Uroczy nicpoń


Uroczy nicpoń





Prolog

Deszcz nie rozproszył fetoru ani nie przyniósł ochłody.

Upał i smród stały się nawet dokuczliwsze. W zaułku

piętrzyła się sterta śmieci - pudla, gnijące odpadki,

skrzynki, potłuczone talerze i najróżniejsze niepotrzebne

nikomu rupiecie. Kobieta i dziecko wczołgali się do

jednej z większych skrzyń na brzegu stosu, żeby się tam

ukryć. Dziecko nie wiedziało, dlaczego muszą się ukrywać,

lecz wyczuwało strach kobiety.

Ten strach cały czas czaił się na jej twarzy, w głosie,

w drżeniu dłoni, którą trzymała rączkę dziecka, gdy

włóczyli się alejkami, zawsze nocą, nigdy za dnia.

Panna Jane - tak kazała się do siebie zwracać. Dziecko

sądziło, że to imię powinno być mu znajome, a jednak

nie było. Dziewczynka nie wiedziała również, jak

ona sama ma na imię; kobieta wołała na nią Bells",

widocznie więc tak się nazywała.

Panna Jane nie była jej matką. Gdy Bells lass spytała

o to, usłyszała: „Nie. Jestem twoją nianią", ale nigdy nie

przyszło dziewczynce na myśl, by zapytać, kim jest niania,

bo z odpowiedzi wywnioskowała, że powinna to

wiedzieć. Panna Jane była z nią od samego początku,

Lass (ang.) - panna, panienka (przyp. tłum.).

to znaczy odkąd sięgała pamięcią, czyli zaledwie od kilku

dni. Kiedy się ocknęła, leżała obok kobiety w uliczce,

bardzo podobnej do tej; obie były zakrwawione i od

tamtej chwili cały czas uciekały, kryjąc się w różnych

zaułkach.

W piersi panny Jane tkwił nóż i miała wiele kłutych

ran. Kiedy odzyskała przytomność, zdołała wyciągnąć

nóż, ale nie opatrzyła ran. Całą uwagę skupiła na dziewczynce

- na tamowaniu krwi sączącej się z rany na jej

potylicy oraz na ucieczce z miejsca, w którym się ocknęły.

- Czemu się ukrywamy? - zapytała Bells w chwili,

kiedy to sobie uświadomiła.

- Żeby cię nie znalazł.

- Kto?

- Nie wiem, dziecko. Sądziłam, że to złodziej, który

próbuje wszystkich pozabijać, aby pozbyć się świadków.

Ale teraz nie jestem tego pewna. Za bardzo był zawzięty,

wyraźnie chciał ciebie znaleźć. Ale wyprowadzę cię

stąd i obronię. Obiecuję, że więcej nie zrobi ci krzywdy.

- Nie pamiętam, żeby ktoś mnie skrzywdził.

- Bells lass, odzyskasz pamięć, teraz się tym nie

przejmuj, choć miejmy nadzieję, że nie nastąpi to zbyt

szybko. Prawdę mówiąc, to łaska boska, że chwilowo

nic nie pamiętasz.

Bells nie martwiło, że nie pamięta niczego sprzed

widoku krwi. Była za mała, by się przejmować tym, co

może nastąpić. Niepokoiła ją wyłącznie teraźniejszość:

głód i niewygoda oraz to, że panna Jane nie obudziła się

ze snu.

Jej niania sądziła chyba, że w kupie śmieci piętrzących

się wokół nich znajdą coś przydatnego, ale była

jeszcze za słaba, by się rozejrzeć. Nocą wczołgały się do

skrzyni i panna Jane przespała prawie cały dzień.

Znowu zapadła noc, a ona wciąż spała. Bells po-

trzasnęła nią, lecz panna Jane się nie poruszyła. Była

zimna i sztywna. Bells nie wiedziała, że niania nie żyje

i że również stąd bierze się ten okropny fetor.

W końcu Bells wypełzła ze skrzyni na deszcz, żeby

dopóki pada, zmyć z siebie zakrzepłą krew. Nie lubiła

brudu i dlatego uznała, że nie wolno jej do niego przywyknąć.

Dziwne, rozumiała takie proste rzeczy, a jednocześnie

nie wiedziała, skąd o tym wie.

Pomyślała, że mogłaby pogrzebać w śmieciach, jak

planowała panna Jane, ale nie była pewna, czego ma

szukać, co by jej się przydało. W końcu zgromadziła

parę przedmiotów, które wydały jej się godne uwagi -

brudną szmacianą lalkę bez ręki, męski kapelusz osłaniający

oczy przed deszczem i wyszczerbiony talerz,

a także brakującą rękę lalki.

Wczoraj panna Jane wymieniła na jedzenie pierścionek,

który miała na palcu. To był jedyny raz, kiedy opuściła

kryjówkę za dnia, szczelnie owinięta szalem, żeby

zakryć najgorsze z krwawych plam.

Bells nie wiedziała, czy panna Jane ma więcej pierścionków

na wymianę, nie pomyślała, żeby sprawdzić.

Wtedy właśnie jadły po raz ostatni. W śmieciach było

podgniłe jedzenie, lecz mimo głodu nie ruszyła go. Na

razie nie poddawała się desperacji, a zapach odpadków

ją odrzucał.

Prawdopodobnie w końcu umarłaby z głodu, skulona

w skrzyni obok zwłok panny Jane, czekając na jej

przebudzenie. Ale w nocy usłyszała, że ktoś jeszcze grzebie

w śmieciach. Gdy wyjrzała, natknęła się na młodą

kobietę, a właściwie dziewczynę, która mogła mieć nie

więcej niż dwanaście lat, ponieważ jednak była znacznie

wyższa od niej, z początku wzięła ją za dorosłą.

Dlatego w głosie Bells pobrzmiewał szacunek pomieszany

z wahaniem, kiedy powiedziała:

- Dobry wieczór pani.

Zaskoczyła dziewczynę.

- Co ty tu robisz na tym deszczu, lass?

- Skąd znasz moje imię?

- Hę?

- Mam na imię Bellslass.

Chichot.

- Raczej znam jego połowę, kotku. Mieszkasz gdzieś

w pobliżu?

- Nie. Nie sądzę.

- A gdzie twoja mama?

- Chyba już nie mam mamy - wyznała Bells.

- A twoja rodzina? Krewni? Za ładnie wyglądasz,

żeby chodzić sama. Z kim jesteś?

- Z panną Jane.

- No, nareszcie! - Dziewczyna się rozpromieniła. -

A gdzie ona?

Bells wskazała na skrzynię. Dziewczyna popatrzyła

z powątpiewaniem. Potem zajrzała do niej, a następnie

wczołgała się do środka. Bells wolała tam nie wchodzić,

więc się nie poruszyła. Zapach na wysypisku był

o wiele przyjemniejszy.

Gdy dziewczyna wróciła, wzdrygnęła się i wzięła głęboki

oddech Potem przykucnęła przed Bells i posłała jej

słaby uśmiech.

- Biedactwo, nie masz nikogo więcej?

- Była ze mną, kiedy się obudziłam. Obie zostałyśmy

ranne. Powiedziała, że przez ranę na głowie opuściła

mnie pamięć, ale któregoś dnia powróci. Od tamtej

chwili ukrywałyśmy się przed człowiekiem, który nas

poranił.

- Hmm, paskudna sprawa. Chyba mogłabym cię zabrać

ze sobą, chociaż właściwie nie mamy domu, jesteśmy

po prostu kupą dzieciaków, jak ty, bez rodziców,

którzy by o nas dbali. Radzimy sobie, jak umiemy najlepiej.

Zarabiamy na utrzymanie, nawet maluchy w two-

im wieku zarabiają. Chłopcy obrabiają kieszenie. Dziewczynki

też próbują, dopóki nie dorosną na tyle, by zarabiać

miedziaki na plecach, co ja też pewnie wkrótce

będę robić, jeżeli ten łajdak,Laurent, mnie zmusi.

Odraza towarzysząca ostatnim słowom dziewczyny

sprawiła, że Bells zapytała:

- Czy to zła praca?

- Najgorsza z możliwych, kotku, musowo dostaje się

francy i umiera młodo, ale Laurenta nic to nie obchodzi,

bo ma z tego pieniądze.

- W takim razie nie chcę tak pracować. Zostanę tutaj,

dziękuję.

- Nie możesz... - zaczęła dziewczyna, po czym ożywiona

dodała: - Wiesz co, mam pomysł. Szkoda, że nie

mogę sama tak zrobić, ale wtedy nie wiedziałam tego,

co teraz wiem. Dla mnie za późno, ale dla ciebie, nie -

nie, jeśli będą myśleć, że jesteś chłopcem.

- Ale ja jestem dziewczynką.

- Jasne, że jesteś, lecz możemy ci znaleźć jakieś portki,

obciąć włosy i... - Zachichotała. - Wcale nie musimy

im nic mówić. Zobaczą cię w portkach i z miejsca wezmą

za chłopca. To będzie jak zabawa w przebieranki. Na

pewno będziesz się dobrze bawić, zobaczysz. I będziesz

mogła sama zdecydować, czym się zajmiesz, kiedy dorośniesz,

zamiast usłyszeć, że jest dla ciebie tylko jedna

robota, skoro jesteś dziewczyną. Co ty na to? Zgadzasz

się?

- Nie sądzę, żebym potrafiła się bawić w przebieranki,

ale mogę spróbować, proszę pani.

Dziewczyna przewróciła oczami.

- Bells, ty za gładko gadasz. Nie potrafisz inaczej?

Bells już miała ją poczęstować kolejnym „nie sądzę",

ale zmieniła zamiar i zmieszana pokręciła przecząco

głową.

- W takim razie nie odzywaj się, dopóki nie za-

czniesz mówić jak ja. Nie chcemy, żebyś swoją mową

zwracała na siebie uwagę. Nie bój się, będę cię uczyć.

- Czy panna Jane będzie mogła pójść z nami, kiedy

się lepiej poczuje?

Dziewczyna westchnęła.

- Ona nie żyje. Za dużo ran. Wygląda na to, że nigdy

się nie zamknęły. Nakryłam ją tym dużym szalem - no,

nie płacz. Masz teraz mnie, zajmę się tobą.

Edward Cullen wielokrotnie bywał w obskurnych tawernach,

ale ta chyba nie miała sobie równych. Nic dziwnego,

skoro znajdowała się na obrzeżach bodaj jednego

z najgorszych londyńskich slumsów, okolicy zamieszkanej

przez złodziei, rzezimieszków, prostytutki i bandy

zdziczałych sierot-uliczników, z których niewątpliwie

wyrośnie kolejne pokolenie londyńskich przestępców.

Prawdę mówiąc, Edward nie odważyłby się wejść

w głąb tej dzielnicy. Gdyby to uczynił, jego rodzina najpewniej

nigdy już by go nie ujrzała. Nieświadomy

niczego gość, który zajrzał do tawerny na obrzeżach

siedliska złodziei, po paru drinkach miał opróżnione

kieszenie, a jeśli był na tyle głupi, żeby zatrzymać się tu

na nocleg, tracił wszystko z ubraniem włącznie.

Edward zapłacił za pokój. Co więcej, szczodrze sypnął

monetami, gdy stawiał kolejkę nielicznym klientom, udając

przy tym naiwnego poczciwca. Celowo stwarzał pozory

sprzyjające rabunkowi - ograbieniu siebie samego.

Przyszedł tu ze swym przyjacielem Jackiem, żeby

schwytać złodzieja.

O dziwo, Jackob Black choć raz trzymał usta na kłódkę.

Był z natury gadułą, w dodatku lekkoduchem, a jego

milczenie podczas tej dziwnej eskapady wynikało ze

zdenerwowania. Zrozumiałe. Edward w takim miejscu

mógł czuć się jak u siebie w domu, bo urodził się i do-

rastał w tawernie, do czasu aż jako szesnastolatka przypadkiem

odnalazł go ojciec. Jacob wywodził się z arystokracji.

Jacob przypadł Edwardowi w spadku, kiedy jego

dwaj najlepsi druhowie, Jasper Whitlock oraz rodzony

kuzyn Edwarda, Rayley Cullen, postanowili się ustatkować

i pozwolili zaobrączkować. A ponieważ Rayley

wziął Edwarda pod skrzydła, gdy obaj wraz z ojcem

wrócili do Londynu po długiej rozłące z rodziną, oczywiste

było, że Jacob uznał Edwarda za swego najlepszego

kompana do hulanek na mieście.

Edwardowi to nie przeszkadzało. Po ośmiu latach dotrzymywania

Jacobowi towarzystwa darzył go względną

sympatią. Gdyby tak nie było, z pewnością by nie

zaproponował, że pomoże mu wybrnąć z ciężkiego położenia

po ostatnim wybryku. W ubiegły weekend podczas

spotkania przy kartach w domu lorda Yorky jeden

z hazardzistów, przyjaciół pana domu, doszczętnie

oskubał Jaca. Stracił trzy tysiące funtów, powóz

i aż dwie cenne rodzinne pamiątki. Współtowarzysze

tak go spoiii, że nie pamiętał o tym aż do następnego

dnia, kiedy jeden z gości, składając mu wyrazy współczucia,

przedstawił przebieg wydarzeń.

Nic dziwnego, że Jack był załamany. Utrata pieniędzy

i powozu stanowiła zasłużoną karę za naiwność, ale

pierścienie to zupełnie inna sprawa. Jeden, bardzo stary,

był rodowym sygnetem, drugi, niezwykle cenny ze

względu na kamienie, od pięciu pokoleń należał do rodziny

Jackopowi nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby je

zastawić. Gracze musieli go omamić, podjudzić, podstępnie

sprowokować do wrzucenia ich do puli.

Teraz wszystko stało się własnością lorda Jeamsa Smitha.

Jacob o mało nie wyszedł z siebie, kiedy ten nie

zgodził się odsprzedać mu pierścieni. Lord nie potrzebował

pieniędzy. Ani też powozu. A pierścienie trakto-

wał zapewne jako trofea, dowód swych karcianych talentów,

lub, co bardziej prawdopodobne, jako świadectwo

szulerskich umiejętności, lecz Edward nie mógł tego udowodnić,

skoro nie widział ich gry.

Gdyby James był przyzwoitym człowiekiem,

odesłałby Jacoba do łóżka, zamiast go poić i zgodzić

się na zastawienie klejnotów. Jeśli byłby uczciwy,

pozwoliłby mu je odkupić. Jacob chciał nawet dać za

nie więcej, niż były warte. Przecież nie należał do biednych,

bo po śmierci ojca przypadł mu w spadku cały

majątek.

Niestety, James nie zamierzał zachować się przyzwoicie.

Rozzłoszczony naleganiem Jacoba, stał się

w końcu bardzo agresywny i zagroził mu poturbowaniem,

jeśli nie przestanie go nachodzić. To z kolei tak

rozjuszyło Edwarda, że zaproponował inne rozwiązanie.

W dodatku Jacob był przekonany, że matka wszystko

odkryje. Unikał jej od tamtego wieczoru, żeby nie zauważyła

braku pierścieni na palcach.

Odkąd, kilka godzin temu, wycofali się do pokoju na

piętrze tawerny, trzykrotnie próbowano ich okraść. Za

każdym razem spartaczono robotę i po ostatnim nieudanym

podejściu Jacob wpadł w rozpacz, że nie znajdą

złodzieja, który wykona ich plan. Edward nie tracił nadziei.

Trzy próby w ciągu dwóch godzin oznaczały, że

zanim nastanie ranek, będzie ich o wiele więcej.

Znowu ktoś otworzył drzwi. W pokoju było ciemno.

Także na korytarzu nie paliło się światło. Jeśli ten złodziej

okaże się dobrym fachowcem, nie będzie potrzebował

światła; poczeka, aż wzrok oswoi się z ciemnością.

Kroki, trochę za głośne. Błysk zapałki.

Edward westchnął i jednym zwinnym ruchem podniósł

się z krzesła przy drzwiach, gdzie trzymał straż.

Poruszał się ciszej od złodzieja, niespodziewanie zastępując

mu drogę. W porównaniu z drobnym rabusiem

był wysoki jak góra, tak że śmiertelnie przestraszony

opryszek natychmiast rzucił się do ucieczki.

Edward z rozmachem zamknął drzwi za intruzem. Nadal

nie tracił nadziei. Mieli przed sobą całą noc. Złodzieje

jeszcze nie dawali za wygraną. Jeśli zajdzie taka potrzeba,

będzie tak długo przetrzymywał któregoś z nich,

aż zgodzi się sprowadzić najlepszego spośród swoich

kompanów.

Jacob natomiast szybko tracił nadzieję. Siedział na

łóżku oparty plecami o ścianę, z odrazą myśląc o wsunięciu

się w pościel. Tymczasem Edward nalegał, żeby

się położył i przynajmniej sprawiał wrażenie uśpionego.

Ułożył się więc na wierzchu, bo nakrycie się kołdrą nie

wchodziło w grę.

- Musi być jakiś prostszy sposób na wynajęcie złodzieja

- marudził Jacob. - Nie ma agencji do takich

spraw?

Edward pohamował śmiech.

- Cierpliwości, stary. Ostrzegałem cię, że to może zająć

całą noc.

- Należało się z tym zwrócić do twojego ojca - mruknął

Jacob.

- Co to ma znaczyć?

- Nic, mój drogi, zupełnie nic.

Edward bez słowa pokręcił głową. Trudno mieć do

Jacoba pretensje, iż wątpi, że on poradzi sobie sam

z tym bałaganem. Przecież był od niego o dziewięć lat

młodszy, poza tym Jacob, jako gaduła nieumiejący dotrzymać

sekretu, nigdy nie poznał prawdy o jego wychowaniu.

Podczas pierwszych szesnastu lat życia, kiedy mieszkał

i pracował w tawernie, rozwinął pewne talenty. Miał

tak mocną głowę, że pijąc na równi z kompanami, pozostawał

stosunkowo trzeźwy, kiedy oni leżeli już nieprzytomni

pod stołem. Umiał walczyć nieczysto, jeśli

tego wymagaty okoliczności. Potrafił bezbłędnie odróżnić

prawdziwe zagrożenie od zaledwie niedogodnej sytuacji.

Jego niekonwencjonalna edukacja nie zakończyła się

wraz z chwilą odnalezienia przez ojca. W tamtym czasie

Carlise Cullen, nieakceptowany przez swą liczną rodzinę,

wiódł na Karaibach beztroskie życie pirata czy raczej

dżentelmena pirata, jak wolał siebie nazywać. A barwna

załoga Carlisa wzięła jego syna pod swoje skrzydła i też

nauczyła paru rzeczy, których chłopiec w jego wieku

znać nie powinien.

Ale Jacob o tym wszystkim nie wiedział. Znał go zaledwie

powierzchownie jako urokliwego nicponia, może

już nie aż tak rozbisurmanionego w wieku dwudziestu

pięciu lat, ale nadal czarującego i tak niesamowicie

przystojnego, że kiedy wchodził do salonu, wszystkie

damy zakochiwały się w nim na zabój. Naturalnie oprócz

tych z własnej rodziny. One zaledwie go adorowały.

Edward odziedziczył wygląd po swym wuju Anthonym

i prawdę mówiąc, ktokolwiek widział go pierwszy

raz, był gotów przysiąc, że jest synem Tony'ego, a nie

Carlaisa. Podobnie jak wuj był wysoki, barczysty i smukły

w talii, o wąskich biodrach oraz długich nogach. Obaj

mieli wyraziste, pełne usta, mocno zarysowane podbródki,

dumne orle nosy, smagłą cerę i kruczoczarne włosy.

Najbardziej magnetyczne jednak były oczy, znak

szczególny paru zaledwie członków rodu Cullen:

czysto niebieskie, o ciężkich powiekach, nieco orientalnie

skośne, w obwódce czarnych rzęs pod wyraźnymi

łukami brwi. Cygańskie oczy, jak głosiła wieść, odziedziczone

po prababce Edwarda, Anastasii Massen,

która, jak rodzina dopiero w zeszłym roku odkryła, była

na wpół Cyganką. Anastasia tak oczarowała Christophera

Cullena, pierwszego markiza Haverston, że ożenił

się z nią drugiego dnia znajomości. Lecz ta historia nie

wyszła poza rodzinę.

Całkiem zrozumiałe, że Jacob wolałby skorzystać

z pomocy ojca Edwarda. Czyż jego najlepszy przyjaciel,

Emet, nie biegł do niego jak w dym, kiedy popadał

w tarapaty? Jacob mógł nie znać pirackiej przeszłości Carlaisa,

lecz któż nie wiedział, że Carlais Cullen, zanim

wyruszył na morze, należał do największych londyńskich

zabijaków i naprawdę rzadko się trafiał śmiałek,

który chciałby się z nim zmierzyć na ringu czy spotkać

na udeptanej ziemi.

Jacob ułożył się na łóżku, pozorując sen. Pomamrotał

trochę, powiercił się i teraz leżał względnie cicho, oczekując

na kolejnego intruza.

Edward zastanawiał się, czy powinien wspomnieć, że

tej sprawy ojciec by w najbliższym czasie nie rozwiązał,

bo pomknął z wizytą do swego brata do Haverston tego

samego dnia, gdy Edward dostał w prezencie nowy dom

w mieście. Był przekonany, że ojciec posiedzi na wsi

z tydzień lub dwa z obawy, że Edward będzie go ciągał

ze sobą na zakupy mebli.

Niewiele brakowało, a przeoczyłby sylwetkę skradającą

się ku łóżku. Tym razem nie usłyszał otwierania ani

zamykania drzwi, prawdę mówiąc: niczego nie słyszał.

Gdyby osoby przebywające w pokoju naprawdę spały,

intruz na pewno by ich nie przebudził.

Edward uśmiechnął się pod nosem, po czym zapalił

zapałkę i przybliżył ją do świecy na stoliku, który wcześniej

dosunął do krzesła. Oczy intruza natychmiast pomknęły

ku niemu. Edward siedział bez ruchu w swobodnej

pozie. Złodziej nie wiedział, jak szybko potrafi

zareagować, żeby odciąć mu drogę ucieczki, gdyby zaszła

taka potrzeba. On także zamarł, najwyraźniej zaskoczony,

że dał się złapać.

- O, coś takiego. - Jacob uniósł głowę. - Czyżby się

nam w końcu poszczęściło?

- Najwyraźniej - odparł Edward. - W ogóle go nie

słyszałem. To nasz człowiek, a właściwie chłopak, z tego,

co widzę.

Złodziej ochłonął z wrażenia i sądząc po podejrzliwym

spojrzeniu, jakim mierzył Edwarda, nie był zachwycony

tym, co usłyszał. Edward się nie przejął. Przede

wszystkim przyjrzał się, czy wyrostek nie ma broni, lecz

niczego nie zauważył. Naturalnie sam był uzbrojony;

w kieszeniach płaszcza ukrył pistolety, więc to, że broni

nie widzi, nie oznaczało, iż chłopak jej nie ma.

Złodziejaszek przewyższał wzrostem swoich poprzedników

i był bardzo chudy, a sądząc po braku zarostu

na policzkach, nie mógł mieć więcej niż jakieś piętnaście,

szesnaście lat. Krótko obcięte popielatoblond

włosy, tak jasne, że wydawały się bardziej białe niż

blond, układały się w miękkie loki. Głowę przykrywał

zdeformowany czarny kapelusz o dawno niemodnym

fasonie. Miał płaszcz dżentelmena z ciemnozielonego

aksamitu, niewątpliwie skradziony, a zszargany wygląd

okrycia świadczył, że jego właściciel nierzadko w nim

sypia. Spod spodu wystawała poszarzała biała koszula

z kilkoma falbankami przy szyi. Stroju dopełniały czarne

długie spodnie, spod których wystawały nieobute

stopy. Spryciarz; nic dziwnego, że poruszał się bezszelestnie.

Zapewne na ten dość ekstrawagancki, jak na złodzieja,

wygląd miała wpływ niezwykła uroda młodzieńca.

Najwyraźniej otrząsnął się już z zaskoczenia. Edward

co do sekundy przewidział, kiedy rzuci się do drzwi,

i uprzedzając go, oparł się o nie, krzyżując ramiona na

piersi.

- Drogi chłopcze, nie chcesz chyba już nas opuścić. -

Obdarzył go leniwym uśmiechem. - Nie usłyszałeś jeszcze

naszej propozycji.

Złodziej znowu wpatrywał się w niego z oniemiałą

miną. Może zaskoczył go uśmiech Edwarda lub, co

bardziej prawdopodobne, tempo, w jakim dopadł do

drzwi. Jacob pierwszy zwrócił na to uwagę.

- A niech mnie, on się na ciebie gapi jak dziewczyna

- jęknął. - Potrzebujemy faceta, nie dziecka.

- Stary, wiek nie ma znaczenia - odparł Edward. -

Liczą się umiejętności, cała reszta jest nieważna.

Wyraźnie dotknięty młodzieniec spłonął rumieńcem

i patrząc spode łba na Jacoba, po raz pierwszy przemówił:

- Po prostu nigdy nie widziałem takiego ładnego bogacza.

Słowo „ładny" wywołało śmiech Jacoba. Edward

nie poczuł się rozbawiony. Ostatni człowiek, który nazwał

go ładnym, stracił kilka zębów.

- Uważaj, do kogo to mówisz, kiedy sam masz twarz

jak dziewczyna - odpalił.

- Prawda, że tak? - zgodził się z nim Jacob. - Powinieneś

się postarać o zarost, dopóki głos nie opadnie ci

o oktawę czy dwie.

Chłopak znowu oblał się rumieńcem.

- Nie wyrośnie... jeszcze nie - odparł ponuro. - Zdaje

się, mam piętnaście lat. Tyle że jestem wysoki na swój

wiek.

Być może Edwardowi zrobiłoby się żal chłopca, ponieważ

owo „zdaje się" znaczyło, że nie był pewien,

kiedy się urodził, co często miało miejsce w przypadku

sierot, gdyby w tej samej chwili nie odnotował dwóch

rzeczy. Chłopak zaczynał mówić falsetem, po czym obniżał

głos, jakby przechodził właśnie ten szczególny

okres w życiu młodzieńców, kiedy ich głosy zyskują

męską głębię. Z drugiej strony to opadanie głosu nie

brzmiało naturalnie i wydawało się wystudiowane.

Zresztą, kiedy dokładniej się przyjrzał, uznał, że chłopak

nie jest zwyczajnie przystojny, tylko po prostu śliczny.

Chociaż to samo można było powiedzieć o Edwardzie,

kiedy był w podobnym wieku, a jego uroda miała zdecydowanie

męski charakter. Tymczasem młodzieniec był

urodziwy po kobiecemu. Miękko zarysowane policzki,

pełne usta, lekko zadarty nos... lecz to nie wszystko.

Linia podbródka była zbyt miękka, szyja za cienka,

nawet chód go zdradzał przynajmniej przed mężczyzną,

który znał się na kobietach tak dobrze jak Edward.

Możliwe, że Edward nie wpadłby na to, przynajmniej

nie tak szybko, gdyby jego własna macocha nie użyła

podobnego przebrania, kiedy poznała ojca. Za wszelką

cenę pragnęła wrócić do Ameryki i uznała, że jedynym

wyjściem jest zamustrować się na statek w charakterze

chłopca okrętowego. Oczywiście Carlais od samego

początku wiedział, że nie ma do czynienia z młodzieńcem,

i świetnie się bawił podczas rozmowy, udając, że

dał się wyprowadzić w pole.

Edward mógł się mylić. Istniała taka możliwość. Jednak

rzadko się mylił, gdy w grę wchodziły kobiety.

Nie było potrzeby demaskować dziewczyny. Jej sprawa,

dlaczego pragnęła ukryć swą płeć. Może i trawiła go

ciekawość, lecz dawno już odkrył, że cierpliwość zostaje

wynagrodzona. Poza tym chciał od niej tylko jednego -

jej umiejętności.

- Jak cię zwą, młodzieńcze? - zapytał.

- Nie twój cholerny interes.

- Chyba jeszcze nie pojął, że mamy dla niego intratną

propozycję - zauważył Jacob.

- Zastawiliście pułapkę...

- Nie, chodzi tylko o możliwość zarobku - poprawił

go Jack.

- To pułapka - upierał się złodziej. - I niczego od

was nie chcę.

Edward uniósł brew.

- Ani trochę nie jesteś ciekawy?

- Nie - odparł złodziej z uporem.

- Szkoda. Z pułapkami jest tak, że nie można się

z nich wydostać, dopóki nie zostanie się uwolnionym.

Czy wyglądamy na takich, co cię wypuszczą?

- Wyglądacie, jakbyście postradali rozum. Nie myślita

chyba, że jestem sam? Przyjdą po mnie, jeżeli w porę

nie wrócę.

- Przyjdą?

W odpowiedzi spotkało go gniewne spojrzenie. Edward

lekceważąco wzruszył ramionami. Nie wątpił, że należała

do szajki, do tej samej bandy, która systematycznie

wysyłała swoich ludzi, zawsze pojedynczo, aby

okradali nieświadomych dżentelmenów, przybyłych nieopatrznie

na ich terytorium. Jednocześnie nie sądził, że

będą jej szukać. Bardziej interesuje ich zdobycie wypchanej

sakiewki niż ratowanie kompanów z opresji. Jeśli natomiast

dojdą do wniosku, że próba się nie udała, że ich

człowiek został złapany, obity lub pożegnał się z życiem,

w krótkim czasie przyślą następnego obwiesia.

A to oznaczało, że wraz ze swą zdobyczą powinni się

stąd zabierać, więc Edward uprzejmie poprosił:

- Siadaj, młodzieńcze, wyjaśnię ci, czego się podjąłeś.

- Niczego się nie podej...

- Ależ tak. Kiedy wszedłeś tymi drzwiami, zdecydowanie

wyraziłeś zgodę.

- To nie ten pokój - wykręcał się złodziej. - Nigdy

nie zdarzyło ci się wejść przez pomyłkę do niewłaściwego

pokoju?

- Niewątpliwie, ale zazwyczaj miałem buty na nogach

- odparł szyderczo Edward.

Znowu się zaczerwieniła i zaklęła siarczyście.

Edward ziewnął. Ta zabawa w kotka i myszkę sprawiała

mu przyjemność, ale nie zamierzał spędzić w ten

sposób całej nocy. A od wiejskiego domu Jeamsa

dzielił ich kawał drogi.

- Siadaj albo sam cię posadzę na tym krześle i... -

rozkazał stanowczo.

Nie musiał kończyć. Podbiegła do krzesła, a właściwie

rzuciła się na nie. Najwyraźniej nie chciała ryzykować,

żeby jej dotknął. Stłumił uśmiech, odchodząc od

drzwi i stając przed nią.

O dziwo, Jacob wykazał odrobinę logiki.

- Może byśmy wyjaśnili wszystko po drodze? Mamy

już człowieka. Czy istnieje jakiś powód, żeby tkwić w tej

norze choć minutę dłużej?

- Racja. Znajdź mi coś do krępowania.

- Hę?

- Muszę go związać. Nie zauważyłeś, że nasz złodziej

na razie nie wykazuje chęci współpracy?

W tej samej chwili „ich złodziej" rozpaczliwie rzucił

się do drzwi.

Edward w porę przewidział, że dziewczyna ponowi

próbę ucieczki. Wyczytał to w jej oczach, zanim pomknęła

do drzwi. Znalazł się tam pierwszy, ale, zamiast

odciąć drogę uciekinierce, pochwycił ją, chcąc ostatecznie

sprawdzić płeć. Miał rację. Ramiona zamknęły

się na kobiecych piersiach, spłaszczonych co prawda,

lecz rozpoznawalnych dotykiem.

Nie stała spokojnie, pozwalając mu dokonać tego odkrycia.

Odwróciła się i, mój Boże, jeszcze lepiej, bo nadal

tkwiła w jego objęciach. Ostatnią rzeczą, jakiej się tej

nocy spodziewał, była dziewczyna wijąca się w jego ramionach.

Teraz, kiedy się przekonał, że ma do czynienia

z dziewczyną, bawił się setnie.

- Chyba powinienem sprawdzić, czy nie masz bro-

ni - powiedział, obniżając głos do chrapliwego szeptu. -

Tak, niewątpliwie powinienem to zrobić.

- Nie mam... - chciała zaprzeczyć, lecz z wrażenia

zaparło jej dech, gdy jego ręce osunęły się na pośladki

i tam już zostały.

Zamiast, jak sugerował, obszukać ją, delikatnie zamknął

dłonie na wypukłościach. Były jędrne, a zarazem

miękkie i nagle zapragnął posunąć się dalej; naszła go

ochota, by przywrzeć do niej, ściągnąć te idiotyczne portki

i sunąc palcami po nagiej skórze, wniknąć w wilgotne

ciepło. Sytuaq'a niezwykle temu sprzyjała. Opanował się

jednak, bo nie chciał, żeby dostrzegła, jakie zrobiła na

nim wrażenie.

- Czy to się nada? - odezwał się Jacob, uświadamiając

Edwardowi, że nie jest z dziewczyną sam na sam.

Z westchnieniem wrócił do rzeczywistości i szorstko

posadził złodziejkę na krześle. Pochylił się nad nią, przytrzymując

oparcia i szepnął:

- Siedź spokojnie, jeśli nie chcesz poczuć moich rąk

na całym ciele.

O mało nie wybuchnął śmiechem, widząc, że znieruchomiała.

Tylko jej wściekłe spojrzenie obiecywało zemstę.

Podejrzewał, że jest do niej zdolna.

Obejrzał się i dostrzegł, że Jacob podarł prześcieradło,

czyniąc z niego wreszcie godny użytek, i czekał z pękiem

szarpi w dłoni.

- Podaj mi je, doskonale spełnią swoje zadanie -

stwierdził Edward.

Powinien kazać Jacopowi ją związać, ale tego nie zrobił.

Starał się nie dotykać dziewczyny więcej, niż wymagała

sytuacja, lecz trudno mu było się powstrzymać, bo

uwielbiał kobiety. Krępując nadgarstki, zamknął w ręce

jej dłonie. Poczuł, że są ciepłe i wilgotne ze strachu. Nie

mogła wiedzieć, że nie zamierzają jej skrzywdzić, więc

ta obawa była uzasadniona. Mógłby ją uspokoić, lecz

Jack miał rację - powinni opuścić to miejsce, zanim zjawi

się kolejny złodziej, toteż wyjaśnienia musieli odłożyć

na później.

Następny był knebel. Nie bez przyjemności pochylił

się blisko, żeby go zamocować węzłem na karku. Prawdopodobnie

powinien związać jej ręce na plecach, lecz

nie miał serca narażać dziewczyny na dodatkową niewygodę.

Co prawda mógł spodziewać się ciosu w żołądek,

kiedy znalazł się w zasięgu jej pięści, ale się nie

przejął, bo w tej pozycji nie wykrzesałaby z siebie zbyt

wiele siły.

Natomiast nogi nie budziły zaufania. Gdyby kucnął,

żeby związać je w kostkach, stworzyłby idealną okazję

do kopniaka w zadek i dlatego wolał przysiąść na podłokietniku

i przerzucić je sobie przez kolana. Z zakneblowanych

ust wyrwało się pojedyncze piśniecie, po czym

ucichła i z powrotem znieruchomiała. Miała długie

spodnie i skarpety, nie mógł więc dotknąć skóry. Niemniej

już sama obecność tych nóg na kolanach poruszyła

go bardziej, niż powinna. Zerknął na swojego jeńca,

kiedy się uporał, i stwierdził, że oczy dziewczyny płonęły;

nie miała wątpliwości, że przejrzał jej przebranie.

Nie patrzyła jednak na niego. Usiłowała oswobodzić

ręce z więzów i niemal jej się udało.

- Nie próbuj - odezwał się, kładąc dłoń na jej rękach. -

Bo zamiast mego przyjaciela osobiście cię stąd wyniosę.

- Co? Dlaczego ja? - jęknął Jack. - Jesteś znacznie

silniejszy. Bez wstydu przyznaję. Szczególnie że to widać

na pierwszy rzut oka.

Edwarda korciło, żeby wziąć dziewczynę na ręce,

lecz musiał zachować zdrowy rozsądek.

- Ponieważ jeden z nas musi dopilnować, aby nikt

nie protestował, że opuszczamy to miejsce w towarzystwie.

A ty, drogi przyjacielu, choć dobrze sobie radzisz,

wątpię, abyś czerpał z tego taką radość jak ja.

- Nie protestował? - powtórzył Jackob nieco zagubiony.

- Trudno uznać, że wszyscy trzej wychodzimy stąd

ramię w ramię .

- Racja! - przyznał pospiesznie Jack, nareszcie zrozumiawszy.

- Nie wiem, o czym myślałem. O wiele lepiej

rozbijasz głowy.

Edward powstrzymał śmiech, ponieważ uważał, że

Jackob najprawdopodobniej nie rozbił w życiu ani jednej.

Nie natrafili na zbyt silny opór. Na dole pozostał jedynie

karczmarz - zwalisty, odrażający chłop, który samym

spojrzeniem mógł wzbudzić postrach.

- Ej, nie wyjdzieta z tym bagażem - warknął.

- Ten „bagaż" usiłował nas okraść - uciął Edward,

siląc się na pokojowy ton.

- No to go zabijta albo zostawta, ale straży go nie oddacie.

Nie chcę, żeby mi tu węszyli.

Edward ponowił próbę.

- Dobry człowieku, nie zamierzamy mieszać w tę

sprawę władzy. A ten bagaż wróci do rana w równie dobrym

stanie.

Olbrzym wytoczył się zza baru, chcąc im zagrodzić

drogę.

- Mamy tu swoje zasady. Co jest, musi zostać, jeśli

dobrze rozumieta.

- Bardzo dobrze rozumiem. Ale tam, skąd pochodzę,

też obowiązują zasady. Czasami nie ma potrzeby ich wyjaśniać

- jeśli teraz ty dobrze rozumiesz.

Zakładając, że obijanie tak wielkiej głowy na nic się

nie zda, Edward wyciągnął jeden z pistoletów i przytknął

go do twarzy karczmarza. Skutek był natychmiastowy.

Mężczyzna podniósł ręce i zaczął się wycofywać.

- Bystry z ciebie gość - pochwalił go Edward. - Dostaniesz

z powrotem swojego złodzieja...

- On nie jest mój - roztropnie zapewnił go krzepki

karczmarz.

- Jak wolisz - odparł Edward w drodze do drzwi. -

Wróci, gdy tylko zakończy z nami interesy.

Nikt więcej nie próbował ich zatrzymać. Jedyną osobą,

jaką napotkali o tej późnej porze, była stara pijaczka,

która miała dość rozumu, żeby zejść im z drogi, przechodząc

na drugą stronę ulicy.

Jackob ledwo łapał oddech, pokonawszy cztery przecznice

ze spętanym złodziejem przerzuconym przez ramię.

Z oczywistych powodów nie zostawili powozu

przed tawerną, zresztą najpewniej już by go tam nie

znaleźli. Cztery przecznice dalej okolica była bezpieczniejsza

i lepiej oświetlona, więc wybór miejsca okazał

się słuszny, tylko odległość nieco za duża na taszczenie

złodzieja. Jacob niezbyt delikatnie zrzucił swe brzemię

na podłogę powozu, zbyt zmęczony, by się z nim

cackać.

Edward, wsiadając za nim, widział, że nie ma wyjścia -

będzie jednak musiał dotknąć dziewczyny, wciągając ją

na siedzenie. Pozwolił Jacobowi ją nieść, żeby uniknąć

pokusy. Przecież poradziłby sobie z nieoczekiwanymi

przeszkodami z dziewczyną na rękach. Powierzył zadanie

Jackowi, bo odkrył, jak działa na niego dotykanie

dziewczyny. Patrzenie to inna sprawa. Na kobieciarzu

takim jak on nie robiło większego wrażenia. Ale dotyk...

był zbyt intymny, a intymność budziła zmysły.

A przecież wcale nie pragnął tej dziewczyny. Owszem,

była piękna, ale parała się złodziejstwem, prawdopodobnie

wychowała się w slumsach lub na ulicy. Jej maniery

musiały być znacznie poniżej poziomu, do jakiego

przywykł, nie warto więc było zaprzątać sobie nią

głowy.

Nie miał jednak wyboru. Ten biedak Jack wyglądał

na zupełnie wyczerpanego. Edward, zajęty roztrząsaniem

swego dylematu, dopiero teraz zauważył, że powóz zbliżał

się do rogatek, toteż upilnowanie zdobyczy nie po-

winno nastręczać trudności. Spokojnie mógł ją rozwiązać,

aby resztę podróży odbyła, siedząc wygodnie na

kanapce.

Zaczął od stóp - jakże cholernie drobne! Następnie

ręce. Knebla nie dotknął. Mogła sama go wyjąć, co też

niezwłocznie uczyniła. Równie szybko wymierzyła mu

cios, zrywając się z podłogi.

Tego się nie spodziewał, chociaż powinien, bo już

wcześniej spróbowała. Krzyki i wymyślanie, owszem,

nawet wulgarne przekleństwa, ale żeby rzucić się jak

mężczyzna...

Naturalnie nie trafiła. Edward miał dobry refleks. Celowała

w szczękę. Co prawda zdążył się uchylić, lecz

pięść musnęła go po policzku i drasnęła ucho, które teraz

piekło.

Zanim zdążył ją odpowiednio potraktować, Jackob

oznajmił niezmiernie suchym tonem:

- Mój drogi, jeśli masz zamiar zetrzeć go na miazgę,

zrób to po cichu, bo planuję drzemać, dopóki nie dojedziemy

na miejsce.

W tej samej chwili złodziejka naparła na drzwi. Edward

chwycił ją za kołnierz i szarpnięciem posadził na kolanach.

- Spróbuj jeszcze raz, a spędzisz tu następnych kilka

godzin - zagroził, opasując ją ramionami tak ciasno, że

nie mogła uczynić najmniejszego ruchu.

Chociaż nie miała szans się oswobodzić, nie zaniechała

prób. Wiercenie się na jego kolanach było najgorszą

rzeczą, jaką mogła zrobić. Nowa pozycja, nadto

zmysłowa, prowokowała myśli o tym, co mógłby zrobić

- nie, co by zrobił, gdyby byli sami. Powoli wyłuskałby

ją z ubrania, zobaczył, w jaki sposób maskuje

piersi, i wszedł w nią, pieszcząc ustami ramiona. Do licha!

Jeśli nie przestanie podrygiwać, kto wie, czy na jakiś

czas nie wyrzuci Jacoba z powozu.

Musiała się zorientować, że jej wysiłki idą na manie,

w tej samej chwili, gdy on już wiedział, że jeśli nie przestanie

się wić i podskakiwać, wywoła oczywistą reakcję.

Wydała z siebie gardłowy okrzyk, który jemu wydał się

bardziej namiętny niż gniewny, i wtedy ją puścił, jakby

nagle opadł z sił. Dobry Boże, niemożliwe, żeby aż tak

na niego działała! Musi wziąć się w garść.

Znowu upadła na podłogę, lecz natychmiast się z niej

zerwała i siadając na przeciwległej kanapce, poprawiła

klapy płaszcza i otrzepała nogawki spodni, ani na

chwilę nie podnosząc na niego oczu, a jednocześnie

czujnie bacząc, czy nie zaatakuje jej zgodnie z sugestią

Jacka.

Edward odczekał całe pięć minut; tyle czasu potrzebował

na ochłonięcie, nie chcąc, aby zdradził go głos. Potem

wyciągnął nogi, krzyżując je w kostkach, odchylił

się na oparcie i splótł ramiona na piersi.

- Uspokój się, młodzieńcze - odezwał się. - Nic ci

nie grozi. Oddasz nam małą przysługę i nieźle się na

tym wzbogacisz. Czy można pragnąć czegoś więcej?

- Odwieźcie mnie tam, skąd wzięliście,

- To nie wchodzi w rachubę. Zadaliśmy sobie wiele

trudu, żeby cię zdobyć.

- Najpierw powinieneś zdobyć moją cholerną zgodę...

milordzie.

Tytuł padł po chwili wahania, wymówiony z dużą

dozą pogardy.

Teraz, kiedy zyskała prawie pewność, że jej nie udusi,

mierzyła go gniewnym spojrzeniem. Wolał nie wpatrywać

się zanadto w te oczy, mając cichą nadzieję, że

zwiodło go mdłe światło w tawernie. Jednak mała odległość

i blask latarni w powozie okazały się zgubne.

Niesamowite oczy dziewczyny czyniły ją stokroć piękniejszą.

Ich ciemnoniebieska, a właściwie fiołkowa toń

kontrastowała z burzą jasnozłotych loków. Rzęsy miała

długie, ale niezbyt ciemne. Brwi, o parę odcieni ciemniejsze

od włosów, były w kolorze złota.

Starał się, szczerze się starał dostrzec ślady męskich

rysów w tej twarzy, ale ich tam nie znalazł. Nie mieściło

mu się w głowie, jak ktoś mógł brać ją za chłopca. A jednak

Jack z miejsca przyjął, że ma przed sobą młodzieńca,

urodziwego" młodzieńca.

Pewnie zadecydował o tym wzrost więźnia. Kobiety,

które wzrostem dorównywały jego ojcu, spotykało

się rzadko. Kogoś tak wysokiego można wziąć za mężczyznę.

Równie szczerze pragnął stłumić emocje, jakie budziła

w nim każda napotkana piękna kobieta. Ale te oczy...

Poddał się. Zanim skończy się ta noc, będzie ją miał

w swoim łożu. Musi do tego dojść. Ponad wszelką wątpliwość.

Powodowany swą rozwiązłą naturą, uległ natychmiastowej

metamorfozie. Niektórzy nazywali to urokiem,

lecz tak naprawdę kryła się pod tym ogromna zmysłowość

i kiedy jego myśli stawały się grzeszne, wygląd

obiecywał nieziemskie rozkosze.

Dziewczyna z miejsca zareagowała na jego spojrzenie

i czerwieniąc się, odwróciła wzrok. Wiedział, że nie będzie

łatwo jej zdobyć, lecz ten rumieniec wiele mówił.

Okazała się tak samo czuła na jego czar jak wszystkie

inne kobiety. Nie zamierzał zdradzać jej małego sekretu.

Pozwoli jej grać rolę mężczyzny do chwili, kiedy zostaną

sami.

- Czy nie powinnaś pierwej zyskać naszej zgody, zanim

przyszłaś nas obrabować? - rozważał głośno w odpowiedzi

na jej uwagę. Kiedy zareagowała kolejnym

rumieńcem, nie rozwodząc się dłużej, dokończył: - Nie

sądzę, abyś miała taki zwyczaj. Pozwól więc, że wyjaśnię,

co i jak, nim znowu zaczniesz protestować. Widzisz, mój

tu obecny przyjaciel został obrabowany w legalny sposób.

- Jeśli chcesz cokolwiek wyjaśniać - weszła mu w słowo

- niech to przynajmniej ma sens.

Wydała z siebie zaledwie niechętny pomruk. To dobry

znak. Najwyraźniej była gotowa go wysłuchać.

- Mówiąc „legalnie", miałem na myśli hazard.

- To nie rabunek, tylko głupota - prychnęła. - Czyli

wielka różnica, bracie.

Uśmiechnął się w odpowiedzi, wprawiając ją w zmieszanie,

co jeszcze bardziej go rozbawiło. Po czym wyjaśnił,

że winowajcą jest Jeams Smith, który nie grał

uczciwie, a teraz ona w ich imieniu wymierzy mu karę.

- Wieziemy cię do wiejskiego domu Jeamsa - objaśniał

dalej Edward. - Jest dosyć duży, kręci się tam sporo

służby i dlatego uważają, zresztą słusznie, że żadnemu

złodziejowi o zdrowych zmysłach nie przyjdzie do

głowy ich okraść. Co działa na twoją korzyść.

- Jak to?

- Drzwi mogą być zaryglowane, lecz okna o tej porze

roku prawdopodobnie zostawiają otwarte. Ponieważ

nie liczą się z możliwością włamania, nie będą czujni.

Minęła północ, więc służący powinni już spać i wstaną

dopiero rano. Wśliznięcie się do domu nie nastręczy ci

trudności.

- A co potem?

- Musisz niezauważona wejść do głównej sypialni.

Prawdopodobnie znajdziesz tam Jeamsa. Jestem pewien,

że to dla ciebie nie nowina. Podobnie jak służba

powinien o tej porze już spać. I zrobisz to, co potrafisz

najlepiej. Okradniesz go.

- Dlaczego sądzisz, że nie trzyma cennych rzeczy

w sejfie?

- Bo nie mieszka w Londynie. Szlachta czuje się

znacznie bezpieczniej w swych posiadłościach na prowincji.

- Jak wyglądają klejnoty, które mam wynieść?

- Chodzi o dwa pierścienie, oba bardzo stare.

- Opisz je dokładniej, mój panie, skoro mam je rozpoznać.

Edward pokręcił głową.

- To i tak bez znaczenia, bo nie możesz zabrać jedynie

dwóch sygnetów Jacoba. Jeams z miejsca by

odgadł, kto za tym stoi. Drogi chłopcze, masz robić to,

do czego nawykłeś, zgarniaj więc wszystko, co ma jakąś

wartość. Jako zapłatę możesz zatrzymać całą resztę, jestem

pewien, że biżuteria jest warta tysiące funtów.

- Tysiące! - powtórzyła, wytrzeszczając na niego

oczy.

Skinął głową z triumfalnym chichotem.

- No, nie jesteś zadowolony, że nalegaliśmy, abyś

nam towarzyszył?

Śliczne fiołkowe oczy zwęziły się w szparki.

- Jesteś ostatnim idiotą, jeśli myślisz, że te błyskotki,

obojętnie jak cenne, wynagrodzą mi kłopoty, które mnie

czekają za to, że najpierw nie poprosiłem o pozwolenie.

Edward się nachmurzył, i to wcale nie z powodu wyzwiska.

- Chodzisz na takiej krótkiej smyczy? - spytał.

- Istnieją pewne zasady, których muszę przestrzegać,

a przez ciebie większość ich złamałem.

- Mogłeś wcześniej o tym wspomnieć - odparł Edward

z przeciągłym westchnieniem.

- Byłem pewien, że karczmarz cię powstrzyma. Nie

wiedziałem, że taki z niego tchórz.

- Młodzieńcze, nikt nie ma ochoty dostać kuli w głowę

- powiedział Edward na obronę karczmarza. - Ale

może zaświadczyć, że nie miałeś wyboru. W takim razie

o co jeszcze chodzi?

- Nie twoja sprawa...

- Bardzo przepraszam, właśnie stała się moją.

- No jasne. Przyjmij do wiadomości, brachu, że za

bardzo wmieszałeś się w moje życie. Skończ ten temat,

bo inaczej o niczym innym nie będzie mowy.

Po dłuższej chwili Edward pojednawczo skinął głową

- zgodził się, przynajmniej na razie. Stawianie złodzieja

w trudnej sytuacji nie należało do planu. Kiedy

załatwią swoje, będzie musiał odwieźć dziewczynę

z powrotem, żeby wyciągnąć ją z tarapatów.

Zakładał, że nie powinni mieć żadnych kłopotów,

a tymczasem sytuacja stawała się co najmniej dziwna.

Stwarzali złodziejowi niesamowitą okazję. Każdy normalny

opryszek skorzystałby z niej bez wahania,

wdzięczny za złote jajko, które spada mu z nieba. A oni

akurat musieli trafić na wyjątek, złodzieja z szajki tak

bardzo przywiązanej do zasad, że żaden z jej członków

nie mógł wykonać roboty, nie uzyskując wcześniej zgody.

To się nie mieści w głowie. Co za różnica, kiedy, gdzie

i co się kradnie, jeśli wraca się z wypchaną sakiewką?

Powóz się zatrzymał.

- Nareszcie - westchnął Jacob i dodał: - Życzę szczęścia,

młodzieńcze. Naturalnie go nie potrzebujesz. Naprawdę,

szczerze w ciebie wierzymy. I nie masz pojęcia,

jak bardzo doceniam to, co robisz. Ukrywanie się przed

rodzoną matką jest prawdziwą męką, zwłaszcza kiedy

się z nią mieszka.

Edward otworzył drzwiczki i przepuścił dziewczynę

przodem, zanim przemowa Jacoba przeszła w typową

dla niego rozwlekłą tyradę. Zostawili powóz w lesie

na obrzeżach posiadłości Jeamsa. Edawrd wziął ją

pod rękę i klucząc między drzewami, doprowadził do

miejsca, skąd widać było dom.

- Też życzę ci szczęścia, choć zapewne wcale nie będzie

ci potrzebne - zwrócił się do dziewczyny na odchodnym.

- Widziałem, jak sprytnie sobie radzisz.

- Skąd pewność, że nie pobiegnę pędem z powrotem

do domu, jak tylko zniknę ci z oczu?

Edward uśmiechnął się, lecz ona raczej tego nie mogła

widzieć.

- Ponieważ nie masz najmniejszego pojęcia, gdzie się

znajdujesz, a prędzej dostaniesz się do Londynu z nami,

niż gdybyś próbował sam znaleźć drogę. Ponieważ wolisz

zapewne wrócić z kieszeniami wypchanymi po

brzegi migoczącymi kamieniami niż z pustymi rękami.

Ponieważ...

- Dość już tych „ponieważ", mój panie - przerwała

mu burkliwie.

- Święta raqa. Jeszcze tylko jedno zapewnienie. Jeżeli

z jakichś niezrozumiałych powodów cię przyłapią,

nie panikuj. Nie wysyłam cię między wilki, drogi chłopcze.

Dopilnuję, żeby cię wypuścili, obojętnie, ile mnie to

będzie kosztować. Masz moje słowo.

Nie wysyłam cię między wilki. Kogo on chce nabrać?

Sam jest cholernym wilkiem. Teraz, kiedy go przy niej

nie było i nie czuła na sobie spojrzenia tych przenikliwych

niebieskich oczu, mogła przynajmniej swobodnie

oddychać.

O mało się nic zdradziła tymi rumieńcami i przerażało

ją, że nie potrafiła ukryć emocji, jakie ten dżentelmen

w niej wzbudzał. Zazwyczaj dobrze radziła sobie

z mężczyznami, przecież była jednym z nich. Jednak dotąd

nie spotkała żadnego, który byłby podobny do Cullena.

Wydawał jej się tak atrakcyjny, że samo patrzenie

na niego wytrącało ją z równowagi!

Bells nigdy nie czuła się tak zagubiona, może z jednym

wyjątkiem. Wtedy była za mała, żeby ocenić niebezpieczeństwo;

nie pojmowała, że jeśli nie opuści tamtego

miejsca, czeka ją niechybnie śmierć. Wiedziała

jedynie, iż jest zupełnie sama na świecie i nie ma do

kogo się zwrócić o pomoc.

Teraz nie była sama, chociaż tak byłoby dla niej lepiej.

Od kilku lat żyła w ogromnym strachu, bo dorastając,

coraz trudniej mogła ukrywać , że nie mężnieje

jak inni chłopcy. Prędzej czy później ktoś się zorientuje

i wtedy wyjdzie na jaw, że od samego początku ich oszukiwała.

Łatwo było przez wiele lat utrzymać tajemnicę,

znacznie łatwiej, niż sądziła, bo Emily miała rację. Kiedy

przyprowadziła ją do bandy w obszarpanych portkach

do kolan, w za dużej koszuli, w przyciasnej kapocie,

w starym kapeluszu, który znalazła, żeby osłonić się

przed deszczem, i z włosami obciętymi na wysokości

szyi, wzięli ją za chłopca i tak już pozostało.

Szybko stała się „jednym z chłopaków". Nauczyła się

kraść z nimi i bić, robić to samo, co oni - z jednym

wyjątkiem: nie szukała towarzystwa pewnych kobiet,

o których istnieniu wolała nie wiedzieć.

Było ich obecnie piętnaścioro, mieszkali w ruderze,

za którą Laurent opłacał czynsz. Poznała w życiu wiele

takich domów, przemieszkiwała nawet w kilku opuszczonych

kamienicach czynszowych, kiedy brakowało

pieniędzy na komorne.

Laurent nigdy nie zatrzymywał się na dłużej w jednym

miejscu. Dom, który teraz zajmowali, składał się

z czterech pomieszczeń: kuchni, dwóch sypialni oraz dużego

salonu. Laurent zajmował jedną sypialnię. W drugiej

sypiały i pracowały dziewczęta, jeśli były na tyle

duże, aby parać się nierządem. Reszta, włącznie z Bells,

rozlokowała się w salonie.

Na tyłach domu znajdowało się małe podwórko,

wprawdzie bez trawy, ale maluchy chętnie się tam bawiły.

Bells też lubiła przesiadywać na podwórkach,

odkąd pokonała awersję do brudu. Nie chciała uczestni-

czyć w kąpieli, którą raz w tygodniu urządzano w balii

ustawionej w kuchni. Kiedy tylko mogła, wymykała się

nad rzekę. A deszcz stał się jej sprzymierzeńcem.

Emily była jej jedyną powiernicą. W końcu Laurent

zmusił ją do prostytucji, na razie nie złapała francy, jak

się obawiała. Chociaż sposób myślenia Layrenta nie podobał

się Bells, rozumiała go. Emily, jako ładna kobieta,

przyciągała uwagę swych potencjalnych ofiar. Kieszonkowiec

musi pozostawać niewidzialny. W przypadku

Emily to nie wchodziło w grę, jak więc inaczej mogła zarobić

na utrzymanie?

Laurent, od zawsze najstarszy w bandzie, z natury

rzeczy był przywódcą. Z początku obowiązywało ich

parę prostych zasad, którymi nikt się tak naprawdę nie

przejmował. Laurent jednak uważał widocznie, że jeśli

co jakiś czas nie dołoży kilku nowych, nie wykaże się

jako herszt.

Bells nigdy mu się nie sprzeciwiała. Bez utyskiwań

robiła, co jej kazano. Obawiała się tylko czujnych oczu

Laurenta, bo poza Emily on jeden pozostawał w bandzie

od dnia, kiedy do niej przystała, a więc prędzej czy później

może wpaść na pomysł, żeby policzyć lata i zacząć

się zastanawiać, dlaczego dwudziestoletni mężczyzna

nadal ma twarz dwunastolatka.

Sam miał około trzydziestu lat i nadal przewodził

gangowi sierot. Mógł się lepiej urządzić. Większość jego

podopiecznych, dobiegając dwudziestki, szukała czegoś

więcej niż życia w bandzie, chciała zatrzymywać łupy

dla siebie, zamiast oddawać je Laurentowi na jedzenie

i czynsz oraz błyskotki, jakie czasem znosił do domu,

żeby przywołać uśmiech na ich twarze. Laurent mógł się

zająć bardziej lukratywnymi przestępstwami, ale tego

nie zrobił.

Chociaż szorstki w obejściu, intencje miał dobre. Bells

już dawno doszła do wniosku, iż w zapadłej męskiej

piersi bije miękkie serce. Zapewne sądził, że jako herszt

powinien być surowy i nieustępliwy. Jednak ona odgadła,

iż postrzegał siebie nie tylko jako ich przywódcę, ale

i ojca. Dlatego nie porzucił gangu. Jedne sieroty dołączały

do bandy, inne z niej odchodziły. Najwięcej bywało

ich około dwudziestki, najmniej dziesięcioro. Zawsze

znalazł się ktoś potrzebujący opieki.

Pierwsza zasada brzmiała: Nigdy, przenigdy nie okradaj

szlachciców w ich własnych domach. To najpewniejszy,

najszybszy sposób, żeby sprowokować wysłanie

policji do slumsów w poszukiwaniu winowajców.

Wytropienie hordy dzieciaków, które oficjalnie nie były

sierotami, oznaczałoby koniec bandy. Potworne historie,

jakie Laurent opowiadał o sierocińcach, skłaniały ich do

przestrzegania tej reguły. Znał z doświadczenia życie

w ochronce, bo wiele lat temu sam z jednej uciekł. Dziś

wieczorem Bells złamała tę zasadę.

To wcale nie oznaczało, że szlachta pozostawała nietykalna.

Można ich było okradać poza rezydencjami; na

ulicach, w tawernach, na rynkach oraz w trakcie zakupów,

gdy brak paru miedziaków umykał ich uwadze,

a gdy go dostrzegli, mieli prawo myśleć, że pieniądze

zgubili lub nieopatrznie wydali.

Zgodnie z drugą zasadą, która dobrze się sprawdzała,

należało działać na własnym terenie i nie zapuszczać

się na złodziejskie wyprawy w nieznane okolice. Laurent

wyznaczył rewiry i co tydzień przesuwał swych podopiecznych,

aby ludzie zamieszkujący dany teren nie

mogli ich rozpoznać. I tę zasadę Bells złamała.

Kolejna zasada dotyczyła oprócz niej tylko paru osób,

ponieważ ze względu na wiek i wzrost nie byli już dziećmi.

Im jesteś wyższy, tym trudniej niepostrzeżenie wsunąć

rękę do kieszeni". Dlatego kiedy osiągali pewien

wzrost, awansowali do wykonywania „szczególnych

zadań", czyli nie kradli na własną rękę, lecz jedynie na

polecenie przywódcy- Bells zdecydowanie złamała tę

zasadę.

Laurent zawarł cichą umowę z trzema zajazdami i jedną

gospodą. Ponieważ Bells z powodu koloru włosów

i oczu była łatwo rozpoznawalna, mogła okradać wyłącznie

śpiących gości. Dotąd wszystko szło gładko, bo

nikt do tej pory nie zastawił na nią pułapki.

Obecna sytuacja jej jedynej groziła poważnymi konsekwencjami.

Była pewna, że gdyby na jej miejscu znalazł

się któryś z pozostałych chłopców, Laurent uznałby

ten przypadek za wyjątkowy i cieszyłby się z niespodziewanego

łupu, który pozwoli im pożyć dostatnio

przez jakiś czas. Klepano by go po plecach i świętowano.

Jednak to właśnie ją porwano i zmuszono do złamania

zasad, więc Laurent będzie nieprzejednany, bo szukał

pretekstu, żeby się jej pozbyć.

Od dwóch, a właściwie prawie trzech lat miała z Laurentem

na pieńku. Wcześniej dobrze się rozumieli, często

żartowali i dużo się śmiali, a teraz traktował ją z wyraźną

niechęcią. Przy każdej okazji udzielał jej reprymendy.

Krytykował bez przerwy, nawet jeśli nie zasłużyła. Wyraźnie

dawał do zrozumienia, że chce, aby odeszła, ale

nie mógł jej wyrzucić, bo nie dawała mu powodu. Do

dziś.

Nie rozumiała, czemu obrócił się przeciwko niej, ale

kłopoty zaczęły się mniej więcej w tym czasie, gdy prześcignęła

go wzrostem. Uważał, że jako przywódca powinien

być najwyższy. Niestety, nie należał do wysokich

mężczyzn; liczył sobie zaledwie metr sześćdziesiąt

wzrostu. Ona nosiła się z fantazją, on pozostawał niepozorny.

Robiła tym wrażenie na dzieciach. Niektóre

z nich ją naśladowały, a także zwracały się do niej ze

swymi kłopotami.

Przypuszczała, że Laurent się obawia, iż chce zająć

jego miejsce. Nieprawda. Nie lubiła kraść i zdecydowa-

nie nie chciałaby brać na siebie odpowiedzialności za

zmuszanie do tego innych. Przez cały czas nie potrafiła

się wyzbyć poczucia, że wszystko, co robi, jest złe. Jednak

żyjąc pośród złodziei, nie miała wyboru. I chociaż

delikatnie dawała Laurentowi do zrozumienia, że nie

czyha na jego miejsce, niczego nie osiągnęła.

Może okłamać Laurenta; powie, że złapali ją w zajeździe

i prowadzili do więzienia, ale im uciekła, a potem

długo szukała drogi do domu. W końcu nie może jej wyrzucić

za to, że wpadła w pułapkę.

Myśl o powrocie do domu nie była jedynym powodem

jej przygnębienia. Drugi stanowił on, lord Cullen.

Zmącił spokój dziewczyny tak bardzo, że nie potrafiła

myśleć ani nawet oddychać. Co więcej: on ją przerażał

do głębi, bo przy nim stawała się bezwolna.

Nigdy by nie przypuszczała, że ktoś może tak wyglądać.

Nie był zwyczajnie przystojny. To coś znacznie

więcej, coś, czego nie potrafiła nazwać. Może najlepiej

pasowało do niego słowo „piękny", ale w zdecydowanie

męski sposób, co było zdumiewające i zarazem... hipnotyczne.

Wprawiał ją w takie zakłopotanie, że cudem tylko

potrafiła przy nim otworzyć usta. Wiedziała dokładnie,

dlaczego mąci jej się w głowie i brakuje tchu, kiedy na

niego patrzy. Budził w niej pożądanie; było to coś, z czym

dotąd nie musiała się zmagać. Zdarzało się w ostatnich

latach, że jakiś mężczyzna ją zainteresował, ale żadnego

nie pragnęła. Odgrywając mężczyznę, nie mogła sobie

na to pozwolić i dotąd nie miała kłopotów. Lecz nie teraz.

I to właśnie najbardziej ją przerażało w lordzie Cullenie

Przez piętnaście lat, całe życie, przynajmniej odkąd

sięgała pamięcią, strzegła się, żeby nie pójść w ślady

Emily. Robiła to z jednego powodu - nie chciała skończyć

jako prostytutka. 1 nadal nie zmieniła zdania. Emily przy-

zwyczaiła się do swego zajęcia i już nawet nie narzekała

tak jak kiedyś, ale Bells nadal uważała je za potwornie

poniżające.

Dla niej życie by się skończyło, i to wcale nie w sensie

przenośnym, gdyż wolałaby skonać z głodu w jakimś

zaułku niż pozwolić, żeby obcy mężczyzna za pieniądze

dysponował jej ciałem. A tymczasem ten człowiek

mógł sprawić, że ochoczo by na to przystała. Co gorsza,

patrzył na nią tak, jakby odkrył ten sekret, przejrzał ją

na wylot i pragnął jej dotykać. Z pewnością wyobraźnia

płata figle, a jednak... nie mogła się wyzbyć uczucia, iż

on wiedział o wszystkim, zwłaszcza gdy patrzył na nią

tak namiętnie, że była bliska omdlenia.

Według terminologiiEmily należałby do „kochanków".

Emily wszystkich mężczyzn dzieliła na kategorie,

w zależności od tego, co i jak długo z nią robili. Nadawała

im obraźliwe, często jednoznaczne przezwiska: na

przykład „chamy" czy „brutale". Najbardziej lubiła tych

z gatunku: „żegnaj, Henry", bo uwijali się w niecałe pięć

minut, zajmując jej tyle czasu, ile potrzeba, żeby powiedzieć

do widzenia". „Kochankowie", jak utrzymywała,

trafiali się rzadko; to mężczyźni, którzy czerpiąc przyjemność,

chcieli ją również dawać.

Lord Cullen był zdecydowanie niebezpieczny. Stanowił

zagrożenie dla jej zmysłów, spokoju duszy, tajemnicy.

Im prędzej się z nim rozstanie, tym lepiej.

Robota, na którą wysłali ją ci młodzi lordowie, była

tak prosta w porównaniu z nurtującymi ją myślami, że

wykonała ją niemal automatycznie. Prawie wszystkie

okna w wielkim domu były otwarte. Wdrapała się do

wewnątrz przez jedno z nich na szczytowej ścianie, po-

konała korytarz i weszła na piętro po pokrytych dywanem

schodach.

Wszystkie lampy były pogaszone, a przez otwarte

okna sączył się blask księżyca. Bells wcale nie potrzebowała

światła, przyzwyczaiła się działać w ciemnościach.

Nawet na piętrze znajdowało się na końcu korytarza

okno.

Było tam również mnóstwo zamkniętych drzwi. Dom

okazał się naprawdę ogromny, większy od wszystkich,

jakie dotąd widziała. Na jednej ścianie korytarza znajdowało

się więcej drzwi, zaczęła więc od tych na przeciwległej

ścianie, zakładając, że musiały prowadzić do

bardziej przestronnych pomieszczeń, między innymi do

głównej sypialni.

Miała rację. Trafiła do niej, otwierając drugie z kolei

drzwi. Przeznaczenie komnaty zdradzały jej ogromne

rozmiary i zarys sylwetki na łożu. James, pogrążony

w głębokim śnie, głośno chrapał. Ten odgłos ją drażnił.

Bels zawsze była dumna, że porusza się zwinnie

i bezszelestnie jak kot, lecz przy hałasie, jaki robił James,

nie musiała nadmiernie uważać.

Skierowała się prosto do wysokiej sekretery. W drugiej

szufladzie natrafiła na szkatułkę z biżuterią. Ta kasetka

sporych rozmiarów zajmowała prawie całą szufladę.

Nie była zamknięta, nawet nie miała zamków. Lord

James był nadto ufny.

Uniosła wieko i na chwilę olśnił ją widok migotliwych

precjozów zaścielających dno; oprócz pierścieni leżały

tam bransolety, brosze, a nawet naszyjniki. Przeważała

kobieca biżuteria. Czyżby kolejne wygrane w karty?

To nie jej sprawa.

Postanowiła nie zabierać szkatułki. Była za duża,

zresztą nie miała pewności, czy uda się ją wyjąć z szuflady,

przełożyła więc klejnoty do kieszeni płaszcza. Kiedy

skończyła, przeciągnęła dłonią po wysłanym aksami-

tem dnie szkatułki, żeby się upewnić, czy nie przeoczyła

choćby najmniejszej sztuki biżuterii. Nie miała ochoty tu

wracać, gdyby się przypadkiem okazało, że pośród klejnotów

brakuje któregoś z sygnetów Jacoba.

Z tego samego powodu szybko przeszukała pozostałe

skrytki, ale nie znalazła w nich nic godnego uwagi.

Zajrzała również do szuflady w biurku, lecz leżały tam

wyłącznie papiery. Na koniec podeszła do toaletki,

gdzie odkryła spory plik banknotów, złoty zegarek z dewizką

oraz jeszcze jeden pierścień, który, niedbale rzucony

na blat, potoczył się pomiędzy flakony z wodą

kolonską. Zgarnęła wszystko, upychając pieniądze do

kieszeni spodni, bo w płaszczu już się nie zmieściły.

Nie było sensu szukać dalej. Nocne stoliki przy łożu

nie miały szuflad, postanowiła także pominąć biblioteczkę,

gdyż doszła do wniosku, że człowiek, który przechowuje

w otwartej sekreterze biżuterię wartą fortunę, nie

będzie niczego ukrywał w atrapach książek.

Czując ulgę, że misja zbliża się do końca, ruszyła ku

drzwiom, lecz zamarła w pół kroku, bo James dostał

ataku kaszlu. Przycupnęła u stóp łoża. Suchy kaszel

mógł w każdej chwili go zbudzić. Kto wie, czy nie wstanie,

żeby napić się wody z dzbanka, który stał w przeciwległym

końcu pokoju. W takim wypadku była gotowa

wśliznąć się pod łoże.

Kaszel przybrał na sile. Brzmiał tak, jakby James

się dusił. Uderzyła ją potworna myśl, że może umrzeć,

i oczyma wyobraźni zobaczyła, jak oskarżona o zabójstwo,

stoi przed sędzią, który skazuje ją na śmierć przez

powieszenie. Pod wpływem napięcia zwilgotniały jej

dłonie. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy nie

powinna mu pomóc. Na moment sparaliżował ją strach

i nie potrafiłaby mu pomóc, nawet gdyby chciała tę

ulotną, szaloną myśl wprowadzić w czyn.

Minęła dobra chwila, zanim się zorientowała, że James

znowu rytmicznie chrapie - uznała to za najmilszy

odgłos, jaki kiedykolwiek słyszała. Lecz kiedy minął

szok, jego rzężenie na nowo zaczęło jej działać na nerwy,

więc nie tracąc czasu, opuściła komnatę.

Na parterze panowała martwa cisza. Szybko wsunęła

się do pokoju, do którego wcześniej weszła przez okno,

ale w tej samej chwili ktoś szarpnięciem przyciągnął ją

do twardej piersi i jednocześnie nakrył dłonią usta, żeby

uniemożliwić krzyk. Nie była w stanie wydać z siebie

żadnego odgłosu, bo serce uwięzło jej w gardle. Czuła,

że zaraz zemdleje.

- Czemu tak długo? - Usłyszała syknięcie przy samym

uchu.

On! Przelotne uczucie ulgi zastąpiła wściekłość.

- Rozum ci odjęło?! - odwarknęła szeptem, wyrywając

się z uścisku. - Co tu robisz?

- Martwiłem się o ciebie - padła skruszona odpowiedź.

Łgarz - prychnęła w myślach. Prędzej się bał, że

ucieknie z ich cennymi sygnetami.

- Następnym razem, jeśli zechcesz kogoś śmiertelnie

nastraszyć, wybierz siebie. Na mnie już nie licz.

- Masz pierścienie?

- To nie miejsce na takie dyskusje - odpaliła. - Ja

stąd znikam.

- Święta racja - usłyszała za sobą, kiedy ruszyła do

okna, potykając się w tej samej chwili o dywan.

Utrata równowagi zupełnie ją zaskoczyła. Przecież

była taka zręczna, a dywan taki miękki i gładki, kiedy

po nim szła. Niewątpliwie Cullen musiał go zagiąć.

Bezwiednie wyciągnęła rękę, żeby się podtrzymać, lecz

jedynym przedmiotem w zasięgu okazał się wysoki postument

z popiersiem. Ciężki postument uchronił ją

przed upadkiem, ale przy okazji strąciła popiersie. Uderzyło

z hukiem w podłogę.

Jęknęła w duchu. Taki hałas w nocnej ciszy może

zbudzić umarłego, a co dopiero mówić o służbie śpiącej

na dole. Odwróciła się, żeby ponaglić Cullena, i zobaczyła

w drzwiach mężczyznę z wycelowanym w niego

pistoletem.

Zamarła, wstrzymując oddech. Mężczyzna był w pełni

ubrany, najwyraźniej przyczaił się tu, zanim jeszcze

spadło popiersie. Może Cullen, wchodząc do domu, narobił

hałasu i mężczyzna wstał, żeby sprawdzić, co się

dzieje.

Miał prawo najpierw ich zastrzelić, a dopiero potem

zastanawiać się, co tu robili. Przynajmniej ona tak by

postąpiła, gdyby natknęła się na dwóch mężczyzn węszących

po nocy w jej domu.

Cullen stał tyłem do drzwi. Rzucił się jej na pomoc,

kiedy się potknęła, ale zrezygnował, gdy odzyskała

równowagę. Nadal jednak na nią patrzył, teraz dobrze

oświetloną, bo mężczyzna w drugiej ręce trzymał lampę.

Nie wiedziała, czy Cullen zorientował się, że za nim

stoi ktoś z lampą.

- Nie odwracaj się - szepnęła najciszej, jak mogła. -

Jeśli cię rozpozna, znajdziesz się w większych opałach,

niż gdybyś zginął od kuli.

Gdy odzyskała rezon, obeszła Cullena, chcąc go

częściowo zasłonić.

- Nie strzelaj, brachu. Szukamy miejsca, gdzie można

by przeczekać noc. Nasz powóz zepsuł się w lesie.

Mojemu panu się wydawało, że poznaje ten dom. Jest

pijany w sztok, nie dziwota, gdyby się mylił. Pukaliśmy

do drzwi. Mój uparty jak osioł pan nie zrezygnował,

gdy nikt nam nie otwierał, i nalegał, żeby wejść do środka

i przespać się w salonie. Powiedział, że James nie

będzie mieć nam za złe. Dobrze trafiliśmy? Czy to dom

lorda Jeamsa?

Napięte rysy mężczyzny z miejsca się wygładziły.

Obniżył pistolet, nie opuszczając go jednak całkowicie.

A Bells łgała dalej jak najęta.

- On mi wmawia, że to koło odpadło przeze mnie,

niby że to moja wina, a miesiąc temu go ostrzegałem, że

potrzeba nowych kół do powozu. Oczywiście woli wyrzucać

pieniądze na kobitki i karty, no i jak zwykle mnie

nie posłuchał.

Mężczyzna chrząknął.

- Możesz przy nim wygadywać takie rzeczy?

Zdobyła się na śmiech.

- Jest taki zalany, że nie będzie pamiętał. Nie wiem,

jakim cudem jeszcze stoi.

- Jak się nazywa twój pan?

Bells nie spodziewała się pytania o nazwisko, ale

pamiętając, dlaczego się tu znalazła, bez trudu je wymyśliła.

- Lord Łupnik z Londynu.

- Czemu nie pozwoliłeś mu się przespać w powozie?

- dochodził mężczyzna.

- Należało tak postąpić, ale dostrzegłem jakiś ruch

w lesie niedaleko. Pomyślałem, że to mogą być drapieżniki

albo jacyś cholerni rabusie. Nie chciałem, żeby jeszcze

zwalił na mnie winę za to, że go okradli. Zależy mi

na tej służbie, nawet jeśli trzeba znosić lorda, który prawie

ciągle chodzi pijany.

Mężczyzna długo milczał i Bells była pewna, że

wyzwie ją od kłamców, śmiejąc się jej w twarz. Zastanawiała

się, którędy najlepiej uciekać i czy nie powinna

czasem dać nura za drzwi tuż przy jego nogach, licząc

na zaskoczenie.

- W takim razie go wprowadź - odezwał się mężczyzna.

- Mamy tu na górze wiele pustych pokoi gościnnych.

W jednym z nich jest wygodna kanapa, możesz ją

zająć.

Bells naprawdę nie liczyła, że jej uwierzy. Musiał

być służącym, zapewne kamerdynerem, i nie miał prawa

wygnać arystokraty z powrotem do lasu. Mógł

wpaść na pomysł, żeby do rana przetrzymać ich pod

kluczem, a potem sprawdzić, czy mówiła prawdę. Najwyraźniej

jednak nie należał do osób podejrzliwych,

skoro uwierzył jej bez wahania.

Służący odwrócił się, stwarzając okazję do czmychnięcia

przez okno. Niestety, jeszcze nie odłożył broni.

A skoro miał pistolet w ręce, Bells wolała kontynuować

grę i nie wystawiać się na kulę lub dwie. Poza tym

było ich dwoje do ucieczki przez okno; razem w żaden

sposób nie daliby rady zbiec i jedno z nich niewątpliwie

zostałoby postrzelone podczas tej próby

Dzięki Bogu nabab nie odezwał się dotąd słowem.

Mógłby wszystko zepsuć, gdyby służący się zorientował,

że wcale nie jest pijany. Albo był na tyle sprytny,

żeby grać rolę, jaką mu wyznaczyła, albo tak zdenerwowany,

że nie mógł otworzyć ust.

Nie, raczej się mocno nie zdenerwował, na pewno nie

tak jak ona. Zbyt łatwo poradził sobie z karczmarzem,

żeby przejmować się świstem kul. Ten arogancki szubrawiec,

który wpakował ją w tę kabałę, był bezmyślnym

chojrakiem.

Chwyciła go za ramię i przewiesiła je sobie przez

kark, udając, że chce go podtrzymać, i... zbladła na widok

pistoletu w jego dłoni. Przez cały czas celował

w mężczyznę, kryjąc się za jej plecami. Cholerny nabab!

Oboje mogli przez niego zginąć.

Gdy wyrwała mu pistolet z ręki i wsadziła z powrotem

do kieszeni, w odpowiedzi usłyszała rozbawione

parsknięcie. Boże, chroń ją przed półgłówkami!

- Mam nadzieję, przyjacielu, że umiesz odgrywać pijanego,

i uważaj, żeby ci się nie przyjrzał - syknęła.

Droga na piętro nie sprawiła kłopotu. Bells była za

bardzo zdenerwowana, żeby zwracać uwagę na dotyk

ich ciał, a on uwieszał się na niej tylko wtedy, gdy służący

odwracał się do nich, po czym znowu szedł o własnych

siłach; właściwie to on ją prowadził, a nie ona jego.

- To tu - oznajmił służący, otwierając drzwi. - Rano

rozejrzymy się za kimś, kto potrafi naprawić powóz, żebyście

mogli ruszyć w dalszą drogę.

- Dziękuję, przyjacielu.

Mężczyzna podążył za nimi, zapalił lampę i skierował

się z powrotem do drzwi. Pistolet odłożył tylko na

czas potrzebny do zapalenia lampy. Bells zaczęła się

zastanawiać, czy rzeczywiście dał wiarę jej słowom. Gdy

tylko zniknął za drzwiami, strząsnęła ramię Cullena

i podbiegła do drzwi, żeby sprawdzić, czy się oddala.

I wtedy usłyszała ciche zgrzytnięcie klucza w zamku.

Zamknięci czekają... na co?

Policzki Bells pokryła śmiertelna bladość. Czy mężczyzna

nie uwierzył w jej historyjkę, czy też był zwyczajnie

ostrożny?

Miała nadzieję, że powodowała nim ostrożność. Są

dwojgiem obcych ludzi, dopóki jego pan nie uzna inaczej.

Jeśli zamierza przez resztę nocy stać za drzwiami

na straży, to znaleźli się w jeszcze większych opałach.

Odwróciła się do Cullena, który, unosząc jedną

brew, przypatrywał się jej z zaciekawieniem. Podbiegła

do niego.

- Zamknął nas na klucz - wyszeptała.

- A niech to szlag!

- Trafnie ujęte, bracie. Przyłóż więc głowę do poduszki

i zacznij chrapać, i to głośno. Pomyśli, że śpimy, i wtedy

wróci do łóżka.

Nie czekała, żeby sprawdzić, czy jej posłucha. Wró-

ciła do drzwi i wyciągnęła się na podłodze, żeby wyjrzeć

przez szczelinę nad progiem. Naturalnie zobaczyła

parę butów. Służący nadal stał za drzwiami, prawdopodobnie

ich podsłuchiwał.

Ponieważ nadal nie słyszała chrapania, odwróciła się

do Cullena, piorunując go spojrzeniem. Wzniósł

oczy do sufitu i wygiął usta z odrazą, jakby chciał dać

do zrozumienia, że sytuacja jest poniżej jego godności.

I, zamiast skierować się prosto do łóżka, podszedł do

okna, żeby sprawdzić, czy można tędy uciec. Chyba

uznał, że to nie najlepsze wyjście, bo z westchnieniem

usiadł, a właściwie opadł na łóżko i przez pewien czas

ćwiczył pochrapywanie w różnych tonacjach, aż udało

mu się wydobyć zadowalający go dźwięk, i wtedy zaczął

chrapać na dobre.

