Na 17 września wywiad portalu konserwatyzm.pl z Janem Sadkiewiczem - autorem książki „»Ci, którzy przekonać nie umieją«. Idea porozumienia polsko-niemieckiego w publicystyce Władysława Studnickiego i wileńskiego »Słowa« (do 1939)”
17 września 2013 | Formacyjne Wywiady
Studnicki pisał, że będąc Niemcem byłby zapewne przeciwny polityce wewnętrznej Hitlera, ale jako Polak oceniać go będzie przez pryzmat polskiej racji stanu i stosunku Hitlera do Polski, a ten stosunek w latach 1933-1938 był pozytywny.
Na początku wywiadu chciałbym Panu pogratulować książki, na którą od chwili pojawienia się informacji, że ma zostać opublikowana przez UNIVERSITAS z niecierpliwością czekałem. Zacznijmy od banalnego pytania: co Pana zainspirowało do napisania tej książki? Czy przypadkiem nie była to lektura książek Stanisława Cata-Mackiewicza, które ostatnio zostały wznowione przez UNIVERSITAS, a Pan odpowiadał za ich redakcję?
Prawdę mówiąc było odwrotnie – to praca nad książką była inspiracją do zajęcia się dorobkiem Cata w szerszym zakresie. Szperając w Jagiellonce za materiałami do pracy o Studnickim trafiłem na wydaną w 1964 roku przez Instytut Literacki książkę Polityka Becka, której lektura zrobiła na mnie duże wrażenie, a jeszcze większe fakt, że od pół wieku nikt jej nie wznawiał. Zaproponowałem jej reedycję w wydawnictwie Universitas, dyrektor Andrzej Nowakowski zgodził się, a później książka cieszyła się na tyle dużym zainteresowaniem czytelników, że dostałem zielone światło na prace nad kolejnymi książkami Mackiewicza, i stąd wzięła się seria Pism wybranych. Wracając jednak do Pana pytania, tym impulsem do zajęcia się tym zagadnieniem, który najbardziej utkwił mi w pamięci, była dyskusja, jaka przetoczyła się przez łamy „Rzeczpospolitej” w maju 2009 roku, wywołana tekstem Człowiek, który mówił o honorze, opublikowanym w rocznicę sławnego przemówienia Józefa Becka z 5 maja 1939 roku. Ostateczny tytuł i zakres tematyczny książki wyklarował się w rozmowach z moim opiekunem naukowym, dr. hab. Zdzisławem Zblewskim z Instytutu Historii UJ.
Z Pana książki wyłania się obraz germanofilów jako kompletnie osamotnionego, w gruncie rzeczy nielicznego środowiska, które miało znikomy wpływ na kierunek polityki zagranicznej kolejnych rządów II RP. Jak Pan ocenia, co było przyczyną tego stanu rzeczy?
Ten wpływ nie był taki zupełnie znikomy, w końcu w 1933 roku MSZ zaczęło realizować politykę zgodną z linią „Słowa” i co najmniej do połowy 1935 roku polityka ta nie budziła zastrzeżeń „germanofilów”. Beckowi zabrakło jednak konsekwencji, determinacji – a może i przekonania do utrzymania kursu na zbliżenie z Berlinem, co wymagałoby przezwyciężenia antyniemieckich nastrojów społeczeństwa, dominującego nurtu prasy i części elity rządzącej. W Rzeszy zainicjowano w tym czasie kampanię popularyzującą Polskę i jej kulturę; u nas, wręcz przeciwnie, potęgowany był kompleks antyniemiecki, „wciąż grały grunwaldzkie melodie”, jak to opisywał Mackiewicz. To antyniemieckie nastawienie opinii publicznej, do dziś uważane za koronny argument przeciwko sojuszowi polsko-niemieckiemu, jako czynnik rzekomo uniemożliwiający współpracę czy ustąpienie przed „żądaniami” niemieckimi – było w latach 30. podsycane. Z drugiej strony trzeba przyznać, że nie zostało wykreowane z niczego – proniemiecka koncepcja Studnickiego i „Słowa” nie cieszyła się poparciem społecznym. Z tym że na pytanie o przyczynę osamotnienia zwolenników realizmu politycznego w Polsce trudno odpowiedzieć w dwóch zdaniach, na ten temat można napisać książkę. Zresztą jeden z publicystów „Słowa” napisał taką książkę, ale dopiero po wojnie.
