kanapie
para patrzy prosto na nią. Oblała się rumieńcem. Cały
czas z żywym zainteresowaniem śledziła ich rozmowę.
Nie musiała pytać, kogo Rosalie Hale ma na myśli. Właśnie
usłyszała niewiarygodny komplement i chłonęła go
z lubością.
Edward spojrzał z ukosa na kuzynkę.
- Nie - odparł zdecydowanie.
- Ale ona idealnie się nadaje! - zawołała Rosi. -
Zdecydowanie przewyższa Tanye urodą.
- Nie.
- Dlaczego nie? Ach tak, oczywiście nie ma prawa
otworzyć ust.
- Nie o to...
- Właśnie o to - przerwała mu Rosi. - Jeśli się odezwie,
podstęp wyjdzie na jaw.Bells, umiesz trzymać
buzię na kłódkę? - Bells nie odpowiedziała, a Rosi,
podsumowała triumfalnie: - No, proszę, umie.
- Rosi, uwielbiam cię, ale to jest niewydarzony pomysł.
Ona potrafi bardzo dobrze się wysławiać, gdy się
nie denerwuje, jed...
- Naprawdę potrafi? - zaskoczona, znowu weszła
mu w słowo.
- Tak, chociaż nie ma gwarancji, że coś jej się nie wymknie.
Poza tym nie ma balowej toalety, a przecież nikt
nie uszyje jej sukni do jutrzejszego wieczoru.
- Pożyczę jej którąś z moich.
Uniósł brew.
- Czyżbyś od wczoraj urosła?
- No to dodamy falbanę. Edi, przestań piętrzyć
trudności, wiesz, że się uda, zwłaszcza jeśli będzie naśladować
panie na balu.
- Nic z tego nie będzie. Ona nie umie tańczyć. Przecież...
- Skąd wiesz, że nie umiem, co? -Bells nie wytrzymała.
- A może chodziłam na bale maskowe organizowane
w klasztornych ogrodach. Może świetnie tańczę?
- W roli mężczyzny - uciął zniecierpliwiony Edward.
- Próbowałaś kiedykolwiek tańczyć jako kobieta?
Bells po raz drugi spiekła raka. Tak naprawdę nigdy
w życiu nie tańczyła, ale nie mogła pogodzić się
z myślą, iż uznał to za oczywiste. A pomysł zaczynał jej
się podobać. Udział w eleganckim balu dla wyższych
sfer? Nigdy jej się nie śniło, że coś takiego jest w ogóle
możliwe. A jakaż to doskonała okazja, aby spotkać mężczyznę,
który mógłby się w niej zakochać i poprosić
o rękę! Naturalnie nie kogoś utytułowanego. Wiedziała,
że nie ma prawa mierzyć tak wysoko. Ale na pewno nie
będą tam tylko sami lordowie. Inni dobrze sytuowani,
godni szacunku panowie też zostali zaproszeni, tacy bez
tytułów, których nie obowiązują takie rygorystyczne zasady
przy wyborze żony.
No i rzeczywiście była na balu maskowym w ogrodach...
może nie tyle była, co przyglądała się z daleka,
żałując, że nie może być. Tamci ludzie sprawiali wrażenie
rozradowanych. A bal wcale nie był wyłącznie dla
bogaczy, absolutnie nie. Każdy mógł tam przyjść i chociaż
przez jeden wieczór udawać, że jest kimś innym.
- Hmm, nie umie tańczyć - podchwyciła Rosi,
chcąc obalić ostatni argument Edwardowi. - W takim razie
zwichnęła nogę w kostce, albo coś w tym rodzaju.
- Nie mówi i ledwo chodzi. Wygląda na to, że powinna
kurować się w łóżku, a nie przychodzić na bal.
Rosi spojrzała na niego z dezaprobatą.
- Głos straciła podczas szczególnie ekscytującego
polowania na lisy na początku tygodnia - wyjaśniła
z naciskiem. - Już jest lepiej, ale nadal musi dbać o struny
głosowe. A nogę zwichnęła na tym samym polowaniu,
gdybyś przypadkiem nie wiedział. Zamierzała zrezygnować
z balu, ale nie chciała cię rozczarować, skoro
tak bardzo zależało ci na pokazaniu się z nią jutrzejszego
wieczoru. A ponieważ będzie w mieście jeszcze tylko
przez weekend...
- Zaczynam to widzieć, Rosi. A jak ją zamierzasz
przedstawić?
- Mogłaby być daleką krewną Victori. Ona ma mnóstwo
tytułów, chociaż rzadko się je wymienia, odkąd
wyszła za Rayleya. Na pewno Victoria nie miałaby nic
przeciwko temu, aby Bells uchodziła za jej krewną.
- Koligacje z diukiem... to chyba trochę za wysoko,
nie sądzisz? - zaoponował Edward.
- No nie, oczywiście, pomyślimy o mniej znacznym
tytule. I bardzo odległym pokrewieństwie. Powiedzmy,
że jej rodzice wyjechali do Ameryki i tam dorastała...
nie, już wiem, wychowała się w Kornwalii! Tak na
wszelki wypadek, gdyby ktoś zwrócił uwagę na akcent.
Uda się, uda się bez dwóch zdań. Nikt, powtarzam, nikt
nie śmie wątpić, że zalecasz się do tej ślicznej panny od
kilku miesięcy, w związku z czym najprawdopodobniej
nie spotykałeś się z Tanya Denaly. To musiał być jakiś
inny szczęściarz.
Edward ze zdumieniem pokręcił głową.
- Jak ty to robisz, Ros? Owinęłaś mnie wokół małego
palca.
- Bzdura - zbyła go żartobliwie. - A teraz zabieram
ją do siebie, żeby wszystko przygotować. Jutro wieczorem
przyjeżdżasz po nas dokładnie o dziewiątej. Spóźnimy
się tylko tyle, ile nakazuje bon ton, ani sekundy
więcej.
- My się spóźnimy?
- To oczywiste, że jadę z wami. Ona musi mieć przyzwoitkę.
- Kiedy zostałaś mym aniołem stróżem, kotku?
- Gdy Alis przykazała mi mieć na ciebie oko podczas
jej nieobecności.
Wzniósł oczy ku niebu. Alis, która nie tylko była
jego kuzynką, ale i najlepszą przyjaciółką, martwiła się
o niego bardziej, niż to było konieczne.
- Daleki jestem od gaszenia twego entuzjazmu co do
tego niesamowitego planu, lecz czy nie sądzisz, że należałoby
spytać Bells, czy ma ochotę ratować mnie ze
szponów Tany?
- Och, racj'a - westchnęła Rosi. - Tak, niewątpliwie.
- Po czym zwróciła się do Bells: - Moja droga, jesteś
gotowa podjąć się tego zadania? Edward naprawdę
potrzebuje pomocy, bo inaczej zostanie zaciągnięty
przed ołtarz.
- Maskarady to moja specjalność - odparła Bells
z filuternym uśmiechem.
Rosi zmrużyła oczy.
- No właśnie, prawda? W takim razie zbierajmy się.
Czeka nas dużo pracy, a czasu zostało niewiele.
Rosalie Hale była niezmordowana. Panowała nad całym
rozgardiaszem, wydawała dyspozycje i ani na chwilę
nie przestawała mówić. Wyciągnęła Bells z domu
Edwarda, zabrała do siebie i zaprowadziła prosto do
buduaru na piętrze, nie zostawiając jej czasu na podziwianie
po drodze wnętrza imponującej miejskiej rezydencji.
Natychmiast przywołała swą pokojówkę, Tess,
wyjaśniła, o co chodzi, i nakazała jednocześnie dyskrecje,
po czym razem zaczęły wyciągać z szaf niezliczone
ilości toalet, jakich Bells w życiu nie widziała. Kiedy
wreszcie zdecydowały się na jedną z sukien, dziewczyna
ledwo miała czas rzucić na nią okiem, bo Tess zawołała
zaraz inną służącą, której zleciła dokonanie stosownych
przeróbek.
Następnym zadaniem było dobranie odpowiednich
pantofli, lecz te, które harmonizowały z suknią, nie pasowały
na stopy Bells nawet po rozciągnięciu, a na
wykonanie nowej pary na miarę brakowało czasu. Rosi
wysłała więc lokaja na obchód po krewniaczkach.
Bells nie miała pojęcia, do kogo należały białe satynowe
pantofelki dostarczone do domu przed kolacją, które
znacznie mniej obcierały pięty i uciskały palce niż
wcześniej mierzone buty.
Nie zrobiły przerwy na kolację. Rosi kazała przynieść
ją na tacach do buduaru i Bells jadła, w tym samym
czasie poddając się zabiegom Tess, która próbowała
zrobić coś z jej włosami. Zadanie okazało się niełatwe.
Krótkie, wijące się pasma nie dawały się okiełznać.
A wiele z nich trzeba było obciąć jeszcze krócej, aby zamaskować
skutki fryzjerskich wyczynów Emily. W końcu
Rosi sięgnęła po diadem.
- Tak jest! - zawołała Tess. - Teraz mogę zrobić prze-
działek i przytrzymać loki. W ten sposób uzyskamy coś
w rodzaju fryzury.
- Doskonale! Tess, wiedziałam, że sobie poradzisz.
Tak właśnie ma jutro wyglądać.
Bells nie zdążyła nawet obejrzeć się w lustrze
przed zdjęciem diademu. Zaraz też Rosi zaprowadziła
ją do sypialni dla gości i nakazała natychmiast ułożyć
się do snu. Jutro bowiem czekało je o wiele więcej pracy,
będzie więc musiała wcześnie wstać.
Pokój gościnny! Nie mogła w to uwierzyć, podobnie
jak nie mieściło jej się w głowie, że lady Rosi zadaje
sobie tyle trudu, żeby uchronić kuzyna przed ślubem
z piękną dziedziczką. Jeżeli ktoś taki nie potrafi skłonić
go do oświadczyn, to znaczy, że wcale nie przesadzał,
mówiąc, iż zamierza do końca życia trwać w kawalerskim
stanie. Szkoda - pomyślała ze smutkiem. To, że posuwa
się tak daleko, by uniknąć małżeństwa, dowodzi,
że nie jest mężczyzną dla niej.
Podniecała ją jednak myśl, że jutro przeistoczy się
w damę. Pójdzie z nim na bal! Będzie nawet udawał, że
zabiega o jej względy. Na krótką chwilę zniknie rzeczywistość
i będzie mogła przez jeden wspaniały wieczór
wyobrażać sobie... że to wszystko dzieje się naprawdę...
Obudzono ją wcześniej, niż się spodziewała. Miała
wrażenie, że dopiero zdążyła zasnąć, gdy służąca zapukała
do drzwi i wniosła tacę ze śniadaniem. Bells była
w połowie posiłku, kiedy do sypialni wkroczyła Rosi.
- Jeszcze niegotowa? - zapytała z pretensją w głosie.
- Pospiesz się. Raczej nie będziesz musiała tańczyć
dziś wieczorem, ale na wypadek, gdyby coś poszło nie
po naszej myśli, uznałam, że mamy dość czasu na krótki
instruktaż pod tym względem.
- Będzie mnie pani uczyć tańca?
- Nie ja, moja droga, tylko Edward. Już po niego posłałam.
- Nie wstanie o tak wczesnej porze - wyrwało się
Bells.
- Wiem - westchnęła Rosi. - Jednak się zaniepokoi,
bo kazałam napomknąć, że wynikło coś nieprzewidzianego.
- A wynikło?
- Oczywiście, że nie, lecz dzięki temu błyskawicznie
się tu zjawi. No, a teraz, jak mniemam, powinnam powiedzieć
ci co nieco o balu. Wydaje go lady Aitchison, czyli
będzie to najważniejsze wydarzenie towarzyskie tego sezonu,
bo jej bale zawsze przyćmiewają wszystkie inne,
chociaż organizuje je mniej więcej raz na cztery lata.
- To znaczy, że będzie tam mnóstwo gości?
- Tak, stawią się tłumnie, na czele z całą londyńską
śmietanką. Wszystkie tegoroczne debiutantki, młodzi
kawalerowie, którzy pragną się ożenić, ich matki i ojcowie,
a także inni krewni towarzyszący młodzieży, no
i kilku nicponi w typie naszego kochanego Edwarda.
- On nie jest nicponiem - zaoponowała Bells, chociaż
sama nieraz tak o nim myślała.
- Ależ jest, tyle że uroczym. Zobacz, w jakiej sytuacji
cię stawia. Jesteś jego kochanką, a nadal sprzątasz dom.
- Nie jestem jego kochanką i nigdy nie będę!
Rosi zaskoczyło to zaprzeczenie, a także ton, jakim
zostało wypowiedziane.
- Naprawdę? Och, w takim razie przepraszam. Myślałam,
hmm, cała rodzina tak myśli, o matko, to raczej
oczywiste, że Edward zawsze dostaje od kobiet wszystko,
co chce.
Bells natychmiast się zaczerwieniła, ponieważ była
blisko poddania się jego czarowi i co rusz musiała sobie
powtarzać, jakie cele zamierza osiągnąć i że Edward Cullen
do nich nie należy. Szczęśliwie Rosi nie zauważyła
rumieńca i w typowy dla siebie sposób zdążyła już
zmienić temat.
- No, zabieramy się stąd. Kazałam uprzątnąć bawialnię,
żebyśmy miały miejsce do pracy.
Do pracy nie należała wyłącznie nauka tańca.
- A teraz pokaż, jak chodzisz - poleciła Rosi, gdy
tylko znalazły się na parterze. No nie, przecież już nie
nosisz spodni. Stawiaj drobne kroki. O, tak lepiej, ach
nie, nie kołysz całym ciałem, tylko nogi się poruszają.
Masz wyglądać, jakbyś sunęła po parkiecie.
Bells zwolniła, stawiając mniejsze kroki.
- Doskonale! - zawołała Rosi.
- Czy pani tak właśnie chodzi? - Bells się uśmiechnęła.
Rosi odpowiedziała jej uśmiechem.
- Hmm, staram się. Ale prawda jest taka, że zachowywałam
się trochę jak chłopak. Po śmierci matki zaopiekował
się mną mój kuzyn, Rayley, i miałam tyle swobody
co chłopcy. Naturalnie wiesz, o czym mówię. Czy
nie dlatego właśnie nosiłaś spodnie?
- Nie, tam skąd pochodzę, dziewczęta od najmłodszych
lat trudnią się nierządem. Nie chciałam, żeby mnie
też do tego zmuszono, i dlatego udawałam chłopca.
- O mój Boże! - Teraz z kolei zaczerwieniła się Rosi.
- I nikt o tym nie wiedział?
- Wyłącznie moja przyjaciółka, Emily.
- Rosi, gdzie jesteście? - Niespodziewanie doszedł
je z holu głos Edwarda.
- Tutaj!
Stanął w drzwiach ze zdegustowaną miną.
- Wiesz, która godzina? - zwrócił się do kuzynki.
- Tak, i połowa przedpołudnia już zmarnowana. Będziesz
uczył Bells tańczyć.
- Ja? - Skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o framugę.
- Podobno ma zwichniętą nogę?
- Tak, ale już prawie wydobrzała i odczuwa tylko
lekki ból. Przecież nie będzie utykać. Nauczysz ją na
wszelki wypadek. A co będzie, jeśli król Jerzy zaszczyci
bal i poprosi ją do tańca?
Edward przewrócił oczami.
- No nie, Rosi, teraz to już przesadziłaś, naprawdę.
- Dałam tylko przykład, dlaczego powinna nauczyć
się tańczyć. Nie upieraj się. Przecież to twoje kostki
u nóg ratujemy przed małżeńskimi pętami.
Edward spojrzał na Bells i szerzej otworzył oczy.
- Podcięły ci włosy, tak? Ładnie.
Bells wdzięcznie się zarumieniła.
- Upną mi je na wieczór - wyjaśniła.
- Wielkie nieba, piękniej już nie możesz wyglądać. -
Z przewrotnym uśmiechem zwrócił się do kuzynki: -
A niech to! Jak mniemam, nie zostawisz nas samych na
czas nauki?
- Nie ma mowy. To nie jest pretekst, żeby próbować
ją uwieść, więc się pilnuj!
Westchnął.
- Czy do tańca nie potrzeba muzyki?
- Będę wam nucić, a jeśli zaczniesz się śmiać, wytarmoszę
cię za uszy, zobaczysz.
Edward podszedł do Bells i podał jej rękę.
- Gotowa do nauki, kochanie?
- Nauki tańca, niczego poza tym - odburknęła, zaniepokojona
jego tonem.
- Wielka szkoda - wyszeptał i przyciągając ją bliżej
do siebie, zaczął walcować po pokoju.
Czerpała przyjemność z dotyku jego ręki na plecach
i ciepła tej drugiej, złączonej z jej dłonią. Bawialnią była
przestronna. Rosi została w drugim końcu, nie mogła
więc słyszeć szeptanych uwag, którymi Edward wprawiał
Bells w zdenerwowanie.
- Uwielbiam cię uczyć. Myślisz, że zauważy, kiedy
zsunę rękę na twój tyłeczek?
- Ja zauważę - ostrzegła.
- Ale byłabyś zadowolona, prawda?
- Nie. I nie waż się! Podobno mamy tańczyć.
- Ale ja potrafię jednocześnie tańczyć i się kochać.
Bells zaczerpnęła powietrza, lecz ledwo wydobyła
głos z krtani:
- Co za bzdury! Przestań wreszcie!
Naturalnie nie przestał. Przechylając się ku niej, wyszeptał:
- Mam ci opowiedzieć, jak się to robi? Musisz tylko
mocno się mnie trzymać i opasać biodra nogami. Oczywiście
oboje musimy być nadzy.
Zmyliła krok, zdziwiona, że dopiero teraz się potknęła,
skoro nie potrafiła skupić uwagi na niczym innym
poza obrazami, którymi karmił jej wyobraźnię. Podtrzymał
ją, pomagając odzyskać równowagę, lecz nie na
wiele się to zdało, bo tym gestem jeszcze bardziej ją rozproszył.
Rosi przestała nucić. Bells uświadomiła sobie, że
jej opiekunka zamilkła, ponieważ zajęła się rozmową ze
służącym. Również Edward musiał spostrzec, że kuzynka
nie zwraca na nich uwagi, bo nagle dotknął ustami
szyi partnerki i namiętnymi pocałunkami przesunął się
ku uchu i zanurzył w nim język. Wrażenie było niesamowite.
Kolana się pod nią ugięły, lecz nie potrzebowała
siły, aby utrzymać się na nogach. Edward obejmował
ją tak mocno, że jej stopy znalazły się nad podłogą!
A ona przylgnęła do niego całym ciałem. Nic nie mogła
na to poradzić. Emocje, jakie w niej budził, sprawiały, że
zapragnęła znaleźć się jeszcze bliżej...
Rozdzielili się z ociąganiem, słysząc znaczące chrząknięcie
Rosi. Bells stanęła na podłodze, usiłując odzyskać
panowanie nad sobą. Pomógł jej w tym triumfujący
uśmiech Edwarda. Nicpoń! Dobrze wiedział, że
zmącił jej zmysły, i teraz pękał z zadowolenia.
Edward ulitował się nad nią i nareszcie traktując po-
ważnie swe zadanie, poprosił, żeby go naśladowała,
i rzeczywiście, zanim lekcja dobiegła końca, miała już
jakie takie pojęcie o tańcu.
Myślała, że po obiedzie wrócą do lekcji, lecz Rosi
posłała ją do łóżka, nakazując się wyspać, a nie tylko poleżeć,
bo czekał je bal, który potrwa do świtu. Bells
była przekonana, że podniecona wydarzeniami nie będzie
w stanie zmrużyć oka w środku dnia, lecz, jak się
okazało, natłok informacji i instrukcji tak ją znużył, że
zasnęła, gdy tylko głową dotknęła poduszki.
Spała tak mocno, że po przebudzeniu była zdezorientowana
i szczerze zawiedziona. Wydawało jej się, że mający
się odbyć bal jest tylko snem. Gdy jednak na pukanie
do drzwi otworzyła oczy, zobaczyła, że naprawdę
przebywa w domu Rosalie Hale i naprawdę idzie na bal.
Po drzemce przygotowano jej kąpiel, a potem zaczęto
stroić na bal. Zaprowadzono z powrotem do buduaru
Rosi i posadzono przed toaletką, więc tym razem mogła
obserwować, jak Tess dokonuje cudów z jej włosami.
Rosi, ubierana przez drugą służącą, cały czas wydawała
instrukcje, które Bells ledwo słyszała, bo całą jej
uwagę pochłaniały zmiany zachodzące w wyglądzie.
Tess rozdzieliła loki, przytrzymując je diademem wysadzanym
kamieniami, z wielkim ametystem na środku.
Pukle przy skroniach skręciła w pierścionki, a resztę zaczesała
w taki sposób, że powstało coś w rodzaju krótkiej
fryzurki modnej parę lat wcześniej. Następnie narzuciła
jej przez głowę kilka halek, na koniec nałożyła
olśniewająco piękną balową toaletę.
Suknia była uszyta z jedwabiu w bladym odcieniu
lawendy. Dół zdobiły dwa rzędy tiulowej riuszki. Do
drugiego rzędu krawcowa doszyła listwę z białego jedwabiu,
pokrytą fioletową koronką. Taką samą koronką
przybrała małe bufki, owalny dekolt oraz długie białe
rękawiczki, tak więc całość wyglądała jak specjalnie
uszyta na tę okazję.
Krawcowa musiała przeciąć suknię na ramionach,
gdyż talia wypadała zbyt wysoko, jako że Rosi miała
krótszy stan od Bells. Wstawki z białego jedwabiu i fioletowej
koronki harmonizowały z przybraniem bufek,
a suknia po przeróbkach pasowała jak ulał.
Całe to zamieszanie wokół jej osoby było takie niesamowite,
że Bells przypomniał się sen o anielsko pięknej
damie. Ten sen się ziścił. Przez jedną noc będzie tamtą
nieziemsko piękną panią. Nie potrafiła oderwać oczu
od swego odbicia. Kiedy były gotowe, Rosi musiała ją
dosłownie odciągnąć od lustra, żeby sprowadzić na dół.
- Edi, proszę, zamknij usta - zwróciła mu uwagę
Rosi, gdy spotkały się z nim w holu.
Nie zamknął ust ani nie oderwał wzroku. Policzki
Bells pokryły się rumieńcem. Odniosła wrażenie, że
nawet nie dosłyszał upomnienia kuzynki. W głębi duszy
rozpierała ją taka radość, że z trudem zachowywała powściągliwość.
On też wyglądał wspaniale w czarnym wieczorowym
stroju. Rozpięty surdut i luźno zawiązany biały fular
nadawały mu nonszalancki wygląd. Kruczoczarne
włosy pomimo próby zaczesania do tyłu pozostały niesforne.
Opadały na skronie i na kark. Wyraz jego twarzy
przyprawił ją o dreszczyk emocji.
Był zaskoczony jej wyglądem, co do tego nie miała
wątpliwości. Ona też doznała szoku, widząc swe odbicie
w lustrze, nic więc dziwnego, że zaniemówił z wrażenia
i tylko patrzył.
Rosi musiała go szturchnąć kilka razy, zanim
wreszcie pozyskała jego uwagę.
- Ona nie wyjdzie z domu, tak wyglądając - oświadczył
kategorycznie, opadając na pięty.
- A co złego jest w jej wyglądzie? Musisz wiedzieć...
- Jest zbyt piękna i dobrze o tym wiesz.
Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- No, przecież na tym nam zależało, ty niemądry
chłopcze.
- Nie aż tak. Nie spodziewałem się, że będzie tak
wyglądać. Wywoła sensację, jakiej to miasto jeszcze nie
widziało. Zostaje w domu, to moje ostatnie słowo.
- Sam zostajesz w domu - syknęła zniecierpliwiona
Rosi. - Ona idzie na bal. Właściwie wcale nie jesteś
potrzebny, żeby osiągnąć zamierzony cel. Mogę i bez
ciebie szepnąć słówko, gdzie trzeba. Natomiast jej obecność
jest nieodzowna. Pogłoski się nie rozejdą, jeżeli nie
zostaną poparte naocznym dowodem.
- Rosi, nie słuchasz, co mówię.
- Nie, to ty nie słuchasz. Nie masz już na nic wpływu.
Zamierzam cię uratować wbrew tobie samemu.
Chodź, Bells, wsiadajmy do powozu.
Oczywiście Edward podążył za nimi. I protestował
przez całą drogę do domu Aitchisonów, który znajdował
się w niezbyt dużej odległości. Bal odbywał się
w jednej z rezydencji w pobliżu pierwszej siedziby Cullenow,
w której Bells poszukiwała Edwarda.
Rozzłoszczona Rosi pozostała głucha na jego utyskiwania.
Bells też była na niego zła. Rozczarował ją
swoim zachowaniem i nie całkiem pojmowała jego rozumowanie.
Była zbyt ładna? Z takiego powodu narobił
tyle zamieszania? Sądziła, że na tym właśnie polegał pomysł,
żeby dać odpór fałszywym pogłoskom rozsiewanym
przez Tanye Denaly.
Wspólna jazda powozem przywołała wspomnienie
tamtej nocy, gdy poznała Edwarda. Musiał odgadnąć
z wyrazu twarzy, o czym myśli, bo wyszeptał:
- Duża odmiana w porównaniu z naszą ostatnią
wspólną jazdą, co? Nieźle ci idzie wyskakiwanie z powozów.
Nie krępuj się, możesz to zrobić w każdej chwili.
Zbyła tę propozycję cichym prychnięciem. Ten człowiek
postanowił wytrwać w podłym nastroju i w czarnych
barwach malować konsekwencje dzisiejszego wieczoru.
- Myślisz, że on tam będzie? - spytała szeptem, kiedy
przypomniał jej, co razem zrobili.
- Nieważne. - Wzruszył ramionami, nawet nie pytając,
kogo ma na myśli. - To nie on, lecz jego służący
mógłby nas rozpoznać.
Rosi zatrzymała Edwarda tuż przed wejściem do
rezydencji Aitchisonów.
- Jeżeli nie przestaniesz stroić fochów, nigdy więcej
się do ciebie nie odezwę - wycedziła, wbijając mu palec
w pierś.
- Przyrzekasz? - podchwycił.
Ignorując to pytanie, dodała:
- Jeżeli zamierzasz tam z nami wejść, masz przekonująco
odegrać rolę zakochanego. Inaczej ta cała farsa na
nic się nie zda. Weź się w garść, Edi. Przedstawienie
się zaczyna.
Gdy weszli, Bells obleciał strach. Rosi przećwiczyła
z nią całą listę nakazów i zakazów podczas pracy
nad suknią. Bała się, że nie będzie pamiętać żadnej z instrukcji.
A chwilę potem stanęła jak wryta na widok
balu, który już się zaczął. Światła, kolory i piękne suknie
wirujące po całej sali. W życiu nie widziała czegoś podobnego.
Widocznie musiała otworzyć usta, bo Edward szepnął
jej do ucha:
- Przestań się tak zachowywać, jakbyś nigdy przedtem
tego nie widziała. Dziś wieczorem masz być arystokratką
nawykłą do tego rodzaju okazji.
- Tak, ale ja - przerwała, żeby odkaszlnąć - mało
dotąd bywałam, bo niedawno opuściłam pensję.
- Rosi nauczyła cię tego tekstu?
Zarumieniła się.
- Tego i wielu innych.
- Po co? - warknął. - Przecież miałaś się w ogóle nie
odzywać.
- Pewnie się obawiała, że raz czy dwa mogę się zapomnieć.
- Wzruszyła ramionami.
- Albo trzy lub cztery. To był zły pomysł. Musiałem
chyba postradać rozum, bo nie widzę innego wytłumaczenia,
dlaczego się zgodziłem. A to wszystko twoja
wina.
Odwróciła się do niego, ciekawa, o cóż takiego, do
diabła, ją obwinia.
- O co ci chodzi, brachu?
- Tak bardzo cię pragnę, że po prostu nie potrafię już
jasno myśleć.
Po raz drugi otworzyła usta, oblewając się rumieńcem.
Nogi ugięły się jej w kolanach, żołądek wyprawiał
dziwne harce, a wyobraźnia podsunęła obraz ich obojga
tańczących nago...
Dlaczego musiał mówić takie rzeczy, które czyniły ją
całkowicie bezwolną? I to właśnie w chwili, gdy oczy
połowy towarzystwa skierowały się na nią?
- Edi, nie denerwuj jej - wyszeptała Rosi, przysuwając
się bliżej. - Niech cieszy się chwilą triumfu.
Zrobiła piorunujące wrażenie.
Bells rozejrzała się. Rzeczywiście, muzyka grała dalej,
ale tańczące pary znieruchomiały. Wszyscy bez wyjątku
się w nią wpatrywali. Jeszcze bardziej się zaczerwieniła.
A z ust Edwarda wyrwał się jęk.
- Ostrzegałem cię, że wywoła sensację - powiedział
z dezaprobatą do kuzynki.
- Bardzo się cieszę, że miałeś rację. Gdybyś przypad-
kiem nie zauważył, to wiedz, że jest tu Tanyai właśnie
w tej chwili najchętniej zabiłaby naszą Bells wzrokiem.
- Naszą Bells? Od kiedy ona jest naszą Bells?
- Przypisuję sobie należne zasługi. Drogi chłopcze,
co prawda ty ją znalazłeś, ale to ja sprawiłam, że błyszczy.
I przestań tak wyglądać, jakbyś był na nią zły. Podobno
jesteś zakochany. Graj swoją rolę. A może mam
cię poinstruować, jak się to robi?
W odpowiedzi przewrócił oczami, lecz natychmiast
zdobył się na uśmiech.
- Czeka nas oblężenie - uprzedził Bells. - Pamiętaj,
jeśli to tylko możliwe, nie wdawaj się w żadne rozmowy.
„Tak", „Nie", „Bardzo mi miło", „Do widzenia". Powinno
wystarczyć. Skiń głową, kiedy trzeba. To wspaniale
zastępuje konwersację.
Wcale nie żartował, mówiąc o oblężeniu. Natychmiast
zbliżyły się do nich dwie osoby, które nie potrafiły
poskromić ciekawości. Dwadzieścia innych ruszyło ich
śladem. Rosali Hale kolejny raz ujawniła swe niesamowite
talenty. Odpowiadała na wszelkie pytania i tak
jak zaplanowała, wspomniała o straconym głosie oraz
o zwichniętej kostce, w większości wypadków pozostawiając
Bells rozsyłanie uśmiechów i podawanie dłoni.
Kilka bardziej natarczywych osób zmusiło ją do wypowiedzenia
paru słów, co przerodziło się w pewien rodzaj
rywalizacji, bo mogli pochwalić się swoim przyjaciołom:
„A widzisz, do mnie się odezwała".
Bells nie starała się zapamiętać żadnych nazwisk,
wymienianych podczas prezentacji, ponieważ nie spodziewała
się kiedykolwiek jeszcze spotkać tych ludzi.
Grała rolę młodej panienki prosto z pensji, która tak
wpadła w oko Edwardowi Cullenowi, że poważnie rozważał
rezygnację z kawalerskiego stanu. Była Izabella
Langton, a według krążących pogłosek łączyło ją dalekie
pokrewieństwo z rodziną Victori.
Naturalnie właśnie ten fakt zdominował wszystkie
rozmowy, bo pamiętano, że nazwisko Victori kojarzy się
z „tragedią". Jej matka zastrzeliła ojca za karciane długi,
a następnie się zabiła, lecz oba te zdarzenia miały charakter
nieszczęśliwych wypadków. Ona nie zamierzała
go zastrzelić ani później wypaść przez okno i dlatego
cała sprawa zyskała miano tragedii.
Chociaż nikt nie podawał żadnych faktów, towarzystwo
założyło, że Bells jako Langton jest krewną Vic,
już zaręczyła się z Edwardem i jest jedną z nich.
Kilku starszych dżentelmenów zaklinało się, że jej
twarz wydaje im się znajoma, co Rosi podsumowała
słowami: „Jeśli usłyszą to wiele razy, uwierzą i przyjmą
to za oczywiste".
Edward też się rozluźnił i przestał wyrzekać, widząc,
jak zręcznie Rosi radzi sobie z pytaniami. Pewien przystojny
młody człowiek, któremu najwyraźniej umknęła
informacja o skręconej kostce, podszedł do nich po raz
drugi. Bells była pewna, że zostali sobie przedstawieni,
lecz nie kojarzyła nazwiska.
- Lady Izabello, zamierzam się zastrzelić, jeśli nie
ofiaruje mi pani pierwszego tańca - odezwał się z czarującym
uśmiechem.
Edward nie dał jej szansy odpowiedzieć na tę dziwaczną
deklarację.
- Nie będziesz musiał, Fawler - odparł. - Z przyjemnością
wyświadczę ci tę przysługę. Ona będzie tańczyć
wyłącznie ze mną. A teraz zmykaj.
Wyraz twarzy Edwarda miał prawo wzbudzić niepokój,
więc młody człowiek wycofał się czym prędzej
bez jednego słowa.
Nawet kiedy ostatnia osoba odeszła od nich i zostali
sami, cała sala mówiła wyłącznie o niej. Dobrze odegrała
swoją rolę i uskrzydlało ją uczucie triumfu.
- Masz ochotę zatańczyć? - zapytał Edward, gdy dano
im wreszcie spokój.
- 1 zepsuć to przedstawienie?
- Po to wirowałem z tobą po bawialni Rosi, żebyś
tutaj przynajmniej spróbowała. Jeśli się potkniesz raz
czy dwa, uznają, że to z powodu obolałej kostki. Wiesz,
że to nic trudnego. Po prostu pozwól mi się prowadzić.
Miała naprawdę ochotę spróbować. Skinieniem głowy
przyjęła zaproszenie i pozwoliła się zaprowadzić na
środek sali. Na jedną krótką chwilę zapomniała, gdzie
jest i że wszyscy na nią patrzą.
Trzymał ją pewnie, dłonie miał ciepłe i nieco szorstkie.
Czy taką ma całą skórę? - zastanawiała się. Ręce ją
świerzbiły, żeby to sprawdzić. Wyobraźnia znowu podsunęła
tamten obraz - wirują po całej sali, ona mocno
opasuje go nogami, oboje są nadzy, wypełnia ją muzyka,
on ją wypełnia, o Boże...
- Co się stało? - zapytał, słysząc jej westchnienie.
- Nic takiego - skłamała i starając się za wszelką
cenę wyprzeć ten obraz z myśli, zapytała: - Ten mężczyzna
nie mówił poważnie o tym, że się zastrzeli, prawda?
- Oczywiście, że nie. Jestem pewien, że mówi to
wszystkim młodym pannom. Takie pochlebstwo czasem
przynosi mu korzyści. Ja wolę trzymać się prawdy i jak
powiedziałem, tak zrobię, jeśli wkrótce nie zgodzisz się
ze mną kochać. Strzelę sobie w łeb.
Spojrzała na niego zdumiona, po czym parsknęła
śmiechem.
- Nazywasz to prawdą?
- Może nieco naciągniętą, lecz intencje są szczere.
Popadam w desperację, moja droga.
Wstrzymała oddech. Widziała w jego oczach nie tyle
desperację, ile pożądanie palące jak ogień. Odwróciła
głowę, pragnąc za wszelką cenę obronić się przed tym
ogniem, zanim ją strawi.
- Kto cię uczył tańczyć? - zapytała, żeby zmienić temat.
- Pierwszy oficer na statku mojego ojca.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Ten pierwszy oficer był kobietą?
- Nie, mógł mieć ksywę Connie, lecz Conrad Sharpe
był wysokim, rudowłosym Szkotem i gdybyś go widziała,
kiedy przez godzinę udawał kobietę, żeby nauczyć
mnie prowadzić w tańcu, pękłabyś ze śmiechu.
- Wyobrażam to sobie - zachichotała.
- Jedno jest pewne, ucząc mnie, nie bawił się tak dobrze
jak ja, kiedy uczyłem ciebie.
Spłoniła się.
- Edwardzie, zachowuj się.
- Nigdy! - szepnął jej do ucha.
Dalej się z nią droczył i prowokował do śmiechu. Był
wyśmienitym tancerzem i wyglądał niezwykle przystojnie
- oczywiście w ogóle był przystojny - lecz dziś,
w czarnym wieczorowym ubraniu, prezentował się wyjątkowo.
Sprawił, że poczuła się kimś szczególnym; tańcząc
z nim, miała wrażenie, że naprawdę należy do tego
miejsca. Nie pamiętała, kiedy tak dobrze się bawiła.
I jednego nie mogła się wyprzeć. Edward mógł udawać
dziś, że jest w niej zakochany, lecz zaczynała myśleć, że
to, co ona czuje, jest jak najbardziej prawdziwe.
Po pewnym czasie Edward na tyle się rozluźnił, aby
z powodzeniem odgrywać swoją rolę, mimo że całe to
przedstawienie nie sprawiało mu przyjemności. Jedyną
niewątpliwie jasną stroną był fakt, że Bells najwyraż-
niej dobrze się bawiła. Nie miał jej tego za złe. Tylko niechętnie
się nią dzielił.
Uważał, że należała do niego, i za każdym razem,
kiedy jakiś mężczyzna zbliżał się do niej, odczuwał
wręcz pierwotną chęć obrony swojej własności. Zupełne
szaleństwo! Przecież nie była jego, tylko u niego służyła.
Pragnął ją widzieć w innej roli, lecz ona absolutnie na to
się nie zgadzała.
Poszedł po kieliszki szampana dla Rosi i Bells.
Długo musiały go namawiać. Nie chciał zostawić Bells
samej nawet na minutę.
W drodze przypadkiem zobaczył Tanye i jej pełne
pretensji spojrzenie. Dobry Boże, czyżby zamierzała odgrywać
zranioną kochankę? I nadal z uporem twierdzić,
że miał z nią romans, chociaż do niczego między nimi
nie doszło?
- Coś mi się zdaje, że czas cię zamknąć w domu wariatów
- usłyszał za plecami bardzo dobrze znany głos.
Drgnął. To ojciec. Nie zauważył, kiedy się pojawił.
Przez cały wieczór niewiele widział, bo nie odrywał oczu
od Bells.
- Tak, wiem.
- Co ci przyszło do głowy, żeby ciągnąć ją tutaj?
- To nie był mój pomysł. Myślisz, że mam ochotę się
nią dzielić i pozwolić, aby każdy napalony młokos obmacywał
ją wzrokiem? Nic podobnego.
- W takim razie kto to wymyślił? Czy w ogóle muszę
pytać?
- Nie musisz. Oczywiście Rosi.
- Moja droga siostrzeniczka wymyślała najdziwniejsze
intrygi jako specjalistka od wściubiania nosa w nie
swoje sprawy, lecz nie pojmuję, o co tym razem chodzi.
- Zapewne tylko kobieta mogłaby wpaść na coś takiego.
Uznała, że jedynym sposobem na uwolnienie się
od Tany jest pokazanie jej, że interesuję się kimś innym,
a ponieważ nie przyszła jej na myśl żadna dama, która
byłaby w stanie zaćmić Tanye urodą...
- Już rozumiem, ale czy nie wystarczyłoby powiedzieć
tej młodej kłopotliwej osóbce, żeby się odczepiła?
- Rosi tak nie uważała, według niej nic nie skłoniłoby
Tanye do zajęcia się kimś innym. Ta farsa ma być
pożywką dla plotek, bo Tanya rozpuszcza pogłoski, że
miałem z nią romans.
- A niech to piekło pochłonie!
- No właśnie. Teraz zmienimy kierunek plotek. Po
cóż miałbym się uganiać za pospolitą stokrotką, skoro
adoruję rzadki okaz białej róży?
- Adoruję? - podchwycił zszokowany Carlise.
- Tylko dla pozoru - zapewnił go Edward. - I więcej
nie będziemy musieli powtarzać tego przedstawienia.
Bells zrobiła oszałamiające wrażenie, całe towarzystwo
nie będzie mówić o niczym innym przez długie tygodnie.
A właściwie co ty tu robisz? Jestem gotów przysiąc,
że słyszałem, jak mówiłeś, iż masz gotowy pretekst,
żeby nie dać się włóczyć po tego rodzaju okazjach.
- Zmieniłem zdanie. Nabrałem ochoty, żeby przyjrzeć
się tej przebiegłej ptaszynie, która chce cię zaciągnąć
przed ołtarz. A właśnie, któraż to panna?
Edward spojrzał na miejsce, gdzie ostatnio widział
Tanye. Zniknęła. Rozejrzał się i dostrzegł swą macochę,
Sam, pogrążoną w rozmowie z Rosalie, co oznaczało,
że oboje stracili Bells z oczu. W jego głowie rozległ się
sygnał alarmowy, gdy zobaczył, kto wykorzystał tę
chwilę nieuwagi.