Bells o mało się nie roześmiała. Miał taką minę, jakby

czuł się zdegustowany tą prostą czynnością. Fatalnie.

Przede wszystkim gdyby nie wszedł do domu, nie siedzieliby

zamknięci w sypialni na piętrze. Byłaby już daleko,

zamiast leżeć na podłodze, licząc, że służący się

w końcu znudzi i pójdzie spać.

Nic jednak na to nie wskazywało. Najwyraźniej zamierzał

trzymać wartę w holu przez całą noc. W wyobraźni

już słyszała trzask zamykających się za nią drzwi

więzienia i poczuła dziwne ściskanie w dołku.

Zdesperowana, też wyjrzała przez okno. Nic dziwnego,

że Cullen westchnął. Bez liny trudno tędy uciec.

Żadnych drzew w pobliżu ani gzymsów, po których

można by zejść.

Mogliby podrzeć prześcieradła i posłużyć się nimi

jak liną - nie wpadłaby na ten pomysł, gdyby bogacze

nie zrobili tego wcześniej wieczorem, jednak gdy rozejrzała

się po pokoju, nie dostrzegła żadnego sprzętu, który

byłby dostatecznie ciężki, aby obwiązany liną stanowił

przeciwwagę dla ciężaru Cullena. Dla niej może

tak, ale nie dla niego. Pewnie łóżko by się nadało, gdyby

nie było małe, jednoosobowe i nie miało drewnianej

ramy, którą łatwo złamać. Poza tym dosuwając je do

okna, mogliby narobić za dużo hałasu.

Kiedy wreszcie jej zaświtało, że prawdopodobnie służący

czeka, aż zgaszą lampę, o mało nie wymierzyła sobie

kopniaka. Pijany „pan" ma prawo się tym nie kłopotać,

ale po co trzeźwemu „forysiowi" światło, jeśli

rzeczywiście zamierza spać? Miała nadzieję, że służący

właśnie tak rozumuje, i rzeczywiście, jakieś dziesięć minut

po zgaszeniu lampy kamerdyner opuścił hol i zszedł

schodami na parter.

Przez ten czas Cullen chrapał na najróżniejsze sposoby,

co pewnie rozbawiłoby ją do łez, gdyby nie strach, że

utknęli tu na całą noc. Służący zdecydowanie im nie

ufał, inaczej nie stałby tak długo przed ich pokojem. Ale

i tak mieli szczęście. Mógł zbudzić swego pana, razem

z nim sprawdzić, czy nic nie zginęło, a wtedy nie wyłgałaby

się z opresji, mając kieszenie pełne biżuterii Jeamsa.

Zbliżyła się do Cullena.

- Wreszcie poszedł - poinformowała go. - Damy mu

czas na powrót do łóżka.

- A co potem?

- Potem otworzę zamek i znikamy.

- Wiesz, jak się do tego zabrać?

- Jasne, że wiem - prychnęła. - Mam nawet wytrych.

Wyciągnęła z kapelusza grubą szpilkę i zaczęła manipulować

przy drzwiach.

Bułka z masłem. Drzwi sypialni zazwyczaj nie sprawiały

kłopotu.

- Idziemy - oznajmiła. - Skorzystamy z frontowych

drzwi. Skoro wiedzą, że weszliśmy, spokojnie możemy

zostawić je otwarte.

Nie czekała, aby sprawdzić, czy podąża za nią. Gdy

tylko znalazła się na zewnątrz, rzuciła się biegiem, nie

oglądając za siebie, dopóki nie dopadła do drzew. Przystanęła

na sekundę, żeby nabrać tchu i odzyskać panowanie

nad sobą. Po chwili poprzez gęste listowie

dostrzegła światło lamp powozu. W tej samej chwili

dogonił ją Cullen.

Ujął ją pod rękę, żeby poprowadzić przez resztę drogi

do powozu. Usiłowała się wyrwać, lecz w odpowiedzi

na tę próbę otoczył ją ramieniem. Pewnie nie ufał, że

teraz, kiedy udało im się bezpiecznie opuścić dom Jeamsa,

odda mu klejnoty.

Gdy w pobliżu zabrakło służącego z pistoletem, bliskość

Cullena stała się nieznośna. Obejmował ją już

wcześniej, kiedy wspinali się po schodach u Jeamsa,

ale wtedy paraliżował ich strach. Teraz sprawy miały się

inaczej. Czuła przylegające do boku ciało - muskularne

udo, biodro i twardy tors; czuła, jak idealnie mieści się

w kręgu jego ramienia; czuła ciepło bijące od niego -

a może od niej? Nawet nie widząc jego twarzy w ciemnościach

lasu, przypomniała sobie, jaki jest cholernie

przystojny. Zapamiętała zmysłowe niebieskie oczy, kiedy

przyglądał się jej w powozie, zdając się przenikać

wzrokiem przez przebranie.

Gdyby się w tej chwili zatrzymał i odwrócił ją ku sobie,

uległaby każdej jego zachciance. Cullen przystanął.

Jej serce zaczęło bić tak głośno, że słyszała dudnienie

w uszach. Zrobi to, dotknie wargami jej ust. Pierwszy

pocałunek w życiu, z najprzystojniejszym mężczyzną,

jakiego dotąd spotkała. To będzie cudowne przeżycie.

Wstrzymała oddech, drżąc z oczekiwania.

Wepchnął ją do powozu. Przystanął tylko po to, żeby

otworzyć drzwi.

Bardziej rozczarowana, niż chciałaby przyznać, usiadła

naburmuszona na ławce, a kiedy Cullen zajął miejsce

naprzeciw niej, spiorunowała go wzrokiem. W dużej

mierze wymowa owego spojrzenia była skutkiem tego,

co między nimi zaszło, a właściwie nie zaszło. Oczywiście

w jej wyobraźni. Była zawiedziona. Lecz Cullen

o tym nie wiedział. Sądził, że to spojrzenie ma związek

z jej słowami.

- To najgłupsza rzecz, jaką w życiu widziałem -

oznajmiła mu. - Wiesz, że przez ciebie mogli nas złapać.

Jeżeli zamierzałeś wejść do domu, równie dobrze mogłeś

sam ukraść pierścienie. Właściwie do czego ci byłem

potrzebny?

- Co się stało? - zapytał Jacob, ale żadne z nich nie

zwróciło na niego uwagi.

- Siedziałeś tam dłużej, niż należało - zarzucił jej

oschle Cullen. - W przeciwnym razie bym tam nie poszedł.

- Nie było mnie z dziesięć minut.

- W takim razie to było niezwykle długie dziesięć

minut. Zresztą w tej chwili to nieistotne.

- Mogli nas przez ciebie zabić! Nie uważam tego za

nieistotne, bracie.

- Co się stało? - ponowił pytanie Jacob.

- Nic takiego, z czym nasz młodzieniec nie umiałby

sobie poradzić - odparł Cullen. I jakby w ogóle się nie

orientując, że połaskotał jej dumę tym kurtuazyjnym

komplementem, zwrócił się do Bells: - Obejrzyjmy

trofea, trzeba sprawdzić, czy są godne zachodu.

- Najpierw stąd odjedźmy - odparła nieco udobruchana,

bo właśnie przyznał, że uratowała mu tyłek. -

Niebezpiecznie jest pozostawać w pobliżu.

- Słusznie - zgodził się James i zastukał w dach powozu,

dając stangretowi sygnał, żeby zawracał do miasta.

Jako że lord Cullen więcej nie nalegał, Bells nie widziała

powodu, żeby się dłużej sprzeciwiać. Wysypała

zawartość kieszeni na sąsiednie siedzenie, pamiętając

również o zwitku banknotów, po czym zgarnęła wszyst-

ko na stertę i przełożyła ją na przeciwległa kanapkę pomiędzy

dwóch panów. Na koniec wywróciła kieszenie,

pokazując, że niczego nie zatrzymała.

Percy z okrzykiem: „Dobry Boże, jest!" natychmiast

wyłowił stary pierścień. Podniósł go do ust, ucałował

i pożądliwym gestem wsadził go na palec, gdzie najwyraźniej

było jego miejsce.

- Drogi chłopcze, nie wiem, jak ci dziękować! Masz

moje... - Urwał w pół zdania, kiedy jego wzrok spoczął

z powrotem na klejnotach. - O jest i drugi! - krzyknął

rozradowany, rozgrzebując kopczyk, by wyłuskać drugi

sygnet.

- Masz nasze podziękowania - dokończył Cullen

myśl Jacoba.

- Dozgonną wdzięczność - uzupełnił Jacob, uśmiechając

się uszczęśliwiony do Bells.

- Nie posuwałbym się do takich długoterminowych

deklaracji - wtrącił Cullen.

- Mów za siebie, przyjacielu. To nie ty musiałeś się

ukrywać przed własną matką.

- Nie mam matki.

- No to przed Samem.

- Wygrałeś - przyznał Cullen, błyskając zębami

w uśmiechu.

- Samem? - podchwyciła Bells.

- Moją macochą.

- Ma na imię Sam?

Kiedy młody lord się roześmiał, w jego kobaltowych

oczach rozbłysły iskierki.

- Samanta, ale mój ojciec przez przekorę zdrobnił to

imię. Wiesz, taki zwyczaj.

Nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Zrobiła, o co

prosili, a właściwie do czego ją zmusili. I to z powodzeniem,

a ewentualny drugi taki wyczyn absolutnie nie

wchodził w grę. Teraz chciała już tylko wrócić do siebie,

zobaczyć się z Emetem i, co najważniejsze - sprawdzić,

czy nadal ma dom.

Spochmurniała na myśl o tym. Nie zauważyli. Nie

odrywali oczu od migotliwej sterty.

Jacob postukał w owalny medalion wysadzany szmaragdami

i brylantami.

- Wygląda znajomo, prawda? - zwrócił się do swego

przyjaciela.

- Rzeczywiście. - Wielokrotnie podziwiałem dekolt

lady Sue ozdobiony tym klejnotem.

- Nie podejrzewałem, że oddaje się hazardowi, przynajmniej

nie na tyle, aby rozstać się z czymś takim.

- Hazard jej nie pociąga. Podobno ukradziono jej ten

medalion na wakacjach w Szkoqi.

- Chłopie, ty chyba żartujesz?

Cullen zmarszczył brwi.

- Bynajmniej. A ta bransoletka też wydaje mi się znajoma.

Mógłbym przysiąc, że moja kuzynka Irina miała

ją na ręce w Boże Narodzenie zeszłego roku. Nie przypominam

sobie, aby wspomniała, że ją ukradziono, ale

wiem na pewno, że nie interesuje jej hazard.

- Czyżbyś sugerował, że lord James to złodziej?

- Na to wygląda, czyż nie?

- Wspaniała wiadomość. Nie wyobrażasz sobie, jak

się zmagałem z poczuciem winy podczas tej niesmacznej

eskapady.

Cullen zauważył, jak Bells po tej uwadze przewróciła

oczami. W efekcie potem sam bardzo starał się stłumić

śmiech. Jaxcob jednak na tym nie skończył; po jego

następnym pytaniu młody lord natychmiast spoważniał.

- 1 co my teraz z tym zrobimy?

- Nic nie możemy zrobić, nie narażając na przykre

konsekwencje zarówno siebie, jak i naszego młodego

przyjaciela.

- Fatalnie. Z przykrością będę patrzeć, jak złodziej

żyje radośnie, nie płacąc za... to... - Jacob podchwycił

ironiczne spojrzenie Bells i odchrząknął. - Naturalnie

to nie dotyczy osób tu obecnych.

- Proszę nie zapominać o sobie - wtrąciła Bells

z szyderczym uśmieszkiem. - Kradzież klejnotów nie

była moim pomysłem.

- To prawda - przyznał Jacob, rumieniąc się.

- Nie. To ty wpadłeś na pomysł, żeby opróżnić nam

kieszenie, nie ma więc sensu wskazywać kogokolwiek

palcem - powiedział Cullen z niesmakiem.

Policzki Bells płonęły tak, że wydawało się, iż pożyczając

od nich żaru, można byłoby rozpalić ogień

w piecyku powozu. Zrobiło jej się przykro z powodu

niekorzystnego obrotu rozmowy. Wziąwszy jednak pod

uwagę okoliczności, nie znalazła odpowiedniej riposty.

Ha, jest bystry i podejrzliwy, inaczej nie poszedłby za

nią do domu, żeby mieć ją na oku. A także przebiegły

i lotny. Nie wątpiła, że to on wpadł na pomysł kradzieży

klejnotów.

Szkoda, że nie był półgłówkiem jak jego przyjaciel.

Mogła go sobie tak wcześniej nazywać w myślach, ale

wiedziała, że nie ma do czynienia z głupcem. Gdyby

okazał się gamoniem, prawdopodobnie udałoby się jej

wykręcić od udziału w tej eskapadzie. No i gdyby w dodatku

nie był taki nieziemsko przystojny! Kiedy zwrócił

na nią te swoje kobaltowe oczy, nie umiała zliczyć do

trzech. Cały spryt i inteligencja gdzieś pierzchły i zmieniła

się w beznadziejną, potulną istotę.

Jazda z powrotem zdawała się trwać znacznie dłużej

niż podróż do domu Jeamsa. Bells nie miała zegarka,

lecz nie zdziwiłaby się, gdyby wkrótce zaczęło świtać

. Była znużona, a właściwie wyczerpana po tych

wszystkich niecodziennych emocjach. Poza tym zaczynał

jej dokuczać głód. No i nie wiedziała, co czeka ją po

powrocie do domu.

Właściwie miała nadzieję, że Laurent będzie spał i jej

także uda się zdrzemnąć. Łatwiej wymyślać usprawiedliwienia,

a raczej kłamstwa, z jasnym umysłem, kiedy

zmęczenie nie mąci myśli.

Ten spryciarz Jacob znowu drzemał. Bells z chęcią

poszłaby w jego ślady, lecz nie miała odwagi, bo lord

Cullen ani na chwilę nie zmrużył oka. Nie obawiała się,

że coś jej zrobi, kiedy zaśnie. Wolała jednak zachować

czujność i wypatrywać okazji do ucieczki, gdy wjadą

w znajome okolice.

Nie wątpiła, że zwrócą jej wolność teraz, kiedy wykonała

to, czego chcieli, lecz jednocześnie nie liczyła, że

odwiozą ją tam, skąd wzięli. Dlaczego mieliby zbaczać

z drogi o tak późnej porze? Jeśli wysadzą ją w swojej

dzielnicy, znajdzie się w nieznanym miejscu i strawi

wiele godzin na poszukiwaniu drogi do domu. Co prawda

wyrosła w Londynie, ale miasto było rozległe i znała

tylko jego niewielką część.

Co do sekundy wyczuła moment, kiedy ponownie

skierował na nią wzrok. Zerknęła na niego, żeby to

sprawdzić. Wyraźnie coś go nurtowało. Wpatrzone w nią

oczy miały zamyślony wyraz.

- Gdzie właściwie zostawiłeś buty?

Zaskoczył ją tym pytaniem. Czego innego się spodziewała,

sądząc po zadumanym spojrzeniu. Z drugiej

strony dziwiło ją, że nie zwrócił na to uwagi wcześniej,

kiedy prowadził ją w skarpetach przez las.

- To są moje buty - odparła, unosząc stopę, żeby pokazać

podeszwę z miękkiej skóry przyszytą do skarpety.

- Bardzo sprytne.

Zaczerwieniła się nieznacznie, bo była dumna ze swe-

go pomysłu. Sama zrobiła te buty. Miała też parę normalnych

trzewików, żeby nie ściągać na siebie zbędnej

uwagi, gdy biegała w ciągu dnia. Buty wyglądające jak

skarpety nakładała wyłącznie na wyprawy.

- Mogę je dokładniej obejrzeć? - zapytał.

Błyskawicznie wsunęła stopy głęboko pod ławkę, posyłając

mu buńczuczne spojrzenie. W odpowiedzi jedynie

wzruszył ramionami.

- Jesteś o wiele bystrzejszy, niż myślałem - dodał,

zdumiewając ją tą uwagą. - Niezłą historię wymyśliłeś

na poczekaniu. Lord Łupnik? - zaśmiał się cicho.

- Pasuje - ucięła, wzruszając ramionami.

- Zapewne - zgodził się. Nadal jednak nie opuszczała

go ciekawość. - Często wpadasz w pułapki i musisz

korzystać z wybiegów?

- Nie. Nigdy mnie nie złapano - aż do dziś. Dwukrotnie

w ciągu tej samej nocy, za każdym razem przez

ciebie.

Odkaszlnął cicho. I żeby uniknąć dalszego wytykania

win, przeszedł do sprawy, o której myślał.

Dotknął bransolety i medalionu leżących obok na siedzeniu.

- Chciałbym je zwrócić prawowitym właścicielom,

naturalnie anonimowo. - Odchrząknął i zdecydowanie

speszony zapytał: - Czy miałbyś coś przeciw temu, młodzieńcze?

- Dlaczego miałbym mieć?

- Bo to wszystko jest twoje.

Żachnęła się. Już wcześniej zdecydowała, że nie przyjmie

nawet części tych błyskotek. Nadal wyobrażała sobie,

że mogą ją złapać i powiesić. Dwukrotnie skradziona

biżuteria oznaczała jeszcze większe ryzyko, o czym

nie omieszkała mu powiedzieć.

- Przy upłynnianiu trefnego towaru najważniejsza

jest szybkość. Natomiast próba pozbycia się dwukrot-

nie skradzionych rzeczy to całkiem inna sprawa. To tak

jakby prosić, żeby człowieka złapali. Na pewno już poszukują

części tych przedmiotów. Prędzej wyrzucę je

wszystkie przez okno, niż dotknę któregoś z nich jeszcze

raz.

- Nic z tego. - Pokręcił głową. - Obiecałem ci fortunę

w...

- Daj sobie spokój, bracie. Jeśli będę czegoś chcieć od

ciebie, to ci powiem.

O Boże, w jego spojrzeniu znowu pojawił się ten namiętny

wyraz, który rozpalał jej myśli i przemieniał

wnętrzności w papkę. Gdyby teraz otworzyła usta, mówiłaby

same bzdury. Jak to możliwe, że doprowadzał ją

do takiego stanu samym tylko spojrzeniem? I cóż takiego

powiedziała, że nagle popadł w taki nastrój? Że

będzie chcieć"? A może domyśla się, że jest kobietą,

a przecież nie miał prawa tego wiedzieć. Nikt nie wiedział.

Nie mógł się domyślić. Nawet nie potrafiła zachowywać

się jak kobieta, tak długo grała mężczyznę i nigdy,

przenigdy nie popełniła błędu, który by ją zdradził.

Odzyskała rezon, gdy jego spojrzenie ochłodło. Czyżby

je ostudziła, wijąc się niespokojnie pod jego wzrokiem?

Podniósł plik banknotów, przeliczył pobieżnie

i rzucił na ławkę obok niej.

- Niecałe sto funtów, chyba wystarczy na jakiś czas.

Dlaczego jego słowa tak zabrzmiały, jakby ich znajomość

nie dobiegła końca?

- To więcej, niż kiedykolwiek widziałem - zapewniła

go skwapliwie. - Na pewno wystarczy.

Skwitował te słowa nieznacznym uśmiechem. Odwróciła

się z powrotem do okna. Otworzyła szeroko oczy,

zdumiona, że są w Londynie.

Nie rozpoznawała tych okolic.

- Możesz mnie tu, bracie, wysadzić. Trafię do domu -

odezwała się nieco zdenerwowana.

- Nie ma mowy, młodzieńcze. Odwiozę cię do samych

drzwi i wytłumaczę, jeśli zajdzie potrzeba wyciągnięcia

cię z kłopotów, o których wspominałeś. Ale najpierw

podrzucimy Jacoba. To zajmie tylko chwilę.

I będzie sam na sam z nim i z tymi jego cholernymi

oczami, którymi zdawał się ją rozbierać. Nie ma mowy!

- Przesadziłem - skłamała. - Pieniądze zrekompensują

moją nieobecność.

- Nalegam - odparł, nie przyjmując do wiadomości

tego wykrętu. - Nie mógłbym spokojnie zasnąć, myśląc,

że ponosisz konsekwencje tej ohydnej historii.

- Co mnie obchodzi twój sen? - naskoczyła na niego.

- To, co według ciebie jest uprzejmością, dla mnie

może okazać się zgubne, nie chcę więc żadnych przysług.

Znalazłbym się w jeszcze większych kłopotach,

gdybym ci pokazał, gdzie mieszkają moi przyjaciele.

Wielkim szczęściem byłoby ocknięcie się w jakimś zaułku

po pobiciu do nieprzytomności.

- Spodziewasz się, że pobiją cię za...

- Nie mnie - ucięła znacząco.

Zaśmiał się cicho.

- No dobrze, rozumiem. W takim razie odwiozę cię

do tawerny. Przynajmniej tyle mogę zrobić.

- Nie - zaprotestowała, licząc, że skoro wszystko

wyjaśnili, nie będzie dalej nalegał.

- Drogi chłopcze, nie pytałem o pozwolenie.

Już otwierała usta, żeby warknąć jakąś zniewagę, ale

zrezygnowała, bo doszła do wniosku, że niczego w ten

sposób nie osiągnie i lepiej zachować energię na później.

Musiała odczekać, aż nabab przestanie się w nią

wpatrywać, i dopiero zdobyła się na ten krok. Bez waha-

nia rzuciła się do drzwi, wyskoczyła z powozu i ruszyła

biegiem w dół ulicy.

Poszło gładko, jak liczyła, nie przewidziała jednak,

że będzie musiała aż tak mocno pochylić się w drzwiach.

Niezbyt często podróżowała powozami, nigdy takim

wykwintnym jak ten, więc wyskakując, nie wzięła pod

uwagę swego pokaźnego wzrostu. Miała szczęście, że

skończyło się strąceniem kapelusza; gdyby uderzyła

głową, mogłaby stracić przytomność.

Żal jej będzie tego kapelusza. Zdobyła go w ulicznej

bójce zeszłego roku i ogromnie była z niego dumna. Bardzo

lubiła zadawać nim szyku, bo prawdopodobnie

odrobina ekstrawagancji zaspokajała jej kobiecą próżność.

Teraz go straciła; został na podłodze w powozie

nababa i prędzej nastąpi koniec świata, niż ona zaryzykuje

spotkanie z młodym lordem, żeby odzyskać nakrycie

głowy.

Nie zwalniała kroku, nie musiała, bo nadal nie była

senna. Dopiero za następną przecznicą uznała, że jeśli

przestanie biec, na dłużej wystarczy jej sił. I wtedy właśnie

usłyszała tupot. Zerknęła przez ramię i znowu pędem

ruszyła przed siebie.

Nie wierzyła własnym oczom. Ten cholerny nabab ją

gonił! Przebiegł kawał drogi. Powinien zrezygnować

z pościgu przy końcu ulicy, ale nadal miała go na karku.

To nie ma sensu, przecież nic ich już nie łączyło. Zrobiła,

czego żądali, a potem odwieźli ją do Londynu. Po

jakiego czorta zbaczał z drogi i upierał się, żeby ją podwieźć,

jeśli ona wyraźnie tego nie chciała?

Pokonała trzy przecznice, a on ciągle deptał jej po

piętach! Traciła dech. On miał dłuższe nogi. Jeszcze

chwila, a dogoni ją. Była gotowa zaniechać ucieczki, gdy

skręcając za róg, dostrzegła dorożkę jadącą z naprzeciwka.

Kiedy na kilka sekund zniknęła Cullenowi z pola

widzenia, zanurkowała pod nią, uchwyciła się resoru,

podciągnęła i zapierając się stopami o ramę, przywarła

do podwozia, czekając, aż zobaczy jego nogi.

Przyciśnięta do podwozia, znalazła się poza zasięgiem

jego wzroku. Minął dorożkę i pobiegł dalej. Kiedy

więc konie skręciły za następny narożnik, opuściła się

na ziemię.

Nadal brakowało jej tchu, serce waliło jak szalone,

doskwierał głód, a ze zmęczenia ledwo trzymała się na

nogach. Gdyby się nie obawiała, że jeszcze bardziej pogorszy

swe położenie, poszukałaby jakiegoś przytulnego

zaułka, zwinęła się w kłębek i przespała cały dzień.

Naturalnie, nie znała drogi, bo znalazła się w dzielnicy,

w której nigdy przedtem nie była. W dodatku zwracała

na siebie uwagę. Odkryta głowa z burzą jasnozłotych

loków przyciągała wzrok, szczególnie w kontraście

z ciemnozielonym aksamitnym kubrakiem. Spojrzenia

przechodniów krępowały ją bardziej, niż była gotowa

przyznać.

Po godzinie natrafiła na znajome okolice i wreszcie

przestała się błąkać. Dotarcie do domu zajęło jej kolejne

półtorej godziny, bo obolała i bardzo znużona wlokła się

noga za nogą.

Cały czas miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. Na pewno

zgubiła Cullena, a więc to nie mógł być on. Za każdym

razem, gdy oglądała się za siebie, widziała jedynie

ludzi krzątających się wokół własnych spraw. W tej

dzielnicy z wieloma bocznymi uliczkami ktoś zainteresowany

mógł ją łatwo obserwować z ukrycia. W końcu

doszła do wniosku, że jest niemądra i że z powodu napięcia

wyobraźnia płata jej figle.

Była przygnębiona. Stąd zapewne nerwowość i przywidzenia.

W miarę jak zbliżała się do domu, jej niepokój

wzrastał, bo nie wiedziała, czy jeszcze ma dom.

*

Felix Dyer nie wierzył własnym oczom. Albo rozum

odmówił mu posłuszeństwa i widział odmłodzoną znajomą

sprzed lat, albo miał przed sobą dziewczynkę,

którą uważał za zmarłą. Zakładając, że jest przy zdrowych

zmysłach, musiał przyjąć, że dziewczynka przeżyła.

I wyrosła na kobietę łudząco podobną do matki.

Wynajęto go, żeby ją zabił. Ją i jej ojca. Z ojcem poszło

gładko. Dziecko powinno sprawić jeszcze mniej kłopotu.

Małej broniła jednak niania, walcząca niczym lwica.

I chociaż był pewien, że rany, które je zadał, musiały być

śmiertelne, zdołała go jeszcze zdzielić w głowę jego

własną pałką! Tylko na chwilę stracił przytomność, lecz

to wystarczyło, by wyciągnęła dziecko z domu i gdzieś

ukryła.

Ponieważ nie odnalazł małej, uznał, że wyzionęła ducha

skulona w jakiejś norze, a jej ciała po prostu nie odnaleziono.

Jednak takie wytłumaczenie nie zadowalało

zleceniodawcy. W grę wchodziły pieniądze, pokaźna

suma, a gościa tak rozeźliła nieudolność mordercy, iż

nie dość, że mu nie zapłacił, to jeszcze chciał go zastrzelić.

Felix wyczuł pismo nosem i uniknął kuli, salwując

się ucieczką.

Od wielu lat on sam też był na siebie zły. Wykonał

zlecenie połowicznie. Szczęście się od niego odwróciło,

jakby od tamtej wpadki prześladował go pech. Fuszerował

każdą robotę i wyrzucano go na zbity pysk więcej

razy, niż potrafił zliczyć.

A teraz jego pech się zmaterializował. Nie ma do czynienia

ze zjawą, lecz z osobą z krwi i kości. I właśnie

nadarza się okazja, żeby ostatecznie załatwić sprawę.

Lecz to wymaga planu. Nie zamierza działać pospiesznie,

żeby po raz drugi spartaczyć robotę. Wiedział,

gdzie mieszka. Kto by pomyślał, że przez tyle lat ukrywała

się w slumsach! Ale on tu jeszcze wróci...

Nadzieja, że Laurent będzie spał, okazała się płonna.

Słońce stało już wysoko na niebie. I rzeczywiście, siedział

w kuchni, popijając herbatę, którą zaparzyła mu

Nan. W dużym pokoju przebywało sześcioro dzieci, nie

licząc kilkorga, które jeszcze spały. Wszystkie jak na komendę

spojrzały na Laurenta, który wpatrywał się w Bells

stojącą w łukowym otworze drzwi, po czym wymknęły

się z domu.

Bells weszła do kuchni i opadła na krzesło naprzeciwko

Laurenta.

Laurent miał pospolitą twarz, ale duża blizna na brodzie

i mniejsza pod lewym okiem nadawały mu złowieszczy

wygląd. Długie włosy były zmierzwione, oczy

podbiegłe krwią. W tej chwili prezentował się mizernie.

Wydawał się rak samo zmęczony jak ona. Domyślała

się, że czuwał całą noc, czekając na jej powrót.

Wcale nie dlatego, że się o nią martwił. O nie. Kiedy nie

wróciła o czasie, uznał, że wreszcie ma długo poszukiwany

pretekst, żeby się jej pozbyć. Nie był naiwny.

W przeciwnym razie mogłaby go poczęstować jakąś historyjką.

Czuła się zbyt zmęczona, żeby wymyślać kłamstwa.

Zaplątałaby się w wykrętach. Zanim się odezwała, wyjęła

z kieszeni plik banknotów i rzuciła na dzielący ich

stół. Żadne z nich nie przyniosło dotąd takiej sumy. Sto

funtów stanowiło dla nich nie lada fortunę. Miała nadzieję,

że tym go ułagodzi. Niestety. Ledwo rzucił okiem

na pieniądze. W dodatku zbyt późno uzmysłowiła sobie,

że tym gestem wywołała takie wrażenie, jakby celowo

złamała obowiązujące zasady

- Laurent, wysłuchasz mnie? - zapytała. - Nie miałem

wpływu na to, co się ze mną działo, kiedy stąd

wyszedłem.

- Wiem, że cię złapano. Widzę też, że nie trafiłeś do

więzienia.

- Wpadłem w pułapkę. Szukali złodzieja, żeby coś

dla nich ukradł.

- Znasz zasady. Dlaczego nie odmówiłeś?

- A jak sądzisz, czemu wynieśli mnie spętanego? -

postawiła się.

- Ale nie byłeś związany przez cały czas - odparł,

patrząc znacząco na pieniądze. - Mogłeś wcześniej uciec.

To prawda.

- Wyrzuciliby mnie gdzieś poza miastem, nie mówiąc,

jak odnaleźć drogę do Londynu - tłumaczyła się

zrezygnowana.

- Wyjechałeś za miasto!

Skuliła się pod wpływem jego podniesionego głosu.

- Dlatego właśnie nie próbowałem uciekać. Dotąd

nigdy nie byłem poza Londynem. Powrót zająłby mi

pewnie z tydzień. Przyrzekli, że mnie odwiozą, jak tylko

okradnę dla nich lorda.

- Lorda! - krzyknął jeszcze głośniej niż poprzednim

razem. - Zapewne jeszcze w jego własnym domu!

Mogła skłamać, a nawet powinna. Naruszyła najważniejszą

zasadę. Wiedziała jednak, poznała po pytaniach,

że cokolwiek powie, i tak już niczego nie zmieni.

- Spakuj swoje rzeczy i wynoś się stąd. To była ostatnia

zasada, jaką tu złamałeś.

Ani jeden mięsień nie drgnął na jej twarzy. Spodziewała

się, że to usłyszy; nieważne, co by powiedziała,

i tak by do tego doszło. A jednak poczuła ciężar w piersi

i ucisk w gardle. Od piętnastu lat Laurent był jej „rodziną".

Najmocniej bolało to, że bardzo chciał się jej pozbyć.

Nie rozpłacze się. Nie może zachować się jak kobieta.

Ani jak dziecko, którym już nie jest. A mężczyźni nie

płaczą. Ponieważ jednak nie mogła powstrzymać łez,

czym prędzej zerwała się od stołu, żeby Laurent nie dostrzegł

wilgotnych oczu.

Skierowała się prosto do legowiska na podłodze

w dużym pokoju. Należało do niej. Zwinie je i zabierze,

chociaż nie miała pojęcia, gdzie je później rozłoży. Obok

stał tobołek z rzeczami, bardzo skromny tobołek. Najbardziej

lubiła strój, który miała na sobie, więc nosiła go

dzień w dzień, przebierając się w swoje drugie ubranie

tylko wtedy, gdy rzeczy wymagały przeprania. Jej zwierzątko

siedziało w pudełku. Żeby łatwiej było je nieść,

włożyła pudełko do tobołka.

Dwoje dzieci, które tu jeszcze spały, usiadło teraz na

posłaniach i uderzyło w płacz. Przykucnęła przy nich

i po kolei przytuliła. Normalnie starałaby się je pocieszyć,

lecz w tej chwili nie mogła wydobyć słowa ze ściśniętego

gardła.

Na zewnątrz stała rzędem reszta dzieci, większość

ich też zapłakana. Podsłuchiwały pod drzwiami, wiedziały,

że więcej jej nie zobaczą. Poczuła ból w sercu.

Jedno słowo, a pewnie wszystkie by za nią poszły. Jednak

nie mogła tego zrobić Laurentowi, mimo że tak bezwzględnie

wobec niej się zachował. Były wszystkim, co

miał. Oderwała się od nich i ruszyła ulicą.

O ironio, od lat pragnęła stąd odejść, znaleźć prawdziwą

pracę, uczciwą pracę, i nigdy więcej nie kraść.

Laurent zmusił ją, żeby spełniło się to marzenie szybciej.

Miała nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mu wdzięczna,

że nie będzie nosić urazy zbyt długo.

Świadomość, że to właśnie chciała osiągnąć, nie łagodziła

bólu. Pragnęła się z nim rozstać w przyjaźni, tak

aby tu czasem zaglądać i być może pomóc dzieciakom

w znalezieniu przyzwoitego zajęcia.

- Bells!

Odwróciła się gwałtownie, wstrzymując oddech. Laurent

podążał w jej kierunku energicznym krokiem. Ból

w piersi natychmiast zelżał. W głębi duszy czuła, że nie

może jej tego zrobić. Chciał ją tylko nastraszyć, żeby

więcej nie łamała zasad i dawała dobry przykład dzieciom.

Kiedy się z nią zrównał, dostrzegła jego ściągnięte

rysy. Nadzieja prysła w jednej chwili. Nadal był zły.

Prawdę mówiąc, nigdy przedtem nie widziała, żeby aż

tak się rozzłościł.

- Bells, chcesz wiedzieć, dlaczego? - wysyczał. -

Jesteś zbyt urodziwy jak na mężczyznę. Odkryłem, że

cię pragnę, i tak się sobą brzydzę, że czasem nie mogę

pozbierać myśli. Prędzej bym cię zabił, niż dotknął, lepiej

więc, żebym się ciebie pozbył. Dasz sobie radę. O to

się nie boje. Dobrze cię wyszkoliłem. Musisz radzić sobie

gdzie indziej. I lepiej zniknij, zanim zmienię zdanie,

bo potem obaj możemy tego żałować.

Mogłaby mu powiedzieć, że niepotrzebnie czuje do

siebie odrazę. Przecież była dziewczyną. Jednak tym wyznaniem

z pewnością wzbudziłaby w nim taki gniew,

jakiego dotąd nie miała okazji oglądać, bo rozmyślnie

oszukiwała go przez wszystkie lata. Gdyby wiedział, że

jest kobietą, zrobiłby z niej kochankę, a potem pewnie

posłałby na ulicę - a może jedno i drugie. Czyż nie ukrywała

swej płci przez piętnaście lat właśnie po to, żeby

uniknąć takiego losu?

Odwróciła się i odeszła, nim zdążyła powiedzieć coś,

czego mogłaby potem żałować... Za następnym rogiem

natknęła się na Emily.

- Kurde, Bells, gdzie ty byłaś? Szukałam cię wszę...

co jest?

Rozkleiła się. Łzy potoczyły się po policzkach. Gdyby

nie spotkała Emily, potrafiłaby się opanować, jakoś by się

pozbierała. Ktokolwiek inny, tylko nie kochana Emily, jej

siostra, matka, jej jedyna przyjaciółka...

- Zrobił to, tak? - Emily od razu domyśliła się praw-

dy. - Wykopał cię. - Gdy Bells skinęła głową, dodała:

- Kochanie, nie zamartwiaj się. To twoja szansa, żeby

jakoś urządzić się w życiu. Przecież mówiłaś, że chcesz

znaleźć męża, wychować na ludzi parę dzieciaków. Pragnęłaś

tego, ale nigdy by ci się to nie udało, gdybyś tu została.

- Wiem - przyznała Bells, z trudem wydobywając

głos.

- To weź się w garść. - Mówiąc to, Emily też się rozpłakała.

Odwróciła się plecami do Bells, żeby ukryć

wzruszenie.

- Dam ci znać, jak tylko się jakoś urządzę - obiecała

Bells.

- Oby tak było. Będę się zamartwiać na śmierć, dopóki

nie dostanę wiadomości. To twój dobry dzień, kochana.

Musisz w to uwierzyć.

Bells się starała, naprawdę usiłowała wzbudzić

w sobie optymizm, ale nie potrafiła. Szybko minęła

Emily. Pożegnanie okazało się bardziej bolesne, niż przypuszczała.

Przyjaciółka chwyciła ją za ramię i na chwilę

przytrzymała.

- Bells lass, bądź sobą - wyszeptała przez łzy, obejmując

ją i mocno tuląc do siebie. - Już czas. Bądź sobą,

a wszystko się ułoży.

- Mam przesyłkę dla lorda Cullena. Wiesz, gdzie

go szukać?

- Obiło mi się o uszy, że jacyś Cullenowie mieszkają na

Grosvenor Square.

- A gdzie to jest?

- Dopiero przyjechałeś do miasta?

- Czy aż tak to widać?

Znaczący chichot.

- Grosvenor jest na północ stąd. Dojdź do końca ulicy,

skręć w prawo i idź cały czas prosto, aż zobaczysz

domy bogaczy.

Dokładny adres może by pomógł, a może nie. W takim

wypadku potrzebowałaby mapy, lecz nie wiedziała,

skąd ją wziąć, zresztą nie umiała czytać. Adres przydałby

się, gdyby wzięła dorożkę, ale na to nie było jej stać.

Czuła się zupełnie bezradna w tym obcym dla niej

świecie. Równie dotkliwie doskwierał jej brak wykształcenia.

Dawno by już zrezygnowała, gdyby do działania

nie popychał jej gniew.

Znalazła zaciszny zaułek, planując przedrzemać dzień,

lecz nie udało jej się pospać zbyt długo. Obudził ją dokuczliwy

głód, a spowodowany nim ból głowy jeszcze

pogłębiał rozpaczliwą sytuację.

Musiała jak najszybciej znaleźć pracę. W jej życiu nic

się nie zmieni, jeśli przyjdzie jej kraść dla przetrwania.

Otwiera się przed nią szansa, żeby zostać porządnym

człowiekiem, jeżeli nie chce stoczyć się do rynsztoku

i wrócić do starych nawyków. Ale nie będzie łatwo. Wiedziała,

ponieważ już wcześniej podejmowała takie próby.

Emily ją kryła, ilekroć udawała się na poszukiwanie

uczciwego zajęcia. Na przeszkodzie zawsze stawały wygląd

i brak podstawowego wykształcenia. Męskie zajęcia,

z wyjątkiem tych, gdzie potrzebna była umiejętność

pisania i czytania, wymagały siły, jakiej jej brakowało.

O pracę dla kobiety powinna się starać w damskim

ubraniu, a takiego nie miała.

Gdyby zdołała zdobyć jakąkolwiek robotę, niezbędny

był dach nad głową i parę monet w kieszeni, żeby

dotrwać do pierwszej wypłaty.

Już jej się wydawało, że rozwiązała ten problem. Służącym

zazwyczaj przysługiwało miejsce do spania i wyżywienie,

co stanowiło idealny punkt zaczepienia dla

kogoś kompletnie bez grosza. Udała się na rozmowę

w sukni pożyczonej od Emily i nie posiadała się z radości,

gdy została przyjęta - na całe dwie godziny. Zatrudnił

ją kamerdyner, oczarowany urodą dziewczyny.

A wyrzuciła ochmistrzyni, gdy tylko ją ujrzała. Państwo,

u których miała pracować, należeli do klasy średniej

i mieli apetyt na awans towarzyski, co oznaczało, że życzyli

sobie panien służących w najlepszym stylu, a nie

takich, które wysławiałyby się jak prostaczki czy wyglądały

jak dziwki.

Rozczarowana Bells po tamtej historii na długo straciła

odwagę, żeby rozglądać się za przyzwoitą pracą.

A kiedy ponownie zabrała się do poszukiwania, ani razu

nie dopisało jej szczęście.

Kiedy wspominała tamte nieudane próby, ogarnął ją

gniew. Owszem, na poszukiwania udawała się sporadycznie,

może cztery, pięć razy do roku. Nigdy dzień

w dzień, bo nie była jeszcze gotowa do pełnej samodzielności.

Ani do samotności. Teraz jednak nie miała

wyboru ani wygodnej możliwości odłożenia poszukiwań

na później. Musiała natychmiast znaleźć pracę, jeszcze

tego samego dnia. Najpierw jednak powinna coś

zjeść. Z dziesięć razy wyzwała siebie od głupców, zła, że

nie zatrzymała przynajmniej kilku banknotów z pliku,

który wręczył jej Cullen.

Pozostawiona sama sobie nie czuła się dobrze. Dopiero

posmakowała samotności, ale już wiedziała, że nie

będzie jej odpowiadać. Wzrastała pośród gromadki dzieci.

Chciała, żeby nadal przy niej były, a jeszcze lepiej,

żeby miała własne i mogła decydować o ich przyzwoitym

wychowaniu. Ale do pomocy potrzebowała męża,

porządnego człowieka, parającego się zajęciem godnym

szacunku. Dawno temu postawiła sobie taki cel,

lecz nie sposób było go osiągnąć, prowadząc ciągle życie

chłopca.

Przecież nie znajdzie męża za następnym rogiem.

A zdobywanie pożywienia było koniecznością, tak więc

najpierw musi podjąć pracę. Dopiero potem zacznie się

rozglądać za mężem, z którym mogłaby założyć rodzinę.

Poszczęściło się jej z jedzeniem. Okazało się, że jeden

z pierścionków zdobytych u Jeamsa przez małą

dziurkę w kieszeni wpadł za podszewkę płaszcza. Nie

mogła go tak zwyczajnie sprzedać, bo kto wie, czy przypadkiem

nie należał do wcześniej skradzionych precjozów,

których teraz poszukiwano. Pamiętała jednak, jak

wiele lat temu panna Jane pozbyła się pierścionka, żeby

kupić jedzenie.

Dawno nie wracała do niej myślami; od czasu, kiedy

przestały ją dręczyć koszmary. Nie bardzo wiedziała,

czemu nagle ją opuściły. Nawiedzały ją, odkąd sięgała

pamięcią, czyli od tamtego krótkiego czasu, który spędziła

z panną Jane. Zawsze takie same: wypełniał je widok

krwi i okrzyki przerażenia, a kończyły się spadaniem

pałki na jej głowę.

Był także inny powracający sen, który zdarzał się

zbyt rzadko, zostawiając po sobie uczucie ciepła i spokoju.

Pojawiała się w nim młoda kobieta, której nigdy

w życiu nie spotkała, pani z takimi jak jej, jasnozłotymi

włosami, upiętymi w wyszukaną fryzurę, jaką widywała

wyłącznie u dam. Ta piękna, elegancko ubrana

pani szła po ukwieconej łące i wyglądała zupełnie jak

anioł.

Emily wymyśliła, że w tym śnie nawiedza ją prawdziwy

anioł, bo miała umrzeć wiele lat temu, a jednak przeżyła.

Oczywiście Emily ponosiła wyobraźnia. Natomiast

Bells posunęła się jeszcze dalej, gdyż uznała, że to ona

jest tą damą, kimś takim, kim bardzo pragnęła zostać.

Ten sen budził w niej nadzieję.

W tej chwili potrzebowała o wiele więcej niż tylko

nadziei. Na pierścionku nie zarobiła nawet całego funta.

Była zawiedziona, ale więcej nie dostała od nieznajomego,

który jedynie sprawiał wrażenie osoby zamożnej.

Znalazła się w opłakanym położeniu wyłącznie z winy

lorda. Gdyby nie był taki arogancki, nie ciągnął jej

na siłę, tylko poszukał kogoś, kto z radością przyjąłby

tamto zadanie, to teraz ona nie musiałaby się martwić,

jak zdobyć następny posiłek.

Był jej coś winien. I spłaci ten dług, bo w przeciwnym

wypadku lord Jeams się dowie, gdzie powędrowała

jego biżuteria. Hmm, nie posunęłaby się aż tak daleko,

ale Cullen nie musi tego wiedzieć.

Kończąc posiłek zamówiony w porządnej restauracji,

podziękowała kelnerowi za jedzenie i wskazówki. Nie

zauważyła jego skwaszonej miny. A nawet gdyby ją dostrzegła,

nie zorientowałaby się, że rozzłościł go brak

napiwku. Czasami niewiedza jest błogosławieństwem

lub też mogłaby nim być.

W tym wypadku kelner tak bardzo się rozsierdził, że

nie omieszkał jej oświecić.

- Ty łachmyto! - zawołał, wychodząc za nią z restauracji.

- Tak mi się odwdzięczasz! Wskazałem ci drogę,

chociaż wcale nie musiałem tego robić!

Bells odwróciła się gwałtownie, domyślając się, że

krzyczy na nią, ale nie rozumiała, czemu.

- O co chodzi? Przecież zapłaciłem za żarcie.

- No właśnie, widać, jaki z ciebie tępak. Myślisz, że

usługuję za darmo? Takich jak ty nie należy wpuszczać

za próg.

Takich jak ona? Z oburzenia poczerwieniały jej policzki.

Wybrała pierwszą z brzegu restaurację, nie zwracając

uwagi na to, że znalazła się w zamożnie wyglądającej

dzielnicy, gdzie wszyscy ludzie chodzili elegancko

ubrani. Krzyki kelnera ściągnęły gapiów. Tu i ówdzie

rozlegały się gniewne pomruki.

- Niewątpliwie to złodziej.

- Lepiej sprawdźcie kieszenie, jeśli się tu kręcił.

- To jemu trzeba przeszukać kieszenie.

- Chciałem jedynie coś zjeść - powiedziała pospiesznie

do kelnera. - I zapłaciłem za posiłek. Jeśli za mało,

trzeba mi było powiedzieć. Nie musisz mnie znieważać.

Kelner zorientował się, że przesadził, ale nie wypadało

mu się wycofać czy przeprosić, bo pośród obserwatorów

znajdowało się zbyt wielu stałych gości.

- Zabieraj się stąd i więcej nie pokazuj - ostrzegł. -

To szanowana dzielnica. Wracaj do slumsów, gdzie twoje

miejsce.

Oddaliła się z wysoko uniesioną głową, chociaż kosztowało

ją to sporo siły woli. Najchętniej wzięłaby nogi

za pas i puściła się biegiem, lecz wtedy na pewno ktoś

usiłowałby ją zatrzymać, bo uciekając, wyglądałaby na

winną. Nie zrozumieliby, że pragnęła ukryć się w mysiej

dziurze, by tam płakać ze wstydu i bezradności.

Miała okazję wcześniej poznać ten rodzaj snobizmu

podczas poszukiwania pracy. Nie powinna aż tak się

przejmować. To dowodziło jedynie, jak trudno jej będzie

znaleźć jakieś zajęcie.

Długo trwało, zanim się otrząsnęła. Wtedy przygnębienie

zastąpił niepokój. Bo po raz drugi w ciągu ostatnich

dwóch dni odniosła wrażenie, że ktoś ją śledzi.

Zapewne ktoś z tłumu gapiów pragnął sprawdzić, czy

opuściła dzielnicę.

Jednak rozglądając się wokół siebie, nie dostrzegła

w pobliżu niczego podejrzanego. Jakiś godnie wyglądający

mężczyzna wchodził do rządowego budynku.

Biegł posłaniec. Szła dama, za którą dreptała służąca ob-

wieszona pakunkami, kilka par spacerowało pod rękę

i krzątało się mnóstwo ludzi zaaferowanych własnymi

sprawami. Pokonała kolejne dwie przecznice, ale wrażenie,

że jest śledzona, nadal jej towarzyszyło, choć kiedy

oglądała się przez ramię, nie widziała nikogo, kto by

za nią szedł. W tej części miasta na ulicach roiło się od

ludzi.

W pewnej chwili dała nura do sklepu i ścigana gniewnymi

okrzykami subiektów, przebiegła przez zaplecze

do tylnego wyjścia. Dobre dziesięć minut kluczyła ulicami

i przemykała się przez bramy budynków, aż wreszcie

opuściło ją uczucie, że jest śledzona. Jeśli rzeczywiście

ktoś za nią szedł, na pewno go zgubiła.

Od Grosvenor Square dzielił ją szmat drogi. Gdy tam

dotarła, zapadł zmierzch. W okolicach, które przemierzała,

brakowało zacisznych alejek. Były natomiast parki,

dużo parków, niektóre tak rozległe, że bała się, iż

zagłębiając się w nie, wyjdzie poza granice miasta.

W końcu zwinęła się w kępie krzewów, żeby przeczekać

noc i rano ruszyć w dalszą drogę.

Ze świtem pojawił się głód, a wraz z nim gniew. Ale

opuścił ją, gdy rozejrzawszy się dokoła, rozpoznała park,

mimo że, o ile pamiętała, nigdy przedtem nie była w tej

dzielnicy. W ciemnościach nocy niewiele widziała. Teraz,

rankiem, wyłoniły się z mroku ławki ustawione wzdłuż

alei w cieniu ogromnych starych dębów i... dziecko, które

śmiejąc się radośnie, wbiegło między gołębie, płosząc

stado. Przymknęła powieki; dziecko zniknęło - wcale go

tam nie było. Wspomnienie?

Usiadła wstrząśnięta do głębi. To było pierwsze wspomnienie

z jej przeszłości; pojawiło się, bo po raz pierwszy

trafiła do miejsca, które musiała odwiedzać w dzieciństwie.

Czy jej rodzice mieszkali w tej części Londynu,

czy tylko bywali tu z wizytą? Z jednej strony park graniczył

z hotelem i dzielnicą domów zamieszkanych przez

klasę średnią, z drugiej - z bardziej okazałymi rezydencjami.

Chciała przywołać więcej wspomnień, rozpoznać inne

miejsca, lecz nic już nie pobudzało pamięci. Z wysiłku

rozbolała ją głowa. Nie, to głód znowu dawał o sobie

znać. Pozbierała się szybko i od czasu do czasu, pytając

przechodniów o drogę, około południa dotarła przed

dom Cullenow.

To była cholerna rezydencja! Ogrodzony płotem dom

z trawnikiem wokół, kwiatami i krzewami - ten widok

przeszedł jej oczekiwania. Onieśmielona, mając w pamięci

wczorajszy incydent w restauracji, nie odważyła się

wejść na teren posiadłości i straciła sporo czasu, czekając,

aż wyłoni się z domu ktoś wyglądający na służącego.

Wreszcie wyszła stamtąd młoda kobieta w stroju pokojówki,

a raczej w sukni nie tak strojnej, jakie noszą damy,

więc Bells postanowiła zaryzykować i przywołała ją.

- Dzień dobry, pani. Czy tu mieszka taki przystojny

Cullen?

- Och, ci bogacze. Oni wszyscy są przystojni - skwitowała

dobrodusznie kobieta.

- Ilu jest Cullenow?

- W tym domu trzech.

- Z czarnymi włosami i...

- Nie. Tu mieszka hrabia wraz z dwoma synami, żaden

. nich nie ma czarnych włosów. Pewnie chodzi ci

o jego brata, sir Anthony'ego. On ma dom na Piccadilly.

Albo mówisz o jego bratanku, Edwardzie. Obaj są czarnowłosi.

- Muszę dostarczyć przesyłkę - oznajmiła Bells,

poklepując pudełko ze zwierzakiem, bo żaden inny wybieg

nie przyszedł jej do głowy. - Zamówił ją taki młody

lord, miał jakieś dwadzieścia pięć lat.

- W takim razie, to był Edward Cullen. Mieszka z ojcem

na Berkley Square.

Bells, zmuszona do kolejnego kłamstwa, oblała się

rumieńcem.

- Od niedawna jestem w mieście. Może mi pani powiedzieć,

jak tam dojść?

Kobieta wskazała drogę i Bells w miarę szybko trafiła

na plac, gdzie o tej porze kręciło się mnóstwo ludzi,

a przy krawężnikach czekały powozy, aż ich właściciele

opuszczą swe eleganckie domy. Udzielono jej dalszych

wskazówek i bez trudu odnalazła właściwy adres. Ten

dom nie był tak imponujący jak poprzedni. Nauczona

doświadczeniem, tym razem skierowała się prosto do

kuchennego wejścia.

Niestety, zaczynała się obawiać, że to nie był jej

szczęśliwy dzień. Edward już tu nie mieszkał, w zeszłym

tygodniu przeprowadził się na Park Lane do własnej rezydencji

w pobliżu domu kuzyna. Bells miała w nosie

wszystkie dodatkowe informacje, jakimi zasypała ją podkuchenna,

której najwyraźniej wpadła w oko.

Kolejne wskazówki, kolejne wydeptane mile. Niech

to diabli! W życiu się tyle nie nachodziła. Niemniej ulica,

kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wydała jej się urocza,

bo w sąsiedztwie był park obsypany letnim kwieciem.

Szybko tu się znalazła, lecz minęła kolejna godzina, aż

trafiła na kogoś, kto wskazał jej właściwy dom. Cullen

dopiero się tu wprowadził, więc większość spotkanych

na ulicy służących nie wiedziała, gdzie mieszka.

Wędrówka zajęła sporo czasu, zrobiło się późno i nie

liczyła, że zastanie Cullena w domu. Przy odrobinie

szczęścia zobaczy go pewnie jutro, a może dopiero pojutrze.

Czyli kolejną noc albo i dwie prześpi w parku. Dobrze

przynajmniej, że park jest pod bokiem. Jeśli nie będzie

miała zbyt wielkich oczekiwali, potrafi zapanować

nad gniewem. Ale nagada młodemu lordowi do słuchu,

jeśli go tylko zobaczy!

Był w domu! A w dodatku weszła frontowymi

drzwiami!

Wpuściła ją młoda dziewczyna, mniej więcej w jej

wieku. Nieco przysadzista, z matowymi włosami.

Poczekaj tutaj, tylko niczego nie ruszaj, jeśli nie

chcesz napytać sobie biedy - rzuciła, ledwo spojrzawszy

na Bells. Po czym weszła na schody i zniknęła

z oczu.

Bells stała spięta, wciąż nie mogąc się nadziwić,

że znalazła się w środku. Powiodła dłonią po czuprynie,

żeby sprawdzić, czy nie jest potargana. Jej włosami

zajmowała się Emily, kiedy zostawały same, i zawsze

strzygła je krótko. Nie miała talentu do fryzjerstwa, więc

pasma wychodziły zazwyczaj nierówne. Bells zresztą

nie była wymagająca, jeśli chodzi o fryzurę, poza tym

wszystko zakrywał kapelusz, którego w tej chwili bardzo

jej brakowało.

Nie zamierzała niczego dotykać. Nie miała ochoty nawet

oglądać czegokolwiek, taka była zdenerwowana. To

nie był dobry pomysł. Czyż wcześniej w jego towarzystwie

nie doszła do wniosku, że jest niebezpiecznym

mężczyzną? Gniew zagłuszył pamięć, choć pod wpływem

zdenerwowania powrócił)' wspomnienia.

Odwróciła się, gotowa ruszyć do wyjścia; uznała to

za jedyne słuszne posunięcie. I wtedy jej wzrok spoczął

na ściennym lustrze przy drzwiach. Było nieduże, wisiało

nad wąskim stolikiem, na którym stała patera, a na

niej leżały dwie małe karteczki. Znieruchomiała zafascynowana

własnym odbiciem.

Rzadko miała okazję spoglądać do lustra. Nie było

ich w domach wynajmowanych przez Laurenta. Ani

w pokojach w tamtej starej gospodzie, które okradała;

przynajmniej po ciemku żadnego nie zauważyła. W tym

widziała się do pasa. Uderzyło ją piękno twarzy nieosłoniętej

fantazyjnym męskim kapeluszem. Aż dziw, że

ktoś mógł ją wziąć za chłopca. Zdumiewające, jaki wpływ

ma para spodni na pierwsze, a zarazem długotrwałe wrażenie.

Niewątpliwe płaska klatka piersiowa wzmacniała

to wrażenie.

To był w przeszłości jeden z odwiecznych lęków -

bała się, że tak jak niektórym kobietom urośnie jej duży

biust i nie będzie mogła go ukryć. Jednak dopisało jej

szczęście. Piersi miała drobne, a dzięki pomocy Emily

łatwo udawało się je maskować.

Jeden z rzadkich, bogatych klientów Emily zapomniał

zabrać gorset. Rozbawiło je, że mężczyźni chodzą w gorsetach,

a potem Emily wpadła na pomysł, że za parę lat

Bells będzie mogła go wykorzystać. 1 rzeczywiście bardzo

się przydał. Zamiast zgodnie z przeznaczeniem nosić

go w talii przesuwała wyżej i sznurowała z przodu,

żeby obejść się bez pomocy.

W tym dobrej jakości gorsecie sztywne fiszbiny pokrywał

miękki materiał, więc prawie jej nie uwierał, natomiast

bardzo dobrze ukrywał wypukłości. Na dodatek

specjalnie chodziła trochę przygarbiona i to wystarczyło,

aby jej pierś wydawała się płaska jak u mężczyzny.

Odgłos kroków na schodach uprzytomnił jej, że miała

stąd zniknąć i za dużo czasu zmitrężyła na oglądaniu

się w lustrze. Nie odwróciła się, żeby sprawdzić, kto

nadchodzi. Szybkim ruchem sięgnęła do klamki.

- Wychodzisz? - odezwała się dziewczyna. - Dobrze.

I tak nie może się teraz z tobą zobaczyć. Podejmuje znajomą

damę. Nie słyszałam, kiedy weszli, bo rzadko zaglądam

do tej części domu. Brakuje nam służby, w przeciwnym

razie nie musiałabym otwierać drzwi.

Bells momentalnie się odwróciła. Tyle jej wystarczyło,

aby się domyślić, że dziewczyna szuka słuchacza

do utyskiwań. Świadczył o tym jej zrzędliwy ton.

- Jesteś pokojówką?

- Nie, nie mamy jeszcze pokojówki ani lokaja do

otwierania drzwi. Pracuję w kuchni. Najlepiej teraz sobie

pójdź i wróć pod koniec dnia. Do tego czasu jego

znajoma powinna stąd wyjść.

- Poczekam, jeśli ci to nie sprawi różnicy. Ważne,

abym jak najszybciej zobaczył się z lordem.

- Jak wolisz. W takim razie możesz zaczekać tam,

w salonie. Tyle że pewnie nie znajdziesz niczego, na

czym mógłbyś usiąść. Dom nie jest jeszcze do końca

umeblowany.

Dziewczyna skierowała się na tyły domu. Bells stała

bez ruchu, zdumiona językiem, jakim się posłużyła.

Tak się kiedyś wysławiała! Emily nalegała, aby zmieniła

sposób mówienia, jeśli chce przetrwać w bandzie. Nauczyła

się więc mówić jak Emily, nauczyła tak dobrze, że

przez te wszystkie lata inaczej nie potrafiła.

Dawny sposób mówienia wydawał jej się nienaturalny.

Nie bardzo wiedziała, dlaczego teraz do niego wróciła.

Wpływ eleganckiego domu? Wysłuchiwanie narzekań

służącej, która poprawnie się wysławiała? Bez

wątpienia dzięki temu zdobyła jej zaufanie na tyle, że

zostawiła ją samą w domu.

A co do Cullena - daje mu dokładnie dziesięć minut

na miłosne igraszki. W ciągu tych paru dni zbyt

mocno doskwierał jej głód, żeby dłużej czekać na aroganckiego

młodego lorda.

- Byłam mile zaskoczona, spotykając cię przypadkiem

o tak wczesnej porze - odezwała się Jessica Stanley, wyciągając

się w leniwej pozie na wyściełanym fotelu przy

łożu Wdwarda. - Cóż za niespodzianka! Uważałam, że

wszyscy młodzi hulacy mają zwyczaj przesypiać dzień,

skoro przez całą noc gonią za rozrywkami.

Edward uśmiechnął się do damy, klękając i zdejmując

jej pantofelki. Jesica była młodą wdową, najmłodszą, jaką

kiedykolwiek uwiódł. Stary lord Stanley wyzionął ducha

w noc poślubną. Zgodnie uznano, że wyczyn był zbyt

duży na jego wiek.

Jesica nie zaliczała się do skończonych piękności, ale

duże niebieskie oczy i ciemnoblond włosy dodawały jej

urody. Jako wielka amatorka miłosnych igraszek regularnie

gościła w swoim domu sporo adoratorów. Chociaż

Edward nie należał do stałych bywalców, został

trzykrotnie zaproszony i za każdym razem dobrze się

bawił. Dziś natknął się na nią przypadkiem w pobliżu

swego domu i zaprosił do środka pod pretekstem

wspólnego obejrzenia nowego nabytku. Naturalnie, zamiast

zwiedzać dom, udali się prosto na górę do jego

sypialni.

- Miałem rano pewien interes do wuja Billiego -

odparł Edward.

- Jakieś rodzinne sprawy?

- Właściwie nie. Doglądam rodzinnych inwestycji,

łącznie z moimi własnymi.

- Ty? - spytała zaskoczona. - Prowadzisz interesy?

Chyba żartujesz.

- Wcale nie. Odkryłem, że znajduję przyjemność

w zarządzaniu. Nie ośmieliłbym się tylko wyszukiwać

inwestycji. Te sprawy zostawiamy wujowi, który ma nosa

do pewnych interesów.

- Zdumiewasz mnie, Edwardzie. Jesteś niewątpliwie najprzystojniejszym

mężczyzną w mieście, o czym zresztą

dobrze wiesz. Twoja rodzina posiada ogromną fortunę.

Podobnie jak wielu młodych arystokratów nie musisz

pracować. Po co ci to?

- Nie gorączkuj się, moja droga. Nie traktuję tego za-

jęcia jako pracy, lecz jako coś, co mi sprawia przyjemność.

A to duża różnica, nie sądzisz?

- No, nie wiem. - Uśmiechnęła się do niego. - Rób

wszystko, na co tylko masz ochotę...

Nie należało tego mówić przy takim rozpustniku jak

Edward Cullen, jeśli miało się na myśli konwersację. Jego

twarz z miejsca przybrała zmysłowy wyraz, ręce zbłądziły

pod spódnicę. Serce Jesici wpadło w pląs. Lecz

kiedy zerknęła na łoże, gdzie mieli wkrótce spocząć,

zmarszczyła nos.

- Ten pokój jest... nadto kawalerski. Czy w ogóle istnieje

takie określenie, mój drogi? Mniejsza z tym - westchnęła.

- Szkoda, że nie poszliśmy do mnie. Czułabym

się znacznie swobodniej we własnej sypialni.

Spódnica osunęła się na uda, kiedy męskie dłonie,

kontynuując wędrówkę, zamknęły się na biodrach, unosząc

je tak, że teraz na wpół leżała w fotelu, otaczając go

nogami w pasie.

- Wyobraź sobie, że to twoje łóżko.

Zaśmiała się.

- Ani trochę go nie przypomina, i dobrze o tym wiesz.

Gdzie są atłasowe prześcieradła, puchate poduszki, to

wszystko, co sprawia, że chce się w nim zostać. A to?

Tak zapewne musi wyglądać kawalerskie łóżko.

- Ale nie dowiesz się, jakie jest miłe, dopóki do niego

nie wejdziesz, prawda? Obiecuję, że nie znajdziesz powodu

do narzekań.

Powiedział to takim chrapliwym głosem, że nie opierając

się dłużej, pochwyciła w dłonie jego głowę i przyciągnęła

do piersi. I wtedy właśnie ktoś głośno zastukał

do drzwi i zawołał:

- Zachowuj się przyzwoicie, bracie! Wchodzę!

W stojącej za drzwiami Bells wezbrała złość. Wyznaczyła

Edwardowi dziesięć minut, a odczekała być

może dwadzieścia, chociaż nie była pewna, nie mając

zegarka. Bała się, że on należy do wychwalanej przez

Emily kategorii „kochanków" i spędzi z tą damulką całv

dzień, a ona nie zamierzała tak długo czekać. Dlatego

wparowała na górę i przykładała ucho do każdych mijanych

po drodze drzwi, aż natrafiła na te, zza których dobiegły

ją głosy.

Dalej wszystko potoczyło się szybko, bo kiedy zastukała,

drzwi otwarły się gwałtownie. Stanął w nich Cullen,

a gdy tylko ją rozpoznał, wyraz zniecierpliwienia na

twarzy przeszedł w zdziwienie.

-Ty?

- A niby kto - warknęła, wracając w złości do ulicznej

gwary.

Pod wpływem jej tonu skrzywił się z niesmakiem.

- Co, u licha, tutaj robisz?

- Odpraw paniusię, to pogadamy.

Sprawiał takie wrażenie, jakby w jednej chwili zapomniał

o obecności damy, a ona, obrażona określeniem

paniusia", z wyniosłą miną poprawiła spódnicę i rozglądała

się za torebką. Podniosła ją gniewnym gestem

i pomaszerowała do drzwi.

- Jess, nie odchodź - poprosił pospiesznie Edward. -

To zajmie mi tylko chwilę.

- Wszystko w porządku, kochanie - powiedziała i zatrzymując

się przelotnie, pogładziła go po policzku na

znak, iż się nie gniewa, że ich schadzka zakończyła się

tak niespodziewanie. - Zajrzyj do mnie później, tam nikt

nam nie będzie przeszkadzał.

Wychodząc, rzuciła wściekłe spojrzenie Bells. Skonsternowany

Edward przeczesał dłonią włosy i cofnął się

w głąb pokoju, kierując się do kominka, gdzie na gzymsie

stała butelka brandy i dwa kieliszki. Bells podążyła

za nim, stając jak wryta na widok łóżka. Gdzie miała rozum?

W żadnym wypadku nie powinna była pchać się

do sypialni.

- Zaczekam na dole - odezwała się zmieszana, odwracając

się do drzwi.

- Nie ma mowy. - Gdy to jej nie powstrzymało, dodał:

- Nie zmuszaj mnie, żebym zatrzymał cię siłą. Mogłoby

mi się to spodobać.

Tą uwagą ją przekonał. Ciało odmówiło jej posłuszeństwa,

jakby było z kamienia. Czy zdążyłaby przed

nim uciec?

- Złapię cię, nim dobiegniesz do holu - ostrzegł ją,

jakby czytał w jej myślach. - Lepiej więc zamknij drzwi

i wytłumacz mi, co tutaj robisz.

Nie zamierzała zamykać drzwi, ale posłusznie odwróciła

się ku niemu. Zirytowana, stwierdziła, że wcale

nie znajdował się tak blisko; oparty o ścianę przy kominku,

stał ze splecionymi ramionami, krzyżując nogi

w kostkach w tej samej nonszalanckiej pozie co wtedy

w gospodzie. Pozory. Był tak samo czujny jak tamtej

nocy.

Uniósł brwi.

- No i? Raczej nie przyszedłeś mnie okraść. Nie pukałbyś.

A może? Sądzisz, że jesteś aż tak sprytny?

Poczuła, że się rumieni, lecz jednocześnie powrócił

gniew, dodając odwagi.

- Skończyłem z rabowaniem - oświadczyła. - Przez

ciebie i tę twoją cholerną butę wyrzucili mnie na zbity

pysk.

- Naprawdę. Hmm, to fatalnie. Paskudna sprawa.

W wyrazie jego twarzy nie znalazła ani śladu współczucia

na poparcie tych słów. Wręcz się uśmiechał! Ten

uśmiech przyprawił ją o drżenie żołądka, przyspieszony

puls, zmącił wzrok i pomieszał myśli. I jak ma zarzucić

go pretensjami, skoro przy nim jej umysł przestawał

funkcjonować?

- Powinieneś pozwolić, żebym odwiózł cię do domu

i wytłumaczył - wytknął.

- Nic by to nie dało - odparła ponuro. - Dawno chciał

się mnie pozbyć. Dzięki tobie znalazł pretekst.

- Znalazł? Twój szef?

- Coś w tym rodzaju.

- Liczyłeś się więc z wyrzuceniem?

- Ale nie tak szybko. Nie teraz, kiedy nie mam pracy

ani grosza przy duszy - burknęła.

- Co się stało z pieniędzmi, które zarobiłeś tamtej

nocy? - zapytał lekko zaciekawiony.

Kolejny rumieniec wypłynął jej na policzki.

- Oddałem mu, licząc, że zmieni zdanie. Nie pomogło.

- W takim razie szukasz nowej złodziejskiej szajki,

do której mógłbyś dołączyć? Dobry Boże, chyba nie sądziłeś,

że tutaj ją znajdziesz, co?

Gdy zerknęła na niego, minę miał równie zbulwersowaną

jak głos. Powinna przytaknąć i podać mu kilka

powodów, dlaczego według niej pasował na złodzieja.

Przecież to nie ona wpadła na pomysł, żeby obrabować

lorda Jeamsa. Jednak wolała przejść do rzeczy.

- Powiedziałem już, że skończyłem z kradzieżą. Nigdy

tego nie lubiłem i mam nadzieję, że nie będę musiał

do tego wrócić. Szukam pracy,

- Jakiej pracy? - zapytał wyraźnie zdziwiony.

- Nie będę przebierał - odparła, wzruszając ramionami.

- Wystarczy jakiekolwiek uczciwe zajęcie, które

zapewni mi dach nad głową i miskę z jedzeniem. Odkąd

mnie wyrzucili, sypiam pod gołym niebem. A ponieważ

to twoja wina, myślę, że jesteś mi coś dłużny.

- Uważam za godne podziwu, że wolisz spać pod

gołym niebem na ulicy niż robić to, co tak dobrze ci wychodzi.

Trzeci raz spiekła raka.

- Uważaj sobie - warknęła, - Pomyślałem o tobie, bo

jesteś moim dłużnikiem, i przyszedłbym znacznie wcześ-

niej, gdybym nie stracił cholernie dużo czasu na poszukiwania.

Zaśmiał się w odpowiedzi.

- Skoro z takim uporem mnie obwiniasz za swe trudne

położenie, nie odeślę cię z pełnymi kieszeniami, nigdy

potem nie dowiadując się, czy mnie rozgrzeszyłeś.

Nie uwierzę, że będziesz tu zaglądać od czasu do czasu,

żeby dać znać, jak ci się wiedzie.

- Rzeczywiście zamierzałem cię prosić o pieniądze -

zaczęła, prostując się - ale dziewka służąca na dole powiedziała,

że brakuje tu służby. Postanowiłem więc, że

się najmę.

- Postanowiłeś? - Parsknął śmiechem. - A w jakim

charakterze - lokaja czy pokojówki?

Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Nie traktował jej poważnie.

To oczywiste. 1 wtedy dopiero dotarł do niej

sens jego słów, a właściwie omal nie zwalił jej z nóg. On

wiedział! Inaczej nie wspomniałby o pokojówce.

Nie było sensu się wypierać.

- Kiedy odgadłeś? - spytała wprost.

Oderwał się od ściany i niby od niechcenia zbliżał się

do niej. Zupełnie jak wilk osaczający ofiarę - pomyślała

spłoszona. Stanął przed nią i uniósł dłoń, planując dotknąć

jej policzka. Odsunęła się, a on zatrzymał rękę

w pół drogi.

- Nie zgadłem, moja droga - powiedział z uśmiechem.

- Potrafię rozpoznać piękne kobiety, niezależnie

od kryjącego je stroju. Chociaż uczciwie muszę przyznać,

że wolę je nagie.

Cofnęła się nerwowo o krok.

- Nie zobaczysz mnie nagiej.

Uniósł brwi.

- Nie? Hmm, szkoda. W takim razie dalsza dyskusja

nie ma sensu.

- Akurat! Mówiliśmy o pracy, którą mi dasz.

- Właśnie o tym dyskutowaliśmy - westchnął. - A ty

odrzuciłaś propozycję, nie zastanawiając się.

- Paradowanie nago? - prychnęła oburzona. - Nazywasz

to pracą?

- Mniej więcej. - Roześmiał się. - Chętnie zrobię z ciebie

moją utrzymankę. Uważam, że jesteś zabawna. Nie

miej mi za złe tego wyznania. Jestem pewien, że przez

jakiś czas oboje czerpalibyśmy z tego przyjemność.

Bells poczerwieniała, nie z zażenowania, lecz

z gniewu.

- Wybij to sobie z głowy, bracie. Ja szukam przyzwoitego

zajęcia, a ty mi je dasz, bo inaczej złożę wizytę

lordowi Jeamsowi i nie wątpię, że on mnie zatrudni

w zamian za informację, gdzie podziały się klejnoty.

Teraz nabab też poczerwieniał z oburzenia.

- To niedorzeczne! Brakuje ci dobrych manier i nie

masz pojęcia o prowadzeniu takiego domu jak ten. No

i wysławiasz się jak ulicznica.

- Potrafię dobrze mówić - oświadczyła powoli.

Powinna się była lepiej zastanowić, bo niewiele o tym

wiedziała. Niełatwo się dobrze wyrażać, zwłaszcza pod

wpływem gniewu czy zdenerwowania, co jest normalnym

stanem w obecności Cullena. Po piętnastu latach

przywykła do ulicznego żargonu.

Zaskoczyła go, lecz tylko na chwilę.

- A więc zamierzasz naśladować lepszych od siebie?

Ale nie wiesz, jak zachowywać się tak jak oni, prawda?

Jak masz zamiar sobie poradzić, nie narażając siebie i tego

domu na śmieszność?

- Ucząc się. Tak, dobrze słyszałeś. Nauczę się pracować

i zachowywać jak należy.

- Czemu? - naciskał zdesperowany. - Po co, u licha,

cały ten trud, skoro o wiele bardziej nadajesz się...

Rzuciła się ku niemu. Odskoczył, lecz chyba zrozumiał,

że jest zmęczona i na dziś ma dość znieważania.

Na wszelki wypadek postawiła sprawę jasno.

- Bo zamierzam znaleźć przyzwoitego męża i mieć

mnóstwo dzieci - warknęła. - Takie mam cele, brachu.

Dobra praca, mąż i rodzina - w tej kolejności. A ty mi

pomożesz osiągnąć pierwszy z nich, bo inaczej drogo

zapłacisz.

- A niech to szlag! - zaklął, po czym dodał z szyderczym

uśmieszkiem: - Kim, w takim razie, chcesz być?

Lokajem, jak mniemam?

Jeśli ten nabab znowu próbował ją znieważyć, to mu

się udało. A może dawał do zrozumienia, jakie trudne

zadanie bierze na siebie?

Czy rzeczywiście pasuje do tego eleganckiego arystokratycznego

świata, nawet jeśli ma w nim być tylko pokojówką?

Edwarda ogarnęła taka wściekłość, że z trudem

panował nad sobą. Nie zwykł gniewać się na kobiety,

ale szantaż?! Do pioruna, nawet święty by nie wytrzymał!

Nie mieściło mu się w głowie, że mogła się posunąć

do szantażu, lecz z drugiej strony powinien się liczyć

z takim obrotem rzeczy. Była bystra. Tego również się

nie spodziewał po kimś, kto pochodził ze slumsów, choć

udowodniła, co potrafi, tamtej nocy podczas włamania,

gdy wyratowała go z kłopotliwej, a może nawet niebezpiecznej

sytuacji.

Wspomnienie, ile jej zawdzięcza, nieco, zaledwie

odrobinę, złagodziło gniew.

Zupełny absurd. Potrafił radzić sobie z kobietami.

Gdzie się podziała cała jego finezja akurat w przypadku

tej jednej? Musi poszukać jasnych stron. Teraz, kiedy

będą mieszkać pod jednym dachem, prędzej czy później

zaciągnie ją do łóżka.

W obcowaniu z kobietami towarzyszyła mu ogromna

pewność siebie. Ta dziewczyna była dość wyjątkowa;

ogromnie pociągająca w męskim przebraniu, zadziwiająco

wysoka, niewiarygodnie śliczna z wielkimi fiołkowymi

oczami, a przy tym całkowicie odporna na jego

urok - przynajmniej na razie.

Niewątpliwie ją pociągał. Doskonale się orientował,

kiedy wzbudzał zainteresowanie u kobiet. Dała mu jednak

do zrozumienia, że to nieistotne. „Nie dotykaj mnie,

nawet się do mnie nie zbliżaj" - tak brzmiał dyskretny

komunikat. Czy w tym częściowo kryła się przyczyna

jego gniewu? Zupełna nowość dla niego. Nie, po prostu

nie lubił być szantażowany, i to w dodatku przez dziewkę,

na którą miał ochotę. A niech to szlag!

Westchnął. Ten odgłos wyrwał ją z zadumy.

- Zostanę pokojówką - oświadczyła.

- Szkoda. Chętnie bym popatrzył, jak sobie radzisz

jako lokaj.

Odpowiedziała mu nienawistnym spojrzeniem. Uniósł

brew.

- Ty tak nie uważasz? A przy okazji, nie wolno ci

okazywać niezadowolenia wobec chlebodawcy. Mówisz:

Tak, proszę pana", „Nie, proszę pana", „Dobrze, proszę

pana", i to z uśmiechem lub przynajmniej z twarzą

pozbawioną wyrazu. Jako kochanka natomiast możesz

stroić fochy.

Już chciała coś odpowiedzieć, lecz rozmyśliła się i odwróciła

plecami. Z jej dumnej postawy emanowało oburzenie

i gniew.

- Liczymy do dziesięciu, co? - zapytał z ironią.

Odwróciła się, uśmiechnęła układnie i wycedziła

przez zaciśnięte zęby:

- Tak, proszę pana.

Wybuchnął śmiechem. Nie potrafił zachować powagi.

W jednej chwili opuścił go cały gniew. Mimo wszystko

te jej próby zostania „kimś lepszym" mogą okazać się

całkiem zabawne. Pewnie podda się temu szantażowi,

o ile szantażystka skończy jako kochanka.

- W takim razie przejdźmy do rzeczy - powiedział,

ciągle się uśmiechając. - Zacznijmy od imienia.

- Wołają na mnie Bells - odpowiedziała nieco udobruchana.

- Nie, mam na myśli twoje prawdziwe imię. Jeśli rzeczywiście,

jak mówisz, chcesz zacząć wszystko od nowa,

konto musi być czyste.

- To moje prawdziwe imię - odparła nieugięta.

- Naprawdę? To nie jest zdrobnienie od Belladony lub...?

- To jedyne imię, jakie pamiętam. Jeśli dano mi inne

po urodzeniu, nic o tym nie wiem.

Zmieszał się nieco. Oczywiście, sierota może nie znać

swego imienia, a ta najwyraźniej nie ma również nazwiska.

Niesamowite, jak można poruszać się w świecie bez

nazwiska!

- Czy masz coś przeciwko temu, bym cię nazywał

Bella? - zapytał z wahaniem.

- Mam. Nie jestem żadną Bella. Przyjaciele wołają

mnie Bells. Ponieważ do nich nie należysz, możesz

nazywać mnie Bel.

Była rozkosznie zabawna z tym swoim uporem. Zgadywał,

że nie ustąpi nawet o cal. Pewnie nawyk. Jak podejrzewał,

musiała być twarda, wzrastając w takim środowisku.

- Moja droga, przypuszczam, że zostaniemy przyjaciółmi,

pozwól więc, że będę cię nazywał Bells. To ładne

imię o wdzięcznym brzmieniu.

- Daj se spokój, chłopie - ucięła zniecierpliwiona, po

czym na widok jego uniesionych brwi poprawiła się: -

Proszę pana.

- Bardzo dobrze. - Błysnął zębami w uśmiechu. -

Przejdźmy do następnej sprawy. - Czy w tym tobołku,

który tak kurczowo ściskasz, masz jakieś suknie?

Pokręciła przecząco głową.

- Nie, tylko moje zwierzątko i ubranie na zmianę.

- Kolejne spodnie, jak mniemam?

- Oczywiście - przytaknęła. - Przez piętnaście lat byłam

chłopcem.

- Dobry Boże, naprawdę?

Spłonęła rumieńcem.

- Hmm, zdajesz sobie sprawę, że wybrałaś pracę, która

wymaga kobiecego stroju? Mój ojciec może lekceważyć

konwenanse, lecz ja nie jestem moim ojcem. Z drugiej

strony nie oczekuję, że zaczniesz nosić uniform. To

kawalerskie gospodarstwo i mam nadzieję, że moja służba

znajduje przyjemność w pracy dla mnie. Niech cię

nie martwią za słabo wykrochmalone kołnierzyki, parę

zmarszczek na koszulach i tym podobne sprawy.

- Skoro mowa o sukni - zaczęła sztywno. - Czy

wspominałam, że nie mam pieniędzy?

- Zdaje się, że tak. - Posłał jej kolejny uśmiech. - Nie

przejmuj się. Moja ochmistrzyni znajdzie jakiś sposób,

ponadto wskaże ci lokum i wyda wszelkie instrukcje.

Idziemy! Chociaż dobrze się bawię w twoim towarzystwie,

muszę chyba oddać cię w jej ręce.

Podążyła za nim, po czym przystanęła u stóp schodów.

- Powiesz jej, że zgodziłeś mnie na służbę? I że nie

może mnie wyrzucić? - upewniała się. - Ostatnim razem,

kiedy dostałam pracę pokojówki, ochmistrzyni wyrzuciła

mnie po pierwszej rozmowie. Nie spodobała jej

się moja mowa czy wygląd.

- Wyobrażam sobie - podsumował z ironią.

- Nie, nie wyobrażasz - prychnęła. - Nigdy nie próbowałeś

zostać pokojówką.

- No nie. Raczej nie próbowałem.

- Cullen, nie wyśmiewaj się ze mnie. Tego nie zniosę.

To był mieszczański dom, wcale nie w takiej bogatej

dzielnicy jak ta.

Spoważniał.

- Próbowałaś już wcześniej znaleźć uczciwe zajęcie?