Tytuł Pana książki, a w zasadzie jej podtytuł, sugeruje, że zwolennikami idei porozumienia polsko-niemieckiego byli wyłącznie Władysław Studnicki i redakcja „Słowa”, ale w ostatnim rozdziale książki, w którym m.in. dokonuje Pan komparatystyki opisywanych przez siebie germanofilów z innymi nurtami polskiej myśli politycznej okresu dwudziestolecia międzywojennego wspomina Pan, że podobne zapatrywanie na politykę zagraniczną prezentowali krakowscy konserwatyści oraz „młodokonserwatyści”/,,neokonserwatyści” z „Buntu Młodych” i „Polityki”. Jednak nie wspomniał Pan w swojej książce o prof. Zygmuncie Cybichowskim. Dlaczego zabrakło informacji tej postaci, którą przecież można uznać za reprezentatywną dla myśli germanofilskiej?
Nie sądzę, aby tytuł sugerował monopol publicystów „Słowa” na ideę współpracy polsko-niemieckiej, w każdym razie nie było to moją intencją. Nie ukrywam, że zależało mi na opisaniu sformułowanej właśnie w tej grupie koncepcji polityki zagranicznej – stanowiącej pewną całość: spójną, logiczną i solidnie uargumentowaną. Stojący za nią sposób myślenia był zupełnie inny od tego obecnego w środowisku narodowo-radykalnym, przede wszystkim wileńscy konserwatyści byli wolni od jakiejkolwiek fascynacji ustrojem III Rzeszy. Poza tym za cezurę końcową mojej pracy przyjąłem wybuch wojny, wobec czego nie zajmowałem się już koncepcjami współpracy polsko-niemieckiej po wrześniu 1939 roku. Wysiłki w tym kierunku podejmował przecież nie tylko Cybichowski, ale również główny bohater książki – Studnicki. Większość korzyści, jakie można było wyciągnąć ze współpracy polsko-niemieckiej, była już wtedy niestety stracona.
Kluczową postacią dla Pana książki jest Władysław Studnicki, który przez większość osób kojarzony jest wyłącznie ze swoich sympatii do Niemiec. Natomiast mało osób zdaje sobie sprawę z jego zmienności sympatii politycznych. W swoim życiorysie miał zarówno epizod socjalistyczny, ludowy jak i endecki. Jednak mimo jego ideowych peregrynacji niezmienna pozostawała jego antyrosyjska postawa – jak Pan słusznie zauważa: „Postawę antyrosyjską, ukształtowaną szybko i gwałtowanie w czasie syberyjskiego zesłania, można uznać za najistotniejszy czynnik ideowej ewolucji i działalności publicznej Studnickiego”. Jak Pan sądzi, co było powodem jego łatwości w zmienianiu sojuszników polityków? Czy taką postawę można tłumaczyć jego charakterem czy też, może to była konsekwentna i przemyślana postawa nakazująca mu wszędzie szukać sojuszników dla jego antyrosyjskości?
Myślę, że decydowała antyrosyjskość, która u Studnickiego była tak silna, że tłumiła inne uczucia. Z kolei cechy jego charakteru sprzyjały dokonywaniu politycznych wolt. Po pierwsze, Studnicki był zawsze człowiekiem idei, nigdy człowiekiem kariery. Gotów był – jak pisał o nim Mackiewicz – do człowieka, który mu wyrządził największą krzywdę, pójść z otwartymi ramionami, o ile uważał, że człowiek ten powiedział coś rozsądnego politycznie. Z drugiej strony zrażał do siebie ludzi pryncypialnością, często niezgodę co do szczegółu przenosił na niezgodę co do całości. Jedno i drugie sprzyjało dużej „rotacji” wśród jego politycznych współpracowników. Trzeba też jednak powiedzieć, że po ostatecznym ukształtowaniu orientacji proniemieckiej Studnickiego w pierwszych latach I wojny światowej trzymał się jej on już konsekwentnie do śmierci, a po rozpoczęciu współpracy ze „Słowem” grono jego ideowych przyjaciół się ustabilizowało.