- O Boże,Tanya podeszła do Bells!
Carlise uniósł brew, idąc za jego wzrokiem.
- To może być całkiem interesujące. Chyba nie widziałem
dotąd kobiet walczących na pięści, ale biorąc
pod uwagę pochodzenie twojej protegowanej, taki rozwój
wypadków jest całkiem prawdopodobny.
W Bels zawrzało, gdy jakaś panna uszczypnęła ją
w ramię, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Była piękna.
Blond włosy ułożone w misterną koafiurę, olśniewająca
biała suknia balowa (najwyraźniej biel była ulubionym
kolorem wszystkich debiutantek), ozdobiona szarfami
w bladym odcieniu błękitu, który współgrał z jej lazurowymi
oczyma. Te oczy, w tej chwili zmrużone w szparki,
patrzyły gniewnie. A właściwie ziały taką nienawiścią,
że Bells na chwilę straciła rezon.
- Nie wiem, kim jesteś, ale jeśli myślisz, że mi go
ukradniesz, to się grubo mylisz.
Natychmiast odgadła, z kim ma do czynienia. Rosi
powinna była wskazać jej tę pannę, żeby ją uprzedzić.
Co prawda i tak nie uniknęłaby konfrontacji, bo nie zauważyła,
kiedy ona podeszła.
Jednak na uszczypnięcie nie odpowiedziała ciosem,
tylko wycedziła:
- Ach, ty musisz być tą kłamczucha Tanya.
- Słucham?
- Robisz z siebie pośmiewisko. On tak uważa i cała
jego rodzina, a po dzisiejszym wieczorze przejrzy cię
całe miasto. Przez własne kłamstwa spalisz się ze
wstydu.
Tanya zachłysnęła się z wrażenia, rumieńce wypłynęły
na mlecznobiałe policzki.
- Chyba nie rozumiesz. On się ze mną ożeni. Mój ojciec
tego dopilnuje.
- Dzięki kłamstwu? - Bells uniosła brwi.
- Widzę, że zostałaś źle poinformowana. Ja nie kłamię.
Natomiast on jest kłamcą, jeżeli usiłuje się wyprzeć,
że miał ze mną romans.
- Czy tak nazywasz zdawkową wymianę uprzejmości?
- zapytała niewinnie Bells.
- Czy on tak twierdzi? - Tanya spytała z niedowierzaniem,
które wcale nie wyglądało na udawane. Na-
stępnie z westchnieniem dodała: - Powinnam wiedzieć,
że nie należy wierzyć w jego obietnice. W końcu
jego ojciec był znanym rozpustnikiem, podobnie jak
wuj Anthony, a Edward najwyraźniej stara się iść w ich
ślady.
Bells nic nie odpowiedziała. Wcale nie byłaby zdziwiona,
gdyby to, co mówiła ta panna, częściowo okazało
się prawdą. Wiedziała, że Edward nie ma zamiaru się żenić,
sama słyszała, jak mówił. I niewątpliwie spijał miody,
gdy tylko nadarzyła się okazja. Miała na to dowód,
przecież do niej też usiłował się dobrać. Jednak nie sądziła,
aby był na tyle cyniczny, żeby składać obietnice,
których nie zamierzał dotrzymać. Może i uwiódł tę
damę, lecz wątpiła, by tę sprawę traktował jako coś więcej
niż przelotną przygodę.
Nie spodziewała się również, że Tanya wywrze na
niej wrażenie szczerej osoby. Wydawała się całkiem wiarygodna.
Albo była bardzo, ale to bardzo zręczną kłamczucha,
albo mówiła prawdę.
- Jeżeli jest taki nikczemny, jak mówisz, dlaczego
w ogóle ci na nim zależy? - spytała, chcąc ją wybadać.
- Już mi nie zależy - odparła Tanya. - Ale nie mam
wyboru. - I wyjawiła szeptem: - Chyba jestem przy nadziei.
- Skąd możesz to wiedzieć? Poznaliście się zaledwie
w zeszłym tygodniu!
- Powiedziałam: „chyba" - zniecierpliwiła się Tanya.
- Nie będę miała pewności jeszcze przez tydzień lub
dwa. Mam nadzieję, szczerą nadzieję, że się mylę, ale to
raczej wątpliwe. Teraz widzisz, że marnujesz czas i spotka
cię jedynie rozczarowanie.
Bells pokręciła głową.
- Nie, widzę, że się łudzisz. Wycofaj się i pogódź
z przegraną. Wciągając w to ojca, narazisz się na jeszcze
większy wstyd. I po co? On i tak się z tobą nie ożeni.
- Jakaś ty ograniczona! Nie masz pojęcia, jak załatwia
się takie sprawy. Kiedy w grę wchodzi dziedzic
tortuny, nie liczą się osobiste preferencje. Uwierz mi, Edward,
podobnie jak ja, niewiele będzie miał do powiedzenia.
Nie my tu zdecydujemy.
Bells nie znała tej damy, ale zaczynała ją darzyć coraz
większą niechęcią.
- Odczep się, dziewczyno. Przyprawiasz mnie o ból
głowy.
Ta zachłysnęła się z oburzenia.
- Ja nigdy...
- Prawdopodobnie to pierwsza prawda, jaka niechcący
ci się wymknęła. - Bells pokiwała głową.
Jej rozmówczyni już otwierała usta, żeby odpowiedzieć,
ale najwyraźniej zmieniła zamiar i szybko się oddaliła.
Bells odgadła, dlaczego, kiedy za plecami usłyszała
głos Edwarda:
- Wszystko w porządku?
Odwróciła się do niego z kwaśną miną.
- To była ciężka praca, bracie. Musiałam się tyle nagadać,
pamiętając, by trzymać język na wodzy. Głowa
mi przez nią pęka.
- Proszę, to ci pomoże - rzekł, podając jej kieliszek
szampana. - Przepraszam, że musiało cię to spotkać.
Dziwię się, że starczyło jej odwagi, żeby do ciebie podejść.
Chyba nie była złośliwa?
- Była ogromnie przekonująca.
- To znaczy, że nie zmieniła zdania, widząc cię ze
mną u boku?
- Absolutnie nie. Obawiam się, że tylko wzmocnił
się jej upór. Zabierze się energiczniej do działania.
- Jasna cholera!
- Odwagi, bracie - powiedziała łobuzerskim tonem.
- Zawsze możesz uciec do Afryki.
Parsknął śmiechem.
- Kiedy mi się tutaj podoba - oznajmił, gdy się nieco
opanował. - A plan Rosi powiódł się przynajmniej
w połowie. Cała śmietanka towarzyska będzie mieć nowy
temat do rozmów. Czy pociągniemy jeszcze to przedstawienie
i potańczymy razem? Bawmy się, skoro już tu
jesteśmy.
- Rozszyfrowałam cię, bracie - chrząknęła znacząco,
uśmiechając się jednocześnie. - Szukasz pretekstu, żeby
znowu mnie obłapiać.
- Nic takiego nie miałem na myśli - zaprotestował
z uśmiechem, który mówił: „Właśnie o to mi chodzi".
Może ona podsunęła mu pomysł, a może sam na niego
wpadł, lecz nie zostali długo na parkiecie. Po kilku tanecznych
pas powiódł ją w tańcu na kraniec sali, gdzie
rośliny i drzewka w donicach tworzyły coś w rodzaju
oranżerii.
Pozornie dbał o dyskrecję, lecz nie potrafił dłużej powściągać
zapału. Liście zasłaniały ich przed połową sali.
Druga połowa miała ich jak na dłoni.
- To powinno załatwić sprawę - oznajmił, zanim ją
pocałował.
Całkowicie zaskoczył tym Bells. Kobieta i mężczyzna
nie całowali się publicznie, jeśli nie została wyznaczona
data ślubu, a nawet wtedy takie zachowanie uważano
za niedopuszczalne. Jedynie taki nicpoń jak Edward
mógł pozwolić sobie na łamanie zasad. Jego uwaga
świadczyła o tym, że ten pocałunek należał do scenariusza
i powinna na niego pozwolić. Mogła zaprotestować,
lecz nie zdążyła, a poza tym była tak blisko tego mężczyzny
przez cały wieczór, czuła dotyk jego dłoni, widziała
żarliwą obietnicę w jego oczach.
Tylko chwila, mówiła sobie, tylko jedna chwila...
O Boże, nie chciała, aby ten pocałunek się skończył.
Wszystkie nerwy w jej ciele zdawały się płonąć, rozpalona
skóra parowała; gdyby miała okulary, ich szkła za-
szłyby mgłą. Drżenie w żołądku rozlało się falą aż po
spojenie ud, przechodząc w rozkoszne pulsowanie.
Była gotowa rozerwać mu koszulę i przylgnąć ustami
do ciepłej muskularnej piersi, rozpiąć spodnie i przywrzeć
do gorącego ciała, ale na szczęście została jej jeszcze
odrobina rozsądku. Jeśli natychmiast nie powstrzyma
Edwarda, przepadnie na zawsze.
- Przestań! - wydyszała.
- Muszę?
Powiedział to tak zwyczajnie. Ona drżała owładnięta
namiętnością, tymczasem on zdawał się nieporuszony
tym, co przed chwilą między nimi zaszło. Lecz gdy napotkała
jego spojrzenie, zobaczyła w nim obietnicę tego,
co mogłoby być, co by było, gdyby się tylko zgodziła.
To były niewątpliwie najcudowniejsze chwile w życiu
Bells. Nigdy nie sądziła, że znajdzie się na balu,
w dodatku takim niewyobrażalnie wspaniałym. Wracała
do domu rozanielona wrażeniami i szampanem. Wiedziała,
że za dużo wypiła. Już po dwóch kieliszkach zakręciło
jej się w głowie, a potem wypiła jeszcze dwa.
Szampan to co innego niż tamto wytworne wino. Przyjemnie
się go piło i zdradziecko uderzał do głowy.
Ale to nic. Wkrótce znajdzie się w łóżku i do rana jej
przejdzie. Była pewna, że mimo lekkiego rauszu nie wypadła
z roli. Gdyby tak się stało, Edward na pewno by jej
coś powiedział, a w dodatku po konfrontacji z Tanya
Denaly nie odstępował jej już ani na krok. Hmm, pozwolił
jej zatańczyć z jednym dżentelmenem, chociaż
wolałaby, żeby się nie zgodził. Wszystkich innych odpędzał,
lecz tego akurat nie mógł.
Taniec z Carlisem Cullenem nie sprawił jej przyjem-
ności. Nadal śmiertelnie bała się tego człowieka, chociaż
starał się ją rozbawić śmiesznymi uwagami. Nic z tego
nie wyszło.
Żal jej było jego żony, Samanty, którą przelotnie poznała.
Mówili na nią Sam. Miła dama jak na Amerykankę,
a na dodatek bardzo ładna.
Edward pomógł Bells wysiąść z powozu. Obejmował
ją, prowadząc do domu. Nie zwróciła na to uwagi.
Nadal uskrzydlało ją uczucie zadowolenia, rozkoszowała
się wrażeniami z wieczoru. Ledwo zauważyła, że
wchodzi po schodach. No tak, przecież tam pracuje.
Nie, zaraz...
Zatrzymała się dopiero na korytarzu.
- Coś mi się wydaje, że źle skręciłam.
- Wcale nie - zaprzeczył. - Sama nie zdejmiesz tej
sukni - zauważył. - Jest ciasno zapięta na plecach.
To prawda. Pamiętała, jak Rosi radziła, żeby poprosiła
którąś ze służących o pomoc przy zdejmowaniu
sukni. O tej porze jednak wszyscy spali.
- W takim razie pomożesz mi, bracie?
- Oczywiście, jak tylko zapalę lampę, żeby widzieć,
czym powinienem się zająć. Tobie też się przyda jedna
do pokoju.
- Jedna co?
- Lampa, moja droga. Zdaje się, że na dole zapalili
światło jedynie w holu.
Kiwnęła głową. Edward wprowadził ją do sypialni.
Poczekała, aż zaświeci lampę, a potem odwrócił ją plecami
do siebie, aby poluzować suknię, żeby mogła się
z niej wyswobodzić. Wzdychała błogo, kiedy zmagał
się z haftkami, drżąc za każdym razem, gdy jego palce
dotykały do skóry.
- A więc dobrze się dziś bawiłaś?
- Chyba za dobrze - wyznała z uśmiechem. - Lubię
tańczyć.
- Ja też... z tobą.
- Nie sil się na słodkie słówka, brachu. Pamiętaj, rozszyfrowałam
cię.
- To nie są żadne słodkie słówka, Bells. Nie pamiętam,
kiedy taniec sprawiał mi taką przyjemność jak dziś.
Tak bardzo chciałaby mu wierzyć! Ale i tak miło było
to słyszeć.
- Dziękuję, że mnie nauczyłeś - powiedziała szczerze,
oglądając się przez ramię.
- Cała przyjemność po mojej stronie, lecz to nie koniec
lekcji na dzisiaj.
Wszystkie haftki zostały rozpięte. Nie przerywając
rozmowy, pomógł jej zsunąć suknię i jakoś nie przyszło
jej do głowy, że powinna ją zdjąć w swoim, a nie w jego
pokoju. Po prostu nie potrafiła skupić myśli na dwóch,
a właściwie na trzech rzeczach naraz. Dotykał jej, zsuwając
suknię. Czuła każde muśnięcie jego palców na
skórze.
Nie powinna była się obejrzeć. Radziła sobie całkiem
nieźle, dopóki nie spojrzała mu w oczy, tonąc w ich niebieskiej
głębi. W tych oczach, w ich wyrazie było
wszystko, co czuł, owo wielkie pożądanie, które owionęło
ją niczym fala gorąca. A może to w niej wzbierał
ten żar?
Odwrócił ją ku sobie. Podłożył dłoń pod kark, unosząc
kciukiem podbródek. Ten ułamek sekundy, na który
wstrzymała oddech, przypieczętował delikatnym pocałunkiem.
Jeden pocałunek. I cóż to szkodzi? Było tak
cudownie.
Nie zauważyła, że drugą ręką otacza jej plecy, dopóki
nie przytulił jej mocniej, a potem jeszcze mocniej, aż
znalazła się tak blisko, że z trudem chwytała oddech.
Ale to też było cudowne. Jakże zwodniczy był tamten
przelotny pocałunek! Nie musiał obezwładniać jej żarem
namiętności, skoro sama płonęła z pożądania.
Znowu ją całował. Powoli dozując intymność dotyku,
odnalazł jej język, uwięził go i ssał, aż jej pomruk wypełnił
mu usta. Przytrzymała się jego ramion, bo nogi
odmówiły jej posłuszeństwa. On tymczasem dłonią
wsuniętą pod włosy podpierał jej głowę i nie odrywając
się ani na chwilę od ust, wolną ręką gładził po plecach,
błądząc coraz niżej. Nagle osunął obie dłonie na pośladki,
uniósł ją i przycisnął do siebie.
O nie, już nie było odwrotu. Oboje stali rozpaleni.
A Bells znużyły zmagania. To, co robił, wydawało się
cudowne. Nie potrafiła sobie uprzytomnić, dlaczego
miałaby zrezygnować z przyjemności.
Jakimś cudem, nie przerywając pocałunku, przenieśli
się na łóżko. Teraz Bells jeszcze mocniej zakręciło się
w głowie, lecz po chwili przestała zwracać na to uwagę.
Zauważyła natomiast, że Edward dotyka jej piersi, ugniata
je delikatnie, drażni sutki, które już stężały pod jego
pieszczotą. Nigdy nie przykładała wagi do biustu, poza
tamtym czasem, kiedy żałowała, że się uwypuklił, bo
trudniej go było maskować. Nie miała pojęcia, że dotyk
w tym miejscu wywołuje ciarki i dziwne doznania w innych
okolicach. Nadal trwali w pocałunku. Tak gorącym,
że pokój powinien zasnuć dym.
Bells, coraz bliższa miłosnego zatracenia, wyzbyła
się wszelkich obiekcji. Zniknęły gdzieś halki i koszula.
Jak przez mgłę pamiętała, że zsunęły się na podłogę,
gdy Edward zaczął ją całować; zapewne porozpinał je razem
z suknią. Coś jeszcze jej umknęło. On zdjął surdut
i koszulę. Nie miała pojęcia, kiedy i jak to zrobił, zorientowała
się dopiero, gdy poczuła palący dotyk jego nagiej
skóry.
Teraz powoli, jakby rozmyślnie torturując ją wahaniem,
ściągał resztkę bielizny. Czyżby się bał, że go powstrzyma?
Nie ma mowy, bo za wszelką cenę pragnęła
poznać dotyk ich obnażonych ciał. A jednak to była
tylko przedłużana pieszczota; muśnięcia gorącej dłoni
na udzie, na łydce, gdy zgiął jej nogę w kolanie, i na
kostce.
Nie wiedziała, co zrobić z własnymi rękami, więc na
wszelki wypadek zanurzyła je w jego włosach, nie chcąc,
aby choć na chwilę oderwał się od jej ust. W ogóle nie
wiedziała, czego chce, oprócz tego, że wszystko ma stać
się teraz.
Edward musiał odgadnąć jej pragnienie. Nie pozwolił,
by dłużej targały nią pierwotne żądze, w których niewolę
popadła od samego początku.
Ramiona jej zarzucił sobie na szyję.
- Obejmij mnie mocno, kochana. Mocniej - szepnął.
Trzymała go z całej siły, kiedy nakrył ją całą, tak jak
marzyła. I wtedy poczuła ostry ból.
Krzyknęła, szarpiąc go za włosy, aż oderwał głowę.
- Czemuś, do cholery, to zrobił?
Patrzył na nią, jakby postradała rozum, a potem
uśmiechnął się nieśmiało.
- Bells... kochanie - zaczął tłumaczyć, lecz przerwał
i pocałował ją równie żarliwie jak przedtem.
Sądzi, że ją tym udobrucha? Nic z tego, to ją rozproszyło.
- Tak jest za pierwszym razem - mówił dalej. - To
inicjacja. Więcej już nie będzie bolało. Naprawdę. - i nagle
spoważniał. - Jak to możliwe, że jeszcze byłaś dziewicą?
- A czym miałam być, udając chłopca przez te
wszystkie lata?
- Hmm, sądziłem... mniejsza z tym. - Twarz mu złagodniała.
- Cieszę się, że byłaś.
- Jestem - poprawiła go.
- Byłaś - powtórzył z naciskiem, jakby licząc na kolejny
sprzeciw.
I rzeczywiście doczekał się wybuchu.
- Ty cholerny łajdaku! - Wpiła w niego szeroko
otwarte oczy. - Zrobiłeś ze mnie ladacznicę!
- Dobry Boże, co za absurd! Nie zostaje się ladacznicą,
kochając się tylko z jednym mężczyzną. Daleko tu
do nierządu... tyle że nie jesteś już dziewicą.
- No to kim jestem?
- Najcudowniejszą istotą, jaką nosi ziemia. - Pochylił
się, by dotknąć językiem do sutka. - Niesłychanie piękną
- dodał, zanim skupił się na drugiej piersi. - Powinnaś
się jedyne martwić tym, jak często możemy się
tak spotykać.
Odchylił się i uśmiechnął do niej. Bells wstrzymała
oddech, walcząc z pokusą, aby przyciągnąć go z powrotem
do piersi. Nie rozumiał, co jej zrobił. Uważał, że to
drobnostka, ta, jak się wyraził, inicjacja. Dla niej to był
wstrząs.
- Nic nie rozumiesz, bracie. I nie liczę, że cokolwiek
zrozumiesz. A teraz mnie puść.
Nie poruszył się, tylko gładził palcem jej policzek.
- Wiem, że podobało ci się wszystko, co robiliśmy.
Dlaczego miałabyś odmówić sobie takich przyjemności?
Będzie coraz lepiej. Uwierz mi na słowo.
- Nie wątpię - westchnęła. - Ale może jakoś ocaleję,
jeśli się nie dowiem, jak może być lepiej.
- Chyba żartujesz. Bells, co się stało, to się nie odstanie.
Pozwól sobie udowodnić, że naprawdę było warto.
Możesz się mylić. Cokolwiek myślisz, możesz nie
mieć racji. I będziesz za tym tęsknić.
Wsunął się w nią, pokazując, co miał na myśli. Fala
gorąca natychmiast powróciła, rozlewając się aż po
czubki palców u stóp. Ani śladu bólu, tylko najgłębsza,
najczystsza przyjemność. Poruszał się w niej, sądząc widocznie,
że jeszcze nie zrozumiała. Powstrzyma go za
chwilę, nie, jeszcze trochę. Zanim się spostrzegła, poruszała
się razem z nim i wtedy było już za późno. To
spadło na nią znienacka i narastało, nakazując jej pochwycić
się go z całych sił, jakby walczyła o życie, a potem,
och, oszałamiające uczucie eksplodowało w niej,
rozchodząc się po całym ciele w rozkosznym przedłużeniu,
gdy on dążył do spełnienia.
Nie chciała go puścić. Nawet kiedy i on chyba osiągnął
zaspokojenie, pragnęła, aby został. Odgadując jej życzenie,
zsunął się obok, lecz natychmiast wziął ją w ramiona.
Roztropnie nie powiedział ani słowa, nie chełpił się,
że miał rację, tylko tulił ją do siebie i delikatnie gładził
po plecach. I westchnął z zadowoleniem. Wyraźnie słyszała.
A potem zasnął.
Szkoda, że nie mogła zrobić tego samego. Szkoda, że
miał rację. A jeszcze bardziej szkoda, że ona też miała
rację.
Budziła się powoli - luksus, jaki od pewnego czasu
nie był jej dany. Zapewne spóźniła się do pracy. Zastanawiała
się, czy Claire nie zaczęła jej szukać, gdy nie usłyszała
żadnej reakcji przez drzwi. Czy pozostali służący
wiedzą, gdzie spędziła noc? Może nie. Może uznali, że
została na noc u Rosi, bo nikt jej nie widział, odkąd
razem wyszły z domu.
Wolała nie myśleć o tym, co się stało w nocy. Niełatwo
uciec od tych myśli, skoro Edward nadal leżał
w łóżku. Pewnie będzie spał do południa. Taki miał
zwyczaj. Nie będzie trudno wymknąć się niepostrzeżenie,
nie budząc go.
Na razie jednak nawet się nie poruszyła. Była taka
odprężona i wypełniało ją uczucie przedziwnego zadowolenia,
więc chciała się nim jeszcze trochę podelekto-
wać. To jakieś szaleństwo. Jej świat wywrócił się do góry
nogami. Powinna odchodzić od zmysłów albo przynajmniej
się wściekać. Tymczasem nic takiego się nie działo.
Nie może obwiniać Edwarda o to, co zaszło. Próbował
ją uwieść, odkąd tylko zaczęła u niego pracować.
Wcale się z tym nie krył. Nie może złożyć winy na
szampana, bo ból natychmiast ją otrzeźwił. Mogła winić
jedynie siebie, ale o co? Że pragnęła go tak bardzo i dłużej
nie chciała stawiać oporu?
Och, Boże, kochanie się z nim było takie przyjemne,
nawet przyjemniejsze, niż sobie wyobrażała. Bała się, że
znajdzie się na jej skromnej liście pokus. No i stało się.
To będzie pokusa nie do odparcia.
No cóż. Nie należy do tych, co bez końca użalają się
nad sobą i lamentują z powodu błędów. Będzie jednak
musiała poszukać nowego zajęcia. Teraz pewnie jedno
spojrzenie Edwarda może sprawić, że to ona zaciągnie
go do najbliższego łóżka.
- Chyba nie będziesz udawać, że śpisz, skoro wiem,
że się obudziłaś, co?
Uniosła powieki i zobaczyła, że leży na boku tuż
przy niej, z głową podpartą na ręce zgiętej w łokciu. Nie
czuła, żeby się poruszył; w takim razie musiał się jej
przyglądać, zanim się obudziła.
Szkoda, że nie pomyślała o tym samym. Takie leniwe
wpatrywanie się w niego byłoby całkiem przyjemne.
Nawet teraz wyglądał podniecająco, przykryty tylko do
pasa. Już wiedziała, że skóra na twardych mięśniach jest
gładka i napięta. Włosy mu się wzburzyły, hmm, z tymi
lokami wygląda niesamowicie zmysłowo. Jeden kosmyk
zasłania mu pół oka, aż korci, żeby go odgarnąć.
- No, bracie, jak na ciebie to dość wczesna pora na
pobudkę, co?
- Jeśli wiedziałem, a przynajmniej miałem nadzieję,
że nadal tu będziesz. Prawie nie zmrużyłem oka.
Roześmiała się. Uwielbiała jego poczucie humoru.
Teraz już nie miała powodu, żeby ukrywać rozbawienie.
Natomiast jej dobry nastrój wyraźnie go zaskoczył.
Uśmiechnął się śmielej.
- Nic dziwnego, że tak długo udało ci się wszystkich
zwodzić męskim przebraniem. Ty chrapiesz!
Otworzyła szeroko oczy.
- Jak możesz mówić coś podobnego! - obruszyła się.
- Myślisz? Sądziłem, że to lepsze niż wspomnieć, jak
cudownie mi się z tobą kochało. Nie byłem pewien, czy
jesteś gotowa tego słuchać.
- Nie jestem - odrzekła i dodała beztrosko: - Powinnam
cię sprać.
- Tak, chyba powinnaś. - Pozwolę ci następnym razem,
jeśli czujesz taką potrzebę.
- Pozwolisz mi? - zapytała z niedowierzaniem, siadając
na łóżku.
Uśmiechnął się znowu, lecz odniosła wrażenie, że nie
żartował. A kiedy usiadła, zatrzymał spojrzenie na jej
piersiach. Nie zaczerwieniła się, natomiast uświadomiła
sobie, że powinna się ubrać i wyjść.
Wiedziona tą myślą, wstała z łóżka. Nie próbował jej
zatrzymać, prawdopodobnie zanadto pochłonęło go
przyglądanie się jej ciału. Znalazła bieliznę tam, gdzie
ją rzucił, ubrała się, a potem włożyła tę piękną balową
suknię. Nie poprosiła go, żeby ją pozapinał, bo na dole
musiałaby znowu kogoś prosić o pomoc przy rozpinaniu.
Weszła do jego garderoby i chwyciła jeden z surdutów.
- Pożyczam na dojście do pokoju - oznajmiła, wpychając
ręce w rękawy.
Zdumiewające, jak obszerny był ten surdut. EEdward
nie wydawał się taki potężny, a jednak musiał być. Kiedy
zerknęła na niego, na nagi tors ponad kołdrą, stwierdziła,
że w ubraniu wydawał się szczuplejszy. Nie po-
winno jej to dziwić. Przecież ona ubraniem maskowała
figurę.
Wydawał się taki cholernie zadowolony z siebie.
Hmm, czemu nie? W końcu dostał, co chciał. I w żaden
sposób nie zmieniło to jego życia. Najwyraźniej kobiety
są na straconej pozycji, jeśli chodzi o „pierwszy raz". To
nie w porządku - pomyślała.
I właśnie dlatego posłała mu cierpkie spojrzenie, pytając:
- Czy wczoraj po to mnie spoiłeś, żeby zaciągnąć do
łóżka?
- Nie, o ile sobie przypominam, nie trzeba cię było
namawiać, chociaż gdybym wpadł na ten pomysł, zapewne
bym go zrealizował. Pamiętaj, że nie musisz już
pracować. Możesz tu zostać, jeśli chcesz, spędzać czas,
jak tylko masz ochotę, pod warunkiem, że jego część poświęcisz
mnie. A jeśli wolisz własne mieszkanie, nie ma
problemu. Gdzieś w pobliżu, gdzie mógłbym cię odwiedzać.
- I opłacałbyś je?
- Oczywiście.
- A ty jak byś wolał?
- Ja bym wolał, żebyś na zawsze została w tym
łóżku.
Miała wrażenie, że mówi całkiem poważnie. Proponował
jej rolę utrzymanki. Powinna być zadowolona.
Emily rzuciłaby się na taką ofertę i wielbiłaby mężczyznę,
który ją wyróżnił. Byłaby zachwycona, obsługując
wyłącznie jednego klienta. Lecz ona inaczej patrzyła
na te sprawy; uważała, że to jest tak samo ohydne jak
sprzedawanie się za miedziaki na ulicy.
Nie powiedziała tego Edwardowi. Nie przyzna się
nawet, że odchodzi. Spakuje swoje rzeczy, weźmie zwierzaka
pod pachę i zniknie - to najlepsze rozwiązanie.
Nie chciała wyjaśniać powodów swojej decyzji ani ryzy-
kować, że przekona ją do zmiany zdania. Wcale nie miała
ochoty odchodzić, nie teraz, kiedy go pragnęła. Będzie
nieszczęśliwa, pracując gdzie indziej.
Podeszła do łóżka i szturchnęła go kolanem.
- To nierealne, brachu.
- Nieprawda! - zaoponował i z nieco podejrzliwą
miną, zauważył: - Bardzo spokojnie do tego podchodzisz,
w porównaniu z tym, co wyprawiałaś przedtem.
Zrozumiałaś, że twój opór był niemądry, prawda?
- Wcale nie. Ale wiem, dlaczego nie rozumiesz.
- W takim razie wyjaśnij mi.
- Wolę nie. I tak byś nic nie pojął, jeśli nie rozumiesz
nawet, że zrobiłeś ze mnie ladacznicę.
Westchnął.
- Znowu to określenie. Mam ci przynieść słownik?
- Kiedy nie umiem czytać? Jasne, naprawdę by mi
pomógł.
Skwitował uśmiechem jej sarkazm.
- Dlaczego mam wrażenie, że według ciebie ladacznica
i nierządnica znaczy to samo. Jednak żadne z tych
pojęć ciebie nie dotyczy. Kochaliśmy się. To było dla
mnie niewiarygodne przeżycie. Otwarcie ci to mówię.
Ladacznica obdarza wdziękami wszystkich dokoła,
głównie dlatego, że lubi odmianę.
- Coś jak ty?
Odchrząknął.
- Jeśli tak uważasz, lecz w stosunku do mężczyzn
używa się innego słowa. Tak czy owak, żadne pieniądze
nie przechodzą z rąk do rąk. A teraz podejdź tutaj. - Poklepał
miejsce koło siebie na łóżku. - Przywitajmy poranek
jak należy.
O mało nie parsknęła śmiechem. Musiała zebrać całą
siłę woli, żeby zdecydowanie pokręcić głową zamiast
wsunąć się do niego do łóżka.
- Dlaczego nie? - zapytał po prostu.
Dlaczego nie? A dlatego, że skapitulowałaby na całej
linii i stałaby się bezwolna. Nie zamierzała się przyznać,
że aż tak bardzo go pragnie. Kiedy leżał taki cholernie
pociągający, miała ochotę go całować, a nie kłócić się.
Szkopuł w tym, że za bardzo go polubiła. Szkoda już się
dokonała, dlaczego nie miałaby trochę się nim nacieszyć?
Przez jakiś czas, kilka tygodni, może miesiąc,
przynajmniej dopóki będzie nią zainteresowany.
- Miałam odejść - oznajmiła mu. - Nadal powinnam
to zrobić. Igranie z pokusami choć jeden raz to już o raz
za dużo. Ale na razie zostanę. Tylko nie próbuj mnie
bałamucić, ilekroć znajdę się w pobliżu. I będę nadal
wykonywać swe obowiązki, bardzo dziękuję. Bezczynność
oznaczałaby, że płacisz mi za sypianie z tobą. Nie
próbuj zaprzeczać. Ani ja nie płacę za to tobie, ani ty
mnie. Zrozumiałeś, brachu?
Wychodząc, zorientowała się, że Edward wcale jej nie
namawiał, aby została. Sama to całkiem zgrabnie załatwiła.
Kilka dni później, gdy Bells akurat sprzątała w salonie,
zawitał do nich Jason Cullen, markiz Haverston,
głowa całego rodu Cullenow. To nie na nią powinien się
tam natknąć. Na jej miejscu powinna być pokojówka odpowiedzialna
za parter, którą w końcu zgodzili dzień
wcześniej. Ale dziewczynę obraził ich nowy kamerdyner,
Eric, i naburmuszona, zrezygnowała z pracy już
po czterech godzinach.
Eric był jednym z dwóch nowych kamerdynerów.
Ten Francuz usiłujący mówić po angielsku był dość zabawny.
Ale dziewczyna tak nie uważała. Eric zaklinał
się, że jedynie starał się obdarzyć ją komplementem.
Musiała niewłaściwie zrozumieć angielskie słowa wymawiane
z francuskim akcentem.
Pierwszy w domu pojawił się Eric, lecz już następnego
dnia przyszedł Mike, żeby go zastąpić. Zamierzali
dzielić się pracą w taki sam sposób jak od lat w domu
Carlaisa Cullena. Obaj byli starymi wilkami morskimi,
którzy kiedyś pływali na statku dowodzonym przez
Carlaisa. Kiedy ich kapitan zrezygnował z pływania, postanowili
z nim zostać. A ponieważ w domu nie starczało
zajęcia dla nich dwóch, zgodzili się dzielić pracą
kamerdynera.
Nigdy jednak nie przyswoili sobie zasad obowiązujących
w tym zawodzie. Wprawdzie oni sami uważali,
że wykonują swe obowiązki właściwie, lecz Claire narzekała,
że są gburowaci, a poza tym pani Zafrina
mruczała coś pod nosem o ich niekonwencjonalnym podejściu
do pracy.
Bells nie przejęła się odejściem nowej służącej.
Nadal miała zbyt mało zajęć na wypełnienie całego
dnia. Nawet z parterem dołożonym do listy obowiązków
uwijała się z robotą na długo przed kolacją. A odkąd
Alec przeniósł się do siostry na czas swego pobytu
w mieście, wszystkie sypialnie, prócz jednej, były nieużywane,
co oznaczało jeszcze mniej pracy na górze.
No i był jeszcze Edawrd. Gdyby wszystko szło po jego
myśli, spędzałaby większość dnia w jego pokoju. Jeśli
mogłaby wybierać, też wolałaby tam zostać. Musiała
jednak ustalić pewne granice, bo wylegując się z nim
w łóżku, zaniedbywałaby pracę. Fakt faktem, że jeśli budząc
się, znajdował ją na górze, przeważnie udawało
mu się dopiąć swego. Była całkowicie nieodporna na
jego perswazję. Kiedy się podniecał, jego zmysłowy głos
nabierał głębi, a wyraz twarzy obiecywał wyrafinowane
rozkosze. Och, diabli, już sam jego widok wystarczał za
perswazję - był tak niesamowicie przystojny. 1 chociaż
postanowiła nie ulegać mu każdego dnia, kochała się
z nim codziennie, czasem nawet więcej niż raz.
Chciał również, żeby zostawała u niego na noc, lecz
wykrzesała w sobie tyle siły woli, aby znajdować drogę
do własnego łóżka. Właściwie powroty do pokoju były
bardziej czymś w rodzaju ucieczki przed nim aż do następnego
„przypadkowego" spotkania. Lecz któregoś
wieczoru nawet tam za nią poszedł i spędził noc w jej
łóżku. Nie miała najmniejszej ochoty go wyganiać. Jednak
wymogła na nim, żeby więcej tego nie robił. I, niestety,
posłuchał jej.
Musiała poważnie się zastanowić nad pozostaniem
w tym domu. jeśli nic się nie zmieni, będzie zmuszona
odłożyć na później wyznaczone cele. A to niełatwe, bo
bardzo jej na nich zależało. Doszła jednak do wniosku,
że zwłoka będzie niewielka, a tymczasem odłoży trochę
pieniędzy, aby, kiedy odejdzie, stać ją było na wynajęcie
mieszkania, dopóki nie znajdzie nowej pracy.
Kiedy odejdzie... Boże, jak ciężko jej będzie! Nigdy
więcej nie zobaczyć Edwarda? Jeśli teraz na samą myśl
łzy napływały jej do oczu, o ile trudniej będzie za miesiąc?
A jeśli w ciągu tego miesiąca on się w niej zakocha?
To wcale nie jest wykluczone. Pasowałaby do jego
świata, udowodniła to na balu. Mógłby nawet złamać
konwenanse i ożenić się z nią. Właśnie ten argument
przemawiał za pozostaniem. Ta wątła nadzieja, że Edward
okaże się kimś więcej niż tylko przelotnym kochankiem,
że zostanie tym jedynym.
Jason Cullen nie przyszedł sam. Zjawił się w towarzystwie
ojca Edwarda. Bracia byli uderzająco podobni.
Obaj potężni, jasnowłosi i przystojni, Jason nieco
wyższy. Miał też delikatniejszą budowę w porównaniu
z Carlisem, którego muskularne ramiona i tors budziły
w Bells skojarzenia z drabami widywanymi podczas
ulicznych bijatyk.
Z niezrozumiałych dla niej powodów Carlise Cullen
nadal budził w niej większy lęk niż inni mężczyźni.
Patrząc na niego, miała wrażenie, że prędzej człowieka
ukatrupi, niż się do niego odezwie. Dlatego, zaledwie
zerknąwszy na obu mężczyzn, pozostała odwrócona do
nich plecami.
Szczęśliwie nauczyła się już być „niewidzialna" dla
jaśniepaństwa. Pani Zafrina wytłumaczyła jej któregoś
wieczoru, na czym polega ten fenomen. Otóż arystokraci,
mieszkając w domach pełnych służby, zajmują się
swoimi sprawami, zupełnie nie zwracając uwagi na nic
nieznaczące dla nich osoby, które dzień w dzień usługują
im od rana do nocy. No, chyba że szlachetnie urodzony
ma jakieś życzenie, to wtedy dopiero dostrzega
służących.
Bells miała nadzieję pozostać niewidzialna dla braci
Cullenow. I chyba jej się udało, bo usłyszała, jak
wchodząc do salonu, starszy z nich zapytał:
- A właśnie, cóż to za krewna Victori, o której tyle
się nasłuchałem od przyjazdu do miasta? Sądziłem, że
znam jej całą rodzinę. Czy Edward naprawdę się do niej
zaleca?
Bells wstrzymała oddech. Przeraziło ją, że stała się
tematem ich rozmowy. Teraz nie uda jej się wymknąć
stąd niepostrzeżenie. A markiz Haverston nie potraktuje
lekko tej mistyfikacji. Prawdopodobnie wścieknie się na
nich wszystkich za wprowadzenie w błąd towarzystwa.
Tymczasem Carlise nie zamierzał zataić prawdy.
- Nie, to tylko jeden z pomysłów Ro, który miał
na celu dać odpór pogłoskom rozsiewanym przez tę małą
Denaly.
- Do diabła, Carlise, czy ty musisz...
- Daj spokój, staruszku - przerwał mu oschle Carlis. -
Przywykłem tak ją nazywać. Mógłbyś wreszcie przyjąć
do wiadomości, że ona jest Rosalie, Rosalin i Rosi.
- Zapomniałeś dodać „Hale".
- Rozmyślnie, zapewniam cię.
- To kolejna sprawa - westchnął Jason. - Najwyższy
czas, żebyście z Tonym dali wreszcie spokój Emetowi.
Jest wzorowym mężem.
- Bez wątpienia. Inaczej już by nie żył.
Bells przebiegł zimny dreszcz, lecz Jason najwyraźniej
zamierzał zignorować tę uwagę.
- Czyli taka krewna nie istnieje? - upewnił się.
- Nie - odparł Carlise. - Nasza siostrzenica znalazła
dziewczynę znacznie ładniejszą od małej Denaly.
I wcale nie musiała daleko szukać.
- Ładniejszą? Mówiono mi, że Tanya Denaly to
skończona piękność. Podobno właśnie dlatego Edward
nie potratił utrzymać rąk przy sobie.
- Mój syn dobrze wybiera kobiety, o czym najlepiej
świadczy fakt, że odkąd opuścił szkołę, nie słyszałeś
o żadnym skandalu. Już ci mówiłem, że nawet jej nie dotknął.
Nie musisz wysłuchiwać tego po raz drugi od Edwarda.
Bells bała się oddychać, chociaż na razie zdawali
się naprawdę jej nie dostrzegać. Na szczęście Carlise nie
wspomniał, że tamta dziewczyna była zwykłą służącą.
Gdyby tak udało jej się powoli dotrzeć do drzwi i zniknąć
stąd na dobre! Zaczęła niepostrzeżenie przesuwać
się w kierunku wyjścia, cały czas odwrócona do nich
plecami.
- I jej ojciec naprawdę wybrał się do ciebie z wizytą
aż do Haverston? - zapytał Carlis.
- Tak. I nie muszę ci mówić, że to była dla mnie krępująca
rozmowa, zwłaszcza że nikt mnie wcześniej nie
poinformowało tych skandalicznych pogłoskach.
- Kłamliwych pogłoskach rozsiewanych przez samą
pannę - dopowiedział Carlise.