- Bez skutku. Albo mnie zaraz wyrzucali, albo w ogóle

nie chcieli. Nie umiem czytać, a to bardzo zmniejsza

możliwości.

- Chciałabyś nauczyć się czytać? - zapytał zaciekawiony.

- Jasne, ale jestem za stara na naukę.

- Na naukę nigdy nie jest za późno. Nie musisz jednak

się obawiać, że ktokolwiek cię stąd wyrzuci. Nie dostałaś

tej pracy w normalnych okolicznościach, pamiętasz?

Zaskoczyło go, że wydawała się zażenowana tą uwagą.

Kontakty z tą dziewczyną nie będą należały do łatwych.

Trzeba się z nią obchodzić jak z jajkiem. Przez tę

głęboko zakorzenioną postawę obronną łatwo ją urazić.

Nie ma w niej krzty uległości. No cóż, jest wyrzutkiem

z południowego Londynu. Czego się można spodziewać

po kimś, kto miał do czynienia z lepszymi od siebie tylko

wtedy, gdy ich okradał?

- Chodź - ponaglił ją. - Pani Zafrina zapewne jest

gdzieś na zapleczu. Polubisz ją. Lubi matkować. Ona...

Nie dokończył, bo frontowe drzwi rozwarły się z rozmachem

i do holu wkroczyła jego kuzynka, Rosalie. Miała

paskudny zwyczaj wchodzić bez pukania. Mieszkała

na tej samej ulicy i naturalnie wiedziała, że nie znalazł

jeszcze lokaja.

Była zaskoczona, natykając się na niego w holu.

- Mój Boże, nie spodziewałam się ciebie tutaj. Wychodzisz?

- Nie, właśnie lokuję służbę.

Spojrzawszy na Bels, zaszczyciła ją zdawkowym

uśmiechem.

- W takim razie sprawa załatwiona - rzuciła do Edwarda.

- Możesz łaskawie mówić jaśniej? - spytał, unosząc

brew.

Rosie westchnęła.

- Przyszłam, żeby zaproponować ci jednego z moich

lokai. Seth wrócił. Oczywiście muszę go przyjąć z powrotem.

Jest jak członek rodziny. Ale ten nowy, najęty

na jego miejsce, też doskonale sobie radzi. Nie potrzebuję

trzech lokai, tylko dwóch. Miałam nadzieję, że odstąpię

ci tego nowego. Jednak dwóch lokai to dla ciebie

za dużo, jeden w zupełności wystarczy. No i...

- Rosi, na miłość boską, nie ciągnij tej historii. Wykrztuś

wreszcie, o co ci chodzi.

Skarciła go spojrzeniem.

- Właśnie dochodziłam do sedna. Ten chłopaczek jest

za młody na kamerdynera; jak rozumiem, przyjąłeś go

na lokaja. Co rozwiązuje...

Tym razem Bells przerwała jej tyradę:

- Będę pokojówką, proszę pani. Obowiązki lokaja

uważam za zbyt łatwe.

Rosie spojrzała na nią spod przymrużonych powiek

i przewracając oczami, zwróciła się do Edwarda:

- Bardzo zabawne. Już rozumiem, dlaczego go nająłeś.

Będzie cię bez końca zabawiał takimi facecjami. No,

muszę uciekać. Mam dzisiaj mnóstwo spraw na głowie.

I nie zapomnij, że jesteś proszony na kolację.

- Jestem?

- Ach, jednak zapomniałeś! - rzekła zdegustowana.

Posłał jej rozbrajający uśmiech.

- Nie, to raczej ty nie pamiętałaś. Pierwszy raz o tym

słyszę.

- Przecież Emet miał wstąpić po drodze - no

pięknie - to on musiał zapomnieć. Ach, mniejsza z tym.

Teraz już wiesz, więc się nie spóźnij. Przyjdzie wuj Peter

i Kate. I Alec. A także Rayley z Vici. Zaprosiłam nawet

Jacoba.

- Alec jest w mieście? - zdziwił się Edward.

Kiwnęła głową.

- Jego statek zawinął dziś rano. Ponieważ jednak twój

ojciec z Sam bawią u wuja Antoniego w Haverston, Rayley

może czuć się nieco niezręcznie zostawiony sam sobie.

Chociaż podejrzewam, że Sam czym prędzej

wróci do miasta, kiedy usłyszy, że jej brat jest tutaj.

- Więc postanowiłaś go podjąć?

- Naturalnie. Twój ojciec może sobie nienawidzić

szwagrów, ale wszyscy pozostali darzą ich sympatią.

Edward zachichotał.

- Wiesz, że to nie tak. On... hm... po prostu za nimi

nie przepada.

- Tak samo jak nie przepada za moim mężem. - Naburmuszyła

się.

- No cóż, stary Carlise naprawdę chciał go powiesić.

- Podobnie jak braci Sam, ale kto by o tym pamiętał

- podsumowała z goryczą, znikając za drzwiami

Edwardowi brakowało tchu po tej krótkiej wizycie.

Taka właśnie była Rosalie - wyrzucała z siebie nieprzerwany

potok słów. Spojrzął na Bells, ona też wyglądała

na oszołomioną. Przeszło mu przez myśl, że ta cała paplanina

musiała jej się wydawać pozbawiona sensu.

- Czy jestem jedyną osobą, która widzi w tobie kobietę?

- spytał zaciekawiony, mając w pamięci reakcję

Rosi, a wcześniej Jacoba.

- Tak, niestety. - Wygięła usta z odrazą. - Zazwyczaj

udaje mi się dzięki spodniom. Ty jeden nie dałeś się

zwieść.

Postępując krok ku dziewczynie, musiał tylko nieznacznie

schylić głowę, żeby spojrzeć jej w oczy.

- Nie, to chyba z powodu wzrostu. Jesteś wyższa niż

niejeden mężczyzna. To rzadkość.

- Jakbym mogła coś na to poradzić! - odpaliła, najpierw

jednak zwiększając odległość między nimi.

- Nie obrażaj się. Nie ma w tym nic złego. Obawiam

się jednak, że pani Zafrina może mieć kłopot ze znalezieniem

jakichś gotowych rzeczy. Będziesz słać łóżka,

chodząc w...

Przerwał w pół zdania. Myśl o niej w pobliżu łóżka

zbiła go z tropu.

- To była siostra?

Bogu dzięki za bezpieczny temat.

- Nie, moja kuzynka Rosalie Hale . Wraz z mężem

Emetem mają dom na tej samej ulicy, ale przeważnie

siedzą w swojej wiejskiej posiadłości w Silverley.

- Łatwo dostrzec pokrewieństwo. Czy cała rodzina

tak wygląda?

- Nie, Cullenowie przeważnie mają jasne włosy i są wysocy

jak mój ojciec. Tylko kilkoro z nas, łącznie ze mną,

odziedziczyło wygląd po prababce. Tak bardzo przypominam

wuja Tony'ego, że przy poznaniu większość ludzi

bierze mnie za jego syna.

- Mówisz w taki sposób, jakbyś uważał to za zabawne.

- Bo tak jest.

- Założę się, źe twego ojca to nie bawi.

- Naturalnie, że nie, i dlatego to jest takie zabawne.

Kolacja przebiegała w swobodnej atmosferze. Tak zazwyczaj

bywało, gdy goszczono najbliższą rodzinę

i przyjaciół. Naturalnie Anthony nie darował sobie kilku

przytyków pod adresem męża Rosi, Emeta.

Carlise i Anthony Cullen zgodnie uważali, że Edward

Hale, kiedyś niezły hulaka, nie był i nigdy nie będzie

godny ich ulubionej siostrzenicy. To, że obaj bracia

przed ślubem też cieszyli się opinią rozpustników, nie

miało tu najmniejszego znaczenia.

Rosi uważali za kogoś szczególnego. Wszyscy czterej

bracia Cullen zajmowali się wychowaniem dziewczynki

po śmierci ich jedynej siostry. I chociaż Rosi

była po uszy zakochana w mężu, Carlise i Anthony nie

pozwalali mu na chwilę zapomnieć, że jeśli kiedykolwiek

ją skrzywdzi, będzie mieć z nimi do czynienia.

Tego wieczoru docinki Anthony'ego miały bardziej

dobroduszny niż złośliwy charakter, a po kopniaku wymierzonym

mu pod stołem przez jego żonę, ,

w ramach delikatnego upomnienia, że czas się pohamować,

Anthony skupił uwagę na Edwardzie.

- No i jak tam przedstawiają się sprawy z nowym

domem? Masz już służbę i meble, jesteś gotowy urządzić

wielkie przyjęcie?

Edward zakasłał.

- Służba w połowie, mebli prawie w ogóle, a co do

przyjęcia, być może w karnawale.

- Edward, masz własny dom? - zapytał wyraźnie zaskoczony

Alec Anderson, brat jego macochy.

- Od niedawna. - Edward się uśmiechnął. - Wuj Tony

i mój ojciec uznali, że czas, abym w pełni poznał, co to

kawalerski stan.

Anthony chrząknął znacząco.

- A niech mnie! Zabrzmiało tak, jakbyśmy mu wykupili

licencję na hulanki.

- Podejrzewam, że nieźle sobie poczyna i bez licencji

- dodała Rosi z szelmowskim uśmieszkiem.

- Nie zachęcaj go, kotku - skarcił ją Anthony. - Zależało

nam, żeby ten uroczy nicpoń nauczył się prowadzić

własne gospodarstwo i stał się niezależny.

- Tego akurat nie trzeba go uczyć - zaoponowała

Rosi. - Jest niezależny od dwunastego roku życia.

- Nie taką niezależność mieliśmy na myśli.

- Och, Tony, ona się z tobą droczy - wtrąciła

Tia, wymawiając słowa z miękkim szkockim akcentem.

- Wiemy, że przyświecały ci dobre intencje. - Po

czym dodała mu na przekór: - A prowadzenie własnego

gospodarstwa to żaden kłopot, skoro on od kilku lat pomaga

twemu bratu zarządzać majątkiem.

Tym razem Edward przyszedł w sukurs Anthony'emu.

- Nadzór nad czynszami, pilnowanie napraw i kontrolowanie

agentów to zupełnie inna sprawa niż zarządzanie

służbą domową.

- Trudno o dobrych służących, takich, których chce

się zatrzymać - wtrąciła Rosi. - A właśnie, Edward, jak

sobie radzi twój nowy lokaj?

- Skoro już o tym mowa, chętnie przyjmę twojego

człowieka - odparł Edward. - Przyślij go jutro.

- Doskonale. Mam nadzieję jednak, że nie pozbyłeś

się tego urodziwego młodzieńca tylko dlatego, że zaproponowałam...

- Nie, nic z tych rzeczy.

Edward nie zamierzał się wdawać w sprostowania co

do płci swego nowego służącego. Zrobił z Bells pokojówkę

odpowiedzialną za piętro, tak więc prawdopodobieństwo,

że Rosi się na nią natknie, było znikome.

Szczerze mówiąc, nie miał ochoty o niej rozmawiać ani

wyjaśniać, dlaczego zatrudnił byłą (hmm, miejmy nadzieję,

że byłą) złodziejkę.

Szczęśliwie rozmowa zeszła na inne tory, bo na wspomnienie

o Bells myśli Edwarda na dłużej zatrzymały

się na osobie nowej służącej. Budziła w nim zarazem

gniew i pożądanie, a uporanie się z tymi, jakże sprzecznymi

emocjami było dla niego nowym doświadczeniem.

Nad gniewem potrafił zapanować, co do pożądania zaś...

nie miał pewności. Gniew powinien zagłuszyć pożądanie.

A jednak wcale tak się nie stało.

Jak się okazało, nieobecność duchem podczas rodzinnych

kolacji miewa ujemne strony, bo nagle się dowiedział,

że Alec Anderson będzie u niego nocował. Nie

wiedział, jakim cudem akurat jemu przypadł zaszczyt

udzielenia gościny Alecowi do powrotu ojca z macochą

z podróży. Prawdopodobnie rodzina jednogłośnie uznała,

że teraz, gdy ma własny dom, towarzystwo sprawi

mu radość, bo wszyscy wiedzieli, że Edward i Alec się

ze sobą zgadzają. Co w istocie było prawdą.

Lubił Aleca Andersona. Świetnie się rozumieli i to

samo sprawiało im radość - czyli kobiety i jeszcze raz

kobiety. Przeżyli kilka gorących przygód, odkąd bracia

Andersonowie zaczęli zaglądać do miasta po ślubie ich

jedynej siostry, Samanthy, z Cullenem. Jednak w tej chwili

gość mieszkający w jego domu, w dodatku tak przystojny

jak Alec, nie był pożądany.

Kiedyś Sam stwierdziła, że jej brat ma ukochaną

w każdym porcie, co było całkiem prawdopodobne.

Czwarty z kolei z braci Andersonów, największy lekkoduch

z całej piątki, w wieku trzydziestu czterech lat nadal

uwielbiał miłosne podboje i ani myślał wiązać się

z jedną kobietą, toteż w jego przypadku małżeństwo nie

wchodziło w rachubę. Nawet widok starszego brata Dimitra,

kiedyś zatwardziałego kawalera, obecnie w szczęśliwym

stadle z Lena Malory, nie zmienił jego poglądów.

Podobnie jak Edward zdecydowanie uważał, że odmiany

dodają życiu smaku, a im ich więcej, tym lepiej.

Więcej niż średniego wzrostu, bo ponad metr osiemdziesiąt,

w świetnej kondyci dzięki wieloletniej kapitańskiej

zaprawie na własnym statku, Alec niewątpliwie

przyciągał wzrok kobiet. Bujna czupryna płowych loków

i oczy tak ciemne, że wydawały się wręcz czarne,

czyniły go niesamowicie przystojnym mężczyzną i właś-

nie dlatego Edeward nie miał ochoty gościć go pod swoim

dachem, chociażby nawet na krótko, akurat teraz,

gdy w domu była kobieta, wobec której miał konkretne

plany.

Kiedy przemierzali na piechotę niewielką odległość

dzielącą oba domy, zwrócił się do niego:

- Alec, jesteś pewien, że nie wolałbyś zatrzymać się

w hotelu na te parę dni? Nie mam jeszcze mebli. Dotychczas

kupiłem jedynie łóżka do sypialni. Reszta pokoi

stoi pusta. Posiłki jadam w kuchni.

Przynajmniej to pomieszczenie wyglądało na zagospodarowane,

bo nająwszy kucharkę, dał jej carte blanche

na zakup wszelkich niezbędnych przedmiotów. No i jego

sypialnia była w pełni urządzona dzięki naleganiom

Sam, żeby zabrał z domu całe umeblowanie swego

pokoju.

- Łóżko mi w zupełności wystarczy. - Alec się zaśmiał.

- Za wcześnie na spanie - zauważył Jacob, który zabrał

się z nimi, jako że mieszkał w pobliżu. - Może udamy

się...

- Nie dziś, Jacbo - uciął Alec. - To był dla mnie pracowity

dzień. Zawinięcie do tutejszego portu, gdy tyle

statków czeka na redzie, kosztuje sporo nerwów. No

i strawiłem sporo czasu w biurze okrętowym Skylark

Shipping, a jutro rano muszę znowu tam wrócić.

- Żarty sobie ze mnie stroisz, stary? Myślałem, że

wszyscy marynarze marzą o damskim towarzystwie po

zejściu na ląd.

- Oczywiście. - Alec błysnął zębami w uśmiechu. -

Ale wolę gonić za tego rodzaju rozrywkami, gdy nieco

odpocznę i będę myślał o łóżku jako o sprzęcie, który

nie służy do spania. Co powiesz na jutrzejszy wieczór?

- Świetnie. Już nie mogę się doczekać. Ed, czy

masz ochotę na...

Edward wolał zareagować, zanim pokusa okaże się

zbyt silna.

- Jack, ja też muszę się porządnie wyspać. Jeszcze

nie odespałem tamtego powrotu nad ranem sprzed paru

dni.

Wzmianka o wyprawie do domu Jeamsa sprawiła,

że Jacob już nie nalegał.

- Tak, racja. Skoro mowa o łóżku, to perspektywa

snu brzmi rzeczywiście kusząco, nieprawdaż?

Edward jednak nie udał się na spoczynek zaraz po powrocie.

Kiedy zaprowadził Aleca do pokoju, poszedł do

siebie i pociągnął za sznur dzwonka do pomieszczenia

dla służby. Miał nadzieję, że ochmistrzyni wyjaśniła

Bells, co sygnalizuje dźwięk dzwonka w jej pokoju.

Wątpił, żeby spała o tak wczesnej porze, choć, z drugiej

strony, mogła się już położyć.

Kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby dzwonek wyrwał

ją ze snu. Wyobrażenie łagodnej i rozespanej Bells

podsunęło mu inne pomysły oprócz chęci pokazania

jej, co potrafi leniwy pracodawca. Miała być na każde

zawołanie w dzień i w nocy, no, chyba że stałaby się podatna

na jego czar. Będzie reagować odpowiednio do sytuacji

- albo kara, albo wielkie rozkosze.

Najwyraźniej nie wyrwał jej z łóżka, bo zjawiła się

prawie natychmiast, co oznaczało, że nie musiała się

ubierać. Zdążył zdjąć koszulę i spodnie, gdy mocno zapukała

do drzwi. Otworzył natychmiast i wciągnął ją do

środka, nim Alec zdąży sprawdzić źródło hałasu.

- Puszczaj! - zaprotestowała i wyszarpnęła ramię

z uścisku.

- Ciszej! Mam gościa w pokoju po przeciwnej stronie

korytarza.

Uniosła brwi z niedowierzaniem.

- Czego chcesz?

Najwyraźniej zdobycie pracy, zapewnienie dachu nad

głową i wyżywienia nie złagodziły jej usposobienia. Chyba

musiała natychmiast pożałować tych słów, bo na

wszelki wypadek się od niego odsunęła.

Edward wiedział, że wyjawiając teraz, czego chce, popełniłby

błąd. Nie była jeszcze do tego przygotowana.

Jednak wyraz jego twarzy stał się dostatecznie wymowny,

bo nie umiał się kontrolować w pobliżu tej dziewczyny.

- Przynieś mi nową butelkę brandy - odparł szybko,

chcąc ją uspokoić. - Znajdziesz cały zapas w spiżarni.

- I po to mnie wezwałeś? - zapytała z niedowierzaniem.

- Przecież mogłeś sam po nią pójść.

Otworzył szeroko oczy, udając niewiniątko.

- Czemu miałbym sam to robić, jeśli mam pokojówkę?

Zaczęła coś mruczeć pod nosem, lecz zacisnęła usta

i poszła spełnić polecenie. Edward walczył ze śmiechem,

lecz kiedy parę minut później wróciła z brandy, miał już

poważną minę.

Usadowił się wygodnie w jednym z foteli przy kominku.

Gdy Bells zbliżyła się z butelką w wyciągniętej

dłoni, ruchem głowy wskazał jej gzyms nad kominkiem,

gdzie stała pusta butelka.

- Nalej mi kieliszek, skoro już tu jesteś - polecił, po

czym dokończył drwiąco: - I chyba nie muszę dodawać,

że masz mi go podać?

Wydała z siebie dość głośny pomruk zniecierpliwienia

i wychlupnęła niemal jedną trzecią butelki do lampki.

Kieliszek był raczej sporych rozmiarów. Najwyraźniej

nie miała pojęcia o nalewaniu alkoholi.

Westchnął, równie zniecierpliwiony jej nieznajomością

rzeczy.

- Następnym razem nie więcej niż cal - poinstruował.

Odwróciła się zesztywniała. Aż dziw, że nie oblała go

brandy, gdy zdecydowanym gestem wyciągnęła rękę

z kieliszkiem. Szkoda... Kazałby jej posprzątać. Myśl

o tym, jak pochylona nad swoim chlebodawcą, osusza

mu pierś ściereczką, była wyborna.

- Pościel mi też łóżko - przypomniał. - Pani Zafrina

wyjaśniła ci, co należy do twoich obowiązków, nieprawdaż?

- Jeszcze nie, chociaż wątpię, aby słanie łóżka do nich

należało.

- Ależ oczywiście i spodziewam się widzieć je rozesłane

każdego wieczoru. Jestem pewien, że szybko się

wszystkiego nauczysz. A skoro mowa o pani Zafrinie,

jak cię traktowała, gdy zostałaś pod jej opieką? Były jakieś

kłopoty? O ile pamiętam, wyrażałaś takie obawy.

Trochę odprężona zmianą tematu, ze wzruszeniem

ramion podeszła do łóżka i szarpnięciem ściągnęła kapę.

- To miłe stare kobiecisko. Kazała mi wszystko powtarzać

po kilka razy, aż nawykła do mojej mowy, ale

nie była na mnie zła.

- Bells, Bells - westchnął. - Spójrz tylko, jakiego

bałaganu narobiłaś. Łóżko należy ścielić starannie, a nie

tak, jakbyś zmieniała pościel. Chcę się wsunąć pod kołdrę,

ale nie zmagać z poszwami.

Zaczerwieniła się, wysłuchując pouczenia, lecz ku

jego zaskoczeniu nie wygładziła pościeli. Szantażem

wymusiła tę pracę, nie będzie więc podchodzić do niej

poważnie. Na to się zanosi, co zapowiada mnóstwo zabawnych

sytuacji, które jej zapewne nie ucieszą.

- Nie zapomnij przetrzepać poduszek - polecił.

Znowu zesztywniała, po czym walnęła pięścią w sam

środek poduszki. Edward przygryzł wargi, hamując

śmiech. Zemsta jest słodka.

- Teraz buty.

Spojrzała na niego z nerwowym napięciem i wracając

do gwary, zapytała:

- Ło co chodzi?

- Chodź, pomożesz mi je zzuć.

Nie poruszyła się.

- Ni masz do tego chłopa? - dociekała wyraźnie zdenerwowana.

- Jak się taki nazywa?

- Pokojowiec. Nie, niepotrzebny mi. Mam ciebie do

zajmowania się takimi drobnostkami.

Zmrużyła powieki. Chyba usłyszał gniewny pomruk,

ale nie był pewien. Czyżby chwila zastanowienia? Może

się przełamała pomimo bojowego nastroju. Krew zaczynała

mu szybciej krążyć. Widząc ją przy łóżku, zapragnął

ujrzeć ją w nim.

- Chodź tu - powiedział, nadając głosowi zmysłowe

brzmienie.

Otworzyła oczy, lecz nie podeszła. Podejrzewał, że

wprawił ją w zbyt duże zakłopotanie.

Chcąc zmniejszyć jej niepokój, spojrzał na stopy

i przypomniał:

- Moje buty! Chciałbym jeszcze dziś znaleźć się bez

nich w łóżku. - Ponieważ się nie poruszyła, wycedził: -

Czy mam ci przypomnieć, że sama chciałaś, wręcz nalegałaś,

żeby dać ci tę pracę?

Tym ją przekonał. Błyskawicznie podbiegła, chwyciła

za but i szarpnęła. Naturalnie w taki sposób nie dał

się zdjąć. Szarpnęła i pociągnęła jeszcze raz. Nie zsunął

się nawet o cal.

- Zdaje się, nie masz pojęcia, jak się do tego zabrać -

zauważył oschle.

- Mam - broniła się. - Tylko myślałam, że wy, bogacze,

nosicie buty, które łatwo schodzą.

- A zatem, droga dziewczyno, przestań się krygować

i stań okrakiem nad moją nogą. Zabierz się do tego

jak należy.

Stanęła tyłem do niego i czekała, aż weprze się drugą

stopą w pośladek, żeby pomóc jej ściągnąć but. Tym ra-

zem on znieruchomiał. Przyszła na górę w samej tylko

koszuli, spodniach i skarpetach, bez kubraka zasłaniającego

zgrabny tyłeczek, który nagle znalazł się w zasięgu

jego rąk. Potrzebował całej siły woli, żeby nie wykorzystać

sytuacji i zamiast stopy nie położyć na nim

dłoni.

Zły, że znowu wzbudza w nim pożądanie, pchnął

mocniej, niż to było konieczne. Zatoczyła się i poleciała

kilka stóp do przodu, kiedy but zjechał z nogi, lecz niezrażona,

wróciła natychmiast, żeby zająć się drugim.

- Widzę, że nadal chodzisz w swym złodziejskim

przebraniu - zagadnął ją, chcąc ostudzić zmysły. - Czy

pani Zafrina nie mogła ci znaleźć bardziej stosownego

odzienia?

Rzuciła mu przez ramię gniewne spojrzenie w odpowiedzi

na użyte przez niego sformułowanie.

- Nie mogła ~ odparła bez złości. - Zaprowadziła mnie

do krawcowej swej siostry. Stwierdziła, że tylko straciłybyśmy

czas, szukając gotowych rzeczy na mój wzrost.

Powiedziała, że nie powinnam pokazywać kostek.

- Szkoda. Odsłonięte kostki są interesujące.

Żachnęła się na widok jego uśmiechu.

- Pierwszą suknię dostarczą jutro, druga powinna

być gotowa za dwa dni.

- Tylko dwie? To za mało.

- Powiedziałam jej, że więcej nie potrzebuję.

- Ależ tak. Nie możesz codziennie prać rzeczy. To

czysta strata czasu. Powiem jej, żeby zwiększyła zamówienie.

A jak ci się podoba twój pokój? Jesteś zadowolona?

Drugi but zsunął się z nogi akurat w porę, żeby mogła

się odwrócić i spojrzeć na niego spod uniesionych brwi.

- A dałbyś mi inny, gdybym nie była?

Wstał z fotela i nachylając się nad nią, powiedział

konspiracyjnym tonem:

- Zawsze możesz dzielić ze mną pokój, gdybyś miała

na to ochotę. Ja bym miał.

Zesztywniała.

- Nic z tego, bracie.

Wyprostował się i westchnął, słysząc jej ton.

- Bells, nie możesz reagować tak wrogo na niewinne

flirty. Nie ugryzę cię, naprawdę, no, chyba żeby sprawić

ci rozkosz, co zazwyczaj mi się udaje. Mogę lekko

ugryźć cię w szyję - opowiadał chrapliwie. - Albo

w ucho, lepiej więc już stąd wyjdź.

Skwapliwie spełniła polecenie.

Bells biegła przez hol do kuchni. Nie popisała się

na samym początku, bo zaspała i musieli ją zbudzić.

Jaką dobrą ma pracę! Nie mogła uwierzyć, że mieszka

i pracuje w takim pięknym domu. Nawet korytarz

w skrzydle dla służby był wysłany dywanem! Jednak

Cullen nie wybrałby jej na pokojówkę, gdyby nie uciekła

się do szantażu. Źle się z tym czuła. Dlatego przysięgła

sobie, że będzie lepszą pokojówką od takiej zatrudnionej

w przyjęty sposób.

Na myśl o Edwardzie ogarnęło ją podniecenie, które

czym prędzej stłumiła. Niełatwo będzie wyrwać się

spod jego uroku, ale musi uważać, bo mężczyzna tego

pokroju doprowadziłby ją do zguby.

Bells weszła do kuchni. Krzątała się tam pani Clearwater.

Dobroduszna kobieta w średnim wieku, niewielkiego

wzrostu i o obfitych kształtach. Gotując, lubiła śpiewać

i robić dużo hałasu.

Kiedy wczoraj pani Zafrina przedstawiła Bells

jako pokojówkę odpowiedzialną za piętro, kucharka dostała

ataku śmiechu i nie mogła się uspokoić przez pra-

wie dziesięć minut, parskając za każdym razem, gdy na

nią spojrzała. Bells miała nadzieję, że to jej strój ją tak

rozbawił. Prawdopodobnie nigdy nie widziała kobiety

w spodniach.

Jej pomocnica, Claire, gderliwa dziewczyna, która ją

wczoraj wpuściła do domu, też już była w kuchni.

- Spóźniłaś się - przywitała ją.

- Wiem. Przepraszam.

- Jedzenie ostygło.

Powiedziała te słowa takim tonem, jakby to była wina

Bells. Claire miała zdecydowanie ponury charakter.

Grubawa, o spadzistych ramionach, chodziła wiecznie

skwaszona, a przynajmniej tak się Bells wydawało, bo

nie widziała u niej innej miny. A może tylko sprawiała

takie wrażenie w przeciwieństwie do pogodnej kucharki.

- Ni mam czasu teraz jeść - odparła Bels z tęsknym

westchnieniem na widok tak wielu przygotowanych

potraw. Była głodna.

- A niby czemu? - spytała opryskliwie Claire. - Dokąd

się wybierasz? Spóźniłaś się na śniadanie.

- A co z robotą?

- To ja zaczynam wcześnie, nie ty - odburknęła. -

Musisz czekać, aż pan opuści pokój, żebyś mogła posprzątać.

Nie można hałasować na górze, bo mógłby się

przypadkiem obudzić wcześniej, niż zamierzał.

- A jak beńdzie spał cały dzień?

- To będziesz pracować w nocy. I zacznij się lepiej

wyrażać - dodała z odrazą - bo mówisz jak przybłęda

z ulicy. Skąd jesteś?

Bells nic nie odpowiedziała, czerwona po uszy ze

wstydu. Mogłaby się lepiej wysławiać, lecz to wymagało

skupienia, o które trudno w zdenerwowaniu. Zresztą

fakt, że przypomniała sobie, iż kiedyś inaczej mówiła,

wcale nie oznaczał, że automatycznie powróci do tamte-

go sposobu mówienia. Od piętnastu lat używała języka,

który wydawał jej się naturalny.

Kucharka syknęła na Claire, po czym zwróciła się do

Bells:

- Nie przejmuj się, dziecko. Pani Zafrina ci wytłumaczy,

co i kiedy masz robić. Słuchaj jej instrukci,

a wszystko będzie dobrze.

W tej samej chwili ochmistrzyni stanęła w drzwiach.

- Tu jesteś - odezwała się na widok Bells. - Już

zjadłaś? W takim razie chodź ze mną.

Nie będzie reprymendy? Spóźniła się tylko na śniadanie?

Poczuła wielką ulgę, ale także ogromny głód.

Po raz ostatni rzuciła okiem na suto zastawiony stół,

schwyciła po drodze dwie bułki, wepchnęła je do kieszeni

i podążyła za ochmistrzynią. Odprowadził ją śmiech

kucharki, która wszystko widziała.

Pani Zafrina wzięła ją do jednego z nieużywanych

pokoi na górze, żeby tam dokładnie wszystko jej wytłumaczyć.

Pokój, obecnie prawie pusty, zostanie umeblowany,

więc ochmistrzyni wyjaśniła, co będzie należeć

do jej obowiązków.

W domu nie ma prawa być nawet pyłka kurzu. To

było pierwsze z przykazań pani Zafriny. Bells będzie

zabierać rzeczy do prania i przynosić czyste. Podłogi,

okna, wszystko, co znajduje się na piętrze pod jej

opieką, musi lśnić.

Piętro to jej królestwo, jak podkreśliła pani Zafrina.

Bells przypadło do gustu to sformułowanie. Jednak

do chwili, kiedy najmą pokojówkę odpowiedzialną

za parter, będzie musiała utrzymywać porządek również

w pomieszczeniach na dole. Kuchnią zajmuje się Claire.

Na razie większość pokoi na dole stoi pusta, tak więc ich

sprzątanie nie zajmie dużo czasu.

- Musisz poczekać, aż pan Cullen opuści swój pokój,

dopiero wtedy wejdziesz, aby posprzątać, chyba że bę-

dzie czegoś od ciebie chciał, to cię wtedy wezwie. Jeśli

będzie miał gości, musisz odczekać, aż zejdą na dół.

W żadnym wypadku nie wolno ci zakłócać snu nikomu

z użytkowników piętra. W tej chwili zatrzymał się u nas

krewny pana Edwarda, dlatego zajęte są dwie sypialnie.

Możesz wykonywać swe obowiązki w dowolnej kolejności,

najważniejsze, żeby pod koniec dnia wszystko

było zrobione.

Pani Zafrina wymieniła jeszcze mnóstwo innych

czynności, które Bells starannie odnotowała w pamięci,

lecz mimo to liczba tych prac nie wydawała się zapewniać

jej zajęcia na cały dzień. Podzieliła się tą myślą

z ochmistrzynią.

- No, a jak skończę wcześnie każdego dnia?

- Musisz być pod ręką, kiedy pan Edward przebywa

w domu, na wypadek gdyby czegoś potrzebował. Poza

tym możesz robić, co chcesz; odpoczywać, czytać, odwiedzać

przyjaciół, cokolwiek ci odpowiada. W niedzielę

masz wychodne, musisz tylko przedtem posłać łóżka

i sprawdzić, czy wszystko na twoim piętrze jest na właściwym

miejscu. Mogłabyś również popracować codziennie

nad sposobem wysławiania się.

- Hę?

- No właśnie. Powinnaś zapytać: „Co jest złego w moim

sposobie mówienia?" albo: „Co to jest wysławianie

się?" lub: „Przykro mi, ale mówię, jak mi się podoba".

- Ale... ja to właśnie powiedziałam. Wrzuciłam

wszystko w jedno słowo.

- Bez urazy, Bells lass. - Ochmistrzyni się zaśmiała.

- Przyznam, że rozczula mnie twoja mowa. Przypomina

mi młode lata. Nie zawsze pracowałam u arystokratów.

Sama zobaczysz, że kulturalny sposób mówienia

wyjdzie ci na dobre. Chyba że wolisz popadać

w zakłopotanie, mając trudności z wyrażaniem myśli.

Bells lass... Poruszył ją sposób, w jaki ochmistrzyni

się do niej zwróciła. Przywołał niewyraźne wspomnienie...

Siedzi w pokoju pośród zabawek, ktoś trzyma ją za

rękę i mówi: „Wybieraj, Bells lass. Tatuś powiedział,

że na te urodziny możesz dostać każdą zabawkę, jaką

sobie wymarzysz".

Czy naprawdę jej życie było takie cudowne, nim ktoś

je zniszczył, próbując ją skrzywdzić? A może to tylko jakiś

sen z przeszłości? Zaczynała ją boleć głowa, usiłowała

przypomnieć sobie coś więcej, lecz nie pojawiło się

żadne wspomnienie, które by dowiodło, że tamta sytuacja

była tylko fantazją lub że naprawdę się zdarzyła.

A pani Zafrina ciągle czekała na odpowiedź.

- Może... potrafiłabym lepiej mówić - powiedziała

z wahaniem. - To było tak dawno. Wiele zapomniałam.

Moja przyjaciółka, Emily, chciała, żebym mówiła tak jak

teraz. Wiele się nade mną napracowała, żeby mnie nauczyć.

- Hmm, dziwne. W każdym razie, jeśli nie masz nic

przeciwko temu, mogę cię poprawiać. Pan Edward wspomniał,

że też spróbuje ci pomóc.

- On?

- Tak, jest wyraźnie tobą zainteresowany. To dom ludzi

z wyższej sfery. Gdybyś pracowała dla rodziny kupieckiej,

nie byłoby to aż tak istotne. Natomiast służący

arystokratów potrafią być równie snobistyczni jak ich

chlebodawcy, a ty przecież chcesz dopasować się do otoczenia,

prawda?

Bells myślała nad tym przez chwilę.

- Chyba nie chciałabym zostać snobką, nie, raczej nie.

Pani Zafrina po raz kolejny wy buchnęła śmiechem.

- Dziecko, jesteś przezabawna. Od lat się tyle nie naśmiałam.

Nie sugeruję, abyś zmieniła się w snobkę. Co

to, to nie. Nie sądzę, abym ja nią była, a pan Edward na

pewno nie należy do snobów. Niewątpliwie będziesz

jednak spotykać innych służących z tej ulicy. No i musi-

my dokończyć meblowanie domu. Chcę powiedzieć jedynie,

że możesz natknąć się na ludzi, którzy będą przy

tobie zadzierać nosa, dobrze więc, abyś mogła odwdzięczyć

się im tym samym, bo przecież nie chcesz, aby cię

wyśmiewano? Nie, naturalnie, że nie. Nikt nie lubi, gdy

się z niego śmieją.

Bells nie spodziewała się rad tego rodzaju. Ponieważ

jednak zamierzała zdobyć ogładę, była wdzięczna

ochmistrzyni za jej sugestie.

- Dziękuję, proszę pani. Będę wdzięczna za naukę.

- Doskonale. Czy na razie możemy poświęcić na nią

pół godziny każdego wieczoru? Raz-dwa poprawimy

wymowę!

- Trzeba nadrobić zaległości z piętnastu lat. - Bells

się uśmiechnęła. - To zajmie więcej niż chwilę.

- Możliwe, lecz przecież nigdzie się nie wybierasz,

prawda? Mamy mnóstwo czasu.

Nigdzie się nie wybiera? Jakby część ciężaru spadła

jej z pleców. Gdyby tak jeszcze Cullen zechciał zdjąć

resztę...

- Hej! Jest tam kto?!

Bells usłyszała donośny głos kobiecy i wychynęła

zza narożnika na szczycie schodów, żeby spojrzeć na

dół, skąd dobiegało wołanie. W wejściu do holu stały

trzy piękne kobiety wystrojone według najnowszej mody.

Rozpoznała jedną z nich - kuzynkę Cullena, Rosalie

Jessice, która wczoraj złożyła mu niezapowiedzianą wizytę.

Jej obecność wyjaśniała, jakim sposobem weszły do

domu, gdy w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby im

otworzyć drzwi.

Bells nie zamierzała odpowiadać na pytanie damy.

Miała świeżo w pamięci swe obowiązki, a otwieranie

drzwi ani zajmowanie się gośćmi do nich nie należało.

Wiedziała, że nie mają jeszcze kamerdynera ani lokaja,

lecz gdzieś w pobliżu powinna być Claire, która dzień

wcześniej umiała otworzyć drzwi.

Cofnęła się, lecz o sekundę za późno.

- Ty, tam! Chodź tu, proszę.

Bells nie zareagowała. Wyglądało na to, że dama

zwraca się do niej, chociaż wcale nie musiało tak być.

Może Claire się pojawiła. Ktoś musiał wyjrzeć po takich

krzykach.

- Wiem, że mnie słyszysz, więc nie uciekaj. Proszę,

zejdź na dół.

Bells ponownie wytknęła głowę. Niewątpliwie Rosi

Hale patrzyła prosto na nią i przyzywała ją, kiwając

dłonią. Nie ma rady. Nieuprzejmość nie wchodziła

w zakres jej obowiązków.

Pokonała schody po swojemu, w paru susach, i pośliznąwszy

się na marmurowej posadzce, o mało nie wylądowała

na pupie. Cholerne śliskie posadzki! Nie miała

czasu się zarumienić, gdyż oniemiała na widok urody

trzech kobiet, widząc je teraz z bliska. Były nieziemsko

piękne! Jedna miała płomiennorude włosy i zielone

oczy. Bardzo drobna, niższa od Bells, wyglądała na

trzydzieści lat. Druga, młodsza, mniej więcej dwudziestopięcioletnia,

miała czarne, chyba z natury kręcone

włosy i łagodne szare oczy. Ponieważ ona również nie

była wysoka, Bells, stając przy nich, poczuła się jak olbrzym

ka.

Rosalie Hale była spokrewniona z Cullenem, a te dwie

kobiety? Powiedział, że reszta rodziny ma jasne włosy,

czyli nie były krewnymi. Skoro odwiedzają go takie

piękności, może wcale mu nie zależy na zaciągnięciu jej

do łóżka. Może się tylko przekomarzał. Była nikim

w porównaniu z tymi eleganckimi damami, bo to na

pewno damy. Dobre pochodzenie miary wypisane na

twarzy.

- Jak ci się podoba twoja nowa praca, młodzieńcze? -

zwróciła się do niej Rosi. - Mój lokaj zjawi się jeszcze

dzisiaj. Jestem pewna, że będziecie się zgadzać. To bardzo

miły człowiek. Jednak w tej chwili, jak mi się zdaje,

jesteś jedyną osobą, która może sprowadzić tu Edwarda.

Podejrzewam, że obaj z Alekiem nie udali się prosto na

spoczynek po wczorajszej kolacji u mnie. Poza tym ogólnie

wiadomo, że Edward nie należy do rannych ptaszków.

Czy on jeszcze śpi?

Było jeszcze wcześnie, dochodziła zaledwie dziesiąta.

Bells mogła z całą pewnością powiedzieć, że nadal był

w swoim pokoju, jako że nie odrywała oczu i uszu od

jego drzwi, żeby się schować za innymi drzwiami, kiedy

opuści sypialnię. Zamierzała unikać przypadkowych

spotkań z Cullenem w korytarzu na piętrze.

- Nie widziałem go dziś, no to pewnikiem jeszcze

leży w łóżku.

- W takim razie biegnij go obudzić. I powiedz mu,

żeby się pospieszył - poleciła Rosi, zamiast potraktować

tę informację jako sygnał do odejścia. - Musimy

dzisiaj obejść mnóstwo sklepów i magazynów, jeśli mamy

umeblować ten dom.

- Idzieta na zakupy?

- Właśnie. Jeśli będziemy czekać, aż sam się tym zajmie,

nigdy nie doprowadzi tego miejsca do idealnego

wyglądu. Musi podejmować gości, a jak ma to robić,

skoro brakuje tu nawet kanapy?

Bells zastanawiała się, czy Edward wie, że czeka go

podejmowanie gości. Uśmiechała się z satysfakcją, wchodząc

na górę. Jego kuzynka była tak despotyczna, że

Bells nie zdziwiłaby się, gdyby przyjmowanie gości

okazało się jej pomysłem.

W korytarzu przed drzwiami przystanęła gwałtow-

nie, bo teraz dopiero zrozumiała, że musi go obudzić.

Łudziła się nadzieją, że nie będzie go dziś oglądać. Liczyła,

że zdąży się przyzwyczaić do nowego zajęcia, nim

dojdzie do kolejnego spotkania. Po tym, co powiedział

wczorajszego wieczoru... Zaparło jej dech na wspomnienie

sposobu, w jaki na nią patrzył.

Podeszła do drzwi i mocno zapukała.

- Wstawaj, brachu. Masz gości! - zawołała, po czym

udała się biegiem do pustej sypialni. Jednak nie zdążyła.

Drzwi naprzeciwko pokoju Edwarda otworzyły się

i stanął w nich blond olbrzym.

- Jeśli w taki sposób masz zwyczaj budzić ludzi, to

do mnie przyślij pokojówkę, bo inaczej zrzucę cię ze

schodów na zbity pysk.

Bells była gotowa się rozpłakać. Kiedy już zaczynała

się dobrze czuć w tym domu, wszystko zepsuła,

obrażając członka rodziny Edwarda, i tak go rozzłościła,

że chciał ją zrzucić ze schodów.

Odwróciła się, żeby go przeprosić, i zapomniała języka

w ustach. Stał przed nią wysoki, jasnowłosy, olśniewający

mężczyzna. On był nie mniej zaskoczony, gdy

spojrzał jej w twarz.

- A niech mnie kule biją, jeśli nie jesteś kobietą. Zjem

cały statek, deska po desce.

- Bebech pełen drzazg nie brzmi zbyt zachęcająco -

powiedziała w ramach potwierdzenia.

Pokazał zęby w uśmiechu.

- Jak rozumiem, jesteś nową pokojówką? Albo raczej

pozwól, że ujmę to inaczej. Mam nadzieję, że nią jesteś,

a nie jedną z bogdanek Edwarda.

- Nie jestem niczyją bogdanką.

- Szczęście mi dziś sprzyja.

-Hę?

- To znaczy, że jesteś do wzięcia, kotku.

- Nic takiego nie znaczy - warknęła Bells.

- Nie załamuj mnie z samego rana. Mogę się nie pozbierać

po takim ciosie.

- Daj se spokój, brachu - ucięła, bo pewny siebie i radosny

mężczyzna ani trochę nie wyglądał na zdruzgotanego.

Odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie nawykła do

mężczyzn, którzy próbowali z nią flirtować. Co do kobiet,

owszem, te uwodziły ją na każdym kroku, widząc

w niej urodziwego młodzieńca. Miała w pogotowiu kilka

odpowiedzi, które nie obrażały, a jednocześnie dawały

do zrozumienia, że nie jest zainteresowana. Natomiast

mężczyźni... jak to, do diabła, możliwe, że następny tak

łatwo poznał się na jej przebraniu?

A niech to! Miała rację, martwiąc się, że dłużej nie da

rady udawać mężczyzny. W ciągu dwóch dni została

dwukrotnie zdemaskowana.

Odeszła zaledwie o krok, gdy dobiegł ją niezbyt przyjazny

głos Edwarda:

- Moi służący są raczej nietuzinkowi, Alec... tak się

złożyło.

- Ach, więc tak to wygląda? Nie dziwię się. Dla takiej

twarzyczki warto zrezygnować z morza.

- Czego naturalnie nigdy byś nie zrobił.

- Jasne, że nie. - Roześmiał się w odpowiedzi.

Jedne drzwi się zamknęły. Nie wiedziała, które. Zaryzykowała

rzut oka za siebie w nadziei, że to Edward

wycofał się do sypialni. Niestety. Stał i patrzył na nią,

w dodatku niekompletnie ubrany. Był w samych tylko

spodniach.

Stała jak wryta z zapartym tchem, tak zafascynował

ją ten widok. Był lepiej umięśniony, niż wydawało się

przez ubranie. Skórę na twardym torsie miał śniadą.

Z włosami wzburzonymi po śnie sprawiał wrażenie tak

niesamowicie pociągającego, że omal nie ruszyła ku niemu

jak ćma wabiona przez płomień...

O Boże! Rozglądając się za pierwszymi lepszymi

drzwiami, za które mogłaby czmychnąć, otworzyła najbliższe

i dała susa do środka. Jasny piorun, wylądowała

w szafie na czystą pościel i płócienne ścierki! Tkwiła

w ciemnościach, zaklinowana w wąskiej przestrzeni pomiędzy

regałem a drzwiami. Ale nie wyjdzie, żeby znowu

oglądać tego na wpół nagiego mężczyznę.

Zastukał do drzwi. Jęknęła bezgłośnie.

- Odejdź. Nie jesteś ubrany.

- Mogłabyś się przyzwyczaić.

- Ni cholery.

W odpowiedzi usłyszała cichy śmiech. Zacisnęła zęby.

- Z jakiego powodu, budząc mnie, o mało nie wyłamałaś

drzwi?

Zarumieniła się. Zapewne daje do zrozumienia, że

zastukała zbyt głośno. Że też w ogóle musi go budzić!

A sądziła, że to zadanie, najcięższy z obowiązków w tej

pracy, będzie przypadać jej tylko od czasu do czasu.

Musi znaleźć jakiś sposób, żeby się od tego wywinąć -

może umówi się z nowym lokajem, gdy się pojawi. Od

razu poczuła się lepiej, lecz zaraz sobie przypomniała,

że Edward czeka na odpowiedź po drugiej stronie drzwi.

I to półnagi.

- Z ważnego. Na dole czeka stado kobiet...

Głos ją zawiódł. Otworzył drzwi i oparł się o framugę,

krzyżując ramiona na nagiej piersi. Muskularnej piersi,

zwężającej się ku smukłej talii. Z rzeźbą mięśni i szerokimi

barkami. Natura hojnie go obdarzyła. Pewnie dlatego

zawsze sprawiał wrażenie takiego pewnego siebie.

Cholernie dobrze wiedział, że stanowi okaz męskiej urody

W tej chwili dopisywał mu humor, był wręcz rozbawiony.

Zawisła spojrzeniem na jego niebieskich oczach,

żeby nie patrzeć na pierś.

- Prowadzenie rozmowy przez zamknięte drzwi jest

raczej niemądre, nie sądzisz?

- Prowadzenie rozmowy jest niemądre, kiedy na dole

czekają goście.

- Kto taki?

- Kuzynka i jakieś dwie damy.

- Chyba nie wpadły powiedzieć mi „dzień dobry"? -

zapytał z nadzieją w głosie.

Potrząsnęła przecząco głową.

- Chcą cię ciągać po sklepach - odparła i nie wiedzieć

czemu złośliwa radość zabrzmiała w jej głosie.

Może dlatego, że łatwo było odgadnąć, iż nie przepadał

za zakupami i pewnie wolałby sam dokończyć meblowanie

domu.

Westchnął żałośnie.

- A niech to szlag! Wolałbym, żeby Rosi mnie

wcześniej informowała o swoich planach co do mojej

osoby. Ale to nie byłaby wtedy nasza słodka Rosi.

Bądź tak dobra i skocz do kuchni po kilka herbatników,

a ja przez ten czas się ubiorę. Moja kuzynka nie będzie

chciała czekać, aż zjem porządne śniadanie.

Wszystko, byle tylko zniknąć mu z oczu!

Tymczasem on nie zamierzał ruszyć się z miejsca!

Musiała się przecisnąć i przy okazji niechcący musnęła

jego ramię. I wtedy to ramię błyskawicznie się wysunęło

i pochwyciło ja wpół.

- Następnym razem, kiedy przyjdzie ci ochota chować

się w szafie, pomyśl o towarzystwie - szepnął, nachylając

się do jej ucha. - Byłabyś zaskoczona, jakie rozkosze

mogą czekać w takim przytulnym miejscu.

Nie odpowiedziała; nie byłaby w stanie wykrztusić

słowa, nawet gdyby przyszła jej na myśl jakaś riposta.

Wyrwała się i zbiegła po schodach. Usłyszała jeszcze

jego westchnienie. Nie do wiary, że w drodze do kuchni

nie rozpadła się na kawałki po tak bliskim spotkaniu

z Edwardem.

- Nie wiem, jak zamierzasz to zrobić. Jest zatwardziałym

kawalerem, a właściwie niepoprawnym uwodzicielem.

Zaleca się do panien wyłącznie dlatego, żeby

sprawić przyjemność rodzinie.

Tania Denaly z roztargnieniem słuchała słów przyjaciółki,

przyglądając się Edwardowi Cullenowi z przeciwległego

końca sali. Wysoki, a do tego niezwykle

przystojny, pozostawał widoczny w największym tłumie

i nie było kobiety, która nie zwróciłaby na niego

uwagi, gdy tylko wkroczył do sali. Czarny smoking leżał

na nim idealnie. Bujne włosy, nieco dłuższe, niż nakazywała

moda, zaczesane za uszy opadały falami na

kark, nadając mu nieco zawadiacki wygląd.

Obie panny wchodziły w świat w tym sezonie, lecz

to Tanya ściągała na siebie całą uwagę swą niezrównaną

urodą. Haidi zdążyła do tego przywyknąć, ponieważ

obie wzrastały w tym samym hrabstwie. Filigranowa

Tanya o blond włosach i chabrowych oczach przeżywała

wielki sukces towarzyski, pławiąc się w komplementach

oraz dowodach uwielbienia. Od chwili, gdy w zeszłym

tygodniu jej wzrok spoczął na Edwardzie Cullenie, zafascynowana

jego osobą, postanowiła za wszelką cenę go

zdobyć. Sądziła, że dopnie swego bez najmniejszego wysiłku,

i dlatego była rozdrażniona, bo nie dość, że ledwo

na nią spojrzał podczas przelotnej prezentacji w zeszłym

tygodniu, to teraz, kiedy znowu się spotkali, całkowicie

ją ignorował, jakby się w ogóle nie znali.

To niewybaczalne. W tym sezonie, tak jak się spodziewała,

miała u swych stóp wszystkich młodych dziedziców...

poza Cullenem. Ale żaden w tej chwili jej nie

interesował - właśnie z jego powodu.

Od czterech lat dochodziły ją słuchy o przystojnym

Cullenie, jednak mieszkając z rodziną na prowincji

i rzadko bawiąc w Londynie, nie miała okazji go spotkać

i sprawdzić, czy pogłoski były prawdziwe. Były.

Wyglądał zniewalająco.

lej przyjaciółka Haidi nie przestawała przemawiać

jej do rozumu:

- On zwraca uwagę wyłącznie na damy... - tu przerwała,

by dokończyć szeptem: - ...o których wie, że może

uwodzić bez ryzyka rezygnacji z kawalerskiego stanu.

- Haidi, nic nie rozumiesz - niecierpliwie zbyła ją Tanya

. - Wyjdę za niego, choćbym miała wcześniej mu ulec.

- Tanyo Denaly, nie posuniesz się do tego! - jęknęła

ze zgrozą Haidi.

Tanya wydęła kształtne usteczka i odciągnęła przyjaciółkę

na bok.

- Naturalnie, że nie - wyszeptała. - Ale czyż mało

mężczyzn stanęło na ślubnym kobiercu z powodu pewnych

niedyskrecji?

- Jakich niedyskrecji?

- Daj mi trochę czasu, a ja już coś wymyślę. Najpierw

jednak dam mu ostatnią szansę na rehabilitację.

Chodź. Przypomnijmy mu, że nas sobie przedstawiono.

- Mnie nie - zaznaczyła Haidi, nie mając ochoty na

udział w intrydze przyjaciółki.

- W takim razie ja dokonam prezentacji.

- Nie możesz być taka zuchwała! - opierała się Haidi.

- Sama ledwo go znasz.

Tania syknięciem dała wyraz zniecierpliwieniu i puściła

ramię przyjaciółki.

- Sądzisz, że dostaniesz od życia wszystko, co chcesz,

jeśli będziesz postępowała jak tchórz? - Westchnęła. -

Rób, jak uważasz. Pójdę sama. Jestem zdania, że nie ma

nic niewłaściwego w tym, iż podejdę do mężczyzny,

którego i tak zamierzam poślubić.

- Ale... ty nie...

Haidi zamilkła, zmieszana faktem, że mówi w pust-

kę, bo Tanya się oddaliła. Jej przyjaciółka zachowywała

się nadto śmiało. Oto jak postępuje dziewczyna uważana

za najpiękniejszą pannę w całej Anglii. Cechowała

ją iście królewska pewność siebie.

Edward spostrzegł manewr Tany i czym prędzej się

odwrócił, gotowy skorzystać z najbliższego wyjścia, lecz

drogę ucieczki odciął mu Alec.

- Nie takie miałem plany na wieczór - oznajmił. -

O wiele lepiej znoszę bywanie w towarzystwie, gdy

przedtem przepuszczę przez łóżko parę dziewek.

- No właśnie. - Edward się zaśmiał i ująwszy Aleca

pod ramię, zaczął zmierzać w stronę drzwi. - W takim

razie wychodzimy. Ten bal to pomysł Jacoba. Obiecał

się zjawić. My już zrobiliśmy swoje, więc...

- Edwardzie, nie możesz tak szybko wyjść. Jeszcze nie

zatańczyliśmy.

Mógł udać, że nie usłyszał, powinien tak zrobić, lecz

dobre maniery mu na to nie pozwalały. Odwrócił się

z bezgłośnym westchnieniem.

- Lady Tanyo, miło mi cię widzieć - odezwał się

uprzejmym, choć nieco znudzonym tonem w nadziei, że

w ten sposób da do zrozumienia, iż nie jest nią zainteresowany.

Nie zrozumiała. Obdarzyła go promiennym uśmiechem.

Rzeczywiście ten uśmiech i roziskrzone chabrowe

oczy czynią z niej skończoną piękność - pomyślał.

W tym sezonie stanowiła ozdobę salonów. I szukała

męża, co skutecznie go zniechęcało.

- Mnie również jest miło - odparła z fałszywą skromnością.

- Nie mieliśmy czasu porozmawiać ostatnim razem.

- Spieszyłem się na umówione spotkanie. W tej chwili

też już czas na mnie. Właśnie wycho...

Alec kuksnął go w żebro.

- Nie przedstawisz mnie damie?

Edward westchnął.

- Lady Tanyo Denaly, proszę poznać Aleca Andersona,

Brata mojej macochy.

- Poczułem się w tej chwili jak starzec - niechętnie

stwierdził Alec, ujmując dłoń wyciągniętą do Edwarda,

i uścisnął ją delikatnie. - Cała przyjemność po mojej

stronie, szczególnie jeśli pani przyszła bez męża - dodał,

nie puszczając jej ręki.

- Męża? Nie jestem jeszcze mężatką.

Alec chrząknął, widząc, że się pomylił, co było całkiem

zrozumiałe. Nawet on, Amerykanin, wiedział, że

wszystkie debiutantki ani po tej, ani po tamtej stronie

oceanu nigdy nie zbliżały się do kawalerów bez przyzwoitki.

- Przykro mi to słyszeć - odpowiedział, wprawiając

młodą damę w konsternację.

Edward omal nie wybuchnął śmiechem. Alec był żywo

zainteresowany, dopóki się nie dowiedział, że ma

przed sobą dziewicę.

- Przykro mi, mój drogi, lecz musisz odłożyć rozwijanie

znajomości z panną Denaly na inną okazję. Naprawdę

czas na nas. I tak już jesteśmy spóźnieni - zwrócił

się do przyjaciela, chcąc mu oszczędzić tłumaczenia

się z tej uwagi.

- Jaka szkoda! - odparł Alec. - Lecz skoro musimy...

- Tym razem to on pierwszy ruszył do wyjścia.

Pomimo radości, jaką sprawiły Bells nowe meble,

które tego dnia pojawiły się w domu, dopadła ją chandra

i trawiła aż do wieczoru, nie pozwalając zmrużyć oka.

Nie rozumiała, skąd wziął się ten ponury nastrój. Powinno

ją przepełniać szczęście. Przebrnęła przez pierwszy

dzień w uczciwej pracy i nikt jej nie wyrzucił. Miała

prawo być dumna, bo zyskała pewny grunt pod noga-

mi. Pozostali służący odnosili się do niej z sympatią.

A ochmistrzyni była nawet gotowa uczyć ją kulturalnego

języka. I miała cudowny pokój wyłącznie dla siebie.

Powinna szaleć z radości.

Przysłano jej też nowe ubrania. Były niewyszukane

i praktyczne, dostosowane do pracy. Biała bluzka z długimi

rękawami, wykończona falbanką przy mankietach

i dość luźną stójką pod szyją. Prosta czarna spódnica,

a do kompletu mały biały fartuszek. Co prawda obszyto

go riuszką, lecz z powodu głębokich kieszeni po bokach

i jednej wąskiej, która prawdopodobnie służyła do noszenia

miotełki z piór, wyglądał na dopełnienie stroju

pokojówki.

Dłuższy czas spędziła przed lustrem, podziwiając

swoje odbicie. Gdy założyła pasma włosów za uszy,

żeby uładzić niesforną czuprynę, zdziwiło ją, jaka jest

ładna. Nie, więcej niż ładna, ona nie ustępuje urodą tym

damom, które odwiedziły Cullena. Czy on to dostrzegał,

kiedy na nią patrzył?

Około południa, mniej więcej w tym samym czasie,

kiedy zaczęto przywozić meble, zjawił się nowy lokaj.

Nazywał się Embry. Młody, może parę lat starszy od

Bells, niepozorny z wyglądu, miał łagodne brązowe

oczy łani. Był rozmowny i wydawał się pogodny z natury.

Kiedy go przedstawiano służbie, Bells przyglądała

mu się uważnie, może zanadto uważnie, bo kilkakrotnie

spiekł raka. Nie pociągał jej, ale wiedziała, że należy do

tego gatunku mężczyzn, którzy nadają się na męża, postanowiła

więc poznać go lepiej, gdy nadarzy się ku temu

okazja.

Sen nie nadchodził. Wstała więc z łóżka i udała się na

piętro, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu.

Było, prócz mieszkańców. Dwaj młodzi bogacze zostali

w mieście, prawdopodobnie szukali dziewek, z którymi

mogliby się zabawić. Tak właśnie postępowali

młodzi panowie. Czy właśnie to nie dawało jej spokoju?

Że Cullen uganiał się za spódniczkami, bo ona go odrzuciła?

Powinna być zadowolona. Może przestanie ją

zaczepiać. Ta myśl wcale jej nie ucieszyła.

Zeszła na parter, nadal chmurna. Gdy skręciła za

róg w głębi korytarza, usłyszała trzaśniecie frontowych

drzwi i fragment rozmowy:

- W takim razie na co czekasz? To prosta dziewka -

mówił Alec.

- Nieprawda - odparł Edward. - I nie mam ochoty

o niej rozmawiać.

- Więc tak się sprawy mają. A mała ładniutka Tanya

Denaly, która pożerała cię wzrokiem przez cały bal?

Chyba nie chcesz powiedzieć, że w ogóle nie wzbudziła

twego zainteresowania?

- Czy wyglądałem na zainteresowanego?

- Ani trochę. I stąd moje pytanie. Dlaczego nie?

- Z tego samego powodu, z którego ty zrejterowałeś,

dowiedziawszy się, że nie jest mężatką. Pod tym względem

jesteśmy tacy sami, stary. Unikam debiutantek podczas

ich pierwszego, drugiego i każdego innego cholernego

sezonu. Tanya raczej nie ukrywa, że zagięła na mnie

parol, ale ją interesuje małżeństwo, mnie natomiast nie.

Nie wątpię, że wiesz, jak to wygląda.

- Tak, ślub albo nic - powiedział z westchnieniem

Alec. - Fatalnie. Ładna z niej bestyjka. I chyba gotowa

cię szczodrze obdarzyć.

- Wątpię - odparł Edward lekceważącym tonem. -

Niektóre z nich stawiają wóz przed koniem, ale tylko

dlatego, że są pewne, iż w końcu dopną swego. Miałem

okazję oglądać niejednego młodego szlachcica, który

wpadł w sidła przez taki błąd.

- Hę? - Długa przerwa. - A tak, masz na myśli małżeństwo.

Taaa... to przygnębiające. Ja tam się trzymam

dziewek z tawern i lupanarów.

- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że za dużo mówisz

po pijanemu?

- Nie jestem pijany. Może trochę zawiany. A dlaczego

wy, Anglicy, nie mówicie po angielsku? Czasem potrzeba

cholernego słownika, żeby was zrozumieć.

Odpowiedział mu cichy śmiech.

- Rzeczywiście w niektórych regionach ludzie mówią

z silnym akcentem, lecz tobie prawdopodobnie chodzi

o gwarę. To przejściowy etap. Za rok albo dwa może

zniknąć.

- I zastąpi ją coś równie niezrozumiałego?

- A czy wy, Amerykanie, nie używacie slangu?

- Ale nas można bez trudu zrozumieć - odparł

z wyższością Alec.

- Bez trudu dla ciebie, stary, ale nie dla kogoś obcego

jak ja, prawda?

- Edward, daj spokój z tymi wywodami logicznymi,

kiedy jestem po kielichu. Dostaję od nich bólu głowy.

Ed parsknął śmiechem. Mało brakowało, żeby

Bells mu zawtórowała - to było ostrzeżenie, że czas

położyć się spać, zanim odkryją jej obecność w korytarzu.

Teraz, kiedy Cullen wrócił do domu, natychmiast

zasnęła.

- Dziś wieczorem wydajemy proszoną kolację - obwieściła

pani Clearwater Bells i Claire następnego ranka.

- Pani Zafrina powie wam, co musicie robić. Dowiedziałam

się o tym wieczorem. Mamy bardzo mało

czasu na ułożenie menu i zakupy.

- Z takim małym wyprzedzeniem? - zapytała Bells,

napełniając talerz. Dzisiaj nie zamierzała przeoczyć

śniadania. - Czy nie rozsyła się wcześniej zaproszeń?

- Zazwyczaj tak - zgodziła się pani Clearwater. - Ale

nie wtedy, gdy przychodzi sama rodzina.

- Och - westchnęła Bells. - Będę się trzymać z daleka.

- Nic z tego. Razem z Claire będziecie podawać do

stołu. Tak samo Embry.

- Co podawać? - spytała Bells.

- Jedzenie i napoje, oczywiście.

- To ni moja robota - odparła rezolutnie Bells, zapominając

o poprawnej mowie, choć dotąd się pilnowała.

- Twoja, jeżeli nie ma dość służby - odparowała kucharka

ku przerażeniu Bells. - Wszystkie ręce się przydadzą,

gdy zjawi się od piętnastu do dwudziestu gości.

- Czyli to nie będzie sama tylko rodzina?

- Ależ tak. Cullenowie stanowią liczny klan. W tej chwili

nie wszyscy są w Londynie. Jak powiadają, głowa rodziny,

markiz na Haverston, rzadko zagląda do miasta.

Nie ma też dwóch córek hrabiego; siedzą z mężami

w wiejskich posiadłościach. A jedna to nawet poślubiła

diuka.

Królewskie koligacje - pomyślała Bells. Cholerny

bogacz jest spokrewniony z rodziną królewską! A pani

Clearwater niemal pęka z dumy, kiedy o tym mówi.

- Źle się czuję - poskarżyła się Bells.

- Akurat! - prychnęła kucharka. - Moja droga, to będzie

dobry sprawdzian twoich umiejętności. Przy naszych

wskazówkach dasz sobie radę.

Bells miała wątpliwości, ale wolała nie ciągnąć dłużej

tego tematu. Z nerwów rozbolał ją żołądek, więc nie

kończąc śniadania, poszła na górę do swych obowiązków.

Być może, jeśli zejdzie z oczu ochmistrzyni, to ta

zapomni wydać jej instrukcje i Bells nie będzie zmuszona

obsługiwać arystokracji.

W nerwowym amoku zakończyła sprzątanie do po-

łudnia - z wyjątkiem sypialni Edwarda. Jeszcze z niej

nie wyszedł, wolała więc się tam nie zbliżać.

Około południa odnalazła ją pani Zafrina i zabrała

do dużej jadalni na przeszkolenie. Do zapamiętania

było niewiele. Musi jedynie wiedzieć, kogo należy najpierw

obsłużyć, jak nalewać wino, nie ściągając na siebie

uwagi, no i obserwować kieliszki, aby je napełniać, kiedy

zajdzie potrzeba. Panowie na pewno wypiją aperitif

przed kolacją. Jeśli panie zażądają herbaty, poda ją na

tacy. Trzeba przez cały czas być w jadalni na każde skinienie,

na wypadek, gdyby ktoś miał jakieś życzenia.

Powinna trzymać się na uboczu i nie zwracać na siebie

uwagi.

- I postaraj się wyglądać najschludniej, jak tylko

możliwe - zaleciła pani Zafrina, zanim pozwoliła jej

odejść, żeby dokończyła sprzątanie.

Policzki Bels pokrył rumieniec. Rano Claire złośliwie

skomentowała jej pognieciony strój. Najwyraźniej

będzie musiała zrezygnować ze zwyczaju sypiania

w ubraniu.

- Bells, proszę do mnie!

Westchnęła w duchu. Ot i tyle wyszło z unikania Cullena.

On jeden pozostał na piętrze, a na dodatek nadal

tkwił w sypialni. Niestety, nie spał. Wołając ją, otworzył

drzwi i zostawił uchylone.

Zajrzała zza framugi. Leżał z głową wspartą na splecionych

rękach, swobodnie wyciągnięty na łóżku. Na

wpół ubrany. W białej batystowej koszuli i płowożółtych

bryczesach. A stopy miał bose.

Ona też wałkoniła się cały dzień, zanim dostała prawdziwą

pracę. Cholerni bogacze! Jak ma posprzątać pokój,

skoro on nie zamierza stąd wyjść?

- Nie masz przez cały dzień nic do roboty gdzie indziej?

- zapytała ostrzej, niż zamierzała.

Tym tonem ściągnęła na siebie uwagę. Zaskoczony,

otworzył szeroko swe kobaltowoniebieskie oczy. A nawet

zerwał się i usiadł na krawędzi łóżka.

- Boże, jak ty pięknie wyglądasz! - zawołał.

Bells ucieszyłyby te słowa z ust Embriego, natomiast

komplement Cullena nie zrobił na niej wrażenia, bo

dobrze wiedziała, o co mu chodzi. Poza tym nie była

w najlepszym nastroju.

- Cholerny łgarz. Już dziś dwa razy usłyszałam, że

chodzę wymięta.

- Moja droga, nawet pogniecione ubranie nie ukryje

twojej urody. To, co masz na sobie, nie zniekształca zdumiewająco

delikatnych rysów twarzy, nie wpływa na

zmianę wyjątkowego koloru włosów ani fiołkowych

oczu. Ponieważ jednak wszystko miałem już okazję

wcześniej oglądać, powinienem zawołać: „Dobry Boże,

ależ ty masz ładny biust!"

Policzki Bells pokryły się szkarłatem. Nie mogła go

jednak nazwać kłamcą, zwłaszcza że wczoraj spędziła

pół godziny przed lustrem na podziwianiu, jak pięknie

rysują się jej piersi pod bluzką.

- Gadanie o moich piersiach jest niestosowne, co

nie? - ofuknęła go, w zdenerwowaniu wracając do ulicznej

gwary.

- Tylko w mieszanym towarzystwie - zapewnił ją,

śmiejąc się zupełnie nieskruszony.

- To ty tak rozmawiasz ze wszystkimi służącymi,

hę? - spytała, opuszczając kąciki ust.

- Nie, tylko z tymi, z którymi mam nadzieję nawiązać

kontakty intymne. A propos, to bardzo wygodne łoże.

Wolisz je wypróbować później czy na przykład teraz?

Gdzie miała rozum - po co zadaje pytania, które go

tylko rozzuchwalają?

- Zbliżę się do twojego łóżka wyłącznie po to, żeby

je posłać, kiedy wstaniesz.

- Jestem zraniony - westchnął.

- Jesteś rozleniwiony. Idź gdzieś coś robić, żebym

mogła posprzątać pokój.

- Przecież robię. Dochodzę do siebie po nocnych hulankach

i nabieram sił na dzisiejszy wieczór. Poza tym

pokój wcale nie musi być pusty. Możesz posprzątać wokół

mnie. - Obrócił się na bok i podparł na łokciu. -

Udawaj, że mnie tu nie ma - powiedział, posyłając jej

kolejny uśmiech.

Jasne. Jakby to w ogóle było możliwe. Może spróbować

nie patrzeć na niego. A niech to diabli, nic z tego,

przecież wie, że będzie ją obserwował! A nawet gdyby

na nią nie patrzył, to ona i tak będzie myśleć, że patrzy,

i będzie zerkać na niego, by to sprawdzić i...

- Zaczekam.

- Nie możesz - oznajmił radośnie. - Będę tu odpoczywać

aż do kolacji.

Zacisnęła zęby, wyszarpnęła szczotkę z piór z kieszeni

fartuszka i ruszyła ku małemu sekretarzykowi, zamierzając

przypuścić nań atak. I... stanęła jak wryta na

widok leżącego tam kapelusza. Wczoraj go nie było.

- Mój kapelusz! Czemu go trzymasz?

- Zostawiłem go na pamiątkę... pewnej interesującej

przygody - odparł lekceważącym tonem.

- Brakuje mi go.

- Trudno. Teraz należy do mnie.

Obejrzała się na niego zaciekawiona.

- Po co ci? Przecież w życiu go nie włożysz.

- Nie zamierzam go nosić. Ale też nie chcę się go pozbyć.

Tak więc jeśli zniknie, będę wiedział, gdzie należy

go szukać, mam rację?

- Skończyłam z kradzieżami.

- Miło mi to słyszeć. W takim razie kapeluszowi nic

nie grozi.

Gniewne spojrzenie, jakie posłała mu w odpowiedzi,

jedynie go rozbawiło.

- Rozchmurz się, kotku. Dobrze wiesz, że nie pasuje

do damskich szmatek. Teraz powinnaś nosić czepki z falbankami.

- Chodzę w tych cholernych fatałaszkach, lecz nie

dla mnie te głupie damskie kapelusze.

- Znowu myślisz jak mężczyzna - skarcił ją.

- No to mnie zastrzel.

Tak jak zamierzała, zajadle natarła na sekretarzyk, lecz

ku swemu rozczarowaniu nie znalazła kurzu, który mogłaby

rozpylić po pokoju. Starannie omijała swój - jego

kapelusz. Czuła, że śmieje się w duchu, iż udało mu się

wyprowadzić ją z równowagi tym kapeluszem. A niech

tam, co to ją obchodzi!

Gdy prześliznęła się wzrokiem po pokoju, okazało

się, że tak dokładnie go wysprzątała poprzedniego dnia,

iż poza paroma częściami garderoby, rozrzuconymi tu

i ówdzie, panował w nim niemal idealny porządek. Pozbierała

leżące rzeczy i skierowała się w stronę drzwi,

pilnując się, by nie spojrzeć w stronę łóżka.

- Dalibóg, Bells, nie chcesz chyba tak szybko pozbawić

mnie swego uroczego towarzystwa, co?

Wydawał się szczerze rozczarowany. Ani chybi kolejny

podstęp. Mimo to przystanęła przed drzwiami.

- Dziś wieczorem przychodzą goście. Czeka nas mnóstwo

pracy, zanim się zjawią.

- Ach tak, mój debiut towarzyski jako pana domu -

westchnął. Po czym dodał nieco drwiącym tonem: - Naśladujesz

innych, prawda?

Znieruchomiała, bo na pewno miał na myśli jej mowę.

- Nie, pani Zafrina daje mi lekcje.

- Wielkie nieba! Taki szybki postęp! Zdumiewające.

Wyraźnie z niej kpił, toteż nie zamierzała wyznać, że

coraz częściej powraca do niej język, jakim się kiedyś

posługiwała. Jednak gdy była speszona lub zdenerwowana,

nadal robiła błędy i dlatego wolała zmienić temat.

- Dziwię się, że tak śpieszysz się z tym przyjęciem.

Ledwo zdążyłam doprowadzić do połysku te nowe

meble.

- Zapewniam cię, że to nie był mój pomysł.

Uniosła brwi.

- Niech zgadnę. Twojej kuzynki?

- Naturalnie.

Był wyraźnie niezadowolony, co jej z kolei bardzo

poprawiło humor. Pozwoliła sobie nawet na zuchwały

uśmieszek.

- Głowa do góry, brachu. Podobno przychodzi sama

rodzina. Przed rodziną nie trzeba się popisywać, nie?

- Wręcz przeciwnie. To znajomymi niewiele bym się

przejął. Natomiast rodzina musi odnieść wrażenie, że

wszystko jest jak należy, bo inaczej połączą siły w dochodzeniu,

dlaczego sobie nie radzę, i roztoczą nade

mną kuratelę.

- Jesteś dorosłym mężczyzną. Czemu nie pozwolą ci

żyć po swojemu?

- Bo mnie kochają.

Bo mnie kochają". Bells długo nie mogła pozbyć

się tych słów z myśli. Przyjemnie mieć taką rodzinę.

Tam gdzie dorastała, nigdy nie czuła się jak w prawdziwej

rodzinie. Dzieciaki trafiały do bandy Laurenta, mając

od pięciu do dziesięciu lat, nie było więc szans na

więź tworzącą się od urodzenia, a odchodziły, żeby żyć

na własną rękę pomiędzy czternastym a siedemnastym

rokiem życia. Rzadko się zdarzało, aby którekolwiek

z nich pojawiło się z wizytą. Gdy odchodzili, znikali na

dobre.

Bells lubiła pomagać młodszym dzieciom i w ciągu

tych wielu lat nawet miewała swoich ulubieńców, ale

nie myślała o nich jak o siostrach i braciach. Jedynie

z Emily łączyła ją prawdziwa więź. Ona była jak siostra.

Lecz odkąd Emily zaczęła parać się prostytucją, Bells

nie mogła poświęcać jej zbyt dużo czasu.

Teraz może założyć własną rodzinę. Od lat towarzyszyła

jej ta myśl, chociaż wcześniej nigdy nie traktowała

jej poważnie, gdyż przebranie uniemożliwiało szukanie

męża, skoro sama wyglądała jak mężczyzna. Teraz przynajmniej

była sobą lub usiłowała nią być i nic nie mogło

powstrzymać jej od zamążpójścia, jeśliby tylko trafił się

odpowiedni kandydat. I wtedy wreszcie będzie miała

własną rodzinę.

Cullenowie nie przybyli wszyscy razem; zaczęli napływać

na parę godzin przed kolacją. Pierwsi zjawili się Rosi

i Emet Haleyowie, pewnie dlatego, że mieszkali

zaledwie parę domów dalej.

Rosi stanęła jak wryta na widok Bells w białej

bluzce i w ciemnoniebieskiej spódnicy, przepasanej modrym

fartuszkiem.

- Niesłychane - zauważyła jedynie. - Chyba słabnie

mi wzrok. Zazwyczaj potrafię odróżnić kobietę od mężczyzny,

obojętnie, co ma na sobie.

- To pewnie przez te włosy, psze pani. Noszę krótkie,

po męsku.

- Możliwe - westchnęła. - Po prostu czuję się okropnie

niezręcznie, popełniwszy taką ogromną pomyłkę.

- Śliczna dziewczyna. - Bells usłyszała, jak Emet

mówi do żony, kiedy szli przez rozległy salon, żeby

dołączyć do Aleca.

- Nie powinieneś tego zauważyć - skarciła go Rosi

z nutką rozbawienia w głosie. - Jestem pewna, że jej

uroda nie uszła uwagi Edwarda.

Przybywali kolejni członkowie klanu Cullenow.

Wpuszczał ich Embry. Bells natomiast musiała przy-

nieść tacę z herbatą, a potem pod wieczór następną. Ze

szczątków rozmów wychwytywała imiona. Kuzynka

z ciemnymi włosami to Victoria, żona Rayleya, jednego

z postawnych jasnowłosych Malorych. Ojcem Rayleya

był Jason, ów markiz, który rzadko zjeżdżał do miasta.

Rudowłosa piękność miała na imię Tia - to żona

Anthony'ego, wuja Edwarda. Bells oniemiała na jego

widok podczas pierwszego spotkania. Wyglądał jak starsza

kopia Edwarda. To musi być dziwne uczucie, gdy

człowiek może zobaczyć, jak będzie wyglądał w przyszłości.

Ta starsza wersja była niesamowicie przystojna,

nic dziwnego więc, że od Edwarda wręcz biła pewność

siebie. Wiedział, że ma przed sobą bardzo wiele lat

na miłosne podboje.

Pojawił się kolejny wuj, o którym wspominała pani

Clearwater - Marcus, jowialny dżentelmen z jasnowłosej

linii rodziny. Starszy o jakieś dziesięć lat od

Anthony'ego, był głową własnej sporej rodziny. Przyszedł

z małżonką, Charlotte, i z dwoma dorosłymi synami:

Harym oraz Paulem. Mieli również trzy córki,

już zamężne, lecz dzisiaj nieobecne. Dwie mieszkały na

prowincji, a najmłodsza, Amy, popłynęła w rejs do

Ameryki ze swym mężem Warrenem, jednym z braci

Aleca Andersona. Spodziewano się ich powrotu latem,

lecz dokładnie kiedy, nie wiadomo.

Pośród zaproszonych gości miała być wyłącznie rodzina

i najbliżsi przyjaciele, pozwolono więc Judith, córeczce

Anthony'ego i Reginy, uczestniczyć w kolacji.

Była śliczna, co wcale nie dziwiło u dziecka tak urodziwych

rodziców. Po matce odziedziczyła miedzianorude

włosy, a oczy, tak jak u Rosi i Edwarda, miała w odcieniu

kobaltu. Cechował ją duży wdzięk i charakterystyczna

dla dzieci szczerość wypowiadanych sądów.

Zanim podano kolację, podeszła do Bells i przypatrując

się jej przez chwilę z uwagą, orzekła:

- Jesteś bardzo ładna.

- Ty też.

- Wiem - odparła, westchnąwszy przy tym, jakby

niezadowolona z tego faktu. - Mówią, że kiedy dorosnę,

przysporzę tatusiowi zmartwień.

- Czemu?

- Z powodu wszystkich moich konkurentów.

- Będzie ich aż tak wielu? - spytała Bells.

- Tak, całe setki. Wujek Carlise uważa, że tatuś sobie

nimi nie poradzi. Twierdzi - tu zniżyła głos do szeptu

- że wyjdzie na dupka.

Bells walczyła ze śmiechem.

- A ty co o tym myślisz?

- Że wujek Carlise może mieć rację.

Tym razem Bells parsknęła śmiechem, ale zaraz pożałowała

swego braku powściągliwości. Wszystkie oczy

skierowały się na nią i może, pomimo zakłopotania,

zniosłaby to jakoś, gdyby nie poczuła na sobie wzroku

Edwarda.

Przechadzał się między gośćmi, zamieniał kilka słów

z nowo przybyłymi, całkowicie ignorując Bells na jej

stanowisku przy drzwiach. Teraz jednak zdawał się pożerać

ją spojrzeniem. 1 wszyscy o niej mówili. Wiedziała

to, czuła, a nawet tu i tam wychwytywała strzępy rozmów,

nie do końca pojmując ich sens. Świadomość, że

znalazła się w centrum uwagi, wprawiła ją w zażenowanie.

- Naucz ją, gdzie jest jej miejsce - Anthony radził

szeptem Edwardowi w drugim końcu salonu. - Służący

się rozpuszczą, kiedy odkryją, że jest twoją kochanką.

Jasonowi sypianie z ochmistrzynią uchodziło na sucho

przez ponad dwadzieścia pięć lat, ale on korzystał z sekretnego

przejścia do pokoju Molly. Wątpię, aby ten dom

posiadał podobne udogodnienia.

- Kiedy ja wcale z nią nie sypiam.

- Łżesz jak pies. - Anthony się zaśmiał. - Nie przepuściłbyś

takiej ładnej sztuce.

- Nie zamierzam - odburknął Edward. - Po prostu

jeszcze do tego nie doszło.

Anthony wygiął w łuk czarną brew.

- Drogi chłopcze, czyżby brakło ci wyrafinowania?

Edward spochmurniał.

- Zaczynam tak myśleć. Muszę cały czas powtarzać

sobie, że ona jest wyjątkowa.

- Wyjątkowo piękna, zgadzam się z tobą w stu procentach.

Lecz, zdaje się, nie to miałeś na myśli.

- Nie. Pod każdym względem jest nietypowa. Przeszłość,

nawyki, wszystko, co wiąże się z jej osobą, wykracza

poza przeciętność.

- Młody człowieku, nie może być aż tak wyjątkowa -

zaoponował Anthony.

- Zdziwiłbyś się. Wczoraj wyrażała się jak chuligan.

Dzisiaj słyszałem ją mówiącą niczym angielska guwernantka!

Myśli jak mężczyzna. Prawdę mówiąc, dopiero

parę dni temu przestała chodzić w spodniach. Lecz ledwo

wskoczyła w spódnicę, już szuka męża - wymamrotał

na koniec.

- Ma na myśli ciebie? - Anthony zakasłał.