Niespełnionym marzeniem Władysława Studnickiego było stworzenie silnego bloku państw Europy Środkowej-Wschodniej połączonego więzami gospodarczymi z Niemcami. Czy może Pan szerzej opisać jego koncepcję, do której urzeczywistnienia tak usilnie dążył?
Studnicki uważał związek środkowoeuropejski za konieczny ze względu na zagrożenie rosyjskie oraz zbieżność interesów ekonomicznych państw regionu. Podstawą bloku gospodarczego miało być państwo, z którym wszyscy potencjalni członkowie utrzymują stosunki handlowe, a ten warunek spełniałyby, zdaniem Studnickiego, zjednoczone Niemcy (tj. po Anschlussie). Obok Polski powinny wejść do niego państwa bałtyckie, Węgry, Rumunia, Czechosłowacja (ale po okrojeniu na rzecz Rzeszy, Polski i Węgier), Jugosławia, w dalszej kolejności Grecja, Bułgaria i Turcja, a w końcu także Włochy i Francja. Niemcom blok miał dać mocarstwowość, zbliżyć ich do samowystarczalności gospodarczej, otworzyć drogę do ekspansji w kierunku Azji Mniejszej, zapewnić ogromny rynek zbytu dla ich przemysłu a także dostawy żywności z rolniczych państw regionu. Dzięki zjednoczeniu z państwami Europy Środkowej Rzesza mogłaby dorównać pozycji Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Rosji. Z kolei małym i średnim państwom Europy Środkowej zblokowanie dawało możliwość zbytu surowców oraz produktów własnego rolnictwa i hodowli na chłonnym rynku niemieckim, a jednocześnie szansę na szybszy rozwój gospodarczy w oparciu o niemieckie inwestycje. Polska, jako drugie po Rzeszy państwo bloku, miałaby w nim uprzywilejowaną pozycję, stanowiąc oparcie dla państw mniejszych, a jednocześnie mając możliwość oparcia się na nich dla uniknięcia zdominowania przez Niemcy. Zdaniem Studnickiego Polska sama w sobie, zagrożona ze wschodu i z zachodu, nie była atrakcyjnym partnerem ani dla „limitrofów” ZSRR, ani dla Japonii. Istota porozumienia z Niemcami polegała na wykorzystaniu Rzeszy jako instrumentu podniesienia własnego znaczenia. Rzeczpospolita oparta o Niemcy, o zabezpieczonej granicy zachodniej, o dużych, dzięki współpracy gospodarczej, możliwościach rozwoju mogłaby stać się solidnym gwarantem niepodległości państw bałtyckich oraz pożądanym sojusznikiem dla Japonii, zyskiwałaby siły dla niesienia misji cywilizacyjnej na wschód i obrony Europy przed zagrożeniem rosyjskim. W koncepcji Studnickiego Polska nie powinna zaczynać od budowania struktury federacyjnej w regionie dla wzmocnienia swej pozycji wobec potężnych sąsiadów, ponieważ była na to za słaba i przedsięwzięcie takie skazane było na niepowodzenie – ale przeciwnie, przez porozumienie z jednym z tych sąsiadów należało wzmocnić swą pozycję wobec państw małych i średnich, i dopiero wtedy kreować się na ich lidera.
21 czerwca 1939 roku władze sanacyjne konfiskują cały nakład ostatniej książki Władysława Studnickiego. „Wobec nadchodzącej II wojny światowej” to niezwykła praca, wręcz dokładna przepowiednia wojennych losów Polski. Czy może Pan Czytelnikom konserwatyzm.pl przybliżyć jej treść?