- Dobrze wiesz, ile szkody mogą wyrządzić pogłos-
ki, nieważne, czy są prawdziwe, czy wyssane z palca.
Reputacja tej dziewczyny jest zrujnowana.
W tym momencie Carlise się roześmiał.
- Chociaż sama ją zrujnowała, i to z rozmysłem? Odkąd
to wyciągamy obcych z pułapek, które sami na siebie
zastawili? To jest problem jej ojca, a nie twój ani mój,
ani rym bardziej Edwarda, który z tą pannicą zamienił
wszystkiego może ze dwa słowa.
- To także nasz problem, odkąd mamy słowo dziewczyny
przeciwko słowu Edwarda.
- W takim razie dlaczego nie pozwolisz mi się tym
zająć? - zasugerował łagodnie Carlis.
- W jaki sposób? Strzelając do jej ojca?
- Tylko tyle według ciebie potrafię?
- Przepraszam, to było nie na miejscu.
Carlise skinął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny.
Bells zauważyła ten gest, znów trochę przesuwając się
w stronę drzwi. I wtedy właśnie do salonu wpadł Edward,
przyprowadzony przez Erica. Naturalnie z miejsca
ją dostrzegł i nawet posłał jej uśmiech, czego, jak miała
nadzieję, nie zauważyli krewni.
- Rany boskie! - zaczął. - Wuju Jasonie, mam nadzieję,
że ta wizyta nie jest tym, na co wygląda.
Jason Cullen odkaszlnął.
- Albert Denaly odwiedził mnie wczoraj w Haverston.
Edward jęknął i opadł na najbliższą kanapę.
- Cokolwiek mówił, to wszystko są kłamstwa.
- Twój ojciec mnie uprzedził - odparł Jason.
- Pannica wytoczyła ciężką artylerię - dodał Carlise,
żeby nakreślić Edwardowi sytuację. - Zrobiła z ciebie
nikczemnika, młodzieńcze, twierdząc, że ją uwiodłeś,
obiecując małżeństwo, i odrzuciłeś, kiedy dostałeś, czego
chciałeś, a teraz ona nosi twoje dziecko.
- Wiedziałem, że takie były jej sugestie. Jeśli jest
w ciąży, nie ja się do tego przyczyniłem. Nigdy nie dotknąłem
tej dziewczyny, ani nawet nie przyszło mi to na
myśl. Co, oczywiście, nie ma znaczenia, skoro najwyraźniej
przekonała ojca.
- Widzę, że zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji -
odezwał się Jason. - Co gorsza, Albert Denaly jest
moim kolegą z ławy szkolnej. Nie był zbyt lubiany.
Pompatyczny osobnik, wiesz, co mam na myśli. Jednak
bardzo dobrze się ożenił. Zalecał się do piękności z sąsiedztwa,
zanim zdążyła zadebiutować w londyńskim
towarzystwie, i skłonił ją do małżeństwa. Mają tylko jedno
dziecko.
- I rozpuścili je jak dziadowski bicz. To wszystko
mniej więcej wiem. Rosi potrafi zdobywać takie informacje.
- Hmm, lecz może nie wiesz, że Denaly dzięki
żonie ma koneksje w bardzo wysokich sferach.
- Chcesz przez to powiedzieć, że będę zmuszony poślubić
tę pannę? - podsumował EDWARD.
- To tymczasowe rozwiązanie. Kiedy okaże się, że
nie jest w ciąży, oczywiście małżeństwo zostanie anulowane.
Będziesz więc musiał w dalszym ciągu trzymać
się od niej z daleka.
Bells, słysząc przebieg rozmowy, odwróciła się
i stała wpatrzona w Edwarda. Wydawał się zrezygnowany,
jakby już pogodził się z losem. Ona także wyglądała
na przybitą, chociaż nie była tego świadoma.
Żonaty Edward to Edward niedostępny, a ona się jeszcze
nim nie nasyciła. Czy będzie to małżeństwo czysto formalne,
czy nie, Edward znajdzie się poza jej zasięgiem.
Nie zostanie tu, żeby jeszcze mieć do czynienia z jego
żoną.
Carlise Cullen nie wyglądał na zrezygnowanego, wydawał
się za to kipieć z gniewu.
- Jasonie, naprawdę powinieneś był napomknąć
o swoich planach, zanim tu przyjechaliśmy. Dobrze
wiesz, że nie pozwolę rzucić mego syna wilkom na pożarcie.
Przede wszystkim Denaly nie powinien kontaktować
się z tobą. Nie jesteś ojcem Edwarda.
- Prawdopodobnie przyjechał do mnie ze względu
na dawną znajomość. No i zna twoją reputację. Zapewne
myśl o wyłożeniu sprawy tobie napawała go śmiertelnym
lękiem.
Carlise prychnął.
- Chodzi o to - powiedział z westchnieniem Edward
- iż lord Denaly jest całkowicie przekonany, że to
ja jestem winowajcą. A jest przekonany, bo wierzy córce.
Co zrozumiałe. Dlaczego miałby jej nie wierzyć?
Bells wykorzystała chwilę ciszy, jaka nastąpiła po
tej uwadze.
- Trzeba sprawić, żeby przestał być przekonany,
prawda?
- Jak? - spytał Edward, włączając ją do rozmowy, jakby
od początku w niej uczestniczyła. - Usiłowałem podważyć
jej wiarygodność. Niewiele mi z tego przyszło.
- Panna zbudowała swoją intrygę na kłamstwie,
dlaczego nie walczyć z nią, również uciekając się do
kłamstw - podsunęła logicznie Bells.
- W jaki sposób ma to pomóc? - zapytał Carlise, jakby
i on od początku zdawał sobie sprawę z jej obecności.
- Nadal pozostaje jej słowo przeciwko słowu Edwarda.
Bells poczuła się jeszcze mocniej zażenowana, bo
musiała rozmawiać z Carlisem, a on nadal miał marsową
minę. Ale przemogła się ze względu na Edwarda.
- Nie myślałam o tym, żeby Edward zaprzeczał. To
na nic się nie zda. Przecież ona kłamie, a on mówi prawdę.
A gdyby tak przeciwstawić jej kłamstwu dwa albo,
jeszcze lepiej, trzy kłamstwa?
- O czym ona, na Boga, mówi? - rzucił pytanie Jason,
nie zwracając się do nikogo konkretnie.
Bells nie miała obiekcji, żeby odpowiedzieć starszemu
z braci Cullenow.
- Hmm, w tej całej sprawie rzecz idzie o dziecko,
tak? Ona twierdzi, że jest jego. Wy wiecie, że to nieprawda.
Podejrzewam, że w ogóle nie ma żadnego
dziecka. Jednak nie można tego dowieść, przynajmniej
przez najbliższe cztery czy pięć miesięcy, a ona nie zechce
czekać ze ślubem tak długo. No i zawsze może potem
skłamać, że poroniła - naturalnie już jako żona Edwarda.
- No, a gdzie w tym wszystkim jest miejsce na te
trzy kłamstwa? - zapytał Jason.
- Trzech innych mężczyzn oświadczy, że miało z nią
romans. Ona zaprzeczy, lecz sama zrozumie, że trzy
świadectwa przeciwko jednemu to niekorzystny wynik.
Potrafisz znaleźć trzech kolegów, którzy są gotowi dla
ciebie skłamać? - zwróciła się bezpośrednio do Edwarda.
- Na pewno, a niech mnie... to może wypalić - odparł
z szerokim uśmiechem.
- Tak jest, drogi chłopcze - zarechotał Carlise - szczególnie
jeśli cała trójka jednocześnie dokona konfrontacji
w obecności jej ojca. Błyskotliwy pomysł. Aż dziw, że
sam na to nie wpadłem.
- Chyba nie powinienem tego słuchać - oznajmił Jason
z surową miną i jednocześnie nieznacznie skinął
głową młodszemu bratu na znak aprobaty. - Carlise, zostawiam
cię w dobrych rękach.
- Tak będzie najlepiej. -Carlise się uśmiechnął.
Jason skierował się do drzwi, przystając w drodze
przy Bells. Przez chwilę przyglądał się jej ze skupioną
miną.
- Wydajesz mi się znajoma, chociaż nie potrafię so-
bie uzmysłowić, dlaczego tak jest - powiedział, mimo że
musiał zauważyć miotełkę z piór w jej dłoni. - Czy myśmy
się już gdzieś spotkali?
- Nie sądzę, milordzie.
- Pracowałaś w domu Rayleya, tak? A może u Rosi?
Czy to tam cię widziałem?
- Nie, to pierwsze miejsce, gdzie jestem pokojówką.
- Dziwne. Będzie mnie to tak długo nurtować, dopóki
sobie nie przypomnę, gdzie cię widziałem.
Bells zaczął ogarniać niepokój. Miała nadzieję, że
nigdy nie okradła tego gościa, chociaż istniała taka możliwość.
Jednak raczej wątpliwe. Kiedy była kieszonkowcem,
rzadko okradała mężczyzn jego postury, bo łatwo
mogliby ją dogonić, gdyby musiała uciekać. Ponadto nie
zapomniałaby mężczyzny o takiej prezencji.
Carlisre musiał mieć podobne myśli, bo gdy tylko Jason
wyszedł, poczęstował ja obrażliwą uwagą:
- W swoim czasie opróżniłaś mu kieszenie, co?
Bells oblała się rumieńcem. Na szczęście Edward
przyszedł jej w sukurs.
- Daj jej spokój. Właśnie uratowała mnie przed małżeństwem
zawartym w piekle. W tej chwili jestem z niej
bardzo zadowolony.
Carlise przewrócił oczyma.
- Jesteś z niej zadowolony, odkąd tylko ją znalazłeś.
Tak czy siak, jej wkład w ratowanie twojego tyłka zasługuję
na pochwałę, ale jeszcze nie jesteś ocalony. Tak więc
rozejrzyj się za trzema łgarzami i przyprowadź ich do
mnie. Wbiję im do głowy, co mają mówić, i wytłumaczę,
co będzie, jeśli skrewią. - Wychodząc, rzucił od drzwi: -
Tylko, na miłość boską, nie wybieraj Jacoba.
Po wyjściu Carliasa Bells z miejsca poczuła ulgę i nawet
z uśmiechem zauważyła:
- Czy cała rodzina nie ufa twemu przyjacielowi Jacobowi?
- To nie tak. Kochają Jacoba, szczerze go lubią, ale
dobrze go znają. Nie wątpię, że gdyby był w zeszłym tygodniu
na balu, palnąłby: „Dobry Boże, Edi, co tu
robi twoja służąca?!"
- Nie zrobiłby tego. - Bells zachichotała.
- Ależ tak, możesz mi wierzyć. Tak więc mieliśmy
ogromne szczęście, że wyjechał na parę dni do Konwalii
po nowe konie i przepuścił ten bal.
- Nasze przedstawienie na niewiele się zdało - przypomniała
mu z westchnieniem.
Wzruszył ramionami, lecz jednocześnie posłał jej
uśmiech.
- Nie przejmuj się, kochana. Może nie udało nam się
osiągnąć zamierzonego celu, lecz dobrze się bawiliśmy
na tej próbie.
A jeszcze lepiej bawiliśmy się później; jednak nie powiedziała
tego na głos, bo już miał taką minę, jakby jego
myśli krążyły wokół tych zabaw, gdy tymczasem powinien
się skupić na szukaniu przyjaciół, którzy byliby
skłonni dla niego kłamać. Miała nadzieję, szczerą nadzieję,
że jej pomysł wypali. Jeśli nie, Edward będzie musiał
się ożenić. A ona będzie zmuszona poszukać nowej
pracy.
Bells oczekiwała z niepokojem na rezultat poszukiwań
Edwarda. Kiedy tego dnia wrócił do domu, nie
wydawał się zniechęcony, mimo że mu się nie powiodło
i przynajmniej na razie nie zebrał trzech kolegów. Najwyraźniej
większość znajomych z czasów szkolnych
mieszkała poza Londynem i tutaj pojawiała się z rzadka.
Natomiast na temat lekkoduchów mieszkających w Lon-
dynie, z którymi on i Jac utrzymywali stosunki, miał
tylko jedną rzecz do powiedzenia:
- Żadnemu z nich bym nie zaufał, że utrzyma język
za zębami po doprowadzeniu sprawy do końca.
Cały plan spaliłby na panewce, gdyby plotki dotarły
do lorda Denaly.
- W takim razie może nie powinieneś rozglądać się
za przyjaciółmi, ale poszukać ludzi, którzy żyją z kłamstwa
- doradziła Bells.
- Mam nadzieję, że nie myślisz o przestępcach?
Spojrzała na niego z niechęcią, zła, że akurat taka
myśl pierwsza przyszła mu do głowy.
- Nie. Mówię o aktorach. Ich zadaniem jest przekonujące
zagranie roli, czy tak? A więc muszą blagować...
jeśli mają dobrze wypaść.
- A niech mnie, musi tak być. Chyba się wybiorę do
dzielnicy teatrów. A my powinniśmy to uczcić dziś wieczorem,
może wybierzemy się do miasta? Kochana, jestem
ci to winien za te wszystkie wspaniałe pomysły.
Naprawdę.
- Sama nie wiem - odparła z wahaniem, lecz on już
był za drzwiami, więc nie wiedziała, czy ją usłyszał, czy
nie.
Wieczór w mieście? Nie miała pojęcia, na czym dokładnie
to polega, lecz dobrze wiedziała, że nie ma odpowiedniego
stroju na wyjście z nababem. Toaletę balową
odesłano Rosi wyłącznie po to, żeby od razu
wróciła, bo nie pasowała już na filigranową damę. Niestety,
była odpowiednim strojem tylko na wielkie okazje,
a nie na eskapady do miasta.
Tego dnia Bells wcześnie skończyła pracę. Nerwowe
napięcie związane z oczekiwaniem kazało jej szybciej
się poruszać. Nie mając nic do roboty, zaproponowała
Claire, że pomoże jej w kuchni. Miała cichą
nadzieję, że tym gestem zaskarbi sobie sympatię dziew-
czyny, która ostatnio zdecydowanie chłodno ją traktowała.
Wprawdzie nigdy się do siebie nie zbliżyły, lecz
różnica w jej zachowaniu była wyraźna. Bells niewiele
może zyskała, ale dowiedziała się wreszcie, dlaczego
Claire okazywała jej taką niechęć.
Gdy tylko pani Clearwater wyszła z kuchni na krótką
przerwę po przygotowaniach do kolaci, Claire krzyknęła
na Bells:
- Ty dziwko! Wiedziałam, że skończysz u niego
w łóżku. Jesteś za ładna.
Bells na chwilę aż zaniemówiła z wrażenia. Jest za
ładna? Obrzuciła Claire krytycznym spojrzeniem.
- Claire, ty wcale nie jesteś taką brzydulą - powiedziała
w końcu. - A właściwie jesteś, ale coś mi się wydaje,
że celowo starasz się tak wyglądać. Dlaczego?
Nic dziwnego, że obrażona Claire cisnęła na stół nóż,
którym właśnie obierała kartofle.
- Nie twoja sprawa, do cholery!
Bells wzruszyła ramionami i dalej obierała swoją
porcję ziemniaków.
- Oczywiście, że nie moja, ale ciebie też nie powinno
obchodzić, co ja robię, czemu więc zwracasz mi uwagę?
- Bo to, co robisz, jest niegodziwe.
- Według kogo? - Bells się roześmiała. - Zabawiam
się trochę z nababem. Według mnie nie ma w tym nic
złego, jeśli robię to tylko z nim. Trochę czasu upłynęło,
zanim to sobie wytłumaczyłam, ale w końcu doszłam
do takiego wniosku. I tylko moje zdanie się tu liczy. On
nie jest żonaty. Ja nie jestem zamężna. Komu stanie się
krzywda?
- Tobie - odparła Claire po prostu.
Bells w jednej chwili spoważniała. Sama też o tym
myślała. W końcu on się nią znudzi. Miała nadzieję, że
do tego czasu ona też się nim nasyci, chociaż z drugiej
strony mocno w to wątpiła. Tak czy owak zamierzała
odejść za kilka miesięcy, ułożyć sobie życie i znaleźć
mężczyznę, który chciałby ją poślubić, a nie takiego, co
to nigdy nie zamierza się ożenić.
- Prawdopodobnie masz rację - westchnęła. - Ale to
moje zmartwienie, nie twe.
- Twoje - poprawiła ją Claire.
Bells zesztywniała. Popełniła trochę błędów podczas
dzisiejszej rozmowy w salonie, więc ta uwaga nastawiła
ją bojowo.
- Czy wszyscy w tym cholernym domu zamierzają
mnie teraz poprawiać?
Claire na nowo się najeżyła.
- Zdaje się, chciałaś nauczyć się dobrze mówić?
- Tak, ale trudno się zastanawiać nad każdym słowem.
- I dlatego takie uwagi są konieczne. Przyzwyczaisz
się i przestaniesz odczuwać to jako udrękę.
Trudno było podważyć słuszność tego wywodu.
Bells przypomniała sobie jak przez mgłę, że Emily robiła
dokładnie to samo, kiedy wiele lat temu uczyła ją
żargonu. Żałowała jedynie, że nie radzi sobie, kiedy jest
zdenerwowana czy wzburzona, a przecież to oznaczało
tylko, że Emily wykonała kawał dobrej roboty, wybijając
jej z głowy wymyślne gadanie, jak nazywała tamten
sposób wysławiania się.
- Przepraszam - dodała Claire. - Nie chciałam zmieniać
tematu.
Bells skwitowała tę wypowiedź śmiechem, bo tematem,
który uległ zmianie, było, jak to Claire ujęła, jej
„niegodziwe zachowanie".
- Powinnaś spróbować tych niegodziwości. To bardzo
poprawia humor.
Zdobyła się na żart, żeby pokazać Claire, że nie żywi
do niej urazy, lecz zaskoczyła ją odpowiedź.
- Spróbowałam.
- I co?
Cisza, jaka zapadła, sprawiła, że Bells przestała liczyć
na odpowiedź.
- Mojego poprzedniego pracodawcę poznałam blisko,
za blisko - odezwała się Claire po chwili. - To doprowadziło
do największej z wyobrażalnych zgryzot.
Bells nie bardzo wiedziała, co na to powiedzieć.
Największa z wyobrażalnych zgryzot nie wydawała się
adekwatnym określeniem na złamane serce, a więc być
może...
- Czy on umarł? - zapytała z wahaniem.
- Bardzo bym chciała - prychnęła Claire.
- To znaczy, że go teraz nienawidzisz? - Bells się
zasępiła.
- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Nawet nie dziwi
mnie to, co zrobił. Patrząc na to bez egoizmu, nie mogę
nawet powiedzieć: szkoda, że tak postąpił.
- Rety, co on takiego zrobił?
Znowu zaległa cisza. Claire zdawała się toczyć wewnętrzną
walkę, czy mówić dalej. Najwyraźniej temat
był bolesny. Jej oczy zwilgotniały od łez.
Bells już miała jej powiedzieć, żeby dała spokój,
gdy Claire przemówiła:
- To był jeden raz. Błąd. To nie powinno się wydarzyć.
Nawet nie sprawiło mi przyjemności... no, nie
wszystko. I nie powinnam zajść w ciążę od jednego razu,
a jednak tak się stało.
Dobry Boże, urodziła dziecko, a ono umarło. Nic
dziwnego, że mówiła o zgryzocie.
- Claire, nie musisz...
- Cieszyłam się na to dziecko - mówiła dalej Claire,
nie zważając na Bells. - Nie przypuszczałam, że się
ucieszę, ale moje życie wtedy składało się z pracy i snu,
nie działo się nic, co przerwałoby monotonię. Dziecko
mogłoby to zmienić, zmieniłoby, gdyby... gdyby...
Claire rozpłakała się na dobre; płakała bezgłośnie,
a po policzkach spływały jej duże łzy.Bells nie wiedziała,
czy powinna ją przytulić, skoro nie pałają do siebie
sympatią, czy może lepiej wyjść, pozwalając jej odzyskać
równowagę. Pragnęła utulić ją w tym wielkim
żalu.
Już szła ku niej wiedziona impulsem, lecz zrezygnowała
w ostatniej chwili. Naprawdę nie były sobie bliskie
i Claire mogłaby błędnie odczytać jej gest, poczuć się
urażona współczuciem. Przecież od samego początku
dawała Bells do zrozumienia, że jej nie lubi.
Postanowiła więc skłonić Claire do wyznań, sądząc,
że może poczuć się lepiej, jeśli to z siebie wyrzuci. Kto
wie, może nie miała nikogo, z kim mogłaby podzielić się
żalem, swą stratą. Wyglądało na to, że całą żałość dusiła
w sobie.
- Jak ono umarło? - zdobyła się na pytanie.
Claire otworzyła szeroko oczy i wpatrywała się w nią,
marszcząc czoło.
- Umarło? On nie umarł. Ukradli mi go.
Teraz Bells wyglądała na zaskoczoną.
- Co?!
- Pan nie uwierzył, że dziecko jest jego, przynajmniej
nie od razu. Wydrwił mnie, mówiąc takie okropne rzeczy,
które sprowadzały się mniej więcej do tego, że dzieci
nie biorą się z jednego razu. Ja też tak myślałam, ale
okazało się, że to możliwe. Nie zamierzałam go przekonywać.
Wcale nie chciałam, żeby uznał dziecko czy coś
w tym rodzaju. Najbardziej się bałam utraty pracy. I reszta
służących miała mi za złe, źe będę mieć dziecko bez
męża.
- Więc odeszłaś?
- Nie. Żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale moja ciotka
nadal tam była. To ona załatwiła mi tamtą pracę, tak
samo zresztą jak tę.
- Tutaj?
- Nie wiedziałaś? - zdziwiła się Claire. - Pani Clearwater
jest moją ciotką.
Bells nie wiedziała, a ponieważ obu kobiet nie łączyło
podobieństwo, nigdy by się nie domyśliła. Bardziej
interesowała ją jednak historia dziewczyny.
- Co się stało, gdy dziecko przyszło na świat? - zapytała.
- Siostry jego lordowskiej mości przyszły zobaczyć
dziecko. Widzisz, on im napomknął, iż usiłuję mu wmówić,
że to jego. Nie wiem, po co im powiedział.
- Może sądził, że udasz się do nich w tej sprawie,
i wolał je uprzedzić, żeby ci nie uwierzyły.
- Możliwe, chociażbym tego nie zrobiła. Nie były
sympatycznymi damami, tak więc pójście do nich z jakąkolwiek
sprawą wydawało się nie do pomyślenia. Były
dwiema zgorzkniałymi starymi pannami. Unikałam ich,
gdy przychodziły z wizytą.
- Tymczasem przyszły zobaczyć twego synka?
- O tak i orzekły, że jest bardzo podobny do ich brata,
kiedy był niemowlęciem. Jego lordowska mość był
ich młodszym bratem, znacznie młodszym, więc pamiętały
jego narodziny.
- I uznały twoje dziecko za członka rodziny?
- Tak.
- Czyż nie dobrze się stało?
- Do diaska, nie. Nalegały, żebym oddała im synka
na wychowanie. Widzisz, ich brat osiągnął już wiek
średni i nie miał potomka. Bały się, że nigdy go nie spłodzi.
Ja im zapewniłam dziedzica. Mogły się przestać
martwić i nagabywać brata.
- I ty go im oddałaś.
Znowu łzy popłynęły z jej oczu.
- Nie zostawili mi wyboru. Zamierzali oskarżyć
mnie o różne przestępstwa i posłać do więzienia, jeżeli
nie oddam im synka i nie obiecam, że więcej go nie zobaczę.
- Naprawdę mogli to zrobić?
- O tak, bardzo łatwo. Zresztą kto by uwierzył podkuchennej,
mając świadectwo dwóch dam oraz lorda
z tytułem para?
- Ale dlaczego żądały, abyś więcej go nie widziała?
Byłaś jego matką!
- Ponieważ nie chciały, żeby się o tym dowiedział.
Jest ich spadkobiercą. Wychowują go na arystokratę.
- Bez matki? Że niby wziął się z powietrza?
- Ach, jego lordowska mość jest żonaty. Nie wiedziałam
o tym, no, wiesz, nigdy bym nie przypuszczała. Nie
ja jedna byłam tego nieświadoma. Chyba większość służących
nie wiedziała, bo żona wyprowadziła się dawno
temu. Pewnie się nie zgadzali i ona go zostawiła. Siostry
wspomniały, że uciekła z płaczem do swojej rodziny.
- Dlaczego po prostu się z nim nie rozwiodła?
- Arystokracja tak nie postępuje.
- Przecież oni zamierzali twierdzić, że to jej dziecko?
Zgodziła się na to?
- Siostry potrafiły być bardzo przekonujące. - Claire
zniżyła głos do szeptu: - Miały jej powiedzieć, że brat
żąda, aby wróciła. Pewnie była gotowa się zgodzić na
wszystko, byle tylko tego uniknąć.
- Powiedziały ci o swoich zamiarach? - zapytała
z niedowierzaniem Bells.
- Nie, ale dyskutowały, jak przeprowadzą całą sprawę,
zupełnie jakbym przy tym nie była i nie słyszała
każdego słowa.
Znowu zjawisko niewidzialności. Zdumiewające.
- Rozumiem, że wtedy cię odprawili?
Claire znowu zaczęły drżeć usta.
- Tak. Musiałam odejść jeszcze tego samego dnia
i przysiąc, że nigdy nie wrócę ani nie będę próbowała
zobaczyć dziecka. Będzie miał dobre życie, najlepsze
szkoły i wszystko, co można dostać za pieniądze.
- A także, według tego, co mówiłaś, podłą rodzinę.
Claire westchnęła.
- Nie, oni naprawdę go rozpieszczają.
- Skąd wiesz, jeśli nigdy tam nie wróciłaś?
- Moja ciotka została u nich nieco dłużej, żeby się
przyjrzeć, jak go traktują. Nie wiedzieli, że jest moją
ciotką, więc nie musiała odejść ze mną. Mówiła, że go
ubóstwiają, że stają się innymi, naprawdę miłymi ludźmi
w jego pobliżu. Nawet jego lordowska mość okazał
się dobrym ojcem.
Wreszcie Bells zaczynała rozumieć, co Claire miała
na myśli, mówiąc o „patrzeniu bez egoizmu".
- Myślisz, że jemu będzie lepiej z nimi?
- Wiem, że tak. Co ja mogłabym mu ofiarować poza
piętnem bękarta?
Bells wiedziała, że to piętno nie jest aż tak dokuczliwe,
jeśli przynajmniej jedno z rodziców jest arystokratą.
Edward był tego żywym dowodem.
- Miłość? - podsunęła.
- Ma jej w bród. Nie, jemu będzie znacznie lepiej
z nimi. Tylko że ja... ja za nim tęsknię. Siostry pojawiły
się dopiero dwa miesiące po jego narodzinach. Do tego
czasu byl ze mną i... gorzko tego żałuję. Łatwiej byłoby
mi go oddać, gdybym nie trzymała go na rękach, nie
karmiła czy...
Znowu łzy popłynęły strumieniem. Bells czuła, że
jeszcze chwila, a też się rozpłacze. Tym razem uściskała
Claire. A ona jej nie odepchnęła.
- Myślałaś o tym, żeby poszukać innego zajęcia? -
spytała Bells, kiedy emocje nieco opadły. - Nie wydajesz
się szczęśliwa w kuchni.
- To nie ma większego znaczenia. Po prostu bez
przerwy myślę o moim chłopczyku.
- A gdybyś miała więcej dzieci? Może łatwiej byłoby
ci to znieść?
- Więcej bękartów, o to ci chodzi?
- Nie. Pomyślałam, że najpierw mogłabyś wyjść za
mąż.
- A kto mnie zechce? - prychnęła Claire.
Bells wzniosła oczy do nieba.
- Nikt, jeśli będziesz się tak zachowywać i wyglądać
jak teraz. A przecież masz ładną buzię, Claire. Nie ma
potrzeby jej ukrywać. W moim pokoju jest lustro, wisi
bezużyteczne. Może pójdziemy i spróbujemy coś zrobić
z twoimi włosami? Brzydko wyglądają zwinięte w koczek.
I czy bolą cię plecy, że się tak garbisz?
- Nie, ja tylko mam bardzo duże piersi, które przyciągają
niewłaściwy rodzaj uwagi - wyszeptała Claire,
rumieniąc się.
Bells parsknęła śmiechem.
- Widzę, że nie tylko moje postępowanie wymaga
korygowania. Ten rodzaj uwagi nie musi być niewłaściwy,
jeśli potrafisz go odpowiednio wykorzystać. Jeżeli
chcesz mieć więcej dzieci, najpierw musisz znaleźć
męża, a więc użyj wabika, żeby go złapać.
- Nie podoba mi się takie podejście.
- Ja muszę stać się kimś lepszym, zanim zacznę się
rozglądać za przyzwoitym kandydatem. Dlatego tu jestem.
- Nie uważam, aby flirtowanie z Cullenem ci w tym
pomogło, zwłaszcza jeśli chcesz znaleźć męża.
- To prawda, lecz Cullen stanowi wyjątek, jeśli
wiesz, co mam na myśli. Jest tak bosko przystojny, że aż
grzech. Usiłowałam mu się opierać, szczerze, lecz teraz
przestałam i wcale nie żałuję. Jest takim typem mężczyzny,
którym dziewczyna powinna się nacieszyć, jeśli
ma ku temu okazję, jedynym w swoim rodzaju.
- A nie martwi cię, że z tego nigdy nic nie wyjdzie?
- Jeśli nie liczę na nic poza chwilową rozrywką?
Skończę z tym za kilka miesięcy, jeśli do tego czasu on
mnie nie rzuci. Będzie mi przykro, ale ponieważ wiem,
że musi nastąpić koniec, nie padnę ze zdziwienia, gdy
do tego dojdzie.
- To raczej swobodny sposób patrzenia na te sprawy.
Większość kobiet tak by nie patrzyła.
- Claire, od niedawna jestem kobietą, więc skąd mam
to wiedzieć, co? - Bells się roześmiała.
- Jesteś aż taka młoda?
- Nie. Tylko tak długo nosiłam spodnie!
Edwarrd nie zamierzał ryzykować, kiedy w grę wchodziły
małżeńskie więzy. Znalazł siedmiu aktorów i tego
samego dnia sprowadził ich wszystkich do domu ojca.
Oprócz tego dopisał mu szczęśliwy traf. W drodze do
domu zauważył przypadkiem starego druha ze szkoły,
gdy ten minął go, jadąc kolasą, więc czym prędzej za
nim ruszył.
andru Whittleby, wicehrabia Marlslow czy też
Andy, jak wołali na niego koledzy, dzielił z Edwardem
pokój, kiedy pobierali nauki w jednej ze szkół, i towarzyszył
mu w wielu wybrykach, z powodu których Edward
raz czy dwa został zawieszony, a w końcu usunięty
z kolejnej szkoły. Andy w przeszłości udowodnił, że
można mu ufać, bo potrafi milczeć jak grób. Tylko dzięki
temu Edward utrzymał się w szkole dłużej od swych
rówieśników. Andy często go krył. Był dobrym kompanem,
zawsze chętnym do wyciągania przyjaciół z tarapatów.
Średniego wzrostu, jasnowłosy, z piwnymi oczyma,
uchodziłby za adonisa, gdyby był nieco wyższy. Przystoj-
ny mężczyzna, a do tego nadal kawaler. Kiedy pokończył
nauki, wyjechał do majątku, który przypadł mu
wraz z tytułem, i dlatego Edward nie natknął się na niego
od tamtego czasu. Andrew wolał osobiście doglądać
swych włości, a sądząc po smagłej cerze, uwielbiał przebywać
na powietrzu. Po śmierci ojca, czyli raczej w odległej
przyszłości, miał odziedziczyć jeszcze większą
fortunę i związane z nią tytuły. Tak więc stanowił
pierwszorzędną partię. Szkoda, że pierwszy nie znalazł
się w zasięgu wzroku Tany.
Gdy Edward wyjaśnił sytuację, Andrew zgodził się
zostać jednym z blagierów. Edward, znając go jako wybornego
kawalarza, nie wątpił, że przystanie na tę propozycję.
Andrew poznał Tanye kilka dni wcześniej i nawet
miał ochotę smalić do niej cholewki, dopóki nie
doszły go słuchy, że zaleca się do niej Edawrd.
- Edwardzie, nie sądziłem, abym wygrał rywalizację
z tobą. Dlatego się rozmyśliłem. A szkoda. To niesamowicie
piękna panna.
- Droga wolna, jeśli ci nie przeszkadza, że pannica
intryguje i jest rozpieszczoną, przebiegłą kłamczucha,
która najwyraźniej nie cofnie się przed niczym, żeby postawić
na swoim. Postanowiła, że zostanę jej mężem,
a kiedy nie zwracałem na nią uwagi, zaczęła od rozpuszczania
pogłosek, że mamy się ku sobie, a skończyła
na tej farsie, że nosi moje dziecko, mimo że zamieniłem
z nią zaledwie parę słów i nigdy jej nie dotknąłem!
Andrew wydawał się rozbawiony i zaraz wyjaśnił,
dlaczego:
- Moja mama taka była... no, nie do końca, ale podobnie
postępowała. Opowiadała naszym sąsiadom niesamowite
historie, zaskakiwała ich, wprawiała w osłupienie,
a potem śmiała się do rozpuku z ich naiwności.
A oni nigdy niczego się nie domyślali. Po prostu uwielbiała
puszczać wodze fantazji.
- To nie przynosi aż takiej szkody, jednakże... myślę,
że lepiej wiedzieć o tym zawczasu. Czyli nadal jesteś zainteresowany
Tanya?
- Och, jak najbardziej. Poślubię ją, jeśli mnie zechce,
dlatego uważam, że mogę być bardzo przekonujący.
Sądzisz, że ojciec zażąda, żebym się z nią ożenił, jeśli się
uprę, że dziecko jest moje?
- Myśl godna uwagi, ponieważ takie plany wiązała
ze mną. Wspomnij o tym mojemu ojcu. On poprowadzi
to szczególne przedstawienie.
- Ach tak, wreszcie poznam twojego ojca. Doskonale!
Wiesz, zawsze o tym marzyłem. Ten człowiek ma
niezwykłą reputację; niezrównany na ringu, no i w pojedynkach,
a czy słyszałeś...
Edward niezbyt uważnie słuchał tyrady przyjaciela
w drodze do domu ojca. Nie było tam niczego, czego by
wcześniej nie słyszał o swoim rodzicielu, a co zabawniejsze,
Andrew nie znał połowy historii.
Niespodziewanie po raz drugi dopisało mu szczęście.
Alec również wyraził chęć uczestniczenia w mistyfikacji
i nawet przygotował już swoją wersję. O ironio, oparł
ją na typowym dla siebie podejściu do dam, pozostało
mu więc jedynie użyć w opowieści imienia Tany. Tym
sposobem Carlise musiał jedynie wybrać trzeciego Magiera
spośród aktorów.
Edward nie mógł się doczekać spektaklu w domu Denaly,
lecz kiedy o tym wspomniał, Carlise oświadczył
tonem nieznoszącym sprzeciwu:
- Wilczku, ty z nami nie jedziesz. Twoja obecność
jest niepożądana i jedynie dałaby pannicy pretekst do
sprawdzenia talentów aktorskich. Pomysł polega na zaskoczeniu,
a ona ma się pogubić we własnych krętactwach.
Edward przyjął to do wiadomości, choć, do kroćset,
niełatwo czekać za kulisami na wynik tej wizyty. Na
szczęście Bells może pomóc mu zagłuszyć niepokój.
Ilekroć znalazł się przy niej, zajmowała jego myśli.
Zmiana, jaka w niej zaszła, nie przestawała wprawiać
go w zdumienie. Z radością się z nim kochała, co do
tego nie miał wątpliwości. Kiedy pokonała skrupuły, zachowywała
się tak, jakby nigdy ich nie miała. Nurtował
go jednak jej sposób postępowania: żadnych więzów,
zobowiązań, tylko czysta przyjemność. Podchodziła niemal
po męsku do ich związku.
A niech to, jeśli się dobrze zastanowić, prawie w taki
sam sposób on zazwyczaj traktował kobiety. Tym razem
jednak tego nie chciał. Pragnął, aby Bells czuła się bardziej
z nim związana, a właściwie... o wiele bardziej.
Chciał, żeby każdego dnia spędzała z nim więcej czasu,
niż gotowa mu była poświęcić, i to nie tylko w sypialni.
Coraz bardziej frustrował go fakt, że musiał utrzymywać
ich związek w sekrecie, żeby nie antagonizować pozostałych
służących. Gdyby zgodziła się na rolę utrzymanki,
mógłby spędzać z nią tyle czasu, ile by chciał,
mógłby ją stroić i zabierać w różne miejsca, gdzie obecność
metresy była akceptowana. Jednak, ku jego rozczarowaniu,
jej taki układ nie odpowiadał.
Dobrze chociaż, że jest w jego domu, na wyciągnięcie
ręki, hmm, powiedzmy, przeważnie. Jednak kiedy wrócił,
nie natknął się na nią. Gdy wreszcie zrezygnował
z czekania i zszedł na dół, żeby zajrzeć do jej pokoju, zza
drzwi doszedł go kobiecy śmiech - znak, że nie była
sama. Do diabła! Tyle wyszło ze świętowania. Oczywiście
na świętowanie pora była nieco przedwczesna, kiedy
nie miał pewności, czy na dobre wydobył się z kłopotów.
Miejski dom Denalych był raczej niewielki, lecz
lord Denaly i jego śliczna żona rzadko przyjeżdżali do
Londynu, a w obecnych czasach wielu arystokratów
wyrażało nowy pogląd, że szkoda trzymać służbę w niezamieszkanym
domu. Naturalnie żaden z nich nie przyznałby
się głośno, że żal im na to pieniędzy. Oszczędność
była zaledwie dodatkową korzyścią przy rezygnacji
z posiadania miejskiej rezydencji. Zgodnie z nowym
zwyczajem podczas pobytów w Londynie raczej więc
wynajmowano umeblowane mieszkanie, a nawet nocowano
w którymś z luksusowych hoteli, jeśli wizyta była
krótka.
Denaly prowadził interesy w Londynie i pewnie
dlatego utrzymywał miejską rezydencję. Okazała się też
wielce przydatna w okresie wprowadzania w świat ich
córki. Dom, chociaż niewielki, był gustownie urządzony,
nie brakowało tam cennych sprzętów oraz dzieł
sztuki. W końcu Denalowie należeli do ludzi zamożnych,
a przy tym rozsądnie oszczędnych.
Carlise Cullen wybrał się tam z wizytą następnego
dnia rano. Zapowiedział się dzień wcześniej, więc rozbawiło
go, ale tylko na chwilę, że każą mu czekać w ciasnym
foyer.
Albert był w domu. Kamerdyner poinformował Carlisa,
zaanonsowawszy go Denaylowi, że jego pan jest
bardzo zajęty, w związku z czym może życzy sobie wrócić
w bardziej dogodnym czasie. Carlise odesłał totumfackiego
z wiadomością, że nie zamierza wyjść.
- Bardzo niegrzecznie z jego strony, nie sądzi pan? -
zauważył Andrew po upływie dwudziestu minut.
- Prawdopodobnie daje do zrozumienia, że jest zbulwersowany
- podsunął Alec.
- Nie wątpię, że był zbulwersowany - dodał Carlise
z lekką irytacją. - Ale nie omieszkał pognać do Haverston,
by wyłożyć całą sprawę mojemu bratu Jasonowi.
- W takim razie może uważa, że rzecz została załatwiona
i szkoda czasu na dalsze dyskusje - spekulował
Andrew. - Co jest równie nieuprzejmym zachowaniem,
bo powinien przynajmniej nas powiadomić.
- Jason mógł sprawić takie wrażenie, że sprawa została
załatwiona - przyznał Carlise. - Choć wątpię. Jason
ma dar mówienia tego, co inni chcą usłyszeć, ale bez
konkretów.
- Chciałbym wiedzieć, jak się to robi. - Alec zachichotał.
- Z maestrią, drogi chłopcze, bardzo finezyjnie - odparł
Carlise. - Ty też to potrafisz, ale wykorzystujesz ów
talent wyłącznie w stosunku do kobiet.
- Ach, o taką finezję chodzi. - ALEC się uśmiechnął.
Pięć minut później Carlaisowi wyczerpała się cierpliwość.
- Idziemy, ale zaczekacie na zewnątrz, dopóki was
nie zawołam - polecił młodszym mężczyznom.
Kamerdyner, trzymający straż przed drzwiami gabinetu,
zamierzał powstrzymać Carlisa, lecz bardzo
szybko się rozmyślił. Wystarczył rzut oka na jego minę,
by bez wahania otworzyć drzwi, zamiast je zastąpić,
i zaanonsował gościa.