- Nie, wie, że jestem zatwardziałym kawalerem i dlatego

nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Ona rozgląda

się za porządnym kandydatem.

- Ta historia ze spodniami jest oryginalna. - Anthony

znów się zaśmiał. - Natomiast reszta całkiem typowa.

Jak większość kobiet chce znaleźć porządnego męża.

- Nawet kiedy sama nie jest porządna? - zapytał Edward,

unosząc brew.

- Ach, rozumiem. Dąży do awansu społecznego, tak?

No cóż, skoro naprawdę nie masz szansy jej zdobyć, powinieneś

rozważyć, czy się jej nie pozbyć, aby nie mieć

pokus.

Edward się wreszcie rozchmurzył.

-Cullenowie tak łatwo się nie poddają.

- Czy twarz tej pokojówki nie wydaje ci się znajoma?

Mzrcus zwrócił się do żony w innej części salonu.

- Raczej nie - odparła Charlotte.

- Nie potrafię jej umiejscowić, niemniej mam wrażenie,

że gdzieś ją już widziałem. - Zadumany, ściągnął

brwi.

- Prawdopodobnie przelotnie, może na ulicy albo

w jakimś sklepie. Takie ładne dziewczęta robią wrażenie.

- Zapewne - westchnął. - Ale będzie mnie męczyć,

gdzie ją mogłem widzieć.

Przy kominku Hary z takim samym westchnieniem

jak ojciec mruknął do brata:

- Edward zapewne już dopiął swego.

- Jasne - zgodził się Paul z lubieżnym uśmieszkiem.

- Niech mnie kule biją, jeśli pozwoliłbym jej odgrywać

pokojówkę.

- Może ta rola jej odpowiada.

- Raczej nie zdążyła się jeszcze zorientować, że prócz

uszczęśliwiania naszego kuzyna nie musi stuknąć palcem

o palec. Taki to ma szczęście! Gdzie on wynajduje te

wszystkie ślicznotki? W jakimkolwiek towarzystwie się

pojawi, najładniejsze kobiety starają się przyciągnąć jego

uwagę. Naturalnie Tania Denaly zagięła na niego parol,

a tak mi się podobała - wyznał. - Zastanawiałem

się, czy nie zalecać się do niej, nawet była mną zainteresowana,

dopóki nie zjawił się nasz kuzynek i nie wpadł

jej w oko.

- Wiem, o czym mówisz - odparł Henry. - Szkoda,

że Edward nie jest żonaty. Cholernie trudno dojść do porozumienia

z pannami, gdy kręci się w pobliżu. Ten sam

problem był z Rayleyem, dopóki się nie ożenił.

- Zdążymy się zestarzeć i posiwieć, zanim Edward

zdecyduje się zmienić stan.

Na środku salonu Rosi, siedząc na jednej z dwóch

nowych kanap, powiedziała do Victori:

- Nie wiem, co myślał Edward, zatrudniając ją w tym

domu. Chyba wuj Carlise będzie musiał odbyć z nim rozmowę

na temat lekceważenia konwenansów.

- Moja droga, to kawalerskie gospodarstwo.

- Tak, wiem. Wątpię, aby któryś ze służących miał

mu za złe, jeśli chce trzymać w domu kochankę. Jeśli potrafi

zachować dyskrecję, uniknie plotek. Tymczasem on

ją zgodził na pokojówkę i dojdzie do niesnasek wśród

służby. I to wszystko skupi się nie na nim, lecz na tej

biednej dziewczynie.

Victoria poklepała Rosi po dłoni.

- Myślę, że powinnaś mu pozwolić samemu się

z tym uporać. Nigdy przedtem nie miał służących. Zrozumie,

o co chodzi. Jego ojciec i wuj niewątpliwie dobrze

sobie radzili. Byli niepoprawnymi rozpustnikami,

a o ile mi wiadomo, bardzo sprawnie prowadzili dom.

Gdyby Bells wiedziała, że wszyscy Cullenowie obecni

w salonie widzą w niej kochankę Edwarda, nie byłaby

zakłopotana, tylko wściekła, i wywołałaby scenę, po której

na sto procent wyleciałaby z posady, nie pomógłby

nawet szantaż. Na szczęście pozostawała w błogiej nieświadomości

co do wniosków, jakie rodzina wyciągnęła

na jej temat. Wprawdzie odczuwała zakłopotanie, domyślając

się, że stanowi temat rozmów, lecz wejście Jacoba

skierowało jej myśli na inne tory.

Przystanął przy niej w drzwiach do salonu, zmrużył

oczy, po czym oznajmił:

- Aha, już wiem! Bliźniaki. Poznałem twego brata.

Niesamowity gość. Oddał mi przysługę, za którą ma moją

dozgonną wdzięczność.

Bells nie bardzo wiedziała, co na to powiedzieć.

Wyjaśnić pomyłkę, ryzykując, że zdradzi, iż jeszcze parę

dni temu nosiła spodnie?

Edward wybawił ją od konieczności udzielenia jakiejkolwiek

odpowiedzi. Wiedział, że Jacob może się wygadać,

i najwyraźniej nie życzył sobie, aby doszło do tego

w obecności rodziny.

- Spóźniłeś się, stary. Ledwo zdążysz wypić drinka

przed kolacją. Pozwól, że się tobą zajmę.

- Nie będę nic pił - odparł Jacob. - Nie mogę się doczekać,

żeby sprawdzić, czy dopisało ci szczęście co do

kucharki. A właśnie, skąd wytrzasnąłeś bliźniaczą siostrę

naszego małego złodziejaszka? Nie powiesz mi chyba,

że wniknąłeś głębiej w to złodziejskie gniazdo po naszej

wizycie w tawernie tamtego wieczoru?

Ponieważ Edward zdążył wprowadzić Jacoba w głąb

salonu, niewielu osobom umknęły jego słowa. edward

z jękiem przykrył oczy dłonią.

Bells uznała, że nadszedł czas, by sprawdzić, czy

można już podawać kolację.

Felixowi Dyerowi zaczynało dopisywać szczęście.

Zastanawiał się nad całą sprawą przez kilka dni i doszedł

do wniosku, że jeśli ma przyłożyć się do zlikwidowania

tej dziewki, należy mu się uczciwa zapłata. Nie

będzie chciwy. Odwrócenie złego losu będzie stanowić

najlepszą nagrodę. Skoro jednak ma ją zabić, dlaczego

nie miałby na tym zarobić?

Udał się na poszukiwanie lorda, który chciał widzieć

ją martwą. Zapamiętał mniej więcej, gdzie mieszka. Nie

znał dokładnego adresu, ponieważ był tam zaledwie dwukrotnie,

ale rozpoznał dom. A lord akurat był w domu.

Los mu sprzyjał, ponieważ, jak zdradził mu gadatliwy

służący, jego pan mieszkał obecnie na wsi i rzadko,

tylko raz lub dwa do roku, wyprawiał się do miasta.

Właśnie przyjechał z krótką wizytą w interesach, toteż

Felix nie mógł się nadziwić swemu szczęściu. W dodatku

lord planował udać się w drogę powrotną następnego

dnia rano. Gdyby Felix zastanawiał się o jeden dzień

dłużej, już by go nie zastał.

Oczywiście, dawny zleceniodawca może go nie przyjąć,

gdy usłyszy nazwisko. Przecież rozstali się we wrogiej

atmosferze, bo Felix go zawiódł. Ten człowiek może

znowu spróbować go zabić. Lecz, jak rozumował,

wtedy działał pod wpływem gniewu i miał piętnaście

lat, aby się uspokoić.

Kazano mu jednak czekać prawie trzy godziny. Rozmyślnie,

co do tego nie miał wątpliwości. Nie wyszedł,

choć być może lord na to liczył. Zamierzał domagać się

sporej sumy za dokończenie roboty, do której wynajęto

go przed wielu laty. Opłacało się więc trochę poczekać.

Dochodziła północ, gdy wreszcie zjawił się służący

i zaprowadził go do pana. Siedział za wielkim biurkiem

w gabinecie na tyłach domu. Po obu stronach trzymali

straż dwaj mężczyźni o wyglądzie obwiesiów. Felixowi

spociły się dłonie.

Zastanawiał się, czy przypadkiem się nie przeliczył.

Być może zastanie lorda w mieście wcale nie było szczęśliwym

zrządzeniem losu, jak z początku mniemał. Czyżby

kazano mu tak długo czekać, żeby zyskać czas na wezwanie

zbirów, którzy mają go zabić?

- Nie przyszedłbym, gdybym nie myśloł, że zechcesz

usłyszeć, co mom do powiedzenia - wyrzucił z siebie na

jednym oddechu, zanim lord zdążyłby rozkazać, aby uciszyli

go na wieki.

- Proszę siadać, panie Dryer.

Felix wydał westchnienie ulgi i z chytrym uśmieszkiem

zajął miejsce po przeciwnej stronie biurka. Dwaj

obwiesie przez cały czas patrzyli na niego beznamiętnym

wzrokiem.

- Pamiętasz mnie, prawda?

- Niestety, przynajmniej nazwisko. Choć muszę przyznać,

że cię nie poznałem. Bardzo zmieniłeś się z wyglądu.

Felix zaciął usta ze złości. Rozmówca naturalnie miał

na myśli jego włosy. Czterdzieści dwa lata, twarz gładka,

bez zmarszczek, a włosy od dawna siwe. Natomiast

lord prawie wcale się nie postarzał. Musiał dobiegać

pięćdziesiątki, a wyglądał na znacznie mniej.

- Kłopoty rodzinne - skłamał. - A tobie dobrze się

wiedzie, milordzie?

- Bardzo dobrze, lecz nie dzięki tobie.

Felix nie był pewien, czy cieszą go te słowa. Jeżeli

bogaczowi nie zależy już na pozbyciu się dziewczyny,

nie będzie skłonny zapłacić. Z drugiej strony, jeśli ma

pełne kieszenie, może dać więcej, niż on sam planował

zażądać za dokończenie roboty.

- Robi się późno - odezwał się lord znużonym głosem.

- Niech pan przejdzie do rzeczy, panie Dryer.

Felix skwapliwie pokiwał głową.

- Znalazłem tę dziewczynę, która się wymkła. Ona

żyje.

- Tak, wiem.

Nadzieje Felixa prysły w jednej chwili.

- Wie pan?

- Parę dni temu na ulicy w pobliżu mego banku powstało

jakieś zamieszanie. Znajdowałem się dostatecznie

blisko, aby sprawdzić, co się dzieje. Nie wierzyłem

własnym oczom, gdy zobaczyłem, że to właśnie ona stanowi

przyczynę zamętu.

- Wiem, jak to jest. Sam też nie wierzyłem własnym

oczom.

- Prawie o niej zapomniałem. Widocznie uznałem,

że zmarła wiele lat temu, bo zaginął po niej wszelki ślad,

lecz teraz wiem, że moje przekonanie było błędne.

- Poszedłeś za nią?

- Naturalnie, lecz straciłem ją z oczu parę przecznic

dalej.

- A ja nie. Wiem, gdzie mieszka.

Przez cały czas lord siedział rozparty w fotelu, okazując

całkowity brak zainteresowania. Teraz gwałtownie

wychylił się do przodu, czym podsycił na nowo nadzieje

Felixa.

- Gdzie?

- Nie sądzisz chyba, że zdradzę taką wiadomość za

darmo? - Ironicznie się zaśmiał.

Lord opadł na oparcie i dał znak zbirom, którzy zaczęli

okrążać biurko. Felix zerwał się na równe nogi,

o mało nie wywracając krzesła. Niewiele brakowało,

a byłby się przewrócił, lecz zręcznie odzyskał równowagę

i szybko wyciągnął pistolet. Na widok wycelowanej

broni obaj bandyci znieruchomieli. Ich dotąd pozbawione

wyrazu twarze wykrzywił gniew.

- Jeśli nadal zależy ci na jej śmierci, zajmę się tym,

a ty mi zapłacisz dwa razy więcej, niż wtedy obiecałeś -

zażądał nerwowo Felix. - Połowę tera i połowę, kiedy

wskażę, gdzie jej ciało. Tą rażą, milordzie, nie bede ryzykować.

Mężczyzna odpowiedział mu śmiechem.

- Ani pensa zadatku, panie Dryer. Już raz pokazałeś,

jaki jesteś nieudolny. Dostaniesz pieniądze, gdy doprowadzisz

sprawę do końca.

Felix przystał ochoczo na tę propozycję. Tak, los wyraźnie

mu sprzyjał.

21

Panią Clearwater rozpierało szczęście, że jej pierwsza

proszona kolacja zyskała uznanie, więc aby uczcić suk-

ces, nalała sobie wina i zaproponowała po kieliszku

Bells i Claire. Claire podziękowała. Nadal myła naczynia.

Bells przed udaniem się na spoczynek musiała

tylko jeszcze raz rzucić okiem na jadalnię i salon, żeby

sprawdzić, czy panuje tam porządek, mogła więc wychylić

kieliszek do dna.

Kucharka pokręciła głową z dezaprobatą.

- Nie chcę więcej widzieć takiego marnotrawstwa.

Tak masz zwyczaj pić? A może nie wiesz, że dobrym winem

należy się delektować?

Bells się nie speszyła, no może troszeczkę. Ale

szczerze żałowała, że wypiła wino duszkiem i został jej

ledwo ślad smaku w ustach. Przywykła do tanich cienkuszy,

a nie takich wybornych win o bukiecie przyprawiającym

o zawrót głowy.

- Czy w takim razie mogę dostać jeszcze jeden kieliszek,

żeby się nim podelektować? Przy pierwszym naprawdę

nie poczułam smaku.

- Tak. - Pani Clearwater się zaśmiała. - Zasłużyłaś na

niego. Dobrze dziś sobie radziłaś, lass. Niczego nie wylałaś

ani nie upuściłaś. Dobrą służącą cechuje to, że pozostaje

niezauważona. Oczywiście tobie, z twoim wyglądem,

nigdy się to nie uda, ale możesz zostać najlepszą

służącą na naszej ulicy, jeśli się będziesz starać.

- A co jest złego w moim wyglądzie? Sama pani Zafrina

wybrała mi ubranie.

- Och, dziecko, nawet nie wiesz, jaka jesteś ładna.

Twoja buzia zawsze będzie przyciągać uwagę. Nie ma

rady. Najważniejsze, abyś dobrze wykonywała swoje

obowiązki. A teraz biegnij do siebie. Należy ci się odpoczynek,

już niedługo ranek.

Bells wyszła z kuchni z uśmiechem na twarzy. Któż

prócz służby może uważać urodę za wadę?

Niedawno ostatni gość opuścił dom, więc Bells

mogła spokojnie pozbierać zastawę. Gdy po raz ostatni

zajrzała do jadalni, żeby sprawdzić, czy wszystko znalazło

się na swoim miejscu, nie spodziewała się zastać

tam kogokolwiek, a tymczasem natknęła się na Edwarda,

który siedział przy stole z karafką wina przed

sobą i na wpół pustym kieliszkiem w dłoni. Nie wyglądał

na szczęśliwego. Miał przygnębioną minę i nawet

nie zauważył, że weszła.

Targały nią sprzeczne uczucia - spytać, co go nurtuje,

czy wymknąć się z pokoju, zanim ją zauważy? Wybrała

bezpieczniejsze wyjście, postanowiła uniknąć spotkania.

- Nie dotrzymasz mi towarzystwa?

- Nie.

- Szczera do bólu - zacmokał z przyganą. - Taka

szczerość jest niewskazana wobec człowieka, który cierpi

na depresję. Już lepsza byłaby choćby najbardziej naiwna

wymówka.

Bells usiłowała zebrać myśli, żeby znaleźć właściwą

odpowiedź, lecz wypite wino odebrało jej jasność

umysłu.

- W takim razie wolisz, żebym kłamała?

- Hmm, nie, chyba nie - odparł po chwili zastanowienia.

- Ale wymówek nie uważa się za kłamstwa, tylko

za uprzejme wykręty.

- Upiłeś się, Cullen?

Spojrzał na nią spod zmrużonym powiek, niezgrabnie

dźwignął się z krzesła i przybrał dumną pozę.

- Oczywiście, że nie. W życiu nie byłem pijany.

- Wszyscy tak mówią - prychnęła. - W takim razie

co cię dręczy? Kolacja się udała. Zamiast topić smutki

w kieliszku powinieneś się cieszyć.

- Cieszyłbym się, gdybym nie wiedział, że przynajmniej

trzech, a może i czterech moich krewnych - i nawet

wiem, kto - poleci do ojca i szepnie mu na ucho, że

skompromitowałem się podczas mojego pierwszego występu

w charakterze pana domu.

- Przyjęcie było udane, a ty mówisz o kompromitacji?

Ach, jesteś zalany w pestkę.

Edward dopił wino i z trzaskiem odstawił kieliszek.

- Drogie dziecko, nie chodzi o przyjęcie - wyznał. -

Wszystko przez Jacoba i jego długi język. Gdybyś

znała mojego ojca, wolałabyś nie wyprowadzać go z równowagi.

- Masz taką miłą rodzinę. Nawet ja to zauważyłam.

Nie sądzę, aby twój ojciec był od nich gorszy.

Parsknął śmiechem. Czekała, aż coś powie, ale widocznie

to była jego odpowiedź.

Pokręciła głową z dezaprobatą.

- Połóż się i prześpij.

Dumał przez chwilę, marszcząc brwi.

- Położyłbym się, tylko nie mogę trafić do łóżka.

- Hę?

- Próbowałem, naprawdę. Ale za każdym razem lądowałem

w cudzym. Potrafię rozpoznać własne łóżko.

W końcu nie zostało mi nic innego jak wrócić tu i przysiąść

na krześle.

Bells przewróciła oczami, energicznym krokiem podeszła

do stołu, złapała Edwarda za ramię i wyprowadziła

z pokoju, kierując się ku schodom. W czasie

wspinaczki coraz trudniej było go ciągnąć. Obejrzała się

i zobaczyła jego ściągniętą twarz.

- Bez pomocy chyba nie dam rady - wyznał.

- A jak myślisz, co ja robię?

- Możesz mnie puścić z jakiegoś powodu i wtedy

stracę równowagę. Oczywiście, jeśli skręcę kark, ojciec

prawdopodobnie zlituje się nade mną.

Bells zaczynała odczuwać rozbawienie. Pijany edward

Culen był rozbrajający. I nieszkodliwy. Żadnych

uwodzicielskich spojrzeń. Zupełnie opuściło ją zdenerwowanie,

jakie zawsze pojawiało się w jego obecności.

Mogła go nawet spokojnie dotykać.

- Chcesz się przespać na kanapie?

- Kiedy na górze mam wygodne łóżko? - obruszył

się. - Nie. A gdybym się ciebie złapał, dalibyśmy radę?

Fiołkowe oczy zwęziły się podejrzliwie.

- Za co złapał?

- Za ramię, oczywiście. A myślałaś, że za co?

Zarumieniła się nieznacznie, chwyciła go w pasie

i przewiesiła jego ramię przez barki.

- Tak lepiej?

- Znacznie lepiej.

Wspięli się na schody bez przygód. Mocno się na niej

opierał, lecz pomimo szczupłej postury wystarczało jej

siły, żeby go podtrzymać. Nie puścił jej, gdy dotarli na

korytarz na piętrze, a wręcz odniosła wrażenie, że to

on ją prowadzi. Doszła jednak do wniosku, że szybciej

dotrą do celu, jeśli nie będą dyskutować. Tam jednak też

jej nie puścił, najwyraźniej licząc, że doprowadzi go aż

do łóżka.

- Lepiej nie zasypiaj na stojąco - mruknęła. - Puszczaj

mnie, bo jak...

- Nie ruszaj się - uciszył ją warknięciem. - Chyba

będę wymiotował.

Dziewczyna zamarła. Zapomniała na chwilę, że jest

pijany. Przykro jej się zrobiło, że go podejrzewała - ale

tylko na pięć sekund. Edward odwrócił ku niej głowę

i unosząc ją nieznacznie, dotknął wargami jej ust.

Bells uchyliła się. Chciała wierzyć, że to przypadek,

że doszło do tego niechcący. Lecz teraz jego usta muskały

jej szyję, przyprawiając ją o dreszcz.

- Dobrze wiesz, że cię pragnę - usłyszała. - Nie kryję

się z tym. Czekają nas rozkosze, najdroższa. Przestań się

wzbraniać.

W ostatniej chwili desperackim wysiłkiem - bo te słowa

osłabiały jej wolę - odwróciła się, żeby mu powiedzieć,

co może sobie zrobić z tą rozkoszą, i... wpadła

w pułapkę. Chciała się bronić, naprawdę chciała, ale uleciały

jej z pamięci wszelkie powody, dla których nie miałaby

mu pozwolić się pocałować. Zawsze ją ciekawiło,

jak to jest. Emily opowiadała jej o oślinionych pocałunkach,

cuchnących alkoholem i takich prawdziwych, które

choć rzadkie, rozpalały zmysły.

Nie miała wątpliwości, że ten pocałunek należał do

tej ostatniej kategorii. Przecież miała do czynienia z Cullenem,

który w dodatku pociągał ją bardziej niż jakikolwiek

mężczyzna kiedykolwiek przedtem. Może i był

pijany, lecz ten pocałunek wcale na to nie wskazywał.

Prawdę mówiąc, nie zdziwiłaby się ani trochę, gdyby

ten pierwszy pocałunek okazał się najcudowniejszym ze

wszystkich, jakie czekają ją w życiu, i gdyby już więcej

nie było jej dane zaznać czegoś tak upojnego.

Powinna natychmiast położyć kres temu, co robił, zanim

zdąży się rozsmakować. Ten pocałunek naznaczy ją

na zawsze, tego była pewna, bo czyż jakiś mężczyzna

mógłby zrobić to lepiej, skoro w tej chwili poznała, jak

całuje najlepszy? Przerwanie tego pocałunku było ostatnią

rzeczą, na jaką miała ochotę. Kiedy tak finezyjnie

manipulował jej wszystkim zmysłami, nie potrafiła zebrać

w sobie dość siły woli i pragnęła jedynie zarzucić

mu ramiona na szyję i zostać tak na wieki.

Przemknęła jej przez głowę osobliwa myśl; jeśli tak

całuje po pijanemu, lepiej nie wiedzieć, jak to robi, kiedy

jest trzeźwy.

- Ummm, pysznie smakujesz!

Ona myślała dokładnie tak samo. Usta miał aksamitnie

miękkie. A może jej się zdawało, bo sama miała delikatne

wargi i w spotkaniu ust osiągnęli pełnię. Wcale

nie poczuła alkoholu, a zapach jego oddechu przyprawiał

o zawrót głowy. Smakował tak intrygująco, że aż

trudno to opisać. Pocałunek wywołał mnóstwo nowych,

bardzo przyjemnych doznań.

Wsunął nogę pomiędzy jej nogi. Poruszał nią zmysłowo,

napierając na uda. Przyciągnął ją do siebie, zamknął

w ramionach, jedną ręką objął plecy, drugą pośladki,

jeszcze mocniej przyciskając do swego uda. Fala

gorąca wzbierała, gotowa eksplodować...

- Do licha, Edwardzie! - dobiegł z korytarza pełen potępienia

głos Aleca. - Mógłbyś przynajmniej zamknąć te

cholerne drzwi!

Trzasnęły zamknięte z impetem drzwi sypialni Aleca.

Bells błyskawicznie oprzytomniała. Odepchnęła Edwarda

i jednocześnie dłonią zwiniętą w pięść trzasnęła

go w ucho. Krzyknął z bólu i odskoczył jak oparzony.

Zerwała się z łóżka, nawet nie spojrzawszy za siebie.

- Następnym razem, jak się upijesz, nie licz na moją

pomoc. Choćbyś miał spać na podłodze - zapewniała

w drodze do drzwi.

Następnego dnia rano, kiedy schodziła na dół, żeby

posprzątać w pomieszczeniach na parterze, bo na piętrze

nie miała nic do roboty, dopóki dwóch próżniaków

wylegiwało się w łóżkach, rozległo się pukanie do

drzwi. Embriego akurat nie było na stanowisku. Wiedziała,

że wcześniej udał się z panią Zafrina na zakupy

i widocznie jeszcze nie wrócił. Nie podeszła jednak

do drzwi. Nastrój, w jakim się znajdowała, nie sprzyjał

odgrywaniu roli uprzejmego lokaja.

Nie była zła na Edwarda za to, co wydarzyło się

w nocy. Pijany jest pijanym i robi głupstwa pod wpływem

alkoholu. Natomiast była zła na siebie. Nic nie

usprawiedliwia takiego zachowania. Mogła na wiele sposobów

wywinąć się od tego pocałunku, ale z żadnego

nie skorzystała, bo zwyczajnie nie chciała. I to właśnie

doprowadzało ją do furii. Nie liczyło się, że wiedziała,

jak powinna postąpić. Nie liczyło się, że zdawała sobie

sprawę, do czego mógł doprowadzić ten pocałunek. Nic

się nie liczyło poza rozkoszą, jaką potrafił dać Edward

Cullen.

Claire się nie pojawiała. A coraz bardziej natarczywe

pukanie świadczyło o zniecierpliwieniu gościa.

Z westchnieniem rozdrażnienia Bells szarpnięciem

otworzyła drzwi.

- Wszyscy śpią, proszę przyjść później - warknęła.

- Słucham? - zapytał gość ironicznym tonem, z którego

wynikało, że nie zamierza się do tego zastosować.

Dłonie Bells zwilgotniały od potu. Chyba nie miała

dotąd do czynienia z kimś budzącym większe onieśmielenie

od tego potężnego mężczyzny.

Był masywny, wręcz zwalisty, miał ogromne bary

i nieprawdopodobnie szeroką, muskularną pierś, a jednocześnie

był niewiele wyższy od niej; mógł mieć poniżej

metra osiemdziesiąt. Wyglądał na jakieś czterdzieści

kilka lat. Trudno było odgadnąć, czy należał do arystokracji.

Budowa wskazywałaby na szlachetne pochodzenie,

lecz ubiór wydawał się nadto swobodny. Nie nosił

fularu, a jego strój składał się z koszuli z białego batystu

rozpiętej pod szyją, czarnego płaszcza, irchowych żółtych

bryczesów i wysokich butów do jazdy. Jasne włosy,

za długie jak na kogoś z modnej elity, gęstymi falami

opadały na ramiona, nadając mu wygląd pirata.

Wyraz twarzy sugerował, że lepiej nie stawać mu na

drodze. Sprawiał wrażenie groźnego człowieka, zapewne

dlatego nagle ogarnęło ją zdenerwowanie. Nie spotkała

dotąd nikogo, kto wytwarzałby taką aurę; ani przez

chwilę nie wątpiła, że sprowokowany, mógłby się stać

nieobliczalny i śmiertelnie niebezpieczny.

Miała ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i zamknąć

je na klucz. I może by tak zrobiła, gdyby jej nie

ominął i nie wszedł do korytarza, stając tam z ramionami

skrzyżowanymi na piersi.

Ścierpła jej skóra ze strachu, że ma z nim pertraktować.

- Oni naprawdę jeszcze śpią. Którego z nich chce pan

widzieć?

- Edwarda.

- Wątpię, aby miał zamiar wstać w najbliższym czasie.

Wczoraj tęgo sobie popił i teraz odsypia.

Jasne brwi uniosły się wysoko.

- Kompletna bzdura. Edward pijany? Niemożliwe.

Wychował się na mocnych trunkach. Zapewniam cię, że

tego młodziana żadna ilość nie zwali z nóg. Więc idź go

obudź i powiedz, żeby zwlókł na dół swój tyłek.

Bells biegiem ruszyła po schodach, potknęła się, zapominając

uniesc spódnicę, po czym zadarłszy ją wysoko,

nie zwolniła ani na chwilę, dopóki nie znikła mu

z oczu. Nie spieszyło jej się do spotkania z Edwardem,

chciała jedynie jak najszybciej uciec od tego mężczyzny.

W holu na górze, gdy odetchnęła z ulgą, dotarło do niej

znaczenie jego słów.

Cullen nigdy się nie upija? Czyli te wygłupy wczoraj

wieczorem były jedynie sztuczką, która miała na celu

zwabić ją na górę, do jego łóżka? A to cholerny drań! Jak

on śmie tak ją oszukiwać?

Rozwścieczona, nie zapukała do drzwi. Wpadła do

pokoju i zobaczyła go w łóżku; już nie spał, leżał zadowolony

z siebie. Usiadł zaskoczony wtargnięciem. Na

widok jej miny przybrał czujny wyraz twarzy.

Stanęła przed nim podparta pod boki.

- Ty skubańcu! - wrzasnęła. - Jeszcze raz spróbuj

podstępem zadrzeć mi spódnicę, a dobiorę ci się do gardła.

I nie dbam, czy mnie za to wyrzucisz!

- O jakim podstępie mówisz?

- Że się zalałeś. Wcale nie byłeś pijany. Ty się nigdy

nie upijasz!

- Przecież ci mówiłem. - Pokazał zęby w uśmiechu. -

To akurat pamiętam dokładnie.

- I że nie możesz trafić do cholernego łóżka. To też

pamiętasz?!

- Bells, skarbie, nie zostawiasz mężczyźnie wyboru.

- Zarechotał. - Zdesperowany, postanowiłem skorzystać

z sytuacji. Naplotłem trochę koszałek-opałek, ale

się opłaciło, wreszcie wiem, jak smakujesz.

- Ach tak?! - warknęła i trzasnęła go pięścią w policzek.

Liczyła, że się uchyli. Wcześniej bez trudu uniknął jej

ciosu. Zaskoczył ją pulsujący ból kostek dłoni. Lecz jednocześnie

ten ból sprawiał jej satysfakcję.

- Nadal tak myślisz? - spytała go zadowolona z siebie.

- Tym razem ci się upiekło. Od dziś trzymaj swoje

pocałunki dla siebie!

Wybiegła z sypialni i trafiła prosto na mur. Przynajmniej

takie odniosła wrażenie. Ten przerażający człowiek,

którego zostawiła w holu, najwyraźniej zniecierpliwiony

oczekiwaniem, wdrapał się na górę.

- Uciekaj, moja panno - polecił. - Dokończę, co zaczęłaś,

możesz mi wierzyć.

Zabrzmiało to bardzo groźnie. Podejrzewała, że Cullenowi

przydarzy się coś znacznie gorszego niż podbite

oko. Należało się draniowi.

Edward z dramatycznym jękiem opadł na łóżko, rozpoznając

głos za drzwiami. Liczył, że ma przed sobą

dzień lub dwa do powrotu ojca. Najwyraźniej Sam

przywlokła go do miasta, gdy dowiedziała się, że statek

jej brata zawinął do portu. A sądząc ze słów Carlaisa, nie

mylił się wczoraj, kiedy stwierdził, że kochani krewni,

zmartwieni jego postępowaniem, doniosą o wszystkim

ojcu. Albo powtórzyli mu paplaninę Jacoba, albo powiedzieli,

że sypia z pokojówką. Zapewne niczego nie

pominęli. Nie rozumiał jedynie, jakim sposobem tak

szybko udało im się do niego dotrzeć.

- Chowasz się za podbitym okiem, byczku?

Edward usiadł i dotknął policzka.

- No popatrz tylko. Jej pięść wylądowała w rym miejscu,

ale oko trochę mnie boli. Myślisz, że zsinieje?

- Myślę - zaczął ojciec - że straciłeś rozum, zadając

się z dziewczyną, która bije pięścią zamiast otwartą

dłonią.

- Wcale tak nie myślisz. - Edward się uśmiechnął. -

Widziałeś ją i dobrze wiesz, dlaczego mam na nią ochotę,

obojętnie czym bije.

- Nie o to chodzi - odparł Carlise, lecz mimo wszystko

podszedł do łóżka, ujął Edwarda za podbródek i przechylając

jego twarz pod różnym kątem, oglądał zaczerwieniony

policzek.

- Oko nie jest podbite, ale siniec może skutecznie

zniechęcić córkę Alberta Denaly i zagnie parol na kogoś

innego.

Edward podskoczył na łóżku.

- A niech to, już o niej słyszałeś?! -zawołał.

Carlise przeniósł się na jeden z wyściełanych foteli

i rozsiadł się w nim wygodnie.

- Drogi chłopcze, pozwól, że opiszę ci moje przedpołudnie.

Udało mi się, ku ogromnej uciesze Sam,

dotrzeć do domu późnym rankiem i znalazłem w moim

gabinecie Antonyego, który płonął z niecierpliwości, żeby

się ze mną zobaczyć. Po półgodzinie mój starszy brat

wreszcie poszedł, nieusatysfakcjonowany moją odpowiedzią.

- Oczywiście - wtrącił Edward z porozumiewawczym

uśmiechem.

Ojciec stanowił indywidualność w klanie Cullenow,

zawsze się spośród nich wyróżniał, chodził własnymi

ścieżkami, miał swobodny sposób bycia, no i był czarną

owcą w rodzinie. Rodzeni bracia się go wyrzekli na ponad

dziesięć lat, kiedy pływał jako pirat po morzach.

Wrócił na łono rodziny, lecz nadal nie przestrzegał konwenansów.

Carlise cieszyła ta opinia oryginała. Nawet członków

rodziny nazywał po swojemu. Większość ich wołała na

Rozalie Ros, lecz on uparcie nazywał ją Ro, co

wielce irytowało braci. Do własnej córki, Jacqueline, ku

niezadowoleniu wujów, zwracał się per Jack.

- Następnie pojawił się Tony i zapowiedział, że bardzo

szybko pozbędziesz się służby domowej, bo sypiasz

z jedną z nich - kontynuował Carlise.

- A wydawałoby się, że przynajmniej on powinien

wykazać zrozumienie - zauważył Edward.

- Och, był nieźle tym ubawiony. Wiesz, mój brat odnalazł

się w roli ojca i myśli jak ojciec.

- Czyli już zapomniał, co to znaczy być młodym

i wolnym?

- Właśnie.

- Ale ty nie...

- Dojdziemy do tego, byczku - przerwał mu Carlise. -

A potem Rosalie, nasze słoneczko, wkroczyła do salonu,

zanim jeszcze Tony skończył przemowę, i dorzuciła kolejny

temat do całej listy trosk, a mianowicie wspomniała

o pannie Denaly.

- Jakim cudem dowiedziała się o tej pannie? Wspomniałem

o niej wyłącznie Rayleyowi i Jasperowi - no właśnie,

Jasper z tym swoim długim językiem!

- Tak naprawdę to sama panna Denaly szerzy pogłoski,

że poślubisz ją, zanim ten rok dobiegnie końca.

Najwyraźniej Rosi podsłuchała, jak mówiła swojej

przyjaciółce, że tak czy inaczej musi cię zdobyć.

- Tak czy inaczej. - Edward się skrzywił. - A co to,

u licha, ma znaczyć?

- Dokładnie to, co myślisz. Zawsze znajdzie się parę

robaczywych jabłek w koszu, które posuną się do

kłamstw i manipulacji, żeby swoje osiągnąć. Czy rzeczywiście

smalisz do niej cholewki?

- To debiutantka, świeżo wprowadzona w świat.

Unikam takich jak ognia.

- Tak też sądziłem. Radzę ci, żebyś trzymał się od

niej z daleka, jak najdalej, chociaż i to może na niewiele

się zdać. Fałszywe pogłoski potrafią tak samo pogrążyć

mężczyznę jak szczera prawda.

- Na jakiś czas zniknę z salonów, dopóki nie upatrzy

sobie nowej ofiary. Te młode łowczynie mężów są w gorącej

wodzie kąpane, jakby uważały, że muszą wyjść

za mąż podczas pierwszego sezonu, co nie zostawia im

zbyt wiele czasu na knucie intryg. Teraz, gdy Sam

jest w mieście, może się zająć prowadzaniem brata na te

wszystkie towarzyskie okazje, gdzie aż roi się od debiutantek.

- Lepiej ugryź się w język, byczku. To oznacza, że

będą mnie ciągać ze sobą.

Edward parsknął śmiechem. Ojciec ponad wszystko nie

cierpiał uczestniczyć w londyńskim życiu towarzyskim.

- Na szczęście gust Aleca co do rozrywek jest podobny

do mojego. Woli miejsca, gdzie znajdzie dziewczynę

na noc. Wymówi się Sam tak jak zawsze.

- Dopiero potem, gdy kilka razy dotrzyma jej towarzystwa.

Moja droga żona, jak wiesz, zawsze stawia na

swoim. Lecz mniejsza o to, mam w pogotowiu kilka wykrętów,

żeby im nie towarzyszyć. A teraz...

Tak krótka pauza wystarczyła, aby Edward jęknął

w duchu, bo dobrze wiedział, co za chwilę usłyszy.

- Co ci przyszło do głowy, żeby włóczyć się po bandyckich

rewirach?

- Nie włóczyłem się - skwapliwie zapewnił ojca. -

Znalazłem się tam w szlachetnym celu. - Prędko opisał

położenie Jaspera oraz sposób, w jaki wyciągnął go

z kłopotów.

Kiedy skończył, Carlise uśmiechnął się z uznaniem.

- Ukradłeś mu je z powrotem? Ja bym chyba na to

nie wpadł.

- Nie, ty byś wyzwał Jeamsa na pojedynek na

pięści.

Carlis wzruszył ramionami.

- Och, wiesz, to czyni cuda. Zdecydowanie mi się

nie podoba, że miał jedną z błyskotek Iriny. Okradając

moją kuzynkę, w pewnym sensie okradł mnie, przynajmniej

tak na to patrzę.

- Cóż, oskubaliśmy go do czysta, lub raczej oskubał

go nasz złodziej. Precjoza, które udało nam się rozpoznać,

zwróciłem ich prawowitym właścicielom, a reszta

trafiła do najbliższego sędziego pokoju. Miejmy nadzieję,

że zorientuje się, co do kogo należy, i dokona zwrotu

tych przedmiotów.

- Nie korciło cię, żeby oddać Jeamsa w ręce sędziego?

- spytał Carlise.

- Musiałbym wyznać, że znaleźliśmy klejnoty, plądrując

jego dom.

- No jasne. - Carlise chrząknął. - Przypuszczam, że

zażądano by od was, abyście dowiedli, gdzie znaleźliście

ukradzione świecidełka. No cóż, może zrozumie, że

źle postępował, i teraz, kiedy wie, że został przyłapany,

przestanie kraść.

- Wcale nie wie. Zapewne sądzi, że okradł go jakiś

pospolity rabuś i nic z tego nie wyniknie. Mało prawdopodobne,

aby przypuszczał, że złodziej rozpoznał któreś

z klejnotów, a nawet więcej - wiedział, że kradnie

zrabowane przedmioty.

- W takim razie chyba będę musiał zabić tego gościa,

aby mieć pewność, że nie okradnie więcej nikogo z mojej

rodziny - westchnął Carlise.

Tym razem chrząknął Edward.

- Naprawdę, nie musisz się w to mieszać. Będę miał

faceta na oku. Postanowiłem dowiedzieć się, gdzie lubi

chadzać, i sam zacznę tam bywać. Nie wiem, w jaki sposób

kradnie, ale planuję go złapać na gorącym uczynku.

Wtedy nie będzie kłopotu z oddaniem go w ręce sprawiedliwości.

Carlice milczał przez chwilę. Jego następna uwaga

wskazywała, że chwilowo uważa temat za zamknięty:

- A tak przy okazji, jakim sposobem udało ci się zatrudnić

siostrę tego złodzieja, skoro nie zaglądałeś więcej

do złodziejskiej meliny?

Edward szczerze wolałby okłamać ojca, ale nigdy się

do tego nie posunął i nie zamierzał zacząć oszukiwać go

właśnie teraz.

- Moja nowa pokojówka i nasz złodziej to ta sama

osoba. I nie musiałem jej szukać. Sama do mnie przyszła,

ponieważ przeze mnie wyrzucono ją z gangu.

- Jak rozumiem, twój kompan jasper nie jest tego

świadomy.

- Nie. Ona większość życia spędziła przebrana za

mężczyznę. Jasper nigdy nie dostrzegł w niej kobiety,

więc kiedy ją wczoraj zobaczył, uznał, że wcześniej miał

do czynienia z jej bratem bliźniakiem.

- Rozumiem. Cholera - nie - nic nie rozumiem! Nająłeś

pospolitą złodziejkę na służbę?

Pod wpływem podniesionego głosu ojca Edward aż

się skulił.

- W tej dziewczynie nie ma nic pospolitego. Czy

przyjrzałeś się jej twarzy? Ma takie delikatne rysy, że

mogłaby uchodzić za księżniczkę! Mówi jak prostaczka,

lecz nic w tym dziwnego, skoro wychowała się na ulicy.

Jest sierotą. Nie ma pojęcia, z jakiej rodziny pochodzi,

ani nie zna swojego nazwiska. Chce stać się kimś lepszym.

I niewątpliwie zrealizuje to pragnienie, bo jest

niesamowicie bystra. W ciągu paru dni, które tu spędziła,

nauczyła się lepiej wysławiać. Odszukała mnie

tviko dlatego, że wini mnie za utratę domu.

- Czy to rzeczywiście była twoja wina?

- Najwyraźniej. Tamtej nocy zmusiłem ją, żeby pojechała

z nami. W tej szajce kieszonkowców obowiązują

pewne zasady, a ona, pomagając nam, złamała większość

ich.

- Nająłeś ją, ponieważ czułeś, że jesteś jej to winien?

- zapytał Carlise.

- Ależ nie - zaprzeczył Edward i czerwieniąc się, dodał:

- Zatrudniłem ją, bo nie pozostawiła mi w tej materii

wyboru. Zagroziła, że uda się do Jamsa i wszystko

mu opowie.

Carlise ściągnął brwi.

- Poczekaj, niech zrozumiem. Zamiast wyciągnąć od

ciebie pieniądze zażądała, żebyś dał jej pracę? Zdaje się

wspomniałeś, że jest bystra?

- Jest. Dobra praca stanowi dla niej część planu stania

się lepszą osobą.

- Pieniądze by do tego wystarczyły - zauważył oschle

Carlise.

- Wiem. O dziwo, wybrała inną drogę. Zaczynam

podejrzewać, że blefowała, grożąc szantażem.

- Możliwe. Jeśli jest taka sprytna, jak mówisz, musi

wiedzieć, że wyjawiając wszystko Jeamsowi, również

poniosłaby konsekwencje.

- Właśnie. Jednakże jako pokojówka sprawuje się całkiem

nieźle. Nie sądziłem, że sobie poradzi, a poza tym

nadal mam na nią ochotę.

- W takim razie dopnij swego, a potem się jej pozbądź.

- Wątpię, abym miał dość po jednym razie, a jej...

hmm, nie interesują miłosne igraszki.

- Dóbr}' Boże, nie mów mi, że złodziejka i szantażystka

próbuje wymusić na tobie małżeństwo.

- Nie, ona po prostu nie chce mieć ze mną do czynienia.

- Cóż to za dziwaczne stwierdzenie! - Carlise przewrócił

oczami. - Nie wątpię, że wierzysz w to, co powiedziałeś,

ale nikt inny ci nie uwierzy.

- To prawda. Nie odkryłem jeszcze, dlaczego tak jest.

- Nie myślałeś, żeby ją zapytać?

- I wyłożyć na stół wszystkie karty, tak?

- Ze sposobu, w jaki cię podeszła, już widać, że wyłożyłeś

całą talię. Zapytaj ją, obłaskaw, weź do łóżka,

a potem pozbądź się z domu. Nie dość, że prawdopodobnie

okradnie cię do czysta, to jeszcze...

- bkonczyła z rabowaniem.

- Akurat! - zauważył ironicznie Carlis.

- Naprawdę, twierdzi, że tego nienawidziła, i jak się

zastanowić, pewnie dlatego nie zażądała pieniędzy. Patrzy

na naszą eskapadę jak na napad z kradzieżą.

- Niemniej umieść ją gdzieś indziej, jeśli masz ochotę

chwilowo się z nią zabawić, ale nie trzymaj jej jako służącej.

Zresztą niech tu siedzi, jeśli tak uważasz, lecz musisz

to odpowiednio uregulować. Pokojówka, która jest

jednocześnie kochanką, wywoła kłopoty w domu.

- Wyrażasz własny pogląd czy wsączono ci to do

ucha dziś rano?

- Młody człowieku, Cullenowie nie donoszą na ucho. -

Carlise zarechotał. - Właściwie masz rację, mnie nie obchodzi,

że ściągniesz na swój dom krytykę. Natomiast

nie życzę sobie, aby z tego powodu nachodzili mnie moi

starsi bracia, a zwłaszcza Jason. Tak więc postaraj się

zadowolić rodzinę, postępując zgodnie z zasadami,

i prowadź dom jak należy, a wtedy oni przestaną biegać

do Jasona i ja nie będę zmuszony wysłuchiwać jego narzekań.

- Jedynie Rosi bardzo często tu zagląda - westchną!

Edward. - Zastanawiam się, jak ją trzymać z daleka

od domu. Myślisz, że kamerdyner potrafiłby stawić

jej czoło i zniechęcić do wizyt?

- O nie! - Carlise się zaśmiał. - Zresztą wcale tego nie

chcesz. Nasza słodka kruszyna żywo uczestniczy w manipulacjach

i swataniu ludzi, lecz zawsze ma dobre intencje

i zazwyczaj nie zawodzi jej intuicja. To wielka

szkoda, że akurat musiała poślubić taką kanalię jak

Hale.

Edward uśmiechnął się. Teraz ojciec tolerował już Emeta

Hala, pod warunkiem że wygrywał z nim

utarczki słowne, z których zresztą zazwyczaj wychodził

zwycięsko. Konflikt między nimi sięgał zamierzchłej

przeszłości, ściślej: czasów spędz.onych na morzu. Edward

został ranny podczas morskiej potyczki między

nimi, co skłoniło Carlisa do zaprzestania pirackich wypraw.

Emet natomiast nie poniósł szwanku i odpłynął,

grając im na nosie, a tego Carlise Culen nie mógł puścić

płazem.

Odpłacił Emetowi pięknym za nadobne i dla wyrównania

rachunków poważnie go poturbował tuż przed ślubem

z Rosi; mało brakowało, a pan młody nie stawiłby

się na uroczystość. Em w rewanżu wpakował Carlisa do

więzienia, co właściwie wyszło mu na dobre, ponieważ

po sfingowaniu śmierci kapitana Hawke'a (pod takim nazwiskiem

znano go po obu stronach oceanu od czasu

ucieczki) mógł wreszcie na dobre wrócić do Anglii.

- A skoro mowa o kamerdynerze - odezwał się

Crlise, wstając z fotela - może chcesz pożyczyć jednego

z moich?

- O rany! - Edward się ucieszył. - Miałem nadzieję,

że to zaproponujesz.

- Pożyczyć, byczku, nie zatrzymać na zawsze, a więc

nadal musisz rozglądać się za kimś na stałe. Mike pod-

sunął mi ten pomysł. Ponieważ dzieli obowiązki domowe

z Ericiem, obaj nie mają zbyt wiele roboty.

- Którego dostanę?

Carlise zaniósł się śmiechem.

- Obu, naturalnie. Będą u ciebie, tak samo jak u mnie,

pracować na zmianę. Te dwie stare morskie wygi od tak

dawna dzielą się pracą, że nie wyobrażają sobie zapewne,

aby mogło być inaczej.

Edward zastał Bells w salonie. Mechanicznie ścierała

kurz z jednego ze stołów i była tak głęboko pogrążona

w myślach, że nawet nie zauważyła, jak wszedł.

Ciekawiło go, czy te myśli dotyczyły jego osoby. Zastanawiał

się, czy przeszła jej złość i czy gdyby teraz odwrócił

ją ku sobie i pocałował, podbiłaby mu drugie oko.

Wolał nie ryzykować i zakasłał, żeby zwrócić na siebie

uwagę. Odwróciła się raptownie, dziwnie zaskoczona.

- Jednak żyjesz? - To pytanie tłumaczyło jej zaskoczenie.

Edward przez chwilę zastanawiał się, co ma na myśli.

- Śmierć z powodu podbitego oka? Chyba nie słyszałem

o takim przypadku.

- Nie chodzi o to, co ci zrobiłam - wybełkotała. -

1 wcale nie masz sińca.

- Na razie - poprawił ją radośnie, na co zareagowała

chmurną miną. - Dobrze, poddaję się. - Błysnął zębami

w uśmiechu. - Wyduś to z siebie. Dlaczego spodziewałaś

się mego zgonu?

- Twój gość - zdenerwowana, zniżyła głos niemal

do szeptu. - Schowałam się w kuchni, żeby tam odczekać,

aż wyjdzie. Przeraził mnie nie na żarty. Od razu wi-

działam, że mógłby ci poderżnąć gardło, nawet nie

mrugnąwszy okiem. Niewielu mężczyzn sprawia takie

brutalne wrażenie, ale ten miał w sobie jeszcze coś takiego,

no wiesz... A w dodatku był na ciebie wściekły.

Edward gruchnął śmiechem. Bells znowu się zaperzyła.

- Co w tym takiego śmiesznego? - zapytała oburzona.

- Moja droga, mówisz o moim ojcu.

- No, jasne - fuknęła. - Akurat! Wcale nie jesteście

podobni.

- No nie, ale to jest mój ojciec. Carlise Cullen, wicehrabia

Masen, czwarty z rodzeństwa, były hulaka, ekspir...

mniejsza z tym, a teraz oddany mąż i ojciec czworga

dzieci, z widokami na kilkoro następnych.

Wreszcie mu uwierzyła.

- Biedny jesteś. Nie chciałabym mieć takiego strasznego

ojca - stwierdziła współczująco.

Uśmiechnął się.

- Wcale nie jest straszny... kiedy lepiej się go pozna.

- Hmm, rzeczywiście nie rozszarpał cię na kawałki,

a już myślałam, że oboje o tym marzymy - wielka szkoda

według mnie.

Jak łatwo wpadała w gniew! Edward odchrząknął.

- Bells, porozmawiajmy.

- Lepiej nie.

- Czy jeszcze nie zrozumiałaś, że powinnaś dbać

o dobry humor swego chlebodawcy?

- Chyba nie w sytuacji, gdy chlebodawca jest jurnym

byczkiem, który myśli tylko o tym, żeby zadrzeć

mi spódnicę.

- Do kroćset, ta twoja szczerość, musisz nad tym popracować.

- Dlaczego?

- Bo...

Przerwał raptownie. Miała rację. To była jedna z tych

cech, które czyniły ją wyjątkową, i wcale nie chciał, aby

się pod tym względem zmieniła. Zresztą rozmawiała

otwarcie i nie stosowała wybiegów jak większość kobiet,

kiedy pyta się je o coś wprost. A on właśnie zamierzał

zadać jej kilka bezpośrednich pytań.

- A więc masz braci i siostry, tak?

W Edwarda wstąpiła nadzieja. Nie czekała, aż jej

odpowie, a to pytanie dowodziło, że interesuje ją bardziej,

niż gotowa jest przyznać.

- Braci bliźniaków i siostrę - wyjaśnił. - Wszyscy są

jeszcze dość mali.

- Dlaczego nie przyszli na przyjęcie, podobnie jak

i twój ojciec?

- Byli z wizytą na wsi u mego wuja, Jasona. On jest

głową rodziny i nie zagląda do miasta zbyt często. Jeśli

więc pragniemy się z nim zobaczyć, jeździmy do jego

wiejskiej rezydencji w Haverston. A takim małym dzieciom

zazwyczaj nie pozwala się uczestniczyć w spotkaniach

dorosłych.

- Nawet kiedy zbiera się sama rodzina?

- Próbowaliśmy - odparł Edward z uśmiechem. - Teraz

w rodzinie jest sporo dzieciaków. Dom podczas ich

spotkań przypomina pole walki.

Bells śmiała się przez chwilę.

- Sama brałam udział w takich bitwach.

- Naprawdę? Dużo było drobiazgu w twojej bandzie

wyrzutków?

- Głównie były tam dzieci, wszystkie sieroty, jak ja.

Laurent zapewniał nam dach nad głową oraz pełną miskę,

no i uczył, jak mamy sobie radzić.

- To znaczy: jak kraść?

- To też.

- Jak rozumiem, był waszym hersztem. To ten, co cię

wyrzucił?

Nieznacznie skinęła głową, odwróciła się i z zawziętą

miną z powrotem zajęła się odkurzaniem. Najwyraźniej

temat okazał się drażliwy. Pewnie zbyt mało czasu

upłynęło od chwili, gdy usunięto ją z szajki, aby chciała

o tym rozmawiać. I tak był zdziwiony, że powiedziała

tak wiele, skoro przedtem milczała jak głaz.

- Usiądź, Bells - poprosił. - Chciałbym zapytać cię

o parę spraw. Równie dobrze można rozmawiać w wygodniejszych

warunkach.

Wskazał na sofę. Wpatrywała się w nią przez chwilę,

po czym przecząco pokręciła głową.

- Tak nie wypada, prawda? Ty usiądź. Mnie tu dobrze.

- Sprawy, o które chcę cię zapytać, są dość... osobiste.

Naprawdę będzie nam wygodniej, gdy usiądziemy.

- Żebyś znowu próbował swoich sztuczek? Znam

cię. Lepiej od razu zrezygnuj.

- Nie ma mowy, kotku.

Chociaż wcale nie zamierzał, posłał Bells takie namiętne

spojrzenie, że zaparło jej dech w piersi, więc

czym prędzej odwróciła wzrok. Bezwiednie zaczęła wachlować

się miotełką. Kiedy zorientowała się, co robi,

jęknęła skonfundowana.

Edward stanął przed dylematem. Wykorzystać jej

chwilę słabości czy, jak planował, jeszcze lepiej ją poznać?

Działając wbrew swej naturze, wybrał tę drugą

możliwość. Chciał od niej więcej niż tylko przelotnego

nasycenia zmysłów. Bał się, że jeśli nawet teraz mu ulegnie,

uzna później, że wykorzystał okazję, i zła na niego,

rzuci pracę i odejdzie.

- Usiądę. Ale ty wybierz sobie jakieś inne miejsce -

wydusiła z siebie po chwili.

Edward uśmiechnął się. Postęp, zdecydowany postęp.

Podeszła do sofy i przycupnęła jak najdalej od niego.

Westchnął i wybrał miejsce na drugim końcu kanapy.

- To długo nie zajmie, prawda? - zapytała jakby nie-

co zniecierpliwiona, po czym dodała łagodniejszym tonem:

- Czeka mnie jeszcze dużo pracy.

- Mogłoby, lecz prawdopodobnie nie zajmie. I nie

przejmuj się pracą, kiedy ja cię od niej odrywam. Jeśli

dzisiaj nie skończysz, biorę winę na siebie.

- No to co chcesz wiedzieć?

- Zacznijmy od twego wieku, zgoda?

- Zdaje się, już o tym mówiłam.

- Piętnaście lat, tak?

- Właściwie dziesięć. Tylko jestem wysoka jak na

swój wiek.

Parsknął śmiechem. Nie podzieliła jego wesołości,

więc czym prędzej się opanował.

- W takim razie ile miałaś lat, gdy zostałaś sierotą? -

zapytał szybko.

- Jakieś cztery czy pięć, a może nawet sześć.

- To teraz masz dwadzieścia? Albo nawet dwadzieścia

jeden?

Przytaknęła skinieniem głowy. Zdawkowa odpowiedź.

Ciągle była speszona, a on nie wiedział, jak pomóc

jej się odprężyć, skoro stanowił powód jej zdenerwowania.

Liczył, iż się otworzy i zapomni, że wolałaby

być gdzie indziej niż prowadzić z nim rozmowę.

- Czy to Laurent nauczył cię kraść? - zmienił temat.

- Nie, Emily. To łona mnie znalazła i zabrała ze sobą.

Owo „łona" przypomniało mu, że miał ją uczyć poprawnie

się wysławiać.

- Ona, nie łona.

- Hę?

- Powiedziałaś „łona", a powinnaś...

- Wiem, że nie mówię dość dobrze, żeby być pokojówką

w takim wytwornym domu - przerwała mu

wzburzona. - Pani Zafrina mnie uczy, ale łatwo się

rozprasza i zmienia temat.

- Ja cię będę uczył.

- Uczył czego? - obruszyła się.

Rozbawiła go jej podejrzliwość.

- Wszystkiego, czego tylko zechcesz, droga dziewczyno,

lecz w tym wypadku miałem na myśli mowę. No

wiesz, można ją poprawić. Ja też musiałem nauczyć się

mówić porządnie. Nie dziwi cię to? Ha, widzę, że mi nie

wierzysz.

- A jak gadałeś? - spytała urągliwie. - Jak ja?

- Niezupełnie - uśmiechnął się. - Ale dość podobnie.

Prychnęła ironicznie. Najwyraźniej nadal mu nie

wierzyła.

- Ukradli cię jako niemowlę? Wychowywałeś się

wśród złodziei?

- Wychowywałem się w tawernie w pobliżu doków,

Bells, a jeśli jeszcze raz prychniesz, podejdę i zacisnę

ci nos. Moja matka pracowała tam wiele lat, a kiedy

umarła, nadal tam mieszkałem. Sama widzisz, jestem

bękartem - dokończył wesoło.

- Nie stroisz sobie żartów, co?

- Absolutnie nie. I staranniej dobieraj słowa, moja

droga.

Zaczerwieniła się odrobinę.

- No to kiedy twój ojciec cię stamtąd zabrał?

- Odnalazł mnie, kiedy miałem szesnaście lat, a właściwie

to ja go znalazłem. On nie wiedział o moim istnieniu.

- W takim razie skąd wiedziałeś, kim jest?

- Moja matka była w nim tak zakochana, że nie było

dnia, aby o nim nie mówiła, i opisała go tak dokładnie,

że natychmiast go rozpoznałem. Naturalnie przeżył szok,

kiedy mu powiedziałem, że jestem jego synem.

- Dał ci wiarę?

Edward zaśmiał się cicho.

- No cóż, miał wątpliwości, ogromne wątpliwości;

co prawda nie wątpił, że jesteśmy spokrewnieni, ale nie

wierzył, iż jestem jego. Wiedział, że musimy być krewnymi,

nie mogło bowiem ujść jego uwagi, że wyglądam

dokładnie jak jego brat, Tony. Jednak kiedy opowiedziałem

mu o matce, przypomniał sobie ją i czas, kiedy byli

razem.

- Chcesz powiedzieć, że zostałeś bogaczem dopiero,

kiedy skończyłeś szesnaście lat?

- W rzeczy samej.

- Ale zachowujesz się jak cholerny nabab.

Parsknął śmiechem.

- Nauczyłem się, moja droga. Co stanowi dowód na

poparcie tych słów, prawda?

- Że mogę nauczyć się mówić jak ty?

- Tak jest.

- Kiedyś potrafiłam - wyznała.

- Hę?

Teraz ona się roześmiała. Zrobiła to tak wdzięcznie,

że Edwarrd wstrzymał oddech.

- Mówić tak jak ty - dodała dla wyjaśnienia.

- Naprawdę?

- Zdarzyło mi się kilka razy, że tamte słowa same jakoś

tak popłynęły, lecz normalnie muszę pomyśleć, zanim

coś powiem, a kiedy jestem zdenerwowana lub zła,

zapominam nawet, że powinnam się zastanowić. Czasy,

kiedy poprawnie się wysławiałam, należą do takiej zamierzchłej

przeszłości, że wydają się nierealne.

- No pewnie, jesteś bardzo stara.

Odpowiedziała mu jedynie uśmiechem, rozpalając

jego ciekawość do białości.

- Czyli nie pochodzisz ze slumsów?

Wzruszyła ramionami.

- Nie wiem, skąd pochodzę. Jako dziecko straciłam

pamięć. Tak jak wspomniałam, Emily mnie znalazła i zabrała

ze sobą do domu. Sama mogła mieć wtedy jakieś

dwanaście lat. Trudno pamiętać wszystko sprzed tak

wielu lat, ale przypominam sobie, że powiedziała, iż za

dobrze się wysławiam i nie będę do nich pasować, jeśli

nie zacznę mówić jak ona, no i o to zadbała - mniej więcej

jak ty - dokończyła z filuternym uśmiechem.

- Gdzie cię znalazła?

- W zaułku.

- Nie pamiętasz, jak tam trafiłaś?

- Oczywiście, że pamiętam. Panna Jane mnie tam zaprowadziła.

Niestety, umarła tego samego dnia, kiedy

znalazła mnie Emily.

- Kim była panna Jane? Twoją matką?

- Nie, powiedziała, że jest nianią. Była ze mną, gdy

zobaczyłam krew. Chyba ona mnie stamtąd zabrała.

Edward wyprostował się gwałtownie.

- Na Boga, jaką krew?! - zawołał.

Bells ściągnęła brwi pod wpływem wysiłku.

- Tu właśnie moja pamięć się urywa i nie pamiętam

nic sprzed tamtego zdarzenia. Miałam potworną ranę

z tyłu głowy. Emily powiedziała, że została mi po niej

blizna. Sama nigdy jej nie widziałam.

- To znaczy, że w ogóle nie pamiętasz swoich rodziców?

- Nie. Ale czasami miewam sny. Jeden jest przyjemny,

o ładnej damie. Jest taka piękna i wytwornie ubrana,

wygląda jak anioł. Opowiedziałam o tym Emily, a ona

wymyśliła, że to był anioł, że śniło mi się, iż umarłam

i anioł po mnie przyszoł.

- Przyszedł - poprawił ja niemal automatycznie. -

Czy ten anioł był podobny do ciebie?

Bells otworzyła szeroko oczy.

- Skąd wiesz? Tego nigdy Emily nie powiedziałam.

Rzeczywiście ta dama wyglądała trochę jak ja, miała podobną

twarz. I białe włosy, ale tak pięknie upięte. Jednak

nie była stara, wcale nie.

- Bells, prawdopodobnie to twoja matka.

- Akurat! - prychnęła. - Była za pięknie ubrana. To,

co ja myślę, jest bardziej prawdopodobne. Ona jest tym,

kim ja chciałabym się stać.

Zastanawiał się nad tym przez chwilę.

- Możliwe - zgodził się. - Posłał jej uśmiech. - To

wcale nie jest nieosiągalny cel. Ciekawe, jak byś wyglądała

w jedwabiach i z włosami upiętymi w elegancką

koafiurę. Ach, Boże, mniejsza z tym! Gdy to sobie wyobrażam,

jestem gotów całować twe stopy, obiecując ci

cały świat.

Roześmiała się. Słysząc ten śmiech, i tym razem

wstrzymał oddech. Jej chabrowe oczy rozbłysły. Twarz

ożywiła się i pojaśniała, przez co stała się jeszcze piękniejsza,

choć nie sądził, że to możliwe, bo i tak była wyjątkowo

piękna, aż bolało.

- Dlaczego się śmiejesz, skoro mnie przeraża ta

myśl? - skarcił ją z udawaną surowością.

- Bo jesteś niemądry, bracie. Całować me stopy, hę?

Czy musiałabym wpierw zzuć trzewiki?

Ze zdumieniem spojrzał na jej nogi.

- Do licha, ty nadal chodzisz w trzewikach. Czyżby

pani Zafrina zapomniała o tej części twojej nowej garderoby?

Moja droga, powinnaś nosić jakieś wygodne

domowe pantofle. Przecież pracując, większość dnia

spędzasz na nogach. Jeśli się jednak nad tym zastanowić,

wolałbym cię widzieć leżącą na plecach przez cały

dzień. Masz ochotę zmienić zajęcie?

- Absolutnie nie. - Znowu się najeżyła.

Uniósł brew.

- I nie jesteś nawet ciekawa, na czym polegałaby ta

inna praca?

- Przez piętnaście lat udawałam chłopca i dobrze

wiem, co myślą mężczyźni - oznajmiła, podnosząc się

z godnością. - Pamiętaj o tym, brachu, bo znowu mnie

obrażasz - dokończyła, wychodząc z pokoju.

- Nie, poczekaj... nie zamierzałem...

Zamilkł. Już zdążyła wyjść. Do kroćset, jak to możliwo,

że tak szybko popełnił błąd? Zaledwie przed chwilą

się śmiała.

Westchnął, lecz powoli kąciki ust uniosły mu się

w uśmiechu. No cóż, rozmowa zakończyła się niefortunnio,

ale i tak poczyni! postępy. Sprawił, że poczuła sio

przy nim swobodniej, a nawet sprowokował ją do śmiechu.

Następnym razem posunie się do żartów, podroczy

się z nią, rozśmieszy. Później ukradnie całusa... hmm,

może lepiej wstrzymać się do czasu, kiedy zblednie mu

siniec. W końcu należy do kobiet, które rozdają ciosy zamiast

policzkować.

- Emily! - Bells oniemiała ze zdumienia, kiedy podeszła

do drzwi, dowiedziawszy się, że ma gościa. Rzuciła

się Emily na szyję, uściskała ją, lecz zaraz się odsunęła,

zaniepokojona wyrazem twarzy przyjaciółki. - Co

się stało? - zapytała.

- Chodźmy się przejść, co? Źle się czuję w takim

miejscu.

Bells ją rozumiała. Emily, poza tym, że była nierządnicą,

nosiła się jak nierządnica i nie pasowała do tej

dzielnicy. Aż dziw, że udało się jej tu dotrzeć i nikt jej

nie przegonił.

- Chodźmy do parku - zaproponowała Bells, biorąc

Emily pod ramię i przechodząc z nią przez ulicę. - Jak

tu trafiłaś?

- Znalazłam dryndę. Dorożkarz miał na mnie ochotę

i bardzo chętnie mnie tu przywiózł. A nawet - odwróciła

się i posłała całusa dryndziarzowi, który czekał nieco

dalej na ulicy - odwiezie mnie z powrotem do domu.

- Nie spodziewałam się twojej wizyty tak szybko.

Nie minął nawet tydzień.

Bells częścią monet wręczonych jej przez panią Zafrine

zapłaciła kominiarzowi za dostarczenie Emily

swego nowego adresu. Pani Clearwater napisała go dla

niej na kartce, a młody chłopak z radością podjął się misji,

ponieważ w lecie miał mniej roboty niż w zimie.

- Tak się cieszę, że cię widzę - powiedziała Bells,

siadając na ławce z widokiem na ulicę.

- Martwiłam się, że nieprędko znajdziesz robotę, bo

wcześniej tyle się naszukałaś. Ale chyba nieźle trafiłaś.

Patrzcie tylko. Ledwo cię rozpoznałam w tym paradnym

stroju. O mało nie umarłam, gdy dryndziarz pokazał

mi dom. Podoba ci się tutaj? A jużci, jak by się mogło

nie podobać!

- Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję, ale ludzie

są dobrzy i życzliwi. Nawet uczą mnie lepiej mówić.

- Zauważyłam. Kiedyś tak piknie mówiłaś, że aż

mnie uszy boleli.

- Wcale nie - zaśmiała się Bells. - Za każdym razem,

kiedy się zapomniałam, szczypałaś mnie podczas

tych nauk.

- Nigdy cię mocno nie uszczypłam, nie chciałam tylko,

żeby cię wyciepli, że niby nie pasujesz. Ale tak

szczerze, to zawsze wiedziałam, że długo z nami nie pobędziesz,

bo rodzina cię znajdzie i zabierze.

- Naprawdę?

Bells łudziła się podobną nadzieją. Przez wiele lat

zasypiała, roniąc łzy z tęsknoty za rodzicami, których

nawet nie pamiętała. Lecz kiedy podrosła na tyle, żeby

myśleć logicznie, doszła do wniosku, że nie ma już żadnej

rodziny, poza tą, do której wprowadziła ją Emily. Jeżeli

żył jakiś, choćby daleki krewny, czyż panna Jane nie

napomknęłaby o tym podczas ucieczki?

Przypomnienie, że po wielu latach i tak wyrzucono ją

z gangu, otrzeźwiło je obie.

- Czas był na ciebie, Bells, i zobacz, że wyszło ci na

dobre.

- Wiem, ale tęsknię za wami.

- Możesz nas czasem odwiedzać. Utrzesz nosa Laurentowi,

gdy zobaczy, jak sobie radzisz. A skoro już mowa

o jego nosie, to mu go złamano.

Bells zmrużyła oczy.

- Dobrze mu tak. Wcale mi go nie żal. Ale chyba nie

jechałaś taki kawał drogi, żeby mi o tym powiedzieć.

- Właściwie tak - odparła Bells, kręcąc się niespokojnie.

- Nie było mnie, kiedy to się stało, więc nie widziałam

mężczyzny, który mu go złamał, ale porządnie

poturbował Laurenta, żeby od niego wyciągnąć, gdzie jesteś.

- Chodziło o mnie?

- No. Oczywiście Laurent mu nie powiedział, bo nie

wie. Ten chłopak, który przyniósł twój adres, znalazł

mnie na ulicy, więc Laurent nie wie, że go mam.

- I ten człowiek mnie szukał?

Emily pokiwała głową.

- Nie powiedział, kim jest ani dlaczego ciebie poszukuje.

Porządnie wystraszył Laurenta, a wiesz, że on nie

należy do bojaźliwych. Mnie też przeraził, bo jeśli tak

pobił Laurenta, pewnie tobie też chce zrobić krzywdę.

A Laurent już wie.

- Co wie?

- Że jesteś kobietą. Tamten mężczyzna nazywał cię

białowłosą dziwką ".

Bells wzdrygnęła się.

- Bardzo się złościł?

- Był zajęty przeprowadzaniem nas do nowego miejsca,

żeby skryć się przed tamtym człowiekiem, no i pie-

lęgnowaniem nosa oraz innych części ciała. Trudno powiedzieć,

czy rozzłościło go to, co się stało, czy też twoje

oszustwo.

- Myślisz, że to był ktoś, kogo okradłam?

- Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Ale przecież

ty zawsze tak pilnowałaś, żeby nikt cię nie widział.

- Wiem, jednak... - Bells przerwała w pół zdania,

uzmysławiając sobie nagle, kto to mógł być.

- Co?

- Ten lord, do którego włamałam się tamtej nocy...

jego służący dobrze mi się przyjrzał. Co prawda udało

mi się wywieść go w pole, ale na drugi dzień, kiedy

wyszło na jaw, że brakuje biżuterii jego pana, wiedział

już, że byłam złodziejem. Okazało się, że ten lord też jest

złodziejem i dlatego wie, jak znaleźć zbira, żeby mnie

wytropił.

- To niedobrze wygląda - skomentowała Emily.

- No, nie.

Gdy po odejściu Emily głębiej się nad tym zastanowiła,

ogarnęły ją wątpliwości, czy ten mężczyzna działał

z polecenia lorda Jamsa. On pytał o kobietę, a przecież

tamtej nocy nic nie wskazywało na to, aby służący

Jamsa przejrzał jej męskie przebranie. A więc poszukiwaliby

nie kobiety, lecz jasnowłosego mężczyzny.

Poza tym ciągle miała w pamięci tamto wrażenie, że

ktoś ją śledzi, kiedy rano wracała do domu. Ten ktoś

musiał ją stracić z oczu, a potem węszył po okolicy,

aż w końcu dowiedział się, gdzie mieszka. Tamtego

dnia w drodze do domu przeszła przez kilka zamożnych

dzielnic. W takim razie mógł to być jakiś inny bogacz,

okradziony w ostatnim czasie. Widząc ją w okoli-

cv, wziął za winowajcę i postanowił się zemścić. Wtedy

właśnie zgubiła kapelusz, a bez niego o wiele bardziej

przypominała kobietę. Może nawet doszedł za nią do

samego domu, a widząc, gdzie mieszka, zamiast samemu

się z nią policzyć postanowił nająć rzezimieszka,

żeby załatwił sprawę.

Takie rozumowanie wydawało się całkiem logiczne,

ale teraz nie warto było zaprzątać sobie tym głowy. Ten

człowiek nigdy się nie dowie, gdzie mieszka. Może spokojnie

wrócić do porządków na piętrze i więcej o tym

wszystkim nie myśleć.

Nieoczekiwana, aczkolwiek miła wizyta Emily zakłóciła

nieco jej rozkład dnia. Dopiero przed wieczorem

skończyła sprzątać pokoje na parterze. Weszła do bawialni,

przekonana, że nikogo tam nie ma, i dopiero gdy

się odwróciła, spostrzegła, że na sofie siedzi Edward

w towarzystwie kuzynki Rosi Hale. Niestety, nie wycofała

się dostatecznie szybko.

- Wejdź, Bells. Możesz sprzątać przy nas - odezwał

się Edward.

- Zaczekam - zapewniła go skwapliwie.

- O tak późnej porze? Nie bądź niemądra. Dokończ

pracę i będziesz miała wolne.

Rzeczywiście. Do posprzątania pozostała już tylko

bawialnią. Pracy było niewiele, bo od czasu, gdy sama

siedziała na tej sofie, nikt nie zaglądał do tego pokoju.

Nie widziała Edwarda od wczorajszej rozmowy.

Wieczór spędził poza domem, rano też dokądś wyszedł.

O dziwo, w czasie jego nieobecności dom wydawał się

jakby nie ten sam. Nie potrafiła określić, skąd takie wrażenie,

lecz różnica była wyraźna, przynajmniej dla niej.

Może stąd, że nie potrafiła się odprężyć, gdy był w pobliżu.

Nie, nieprawda, nie wiadomo dlaczego działo się

odwrotnie. Chodziła niespokojna, gdy go nie było.

Nadal odczuwała lekką irytację, że wczoraj uśpił jej

czujność. Sposób, w jaki sprowokował ją do wyznań,

świadczył, że powinna się mieć na baczności. A przecież

wczoraj tylko rozmawiali. Dowiedziała się o nim kilku

ciekawych rzeczy.

Był bękartem. No proszę. Kto by się spodziewał, że

ktoś taki mieszka w pięknym domu, w bogatej części

miasta i w dodatku ma ogromną rodzinę, która najwyraźniej

w pełni go akceptuje.

Urodził się i wzrastał w tawernie. Nadal nie mieściło

jej się to w głowie. W takim razie nie był lepszy od niej.

Jego matka zapewne nie różniła się od jej rodziców.

I dlaczego o tym powiedział? Czyż nie powinien raczej

trzymać wszystkiego w tajemnicy?

- Nadal pozwalasz jej odkurzać? - Rosi zwróciła

się do Edwarda, kiedy Bells przechodziła przez bawialnię,

żeby zetrzeć kurz z gzymsu kominka. - A może

ona to lubi?

- Nie zaczynaj... - odezwał się Edward, ale nie dane

mu było dokończyć.

- Naprawdę, Edward, sądziłabym, że akurat ty ze

wszystkich mężczyzn powinieneś wiedzieć, jak należy

traktować kochankę.

Bells obejrzała się przez ramię dokładnie w chwili,

gdy Edward kopnął kuzynkę w kostkę, miażdżąc ją przy

tym wzrokiem. ROsi jedynie syknęła i zmieniła temat,

chyba wracając do sprawy, którą omawiali, zanim Bells

weszła do bawialni.

- Edi, nie możesz opuścić tego balu, naprawdę,

nie możesz. To świetna okazja, żeby raz na zawsze uciąć

wszelkie spekulacje. Wczoraj wieczorem Tanya zaczęła

rozpuszczać nowe pogłoski, że miała z tobą schadzkę.

Wiesz, co to oznacza, prawda?

- Że jest wstrętną kłamczucha.

- Nie, my to wiemy, lecz inni nie. To znaczy, że jest

zdeterminowana, a sezon dopiero się rozpoczął!

- Do diabła, ledwo spojrzałem na tę dzierlatkę! - obruszył

się Edward. - Nie rozumiem, dlaczego mnie akurat

wybrała, przecież nie poświęciłem jej nawet dwóch

minut, a tym bardziej nie dałem do zrozumienia, że

chciałbym ją bliżej poznać.

- Jak wyglądają wasze stosunki?

- Nie zaszło nic godnego uwagi. Ktoś nas sobie

przedstawił, nawet nie pamiętam, kto, a ponieważ właśnie

wychodziłem z przyjęcia, zamieniłem z nią zaledwie

kilka słów. Później podczas innej okazji podeszła do

mnie i do Aleca, lecz znowu ledwo na nią spojrzałem.

Przecież najpierw powinna mieć dowód, że jestem zainteresowany,

zanim rozpętała tę kampanię, żeby mnie zakuć

w małżeńskie kajdany.

- No, pięknie! Edwardzie, zaprzeczanie na nic się tu nie

zda. Dobrze wiesz, że w całym mieście nie ma ani jednej

młodej niezamężnej kobiety, która nie skorzystałaby

z okazji, żeby cię usidlić. Tanya Denaly po prostu podejmuje

działania, podczas gdy reszta pokornie czeka,

licząc, że je zauważysz.

Bells, zerknąwszy za siebie, spostrzegła, że Edward

się zarumienił. Wiedziała, że powinna zająć się odkurzaniem

jakiegoś innego mebla, lecz zafascynowana tą rozmową,

bała się ściągnąć na siebie uwagę.

- Jeśli tak wszystko wiesz, kotku, wyjaśnij mi, skąd

te gorączkowe zabiegi? - jęknął. - W zeszłym tygodniu

pierwszy raz widziałem tę pannę na oczy. Czy ona musi

wyjść za mąż? Może jest przy nadziei?

Rosi zadumała się, po czym pokręciła głową.

- Nie, wielce wątpliwe. Myślę, że zagięła na ciebie

parol, zakładając, że nikt inny jej nie interesuje. A jest

niecierpliwa, bo została rozpieszczona. Tyle udało mi się

dowiedzieć. Rozmawiałam z kimś, kto od wielu lat zna

Denalych. Powiedział mi, że to jedynaczka, nieprzyzwoicie

rozpuszczona przez ojca.

- Ale żeby przez takie intrygowanie narażać na

szwank własne nazwisko? Lekka przesada, nie uważasz?

- Robi to zapewne z jednego powodu - stwierdziła

Rosi. - Chce, aby ojciec się o wszystkim dowiedział

i wziął sprawy w swoje ręce. Teraz rozumiesz, dlaczego

powinieneś być jutro na balu?

- Nie. Mój udział w nim, jeśli ona tam będzie, tylko...

- O nie, nie pójdziesz tam sam. Wczoraj wieczorem

przypadkiem natknęłam się na starą znajomą naszej kuzynki.

- Której kuzynki?

Rosi sapnęła zniecierpliwiona.

- Iriny, ale to bez znaczenia. Istotne, że młodsza siostra

tej znajomej też jest debiutantką.

- Znam ją?

- Nie, nie sądzę.

- W takim razie do czego zmierzasz?

- Jestem pewna, że zgodzi się, abyś jej towarzyszył,

gdy wtajemniczymy ją w nasz plan. Adorując ją przez

cały wieczór, udowodnisz, że twoje romansowe zamiary

są skierowane gdzie indziej. Zwłaszcza, jeśli całkowicie

zignorujesz Tanye.

- Bardzo proste, lecz czy w ten sposób nie obudzę

w tej pannie jej własnych nadziei?

- Hmm... cóż. Prawdopodobnie. Wszystkie mają tę

skłonność, jeśli tylko zatrzymasz na którejś wzrok. Wytłumaczymy

jej, że jedynie pomaga ci wybrnąć z niezręcznej

sytuacji, która przybiera niebezpieczny obrót.

A ona skorzysta na twojej uwadze. Wzrośnie jej pozycja,

ponieważ wzbudzi zainteresowanie wielu młodych kawalerów.

Będą ciekawi, cóż takiego cię w niej zafascynowało.

- Kotku, przeceniasz moje możliwości - Edward się

zaśmiał.

- Bzdura. Oboje wiemy, że swą obecnością na oka-

zjach towarzyskich wzbudzasz ogólne poruszenie. Prawie

wszyscy zastanawiają się, czy jesteś podobny do ojca

i wuja. Ci dwaj skandaliści niezmiennie siali ferment,

zanim usunęli się z tej sceny. Tobie jakimś cudem udaje

się jak dotąd uniknąć skandalu i nikt nie wie, co sądzić

na twój temat.

- Staram się, jak mogę. - Edward błysnął zębami

w szelmowskim uśmiechu.

- Wiemy o tym - powiedziała Rosi, poklepując go

po dłoni. - Najwyraźniej wziąłeś przykład z Rayleya

i załatwiasz swoje sprawy dyskretnie. Naturalnie nie

bez znaczenia jest fakt, że wybierasz takie kobiety, które

nie obnoszą się z romansami przed każdym, kto tylko

ma ochotę o nich słuchać. I nie waż się wspomnieć o pechu

Emeta pod tym względem.

Edward zaniósł się śmiechem.

- Nigdy nie przyszło mi to do głowy, staruszko.

Chociaż, jak się zastanowić, pechowa historia z lady Eddington

wyszła mu na dobre. Wątpię, czy w innej sytuacji

byś go poznała i była zmuszona za niego wyjść, gdyby

lady E. nie wycwierkała swoim przyjaciółeczkom, że

miał ją uprowadzić, ale zamiast tego porwał ciebie.

- Dziękuję, że o tym nie wspomniałeś. - Rosi się

skrzywiła. - Tak więc, jak już powiedziałam, jeśli pojawisz

się jutro na balu z debiutantką i poświęcisz jej cały

wieczór, rozejdą się plotki, że ją emablujesz, co powinno

położyć kres pogłoskom rozsiewanym przez Tanye. I będzie

zmuszona zaprzestać...

- O ile w to uwierzy - wszedł jej w słowo Edward. -

Czy ta siostra znajomej Iriny jest ładniejsza od Tany?

- Hmm, szczerze mówiąc, nie. - Rosi się zasępiła.

- No cudownie! Cały mój plan na nic. Masz rację, nic

z tego nie wyjdzie. Tanya bez trudu przejrzy twoją grę.

1 wcale jej to nie zniechęci, lecz może wręcz skłonić do

podwojenia wysiłków.

- Uda się, jeżeli znajdziesz mi pannę ładniejszą od

Tany. Wiem, to niełatwe. Jest oszałamiająco piękna.

- Do diabła, Edi - westchnęła Rosi. - Jeśli tak

myślisz, czemu się nią nie zainteresujesz? Zapewne ją

też to zastanawia i uważa, że tylko udajesz niedostępnego.

Możliwe, że sądzi, iż wyrządza ci przysługę, przyśpieszając

bieg wydarzeń za pomocą plotek.

- Kotku, odpowiedź jest prosta. Zastanów się chwilę,

a sama ją znajdziesz.

- Ponieważ postanowiłeś spędzić życie w stanie wolnym?