Studnicki powtórzył w niej wiele tez omawianych we wcześniejszych książkach i artykułach, m.in. o ekonomicznych uwarunkowaniach współpracy państw Europy Środkowej, potrzebie pozyskania kolonii surowcowych i osadniczych, oraz wynikającej z tego konieczności wejścia Polski do osi. Przestrzegał, by niebezpieczeństwo niemieckie nie przesłaniało zagrożenia ze wschodu, że Francja jest słaba, bierna, a do tego filorosyjska, że w Wielkiej Brytanii kwestionuje się granice Rzeczypospolitej, a „gwarancje” brytyjskie miały na celu pchnięcie Wehrmachtu na wschód. Trafnie odczytał właściwą treść propozycji niemieckich – nie były nią stosunkowo błahe sprawy Gdańska i „korytarza”, ale próba uzyskania od Warszawy gwarancji neutralności w zbliżającym się konflikcie z Zachodem; dopiero brak tej gwarancji „zmuszał” Niemców do wojny z Polską, która nie była na rękę żadnej ze stron. Studnicki wciąż miał nadzieję, że konflikt uda się zażegnać bez wojny i proponował drogi wyjścia z kryzysu.
Największe wrażenie robią jednak jego przepowiednie – Studnicki właściwie przewidział cały przebieg wojny. Wciągnięcie Polski do koalicji – pisał – nie wystarczy Brytyjczykom, którzy będą działać na rzecz pozyskania Rosji. Ta pozostanie początkowo na uboczu konfliktu, korzystając być może z okazji do zagarnięcia państw bałtyckich. Stany Zjednoczona wejdą do wojny w jej trzecim lub czwartym roku. Dla Polski konflikt będzie ciężki, przyjdzie okupacja niemiecka i sowiecka, a na koniec kosztem wyczerpanego państwa wynagrodzony zostanie właściwy zwycięzca – ZSRR, któremu Zachód odda polskie Kresy. Studnicki przewidział nawet, że gen. Sikorski, za swą profrancuską postawę, dzięki protekcji Paryża zostanie w czasie wojny naczelnym wodzem.
Warto zestawić te przewidywania z fantazjami, które stały za decyzjami podjętymi w 1939 w Pałacu Brühlowskim – że Anglia nas obroni, że ZSRR nas nie napadnie, itd. Szczególnie należałoby to polecić tym, którzy bronią polityki Becka, a proniemieckie koncepcje Studnickiego uważają za mrzonki.
Fundamentalną ideą, która pozwala zrozumieć koncepcje bohaterów Pana książki jest „zasada relatywizmu” w polityce zagranicznej. Uważam, że bez jej poznania trudno oceniać koncepcje Władysława Studnickiego czy Stanisława Cata-Mackiewicza. Czy może Pan ją przybliżyć?
„Zasadę relatywizmu politycznego”, nazywaną też przez Mackiewicza „lex Bocheński”, młody publicysta „Buntu Młodych” definiował tak: „potęga państwa jest odwrotnie proporcjonalna do siły państw i narodów, z którymi ma ono sprawy sporne”. Sam Cat ujmował ją często bardziej lapidarnie pisząc, że silne państwo to takie, które ma słabych sąsiadów, a słabe państwo to takie, które ma silnych sąsiadów. W kleszczach rosyjsko-niemieckich Polska była państwem słabym, wobec czego utrzymywanie status quo, jako niezapewniającego długotrwałego bezpieczeństwa, nie mogło być najwyższym nakazem racji stanu. Wbrew popularnemu nie tylko wśród ówczesnych polityków, ale także w naszej tradycji myślenia o dwudziestoleciu międzywojennym przekonaniu, że Polska, jako beneficjent traktatu wersalskiego, powinna bronić ukształtowanej po 1918 roku konfiguracji politycznej, „germanofile” uważali II RP za państwo rewizjonistyczne, zainteresowane w zmianie układu sił w regionie. Wobec siły nacjonalizmów w ówczesnej Europie możliwości bezpośredniego wzmocnienia państwa polskiego w sferze polityki zagranicznej były jednak bardzo ograniczone – ekspansja terytorialna miała bowiem sens tylko wtedy, kiedy chodziło o przyłączanie obszarów zamieszkanych przez naród panujący w danym państwie. Polsce, już obarczonej wysokim odsetkiem mniejszości narodowych, pozostawało więc dążenie do osłabiania sąsiadów, a najlepiej – rozbicia przynajmniej jednego z nich na szereg organizmów państwowych wzajemnie się neutralizujących.