Albert siedział za biurkiem i studiował jakiś dokument.
Podniósł wzrok znad pisma i westchnął na widok
Carlisa wkraczającego do gabinetu.
- Pora naprawdę nie jest odpowiednia.
- Tak mnie poinformowano, lecz wątpię, aby jakakolwiek
pora nie była odpowiednia na poruszanie tej
niesmacznej sprawy. Biorąc pod uwagę, że trafiła ona do
niewłaściwego Cullena, chyba znajdzie pan czas.
Ta wypowiedź nie miała charakteru pytania. Albert
dobrze ją odczytał i odłożył pismo. Carlis nigdy przed-
tern nie zetknął się z Dena;lym. Mężczyzna wyglądał
dość dystyngowanie, kasztanowe włosy jaśniejsze przy
skroniach zapowiadały siwiznę. Carlise był zdumiony, że
jego rozmówca jeszcze nie osiwiał, mając taką córeczkę
jak Tanya.
- Doprawdy nie ma o czym dalej dyskutować, prócz
wyznaczenia daty ślubu - stwierdził Albert. - Czy przyszedł
ją pan zaproponować?
Carlise nie odpowiedział. Przystawił jeden z foteli do
szczytu biurka, żeby móc obserwować przedstawienie,
które wkrótce miało nastąpić. Ku jego zadowoleniu fotel
okazał się bardzo wygodny. Miał przeczucie, że nie zanosi
się na krótką wizytę.
Cisza wyprowadziła Denalyego z równowagi.
- Proszę posłuchać, znam pana reputację i nie pozwolę
się tyranizować! - wybuchnął.
Carlise uniósł brew.
- Spokojnie, staruszku. Skąd ten pomysł, że kogokolwiek
tyranizuję? Ja albo lekceważę, albo... Nie, do tego
nie dojdzie, jestem tego pewien.
Na policzki Alberta wystąpił rumieniec.
- W takim razie przejdź do rzeczy, Cullen. Po coś
przyszedł?
- Hmm, dziwna sprawa z tymi pogłoskami. Mogą
rozbudzać wyobraźnię, zdumiewać, albo też wprawiać
w gniew, a wszystko zależy od punktu widzenia i stopnia
osobistego zaangażowania.
- Wiem też, że istnieją pogłoski wielce kłopotliwej
natury. Należałoby zastrzelić tego, kto je rozpowszechnia.
Lecz, niestety, są one prawdziwe.
- Och, błagam! Na szczęście one wcale nie są zgodne
z prawdą.
- A więc twój syn zamierza się wykręcić od odpowiedzialności?
To raczej tchórzliwe...
- Powstrzymaj się od rzucania oszczerstw, Denaly -
przerwał mu Carlise. - Takie rzeczy traktuję bardzo osobiście.
Ostrzeżenie zostało wypowiedziane najłagodniejszym
z tonów, niemniej Albert pobladł.
- Rozmawiamy zarówno o moim, jak i twoim wnuku!
- wyrzucił z siebie.
- Możesz być pewien, że nie doszłoby do tej rozmowy,
gdyby to był mój wnuk.
- Prawda sama wyjdzie na jaw - skomentował Albert
pewnym siebie tonem.
- Niewątpliwie, lecz nie będzie to taka prawda, jakiej
się spodziewasz, i ujrzy światło dzienne, kiedy już
będzie za późno. Mam w zanadrzu kilka innych prawd,
które powinieneś przemyśleć.
- C_zy to znaczy, ze mi grozisz i obiecujesz zabić? -
natarł na niego Albert.
Carlis parsknął śmiechem nie tyle z powodu samego
pytania, ile butnego tonu, jakim zostało zadane.
- Deanaly, nie wiem, co na mój temat słyszałeś, lecz
prawdopodobnie niewiele w tym było prawdy, zapewniam
cię. Kolejny przykład niczym niepopartych pogłosek.
- Śmiem wątpić - mruknął Albert.
- Wolno ci. Jak już wcześniej wspomniałem z powodu
obecnie krążących plotek o tym, że Edward żeni się
z twoją pannicą, w tym tygodniu mój dom nawiedziło
dwóch rozsierdzonych kochasiow twojej córki, którzy
nie wiedzieli, że Edward ma teraz własną rezydencję.
Sądzili, że nadal mieszka ze mną. Jest również trzeci,
ten, niestety, przemieszkuje u mnie. Krewny żony. Trudno
się takiego pozbyć.
Za drzwiami ktoś zakasłał, lecz Albert zdawał się
tego nie zauważyć.
- I...? - zapytał, krzywiąc się.
- Hmm, wyobraź sobie moje zdumienie, kiedy każ-
dy z nich oznajmił, że ma większe prawo poślubić Tanye
niż edward, jako że pierwszy się do niej dobrał.
- Dobrał do niej? Co sugerujesz?
Carlise znowu uniósł brew.
- Denaly, czy muszę powiedzieć to w bardziej brutalny
sposób?
Albert, czerwony z gniewu, podniósł się z krzesła
i pochylił nad biurkiem, zaciskając pięści, aż pobielały
mu kostki.
- Lordzie Cullen, jeśli sądzisz, że wolno ci posuwać
się do takich insynuacji bez śladu dowodu...
- A jaki ty masz dowód?
Albert ponownie się zaczerwienił, bo doskonale zrozumiał
aluzję Carlisa. Ten milczał przez chwilę, dając
mu czas na przemyślenie, że oparł oskarżenia wyłącznie
na opowieściach córki.
- Proponuję, abyś sprowadził tu swoją córkę, i zobaczymy,
co ma do powiedzenia. Właściwie ja tego żądam.
- Żądasz? To nie do pomyślenia, żeby młode dziewczę...
- Bzdura. Ta sprawa jej dotyczy i prawdopodobnie
wywołał ją brak rozwagi. To nie moja rodzina, lecz ty,
Deanali, stawiasz żądania. Nie zapominaj o tym.
Albert sztywnym krokiem ruszył do drzwi, aby wydać
polecenie lokajowi, że ma sprowadzić Tanye. Widząc
tam trzech obcych ludzi, polecił szorstko:
- Wejdźcie. Wolę wysłuchać, co macie do powiedzenia,
zanim tu przyjdzie moja córka.
Cała trójka wsunęła się do gabinetu. Jedynie Alec
rozsiadł się wygodnie na jedynym wolnym fotelu przy
biurku. Andrew stał wyprostowany na uboczu, natomiast
trzeci młodzieniec podszedł do jednego z okien,
bo tam światło było bardziej korzystne. Aktorzy zawsze
dbają o właściwe oświetlenie.
Andrew nie wydawał się zdenerwowany, a jedynie
niespokojny. Carlise był zdumiony, słysząc, że kolega jego
syna nadal ma ochotę na tę pannę. Życzył mu szczęścia,
lecz szczęściem w jego mniemaniu byłaby rezygnacja
z ręki przebiegłej pannicy.
Aktor, William Shakes - Carlise był rozbawiony, ilekroć
powtarzał w myślach jego sceniczny pseudonim -
nie mógł się doczekać, kiedy odegra swoją rolę. Traktował
to jako szansę sprawdzenia swoich umiejętności
aktorskich w życiu osobistym. Denalowie mogli go
widzieć na scenie i rozpoznać. Dlatego nie zamierzał
ukrywać, kim jest.
Skorzystanie z pomocy aktora było ryzykownym posunięciem.
Raczej mało prawdopodobne, aby dama o pozycji
Tanya zadawała się z mężczyzną spoza swojej sfery.
Lecz ta dziewczyna rozmyślnie zrujnowała swoją
reputację, czymże więc było jedno potknięcie więcej?
- Lordzie Denaly, zanim tych dwóch fircyków zacznie
snuć swoje opowieści - pierwszy przemówił Andrew
- pragnę wyznać, że ubóstwiam Tanye i z ochotą
pojmę ją za żonę za pana przyzwoleniem.
- Z kim mam przyjemność, sir? - zapytał Albert.
And rew przedstawił się, podając pełną listę tytułów
i rodzinnych koneksji. Albert był pod wrażeniem. Nawet
na Carlaysie zrobiły wrażenie, bo nie wszystkie dotąd
słyszał.
- Znam twojego ojca. Szlachetny człowiek - powiedział
Albert, gdy Andrew zamilkł.
- Jedną chwilę - William zdegustowanym tonem
rozpoczął swą rolę. - Te wszystkie tytuły nie zmieniają
faktu, że dziecko może być moje. Możliwe, milordzie, że
nie uważasz mnie za godnego twojej córki, lecz ona
uznała mnie wystarczająco godnym.
- Kimże jesteś?
- William Shakes, do usług. Jestem aktorem, sir,
świetnym aktorem. Tak znakomicie wypadłem w jednej
z moich ostatnich ról, że kilka tygodni temu zaproszono
mnie na bal, gdzie poznałem Tanye. Wyznam, że bardzo
przypadliśmy sobie do gustu. I udało nam się znaleźć
pusty pokój na górze, hmm, jestem pewien, że nie muszę
się w wdawać w szczegóły.
Albert nie był już zażenowany, tylko zwyczajnie
wściekły.
- Moja córka z aktorem. To niedorzeczne!
- Bohater chwili, to wszystko. - William wzruszył
ramionami, nie zważając na jego gniew. - Pragnęła mnie
poznać i sprawić, bym zapamiętał ten dzień, że tak powiem
- dodał z porozumiewawczym mrugnięciem. -
Mogę się z nią ożenić, jeśli dziecko jest moje. Ale wolałbym
nie, o ile nie jest. Zakładając, naturalnie, że jesteś
gotów przyjąć mnie do rodziny. Wiem, iż wielu arystokratów
uważałoby, że jestem niegodny takiego zaszczytu.
- Przynajmniej rozumiesz, dlaczego w ogóle nie powinieneś
się tu znaleźć - odezwał się Andrew, mierząc
go gniewnym spojrzeniem. - Ona nigdy się nie zgodzi
za ciebie wyjść. Jej ojciec najprawdopodobniej by ją wydziedziczył,
gdyby wyraziła taki zamiar.
- A jeśli dziecko jest moje? - obruszył się William. -
Nie można wykluczyć takiej ewentualności.
- Nie ma znaczenia, który z nas je spłodził, bo to
może nigdy nie wyjść na jaw - oznajmił zdecydowanie
Andrew.
- Jak to?
- Dziecko może być zupełnie podobne do matki. A ja
pragnę się z nią ożenić i wychowam to dziecko, obojętnie,
czy jest moje, czy nie.
- To cholernie szlachetny gest, nawet jak na szlachetnie
urodzonego - skomentował złośliwie William.
Deklaracja Andrew podziała na Alberta kojąco. Teraz,
gdy sytuacja nie rysowała się aż tak beznadziejnie,
starszy pan odzyskał nieco panowanie nad sobą. Jednak
gdy jego wzrok zatrzymał się na Alecu rozpartym
w swobodnej pozie, w dodatku z uśmiechem na twarzy,
zesztywniał na nowo.
- Pana to wszystko bawi, co? - naskoczył na niego.
- To wszystko? - powtórzył Alec, kręcąc głową. -
Szczerze mówiąc, nie. No może trochę śmieszy mnie, że
ci dwaj skaczą sobie do gardeł, odkąd się dowiedzieli, że
Tanya ich obu faworyzuje.
- A kim pan właściwie jest?
- Alec Anderson. Sądzę, że Tanya nie miała pojęcia,
iż należę do rodziny edwarda, kiedy skierowała na
mnie swoje śliczne oczy. Niewiele osób wie, że moja siostra
poślubiła ojca Edwarda. Jesteśmy Amerykanami,
ja i brat pływamy na statkach jako kapitanowie, więc
niezbyt często bywamy w Londynie. Przypłynąłem kilka
dni wcześniej, zanim poznałem Tanye, i dlatego nie
doszły mnie słuchy, że ona i Edward... no...
- Do rzeczy, mój panie.
- Naturalnie. Bardzo dużo podróżuję i nigdy nie odmawiam
kobiecie, kiedy jej intencje są oczywiste. Korzystam
z przyjemności, gdy tylko nadarzy się okazja, rozumie
pan. Tak zawsze było i pewnie zawsze będzie.
- Jak mniemam, pan również przyznaje się do dziecka
- natarł na niego Albert.
- W żadnym wypadku!
Albert zmarszczył czoło.
- W takim razie co pan tu robi?
- Przyszedłem, bo mimo że nie miałem z panną do
czynienia, byliśmy bardzo blisko intymnej sytuacji. Na
jednym z przyjęć, na które wyciągnęła mnie moja siostra,
poszliśmy na spacer do ogrodu i znaleźliśmy miłe,
ustronne miejsce. Jeszcze chwila, a byłbym teraz zmuszony
przyznać, że dziecko może być moje. Spłoszono
nas, gdy już miałem... nieważne, no więc szybko się
ubraliśmy i wróciliśmy na przyjęcie. Obiecała się ze mną
spotkać, żeby dokończyć to, cośmy zaczęli. Ja przyszedłem
na schadzkę, lecz Tanya się nie pojawiła. Czekałem
całą cholerną godzinę - dodał Alec niezadowolonym
tonem. - Warto było na nią czekać. A następnego
dnia usłyszałem, że nosi dziecko edwarda. PanieDenaly,
przykro mi to powiedzieć, ale nie wątpię, że ona
jest przy nadziei, skoro tak hojnie obdarza wdziękami.
Albert był purpurowy z wściekłości, kiedy Alec
skończył. Carlise wcale mu się nie dziwił. On sam nigdy
nie powiedziałby czegoś podobnego w taki brutalny
sposób, czy to byłaby prawda, czy kłamstwo. Taka cholerna
bezpośredniość jest typowa dla Amerykanów.
I właśnie wtedy do gabinetu wkroczyła Tanya Deanaly.
Weszła z uśmiechem, spodziewając się zastać
tam jedynie ojca. Wyjątkowo ładna dziewczyna. Szkoda,
że rozpieszczono ją do tego stopnia, że uważała, iż może
mieć, co tylko zechce, nie zważając na cenę.
Jej uśmiech zgasł na widok zagniewanej twarzy ojca.
Gdy dojrzała Carlisa, jej oczy błysnęły z niepokoju, lecz
zaraz przybrały nieprzenikniony wyraz. Carlises westchnął
w duchu. Może nie być tak łatwo, jak sądził, skoro
ona tak dobrze potrafi ukrywać uczucia.
- Ojcze, nie wiedziałam, że mamy gości.
- Nie mamy. W żadnym wypadku nie nazwałbym
tych trzech dżentelmenów gośćmi.
Andrew spłonął rumieńcem pod wpływem tej uwagi,
co nie umknęło uwadze Tany.
- Lordzie Whittleby, miło mi pana znowu widzieć -
zwróciła się do niego, najwyraźniej postanawiając odgrywać
rolę dobrze wychowanej młodej damy.
- Cała przyjemność po mojej stronie, moja droga -
odpowiedział Andrew i skłonił się z galanterią, posyłając
jej pełne uwielbienia spojrzenie, które ona przyjęła
z promiennym uśmiechem.
- A więc rzeczywiście go znasz? - zwrócił się do niej
Albert.
Tanye zdziwił ostry ton ojca.
- Tak, oczywiście. Przedstawiono nas sobie w zeszłym
tygodniu na wieczorku, a potem jeszcze raz kilka
dni później. Nie byłam pewna, czy mnie pamięta - dodała
z fałszywą skromnością.
- Och, pamięta - zapewnił ją ojciec złośliwym tonem.
- 1 chce się z tobą ożenić, dzięki Bogu.
- Bardzo mi to pochlebia... - zaczęła i zamilkła, gdy
dotarła do niej końcowa uwaga ojca. - Co znaczy „dzięki
Bogu"?
- Tanyu, cokolwiek się tutaj wydarzy, pragnę cię zapewnić,
że będę zaszczycony, prosząc cię o rękę.
- Naprawdę bardzo mi to pochlebia, sir, ale...
- Żadnych „ale", Tanyu - przerwał jej ostro ojciec. —
Edward Cullen ciebie nie chce i zaprzecza, że kiedykolwiek
cię dotknął.
Westchnęła. Przesadnie według Carlisa. Za duża demonstracja
zniechęcenia.
- Uprzedzałam cię, że taki nieodpowiedzialny lekkoduch
będzie się wypierał. - Odwróciła się i spojrzała
na Carlisa, szeroko otwierając oczy, jakby dopiero teraz
go zobaczyła.
- Och, proszę mi wybaczyć, lordzie Cullen. Lecz
wszyscy wiedzą, skąd u Edwarda takie obyczaje.
Carliss skwitował tę uwagę śmiechem. Ona już była
na przegranej pozycji. Okazała się tępa, jeśli widząc
gniew ojca, nie domyśliła się, że jej plan zawiódł.
- Tak, jestem bardzo dumny z mojego syna, a szczególnie
cieszy mnie fakt, że on nie kłamie.
- Może pana nie okłamuje - powiedziała z pogardliwym
uśmieszkiem. - Ale skłamał w sprawie...
- Tanyu, dość tego - skarcił ją Albert. - Znasz czy nie
obecnych tu dżentelmenów?
Zdrętwiała. Carlise odniósł wrażenie, że nie nawykła,
aby ojciec gniewał się na nią, i że najbardziej zaskoczył
ją jego gniew. Prawdopodobnie nie wiedziała, jak go
udobruchać, przynajmniej nie w obecności ludzi.
Rozejrzała się po gabinecie.
- Tak, niektórych znam - przyznała.
- A tego Amerykanina? - dochodził Albert.
- Hmm, tak, przypominam go sobie. Trudno zapomnieć
kogoś tak wysokiego
- I przystojnego - dopowiedział Alec i ze swawolnym
uśmiechem puścił do niej oko.
- Fe, sir, nie należy być tak zarozumiałym - skarciła
go, wracając do typowego dla siebie, kokieteryjnego
tonu.
- A tego znasz? - zapytał Albert, wskazując Williama.
- Nie, nie sądzę, abym go kiedykolwiek widziała -
odparła układnie Tanya.
William przybrał gniewną pozę.
- No ładnie - powiedział z oburzeniem. - Wszystko
w porządku i można się ze mną zabawiać, dopóki ojciec
o niczym nie wie, tak? A teraz się wypierasz?
- Wypieram? Nie znam cię. Czego się mam wypierać?
- Wielkie nieba, naprawdę nie pamiętasz? Byłaś podchmielona
na balu, ale w życiu nie słyszałem, żeby kobieta
nie pamiętała czegoś takiego. A może sypiasz z tyloma
mężczyznami, że straciłaś rachubę?
Tanya zaniemówiła z oburzenia, jej twarz zdawała się
płonąć. William się zagalopował. Prostackie zachowanie
z natury rzeczy jest obraźliwe, obojętnie, czy wypowie-
dziane słowa są zgodne z prawdą, czy nie, tak więc trudno
było ocenić jej reakcję na to stwierdzenie.
Wyładowała swój gniew na ojcu.
- Czy to cię tak zdenerwowało? Pojawia się tu jakiś
zupełnie obcy człowiek, opowiada ci jakieś potworne
kłamstwa, a ty mu wierzysz! Nigdy w życiu nie byłam
podchmielona - no... raz, w zeszłym roku, trochę za
dużo wypiłam na przyjęciu urodzinowym mamy, ale
przecież o tym wiesz, a zresztą nie było tam mężczyzn.
- Słońce, nie mówimy tu o skłonnościach do alkoholu
- wtrącił się alec. - Nie przyszedłem, żeby twierdzić,
że dziecko jest moje, choć musisz przyznać, że niewiele
brakowało.
Zachłysnęła się z wrażenia i odwróciła gwałtownie
ku niemu.
- Mój Boże, ty też? Co to jest, jakaś zmowa ukartowana
przez Cullenow?
A potem z błagalną miną zwróciła się do ojca:
- Papo, przysięgam, oni kłamią!
- Wszyscy trzej? - zapytał zrezygnowanym głosem
Albert, siadając za burkiem. - Jednemu mógłbym nie
dać wiary, nawet dwóm, ale wszystkim trzem?
Tanya spojrzała z pretensją na Andrew.
- I ty też?
Andrew wzdrygnął się, widząc jej dobrze odegrane
rozczarowanie. Istniała możliwość, że się załamie
i wszystko wyzna. Przecież nadal chciał ją poślubić.
A ponieważ wiedziała, że on kłamie, trudno byłoby mu
ją obłaskawić, gdyby Albert oddał mu rękę córki. Jednakże
musiał sobie przypomnieć, że działali zgodnie ze
scenariuszem, jaki sama przygotowała dla Edwarda:
zwyczajnie odpowiadali kłamstwem na kłamstwa, więc
nie miała prawa żywić do niego urazy.
- Mnie najbardziej leży na sercu dobro dziecka -
oznajmił jej - które może być moim potomkiem.
- Oboje wiemy, że dziecko nie jest twoje! — wrzasnęła.
- Skończ więc z tymi bzdurami.
- Nic takiego nie wiemy. Rozumiem, że musisz zaprzeczać.
Ale nie zapominaj, iż nadal pragnę się z tobą
ożenić. Chcę wychować to dziecko, obojętnie, czy jest
moje, czy nie, i jestem skłonny przymknąć oko na
twój... - zawiesił głos i prześliznął się spojrzeniem po
twarzach pozostałych mężczyzn - ...brak rozwagi.
Twarz Tany ponownie pokryła się purpurą, lecz tym
razem z wściekłości, nie ze wstydu. Odwróciła się z powrotem
do ojca.
- Naraziłeś mnie na te ohydne oskarżenia, w których
nie ma nawet cienia prawdy. Nie widzisz, co oni tu robią?
To jakaś farsa, intryga uknuta przez lorda Cullena.
Nie wątpię, ze chce wyciągnąć syna z...
- Dość tego! - uciął Albert. - Nie każ mi się jeszcze
bardziej za ciebie wstydzić, dziewczyno.
To musiało ją zaboleć. Westchnęła z emfazą.
- Wygląda na to, że zamierzasz uwierzyć im, nie
mnie?
Udało się jej wycisnąć parę łez i wyglądała teraz na
zdruzgotaną. Alec miał niepewną minę, bo był bardzo
wrażliwy na łzy. Andrew odwrócił wzrok, żeby się nie
rozczulić. William wzniósł oczy do nieba, widząc, że ma
przed sobą niezłą aktorkę.
Na szczęście Albert dobrze znał swoją córkę i jej
sztuczki.
- Tanyu, wiem, że potrafisz kłamać. Nabrałaś tego
brzydkiego zwyczaju, dorastając. 1 wiem też, że kłamiesz
bardzo zręcznie. Jednak nigdy bym nie przypuszczał, że
posuniesz się do kłamstwa w sprawie, która może mieć
nieodwracalne konsekwencje.
Znieruchomiała. Na powrót przybrała wściekłą minę
- znak, że gniew ani na chwilę jej nie opuścił, a tylko
skryła go na krótki czas melodramatycznego wystąpie-
nia. Tym razem skierowała agresję na Carlisa, uznając,
że to on pokrzyżował jej plany.
- Lordzie Cullen, wiem, że pan to ukartował. Ale nie
przemyślał pan sprawy do końca, prawda? - zapytała
zjadliwie. - Nie rozumiem, jakim cudem uznał pan, że
ten plan się powiedzie, skoro mogę udowodnić, że oni
wszyscy kłamią.
Cullen uniósł brwi z sardoniczną miną.
- A jak chcesz tego dokonać, kiedy przeciwko twojemu
świadectwu są, jak widać, trzy inne, a właściwie
cztery świadectwa, bo Edward również uważa cię za
oszustkę?
- Niech piekło pochłonie Edwarda! Mogę udowodnić,
że nadal jestem...
Pojęła, że się zagalopowała, i szybko zamilkła, lecz
Carlise natychmiast podchwycił:
- Dziewicą?
Carlise podniósł się z fotela. Tanya cofnęła się o krok,
widząc poniewczasie, z kim się wdała w pojedynek na
słowa. Carlise jednak ją zignorował. Postąpiła właśnie tak,
jak chciał.
- Proszę mi wybaczyć, lordzie Denaly, ale ta wizyta
była niezbędna - powiedział.
Albert sztywno skinął głową. Wyraz jego twarzy mówił
sam za siebie. Był zażenowany całą sytuaqą, widząc
teraz, do czego posunęła się jego córka, żeby upolować
męża.
- A tak na marginesie - dodał Carlise. - Gdyby pan
przypadkiem jeszcze się nie zorientował, to ona wymyśliła
i rozpowszechniała te pogłoski. Nie polecałbym
jej zastrzelić, natomiast radziłbym zaostrzyć dyscyplinę.
Taka panna nie może z powodu swoich kaprysów decydować
o losie innych ludzi. Sprawę między naszymi rodzinami
uważam za zakończoną. I proszę dopilnować,
aby tak zostało. Panowie, wychodzimy - zwrócił się do
swych towarzyszy.
Alec i William wyszli z pokoju. Andrew się nie poruszył.
- Proszę iść, milordzie. Wierzę, że czeka mnie dłuższa
rozmowa z lordem Denaly. Nadal pozostaje
sprawa ratowania czci Tany.
- Wielkie dzięki, sama zadbam o swoją cześć - burknęła
Tanya i dumnie wymaszerowała z gabinetu.
Carlise spojrzał na Andrew, pytająco unosząc brwi.
Uśmiech, jaki młodzieniec posłał mu w odpowiedzi,
oznaczał, że jednak zostaje. Chłopak musiał być zakochany,
jeśli nadal pragnął tej dziewczyny, mimo że na
własne oczy widział pokaz jej złości i popisów aktorskich.
Tego samego przedpołudnia, gdy Bells ścierała kurze
na piętrze, gdzieś w pobliżu rozległy się piski i krzyki.
Sądząc po zwycięskich okrzykach i dramatycznych
wrzaskach, w pierwszej chwili pomyślała, że awantura
rozgrywa się na ulicy. Kiedy się zorientowała, że hałasy
dochodzą z parteru, czym prędzej zbiegła na dół, by
sprawdzić, co się dzieje.
Odgłosy zamieszania zaprowadziły ją do kuchni.
Ujrzała tam Claire. Ściskała w garści rondel w taki sposób,
jakby stanowił broń. Obok stał Seth. Trzymał
miotłę, opierając trzonek o ramię. Gdyby znajdowali się
naprzeciwko siebie, Bells myślałaby, że doszło między
nimi do bójki. W kuchni była również pani Clearwater
i zupełnie nie zważając na poruszenie, doprawiała potrawkę
na obiad.
Seth zgięty wpół zaglądał pod kredens. Claire wodziła
wokół przerażonymi oczami.
- Co się dzieje? - spytała Bells, nie wiedząc, czy też
nie powinna złapać za jakąś broń.
- Szczur dostał się do domu - powiedziała Claire. -
Znalazłam go w spiżarni. Uciekł tutaj.
- Szczur? W takiej dzielnicy? - zdziwiła się Bells.
- Zdarzają się, moja droga - odparła pani Clearwater,
oglądając się przez ramię. - Ciągną tam, gdzie jest jedzenie,
a my zawsze mamy sporo zapasów.
- A aromat twoich potraw zwabi je aż z doków,
dziewczyno - dopowiedział ochoczo kamerdyner Mike,
wchodząc do kuchni za Bells.
Kucharka się spłoniła. Bells zastanawiała się nad
wymową tego rumieńca, gdy Claire wrzasnęła:
- Jest! Tam, za zlewem!
Seth skoczył i wepchnął miotłę pod długą szafkę
kuchenną, żeby wypłoszyć gryzonia. Udało się. Zwierzak
wybiegł i skrył się pod dużą żelazną kuchnią, przy
której Clearwater, cały czas na posterunku, mieszała potrawkę,
co poważnie utrudniało Sethowi manewry
miotłą.
- Przestańcie! - zażądała Bells, lecz w tej chwili nikt
jej nie słuchał.
Claire wykrzykiwała wskazówki i ostrzegała Setha,
żeby kolejnym razem nie chybił - udało mu się raz
przesunąć miotłą pod kuchnią, odkąd gryzoń się tam
ukrył. Mike śmiał się na cały głos z wyczynów lokaja.
Bells już miała po raz drugi ich powstrzymać, gdy
zwierzątko, czując się zagrożone w stosunkowo dużej
szparze pod kuchnią, zwłaszcza gdy nacierano na nie
miotłą, wybiegło na otwartą przestrzeń. Seth skoczył
na równe nogi i zamierzył się miotłą, a Bells w tej samej
chwili rzuciła się na niego, przewracając się razem
z nim na podłogę.
-Bells, nie trafiłaś w szczura - parsknął śmiechem
Mike.
- Wcale w niego nie celowałam - odwarknęła, siadając
Sethowi na piersi, żeby, unieruchomiony, był
gotów jej wysłuchać.
- To moje zwierzątko - oznajmiła oniemiałemu lokajowi.
- Jeszcze raz spróbuj je zabić, a sam dostaniesz tą
miotłą, zobaczysz.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, bardziej
zdziwiony tym, że na nim siedzi, niż faktem, że hoduje
szczura.
- Nie wiedziałem, że jest twój - usprawiedliwił się.
Kiwnęła głową na znak, że przyjmuje to wyjaśnienie,
i już miała z niego zejść, gdy do kuchni wszedł zwabiony
hałasem Edward.
- Seth, zwalniam cię - oznajmił.
Bells spojrzała w kierunku drzwi i zobaczyła, że Edward
wcale nie żartuje. Szczerze mówiąc, poznała z wyrazu
twarzy, że jest śmiertelnie poważny.
- Za co został zwolniony?
- Za naruszenie własności.
Dziwnie ujęte, lecz zrozumiała, co miał na myśli.
Seth również, bo z jękiem opuścił głowę na podłogę.
- Nieprawda - zaprotestowała. - Powaliłam go na
ziemię, bo chciał zabić moje zwierzątko.
- W takim razie i za to cię zwalniam - oświadczył Edward.
Seth wydał z siebie kolejny jęk.
- Nie wylecisz, więc przestań stękać - ofuknęła go
Bels, wstając z podłogi. Spojrzała też groźnie na Mika,
który znowu zanosił się śmiechem.
- Bells, ty naprawdę trzymasz szczura? - Claire nareszcie
odzyskała mowę.
- Dobry Boże, szczur? - sapnął edward. - Seth, już
nie jesteś zwolniony.
Bells ogarnęła irytacja.
- To nie szczur, tylko mysz.
- Bells, to coś było ogromne! - zaoponowała Claire. -
To nie mogła być mysz.
- Trochę się utuczyła. Dobrze ją karmię. To nie jest
szczur.
- Czy ty w ogóle potrafisz odróżnić szczura od myszy?
- nie ustępowała Claire.
Bells zastanawiała się nad tym przez chwilę.
- Pewnie nie. Tak czy owak to jest moje zwierzątko. -
Przykucnęła, rozpłaszczając na podłodze dużą kieszeń
fartuszka. - Chodź tu, Twitch!
Nie widziała, gdzie tym razem się skrył, i dopiero po
chwili dostrzegła łepek za puszką na ciastka. Gdy tylko
zwierzak zobaczył, że patrzy prosto na niego, przemknął
po podłodze i wskoczył do kieszeni.
- A niech mnie! - zdziwił się Mik. - To rzeczywiście
jest jej pupilek.
- Nie wiedziałam, że szczura można oswoić - zauważyła
zdumiona Claire.
- Mysz - wycedziła Bells.
Claire roześmiała się. Głośno i radośnie. Większość
ich nie słyszała u niej takiego śmiechu.
Wszyscy trzej mężczyźni skierowali na nią spojrzenia.
Edward uniósł pytająco brwi.
- Coś ty, dziewczyno, takiego ze sobą zrobiła? Wyglądasz...
jakoś łagodniej.
- Jest olśniewająco piękna, no nie? - dorzucił Seth.
Albo rzeczywiście tak myślał, albo usiłował osłabić
zazdrość Edwarda.
Claire nawet się nie zarumieniła, najwyraźniej nie
wierząc Sethowi.
- Nie opowiadaj bzdur - skarciła go z uśmiechem.
Zmiana, jaka się dokonała w dziewczynie, była rzeczywiście
zdumiewająca, bo przecież pewność siebie
czyni cuda. U Claire wygładziła kanciasty sposób bycia,
pozwoliła jej flirtować i droczyć się żartobliwie. Ponadto
przestała się garbić, a rzeczywiście piersi miała duże, co
nie uszło uwagi Setha tego ranka, gdy po raz pierwszy
ujrzał „nową" Claire. Wystarczyły takie proste zabiegi
jak odgarnięcie włosów z twarzy i włożenie ładniejszej
bluzki wygrzebanej z dna kuferka, aby zmieniła
się nie do poznania.
Dzięki odzyskanej pewności siebie stać ją było na
uśmiech i radosny śmiech, które dodały jej twarzy urody.
Nieco przy kości, w żadnym wypadku nie mogła
uchodzić za piękność, lecz była ładną dziewczyną, która
stała się atrakcyjna dla mężczyzn.
Bells, jako osoba odpowiedzialna za metamorfozę
Claire, była niezmiernie dumna ze swego dzieła. Poprzedniego
wieczoru spędziły razem wiele godzin w jej
pokoju, a potem w służbówce Claire, rozmawiając i śmiejąc
się podczas pracy nad jej przemianą. Zawiązała się
między nimi nić sympatii. Bells poczuła, że teraz ma
przyjaciółkę, i zrozumiała, jak bardzo jej tego brakowało,
odkąd wyszła z domu. Nareszcie zyskała kogoś,
z kim mogła rozmawiać o ważnych sprawach. Dzielić
się sukcesami i porażkami.
- Dzieci, musicie wracać do pracy - poleciła pani
Clearwater, pamiętając, że pan domu nadal przebywa
w kuchni. - Później się pobawicie z pupilkiem Bells.
Dziewczyna przewróciła oczyma i skierowała się do
swego pokoju, żeby umieścić Twitcha w pudełku. Musiał
oswoić się z nowym otoczeniem, jeżeli, taki płochliwy
z natury, wy wędrował z pokoju.
Nie spodziewała się, że Edward podąży za nią na
oczach wszystkich. Miała zamiar później z nim porozmawiać
o tamtym wybuchu zazdrości. Bardzo źle się
stało, że dał wyraźnie do zrozumienia, iż jest jej kochankiem.
Zapewne się domyślali - może z wyjątkiem pani
Clearwater - choć zachowując się w taki sposób, równie
dobrze mógłby powiedzieć Sethowi: „Trzymaj od niej
łapy z daleka, należy do mnie".
Bardzo się tym zdenerwowała, lecz po chwili uznała,
że zaborczość Edwarda jest całkiem przyjemna. Może
kryło się pod tym coś więcej niż zwykły fizyczny pociąg.
A może bywał zazdrosny o wszystkie swoje kobiety?
Niestety, prawdopodobnie w grę wchodzi ta druga
ewentualność. Niemal każdy mężczyzna dostaje szału,
gdy ktoś inny czyni awanse kobiecie, z którą obecnie romansuje.
Okazałaby brak rozsądku, łudząc się, że jest
w tym coś więcej poza naturalnym męskim instynktem.
- Nie trzymasz tu żadnych innych zwierzątek, co?
Węży? Pająków? Kilku szczurów?
Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła, że EDWARD stoi
oparty o framugę drzwi z ramionami splecionymi na
piersi i skrzyżowanymi nogami. A więc jednak poszedł
za nią. Równie fatalny pomysł.
- To nie szczur, tylko bardzo gruba mysz - fuknęła
w odpowiedzi.
- Skoro tak twierdzisz, moja droga.
- W dodatku tchórzliwa.
- Zapewne wszystkie szczury są bojaźliwe, kiedy
stwory sto razy większe od nich rzucają się na nie
z miotłą.
Oderwał się od drzwi. Bells wstrzymała oddech.
Jego swobodna poza była zwodnicza. Widziała żar w jego
oczach, wymowę spojrzenia. Miała wrażenie, że jeszcze
nie ochłonął po tamtej scenie zazdrości. Dowodem
był mocny uścisk jego dłoni, gdy ujął jej twarz, zanim
pocałował.
Nie sprawił jej bólu, absolutnie nie. Obezwładnił
Bells siłą swej namiętności, gdy jego język wdarł się
w usta, a dłonie uniosły ją, aby poczuła jego podniece-
nie. Taka gwałtowność wywoływała w dziewczynie lęk,
a jednocześnie zaskoczenie, że aż tak bardzo jej pragnie.
Rozogniona, odpowiedziała równie śmiało, zanurzając
jedną rękę w czarnych włosach mężczyzny, a drugą zamykając
na wypukłości lędźwi, aby jeszcze mocnej do
niej przywarł.
Z gardłowym pomrukiem rozkoszy podciągnął spódnicę
i wsunął dłoń pod bieliznę, sięgając do wilgotnego
gorącego miejsca. Wdarł się w nie i poruszając palcami,
przyciskał nadgarstkiem pośladki, napierając swym
podnieconym ciałem. Oszołomiona pożądaniem, krzyknęła
z rozkoszy i w ciągu paru sekund osiągnęła spełnienie.
Gdyby nie trzymał jej tak mocno, osunęłaby mu
się do stóp.
Muskał ustami jej policzek, pieścił ucho językiem,
a potem wyszeptał:
- Chcę nakarmić cię serkiem w łóżku. Twoja myszka
będzie mile widziana. Chcę wylać szampana na twoje
nagie piersi i spijać go, aż jednemu z nas zakręci się
w głowie. Chcę cię stroić w jedwabie i obsypywać klejnotami.
Chcę spędzać z tobą więcej czasu, Bells. - Odsunął
się nieco i wpatrywał w nią zaborczo. - Zostań
moją utrzymanką. Przyrzekam, nie pożałujesz.
W tej chwili nie potrafiła zebrać myśli, więc nie mogła
mu dać tej ważnej odpowiedzi. Ale nie chciała też pozbyć
się go z pokoju, chociaż pamiętała, iż wszyscy wiedzieli,
że poszedł za nią. Była oszołomiona...
- Może byś zamknął drzwi - wyszeptała zdyszana.
Odwracał się, żeby spełnić jej życzenie, gdy
w drzwiach pojawił się Mik.
- Pański papa tu jest i wuj. Nie wiem, czy mają dobre
wieści. Jak zwykle skaczą sobie do gardeł, więc trudno
powiedzieć, z czym przyszli.
edward westchnął nie z powodu uwagi Mika, lecz
z żalu, że w porę nie zamknął drzwi przed intruzami.
Westchnienie Bells było bardziej donośne. Czuła, że
musi usiąść. I wziąć zimną kąpiel.
- Chodź, Bells - rzekł edward, nie zwracając uwagi
na jej stan. - Dlaczego nie miałabyś dowiedzieć się
z pierwszej ręki, czy powiódł się twój zamysł.
- A niby jak mógłbyś pomóc w tej sytuacji? - Carlise
pytał brata, gdy edward z Bells weszli do salonu. - Jesteś
żonaty. A może na tak długo popadłeś w niełaskę,
że zdążyłeś już o tym zapomnieć?
- Nie popadłem w żadną niełaskę - obruszył się Anthony.
- I nigdy nie zapominam, że jestem mężem najpiękniejszej
kobiety pod słońcem.
- Tu się muszę z tobą, stary, nie zgodzić - zaoponował
Carlise. - Sam jest o wiele ładniejsza.
- Sam jest Amerykanką - odpalił Anthony, jakby
to miało jakieś znaczenie.
Carlise westchnął.
- Pewne rzeczy należy wybaczać, jak dobrze o tym
wiesz.
- Poza tym - Anthony wrócił do tematu, który wywołał
sprzeczkę - nie o to chodzi, jak zwykle zresztą.
Chyba robisz to celowo, prawda?
- Ja? Celowo wyprowadzam cię z równowagi? Skąd
taki pomysł?
- Jak już mówiłem - Anthony zapiał ze złości - wcale
nie sugerowałem, że powinienem uczestniczyć w tym
przedstawieniu, co mi wytknąłeś, bo rzeczywiście na
niewiele bym się przydał. Chodzi o to, że powinniście
się ze mną przedtem naradzić.
- Niby dlaczego?
- Bo Edward jest moim siostrzeńcem. A miewam błyskotliwe
pomysły i mogłem pomóc mu w kłopocie.
Carlise wzniósł oczy.
- Gdybyśmy utknęli w martwym punkcie, prawdopodobnie
w końcu spytalibyśmy cię o radę. Tymczasem
mieliśmy świetny plan i nie potrzebowaliśmy więcej pomysłów.
A błyskotliwy jesteś jak cholera - dołożył na
koniec, znowu szukając zaczepki.
Edward uznał, że nadszedł odpowiedni moment na
przerwanie ich typowej waśni.
- Mam nadzieję, że „świetny" oznacza, iż się powiódł?
Carlise spojrzał na syna i nawet posłał mu uśmiech.