- zapytała Rosi słodkim głosikiem, unosząc

brwi.

- Właśnie. 1 dlatego trzymam się z daleka od debiutantek

i wszelkich innych młodych dam na małżeńskim

targowisku. Na świecie jest dość kobiet, z którymi można

przyjemnie spędzać czas, nie ryzykując utraty kawalerskiego

stanu.

- Proszę, oszczędź mi szczegółów - powiedziała Rosi,

wznosząc oczy ku niebu. - Możemy zapomnieć

o moim świetnym pomyśle. Nie ma na podorędziu żadnej

młodej osóbki, która chociażby dorównywała Tany

pod względem urody i pozycji. Ta panna jest niekwestionowaną

królową sezonu.

Tym razem Edward poklepał kuzynkę po dłoni.

- Kotku, jestem pewien, że coś wymyślisz. Nigdy nie

brakuje ci pomysłów.

- Ale czasu zostało niewiele - westchnęła Rosi. -

Ona już twierdzi, że mieliście schadzkę, a przecież to

nieprawda. W końcu te ploteczki dotrą do jej ojca, a wtedy

on złoży wizytę twojemu ojcu, sam wiesz, jak to wygląda.

- Mój ociec roześmieje mu się w twarz i każe kupić

męża gdzie indziej - odparł z uśmiechem Edward.

- A wtedy on uda się do wuja Jasona, i jak ci wiadomo,

wuj nie będzie tym rozbawiony.

Edward wzdrygnął się już na samą myśl o tym.

- Tak jest, musimy się uciec do desperackich kroków.

Twój plan był dobry. Pomyśl, może jest jakaś inna panna

niewiele brzydsza od Tany, która mogłaby odegrać tę

rolę.

Rosi ponownie pokręciła głową.

- Muszę z przykrością przyznać, że w tegorocznej

stawce debiutantek jest niewiele piękności. Jedyna panna,

która dorównuje urodą Tany już się zaręczyła. Właściwie

nie przychodzi mi na myśl ani jedna niezamężna

kobieta w Londynie, która... hmm, chwileczkę...

- Co?

- Cofam to. Jest jedna i właśnie na nią patrzę.

Bells natychmiast się obejrzała, żeby sprawdzić,

o kim mówi Rosi, i zobaczyła, że siedząca na kanapie

para patrzy prosto na nią. Oblała się rumieńcem. Cały

czas z żywym zainteresowaniem śledziła ich rozmowę.

Nie musiała pytać, kogo Rosalie Hale ma na myśli. Właśnie

usłyszała niewiarygodny komplement i chłonęła go

z lubością.

Edward spojrzał z ukosa na kuzynkę.

- Nie - odparł zdecydowanie.

- Ale ona idealnie się nadaje! - zawołała Rosi. -

Zdecydowanie przewyższa Tanye urodą.

- Nie.

- Dlaczego nie? Ach tak, oczywiście nie ma prawa

otworzyć ust.

- Nie o to...

- Właśnie o to - przerwała mu Rosi. - Jeśli się odezwie,

podstęp wyjdzie na jaw.Bells, umiesz trzymać

buzię na kłódkę? - Bells nie odpowiedziała, a Rosi,

podsumowała triumfalnie: - No, proszę, umie.

- Rosi, uwielbiam cię, ale to jest niewydarzony pomysł.

Ona potrafi bardzo dobrze się wysławiać, gdy się

nie denerwuje, jed...

- Naprawdę potrafi? - zaskoczona, znowu weszła

mu w słowo.

- Tak, chociaż nie ma gwarancji, że coś jej się nie wymknie.

Poza tym nie ma balowej toalety, a przecież nikt

nie uszyje jej sukni do jutrzejszego wieczoru.

- Pożyczę jej którąś z moich.

Uniósł brew.

- Czyżbyś od wczoraj urosła?

- No to dodamy falbanę. Edi, przestań piętrzyć

trudności, wiesz, że się uda, zwłaszcza jeśli będzie naśladować

panie na balu.

- Nic z tego nie będzie. Ona nie umie tańczyć. Przecież...

- Skąd wiesz, że nie umiem, co? -Bells nie wytrzymała.

- A może chodziłam na bale maskowe organizowane

w klasztornych ogrodach. Może świetnie tańczę?

- W roli mężczyzny - uciął zniecierpliwiony Edward.

- Próbowałaś kiedykolwiek tańczyć jako kobieta?

Bells po raz drugi spiekła raka. Tak naprawdę nigdy

w życiu nie tańczyła, ale nie mogła pogodzić się

z myślą, iż uznał to za oczywiste. A pomysł zaczynał jej

się podobać. Udział w eleganckim balu dla wyższych

sfer? Nigdy jej się nie śniło, że coś takiego jest w ogóle

możliwe. A jakaż to doskonała okazja, aby spotkać mężczyznę,

który mógłby się w niej zakochać i poprosić

o rękę! Naturalnie nie kogoś utytułowanego. Wiedziała,

że nie ma prawa mierzyć tak wysoko. Ale na pewno nie

będą tam tylko sami lordowie. Inni dobrze sytuowani,

godni szacunku panowie też zostali zaproszeni, tacy bez

tytułów, których nie obowiązują takie rygorystyczne zasady

przy wyborze żony.

No i rzeczywiście była na balu maskowym w ogrodach...

może nie tyle była, co przyglądała się z daleka,

żałując, że nie może być. Tamci ludzie sprawiali wrażenie

rozradowanych. A bal wcale nie był wyłącznie dla

bogaczy, absolutnie nie. Każdy mógł tam przyjść i chociaż

przez jeden wieczór udawać, że jest kimś innym.

- Hmm, nie umie tańczyć - podchwyciła Rosi,

chcąc obalić ostatni argument Edwardowi. - W takim razie

zwichnęła nogę w kostce, albo coś w tym rodzaju.

- Nie mówi i ledwo chodzi. Wygląda na to, że powinna

kurować się w łóżku, a nie przychodzić na bal.

Rosi spojrzała na niego z dezaprobatą.

- Głos straciła podczas szczególnie ekscytującego

polowania na lisy na początku tygodnia - wyjaśniła

z naciskiem. - Już jest lepiej, ale nadal musi dbać o struny

głosowe. A nogę zwichnęła na tym samym polowaniu,

gdybyś przypadkiem nie wiedział. Zamierzała zrezygnować

z balu, ale nie chciała cię rozczarować, skoro

tak bardzo zależało ci na pokazaniu się z nią jutrzejszego

wieczoru. A ponieważ będzie w mieście jeszcze tylko

przez weekend...

- Zaczynam to widzieć, Rosi. A jak ją zamierzasz

przedstawić?

- Mogłaby być daleką krewną Victori. Ona ma mnóstwo

tytułów, chociaż rzadko się je wymienia, odkąd

wyszła za Rayleya. Na pewno Victoria nie miałaby nic

przeciwko temu, aby Bells uchodziła za jej krewną.

- Koligacje z diukiem... to chyba trochę za wysoko,

nie sądzisz? - zaoponował Edward.

- No nie, oczywiście, pomyślimy o mniej znacznym

tytule. I bardzo odległym pokrewieństwie. Powiedzmy,

że jej rodzice wyjechali do Ameryki i tam dorastała...

nie, już wiem, wychowała się w Kornwalii! Tak na

wszelki wypadek, gdyby ktoś zwrócił uwagę na akcent.

Uda się, uda się bez dwóch zdań. Nikt, powtarzam, nikt

nie śmie wątpić, że zalecasz się do tej ślicznej panny od

kilku miesięcy, w związku z czym najprawdopodobniej

nie spotykałeś się z Tanya Denaly. To musiał być jakiś

inny szczęściarz.

Edward ze zdumieniem pokręcił głową.

- Jak ty to robisz, Ros? Owinęłaś mnie wokół małego

palca.

- Bzdura - zbyła go żartobliwie. - A teraz zabieram

ją do siebie, żeby wszystko przygotować. Jutro wieczorem

przyjeżdżasz po nas dokładnie o dziewiątej. Spóźnimy

się tylko tyle, ile nakazuje bon ton, ani sekundy

więcej.

- My się spóźnimy?

- To oczywiste, że jadę z wami. Ona musi mieć przyzwoitkę.

- Kiedy zostałaś mym aniołem stróżem, kotku?

- Gdy Alis przykazała mi mieć na ciebie oko podczas

jej nieobecności.

Wzniósł oczy ku niebu. Alis, która nie tylko była

jego kuzynką, ale i najlepszą przyjaciółką, martwiła się

o niego bardziej, niż to było konieczne.

- Daleki jestem od gaszenia twego entuzjazmu co do

tego niesamowitego planu, lecz czy nie sądzisz, że należałoby

spytać Bells, czy ma ochotę ratować mnie ze

szponów Tany?

- Och, racj'a - westchnęła Rosi. - Tak, niewątpliwie.

- Po czym zwróciła się do Bells: - Moja droga, jesteś

gotowa podjąć się tego zadania? Edward naprawdę

potrzebuje pomocy, bo inaczej zostanie zaciągnięty

przed ołtarz.

- Maskarady to moja specjalność - odparła Bells

z filuternym uśmiechem.

Rosi zmrużyła oczy.

- No właśnie, prawda? W takim razie zbierajmy się.

Czeka nas dużo pracy, a czasu zostało niewiele.

Rosalie Hale była niezmordowana. Panowała nad całym

rozgardiaszem, wydawała dyspozycje i ani na chwilę

nie przestawała mówić. Wyciągnęła Bells z domu

Edwarda, zabrała do siebie i zaprowadziła prosto do

buduaru na piętrze, nie zostawiając jej czasu na podziwianie

po drodze wnętrza imponującej miejskiej rezydencji.

Natychmiast przywołała swą pokojówkę, Tess,

wyjaśniła, o co chodzi, i nakazała jednocześnie dyskrecje,

po czym razem zaczęły wyciągać z szaf niezliczone

ilości toalet, jakich Bells w życiu nie widziała. Kiedy

wreszcie zdecydowały się na jedną z sukien, dziewczyna

ledwo miała czas rzucić na nią okiem, bo Tess zawołała

zaraz inną służącą, której zleciła dokonanie stosownych

przeróbek.

Następnym zadaniem było dobranie odpowiednich

pantofli, lecz te, które harmonizowały z suknią, nie pasowały

na stopy Bells nawet po rozciągnięciu, a na

wykonanie nowej pary na miarę brakowało czasu. Rosi

wysłała więc lokaja na obchód po krewniaczkach.

Bells nie miała pojęcia, do kogo należały białe satynowe

pantofelki dostarczone do domu przed kolacją, które

znacznie mniej obcierały pięty i uciskały palce niż

wcześniej mierzone buty.

Nie zrobiły przerwy na kolację. Rosi kazała przynieść

ją na tacach do buduaru i Bells jadła, w tym samym

czasie poddając się zabiegom Tess, która próbowała

zrobić coś z jej włosami. Zadanie okazało się niełatwe.

Krótkie, wijące się pasma nie dawały się okiełznać.

A wiele z nich trzeba było obciąć jeszcze krócej, aby zamaskować

skutki fryzjerskich wyczynów Emily. W końcu

Rosi sięgnęła po diadem.

- Tak jest! - zawołała Tess. - Teraz mogę zrobić prze-

działek i przytrzymać loki. W ten sposób uzyskamy coś

w rodzaju fryzury.

- Doskonale! Tess, wiedziałam, że sobie poradzisz.

Tak właśnie ma jutro wyglądać.

Bells nie zdążyła nawet obejrzeć się w lustrze

przed zdjęciem diademu. Zaraz też Rosi zaprowadziła

ją do sypialni dla gości i nakazała natychmiast ułożyć

się do snu. Jutro bowiem czekało je o wiele więcej pracy,

będzie więc musiała wcześnie wstać.

Pokój gościnny! Nie mogła w to uwierzyć, podobnie

jak nie mieściło jej się w głowie, że lady Rosi zadaje

sobie tyle trudu, żeby uchronić kuzyna przed ślubem

z piękną dziedziczką. Jeżeli ktoś taki nie potrafi skłonić

go do oświadczyn, to znaczy, że wcale nie przesadzał,

mówiąc, iż zamierza do końca życia trwać w kawalerskim

stanie. Szkoda - pomyślała ze smutkiem. To, że posuwa

się tak daleko, by uniknąć małżeństwa, dowodzi,

że nie jest mężczyzną dla niej.

Podniecała ją jednak myśl, że jutro przeistoczy się

w damę. Pójdzie z nim na bal! Będzie nawet udawał, że

zabiega o jej względy. Na krótką chwilę zniknie rzeczywistość

i będzie mogła przez jeden wspaniały wieczór

wyobrażać sobie... że to wszystko dzieje się naprawdę...

Obudzono ją wcześniej, niż się spodziewała. Miała

wrażenie, że dopiero zdążyła zasnąć, gdy służąca zapukała

do drzwi i wniosła tacę ze śniadaniem. Bells była

w połowie posiłku, kiedy do sypialni wkroczyła Rosi.

- Jeszcze niegotowa? - zapytała z pretensją w głosie.

- Pospiesz się. Raczej nie będziesz musiała tańczyć

dziś wieczorem, ale na wypadek, gdyby coś poszło nie

po naszej myśli, uznałam, że mamy dość czasu na krótki

instruktaż pod tym względem.

- Będzie mnie pani uczyć tańca?

- Nie ja, moja droga, tylko Edward. Już po niego posłałam.

- Nie wstanie o tak wczesnej porze - wyrwało się

Bells.

- Wiem - westchnęła Rosi. - Jednak się zaniepokoi,

bo kazałam napomknąć, że wynikło coś nieprzewidzianego.

- A wynikło?

- Oczywiście, że nie, lecz dzięki temu błyskawicznie

się tu zjawi. No, a teraz, jak mniemam, powinnam powiedzieć

ci co nieco o balu. Wydaje go lady Aitchison, czyli

będzie to najważniejsze wydarzenie towarzyskie tego sezonu,

bo jej bale zawsze przyćmiewają wszystkie inne,

chociaż organizuje je mniej więcej raz na cztery lata.

- To znaczy, że będzie tam mnóstwo gości?

- Tak, stawią się tłumnie, na czele z całą londyńską

śmietanką. Wszystkie tegoroczne debiutantki, młodzi

kawalerowie, którzy pragną się ożenić, ich matki i ojcowie,

a także inni krewni towarzyszący młodzieży, no

i kilku nicponi w typie naszego kochanego Edwarda.

- On nie jest nicponiem - zaoponowała Bells, chociaż

sama nieraz tak o nim myślała.

- Ależ jest, tyle że uroczym. Zobacz, w jakiej sytuacji

cię stawia. Jesteś jego kochanką, a nadal sprzątasz dom.

- Nie jestem jego kochanką i nigdy nie będę!

Rosi zaskoczyło to zaprzeczenie, a także ton, jakim

zostało wypowiedziane.

- Naprawdę? Och, w takim razie przepraszam. Myślałam,

hmm, cała rodzina tak myśli, o matko, to raczej

oczywiste, że Edward zawsze dostaje od kobiet wszystko,

co chce.

Bells natychmiast się zaczerwieniła, ponieważ była

blisko poddania się jego czarowi i co rusz musiała sobie

powtarzać, jakie cele zamierza osiągnąć i że Edward Cullen

do nich nie należy. Szczęśliwie Rosi nie zauważyła

rumieńca i w typowy dla siebie sposób zdążyła już

zmienić temat.

- No, zabieramy się stąd. Kazałam uprzątnąć bawialnię,

żebyśmy miały miejsce do pracy.

Do pracy nie należała wyłącznie nauka tańca.

- A teraz pokaż, jak chodzisz - poleciła Rosi, gdy

tylko znalazły się na parterze. No nie, przecież już nie

nosisz spodni. Stawiaj drobne kroki. O, tak lepiej, ach

nie, nie kołysz całym ciałem, tylko nogi się poruszają.

Masz wyglądać, jakbyś sunęła po parkiecie.

Bells zwolniła, stawiając mniejsze kroki.

- Doskonale! - zawołała Rosi.

- Czy pani tak właśnie chodzi? - Bells się uśmiechnęła.

Rosi odpowiedziała jej uśmiechem.

- Hmm, staram się. Ale prawda jest taka, że zachowywałam

się trochę jak chłopak. Po śmierci matki zaopiekował

się mną mój kuzyn, Rayley, i miałam tyle swobody

co chłopcy. Naturalnie wiesz, o czym mówię. Czy

nie dlatego właśnie nosiłaś spodnie?

- Nie, tam skąd pochodzę, dziewczęta od najmłodszych

lat trudnią się nierządem. Nie chciałam, żeby mnie

też do tego zmuszono, i dlatego udawałam chłopca.

- O mój Boże! - Teraz z kolei zaczerwieniła się Rosi.

- I nikt o tym nie wiedział?

- Wyłącznie moja przyjaciółka, Emily.

- Rosi, gdzie jesteście? - Niespodziewanie doszedł

je z holu głos Edwarda.

- Tutaj!

Stanął w drzwiach ze zdegustowaną miną.

- Wiesz, która godzina? - zwrócił się do kuzynki.

- Tak, i połowa przedpołudnia już zmarnowana. Będziesz

uczył Bells tańczyć.

- Ja? - Skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o framugę.

- Podobno ma zwichniętą nogę?

- Tak, ale już prawie wydobrzała i odczuwa tylko

lekki ból. Przecież nie będzie utykać. Nauczysz ją na

wszelki wypadek. A co będzie, jeśli król Jerzy zaszczyci

bal i poprosi ją do tańca?

Edward przewrócił oczami.

- No nie, Rosi, teraz to już przesadziłaś, naprawdę.

- Dałam tylko przykład, dlaczego powinna nauczyć

się tańczyć. Nie upieraj się. Przecież to twoje kostki

u nóg ratujemy przed małżeńskimi pętami.

Edward spojrzał na Bells i szerzej otworzył oczy.

- Podcięły ci włosy, tak? Ładnie.

Bells wdzięcznie się zarumieniła.

- Upną mi je na wieczór - wyjaśniła.

- Wielkie nieba, piękniej już nie możesz wyglądać. -

Z przewrotnym uśmiechem zwrócił się do kuzynki: -

A niech to! Jak mniemam, nie zostawisz nas samych na

czas nauki?

- Nie ma mowy. To nie jest pretekst, żeby próbować

ją uwieść, więc się pilnuj!

Westchnął.

- Czy do tańca nie potrzeba muzyki?

- Będę wam nucić, a jeśli zaczniesz się śmiać, wytarmoszę

cię za uszy, zobaczysz.

Edward podszedł do Bells i podał jej rękę.

- Gotowa do nauki, kochanie?

- Nauki tańca, niczego poza tym - odburknęła, zaniepokojona

jego tonem.

- Wielka szkoda - wyszeptał i przyciągając ją bliżej

do siebie, zaczął walcować po pokoju.

Czerpała przyjemność z dotyku jego ręki na plecach

i ciepła tej drugiej, złączonej z jej dłonią. Bawialnią była

przestronna. Rosi została w drugim końcu, nie mogła

więc słyszeć szeptanych uwag, którymi Edward wprawiał

Bells w zdenerwowanie.

- Uwielbiam cię uczyć. Myślisz, że zauważy, kiedy

zsunę rękę na twój tyłeczek?

- Ja zauważę - ostrzegła.

- Ale byłabyś zadowolona, prawda?

- Nie. I nie waż się! Podobno mamy tańczyć.

- Ale ja potrafię jednocześnie tańczyć i się kochać.

Bells zaczerpnęła powietrza, lecz ledwo wydobyła

głos z krtani:

- Co za bzdury! Przestań wreszcie!

Naturalnie nie przestał. Przechylając się ku niej, wyszeptał:

- Mam ci opowiedzieć, jak się to robi? Musisz tylko

mocno się mnie trzymać i opasać biodra nogami. Oczywiście

oboje musimy być nadzy.

Zmyliła krok, zdziwiona, że dopiero teraz się potknęła,

skoro nie potrafiła skupić uwagi na niczym innym

poza obrazami, którymi karmił jej wyobraźnię. Podtrzymał

ją, pomagając odzyskać równowagę, lecz nie na

wiele się to zdało, bo tym gestem jeszcze bardziej ją rozproszył.

Rosi przestała nucić. Bells uświadomiła sobie, że

jej opiekunka zamilkła, ponieważ zajęła się rozmową ze

służącym. Również Edward musiał spostrzec, że kuzynka

nie zwraca na nich uwagi, bo nagle dotknął ustami

szyi partnerki i namiętnymi pocałunkami przesunął się

ku uchu i zanurzył w nim język. Wrażenie było niesamowite.

Kolana się pod nią ugięły, lecz nie potrzebowała

siły, aby utrzymać się na nogach. Edward obejmował

ją tak mocno, że jej stopy znalazły się nad podłogą!

A ona przylgnęła do niego całym ciałem. Nic nie mogła

na to poradzić. Emocje, jakie w niej budził, sprawiały, że

zapragnęła znaleźć się jeszcze bliżej...

Rozdzielili się z ociąganiem, słysząc znaczące chrząknięcie

Rosi. Bells stanęła na podłodze, usiłując odzyskać

panowanie nad sobą. Pomógł jej w tym triumfujący

uśmiech Edwarda. Nicpoń! Dobrze wiedział, że

zmącił jej zmysły, i teraz pękał z zadowolenia.

Edward ulitował się nad nią i nareszcie traktując po-

ważnie swe zadanie, poprosił, żeby go naśladowała,

i rzeczywiście, zanim lekcja dobiegła końca, miała już

jakie takie pojęcie o tańcu.

Myślała, że po obiedzie wrócą do lekcji, lecz Rosi

posłała ją do łóżka, nakazując się wyspać, a nie tylko poleżeć,

bo czekał je bal, który potrwa do świtu. Bells

była przekonana, że podniecona wydarzeniami nie będzie

w stanie zmrużyć oka w środku dnia, lecz, jak się

okazało, natłok informacji i instrukcji tak ją znużył, że

zasnęła, gdy tylko głową dotknęła poduszki.

Spała tak mocno, że po przebudzeniu była zdezorientowana

i szczerze zawiedziona. Wydawało jej się, że mający

się odbyć bal jest tylko snem. Gdy jednak na pukanie

do drzwi otworzyła oczy, zobaczyła, że naprawdę

przebywa w domu Rosalie Hale i naprawdę idzie na bal.

Po drzemce przygotowano jej kąpiel, a potem zaczęto

stroić na bal. Zaprowadzono z powrotem do buduaru

Rosi i posadzono przed toaletką, więc tym razem mogła

obserwować, jak Tess dokonuje cudów z jej włosami.

Rosi, ubierana przez drugą służącą, cały czas wydawała

instrukcje, które Bells ledwo słyszała, bo całą jej

uwagę pochłaniały zmiany zachodzące w wyglądzie.

Tess rozdzieliła loki, przytrzymując je diademem wysadzanym

kamieniami, z wielkim ametystem na środku.

Pukle przy skroniach skręciła w pierścionki, a resztę zaczesała

w taki sposób, że powstało coś w rodzaju krótkiej

fryzurki modnej parę lat wcześniej. Następnie narzuciła

jej przez głowę kilka halek, na koniec nałożyła

olśniewająco piękną balową toaletę.

Suknia była uszyta z jedwabiu w bladym odcieniu

lawendy. Dół zdobiły dwa rzędy tiulowej riuszki. Do

drugiego rzędu krawcowa doszyła listwę z białego jedwabiu,

pokrytą fioletową koronką. Taką samą koronką

przybrała małe bufki, owalny dekolt oraz długie białe

rękawiczki, tak więc całość wyglądała jak specjalnie

uszyta na tę okazję.

Krawcowa musiała przeciąć suknię na ramionach,

gdyż talia wypadała zbyt wysoko, jako że Rosi miała

krótszy stan od Bells. Wstawki z białego jedwabiu i fioletowej

koronki harmonizowały z przybraniem bufek,

a suknia po przeróbkach pasowała jak ulał.

Całe to zamieszanie wokół jej osoby było takie niesamowite,

że Bells przypomniał się sen o anielsko pięknej

damie. Ten sen się ziścił. Przez jedną noc będzie tamtą

nieziemsko piękną panią. Nie potrafiła oderwać oczu

od swego odbicia. Kiedy były gotowe, Rosi musiała ją

dosłownie odciągnąć od lustra, żeby sprowadzić na dół.

- Edi, proszę, zamknij usta - zwróciła mu uwagę

Rosi, gdy spotkały się z nim w holu.

Nie zamknął ust ani nie oderwał wzroku. Policzki

Bells pokryły się rumieńcem. Odniosła wrażenie, że

nawet nie dosłyszał upomnienia kuzynki. W głębi duszy

rozpierała ją taka radość, że z trudem zachowywała powściągliwość.

On też wyglądał wspaniale w czarnym wieczorowym

stroju. Rozpięty surdut i luźno zawiązany biały fular

nadawały mu nonszalancki wygląd. Kruczoczarne

włosy pomimo próby zaczesania do tyłu pozostały niesforne.

Opadały na skronie i na kark. Wyraz jego twarzy

przyprawił ją o dreszczyk emocji.

Był zaskoczony jej wyglądem, co do tego nie miała

wątpliwości. Ona też doznała szoku, widząc swe odbicie

w lustrze, nic więc dziwnego, że zaniemówił z wrażenia

i tylko patrzył.

Rosi musiała go szturchnąć kilka razy, zanim

wreszcie pozyskała jego uwagę.

- Ona nie wyjdzie z domu, tak wyglądając - oświadczył

kategorycznie, opadając na pięty.

- A co złego jest w jej wyglądzie? Musisz wiedzieć...

- Jest zbyt piękna i dobrze o tym wiesz.

Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

- No, przecież na tym nam zależało, ty niemądry

chłopcze.

- Nie aż tak. Nie spodziewałem się, że będzie tak

wyglądać. Wywoła sensację, jakiej to miasto jeszcze nie

widziało. Zostaje w domu, to moje ostatnie słowo.

- Sam zostajesz w domu - syknęła zniecierpliwiona

Rosi. - Ona idzie na bal. Właściwie wcale nie jesteś

potrzebny, żeby osiągnąć zamierzony cel. Mogę i bez

ciebie szepnąć słówko, gdzie trzeba. Natomiast jej obecność

jest nieodzowna. Pogłoski się nie rozejdą, jeżeli nie

zostaną poparte naocznym dowodem.

- Rosi, nie słuchasz, co mówię.

- Nie, to ty nie słuchasz. Nie masz już na nic wpływu.

Zamierzam cię uratować wbrew tobie samemu.

Chodź, Bells, wsiadajmy do powozu.

Oczywiście Edward podążył za nimi. I protestował

przez całą drogę do domu Aitchisonów, który znajdował

się w niezbyt dużej odległości. Bal odbywał się

w jednej z rezydencji w pobliżu pierwszej siedziby Cullenow,

w której Bells poszukiwała Edwarda.

Rozzłoszczona Rosi pozostała głucha na jego utyskiwania.

Bells też była na niego zła. Rozczarował ją

swoim zachowaniem i nie całkiem pojmowała jego rozumowanie.

Była zbyt ładna? Z takiego powodu narobił

tyle zamieszania? Sądziła, że na tym właśnie polegał pomysł,

żeby dać odpór fałszywym pogłoskom rozsiewanym

przez Tanye Denaly.

Wspólna jazda powozem przywołała wspomnienie

tamtej nocy, gdy poznała Edwarda. Musiał odgadnąć

z wyrazu twarzy, o czym myśli, bo wyszeptał:

- Duża odmiana w porównaniu z naszą ostatnią

wspólną jazdą, co? Nieźle ci idzie wyskakiwanie z powozów.

Nie krępuj się, możesz to zrobić w każdej chwili.

Zbyła tę propozycję cichym prychnięciem. Ten człowiek

postanowił wytrwać w podłym nastroju i w czarnych

barwach malować konsekwencje dzisiejszego wieczoru.

- Myślisz, że on tam będzie? - spytała szeptem, kiedy

przypomniał jej, co razem zrobili.

- Nieważne. - Wzruszył ramionami, nawet nie pytając,

kogo ma na myśli. - To nie on, lecz jego służący

mógłby nas rozpoznać.

Rosi zatrzymała Edwarda tuż przed wejściem do

rezydencji Aitchisonów.

- Jeżeli nie przestaniesz stroić fochów, nigdy więcej

się do ciebie nie odezwę - wycedziła, wbijając mu palec

w pierś.

- Przyrzekasz? - podchwycił.

Ignorując to pytanie, dodała:

- Jeżeli zamierzasz tam z nami wejść, masz przekonująco

odegrać rolę zakochanego. Inaczej ta cała farsa na

nic się nie zda. Weź się w garść, Edi. Przedstawienie

się zaczyna.

Gdy weszli, Bells obleciał strach. Rosi przećwiczyła

z nią całą listę nakazów i zakazów podczas pracy

nad suknią. Bała się, że nie będzie pamiętać żadnej z instrukcji.

A chwilę potem stanęła jak wryta na widok

balu, który już się zaczął. Światła, kolory i piękne suknie

wirujące po całej sali. W życiu nie widziała czegoś podobnego.

Widocznie musiała otworzyć usta, bo Edward szepnął

jej do ucha:

- Przestań się tak zachowywać, jakbyś nigdy przedtem

tego nie widziała. Dziś wieczorem masz być arystokratką

nawykłą do tego rodzaju okazji.

- Tak, ale ja - przerwała, żeby odkaszlnąć - mało

dotąd bywałam, bo niedawno opuściłam pensję.

- Rosi nauczyła cię tego tekstu?

Zarumieniła się.

- Tego i wielu innych.

- Po co? - warknął. - Przecież miałaś się w ogóle nie

odzywać.

- Pewnie się obawiała, że raz czy dwa mogę się zapomnieć.

- Wzruszyła ramionami.

- Albo trzy lub cztery. To był zły pomysł. Musiałem

chyba postradać rozum, bo nie widzę innego wytłumaczenia,

dlaczego się zgodziłem. A to wszystko twoja

wina.

Odwróciła się do niego, ciekawa, o cóż takiego, do

diabła, ją obwinia.

- O co ci chodzi, brachu?

- Tak bardzo cię pragnę, że po prostu nie potrafię już

jasno myśleć.

Po raz drugi otworzyła usta, oblewając się rumieńcem.

Nogi ugięły się jej w kolanach, żołądek wyprawiał

dziwne harce, a wyobraźnia podsunęła obraz ich obojga

tańczących nago...

Dlaczego musiał mówić takie rzeczy, które czyniły ją

całkowicie bezwolną? I to właśnie w chwili, gdy oczy

połowy towarzystwa skierowały się na nią?

- Edi, nie denerwuj jej - wyszeptała Rosi, przysuwając

się bliżej. - Niech cieszy się chwilą triumfu.

Zrobiła piorunujące wrażenie.

Bells rozejrzała się. Rzeczywiście, muzyka grała dalej,

ale tańczące pary znieruchomiały. Wszyscy bez wyjątku

się w nią wpatrywali. Jeszcze bardziej się zaczerwieniła.

A z ust Edwarda wyrwał się jęk.

- Ostrzegałem cię, że wywoła sensację - powiedział

z dezaprobatą do kuzynki.

- Bardzo się cieszę, że miałeś rację. Gdybyś przypad-

kiem nie zauważył, to wiedz, że jest tu Tanyai właśnie

w tej chwili najchętniej zabiłaby naszą Bells wzrokiem.

- Naszą Bells? Od kiedy ona jest naszą Bells?

- Przypisuję sobie należne zasługi. Drogi chłopcze,

co prawda ty ją znalazłeś, ale to ja sprawiłam, że błyszczy.

I przestań tak wyglądać, jakbyś był na nią zły. Podobno

jesteś zakochany. Graj swoją rolę. A może mam

cię poinstruować, jak się to robi?

W odpowiedzi przewrócił oczami, lecz natychmiast

zdobył się na uśmiech.

- Czeka nas oblężenie - uprzedził Bells. - Pamiętaj,

jeśli to tylko możliwe, nie wdawaj się w żadne rozmowy.

Tak", „Nie", „Bardzo mi miło", „Do widzenia". Powinno

wystarczyć. Skiń głową, kiedy trzeba. To wspaniale

zastępuje konwersację.

Wcale nie żartował, mówiąc o oblężeniu. Natychmiast

zbliżyły się do nich dwie osoby, które nie potrafiły

poskromić ciekawości. Dwadzieścia innych ruszyło ich

śladem. Rosali Hale kolejny raz ujawniła swe niesamowite

talenty. Odpowiadała na wszelkie pytania i tak

jak zaplanowała, wspomniała o straconym głosie oraz

o zwichniętej kostce, w większości wypadków pozostawiając

Bells rozsyłanie uśmiechów i podawanie dłoni.

Kilka bardziej natarczywych osób zmusiło ją do wypowiedzenia

paru słów, co przerodziło się w pewien rodzaj

rywalizacji, bo mogli pochwalić się swoim przyjaciołom:

A widzisz, do mnie się odezwała".

Bells nie starała się zapamiętać żadnych nazwisk,

wymienianych podczas prezentacji, ponieważ nie spodziewała

się kiedykolwiek jeszcze spotkać tych ludzi.

Grała rolę młodej panienki prosto z pensji, która tak

wpadła w oko Edwardowi Cullenowi, że poważnie rozważał

rezygnację z kawalerskiego stanu. Była Izabella

Langton, a według krążących pogłosek łączyło ją dalekie

pokrewieństwo z rodziną Victori.

Naturalnie właśnie ten fakt zdominował wszystkie

rozmowy, bo pamiętano, że nazwisko Victori kojarzy się

z „tragedią". Jej matka zastrzeliła ojca za karciane długi,

a następnie się zabiła, lecz oba te zdarzenia miały charakter

nieszczęśliwych wypadków. Ona nie zamierzała

go zastrzelić ani później wypaść przez okno i dlatego

cała sprawa zyskała miano tragedii.

Chociaż nikt nie podawał żadnych faktów, towarzystwo

założyło, że Bells jako Langton jest krewną Vic,

już zaręczyła się z Edwardem i jest jedną z nich.

Kilku starszych dżentelmenów zaklinało się, że jej

twarz wydaje im się znajoma, co Rosi podsumowała

słowami: „Jeśli usłyszą to wiele razy, uwierzą i przyjmą

to za oczywiste".

Edward też się rozluźnił i przestał wyrzekać, widząc,

jak zręcznie Rosi radzi sobie z pytaniami. Pewien przystojny

młody człowiek, któremu najwyraźniej umknęła

informacja o skręconej kostce, podszedł do nich po raz

drugi. Bells była pewna, że zostali sobie przedstawieni,

lecz nie kojarzyła nazwiska.

- Lady Izabello, zamierzam się zastrzelić, jeśli nie

ofiaruje mi pani pierwszego tańca - odezwał się z czarującym

uśmiechem.

Edward nie dał jej szansy odpowiedzieć na tę dziwaczną

deklarację.

- Nie będziesz musiał, Fawler - odparł. - Z przyjemnością

wyświadczę ci tę przysługę. Ona będzie tańczyć

wyłącznie ze mną. A teraz zmykaj.

Wyraz twarzy Edwarda miał prawo wzbudzić niepokój,

więc młody człowiek wycofał się czym prędzej

bez jednego słowa.

Nawet kiedy ostatnia osoba odeszła od nich i zostali

sami, cała sala mówiła wyłącznie o niej. Dobrze odegrała

swoją rolę i uskrzydlało ją uczucie triumfu.

- Masz ochotę zatańczyć? - zapytał Edward, gdy dano

im wreszcie spokój.

- 1 zepsuć to przedstawienie?

- Po to wirowałem z tobą po bawialni Rosi, żebyś

tutaj przynajmniej spróbowała. Jeśli się potkniesz raz

czy dwa, uznają, że to z powodu obolałej kostki. Wiesz,

że to nic trudnego. Po prostu pozwól mi się prowadzić.

Miała naprawdę ochotę spróbować. Skinieniem głowy

przyjęła zaproszenie i pozwoliła się zaprowadzić na

środek sali. Na jedną krótką chwilę zapomniała, gdzie

jest i że wszyscy na nią patrzą.

Trzymał ją pewnie, dłonie miał ciepłe i nieco szorstkie.

Czy taką ma całą skórę? - zastanawiała się. Ręce ją

świerzbiły, żeby to sprawdzić. Wyobraźnia znowu podsunęła

tamten obraz - wirują po całej sali, ona mocno

opasuje go nogami, oboje są nadzy, wypełnia ją muzyka,

on ją wypełnia, o Boże...

- Co się stało? - zapytał, słysząc jej westchnienie.

- Nic takiego - skłamała i starając się za wszelką

cenę wyprzeć ten obraz z myśli, zapytała: - Ten mężczyzna

nie mówił poważnie o tym, że się zastrzeli, prawda?

- Oczywiście, że nie. Jestem pewien, że mówi to

wszystkim młodym pannom. Takie pochlebstwo czasem

przynosi mu korzyści. Ja wolę trzymać się prawdy i jak

powiedziałem, tak zrobię, jeśli wkrótce nie zgodzisz się

ze mną kochać. Strzelę sobie w łeb.

Spojrzała na niego zdumiona, po czym parsknęła

śmiechem.

- Nazywasz to prawdą?

- Może nieco naciągniętą, lecz intencje są szczere.

Popadam w desperację, moja droga.

Wstrzymała oddech. Widziała w jego oczach nie tyle

desperację, ile pożądanie palące jak ogień. Odwróciła

głowę, pragnąc za wszelką cenę obronić się przed tym

ogniem, zanim ją strawi.

- Kto cię uczył tańczyć? - zapytała, żeby zmienić temat.

- Pierwszy oficer na statku mojego ojca.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Ten pierwszy oficer był kobietą?

- Nie, mógł mieć ksywę Connie, lecz Conrad Sharpe

był wysokim, rudowłosym Szkotem i gdybyś go widziała,

kiedy przez godzinę udawał kobietę, żeby nauczyć

mnie prowadzić w tańcu, pękłabyś ze śmiechu.

- Wyobrażam to sobie - zachichotała.

- Jedno jest pewne, ucząc mnie, nie bawił się tak dobrze

jak ja, kiedy uczyłem ciebie.

Spłoniła się.

- Edwardzie, zachowuj się.

- Nigdy! - szepnął jej do ucha.

Dalej się z nią droczył i prowokował do śmiechu. Był

wyśmienitym tancerzem i wyglądał niezwykle przystojnie

- oczywiście w ogóle był przystojny - lecz dziś,

w czarnym wieczorowym ubraniu, prezentował się wyjątkowo.

Sprawił, że poczuła się kimś szczególnym; tańcząc

z nim, miała wrażenie, że naprawdę należy do tego

miejsca. Nie pamiętała, kiedy tak dobrze się bawiła.

I jednego nie mogła się wyprzeć. Edward mógł udawać

dziś, że jest w niej zakochany, lecz zaczynała myśleć, że

to, co ona czuje, jest jak najbardziej prawdziwe.

Po pewnym czasie Edward na tyle się rozluźnił, aby

z powodzeniem odgrywać swoją rolę, mimo że całe to

przedstawienie nie sprawiało mu przyjemności. Jedyną

niewątpliwie jasną stroną był fakt, że Bells najwyraż-

niej dobrze się bawiła. Nie miał jej tego za złe. Tylko niechętnie

się nią dzielił.

Uważał, że należała do niego, i za każdym razem,

kiedy jakiś mężczyzna zbliżał się do niej, odczuwał

wręcz pierwotną chęć obrony swojej własności. Zupełne

szaleństwo! Przecież nie była jego, tylko u niego służyła.

Pragnął ją widzieć w innej roli, lecz ona absolutnie na to

się nie zgadzała.

Poszedł po kieliszki szampana dla Rosi i Bells.

Długo musiały go namawiać. Nie chciał zostawić Bells

samej nawet na minutę.

W drodze przypadkiem zobaczył Tanye i jej pełne

pretensji spojrzenie. Dobry Boże, czyżby zamierzała odgrywać

zranioną kochankę? I nadal z uporem twierdzić,

że miał z nią romans, chociaż do niczego między nimi

nie doszło?

- Coś mi się zdaje, że czas cię zamknąć w domu wariatów

- usłyszał za plecami bardzo dobrze znany głos.

Drgnął. To ojciec. Nie zauważył, kiedy się pojawił.

Przez cały wieczór niewiele widział, bo nie odrywał oczu

od Bells.

- Tak, wiem.

- Co ci przyszło do głowy, żeby ciągnąć ją tutaj?

- To nie był mój pomysł. Myślisz, że mam ochotę się

nią dzielić i pozwolić, aby każdy napalony młokos obmacywał

ją wzrokiem? Nic podobnego.

- W takim razie kto to wymyślił? Czy w ogóle muszę

pytać?

- Nie musisz. Oczywiście Rosi.

- Moja droga siostrzeniczka wymyślała najdziwniejsze

intrygi jako specjalistka od wściubiania nosa w nie

swoje sprawy, lecz nie pojmuję, o co tym razem chodzi.

- Zapewne tylko kobieta mogłaby wpaść na coś takiego.

Uznała, że jedynym sposobem na uwolnienie się

od Tany jest pokazanie jej, że interesuję się kimś innym,

a ponieważ nie przyszła jej na myśl żadna dama, która

byłaby w stanie zaćmić Tanye urodą...

- Już rozumiem, ale czy nie wystarczyłoby powiedzieć

tej młodej kłopotliwej osóbce, żeby się odczepiła?

- Rosi tak nie uważała, według niej nic nie skłoniłoby

Tanye do zajęcia się kimś innym. Ta farsa ma być

pożywką dla plotek, bo Tanya rozpuszcza pogłoski, że

miałem z nią romans.

- A niech to piekło pochłonie!

- No właśnie. Teraz zmienimy kierunek plotek. Po

cóż miałbym się uganiać za pospolitą stokrotką, skoro

adoruję rzadki okaz białej róży?

- Adoruję? - podchwycił zszokowany Carlise.

- Tylko dla pozoru - zapewnił go Edward. - I więcej

nie będziemy musieli powtarzać tego przedstawienia.

Bells zrobiła oszałamiające wrażenie, całe towarzystwo

nie będzie mówić o niczym innym przez długie tygodnie.

A właściwie co ty tu robisz? Jestem gotów przysiąc,

że słyszałem, jak mówiłeś, iż masz gotowy pretekst,

żeby nie dać się włóczyć po tego rodzaju okazjach.

- Zmieniłem zdanie. Nabrałem ochoty, żeby przyjrzeć

się tej przebiegłej ptaszynie, która chce cię zaciągnąć

przed ołtarz. A właśnie, któraż to panna?

Edward spojrzał na miejsce, gdzie ostatnio widział

Tanye. Zniknęła. Rozejrzał się i dostrzegł swą macochę,

Sam, pogrążoną w rozmowie z Rosalie, co oznaczało,

że oboje stracili Bells z oczu. W jego głowie rozległ się

sygnał alarmowy, gdy zobaczył, kto wykorzystał tę

chwilę nieuwagi.

- O Boże,Tanya podeszła do Bells!

Carlise uniósł brew, idąc za jego wzrokiem.

- To może być całkiem interesujące. Chyba nie widziałem

dotąd kobiet walczących na pięści, ale biorąc

pod uwagę pochodzenie twojej protegowanej, taki rozwój

wypadków jest całkiem prawdopodobny.

W Bels zawrzało, gdy jakaś panna uszczypnęła ją

w ramię, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Była piękna.

Blond włosy ułożone w misterną koafiurę, olśniewająca

biała suknia balowa (najwyraźniej biel była ulubionym

kolorem wszystkich debiutantek), ozdobiona szarfami

w bladym odcieniu błękitu, który współgrał z jej lazurowymi

oczyma. Te oczy, w tej chwili zmrużone w szparki,

patrzyły gniewnie. A właściwie ziały taką nienawiścią,

że Bells na chwilę straciła rezon.

- Nie wiem, kim jesteś, ale jeśli myślisz, że mi go

ukradniesz, to się grubo mylisz.

Natychmiast odgadła, z kim ma do czynienia. Rosi

powinna była wskazać jej tę pannę, żeby ją uprzedzić.

Co prawda i tak nie uniknęłaby konfrontacji, bo nie zauważyła,

kiedy ona podeszła.

Jednak na uszczypnięcie nie odpowiedziała ciosem,

tylko wycedziła:

- Ach, ty musisz być tą kłamczucha Tanya.

- Słucham?

- Robisz z siebie pośmiewisko. On tak uważa i cała

jego rodzina, a po dzisiejszym wieczorze przejrzy cię

całe miasto. Przez własne kłamstwa spalisz się ze

wstydu.

Tanya zachłysnęła się z wrażenia, rumieńce wypłynęły

na mlecznobiałe policzki.

- Chyba nie rozumiesz. On się ze mną ożeni. Mój ojciec

tego dopilnuje.

- Dzięki kłamstwu? - Bells uniosła brwi.

- Widzę, że zostałaś źle poinformowana. Ja nie kłamię.

Natomiast on jest kłamcą, jeżeli usiłuje się wyprzeć,

że miał ze mną romans.

- Czy tak nazywasz zdawkową wymianę uprzejmości?

- zapytała niewinnie Bells.

- Czy on tak twierdzi? - Tanya spytała z niedowierzaniem,

które wcale nie wyglądało na udawane. Na-

stępnie z westchnieniem dodała: - Powinnam wiedzieć,

że nie należy wierzyć w jego obietnice. W końcu

jego ojciec był znanym rozpustnikiem, podobnie jak

wuj Anthony, a Edward najwyraźniej stara się iść w ich

ślady.

Bells nic nie odpowiedziała. Wcale nie byłaby zdziwiona,

gdyby to, co mówiła ta panna, częściowo okazało

się prawdą. Wiedziała, że Edward nie ma zamiaru się żenić,

sama słyszała, jak mówił. I niewątpliwie spijał miody,

gdy tylko nadarzyła się okazja. Miała na to dowód,

przecież do niej też usiłował się dobrać. Jednak nie sądziła,

aby był na tyle cyniczny, żeby składać obietnice,

których nie zamierzał dotrzymać. Może i uwiódł tę

damę, lecz wątpiła, by tę sprawę traktował jako coś więcej

niż przelotną przygodę.

Nie spodziewała się również, że Tanya wywrze na

niej wrażenie szczerej osoby. Wydawała się całkiem wiarygodna.

Albo była bardzo, ale to bardzo zręczną kłamczucha,

albo mówiła prawdę.

- Jeżeli jest taki nikczemny, jak mówisz, dlaczego

w ogóle ci na nim zależy? - spytała, chcąc ją wybadać.

- Już mi nie zależy - odparła Tanya. - Ale nie mam

wyboru. - I wyjawiła szeptem: - Chyba jestem przy nadziei.

- Skąd możesz to wiedzieć? Poznaliście się zaledwie

w zeszłym tygodniu!

- Powiedziałam: „chyba" - zniecierpliwiła się Tanya.

- Nie będę miała pewności jeszcze przez tydzień lub

dwa. Mam nadzieję, szczerą nadzieję, że się mylę, ale to

raczej wątpliwe. Teraz widzisz, że marnujesz czas i spotka

cię jedynie rozczarowanie.

Bells pokręciła głową.

- Nie, widzę, że się łudzisz. Wycofaj się i pogódź

z przegraną. Wciągając w to ojca, narazisz się na jeszcze

większy wstyd. I po co? On i tak się z tobą nie ożeni.

- Jakaś ty ograniczona! Nie masz pojęcia, jak załatwia

się takie sprawy. Kiedy w grę wchodzi dziedzic

tortuny, nie liczą się osobiste preferencje. Uwierz mi, Edward,

podobnie jak ja, niewiele będzie miał do powiedzenia.

Nie my tu zdecydujemy.

Bells nie znała tej damy, ale zaczynała ją darzyć coraz

większą niechęcią.

- Odczep się, dziewczyno. Przyprawiasz mnie o ból

głowy.

Ta zachłysnęła się z oburzenia.

- Ja nigdy...

- Prawdopodobnie to pierwsza prawda, jaka niechcący

ci się wymknęła. - Bells pokiwała głową.

Jej rozmówczyni już otwierała usta, żeby odpowiedzieć,

ale najwyraźniej zmieniła zamiar i szybko się oddaliła.

Bells odgadła, dlaczego, kiedy za plecami usłyszała

głos Edwarda:

- Wszystko w porządku?

Odwróciła się do niego z kwaśną miną.

- To była ciężka praca, bracie. Musiałam się tyle nagadać,

pamiętając, by trzymać język na wodzy. Głowa

mi przez nią pęka.

- Proszę, to ci pomoże - rzekł, podając jej kieliszek

szampana. - Przepraszam, że musiało cię to spotkać.

Dziwię się, że starczyło jej odwagi, żeby do ciebie podejść.

Chyba nie była złośliwa?

- Była ogromnie przekonująca.

- To znaczy, że nie zmieniła zdania, widząc cię ze

mną u boku?

- Absolutnie nie. Obawiam się, że tylko wzmocnił

się jej upór. Zabierze się energiczniej do działania.

- Jasna cholera!

- Odwagi, bracie - powiedziała łobuzerskim tonem.

- Zawsze możesz uciec do Afryki.

Parsknął śmiechem.

- Kiedy mi się tutaj podoba - oznajmił, gdy się nieco

opanował. - A plan Rosi powiódł się przynajmniej

w połowie. Cała śmietanka towarzyska będzie mieć nowy

temat do rozmów. Czy pociągniemy jeszcze to przedstawienie

i potańczymy razem? Bawmy się, skoro już tu

jesteśmy.

- Rozszyfrowałam cię, bracie - chrząknęła znacząco,

uśmiechając się jednocześnie. - Szukasz pretekstu, żeby

znowu mnie obłapiać.

- Nic takiego nie miałem na myśli - zaprotestował

z uśmiechem, który mówił: „Właśnie o to mi chodzi".

Może ona podsunęła mu pomysł, a może sam na niego

wpadł, lecz nie zostali długo na parkiecie. Po kilku tanecznych

pas powiódł ją w tańcu na kraniec sali, gdzie

rośliny i drzewka w donicach tworzyły coś w rodzaju

oranżerii.

Pozornie dbał o dyskrecję, lecz nie potrafił dłużej powściągać

zapału. Liście zasłaniały ich przed połową sali.

Druga połowa miała ich jak na dłoni.

- To powinno załatwić sprawę - oznajmił, zanim ją

pocałował.

Całkowicie zaskoczył tym Bells. Kobieta i mężczyzna

nie całowali się publicznie, jeśli nie została wyznaczona

data ślubu, a nawet wtedy takie zachowanie uważano

za niedopuszczalne. Jedynie taki nicpoń jak Edward

mógł pozwolić sobie na łamanie zasad. Jego uwaga

świadczyła o tym, że ten pocałunek należał do scenariusza

i powinna na niego pozwolić. Mogła zaprotestować,

lecz nie zdążyła, a poza tym była tak blisko tego mężczyzny

przez cały wieczór, czuła dotyk jego dłoni, widziała

żarliwą obietnicę w jego oczach.

Tylko chwila, mówiła sobie, tylko jedna chwila...

O Boże, nie chciała, aby ten pocałunek się skończył.

Wszystkie nerwy w jej ciele zdawały się płonąć, rozpalona

skóra parowała; gdyby miała okulary, ich szkła za-

szłyby mgłą. Drżenie w żołądku rozlało się falą aż po

spojenie ud, przechodząc w rozkoszne pulsowanie.

Była gotowa rozerwać mu koszulę i przylgnąć ustami

do ciepłej muskularnej piersi, rozpiąć spodnie i przywrzeć

do gorącego ciała, ale na szczęście została jej jeszcze

odrobina rozsądku. Jeśli natychmiast nie powstrzyma

Edwarda, przepadnie na zawsze.

- Przestań! - wydyszała.

- Muszę?

Powiedział to tak zwyczajnie. Ona drżała owładnięta

namiętnością, tymczasem on zdawał się nieporuszony

tym, co przed chwilą między nimi zaszło. Lecz gdy napotkała

jego spojrzenie, zobaczyła w nim obietnicę tego,

co mogłoby być, co by było, gdyby się tylko zgodziła.

To były niewątpliwie najcudowniejsze chwile w życiu

Bells. Nigdy nie sądziła, że znajdzie się na balu,

w dodatku takim niewyobrażalnie wspaniałym. Wracała

do domu rozanielona wrażeniami i szampanem. Wiedziała,

że za dużo wypiła. Już po dwóch kieliszkach zakręciło

jej się w głowie, a potem wypiła jeszcze dwa.

Szampan to co innego niż tamto wytworne wino. Przyjemnie

się go piło i zdradziecko uderzał do głowy.

Ale to nic. Wkrótce znajdzie się w łóżku i do rana jej

przejdzie. Była pewna, że mimo lekkiego rauszu nie wypadła

z roli. Gdyby tak się stało, Edward na pewno by jej

coś powiedział, a w dodatku po konfrontacji z Tanya

Denaly nie odstępował jej już ani na krok. Hmm, pozwolił

jej zatańczyć z jednym dżentelmenem, chociaż

wolałaby, żeby się nie zgodził. Wszystkich innych odpędzał,

lecz tego akurat nie mógł.

Taniec z Carlisem Cullenem nie sprawił jej przyjem-

ności. Nadal śmiertelnie bała się tego człowieka, chociaż

starał się ją rozbawić śmiesznymi uwagami. Nic z tego

nie wyszło.

Żal jej było jego żony, Samanty, którą przelotnie poznała.

Mówili na nią Sam. Miła dama jak na Amerykankę,

a na dodatek bardzo ładna.

Edward pomógł Bells wysiąść z powozu. Obejmował

ją, prowadząc do domu. Nie zwróciła na to uwagi.

Nadal uskrzydlało ją uczucie zadowolenia, rozkoszowała

się wrażeniami z wieczoru. Ledwo zauważyła, że

wchodzi po schodach. No tak, przecież tam pracuje.

Nie, zaraz...

Zatrzymała się dopiero na korytarzu.

- Coś mi się wydaje, że źle skręciłam.

- Wcale nie - zaprzeczył. - Sama nie zdejmiesz tej

sukni - zauważył. - Jest ciasno zapięta na plecach.

To prawda. Pamiętała, jak Rosi radziła, żeby poprosiła

którąś ze służących o pomoc przy zdejmowaniu

sukni. O tej porze jednak wszyscy spali.

- W takim razie pomożesz mi, bracie?

- Oczywiście, jak tylko zapalę lampę, żeby widzieć,

czym powinienem się zająć. Tobie też się przyda jedna

do pokoju.

- Jedna co?

- Lampa, moja droga. Zdaje się, że na dole zapalili

światło jedynie w holu.

Kiwnęła głową. Edward wprowadził ją do sypialni.

Poczekała, aż zaświeci lampę, a potem odwrócił ją plecami

do siebie, aby poluzować suknię, żeby mogła się

z niej wyswobodzić. Wzdychała błogo, kiedy zmagał

się z haftkami, drżąc za każdym razem, gdy jego palce

dotykały do skóry.

- A więc dobrze się dziś bawiłaś?

- Chyba za dobrze - wyznała z uśmiechem. - Lubię

tańczyć.

- Ja też... z tobą.

- Nie sil się na słodkie słówka, brachu. Pamiętaj, rozszyfrowałam

cię.

- To nie są żadne słodkie słówka, Bells. Nie pamiętam,

kiedy taniec sprawiał mi taką przyjemność jak dziś.

Tak bardzo chciałaby mu wierzyć! Ale i tak miło było

to słyszeć.

- Dziękuję, że mnie nauczyłeś - powiedziała szczerze,

oglądając się przez ramię.

- Cała przyjemność po mojej stronie, lecz to nie koniec

lekcji na dzisiaj.

Wszystkie haftki zostały rozpięte. Nie przerywając

rozmowy, pomógł jej zsunąć suknię i jakoś nie przyszło

jej do głowy, że powinna ją zdjąć w swoim, a nie w jego

pokoju. Po prostu nie potrafiła skupić myśli na dwóch,

a właściwie na trzech rzeczach naraz. Dotykał jej, zsuwając

suknię. Czuła każde muśnięcie jego palców na

skórze.

Nie powinna była się obejrzeć. Radziła sobie całkiem

nieźle, dopóki nie spojrzała mu w oczy, tonąc w ich niebieskiej

głębi. W tych oczach, w ich wyrazie było

wszystko, co czuł, owo wielkie pożądanie, które owionęło

ją niczym fala gorąca. A może to w niej wzbierał

ten żar?

Odwrócił ją ku sobie. Podłożył dłoń pod kark, unosząc

kciukiem podbródek. Ten ułamek sekundy, na który

wstrzymała oddech, przypieczętował delikatnym pocałunkiem.

Jeden pocałunek. I cóż to szkodzi? Było tak

cudownie.

Nie zauważyła, że drugą ręką otacza jej plecy, dopóki

nie przytulił jej mocniej, a potem jeszcze mocniej, aż

znalazła się tak blisko, że z trudem chwytała oddech.

Ale to też było cudowne. Jakże zwodniczy był tamten

przelotny pocałunek! Nie musiał obezwładniać jej żarem

namiętności, skoro sama płonęła z pożądania.

Znowu ją całował. Powoli dozując intymność dotyku,

odnalazł jej język, uwięził go i ssał, aż jej pomruk wypełnił

mu usta. Przytrzymała się jego ramion, bo nogi

odmówiły jej posłuszeństwa. On tymczasem dłonią

wsuniętą pod włosy podpierał jej głowę i nie odrywając

się ani na chwilę od ust, wolną ręką gładził po plecach,

błądząc coraz niżej. Nagle osunął obie dłonie na pośladki,

uniósł ją i przycisnął do siebie.

O nie, już nie było odwrotu. Oboje stali rozpaleni.

A Bells znużyły zmagania. To, co robił, wydawało się

cudowne. Nie potrafiła sobie uprzytomnić, dlaczego

miałaby zrezygnować z przyjemności.

Jakimś cudem, nie przerywając pocałunku, przenieśli

się na łóżko. Teraz Bells jeszcze mocniej zakręciło się

w głowie, lecz po chwili przestała zwracać na to uwagę.

Zauważyła natomiast, że Edward dotyka jej piersi, ugniata

je delikatnie, drażni sutki, które już stężały pod jego

pieszczotą. Nigdy nie przykładała wagi do biustu, poza

tamtym czasem, kiedy żałowała, że się uwypuklił, bo

trudniej go było maskować. Nie miała pojęcia, że dotyk

w tym miejscu wywołuje ciarki i dziwne doznania w innych

okolicach. Nadal trwali w pocałunku. Tak gorącym,

że pokój powinien zasnuć dym.

Bells, coraz bliższa miłosnego zatracenia, wyzbyła

się wszelkich obiekcji. Zniknęły gdzieś halki i koszula.

Jak przez mgłę pamiętała, że zsunęły się na podłogę,

gdy Edward zaczął ją całować; zapewne porozpinał je razem

z suknią. Coś jeszcze jej umknęło. On zdjął surdut

i koszulę. Nie miała pojęcia, kiedy i jak to zrobił, zorientowała

się dopiero, gdy poczuła palący dotyk jego nagiej

skóry.

Teraz powoli, jakby rozmyślnie torturując ją wahaniem,

ściągał resztkę bielizny. Czyżby się bał, że go powstrzyma?

Nie ma mowy, bo za wszelką cenę pragnęła

poznać dotyk ich obnażonych ciał. A jednak to była

tylko przedłużana pieszczota; muśnięcia gorącej dłoni

na udzie, na łydce, gdy zgiął jej nogę w kolanie, i na

kostce.

Nie wiedziała, co zrobić z własnymi rękami, więc na

wszelki wypadek zanurzyła je w jego włosach, nie chcąc,

aby choć na chwilę oderwał się od jej ust. W ogóle nie

wiedziała, czego chce, oprócz tego, że wszystko ma stać

się teraz.

Edward musiał odgadnąć jej pragnienie. Nie pozwolił,

by dłużej targały nią pierwotne żądze, w których niewolę

popadła od samego początku.

Ramiona jej zarzucił sobie na szyję.

- Obejmij mnie mocno, kochana. Mocniej - szepnął.

Trzymała go z całej siły, kiedy nakrył ją całą, tak jak

marzyła. I wtedy poczuła ostry ból.

Krzyknęła, szarpiąc go za włosy, aż oderwał głowę.

- Czemuś, do cholery, to zrobił?

Patrzył na nią, jakby postradała rozum, a potem

uśmiechnął się nieśmiało.

- Bells... kochanie - zaczął tłumaczyć, lecz przerwał

i pocałował ją równie żarliwie jak przedtem.

Sądzi, że ją tym udobrucha? Nic z tego, to ją rozproszyło.

- Tak jest za pierwszym razem - mówił dalej. - To

inicjacja. Więcej już nie będzie bolało. Naprawdę. - i nagle

spoważniał. - Jak to możliwe, że jeszcze byłaś dziewicą?

- A czym miałam być, udając chłopca przez te

wszystkie lata?

- Hmm, sądziłem... mniejsza z tym. - Twarz mu złagodniała.

- Cieszę się, że byłaś.

- Jestem - poprawiła go.

- Byłaś - powtórzył z naciskiem, jakby licząc na kolejny

sprzeciw.

I rzeczywiście doczekał się wybuchu.

- Ty cholerny łajdaku! - Wpiła w niego szeroko

otwarte oczy. - Zrobiłeś ze mnie ladacznicę!

- Dobry Boże, co za absurd! Nie zostaje się ladacznicą,

kochając się tylko z jednym mężczyzną. Daleko tu

do nierządu... tyle że nie jesteś już dziewicą.

- No to kim jestem?

- Najcudowniejszą istotą, jaką nosi ziemia. - Pochylił

się, by dotknąć językiem do sutka. - Niesłychanie piękną

- dodał, zanim skupił się na drugiej piersi. - Powinnaś

się jedyne martwić tym, jak często możemy się

tak spotykać.

Odchylił się i uśmiechnął do niej. Bells wstrzymała

oddech, walcząc z pokusą, aby przyciągnąć go z powrotem

do piersi. Nie rozumiał, co jej zrobił. Uważał, że to

drobnostka, ta, jak się wyraził, inicjacja. Dla niej to był

wstrząs.

- Nic nie rozumiesz, bracie. I nie liczę, że cokolwiek

zrozumiesz. A teraz mnie puść.

Nie poruszył się, tylko gładził palcem jej policzek.

- Wiem, że podobało ci się wszystko, co robiliśmy.

Dlaczego miałabyś odmówić sobie takich przyjemności?

Będzie coraz lepiej. Uwierz mi na słowo.

- Nie wątpię - westchnęła. - Ale może jakoś ocaleję,

jeśli się nie dowiem, jak może być lepiej.

- Chyba żartujesz. Bells, co się stało, to się nie odstanie.

Pozwól sobie udowodnić, że naprawdę było warto.

Możesz się mylić. Cokolwiek myślisz, możesz nie

mieć racji. I będziesz za tym tęsknić.

Wsunął się w nią, pokazując, co miał na myśli. Fala

gorąca natychmiast powróciła, rozlewając się aż po

czubki palców u stóp. Ani śladu bólu, tylko najgłębsza,

najczystsza przyjemność. Poruszał się w niej, sądząc widocznie,

że jeszcze nie zrozumiała. Powstrzyma go za

chwilę, nie, jeszcze trochę. Zanim się spostrzegła, poruszała

się razem z nim i wtedy było już za późno. To

spadło na nią znienacka i narastało, nakazując jej pochwycić

się go z całych sił, jakby walczyła o życie, a potem,

och, oszałamiające uczucie eksplodowało w niej,

rozchodząc się po całym ciele w rozkosznym przedłużeniu,

gdy on dążył do spełnienia.

Nie chciała go puścić. Nawet kiedy i on chyba osiągnął

zaspokojenie, pragnęła, aby został. Odgadując jej życzenie,

zsunął się obok, lecz natychmiast wziął ją w ramiona.

Roztropnie nie powiedział ani słowa, nie chełpił się,

że miał rację, tylko tulił ją do siebie i delikatnie gładził

po plecach. I westchnął z zadowoleniem. Wyraźnie słyszała.

A potem zasnął.

Szkoda, że nie mogła zrobić tego samego. Szkoda, że

miał rację. A jeszcze bardziej szkoda, że ona też miała

rację.

Budziła się powoli - luksus, jaki od pewnego czasu

nie był jej dany. Zapewne spóźniła się do pracy. Zastanawiała

się, czy Claire nie zaczęła jej szukać, gdy nie usłyszała

żadnej reakcji przez drzwi. Czy pozostali służący

wiedzą, gdzie spędziła noc? Może nie. Może uznali, że

została na noc u Rosi, bo nikt jej nie widział, odkąd

razem wyszły z domu.

Wolała nie myśleć o tym, co się stało w nocy. Niełatwo

uciec od tych myśli, skoro Edward nadal leżał

w łóżku. Pewnie będzie spał do południa. Taki miał

zwyczaj. Nie będzie trudno wymknąć się niepostrzeżenie,

nie budząc go.

Na razie jednak nawet się nie poruszyła. Była taka

odprężona i wypełniało ją uczucie przedziwnego zadowolenia,

więc chciała się nim jeszcze trochę podelekto-

wać. To jakieś szaleństwo. Jej świat wywrócił się do góry

nogami. Powinna odchodzić od zmysłów albo przynajmniej

się wściekać. Tymczasem nic takiego się nie działo.

Nie może obwiniać Edwarda o to, co zaszło. Próbował

ją uwieść, odkąd tylko zaczęła u niego pracować.

Wcale się z tym nie krył. Nie może złożyć winy na

szampana, bo ból natychmiast ją otrzeźwił. Mogła winić

jedynie siebie, ale o co? Że pragnęła go tak bardzo i dłużej

nie chciała stawiać oporu?

Och, Boże, kochanie się z nim było takie przyjemne,

nawet przyjemniejsze, niż sobie wyobrażała. Bała się, że

znajdzie się na jej skromnej liście pokus. No i stało się.

To będzie pokusa nie do odparcia.

No cóż. Nie należy do tych, co bez końca użalają się

nad sobą i lamentują z powodu błędów. Będzie jednak

musiała poszukać nowego zajęcia. Teraz pewnie jedno

spojrzenie Edwarda może sprawić, że to ona zaciągnie

go do najbliższego łóżka.

- Chyba nie będziesz udawać, że śpisz, skoro wiem,

że się obudziłaś, co?

Uniosła powieki i zobaczyła, że leży na boku tuż

przy niej, z głową podpartą na ręce zgiętej w łokciu. Nie

czuła, żeby się poruszył; w takim razie musiał się jej

przyglądać, zanim się obudziła.

Szkoda, że nie pomyślała o tym samym. Takie leniwe

wpatrywanie się w niego byłoby całkiem przyjemne.

Nawet teraz wyglądał podniecająco, przykryty tylko do

pasa. Już wiedziała, że skóra na twardych mięśniach jest

gładka i napięta. Włosy mu się wzburzyły, hmm, z tymi

lokami wygląda niesamowicie zmysłowo. Jeden kosmyk

zasłania mu pół oka, aż korci, żeby go odgarnąć.

- No, bracie, jak na ciebie to dość wczesna pora na

pobudkę, co?

- Jeśli wiedziałem, a przynajmniej miałem nadzieję,

że nadal tu będziesz. Prawie nie zmrużyłem oka.

Roześmiała się. Uwielbiała jego poczucie humoru.

Teraz już nie miała powodu, żeby ukrywać rozbawienie.

Natomiast jej dobry nastrój wyraźnie go zaskoczył.

Uśmiechnął się śmielej.

- Nic dziwnego, że tak długo udało ci się wszystkich

zwodzić męskim przebraniem. Ty chrapiesz!

Otworzyła szeroko oczy.

- Jak możesz mówić coś podobnego! - obruszyła się.

- Myślisz? Sądziłem, że to lepsze niż wspomnieć, jak

cudownie mi się z tobą kochało. Nie byłem pewien, czy

jesteś gotowa tego słuchać.

- Nie jestem - odrzekła i dodała beztrosko: - Powinnam

cię sprać.

- Tak, chyba powinnaś. - Pozwolę ci następnym razem,

jeśli czujesz taką potrzebę.

- Pozwolisz mi? - zapytała z niedowierzaniem, siadając

na łóżku.

Uśmiechnął się znowu, lecz odniosła wrażenie, że nie

żartował. A kiedy usiadła, zatrzymał spojrzenie na jej

piersiach. Nie zaczerwieniła się, natomiast uświadomiła

sobie, że powinna się ubrać i wyjść.

Wiedziona tą myślą, wstała z łóżka. Nie próbował jej

zatrzymać, prawdopodobnie zanadto pochłonęło go

przyglądanie się jej ciału. Znalazła bieliznę tam, gdzie

ją rzucił, ubrała się, a potem włożyła tę piękną balową

suknię. Nie poprosiła go, żeby ją pozapinał, bo na dole

musiałaby znowu kogoś prosić o pomoc przy rozpinaniu.

Weszła do jego garderoby i chwyciła jeden z surdutów.

- Pożyczam na dojście do pokoju - oznajmiła, wpychając

ręce w rękawy.

Zdumiewające, jak obszerny był ten surdut. EEdward

nie wydawał się taki potężny, a jednak musiał być. Kiedy

zerknęła na niego, na nagi tors ponad kołdrą, stwierdziła,

że w ubraniu wydawał się szczuplejszy. Nie po-

winno jej to dziwić. Przecież ona ubraniem maskowała

figurę.

Wydawał się taki cholernie zadowolony z siebie.

Hmm, czemu nie? W końcu dostał, co chciał. I w żaden

sposób nie zmieniło to jego życia. Najwyraźniej kobiety

są na straconej pozycji, jeśli chodzi o „pierwszy raz". To

nie w porządku - pomyślała.

I właśnie dlatego posłała mu cierpkie spojrzenie, pytając:

- Czy wczoraj po to mnie spoiłeś, żeby zaciągnąć do

łóżka?

- Nie, o ile sobie przypominam, nie trzeba cię było

namawiać, chociaż gdybym wpadł na ten pomysł, zapewne

bym go zrealizował. Pamiętaj, że nie musisz już

pracować. Możesz tu zostać, jeśli chcesz, spędzać czas,

jak tylko masz ochotę, pod warunkiem, że jego część poświęcisz

mnie. A jeśli wolisz własne mieszkanie, nie ma

problemu. Gdzieś w pobliżu, gdzie mógłbym cię odwiedzać.

- I opłacałbyś je?

- Oczywiście.

- A ty jak byś wolał?

- Ja bym wolał, żebyś na zawsze została w tym

łóżku.

Miała wrażenie, że mówi całkiem poważnie. Proponował

jej rolę utrzymanki. Powinna być zadowolona.

Emily rzuciłaby się na taką ofertę i wielbiłaby mężczyznę,

który ją wyróżnił. Byłaby zachwycona, obsługując

wyłącznie jednego klienta. Lecz ona inaczej patrzyła

na te sprawy; uważała, że to jest tak samo ohydne jak

sprzedawanie się za miedziaki na ulicy.

Nie powiedziała tego Edwardowi. Nie przyzna się

nawet, że odchodzi. Spakuje swoje rzeczy, weźmie zwierzaka

pod pachę i zniknie - to najlepsze rozwiązanie.

Nie chciała wyjaśniać powodów swojej decyzji ani ryzy-

kować, że przekona ją do zmiany zdania. Wcale nie miała

ochoty odchodzić, nie teraz, kiedy go pragnęła. Będzie

nieszczęśliwa, pracując gdzie indziej.

Podeszła do łóżka i szturchnęła go kolanem.

- To nierealne, brachu.

- Nieprawda! - zaoponował i z nieco podejrzliwą

miną, zauważył: - Bardzo spokojnie do tego podchodzisz,

w porównaniu z tym, co wyprawiałaś przedtem.

Zrozumiałaś, że twój opór był niemądry, prawda?

- Wcale nie. Ale wiem, dlaczego nie rozumiesz.

- W takim razie wyjaśnij mi.

- Wolę nie. I tak byś nic nie pojął, jeśli nie rozumiesz

nawet, że zrobiłeś ze mnie ladacznicę.

Westchnął.

- Znowu to określenie. Mam ci przynieść słownik?

- Kiedy nie umiem czytać? Jasne, naprawdę by mi

pomógł.

Skwitował uśmiechem jej sarkazm.

- Dlaczego mam wrażenie, że według ciebie ladacznica

i nierządnica znaczy to samo. Jednak żadne z tych

pojęć ciebie nie dotyczy. Kochaliśmy się. To było dla

mnie niewiarygodne przeżycie. Otwarcie ci to mówię.

Ladacznica obdarza wdziękami wszystkich dokoła,

głównie dlatego, że lubi odmianę.

- Coś jak ty?

Odchrząknął.

- Jeśli tak uważasz, lecz w stosunku do mężczyzn

używa się innego słowa. Tak czy owak, żadne pieniądze

nie przechodzą z rąk do rąk. A teraz podejdź tutaj. - Poklepał

miejsce koło siebie na łóżku. - Przywitajmy poranek

jak należy.

O mało nie parsknęła śmiechem. Musiała zebrać całą

siłę woli, żeby zdecydowanie pokręcić głową zamiast

wsunąć się do niego do łóżka.

- Dlaczego nie? - zapytał po prostu.

Dlaczego nie? A dlatego, że skapitulowałaby na całej

linii i stałaby się bezwolna. Nie zamierzała się przyznać,

że aż tak bardzo go pragnie. Kiedy leżał taki cholernie

pociągający, miała ochotę go całować, a nie kłócić się.

Szkopuł w tym, że za bardzo go polubiła. Szkoda już się

dokonała, dlaczego nie miałaby trochę się nim nacieszyć?

Przez jakiś czas, kilka tygodni, może miesiąc,

przynajmniej dopóki będzie nią zainteresowany.

- Miałam odejść - oznajmiła mu. - Nadal powinnam

to zrobić. Igranie z pokusami choć jeden raz to już o raz

za dużo. Ale na razie zostanę. Tylko nie próbuj mnie

bałamucić, ilekroć znajdę się w pobliżu. I będę nadal

wykonywać swe obowiązki, bardzo dziękuję. Bezczynność

oznaczałaby, że płacisz mi za sypianie z tobą. Nie

próbuj zaprzeczać. Ani ja nie płacę za to tobie, ani ty

mnie. Zrozumiałeś, brachu?

Wychodząc, zorientowała się, że Edward wcale jej nie

namawiał, aby została. Sama to całkiem zgrabnie załatwiła.

Kilka dni później, gdy Bells akurat sprzątała w salonie,

zawitał do nich Jason Cullen, markiz Haverston,

głowa całego rodu Cullenow. To nie na nią powinien się

tam natknąć. Na jej miejscu powinna być pokojówka odpowiedzialna

za parter, którą w końcu zgodzili dzień

wcześniej. Ale dziewczynę obraził ich nowy kamerdyner,

Eric, i naburmuszona, zrezygnowała z pracy już

po czterech godzinach.

Eric był jednym z dwóch nowych kamerdynerów.

Ten Francuz usiłujący mówić po angielsku był dość zabawny.

Ale dziewczyna tak nie uważała. Eric zaklinał

się, że jedynie starał się obdarzyć ją komplementem.

Musiała niewłaściwie zrozumieć angielskie słowa wymawiane

z francuskim akcentem.

Pierwszy w domu pojawił się Eric, lecz już następnego

dnia przyszedł Mike, żeby go zastąpić. Zamierzali

dzielić się pracą w taki sam sposób jak od lat w domu

Carlaisa Cullena. Obaj byli starymi wilkami morskimi,

którzy kiedyś pływali na statku dowodzonym przez

Carlaisa. Kiedy ich kapitan zrezygnował z pływania, postanowili

z nim zostać. A ponieważ w domu nie starczało

zajęcia dla nich dwóch, zgodzili się dzielić pracą

kamerdynera.

Nigdy jednak nie przyswoili sobie zasad obowiązujących

w tym zawodzie. Wprawdzie oni sami uważali,

że wykonują swe obowiązki właściwie, lecz Claire narzekała,

że są gburowaci, a poza tym pani Zafrina

mruczała coś pod nosem o ich niekonwencjonalnym podejściu

do pracy.

Bells nie przejęła się odejściem nowej służącej.

Nadal miała zbyt mało zajęć na wypełnienie całego

dnia. Nawet z parterem dołożonym do listy obowiązków

uwijała się z robotą na długo przed kolacją. A odkąd

Alec przeniósł się do siostry na czas swego pobytu

w mieście, wszystkie sypialnie, prócz jednej, były nieużywane,

co oznaczało jeszcze mniej pracy na górze.

No i był jeszcze Edawrd. Gdyby wszystko szło po jego

myśli, spędzałaby większość dnia w jego pokoju. Jeśli

mogłaby wybierać, też wolałaby tam zostać. Musiała

jednak ustalić pewne granice, bo wylegując się z nim

w łóżku, zaniedbywałaby pracę. Fakt faktem, że jeśli budząc

się, znajdował ją na górze, przeważnie udawało

mu się dopiąć swego. Była całkowicie nieodporna na

jego perswazję. Kiedy się podniecał, jego zmysłowy głos

nabierał głębi, a wyraz twarzy obiecywał wyrafinowane

rozkosze. Och, diabli, już sam jego widok wystarczał za

perswazję - był tak niesamowicie przystojny. 1 chociaż

postanowiła nie ulegać mu każdego dnia, kochała się

z nim codziennie, czasem nawet więcej niż raz.

Chciał również, żeby zostawała u niego na noc, lecz

wykrzesała w sobie tyle siły woli, aby znajdować drogę

do własnego łóżka. Właściwie powroty do pokoju były

bardziej czymś w rodzaju ucieczki przed nim aż do następnego

przypadkowego" spotkania. Lecz któregoś

wieczoru nawet tam za nią poszedł i spędził noc w jej

łóżku. Nie miała najmniejszej ochoty go wyganiać. Jednak

wymogła na nim, żeby więcej tego nie robił. I, niestety,

posłuchał jej.

Musiała poważnie się zastanowić nad pozostaniem

w tym domu. jeśli nic się nie zmieni, będzie zmuszona

odłożyć na później wyznaczone cele. A to niełatwe, bo

bardzo jej na nich zależało. Doszła jednak do wniosku,

że zwłoka będzie niewielka, a tymczasem odłoży trochę

pieniędzy, aby, kiedy odejdzie, stać ją było na wynajęcie

mieszkania, dopóki nie znajdzie nowej pracy.

Kiedy odejdzie... Boże, jak ciężko jej będzie! Nigdy

więcej nie zobaczyć Edwarda? Jeśli teraz na samą myśl

łzy napływały jej do oczu, o ile trudniej będzie za miesiąc?

A jeśli w ciągu tego miesiąca on się w niej zakocha?

To wcale nie jest wykluczone. Pasowałaby do jego

świata, udowodniła to na balu. Mógłby nawet złamać

konwenanse i ożenić się z nią. Właśnie ten argument

przemawiał za pozostaniem. Ta wątła nadzieja, że Edward

okaże się kimś więcej niż tylko przelotnym kochankiem,

że zostanie tym jedynym.

Jason Cullen nie przyszedł sam. Zjawił się w towarzystwie

ojca Edwarda. Bracia byli uderzająco podobni.

Obaj potężni, jasnowłosi i przystojni, Jason nieco

wyższy. Miał też delikatniejszą budowę w porównaniu

z Carlisem, którego muskularne ramiona i tors budziły

w Bells skojarzenia z drabami widywanymi podczas

ulicznych bijatyk.

Z niezrozumiałych dla niej powodów Carlise Cullen

nadal budził w niej większy lęk niż inni mężczyźni.

Patrząc na niego, miała wrażenie, że prędzej człowieka

ukatrupi, niż się do niego odezwie. Dlatego, zaledwie

zerknąwszy na obu mężczyzn, pozostała odwrócona do

nich plecami.

Szczęśliwie nauczyła się już być „niewidzialna" dla

jaśniepaństwa. Pani Zafrina wytłumaczyła jej któregoś

wieczoru, na czym polega ten fenomen. Otóż arystokraci,

mieszkając w domach pełnych służby, zajmują się

swoimi sprawami, zupełnie nie zwracając uwagi na nic

nieznaczące dla nich osoby, które dzień w dzień usługują

im od rana do nocy. No, chyba że szlachetnie urodzony

ma jakieś życzenie, to wtedy dopiero dostrzega

służących.

Bells miała nadzieję pozostać niewidzialna dla braci

Cullenow. I chyba jej się udało, bo usłyszała, jak

wchodząc do salonu, starszy z nich zapytał:

- A właśnie, cóż to za krewna Victori, o której tyle

się nasłuchałem od przyjazdu do miasta? Sądziłem, że

znam jej całą rodzinę. Czy Edward naprawdę się do niej

zaleca?

Bells wstrzymała oddech. Przeraziło ją, że stała się

tematem ich rozmowy. Teraz nie uda jej się wymknąć

stąd niepostrzeżenie. A markiz Haverston nie potraktuje

lekko tej mistyfikacji. Prawdopodobnie wścieknie się na

nich wszystkich za wprowadzenie w błąd towarzystwa.

Tymczasem Carlise nie zamierzał zataić prawdy.

- Nie, to tylko jeden z pomysłów Ro, który miał

na celu dać odpór pogłoskom rozsiewanym przez tę małą

Denaly.

- Do diabła, Carlise, czy ty musisz...

- Daj spokój, staruszku - przerwał mu oschle Carlis. -

Przywykłem tak ją nazywać. Mógłbyś wreszcie przyjąć

do wiadomości, że ona jest Rosalie, Rosalin i Rosi.

- Zapomniałeś dodać „Hale".

- Rozmyślnie, zapewniam cię.

- To kolejna sprawa - westchnął Jason. - Najwyższy

czas, żebyście z Tonym dali wreszcie spokój Emetowi.

Jest wzorowym mężem.

- Bez wątpienia. Inaczej już by nie żył.

Bells przebiegł zimny dreszcz, lecz Jason najwyraźniej

zamierzał zignorować tę uwagę.

- Czyli taka krewna nie istnieje? - upewnił się.

- Nie - odparł Carlise. - Nasza siostrzenica znalazła

dziewczynę znacznie ładniejszą od małej Denaly.

I wcale nie musiała daleko szukać.

- Ładniejszą? Mówiono mi, że Tanya Denaly to

skończona piękność. Podobno właśnie dlatego Edward

nie potratił utrzymać rąk przy sobie.