Kolejną niezwykle ważną ideą było „lex Mackiewicz”. Prosiłbym o jej przedstawienie, bo owo „prawo” jest szerzej nieznane nawet wśród osób zajmujących się polską myślą polityczną.
Obok „lex Bocheński” był to drugi fundament koncepcji sformułowanej w środowisku „Słowa”. Zgodnie z nim znaczenie polityczne Polski jest funkcją stosunków rosyjsko-niemieckich: kiedy stosunki te są dobre, kiedy istnieje współdziałanie polityczne Berlina i Moskwy, sytuacja Polski jest zła; kiedy jednak między Niemcami a Rosją wzbiera antagonizm, sytuacja Polski poprawia się, Polska odzyskuje polityczną samodzielność. Wobec tego w naszym interesie leży prowokowanie i podtrzymywanie konfliktów rosyjsko-niemieckich. Adolf Bocheński opisał pewien dość prosty teoretyczny model antagonizmów, z którego wyciągnął wniosek, że dla podtrzymania sporu danych dwóch państw należy popierać to, które jest stroną bardziej agresywną, ponieważ wzmocnienie stanowiska strony nastawionej ugodowo doprowadzi do zażegnania konfliktu. W latach 30. stroną agresywną w sporze niemiecko-sowieckim była Rzesza, a dołączenie przez Polskę do bloku antyniemieckiego, zgodnie z przewidywaniami „germanofilów”, sprowokowało sojusz Berlina i Moskwy, czyli – dla Polski – najgorszy układ z możliwych.
W Pana książce przewija się nazwisko Adolfa Bocheńskiego. Mimo tego, że podzielał przekonania Władysława Studnickiego dotyczące relacji polsko-niemieckich to jednak zachodziły między nimi pewne różnice. Czy może ja Pan scharakteryzować?
Studnicki zwracał zdecydowanie większą uwagę na ekonomiczne uwarunkowania relacji międzypaństwowych, Bocheński zajmował się raczej zagadnieniami stricte politycznymi. Mackiewicz zarzucał Bocheńskiemu, że skupiając się na stosunkach bilateralnych z poszczególnymi sąsiadami zaniedbał sprawę refleksji ogólnej, „konstrukcji ogólnoeuropejskiej”; w publicystyce Studnickiego taką „konstrukcją” była koncepcja bloku środkowoeuropejskiego. Najistotniejszą jednak różnicą było odmienne postrzeganie potencjału państwa polskiego: Bocheński formułował „polską doktrynę Monroego”, był współautorem broszury Polska idea imperialna; Studnicki natomiast gotów był pogodzić się nawet ze zwasalizowaniem Polski przez Niemcy. Myślę, że przyczyn tej różnicy można doszukiwać się w odmiennych warunkach dorastania obu publicystów. Studnicki wychował się w okresie depresji popowstaniowej, w 1918 roku miał za sobą przeszło 30 lat, początkowo beznadziejnej, działalności niepodległościowej. Bocheński z kolei, podobnie zresztą jak Mackiewicz, dorastał w czasie, w którym akcje polskie szły nieustannie w górę. Stąd być może brało się przesadne wyobrażenie młodszych publicystów o sile II RP; nestor grupy miał w tej kwestii trzeźwiejszy osąd.
Wspomina Pan w swojej książce, że u swego zarania „Słowo” nie było germanofilskie, a wręcz przeciwnie – redakcja podzielała przekonanie Jacquesa Bainville’a, że należy dążyć do „rozczłonkowania” Niemiec, czyli rozbicia na mniejsze podmioty polityczne. Jak należy tłumaczyć ewolucję redakcji „Słowo” w stosunku do Niemiec?