- Tak jest, chłopcze. Wszystko gładko poszło.
- Tylko nikt się mnie nie poradził - burknął Anthony.
- To znaczy, że Tanya przyznała się do kłamstwa? -
edward zapytał ojca.
- Nawet lepiej, wyjawiła, że nadal jest dziewicą. Co
prawda wymknęło jej się to niechcący, lecz na coś takiego
liczyliśmy. Sytuacja była niebezpieczna, bo oskarżyła
nas o knowania przeciwko niej na twoją korzyść. Ona
o tym wiedziała, ale na szczęście jej ojciec nie był tego
świadomy i zanim przyszła i zaczęła protestować, udało
nam się go przekonać, że nadszarpnęła dobre imię. Dodatkowo
pomógł nam fakt, że on wiedział, iż od dziecka
Tanya ma skłonności do kłamstwa.
- Nie chce mi się wierzyć, że poszło tak gładko - powiedział
edward, promieniejąc z radości.
- Mogło się nie udać - przyznał z niechęcią Carlise. -
Myślę, że decydującą rolę odegrał twój przyjaciel, Andy.
- Jak to?
- Na początku rozmowy zapewnił ojca, że chce się
ożenić z Tanya, i dlatego Denaly z łatwością zwątpił
w jej słowa. Gdyby nie obrócił się przeciw córce, może
ona nie zdenerwowałaby się aż tak bardzo, żeby stracić
kontrolę nad językiem.
- Mimo że trzy osoby świadczyły przeciwko jednej?
- Jeśli o to chodzi, proporcja mogłaby nawet wynosić
dziesięć do jednego. Po raz pierwszy potknęła się,
gdy tylko użyła argumentu, że są to knowania. Ale nasza
wersja już była znana i wtedy dziewczyna straciła
grunt pod nogami. Tak więc trzy do jednego wystarczyło.
Wiesz, komu masz za to dziękować.
Bells natychmiast oblała się rumieńcem, gdy trzy
pary oczu skierowały się na nią. Rozpierała ją radość, że
plan się powiódł i że Edward nie musi się żenić z kobietą,
której nie chciał poślubić. A najważniejsze, że pozostanie
kawalerem i będzie mogła się nim bardziej nacieszyć.
Kiedy jednak znalazła się w centrum uwagi, ogarnęło
ją ogromne zażenowanie.
- To nie beło nic takiego - wymamrotała.
- Nie było - poprawił ją szeptem Edward.
Nadepnęła mu na nogę.
- Podobnie jak i to.
- W dowód wdzięczności zamierzam jej kupić kotka
- Edward oznajmił ojcu.
- I według ciebie to odpowiedni prezent?! - ryknął
Anthony i odwróciwszy się do brata, dodał: - Czegoś ty
uczył tego młodzieńca?
- Właściwie... - Edward zastanawiał się chwilę, marszcząc
czoło - ...koty nie lubią szczurów, prawda? Chyba
lepiej kupię jej pieska - zmienił zdanie.
Bells ponownie nadepnęła mu na nogę, tym razem
znacznie mocniej.
- Nie waż się wspomnieć im o moim zwierzątku -
syknęła.
- A co, do licha, szczury mają z tym wspólnego? -
chciał wiedzieć Carlise. - Chociaż raz mój brat ma rację.
Jakieś świecidełko byłoby bardziej odpowiednim do-
wodem wdzięczności, nie sądzisz? To zawsze mi się
sprawdzało.
- Czy dobrze słyszałem? - Anthony uczepił się uwagi
brata. - Powiedziałeś, że mam rację?
- Zapomnij o tym - odmruknął Carlise.
- Rzuciłaby we mnie tym świecidełkiem - wyjaśnił
Edward, odsunąwszy się najpierw od Bells na bezpieczną
odległość. - Ta dziewczyna nie uznaje prezentów.
- A więc tak to wygląda - powiedział Carlise, przyglądając
się Bells z zaciekawieniem. - Dlatego nadal
chodzi w fartuchu?
Zażenowanie Bells osiągnęło szczyt.
- Sama dokonuję wyboru - odpaliła. - I nie próbujcie
mi przylepiać etykiety „metresy". Nie jestem nią i nigdy
nie będę. Zarabiam na utrzymanie i będę robić to,
na co mam ochotę.
- Patrzcie tylko! - ucieszył się Anthony. - Dobry
Boże! Szkoda, że więcej kobiet tak nie myśli. One inaczej
rozumują. Jak się głębiej zastanowić, to reprezentujesz
męski sposób myślenia.
Policzki Bells znowu pokryły się krwistym rumieńcem.
Ze złością wyrzuciła ręce w górę i sztywnym krokiem
wyszła z pokoju.
- Cholerni bogacze! - rzuciła na odchodnym.
- A niech mnie! Nie zamierzałem jej obrazić - tłumaczył
się Anthony.
- Nie obraziłeś - uspokoił go Edward. - Ona po prostu
nie lubi, gdy się jej przypomina, że przez ostatnie
piętnaście lat żyła i myślała jak chłopiec.
- Czyli tym razem Carlise mnie nie nabierał - upewniał
się zafrapowany Anthony. - Naprawdę udawała
chłopca przez większość życia?
- Z wyboru. Według mnie po to, aby nie zmuszono
jej do nierządu.
- Aaa, dlatego. - Anthony pokiwał głową. - Zuch
dziewczyna. Ale chyba bardzo ciężko dojść z nią do
ładu przy tym jej sposobie myślenia.
- Wujku Tony, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo -
powiedział Edward, wybuchając śmiechem.
Sprzeczki z Bells miały fatalny wpływ na samopoczucie
Edwarda, postanowił więc nie zbliżać się do
niej aż do popołudnia. Poza tym w ten sposób zyskiwał
czas na wyszukanie takiego prezentu, który trudno by
jej było odrzucić. Ponadto planował spędzić z nią trochę
czasu sam na sam, a pora dnia odgrywała tu istotną rolę.
lak więc po południu zaczął rozglądać się za nią
i znalazł ją, gdy zmieniała pościel w jednym z pokoi gościnnych.
Jak trudno było znieść jej obecność w pobliżu
łóżka! Za każdym razem dopadało go pożądanie. Nieważne
zresztą, czy w pobliżu łóżka, czy nie. Bells tak
właśnie na niego działała, obojętnie, gdzie się znajdowali.
Stanął w drzwiach i zakasłał, żeby zwrócić na siebie
uwagę. Obejrzała się na niego naburmuszona. Najwyraźniej
nadal była na niego zła za wtajemniczenie rodziny
w ich związek i zapewne planowała go złajać, lecz
zapomniała, co miała powiedzieć, gdy zobaczyła, co
trzyma w dłoniach.
- No, nie - powiedziała, podchodząc i wyjmując mu
z lewej ręki śnieżnobiałe kociątko. - Nie wezmę go -
dodała, przytulając kotka do policzka.
- Tak też myślałem - odparł EDWARD, uważając, żeby
się nie uśmiechnąć.
Nie odrywając oczu od małego szczeniaczka w jego
prawej dłoni, oznajmiła:
- Jego też nie wezmę. - Po czym wyciągnęła rękę po
pieska.
- Oczywiście - zgodził się Edward.
Podeszła do łóżka i postawiła na nim oba zwierzątka.
Obwąchiwały się przez chwilę, po czym piesek
zwinął się w kłębek i natychmiast zasnął, a kotek usiadł
obok i zaczął lizać łapkę. Były niemal tej samej wielkości
i mogły mieć zaledwie kilka tygodni.
- Podobno świetnie się zgadzają, jeśli razem się wychowują
- zauważył Edward, podchodząc do łóżka i przyglądając
się obu stworzonkom.
- Tak myślisz?
- Tak samo pewnie jest ze szczurami.
Westchnęła ciężko.
- Edwardzie Cullen, jesteś okropny! - rzekła tonem
skargi.
- Dziękuję. Staram się, jak mogę.
Obejrzała się na niego.
- Chcesz powiedzieć, że kupiłeś je dla siebie?
- Oczywiście!
- Świetnie, w takim razie powiedz, czy będziesz
miał coś przeciwko temu, że będę je dla ciebie doglądać.
- Absolutnie nie, kochanie.
Obdarzyła go promiennym uśmiechem, usiadła na
łóżku i wzięła kotka na kolana, żeby go trochę popieścić.
- Są cudowne, prawda?
Jedynym stworzeniem, które uważał obecnie za cudowne,
była ona. Właściwie odkąd ją ujrzał, nie pociągały
go inne kobiety. Aby jednak nie zburzyć beztroskiego
nastroju, bo chciał przedstawić jej jeszcze inne
plany, skinął tylko głową.
- Bardzo chciałem cię wystroić na wieczór w mieście
- napomknął mimochodem - ale uprzytomniłem
sobie, że potrzebowalibyśmy przyzwoitki, a nie mieliśmy
nikogo na podorędziu. Tak więc zdecydowałem się
na piknik.
- Pora obiadu już minęła, jak może zauważyłeś.
- Ale nie jest jeszcze po kolacji. A kto powiedział,
że pikniki organizuje się w południe? Myślałem o kolacji
na świeżym powietrzu, nad brzegiem ładnego stawu,
pośród pachnących kwiatów. Czyż to nie jest sympatyczny
sposób na świętowanie? Musisz to ze mną
uczcić. Wyłącznie dzięki tobie wydobyłem się z dna
piekła. Nawet jeśli nie uważasz, że jest to okazja do świętowania,
ja mam swoje zdanie i wolałbym uczcić ten
dzień tylko z tobą. Co powiesz na piknik?
- Brzmi nieźle. Nigdy nie byłam na pikniku. Czy
w mieście jest staw?
- Myślałem o czymś bardziej ustronnym, gdzie nie
natkniemy się na moich znajomych. Jest takie miejsce
niedaleko Londynu, zaledwie kawałek drogi stąd. Już
zamówiłem powóz, którym tam dojedziemy, a pani Clearwater
zgodziła się przypilnować maluchów w kuchni
do twego powrotu. Przygotowała również kosz wiktuałów.
Weź tylko żakiet i ruszamy w drogę.
Wyszedł z pokoju, zanim zdążyła wymyślić jakąś
wymówkę. Pół godziny później znaleźli się poza Londynem.
Oszukał ją tylko co do odległości. Staw, o którym
mówił, znajdował się w pobliżu oberży oddalonej o ponad
godzinę jazdy od Londynu. Jego ojciec zwykł się tu
zatrzymywać w drodze z Haverston, jeśli wyruszał
z domu o późniejszej porze. A obecność oberży stanowiła
kluczowy punkt planu Edwarda, bo miał nadzieję, że
spędzi tam noc z Danny.
Ona natomiast nie zwróciła uwagi na czas, jaki zajął
im dojazd, bo pierwszy raz siedząc na ławeczce stangreta,
napawała się widokiem otwartej przestrzeni. Edward
zabawiał ją lekką rozmową, opowiadając, jakie katusze
przechodził, żeby znaleźć dla niej zwierzaki, gdy tymczasem
kociak pochodził z miotu z domu Rosi, natomiast
szczeniak był potomkiem suczki Victori, a dowie-
dział się o nich od owych dam podczas wyprawy po
meble.
Staw rzeczywiście był ładnie położony i o tej porze
roku wyglądał uroczo pośród feerii barw polnych kwiatów.
Po wodzie pływały cyranki, jedna z nich wiodła
troje małych. A pani Clearwater, mając tak niewiele czasu
na przygotowanie wiktuałów, przeszła samą siebie, bo
kosz był pełen smakołyków i zawierał jeszcze kilka butelek
wina.
Pojadali, śmiali się, a nawet doszło między nimi do
poważnej rozmowy. Chociaż Edward starał się utrzymać
niefrasobliwy nastrój, rozmowa zboczyła na zamiary
dotyczące przyszłości i Bells spoważniała, wyznając:
- Wiele lat temu wyznaczyłam sobie cel, który uważałam
za nierealny, ponieważ nie miałam możliwości,
by go osiągnąć.
- Co to było?
Bells leżała na kocu, który rozpostarli nad wodą,
z głową wspartą na jego udach. Leniwie obracała w palcach
łodyżkę stokrotki, w drugiej dłoni trzymała kieliszek.
- Chciałam zapewnić dzieciakom lepsze warunki.
- Mówisz o dzieciach, z którymi mieszkałaś? - spytał,
od niechcenia wplatając palce w pierścionki jej włosów.
- Tak. Bardzo doskwierał mi brak edukacji, wydawało
mi się, że one myślą tak samo. Pragnęłam zapewnić
im dostęp do nauki, no i regularne posiłki, żeby już
więcej nie musiały kraść.
- Wygląda na to, że myślałaś o założeniu prawdziwej
ochronki.
Niby bezwiednie zabłądził palcami na policzek, muskał
muszelkę ucha, gładził po szyi. Zauważył, że przebiegł
ją dreszcz, a stokrotka niepostrzeżenie wypadła
z dłoni. Nie od razu mu odpowiedziała.
- Cóż, byłam za mała, żeby to rozumieć. Taki miałam
cel przez rok, może dwa - zakończyła, wzruszając
ramionami.
Edward wahał się przez chwilę, zanim się zdobył na
propozycję:
- Pozwoliłabyś mi zorganizować coś takiego w twoim
imieniu?
Ściągnęła brwi i spytała:
- To znaczy, że sfinansowałbyś takie przedsięwzięcie?
- Coś w tym rodzaju.
- Jako prezent, tak? To oznaczałby naprawdę ogromny
dług wdzięczności. Nie, to nie jest twój cel. Ja go wymyśliłam,
ale nadal nie wiem, jak mogłabym go osiągnąć,
mając pensję pokojówki.
Odchrząknął.
- Mógłbym ci podnieść pensję.
Zareagowała śmiechem.
- To niemożliwe, chyba że wszystkim podniesiesz
zarobki, a tego przecież nie zrobisz. Już dostałam od ciebie
prezent, bracie. Tym razem go przyjmę, ale więcej
nie próbuj, dobrze?
Sięgnął po jej rękę i podniósł do ust.
- Kochana, jak ty mi wszystko utrudniasz. Mam nieodpartą
ochotę obsypywać cię prezentami. - Ssał przez
chwilę opuszek jej palca. - Nie wiem, dlaczego. Nigdy
przedtem nie miewałem takich pragnień. - Skubał zębami
opuszek drugiego palca. - I to jest denerwujące, powiem
więcej: niezmiernie denerwujące, jeśli się przez
chwilę zastanowić.
Wpatrywała się w niego.
- Wcale nie masz takiej ochoty - zaprzeczyła na
przyspieszonym oddechu.
- Skąd możesz wiedzieć, skoro prawdopodobnie nie
czułaś nic podobnego?
- A właśnie że tak - wyznała. - Ilekroć widziałam
coś, co chciałabym mieć, myślałam: „Pewnie Emily też by
się to spodobało". Oczywiście jest tak dlatego, że mi na
niej zależy. Była dla mnie matką, siostrą i najbliższą
przyjaciółką. Czy to znaczy, że na swój dziwaczny, wielkopański
sposób chcesz mi powiedzieć, że zależy ci na
mnie?
- No nie! Czyżbyś jeszcze tego nie wiedziała? Chyba
cię zaraz uduszę! Albo lepiej...
Podciągnął ją ku sobie, układając w zgięciu ramienia,
i opadł ustami na jej wargi, wpijając się w nie z pasją,
nad którą nie potrafił zapanować. Uwielbiał ją smakować,
dotykać jej, czuć drżenie jej ciała w ramionach, tak
właśnie jak w tej chwili. Skupił się na guzikach przy
bluzce, lecz finezja i cierpliwość go opuściły, więc pieścił
piersi przez materiał. Pogładziła go po policzku. len
gest jeszcze bardziej go podniecił, a jej głębokie westchnienie...
Zebrawszy całą siłę woli, oderwał się od jej warg.
- Dalibóg! Gdyby nie świadomość, że w pobliskim
zajeździe czeka wygodne łóżko, wziąłbym cię tu, na tej
trawie. Czas się zbierać, kochana, najwyższy czas.
Zanim spakowali resztki uczty i wrócili do powozu,
zapadł zmierzch. Słaba poświata zachodzącego słońca
sączyła się przez grubą warstwę chmur i korony drzew.
Gdyby nie szpaler drzew, mogliby zjechać ze szlaku,
tym bardziej że lekki powóz nie był przystosowany do
wypraw za miasto, zwłaszcza w nocy.
Na szczęście dobrze oświetlona gospoda wskazywała
im drogę, a kiedy wreszcie do niej dotarli, Edward odetchnął
z ulgą. Wolał nawet nie myśleć, do czego doszłoby
na drodze, gdzie w nocy grasowali rozbójnicy, a sa-
ma kolaska przy najmniejszym błędnym ruchu mogła
wylądować w rowie. Noc spędzona w odkrytym powozie
przy drodze stanowiłaby fatalne zakończenie takiego
radosnego dnia.
Ramię w ramię wspięli się po schodach do swego pokoju.
Bells nie pytała, dlaczego nocują w oberży, zamiast
wrócić do Londynu. Ani też nie dochodziła, czemu
Edward zamówił jeden pokój. Prawdopodobnie też
nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństw czyhających
na drodze, a co do pokoju... albo miała taką samą
ochotę na miłość jak on, albo nie dbała o pozory tu, na
prowincji, gdzie nikt ich nie znał.
Okazało się zresztą, że to nie do końca prawda. Oberżysta
rozpoznał Edwarda i zwrócił się do niego po nazwisku.
Cullen od wielu lat zaglądał tu na tyle często,
żeby zapisać się w jego pamięci. Jeden z gości gospody
też go rozpoznał, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
Jednak ten człowiek wpatrywał się w Bells, a minę
miał taką, jakby ujrzał anioła albo... ducha.
Jednak żadne z nich tego nie zauważyło, a finezja ponownie
opuściła Edwarda, gdy tylko zamknął drzwi
pokoju. Zapalenie lamp mogło poczekać. Podobnie jak
oswobodzenie się z ubrań. Od razu skierował Bells na
łóżko i całował ją z taką pasją, że nie była w stanie wydobyć
z siebie słowa protestu. Zresztą wcale nie zamierzała
się wzbraniać. Właściwie Edward nie był pewien,
które z nich bardziej płonie z pożądania.
Bells bardzo podniecał brak opanowania u Edwarda.
Zerwał z siebie płaszcz i cisnął go na podłogę.
Ona niosła żakiet przewieszony przez rękę i upuściła
go, kiedy rzucił ją na łóżko. edward szarpnięciem rozpiął
mankiety koszuli i ściągnął ją przez głowę. Bells szybko
rozpięła bluzkę z obawy, że powyrywa jej guziki.
Wyłuskał ją z koszuli i obejmując piersi dłońmi, z gardłowym
westchnieniem zanurzył w nich twarz, ssąc su-
tek, aż była gotowa błagać o litość. Jego gorące usta sunęły
po szyi, całując ją i skubiąc. A potem zatrzymały się
przy uchu.
- Dotknij mnie - wyszeptał chrapliwie. - Uwielbiam,
gdy mnie dotykasz.
Przewrócił się na plecy i posadził ją na sobie. Gładziła
go po piersi, delikatnie szczypiąc brodawki. Kiedy
się pochyliła, żeby omieść sutek językiem, jęknął i podniecony
do granic wytrzymałości, o mało jej z siebie nie
zrzucił. Zadarł zaplątaną między nimi spódnicę, wsunął
ręce pod bieliznę, objął pośladki i ocierał się o nią kolistymi
ruchami. Ale dla niej to było za mało - to zaledwie
niewinna pieszczota. Pragnęła, aby gorący i twardy
wniknął w nią głęboko. Nie chciała czekać ani chwili
dłużej.
Mówiło mu o tym jej kwilenie. Wsunął rękę w jej
włosy, przechylił głowę ku swym ustom i obracając się
razem, oswobodził z bielizny. I wtedy spełniło się jej
życzenie; posiadł ją, a ona szczytowała, wchłaniając go
jeszcze głębiej z okrzykami rozkoszy, które ginęły w ustach
partnera, gdy wbijał się w nią rytmicznie, aż jego
własny krzyk rozdarł powietrze.
Serce biło mu jak oszalałe. Bez wątpienia przeżył najbardziej
oszałamiający orgazm w życiu. Czy tak właśnie
się dzieje, gdy przez wiele godzin gromadzi się napięcie
wskutek oczekiwania?
Nie. Już wcześniej zdarzało się mu czekać. Ale nigdy
nie było tak jak dziś. To Bells. Z jakichś powodów
działała na niego jak żadna inna kobieta. Nie tylko gdy
się kochali. Pragnienie przebywania z nią, spędzania razem
każdej chwili, kiedy dobrze wiedział, że to niemożliwe,
wpędzało go w ogromną frustrację, z którą nie potrafił
się uporać.
Ani na chwilę nie miał ochoty wypuścić jej z ramion,
lecz w końcu postanowił zdjąć resztki ubrania. A nawet
podniósł się i pozapalał lampy, bo pora była jeszcze
wczesna i ani trochę nie czuł się znużony.
- Nie wzięliśmy nic do spania - zauważyła Bells,
kiedy wrócił do niej na łóżko.
- Ależ wzięliśmy - zapewnił, przyciągając ją do siebie.
- Nie wiem, jak ty, ale ja śpię w twoich ramionach.
Spróbuj zasnąć w moich.
- Jeśli uważasz, że to możliwe, zaufam twej radzie. -
Wtuliła się w niego, zwijając w kłębek. - Dziwnie się
czuję, gdy jestem w oberży i nie planuję nikogo okraść.
Zaśmiał się cicho.
- Nie muszę cię chyba zamknąć na klucz? Potrafisz
się powstrzymać?
- Muszę to przemyśleć. Goście stają się hałaśliwi,
gdy odkryją, że ich okradziono. Chyba nie mam ochoty,
żeby wyrwał mnie ze snu jakiś rwetes.
Tylko tyle. Czekał prawie minutę, aż powie coś więcej,
zanim uniósł jej głowę, żeby sprawdzić, czy się
uśmiecha. Minę miała całkiem poważną.
- Żartowałaś, prawda?
- Oczywiście, brachu - potwierdziła. - Lecz skoro
już mowa o powstrzymywaniu się, też musisz poćwiczyć
charakter.
- Lepiej ugryź się w język. Dość mnie dzisiaj przetrzymałaś.
Jeszcze trochę, a oszalałbym.
- Wcale byś nie oszalał - odparła. - Ale nie o tym
mówię. Mam na myśli zazdrość.
- Zazdrość! - wykrzyknął. - Nigdy w życiu nie byłem
zazdrosny - dodał obrażonym tonem.
- W takim razie dlaczego rano wyrzuciłeś Setha,
co?
- Ach, o to chodzi. - Wzruszył ramionami. - Rzecz
polega na tym, hmm, na tym, że... Nie wiem, cholera jasna,
na czym, ale to na pewno nie zazdrość.
- Ależ tak. I to było bardzo niemądre. Nawet się nie
próbowałeś dowiedzieć, dlaczego na nim siedzę, zanim
wyrzuciłeś biedaka. Musisz mi zaufać, Edi, bo
to, co jest, jest wyłącznie między nami. Rozumiesz, co
mówię?
- Ani trochę.
Westchnęła przeciągle.
- Zrobiłam dla ciebie wyjątek. Jeśli zaczęłabym się
kochać z każdym Tomem, Dickiem czy Harrym, zmieniłabym
się w dziwkę, a do tego, przysięgam, nigdy nie
dojdzie. Tak więc nie istnieją dla mnie inni mężczyźni.
Kiedy ze sobą skończymy, poszukam sobie męża, lecz
nie będę się rozmieniać na drobne, mam nadzieję, że rozumiesz,
co chcę przez to powiedzieć.
Przytulił ją mocniej.
- Bells, kochana. Bardzo wątpię, czy kiedykolwiek
się rozstaniemy.
Nie odpowiedziała od razu. Zorientował się, że czeka,
wstrzymując oddech, zanim wreszcie odrzekła:
- Chyba że znajdę lepsze zajęcie.
Usiadł. Pociągnęła go z powrotem na poduszki.
- Żartowałam, bracie. Nie znasz się na żartach?
Nachmurzył się.
- Znam i wcale nie żartowałaś. Jakie zajęcie skłoniłoby
cię do odejścia?
I tym razem znowu odniósł wrażenie, że nie doczeka
się odpowiedzi. Ale w końcu z westchnieniem wyjaśniła:
- Żony i matki. Nie robię z tego tajemnicy. Chcę
założyć rodzinę. Ty ją masz, i to dużą, dlatego nie tęsknisz
za własną. Ale ja muszę kiedyś zrealizować swoje
plany.
Tulił ją do siebie, a właściwie przyciskał mocniej, niż
to konieczne. Nie był zachwycony, że przypomniała
o swoich planach. To jej „kiedyś" mogło być bardzo odległe
albo nigdy nie nadejść, więc nie zamierzał się tym
przejmować teraz, gdy ich romans rozkwitał.
- Nie wiem, jakim cudem radzę sobie z tym nadmiarem
szczęścia - wyznał po chwili.
Bells odpływała w sen, lecz te słowa ją rozbudziły.
Pochyliła się nad nim.
- Naprawdę? - zapytała, patrząc mu w oczy.
- Nie powiedziałbym tego, gdyby tak nie było. Ale
szczerze pragnę, żebyś w domu dzieliła ze mą łoże.
Przecież służba wie, co się dzieje. Czyż rano nie dałem
im tego jasno do zrozumienia?
Zmrużyła oczy.
- Jeśli chcesz powiedzieć, że ten twój wybryk był zamierzony,
uszczypnę cię, i to boleśnie.
- Nie, wcale nie zrobiłem tego celowo - zapewnił ją
i uśmiechnął się przebiegle. - Ale okazał się niezłym posunięciem,
nie uważasz?
- Uważam, że lepiej, aby wszystko zostało tak, jak
jest. Wciąż usiłujesz zrobić ze mnie utrzymankę. Skończ
z tym. Przecież znasz moje warunki. Cały czas niezależność.
- Tak, ale co to ma do sypiania razem co noc? Sypiania,
Bells. Uwielbiam po prostu trzymać cię w ramionach.
Uśmiechnęła się do niego, moszcząc się wygodnie.
- Jest przyjemnie, prawda? Chyba będę musiała się
nad tym zastanowić. - I zasypiając, chwilę później wymruczała:
- Miła z ciebie koszulka nocna, brachu.
Oberża nie była odpowiednim miejscem. Felix doszedł
do takiego wniosku, gdy zbliżała się północ,
a w pokoju dziewczyny ciągle paliło się światło. Nadal
nie mógł uwierzyć, że ją odnalazł, gdy stracił już wszelką
nadzieję. Po wizycie u nababa był pewien, że do-
kończy robotę. A potem nie znalazł jej tam, gdzie się
spodziewał, w miejscu, do którego udała się tamtego
dnia, gdy ją śledził. Wyrzucili ją i nie mieli pojęcia, gdzie
jest. A Londyn był zbyt rozległy, żeby liczyć, że znowu
przypadkiem się na nią natknie, więc stracił nadzieję.
Nie poszedł do lorda z tą informacją, nie chciał się
przyznać, że po raz drugi spartaczył robotę. A jednak
znalazł tę dziewczynę! I tym razem mu się nie wymknie,
jeszcze dziś definitywnie załatwi sprawę.
Przewidywał, że przyjdzie mu parę godzin poczekać,
więc ukradł karczmarzowi butelkę rumu i zabrał ją do
pokoju. Nie przewidział, że tej parze spanie nie było
w głowie. A powinien. Dziewczyna wyrosła na prawdziwą
piękność, podobną do matki. A ten dżentelmen,
który z nią przyjechał, rue mógł utrzymać rąk przy sobie.
W końcu prędzej czy później muszą zasnąć. Wątpił,
aby w środku nocy wyruszyli w powrotną podróż. Więc
czekał. Co dziesięć minut uchylał drzwi i za każdym razem
widział światło w szczelinie nad progiem jej pokoju.
Fatalnie, że dziewczyna była z Cullenem. Nawet do
niego dotarła niepokojąca sława tej rodziny. Nieważne,
że należeli do cholernej arystokracji, ale lepiej było nie
wchodzić im w drogę. Wyborni strzelcy, jak słyszał, mistrzowie
fechtunku, niezrównani w walce na pięści, a do
tego wytrawni birbanci. W takim razie postara się nie
uszkodzić tego gościa, tylko go ogłuszy.
Przy jego parszywym szczęściu zapewne zabije również
Cullena. Ale najpierw musi załatwić dziewczynę.
Kiedy ją zgładzi, pech się od niego odwróci.
Bells znów śnił się tamten zły sen, mimo że nie powinien.
Nękał ją bowiem tylko wtedy, gdy się denerwowała,
bała lub była zwyczajnie rozdrażniona, a tej nocy
nic takiego się nie działo. I jak zwykle sen się urwał, gdy
pałka spadała na jej głowę.
Wzdrygnęła się i przysunęła bliżej Edwarda. Chociaż
raz miała się do kogo przytulić. Nie zamierzała go
obudzić. Już sama jego bliskość, dotknięcie działały na
nią kojąco.
Jednak rozbudziła się na tyle, żeby usłyszeć ciche pukanie
do drzwi i kobiecy głos:
- Edward, jesteś tam?
Zamarła. Mnóstwo możliwości przemknęło jej przez
myśl, a wszystkie nieprzyjemne.
Potrząsnęła Edwardem, nawet nie siląc się na delikatność.
- Co się dzieje? - Momentalnie usiadł.
- Jakaś kobieta za drzwiami cię woła - warknęła.
- Akurat! Chyba coś ci się przyśniło.
Za drzwiami znowu odezwał się głos:
- Edi, wiem, że tam jesteś. Czy wyglądasz na tyle
przyzwoicie, żebym mogła wejść?
- Och, dobry Boże - westchnął zaskoczony. - Alis?
- A więc jednak ją znasz, tak?
- To nie to, co myślisz - tłumaczył się, słysząc gniew
w głosie Bells. - To moja kuzynka.
- No jasne - mruknęła i wparłszy się obiema stopami
w jego pośladki, zepchnęła go z łóżka.
- Do licha - jęknął, łapiąc równowagę, zanim wylądował
na podłodze. - Naprawdę jest moją kuzynką.
Zapali! zapałkę, żeby zaświecić lampę przy łóżku.
Usłyszał głośne westchnienie Bells, obejrzał się i zobaczył,
że wpatruje się w jakiegoś mężczyznę. Intruz mógł
być w średnim wieku, lecz włosy miał zupełnie siwe.
Był wysoki i chudy. W wytartym i postrzępionym ubraniu
wyglądał na żebraka.
Gdy rozbłysła zapałka, mężczyzna znieruchomiał
zaledwie niecały metr od łóżka po stronie Bells, nie
mniej zaskoczony od nich. W jednej ręce dzierżył pałkę,
a w drugiej poduszkę, w którą zapewne zamierzał spa-
kować ich rzeczy. Zalatywało od niego alkoholem - dlatego
pewnie nie myślał logicznie.
- Alice! - zawołał. - Odsuń się od drzwi, bo zaraz coś
wyrzucę, no, chyba że masz broń, w takim razie wejdź
i jej użyj.
- Nie noszę broni! - odkrzyknęła kobieta. - Ale Warren
jest uzbrojony. Odprowadza konie do stajni. Za
chwilę tu będzie.
Edward już obchodził łóżko, żeby dopaść intruza. Na
wzmiankę o broni panika pojawiła się w jego oczach
i próbował przeskoczyć przez łóżko, żeby skrócić sobie
drogę do drzwi. Bella złapała go za nogę. Wyśliznęła
się jej z rąk, bo impet był zbyt duży. Lecz dzięki temu
mężczyzna stracił równowagę, przeleciał szczupakiem
ponad łóżkiem, spadając na głowę, i potoczył się po podłodze.
Zwinnie, jak na swój wiek, zerwał się na równe
nogi i wybiegł za drzwi.
Edward, nie zwracając uwagi, że jest nieubrany, popędził
za nim. Bells szybko złapała spódnicę i bluzkę,
chcąc dołączyć do pościgu. Drzwi nadal były otwarte.
Kobieta na korytarzu nie próbowała zajrzeć do środka.
Jeżeli naprawdę była kuzynką Edwarda, zapewne
stała dyskretnie odwrócona plecami.
Edward wrócił, zanim Bells zdążyła się ubrać. Rozbawił
ją zdegustowany wyraz jego twarzy.
- No i czego się śmiejesz? - zapytał rozdrażnionym
tonem, adekwatnym do miny.
- Pobiegłeś za nim całkiem nagi - nie wytrzymała,
bo sytuacja była komiczna, z którejkolwiek strony by na
nią spojrzeć.
- I zgorszyłeś mnie! - oburzyła się Alice na korytarzu.
- Uciekłby, gdybym najpierw włożył spodnie - argumentował
logicznie Edward.
- A ganianie na golasa pomogło? - spytała Bells. -
Złapałeś go?
- Nie - odburknął. - Wybrał szybki sposób, bo przekoziołkował
po schodach, ale się musiał natychmiast pozbierać
i pognać przed siebie. Postanowiłem nie biegać
po okolicy bez ubrania, a przede wszystkim bez butów.
- Mniejsza o buty, czy masz już na sobie spodnie? -
chciała wiedzieć Alice.
Edward przewrócił oczami i wyciągnął rękę po
spodnie, które Bells trzymała w pogotowiu. Chwilę
później zawołał w kierunku drzwi:
- Ładuj się, kotku, i wytłumacz mi, czemu dobijasz
się do mnie w środku nocy?
Alice wsunęła głowę w drzwi, omiotła pokój spojrzeniem
i widząc, że Edward przynajmniej w połowie wygląda
przyzwoicie, weszła do środka.
- Nie dobijałam się - oznajmiła z obrazą w głosie. -
Zachowywałam się bardzo cicho.
- Tak było - potwierdziła Bells, nareszcie pewna,
że kobieta jest jego kuzynką.
Przekonał ją ton i sposób, w jaki się do niej zwracał.
A teraz wygląd rozwiał resztki wątpliwości. Miała takie
same kruczoczarne włosy jak edward i identyczne kobaltowoniebieskie,
lekko skośne oczy. Była też niezwykle
urodziwa. Czy cała jego rodzina tak wyglądała?
- Alice, co ty tu robisz? - zapytał Edward. - A właśnie,
kiedy wróciliście z Warrenem do Anglii?
- Przypłynęliśmy dziś po południu, a właściwie już
wczoraj. I miałam przeczucie...
- Rany boskie, mniejsza z tym - jęknął, nie dając jej
dokończyć. - Zapomnij, że pytałem. Nie chcę o tym
słuchać.
- Och, przestań - ucięła Alice, moszcząc się na jednym
z wyściełanych krzeseł.
edward rozglądał się w poszukiwaniu koszuli, którą
zdejmując, cisnął gdzieś w kąt. Starał się nie zwracać
uwagi na obecność kuzynki. Bells natomiast usiadła
na łóżku, przekonana, że nieprędko znowu położy się
spać.
- Przybiliśmy po południu, albo raczej dopłynęliśmy
szalupą. Statek Warrena najprawdopodobniej nadal czeka
na redzie na pozwolenie zawinięcia do portu. Gdy
tylko stanęłam na lądzie, ogarnęło mnie przedziwne
przeczucie, że masz kłopoty. Tak więc udaliśmy się prosto
do domu wuja Carlisa, tylko po to, żeby się dowiedzieć,
że kiedy wyjechaliśmy, przeprowadziłeś się do
własnego domu. Powiedz, jak ci się tam mieszka.
- Doskonale, dziękuję. Ale nie wspomniałaś ojcu
o swoich przeczuciach, prawda?
- Nie, nie. Udało mi się nie pisnąć słowa. Potem liczyliśmy,
że znajdziemy cię w domu. Doprawdy bardzo
się zdenerwowałam, słysząc, że wyjechałeś na cały
dzień. Na szczęście miałeś tyle rozumu, żeby powiedzieć
gospodyni, dokąd się udajesz, na wypadek gdyby
ktoś cię szukał.
- Al, jakiego rodzaju kłopoty masz na myśli?
- Nic konkretnego i właściwie bardziej wyczuwam
jakieś niebezpieczeństwo niż kłopoty. Nie planowałeś
niczego takiego, prawda?
- Czegoś niebezpiecznego? Nie, nie mam w planach
na ten tydzień żadnych ryzykownych przedsięwzięć.
Spojrzała na niego urażona.
- Nie śmiej się. Dobrze wiesz, że przeczucia nigdy
mnie nie zawodzą. Nie ciągnęłabym tutaj Warrena zaraz
po powrocie do domu, gdyby nie to niejasne uczucie...
- Oczywiście, że byś ciągnęła.
Sarknęła na niego za ten wtręt i mówiła dalej:
- To było bardzo silne wrażenie. Ona nie planuje cię
zabić ani nic w tym rodzaju, co?
Bells szeroko rozwarła oczy ze zdumienia, bo Alice,
mówiąc te słowa, patrzyła prosto na nią, i w dodatku
podejrzliwie. Edward gruchnął śmiechem.
- Umieram przy niej z rozkoszy - wydobył z siebie,
kiedy się trochę opanował. - To moja... przyjaciółka,
Bells. Bells, poznaj moją nieznośną kuzynkę, Alice.
- Czy tak się je obecnie nazywa? - zapytała Alice,
robiąc omdlewającą minę.
- Nie ująłem tego najlepiej - przyznał się Edward. -
Jeśli o to chodzi, ona nie zgadza się zostać moją utrzymanką
ani kochanką. Zostanie jedynie przyjaciółką. No
i jest moją pokojówką. Upiera się, żeby sama na siebie
zarabiać.
Alice uśmiechnęła się do Bells.
- Jakież to niebanalne! Służąca, która nie rzuca się na
okazję, żeby się lenić. Miło mi cię poznać, Bells.
Bells odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy.
Nie była zachwycona, że rozmawiają o niej tak
otwarcie. Po raz pierwszy usłyszała, że Edward uważa
ją za przyjaciółkę. Ona raczej nie nazwałaby go przyjacielem,
lecz w takim razie jakiego określenia należałoby
użyć, skoro był dla niej kimś znacznie więcej niż
tylko chlebodawcą? Partner w miłosnych igraszkach?
Towarzysz dzielący z nią przyjemności? Czy w ogóle
istniało pojęcie, które by określało ich szczególną relację?
- Kotku, nie było żadnego niebezpieczeństwa, ale
twoje przybycie udaremniło rabunek - Edward zapewnił
kuzynkę.
- Ach, więc o to chodziło?
- Tak. Sytuacja niezbyt groźna, bo gość miał ze sobą
jedynie pałkę. A ty mu przeszkodziłaś, więc, jak sądzę,
właśnie z tym się wiązało twoje przeczucie.
Alice wyglądała na nieprzekonaną, lecz w końcu
ustąpiła.
- Mógłbyś się obudzić i wtedy doszłoby do szarpaniny
i kto wie, czyby cię nie poranił. Tak, myślę, że to
właśnie mogło mnie niepokoić.
- Czy w takim razie możemy się trochę przespać? -
zapytał Warren, stając w drzwiach.
- Witaj w domu, stary! - Edward zwrócił się do swego
powinowatego z łobuzerskim uśmiechem. Po czym
wyjaśnił Bells: - To drugi z Andersonów wżeniony
w naszą rodzinę. Jego siostra, Sam...
- Samantha - odruchowo poprawił go Warren.
- ...wyszła za mojego ojca - ciągnął Edward. - Warren
był kiedyś najbardziej zgorzkniałym człowiekiem, jakiego
nosiła ziemia, a teraz nie posiada się ze szczęścia
dzięki mojej tu obecnej kuzynce.
Alice wstała i ukłoniła się dwornie.
- Przypisuję sobie całą zasługę.
Warren był niesamowicie wysoki. Według Bells poza
wzrostem i płowozłotym kolorem włosów nie przypominał
swego brata, Aleca. Oczy Warrena były jasnozielone
i pełne ciepła, kiedy spoglądał na swą żonę.
- To moja przyjaciółka Bells - przedstawił ją ponownie
Edward.
- Jeszcze jedno męskie imię? - Warren pokręcił głową
z niedowierzaniem. - Cullen, skąd u was wzięła się
ta dziwna skłonność do przekręcania kobiecych imion
na męskie?
- To nie ja. - Edward się uśmiechnął. - Ona naprawdę
tak ma na imię. Przypuszczam, że to skrót od Belladony.
- Wcale nie - mruknęła Bells.
- Skąd wiesz, jeśli nic nie pamiętasz? - zaoponował
Edward.
- Po prostu wiem - powiedziała z naciskiem.
- Chyba powinniśmy się trochę przespać - zaproponował
Warren, wychwytując szorstką nutę w jej głosie.