- Mój syn dobrze wybiera kobiety, o czym najlepiej

świadczy fakt, że odkąd opuścił szkołę, nie słyszałeś

o żadnym skandalu. Już ci mówiłem, że nawet jej nie dotknął.

Nie musisz wysłuchiwać tego po raz drugi od Edwarda.

Bells bała się oddychać, chociaż na razie zdawali

się naprawdę jej nie dostrzegać. Na szczęście Carlise nie

wspomniał, że tamta dziewczyna była zwykłą służącą.

Gdyby tak udało jej się powoli dotrzeć do drzwi i zniknąć

stąd na dobre! Zaczęła niepostrzeżenie przesuwać

się w kierunku wyjścia, cały czas odwrócona do nich

plecami.

- I jej ojciec naprawdę wybrał się do ciebie z wizytą

aż do Haverston? - zapytał Carlis.

- Tak. I nie muszę ci mówić, że to była dla mnie krępująca

rozmowa, zwłaszcza że nikt mnie wcześniej nie

poinformowało tych skandalicznych pogłoskach.

- Kłamliwych pogłoskach rozsiewanych przez samą

pannę - dopowiedział Carlise.

- Dobrze wiesz, ile szkody mogą wyrządzić pogłos-

ki, nieważne, czy są prawdziwe, czy wyssane z palca.

Reputacja tej dziewczyny jest zrujnowana.

W tym momencie Carlise się roześmiał.

- Chociaż sama ją zrujnowała, i to z rozmysłem? Odkąd

to wyciągamy obcych z pułapek, które sami na siebie

zastawili? To jest problem jej ojca, a nie twój ani mój,

ani rym bardziej Edwarda, który z tą pannicą zamienił

wszystkiego może ze dwa słowa.

- To także nasz problem, odkąd mamy słowo dziewczyny

przeciwko słowu Edwarda.

- W takim razie dlaczego nie pozwolisz mi się tym

zająć? - zasugerował łagodnie Carlis.

- W jaki sposób? Strzelając do jej ojca?

- Tylko tyle według ciebie potrafię?

- Przepraszam, to było nie na miejscu.

Carlise skinął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny.

Bells zauważyła ten gest, znów trochę przesuwając się

w stronę drzwi. I wtedy właśnie do salonu wpadł Edward,

przyprowadzony przez Erica. Naturalnie z miejsca

ją dostrzegł i nawet posłał jej uśmiech, czego, jak miała

nadzieję, nie zauważyli krewni.

- Rany boskie! - zaczął. - Wuju Jasonie, mam nadzieję,

że ta wizyta nie jest tym, na co wygląda.

Jason Cullen odkaszlnął.

- Albert Denaly odwiedził mnie wczoraj w Haverston.

Edward jęknął i opadł na najbliższą kanapę.

- Cokolwiek mówił, to wszystko są kłamstwa.

- Twój ojciec mnie uprzedził - odparł Jason.

- Pannica wytoczyła ciężką artylerię - dodał Carlise,

żeby nakreślić Edwardowi sytuację. - Zrobiła z ciebie

nikczemnika, młodzieńcze, twierdząc, że ją uwiodłeś,

obiecując małżeństwo, i odrzuciłeś, kiedy dostałeś, czego

chciałeś, a teraz ona nosi twoje dziecko.

- Wiedziałem, że takie były jej sugestie. Jeśli jest

w ciąży, nie ja się do tego przyczyniłem. Nigdy nie dotknąłem

tej dziewczyny, ani nawet nie przyszło mi to na

myśl. Co, oczywiście, nie ma znaczenia, skoro najwyraźniej

przekonała ojca.

- Widzę, że zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji -

odezwał się Jason. - Co gorsza, Albert Denaly jest

moim kolegą z ławy szkolnej. Nie był zbyt lubiany.

Pompatyczny osobnik, wiesz, co mam na myśli. Jednak

bardzo dobrze się ożenił. Zalecał się do piękności z sąsiedztwa,

zanim zdążyła zadebiutować w londyńskim

towarzystwie, i skłonił ją do małżeństwa. Mają tylko jedno

dziecko.

- I rozpuścili je jak dziadowski bicz. To wszystko

mniej więcej wiem. Rosi potrafi zdobywać takie informacje.

- Hmm, lecz może nie wiesz, że Denaly dzięki

żonie ma koneksje w bardzo wysokich sferach.

- Chcesz przez to powiedzieć, że będę zmuszony poślubić

tę pannę? - podsumował EDWARD.

- To tymczasowe rozwiązanie. Kiedy okaże się, że

nie jest w ciąży, oczywiście małżeństwo zostanie anulowane.

Będziesz więc musiał w dalszym ciągu trzymać

się od niej z daleka.

Bells, słysząc przebieg rozmowy, odwróciła się

i stała wpatrzona w Edwarda. Wydawał się zrezygnowany,

jakby już pogodził się z losem. Ona także wyglądała

na przybitą, chociaż nie była tego świadoma.

Żonaty Edward to Edward niedostępny, a ona się jeszcze

nim nie nasyciła. Czy będzie to małżeństwo czysto formalne,

czy nie, Edward znajdzie się poza jej zasięgiem.

Nie zostanie tu, żeby jeszcze mieć do czynienia z jego

żoną.

Carlise Cullen nie wyglądał na zrezygnowanego, wydawał

się za to kipieć z gniewu.

- Jasonie, naprawdę powinieneś był napomknąć

o swoich planach, zanim tu przyjechaliśmy. Dobrze

wiesz, że nie pozwolę rzucić mego syna wilkom na pożarcie.

Przede wszystkim Denaly nie powinien kontaktować

się z tobą. Nie jesteś ojcem Edwarda.

- Prawdopodobnie przyjechał do mnie ze względu

na dawną znajomość. No i zna twoją reputację. Zapewne

myśl o wyłożeniu sprawy tobie napawała go śmiertelnym

lękiem.

Carlise prychnął.

- Chodzi o to - powiedział z westchnieniem Edward

- iż lord Denaly jest całkowicie przekonany, że to

ja jestem winowajcą. A jest przekonany, bo wierzy córce.

Co zrozumiałe. Dlaczego miałby jej nie wierzyć?

Bells wykorzystała chwilę ciszy, jaka nastąpiła po

tej uwadze.

- Trzeba sprawić, żeby przestał być przekonany,

prawda?

- Jak? - spytał Edward, włączając ją do rozmowy, jakby

od początku w niej uczestniczyła. - Usiłowałem podważyć

jej wiarygodność. Niewiele mi z tego przyszło.

- Panna zbudowała swoją intrygę na kłamstwie,

dlaczego nie walczyć z nią, również uciekając się do

kłamstw - podsunęła logicznie Bells.

- W jaki sposób ma to pomóc? - zapytał Carlise, jakby

i on od początku zdawał sobie sprawę z jej obecności.

- Nadal pozostaje jej słowo przeciwko słowu Edwarda.

Bells poczuła się jeszcze mocniej zażenowana, bo

musiała rozmawiać z Carlisem, a on nadal miał marsową

minę. Ale przemogła się ze względu na Edwarda.

- Nie myślałam o tym, żeby Edward zaprzeczał. To

na nic się nie zda. Przecież ona kłamie, a on mówi prawdę.

A gdyby tak przeciwstawić jej kłamstwu dwa albo,

jeszcze lepiej, trzy kłamstwa?

- O czym ona, na Boga, mówi? - rzucił pytanie Jason,

nie zwracając się do nikogo konkretnie.

Bells nie miała obiekcji, żeby odpowiedzieć starszemu

z braci Cullenow.

- Hmm, w tej całej sprawie rzecz idzie o dziecko,

tak? Ona twierdzi, że jest jego. Wy wiecie, że to nieprawda.

Podejrzewam, że w ogóle nie ma żadnego

dziecka. Jednak nie można tego dowieść, przynajmniej

przez najbliższe cztery czy pięć miesięcy, a ona nie zechce

czekać ze ślubem tak długo. No i zawsze może potem

skłamać, że poroniła - naturalnie już jako żona Edwarda.

- No, a gdzie w tym wszystkim jest miejsce na te

trzy kłamstwa? - zapytał Jason.

- Trzech innych mężczyzn oświadczy, że miało z nią

romans. Ona zaprzeczy, lecz sama zrozumie, że trzy

świadectwa przeciwko jednemu to niekorzystny wynik.

Potrafisz znaleźć trzech kolegów, którzy są gotowi dla

ciebie skłamać? - zwróciła się bezpośrednio do Edwarda.

- Na pewno, a niech mnie... to może wypalić - odparł

z szerokim uśmiechem.

- Tak jest, drogi chłopcze - zarechotał Carlise - szczególnie

jeśli cała trójka jednocześnie dokona konfrontacji

w obecności jej ojca. Błyskotliwy pomysł. Aż dziw, że

sam na to nie wpadłem.

- Chyba nie powinienem tego słuchać - oznajmił Jason

z surową miną i jednocześnie nieznacznie skinął

głową młodszemu bratu na znak aprobaty. - Carlise, zostawiam

cię w dobrych rękach.

- Tak będzie najlepiej. -Carlise się uśmiechnął.

Jason skierował się do drzwi, przystając w drodze

przy Bells. Przez chwilę przyglądał się jej ze skupioną

miną.

- Wydajesz mi się znajoma, chociaż nie potrafię so-

bie uzmysłowić, dlaczego tak jest - powiedział, mimo że

musiał zauważyć miotełkę z piór w jej dłoni. - Czy myśmy

się już gdzieś spotkali?

- Nie sądzę, milordzie.

- Pracowałaś w domu Rayleya, tak? A może u Rosi?

Czy to tam cię widziałem?

- Nie, to pierwsze miejsce, gdzie jestem pokojówką.

- Dziwne. Będzie mnie to tak długo nurtować, dopóki

sobie nie przypomnę, gdzie cię widziałem.

Bells zaczął ogarniać niepokój. Miała nadzieję, że

nigdy nie okradła tego gościa, chociaż istniała taka możliwość.

Jednak raczej wątpliwe. Kiedy była kieszonkowcem,

rzadko okradała mężczyzn jego postury, bo łatwo

mogliby ją dogonić, gdyby musiała uciekać. Ponadto nie

zapomniałaby mężczyzny o takiej prezencji.

Carlisre musiał mieć podobne myśli, bo gdy tylko Jason

wyszedł, poczęstował ja obrażliwą uwagą:

- W swoim czasie opróżniłaś mu kieszenie, co?

Bells oblała się rumieńcem. Na szczęście Edward

przyszedł jej w sukurs.

- Daj jej spokój. Właśnie uratowała mnie przed małżeństwem

zawartym w piekle. W tej chwili jestem z niej

bardzo zadowolony.

Carlise przewrócił oczyma.

- Jesteś z niej zadowolony, odkąd tylko ją znalazłeś.

Tak czy siak, jej wkład w ratowanie twojego tyłka zasługuję

na pochwałę, ale jeszcze nie jesteś ocalony. Tak więc

rozejrzyj się za trzema łgarzami i przyprowadź ich do

mnie. Wbiję im do głowy, co mają mówić, i wytłumaczę,

co będzie, jeśli skrewią. - Wychodząc, rzucił od drzwi: -

Tylko, na miłość boską, nie wybieraj Jacoba.

Po wyjściu Carliasa Bells z miejsca poczuła ulgę i nawet

z uśmiechem zauważyła:

- Czy cała rodzina nie ufa twemu przyjacielowi Jacobowi?

- To nie tak. Kochają Jacoba, szczerze go lubią, ale

dobrze go znają. Nie wątpię, że gdyby był w zeszłym tygodniu

na balu, palnąłby: „Dobry Boże, Edi, co tu

robi twoja służąca?!"

- Nie zrobiłby tego. - Bells zachichotała.

- Ależ tak, możesz mi wierzyć. Tak więc mieliśmy

ogromne szczęście, że wyjechał na parę dni do Konwalii

po nowe konie i przepuścił ten bal.

- Nasze przedstawienie na niewiele się zdało - przypomniała

mu z westchnieniem.

Wzruszył ramionami, lecz jednocześnie posłał jej

uśmiech.

- Nie przejmuj się, kochana. Może nie udało nam się

osiągnąć zamierzonego celu, lecz dobrze się bawiliśmy

na tej próbie.

A jeszcze lepiej bawiliśmy się później; jednak nie powiedziała

tego na głos, bo już miał taką minę, jakby jego

myśli krążyły wokół tych zabaw, gdy tymczasem powinien

się skupić na szukaniu przyjaciół, którzy byliby

skłonni dla niego kłamać. Miała nadzieję, szczerą nadzieję,

że jej pomysł wypali. Jeśli nie, Edward będzie musiał

się ożenić. A ona będzie zmuszona poszukać nowej

pracy.

Bells oczekiwała z niepokojem na rezultat poszukiwań

Edwarda. Kiedy tego dnia wrócił do domu, nie

wydawał się zniechęcony, mimo że mu się nie powiodło

i przynajmniej na razie nie zebrał trzech kolegów. Najwyraźniej

większość znajomych z czasów szkolnych

mieszkała poza Londynem i tutaj pojawiała się z rzadka.

Natomiast na temat lekkoduchów mieszkających w Lon-

dynie, z którymi on i Jac utrzymywali stosunki, miał

tylko jedną rzecz do powiedzenia:

- Żadnemu z nich bym nie zaufał, że utrzyma język

za zębami po doprowadzeniu sprawy do końca.

Cały plan spaliłby na panewce, gdyby plotki dotarły

do lorda Denaly.

- W takim razie może nie powinieneś rozglądać się

za przyjaciółmi, ale poszukać ludzi, którzy żyją z kłamstwa

- doradziła Bells.

- Mam nadzieję, że nie myślisz o przestępcach?

Spojrzała na niego z niechęcią, zła, że akurat taka

myśl pierwsza przyszła mu do głowy.

- Nie. Mówię o aktorach. Ich zadaniem jest przekonujące

zagranie roli, czy tak? A więc muszą blagować...

jeśli mają dobrze wypaść.

- A niech mnie, musi tak być. Chyba się wybiorę do

dzielnicy teatrów. A my powinniśmy to uczcić dziś wieczorem,

może wybierzemy się do miasta? Kochana, jestem

ci to winien za te wszystkie wspaniałe pomysły.

Naprawdę.

- Sama nie wiem - odparła z wahaniem, lecz on już

był za drzwiami, więc nie wiedziała, czy ją usłyszał, czy

nie.

Wieczór w mieście? Nie miała pojęcia, na czym dokładnie

to polega, lecz dobrze wiedziała, że nie ma odpowiedniego

stroju na wyjście z nababem. Toaletę balową

odesłano Rosi wyłącznie po to, żeby od razu

wróciła, bo nie pasowała już na filigranową damę. Niestety,

była odpowiednim strojem tylko na wielkie okazje,

a nie na eskapady do miasta.

Tego dnia Bells wcześnie skończyła pracę. Nerwowe

napięcie związane z oczekiwaniem kazało jej szybciej

się poruszać. Nie mając nic do roboty, zaproponowała

Claire, że pomoże jej w kuchni. Miała cichą

nadzieję, że tym gestem zaskarbi sobie sympatię dziew-

czyny, która ostatnio zdecydowanie chłodno ją traktowała.

Wprawdzie nigdy się do siebie nie zbliżyły, lecz

różnica w jej zachowaniu była wyraźna. Bells niewiele

może zyskała, ale dowiedziała się wreszcie, dlaczego

Claire okazywała jej taką niechęć.

Gdy tylko pani Clearwater wyszła z kuchni na krótką

przerwę po przygotowaniach do kolaci, Claire krzyknęła

na Bells:

- Ty dziwko! Wiedziałam, że skończysz u niego

w łóżku. Jesteś za ładna.

Bells na chwilę aż zaniemówiła z wrażenia. Jest za

ładna? Obrzuciła Claire krytycznym spojrzeniem.

- Claire, ty wcale nie jesteś taką brzydulą - powiedziała

w końcu. - A właściwie jesteś, ale coś mi się wydaje,

że celowo starasz się tak wyglądać. Dlaczego?

Nic dziwnego, że obrażona Claire cisnęła na stół nóż,

którym właśnie obierała kartofle.

- Nie twoja sprawa, do cholery!

Bells wzruszyła ramionami i dalej obierała swoją

porcję ziemniaków.

- Oczywiście, że nie moja, ale ciebie też nie powinno

obchodzić, co ja robię, czemu więc zwracasz mi uwagę?

- Bo to, co robisz, jest niegodziwe.

- Według kogo? - Bells się roześmiała. - Zabawiam

się trochę z nababem. Według mnie nie ma w tym nic

złego, jeśli robię to tylko z nim. Trochę czasu upłynęło,

zanim to sobie wytłumaczyłam, ale w końcu doszłam

do takiego wniosku. I tylko moje zdanie się tu liczy. On

nie jest żonaty. Ja nie jestem zamężna. Komu stanie się

krzywda?

- Tobie - odparła Claire po prostu.

Bells w jednej chwili spoważniała. Sama też o tym

myślała. W końcu on się nią znudzi. Miała nadzieję, że

do tego czasu ona też się nim nasyci, chociaż z drugiej

strony mocno w to wątpiła. Tak czy owak zamierzała

odejść za kilka miesięcy, ułożyć sobie życie i znaleźć

mężczyznę, który chciałby ją poślubić, a nie takiego, co

to nigdy nie zamierza się ożenić.

- Prawdopodobnie masz rację - westchnęła. - Ale to

moje zmartwienie, nie twe.

- Twoje - poprawiła ją Claire.

Bells zesztywniała. Popełniła trochę błędów podczas

dzisiejszej rozmowy w salonie, więc ta uwaga nastawiła

ją bojowo.

- Czy wszyscy w tym cholernym domu zamierzają

mnie teraz poprawiać?

Claire na nowo się najeżyła.

- Zdaje się, chciałaś nauczyć się dobrze mówić?

- Tak, ale trudno się zastanawiać nad każdym słowem.

- I dlatego takie uwagi są konieczne. Przyzwyczaisz

się i przestaniesz odczuwać to jako udrękę.

Trudno było podważyć słuszność tego wywodu.

Bells przypomniała sobie jak przez mgłę, że Emily robiła

dokładnie to samo, kiedy wiele lat temu uczyła ją

żargonu. Żałowała jedynie, że nie radzi sobie, kiedy jest

zdenerwowana czy wzburzona, a przecież to oznaczało

tylko, że Emily wykonała kawał dobrej roboty, wybijając

jej z głowy wymyślne gadanie, jak nazywała tamten

sposób wysławiania się.

- Przepraszam - dodała Claire. - Nie chciałam zmieniać

tematu.

Bells skwitowała tę wypowiedź śmiechem, bo tematem,

który uległ zmianie, było, jak to Claire ujęła, jej

niegodziwe zachowanie".

- Powinnaś spróbować tych niegodziwości. To bardzo

poprawia humor.

Zdobyła się na żart, żeby pokazać Claire, że nie żywi

do niej urazy, lecz zaskoczyła ją odpowiedź.

- Spróbowałam.

- I co?

Cisza, jaka zapadła, sprawiła, że Bells przestała liczyć

na odpowiedź.

- Mojego poprzedniego pracodawcę poznałam blisko,

za blisko - odezwała się Claire po chwili. - To doprowadziło

do największej z wyobrażalnych zgryzot.

Bells nie bardzo wiedziała, co na to powiedzieć.

Największa z wyobrażalnych zgryzot nie wydawała się

adekwatnym określeniem na złamane serce, a więc być

może...

- Czy on umarł? - zapytała z wahaniem.

- Bardzo bym chciała - prychnęła Claire.

- To znaczy, że go teraz nienawidzisz? - Bells się

zasępiła.

- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Nawet nie dziwi

mnie to, co zrobił. Patrząc na to bez egoizmu, nie mogę

nawet powiedzieć: szkoda, że tak postąpił.

- Rety, co on takiego zrobił?

Znowu zaległa cisza. Claire zdawała się toczyć wewnętrzną

walkę, czy mówić dalej. Najwyraźniej temat

był bolesny. Jej oczy zwilgotniały od łez.

Bells już miała jej powiedzieć, żeby dała spokój,

gdy Claire przemówiła:

- To był jeden raz. Błąd. To nie powinno się wydarzyć.

Nawet nie sprawiło mi przyjemności... no, nie

wszystko. I nie powinnam zajść w ciążę od jednego razu,

a jednak tak się stało.

Dobry Boże, urodziła dziecko, a ono umarło. Nic

dziwnego, że mówiła o zgryzocie.

- Claire, nie musisz...

- Cieszyłam się na to dziecko - mówiła dalej Claire,

nie zważając na Bells. - Nie przypuszczałam, że się

ucieszę, ale moje życie wtedy składało się z pracy i snu,

nie działo się nic, co przerwałoby monotonię. Dziecko

mogłoby to zmienić, zmieniłoby, gdyby... gdyby...

Claire rozpłakała się na dobre; płakała bezgłośnie,

a po policzkach spływały jej duże łzy.Bells nie wiedziała,

czy powinna ją przytulić, skoro nie pałają do siebie

sympatią, czy może lepiej wyjść, pozwalając jej odzyskać

równowagę. Pragnęła utulić ją w tym wielkim

żalu.

Już szła ku niej wiedziona impulsem, lecz zrezygnowała

w ostatniej chwili. Naprawdę nie były sobie bliskie

i Claire mogłaby błędnie odczytać jej gest, poczuć się

urażona współczuciem. Przecież od samego początku

dawała Bells do zrozumienia, że jej nie lubi.

Postanowiła więc skłonić Claire do wyznań, sądząc,

że może poczuć się lepiej, jeśli to z siebie wyrzuci. Kto

wie, może nie miała nikogo, z kim mogłaby podzielić się

żalem, swą stratą. Wyglądało na to, że całą żałość dusiła

w sobie.

- Jak ono umarło? - zdobyła się na pytanie.

Claire otworzyła szeroko oczy i wpatrywała się w nią,

marszcząc czoło.

- Umarło? On nie umarł. Ukradli mi go.

Teraz Bells wyglądała na zaskoczoną.

- Co?!

- Pan nie uwierzył, że dziecko jest jego, przynajmniej

nie od razu. Wydrwił mnie, mówiąc takie okropne rzeczy,

które sprowadzały się mniej więcej do tego, że dzieci

nie biorą się z jednego razu. Ja też tak myślałam, ale

okazało się, że to możliwe. Nie zamierzałam go przekonywać.

Wcale nie chciałam, żeby uznał dziecko czy coś

w tym rodzaju. Najbardziej się bałam utraty pracy. I reszta

służących miała mi za złe, źe będę mieć dziecko bez

męża.

- Więc odeszłaś?

- Nie. Żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale moja ciotka

nadal tam była. To ona załatwiła mi tamtą pracę, tak

samo zresztą jak tę.

- Tutaj?

- Nie wiedziałaś? - zdziwiła się Claire. - Pani Clearwater

jest moją ciotką.

Bells nie wiedziała, a ponieważ obu kobiet nie łączyło

podobieństwo, nigdy by się nie domyśliła. Bardziej

interesowała ją jednak historia dziewczyny.

- Co się stało, gdy dziecko przyszło na świat? - zapytała.

- Siostry jego lordowskiej mości przyszły zobaczyć

dziecko. Widzisz, on im napomknął, iż usiłuję mu wmówić,

że to jego. Nie wiem, po co im powiedział.

- Może sądził, że udasz się do nich w tej sprawie,

i wolał je uprzedzić, żeby ci nie uwierzyły.

- Możliwe, chociażbym tego nie zrobiła. Nie były

sympatycznymi damami, tak więc pójście do nich z jakąkolwiek

sprawą wydawało się nie do pomyślenia. Były

dwiema zgorzkniałymi starymi pannami. Unikałam ich,

gdy przychodziły z wizytą.

- Tymczasem przyszły zobaczyć twego synka?

- O tak i orzekły, że jest bardzo podobny do ich brata,

kiedy był niemowlęciem. Jego lordowska mość był

ich młodszym bratem, znacznie młodszym, więc pamiętały

jego narodziny.

- I uznały twoje dziecko za członka rodziny?

- Tak.

- Czyż nie dobrze się stało?

- Do diaska, nie. Nalegały, żebym oddała im synka

na wychowanie. Widzisz, ich brat osiągnął już wiek

średni i nie miał potomka. Bały się, że nigdy go nie spłodzi.

Ja im zapewniłam dziedzica. Mogły się przestać

martwić i nagabywać brata.

- I ty go im oddałaś.

Znowu łzy popłynęły z jej oczu.

- Nie zostawili mi wyboru. Zamierzali oskarżyć

mnie o różne przestępstwa i posłać do więzienia, jeżeli

nie oddam im synka i nie obiecam, że więcej go nie zobaczę.

- Naprawdę mogli to zrobić?

- O tak, bardzo łatwo. Zresztą kto by uwierzył podkuchennej,

mając świadectwo dwóch dam oraz lorda

z tytułem para?

- Ale dlaczego żądały, abyś więcej go nie widziała?

Byłaś jego matką!

- Ponieważ nie chciały, żeby się o tym dowiedział.

Jest ich spadkobiercą. Wychowują go na arystokratę.

- Bez matki? Że niby wziął się z powietrza?

- Ach, jego lordowska mość jest żonaty. Nie wiedziałam

o tym, no, wiesz, nigdy bym nie przypuszczała. Nie

ja jedna byłam tego nieświadoma. Chyba większość służących

nie wiedziała, bo żona wyprowadziła się dawno

temu. Pewnie się nie zgadzali i ona go zostawiła. Siostry

wspomniały, że uciekła z płaczem do swojej rodziny.

- Dlaczego po prostu się z nim nie rozwiodła?

- Arystokracja tak nie postępuje.

- Przecież oni zamierzali twierdzić, że to jej dziecko?

Zgodziła się na to?

- Siostry potrafiły być bardzo przekonujące. - Claire

zniżyła głos do szeptu: - Miały jej powiedzieć, że brat

żąda, aby wróciła. Pewnie była gotowa się zgodzić na

wszystko, byle tylko tego uniknąć.

- Powiedziały ci o swoich zamiarach? - zapytała

z niedowierzaniem Bells.

- Nie, ale dyskutowały, jak przeprowadzą całą sprawę,

zupełnie jakbym przy tym nie była i nie słyszała

każdego słowa.

Znowu zjawisko niewidzialności. Zdumiewające.

- Rozumiem, że wtedy cię odprawili?

Claire znowu zaczęły drżeć usta.

- Tak. Musiałam odejść jeszcze tego samego dnia

i przysiąc, że nigdy nie wrócę ani nie będę próbowała

zobaczyć dziecka. Będzie miał dobre życie, najlepsze

szkoły i wszystko, co można dostać za pieniądze.

- A także, według tego, co mówiłaś, podłą rodzinę.

Claire westchnęła.

- Nie, oni naprawdę go rozpieszczają.

- Skąd wiesz, jeśli nigdy tam nie wróciłaś?

- Moja ciotka została u nich nieco dłużej, żeby się

przyjrzeć, jak go traktują. Nie wiedzieli, że jest moją

ciotką, więc nie musiała odejść ze mną. Mówiła, że go

ubóstwiają, że stają się innymi, naprawdę miłymi ludźmi

w jego pobliżu. Nawet jego lordowska mość okazał

się dobrym ojcem.

Wreszcie Bells zaczynała rozumieć, co Claire miała

na myśli, mówiąc o „patrzeniu bez egoizmu".

- Myślisz, że jemu będzie lepiej z nimi?

- Wiem, że tak. Co ja mogłabym mu ofiarować poza

piętnem bękarta?

Bells wiedziała, że to piętno nie jest aż tak dokuczliwe,

jeśli przynajmniej jedno z rodziców jest arystokratą.

Edward był tego żywym dowodem.

- Miłość? - podsunęła.

- Ma jej w bród. Nie, jemu będzie znacznie lepiej

z nimi. Tylko że ja... ja za nim tęsknię. Siostry pojawiły

się dopiero dwa miesiące po jego narodzinach. Do tego

czasu byl ze mną i... gorzko tego żałuję. Łatwiej byłoby

mi go oddać, gdybym nie trzymała go na rękach, nie

karmiła czy...

Znowu łzy popłynęły strumieniem. Bells czuła, że

jeszcze chwila, a też się rozpłacze. Tym razem uściskała

Claire. A ona jej nie odepchnęła.

- Myślałaś o tym, żeby poszukać innego zajęcia? -

spytała Bells, kiedy emocje nieco opadły. - Nie wydajesz

się szczęśliwa w kuchni.

- To nie ma większego znaczenia. Po prostu bez

przerwy myślę o moim chłopczyku.

- A gdybyś miała więcej dzieci? Może łatwiej byłoby

ci to znieść?

- Więcej bękartów, o to ci chodzi?

- Nie. Pomyślałam, że najpierw mogłabyś wyjść za

mąż.

- A kto mnie zechce? - prychnęła Claire.

Bells wzniosła oczy do nieba.

- Nikt, jeśli będziesz się tak zachowywać i wyglądać

jak teraz. A przecież masz ładną buzię, Claire. Nie ma

potrzeby jej ukrywać. W moim pokoju jest lustro, wisi

bezużyteczne. Może pójdziemy i spróbujemy coś zrobić

z twoimi włosami? Brzydko wyglądają zwinięte w koczek.

I czy bolą cię plecy, że się tak garbisz?

- Nie, ja tylko mam bardzo duże piersi, które przyciągają

niewłaściwy rodzaj uwagi - wyszeptała Claire,

rumieniąc się.

Bells parsknęła śmiechem.

- Widzę, że nie tylko moje postępowanie wymaga

korygowania. Ten rodzaj uwagi nie musi być niewłaściwy,

jeśli potrafisz go odpowiednio wykorzystać. Jeżeli

chcesz mieć więcej dzieci, najpierw musisz znaleźć

męża, a więc użyj wabika, żeby go złapać.

- Nie podoba mi się takie podejście.

- Ja muszę stać się kimś lepszym, zanim zacznę się

rozglądać za przyzwoitym kandydatem. Dlatego tu jestem.

- Nie uważam, aby flirtowanie z Cullenem ci w tym

pomogło, zwłaszcza jeśli chcesz znaleźć męża.

- To prawda, lecz Cullen stanowi wyjątek, jeśli

wiesz, co mam na myśli. Jest tak bosko przystojny, że aż

grzech. Usiłowałam mu się opierać, szczerze, lecz teraz

przestałam i wcale nie żałuję. Jest takim typem mężczyzny,

którym dziewczyna powinna się nacieszyć, jeśli

ma ku temu okazję, jedynym w swoim rodzaju.

- A nie martwi cię, że z tego nigdy nic nie wyjdzie?

- Jeśli nie liczę na nic poza chwilową rozrywką?

Skończę z tym za kilka miesięcy, jeśli do tego czasu on

mnie nie rzuci. Będzie mi przykro, ale ponieważ wiem,

że musi nastąpić koniec, nie padnę ze zdziwienia, gdy

do tego dojdzie.

- To raczej swobodny sposób patrzenia na te sprawy.

Większość kobiet tak by nie patrzyła.

- Claire, od niedawna jestem kobietą, więc skąd mam

to wiedzieć, co? - Bells się roześmiała.

- Jesteś aż taka młoda?

- Nie. Tylko tak długo nosiłam spodnie!

Edwarrd nie zamierzał ryzykować, kiedy w grę wchodziły

małżeńskie więzy. Znalazł siedmiu aktorów i tego

samego dnia sprowadził ich wszystkich do domu ojca.

Oprócz tego dopisał mu szczęśliwy traf. W drodze do

domu zauważył przypadkiem starego druha ze szkoły,

gdy ten minął go, jadąc kolasą, więc czym prędzej za

nim ruszył.

andru Whittleby, wicehrabia Marlslow czy też

Andy, jak wołali na niego koledzy, dzielił z Edwardem

pokój, kiedy pobierali nauki w jednej ze szkół, i towarzyszył

mu w wielu wybrykach, z powodu których Edward

raz czy dwa został zawieszony, a w końcu usunięty

z kolejnej szkoły. Andy w przeszłości udowodnił, że

można mu ufać, bo potrafi milczeć jak grób. Tylko dzięki

temu Edward utrzymał się w szkole dłużej od swych

rówieśników. Andy często go krył. Był dobrym kompanem,

zawsze chętnym do wyciągania przyjaciół z tarapatów.

Średniego wzrostu, jasnowłosy, z piwnymi oczyma,

uchodziłby za adonisa, gdyby był nieco wyższy. Przystoj-

ny mężczyzna, a do tego nadal kawaler. Kiedy pokończył

nauki, wyjechał do majątku, który przypadł mu

wraz z tytułem, i dlatego Edward nie natknął się na niego

od tamtego czasu. Andrew wolał osobiście doglądać

swych włości, a sądząc po smagłej cerze, uwielbiał przebywać

na powietrzu. Po śmierci ojca, czyli raczej w odległej

przyszłości, miał odziedziczyć jeszcze większą

fortunę i związane z nią tytuły. Tak więc stanowił

pierwszorzędną partię. Szkoda, że pierwszy nie znalazł

się w zasięgu wzroku Tany.

Gdy Edward wyjaśnił sytuację, Andrew zgodził się

zostać jednym z blagierów. Edward, znając go jako wybornego

kawalarza, nie wątpił, że przystanie na tę propozycję.

Andrew poznał Tanye kilka dni wcześniej i nawet

miał ochotę smalić do niej cholewki, dopóki nie

doszły go słuchy, że zaleca się do niej Edawrd.

- Edwardzie, nie sądziłem, abym wygrał rywalizację

z tobą. Dlatego się rozmyśliłem. A szkoda. To niesamowicie

piękna panna.

- Droga wolna, jeśli ci nie przeszkadza, że pannica

intryguje i jest rozpieszczoną, przebiegłą kłamczucha,

która najwyraźniej nie cofnie się przed niczym, żeby postawić

na swoim. Postanowiła, że zostanę jej mężem,

a kiedy nie zwracałem na nią uwagi, zaczęła od rozpuszczania

pogłosek, że mamy się ku sobie, a skończyła

na tej farsie, że nosi moje dziecko, mimo że zamieniłem

z nią zaledwie parę słów i nigdy jej nie dotknąłem!

Andrew wydawał się rozbawiony i zaraz wyjaśnił,

dlaczego:

- Moja mama taka była... no, nie do końca, ale podobnie

postępowała. Opowiadała naszym sąsiadom niesamowite

historie, zaskakiwała ich, wprawiała w osłupienie,

a potem śmiała się do rozpuku z ich naiwności.

A oni nigdy niczego się nie domyślali. Po prostu uwielbiała

puszczać wodze fantazji.

- To nie przynosi aż takiej szkody, jednakże... myślę,

że lepiej wiedzieć o tym zawczasu. Czyli nadal jesteś zainteresowany

Tanya?

- Och, jak najbardziej. Poślubię ją, jeśli mnie zechce,

dlatego uważam, że mogę być bardzo przekonujący.

Sądzisz, że ojciec zażąda, żebym się z nią ożenił, jeśli się

uprę, że dziecko jest moje?

- Myśl godna uwagi, ponieważ takie plany wiązała

ze mną. Wspomnij o tym mojemu ojcu. On poprowadzi

to szczególne przedstawienie.

- Ach tak, wreszcie poznam twojego ojca. Doskonale!

Wiesz, zawsze o tym marzyłem. Ten człowiek ma

niezwykłą reputację; niezrównany na ringu, no i w pojedynkach,

a czy słyszałeś...

Edward niezbyt uważnie słuchał tyrady przyjaciela

w drodze do domu ojca. Nie było tam niczego, czego by

wcześniej nie słyszał o swoim rodzicielu, a co zabawniejsze,

Andrew nie znał połowy historii.

Niespodziewanie po raz drugi dopisało mu szczęście.

Alec również wyraził chęć uczestniczenia w mistyfikacji

i nawet przygotował już swoją wersję. O ironio, oparł

ją na typowym dla siebie podejściu do dam, pozostało

mu więc jedynie użyć w opowieści imienia Tany. Tym

sposobem Carlise musiał jedynie wybrać trzeciego Magiera

spośród aktorów.

Edward nie mógł się doczekać spektaklu w domu Denaly,

lecz kiedy o tym wspomniał, Carlise oświadczył

tonem nieznoszącym sprzeciwu:

- Wilczku, ty z nami nie jedziesz. Twoja obecność

jest niepożądana i jedynie dałaby pannicy pretekst do

sprawdzenia talentów aktorskich. Pomysł polega na zaskoczeniu,

a ona ma się pogubić we własnych krętactwach.

Edward przyjął to do wiadomości, choć, do kroćset,

niełatwo czekać za kulisami na wynik tej wizyty. Na

szczęście Bells może pomóc mu zagłuszyć niepokój.

Ilekroć znalazł się przy niej, zajmowała jego myśli.

Zmiana, jaka w niej zaszła, nie przestawała wprawiać

go w zdumienie. Z radością się z nim kochała, co do

tego nie miał wątpliwości. Kiedy pokonała skrupuły, zachowywała

się tak, jakby nigdy ich nie miała. Nurtował

go jednak jej sposób postępowania: żadnych więzów,

zobowiązań, tylko czysta przyjemność. Podchodziła niemal

po męsku do ich związku.

A niech to, jeśli się dobrze zastanowić, prawie w taki

sam sposób on zazwyczaj traktował kobiety. Tym razem

jednak tego nie chciał. Pragnął, aby Bells czuła się bardziej

z nim związana, a właściwie... o wiele bardziej.

Chciał, żeby każdego dnia spędzała z nim więcej czasu,

niż gotowa mu była poświęcić, i to nie tylko w sypialni.

Coraz bardziej frustrował go fakt, że musiał utrzymywać

ich związek w sekrecie, żeby nie antagonizować pozostałych

służących. Gdyby zgodziła się na rolę utrzymanki,

mógłby spędzać z nią tyle czasu, ile by chciał,

mógłby ją stroić i zabierać w różne miejsca, gdzie obecność

metresy była akceptowana. Jednak, ku jego rozczarowaniu,

jej taki układ nie odpowiadał.

Dobrze chociaż, że jest w jego domu, na wyciągnięcie

ręki, hmm, powiedzmy, przeważnie. Jednak kiedy wrócił,

nie natknął się na nią. Gdy wreszcie zrezygnował

z czekania i zszedł na dół, żeby zajrzeć do jej pokoju, zza

drzwi doszedł go kobiecy śmiech - znak, że nie była

sama. Do diabła! Tyle wyszło ze świętowania. Oczywiście

na świętowanie pora była nieco przedwczesna, kiedy

nie miał pewności, czy na dobre wydobył się z kłopotów.

Miejski dom Denalych był raczej niewielki, lecz

lord Denaly i jego śliczna żona rzadko przyjeżdżali do

Londynu, a w obecnych czasach wielu arystokratów

wyrażało nowy pogląd, że szkoda trzymać służbę w niezamieszkanym

domu. Naturalnie żaden z nich nie przyznałby

się głośno, że żal im na to pieniędzy. Oszczędność

była zaledwie dodatkową korzyścią przy rezygnacji

z posiadania miejskiej rezydencji. Zgodnie z nowym

zwyczajem podczas pobytów w Londynie raczej więc

wynajmowano umeblowane mieszkanie, a nawet nocowano

w którymś z luksusowych hoteli, jeśli wizyta była

krótka.

Denaly prowadził interesy w Londynie i pewnie

dlatego utrzymywał miejską rezydencję. Okazała się też

wielce przydatna w okresie wprowadzania w świat ich

córki. Dom, chociaż niewielki, był gustownie urządzony,

nie brakowało tam cennych sprzętów oraz dzieł

sztuki. W końcu Denalowie należeli do ludzi zamożnych,

a przy tym rozsądnie oszczędnych.

Carlise Cullen wybrał się tam z wizytą następnego

dnia rano. Zapowiedział się dzień wcześniej, więc rozbawiło

go, ale tylko na chwilę, że każą mu czekać w ciasnym

foyer.

Albert był w domu. Kamerdyner poinformował Carlisa,

zaanonsowawszy go Denaylowi, że jego pan jest

bardzo zajęty, w związku z czym może życzy sobie wrócić

w bardziej dogodnym czasie. Carlise odesłał totumfackiego

z wiadomością, że nie zamierza wyjść.

- Bardzo niegrzecznie z jego strony, nie sądzi pan? -

zauważył Andrew po upływie dwudziestu minut.

- Prawdopodobnie daje do zrozumienia, że jest zbulwersowany

- podsunął Alec.

- Nie wątpię, że był zbulwersowany - dodał Carlise

z lekką irytacją. - Ale nie omieszkał pognać do Haverston,

by wyłożyć całą sprawę mojemu bratu Jasonowi.

- W takim razie może uważa, że rzecz została załatwiona

i szkoda czasu na dalsze dyskusje - spekulował

Andrew. - Co jest równie nieuprzejmym zachowaniem,

bo powinien przynajmniej nas powiadomić.

- Jason mógł sprawić takie wrażenie, że sprawa została

załatwiona - przyznał Carlise. - Choć wątpię. Jason

ma dar mówienia tego, co inni chcą usłyszeć, ale bez

konkretów.

- Chciałbym wiedzieć, jak się to robi. - Alec zachichotał.

- Z maestrią, drogi chłopcze, bardzo finezyjnie - odparł

Carlise. - Ty też to potrafisz, ale wykorzystujesz ów

talent wyłącznie w stosunku do kobiet.

- Ach, o taką finezję chodzi. - ALEC się uśmiechnął.

Pięć minut później Carlaisowi wyczerpała się cierpliwość.

- Idziemy, ale zaczekacie na zewnątrz, dopóki was

nie zawołam - polecił młodszym mężczyznom.

Kamerdyner, trzymający straż przed drzwiami gabinetu,

zamierzał powstrzymać Carlisa, lecz bardzo

szybko się rozmyślił. Wystarczył rzut oka na jego minę,

by bez wahania otworzyć drzwi, zamiast je zastąpić,

i zaanonsował gościa.

Albert siedział za biurkiem i studiował jakiś dokument.

Podniósł wzrok znad pisma i westchnął na widok

Carlisa wkraczającego do gabinetu.

- Pora naprawdę nie jest odpowiednia.

- Tak mnie poinformowano, lecz wątpię, aby jakakolwiek

pora nie była odpowiednia na poruszanie tej

niesmacznej sprawy. Biorąc pod uwagę, że trafiła ona do

niewłaściwego Cullena, chyba znajdzie pan czas.

Ta wypowiedź nie miała charakteru pytania. Albert

dobrze ją odczytał i odłożył pismo. Carlis nigdy przed-

tern nie zetknął się z Dena;lym. Mężczyzna wyglądał

dość dystyngowanie, kasztanowe włosy jaśniejsze przy

skroniach zapowiadały siwiznę. Carlise był zdumiony, że

jego rozmówca jeszcze nie osiwiał, mając taką córeczkę

jak Tanya.

- Doprawdy nie ma o czym dalej dyskutować, prócz

wyznaczenia daty ślubu - stwierdził Albert. - Czy przyszedł

ją pan zaproponować?

Carlise nie odpowiedział. Przystawił jeden z foteli do

szczytu biurka, żeby móc obserwować przedstawienie,

które wkrótce miało nastąpić. Ku jego zadowoleniu fotel

okazał się bardzo wygodny. Miał przeczucie, że nie zanosi

się na krótką wizytę.

Cisza wyprowadziła Denalyego z równowagi.

- Proszę posłuchać, znam pana reputację i nie pozwolę

się tyranizować! - wybuchnął.

Carlise uniósł brew.

- Spokojnie, staruszku. Skąd ten pomysł, że kogokolwiek

tyranizuję? Ja albo lekceważę, albo... Nie, do tego

nie dojdzie, jestem tego pewien.

Na policzki Alberta wystąpił rumieniec.

- W takim razie przejdź do rzeczy, Cullen. Po coś

przyszedł?

- Hmm, dziwna sprawa z tymi pogłoskami. Mogą

rozbudzać wyobraźnię, zdumiewać, albo też wprawiać

w gniew, a wszystko zależy od punktu widzenia i stopnia

osobistego zaangażowania.

- Wiem też, że istnieją pogłoski wielce kłopotliwej

natury. Należałoby zastrzelić tego, kto je rozpowszechnia.

Lecz, niestety, są one prawdziwe.

- Och, błagam! Na szczęście one wcale nie są zgodne

z prawdą.

- A więc twój syn zamierza się wykręcić od odpowiedzialności?

To raczej tchórzliwe...

- Powstrzymaj się od rzucania oszczerstw, Denaly -

przerwał mu Carlise. - Takie rzeczy traktuję bardzo osobiście.

Ostrzeżenie zostało wypowiedziane najłagodniejszym

z tonów, niemniej Albert pobladł.

- Rozmawiamy zarówno o moim, jak i twoim wnuku!

- wyrzucił z siebie.

- Możesz być pewien, że nie doszłoby do tej rozmowy,

gdyby to był mój wnuk.

- Prawda sama wyjdzie na jaw - skomentował Albert

pewnym siebie tonem.

- Niewątpliwie, lecz nie będzie to taka prawda, jakiej

się spodziewasz, i ujrzy światło dzienne, kiedy już

będzie za późno. Mam w zanadrzu kilka innych prawd,

które powinieneś przemyśleć.

- C_zy to znaczy, ze mi grozisz i obiecujesz zabić? -

natarł na niego Albert.

Carlis parsknął śmiechem nie tyle z powodu samego

pytania, ile butnego tonu, jakim zostało zadane.

- Deanaly, nie wiem, co na mój temat słyszałeś, lecz

prawdopodobnie niewiele w tym było prawdy, zapewniam

cię. Kolejny przykład niczym niepopartych pogłosek.

- Śmiem wątpić - mruknął Albert.

- Wolno ci. Jak już wcześniej wspomniałem z powodu

obecnie krążących plotek o tym, że Edward żeni się

z twoją pannicą, w tym tygodniu mój dom nawiedziło

dwóch rozsierdzonych kochasiow twojej córki, którzy

nie wiedzieli, że Edward ma teraz własną rezydencję.

Sądzili, że nadal mieszka ze mną. Jest również trzeci,

ten, niestety, przemieszkuje u mnie. Krewny żony. Trudno

się takiego pozbyć.

Za drzwiami ktoś zakasłał, lecz Albert zdawał się

tego nie zauważyć.

- I...? - zapytał, krzywiąc się.

- Hmm, wyobraź sobie moje zdumienie, kiedy każ-

dy z nich oznajmił, że ma większe prawo poślubić Tanye

niż edward, jako że pierwszy się do niej dobrał.

- Dobrał do niej? Co sugerujesz?

Carlise znowu uniósł brew.

- Denaly, czy muszę powiedzieć to w bardziej brutalny

sposób?

Albert, czerwony z gniewu, podniósł się z krzesła

i pochylił nad biurkiem, zaciskając pięści, aż pobielały

mu kostki.

- Lordzie Cullen, jeśli sądzisz, że wolno ci posuwać

się do takich insynuacji bez śladu dowodu...

- A jaki ty masz dowód?

Albert ponownie się zaczerwienił, bo doskonale zrozumiał

aluzję Carlisa. Ten milczał przez chwilę, dając

mu czas na przemyślenie, że oparł oskarżenia wyłącznie

na opowieściach córki.

- Proponuję, abyś sprowadził tu swoją córkę, i zobaczymy,

co ma do powiedzenia. Właściwie ja tego żądam.

- Żądasz? To nie do pomyślenia, żeby młode dziewczę...

- Bzdura. Ta sprawa jej dotyczy i prawdopodobnie

wywołał ją brak rozwagi. To nie moja rodzina, lecz ty,

Deanali, stawiasz żądania. Nie zapominaj o tym.

Albert sztywnym krokiem ruszył do drzwi, aby wydać

polecenie lokajowi, że ma sprowadzić Tanye. Widząc

tam trzech obcych ludzi, polecił szorstko:

- Wejdźcie. Wolę wysłuchać, co macie do powiedzenia,

zanim tu przyjdzie moja córka.

Cała trójka wsunęła się do gabinetu. Jedynie Alec

rozsiadł się wygodnie na jedynym wolnym fotelu przy

biurku. Andrew stał wyprostowany na uboczu, natomiast

trzeci młodzieniec podszedł do jednego z okien,

bo tam światło było bardziej korzystne. Aktorzy zawsze

dbają o właściwe oświetlenie.

Andrew nie wydawał się zdenerwowany, a jedynie

niespokojny. Carlise był zdumiony, słysząc, że kolega jego

syna nadal ma ochotę na tę pannę. Życzył mu szczęścia,

lecz szczęściem w jego mniemaniu byłaby rezygnacja

z ręki przebiegłej pannicy.

Aktor, William Shakes - Carlise był rozbawiony, ilekroć

powtarzał w myślach jego sceniczny pseudonim -

nie mógł się doczekać, kiedy odegra swoją rolę. Traktował

to jako szansę sprawdzenia swoich umiejętności

aktorskich w życiu osobistym. Denalowie mogli go

widzieć na scenie i rozpoznać. Dlatego nie zamierzał

ukrywać, kim jest.

Skorzystanie z pomocy aktora było ryzykownym posunięciem.

Raczej mało prawdopodobne, aby dama o pozycji

Tanya zadawała się z mężczyzną spoza swojej sfery.

Lecz ta dziewczyna rozmyślnie zrujnowała swoją

reputację, czymże więc było jedno potknięcie więcej?

- Lordzie Denaly, zanim tych dwóch fircyków zacznie

snuć swoje opowieści - pierwszy przemówił Andrew

- pragnę wyznać, że ubóstwiam Tanye i z ochotą

pojmę ją za żonę za pana przyzwoleniem.

- Z kim mam przyjemność, sir? - zapytał Albert.

And rew przedstawił się, podając pełną listę tytułów

i rodzinnych koneksji. Albert był pod wrażeniem. Nawet

na Carlaysie zrobiły wrażenie, bo nie wszystkie dotąd

słyszał.

- Znam twojego ojca. Szlachetny człowiek - powiedział

Albert, gdy Andrew zamilkł.

- Jedną chwilę - William zdegustowanym tonem

rozpoczął swą rolę. - Te wszystkie tytuły nie zmieniają

faktu, że dziecko może być moje. Możliwe, milordzie, że

nie uważasz mnie za godnego twojej córki, lecz ona

uznała mnie wystarczająco godnym.

- Kimże jesteś?

- William Shakes, do usług. Jestem aktorem, sir,

świetnym aktorem. Tak znakomicie wypadłem w jednej

z moich ostatnich ról, że kilka tygodni temu zaproszono

mnie na bal, gdzie poznałem Tanye. Wyznam, że bardzo

przypadliśmy sobie do gustu. I udało nam się znaleźć

pusty pokój na górze, hmm, jestem pewien, że nie muszę

się w wdawać w szczegóły.

Albert nie był już zażenowany, tylko zwyczajnie

wściekły.

- Moja córka z aktorem. To niedorzeczne!

- Bohater chwili, to wszystko. - William wzruszył

ramionami, nie zważając na jego gniew. - Pragnęła mnie

poznać i sprawić, bym zapamiętał ten dzień, że tak powiem

- dodał z porozumiewawczym mrugnięciem. -

Mogę się z nią ożenić, jeśli dziecko jest moje. Ale wolałbym

nie, o ile nie jest. Zakładając, naturalnie, że jesteś

gotów przyjąć mnie do rodziny. Wiem, iż wielu arystokratów

uważałoby, że jestem niegodny takiego zaszczytu.

- Przynajmniej rozumiesz, dlaczego w ogóle nie powinieneś

się tu znaleźć - odezwał się Andrew, mierząc

go gniewnym spojrzeniem. - Ona nigdy się nie zgodzi

za ciebie wyjść. Jej ojciec najprawdopodobniej by ją wydziedziczył,

gdyby wyraziła taki zamiar.

- A jeśli dziecko jest moje? - obruszył się William. -

Nie można wykluczyć takiej ewentualności.

- Nie ma znaczenia, który z nas je spłodził, bo to

może nigdy nie wyjść na jaw - oznajmił zdecydowanie

Andrew.

- Jak to?

- Dziecko może być zupełnie podobne do matki. A ja

pragnę się z nią ożenić i wychowam to dziecko, obojętnie,

czy jest moje, czy nie.

- To cholernie szlachetny gest, nawet jak na szlachetnie

urodzonego - skomentował złośliwie William.

Deklaracja Andrew podziała na Alberta kojąco. Teraz,

gdy sytuacja nie rysowała się aż tak beznadziejnie,

starszy pan odzyskał nieco panowanie nad sobą. Jednak

gdy jego wzrok zatrzymał się na Alecu rozpartym

w swobodnej pozie, w dodatku z uśmiechem na twarzy,

zesztywniał na nowo.

- Pana to wszystko bawi, co? - naskoczył na niego.

- To wszystko? - powtórzył Alec, kręcąc głową. -

Szczerze mówiąc, nie. No może trochę śmieszy mnie, że

ci dwaj skaczą sobie do gardeł, odkąd się dowiedzieli, że

Tanya ich obu faworyzuje.

- A kim pan właściwie jest?

- Alec Anderson. Sądzę, że Tanya nie miała pojęcia,

iż należę do rodziny edwarda, kiedy skierowała na

mnie swoje śliczne oczy. Niewiele osób wie, że moja siostra

poślubiła ojca Edwarda. Jesteśmy Amerykanami,

ja i brat pływamy na statkach jako kapitanowie, więc

niezbyt często bywamy w Londynie. Przypłynąłem kilka

dni wcześniej, zanim poznałem Tanye, i dlatego nie

doszły mnie słuchy, że ona i Edward... no...

- Do rzeczy, mój panie.

- Naturalnie. Bardzo dużo podróżuję i nigdy nie odmawiam

kobiecie, kiedy jej intencje są oczywiste. Korzystam

z przyjemności, gdy tylko nadarzy się okazja, rozumie

pan. Tak zawsze było i pewnie zawsze będzie.

- Jak mniemam, pan również przyznaje się do dziecka

- natarł na niego Albert.

- W żadnym wypadku!

Albert zmarszczył czoło.

- W takim razie co pan tu robi?

- Przyszedłem, bo mimo że nie miałem z panną do

czynienia, byliśmy bardzo blisko intymnej sytuacji. Na

jednym z przyjęć, na które wyciągnęła mnie moja siostra,

poszliśmy na spacer do ogrodu i znaleźliśmy miłe,

ustronne miejsce. Jeszcze chwila, a byłbym teraz zmuszony

przyznać, że dziecko może być moje. Spłoszono

nas, gdy już miałem... nieważne, no więc szybko się

ubraliśmy i wróciliśmy na przyjęcie. Obiecała się ze mną

spotkać, żeby dokończyć to, cośmy zaczęli. Ja przyszedłem

na schadzkę, lecz Tanya się nie pojawiła. Czekałem

całą cholerną godzinę - dodał Alec niezadowolonym

tonem. - Warto było na nią czekać. A następnego

dnia usłyszałem, że nosi dziecko edwarda. PanieDenaly,

przykro mi to powiedzieć, ale nie wątpię, że ona

jest przy nadziei, skoro tak hojnie obdarza wdziękami.

Albert był purpurowy z wściekłości, kiedy Alec

skończył. Carlise wcale mu się nie dziwił. On sam nigdy

nie powiedziałby czegoś podobnego w taki brutalny

sposób, czy to byłaby prawda, czy kłamstwo. Taka cholerna

bezpośredniość jest typowa dla Amerykanów.

I właśnie wtedy do gabinetu wkroczyła Tanya Deanaly.

Weszła z uśmiechem, spodziewając się zastać

tam jedynie ojca. Wyjątkowo ładna dziewczyna. Szkoda,

że rozpieszczono ją do tego stopnia, że uważała, iż może

mieć, co tylko zechce, nie zważając na cenę.

Jej uśmiech zgasł na widok zagniewanej twarzy ojca.

Gdy dojrzała Carlisa, jej oczy błysnęły z niepokoju, lecz

zaraz przybrały nieprzenikniony wyraz. Carlises westchnął

w duchu. Może nie być tak łatwo, jak sądził, skoro

ona tak dobrze potrafi ukrywać uczucia.

- Ojcze, nie wiedziałam, że mamy gości.

- Nie mamy. W żadnym wypadku nie nazwałbym

tych trzech dżentelmenów gośćmi.

Andrew spłonął rumieńcem pod wpływem tej uwagi,

co nie umknęło uwadze Tany.

- Lordzie Whittleby, miło mi pana znowu widzieć -

zwróciła się do niego, najwyraźniej postanawiając odgrywać

rolę dobrze wychowanej młodej damy.

- Cała przyjemność po mojej stronie, moja droga -

odpowiedział Andrew i skłonił się z galanterią, posyłając

jej pełne uwielbienia spojrzenie, które ona przyjęła

z promiennym uśmiechem.

- A więc rzeczywiście go znasz? - zwrócił się do niej

Albert.

Tanye zdziwił ostry ton ojca.

- Tak, oczywiście. Przedstawiono nas sobie w zeszłym

tygodniu na wieczorku, a potem jeszcze raz kilka

dni później. Nie byłam pewna, czy mnie pamięta - dodała

z fałszywą skromnością.

- Och, pamięta - zapewnił ją ojciec złośliwym tonem.

- 1 chce się z tobą ożenić, dzięki Bogu.

- Bardzo mi to pochlebia... - zaczęła i zamilkła, gdy

dotarła do niej końcowa uwaga ojca. - Co znaczy „dzięki

Bogu"?

- Tanyu, cokolwiek się tutaj wydarzy, pragnę cię zapewnić,

że będę zaszczycony, prosząc cię o rękę.

- Naprawdę bardzo mi to pochlebia, sir, ale...

- Żadnych „ale", Tanyu - przerwał jej ostro ojciec. —

Edward Cullen ciebie nie chce i zaprzecza, że kiedykolwiek

cię dotknął.

Westchnęła. Przesadnie według Carlisa. Za duża demonstracja

zniechęcenia.

- Uprzedzałam cię, że taki nieodpowiedzialny lekkoduch

będzie się wypierał. - Odwróciła się i spojrzała

na Carlisa, szeroko otwierając oczy, jakby dopiero teraz

go zobaczyła.

- Och, proszę mi wybaczyć, lordzie Cullen. Lecz

wszyscy wiedzą, skąd u Edwarda takie obyczaje.

Carliss skwitował tę uwagę śmiechem. Ona już była

na przegranej pozycji. Okazała się tępa, jeśli widząc

gniew ojca, nie domyśliła się, że jej plan zawiódł.

- Tak, jestem bardzo dumny z mojego syna, a szczególnie

cieszy mnie fakt, że on nie kłamie.

- Może pana nie okłamuje - powiedziała z pogardliwym

uśmieszkiem. - Ale skłamał w sprawie...

- Tanyu, dość tego - skarcił ją Albert. - Znasz czy nie

obecnych tu dżentelmenów?

Zdrętwiała. Carlise odniósł wrażenie, że nie nawykła,

aby ojciec gniewał się na nią, i że najbardziej zaskoczył

ją jego gniew. Prawdopodobnie nie wiedziała, jak go

udobruchać, przynajmniej nie w obecności ludzi.

Rozejrzała się po gabinecie.

- Tak, niektórych znam - przyznała.

- A tego Amerykanina? - dochodził Albert.

- Hmm, tak, przypominam go sobie. Trudno zapomnieć

kogoś tak wysokiego

- I przystojnego - dopowiedział Alec i ze swawolnym

uśmiechem puścił do niej oko.

- Fe, sir, nie należy być tak zarozumiałym - skarciła

go, wracając do typowego dla siebie, kokieteryjnego

tonu.

- A tego znasz? - zapytał Albert, wskazując Williama.

- Nie, nie sądzę, abym go kiedykolwiek widziała -

odparła układnie Tanya.

William przybrał gniewną pozę.

- No ładnie - powiedział z oburzeniem. - Wszystko

w porządku i można się ze mną zabawiać, dopóki ojciec

o niczym nie wie, tak? A teraz się wypierasz?

- Wypieram? Nie znam cię. Czego się mam wypierać?

- Wielkie nieba, naprawdę nie pamiętasz? Byłaś podchmielona

na balu, ale w życiu nie słyszałem, żeby kobieta

nie pamiętała czegoś takiego. A może sypiasz z tyloma

mężczyznami, że straciłaś rachubę?

Tanya zaniemówiła z oburzenia, jej twarz zdawała się

płonąć. William się zagalopował. Prostackie zachowanie

z natury rzeczy jest obraźliwe, obojętnie, czy wypowie-

dziane słowa są zgodne z prawdą, czy nie, tak więc trudno

było ocenić jej reakcję na to stwierdzenie.

Wyładowała swój gniew na ojcu.

- Czy to cię tak zdenerwowało? Pojawia się tu jakiś

zupełnie obcy człowiek, opowiada ci jakieś potworne

kłamstwa, a ty mu wierzysz! Nigdy w życiu nie byłam

podchmielona - no... raz, w zeszłym roku, trochę za

dużo wypiłam na przyjęciu urodzinowym mamy, ale

przecież o tym wiesz, a zresztą nie było tam mężczyzn.

- Słońce, nie mówimy tu o skłonnościach do alkoholu

- wtrącił się alec. - Nie przyszedłem, żeby twierdzić,

że dziecko jest moje, choć musisz przyznać, że niewiele

brakowało.

Zachłysnęła się z wrażenia i odwróciła gwałtownie

ku niemu.

- Mój Boże, ty też? Co to jest, jakaś zmowa ukartowana

przez Cullenow?

A potem z błagalną miną zwróciła się do ojca:

- Papo, przysięgam, oni kłamią!

- Wszyscy trzej? - zapytał zrezygnowanym głosem

Albert, siadając za burkiem. - Jednemu mógłbym nie

dać wiary, nawet dwóm, ale wszystkim trzem?

Tanya spojrzała z pretensją na Andrew.

- I ty też?

Andrew wzdrygnął się, widząc jej dobrze odegrane

rozczarowanie. Istniała możliwość, że się załamie

i wszystko wyzna. Przecież nadal chciał ją poślubić.

A ponieważ wiedziała, że on kłamie, trudno byłoby mu

ją obłaskawić, gdyby Albert oddał mu rękę córki. Jednakże

musiał sobie przypomnieć, że działali zgodnie ze

scenariuszem, jaki sama przygotowała dla Edwarda:

zwyczajnie odpowiadali kłamstwem na kłamstwa, więc

nie miała prawa żywić do niego urazy.

- Mnie najbardziej leży na sercu dobro dziecka -

oznajmił jej - które może być moim potomkiem.

- Oboje wiemy, że dziecko nie jest twoje! — wrzasnęła.

- Skończ więc z tymi bzdurami.

- Nic takiego nie wiemy. Rozumiem, że musisz zaprzeczać.

Ale nie zapominaj, iż nadal pragnę się z tobą

ożenić. Chcę wychować to dziecko, obojętnie, czy jest

moje, czy nie, i jestem skłonny przymknąć oko na

twój... - zawiesił głos i prześliznął się spojrzeniem po

twarzach pozostałych mężczyzn - ...brak rozwagi.

Twarz Tany ponownie pokryła się purpurą, lecz tym

razem z wściekłości, nie ze wstydu. Odwróciła się z powrotem

do ojca.

- Naraziłeś mnie na te ohydne oskarżenia, w których

nie ma nawet cienia prawdy. Nie widzisz, co oni tu robią?

To jakaś farsa, intryga uknuta przez lorda Cullena.

Nie wątpię, ze chce wyciągnąć syna z...

- Dość tego! - uciął Albert. - Nie każ mi się jeszcze

bardziej za ciebie wstydzić, dziewczyno.

To musiało ją zaboleć. Westchnęła z emfazą.

- Wygląda na to, że zamierzasz uwierzyć im, nie

mnie?

Udało się jej wycisnąć parę łez i wyglądała teraz na

zdruzgotaną. Alec miał niepewną minę, bo był bardzo

wrażliwy na łzy. Andrew odwrócił wzrok, żeby się nie

rozczulić. William wzniósł oczy do nieba, widząc, że ma

przed sobą niezłą aktorkę.

Na szczęście Albert dobrze znał swoją córkę i jej

sztuczki.

- Tanyu, wiem, że potrafisz kłamać. Nabrałaś tego

brzydkiego zwyczaju, dorastając. 1 wiem też, że kłamiesz

bardzo zręcznie. Jednak nigdy bym nie przypuszczał, że

posuniesz się do kłamstwa w sprawie, która może mieć

nieodwracalne konsekwencje.

Znieruchomiała. Na powrót przybrała wściekłą minę

- znak, że gniew ani na chwilę jej nie opuścił, a tylko

skryła go na krótki czas melodramatycznego wystąpie-

nia. Tym razem skierowała agresję na Carlisa, uznając,

że to on pokrzyżował jej plany.

- Lordzie Cullen, wiem, że pan to ukartował. Ale nie

przemyślał pan sprawy do końca, prawda? - zapytała

zjadliwie. - Nie rozumiem, jakim cudem uznał pan, że

ten plan się powiedzie, skoro mogę udowodnić, że oni

wszyscy kłamią.

Cullen uniósł brwi z sardoniczną miną.

- A jak chcesz tego dokonać, kiedy przeciwko twojemu

świadectwu są, jak widać, trzy inne, a właściwie

cztery świadectwa, bo Edward również uważa cię za

oszustkę?

- Niech piekło pochłonie Edwarda! Mogę udowodnić,

że nadal jestem...

Pojęła, że się zagalopowała, i szybko zamilkła, lecz

Carlise natychmiast podchwycił:

- Dziewicą?

Carlise podniósł się z fotela. Tanya cofnęła się o krok,

widząc poniewczasie, z kim się wdała w pojedynek na

słowa. Carlise jednak ją zignorował. Postąpiła właśnie tak,

jak chciał.

- Proszę mi wybaczyć, lordzie Denaly, ale ta wizyta

była niezbędna - powiedział.

Albert sztywno skinął głową. Wyraz jego twarzy mówił

sam za siebie. Był zażenowany całą sytuaqą, widząc

teraz, do czego posunęła się jego córka, żeby upolować

męża.

- A tak na marginesie - dodał Carlise. - Gdyby pan

przypadkiem jeszcze się nie zorientował, to ona wymyśliła

i rozpowszechniała te pogłoski. Nie polecałbym

jej zastrzelić, natomiast radziłbym zaostrzyć dyscyplinę.

Taka panna nie może z powodu swoich kaprysów decydować

o losie innych ludzi. Sprawę między naszymi rodzinami

uważam za zakończoną. I proszę dopilnować,

aby tak zostało. Panowie, wychodzimy - zwrócił się do

swych towarzyszy.

Alec i William wyszli z pokoju. Andrew się nie poruszył.

- Proszę iść, milordzie. Wierzę, że czeka mnie dłuższa

rozmowa z lordem Denaly. Nadal pozostaje

sprawa ratowania czci Tany.

- Wielkie dzięki, sama zadbam o swoją cześć - burknęła

Tanya i dumnie wymaszerowała z gabinetu.

Carlise spojrzał na Andrew, pytająco unosząc brwi.

Uśmiech, jaki młodzieniec posłał mu w odpowiedzi,

oznaczał, że jednak zostaje. Chłopak musiał być zakochany,

jeśli nadal pragnął tej dziewczyny, mimo że na

własne oczy widział pokaz jej złości i popisów aktorskich.

Tego samego przedpołudnia, gdy Bells ścierała kurze

na piętrze, gdzieś w pobliżu rozległy się piski i krzyki.

Sądząc po zwycięskich okrzykach i dramatycznych

wrzaskach, w pierwszej chwili pomyślała, że awantura

rozgrywa się na ulicy. Kiedy się zorientowała, że hałasy

dochodzą z parteru, czym prędzej zbiegła na dół, by

sprawdzić, co się dzieje.

Odgłosy zamieszania zaprowadziły ją do kuchni.

Ujrzała tam Claire. Ściskała w garści rondel w taki sposób,

jakby stanowił broń. Obok stał Seth. Trzymał

miotłę, opierając trzonek o ramię. Gdyby znajdowali się

naprzeciwko siebie, Bells myślałaby, że doszło między

nimi do bójki. W kuchni była również pani Clearwater

i zupełnie nie zważając na poruszenie, doprawiała potrawkę

na obiad.

Seth zgięty wpół zaglądał pod kredens. Claire wodziła

wokół przerażonymi oczami.

- Co się dzieje? - spytała Bells, nie wiedząc, czy też

nie powinna złapać za jakąś broń.

- Szczur dostał się do domu - powiedziała Claire. -

Znalazłam go w spiżarni. Uciekł tutaj.

- Szczur? W takiej dzielnicy? - zdziwiła się Bells.

- Zdarzają się, moja droga - odparła pani Clearwater,

oglądając się przez ramię. - Ciągną tam, gdzie jest jedzenie,

a my zawsze mamy sporo zapasów.

- A aromat twoich potraw zwabi je aż z doków,

dziewczyno - dopowiedział ochoczo kamerdyner Mike,

wchodząc do kuchni za Bells.

Kucharka się spłoniła. Bells zastanawiała się nad

wymową tego rumieńca, gdy Claire wrzasnęła:

- Jest! Tam, za zlewem!

Seth skoczył i wepchnął miotłę pod długą szafkę

kuchenną, żeby wypłoszyć gryzonia. Udało się. Zwierzak

wybiegł i skrył się pod dużą żelazną kuchnią, przy

której Clearwater, cały czas na posterunku, mieszała potrawkę,

co poważnie utrudniało Sethowi manewry

miotłą.

- Przestańcie! - zażądała Bells, lecz w tej chwili nikt

jej nie słuchał.

Claire wykrzykiwała wskazówki i ostrzegała Setha,

żeby kolejnym razem nie chybił - udało mu się raz

przesunąć miotłą pod kuchnią, odkąd gryzoń się tam

ukrył. Mike śmiał się na cały głos z wyczynów lokaja.

Bells już miała po raz drugi ich powstrzymać, gdy

zwierzątko, czując się zagrożone w stosunkowo dużej

szparze pod kuchnią, zwłaszcza gdy nacierano na nie

miotłą, wybiegło na otwartą przestrzeń. Seth skoczył

na równe nogi i zamierzył się miotłą, a Bells w tej samej

chwili rzuciła się na niego, przewracając się razem

z nim na podłogę.

-Bells, nie trafiłaś w szczura - parsknął śmiechem

Mike.

- Wcale w niego nie celowałam - odwarknęła, siadając

Sethowi na piersi, żeby, unieruchomiony, był

gotów jej wysłuchać.

- To moje zwierzątko - oznajmiła oniemiałemu lokajowi.

- Jeszcze raz spróbuj je zabić, a sam dostaniesz tą

miotłą, zobaczysz.

Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, bardziej

zdziwiony tym, że na nim siedzi, niż faktem, że hoduje

szczura.

- Nie wiedziałem, że jest twój - usprawiedliwił się.

Kiwnęła głową na znak, że przyjmuje to wyjaśnienie,

i już miała z niego zejść, gdy do kuchni wszedł zwabiony

hałasem Edward.

- Seth, zwalniam cię - oznajmił.

Bells spojrzała w kierunku drzwi i zobaczyła, że Edward

wcale nie żartuje. Szczerze mówiąc, poznała z wyrazu

twarzy, że jest śmiertelnie poważny.

- Za co został zwolniony?

- Za naruszenie własności.

Dziwnie ujęte, lecz zrozumiała, co miał na myśli.

Seth również, bo z jękiem opuścił głowę na podłogę.

- Nieprawda - zaprotestowała. - Powaliłam go na

ziemię, bo chciał zabić moje zwierzątko.

- W takim razie i za to cię zwalniam - oświadczył Edward.

Seth wydał z siebie kolejny jęk.

- Nie wylecisz, więc przestań stękać - ofuknęła go

Bels, wstając z podłogi. Spojrzała też groźnie na Mika,

który znowu zanosił się śmiechem.

- Bells, ty naprawdę trzymasz szczura? - Claire nareszcie

odzyskała mowę.

- Dobry Boże, szczur? - sapnął edward. - Seth, już

nie jesteś zwolniony.

Bells ogarnęła irytacja.

- To nie szczur, tylko mysz.

- Bells, to coś było ogromne! - zaoponowała Claire. -

To nie mogła być mysz.

- Trochę się utuczyła. Dobrze ją karmię. To nie jest

szczur.

- Czy ty w ogóle potrafisz odróżnić szczura od myszy?

- nie ustępowała Claire.

Bells zastanawiała się nad tym przez chwilę.

- Pewnie nie. Tak czy owak to jest moje zwierzątko. -

Przykucnęła, rozpłaszczając na podłodze dużą kieszeń

fartuszka. - Chodź tu, Twitch!

Nie widziała, gdzie tym razem się skrył, i dopiero po

chwili dostrzegła łepek za puszką na ciastka. Gdy tylko

zwierzak zobaczył, że patrzy prosto na niego, przemknął

po podłodze i wskoczył do kieszeni.

- A niech mnie! - zdziwił się Mik. - To rzeczywiście

jest jej pupilek.

- Nie wiedziałam, że szczura można oswoić - zauważyła

zdumiona Claire.

- Mysz - wycedziła Bells.

Claire roześmiała się. Głośno i radośnie. Większość

ich nie słyszała u niej takiego śmiechu.

Wszyscy trzej mężczyźni skierowali na nią spojrzenia.

Edward uniósł pytająco brwi.

- Coś ty, dziewczyno, takiego ze sobą zrobiła? Wyglądasz...

jakoś łagodniej.

- Jest olśniewająco piękna, no nie? - dorzucił Seth.

Albo rzeczywiście tak myślał, albo usiłował osłabić

zazdrość Edwarda.

Claire nawet się nie zarumieniła, najwyraźniej nie

wierząc Sethowi.

- Nie opowiadaj bzdur - skarciła go z uśmiechem.

Zmiana, jaka się dokonała w dziewczynie, była rzeczywiście

zdumiewająca, bo przecież pewność siebie

czyni cuda. U Claire wygładziła kanciasty sposób bycia,

pozwoliła jej flirtować i droczyć się żartobliwie. Ponadto

przestała się garbić, a rzeczywiście piersi miała duże, co

nie uszło uwagi Setha tego ranka, gdy po raz pierwszy

ujrzał „nową" Claire. Wystarczyły takie proste zabiegi

jak odgarnięcie włosów z twarzy i włożenie ładniejszej

bluzki wygrzebanej z dna kuferka, aby zmieniła

się nie do poznania.

Dzięki odzyskanej pewności siebie stać ją było na

uśmiech i radosny śmiech, które dodały jej twarzy urody.

Nieco przy kości, w żadnym wypadku nie mogła

uchodzić za piękność, lecz była ładną dziewczyną, która

stała się atrakcyjna dla mężczyzn.

Bells, jako osoba odpowiedzialna za metamorfozę

Claire, była niezmiernie dumna ze swego dzieła. Poprzedniego

wieczoru spędziły razem wiele godzin w jej

pokoju, a potem w służbówce Claire, rozmawiając i śmiejąc

się podczas pracy nad jej przemianą. Zawiązała się

między nimi nić sympatii. Bells poczuła, że teraz ma

przyjaciółkę, i zrozumiała, jak bardzo jej tego brakowało,

odkąd wyszła z domu. Nareszcie zyskała kogoś,

z kim mogła rozmawiać o ważnych sprawach. Dzielić

się sukcesami i porażkami.

- Dzieci, musicie wracać do pracy - poleciła pani

Clearwater, pamiętając, że pan domu nadal przebywa

w kuchni. - Później się pobawicie z pupilkiem Bells.

Dziewczyna przewróciła oczyma i skierowała się do

swego pokoju, żeby umieścić Twitcha w pudełku. Musiał

oswoić się z nowym otoczeniem, jeżeli, taki płochliwy

z natury, wy wędrował z pokoju.

Nie spodziewała się, że Edward podąży za nią na

oczach wszystkich. Miała zamiar później z nim porozmawiać

o tamtym wybuchu zazdrości. Bardzo źle się

stało, że dał wyraźnie do zrozumienia, iż jest jej kochankiem.

Zapewne się domyślali - może z wyjątkiem pani

Clearwater - choć zachowując się w taki sposób, równie

dobrze mógłby powiedzieć Sethowi: „Trzymaj od niej

łapy z daleka, należy do mnie".

Bardzo się tym zdenerwowała, lecz po chwili uznała,

że zaborczość Edwarda jest całkiem przyjemna. Może

kryło się pod tym coś więcej niż zwykły fizyczny pociąg.

A może bywał zazdrosny o wszystkie swoje kobiety?

Niestety, prawdopodobnie w grę wchodzi ta druga

ewentualność. Niemal każdy mężczyzna dostaje szału,

gdy ktoś inny czyni awanse kobiecie, z którą obecnie romansuje.

Okazałaby brak rozsądku, łudząc się, że jest

w tym coś więcej poza naturalnym męskim instynktem.

- Nie trzymasz tu żadnych innych zwierzątek, co?

Węży? Pająków? Kilku szczurów?

Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła, że EDWARD stoi

oparty o framugę drzwi z ramionami splecionymi na

piersi i skrzyżowanymi nogami. A więc jednak poszedł

za nią. Równie fatalny pomysł.

- To nie szczur, tylko bardzo gruba mysz - fuknęła

w odpowiedzi.

- Skoro tak twierdzisz, moja droga.

- W dodatku tchórzliwa.

- Zapewne wszystkie szczury są bojaźliwe, kiedy

stwory sto razy większe od nich rzucają się na nie

z miotłą.

Oderwał się od drzwi. Bells wstrzymała oddech.

Jego swobodna poza była zwodnicza. Widziała żar w jego

oczach, wymowę spojrzenia. Miała wrażenie, że jeszcze

nie ochłonął po tamtej scenie zazdrości. Dowodem

był mocny uścisk jego dłoni, gdy ujął jej twarz, zanim

pocałował.

Nie sprawił jej bólu, absolutnie nie. Obezwładnił

Bells siłą swej namiętności, gdy jego język wdarł się

w usta, a dłonie uniosły ją, aby poczuła jego podniece-

nie. Taka gwałtowność wywoływała w dziewczynie lęk,

a jednocześnie zaskoczenie, że aż tak bardzo jej pragnie.

Rozogniona, odpowiedziała równie śmiało, zanurzając

jedną rękę w czarnych włosach mężczyzny, a drugą zamykając

na wypukłości lędźwi, aby jeszcze mocnej do

niej przywarł.

Z gardłowym pomrukiem rozkoszy podciągnął spódnicę

i wsunął dłoń pod bieliznę, sięgając do wilgotnego

gorącego miejsca. Wdarł się w nie i poruszając palcami,

przyciskał nadgarstkiem pośladki, napierając swym

podnieconym ciałem. Oszołomiona pożądaniem, krzyknęła

z rozkoszy i w ciągu paru sekund osiągnęła spełnienie.

Gdyby nie trzymał jej tak mocno, osunęłaby mu

się do stóp.

Muskał ustami jej policzek, pieścił ucho językiem,

a potem wyszeptał:

- Chcę nakarmić cię serkiem w łóżku. Twoja myszka

będzie mile widziana. Chcę wylać szampana na twoje

nagie piersi i spijać go, aż jednemu z nas zakręci się

w głowie. Chcę cię stroić w jedwabie i obsypywać klejnotami.

Chcę spędzać z tobą więcej czasu, Bells. - Odsunął

się nieco i wpatrywał w nią zaborczo. - Zostań

moją utrzymanką. Przyrzekam, nie pożałujesz.

W tej chwili nie potrafiła zebrać myśli, więc nie mogła

mu dać tej ważnej odpowiedzi. Ale nie chciała też pozbyć

się go z pokoju, chociaż pamiętała, iż wszyscy wiedzieli,

że poszedł za nią. Była oszołomiona...

- Może byś zamknął drzwi - wyszeptała zdyszana.

Odwracał się, żeby spełnić jej życzenie, gdy

w drzwiach pojawił się Mik.

- Pański papa tu jest i wuj. Nie wiem, czy mają dobre

wieści. Jak zwykle skaczą sobie do gardeł, więc trudno

powiedzieć, z czym przyszli.

edward westchnął nie z powodu uwagi Mika, lecz

z żalu, że w porę nie zamknął drzwi przed intruzami.

Westchnienie Bells było bardziej donośne. Czuła, że

musi usiąść. I wziąć zimną kąpiel.

- Chodź, Bells - rzekł edward, nie zwracając uwagi

na jej stan. - Dlaczego nie miałabyś dowiedzieć się

z pierwszej ręki, czy powiódł się twój zamysł.

- A niby jak mógłbyś pomóc w tej sytuacji? - Carlise

pytał brata, gdy edward z Bells weszli do salonu. - Jesteś

żonaty. A może na tak długo popadłeś w niełaskę,

że zdążyłeś już o tym zapomnieć?

- Nie popadłem w żadną niełaskę - obruszył się Anthony.

- I nigdy nie zapominam, że jestem mężem najpiękniejszej

kobiety pod słońcem.

- Tu się muszę z tobą, stary, nie zgodzić - zaoponował

Carlise. - Sam jest o wiele ładniejsza.

- Sam jest Amerykanką - odpalił Anthony, jakby

to miało jakieś znaczenie.

Carlise westchnął.

- Pewne rzeczy należy wybaczać, jak dobrze o tym

wiesz.

- Poza tym - Anthony wrócił do tematu, który wywołał

sprzeczkę - nie o to chodzi, jak zwykle zresztą.

Chyba robisz to celowo, prawda?

- Ja? Celowo wyprowadzam cię z równowagi? Skąd

taki pomysł?

- Jak już mówiłem - Anthony zapiał ze złości - wcale

nie sugerowałem, że powinienem uczestniczyć w tym

przedstawieniu, co mi wytknąłeś, bo rzeczywiście na

niewiele bym się przydał. Chodzi o to, że powinniście

się ze mną przedtem naradzić.

- Niby dlaczego?

- Bo Edward jest moim siostrzeńcem. A miewam błyskotliwe

pomysły i mogłem pomóc mu w kłopocie.

Carlise wzniósł oczy.

- Gdybyśmy utknęli w martwym punkcie, prawdopodobnie

w końcu spytalibyśmy cię o radę. Tymczasem

mieliśmy świetny plan i nie potrzebowaliśmy więcej pomysłów.

A błyskotliwy jesteś jak cholera - dołożył na

koniec, znowu szukając zaczepki.