Koncepcję „rozczłonkowania” Niemiec wyprowadzono z tej samej zasady relatywizmu politycznego, co późniejszą ideę rozbicia ZSRR. Pod koniec lat 20. Mackiewicz uznał jednak (Studnicki od początku podchodził do tego sceptycznie), że koncepcję Bainville’a należy uznać za „zmarnowaną okazję” – częściowo z powodu fatalnych błędów polityki francuskiej, ale przede wszystkim ze względu na siłę nacjonalizmu niemieckiego, który nie dawał nadziei nie tylko na zaszczepienie trwałych tendencji separatystycznych w Bawarii czy Nadrenii, ale nawet na utrzymanie odrębności Austrii. Co więcej, Bocheński uzupełniał zasadę relatywizmu o kilka zastrzeżeń, m.in. o „zasadę koncentracji na jednym przeciwniku”: nie powinno się dążyć do rozbijania kilku sąsiadów jednocześnie, ponieważ prowokowałoby to wrogą koalicję. Wobec tego, uznano w środowisku „Słowa”, lepszym kandydatem do „rozczłonkowania” będzie ten z sąsiadów, którego można „rozciąć wzdłuż szwów narodowościowych”.
26 stycznia 1934 roku, czyli podpisanie polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy, to jak Pan zaznacza triumf „Słowa”. Stanisław Cat-Mackiewicz nazwał nawet ten dzień „zapowiedzią Polski mocarstwowej”. Wówczas to Józef Beck stał się „pupilkiem” germanofilów. Sytuacja diametralnie zmieniła się w 1938 roku. Wtedy też zarzucano polskiemu MSZ wzmocnienie Niemiec bez rekompensaty dla Polski. Czy może Pan przedstawić ewolucję stosunku germanofilów wobec Józefa Becka i jakie to rekompensaty miała otrzymać Polska w zamian za wzmocnienie Niemiec?
Pierwsze poważniejsze zastrzeżenia pod adresem MSZ pojawiły się w połowie 1937 roku, ale właściwym punktem zwrotnym stosunku Mackiewicza do Becka był Anschluss. Cat uznał, że minister wypaczył sformułowana w kręgu „Słowa” koncepcję, zaniedbując kompleksowe uregulowanie kwestii spornych (np. statusu Gdańska, tranzytu do Prus Wschodnich, mniejszości polskiej w Niemczech i niemieckiej w Polsce) i innych spraw będących przedmiotem zainteresowania zarówno Berlina, jak i Warszawy. Na łamach „Słowa” odpowiednie postulaty pojawiały się na długo przed odprężeniem relacji polsko-niemieckich w 1933 roku. Redaktor liczył na przykład, że w zamian za polskie désintéressement wobec Anschlussu uzyskać można zaliczenie Litwy do polskiej strefy wpływów. Najważniejszym z zagadnień, jakie należało z wyprzedzeniem, jeszcze w latach 1933-1934, kiedy Niemcy były stosunkowo słabe, precyzyjnie uzgodnić, była polityka wobec Czechosłowacji, a konkretnie plan jej częściowego rozbioru. Zdaniem Cata, a także Studnickiego, Beck powinien był, w zamian za poparcie polityki niemieckiej, uzyskać zapewnienie, że Słowacja i Ruś Zakarpacka przypadną Węgrom, co wzmocniłoby pozycję Polski o wiele bardziej niż przyłączenie Zaolzia. Po konferencji monachijskiej Mackiewicz uznał, że rok 1938 przyniósł katastrofalny spadek znaczenie Polski względem Niemiec, co stawia ideę współpracy Warszawa–Berlin pod znakiem zapytania, ponieważ Polska stała się zbyt słabym partnerem, aby mieć w tym tandemie dużo do powiedzenia. Winił za to Becka, którego resort okazał się kompletnie nieprzygotowany do ofensywy polityki zagranicznej Rzeszy. Studnicki oceniał sytuację nieco lepiej, ale pamiętajmy, że w przeciwieństwie do Cata liczył się on ze zwasalizowaniem Polski przez Niemcy.
Przejdźmy do najbardziej kontrowersyjnej kwestii: mianowicie oceny przez germanofilów Adolfa Hitlera. Prosiłbym Pana o przedstawienie oceny kanclerza III Rzeszy przez Władysława Studnickiego i Stanisława Cata-Mackiewicza.