- Wynająłeś dla nas pokój? - spytała Alice.
- Po drugiej stronie korytarza.
- Doskonale - rzekła Alice, po czym zwróciła się do
Edwarda: - W takim razie do zobaczenia rano. Mo-
żerny razem wrócić do miasta. I chcę usłyszeć o wszystkim,
co się tu działo podczas mojej nieobecności.
Warren wyprowadził żonę z pokoju, zanim znalazła
kolejny temat, i zamknął za nimi drzwi. Edward wrócił
do łóżka.
- Jak się czujesz? - zapytał troskliwie.
- A jak się mam czuć?
- No wiesz, podejrzewam, że dotąd nikt nie próbował
cię obrabować. Niezbyt przyjemne, co?
- Nie potępiaj mnie za to, do czego byłam zmuszana
przez wiele lat. Nigdy nie lubiłam kraść. Nienawidziłam
tego.
- Niemniej się tym parałaś.
- Pochodzę ze slumsów, bracie. Masz pojęcie, jak
niewiele możliwości pozostaje kobiecie, która nie potrafi
czytać i pisać, ani nawet poprawnie się wysławiać?
- Rozumiem teraz, skąd w tobie taka awersja do
tamtego określenia - odparł, uważając, żeby go nie wymówić.
- No cóż, większość kobiet stamtąd właśnie tak kończy:
sprzedając się lub kradnąc.
Otoczył ją ramieniem.
- Ale nie to cię zdenerwowało. Sama przyznaj. Będąc
ofiarą, zrozumiałaś, co inni czują w takich okolicznościach.
Spojrzała na niego z politowaniem.
- Bynajmniej, bracie. Nie zostaliśmy obrabowani
i w ogóle by do tego nie doszło. Ja nie spałam. I gdyby
pukanie do drzwi nie odwróciło mojej uwagi, usłyszałabym,
że włamywacz porusza się po pokoju, albo wyczułabym
zapach. Zalatywało od niego rumem, może
zauważyłeś. Spaprał robotę. Rasowy złodziej ma tyle rozumu,
żeby nie kraść po pijanemu.
- W takim razie poddaję się, nie będę dalej zgadywał.
- Westchnął. - Coś taka skwaszona?
- Wcale nie jestem skwaszona. Po prostu słuchając
ciebie, zdałam sobie sprawę, że nie ma dobrego określenia
na nasz związek. Nazwałeś mnie przyjaciółką, ale
zawahałeś się, zanim wymówiłeś to słowo. Przyznaj, że
wcale tak o mnie nie myślisz.
- Hmm, biorąc pod uwagę definicję tego słowa, to
myślę tak o tobie. Bo czyż przyjaciel nie jest bliską nam
osobą, z którą lubimy przebywać, której możemy się
zwierzać i z którą dzielimy przyjemności? - Uśmiechnął
się swawolnie. - Naturalnie, my nie takie przyjemności
dzielimy, wiesz, co mam na myśli. Nie łączy nas jeszcze
głęboka przyjaźń. Jednak ku temu zmierzamy.
- Nie nabierasz mnie, co? - spytała zaskoczona.
Pchnął ją delikatnie na łóżko i pochylił się nad nią.
- Bells, nigdy nie będę żartował na nasz temat, jak
dotąd nie mówiłem ci o sobie niczego, czego nie mogłabyś
usłyszeć od innych. W takim razie mam dla ciebie
informację. Alice naprawdę jest moją najlepszą przyjaciółką
i będziesz ją stale widywać, bo jest częstym gościem,
kiedy Warren nie ciągnie jej do Ameryki. Chciałbym,
żebyście się lepiej poznały. Polubisz ją. Właściwie
nie można jej nie lubić. Jest słodka. Tylko nigdy o nic się
z nią nie zakładaj.
- Czemu?
- Bo ona nigdy nie przegrywa.
- Ma takie szczęście?
- Nie. Dar. To te przeczucia, o których mówiła. Nigdy
się nie myli. Pamiętaj, że cię ostrzegłem. Jeśli zechce
się o cokolwiek z tobą założyć, bierz nogi za pas.
Edward miał rację co do Alice Anderson. Niepodobna
jej nie polubić. Była żywiołowa, zdumiewająco szczera,
zabawna i niezwykle rozmowna. Bells siedziała w kolasce
przy Alice, Edward powoził, a Warren jechał wierzchem
obok. Alice niepostrzeżenie wydobyła z Bells
całą historię jej życia, wszystko, co zdołała zachować
w pamięci, łącznie z planami na przyszłość. I wcale nie
wydawała się zaskoczona, lecz jedynie żywo zainteresowana.
Kilkakrotnie rzucała spojrzenie na Edwarda
i Bells zastanawiała się, czy on ich słucha. Raczej nie,
bo ani razu nie włączył się do rozmowy.
- Ktoś nas śledzi - oznajmiła niespodziewanie Alice,
gdy zbliżali się do rogatek Londynu.
Edward natychmiast zatrzymał kolaskę, co dowodziło,
że jednak cały czas przysłuchiwał się rozmowie, chociaż
Bells nie opowiadała nic takiego, czego nie wiedział.
- Kto? - spytał kuzynkę, po czym orientując się, że
prawdopodobnie nie może tego wiedzieć, zmienił pytanie:
- Mają złe zamiary?
- Zdecydowanie tak - odparła Alice, zanim Bells
zdążyła wtrącić, że tego również kuzynka nie może wiedzieć.
Bells poczuła się nieswojo, gdy Warren oddalił się,
żeby sprawdzić, czy ktoś jedzie za nimi lub czai się
przy drodze. Ona też miała wrażenie, że są obserwowani,
ale je zignorowała, ponieważ od czasu przenosin
do zamożnej dzielnicy takie uczucie towarzyszyło jej
kilkakrotnie i nic nigdy z tego nie wynikło. Skoro jednak
Alice odniosła podobne wrażenie, a rodzina nigdy
w jej przeczucia nie wątpiła, Bells zastanawiała się,
czy nie powinna wspomnieć, że to się zdarza nie pierwszy
raz.
Ugryzła się w język. To zupełnie inna sprawa. Tamte
dwa razy w mieście musiały mieć jakiś związek z bandziorem,
który według Emily usiłował ją znaleźć. Temu,
kto teraz ich śledził, prawdopodobnie nie chodziło
o nią; być może mieli do czynienia z rabusiem, który nie
zdążył na nich napaść, zanim dotarli do granic miasta.
Jak można się było spodziewać, Warren wrócił, kręcąc
głową na znak, że nikogo nie znalazł. Alice odetchnęła.
- Niebezpieczeństwo minęło. Warrenie, kimkolwiek
on był, musiałeś go spłoszyć.
Jechali dalej, jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło.
Bells ogarnęło rozbawienie. Dla tych dwóch mężczyzn
słowa Alice były wyrocznią. Powiedziała, że nic
im już nie zagraża, więc natychmiast o wszystkim zapomnieli.
Edward tylko wysadził Bells przed domem i pojechał
odwieźć Alice. Oznajmił, że prawdopodobnie wróci
pozno, bo ma parę spraw do załatwienia, napomknął
coś o stolarzach, których musi nająć do remontu w posiadłości
wuja.
Bells natychmiast wróciła do swych obowiązków,
jakby wcale nie spędziła nocy poza miastem z panem
tego domu. Jednak w tym czasie niewiele kurzu zdążyło
się nagromadzić, uwinęła się więc z pracą przed kolacją.
Edward wrócił do domu mniej więcej o tej samej porze
i przerwał jej jedzenie wezwaniem do jadalni, gdzie zasiadł
do posiłku.
- Usiądź, kochana. Czy już jesteś po kolacji?
- Właśnie jadłam.
- Przynieś talerz i dokończ ją ze mną.
Usiadła obok niego. Nie zamierzała ustąpić.
- Wiesz, że to niewłaściwe.
Westchnął.
- W takim razie nie będę cię zatrzymywał. Chciałem
ci tylko powiedzieć, że wyjeżdżam na weekend.
Teraz z kolei ona westchnęła.
- Nie musisz się przede mną opowiadać.
- Czemu znowu wznosisz między nami mur? Myś-
lałem, że już ustaliliśmy, iż łączy nas przyjaźń. A przyjaciele
mówią sobie o swoich zamiarach.
Spuściła oczy, unikając jego spojrzenia. Czy rzeczywiście
tak było? Czy próbowała zwiększyć dystans między
nimi, przygotowując się do odejścia? Być może.
Niełatwo będzie odejść od Edwarda. Jednak im prędzej
to zrobi, tym mniej się nacierpi.
- A więc jakie masz plany, brachu? - zapytała, chcąc
odsunąć od siebie przykre myśli.
- Poza przyjęciem u Crandle'a jestem otwarty na
twoje propozycje.
- Crandle? Czy to nie tam oskubano Jaspera?
Edward nie odpowiedział. Wstał, zaszedł ją od tyłu
i uniósł z krzesła. Zanim odgadła jego zamiary, całował
ją tak namiętnie, że aż ścierpły jej palce u stóp. Nie miała
pojęcia, ile trwał ten pocałunek. I jak zwykle pod jego
ustami wszelkie myśli uleciały jej z głowy.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i oddała pocałunek.
A on odsunął ją od siebie i nie musiała zgadywać, że był
na nią zły.
Wyczuła to w tym pocałunku, ale również poznała
po twarzy.
- Tak będzie za każdym razem, gdy będziesz udawać
obojętność. Więcej tego nie rób. Cholernie tego nie
lubię.
Nie udawała, że jej nie obchodzą jego plany na weekend,
tylko za wszelką cenę starała się zignorować emocje,
jakie budził w niej za każdym razem, kiedy znalazł
się blisko. Daremny trud. Powinna już o tym wiedzieć.
- Niczego nie udawałam - oznajmiła, wbijając mu
palec w pierś, zła na siebie i na niego za sposób, w jaki
okazywał swoje pretensje. - Tylko walczyłam ze sobą,
żeby nie rzucić się na ciebie i nie wyciągnąć z jadalni.
Pomyślałam, że wolałbyś najpierw skończyć kolację.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, po czym wybuchnął
śmiechem.
- Boże drogi, nie, moja droga, rzucaj się na mnie, kiedy
tylko przyjdzie ci ochota.
Wstrząsnęła ramionami.
- Siadaj, brachu. Już mi przeszło. I wytłumacz mi, po
co jedziesz na przyjęcie, na którym możesz się spotkać
z lordem Jeamsem.
Żachnął się, ale posłusznie usiadł.
- Właśnie dlatego, że może tam być.
Wytężyła myśli.
- Chcesz spróbować złapać go na gorącym uczynku?
- Pewnie. Oprócz tego, co zrobił Jacobowi, ten człowiek
okradł moją rodzinę. Jeśli ja się nim nie zajmę,
wkroczy mój ojciec i go zabije. Nie wątpię, że Jeams
wolałby moją interwencję.
Wzniosła na niego oczy, mając cichą nadzieję, że
przesadza co do ojca.
- Czy przyszło ci na myśl, że mógł nie działać sam?
Że najął ludzi, którzy dla niego kradli?
- Moja droga, rozumujesz jak złodziej. Spróbuj pomyśleć
z pozycji lorda...
- No właśnie. Czy lord narażałby swoją osobę, jeśli
może opłacić ludzi do brudnej roboty, a sam siedzieć
z założonymi rękami i tylko liczyć łupy? Ten człowiek
ma służących, którzy chodzą po nocy z bronią. To powinno
dać ci do myślenia.
- To było bardzo dziwne, prawda?
- Kamerdyner nawykły do wizyt podejrzanych typów
o dziwnych porach dnia, nie mówię o nas, oczywiście
- uznała za stosowne dodać.
- Naturalnie. Ale mam nadzieję, że tak nie jest. Chcę
go złapać na gorącym uczynku. Byłaby to o wiele większa
satysfakcja.
- Będziesz ostrożny? - westchnęła.
- Aha! W końcu przyznałaś, że się o mnie martwisz
- wytknął jej momentalnie.
- Wcale nie, brachu - zaprotestowała nadąsana. -
Martwię się tylko o moją wypłatę. A może powinieneś
mi ją dać przed wyjazdem na weekend? - zapytała, żeby
się z nim podroczyć.
- Nie ma mowy, ale ty mi zapłacisz za tę uwagę.
I sprawił, że zapłaciła z wielką ochotą.
Bells przykręciła knot, zostawiając zapaloną lampę
ze względu na swoich pupilków. Wzięła zwierzątka
do łóżka, a ponieważ nie liczyła, że prześpią całą noc,
chciała, by miały trochę światła, kiedy będą baraszkować,
zanim ponownie zmorzy je sen.
Obudziło ją łaskotanie kociego ogonka w policzek,
niestety o chwilę za późno. Znowu przeżyła to wszystko
jeszcze raz: widok pałki spadającej na głowę i zapowiedź
potwornego bólu. Tym razem naprawdę zabolało.
Nigdy przedtem nie było bólu w tym śnie, tylko jego
wspomnienie... o Boże, to wcale nie jest sen!
Zamachnął się pałką jeszcze raz. Widziała wyraźnie
mężczyznę w średnim wieku z siwymi potarganymi
włosami i natychmiast z zakamarków pamięci wyłonił
się inny obraz - ten sam mężczyzna, tylko młodszy
z czarnymi włosami i śmiertelnym zamiarem w ciemnych
oczach. To ten człowiek ją wtedy skrzywdził, zburzył
jej świat i pozbawił wspomnień. Nie rozpoznała go
w zajeździe, ale teraz wiedziała na pewno, że to jej prześladowca
z przeszłości. I nadal chciał ją zabić...
Nie mogła uskoczyć, bo kołdra krępowała ruchy, ale
uchyliła się przed drugim ciosem i usłyszała, jak pałka
uderza o poduszkę przy łóżku. Usiłowała wyplątać nogi
z pościeli, bo nie liczyła, że uda się jej uniknąć następnego
ciosu, jeśli nie stoczy się z łóżka. Jednocześnie bała
się jeszcze bardziej zamotać w pościel, bo wtedy pozostanie
jej jedynie walczyć z nim, aby wyrwać pałkę.
Odwróciła się, żeby śledzić ruch pałki, lecz niespodziewanie
w pokoju zjawił się Edward i przygwoździł
napastnika do podłogi. Zaczął okładać go pięściami. Nigdy
nie widziała takiego Edwarda. Najwyraźniej zamierzał
zabić intruza gołymi rękami.
- Nie sądzę, że on jeszcze cokolwiek czuje - zauważyła.
Edward obejrzał się na nią. Jedną ręką trzymał mężczyznę
za kołnierz, tak że każdy kolejny cios lądował
precyzyjnie na jego twarzy. Upuścił go na podłogę
i podszedł do łóżka. Uniósł jej twarz i oglądał z uwagą.
- Gdzie cię uderzył? - zapytał głosem drżącym ze
zdenerwowania.
- W głowę, ale trochę osłoniłam się ramieniem, bo
chciałam odsunąć kota od twarzy.
Obmacując jej głowę, natrafił na niewielki guz.
Skrzywiła się z bólu, kiedy go dotknął, ale nic nie powiedziała.
Opuchnięte miejsce zaczynało trochę pulsować.
Bardziej bolało ramię.
- Skóra nie jest uszkodzona - uspokoił ją. - Prawdopodobnie
przez dzień czy dwa będziesz odczuwać bóle
głowy. Chyba mamy lód w domu. Każę Mikowi go
przynieść, kiedy pozbędzie się tego śmiecia.
Podszedł do drzwi, żeby zawołać kamerdynera, po
czym natychmiast wrócił i siadając na łóżku, wziął ją
w ramiona.
- Nie mogę uwierzyć w to, co tu zaszło - powiedział.
- Ale nic ci się nie stało, prawda? Powiedz, że nic
ci nie jest.
- Wszystko dobrze. Skąd wiedziałeś, że on tu jest?
- Nie wiedziałem. Obudził mnie jakiś hałas. Pewnie
plądrował pokoje na górze. A kiedy się obudziłem, pomyślałem
o twoim ciepłym, przytulnym łóżku i poczułem
się w moim bardzo samotny. Alice musiała mieć rację.
Śledził nas od oberży.
- Mnie śledził - sprostowała Bells. - Jeżeli był na
górze, to znaczy, że mnie tam szukał. To ten sam człowiek,
który zaatakował mnie w dzieciństwie i zabił rodziców.
Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Nie rozpoznałaś go w oberży?
- Nie. Wtedy się nie zorientowałam, rozpoznałam go
dopiero dziś, kiedy zobaczyłam go z pałką nad moją
głową. Powinnam była odgadnąć, że nie przyszedł nas
obrabować. Gdy przeniosłam się tutaj, miałam wrażenie,
że ktoś mnie obserwuje, ale udało mi się go zgubić.
- Do czasu, kiedy zobaczył cię przypadkiem w gospodzie
i śledził nas w drodze powrotnej?
- Na to wygląda.
- Myślisz, że chciał dokończyć dzieło, wiedząc, że
możesz go rozpoznać?
- Nie rozpoznałabym go. Nie pamiętałam, jak wygląda,
aż do dziś.
- Ale on nie mógł tego wiedzieć.
- Nie. Uważaj! - krzyknęła przeraźliwie, kiedy mężczyzna
wyrósł nagle za plecami Edwarda.
Ten odwrócił się błyskawicznie, a napastnik, najwyraźniej
zmieniwszy zamiar pod wpływem ostrzeżenia,
rzucił się do drzwi i... wpadł prosto na Micka, sądząc
po głośnej reakcji kamerdynera. Edward podbiegł do
drzwi i rozkazał mu go pochwycić, a sam wrócił do
Bells.
Nie zamierzał zostawić jej samej, dopóki ten szaleniec
był w domu.
- Bells go złapie. Potrafi być bezwzględny, gdy dać
mu wolną rękę.
Bells obawiała się, że Edward wykazuje nadmierny
optymizm, dopóki kamerdyner nie wrócił, oznajmiając:
- Jest trupem.
- Do kroćest, Mike! Zamierzałem pociągnąć go za język,
nie pochować.
- Ja go nie zabiłem - oświadczył Mike, wzruszając
ramionami. - Wyskoczył przez okno, w którym wybił
szybę, wchodząc do domu, i nadział się na szkło.
Bells łzy napłynęły do oczu. Płakała bezgłośnie, odwracając
głowę, żeby mężczyźni tego nie widzieli. Na
szczęście Edward wyszedł, zabierając ze sobą Mika,
żeby obejrzeć zwłoki i wezwać policję, miała więc czas,
by się uspokoić.
Nie potrafiła jednak opanować emocji, a łzy płynęły
strumieniem, bo zdała sobie sprawę, niestety za późno,
że ten człowiek mógł jej wyjawić, kim naprawdę jest. Teraz
nie był już w stanie.
- Jedziesz ze mną i koniec dyskusji! - oświadczył Edward.
- Robisz się naprawdę nieznośny, kiedy się o mnie
martwisz, brachu - odparła Bells. - Ten człowiek działał
samotnie. Nikt więcej nie będzie się tu włamywał,
żeby nastawać na moje życie.
- Tego nie wiesz na pewno, a może przypomniałaś
sobie coś więcej?
Siedzieli w jego sypialni. Edward pakował rzeczy na
weekend u Crandle'a. Jeszcze rano był gotów zrezygnować
z wyjazdu z obawy o Bells. Wspomniał jednak, iż
Crandle jest znany z tego, że nieczęsto wyprawia przyjęcia,
najwyżej jedno w sezonie, a więc może upłynąć wiele
czasu, zanim nadarzy się kolejna, tak dogodna okazja,
żeby poprzyglądać się Jeamsowi i być może złapać
go na gorącym uczynku. Musiała na nowo przekonywać
Edwarda, że czuje się doskonale i że nie powinien ze
względu na nią zmieniać planów.
Już myślała, że się udało. Ale widocznie niezupełnie,
ponieważ wezwał ją do siebie i oznajmił, że będzie mu
towarzyszyć.
- Niczego więcej nie zapamiętałam - odpowiedziała
na jego pytanie.
\'adal nie mogła wyjść ze zdumienia, że przypomniała
sobie, jak ma na imię. Ale nazwisko pozostało
zagadką. To była pierwsza myśl rano, gdy obudzili się
spleceni w objęciach.
- Mam na imię Izabella - powiedziała ni stąd, ni zowąd
i zaraz się roześmiała. - Daleko do Belladony, co?
Ale nie nazywaj mnie tak. Jak na mój gust brzmi jakoś
obco.
- Mnie się podoba-odparł.
- To fatalnie. Imię jest moje i chcę je znowu zapomnieć.
Nie miała zamiaru go zapomnieć. Liczyła, że powróci
więcej wspomnień. Na skutek kolejnego ciosu w głowę?
A może dlatego, że zmierzyła się ze swym najgorszym
koszmarem? Jakikolwiek był powód, miała nadzieję, że
uda się jej więcej przypomnieć.
- Tak czy owak jedziesz ze mną - upierał się. -
A może wolisz sprzątanie od przyjęć?
Żachnęła się na takie rozumowanie.
- Wolę myśleć realnie, jeśli pozwolisz. Wiesz dobrze,
że nie pasuję do wielkich przyjęć. Popatrz tylko, ile było
zamieszania przed pójściem na tamten bal.
- Ale świetnie sobie poradziłaś.
- No i co? Jaki to ma związek z tym przyjęciem?
Zresztą nie mam odpowiednich strojów. Jest tylko ta
jedna suknia balowa...
- Którą z powodzeniem możesz włożyć.
- Dwukrotnie? Wy, arystokraci, raczej byście umarli,
niż pokazali się w tym samym ubraniu dwa razy pod
rząd.
- Będzie w jedynym kufrze, który się uratował, gdy
cały nasz bagaż wpadł do rzeki. Oto wytłumaczenie.
Przez moment patrzyła na niego oniemiała, po czym
parsknęła śmiechem.
- Kto uwierzy w takie łgarstwo?
- Każdy, komu o tym powiem. Myślisz, że arystokratom
nie zdarza się utracić bagażu, bo wysunął się z pasów
i stoczył po zboczu prosto do rzeki? Zapewniam cię,
że nam przytrafiają się te same nieszczęścia co zwykłym
ludziom.
No i postawił na swoim, nicpoń Edward. lak długo nakłaniał
ją, przymilał się i zachęcał w ten swój wielkopański
sposób, aż mimo wszelkich obiekcji uległa.
- Ale wiedz, brachu, że jeśli nie przestaniesz ze mnie
robić damy, mogę to polubić i zacznę szukać męża wśród
lordów, zamiast zwykłych ludzi - ostrzegła go na koniec.
Ten argument też nie poskutkował.
- Dawno nikogo nie zastrzeliłem - odparł niedbale.
- Chyba najwyższy czas.
Tym stwierdzeniem zamknął jej usta. Oczywiście żartował,
ale nie była zachwycona jego słowami, bo zanadto
przypominał wtedy swego ojca. W końcu był synem
Carlisa Cullena i chociaż przeważnie zachowywał
się jak uroczy nicpoń, jak to ujęła jego kuzynka, mógł
mieć również inne cechy charakteru, których przed swą
wybranką nie ujawniał.
- Edi, nigdy nie sądziłam, że doczekam dnia -
zaczęła ALice - gdy się zakochasz.
Alice z Warrenem wybrali się razem z nimi na przyjęcie
Crandle'a. Podjęli decyzję o wyjeździe, kiedy Edward
zaszedł do nich, aby pożyczyć powóz, i został upomniany,
że „Izabella powinna mieć przyzwoitkę".
- Ugryź się w język, kuzynko - odparł Edward. -
Jeszcze nie doczekałaś tego dnia.
Alice uniosła brwi.
- Czyżbyś miał się o tym dowiedzieć ostami?
Roześmiała się, a on zacisnął zęby. Właśnie ze sobą
tańczyli - pierwsza okazja, żeby swobodnie porozmawiać
od jej przyjazdu do Anglii. Trzech muzyków zaczęło
przygrywać po kolacji, Warren zabawiał Bells nauką
gry w karty, a Alice zaciągnęła Edwarda na parkiet.
Lord James na razie się nie pojawił i nie było wiadomo,
czy w ogóle przyjedzie. Alice zgodziła się posłużyć
za „przynętę", nosząc przez cały czas pobytu swą
najcenniejszą biżuterię. Wszystko okaże się pozbawione
sensu, jeśli złodziej się nie zjawi.
- Aha, nie możesz oderwać od niej oczu nawet na
dwie minuty - zauważyła triumfalnie Alice, jakby to czegokolwiek
dowodziło.
- Jest zjawiskowo piękna - burknął Edward. - To normalne,
że się jej przyglądam, gdy mam okazję. Inaczej
musiałbym być ślepy.
- Nie ma nic złego w tym, że się w niej zakochałeś.
Pochodzi z dobrej rodziny.
- Gdybym się w niej zakochał, ani trochę nie obchodziłoby
mnie jej pochodzenie, a poza tym co ty, do diabła,
wiesz o jej rodzinie? Zresztą nieważne. Zapomnij, że
pytałem.
- Nie przejmuj się, to nie jest jedno z tych moich
przeczuć. Wystarczy jej się przyjrzeć, posłuchać, żeby
wiedzieć, że ma dobre pochodzenie.
Edward zaniósł się śmiechem.
- Kotku, nie mówiłabyś tego, gdybyś ją usłyszała
jeszcze kilka tygodni temu. Posługiwała się językiem
z rynsztoka, zresztą tam właśnie się wychowała.
- No właśnie - podchwyciła z satysfakcją Alice. - Nie
sądzisz chyba, że ktoś taki mógłby nauczyć się porządnie
wysławiać w ciągu zaledwie kilku tygodni? Chyba
że już wcześniej tak mówił. Sama wspomniała, że Alice
nauczyła jej gwary uliczników. Czy nigdy nie zastanawiałeś
się, kim była, zanim przystała do tej hołoty?
- Oczywiście, że tak, ale nic nie mogę poradzić, jeśli
nie zna nawet swojego nazwiska. Jest pewna, że rodzice
zginęli z ręki tego łajdaka, który usiłował ją zabić. Inaczej
poszukiwaliby jej aż do skutku. Tak więc, nawet jeśli
odzyska pamięć, nie ma do kogo wracać.
- Nie bądź tego taki pewien - zgasiła go Alice. -
Może mieć jakichś dalekich krewnych, oprócz tych, których
ty sam jej „dopisałeś". A nawet jeśli ich nie ma, to
wcale nie oznacza, że możesz bez końca trzymać ją jako
swoją służącą. Gdybyś przypadkiem tego nie wiedział,
Edward, ta dziewczyna ma swoje plany i dając jej pracę,
spełniłeś tylko jeden z nich.
- Znam te jej cholerne plany - mruknął niechętnie. -
Do diaska, czy ona opowiedziała ci historię całego życia
w drodze do Londynu?!
Alice obdarzyła go promiennym uśmiechem.
- Wiesz dobrze, iż potrafię sprawić, że ludzie się
przy mnie otwierają. Nie zadowalają mnie wymijające
odpowiedzi.
- Wielka szkoda.
- Nie wiem, czemu protestujesz, gdy wszystko widać
jak na dłoni. Mógłbyś pomóc jej osiągnąć pozostałe
dwa cele, chociaż jak się nad tym zastanowić, nie należysz
do kategorii mężczyzn „godnych szacunku". -
Alice wydała z siebie teatralne westchnienie. - Zapomnij,
że to powiedziałam.
Edward skrzywił się z dezaprobatą. Nie cierpiał, gdy
Alice się z nim droczyła. Była nie mniej żądna krwi jak
jej dwaj bardziej drapieżni wujowie.
Na szczęście widok pewnej osoby w drzwiach stworzył
okazję do zmiany tematu.
- Ach, jest nareszcie.
Alice podążyła za jego spojrzeniem.
- Lord Jeams?
- Tak, a może byś, kotku, podeszła i się przedstawiła,
żeby miał szansę przyjrzeć się twoim błyskotkom?
Dostaliście z Warrenem jedną sypialnię, prawda? Nie
sądzę, że zaryzykuje i wśliźnie się do pokoju, który
dzielą dwie osoby.
- Tak, mamy własny pokój. Crandle umówił się
z dwoma sąsiadami, że podeśle im gości, gdyby w domu
zabrakło miejsca. Szczęśliwie przyjechaliśmy wcześniej,
inaczej pewnie nocowalibyśmy gdzieś indziej. Zapewne
ty również będziesz dzielił z kimś pokój?
- Oczywiście. Z grubsza licząc, z półtuzinem innych
kawalerów. A Bells umieszczono z pannami. Nie wziąłem
takiej możliwości pod uwagę, ciągnąc ją ze sobą -
dodał z grymasem niepokoju.
- Nie martw się, da sobie radę.
Rozejrzawszy się po sali, nie dostrzegł Bells przy
stoliku do kart, gdzie ją zostawił z Warrenem. Natomiast
Jeams zmierzał w tamtym kierunku.
- Zajdź mu drogę, zanim zasiądzie przy jednym ze
stołów. Jest znany z tego, że potrafi całą noc spędzić nad
kartami. A ja sprawdzę, dokąd udała się Bells.
Według Warrena poszła się położyć. Tak wcześnie?
Napomknęła o bólu głowy, no i Edward poczuł się fatalnie,
że zapomniał o uderzeniu w głowę. Zapewniała, że
czuje się dobrze, ale ta dziewczyna chyba równie zręcznie
kłamie, jak kradnie.
Pobiegł na górę, żeby sprawdzić, jak się czuje. O tak
wczesnej porze powinna być sama w pokoju. Zapukał.
Otworzyła drzwi, nadal ubrana, pewnie dopiero zdążyła
wejść.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że nadal boli cię głowa?
- natarł na nią.
- Bo nie bolała. Rozbolała mnie, gdy usiłowałam
skoncentrować się przy kartach.
Przyglądał jej się podejrzliwie.
- Nie okłamałabyś mnie, prawda?
- Oczywiście, że bym okłamała. Wiesz, że złodzieje
są w tym dobrzy.
Zrobił jeszcze bardziej kwaśną minę.
- Żartowałam, brachu - zaśmiała się. - Coś ty ostatnio
taki drażliwy?
Z westchnieniem oparł się o framugę.
- Jak mi mówiono, Crandle ma bardzo ładny ogród.
Chciałem ci go później pokazać.
- Czy nie lepiej za dnia? - spytała, unosząc brwi. -
Żebym mogła zobaczyć to, co mi chcesz pokazać?
- Hmm, nie musisz niczego widzieć.
Mówiąc to, przyciągnął ją do siebie i wpił się w jej
usta. Mógłby ją zjeść żywcem, ledwo się kontrolował.
Ten pocałunek był taki zmysłowy. Uwielbiał jej smak.
Przylgnęła do niego, całując całą sobą, nie tylko ustami.
Oderwał się od niej, bojąc się, że straci kontrolę i zaniesie
ją do sypialni, gdzie w każdej chwili może ktoś
wejść.
Cofnął się. Drżał na całym ciele!
- Przepraszam - powiedział. - Nie powinienem był
tego robić.
- Nie, nie powinieneś - przyznała zadyszana.
Jęknął w duchu i o mało znowu nie pochwycił jej
w ramiona. Czym prędzej wsunął ręce w kieszenie, nie
mówiąc więcej ani słowa o pocałunku ani o tym, jak bardzo
pragnął kochać się z nią w tej chwili.
- Jeams się w końcu pojawił - oznajmił.
- W samą porę, prawda?
- Jak to?
- Jeżeli nie wie, że jestem, nie będzie się za mną rano
rozglądał. Zanim zdecyduje się zakraść do któregoś
z pokoi, najpierw starannie policzy gości. O ile w ogóle
spróbuje.
- Nadal uważasz, że tego nie zrobi?
- Myślę, że jest zbyt sprytny, żeby sam kraść - dowodziła.
- A ja sądzę, że się nie oprze pokusie.
- Zastanów się, ile ryzykuje, gdyby został złapany.
- No właśnie. Niektórych ludzi bardzo podnieca ryzyko.
Ale wydaje mi się, że oboje możemy mieć rację.
Może często nie ryzykuje. Jednak bardzo prawdopodobne,
że skusi go biżuteria Alice. Ona bardzo dużo czasu
spędza w podróży, bo jej mąż jest kapitanem statku. Jeśli
więc zależy mu na tych błyskotkach, to musi je zdobyć
teraz, kiedy nadarza się okazja.
- Skąd on ma wiedzieć, że Alice nieczęsto bywa
w Anglii?
- Bo ona sama mu o tym powie, moja droga. Potrafi
intrygować nie gorzej od Rosi. Wspomni, że chociaż
dopiero wrócili z Warrenem z rejsu, za parę dni znowu
wyruszają na morze. Da też do zrozumienia, iż tym razem
mogą nie wrócić, bo Warren mówił coś o nowym
szlaku handlowym, który omija Anglię. A jutro zostawi
klejnoty w pokoju. Więc to będzie jedyna szansa.
- Hm, jeśli jest taki głupi, to, jak już mówiłam, dobrze
się złożyło, że wróciłam na górę, zanim mnie zauważył
- przyznała Bells ze wzruszeniem ramion. -
Zostanę tu przez cały ranek i będę nasłuchiwać. Jeśli
się zdecyduje na ten krok, to najpierw się upewni, czy
wszyscy goście są na dole.
Edward pokręcił głową.
- Moja droga, nie ty go będziesz łapać - zaoponował.
- Ja się tym zajmę. Jeśli rano wejdzie na górę, dam
mu parę minut i pójdę...
- I znajdziesz go w pokoju Alice, gdy okaże się szybki?
Spotykając go na korytarzu czy idąc za nim do jego
pokoju, niczego nie udowodnisz. Musisz idealnie wybrać
czas.
- Brak klejnotów będzie dostatecznym dowodem.
- Nie, jeżeli je gdzieś ukryje. Albo przez okno na
końcu korytarza rzuci je jakiemuś wspólnikowi, który
będzie czatować na dole. Ponieważ Alice musi zauważyć
ich brak, zostaną wszczęte poszukiwania. Nie będzie
ich trzymał przy sobie.
- Do pioruna, przedstawiasz zbyt wiele możliwości.
Musisz myśleć jak złodziej?
Odpowiedziała mu słodkim uśmiechem.
- Możesz go złapać, tak jak planowałeś. Ja zostanę
na górze, żeby ci wskazać właściwy kierunek.
- I ominie cię reszta imprezy?
- Przede wszystkim wcale nie chciałam tu przyjeżdżać,
brachu. Ale nie. Jeśli do południa nic się nie wydarzy,
zejdę na dół na obiad. Nie dam się zagłodzić na
śmierć, żeby złapać złodzieja.
Bels mogła bardzo żałować swej decyzji o pozostaniu
na górze. Ponieważ jednak wcześnie poszła spać,
obudziła się przed młodymi damami, z którymi dzieliła
pokój, i zapewne także przed innymi gośćmi. Wykorzystała
okazję i zeszła na dół, żeby coś przekąsić, po czym
wróciła do pokoju, natykając się po drodze wyłącznie na
służących.
Ponownie użyła bólu głowy jako pretekstu, żeby zostać
w sypialni, kiedy jej towarzyszki budziły jedna drugą
na śniadanie. Nie przywiozły ze sobą garderobianych,
najwyraźniej przyzwyczajone do pomagania sobie
nawzajem podczas tego rodzaju weekendowych wyjazdów.
Wszystkie zazdrościły Bells, bo rozeszła się
wieść, że emabluje ją Edward Cullen, a ich wspólny
przyjazd w towarzystwie jego rodziny zdawał się to potwierdzać.
Musiała wysłuchać ich zachwytów, gdy po kolei wychwalały
go, że taki przystojny z niego kawaler i najlepsza
partia w całej Anglii. Udało jej się zapanować nad
śmiechem. Kawaler - owszem. Najlepsza partia - wykluczone.
Gdy została nareszcie sama, ulokowała się wygodnie
w pobliżu drzwi, żeby nasłuchiwać kroków na korytarzu,
gdy całe towarzystwo uda się już na dół. Nie zamierzała,
tak jak wcześniej w domu Jamsa, leżąc na
podłodze, czekać na pojawienie się czyichś stóp, bo któraś
z panien mogła po coś wrócić i uderzyć ją drzwiami
w głowę. Bezpieczniej było czuwać przy uchylonych
drzwiach. Pokój Alice znajdował się po przeciwnej stronie
korytarza i w szczelinie miała widok na jedyne interesujące
ją drzwi.
Nie musiała długo czekać. W polu widzenia znalazł
się elegancko ubrany dżentelmen w średnim wieku. Wysoki,
dystyngowany, z czarnymi włosami posiwiałymi
na skroniach. Przystanął przed drzwiami Alice, rozejrzał
się na boki i nacisnął klamkę. Drzwi niezamknięte na
klucz puściły, a on szybko wśliznął się do środka.
Bells ogarnęło zdumienie. Nie sądziła, że okaże się
aż tak głupi, a więc jednak Edward miał rację. Chyba że
to nie był lord Jeams. Lecz w takim razie kto? Poznała
większość gości podczas wczorajszej kolacji, tego
człowieka wśród nich nie widziała. Jak na służącego
był zbyt elegancko ubrany. A czujne zachowanie przed
otwarciem drzwi świadczyło o niecnych zamiarach.
Nasłuchiwała kroków Edwarda na schodach, lecz
z korytarza nie doszedł jej żaden odgłos. Miała nadzieję,
że nie zostawi Jeamsowi zbyt dużo czasu. Nie bardzo
wiedziała, jak się powinna zachować, jeśli lord opuści
pokój Alice, zanim zjawi się Edward. A jeśli nie zauważył,
że on wszedł na górę? Jeżeli Edward się nie
pospieszy, Jeams pozostanie bezkarny. Ona mogłaby
go oskarżyć. Przecież widziała, jak wszedł do pokoju
Alice. Ale co to da, jeśli zdąży pozbyć się klejnotów.
Drzwi po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się
bezszelestnie. Nie od razu wyszedł z pokoju; najpierw
spojrzał w jedną stronę, a potem wysunął jeszcze bardziej
głowę, żeby wyjrzeć w drugą. Widząc, że droga
wolna, błyskawicznie opuścił pokój, zamknął za sobą
drzwi, po czym szybko ruszył korytarzem, znikając
z oczu Bells.
Miała zaledwie parę sekund na podjęcie decyzji. Może
powinna go zatrzymać do pojawienia się Edwarda.
Wyszła na korytarz.
- Niech pan zaczeka, lordzie Jeamsie - powiedziała.
Odwrócił się do niej. Rozejrzała się, czy może gdzieś
na korytarzu chwilowo ukryć łup. Nie było nawet wazy.
A od okna dzieliła go spora odległość, to znaczy, że musiał
nadal mieć klejnoty przy sobie.
I wtedy zauważyła, że patrzy na nią z niedowierzaniem.
A więc zamierza odgrywać niewiniątko? - pomyślała
oburzona. Powinien zaczekać, aż usłyszy zarzuty.
- Jedną chwilę, milordzie. Wiem, co pan zrobił -
ostrzegła go, nie zwlekając dłużej.
- To znaczy, że i tym razem się ciebie nie pozbył? -
odezwał się wyraźnie zdegustowany Jeams. - Nadal
równie nieudolny jak piętnaście lat temu? Cokolwiek ci
powiedział, i tak tego nie udowodnisz.
Bells zaniemówiła. Zaparło jej dech. On nie miał
na myśli popełnionej przed chwilą kradzieży. On mó-
wił o mężczyźnie, który dwukrotnie próbował ją zabić,
i o swojej roli w tej zbrodni.
Teraz naprawdę nie mogła pochwycić powietrza, bo
nagle jego ręce zacisnęły się na jej szyi i usłyszała, jak
warknął:
- W takim razie sam dokończę.
Walczyła, usiłując rozewrzeć jego palce, lecz jej dłonie
szybko omdlały i osłabły. Mgła zasnuła oczy. Ostatnią
rzeczą, jaką widziała, były jego pełne nienawiści...
Edward wynurzył się zza zakrętu na szczycie schodów.
Westchnął na widok odwróconej do niego plecami
Bells, która stała na korytarzu twarz w twarz z Jamsem.
Ostrzegał ją, żeby trzymała się z daleka. Mogłaby
czasami posłuchać, co do niej mówi.
Dochodził do nich, gdy Bells osunęła się na podłogę
u stóp Heddingsa.
- Co się dzieje?
- Zemdlała - oznajmił Jeams. - Mówiła, że dziś
jeszcze nie miała nic w ustach, a wczoraj też jadła niewiele.
Pójdę po sole trzeźwiące.
Edward przyklęknął przy niej, aby ją wziąć na ręce
i zanieść do łóżka, i wtedy w dekolcie sukni zobaczył
czerwony ślad wokół szyi. Przypływ emocji na moment
pozbawił go tchu, po czym z ust wyrwał mu się rozpaczliwy
jęk. Przytulił bezwładne ciało. Kołysał je. Ból
zdawał się rozsadzać mu pierś. Od śmierci matki nie zaznał
takiego uczucia straty.