Edward uznał, że nadszedł odpowiedni moment na

przerwanie ich typowej waśni.

- Mam nadzieję, że „świetny" oznacza, iż się powiódł?

Carlise spojrzał na syna i nawet posłał mu uśmiech.

- Tak jest, chłopcze. Wszystko gładko poszło.

- Tylko nikt się mnie nie poradził - burknął Anthony.

- To znaczy, że Tanya przyznała się do kłamstwa? -

edward zapytał ojca.

- Nawet lepiej, wyjawiła, że nadal jest dziewicą. Co

prawda wymknęło jej się to niechcący, lecz na coś takiego

liczyliśmy. Sytuacja była niebezpieczna, bo oskarżyła

nas o knowania przeciwko niej na twoją korzyść. Ona

o tym wiedziała, ale na szczęście jej ojciec nie był tego

świadomy i zanim przyszła i zaczęła protestować, udało

nam się go przekonać, że nadszarpnęła dobre imię. Dodatkowo

pomógł nam fakt, że on wiedział, iż od dziecka

Tanya ma skłonności do kłamstwa.

- Nie chce mi się wierzyć, że poszło tak gładko - powiedział

edward, promieniejąc z radości.

- Mogło się nie udać - przyznał z niechęcią Carlise. -

Myślę, że decydującą rolę odegrał twój przyjaciel, Andy.

- Jak to?

- Na początku rozmowy zapewnił ojca, że chce się

ożenić z Tanya, i dlatego Denaly z łatwością zwątpił

w jej słowa. Gdyby nie obrócił się przeciw córce, może

ona nie zdenerwowałaby się aż tak bardzo, żeby stracić

kontrolę nad językiem.

- Mimo że trzy osoby świadczyły przeciwko jednej?

- Jeśli o to chodzi, proporcja mogłaby nawet wynosić

dziesięć do jednego. Po raz pierwszy potknęła się,

gdy tylko użyła argumentu, że są to knowania. Ale nasza

wersja już była znana i wtedy dziewczyna straciła

grunt pod nogami. Tak więc trzy do jednego wystarczyło.

Wiesz, komu masz za to dziękować.

Bells natychmiast oblała się rumieńcem, gdy trzy

pary oczu skierowały się na nią. Rozpierała ją radość, że

plan się powiódł i że Edward nie musi się żenić z kobietą,

której nie chciał poślubić. A najważniejsze, że pozostanie

kawalerem i będzie mogła się nim bardziej nacieszyć.

Kiedy jednak znalazła się w centrum uwagi, ogarnęło

ją ogromne zażenowanie.

- To nie beło nic takiego - wymamrotała.

- Nie było - poprawił ją szeptem Edward.

Nadepnęła mu na nogę.

- Podobnie jak i to.

- W dowód wdzięczności zamierzam jej kupić kotka

- Edward oznajmił ojcu.

- I według ciebie to odpowiedni prezent?! - ryknął

Anthony i odwróciwszy się do brata, dodał: - Czegoś ty

uczył tego młodzieńca?

- Właściwie... - Edward zastanawiał się chwilę, marszcząc

czoło - ...koty nie lubią szczurów, prawda? Chyba

lepiej kupię jej pieska - zmienił zdanie.

Bells ponownie nadepnęła mu na nogę, tym razem

znacznie mocniej.

- Nie waż się wspomnieć im o moim zwierzątku -

syknęła.

- A co, do licha, szczury mają z tym wspólnego? -

chciał wiedzieć Carlise. - Chociaż raz mój brat ma rację.

Jakieś świecidełko byłoby bardziej odpowiednim do-

wodem wdzięczności, nie sądzisz? To zawsze mi się

sprawdzało.

- Czy dobrze słyszałem? - Anthony uczepił się uwagi

brata. - Powiedziałeś, że mam rację?

- Zapomnij o tym - odmruknął Carlise.

- Rzuciłaby we mnie tym świecidełkiem - wyjaśnił

Edward, odsunąwszy się najpierw od Bells na bezpieczną

odległość. - Ta dziewczyna nie uznaje prezentów.

- A więc tak to wygląda - powiedział Carlise, przyglądając

się Bells z zaciekawieniem. - Dlatego nadal

chodzi w fartuchu?

Zażenowanie Bells osiągnęło szczyt.

- Sama dokonuję wyboru - odpaliła. - I nie próbujcie

mi przylepiać etykiety „metresy". Nie jestem nią i nigdy

nie będę. Zarabiam na utrzymanie i będę robić to,

na co mam ochotę.

- Patrzcie tylko! - ucieszył się Anthony. - Dobry

Boże! Szkoda, że więcej kobiet tak nie myśli. One inaczej

rozumują. Jak się głębiej zastanowić, to reprezentujesz

męski sposób myślenia.

Policzki Bells znowu pokryły się krwistym rumieńcem.

Ze złością wyrzuciła ręce w górę i sztywnym krokiem

wyszła z pokoju.

- Cholerni bogacze! - rzuciła na odchodnym.

- A niech mnie! Nie zamierzałem jej obrazić - tłumaczył

się Anthony.

- Nie obraziłeś - uspokoił go Edward. - Ona po prostu

nie lubi, gdy się jej przypomina, że przez ostatnie

piętnaście lat żyła i myślała jak chłopiec.

- Czyli tym razem Carlise mnie nie nabierał - upewniał

się zafrapowany Anthony. - Naprawdę udawała

chłopca przez większość życia?

- Z wyboru. Według mnie po to, aby nie zmuszono

jej do nierządu.

- Aaa, dlatego. - Anthony pokiwał głową. - Zuch

dziewczyna. Ale chyba bardzo ciężko dojść z nią do

ładu przy tym jej sposobie myślenia.

- Wujku Tony, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo -

powiedział Edward, wybuchając śmiechem.

Sprzeczki z Bells miały fatalny wpływ na samopoczucie

Edwarda, postanowił więc nie zbliżać się do

niej aż do popołudnia. Poza tym w ten sposób zyskiwał

czas na wyszukanie takiego prezentu, który trudno by

jej było odrzucić. Ponadto planował spędzić z nią trochę

czasu sam na sam, a pora dnia odgrywała tu istotną rolę.

lak więc po południu zaczął rozglądać się za nią

i znalazł ją, gdy zmieniała pościel w jednym z pokoi gościnnych.

Jak trudno było znieść jej obecność w pobliżu

łóżka! Za każdym razem dopadało go pożądanie. Nieważne

zresztą, czy w pobliżu łóżka, czy nie. Bells tak

właśnie na niego działała, obojętnie, gdzie się znajdowali.

Stanął w drzwiach i zakasłał, żeby zwrócić na siebie

uwagę. Obejrzała się na niego naburmuszona. Najwyraźniej

nadal była na niego zła za wtajemniczenie rodziny

w ich związek i zapewne planowała go złajać, lecz

zapomniała, co miała powiedzieć, gdy zobaczyła, co

trzyma w dłoniach.

- No, nie - powiedziała, podchodząc i wyjmując mu

z lewej ręki śnieżnobiałe kociątko. - Nie wezmę go -

dodała, przytulając kotka do policzka.

- Tak też myślałem - odparł EDWARD, uważając, żeby

się nie uśmiechnąć.

Nie odrywając oczu od małego szczeniaczka w jego

prawej dłoni, oznajmiła:

- Jego też nie wezmę. - Po czym wyciągnęła rękę po

pieska.

- Oczywiście - zgodził się Edward.

Podeszła do łóżka i postawiła na nim oba zwierzątka.

Obwąchiwały się przez chwilę, po czym piesek

zwinął się w kłębek i natychmiast zasnął, a kotek usiadł

obok i zaczął lizać łapkę. Były niemal tej samej wielkości

i mogły mieć zaledwie kilka tygodni.

- Podobno świetnie się zgadzają, jeśli razem się wychowują

- zauważył Edward, podchodząc do łóżka i przyglądając

się obu stworzonkom.

- Tak myślisz?

- Tak samo pewnie jest ze szczurami.

Westchnęła ciężko.

- Edwardzie Cullen, jesteś okropny! - rzekła tonem

skargi.

- Dziękuję. Staram się, jak mogę.

Obejrzała się na niego.

- Chcesz powiedzieć, że kupiłeś je dla siebie?

- Oczywiście!

- Świetnie, w takim razie powiedz, czy będziesz

miał coś przeciwko temu, że będę je dla ciebie doglądać.

- Absolutnie nie, kochanie.

Obdarzyła go promiennym uśmiechem, usiadła na

łóżku i wzięła kotka na kolana, żeby go trochę popieścić.

- Są cudowne, prawda?

Jedynym stworzeniem, które uważał obecnie za cudowne,

była ona. Właściwie odkąd ją ujrzał, nie pociągały

go inne kobiety. Aby jednak nie zburzyć beztroskiego

nastroju, bo chciał przedstawić jej jeszcze inne

plany, skinął tylko głową.

- Bardzo chciałem cię wystroić na wieczór w mieście

- napomknął mimochodem - ale uprzytomniłem

sobie, że potrzebowalibyśmy przyzwoitki, a nie mieliśmy

nikogo na podorędziu. Tak więc zdecydowałem się

na piknik.

- Pora obiadu już minęła, jak może zauważyłeś.

- Ale nie jest jeszcze po kolacji. A kto powiedział,

że pikniki organizuje się w południe? Myślałem o kolacji

na świeżym powietrzu, nad brzegiem ładnego stawu,

pośród pachnących kwiatów. Czyż to nie jest sympatyczny

sposób na świętowanie? Musisz to ze mną

uczcić. Wyłącznie dzięki tobie wydobyłem się z dna

piekła. Nawet jeśli nie uważasz, że jest to okazja do świętowania,

ja mam swoje zdanie i wolałbym uczcić ten

dzień tylko z tobą. Co powiesz na piknik?

- Brzmi nieźle. Nigdy nie byłam na pikniku. Czy

w mieście jest staw?

- Myślałem o czymś bardziej ustronnym, gdzie nie

natkniemy się na moich znajomych. Jest takie miejsce

niedaleko Londynu, zaledwie kawałek drogi stąd. Już

zamówiłem powóz, którym tam dojedziemy, a pani Clearwater

zgodziła się przypilnować maluchów w kuchni

do twego powrotu. Przygotowała również kosz wiktuałów.

Weź tylko żakiet i ruszamy w drogę.

Wyszedł z pokoju, zanim zdążyła wymyślić jakąś

wymówkę. Pół godziny później znaleźli się poza Londynem.

Oszukał ją tylko co do odległości. Staw, o którym

mówił, znajdował się w pobliżu oberży oddalonej o ponad

godzinę jazdy od Londynu. Jego ojciec zwykł się tu

zatrzymywać w drodze z Haverston, jeśli wyruszał

z domu o późniejszej porze. A obecność oberży stanowiła

kluczowy punkt planu Edwarda, bo miał nadzieję, że

spędzi tam noc z Danny.

Ona natomiast nie zwróciła uwagi na czas, jaki zajął

im dojazd, bo pierwszy raz siedząc na ławeczce stangreta,

napawała się widokiem otwartej przestrzeni. Edward

zabawiał ją lekką rozmową, opowiadając, jakie katusze

przechodził, żeby znaleźć dla niej zwierzaki, gdy tymczasem

kociak pochodził z miotu z domu Rosi, natomiast

szczeniak był potomkiem suczki Victori, a dowie-

dział się o nich od owych dam podczas wyprawy po

meble.

Staw rzeczywiście był ładnie położony i o tej porze

roku wyglądał uroczo pośród feerii barw polnych kwiatów.

Po wodzie pływały cyranki, jedna z nich wiodła

troje małych. A pani Clearwater, mając tak niewiele czasu

na przygotowanie wiktuałów, przeszła samą siebie, bo

kosz był pełen smakołyków i zawierał jeszcze kilka butelek

wina.

Pojadali, śmiali się, a nawet doszło między nimi do

poważnej rozmowy. Chociaż Edward starał się utrzymać

niefrasobliwy nastrój, rozmowa zboczyła na zamiary

dotyczące przyszłości i Bells spoważniała, wyznając:

- Wiele lat temu wyznaczyłam sobie cel, który uważałam

za nierealny, ponieważ nie miałam możliwości,

by go osiągnąć.

- Co to było?

Bells leżała na kocu, który rozpostarli nad wodą,

z głową wspartą na jego udach. Leniwie obracała w palcach

łodyżkę stokrotki, w drugiej dłoni trzymała kieliszek.

- Chciałam zapewnić dzieciakom lepsze warunki.

- Mówisz o dzieciach, z którymi mieszkałaś? - spytał,

od niechcenia wplatając palce w pierścionki jej włosów.

- Tak. Bardzo doskwierał mi brak edukacji, wydawało

mi się, że one myślą tak samo. Pragnęłam zapewnić

im dostęp do nauki, no i regularne posiłki, żeby już

więcej nie musiały kraść.

- Wygląda na to, że myślałaś o założeniu prawdziwej

ochronki.

Niby bezwiednie zabłądził palcami na policzek, muskał

muszelkę ucha, gładził po szyi. Zauważył, że przebiegł

ją dreszcz, a stokrotka niepostrzeżenie wypadła

z dłoni. Nie od razu mu odpowiedziała.

- Cóż, byłam za mała, żeby to rozumieć. Taki miałam

cel przez rok, może dwa - zakończyła, wzruszając

ramionami.

Edward wahał się przez chwilę, zanim się zdobył na

propozycję:

- Pozwoliłabyś mi zorganizować coś takiego w twoim

imieniu?

Ściągnęła brwi i spytała:

- To znaczy, że sfinansowałbyś takie przedsięwzięcie?

- Coś w tym rodzaju.

- Jako prezent, tak? To oznaczałby naprawdę ogromny

dług wdzięczności. Nie, to nie jest twój cel. Ja go wymyśliłam,

ale nadal nie wiem, jak mogłabym go osiągnąć,

mając pensję pokojówki.

Odchrząknął.

- Mógłbym ci podnieść pensję.

Zareagowała śmiechem.

- To niemożliwe, chyba że wszystkim podniesiesz

zarobki, a tego przecież nie zrobisz. Już dostałam od ciebie

prezent, bracie. Tym razem go przyjmę, ale więcej

nie próbuj, dobrze?

Sięgnął po jej rękę i podniósł do ust.

- Kochana, jak ty mi wszystko utrudniasz. Mam nieodpartą

ochotę obsypywać cię prezentami. - Ssał przez

chwilę opuszek jej palca. - Nie wiem, dlaczego. Nigdy

przedtem nie miewałem takich pragnień. - Skubał zębami

opuszek drugiego palca. - I to jest denerwujące, powiem

więcej: niezmiernie denerwujące, jeśli się przez

chwilę zastanowić.

Wpatrywała się w niego.

- Wcale nie masz takiej ochoty - zaprzeczyła na

przyspieszonym oddechu.

- Skąd możesz wiedzieć, skoro prawdopodobnie nie

czułaś nic podobnego?

- A właśnie że tak - wyznała. - Ilekroć widziałam

coś, co chciałabym mieć, myślałam: „Pewnie Emily też by

się to spodobało". Oczywiście jest tak dlatego, że mi na

niej zależy. Była dla mnie matką, siostrą i najbliższą

przyjaciółką. Czy to znaczy, że na swój dziwaczny, wielkopański

sposób chcesz mi powiedzieć, że zależy ci na

mnie?

- No nie! Czyżbyś jeszcze tego nie wiedziała? Chyba

cię zaraz uduszę! Albo lepiej...

Podciągnął ją ku sobie, układając w zgięciu ramienia,

i opadł ustami na jej wargi, wpijając się w nie z pasją,

nad którą nie potrafił zapanować. Uwielbiał ją smakować,

dotykać jej, czuć drżenie jej ciała w ramionach, tak

właśnie jak w tej chwili. Skupił się na guzikach przy

bluzce, lecz finezja i cierpliwość go opuściły, więc pieścił

piersi przez materiał. Pogładziła go po policzku. len

gest jeszcze bardziej go podniecił, a jej głębokie westchnienie...

Zebrawszy całą siłę woli, oderwał się od jej warg.

- Dalibóg! Gdyby nie świadomość, że w pobliskim

zajeździe czeka wygodne łóżko, wziąłbym cię tu, na tej

trawie. Czas się zbierać, kochana, najwyższy czas.

Zanim spakowali resztki uczty i wrócili do powozu,

zapadł zmierzch. Słaba poświata zachodzącego słońca

sączyła się przez grubą warstwę chmur i korony drzew.

Gdyby nie szpaler drzew, mogliby zjechać ze szlaku,

tym bardziej że lekki powóz nie był przystosowany do

wypraw za miasto, zwłaszcza w nocy.

Na szczęście dobrze oświetlona gospoda wskazywała

im drogę, a kiedy wreszcie do niej dotarli, Edward odetchnął

z ulgą. Wolał nawet nie myśleć, do czego doszłoby

na drodze, gdzie w nocy grasowali rozbójnicy, a sa-

ma kolaska przy najmniejszym błędnym ruchu mogła

wylądować w rowie. Noc spędzona w odkrytym powozie

przy drodze stanowiłaby fatalne zakończenie takiego

radosnego dnia.

Ramię w ramię wspięli się po schodach do swego pokoju.

Bells nie pytała, dlaczego nocują w oberży, zamiast

wrócić do Londynu. Ani też nie dochodziła, czemu

Edward zamówił jeden pokój. Prawdopodobnie też

nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństw czyhających

na drodze, a co do pokoju... albo miała taką samą

ochotę na miłość jak on, albo nie dbała o pozory tu, na

prowincji, gdzie nikt ich nie znał.

Okazało się zresztą, że to nie do końca prawda. Oberżysta

rozpoznał Edwarda i zwrócił się do niego po nazwisku.

Cullen od wielu lat zaglądał tu na tyle często,

żeby zapisać się w jego pamięci. Jeden z gości gospody

też go rozpoznał, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie.

Jednak ten człowiek wpatrywał się w Bells, a minę

miał taką, jakby ujrzał anioła albo... ducha.

Jednak żadne z nich tego nie zauważyło, a finezja ponownie

opuściła Edwarda, gdy tylko zamknął drzwi

pokoju. Zapalenie lamp mogło poczekać. Podobnie jak

oswobodzenie się z ubrań. Od razu skierował Bells na

łóżko i całował ją z taką pasją, że nie była w stanie wydobyć

z siebie słowa protestu. Zresztą wcale nie zamierzała

się wzbraniać. Właściwie Edward nie był pewien,

które z nich bardziej płonie z pożądania.

Bells bardzo podniecał brak opanowania u Edwarda.

Zerwał z siebie płaszcz i cisnął go na podłogę.

Ona niosła żakiet przewieszony przez rękę i upuściła

go, kiedy rzucił ją na łóżko. edward szarpnięciem rozpiął

mankiety koszuli i ściągnął ją przez głowę. Bells szybko

rozpięła bluzkę z obawy, że powyrywa jej guziki.

Wyłuskał ją z koszuli i obejmując piersi dłońmi, z gardłowym

westchnieniem zanurzył w nich twarz, ssąc su-

tek, aż była gotowa błagać o litość. Jego gorące usta sunęły

po szyi, całując ją i skubiąc. A potem zatrzymały się

przy uchu.

- Dotknij mnie - wyszeptał chrapliwie. - Uwielbiam,

gdy mnie dotykasz.

Przewrócił się na plecy i posadził ją na sobie. Gładziła

go po piersi, delikatnie szczypiąc brodawki. Kiedy

się pochyliła, żeby omieść sutek językiem, jęknął i podniecony

do granic wytrzymałości, o mało jej z siebie nie

zrzucił. Zadarł zaplątaną między nimi spódnicę, wsunął

ręce pod bieliznę, objął pośladki i ocierał się o nią kolistymi

ruchami. Ale dla niej to było za mało - to zaledwie

niewinna pieszczota. Pragnęła, aby gorący i twardy

wniknął w nią głęboko. Nie chciała czekać ani chwili

dłużej.

Mówiło mu o tym jej kwilenie. Wsunął rękę w jej

włosy, przechylił głowę ku swym ustom i obracając się

razem, oswobodził z bielizny. I wtedy spełniło się jej

życzenie; posiadł ją, a ona szczytowała, wchłaniając go

jeszcze głębiej z okrzykami rozkoszy, które ginęły w ustach

partnera, gdy wbijał się w nią rytmicznie, aż jego

własny krzyk rozdarł powietrze.

Serce biło mu jak oszalałe. Bez wątpienia przeżył najbardziej

oszałamiający orgazm w życiu. Czy tak właśnie

się dzieje, gdy przez wiele godzin gromadzi się napięcie

wskutek oczekiwania?

Nie. Już wcześniej zdarzało się mu czekać. Ale nigdy

nie było tak jak dziś. To Bells. Z jakichś powodów

działała na niego jak żadna inna kobieta. Nie tylko gdy

się kochali. Pragnienie przebywania z nią, spędzania razem

każdej chwili, kiedy dobrze wiedział, że to niemożliwe,

wpędzało go w ogromną frustrację, z którą nie potrafił

się uporać.

Ani na chwilę nie miał ochoty wypuścić jej z ramion,

lecz w końcu postanowił zdjąć resztki ubrania. A nawet

podniósł się i pozapalał lampy, bo pora była jeszcze

wczesna i ani trochę nie czuł się znużony.

- Nie wzięliśmy nic do spania - zauważyła Bells,

kiedy wrócił do niej na łóżko.

- Ależ wzięliśmy - zapewnił, przyciągając ją do siebie.

- Nie wiem, jak ty, ale ja śpię w twoich ramionach.

Spróbuj zasnąć w moich.

- Jeśli uważasz, że to możliwe, zaufam twej radzie. -

Wtuliła się w niego, zwijając w kłębek. - Dziwnie się

czuję, gdy jestem w oberży i nie planuję nikogo okraść.

Zaśmiał się cicho.

- Nie muszę cię chyba zamknąć na klucz? Potrafisz

się powstrzymać?

- Muszę to przemyśleć. Goście stają się hałaśliwi,

gdy odkryją, że ich okradziono. Chyba nie mam ochoty,

żeby wyrwał mnie ze snu jakiś rwetes.

Tylko tyle. Czekał prawie minutę, aż powie coś więcej,

zanim uniósł jej głowę, żeby sprawdzić, czy się

uśmiecha. Minę miała całkiem poważną.

- Żartowałaś, prawda?

- Oczywiście, brachu - potwierdziła. - Lecz skoro

już mowa o powstrzymywaniu się, też musisz poćwiczyć

charakter.

- Lepiej ugryź się w język. Dość mnie dzisiaj przetrzymałaś.

Jeszcze trochę, a oszalałbym.

- Wcale byś nie oszalał - odparła. - Ale nie o tym

mówię. Mam na myśli zazdrość.

- Zazdrość! - wykrzyknął. - Nigdy w życiu nie byłem

zazdrosny - dodał obrażonym tonem.

- W takim razie dlaczego rano wyrzuciłeś Setha,

co?

- Ach, o to chodzi. - Wzruszył ramionami. - Rzecz

polega na tym, hmm, na tym, że... Nie wiem, cholera jasna,

na czym, ale to na pewno nie zazdrość.

- Ależ tak. I to było bardzo niemądre. Nawet się nie

próbowałeś dowiedzieć, dlaczego na nim siedzę, zanim

wyrzuciłeś biedaka. Musisz mi zaufać, Edi, bo

to, co jest, jest wyłącznie między nami. Rozumiesz, co

mówię?

- Ani trochę.

Westchnęła przeciągle.

- Zrobiłam dla ciebie wyjątek. Jeśli zaczęłabym się

kochać z każdym Tomem, Dickiem czy Harrym, zmieniłabym

się w dziwkę, a do tego, przysięgam, nigdy nie

dojdzie. Tak więc nie istnieją dla mnie inni mężczyźni.

Kiedy ze sobą skończymy, poszukam sobie męża, lecz

nie będę się rozmieniać na drobne, mam nadzieję, że rozumiesz,

co chcę przez to powiedzieć.

Przytulił ją mocniej.

- Bells, kochana. Bardzo wątpię, czy kiedykolwiek

się rozstaniemy.

Nie odpowiedziała od razu. Zorientował się, że czeka,

wstrzymując oddech, zanim wreszcie odrzekła:

- Chyba że znajdę lepsze zajęcie.

Usiadł. Pociągnęła go z powrotem na poduszki.

- Żartowałam, bracie. Nie znasz się na żartach?

Nachmurzył się.

- Znam i wcale nie żartowałaś. Jakie zajęcie skłoniłoby

cię do odejścia?

I tym razem znowu odniósł wrażenie, że nie doczeka

się odpowiedzi. Ale w końcu z westchnieniem wyjaśniła:

- Żony i matki. Nie robię z tego tajemnicy. Chcę

założyć rodzinę. Ty ją masz, i to dużą, dlatego nie tęsknisz

za własną. Ale ja muszę kiedyś zrealizować swoje

plany.

Tulił ją do siebie, a właściwie przyciskał mocniej, niż

to konieczne. Nie był zachwycony, że przypomniała

o swoich planach. To jej „kiedyś" mogło być bardzo odległe

albo nigdy nie nadejść, więc nie zamierzał się tym

przejmować teraz, gdy ich romans rozkwitał.

- Nie wiem, jakim cudem radzę sobie z tym nadmiarem

szczęścia - wyznał po chwili.

Bells odpływała w sen, lecz te słowa ją rozbudziły.

Pochyliła się nad nim.

- Naprawdę? - zapytała, patrząc mu w oczy.

- Nie powiedziałbym tego, gdyby tak nie było. Ale

szczerze pragnę, żebyś w domu dzieliła ze mą łoże.

Przecież służba wie, co się dzieje. Czyż rano nie dałem

im tego jasno do zrozumienia?

Zmrużyła oczy.

- Jeśli chcesz powiedzieć, że ten twój wybryk był zamierzony,

uszczypnę cię, i to boleśnie.

- Nie, wcale nie zrobiłem tego celowo - zapewnił ją

i uśmiechnął się przebiegle. - Ale okazał się niezłym posunięciem,

nie uważasz?

- Uważam, że lepiej, aby wszystko zostało tak, jak

jest. Wciąż usiłujesz zrobić ze mnie utrzymankę. Skończ

z tym. Przecież znasz moje warunki. Cały czas niezależność.

- Tak, ale co to ma do sypiania razem co noc? Sypiania,

Bells. Uwielbiam po prostu trzymać cię w ramionach.

Uśmiechnęła się do niego, moszcząc się wygodnie.

- Jest przyjemnie, prawda? Chyba będę musiała się

nad tym zastanowić. - I zasypiając, chwilę później wymruczała:

- Miła z ciebie koszulka nocna, brachu.

Oberża nie była odpowiednim miejscem. Felix doszedł

do takiego wniosku, gdy zbliżała się północ,

a w pokoju dziewczyny ciągle paliło się światło. Nadal

nie mógł uwierzyć, że ją odnalazł, gdy stracił już wszelką

nadzieję. Po wizycie u nababa był pewien, że do-

kończy robotę. A potem nie znalazł jej tam, gdzie się

spodziewał, w miejscu, do którego udała się tamtego

dnia, gdy ją śledził. Wyrzucili ją i nie mieli pojęcia, gdzie

jest. A Londyn był zbyt rozległy, żeby liczyć, że znowu

przypadkiem się na nią natknie, więc stracił nadzieję.

Nie poszedł do lorda z tą informacją, nie chciał się

przyznać, że po raz drugi spartaczył robotę. A jednak

znalazł tę dziewczynę! I tym razem mu się nie wymknie,

jeszcze dziś definitywnie załatwi sprawę.

Przewidywał, że przyjdzie mu parę godzin poczekać,

więc ukradł karczmarzowi butelkę rumu i zabrał ją do

pokoju. Nie przewidział, że tej parze spanie nie było

w głowie. A powinien. Dziewczyna wyrosła na prawdziwą

piękność, podobną do matki. A ten dżentelmen,

który z nią przyjechał, rue mógł utrzymać rąk przy sobie.

W końcu prędzej czy później muszą zasnąć. Wątpił,

aby w środku nocy wyruszyli w powrotną podróż. Więc

czekał. Co dziesięć minut uchylał drzwi i za każdym razem

widział światło w szczelinie nad progiem jej pokoju.

Fatalnie, że dziewczyna była z Cullenem. Nawet do

niego dotarła niepokojąca sława tej rodziny. Nieważne,

że należeli do cholernej arystokracji, ale lepiej było nie

wchodzić im w drogę. Wyborni strzelcy, jak słyszał, mistrzowie

fechtunku, niezrównani w walce na pięści, a do

tego wytrawni birbanci. W takim razie postara się nie

uszkodzić tego gościa, tylko go ogłuszy.

Przy jego parszywym szczęściu zapewne zabije również

Cullena. Ale najpierw musi załatwić dziewczynę.

Kiedy ją zgładzi, pech się od niego odwróci.

Bells znów śnił się tamten zły sen, mimo że nie powinien.

Nękał ją bowiem tylko wtedy, gdy się denerwowała,

bała lub była zwyczajnie rozdrażniona, a tej nocy

nic takiego się nie działo. I jak zwykle sen się urwał, gdy

pałka spadała na jej głowę.

Wzdrygnęła się i przysunęła bliżej Edwarda. Chociaż

raz miała się do kogo przytulić. Nie zamierzała go

obudzić. Już sama jego bliskość, dotknięcie działały na

nią kojąco.

Jednak rozbudziła się na tyle, żeby usłyszeć ciche pukanie

do drzwi i kobiecy głos:

- Edward, jesteś tam?

Zamarła. Mnóstwo możliwości przemknęło jej przez

myśl, a wszystkie nieprzyjemne.

Potrząsnęła Edwardem, nawet nie siląc się na delikatność.

- Co się dzieje? - Momentalnie usiadł.

- Jakaś kobieta za drzwiami cię woła - warknęła.

- Akurat! Chyba coś ci się przyśniło.

Za drzwiami znowu odezwał się głos:

- Edi, wiem, że tam jesteś. Czy wyglądasz na tyle

przyzwoicie, żebym mogła wejść?

- Och, dobry Boże - westchnął zaskoczony. - Alis?

- A więc jednak ją znasz, tak?

- To nie to, co myślisz - tłumaczył się, słysząc gniew

w głosie Bells. - To moja kuzynka.

- No jasne - mruknęła i wparłszy się obiema stopami

w jego pośladki, zepchnęła go z łóżka.

- Do licha - jęknął, łapiąc równowagę, zanim wylądował

na podłodze. - Naprawdę jest moją kuzynką.

Zapali! zapałkę, żeby zaświecić lampę przy łóżku.

Usłyszał głośne westchnienie Bells, obejrzał się i zobaczył,

że wpatruje się w jakiegoś mężczyznę. Intruz mógł

być w średnim wieku, lecz włosy miał zupełnie siwe.

Był wysoki i chudy. W wytartym i postrzępionym ubraniu

wyglądał na żebraka.

Gdy rozbłysła zapałka, mężczyzna znieruchomiał

zaledwie niecały metr od łóżka po stronie Bells, nie

mniej zaskoczony od nich. W jednej ręce dzierżył pałkę,

a w drugiej poduszkę, w którą zapewne zamierzał spa-

kować ich rzeczy. Zalatywało od niego alkoholem - dlatego

pewnie nie myślał logicznie.

- Alice! - zawołał. - Odsuń się od drzwi, bo zaraz coś

wyrzucę, no, chyba że masz broń, w takim razie wejdź

i jej użyj.

- Nie noszę broni! - odkrzyknęła kobieta. - Ale Warren

jest uzbrojony. Odprowadza konie do stajni. Za

chwilę tu będzie.

Edward już obchodził łóżko, żeby dopaść intruza. Na

wzmiankę o broni panika pojawiła się w jego oczach

i próbował przeskoczyć przez łóżko, żeby skrócić sobie

drogę do drzwi. Bella złapała go za nogę. Wyśliznęła

się jej z rąk, bo impet był zbyt duży. Lecz dzięki temu

mężczyzna stracił równowagę, przeleciał szczupakiem

ponad łóżkiem, spadając na głowę, i potoczył się po podłodze.

Zwinnie, jak na swój wiek, zerwał się na równe

nogi i wybiegł za drzwi.

Edward, nie zwracając uwagi, że jest nieubrany, popędził

za nim. Bells szybko złapała spódnicę i bluzkę,

chcąc dołączyć do pościgu. Drzwi nadal były otwarte.

Kobieta na korytarzu nie próbowała zajrzeć do środka.

Jeżeli naprawdę była kuzynką Edwarda, zapewne

stała dyskretnie odwrócona plecami.

Edward wrócił, zanim Bells zdążyła się ubrać. Rozbawił

ją zdegustowany wyraz jego twarzy.

- No i czego się śmiejesz? - zapytał rozdrażnionym

tonem, adekwatnym do miny.

- Pobiegłeś za nim całkiem nagi - nie wytrzymała,

bo sytuacja była komiczna, z którejkolwiek strony by na

nią spojrzeć.

- I zgorszyłeś mnie! - oburzyła się Alice na korytarzu.

- Uciekłby, gdybym najpierw włożył spodnie - argumentował

logicznie Edward.

- A ganianie na golasa pomogło? - spytała Bells. -

Złapałeś go?

- Nie - odburknął. - Wybrał szybki sposób, bo przekoziołkował

po schodach, ale się musiał natychmiast pozbierać

i pognać przed siebie. Postanowiłem nie biegać

po okolicy bez ubrania, a przede wszystkim bez butów.

- Mniejsza o buty, czy masz już na sobie spodnie? -

chciała wiedzieć Alice.

Edward przewrócił oczami i wyciągnął rękę po

spodnie, które Bells trzymała w pogotowiu. Chwilę

później zawołał w kierunku drzwi:

- Ładuj się, kotku, i wytłumacz mi, czemu dobijasz

się do mnie w środku nocy?

Alice wsunęła głowę w drzwi, omiotła pokój spojrzeniem

i widząc, że Edward przynajmniej w połowie wygląda

przyzwoicie, weszła do środka.

- Nie dobijałam się - oznajmiła z obrazą w głosie. -

Zachowywałam się bardzo cicho.

- Tak było - potwierdziła Bells, nareszcie pewna,

że kobieta jest jego kuzynką.

Przekonał ją ton i sposób, w jaki się do niej zwracał.

A teraz wygląd rozwiał resztki wątpliwości. Miała takie

same kruczoczarne włosy jak edward i identyczne kobaltowoniebieskie,

lekko skośne oczy. Była też niezwykle

urodziwa. Czy cała jego rodzina tak wyglądała?

- Alice, co ty tu robisz? - zapytał Edward. - A właśnie,

kiedy wróciliście z Warrenem do Anglii?

- Przypłynęliśmy dziś po południu, a właściwie już

wczoraj. I miałam przeczucie...

- Rany boskie, mniejsza z tym - jęknął, nie dając jej

dokończyć. - Zapomnij, że pytałem. Nie chcę o tym

słuchać.

- Och, przestań - ucięła Alice, moszcząc się na jednym

z wyściełanych krzeseł.

edward rozglądał się w poszukiwaniu koszuli, którą

zdejmując, cisnął gdzieś w kąt. Starał się nie zwracać

uwagi na obecność kuzynki. Bells natomiast usiadła

na łóżku, przekonana, że nieprędko znowu położy się

spać.

- Przybiliśmy po południu, albo raczej dopłynęliśmy

szalupą. Statek Warrena najprawdopodobniej nadal czeka

na redzie na pozwolenie zawinięcia do portu. Gdy

tylko stanęłam na lądzie, ogarnęło mnie przedziwne

przeczucie, że masz kłopoty. Tak więc udaliśmy się prosto

do domu wuja Carlisa, tylko po to, żeby się dowiedzieć,

że kiedy wyjechaliśmy, przeprowadziłeś się do

własnego domu. Powiedz, jak ci się tam mieszka.

- Doskonale, dziękuję. Ale nie wspomniałaś ojcu

o swoich przeczuciach, prawda?

- Nie, nie. Udało mi się nie pisnąć słowa. Potem liczyliśmy,

że znajdziemy cię w domu. Doprawdy bardzo

się zdenerwowałam, słysząc, że wyjechałeś na cały

dzień. Na szczęście miałeś tyle rozumu, żeby powiedzieć

gospodyni, dokąd się udajesz, na wypadek gdyby

ktoś cię szukał.

- Al, jakiego rodzaju kłopoty masz na myśli?

- Nic konkretnego i właściwie bardziej wyczuwam

jakieś niebezpieczeństwo niż kłopoty. Nie planowałeś

niczego takiego, prawda?

- Czegoś niebezpiecznego? Nie, nie mam w planach

na ten tydzień żadnych ryzykownych przedsięwzięć.

Spojrzała na niego urażona.

- Nie śmiej się. Dobrze wiesz, że przeczucia nigdy

mnie nie zawodzą. Nie ciągnęłabym tutaj Warrena zaraz

po powrocie do domu, gdyby nie to niejasne uczucie...

- Oczywiście, że byś ciągnęła.

Sarknęła na niego za ten wtręt i mówiła dalej:

- To było bardzo silne wrażenie. Ona nie planuje cię

zabić ani nic w tym rodzaju, co?

Bells szeroko rozwarła oczy ze zdumienia, bo Alice,

mówiąc te słowa, patrzyła prosto na nią, i w dodatku

podejrzliwie. Edward gruchnął śmiechem.

- Umieram przy niej z rozkoszy - wydobył z siebie,

kiedy się trochę opanował. - To moja... przyjaciółka,

Bells. Bells, poznaj moją nieznośną kuzynkę, Alice.

- Czy tak się je obecnie nazywa? - zapytała Alice,

robiąc omdlewającą minę.

- Nie ująłem tego najlepiej - przyznał się Edward. -

Jeśli o to chodzi, ona nie zgadza się zostać moją utrzymanką

ani kochanką. Zostanie jedynie przyjaciółką. No

i jest moją pokojówką. Upiera się, żeby sama na siebie

zarabiać.

Alice uśmiechnęła się do Bells.

- Jakież to niebanalne! Służąca, która nie rzuca się na

okazję, żeby się lenić. Miło mi cię poznać, Bells.

Bells odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy.

Nie była zachwycona, że rozmawiają o niej tak

otwarcie. Po raz pierwszy usłyszała, że Edward uważa

ją za przyjaciółkę. Ona raczej nie nazwałaby go przyjacielem,

lecz w takim razie jakiego określenia należałoby

użyć, skoro był dla niej kimś znacznie więcej niż

tylko chlebodawcą? Partner w miłosnych igraszkach?

Towarzysz dzielący z nią przyjemności? Czy w ogóle

istniało pojęcie, które by określało ich szczególną relację?

- Kotku, nie było żadnego niebezpieczeństwa, ale

twoje przybycie udaremniło rabunek - Edward zapewnił

kuzynkę.

- Ach, więc o to chodziło?

- Tak. Sytuacja niezbyt groźna, bo gość miał ze sobą

jedynie pałkę. A ty mu przeszkodziłaś, więc, jak sądzę,

właśnie z tym się wiązało twoje przeczucie.

Alice wyglądała na nieprzekonaną, lecz w końcu

ustąpiła.

- Mógłbyś się obudzić i wtedy doszłoby do szarpaniny

i kto wie, czyby cię nie poranił. Tak, myślę, że to

właśnie mogło mnie niepokoić.

- Czy w takim razie możemy się trochę przespać? -

zapytał Warren, stając w drzwiach.

- Witaj w domu, stary! - Edward zwrócił się do swego

powinowatego z łobuzerskim uśmiechem. Po czym

wyjaśnił Bells: - To drugi z Andersonów wżeniony

w naszą rodzinę. Jego siostra, Sam...

- Samantha - odruchowo poprawił go Warren.

- ...wyszła za mojego ojca - ciągnął Edward. - Warren

był kiedyś najbardziej zgorzkniałym człowiekiem, jakiego

nosiła ziemia, a teraz nie posiada się ze szczęścia

dzięki mojej tu obecnej kuzynce.

Alice wstała i ukłoniła się dwornie.

- Przypisuję sobie całą zasługę.

Warren był niesamowicie wysoki. Według Bells poza

wzrostem i płowozłotym kolorem włosów nie przypominał

swego brata, Aleca. Oczy Warrena były jasnozielone

i pełne ciepła, kiedy spoglądał na swą żonę.

- To moja przyjaciółka Bells - przedstawił ją ponownie

Edward.

- Jeszcze jedno męskie imię? - Warren pokręcił głową

z niedowierzaniem. - Cullen, skąd u was wzięła się

ta dziwna skłonność do przekręcania kobiecych imion

na męskie?

- To nie ja. - Edward się uśmiechnął. - Ona naprawdę

tak ma na imię. Przypuszczam, że to skrót od Belladony.

- Wcale nie - mruknęła Bells.

- Skąd wiesz, jeśli nic nie pamiętasz? - zaoponował

Edward.

- Po prostu wiem - powiedziała z naciskiem.

- Chyba powinniśmy się trochę przespać - zaproponował

Warren, wychwytując szorstką nutę w jej głosie.

- Wynająłeś dla nas pokój? - spytała Alice.

- Po drugiej stronie korytarza.

- Doskonale - rzekła Alice, po czym zwróciła się do

Edwarda: - W takim razie do zobaczenia rano. Mo-

żerny razem wrócić do miasta. I chcę usłyszeć o wszystkim,

co się tu działo podczas mojej nieobecności.

Warren wyprowadził żonę z pokoju, zanim znalazła

kolejny temat, i zamknął za nimi drzwi. Edward wrócił

do łóżka.

- Jak się czujesz? - zapytał troskliwie.

- A jak się mam czuć?

- No wiesz, podejrzewam, że dotąd nikt nie próbował

cię obrabować. Niezbyt przyjemne, co?

- Nie potępiaj mnie za to, do czego byłam zmuszana

przez wiele lat. Nigdy nie lubiłam kraść. Nienawidziłam

tego.

- Niemniej się tym parałaś.

- Pochodzę ze slumsów, bracie. Masz pojęcie, jak

niewiele możliwości pozostaje kobiecie, która nie potrafi

czytać i pisać, ani nawet poprawnie się wysławiać?

- Rozumiem teraz, skąd w tobie taka awersja do

tamtego określenia - odparł, uważając, żeby go nie wymówić.

- No cóż, większość kobiet stamtąd właśnie tak kończy:

sprzedając się lub kradnąc.

Otoczył ją ramieniem.

- Ale nie to cię zdenerwowało. Sama przyznaj. Będąc

ofiarą, zrozumiałaś, co inni czują w takich okolicznościach.

Spojrzała na niego z politowaniem.

- Bynajmniej, bracie. Nie zostaliśmy obrabowani

i w ogóle by do tego nie doszło. Ja nie spałam. I gdyby

pukanie do drzwi nie odwróciło mojej uwagi, usłyszałabym,

że włamywacz porusza się po pokoju, albo wyczułabym

zapach. Zalatywało od niego rumem, może

zauważyłeś. Spaprał robotę. Rasowy złodziej ma tyle rozumu,

żeby nie kraść po pijanemu.

- W takim razie poddaję się, nie będę dalej zgadywał.

- Westchnął. - Coś taka skwaszona?

- Wcale nie jestem skwaszona. Po prostu słuchając

ciebie, zdałam sobie sprawę, że nie ma dobrego określenia

na nasz związek. Nazwałeś mnie przyjaciółką, ale

zawahałeś się, zanim wymówiłeś to słowo. Przyznaj, że

wcale tak o mnie nie myślisz.

- Hmm, biorąc pod uwagę definicję tego słowa, to

myślę tak o tobie. Bo czyż przyjaciel nie jest bliską nam

osobą, z którą lubimy przebywać, której możemy się

zwierzać i z którą dzielimy przyjemności? - Uśmiechnął

się swawolnie. - Naturalnie, my nie takie przyjemności

dzielimy, wiesz, co mam na myśli. Nie łączy nas jeszcze

głęboka przyjaźń. Jednak ku temu zmierzamy.

- Nie nabierasz mnie, co? - spytała zaskoczona.

Pchnął ją delikatnie na łóżko i pochylił się nad nią.

- Bells, nigdy nie będę żartował na nasz temat, jak

dotąd nie mówiłem ci o sobie niczego, czego nie mogłabyś

usłyszeć od innych. W takim razie mam dla ciebie

informację. Alice naprawdę jest moją najlepszą przyjaciółką

i będziesz ją stale widywać, bo jest częstym gościem,

kiedy Warren nie ciągnie jej do Ameryki. Chciałbym,

żebyście się lepiej poznały. Polubisz ją. Właściwie

nie można jej nie lubić. Jest słodka. Tylko nigdy o nic się

z nią nie zakładaj.

- Czemu?

- Bo ona nigdy nie przegrywa.

- Ma takie szczęście?

- Nie. Dar. To te przeczucia, o których mówiła. Nigdy

się nie myli. Pamiętaj, że cię ostrzegłem. Jeśli zechce

się o cokolwiek z tobą założyć, bierz nogi za pas.

Edward miał rację co do Alice Anderson. Niepodobna

jej nie polubić. Była żywiołowa, zdumiewająco szczera,

zabawna i niezwykle rozmowna. Bells siedziała w kolasce

przy Alice, Edward powoził, a Warren jechał wierzchem

obok. Alice niepostrzeżenie wydobyła z Bells

całą historię jej życia, wszystko, co zdołała zachować

w pamięci, łącznie z planami na przyszłość. I wcale nie

wydawała się zaskoczona, lecz jedynie żywo zainteresowana.

Kilkakrotnie rzucała spojrzenie na Edwarda

i Bells zastanawiała się, czy on ich słucha. Raczej nie,

bo ani razu nie włączył się do rozmowy.

- Ktoś nas śledzi - oznajmiła niespodziewanie Alice,

gdy zbliżali się do rogatek Londynu.

Edward natychmiast zatrzymał kolaskę, co dowodziło,

że jednak cały czas przysłuchiwał się rozmowie, chociaż

Bells nie opowiadała nic takiego, czego nie wiedział.

- Kto? - spytał kuzynkę, po czym orientując się, że

prawdopodobnie nie może tego wiedzieć, zmienił pytanie:

- Mają złe zamiary?

- Zdecydowanie tak - odparła Alice, zanim Bells

zdążyła wtrącić, że tego również kuzynka nie może wiedzieć.

Bells poczuła się nieswojo, gdy Warren oddalił się,

żeby sprawdzić, czy ktoś jedzie za nimi lub czai się

przy drodze. Ona też miała wrażenie, że są obserwowani,

ale je zignorowała, ponieważ od czasu przenosin

do zamożnej dzielnicy takie uczucie towarzyszyło jej

kilkakrotnie i nic nigdy z tego nie wynikło. Skoro jednak

Alice odniosła podobne wrażenie, a rodzina nigdy

w jej przeczucia nie wątpiła, Bells zastanawiała się,

czy nie powinna wspomnieć, że to się zdarza nie pierwszy

raz.

Ugryzła się w język. To zupełnie inna sprawa. Tamte

dwa razy w mieście musiały mieć jakiś związek z bandziorem,

który według Emily usiłował ją znaleźć. Temu,

kto teraz ich śledził, prawdopodobnie nie chodziło

o nią; być może mieli do czynienia z rabusiem, który nie

zdążył na nich napaść, zanim dotarli do granic miasta.

Jak można się było spodziewać, Warren wrócił, kręcąc

głową na znak, że nikogo nie znalazł. Alice odetchnęła.

- Niebezpieczeństwo minęło. Warrenie, kimkolwiek

on był, musiałeś go spłoszyć.

Jechali dalej, jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło.

Bells ogarnęło rozbawienie. Dla tych dwóch mężczyzn

słowa Alice były wyrocznią. Powiedziała, że nic

im już nie zagraża, więc natychmiast o wszystkim zapomnieli.

Edward tylko wysadził Bells przed domem i pojechał

odwieźć Alice. Oznajmił, że prawdopodobnie wróci

pozno, bo ma parę spraw do załatwienia, napomknął

coś o stolarzach, których musi nająć do remontu w posiadłości

wuja.

Bells natychmiast wróciła do swych obowiązków,

jakby wcale nie spędziła nocy poza miastem z panem

tego domu. Jednak w tym czasie niewiele kurzu zdążyło

się nagromadzić, uwinęła się więc z pracą przed kolacją.

Edward wrócił do domu mniej więcej o tej samej porze

i przerwał jej jedzenie wezwaniem do jadalni, gdzie zasiadł

do posiłku.

- Usiądź, kochana. Czy już jesteś po kolacji?

- Właśnie jadłam.

- Przynieś talerz i dokończ ją ze mną.

Usiadła obok niego. Nie zamierzała ustąpić.

- Wiesz, że to niewłaściwe.

Westchnął.

- W takim razie nie będę cię zatrzymywał. Chciałem

ci tylko powiedzieć, że wyjeżdżam na weekend.

Teraz z kolei ona westchnęła.

- Nie musisz się przede mną opowiadać.

- Czemu znowu wznosisz między nami mur? Myś-

lałem, że już ustaliliśmy, iż łączy nas przyjaźń. A przyjaciele

mówią sobie o swoich zamiarach.

Spuściła oczy, unikając jego spojrzenia. Czy rzeczywiście

tak było? Czy próbowała zwiększyć dystans między

nimi, przygotowując się do odejścia? Być może.

Niełatwo będzie odejść od Edwarda. Jednak im prędzej

to zrobi, tym mniej się nacierpi.

- A więc jakie masz plany, brachu? - zapytała, chcąc

odsunąć od siebie przykre myśli.

- Poza przyjęciem u Crandle'a jestem otwarty na

twoje propozycje.

- Crandle? Czy to nie tam oskubano Jaspera?

Edward nie odpowiedział. Wstał, zaszedł ją od tyłu

i uniósł z krzesła. Zanim odgadła jego zamiary, całował

ją tak namiętnie, że aż ścierpły jej palce u stóp. Nie miała

pojęcia, ile trwał ten pocałunek. I jak zwykle pod jego

ustami wszelkie myśli uleciały jej z głowy.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i oddała pocałunek.

A on odsunął ją od siebie i nie musiała zgadywać, że był

na nią zły.

Wyczuła to w tym pocałunku, ale również poznała

po twarzy.

- Tak będzie za każdym razem, gdy będziesz udawać

obojętność. Więcej tego nie rób. Cholernie tego nie

lubię.

Nie udawała, że jej nie obchodzą jego plany na weekend,

tylko za wszelką cenę starała się zignorować emocje,

jakie budził w niej za każdym razem, kiedy znalazł

się blisko. Daremny trud. Powinna już o tym wiedzieć.

- Niczego nie udawałam - oznajmiła, wbijając mu

palec w pierś, zła na siebie i na niego za sposób, w jaki

okazywał swoje pretensje. - Tylko walczyłam ze sobą,

żeby nie rzucić się na ciebie i nie wyciągnąć z jadalni.

Pomyślałam, że wolałbyś najpierw skończyć kolację.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem, po czym wybuchnął

śmiechem.

- Boże drogi, nie, moja droga, rzucaj się na mnie, kiedy

tylko przyjdzie ci ochota.

Wstrząsnęła ramionami.

- Siadaj, brachu. Już mi przeszło. I wytłumacz mi, po

co jedziesz na przyjęcie, na którym możesz się spotkać

z lordem Jeamsem.

Żachnął się, ale posłusznie usiadł.

- Właśnie dlatego, że może tam być.

Wytężyła myśli.

- Chcesz spróbować złapać go na gorącym uczynku?

- Pewnie. Oprócz tego, co zrobił Jacobowi, ten człowiek

okradł moją rodzinę. Jeśli ja się nim nie zajmę,

wkroczy mój ojciec i go zabije. Nie wątpię, że Jeams

wolałby moją interwencję.

Wzniosła na niego oczy, mając cichą nadzieję, że

przesadza co do ojca.

- Czy przyszło ci na myśl, że mógł nie działać sam?

Że najął ludzi, którzy dla niego kradli?

- Moja droga, rozumujesz jak złodziej. Spróbuj pomyśleć

z pozycji lorda...

- No właśnie. Czy lord narażałby swoją osobę, jeśli

może opłacić ludzi do brudnej roboty, a sam siedzieć

z założonymi rękami i tylko liczyć łupy? Ten człowiek

ma służących, którzy chodzą po nocy z bronią. To powinno

dać ci do myślenia.

- To było bardzo dziwne, prawda?

- Kamerdyner nawykły do wizyt podejrzanych typów

o dziwnych porach dnia, nie mówię o nas, oczywiście

- uznała za stosowne dodać.

- Naturalnie. Ale mam nadzieję, że tak nie jest. Chcę

go złapać na gorącym uczynku. Byłaby to o wiele większa

satysfakcja.

- Będziesz ostrożny? - westchnęła.

- Aha! W końcu przyznałaś, że się o mnie martwisz

- wytknął jej momentalnie.

- Wcale nie, brachu - zaprotestowała nadąsana. -

Martwię się tylko o moją wypłatę. A może powinieneś

mi ją dać przed wyjazdem na weekend? - zapytała, żeby

się z nim podroczyć.

- Nie ma mowy, ale ty mi zapłacisz za tę uwagę.

I sprawił, że zapłaciła z wielką ochotą.

Bells przykręciła knot, zostawiając zapaloną lampę

ze względu na swoich pupilków. Wzięła zwierzątka

do łóżka, a ponieważ nie liczyła, że prześpią całą noc,

chciała, by miały trochę światła, kiedy będą baraszkować,

zanim ponownie zmorzy je sen.

Obudziło ją łaskotanie kociego ogonka w policzek,

niestety o chwilę za późno. Znowu przeżyła to wszystko

jeszcze raz: widok pałki spadającej na głowę i zapowiedź

potwornego bólu. Tym razem naprawdę zabolało.

Nigdy przedtem nie było bólu w tym śnie, tylko jego

wspomnienie... o Boże, to wcale nie jest sen!

Zamachnął się pałką jeszcze raz. Widziała wyraźnie

mężczyznę w średnim wieku z siwymi potarganymi

włosami i natychmiast z zakamarków pamięci wyłonił

się inny obraz - ten sam mężczyzna, tylko młodszy

z czarnymi włosami i śmiertelnym zamiarem w ciemnych

oczach. To ten człowiek ją wtedy skrzywdził, zburzył

jej świat i pozbawił wspomnień. Nie rozpoznała go

w zajeździe, ale teraz wiedziała na pewno, że to jej prześladowca

z przeszłości. I nadal chciał ją zabić...

Nie mogła uskoczyć, bo kołdra krępowała ruchy, ale

uchyliła się przed drugim ciosem i usłyszała, jak pałka

uderza o poduszkę przy łóżku. Usiłowała wyplątać nogi

z pościeli, bo nie liczyła, że uda się jej uniknąć następnego

ciosu, jeśli nie stoczy się z łóżka. Jednocześnie bała

się jeszcze bardziej zamotać w pościel, bo wtedy pozostanie

jej jedynie walczyć z nim, aby wyrwać pałkę.

Odwróciła się, żeby śledzić ruch pałki, lecz niespodziewanie

w pokoju zjawił się Edward i przygwoździł

napastnika do podłogi. Zaczął okładać go pięściami. Nigdy

nie widziała takiego Edwarda. Najwyraźniej zamierzał

zabić intruza gołymi rękami.

- Nie sądzę, że on jeszcze cokolwiek czuje - zauważyła.

Edward obejrzał się na nią. Jedną ręką trzymał mężczyznę

za kołnierz, tak że każdy kolejny cios lądował

precyzyjnie na jego twarzy. Upuścił go na podłogę

i podszedł do łóżka. Uniósł jej twarz i oglądał z uwagą.

- Gdzie cię uderzył? - zapytał głosem drżącym ze

zdenerwowania.

- W głowę, ale trochę osłoniłam się ramieniem, bo

chciałam odsunąć kota od twarzy.

Obmacując jej głowę, natrafił na niewielki guz.

Skrzywiła się z bólu, kiedy go dotknął, ale nic nie powiedziała.

Opuchnięte miejsce zaczynało trochę pulsować.

Bardziej bolało ramię.

- Skóra nie jest uszkodzona - uspokoił ją. - Prawdopodobnie

przez dzień czy dwa będziesz odczuwać bóle

głowy. Chyba mamy lód w domu. Każę Mikowi go

przynieść, kiedy pozbędzie się tego śmiecia.

Podszedł do drzwi, żeby zawołać kamerdynera, po

czym natychmiast wrócił i siadając na łóżku, wziął ją

w ramiona.

- Nie mogę uwierzyć w to, co tu zaszło - powiedział.

- Ale nic ci się nie stało, prawda? Powiedz, że nic

ci nie jest.

- Wszystko dobrze. Skąd wiedziałeś, że on tu jest?

- Nie wiedziałem. Obudził mnie jakiś hałas. Pewnie

plądrował pokoje na górze. A kiedy się obudziłem, pomyślałem

o twoim ciepłym, przytulnym łóżku i poczułem

się w moim bardzo samotny. Alice musiała mieć rację.

Śledził nas od oberży.

- Mnie śledził - sprostowała Bells. - Jeżeli był na

górze, to znaczy, że mnie tam szukał. To ten sam człowiek,

który zaatakował mnie w dzieciństwie i zabił rodziców.

Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.

- Nie rozpoznałaś go w oberży?

- Nie. Wtedy się nie zorientowałam, rozpoznałam go

dopiero dziś, kiedy zobaczyłam go z pałką nad moją

głową. Powinnam była odgadnąć, że nie przyszedł nas

obrabować. Gdy przeniosłam się tutaj, miałam wrażenie,

że ktoś mnie obserwuje, ale udało mi się go zgubić.

- Do czasu, kiedy zobaczył cię przypadkiem w gospodzie

i śledził nas w drodze powrotnej?

- Na to wygląda.

- Myślisz, że chciał dokończyć dzieło, wiedząc, że

możesz go rozpoznać?

- Nie rozpoznałabym go. Nie pamiętałam, jak wygląda,

aż do dziś.

- Ale on nie mógł tego wiedzieć.

- Nie. Uważaj! - krzyknęła przeraźliwie, kiedy mężczyzna

wyrósł nagle za plecami Edwarda.

Ten odwrócił się błyskawicznie, a napastnik, najwyraźniej

zmieniwszy zamiar pod wpływem ostrzeżenia,

rzucił się do drzwi i... wpadł prosto na Micka, sądząc

po głośnej reakcji kamerdynera. Edward podbiegł do

drzwi i rozkazał mu go pochwycić, a sam wrócił do

Bells.

Nie zamierzał zostawić jej samej, dopóki ten szaleniec

był w domu.

- Bells go złapie. Potrafi być bezwzględny, gdy dać

mu wolną rękę.

Bells obawiała się, że Edward wykazuje nadmierny

optymizm, dopóki kamerdyner nie wrócił, oznajmiając:

- Jest trupem.

- Do kroćest, Mike! Zamierzałem pociągnąć go za język,

nie pochować.

- Ja go nie zabiłem - oświadczył Mike, wzruszając

ramionami. - Wyskoczył przez okno, w którym wybił

szybę, wchodząc do domu, i nadział się na szkło.

Bells łzy napłynęły do oczu. Płakała bezgłośnie, odwracając

głowę, żeby mężczyźni tego nie widzieli. Na

szczęście Edward wyszedł, zabierając ze sobą Mika,

żeby obejrzeć zwłoki i wezwać policję, miała więc czas,

by się uspokoić.

Nie potrafiła jednak opanować emocji, a łzy płynęły

strumieniem, bo zdała sobie sprawę, niestety za późno,

że ten człowiek mógł jej wyjawić, kim naprawdę jest. Teraz

nie był już w stanie.

- Jedziesz ze mną i koniec dyskusji! - oświadczył Edward.

- Robisz się naprawdę nieznośny, kiedy się o mnie

martwisz, brachu - odparła Bells. - Ten człowiek działał

samotnie. Nikt więcej nie będzie się tu włamywał,

żeby nastawać na moje życie.

- Tego nie wiesz na pewno, a może przypomniałaś

sobie coś więcej?

Siedzieli w jego sypialni. Edward pakował rzeczy na

weekend u Crandle'a. Jeszcze rano był gotów zrezygnować

z wyjazdu z obawy o Bells. Wspomniał jednak, iż

Crandle jest znany z tego, że nieczęsto wyprawia przyjęcia,

najwyżej jedno w sezonie, a więc może upłynąć wiele

czasu, zanim nadarzy się kolejna, tak dogodna okazja,

żeby poprzyglądać się Jeamsowi i być może złapać

go na gorącym uczynku. Musiała na nowo przekonywać

Edwarda, że czuje się doskonale i że nie powinien ze

względu na nią zmieniać planów.

Już myślała, że się udało. Ale widocznie niezupełnie,

ponieważ wezwał ją do siebie i oznajmił, że będzie mu

towarzyszyć.

- Niczego więcej nie zapamiętałam - odpowiedziała

na jego pytanie.

\'adal nie mogła wyjść ze zdumienia, że przypomniała

sobie, jak ma na imię. Ale nazwisko pozostało

zagadką. To była pierwsza myśl rano, gdy obudzili się

spleceni w objęciach.

- Mam na imię Izabella - powiedziała ni stąd, ni zowąd

i zaraz się roześmiała. - Daleko do Belladony, co?

Ale nie nazywaj mnie tak. Jak na mój gust brzmi jakoś

obco.

- Mnie się podoba-odparł.

- To fatalnie. Imię jest moje i chcę je znowu zapomnieć.

Nie miała zamiaru go zapomnieć. Liczyła, że powróci

więcej wspomnień. Na skutek kolejnego ciosu w głowę?

A może dlatego, że zmierzyła się ze swym najgorszym

koszmarem? Jakikolwiek był powód, miała nadzieję, że

uda się jej więcej przypomnieć.

- Tak czy owak jedziesz ze mną - upierał się. -

A może wolisz sprzątanie od przyjęć?

Żachnęła się na takie rozumowanie.

- Wolę myśleć realnie, jeśli pozwolisz. Wiesz dobrze,

że nie pasuję do wielkich przyjęć. Popatrz tylko, ile było

zamieszania przed pójściem na tamten bal.

- Ale świetnie sobie poradziłaś.

- No i co? Jaki to ma związek z tym przyjęciem?

Zresztą nie mam odpowiednich strojów. Jest tylko ta

jedna suknia balowa...

- Którą z powodzeniem możesz włożyć.

- Dwukrotnie? Wy, arystokraci, raczej byście umarli,

niż pokazali się w tym samym ubraniu dwa razy pod

rząd.

- Będzie w jedynym kufrze, który się uratował, gdy

cały nasz bagaż wpadł do rzeki. Oto wytłumaczenie.

Przez moment patrzyła na niego oniemiała, po czym

parsknęła śmiechem.

- Kto uwierzy w takie łgarstwo?

- Każdy, komu o tym powiem. Myślisz, że arystokratom

nie zdarza się utracić bagażu, bo wysunął się z pasów

i stoczył po zboczu prosto do rzeki? Zapewniam cię,

że nam przytrafiają się te same nieszczęścia co zwykłym

ludziom.

No i postawił na swoim, nicpoń Edward. lak długo nakłaniał

ją, przymilał się i zachęcał w ten swój wielkopański

sposób, aż mimo wszelkich obiekcji uległa.

- Ale wiedz, brachu, że jeśli nie przestaniesz ze mnie

robić damy, mogę to polubić i zacznę szukać męża wśród

lordów, zamiast zwykłych ludzi - ostrzegła go na koniec.

Ten argument też nie poskutkował.

- Dawno nikogo nie zastrzeliłem - odparł niedbale.

- Chyba najwyższy czas.

Tym stwierdzeniem zamknął jej usta. Oczywiście żartował,

ale nie była zachwycona jego słowami, bo zanadto

przypominał wtedy swego ojca. W końcu był synem

Carlisa Cullena i chociaż przeważnie zachowywał

się jak uroczy nicpoń, jak to ujęła jego kuzynka, mógł

mieć również inne cechy charakteru, których przed swą

wybranką nie ujawniał.

- Edi, nigdy nie sądziłam, że doczekam dnia -

zaczęła ALice - gdy się zakochasz.

Alice z Warrenem wybrali się razem z nimi na przyjęcie

Crandle'a. Podjęli decyzję o wyjeździe, kiedy Edward

zaszedł do nich, aby pożyczyć powóz, i został upomniany,

że „Izabella powinna mieć przyzwoitkę".

- Ugryź się w język, kuzynko - odparł Edward. -

Jeszcze nie doczekałaś tego dnia.

Alice uniosła brwi.

- Czyżbyś miał się o tym dowiedzieć ostami?

Roześmiała się, a on zacisnął zęby. Właśnie ze sobą

tańczyli - pierwsza okazja, żeby swobodnie porozmawiać

od jej przyjazdu do Anglii. Trzech muzyków zaczęło

przygrywać po kolacji, Warren zabawiał Bells nauką

gry w karty, a Alice zaciągnęła Edwarda na parkiet.

Lord James na razie się nie pojawił i nie było wiadomo,

czy w ogóle przyjedzie. Alice zgodziła się posłużyć

za „przynętę", nosząc przez cały czas pobytu swą

najcenniejszą biżuterię. Wszystko okaże się pozbawione

sensu, jeśli złodziej się nie zjawi.

- Aha, nie możesz oderwać od niej oczu nawet na

dwie minuty - zauważyła triumfalnie Alice, jakby to czegokolwiek

dowodziło.

- Jest zjawiskowo piękna - burknął Edward. - To normalne,

że się jej przyglądam, gdy mam okazję. Inaczej

musiałbym być ślepy.

- Nie ma nic złego w tym, że się w niej zakochałeś.

Pochodzi z dobrej rodziny.

- Gdybym się w niej zakochał, ani trochę nie obchodziłoby

mnie jej pochodzenie, a poza tym co ty, do diabła,

wiesz o jej rodzinie? Zresztą nieważne. Zapomnij, że

pytałem.

- Nie przejmuj się, to nie jest jedno z tych moich

przeczuć. Wystarczy jej się przyjrzeć, posłuchać, żeby

wiedzieć, że ma dobre pochodzenie.

Edward zaniósł się śmiechem.

- Kotku, nie mówiłabyś tego, gdybyś ją usłyszała

jeszcze kilka tygodni temu. Posługiwała się językiem

z rynsztoka, zresztą tam właśnie się wychowała.

- No właśnie - podchwyciła z satysfakcją Alice. - Nie

sądzisz chyba, że ktoś taki mógłby nauczyć się porządnie

wysławiać w ciągu zaledwie kilku tygodni? Chyba

że już wcześniej tak mówił. Sama wspomniała, że Alice

nauczyła jej gwary uliczników. Czy nigdy nie zastanawiałeś

się, kim była, zanim przystała do tej hołoty?

- Oczywiście, że tak, ale nic nie mogę poradzić, jeśli

nie zna nawet swojego nazwiska. Jest pewna, że rodzice

zginęli z ręki tego łajdaka, który usiłował ją zabić. Inaczej

poszukiwaliby jej aż do skutku. Tak więc, nawet jeśli

odzyska pamięć, nie ma do kogo wracać.

- Nie bądź tego taki pewien - zgasiła go Alice. -

Może mieć jakichś dalekich krewnych, oprócz tych, których

ty sam jej „dopisałeś". A nawet jeśli ich nie ma, to

wcale nie oznacza, że możesz bez końca trzymać ją jako

swoją służącą. Gdybyś przypadkiem tego nie wiedział,

Edward, ta dziewczyna ma swoje plany i dając jej pracę,

spełniłeś tylko jeden z nich.

- Znam te jej cholerne plany - mruknął niechętnie. -

Do diaska, czy ona opowiedziała ci historię całego życia

w drodze do Londynu?!

Alice obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- Wiesz dobrze, iż potrafię sprawić, że ludzie się

przy mnie otwierają. Nie zadowalają mnie wymijające

odpowiedzi.

- Wielka szkoda.

- Nie wiem, czemu protestujesz, gdy wszystko widać

jak na dłoni. Mógłbyś pomóc jej osiągnąć pozostałe

dwa cele, chociaż jak się nad tym zastanowić, nie należysz

do kategorii mężczyzn „godnych szacunku". -

Alice wydała z siebie teatralne westchnienie. - Zapomnij,

że to powiedziałam.

Edward skrzywił się z dezaprobatą. Nie cierpiał, gdy

Alice się z nim droczyła. Była nie mniej żądna krwi jak

jej dwaj bardziej drapieżni wujowie.

Na szczęście widok pewnej osoby w drzwiach stworzył

okazję do zmiany tematu.

- Ach, jest nareszcie.

Alice podążyła za jego spojrzeniem.

- Lord Jeams?

- Tak, a może byś, kotku, podeszła i się przedstawiła,

żeby miał szansę przyjrzeć się twoim błyskotkom?

Dostaliście z Warrenem jedną sypialnię, prawda? Nie

sądzę, że zaryzykuje i wśliźnie się do pokoju, który

dzielą dwie osoby.

- Tak, mamy własny pokój. Crandle umówił się

z dwoma sąsiadami, że podeśle im gości, gdyby w domu

zabrakło miejsca. Szczęśliwie przyjechaliśmy wcześniej,

inaczej pewnie nocowalibyśmy gdzieś indziej. Zapewne

ty również będziesz dzielił z kimś pokój?

- Oczywiście. Z grubsza licząc, z półtuzinem innych

kawalerów. A Bells umieszczono z pannami. Nie wziąłem

takiej możliwości pod uwagę, ciągnąc ją ze sobą -

dodał z grymasem niepokoju.

- Nie martw się, da sobie radę.

Rozejrzawszy się po sali, nie dostrzegł Bells przy

stoliku do kart, gdzie ją zostawił z Warrenem. Natomiast

Jeams zmierzał w tamtym kierunku.

- Zajdź mu drogę, zanim zasiądzie przy jednym ze

stołów. Jest znany z tego, że potrafi całą noc spędzić nad

kartami. A ja sprawdzę, dokąd udała się Bells.

Według Warrena poszła się położyć. Tak wcześnie?

Napomknęła o bólu głowy, no i Edward poczuł się fatalnie,

że zapomniał o uderzeniu w głowę. Zapewniała, że

czuje się dobrze, ale ta dziewczyna chyba równie zręcznie

kłamie, jak kradnie.

Pobiegł na górę, żeby sprawdzić, jak się czuje. O tak

wczesnej porze powinna być sama w pokoju. Zapukał.

Otworzyła drzwi, nadal ubrana, pewnie dopiero zdążyła

wejść.

- Dlaczego nie powiedziałaś, że nadal boli cię głowa?

- natarł na nią.

- Bo nie bolała. Rozbolała mnie, gdy usiłowałam

skoncentrować się przy kartach.

Przyglądał jej się podejrzliwie.

- Nie okłamałabyś mnie, prawda?

- Oczywiście, że bym okłamała. Wiesz, że złodzieje

są w tym dobrzy.

Zrobił jeszcze bardziej kwaśną minę.

- Żartowałam, brachu - zaśmiała się. - Coś ty ostatnio

taki drażliwy?

Z westchnieniem oparł się o framugę.

- Jak mi mówiono, Crandle ma bardzo ładny ogród.

Chciałem ci go później pokazać.

- Czy nie lepiej za dnia? - spytała, unosząc brwi. -

Żebym mogła zobaczyć to, co mi chcesz pokazać?

- Hmm, nie musisz niczego widzieć.

Mówiąc to, przyciągnął ją do siebie i wpił się w jej

usta. Mógłby ją zjeść żywcem, ledwo się kontrolował.

Ten pocałunek był taki zmysłowy. Uwielbiał jej smak.

Przylgnęła do niego, całując całą sobą, nie tylko ustami.

Oderwał się od niej, bojąc się, że straci kontrolę i zaniesie

ją do sypialni, gdzie w każdej chwili może ktoś

wejść.

Cofnął się. Drżał na całym ciele!

- Przepraszam - powiedział. - Nie powinienem był

tego robić.

- Nie, nie powinieneś - przyznała zadyszana.

Jęknął w duchu i o mało znowu nie pochwycił jej

w ramiona. Czym prędzej wsunął ręce w kieszenie, nie

mówiąc więcej ani słowa o pocałunku ani o tym, jak bardzo

pragnął kochać się z nią w tej chwili.

- Jeams się w końcu pojawił - oznajmił.

- W samą porę, prawda?

- Jak to?

- Jeżeli nie wie, że jestem, nie będzie się za mną rano

rozglądał. Zanim zdecyduje się zakraść do któregoś

z pokoi, najpierw starannie policzy gości. O ile w ogóle

spróbuje.

- Nadal uważasz, że tego nie zrobi?

- Myślę, że jest zbyt sprytny, żeby sam kraść - dowodziła.

- A ja sądzę, że się nie oprze pokusie.

- Zastanów się, ile ryzykuje, gdyby został złapany.

- No właśnie. Niektórych ludzi bardzo podnieca ryzyko.

Ale wydaje mi się, że oboje możemy mieć rację.

Może często nie ryzykuje. Jednak bardzo prawdopodobne,

że skusi go biżuteria Alice. Ona bardzo dużo czasu

spędza w podróży, bo jej mąż jest kapitanem statku. Jeśli

więc zależy mu na tych błyskotkach, to musi je zdobyć

teraz, kiedy nadarza się okazja.

- Skąd on ma wiedzieć, że Alice nieczęsto bywa

w Anglii?

- Bo ona sama mu o tym powie, moja droga. Potrafi

intrygować nie gorzej od Rosi. Wspomni, że chociaż

dopiero wrócili z Warrenem z rejsu, za parę dni znowu

wyruszają na morze. Da też do zrozumienia, iż tym razem

mogą nie wrócić, bo Warren mówił coś o nowym

szlaku handlowym, który omija Anglię. A jutro zostawi

klejnoty w pokoju. Więc to będzie jedyna szansa.

- Hm, jeśli jest taki głupi, to, jak już mówiłam, dobrze

się złożyło, że wróciłam na górę, zanim mnie zauważył

- przyznała Bells ze wzruszeniem ramion. -

Zostanę tu przez cały ranek i będę nasłuchiwać. Jeśli

się zdecyduje na ten krok, to najpierw się upewni, czy

wszyscy goście są na dole.

Edward pokręcił głową.

- Moja droga, nie ty go będziesz łapać - zaoponował.

- Ja się tym zajmę. Jeśli rano wejdzie na górę, dam

mu parę minut i pójdę...

- I znajdziesz go w pokoju Alice, gdy okaże się szybki?

Spotykając go na korytarzu czy idąc za nim do jego

pokoju, niczego nie udowodnisz. Musisz idealnie wybrać

czas.

- Brak klejnotów będzie dostatecznym dowodem.

- Nie, jeżeli je gdzieś ukryje. Albo przez okno na

końcu korytarza rzuci je jakiemuś wspólnikowi, który

będzie czatować na dole. Ponieważ Alice musi zauważyć

ich brak, zostaną wszczęte poszukiwania. Nie będzie

ich trzymał przy sobie.

- Do pioruna, przedstawiasz zbyt wiele możliwości.

Musisz myśleć jak złodziej?

Odpowiedziała mu słodkim uśmiechem.

- Możesz go złapać, tak jak planowałeś. Ja zostanę

na górze, żeby ci wskazać właściwy kierunek.

- I ominie cię reszta imprezy?

- Przede wszystkim wcale nie chciałam tu przyjeżdżać,

brachu. Ale nie. Jeśli do południa nic się nie wydarzy,

zejdę na dół na obiad. Nie dam się zagłodzić na

śmierć, żeby złapać złodzieja.

Bels mogła bardzo żałować swej decyzji o pozostaniu

na górze. Ponieważ jednak wcześnie poszła spać,

obudziła się przed młodymi damami, z którymi dzieliła

pokój, i zapewne także przed innymi gośćmi. Wykorzystała

okazję i zeszła na dół, żeby coś przekąsić, po czym

wróciła do pokoju, natykając się po drodze wyłącznie na

służących.

Ponownie użyła bólu głowy jako pretekstu, żeby zostać

w sypialni, kiedy jej towarzyszki budziły jedna drugą

na śniadanie. Nie przywiozły ze sobą garderobianych,

najwyraźniej przyzwyczajone do pomagania sobie

nawzajem podczas tego rodzaju weekendowych wyjazdów.

Wszystkie zazdrościły Bells, bo rozeszła się

wieść, że emabluje ją Edward Cullen, a ich wspólny

przyjazd w towarzystwie jego rodziny zdawał się to potwierdzać.

Musiała wysłuchać ich zachwytów, gdy po kolei wychwalały

go, że taki przystojny z niego kawaler i najlepsza

partia w całej Anglii. Udało jej się zapanować nad

śmiechem. Kawaler - owszem. Najlepsza partia - wykluczone.

Gdy została nareszcie sama, ulokowała się wygodnie

w pobliżu drzwi, żeby nasłuchiwać kroków na korytarzu,

gdy całe towarzystwo uda się już na dół. Nie zamierzała,

tak jak wcześniej w domu Jamsa, leżąc na

podłodze, czekać na pojawienie się czyichś stóp, bo któraś

z panien mogła po coś wrócić i uderzyć ją drzwiami

w głowę. Bezpieczniej było czuwać przy uchylonych

drzwiach. Pokój Alice znajdował się po przeciwnej stronie

korytarza i w szczelinie miała widok na jedyne interesujące

ją drzwi.

Nie musiała długo czekać. W polu widzenia znalazł

się elegancko ubrany dżentelmen w średnim wieku. Wysoki,

dystyngowany, z czarnymi włosami posiwiałymi

na skroniach. Przystanął przed drzwiami Alice, rozejrzał

się na boki i nacisnął klamkę. Drzwi niezamknięte na

klucz puściły, a on szybko wśliznął się do środka.

Bells ogarnęło zdumienie. Nie sądziła, że okaże się

aż tak głupi, a więc jednak Edward miał rację. Chyba że

to nie był lord Jeams. Lecz w takim razie kto? Poznała

większość gości podczas wczorajszej kolacji, tego

człowieka wśród nich nie widziała. Jak na służącego

był zbyt elegancko ubrany. A czujne zachowanie przed

otwarciem drzwi świadczyło o niecnych zamiarach.

Nasłuchiwała kroków Edwarda na schodach, lecz

z korytarza nie doszedł jej żaden odgłos. Miała nadzieję,

że nie zostawi Jeamsowi zbyt dużo czasu. Nie bardzo

wiedziała, jak się powinna zachować, jeśli lord opuści

pokój Alice, zanim zjawi się Edward. A jeśli nie zauważył,

że on wszedł na górę? Jeżeli Edward się nie

pospieszy, Jeams pozostanie bezkarny. Ona mogłaby

go oskarżyć. Przecież widziała, jak wszedł do pokoju

Alice. Ale co to da, jeśli zdąży pozbyć się klejnotów.

Drzwi po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się

bezszelestnie. Nie od razu wyszedł z pokoju; najpierw

spojrzał w jedną stronę, a potem wysunął jeszcze bardziej

głowę, żeby wyjrzeć w drugą. Widząc, że droga

wolna, błyskawicznie opuścił pokój, zamknął za sobą

drzwi, po czym szybko ruszył korytarzem, znikając

z oczu Bells.

Miała zaledwie parę sekund na podjęcie decyzji. Może

powinna go zatrzymać do pojawienia się Edwarda.

Wyszła na korytarz.

- Niech pan zaczeka, lordzie Jeamsie - powiedziała.

Odwrócił się do niej. Rozejrzała się, czy może gdzieś

na korytarzu chwilowo ukryć łup. Nie było nawet wazy.

A od okna dzieliła go spora odległość, to znaczy, że musiał

nadal mieć klejnoty przy sobie.

I wtedy zauważyła, że patrzy na nią z niedowierzaniem.

A więc zamierza odgrywać niewiniątko? - pomyślała

oburzona. Powinien zaczekać, aż usłyszy zarzuty.

- Jedną chwilę, milordzie. Wiem, co pan zrobił -

ostrzegła go, nie zwlekając dłużej.

- To znaczy, że i tym razem się ciebie nie pozbył? -

odezwał się wyraźnie zdegustowany Jeams. - Nadal

równie nieudolny jak piętnaście lat temu? Cokolwiek ci

powiedział, i tak tego nie udowodnisz.

Bells zaniemówiła. Zaparło jej dech. On nie miał

na myśli popełnionej przed chwilą kradzieży. On mó-

wił o mężczyźnie, który dwukrotnie próbował ją zabić,

i o swojej roli w tej zbrodni.

Teraz naprawdę nie mogła pochwycić powietrza, bo

nagle jego ręce zacisnęły się na jej szyi i usłyszała, jak

warknął:

- W takim razie sam dokończę.

Walczyła, usiłując rozewrzeć jego palce, lecz jej dłonie

szybko omdlały i osłabły. Mgła zasnuła oczy. Ostatnią

rzeczą, jaką widziała, były jego pełne nienawiści...

Edward wynurzył się zza zakrętu na szczycie schodów.

Westchnął na widok odwróconej do niego plecami

Bells, która stała na korytarzu twarz w twarz z Jamsem.

Ostrzegał ją, żeby trzymała się z daleka. Mogłaby

czasami posłuchać, co do niej mówi.

Dochodził do nich, gdy Bells osunęła się na podłogę

u stóp Heddingsa.

- Co się dzieje?

- Zemdlała - oznajmił Jeams. - Mówiła, że dziś

jeszcze nie miała nic w ustach, a wczoraj też jadła niewiele.

Pójdę po sole trzeźwiące.

Edward przyklęknął przy niej, aby ją wziąć na ręce

i zanieść do łóżka, i wtedy w dekolcie sukni zobaczył

czerwony ślad wokół szyi. Przypływ emocji na moment

pozbawił go tchu, po czym z ust wyrwał mu się rozpaczliwy

jęk. Przytulił bezwładne ciało. Kołysał je. Ból

zdawał się rozsadzać mu pierś. Od śmierci matki nie zaznał

takiego uczucia straty.

- Edward? - odezwał się niepewnie Warren, kładąc

mu dłoń na ramieniu.

Podniósł wzrok. Przez łzy ujrzał zamazaną sylwetkę

Warrena.

- Zabił ją - powiedział jedynie zdławionym głosem.

Warren pochylił się, żeby wziąć od niego Bells, lecz

on jej nie puszczał, nie przestając jej kołysać w ramionach.

- Edi - powtórzył Warren z wahaniem. - Według

mnie ona żyje. Jest ciepła.