- Edward? - odezwał się niepewnie Warren, kładąc
mu dłoń na ramieniu.
Podniósł wzrok. Przez łzy ujrzał zamazaną sylwetkę
Warrena.
- Zabił ją - powiedział jedynie zdławionym głosem.
Warren pochylił się, żeby wziąć od niego Bells, lecz
on jej nie puszczał, nie przestając jej kołysać w ramionach.
- Edi - powtórzył Warren z wahaniem. - Według
mnie ona żyje. Jest ciepła.
Edward znieruchomiał. Skierował wzrok na jej pierś;
nie poruszała się. Przyłożył ucho do ust i wyłowił cień
chrapliwego oddechu.
- O Boże! - zawołał z ulgą, jeszcze mocniej przyciskając
ją do siebie.
Tym razem Warren się nie zawahał.
- Na litość boską, Edi, pozwól jej oddychać! -
zganił go ostrym tonem. - Puść ją!
Ta reprymenda otrzeźwiła Edwarda. Teraz zagrały
w nim inne, prymitywne emocje i całkowicie nim zawładnęły.
- Zaopiekuj się nią - rzucił do Warrena, oddając mu
Bells. - A ja się nim zajmę.
- Złapałeś go na czymś poważniejszym niż kradzież.
Niech odpowiednie władze...
Warren urwał, bo Edward już go nie słuchał. Pobiegł
korytarzem do jedynego pokoju z otwartymi drzwiami.
Jeams właśnie wychodził przez okno. Edward dopadł
go i szarpnął z taką siłą, że ten przeleciał przez pokój.
Zamiast natychmiast zerwać się z podłogi lord wyciągnął
z kieszeni pistolet, po który poszedł do swoich
bagaży, opóźniając w ten sposób ucieczkę.
Edward nie zauważył broni, skupiony wyłącznie na
chęci dopadnięcia Jamsa. Usłyszał świst kuli. Ten
odgłos nie mógł mu umknąć. Jednak zlekceważył wystrzał,
zaślepiony niekontrolowanym, zwierzęcym gniewem.
Dobiegł do Jeamsa, wyrwał mu z ręki pistolet
i zaczął go okładać pięściami. Nie zamierzał go zabić
ani pozbawić przytomności, lecz jedynie dotkliwie pobić,
zresztą nieważne, czym się to skończy. Myślał tylko
o jednym: ten człowiek musi zapłacić za to, co zrobił
Bells
W efekcie trzeba było go odciągnąć od Jeamsa.
Prawdopodobnie tylko jeden Warren mógł sobie poradzić
z rozszalałym Edwardem. Zbiegli się goście, zwabieni
wystrzałem. Jeams przeżył, ale miał pogruchotane
kości i do tego stopnia zmasakrowaną twarz, że pewnie
już nigdy nie odzyska dawnego wyglądu.
Edward zostawił Warrena, aby wytłumaczył gościom,
co zaszło, a sam poszedł do Bells. Warren umieścił ją
w swoim pokoju. Czuwała przy niej Alice. Danny, siedząc
na łóżku, rozcierała szyję. Edward, teraz już pewien,
że wydobrzeje, wyładował na niej resztki złości.
- Oskarżyłaś go, prawda? - zapytał głosem nabrzmiałym
gniewem.
- No... tak, ale on myślał, że mówię o czymś innym.
- Co to znaczy?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Alice zerwała się
z miejsca i odepchnęła go.
- Nie czas teraz na wypytywanie. Otwórz oczy, Edi.
Czy ty nie słyszysz, jaki ona ma słaby i zachrypły
głos?
Przyjrzał się Bells uważnie. Czerwona pręga na
szyi przybladła, lecz za kilka godzin pojawią się na jej
miejscu sińce. Natychmiast ogarnęły go wyrzuty sumienia,
przykląkł i uniósł jej dłoń do ust.
- Przepraszam, Alice ma rację. Musisz oszczędzać
krtań. Nic teraz nie mów.
- Będę mówić, kiedy chcę, brachu.
Edward wyrzucił ręce w górę, słysząc tę zadziorną
uwagę.
- Powinniśmy zostawić ją samą, żeby mogła odpocząć
- orzekła rozsądnie Alice.
Edward nie miał zamiaru spuścić Bells z oka ani na
sekundę. Pragnął zabrać ukochaną do domu i tam się
nią opiekować. Ale w końcu kiwnął głową na zgodę.
Czekała go jeszcze rozmowa z sędzią pokoju, bo chciał
mieć pewność, że Jeamsa oskarżą o coś więcej niż
pospolitą kradzież.
Bells nurtowało zbyt wiele pytań, żeby pozwolić
im odejść, nie usłyszawszy wcześniej odpowiedzi.
- Poczekajcie! Co się stało z Jeamsem?
Edward postarał się ująć to jak najzwięźlej, a jednocześnie
na tyle wyczerpująco, żeby nie musiała zadawać
więcej pytań.
- W tej chwili jest nieprzytomny. I nie będzie już próbował
uciekać przez okno. Podejrzewam, że złamałem
mu przynajmniej jedną rękę, kiedy osłaniał się przed
ciosami.
- Pobiłeś go do nieprzytomności?
- Coś w tym rodzaju. Posłano już po sędziego pokoju.
Prawdopodobnie zechce go przesłuchać, a ja dopilnuję,
żeby szybko się z tym uporał.
- On chciał mnie zabić - wyszeptała Bells. - I to nie
dlatego, że złapałam go na kradzieży. Wie, kim jestem.
Znał tamtego mężczyznę, który mnie zaatakował. Myślę,
że to on go nasłał.
- A więc go rozpoznałaś?
- Wcale nie. W ogóle nie wydaje mi się znajomy. Ale
on mnie poznał, gdy tylko mnie zobaczył. On może powiedzieć,
kim jestem.
- O ile w tych okolicznościach zechce okazać się pomocny.
Na życzenie Bells Edward zdecydował się porozmawiać
z Jeamsem, nim wywiozą go do więzienia.
Miejscowy sędzia pokoju najpierw pogratulował Edwardowi,
a potem wyjawił, że od jakiegoś czasu mieli
tego przestępcę na oku, ale nie potrafili mu niczego
udowodnić. Rzeczywiście, tak jak podejrzewała Bells,
nie działał sam. Najwyraźniej, bywając na przyjęciach,
uważnie przyglądał się biżuterii, zdobywał adres
właścicieli i posyłał tam swoich ludzi, którzy ją dla niego
kradli. Zazwyczaj osobiście nie wykonywał brudnej
roboty.
Wzbudził podejrzenia, kiedy przez chciwość przestał
się zadowalać wyłącznie pieniędzmi. Większość precjozów
po prostu sprzedawał, lecz kiedy jego ofiarami stawali
się ludzie ze świecznika, przyczajał się na kilka
miesięcy, a następnie kontaktował się z właścicielem
skradzionych klejnotów, mówił, że słyszał o stracie,
a widząc przypadkiem podobny egzemplarz w lombardzie,
wykupywał go na wszelki wypadek z myślą, że to
właśnie ten klejnot. Oddawał go nieodpłatnie, zaskarbiając
sobie w ten sposób wdzięczność, która w tej chwili
niewiele mogła mu pomóc.
Zanim odzyskał przytomność, wyjęto mu z kieszeni
biżuterię Alice. Nie miał szansy się wyłgać, bo stało się
to na oczach świadków. Tym razem wpadł, co go rozwścieczyło,
kiedy doszedł do siebie. Chyba to gniew złagodził
jego ból z odniesionych obrażeń. Nie był również
skłonny rozmawiać o Bells.
- Próbowałeś ją zabić. Dlaczego?
- A więc nie umarła? Fatalnie.
Znowu musiano siłą odciągnąć Edwarda, bo zamierzył
się, żeby trzasnąć go pięścią w twarz. Jeams
odpowiedział aroganckim śmiechem, pewny, że chroni
go przed przeciwnikiem trzech konstabli z eskorty.
- Czemu jej nienawidzisz? - natarł na niego Edward.
- Wcale jej nie nienawidzę. Nawet jej nie znam.
- Próbujesz zabić młodą ładną dziewczynę, ot tak
sobie?
- Ważne, kim ona jest, Callen - warknął.
- W takim razie kim jest?
Jeams był wyraźnie zdziwiony.
- Nie powiedziała ci?
- Nie wie tego.
Jeams ponownie się roześmiał.
- To zaiste wyborne! Chyba warto było znaleźć się
w tym położeniu.
- Kim ona jest?
- Naprawdę sądzisz, że bym ci to wyjawił, gdybym
wiedział? - zapytał z cynicznym uśmiechem. - Zabrałbym
tę informację ze sobą do grobu jako rekompensatę.
- Łżesz!
- Nie. I skończyłem rozmowę z tobą. - Zwrócił się
do konstabli: - Zabierzcie mnie stąd albo wyprowadźcie
Cullena. Wybierajcie, który z nas stąd wyjdzie.
Edward rozważał możliwość krótkiej rozmowy z Jeamsem
w cztery oczy, ale uznał, że teraz to niewykonalne.
Poza tym był pewien, że obojętnie, co by powiedział
czy zrobił, Jeams będzie milczał jak głaz.
Musiał wrócić do Bells ze złą wiadomością. Kazano
jej zostać w łóżku przez cały dzień. Pośród gości był lekarz.
Zaordynował zimne okłady na szyję i napar z melisy
łagodzący ból gardła. Siedziała przy niej służąca
i zmieniała okłady. Edward wyprosił ją z pokoju i zamknął
drzwi.
- Co powiedział? - zapytała Bells z nadzieją
w głosie, siadając na łóżku.
Edward przysiadł obok i dotknął dłonią jej policzka.
- Kochanie, czy to naprawdę takie ważne, kim jesteś?
Przeżyłaś tyle lat bez tej wiedzy.
Opadła na poduszki.
- Masz rację, to nieistotne.
- Nie powiedziałem, że...
- Nie, naprawdę, masz rację. Nie mam rodziny ani
nikogo, kto czekałby na mój powrót. Inaczej panna Jane
wspomniałaby, że zaprowadzi mnie do domu, ale nie
powiedziała ani słowa o powrocie, co by wskazywało na
to, że nie było dokąd wracać. Rozumiem, że nie powiedział
ci, kim jestem.
- Nie.
- Ałe wie. Jestem pewna, że on wie. Wyczytałam to
z wyrazu jego oczu. Był zszokowany, kiedy zobaczył
mnie tam, na korytarzu.
- Nie wątpię, że wie, ale postanowił z zemsty zachować
tę wiadomość w tajemnicy. Przecież to my spowodowaliśmy
jego upadek. Przez nas pójdzie do więzienia.
- A gdybyś mu obiecał, że wycofasz oskarżenie?
- Za późno - odparł z nikłym uśmiechem. - W domu
przebywa sporo świadków, którzy wiedzą, że chciał cię
zabić, kilku z nich zostało wcześniej okradzionych i teraz,
kiedy znaleziono przy nim biżuterię Al, mają
pewność, kto był sprawcą. Zresztą od wielu lat ciążyły
na nim podejrzenia. Brakowało jedynie podstawy do
oskarżenia. My dostarczyliśmy dowód.
Edward zamierzał ponowić próbę, ałe nie chciał niepotrzebnie
wzbudzać w Bells nadziei. Postanowił dać
Jeamsowi parę tygodni na pełne zrozumienie sytuacji,
w jakiej się znalazł, a potem obiecać wycofanie części
zarzutów w zamian za informację.
- No cóż, przynajmniej osiągnąłeś cel, dla którego tu
przyjechałeś - westchnęła Bells.
- A ty o mało nie zginęłaś.
Wzdrygnęła się, słysząc pretensję w jego głosie.
- Chciałam go jedynie zatrzymać. Zbyt długo zwlekałeś
z przyjściem na górę - wypomniała mu w rewanżu.
- Mógł wyrzucić gdzieś klejnoty i co byś wtedy
zrobił?
- Poradziłbym sobie. A ty nie miałabyś sińców na
szyi.
Nachmurzyła się.
- Skąd mogłam wiedzieć, że mnie pozna i zaatakuje
z powodu czegoś, co nie miało nic wspólnego z kradzieżą?
Jakie było prawdopodobieństwo?
- No, właściwie żadne - odparł z uśmiechem. - Jutro
przed południem jedziemy do domu.
- Wolałabym wyjechać dzisiaj. Nic mi nie jest. Mówię
już całkiem normalnie. A kilka siniaków to kara za
głupotę. Wolę wrócić do pracy, zamiast leżeć tu i myśleć
o tym, czego się dziś dowiedziałam.
Po tym argumencie musiał ustąpić.
Bells odczekała jeszcze cztery dni, aż całkowicie
zniknie ból szyi. Nie chciała żadnych utrudnień w postaci
jakichkolwiek dolegliwości. Poza tym czekała, żeby
Edward opuścił dom na kilka godzin, i tu bardzo pomógł
jej Jacob. Zaprosił Edwarda na wyścigi, które odbywały
się w miejscu oddalonym o dobrą godzinę jazdy
od Londynu. Nie sądziła, aby Edward naprawdę próbował
powstrzymać ją od odejścia, ale wolała nie ryzykować
i dlatego uznała, że lepiej, aby się dowiedział
o wszystkim, kiedy ona już będzie daleko.
Rankiem tego dnia, gdy Edward udał się na wyścigi,
Bells poszła do swego pokoju spakować rzeczy. Niewiele
ich było, więc szybko się uporała. Zamierzała zostawić
balową suknię, bo zabierała zbyt wiele miejsca,
żeby nosić ją ze sobą, wędrując po mieście, ale po namyśle
doszła do wniosku, że może za nią dostać kilka
miedziaków, albo nawet parę funtów od krawcowej
pani Clearwater, która mieszkała w pobliżu.
Nie sądziła, aby tym razem długo musiała szukać
pracy. Zdobyła doświadczenie, o wiele lepiej się wysławiała
i nie popełniała już błędów, nawet kiedy się denerwowała.
Pewnie mogłaby zostać pokojówką w tej części
miasta, ale wtedy mieszkałaby zbyt blisko Edwarda.
Wystarczy jej dom w jakiejś mieszczańskiej dzielnicy,
łatwiej też tam będzie znaleźć kandydata na męża, może
nawet dżentelmena, a przynajmniej kogoś nie tak wyniosłego,
żeby uważał ożenek ze służącą za niemożliwy.
Żałowała, że nie może zostawić listu swojemu chlebodawcy.
Nie chciała odejść od niego bez wyjaśnienia.
To będzie jej kolejne zadanie. Gdy tylko ją będzie na to
stać, opłaci guwernantkę, która nauczy ją czytać i pisać.
Teraz, nie mając wyboru, zaciągnęła do swego pokoju
Claire, żeby przez nią przekazać wiadomość.
- Czas na mnie - oznajmiła przyjaciółce. - Na kilka
dni zatrzymam się w moim dawnym domu, jeśli mi na
to pozwolą, i rozejrzę się za pracą. Albo wynajmę mieszkanie.
- Dlaczego odchodzisz? - Claire zmarkotniała. - Dopiero
się zaprzyjaźniłyśmy.
- To wcale nie oznacza końca naszej przyjaźni. Będziemy
w kontakcie. Może nawet odwiedzę cię od czasu
do czasu. - Oczywiście tego nie zrobi, bo nie mogła narazić
się na spotkanie z Edwardem. - Albo lepiej ty przyjdziesz
do mnie z wizytą. Dam ci znać, gdzie się ulokowałam.
Claire westchnęła, po czym podejrzliwie zapytała:
- Czy ty czasem nie jesteś w ciąży?
Bells pokręciła przecząco głową.
- Nie, pod tym względem mi się udało. Ale gdybym
została dłużej, mogłoby do tego dojść. I chociaż nie sądzę,
że chciałby odebrać mi dziecko, jeszcze trudniej byłoby
mi odejść razem z nim.
- Właściwie dlaczego odchodzisz?
- Bo zakochałam się w tym mężczyźnie, Claire, a on
mnie namawia, żebym dla niego zrezygnowała ze swych
planów.
- On nie wie, że odchodzisz, prawda?
- Naturalnie, że nie. Bez trudu odwiódłby mnie od
tego. Potrafi być bardzo przekonujący. Tak więc nie
mów mu, dokąd się udałam. Ale chciałabym zostawić
mu wiadomość, jeśli zechcesz mi pomóc.
- Pewnie.
- Powiedz mu, że jestem mu wdzięczna za to, że dzięki
niemu sporo się nauczyłam i że teraz mam większą
pewność, iż uda mi się zrealizować moje plany.
Claire uniosła brwi.
- Naprawdę myślisz, że się ucieszy, kiedy to usłyszy?
A może nie wie, jakie cele sobie postawiłaś?
- Masz rację, nie mów tej drugiej części. Zamiast tego
powiedz mu, że będę za nim tęsknić, ale muszę pomyśleć
o własnym życiu. I jeszcze przekaż mu... - Przerwała,
bo głos uwiązł jej w gardle. - Przekaż mu, iż nie
żałuję, że zostałam jego przyjaciółką.
- Hę?
- Zrozumie. No, a teraz muszę się zbierać. Zajmiesz
się moimi pupilkami?
- Nie zabierasz ich ze sobą?
- Tylko Twitcha. A pozostałych dwoje... przede
wszystkim nie powinien był mi ich dawać. - Bells
uściskała Claire. - Będzie mi ciebie brakowało. Będę
tęsknić za wami wszystkimi.
- A niech to! Chyba zaraz się rozpłaczę. Lepiej już
idź, skoro masz iść. I powodzenia!
Bells po raz ostatni pobiegła na górę. Co prawda Edward
nie pozwalał jej nawet dotknąć starego kapelusza,
ale postanowiła go zabrać. Nie będzie go nosić. Śmiesznie
by wyglądała w tym kapeluszu i w spódnicy. Ale należał
do niej, a ona postanowiła niczego po sobie nie zostawiać.
Przystanęła w jego pokoju, żeby rozejrzeć się po raz
ostatni. Dotknęła łóżka, pogładziła poduszkę. Łzy zakręciły
się jej w oczach.
Nie miała ochoty odchodzić. Zwierzyła się Claire, po
raz pierwszy mówiąc to na głos. Kochała Edwarda.
Nie tak miało być. Myślała, że uda jej się odejść, zanim
do tego dojdzie. A teraz już za późno. Mógłby spełnić
jej wszystkie marzenia - gdyby oczywiście zechciał.
Dobry Boże, a jeśli chciałby? Jak może odejść, nie wiedząc
tego?
W takim razie musiałaby się z nim zobaczyć i otworzyć
przed nim serce, ryzykując, czego najbardziej się
obawiała, że będzie ją przekonywać do pozostania.
A ona swojej decyzji i tak nie zmieni, choć boleśnie to
przeżyje, a jeśli on zacznie ją namawiać, będzie jeszcze
trudniej...
Bells zwlekała z odejściem, zmagając się z myślami.
W końcu odrobina nadziei, że Edward też kocha ją na
tyle, aby nie licząc się z konwenansami, zdecydować się
na ślub, kazała dziewczynie zaczekać do jego powrotu.
Powiadomiła Claire, że nie musi mu przekazywać
wiadomości, i wyjaśniła, dlaczego.
- Ja na twoim miejscu nie miałabym tyle odwagi -
wyznała Claire. - Niech ci szczęście sprzyja, Bells.
Nie potrzebowała szczęścia, lecz spełnienia cichej nadziei.
Edward wrócił do domu w porze obiadu. Towarzyszył
mu Jacob. Ze śmiechem na ustach weszli do domu.
Bells chłonęła ten widok, stojąc w drzwiach do salonu.
Spakowany tobołek stał na podłodze tuż za drzwiami,
tak żeby był pod ręką.
Widocznie wyraz jej twarzy sprawił, że Edward nagle
spoważniał.
- Zajrzyj do kuchni - zwrócił się doJaspera - i powiedz
im, że jesteś głodny. Zaraz do ciebie dołączę. -
Zbliżył się do Bells i dotknął jej policzka. - Kochanie,
co się stało?
Cofnęła się w głąb salonu. Nie powie tego, co zamie-
rżała, jeżeli będzie jej dotykał. Podążył za nią i wyciągnął
ramiona. Powstrzymała go gestem ręki.
- Edwardzie, odchodzę.
- Właśnie wróciłem. Dokąd się wybierasz?
Jest pijany - przeszło jej przez myśl - skoro słowa do
niego nie docierają. Ale on był trzeźwy. Edward Cullen
nigdy się nie upijał.
- Nie idę na zakupy. Odchodzę na dobre.
- Akurat! Jeszcze nie czas.
- Prawdę mówiąc, nie powinnam tak długo z tym
zwlekać. Nie zrozum mnie źle. Nie żałuję ani jednej
chwili z tobą. I... i będę tęsknić. - Głos jej się załamał. -
Ale muszę zająć się własnym życiem.
- Bells, nie rób tego.
- W takim razie spraw, żebym została! Dzielenie życia
z zaledwie częścią twego nie jest tym, czego pragnę.
Chcę mieć prawdziwą rodzinę i dzieci, które nie będą
bękartami. Mogę zrealizować te marzenia tylko wtedy,
jeśli się ze mną ożenisz.
Przepadło. Powiedziała to, podała mu serce na dłoni.
A on milczał. Nawet wyraz twarzy miał nieodgadniony.
U niego z tymi wymownymi oczami? To była odpowiedź!
Wolał nie przypominać, że nie zamierza się
żenić. Chciał jej tego oszczędzić. Boże, jaka była głupia,
że uchwyciła się tamtej wątłej nadziei!
Nie wiedziała, jak udało jej się wyjść stamtąd, nie wybuchając
płaczem. Dopiero przed domem rozpłakała się
na dobre. Co innego myśleć o odejściu, a zupełnie co innego
odejść ze świadomością, że nigdy więcej nie zobaczy
Edwarda.
Odnalezienie nowej siedziby Laurenta zajęło jej kilka
godzin. Wiedziała, kogo należy pytać. Zdumiewające,
jak niewielu ludzi w jej dawnej dzielnicy ją rozpoznawało.
Ci, którym się to udało, wyglądali na osłupiałych,
pozostałym musiała przypomnieć, kim jest, a przecież
znali ją przez większość życia!
Czyżby aż tak się zmieniła? Prawdopodobnie. I nie
sprawił tego wyłącznie kobiecy strój. Szła pewnym krokiem
przez najbardziej zakazane rewiry miasta, gotowa
podjąć każde wyzwanie.
Laurent był w domu. I Emily, która zareagowała na jej
widok radosnym piskiem, kiedy stanęła w drzwiach.
Kilkoro maluchów domagało się równej porcji uwagi.
Minęło dobre dziesięć minut, nim przyszło jej na myśl,
żeby spojrzeć na Laurenta i sprawdzić jego reakcję.
Jak dotąd nie odezwał się słowem. I patrzył na nią
tak, jakby też jej nie poznawał. A przecież wiedział, ze
jest kobietą; zapewne się zastanawiał, jak to możliwe, że
się nie zorientował przez te wszystkie lata.
- Nie możesz tu zostać - odezwał się w końcu
szorstkim tonem. - Jakiś niebezpieczny człowiek szukał
cię po okolicy. Chciał cię skrzywdzić.
- Tak, wiem. - Bells podeszła i usiadła przy tym
samym stole, przy którym zawsze było można znaleźć
Laurenta. Ten stół wszędzie wędrował z nim. Teraz
zrozumiała, że traktował go jak swój gabinet czy tron.
Z tego miejsca wydawał polecenia, tu tworzył zasady.
Powinien mieć prawdziwy gabinet.
- Laurent, powinieneś mieć własny gabinet - wyraziła
na głos tę myśl. - Dlaczego nie zamieniłeś którejś
z sypialni na gabinet?
- Jakbyśwa mieli za dużo sypialni - prychnął
gniewne. -1 nie zmieniaj tematu.
Zauważyła jego lekko wykrzywiony nos.
- Bardzo bolało? - spytała, wskazując na niego ruchem
głowy.
- Jak cholera. To ten gość, co cię szukał, mi złamał.
- Wiem, Emily mi powiedziała.
Laurent na chwilę wpił gniewny wzrok w Emily, która
wzruszywszy ramionami, przysiadła się do nich.
- Wiedziałam, gdzie pracuje. Dobrze, że ty nie wiedziałeś,
bobyś mu wygadał.
- To bez znaczenia - wtrąciła Bells. - I tak mnie
znalazł. Ale już nie żyje, więc nie musicie się przejmować.
- Zabiłaś go?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Zginął podczas ucieczki po próbie zabicia mnie.
A lord, który go najął, siedzi w areszcie, więc nikogo
więcej już nie opłaci.
- Lord?! - krzyknął Laurent. - Do diabła, Bells, w coś
ty się wdała?!
- W nic. Przeszłość mnie prześladuje. Ten lord wie,
kim jestem. Ale skurczybyk nie chce powiedzieć, a ja
nadal nic nie pamiętam. Myślę jednak, że to on wymordował
moją rodzinę. Miałam umrzeć razem ze wszystkimi,
lecz obroniła mnie niania i uciekła ze mną. I wtedy
znalazła mnie Emily.
Laurent popatrzył z niedowierzaniem na Emily.
- Sprowadziłaś do domu wielkopańskie dziecko!
- Nie sądzę, abym nim była - zaprzeczyła szybko
Bells. - Ten lord sam był oszustem i złodziejem. Jeżeli
moja rodzina miała z nim jakieś powiązania, to nie
mogła mieć znaczącej pozycji. Przecież chciał się nas
wszystkich pozbyć. Jakkolwiek by na to spojrzeć, zlikwidowanie
całej rodziny wygląda na jakąś zemstę.
Teraz z kolei Emily się obruszyła.
- Była wielkopańskim dzieckiem. Miała takie ubranie
i tak mówiła. A lordowie wybijają się z różnych głupich
powodów, które nas po tej stronie miasta w ogóle
nie obchodzą.
Bells wzniosła oczy i już miała wtrącić, że dobrze
wysławiają się nie tylko lordowie, ale także służba
w lepszych domach, gdy Laurent naskoczył na Emily:
- W takim razie dlaczego ją przyprowadziłaś, co?
Powinnaś lepiej wiedzieć.
- Ponieważ została sama, nic nie pamiętała i miała
tylko pięć lat. Jeżeli uważasz, że jestem aż tak pozbawiona
serca, by zostawić kogoś takiego na pastwę losu w jakimś
zaułku, to należałoby ci jeszcze raz złamać nos.
- Nie dość, że wiedziałaś o jej pochodzeniu, to jeszcze
ukryłaś, że jest dziewczynką. Dlaczego to zrobiłaś?
- Bo wtedy, jak to często bywało, rozpaczliwie potrzebowałeś
pieniędzy i zacząłeś mnie zmuszać, żebym
oddawała się za miedziaki. Byłam na ciebie wściekła,
Laurent. I nie chciałam, żeby to samo spotkało Bells.
Pragnęłam, aby miała wybór, a męzczyzm mają więcej
możliwości.
Policzki Laurenta poczerwieniały, zanimEmilyzdążyła
skończyć.
- Och, ile razy mam cię za to przepraszać, co?
- Zamknij się, Laurent. Chyba zrobiła się ze mnie całkiem
niezła ulicznica. Ale myślę, żeby z tym skończyć.
Znalazłam mężczyznę, który chce mnie tylko dla siebie.
Bells uśmiechnęła się.
- Czy to tamten dorożkarz?
- No! - Emily zachichotała. - Jest dla mnie bardzo dobry,
naprawdę. Chce się ożenić! Kto by pomyślał, co?
- To znaczy, że ciebie też utracę? - podsumował Laurent,
sprawiając wrażenie zdruzgotanego.
Bells uznała, że nadszedł czas, żeby podzielić się
z nimi swoim dawnym pragnieniem.
- Laurent, myślałeś kiedyś o tym, żeby zmienić twój
przytułek w prawdziwą ochronkę? Moglibyśmy ją
utrzymywać z normalnej pracy, nająć nauczycielkę dla
dzieci, kupić im prawdziwe łóżka. Emily pewnie też by
pomogła.
Patrzył na nią, jakby postradała rozum.
- Czy ty masz pojęcie, ile pieniędzy potrzeba na
ochronkę? Nauczyciele nie są tani, cholernie dużo kosztują.
I do tego prawdziwe łóżka!
- To się da zrobić. Przemyśl to, Laurent.
- Ba, a gdzie ja znajdę normalną pracę? Tobie się nie
udało, co?
- Udało się - odparła, przybierając zaczepny ton.
- To czemuś wróciła? - zapytał. - Już cię wyrzucili?
- Nie. Odeszłam z własnej woli. To była dobra praca,
szczerze ją lubiłam. Ale za bardzo przywiązałam się
do chlebodawcy i dlatego uznałam, że najlepiej będzie
odejść.
Znowu zwilgotniały jej oczy. Wstała od stołu i odwróciła
się do nich piecami. Emily natychmiast znalazła
się przy niej i otoczyła ją ramieniem, przez cały czas
patrząc gniewnie na Laurenta.
- Laurent, nie zamierzam tu zostać - mówiła dalej
Bells, kiedy trochę się opanowała. - Przyszłam, żeby
na kilka dni zostawić rzeczy u Emily, kiedy się będę rozglądać
za nową pracą. 1 tęskniłam za wami wszystkimi,
a zwłaszcza za dziećmi. Wiem, zabroniłeś mi wracać,
ale...
- Cicho, kochana - przerwała jej Emily. - Możesz tu
zostać tak długo, jak zechcesz. Nie jesteś w porządku,
Laurent.
Powiedziała to takim tonem, że Laurent jedynie odbąknął
coś pod nosem, złapał za kapelusz i wyszedł, zapewne
do najbliższego szynku. Gdy tylko zniknął za
drzwiami, Emily obróciła Bells ku sobie, przez chwilę
wpatrywała się w zaczerwienione od płaczu oczy dziewczyny,
po czym przygarnęła ją mocniej do siebie.
- Biedna ty, chyba nie jesteś w ciąży, co?
- Nie, przynajmniej nie sądzę.
- A więc pozwoliłaś, aby złamał ci serce?
- To było nieuniknione. Myślałam, że jeśli szybciej
zdecyduję się na odejście, nie będzie tak źle, ale... nie
wiedziałam, że tak boleśnie przeżyję rozstanie.
- Nie ma szansy, żebyście byli razem?
- Nie. Powiedziałam mu, że odchodzę, i wytłumaczyłam,
dlaczego. Nie starał się mnie zatrzymać.
- Czy dlatego, że należy do arystokracji?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Co prawda ma ogromną rodzinę pełną utytułowanych
lordów i dam, ale są pośród nich ludzie, łącznie
z jego ojcem, którzy nie zważają na konwenanse. On po
prostu nie ma ochoty się żenić. Należy do tych niepoprawnych
rozpustnych kawalerów. Zależało mu jedynie,
abym na jakiś czas została jego utrzymanką.
- Jak rozumiem, ty na to nie przystałaś?
- Absolutnie nie.
- Mimo że niektórzy mężczyźni są ze swymi kochankami
tak długo jak z żoną?
- To nie ten typ, Emily - żachnęła się Bells. - Jest
taki przystojny, że, daję słowo, mógłby uśmiechem rozpuścić
masło. Kobiety spiskują i intrygują, żeby zaciągnąć
go do ołtarza, a on zawzięcie się przed tym broni.
Lecz mniejsza o to. Chcę mieć własną rodzinę, a Edward
Cullen nie może mi tego dać.
- Wcale mnie to nie dziwi - oznajmił Anthony, siedząc
w powozie, który kluczył pomiędzy pojazdami
nazajutrz późnym popołudniem. - Czułem to w kościach.
- Niczego nie czułeś - obruszył się Carlise.
- Wypraszam sobie, staruszku. Jeżeli ty niczego nie
widziałeś, to nie znaczy, że ktoś inny z ostrzejszym
wzrokiem tego nie dostrzegł. A może w twoim podeszłym
wieku potrzebujesz okularów?
- Chyba zaproszę cię do Knighton, gdy uporamy się
z tym bałaganem.
Anthony zaśmiał się pod nosem. Knighton Hall był
halą sportową, gdzie uprawiano brutalne sporty. Wszyscy
wiedzieli, że obaj bracia spędzali tam wiele godzin,
doskonaląc na ringu umiejętność walki na pięści.
- W każdej chwili jestem do dyspozycji - odparł Anthony.
- Ale przyznaj się. Jesteś zły, bo nie wyczułeś, na
co się zanosi.
- Skąd można było przypuszczać, że istnieje choćby
najmniejsze prawdopodobieństwo, iż Jason przypomni
sobie przelotne spotkanie sprzed wielu lat. Widział tę
pannicę zaledwie jeden raz.
- I to go nurtowało - zaśmiał się Anthony. - Wydawała
mu się znajoma i nie spoczął, dopóki sobie nie
przypomniał, gdzie ją widział. I wcale nie jestem zaskoczony,
że w te pędy udał się do Londynu, żeby nakłaść
ci do uszu.
- Wcale nie chodziło mu o moje uszy. Pojechał prosto
do Edwarda, ale nie zastał go w domu. A ponieważ
nasz brat jest w gorącej wodzie kąpany, mnie obrał za
kolejny cel.
- Oj, nie zazdroszczę ci. Nie chciałbym oznajmić swojemu
synowi, że musi zrezygnować z takiej ślicznotki.
- Nie masz syna - odburknął Carlise. - A ja mojemu
niczego takiego nie mówię. Jest już mężczyzną
i sam może zadecydować, co zrobi z tym bałaganem.
Zresztą ma zrezygnować, bo Jason tak mówi? Nie ma
mowy.
Anthony wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ostatnio szczęście mi sprzyja. Dobrze, że akurat
znalazłem się pod ręką, gdy wygłaszał swoją tyradę. Po
fakcie na pewno nie wspomniałbyś o tym słowem.
- Ależ wspomniałbym. Nie wiesz, że w kłopotach
dobrze mieć towarzystwo?
Oni również nie znaleźli Edwarda w domu, lecz,
w przeciwieństwie do Jasona, Carlise wiedział, od kogo
można wyciągnąć jakieś dodatkowe informacje.
- Udał się na poszukiwanie tej dziewczyny - poinformował
go Mike. - Opuściła statek.
- Pokłócili się?
- Nie sądzę. Podkuchenna mówi, że Bells odeszła,
żeby szukać nowej pracy.
- Dokąd go skierowałeś? - zapytał przymilnie James.
- Nie ja. To podkuchenna. Zdradziła mu, że Bells
wybierała się do domu, a dopiero potem miała się rozejrzeć
za pracą.
- Gdzie się mam udać?
- Nigdzie. - Maik zaskoczył ich swoją zdecydowaną
odpowiedzią. - Chyba że weźmiecie mnie ze sobą, żebym
miał na was oko.
- Oczywiście. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. No
to gdzie poszedł jej szukać?
- W najpodlejszej części miasta, jaką można sobie
wyobrazić. W najgorszym ze slumsów.
- Laurent, zastanowiłeś się nad sierocińcem?
- Nie - mruknął. - Czy ty to w ogóle przemyślałaś?
A co będzie, jeśli nic z tego pomysłu nie wyjdzie? Dasz
tym podrostkom nadzieję na lepsze życie, a potem ją odbierzesz,
bo nie udźwigniesz kosztów. I wtedy zostaniesz
z kupą rozgoryczonych dzieciaków w jeszcze gorszej
sytuacji niż przedtem. A tak przynajmniej, nie licząc
na więcej, cieszą się tym, co mają.
A więc jednak myślał. Nie wzięła pod uwagę możliwości
porażki. A on był tak negatywnie nastawiony.
Przy takim podejściu na pewno nie może się im udać.
- Dziś rano dostałam dobrą pracę, i to w pierwszym
miejscu, gdzie się starałam.
- I co z tego?
- Lepiej płacą w zamożnych dzielnicach. Gdybyś
w pobliżu znalazł coś dla siebie, moglibyśmy tam
założyć ochronkę. To dobra część miasta, bez arystokracji,
zamieszkana głównie przez kupców.
- Zapomnij o tym! - uniósł się. - Nigdy nie miałem
normalnej pracy.
- Ależ ty już ją masz. Od lat organizujesz, kierujesz,
doglądasz i robisz tu setki innych rzeczy.
- Wiem, jak jest, i nie próbuję sięgać po niemożliwe.
Idź stąd. Twoje wymysły nie pasują do tego miejsca. Na
prowadzenie ochronki potrzebne jest wsparcie rządu
albo prywatnego darczyńcy.
- A gdybym kogoś takiego znalazła, byłbyś skłonny
zająć się sierocińcem?
- Jasne, ty go załóż, a ja go dla ciebie poprowadzę. -
Po czym przybierając na powrót szyderczy ton, dodał: -
Masz teraz bogatych przyjaciół, co?
Zgodził się, bo sądził, że za diabła tego nie dokona.
Może i nie. Lecz nie zamierzała się poddać.
- A właśnie że ma.
Bells odwróciła się gwałtownie i wydała okrzyk
zdumienia na widok Edwarda, który stał w drzwiach.
Patrzył na nią takim wzrokiem, jakby miał ochotę złapać
ją i potrząsnąć... a może uściskać. Tyle emocji odbijało
się w jego oczach, że trudno było odgadnąć, co naprawdę
czuje. Wreszcie oderwał od niej spojrzenie i zerknął
za siebie na gromadkę dzieciaków oglądających z zaciekawieniem
bogacza, który zabłądził do ich części miasta.
Rzucił monetę w kierunku jednego z chłopców.
- Bądź tak dobry i popilnuj mi powozu - polecił. -
Jeżeli po wyjściu znajdę go przed domem, dostaniesz
jeszcze jedną monetę, a jeśli nie, pomogę ci kopać twój
własny grób.
Te słowa wyrwały Bells z oszołomienia. Podbiegła
do drzwi.
- On nie mówił poważnie - uspokoiła chłopca, który
stał z rozdziawionymi ustami. - Masz posiedzieć w powozie,
a gdyby ktoś próbował go zabrać, wołaj głośno.
Potem odeszła od drzwi i dopiero wtedy, odwróciwszy
się do Edwarda, zapytała chłodnym tonem:
- Jak mnie tu znalazłeś?
- Musiałem rzucić o ziemię tym Behemotem z tawerny
i zagrozić, że wyrwę mu serce, i dopiero wydobyłem
z niego, gdzie mieszkają twoi druhowie od przestępstw.
- Biłeś się z nim?
- Nie, ale przyznasz, że nieźle to brzmi. - Edward roześmiał
się buńczucznie.
Bells wcale nie poczuła się rozbawiona, natomiast
Laurent parsknął śmiechem.
- Pieniądze rozwiązały mu język, nie musiałem używać
siły - mówił dalej Edward. - Macie tu lojalnych przyjaciół
- zauważył z drwiną.
Śmiech Laurenta wywabił Emily z pokoju. Wpatrywała
się w Edwarda z na wpół otwartymi ustami, po
czym przeniosła pełne niedowierzania spojrzenie na
Bells.
- I ty go zostawiłaś? Cholera, Bells, chyba odebrało
ci rozum!
Bells oblała się rumieńcem, a Edward posłał Emily
promienny uśmiech.
- Ty musisz być Emily. Mam u ciebie dług wdzięczności.
- Pan? Za co? - Emily wytrzeszczyła oczy.
- Za to, że chroniłaś tę dziewczynę przez te wszystkie
lata do chwili, kiedy ją znalazłem. Dziękuję ci. I tobie
też dziękuję - zwrócił się do Laurenta. - Za to, że ją stąd
wyrzuciłeś i przyszła do mnie.
Bells przewróciła oczyma, a Laurent zakasłał.
- Laurent - odezwała się Emily - Chodź, pójdziemy
obejrzeć powóz, zostawmy ich na chwilę samych.
- Ale tylko na chwilę - zaznaczyła Bells, ale oni
byli już za drzwiami. Spojrzała gniewnie na Edwarda.
- Po co przyszedłeś?
- Po mój kapelusz, oczywiście. Ostrzegałem cię, żebyś
go nie kradła.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Energicznie
wkroczyła do pokoju Emily, wyciągnęła kapelusz z tobołka
i wróciwszy, cisnęła nim w Edwarda. Złapał
swoje nakrycie głowy i wręczył jej z powrotem.
- Proszę. Daję ci ten kapelusz i teraz możesz go zatrzymać.
- Po tych słowach porwał ją w ramiona i wyszeptał:
- Boże, Bells, nigdy więcej nie skazuj mnie na
takie męki.
Przyciskał ją tak mocno, że z trudem oddychała, ale
nie zważając na to, delektowała się jego bliskością. Po
chwili powrócił rozsądek i odepchnęła go od siebie. Puścił
dziewczynę, odsuwając się na taką odległość, aby
w każdej chwili mógł ją znowu pochwycić.
- Nie powinieneś był tu przychodzić - oznajmiła.
- Nie powinienem być do tego zmuszony. I znalazłbym
się tu o wiele szybciej, gdyby okolicznych ludzi nie
bawiło dawanie mi mylnych wskazówek przez pół dnia.
- I tak byś mnie wcześniej nie znalazł. Akurat wróciłam
po rzeczy, bo przenoszę się do nowej pracy.
- Zapomnij o nowej pracy. Wracasz ze mną, bo tam
jest twój dom.
Wydała w duchu okrzyk radości. To najmilsza rzecz,
jaką w życiu słyszała. Tam jest twój dom. Dobry Boże,
wiedziała, że bardzo trudno będzie jej wytrwać w postanowieniu,
jeśli zacznie ją przekonywać.
Odwróciła się od niego.
- Edi, ja nie zmienię decyzji - powiedziała, z trudem
wydobywając słowa. - Chcę dla siebie czegoś więcej,
niż ty masz ochotę dać.
- Gdybyś tak szybko nie uciekła...
Zakrztusiła się z oburzenia i odwracając się gwałtownie,
weszła mu w słowo:
- Nie uciekłam. Wyjaśniłam ci, co by mnie powstrzymało,
ale ty to zignorowałeś. Pozwoliłeś mi odejść!
- Bo zupełnie straciłem rezon po twoich oświadczynach,
najdroższa. Naprawdę powinnaś pamiętać, że już
nie nosisz spodni. Byłem w szoku, jeśli chcesz wiedzieć.
- Akurat! Wiedziałeś, że to musi nastąpić. Uprzedzałam
cię wcześniej o moich zamiarach i mówiłam, że niedługo
odejdę, żeby je urzeczywistnić.
- Przez „niedługo" rozumiałem „za parę lat".
- W takim razie potrzebny ci słownik - fuknęła ze
złością.
- Możliwe, ale tak naprawdę potrzebuję ciebie.
Chodź do domu...
- Przestań! - ucięła przez zaciśnięte gardło, gotowa
się rozpłakać. - Idź już stąd, Edi. Spróbowałeś namówić
mnie do powrotu, bo przecież po to tu przyszedłeś.
Ale nic z tego nie będzie. Więc już idź.
- Przyszedłem cię przeprosić i porozmawiać o małżeństwie.
- Z kim?
- Z tobą, oczywiście, mój głuptasie.
Zamachnęła się, celując pięścią w jego oko. Była
wściekła.
- Jasna cholera, czemu to zrobiłaś?! - zawołał, uchylając
się.
- Bo to nie jest temat do żartów, Edwardzie Cullenie. To
było okrutne, aż nie mogę uwierzyć, że tak powiedziałeś.
Wynoś się! I więcej mnie nie szukaj!
Zamiast spełnić polecenie porwał ją w ramiona
i mocno przytulił. Ramiona opasywały ją tak szczelnie,
że nie mogła uczynić najmniejszego ruchu. I wcale nie
był skruszony, nicpoń jeden.
- Czy to oznaczało „tak"? - zapytał z rozbawieniem.
Usiłowała się wywinąć, żeby znowu dosięgnąć jego
oczu.
- Okaż więcej tolerancji, najdroższa. - Zaśmiał się cicho.
- Nigdy nie planowałem się nikomu oświadczać,
więc nic dziwnego, że niezbyt zręcznie mi to wyszło.
Ale powinnaś znać mnie na tyle, żeby wiedzieć, że to jedyna
sprawa, z której nigdy nie stroiłbym żartów.
Znieruchomiała. Ma rację, na ten temat nigdy by nie
żartował.
- Dlaczego? - chciała wiedzieć, ciągle nie mogąc
uwierzyć, że mówi poważnie. - Wiem, że nigdy nie
chciałeś się żenić. Dałeś mi to do zrozumienia. Czemu
więc teraz zmieniłeś zdanie?
- Bo jesteś uparta. Ponieważ ty tego chcesz, a ja pragnę,
żebyś była szczęśliwa. Bo cię kocham. Ponieważ
myśl o życiu bez ciebie jest nie do zniesienia i więcej nie
chcę tego doświadczać. Bo chcę się budzić przy tobie
każdego ranka, a nie tylko wtedy, gdy dopisze mi szczęście.
Ponieważ masz w sobie wszystko, co podoba mi się
w kobiecie, Bells, dlaczego miałbym się bronić przed
tym małżeństwem? Właśnie o to siebie zapytałem i teraz
oboje znamy odpowiedź. Nie wiedziałem, że jestem
zakochany, dopóki cię nie utraciłem. Pewnie w końcu
uświadomiłbym to sobie, ale lepiej wcześniej niż później.
A więc czy wyjdziesz za mnie i pozwolisz, abyśmy stworzyli
rodzinę?
Odchyliła się, patrząc na niego z uwagą.
- Mówisz szczerze? Naprawdę mnie kochasz?
- Bardziej, niż potrafię wyrazić to w słowach.
- Mówili ci, żeby im nie przeszkadzać. Cholernie że-
nujące wysłuchiwać takich ckliwych wyznań - zagrzmiał
za nimi głos Anthony'ego, który wraz z Carlisem
ukazał się w drzwiach.
Edward odwrócił się i uśmiechnął do ojca i wuja.
- Pogratulujcie mi. Zgodziła się za mnie wyjść. -
I zwrócił się szeptem do Bells: - Zgodziłaś się, prawda?
- Tak - odszepnęła, bezgranicznie szczęśliwa. - Zdecydowanie
tak.
- A niech mnie! - odezwał się Carlise. - Nie sądzę,
żeby Jasonowi przeszło coś takiego przez głowę, kiedy
wygłaszał swoją tyradę. Ale to rozwiązuje dylemat.
- Jaki dylemat?
- Jason wie, kim ona jest.
- Że pochodzi stąd?
- Nie. Wie, kim naprawdę jest.
Dzikie kwiaty dojrzałego lata zaścielały pola wzdłuż
drogi przez Somerset. Od Londynu dzielił ich cały dzień
jazdy i poranek następnego. Bells niewiele widziała
podczas podróży. Żyła jak we śnie, targana emocjami.
Rozpierało ją szczęście. Nigdy nie doświadczyła takiego
stanu. Edward ją kocha. Ożeni się z nią. Spełni jej
marzenia. Nie wiadomo, jak wytrzymałaby taki nadmiar
szczęścia, gdyby nie równoważył go lęk.
Bała się, że to nieprawda, że Jason Cullen się pomylił.
Obawiała się, że to nieprawda, iż matka jeszcze żyje.
Podobno mieszka w majątku swej matki w Somerset, ale
nikt jej nie widział, odkąd tam wyjechała piętnaście lat
temu. Mogła umrzeć, może na próżno udali się w podróż.
Z drugiej strony Bells bała się, że jeśli matka
żyje, może nie uwierzyć, iż ona jest jej córką. Nie było na
to dowodu prócz pewnego podobieństwa. Dlaczego
wielka dama, hrabianka z domu, wdowa po baronie,
miałaby w dziecku ulicy rozpoznać własną krew?
Carlise Cullen uparł się, żeby jechać z nimi.
- Pannie potrzebna jest przyzwoitka, teraz gdy wiemy,
kim jest - oznajmił synowi.
Edward nie wydawał się zachwycony takim obrotem
sprawy, a Bells na pewno by się obruszyła, gdyby nie
była taka oszołomiona. Nie mieli jeszcze pewności, kim
jest, tylko domysły. To, że tragedia Renne Swan przypominała
historię Bells, niczego nie dowodziło. Mógł
to być zwykły zbieg okoliczności.
- Lady nie było w domu, gdy jej mąż Charlie został
zamordowany. Przyjechali na krótko do Londynu, ale ją
wezwano do Somerset. Jej babka przewróciła się, czy coś
w tym rodzaju. Wszystkie gazety rozpisywały się o tym
zabójstwie, jak zakładano, dokonanym przez szaleńca,
który włamał się do ich londyńskiego domu i mordował
wszystkich, którzy wpadli mu w ręce. Śmierć ponieśli
mąż Renne, Charli, i kilkoro służących. Nigdzie nie odnaleziono
córki ani jej niańki, ale na podstawie krwawych
śladów sądzono, że też zostały zabite, a następnie
ich ciała wywleczono z domu. Właśnie to, że część
zwłok zabójca zostawił w domu, a część gdzieś ukrył,
świadczyło, że zbrodnia była dziełem szaleńca. Nie doszukano
się żadnych motywów tej krwawej łaźni.
- Jak to możliwe, że jej nie rozpoznałeś? - Edward zapytał
ojca. — Nie było cię w tamtym czasie w Londynie?
- To dość romantyczna historia - odparł Carlise. - Pamiętam
moje rozczarowanie, że nie udało mi się poznać
lady Renne. Miała niezwykle krótki sezon, uczestniczyła
tylko w jednym wieczorku, na którym akurat był
Jason. Najwyraźniej Charlie Swan musiał już ją znać
i podążył za swą wybranką do Londynu, żeby poprosić
o rękę. Przyjęła oświadczyny i następnego dnia wyjechała
do domu. Osiedli w jego wiejskiej posiadłości
w Hampshire, gdzie urodziła się im córka. Od czasu
do czasu zaglądali do Londynu, ale mało bywali w towarzystwie
i dlatego tak niewielu ludzi pamięta lady
Renne.
Bells z roztargnieniem słuchała tej historii, ale na
razie dziewczynę paraliżował strach.
Gdyby nie obecność Edwarda, który przez całą podróż
czule ją obejmował, pewnie by się załamała. Dławiący
w gardle strach narastał w miarę zbliżania się do
Somerset. Gdyby mogła jasno myśleć, chyba rzuciłaby
się do ucieczki.
Dwór, gdy w końcu do niego dotarli, sprawiał imponujące
wrażenie; od dwukondygnacyjnego frontonu odchodziły
dwa niższe skrzydła. Porośnięty bluszczem budynek
zbudowano z szarych kamiennych ciosów. Wokół
rozciągał się idealnie utrzymany trawnik, na nim rosły
majestatyczne dęby. Ten widok jeszcze spotęgował lęk
Bells. Nigdy dotąd nie widziała takiej monumentalnej
budowli służącej za mieszkanie.
Nie wpuszczono ich do środka. Bells była zadowolona,
gdy usłyszała, że lady Swan pod żadnym pozorem
nie przyjmuje gości. Kamerdyner pozostał nieugięty.
Nazwisko Cullen nie zrobiło na nim wrażenia.
Jeszcze chwila, a zamknąłby im drzwi przed nosem,
gdyby zniecierpliwiony Edward nie wysunął przed siebie
Bells, która chowała się za jego plecami.
- Myślę, że lady Swan zechce zobaczyć się z córką -
powiedział.
Beznamiętna twarz kamerdynera wyraźnie pobladła,
gdy jego wzrok spoczął na Bells.
- Proszę wejść - odezwał się po chwili drżącym głosem.
- Pani jest w ogrodzie za domem. Zaprowadzę...
- Wystarczy, że wskażesz nam drogę - przerwał mu
Edward, nadal poirytowany jego zachowaniem.
Nie znaleźli jej w ogrodzie. Jeden z pracowników
wskazał im staw ukryty za kępą drzew, mówiąc, że pani
często się tam przechadza.
Bells opierała się i trzeba ją było ciągnąć za rękę.
W końcu stanęła, nie chcąc uczynić ani kroku dalej. Edward
zatrzymał się, ujął ją pod brodę i widząc, jaka jest
blada, otoczył ramieniem.
- Nie mogę. Zabierz mnie do domu - błagała.
- Czego się boisz?
- Znienawidzi mnie. Nie może chcieć kogoś takiego
jak ja za córkę. Za późno i dla niej, i dla mnie, żebyśmy
się stały rodziną.
- Wiesz, że to nieprawda, ale nigdy nie będziesz mieć
całkowitej pewności, jeżeli nie staniesz z nią twarzą
w twarz. - I łagodniejszym tonem dodał: - A jeśli to
prawda, masz jeszcze mnie.
Przytuliła się do niego. Poczucie szczęścia, stłumione
przez strach, wzięło górę, wzmacniając ją i na powrót
dodając odwagi.
Pozwoliła, aby poprowadził ją ścieżką pośród kępy
rzadko stojących drzew na drugą stronę, gdzie czekał
Carlise.
- Nie poznajesz tej posiadłości? - zagadnął Edward,
żeby odwrócić jej uwagę.
- Nie. Nic nie wydaje mi się znajome. Jest taka
ogromna jak na miejsce do mieszkania.
- Właściwie jest raczej niewielka.
- Kłamca.
- Naprawdę, miła i przytulna.
Żachnęła się i... nagle wstrzymała oddech. Nad stawem
rozciągała się łąka porośnięta kwiatami, a po niej
szła dama o białozłotych włosach.
- O mój Boże, Edi, to jest mój sen! Ja tu byłam...
z nią.
Znowu musiał ciągnąć swoją towarzyszkę, bo nogi
odmówiły jej posłuszeństwa. Carlise szedł parę kroków
przed nimi. Obaj mężczyźni nie zamierzali pozwolić,
aby uniknęła tego spotkania.
Dama stąpała powoli pośród kwiatów, odwrócona do
nich plecami. Głęboko pogrążona w myślach, nie usłyszała
ani nie dostrzegła ich obecności.
Na pierwsze słowa Carlisa zareagowała cichym okrzykiem
i raptownie się odwróciła.
- Lady Renne, proszę pozwolić, że się przedstawię.
Carlise Cullen, do usług. Wiele lat temu poznała pani
mego starszego brata, Jasona.
- Nie przypominam sobie, ale mniejsza z tym. Nie
przyjmuję gości. Proszę odejść, sir. Zakłóca pan mój
spokój.
Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Ledwo zaszczyciła
spojrzeniem Carlisa, na Edwarda nawet nie spojrzała
i nie zauważyła Bells chowającej się za jego plecami.
Naprawdę nie przyjmowała gości; nie zapytała
nawet, po co przyjechali i jak udało im się obejść kamerdynera.
- Możemy już sobie stąd pójść? - zapytała Bells
drżącym głosem.
Usłyszał ją Carlise.
- Szlag by to trafił! - zaklął pod nosem, po czym
zawołał za oddalającą się damą: - Nie po to jechaliśmy
tutaj aż z Londynu, żebyśmy się dali tak zbyć. Pani, nie
zważaj na mnie, ale miej wzgląd na moją przyszłą synową.
Jest uderzająco podobna do... pani.
Dama odwróciła się po raz drugi. Nie wydawała się
zaskoczona słowami Carlisa. Właściwie sprawiała wrażenie
wzburzonej.
- Proszę nie uważać mnie za naiwną, sir. Zapewniam,
że dawno przestałam być łatwowierna. Myśli pan,
że pierwszy przychodzi tu wmawiać mi, że to moja córka,
tylko po to, żeby rościć sobie prawa do majątku
mego męża? Za pierwszym razem byłam załamana. Przy
drugim miałam się na baczności, ale nadal chciałam
wierzyć, że odnalazłam córkę. Po trzecim porzuciłam
nadzieję. Wie pan, co to znaczy stracić nadzieję?
- Tego nie mogę powiedzieć. Jednak nie przyjechaliśmy,
żeby panią o czymkolwiek przekonywać. Nie ma
takiej potrzeby. Ta dziewczyna wkrótce wejdzie do naszej
rodziny. Sami potrafimy zadbać o jej członków i niczego
od pani nie potrzebujemy.
- W takim razie czego chcecie?
Carlise wzruszył ramionami.
- Myślę, że ona pragnie odzyskać matkę. Ale zaczynam
się obawiać, że lepiej jej będzie bez niej.
Dama znieruchomiała.
- Niczego za mnie nie zakładaj, bracie - odezwała
się Bells. -1 nie obrażaj jej.
- Czyżbyś wreszcie przestała się mnie bać? - zauważył
oschle Carlise, unosząc brew.
Bells zaczerwieniła się i schowała z powrotem za
plecy Edwarda. Stwierdzeniem: „Sami potrafimy zadbać
o jej członków" Carlise Cullen zaskarbił sobie dozgonną
sympatię dziewczyny. Już się go wcale nie bała.
Nadal jednak nie miała odwagi stanąć przed matką.
Renne usłyszała głos Bells, jednak nadal widziała
jedynie jej spódnicę zza nóg Edwarda.
- Czemu ona się chowa? - zwróciła się do niego.
- Bo się boi, że pani jej nie zechce - odparł Edward. -
Wiele lat temu straciła pamięć. Tylko czasem coś sobie
przypomina.
- Proszę sobie darować - zbyła go drwiąco Renne. -
Już wcześniej dane mi było słyszeć takie wykręty.
Edward nie odpowiedział. Odwrócił się do Bells
i ujął ją za podbródek.
- Tylko pogarszasz sprawę. Będzie potem żałować
tego, co powiedziała.
- Albo każe nam odejść.
- Najwyżej. Wrócimy do domu, pobierzemy się i zaczniemy
sprowadzać na świat dzieci. - Odsłonił zęby
w uśmiechu. - Kochanie, jeżeli ma tak powiedzieć niech
to się stanie jak najprędzej. Odwlekanie niczego nie
zmieni.
Bells jęknęła. Oczywiście miał rację. Przedłużający
się strach doprowadzał ją do mdłości. Wysunęła się zza
niego i ujrzała rozgniewaną twarz matki. Poczuła się tak,
jakby jej serce uderzyło o ziemię.
Renne, spodziewając się kolejnego rozczarowania,
była na nich zła za próbę mistyfikacji. Upłynął jakiś
czas, nim spojrzała na Bells, wnikliwiej jej się przyjrzała
i wtedy szok odebrał jej mowę. Zobaczyła siebie
sprzed dwudziestu lat, niemal identyczną, a zarazem
dziecko, które, jak sądziła, utraciła na zawsze.
Bells odwróciła się; spełniły się jej najgorsze obawy.
Zarzuciła Edwardowi ramiona na szyję i ukryła twarz
na jego piersi.
- Zabierz mnie do domu - poprosiła zdławionym
głosem, z trudem wydobywając słowa.
Nie rozpłacze się. Nie będzie płakać na oczach Renne
Swan. Później...
- Bells!
Obejrzała się. Matka wyciągała do niej rękę. Była wyraźnie
wstrząśnięta. Śmiertelna bladość pokrywała jej
policzki.
- Mój Boże, Bells, to naprawdę ty?
Polały się łzy. Bells postąpiła jeden krok, potem
drugi, a resztę dzielącej je odległości pokonała biegiem,
nie kryjąc się z płaczem, który przeszedł w głośnie łkanie,
kiedy ramiona matki zamknęły się wokół niej, miażdżąc
ją ze wzruszenia. Rozpoznała zapach, czułość -
przypomniała sobie, jak bardzo była tutaj kochana. Wróciła
do domu.
Duża, wygodnie urządzona, schludna bawialnią wyglądała
na rzadko używaną. Renne wraz z Bells siedziały
na kanapie, a Edward na ukos od nich w fotelu.
Carlise stał na uboczu przy zimnym kominku, obserwując
i rzucając uwagi czasem potrzebne, a czasem nie.
Renne trzymała Bells za rękę. Nie puściła jej od
chwili, gdy przyprowadziła gości do domu. Ciągle popłakiwała;
za każdym razem, gdy spojrzała na córkę, łzy
napływały jej do oczu i dlatego wolała skupić wzrok na
Edwardzie. Bells również popłakiwała; niewiele jej było
potrzeba. Odzyskała matkę. Odnalazła swą tożsamość
i powróciła do swego prawdziwego życia. Cały czas czekała,
kiedy skończy się ten sen, ciągle nie mogąc uwierzyć,
że spełniło się jej największe marzenie.
Zdążyła już opowiedzieć swe koleje losu w drodze
do domu. Renne niemal natychmiast o to zapytała,
pragnąć poznać całą historię. Nie wydawała się zaskoczona,
kiedy jej wysłuchała. Zrozumiała, dlaczego nie
odnalazła Bells. Nie przyszło jej na myśl, żeby szukać
w najpodlejszym ze slumsów.
- Uznałam, że nie żyjesz - mówiła. - Po latach poszukiwań
straciłam w końcu nadzieję. I wtedy zaczęły
zjawiać się te oszustki. Miały twoje oczy, wszystkie trzy.
Innego podobieństwa nie było. Kolor włosów, podobnie
jak wygląd, może się zmienić z upływem lat. Tylko oczy
pozostają te same. Były wyraźnie poinstruowane przez
kogoś, kto dobrze zna moją rodzinę.
- Ile ich było? - zapytał Carlise.
- Trzy. Pierwsza dziewczynka miała dziesięć lat i tej
najdłużej dałam się zwodzić. Następna pojawiła się po
pięciu latach, a ostatnia dwa lata później. Miałam wrażenie,
że to kuzyn Charliego wyszukuje te dziewczyny
i szkoli je, co i jak mają mówić. Chciał przejąć tytuł i ma-
jatek mojego męża. Myślę, że gdy nie udało mu się doprowadzić
do oficjalnego uznania Izabelli za zmarłą,
postanowił stworzyć nową Bells, którą mógłby kontrolować
albo uśmiercić, po to by zyskać namacalny dowód,
że nie żyje.
- Właśnie się nad tym zastanawiałem - wtrącił Edward.
- Po piętnastu latach powinna zostać na mocy prawa
uznana za zmarłą.
- Próbował uzyskać takie orzeczenie i był wściekły,
gdy jego wniosek został odrzucony. Wtedy żyła jeszcze
moja babka, a ona była zaprzyjaźniona z sędzią.
- Czy ten kuzyn był jedynym krewnym twego
męża? - spytał Carlise.
- Tak. W trzeciej linii, w dodatku z nieprawego łoża,
i dlatego dzieci Bells miałyby przed nim prawo do
tytułu. Przeszedłby na niego, gdyby Bells uznano za
zmarłą, zanim zdążyłaby urodzić potomstwo. Masz
dzieci? - zwróciła się do córki.
Bels spłonęła rumieńcem.
- Nie, jeszcze nie.
- Ale już niedługo będzie miała - wtrącił Edward
z szerokim uśmiechem.
- Pewnie nie mogę zapobiec temu małżeństwu? -
westchnęła Renne. — Dopiero ją odnalazłam i już muszę
stracić?
- Nie, lecz możesz przeprowadzić się do Londynu
i zamieszkać z nami - zaproponował Edward.
- To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony - odparła
Renne. - Ale nie mogę narzucać się nowożeńcom.
Jednak przeprowadzę się z powrotem do Londynu, jeżeli
tam zamierzacie zamieszkać, będę więc mogła często
widywać się z Bells. Kazałam rozebrać nasz stary
dom i nigdy go nie odbudowałam. Świadomość tego, co
się tam stało... - Zawiesiła głos i zadrżała. - Ale teraz
mogę go zbudować na nowo. Grunt nadal jest mój.
- Nie pamiętam tego domu - wyznała Bells.
- Nic dziwnego. To był twój pierwszy wyjazd do
Londynu. Zdążyliśmy tam pobyć zaledwie kilka dni,
które upływały ci głównie na zakupach i spacerach po
parku, do którego chodziłaś z nianią. Niedługo przebywałaś
w domu do tamtego wieczoru, kiedy doszło do
morderstwa. Nie wątpię, że też bym zginęła, gdyby
moja babka nie złamała wtedy nogi. Byłyśmy bardzo
zżyte, była jedyną bliską mi osobą. Moi rodzice osierocili
mnie w dzieciństwie i babka wzięła mnie na wychowanie.
Dlatego nie zaznałabym spokoju, nie sprawdziwszy,
jak się czuje.
- A więc przebywałaś tutaj, kiedy wydarzyła się
tamta tragedia?
- Nawet nie zdążyłam dojechać. Opuściłam Londyn
po południu, natomiast, tak, wiadomość zastała mnie
tutaj. Byłam zdruzgotana. O mało nie utraciłam zmysłów.
Charlie był miłością mego życia. Znałam go od dziecka.
Tu niedaleko znajduje się jego rodzinna posiadłość.
Na sezon do Londynu wybrałam się wyłącznie po to,
aby sprowokować go do oświadczyn. Byliśmy już zakochani,
ale uświadomienie tego zajęło mu trochę czasu.
Przy życiu utrzymywała mnie wtedy tylko nadzieja, że
Bells nie zginęła. A jednocześnie już sam brak wiedzy
o tym, co się z nią stało, był dla mnie torturą.
- Gdyby panna Jane nie umarła, na pewno przywiozłaby
mnie do ciebie - powiedziała Bells.
- O tak, niewątpliwie. To była dobra kobieta. Dlatego
tak trudno mi było zachować nadzieję. Po jakimś czasie
zaczęłam podejrzewać, że coś musiało jej to uniemożliwić.
A ty byłaś za mała, aby sama odnaleźć drogę
do domu. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że mogłaś
całkowicie utracić pamięć.
- Odkąd poznałam Edwarda, zaczęłam ją stopniowo
odzyskiwać. Przypomniałam sobie tamten park,
w którym się bawiłam. I moje imię, chociaż wcale mi się
nie spodobało.
- Nam też się nie podobało - Renne się roześmiała. -
To imię matki Charliego, więc musieliśmy tak cię nazwać.
Ale nawet on nie bardzo się tym przejmował i pierwszy
zaczął wołać na ciebie „Bells".
Bells uśmiechnęła się i z wahaniem opowiadała
dalej:
- I rozpoznałam mężczyznę, który napadł na dom
tamtego wieczoru, kiedy mnie odnalazł i ponownie usiłował
zabić.
Renne pobladła.
- Kiedy to było?
- Bardzo niedawno. Zginął jednak podczas tej próby
i nie dowiedzieliśmy się, kim był.
- Zawsze podejrzewałam kuzyna Charliego. Jedynie
on odniósłby korzyść z tej śmierci. I od początku go nienawidził.
Jednak nie było sposobu, żeby to udowodnić.
Nawet przebywał poza Londynem, kiedy to się stało.
- Czy przypadkiem nie nazywa się lord Jeams Smith?
- Tak, Jeams Smith, tyle że nie jest lordem. Skąd
wiesz? Nigdy go nie poznałaś. Z powodu swej nienawiści
do Charliego ani razu nas nie odwiedził po twoich
narodzinach, a my nigdy o nim nie wspominaliśmy.
Sama widziałam go zaledwie kilka razy przed naszym
ślubem. Wręcz wyczuwało się jego niechęć, kiedy znalazł
się w pobliżu Charliego. Nigdy nie starał się jej ukryć.
- Mieszkał w imponującej rezydencji pod Londynem
i podawał się za lorda - wyjaśnił Edward. - Naturalnie
nikomu nie przyszło na myśl, żeby sprawdzić jego pochodzenie.
Przez długi czas parał się hazardem i kradzieżą
biżuterii, dlatego mógł pozwolić sobie na takie
wystawne życie.
- I on także próbował mnie zabić - uzupełniła Bells
. - Chcieliśmy go złapać na kradzieży, bo wiedzieliśmy,
że jest złodziejem. Kiedy mnie jednak zobaczył,
rozpoznał, a właściwie ujrzał we mnie ciebie, więc odgadł,
kim jestem. Wspomniał o tamtym drugim mężczyźnie,
napomknął, że nie udało mu się mnie zgładzić,
bo okazał się tak samo nieudolny jak piętnaście lat
wcześniej. Edward mu przeszkodził, zjawiając się w samą
porę. Wtedy właśnie się dowiedziałam, że to on
przed laty nasłał tamtego zbira, który miał mnie zabić.
Nie mogliśmy mu jednak niczego udowodnić, no i nie
znaliśmy motywu.
- Mć>j Boże, a więc jednak miałam rację - powiedziała
Rene. - Postawię go przed sądem!
- Najpierw musisz się ustawić w kolejce - zauważył
Carlise. - Młodzi już wsadzili go do aresztu za kradzież
tudzież za usiłowanie zabójstwa.
- W takim razie dopilnuję, aby zmieniono zarzut na
zabójstwo. Teraz, kiedy mam pewność, kto opłacił zabójcę
mego Charliego, już nie ujdzie kary.
- Lady Renne, może pani być pewna, że jego dni są
policzone - zapewnił Carlise. - Moja rodzina jest tym także
żywotnie zainteresowana, skoro Bells wkrótce do
niej wejdzie.
- Ach, kolejne przypomnienie, że niedługo ją utracę.
Lecz do dnia ślubu będzie mieszkać ze mną. Przypuszczam,
że nie zgodzicie się przełożyć wesela?
Edward już jęknął skrycie po uwadze: „Będzie mieszkać
ze mną".
- Ni diabła, to niemożliwe - oznajmił swej przyszłej
teściowej.
Skarciła go syknięciem. Natomiast Bells posłała mu
promienny uśmiech, zanim zwróciła się do matki.
- Właśnie sama miałam powiedzieć: „Ni diabła, to
niemożliwe".
- A więc go kochasz? - zapytała łagodnie Renne.
- O tak, całym sercem.
- Dzieci, nie róbmy się ckliwi przed kolacją - rzucił
sucho Carlise, krzywiąc się. - I pamiętajcie, że do dnia
ślubu macie osobne sypialnie. Muszę poważnie traktować
swą rolę opiekuna.
Tym razem Edward jęknął całkiem donośnie.
Pobrali się pod koniec sierpnia. Zapowiedzi ukazały
się zarówno w hrabstwie, gdzie mieszkała Renne, jak
i w Londynie, wprawiając w zdumienie towarzystwo.
Co prawda krążyły pogłoski, że Edward emabluje piękność
z rodziny Langtonów, ale nikt nie przypuszczał, że
naprawdę da się zakuć w małżeńskie okowy.
Bells odkryła, że Rosi Hale jest niezrównana,
jeśli chodzi o pomoc w niezręcznych sytuacjach, gdy
tłumaczyła, dlaczego Bells przedstawiono towarzystwu
jako krewną Victori Langton, skoro jest córką Renne
Swan - co niewątpliwie należało uznać za sytuację
niezręczną. Tymczasem Rosi bez zająknienia oznajmiła,
iż zapomniała wspomnieć, że Langtonowie zaadoptowali
Bells i wychowali ją jak własną córkę, ponieważ
w tamtym czasie zdawała się nie mieć żadnej
rodziny.
Ślub był imponujący. Renne, która przez tyle lat myślała,
że nigdy nie będzie miała szansy wyprawić córce
wesela, przeszła samą siebie.
Bells miała do wyboru albo nową suknię w wybranym
przez siebie fasonie, albo suknię ślubną Renne. Ponieważ
nigdy nie wybiegała myślami tak daleko, a właściwie
sądziła, że nie będzie mieć prawdziwej ślubnej
sukni, bo nie liczyła na wystawną uroczystość, zdecydo-
wała się na suknię matki. Uszyta z bladoniebieskiego
atłasu delikatnego jak jedwab i przybrana gipiurą, była
zbyt piękna, żeby z niej zrezygnować. A w dodatku idealnie
na nią pasowała! Dopiero po jakimś czasie spostrzegła,
że są tego samego wzrostu. Właśnie z powodu
wzrostu Renne niechętnie debiutowała w Londynie,
a po oświadczynach Charliego natychmiast opuściła
miasto. Zawsze ją krępowało, że tak wybujała. Mąż nie
był od niej wyższy, a więc Bells odziedziczyła wzrost
po matce.
Zadziwiające, jak bardzo się do siebie zbliżyły w ciągu
tych kilku tygodni przed ślubem. Łączyło je pragnienie
wzajemnego obdzielania się ciepłem i miłością. Renne
chciała poznać dokładnie ten okres życia Bels,
który ją ominął. Rozmawiały ze sobą bez końca, czasami
aż do świtu. Śmiały się i popłakiwały. Bells przypominała
sobie coraz więcej szczegółów z tamtych pierwszych
lat, które spędziła z rodzicami. Boże, jak cudownie
było odzyskać matkę!
Podczas gdy Bells nie posiadała się z radości, Edward
nie był szczęśliwy. Grzecznie odesłano go do domu!
Usłyszał, że tylko będzie zawadzał, a skoro spędzi ze
swoją wybranką całe życie, może wytrzymać te kilka tygodni,
co go w najmniejszym stopniu nie pocieszyło.
Codziennie przysyłał jej list)', jakby zapomniał, że ona
nie umie czytać. Dopiero potem się dowiedziała, że
umyślny, który doręczył pierwszy list, miał jej przekazać,
aby je wszystkie zachowała, bo Edward przeczyta je
dla niej po ślubie, lecz posłańca tak oszołomił uśmiech
Bells, że zapomniał ją o tym powiadomić. Tak więc
dzień w dzień matka odczytywała jej listy, co rusz się
przy tym rumieniąc. Bells jednak, zafascynowana siłą
jego namiętności, chłonęła ich treść, w ogóle tego nie dostrzegając.
Kochał ją, naprawdę ją kochał. Zastanawiała się, czy
kiedykolwiek przestanie ją to zdumiewać. I był nieszczęśliwy
z powodu ich chwilowej rozłąki; wyznał, że
nawet po raz pierwszy w życiu się upił. Hmm, miał co
do tego pewne wątpliwości, lecz jego ojciec, dwaj wujowie
oraz Jacob twierdzili, że był pijany, a więc musiała
dopuścić taką możliwość.
Renne zaskoczyła Bells, sprowadzając Laurenta,
Emily oraz dzieci. Posłała po nich dwa powozy i nie zamierzała
pozwolić im, żeby wrócili do Londynu. Postanowiła
zrealizować pomysł Bels i sama wspierać sierociniec.
W okolicy leżały dwie posiadłości należące do
Charliego, które obecnie przypadły Danny, i jedna z nich
idealnie nadawała się na miejsce dla dzieci. Ochronkę
miał prowadzić Laurent, oczywiście pod nadzorem
Renne.
Z początku tych dwoje nie było w najlepszych stosunkach.
Laurent wzdragał się przed przyjęciem pracy
u jaśnie pani. Ona miała mu za złe, że wychowywał jej
córkę. Gdy wreszcie przywykli do siebie, wzajemna niechęć
przygasła i wspólnie opracowywali szczegóły dotyczące
ochronki.
Służba domowa Edwarda też została zaproszona
na ślub. W końcu oni wszyscy byli przyjaciółmi panny
młodej. Bells postanowiła zaproponować Claire zmianę
pracy, uważając, że czułaby się szczęśliwa, zajmując
się dziećmi. I miała rację. Claire z radością przystała na
propozycję i od razu znalazła wspólny język z Laurentem.
Zazwyczaj wszystkim potrzeba było czasu, żeby
przywyknąć do niego, lecz Claire, teraz pewna siebie,
nie pozwoliła się zastraszyć.
Laurent, wystrojony na ślub w elegancki garnitur,
zmienił się nie do poznania. Ogolił się na tę okazję
i czuł się wręcz onieśmielony własnym wyglądem.
Bells przypomniała sobie, dlaczego przez tyle lat
myślała o nim jak o rodzinie. Zdążyła mu już wybaczyć,
że ją wyrzucił, tym bardziej że gdyby tego nie zrobił,
prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczyłaby Edwarda.
Była podopieczna wprawiła Laurenta w bezgraniczne
zdumienie prośbą, aby poprowadził ją nawą
przybraną kwiatami do ołtarza i tam oddał przyszłemu
mężowi.
Emily, również wystrojona w nową sukienkę, płakała
rzewnymi łzami podczas ceremonii. Bels też uroniła
kilka łez pod ślicznym welonem, bo nie posiadała się ze
szczęścia, składając przysięgę, która na zawsze połączyła
ją z Edwarde Cullenem. Może nie znalazła powszechnie
szanowanego męża, tak jak to sobie na początku zaplanowała,
ale zdobyła mężczyznę, który miał o wiele
więcej do zaofiarowania i był najbardziej pożądanym
kawalerem w całym Londynie, a od tej chwili należał
wyłącznie do niej.
Edwardowi nie pozwolono zobaczyć się z nią przed
ślubem. Przyjechał wieczorem w dniu poprzedzającym
ceremonię, ale Bells wcześnie poszła spać, a następnego
dnia rano była zajęta szykowaniem się do ślubu. Ujrzał
ją po raz pierwszy po kilku tygodniach rozłąki, kiedy
stanęła przy nim przed ołtarzem, nic więc dziwnego,
że pocałunek po ogłoszeniu ich mężem i żoną trwał nieco
za długo i nie pomogły znaczące pokasływania; dopiero
pastor go przerwał, kładąc ciężką rękę na ramieniu
oblubieńca, bo chciał złożyć młodej parze gratulacje.
Uczynił to z taką werwą, że o mało oboje się nie przewrócili.
Wszyscy Cullenowie jak jeden mąż stawili się na ślub
i Danny wreszcie poznała tych członków rodziny, których
dotąd nie miała okazji spotkać, łącznie z dziećmi,
ponieważ poprosiła, żeby pozwolono im uczestniczyć
w uroczystości. Klan Cullenow był liczniejszy, niż sądziła,
a od tej chwili ona też do niego należała, więc
spełniło się jej kolejne życzenie, czyli posiadanie dużej
rodziny. Właściwie gdy zdobyła Edwarda i odnalazła
matkę, uznała, że spełniły się wszystkie jej marzenia
i nadzieje oprócz jednej. Napomknęła o tym Edwardowi
w nocy, gdy leżeli w wielkim łożu w jej domu, który był
jednocześnie domem rodzinnym jej ojca, a teraz miał należeć
do niej do chwili, kiedy jej syn osiągnie odpowiedni
wiek, aby go dostać wraz z tytułem barona.
Właśnie spędzili kilka godzin, nadrabiając czas stracony
na rozłące. Pościel kłębiła się w nieładzie. Bells
leżała z głową wspartą na piersi Edwarda, a on ciasno
oplatał ją ramionami. Nie czuła się ani trochę zmęczona,
podobnie zresztą jak on.
- Będziemy musieli dobrze przewietrzyć ten dom.
Nadal pachnie tu stęchlizną - mówił Edward.
- Dopiero niedawno go wysprzątano, a przez tyle lat
stał zamknięty - wyjaśniła Bells i po namyśle spytała:
- Chciałbyś tu zamieszkać?
- Nie - odparł. - A po chwili milczenia zapytał: -
Ary?
- Nie. Wolę twój dom. Łatwiej go posprzątać.
Usiadł gwałtownie i spojrzał na nią z groźną miną.
- Bells, nawet o tym nie myśl. Mówię poważnie.
Koniec biegania z miotełką z piór.
Zbyła go śmiechem i pociągnęła z powrotem na poduszki,
układając się wygodnie na jego piersi.
- Żartowałam. Jestem w pełni świadoma mojej wysokiej
pozycji.
- Dobrze, że ja o niej nie wiedziałem, zanim poprosiłem
cię o rękę - bąknął. - Bo prawdopodobnie bym się
na to nie zdobył.
Teraz ona z kolei usiadła.
- A to dlaczego? - chciała wiedzieć.
- Ponieważ, moja droga, twoja matka nie pozwoliłaby
mi się do ciebie zbliżyć, a więc nie poznałbym cię
lepiej, no i nie zakochałbym się. Dalej wiódłbym beztro-
skie życie, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jakie puste
byłoby bez ciebie.
Przez chwilę ważyła w myślach jego słowa.
- Kiedy lepiej bym cię poznała, byłbyś mile widziany
— rzekła, śmiejąc się.
- Nie liczyłbym na to, kochanie. Wzięłaby mnie pod
lupę i uznała, że taki nicpoń jak ja nie jest godny jej córki.
Bo, jak wiesz, mogłabyś znaleźć bardziej utytułowanego
męża - takie jest myślenie matek.
- Najpierw chciałabym nią zostać, żeby się dowiedzieć.
- Zostać kim?
- Matką. - I dodała szeptem: - Edi, chcę mieć
dziecko. Twoje dziecko.
Z głębokim westchnieniem porwał ją w ramiona
i przed pocałunkiem wyszeptał żarliwie:
- Bells z największą przyjemnością spełnię to życzenie.
Zapewniam cię.
- To będzie również moja przyjemność, więc czy
moglibyśmy dziś jeszcze trochę nad tym popracować?
- Dzisiaj, jutro i każdego dnia, aż przenicują cię wymioty.
- Nie będę mieć porannych mdłości. Mama mówiła,
że ani ona, ani babcia nie miały.
- Nie są upadłością rodzinną? No cóż, to nie jedyna
rzecz, za którą jestem wdzięczny twojej matce.
- Przypadłością - podsunęła Bells.
- Co?
- Nie są przypadłością rodzinną. - Posłała mu szeroki
uśmiech. - Miło jest dla odmiany poprawić ciebie. -
T naśladując jego mimikę, dodała: - Naprawdę miło.
Edward zaniósł się śmiechem.