Edward znieruchomiał. Skierował wzrok na jej pierś;

nie poruszała się. Przyłożył ucho do ust i wyłowił cień

chrapliwego oddechu.

- O Boże! - zawołał z ulgą, jeszcze mocniej przyciskając

ją do siebie.

Tym razem Warren się nie zawahał.

- Na litość boską, Edi, pozwól jej oddychać! -

zganił go ostrym tonem. - Puść ją!

Ta reprymenda otrzeźwiła Edwarda. Teraz zagrały

w nim inne, prymitywne emocje i całkowicie nim zawładnęły.

- Zaopiekuj się nią - rzucił do Warrena, oddając mu

Bells. - A ja się nim zajmę.

- Złapałeś go na czymś poważniejszym niż kradzież.

Niech odpowiednie władze...

Warren urwał, bo Edward już go nie słuchał. Pobiegł

korytarzem do jedynego pokoju z otwartymi drzwiami.

Jeams właśnie wychodził przez okno. Edward dopadł

go i szarpnął z taką siłą, że ten przeleciał przez pokój.

Zamiast natychmiast zerwać się z podłogi lord wyciągnął

z kieszeni pistolet, po który poszedł do swoich

bagaży, opóźniając w ten sposób ucieczkę.

Edward nie zauważył broni, skupiony wyłącznie na

chęci dopadnięcia Jamsa. Usłyszał świst kuli. Ten

odgłos nie mógł mu umknąć. Jednak zlekceważył wystrzał,

zaślepiony niekontrolowanym, zwierzęcym gniewem.

Dobiegł do Jeamsa, wyrwał mu z ręki pistolet

i zaczął go okładać pięściami. Nie zamierzał go zabić

ani pozbawić przytomności, lecz jedynie dotkliwie pobić,

zresztą nieważne, czym się to skończy. Myślał tylko

o jednym: ten człowiek musi zapłacić za to, co zrobił

Bells

W efekcie trzeba było go odciągnąć od Jeamsa.

Prawdopodobnie tylko jeden Warren mógł sobie poradzić

z rozszalałym Edwardem. Zbiegli się goście, zwabieni

wystrzałem. Jeams przeżył, ale miał pogruchotane

kości i do tego stopnia zmasakrowaną twarz, że pewnie

już nigdy nie odzyska dawnego wyglądu.

Edward zostawił Warrena, aby wytłumaczył gościom,

co zaszło, a sam poszedł do Bells. Warren umieścił ją

w swoim pokoju. Czuwała przy niej Alice. Danny, siedząc

na łóżku, rozcierała szyję. Edward, teraz już pewien,

że wydobrzeje, wyładował na niej resztki złości.

- Oskarżyłaś go, prawda? - zapytał głosem nabrzmiałym

gniewem.

- No... tak, ale on myślał, że mówię o czymś innym.

- Co to znaczy?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Alice zerwała się

z miejsca i odepchnęła go.

- Nie czas teraz na wypytywanie. Otwórz oczy, Edi.

Czy ty nie słyszysz, jaki ona ma słaby i zachrypły

głos?

Przyjrzał się Bells uważnie. Czerwona pręga na

szyi przybladła, lecz za kilka godzin pojawią się na jej

miejscu sińce. Natychmiast ogarnęły go wyrzuty sumienia,

przykląkł i uniósł jej dłoń do ust.

- Przepraszam, Alice ma rację. Musisz oszczędzać

krtań. Nic teraz nie mów.

- Będę mówić, kiedy chcę, brachu.

Edward wyrzucił ręce w górę, słysząc tę zadziorną

uwagę.

- Powinniśmy zostawić ją samą, żeby mogła odpocząć

- orzekła rozsądnie Alice.

Edward nie miał zamiaru spuścić Bells z oka ani na

sekundę. Pragnął zabrać ukochaną do domu i tam się

nią opiekować. Ale w końcu kiwnął głową na zgodę.

Czekała go jeszcze rozmowa z sędzią pokoju, bo chciał

mieć pewność, że Jeamsa oskarżą o coś więcej niż

pospolitą kradzież.

Bells nurtowało zbyt wiele pytań, żeby pozwolić

im odejść, nie usłyszawszy wcześniej odpowiedzi.

- Poczekajcie! Co się stało z Jeamsem?

Edward postarał się ująć to jak najzwięźlej, a jednocześnie

na tyle wyczerpująco, żeby nie musiała zadawać

więcej pytań.

- W tej chwili jest nieprzytomny. I nie będzie już próbował

uciekać przez okno. Podejrzewam, że złamałem

mu przynajmniej jedną rękę, kiedy osłaniał się przed

ciosami.

- Pobiłeś go do nieprzytomności?

- Coś w tym rodzaju. Posłano już po sędziego pokoju.

Prawdopodobnie zechce go przesłuchać, a ja dopilnuję,

żeby szybko się z tym uporał.

- On chciał mnie zabić - wyszeptała Bells. - I to nie

dlatego, że złapałam go na kradzieży. Wie, kim jestem.

Znał tamtego mężczyznę, który mnie zaatakował. Myślę,

że to on go nasłał.

- A więc go rozpoznałaś?

- Wcale nie. W ogóle nie wydaje mi się znajomy. Ale

on mnie poznał, gdy tylko mnie zobaczył. On może powiedzieć,

kim jestem.

- O ile w tych okolicznościach zechce okazać się pomocny.

Na życzenie Bells Edward zdecydował się porozmawiać

z Jeamsem, nim wywiozą go do więzienia.

Miejscowy sędzia pokoju najpierw pogratulował Edwardowi,

a potem wyjawił, że od jakiegoś czasu mieli

tego przestępcę na oku, ale nie potrafili mu niczego

udowodnić. Rzeczywiście, tak jak podejrzewała Bells,

nie działał sam. Najwyraźniej, bywając na przyjęciach,

uważnie przyglądał się biżuterii, zdobywał adres

właścicieli i posyłał tam swoich ludzi, którzy ją dla niego

kradli. Zazwyczaj osobiście nie wykonywał brudnej

roboty.

Wzbudził podejrzenia, kiedy przez chciwość przestał

się zadowalać wyłącznie pieniędzmi. Większość precjozów

po prostu sprzedawał, lecz kiedy jego ofiarami stawali

się ludzie ze świecznika, przyczajał się na kilka

miesięcy, a następnie kontaktował się z właścicielem

skradzionych klejnotów, mówił, że słyszał o stracie,

a widząc przypadkiem podobny egzemplarz w lombardzie,

wykupywał go na wszelki wypadek z myślą, że to

właśnie ten klejnot. Oddawał go nieodpłatnie, zaskarbiając

sobie w ten sposób wdzięczność, która w tej chwili

niewiele mogła mu pomóc.

Zanim odzyskał przytomność, wyjęto mu z kieszeni

biżuterię Alice. Nie miał szansy się wyłgać, bo stało się

to na oczach świadków. Tym razem wpadł, co go rozwścieczyło,

kiedy doszedł do siebie. Chyba to gniew złagodził

jego ból z odniesionych obrażeń. Nie był również

skłonny rozmawiać o Bells.

- Próbowałeś ją zabić. Dlaczego?

- A więc nie umarła? Fatalnie.

Znowu musiano siłą odciągnąć Edwarda, bo zamierzył

się, żeby trzasnąć go pięścią w twarz. Jeams

odpowiedział aroganckim śmiechem, pewny, że chroni

go przed przeciwnikiem trzech konstabli z eskorty.

- Czemu jej nienawidzisz? - natarł na niego Edward.

- Wcale jej nie nienawidzę. Nawet jej nie znam.

- Próbujesz zabić młodą ładną dziewczynę, ot tak

sobie?

- Ważne, kim ona jest, Callen - warknął.

- W takim razie kim jest?

Jeams był wyraźnie zdziwiony.

- Nie powiedziała ci?

- Nie wie tego.

Jeams ponownie się roześmiał.

- To zaiste wyborne! Chyba warto było znaleźć się

w tym położeniu.

- Kim ona jest?

- Naprawdę sądzisz, że bym ci to wyjawił, gdybym

wiedział? - zapytał z cynicznym uśmiechem. - Zabrałbym

tę informację ze sobą do grobu jako rekompensatę.

- Łżesz!

- Nie. I skończyłem rozmowę z tobą. - Zwrócił się

do konstabli: - Zabierzcie mnie stąd albo wyprowadźcie

Cullena. Wybierajcie, który z nas stąd wyjdzie.

Edward rozważał możliwość krótkiej rozmowy z Jeamsem

w cztery oczy, ale uznał, że teraz to niewykonalne.

Poza tym był pewien, że obojętnie, co by powiedział

czy zrobił, Jeams będzie milczał jak głaz.

Musiał wrócić do Bells ze złą wiadomością. Kazano

jej zostać w łóżku przez cały dzień. Pośród gości był lekarz.

Zaordynował zimne okłady na szyję i napar z melisy

łagodzący ból gardła. Siedziała przy niej służąca

i zmieniała okłady. Edward wyprosił ją z pokoju i zamknął

drzwi.

- Co powiedział? - zapytała Bells z nadzieją

w głosie, siadając na łóżku.

Edward przysiadł obok i dotknął dłonią jej policzka.

- Kochanie, czy to naprawdę takie ważne, kim jesteś?

Przeżyłaś tyle lat bez tej wiedzy.

Opadła na poduszki.

- Masz rację, to nieistotne.

- Nie powiedziałem, że...

- Nie, naprawdę, masz rację. Nie mam rodziny ani

nikogo, kto czekałby na mój powrót. Inaczej panna Jane

wspomniałaby, że zaprowadzi mnie do domu, ale nie

powiedziała ani słowa o powrocie, co by wskazywało na

to, że nie było dokąd wracać. Rozumiem, że nie powiedział

ci, kim jestem.

- Nie.

- Ałe wie. Jestem pewna, że on wie. Wyczytałam to

z wyrazu jego oczu. Był zszokowany, kiedy zobaczył

mnie tam, na korytarzu.

- Nie wątpię, że wie, ale postanowił z zemsty zachować

tę wiadomość w tajemnicy. Przecież to my spowodowaliśmy

jego upadek. Przez nas pójdzie do więzienia.

- A gdybyś mu obiecał, że wycofasz oskarżenie?

- Za późno - odparł z nikłym uśmiechem. - W domu

przebywa sporo świadków, którzy wiedzą, że chciał cię

zabić, kilku z nich zostało wcześniej okradzionych i teraz,

kiedy znaleziono przy nim biżuterię Al, mają

pewność, kto był sprawcą. Zresztą od wielu lat ciążyły

na nim podejrzenia. Brakowało jedynie podstawy do

oskarżenia. My dostarczyliśmy dowód.

Edward zamierzał ponowić próbę, ałe nie chciał niepotrzebnie

wzbudzać w Bells nadziei. Postanowił dać

Jeamsowi parę tygodni na pełne zrozumienie sytuacji,

w jakiej się znalazł, a potem obiecać wycofanie części

zarzutów w zamian za informację.

- No cóż, przynajmniej osiągnąłeś cel, dla którego tu

przyjechałeś - westchnęła Bells.

- A ty o mało nie zginęłaś.

Wzdrygnęła się, słysząc pretensję w jego głosie.

- Chciałam go jedynie zatrzymać. Zbyt długo zwlekałeś

z przyjściem na górę - wypomniała mu w rewanżu.

- Mógł wyrzucić gdzieś klejnoty i co byś wtedy

zrobił?

- Poradziłbym sobie. A ty nie miałabyś sińców na

szyi.

Nachmurzyła się.

- Skąd mogłam wiedzieć, że mnie pozna i zaatakuje

z powodu czegoś, co nie miało nic wspólnego z kradzieżą?

Jakie było prawdopodobieństwo?

- No, właściwie żadne - odparł z uśmiechem. - Jutro

przed południem jedziemy do domu.

- Wolałabym wyjechać dzisiaj. Nic mi nie jest. Mówię

już całkiem normalnie. A kilka siniaków to kara za

głupotę. Wolę wrócić do pracy, zamiast leżeć tu i myśleć

o tym, czego się dziś dowiedziałam.

Po tym argumencie musiał ustąpić.

Bells odczekała jeszcze cztery dni, aż całkowicie

zniknie ból szyi. Nie chciała żadnych utrudnień w postaci

jakichkolwiek dolegliwości. Poza tym czekała, żeby

Edward opuścił dom na kilka godzin, i tu bardzo pomógł

jej Jacob. Zaprosił Edwarda na wyścigi, które odbywały

się w miejscu oddalonym o dobrą godzinę jazdy

od Londynu. Nie sądziła, aby Edward naprawdę próbował

powstrzymać ją od odejścia, ale wolała nie ryzykować

i dlatego uznała, że lepiej, aby się dowiedział

o wszystkim, kiedy ona już będzie daleko.

Rankiem tego dnia, gdy Edward udał się na wyścigi,

Bells poszła do swego pokoju spakować rzeczy. Niewiele

ich było, więc szybko się uporała. Zamierzała zostawić

balową suknię, bo zabierała zbyt wiele miejsca,

żeby nosić ją ze sobą, wędrując po mieście, ale po namyśle

doszła do wniosku, że może za nią dostać kilka

miedziaków, albo nawet parę funtów od krawcowej

pani Clearwater, która mieszkała w pobliżu.

Nie sądziła, aby tym razem długo musiała szukać

pracy. Zdobyła doświadczenie, o wiele lepiej się wysławiała

i nie popełniała już błędów, nawet kiedy się denerwowała.

Pewnie mogłaby zostać pokojówką w tej części

miasta, ale wtedy mieszkałaby zbyt blisko Edwarda.

Wystarczy jej dom w jakiejś mieszczańskiej dzielnicy,

łatwiej też tam będzie znaleźć kandydata na męża, może

nawet dżentelmena, a przynajmniej kogoś nie tak wyniosłego,

żeby uważał ożenek ze służącą za niemożliwy.

Żałowała, że nie może zostawić listu swojemu chlebodawcy.

Nie chciała odejść od niego bez wyjaśnienia.

To będzie jej kolejne zadanie. Gdy tylko ją będzie na to

stać, opłaci guwernantkę, która nauczy ją czytać i pisać.

Teraz, nie mając wyboru, zaciągnęła do swego pokoju

Claire, żeby przez nią przekazać wiadomość.

- Czas na mnie - oznajmiła przyjaciółce. - Na kilka

dni zatrzymam się w moim dawnym domu, jeśli mi na

to pozwolą, i rozejrzę się za pracą. Albo wynajmę mieszkanie.

- Dlaczego odchodzisz? - Claire zmarkotniała. - Dopiero

się zaprzyjaźniłyśmy.

- To wcale nie oznacza końca naszej przyjaźni. Będziemy

w kontakcie. Może nawet odwiedzę cię od czasu

do czasu. - Oczywiście tego nie zrobi, bo nie mogła narazić

się na spotkanie z Edwardem. - Albo lepiej ty przyjdziesz

do mnie z wizytą. Dam ci znać, gdzie się ulokowałam.

Claire westchnęła, po czym podejrzliwie zapytała:

- Czy ty czasem nie jesteś w ciąży?

Bells pokręciła przecząco głową.

- Nie, pod tym względem mi się udało. Ale gdybym

została dłużej, mogłoby do tego dojść. I chociaż nie sądzę,

że chciałby odebrać mi dziecko, jeszcze trudniej byłoby

mi odejść razem z nim.

- Właściwie dlaczego odchodzisz?

- Bo zakochałam się w tym mężczyźnie, Claire, a on

mnie namawia, żebym dla niego zrezygnowała ze swych

planów.

- On nie wie, że odchodzisz, prawda?

- Naturalnie, że nie. Bez trudu odwiódłby mnie od

tego. Potrafi być bardzo przekonujący. Tak więc nie

mów mu, dokąd się udałam. Ale chciałabym zostawić

mu wiadomość, jeśli zechcesz mi pomóc.

- Pewnie.

- Powiedz mu, że jestem mu wdzięczna za to, że dzięki

niemu sporo się nauczyłam i że teraz mam większą

pewność, iż uda mi się zrealizować moje plany.

Claire uniosła brwi.

- Naprawdę myślisz, że się ucieszy, kiedy to usłyszy?

A może nie wie, jakie cele sobie postawiłaś?

- Masz rację, nie mów tej drugiej części. Zamiast tego

powiedz mu, że będę za nim tęsknić, ale muszę pomyśleć

o własnym życiu. I jeszcze przekaż mu... - Przerwała,

bo głos uwiązł jej w gardle. - Przekaż mu, iż nie

żałuję, że zostałam jego przyjaciółką.

- Hę?

- Zrozumie. No, a teraz muszę się zbierać. Zajmiesz

się moimi pupilkami?

- Nie zabierasz ich ze sobą?

- Tylko Twitcha. A pozostałych dwoje... przede

wszystkim nie powinien był mi ich dawać. - Bells

uściskała Claire. - Będzie mi ciebie brakowało. Będę

tęsknić za wami wszystkimi.

- A niech to! Chyba zaraz się rozpłaczę. Lepiej już

idź, skoro masz iść. I powodzenia!

Bells po raz ostatni pobiegła na górę. Co prawda Edward

nie pozwalał jej nawet dotknąć starego kapelusza,

ale postanowiła go zabrać. Nie będzie go nosić. Śmiesznie

by wyglądała w tym kapeluszu i w spódnicy. Ale należał

do niej, a ona postanowiła niczego po sobie nie zostawiać.

Przystanęła w jego pokoju, żeby rozejrzeć się po raz

ostatni. Dotknęła łóżka, pogładziła poduszkę. Łzy zakręciły

się jej w oczach.

Nie miała ochoty odchodzić. Zwierzyła się Claire, po

raz pierwszy mówiąc to na głos. Kochała Edwarda.

Nie tak miało być. Myślała, że uda jej się odejść, zanim

do tego dojdzie. A teraz już za późno. Mógłby spełnić

jej wszystkie marzenia - gdyby oczywiście zechciał.

Dobry Boże, a jeśli chciałby? Jak może odejść, nie wiedząc

tego?

W takim razie musiałaby się z nim zobaczyć i otworzyć

przed nim serce, ryzykując, czego najbardziej się

obawiała, że będzie ją przekonywać do pozostania.

A ona swojej decyzji i tak nie zmieni, choć boleśnie to

przeżyje, a jeśli on zacznie ją namawiać, będzie jeszcze

trudniej...

Bells zwlekała z odejściem, zmagając się z myślami.

W końcu odrobina nadziei, że Edward też kocha ją na

tyle, aby nie licząc się z konwenansami, zdecydować się

na ślub, kazała dziewczynie zaczekać do jego powrotu.

Powiadomiła Claire, że nie musi mu przekazywać

wiadomości, i wyjaśniła, dlaczego.

- Ja na twoim miejscu nie miałabym tyle odwagi -

wyznała Claire. - Niech ci szczęście sprzyja, Bells.

Nie potrzebowała szczęścia, lecz spełnienia cichej nadziei.

Edward wrócił do domu w porze obiadu. Towarzyszył

mu Jacob. Ze śmiechem na ustach weszli do domu.

Bells chłonęła ten widok, stojąc w drzwiach do salonu.

Spakowany tobołek stał na podłodze tuż za drzwiami,

tak żeby był pod ręką.

Widocznie wyraz jej twarzy sprawił, że Edward nagle

spoważniał.

- Zajrzyj do kuchni - zwrócił się doJaspera - i powiedz

im, że jesteś głodny. Zaraz do ciebie dołączę. -

Zbliżył się do Bells i dotknął jej policzka. - Kochanie,

co się stało?

Cofnęła się w głąb salonu. Nie powie tego, co zamie-

rżała, jeżeli będzie jej dotykał. Podążył za nią i wyciągnął

ramiona. Powstrzymała go gestem ręki.

- Edwardzie, odchodzę.

- Właśnie wróciłem. Dokąd się wybierasz?

Jest pijany - przeszło jej przez myśl - skoro słowa do

niego nie docierają. Ale on był trzeźwy. Edward Cullen

nigdy się nie upijał.

- Nie idę na zakupy. Odchodzę na dobre.

- Akurat! Jeszcze nie czas.

- Prawdę mówiąc, nie powinnam tak długo z tym

zwlekać. Nie zrozum mnie źle. Nie żałuję ani jednej

chwili z tobą. I... i będę tęsknić. - Głos jej się załamał. -

Ale muszę zająć się własnym życiem.

- Bells, nie rób tego.

- W takim razie spraw, żebym została! Dzielenie życia

z zaledwie częścią twego nie jest tym, czego pragnę.

Chcę mieć prawdziwą rodzinę i dzieci, które nie będą

bękartami. Mogę zrealizować te marzenia tylko wtedy,

jeśli się ze mną ożenisz.

Przepadło. Powiedziała to, podała mu serce na dłoni.

A on milczał. Nawet wyraz twarzy miał nieodgadniony.

U niego z tymi wymownymi oczami? To była odpowiedź!

Wolał nie przypominać, że nie zamierza się

żenić. Chciał jej tego oszczędzić. Boże, jaka była głupia,

że uchwyciła się tamtej wątłej nadziei!

Nie wiedziała, jak udało jej się wyjść stamtąd, nie wybuchając

płaczem. Dopiero przed domem rozpłakała się

na dobre. Co innego myśleć o odejściu, a zupełnie co innego

odejść ze świadomością, że nigdy więcej nie zobaczy

Edwarda.

Odnalezienie nowej siedziby Laurenta zajęło jej kilka

godzin. Wiedziała, kogo należy pytać. Zdumiewające,

jak niewielu ludzi w jej dawnej dzielnicy ją rozpoznawało.

Ci, którym się to udało, wyglądali na osłupiałych,

pozostałym musiała przypomnieć, kim jest, a przecież

znali ją przez większość życia!

Czyżby aż tak się zmieniła? Prawdopodobnie. I nie

sprawił tego wyłącznie kobiecy strój. Szła pewnym krokiem

przez najbardziej zakazane rewiry miasta, gotowa

podjąć każde wyzwanie.

Laurent był w domu. I Emily, która zareagowała na jej

widok radosnym piskiem, kiedy stanęła w drzwiach.

Kilkoro maluchów domagało się równej porcji uwagi.

Minęło dobre dziesięć minut, nim przyszło jej na myśl,

żeby spojrzeć na Laurenta i sprawdzić jego reakcję.

Jak dotąd nie odezwał się słowem. I patrzył na nią

tak, jakby też jej nie poznawał. A przecież wiedział, ze

jest kobietą; zapewne się zastanawiał, jak to możliwe, że

się nie zorientował przez te wszystkie lata.

- Nie możesz tu zostać - odezwał się w końcu

szorstkim tonem. - Jakiś niebezpieczny człowiek szukał

cię po okolicy. Chciał cię skrzywdzić.

- Tak, wiem. - Bells podeszła i usiadła przy tym

samym stole, przy którym zawsze było można znaleźć

Laurenta. Ten stół wszędzie wędrował z nim. Teraz

zrozumiała, że traktował go jak swój gabinet czy tron.

Z tego miejsca wydawał polecenia, tu tworzył zasady.

Powinien mieć prawdziwy gabinet.

- Laurent, powinieneś mieć własny gabinet - wyraziła

na głos tę myśl. - Dlaczego nie zamieniłeś którejś

z sypialni na gabinet?

- Jakbyśwa mieli za dużo sypialni - prychnął

gniewne. -1 nie zmieniaj tematu.

Zauważyła jego lekko wykrzywiony nos.

- Bardzo bolało? - spytała, wskazując na niego ruchem

głowy.

- Jak cholera. To ten gość, co cię szukał, mi złamał.

- Wiem, Emily mi powiedziała.

Laurent na chwilę wpił gniewny wzrok w Emily, która

wzruszywszy ramionami, przysiadła się do nich.

- Wiedziałam, gdzie pracuje. Dobrze, że ty nie wiedziałeś,

bobyś mu wygadał.

- To bez znaczenia - wtrąciła Bells. - I tak mnie

znalazł. Ale już nie żyje, więc nie musicie się przejmować.

- Zabiłaś go?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Zginął podczas ucieczki po próbie zabicia mnie.

A lord, który go najął, siedzi w areszcie, więc nikogo

więcej już nie opłaci.

- Lord?! - krzyknął Laurent. - Do diabła, Bells, w coś

ty się wdała?!

- W nic. Przeszłość mnie prześladuje. Ten lord wie,

kim jestem. Ale skurczybyk nie chce powiedzieć, a ja

nadal nic nie pamiętam. Myślę jednak, że to on wymordował

moją rodzinę. Miałam umrzeć razem ze wszystkimi,

lecz obroniła mnie niania i uciekła ze mną. I wtedy

znalazła mnie Emily.

Laurent popatrzył z niedowierzaniem na Emily.

- Sprowadziłaś do domu wielkopańskie dziecko!

- Nie sądzę, abym nim była - zaprzeczyła szybko

Bells. - Ten lord sam był oszustem i złodziejem. Jeżeli

moja rodzina miała z nim jakieś powiązania, to nie

mogła mieć znaczącej pozycji. Przecież chciał się nas

wszystkich pozbyć. Jakkolwiek by na to spojrzeć, zlikwidowanie

całej rodziny wygląda na jakąś zemstę.

Teraz z kolei Emily się obruszyła.

- Była wielkopańskim dzieckiem. Miała takie ubranie

i tak mówiła. A lordowie wybijają się z różnych głupich

powodów, które nas po tej stronie miasta w ogóle

nie obchodzą.

Bells wzniosła oczy i już miała wtrącić, że dobrze

wysławiają się nie tylko lordowie, ale także służba

w lepszych domach, gdy Laurent naskoczył na Emily:

- W takim razie dlaczego ją przyprowadziłaś, co?

Powinnaś lepiej wiedzieć.

- Ponieważ została sama, nic nie pamiętała i miała

tylko pięć lat. Jeżeli uważasz, że jestem aż tak pozbawiona

serca, by zostawić kogoś takiego na pastwę losu w jakimś

zaułku, to należałoby ci jeszcze raz złamać nos.

- Nie dość, że wiedziałaś o jej pochodzeniu, to jeszcze

ukryłaś, że jest dziewczynką. Dlaczego to zrobiłaś?

- Bo wtedy, jak to często bywało, rozpaczliwie potrzebowałeś

pieniędzy i zacząłeś mnie zmuszać, żebym

oddawała się za miedziaki. Byłam na ciebie wściekła,

Laurent. I nie chciałam, żeby to samo spotkało Bells.

Pragnęłam, aby miała wybór, a męzczyzm mają więcej

możliwości.

Policzki Laurenta poczerwieniały, zanimEmilyzdążyła

skończyć.

- Och, ile razy mam cię za to przepraszać, co?

- Zamknij się, Laurent. Chyba zrobiła się ze mnie całkiem

niezła ulicznica. Ale myślę, żeby z tym skończyć.

Znalazłam mężczyznę, który chce mnie tylko dla siebie.

Bells uśmiechnęła się.

- Czy to tamten dorożkarz?

- No! - Emily zachichotała. - Jest dla mnie bardzo dobry,

naprawdę. Chce się ożenić! Kto by pomyślał, co?

- To znaczy, że ciebie też utracę? - podsumował Laurent,

sprawiając wrażenie zdruzgotanego.

Bells uznała, że nadszedł czas, żeby podzielić się

z nimi swoim dawnym pragnieniem.

- Laurent, myślałeś kiedyś o tym, żeby zmienić twój

przytułek w prawdziwą ochronkę? Moglibyśmy ją

utrzymywać z normalnej pracy, nająć nauczycielkę dla

dzieci, kupić im prawdziwe łóżka. Emily pewnie też by

pomogła.

Patrzył na nią, jakby postradała rozum.

- Czy ty masz pojęcie, ile pieniędzy potrzeba na

ochronkę? Nauczyciele nie są tani, cholernie dużo kosztują.

I do tego prawdziwe łóżka!

- To się da zrobić. Przemyśl to, Laurent.

- Ba, a gdzie ja znajdę normalną pracę? Tobie się nie

udało, co?

- Udało się - odparła, przybierając zaczepny ton.

- To czemuś wróciła? - zapytał. - Już cię wyrzucili?

- Nie. Odeszłam z własnej woli. To była dobra praca,

szczerze ją lubiłam. Ale za bardzo przywiązałam się

do chlebodawcy i dlatego uznałam, że najlepiej będzie

odejść.

Znowu zwilgotniały jej oczy. Wstała od stołu i odwróciła

się do nich piecami. Emily natychmiast znalazła

się przy niej i otoczyła ją ramieniem, przez cały czas

patrząc gniewnie na Laurenta.

- Laurent, nie zamierzam tu zostać - mówiła dalej

Bells, kiedy trochę się opanowała. - Przyszłam, żeby

na kilka dni zostawić rzeczy u Emily, kiedy się będę rozglądać

za nową pracą. 1 tęskniłam za wami wszystkimi,

a zwłaszcza za dziećmi. Wiem, zabroniłeś mi wracać,

ale...

- Cicho, kochana - przerwała jej Emily. - Możesz tu

zostać tak długo, jak zechcesz. Nie jesteś w porządku,

Laurent.

Powiedziała to takim tonem, że Laurent jedynie odbąknął

coś pod nosem, złapał za kapelusz i wyszedł, zapewne

do najbliższego szynku. Gdy tylko zniknął za

drzwiami, Emily obróciła Bells ku sobie, przez chwilę

wpatrywała się w zaczerwienione od płaczu oczy dziewczyny,

po czym przygarnęła ją mocniej do siebie.

- Biedna ty, chyba nie jesteś w ciąży, co?

- Nie, przynajmniej nie sądzę.

- A więc pozwoliłaś, aby złamał ci serce?

- To było nieuniknione. Myślałam, że jeśli szybciej

zdecyduję się na odejście, nie będzie tak źle, ale... nie

wiedziałam, że tak boleśnie przeżyję rozstanie.

- Nie ma szansy, żebyście byli razem?

- Nie. Powiedziałam mu, że odchodzę, i wytłumaczyłam,

dlaczego. Nie starał się mnie zatrzymać.

- Czy dlatego, że należy do arystokracji?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Co prawda ma ogromną rodzinę pełną utytułowanych

lordów i dam, ale są pośród nich ludzie, łącznie

z jego ojcem, którzy nie zważają na konwenanse. On po

prostu nie ma ochoty się żenić. Należy do tych niepoprawnych

rozpustnych kawalerów. Zależało mu jedynie,

abym na jakiś czas została jego utrzymanką.

- Jak rozumiem, ty na to nie przystałaś?

- Absolutnie nie.

- Mimo że niektórzy mężczyźni są ze swymi kochankami

tak długo jak z żoną?

- To nie ten typ, Emily - żachnęła się Bells. - Jest

taki przystojny, że, daję słowo, mógłby uśmiechem rozpuścić

masło. Kobiety spiskują i intrygują, żeby zaciągnąć

go do ołtarza, a on zawzięcie się przed tym broni.

Lecz mniejsza o to. Chcę mieć własną rodzinę, a Edward

Cullen nie może mi tego dać.

- Wcale mnie to nie dziwi - oznajmił Anthony, siedząc

w powozie, który kluczył pomiędzy pojazdami

nazajutrz późnym popołudniem. - Czułem to w kościach.

- Niczego nie czułeś - obruszył się Carlise.

- Wypraszam sobie, staruszku. Jeżeli ty niczego nie

widziałeś, to nie znaczy, że ktoś inny z ostrzejszym

wzrokiem tego nie dostrzegł. A może w twoim podeszłym

wieku potrzebujesz okularów?

- Chyba zaproszę cię do Knighton, gdy uporamy się

z tym bałaganem.

Anthony zaśmiał się pod nosem. Knighton Hall był

halą sportową, gdzie uprawiano brutalne sporty. Wszyscy

wiedzieli, że obaj bracia spędzali tam wiele godzin,

doskonaląc na ringu umiejętność walki na pięści.

- W każdej chwili jestem do dyspozycji - odparł Anthony.

- Ale przyznaj się. Jesteś zły, bo nie wyczułeś, na

co się zanosi.

- Skąd można było przypuszczać, że istnieje choćby

najmniejsze prawdopodobieństwo, iż Jason przypomni

sobie przelotne spotkanie sprzed wielu lat. Widział tę

pannicę zaledwie jeden raz.

- I to go nurtowało - zaśmiał się Anthony. - Wydawała

mu się znajoma i nie spoczął, dopóki sobie nie

przypomniał, gdzie ją widział. I wcale nie jestem zaskoczony,

że w te pędy udał się do Londynu, żeby nakłaść

ci do uszu.

- Wcale nie chodziło mu o moje uszy. Pojechał prosto

do Edwarda, ale nie zastał go w domu. A ponieważ

nasz brat jest w gorącej wodzie kąpany, mnie obrał za

kolejny cel.

- Oj, nie zazdroszczę ci. Nie chciałbym oznajmić swojemu

synowi, że musi zrezygnować z takiej ślicznotki.

- Nie masz syna - odburknął Carlise. - A ja mojemu

niczego takiego nie mówię. Jest już mężczyzną

i sam może zadecydować, co zrobi z tym bałaganem.

Zresztą ma zrezygnować, bo Jason tak mówi? Nie ma

mowy.

Anthony wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Ostatnio szczęście mi sprzyja. Dobrze, że akurat

znalazłem się pod ręką, gdy wygłaszał swoją tyradę. Po

fakcie na pewno nie wspomniałbyś o tym słowem.

- Ależ wspomniałbym. Nie wiesz, że w kłopotach

dobrze mieć towarzystwo?

Oni również nie znaleźli Edwarda w domu, lecz,

w przeciwieństwie do Jasona, Carlise wiedział, od kogo

można wyciągnąć jakieś dodatkowe informacje.

- Udał się na poszukiwanie tej dziewczyny - poinformował

go Mike. - Opuściła statek.

- Pokłócili się?

- Nie sądzę. Podkuchenna mówi, że Bells odeszła,

żeby szukać nowej pracy.

- Dokąd go skierowałeś? - zapytał przymilnie James.

- Nie ja. To podkuchenna. Zdradziła mu, że Bells

wybierała się do domu, a dopiero potem miała się rozejrzeć

za pracą.

- Gdzie się mam udać?

- Nigdzie. - Maik zaskoczył ich swoją zdecydowaną

odpowiedzią. - Chyba że weźmiecie mnie ze sobą, żebym

miał na was oko.

- Oczywiście. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. No

to gdzie poszedł jej szukać?

- W najpodlejszej części miasta, jaką można sobie

wyobrazić. W najgorszym ze slumsów.

- Laurent, zastanowiłeś się nad sierocińcem?

- Nie - mruknął. - Czy ty to w ogóle przemyślałaś?

A co będzie, jeśli nic z tego pomysłu nie wyjdzie? Dasz

tym podrostkom nadzieję na lepsze życie, a potem ją odbierzesz,

bo nie udźwigniesz kosztów. I wtedy zostaniesz

z kupą rozgoryczonych dzieciaków w jeszcze gorszej

sytuacji niż przedtem. A tak przynajmniej, nie licząc

na więcej, cieszą się tym, co mają.

A więc jednak myślał. Nie wzięła pod uwagę możliwości

porażki. A on był tak negatywnie nastawiony.

Przy takim podejściu na pewno nie może się im udać.

- Dziś rano dostałam dobrą pracę, i to w pierwszym

miejscu, gdzie się starałam.

- I co z tego?

- Lepiej płacą w zamożnych dzielnicach. Gdybyś

w pobliżu znalazł coś dla siebie, moglibyśmy tam

założyć ochronkę. To dobra część miasta, bez arystokracji,

zamieszkana głównie przez kupców.

- Zapomnij o tym! - uniósł się. - Nigdy nie miałem

normalnej pracy.

- Ależ ty już ją masz. Od lat organizujesz, kierujesz,

doglądasz i robisz tu setki innych rzeczy.

- Wiem, jak jest, i nie próbuję sięgać po niemożliwe.

Idź stąd. Twoje wymysły nie pasują do tego miejsca. Na

prowadzenie ochronki potrzebne jest wsparcie rządu

albo prywatnego darczyńcy.

- A gdybym kogoś takiego znalazła, byłbyś skłonny

zająć się sierocińcem?

- Jasne, ty go załóż, a ja go dla ciebie poprowadzę. -

Po czym przybierając na powrót szyderczy ton, dodał: -

Masz teraz bogatych przyjaciół, co?

Zgodził się, bo sądził, że za diabła tego nie dokona.

Może i nie. Lecz nie zamierzała się poddać.

- A właśnie że ma.

Bells odwróciła się gwałtownie i wydała okrzyk

zdumienia na widok Edwarda, który stał w drzwiach.

Patrzył na nią takim wzrokiem, jakby miał ochotę złapać

ją i potrząsnąć... a może uściskać. Tyle emocji odbijało

się w jego oczach, że trudno było odgadnąć, co naprawdę

czuje. Wreszcie oderwał od niej spojrzenie i zerknął

za siebie na gromadkę dzieciaków oglądających z zaciekawieniem

bogacza, który zabłądził do ich części miasta.

Rzucił monetę w kierunku jednego z chłopców.

- Bądź tak dobry i popilnuj mi powozu - polecił. -

Jeżeli po wyjściu znajdę go przed domem, dostaniesz

jeszcze jedną monetę, a jeśli nie, pomogę ci kopać twój

własny grób.

Te słowa wyrwały Bells z oszołomienia. Podbiegła

do drzwi.

- On nie mówił poważnie - uspokoiła chłopca, który

stał z rozdziawionymi ustami. - Masz posiedzieć w powozie,

a gdyby ktoś próbował go zabrać, wołaj głośno.

Potem odeszła od drzwi i dopiero wtedy, odwróciwszy

się do Edwarda, zapytała chłodnym tonem:

- Jak mnie tu znalazłeś?

- Musiałem rzucić o ziemię tym Behemotem z tawerny

i zagrozić, że wyrwę mu serce, i dopiero wydobyłem

z niego, gdzie mieszkają twoi druhowie od przestępstw.

- Biłeś się z nim?

- Nie, ale przyznasz, że nieźle to brzmi. - Edward roześmiał

się buńczucznie.

Bells wcale nie poczuła się rozbawiona, natomiast

Laurent parsknął śmiechem.

- Pieniądze rozwiązały mu język, nie musiałem używać

siły - mówił dalej Edward. - Macie tu lojalnych przyjaciół

- zauważył z drwiną.

Śmiech Laurenta wywabił Emily z pokoju. Wpatrywała

się w Edwarda z na wpół otwartymi ustami, po

czym przeniosła pełne niedowierzania spojrzenie na

Bells.

- I ty go zostawiłaś? Cholera, Bells, chyba odebrało

ci rozum!

Bells oblała się rumieńcem, a Edward posłał Emily

promienny uśmiech.

- Ty musisz być Emily. Mam u ciebie dług wdzięczności.

- Pan? Za co? - Emily wytrzeszczyła oczy.

- Za to, że chroniłaś tę dziewczynę przez te wszystkie

lata do chwili, kiedy ją znalazłem. Dziękuję ci. I tobie

też dziękuję - zwrócił się do Laurenta. - Za to, że ją stąd

wyrzuciłeś i przyszła do mnie.

Bells przewróciła oczyma, a Laurent zakasłał.

- Laurent - odezwała się Emily - Chodź, pójdziemy

obejrzeć powóz, zostawmy ich na chwilę samych.

- Ale tylko na chwilę - zaznaczyła Bells, ale oni

byli już za drzwiami. Spojrzała gniewnie na Edwarda.

- Po co przyszedłeś?

- Po mój kapelusz, oczywiście. Ostrzegałem cię, żebyś

go nie kradła.

Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Energicznie

wkroczyła do pokoju Emily, wyciągnęła kapelusz z tobołka

i wróciwszy, cisnęła nim w Edwarda. Złapał

swoje nakrycie głowy i wręczył jej z powrotem.

- Proszę. Daję ci ten kapelusz i teraz możesz go zatrzymać.

- Po tych słowach porwał ją w ramiona i wyszeptał:

- Boże, Bells, nigdy więcej nie skazuj mnie na

takie męki.

Przyciskał ją tak mocno, że z trudem oddychała, ale

nie zważając na to, delektowała się jego bliskością. Po

chwili powrócił rozsądek i odepchnęła go od siebie. Puścił

dziewczynę, odsuwając się na taką odległość, aby

w każdej chwili mógł ją znowu pochwycić.

- Nie powinieneś był tu przychodzić - oznajmiła.

- Nie powinienem być do tego zmuszony. I znalazłbym

się tu o wiele szybciej, gdyby okolicznych ludzi nie

bawiło dawanie mi mylnych wskazówek przez pół dnia.

- I tak byś mnie wcześniej nie znalazł. Akurat wróciłam

po rzeczy, bo przenoszę się do nowej pracy.

- Zapomnij o nowej pracy. Wracasz ze mną, bo tam

jest twój dom.

Wydała w duchu okrzyk radości. To najmilsza rzecz,

jaką w życiu słyszała. Tam jest twój dom. Dobry Boże,

wiedziała, że bardzo trudno będzie jej wytrwać w postanowieniu,

jeśli zacznie ją przekonywać.

Odwróciła się od niego.

- Edi, ja nie zmienię decyzji - powiedziała, z trudem

wydobywając słowa. - Chcę dla siebie czegoś więcej,

niż ty masz ochotę dać.

- Gdybyś tak szybko nie uciekła...

Zakrztusiła się z oburzenia i odwracając się gwałtownie,

weszła mu w słowo:

- Nie uciekłam. Wyjaśniłam ci, co by mnie powstrzymało,

ale ty to zignorowałeś. Pozwoliłeś mi odejść!

- Bo zupełnie straciłem rezon po twoich oświadczynach,

najdroższa. Naprawdę powinnaś pamiętać, że już

nie nosisz spodni. Byłem w szoku, jeśli chcesz wiedzieć.

- Akurat! Wiedziałeś, że to musi nastąpić. Uprzedzałam

cię wcześniej o moich zamiarach i mówiłam, że niedługo

odejdę, żeby je urzeczywistnić.

- Przez „niedługo" rozumiałem „za parę lat".

- W takim razie potrzebny ci słownik - fuknęła ze

złością.

- Możliwe, ale tak naprawdę potrzebuję ciebie.

Chodź do domu...

- Przestań! - ucięła przez zaciśnięte gardło, gotowa

się rozpłakać. - Idź już stąd, Edi. Spróbowałeś namówić

mnie do powrotu, bo przecież po to tu przyszedłeś.

Ale nic z tego nie będzie. Więc już idź.

- Przyszedłem cię przeprosić i porozmawiać o małżeństwie.

- Z kim?

- Z tobą, oczywiście, mój głuptasie.

Zamachnęła się, celując pięścią w jego oko. Była

wściekła.

- Jasna cholera, czemu to zrobiłaś?! - zawołał, uchylając

się.

- Bo to nie jest temat do żartów, Edwardzie Cullenie. To

było okrutne, aż nie mogę uwierzyć, że tak powiedziałeś.

Wynoś się! I więcej mnie nie szukaj!

Zamiast spełnić polecenie porwał ją w ramiona

i mocno przytulił. Ramiona opasywały ją tak szczelnie,

że nie mogła uczynić najmniejszego ruchu. I wcale nie

był skruszony, nicpoń jeden.

- Czy to oznaczało „tak"? - zapytał z rozbawieniem.

Usiłowała się wywinąć, żeby znowu dosięgnąć jego

oczu.

- Okaż więcej tolerancji, najdroższa. - Zaśmiał się cicho.

- Nigdy nie planowałem się nikomu oświadczać,

więc nic dziwnego, że niezbyt zręcznie mi to wyszło.

Ale powinnaś znać mnie na tyle, żeby wiedzieć, że to jedyna

sprawa, z której nigdy nie stroiłbym żartów.

Znieruchomiała. Ma rację, na ten temat nigdy by nie

żartował.

- Dlaczego? - chciała wiedzieć, ciągle nie mogąc

uwierzyć, że mówi poważnie. - Wiem, że nigdy nie

chciałeś się żenić. Dałeś mi to do zrozumienia. Czemu

więc teraz zmieniłeś zdanie?

- Bo jesteś uparta. Ponieważ ty tego chcesz, a ja pragnę,

żebyś była szczęśliwa. Bo cię kocham. Ponieważ

myśl o życiu bez ciebie jest nie do zniesienia i więcej nie

chcę tego doświadczać. Bo chcę się budzić przy tobie

każdego ranka, a nie tylko wtedy, gdy dopisze mi szczęście.

Ponieważ masz w sobie wszystko, co podoba mi się

w kobiecie, Bells, dlaczego miałbym się bronić przed

tym małżeństwem? Właśnie o to siebie zapytałem i teraz

oboje znamy odpowiedź. Nie wiedziałem, że jestem

zakochany, dopóki cię nie utraciłem. Pewnie w końcu

uświadomiłbym to sobie, ale lepiej wcześniej niż później.

A więc czy wyjdziesz za mnie i pozwolisz, abyśmy stworzyli

rodzinę?

Odchyliła się, patrząc na niego z uwagą.

- Mówisz szczerze? Naprawdę mnie kochasz?

- Bardziej, niż potrafię wyrazić to w słowach.

- Mówili ci, żeby im nie przeszkadzać. Cholernie że-

nujące wysłuchiwać takich ckliwych wyznań - zagrzmiał

za nimi głos Anthony'ego, który wraz z Carlisem

ukazał się w drzwiach.

Edward odwrócił się i uśmiechnął do ojca i wuja.

- Pogratulujcie mi. Zgodziła się za mnie wyjść. -

I zwrócił się szeptem do Bells: - Zgodziłaś się, prawda?

- Tak - odszepnęła, bezgranicznie szczęśliwa. - Zdecydowanie

tak.

- A niech mnie! - odezwał się Carlise. - Nie sądzę,

żeby Jasonowi przeszło coś takiego przez głowę, kiedy

wygłaszał swoją tyradę. Ale to rozwiązuje dylemat.

- Jaki dylemat?

- Jason wie, kim ona jest.

- Że pochodzi stąd?

- Nie. Wie, kim naprawdę jest.

Dzikie kwiaty dojrzałego lata zaścielały pola wzdłuż

drogi przez Somerset. Od Londynu dzielił ich cały dzień

jazdy i poranek następnego. Bells niewiele widziała

podczas podróży. Żyła jak we śnie, targana emocjami.

Rozpierało ją szczęście. Nigdy nie doświadczyła takiego

stanu. Edward ją kocha. Ożeni się z nią. Spełni jej

marzenia. Nie wiadomo, jak wytrzymałaby taki nadmiar

szczęścia, gdyby nie równoważył go lęk.

Bała się, że to nieprawda, że Jason Cullen się pomylił.

Obawiała się, że to nieprawda, iż matka jeszcze żyje.

Podobno mieszka w majątku swej matki w Somerset, ale

nikt jej nie widział, odkąd tam wyjechała piętnaście lat

temu. Mogła umrzeć, może na próżno udali się w podróż.

Z drugiej strony Bells bała się, że jeśli matka

żyje, może nie uwierzyć, iż ona jest jej córką. Nie było na

to dowodu prócz pewnego podobieństwa. Dlaczego

wielka dama, hrabianka z domu, wdowa po baronie,

miałaby w dziecku ulicy rozpoznać własną krew?

Carlise Cullen uparł się, żeby jechać z nimi.

- Pannie potrzebna jest przyzwoitka, teraz gdy wiemy,

kim jest - oznajmił synowi.

Edward nie wydawał się zachwycony takim obrotem

sprawy, a Bells na pewno by się obruszyła, gdyby nie

była taka oszołomiona. Nie mieli jeszcze pewności, kim

jest, tylko domysły. To, że tragedia Renne Swan przypominała

historię Bells, niczego nie dowodziło. Mógł

to być zwykły zbieg okoliczności.

- Lady nie było w domu, gdy jej mąż Charlie został

zamordowany. Przyjechali na krótko do Londynu, ale ją

wezwano do Somerset. Jej babka przewróciła się, czy coś

w tym rodzaju. Wszystkie gazety rozpisywały się o tym

zabójstwie, jak zakładano, dokonanym przez szaleńca,

który włamał się do ich londyńskiego domu i mordował

wszystkich, którzy wpadli mu w ręce. Śmierć ponieśli

mąż Renne, Charli, i kilkoro służących. Nigdzie nie odnaleziono

córki ani jej niańki, ale na podstawie krwawych

śladów sądzono, że też zostały zabite, a następnie

ich ciała wywleczono z domu. Właśnie to, że część

zwłok zabójca zostawił w domu, a część gdzieś ukrył,

świadczyło, że zbrodnia była dziełem szaleńca. Nie doszukano

się żadnych motywów tej krwawej łaźni.

- Jak to możliwe, że jej nie rozpoznałeś? - Edward zapytał

ojca. — Nie było cię w tamtym czasie w Londynie?

- To dość romantyczna historia - odparł Carlise. - Pamiętam

moje rozczarowanie, że nie udało mi się poznać

lady Renne. Miała niezwykle krótki sezon, uczestniczyła

tylko w jednym wieczorku, na którym akurat był

Jason. Najwyraźniej Charlie Swan musiał już ją znać

i podążył za swą wybranką do Londynu, żeby poprosić

o rękę. Przyjęła oświadczyny i następnego dnia wyjechała

do domu. Osiedli w jego wiejskiej posiadłości

w Hampshire, gdzie urodziła się im córka. Od czasu

do czasu zaglądali do Londynu, ale mało bywali w towarzystwie

i dlatego tak niewielu ludzi pamięta lady

Renne.

Bells z roztargnieniem słuchała tej historii, ale na

razie dziewczynę paraliżował strach.

Gdyby nie obecność Edwarda, który przez całą podróż

czule ją obejmował, pewnie by się załamała. Dławiący

w gardle strach narastał w miarę zbliżania się do

Somerset. Gdyby mogła jasno myśleć, chyba rzuciłaby

się do ucieczki.

Dwór, gdy w końcu do niego dotarli, sprawiał imponujące

wrażenie; od dwukondygnacyjnego frontonu odchodziły

dwa niższe skrzydła. Porośnięty bluszczem budynek

zbudowano z szarych kamiennych ciosów. Wokół

rozciągał się idealnie utrzymany trawnik, na nim rosły

majestatyczne dęby. Ten widok jeszcze spotęgował lęk

Bells. Nigdy dotąd nie widziała takiej monumentalnej

budowli służącej za mieszkanie.

Nie wpuszczono ich do środka. Bells była zadowolona,

gdy usłyszała, że lady Swan pod żadnym pozorem

nie przyjmuje gości. Kamerdyner pozostał nieugięty.

Nazwisko Cullen nie zrobiło na nim wrażenia.

Jeszcze chwila, a zamknąłby im drzwi przed nosem,

gdyby zniecierpliwiony Edward nie wysunął przed siebie

Bells, która chowała się za jego plecami.

- Myślę, że lady Swan zechce zobaczyć się z córką -

powiedział.

Beznamiętna twarz kamerdynera wyraźnie pobladła,

gdy jego wzrok spoczął na Bells.

- Proszę wejść - odezwał się po chwili drżącym głosem.

- Pani jest w ogrodzie za domem. Zaprowadzę...

- Wystarczy, że wskażesz nam drogę - przerwał mu

Edward, nadal poirytowany jego zachowaniem.

Nie znaleźli jej w ogrodzie. Jeden z pracowników

wskazał im staw ukryty za kępą drzew, mówiąc, że pani

często się tam przechadza.

Bells opierała się i trzeba ją było ciągnąć za rękę.

W końcu stanęła, nie chcąc uczynić ani kroku dalej. Edward

zatrzymał się, ujął ją pod brodę i widząc, jaka jest

blada, otoczył ramieniem.

- Nie mogę. Zabierz mnie do domu - błagała.

- Czego się boisz?

- Znienawidzi mnie. Nie może chcieć kogoś takiego

jak ja za córkę. Za późno i dla niej, i dla mnie, żebyśmy

się stały rodziną.

- Wiesz, że to nieprawda, ale nigdy nie będziesz mieć

całkowitej pewności, jeżeli nie staniesz z nią twarzą

w twarz. - I łagodniejszym tonem dodał: - A jeśli to

prawda, masz jeszcze mnie.

Przytuliła się do niego. Poczucie szczęścia, stłumione

przez strach, wzięło górę, wzmacniając ją i na powrót

dodając odwagi.

Pozwoliła, aby poprowadził ją ścieżką pośród kępy

rzadko stojących drzew na drugą stronę, gdzie czekał

Carlise.

- Nie poznajesz tej posiadłości? - zagadnął Edward,

żeby odwrócić jej uwagę.

- Nie. Nic nie wydaje mi się znajome. Jest taka

ogromna jak na miejsce do mieszkania.

- Właściwie jest raczej niewielka.

- Kłamca.

- Naprawdę, miła i przytulna.

Żachnęła się i... nagle wstrzymała oddech. Nad stawem

rozciągała się łąka porośnięta kwiatami, a po niej

szła dama o białozłotych włosach.

- O mój Boże, Edi, to jest mój sen! Ja tu byłam...

z nią.

Znowu musiał ciągnąć swoją towarzyszkę, bo nogi

odmówiły jej posłuszeństwa. Carlise szedł parę kroków

przed nimi. Obaj mężczyźni nie zamierzali pozwolić,

aby uniknęła tego spotkania.

Dama stąpała powoli pośród kwiatów, odwrócona do

nich plecami. Głęboko pogrążona w myślach, nie usłyszała

ani nie dostrzegła ich obecności.

Na pierwsze słowa Carlisa zareagowała cichym okrzykiem

i raptownie się odwróciła.

- Lady Renne, proszę pozwolić, że się przedstawię.

Carlise Cullen, do usług. Wiele lat temu poznała pani

mego starszego brata, Jasona.

- Nie przypominam sobie, ale mniejsza z tym. Nie

przyjmuję gości. Proszę odejść, sir. Zakłóca pan mój

spokój.

Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Ledwo zaszczyciła

spojrzeniem Carlisa, na Edwarda nawet nie spojrzała

i nie zauważyła Bells chowającej się za jego plecami.

Naprawdę nie przyjmowała gości; nie zapytała

nawet, po co przyjechali i jak udało im się obejść kamerdynera.

- Możemy już sobie stąd pójść? - zapytała Bells

drżącym głosem.

Usłyszał ją Carlise.

- Szlag by to trafił! - zaklął pod nosem, po czym

zawołał za oddalającą się damą: - Nie po to jechaliśmy

tutaj aż z Londynu, żebyśmy się dali tak zbyć. Pani, nie

zważaj na mnie, ale miej wzgląd na moją przyszłą synową.

Jest uderzająco podobna do... pani.

Dama odwróciła się po raz drugi. Nie wydawała się

zaskoczona słowami Carlisa. Właściwie sprawiała wrażenie

wzburzonej.

- Proszę nie uważać mnie za naiwną, sir. Zapewniam,

że dawno przestałam być łatwowierna. Myśli pan,

że pierwszy przychodzi tu wmawiać mi, że to moja córka,

tylko po to, żeby rościć sobie prawa do majątku

mego męża? Za pierwszym razem byłam załamana. Przy

drugim miałam się na baczności, ale nadal chciałam

wierzyć, że odnalazłam córkę. Po trzecim porzuciłam

nadzieję. Wie pan, co to znaczy stracić nadzieję?

- Tego nie mogę powiedzieć. Jednak nie przyjechaliśmy,

żeby panią o czymkolwiek przekonywać. Nie ma

takiej potrzeby. Ta dziewczyna wkrótce wejdzie do naszej

rodziny. Sami potrafimy zadbać o jej członków i niczego

od pani nie potrzebujemy.

- W takim razie czego chcecie?

Carlise wzruszył ramionami.

- Myślę, że ona pragnie odzyskać matkę. Ale zaczynam

się obawiać, że lepiej jej będzie bez niej.

Dama znieruchomiała.

- Niczego za mnie nie zakładaj, bracie - odezwała

się Bells. -1 nie obrażaj jej.

- Czyżbyś wreszcie przestała się mnie bać? - zauważył

oschle Carlise, unosząc brew.

Bells zaczerwieniła się i schowała z powrotem za

plecy Edwarda. Stwierdzeniem: „Sami potrafimy zadbać

o jej członków" Carlise Cullen zaskarbił sobie dozgonną

sympatię dziewczyny. Już się go wcale nie bała.

Nadal jednak nie miała odwagi stanąć przed matką.

Renne usłyszała głos Bells, jednak nadal widziała

jedynie jej spódnicę zza nóg Edwarda.

- Czemu ona się chowa? - zwróciła się do niego.

- Bo się boi, że pani jej nie zechce - odparł Edward. -

Wiele lat temu straciła pamięć. Tylko czasem coś sobie

przypomina.

- Proszę sobie darować - zbyła go drwiąco Renne. -

Już wcześniej dane mi było słyszeć takie wykręty.

Edward nie odpowiedział. Odwrócił się do Bells

i ujął ją za podbródek.

- Tylko pogarszasz sprawę. Będzie potem żałować

tego, co powiedziała.

- Albo każe nam odejść.

- Najwyżej. Wrócimy do domu, pobierzemy się i zaczniemy

sprowadzać na świat dzieci. - Odsłonił zęby

w uśmiechu. - Kochanie, jeżeli ma tak powiedzieć niech

to się stanie jak najprędzej. Odwlekanie niczego nie

zmieni.

Bells jęknęła. Oczywiście miał rację. Przedłużający

się strach doprowadzał ją do mdłości. Wysunęła się zza

niego i ujrzała rozgniewaną twarz matki. Poczuła się tak,

jakby jej serce uderzyło o ziemię.

Renne, spodziewając się kolejnego rozczarowania,

była na nich zła za próbę mistyfikacji. Upłynął jakiś

czas, nim spojrzała na Bells, wnikliwiej jej się przyjrzała

i wtedy szok odebrał jej mowę. Zobaczyła siebie

sprzed dwudziestu lat, niemal identyczną, a zarazem

dziecko, które, jak sądziła, utraciła na zawsze.

Bells odwróciła się; spełniły się jej najgorsze obawy.

Zarzuciła Edwardowi ramiona na szyję i ukryła twarz

na jego piersi.

- Zabierz mnie do domu - poprosiła zdławionym

głosem, z trudem wydobywając słowa.

Nie rozpłacze się. Nie będzie płakać na oczach Renne

Swan. Później...

- Bells!

Obejrzała się. Matka wyciągała do niej rękę. Była wyraźnie

wstrząśnięta. Śmiertelna bladość pokrywała jej

policzki.

- Mój Boże, Bells, to naprawdę ty?

Polały się łzy. Bells postąpiła jeden krok, potem

drugi, a resztę dzielącej je odległości pokonała biegiem,

nie kryjąc się z płaczem, który przeszedł w głośnie łkanie,

kiedy ramiona matki zamknęły się wokół niej, miażdżąc

ją ze wzruszenia. Rozpoznała zapach, czułość -

przypomniała sobie, jak bardzo była tutaj kochana. Wróciła

do domu.

Duża, wygodnie urządzona, schludna bawialnią wyglądała

na rzadko używaną. Renne wraz z Bells siedziały

na kanapie, a Edward na ukos od nich w fotelu.

Carlise stał na uboczu przy zimnym kominku, obserwując

i rzucając uwagi czasem potrzebne, a czasem nie.

Renne trzymała Bells za rękę. Nie puściła jej od

chwili, gdy przyprowadziła gości do domu. Ciągle popłakiwała;

za każdym razem, gdy spojrzała na córkę, łzy

napływały jej do oczu i dlatego wolała skupić wzrok na

Edwardzie. Bells również popłakiwała; niewiele jej było

potrzeba. Odzyskała matkę. Odnalazła swą tożsamość

i powróciła do swego prawdziwego życia. Cały czas czekała,

kiedy skończy się ten sen, ciągle nie mogąc uwierzyć,

że spełniło się jej największe marzenie.

Zdążyła już opowiedzieć swe koleje losu w drodze

do domu. Renne niemal natychmiast o to zapytała,

pragnąć poznać całą historię. Nie wydawała się zaskoczona,

kiedy jej wysłuchała. Zrozumiała, dlaczego nie

odnalazła Bells. Nie przyszło jej na myśl, żeby szukać

w najpodlejszym ze slumsów.

- Uznałam, że nie żyjesz - mówiła. - Po latach poszukiwań

straciłam w końcu nadzieję. I wtedy zaczęły

zjawiać się te oszustki. Miały twoje oczy, wszystkie trzy.

Innego podobieństwa nie było. Kolor włosów, podobnie

jak wygląd, może się zmienić z upływem lat. Tylko oczy

pozostają te same. Były wyraźnie poinstruowane przez

kogoś, kto dobrze zna moją rodzinę.

- Ile ich było? - zapytał Carlise.

- Trzy. Pierwsza dziewczynka miała dziesięć lat i tej

najdłużej dałam się zwodzić. Następna pojawiła się po

pięciu latach, a ostatnia dwa lata później. Miałam wrażenie,

że to kuzyn Charliego wyszukuje te dziewczyny

i szkoli je, co i jak mają mówić. Chciał przejąć tytuł i ma-

jatek mojego męża. Myślę, że gdy nie udało mu się doprowadzić

do oficjalnego uznania Izabelli za zmarłą,

postanowił stworzyć nową Bells, którą mógłby kontrolować

albo uśmiercić, po to by zyskać namacalny dowód,

że nie żyje.

- Właśnie się nad tym zastanawiałem - wtrącił Edward.

- Po piętnastu latach powinna zostać na mocy prawa

uznana za zmarłą.

- Próbował uzyskać takie orzeczenie i był wściekły,

gdy jego wniosek został odrzucony. Wtedy żyła jeszcze

moja babka, a ona była zaprzyjaźniona z sędzią.

- Czy ten kuzyn był jedynym krewnym twego

męża? - spytał Carlise.

- Tak. W trzeciej linii, w dodatku z nieprawego łoża,

i dlatego dzieci Bells miałyby przed nim prawo do

tytułu. Przeszedłby na niego, gdyby Bells uznano za

zmarłą, zanim zdążyłaby urodzić potomstwo. Masz

dzieci? - zwróciła się do córki.

Bels spłonęła rumieńcem.

- Nie, jeszcze nie.

- Ale już niedługo będzie miała - wtrącił Edward

z szerokim uśmiechem.

- Pewnie nie mogę zapobiec temu małżeństwu? -

westchnęła Renne. — Dopiero ją odnalazłam i już muszę

stracić?

- Nie, lecz możesz przeprowadzić się do Londynu

i zamieszkać z nami - zaproponował Edward.

- To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony - odparła

Renne. - Ale nie mogę narzucać się nowożeńcom.

Jednak przeprowadzę się z powrotem do Londynu, jeżeli

tam zamierzacie zamieszkać, będę więc mogła często

widywać się z Bells. Kazałam rozebrać nasz stary

dom i nigdy go nie odbudowałam. Świadomość tego, co

się tam stało... - Zawiesiła głos i zadrżała. - Ale teraz

mogę go zbudować na nowo. Grunt nadal jest mój.

- Nie pamiętam tego domu - wyznała Bells.

- Nic dziwnego. To był twój pierwszy wyjazd do

Londynu. Zdążyliśmy tam pobyć zaledwie kilka dni,

które upływały ci głównie na zakupach i spacerach po

parku, do którego chodziłaś z nianią. Niedługo przebywałaś

w domu do tamtego wieczoru, kiedy doszło do

morderstwa. Nie wątpię, że też bym zginęła, gdyby

moja babka nie złamała wtedy nogi. Byłyśmy bardzo

zżyte, była jedyną bliską mi osobą. Moi rodzice osierocili

mnie w dzieciństwie i babka wzięła mnie na wychowanie.

Dlatego nie zaznałabym spokoju, nie sprawdziwszy,

jak się czuje.

- A więc przebywałaś tutaj, kiedy wydarzyła się

tamta tragedia?

- Nawet nie zdążyłam dojechać. Opuściłam Londyn

po południu, natomiast, tak, wiadomość zastała mnie

tutaj. Byłam zdruzgotana. O mało nie utraciłam zmysłów.

Charlie był miłością mego życia. Znałam go od dziecka.

Tu niedaleko znajduje się jego rodzinna posiadłość.

Na sezon do Londynu wybrałam się wyłącznie po to,

aby sprowokować go do oświadczyn. Byliśmy już zakochani,

ale uświadomienie tego zajęło mu trochę czasu.

Przy życiu utrzymywała mnie wtedy tylko nadzieja, że

Bells nie zginęła. A jednocześnie już sam brak wiedzy

o tym, co się z nią stało, był dla mnie torturą.

- Gdyby panna Jane nie umarła, na pewno przywiozłaby

mnie do ciebie - powiedziała Bells.

- O tak, niewątpliwie. To była dobra kobieta. Dlatego

tak trudno mi było zachować nadzieję. Po jakimś czasie

zaczęłam podejrzewać, że coś musiało jej to uniemożliwić.

A ty byłaś za mała, aby sama odnaleźć drogę

do domu. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że mogłaś

całkowicie utracić pamięć.

- Odkąd poznałam Edwarda, zaczęłam ją stopniowo

odzyskiwać. Przypomniałam sobie tamten park,

w którym się bawiłam. I moje imię, chociaż wcale mi się

nie spodobało.

- Nam też się nie podobało - Renne się roześmiała. -

To imię matki Charliego, więc musieliśmy tak cię nazwać.

Ale nawet on nie bardzo się tym przejmował i pierwszy

zaczął wołać na ciebie „Bells".

Bells uśmiechnęła się i z wahaniem opowiadała

dalej:

- I rozpoznałam mężczyznę, który napadł na dom

tamtego wieczoru, kiedy mnie odnalazł i ponownie usiłował

zabić.

Renne pobladła.

- Kiedy to było?

- Bardzo niedawno. Zginął jednak podczas tej próby

i nie dowiedzieliśmy się, kim był.

- Zawsze podejrzewałam kuzyna Charliego. Jedynie

on odniósłby korzyść z tej śmierci. I od początku go nienawidził.

Jednak nie było sposobu, żeby to udowodnić.

Nawet przebywał poza Londynem, kiedy to się stało.

- Czy przypadkiem nie nazywa się lord Jeams Smith?

- Tak, Jeams Smith, tyle że nie jest lordem. Skąd

wiesz? Nigdy go nie poznałaś. Z powodu swej nienawiści

do Charliego ani razu nas nie odwiedził po twoich

narodzinach, a my nigdy o nim nie wspominaliśmy.

Sama widziałam go zaledwie kilka razy przed naszym

ślubem. Wręcz wyczuwało się jego niechęć, kiedy znalazł

się w pobliżu Charliego. Nigdy nie starał się jej ukryć.

- Mieszkał w imponującej rezydencji pod Londynem

i podawał się za lorda - wyjaśnił Edward. - Naturalnie

nikomu nie przyszło na myśl, żeby sprawdzić jego pochodzenie.

Przez długi czas parał się hazardem i kradzieżą

biżuterii, dlatego mógł pozwolić sobie na takie

wystawne życie.

- I on także próbował mnie zabić - uzupełniła Bells

. - Chcieliśmy go złapać na kradzieży, bo wiedzieliśmy,

że jest złodziejem. Kiedy mnie jednak zobaczył,

rozpoznał, a właściwie ujrzał we mnie ciebie, więc odgadł,

kim jestem. Wspomniał o tamtym drugim mężczyźnie,

napomknął, że nie udało mu się mnie zgładzić,

bo okazał się tak samo nieudolny jak piętnaście lat

wcześniej. Edward mu przeszkodził, zjawiając się w samą

porę. Wtedy właśnie się dowiedziałam, że to on

przed laty nasłał tamtego zbira, który miał mnie zabić.

Nie mogliśmy mu jednak niczego udowodnić, no i nie

znaliśmy motywu.

- Mć>j Boże, a więc jednak miałam rację - powiedziała

Rene. - Postawię go przed sądem!

- Najpierw musisz się ustawić w kolejce - zauważył

Carlise. - Młodzi już wsadzili go do aresztu za kradzież

tudzież za usiłowanie zabójstwa.

- W takim razie dopilnuję, aby zmieniono zarzut na

zabójstwo. Teraz, kiedy mam pewność, kto opłacił zabójcę

mego Charliego, już nie ujdzie kary.

- Lady Renne, może pani być pewna, że jego dni są

policzone - zapewnił Carlise. - Moja rodzina jest tym także

żywotnie zainteresowana, skoro Bells wkrótce do

niej wejdzie.

- Ach, kolejne przypomnienie, że niedługo ją utracę.

Lecz do dnia ślubu będzie mieszkać ze mną. Przypuszczam,

że nie zgodzicie się przełożyć wesela?

Edward już jęknął skrycie po uwadze: „Będzie mieszkać

ze mną".

- Ni diabła, to niemożliwe - oznajmił swej przyszłej

teściowej.

Skarciła go syknięciem. Natomiast Bells posłała mu

promienny uśmiech, zanim zwróciła się do matki.

- Właśnie sama miałam powiedzieć: „Ni diabła, to

niemożliwe".

- A więc go kochasz? - zapytała łagodnie Renne.

- O tak, całym sercem.

- Dzieci, nie róbmy się ckliwi przed kolacją - rzucił

sucho Carlise, krzywiąc się. - I pamiętajcie, że do dnia

ślubu macie osobne sypialnie. Muszę poważnie traktować

swą rolę opiekuna.

Tym razem Edward jęknął całkiem donośnie.

Pobrali się pod koniec sierpnia. Zapowiedzi ukazały

się zarówno w hrabstwie, gdzie mieszkała Renne, jak

i w Londynie, wprawiając w zdumienie towarzystwo.

Co prawda krążyły pogłoski, że Edward emabluje piękność

z rodziny Langtonów, ale nikt nie przypuszczał, że

naprawdę da się zakuć w małżeńskie okowy.

Bells odkryła, że Rosi Hale jest niezrównana,

jeśli chodzi o pomoc w niezręcznych sytuacjach, gdy

tłumaczyła, dlaczego Bells przedstawiono towarzystwu

jako krewną Victori Langton, skoro jest córką Renne

Swan - co niewątpliwie należało uznać za sytuację

niezręczną. Tymczasem Rosi bez zająknienia oznajmiła,

iż zapomniała wspomnieć, że Langtonowie zaadoptowali

Bells i wychowali ją jak własną córkę, ponieważ

w tamtym czasie zdawała się nie mieć żadnej

rodziny.

Ślub był imponujący. Renne, która przez tyle lat myślała,

że nigdy nie będzie miała szansy wyprawić córce

wesela, przeszła samą siebie.

Bells miała do wyboru albo nową suknię w wybranym

przez siebie fasonie, albo suknię ślubną Renne. Ponieważ

nigdy nie wybiegała myślami tak daleko, a właściwie

sądziła, że nie będzie mieć prawdziwej ślubnej

sukni, bo nie liczyła na wystawną uroczystość, zdecydo-

wała się na suknię matki. Uszyta z bladoniebieskiego

atłasu delikatnego jak jedwab i przybrana gipiurą, była

zbyt piękna, żeby z niej zrezygnować. A w dodatku idealnie

na nią pasowała! Dopiero po jakimś czasie spostrzegła,

że są tego samego wzrostu. Właśnie z powodu

wzrostu Renne niechętnie debiutowała w Londynie,

a po oświadczynach Charliego natychmiast opuściła

miasto. Zawsze ją krępowało, że tak wybujała. Mąż nie

był od niej wyższy, a więc Bells odziedziczyła wzrost

po matce.

Zadziwiające, jak bardzo się do siebie zbliżyły w ciągu

tych kilku tygodni przed ślubem. Łączyło je pragnienie

wzajemnego obdzielania się ciepłem i miłością. Renne

chciała poznać dokładnie ten okres życia Bels,

który ją ominął. Rozmawiały ze sobą bez końca, czasami

aż do świtu. Śmiały się i popłakiwały. Bells przypominała

sobie coraz więcej szczegółów z tamtych pierwszych

lat, które spędziła z rodzicami. Boże, jak cudownie

było odzyskać matkę!

Podczas gdy Bells nie posiadała się z radości, Edward

nie był szczęśliwy. Grzecznie odesłano go do domu!

Usłyszał, że tylko będzie zawadzał, a skoro spędzi ze

swoją wybranką całe życie, może wytrzymać te kilka tygodni,

co go w najmniejszym stopniu nie pocieszyło.

Codziennie przysyłał jej list)', jakby zapomniał, że ona

nie umie czytać. Dopiero potem się dowiedziała, że

umyślny, który doręczył pierwszy list, miał jej przekazać,

aby je wszystkie zachowała, bo Edward przeczyta je

dla niej po ślubie, lecz posłańca tak oszołomił uśmiech

Bells, że zapomniał ją o tym powiadomić. Tak więc

dzień w dzień matka odczytywała jej listy, co rusz się

przy tym rumieniąc. Bells jednak, zafascynowana siłą

jego namiętności, chłonęła ich treść, w ogóle tego nie dostrzegając.

Kochał ją, naprawdę ją kochał. Zastanawiała się, czy

kiedykolwiek przestanie ją to zdumiewać. I był nieszczęśliwy

z powodu ich chwilowej rozłąki; wyznał, że

nawet po raz pierwszy w życiu się upił. Hmm, miał co

do tego pewne wątpliwości, lecz jego ojciec, dwaj wujowie

oraz Jacob twierdzili, że był pijany, a więc musiała

dopuścić taką możliwość.

Renne zaskoczyła Bells, sprowadzając Laurenta,

Emily oraz dzieci. Posłała po nich dwa powozy i nie zamierzała

pozwolić im, żeby wrócili do Londynu. Postanowiła

zrealizować pomysł Bels i sama wspierać sierociniec.

W okolicy leżały dwie posiadłości należące do

Charliego, które obecnie przypadły Danny, i jedna z nich

idealnie nadawała się na miejsce dla dzieci. Ochronkę

miał prowadzić Laurent, oczywiście pod nadzorem

Renne.

Z początku tych dwoje nie było w najlepszych stosunkach.

Laurent wzdragał się przed przyjęciem pracy

u jaśnie pani. Ona miała mu za złe, że wychowywał jej

córkę. Gdy wreszcie przywykli do siebie, wzajemna niechęć

przygasła i wspólnie opracowywali szczegóły dotyczące

ochronki.

Służba domowa Edwarda też została zaproszona

na ślub. W końcu oni wszyscy byli przyjaciółmi panny

młodej. Bells postanowiła zaproponować Claire zmianę

pracy, uważając, że czułaby się szczęśliwa, zajmując

się dziećmi. I miała rację. Claire z radością przystała na

propozycję i od razu znalazła wspólny język z Laurentem.

Zazwyczaj wszystkim potrzeba było czasu, żeby

przywyknąć do niego, lecz Claire, teraz pewna siebie,

nie pozwoliła się zastraszyć.

Laurent, wystrojony na ślub w elegancki garnitur,

zmienił się nie do poznania. Ogolił się na tę okazję

i czuł się wręcz onieśmielony własnym wyglądem.

Bells przypomniała sobie, dlaczego przez tyle lat

myślała o nim jak o rodzinie. Zdążyła mu już wybaczyć,

że ją wyrzucił, tym bardziej że gdyby tego nie zrobił,

prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczyłaby Edwarda.

Była podopieczna wprawiła Laurenta w bezgraniczne

zdumienie prośbą, aby poprowadził ją nawą

przybraną kwiatami do ołtarza i tam oddał przyszłemu

mężowi.

Emily, również wystrojona w nową sukienkę, płakała

rzewnymi łzami podczas ceremonii. Bels też uroniła

kilka łez pod ślicznym welonem, bo nie posiadała się ze

szczęścia, składając przysięgę, która na zawsze połączyła

ją z Edwarde Cullenem. Może nie znalazła powszechnie

szanowanego męża, tak jak to sobie na początku zaplanowała,

ale zdobyła mężczyznę, który miał o wiele

więcej do zaofiarowania i był najbardziej pożądanym

kawalerem w całym Londynie, a od tej chwili należał

wyłącznie do niej.

Edwardowi nie pozwolono zobaczyć się z nią przed

ślubem. Przyjechał wieczorem w dniu poprzedzającym

ceremonię, ale Bells wcześnie poszła spać, a następnego

dnia rano była zajęta szykowaniem się do ślubu. Ujrzał

ją po raz pierwszy po kilku tygodniach rozłąki, kiedy

stanęła przy nim przed ołtarzem, nic więc dziwnego,

że pocałunek po ogłoszeniu ich mężem i żoną trwał nieco

za długo i nie pomogły znaczące pokasływania; dopiero

pastor go przerwał, kładąc ciężką rękę na ramieniu

oblubieńca, bo chciał złożyć młodej parze gratulacje.

Uczynił to z taką werwą, że o mało oboje się nie przewrócili.

Wszyscy Cullenowie jak jeden mąż stawili się na ślub

i Danny wreszcie poznała tych członków rodziny, których

dotąd nie miała okazji spotkać, łącznie z dziećmi,

ponieważ poprosiła, żeby pozwolono im uczestniczyć

w uroczystości. Klan Cullenow był liczniejszy, niż sądziła,

a od tej chwili ona też do niego należała, więc

spełniło się jej kolejne życzenie, czyli posiadanie dużej

rodziny. Właściwie gdy zdobyła Edwarda i odnalazła

matkę, uznała, że spełniły się wszystkie jej marzenia

i nadzieje oprócz jednej. Napomknęła o tym Edwardowi

w nocy, gdy leżeli w wielkim łożu w jej domu, który był

jednocześnie domem rodzinnym jej ojca, a teraz miał należeć

do niej do chwili, kiedy jej syn osiągnie odpowiedni

wiek, aby go dostać wraz z tytułem barona.

Właśnie spędzili kilka godzin, nadrabiając czas stracony

na rozłące. Pościel kłębiła się w nieładzie. Bells

leżała z głową wspartą na piersi Edwarda, a on ciasno

oplatał ją ramionami. Nie czuła się ani trochę zmęczona,

podobnie zresztą jak on.

- Będziemy musieli dobrze przewietrzyć ten dom.

Nadal pachnie tu stęchlizną - mówił Edward.

- Dopiero niedawno go wysprzątano, a przez tyle lat

stał zamknięty - wyjaśniła Bells i po namyśle spytała:

- Chciałbyś tu zamieszkać?

- Nie - odparł. - A po chwili milczenia zapytał: -

Ary?

- Nie. Wolę twój dom. Łatwiej go posprzątać.

Usiadł gwałtownie i spojrzał na nią z groźną miną.

- Bells, nawet o tym nie myśl. Mówię poważnie.

Koniec biegania z miotełką z piór.

Zbyła go śmiechem i pociągnęła z powrotem na poduszki,

układając się wygodnie na jego piersi.

- Żartowałam. Jestem w pełni świadoma mojej wysokiej

pozycji.

- Dobrze, że ja o niej nie wiedziałem, zanim poprosiłem

cię o rękę - bąknął. - Bo prawdopodobnie bym się

na to nie zdobył.

Teraz ona z kolei usiadła.

- A to dlaczego? - chciała wiedzieć.

- Ponieważ, moja droga, twoja matka nie pozwoliłaby

mi się do ciebie zbliżyć, a więc nie poznałbym cię

lepiej, no i nie zakochałbym się. Dalej wiódłbym beztro-

skie życie, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jakie puste

byłoby bez ciebie.

Przez chwilę ważyła w myślach jego słowa.

- Kiedy lepiej bym cię poznała, byłbyś mile widziany

rzekła, śmiejąc się.

- Nie liczyłbym na to, kochanie. Wzięłaby mnie pod

lupę i uznała, że taki nicpoń jak ja nie jest godny jej córki.

Bo, jak wiesz, mogłabyś znaleźć bardziej utytułowanego

męża - takie jest myślenie matek.

- Najpierw chciałabym nią zostać, żeby się dowiedzieć.

- Zostać kim?

- Matką. - I dodała szeptem: - Edi, chcę mieć

dziecko. Twoje dziecko.

Z głębokim westchnieniem porwał ją w ramiona

i przed pocałunkiem wyszeptał żarliwie:

- Bells z największą przyjemnością spełnię to życzenie.

Zapewniam cię.

- To będzie również moja przyjemność, więc czy

moglibyśmy dziś jeszcze trochę nad tym popracować?

- Dzisiaj, jutro i każdego dnia, aż przenicują cię wymioty.

- Nie będę mieć porannych mdłości. Mama mówiła,

że ani ona, ani babcia nie miały.

- Nie są upadłością rodzinną? No cóż, to nie jedyna

rzecz, za którą jestem wdzięczny twojej matce.

- Przypadłością - podsunęła Bells.

- Co?

- Nie są przypadłością rodzinną. - Posłała mu szeroki

uśmiech. - Miło jest dla odmiany poprawić ciebie. -

T naśladując jego mimikę, dodała: - Naprawdę miło.

Edward zaniósł się śmiechem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
591 Greene Carolyn Uroczy nicpoń
I KOMUNIA - RÓŻNE DZIĘKCZYNIENIA RODZICÓW, KATECHEZA, I Komunia - Scenariusze uroczystości
PASYJNE, katecheza, UROCZYSTOŚCI i OKOLICZNOŚCIOWE
Dzień Kobiet, scenariusze uroczystości, inscenizacje
przedst. Brzydkie kaczątko, scenariusze uroczystości, przedstawienia
SCENARIUSZ UROCZYSTOSCI ZAKONCZENIA, szkolne, uroczystości, Scenariusze inscenizacji
bal karnawał, uroczystosci
Program bierzmowania całość, scenariusze uroczystości
Scenariusz 11 listopada, uroczystości, 11 listopada, niepodległość
Zaufali Jezusowi-na wizytacje biskupa, szkolne, uroczystości, SCENARIUSZE świateczne i inne
zakoń roku G3, szkolne, uroczystości, Pożegnanie klas, szkoły, Zakończenie roku
SCENARIUSZ UROCZYSTOŚCI Z OKAZJI DNIA BABCI I DZIADKA(1)
SCENARIUSZ UROCZYSTOSCI ZAKOŃCZENIA ROKU SZKOLNEGO W GRUPIE III A
Scenariusz uroczystości
SCENARIUSZ UROCZYSTOŚCI Z OKAZJI DNIA?BCI I DZIADKA GRUPA O'' 08
SCENARIUSZ UROCZYSTOŚCI ZAKOŃCZENIA KLAS VI 12
Uroczystość Najświętszego Serca Jezusowego 06 2012
Scenariusz uroczystości z okazji Dnia?bci i Dziadka
Nasz uroczy aniolek Wychowanie grzecznego dziecka aniole

więcej podobnych podstron