Proniemieckość Studnickiego i Cata była natury stricte politycznej, trudno w ich publicystyce znaleźć przejawy sentymentu do Niemiec jako takich (nie licząc sfery wojskowej), a ich stosunek do hitleryzmu był zdecydowanie negatywny. Doceniali sukcesy polityczne kanclerza, ale odżegnywali się od pomysłów wzorowania na rozwiązaniach ustrojowych III Rzeszy. Studnicki pisał, że będąc Niemcem byłby zapewne przeciwny polityce wewnętrznej Hitlera, ale jako Polak oceniać go będzie przez pryzmat polskiej racji stanu i stosunku Hitlera do Polski, a ten stosunek w latach 1933-1938 był pozytywny.
Współcześnie, III Rzeszę oceniamy z pespektywy tragedii II wojny światowej stąd dla wielu osób sojusz Polski z Niemcami przeciw Związkowi Radzieckiemu brzmi, delikatnie mówiąc, egzotycznie. Na jakich przesłankach germanofile twierdzili, że sojusz polsko-niemiecki ma szanse powodzenia?
„Germanofile” uważali, że sojusz polsko-niemiecki leży w najlepiej rozumianej racji stanu obu stron. Polsce dawał on przede wszystkim zabezpieczenie przed sojuszem niemiecko-sowieckim i szansę na rozbicie ZSRR, czyli zlikwidowanie jednego z ramion zaciskających się nad Rzeczpospolitą kleszczy. Berlinowi z kolei pozwolić miał na osiągnięcie dominującej pozycji w Europie i otworzyć drogi ekspansji w głąb Rosji oraz na Bałkany i Bliski Wschód. Zdaniem Studnickiego rozbiór Polski do spółki z Moskwą byłby dla Rzeszy samobójstwem. W tym kontekście pakt Ribbentrop-Mołotow należy uznać za strategiczną porażkę polityki niemieckiej – podobnie jak XVIII-wieczne rozbiory Polski były klęską polityki zagranicznej Rosji. We wrześniu 1939 roku, w przededniu starcia z państwami Zachodu, kanclerz Rzeszy zlikwidował bufor oddzielający go od agresywnego, ideologicznie wrogiego mocarstwa, zniszczył armię i państwo potencjalnego antysowieckiego sojusznika, przy czym połowę jego terytorium oddał najgroźniejszemu nieprzyjacielowi, który, jak się okazało, z tego tytułu nawet nie został de iure zaangażowany w wojnę. Pakt pozwalający na rozbiór Polski wprowadził Niemcy do wojny, która zakończyła się dla ziem będących od wieków w ich posiadaniu, w tym wschodniopruskiej kolebki ich nowożytnego państwa, podziałem reszty terytorium i półwiekową okupacją, nie wspominając już o narzuceniu części narodu absurdalnego ustroju ekonomicznego. Ani polityki Polski, ani polityki Niemiec z okresu wojny, mimo że były tak różne, nie sposób uznać więc za argument przeciwko koncepcjom „germanofilów”. Oba narody, chociaż rozpoczęły ją w przeciwnych obozach, zakończyły w jednym – obozie przegranych, co można uznać za przewrotny dowód słuszności tezy o ich głęboko uwarunkowanej wspólnocie interesów. Pewnym problemem mogło być antyniemieckie nastawienie polskiej opinii publicznej, ale publicyści „Słowa” uważali, że to nie postawa społeczeństwa powinna wpływać na linię rządu, ale, wręcz przeciwnie, to władze powinny w duchu polityki przyjętej za zgodną z racją stanu kształtować nastroje społeczne.
Germanofilów łączyła wrogość wobec Czechosłowacji i Litwy a admiracja Węgier. Skąd brała się taka postawa?
Węgry były w oczach „germanofilów” tradycyjnym, naturalnym sojusznikiem Polski – do tego stopnia, że przyłączenie Słowacji do Korony Św. Stefana uważali za korzystniejsze niż aneksję tego obszaru przez Polskę. Wierzyli, że Warszawa będzie mogła w Budapeszcie zawsze znaleźć wsparcie zarówno w razie konfliktu z Rosją, jak i w polityce współpracy z Berlinem. Południowego sąsiada uważali natomiast za klamrę spinającą bardzo szkodliwy dla Polski sojusz francusko-rosyjski, przeszkodę dla zintegrowania regionu i obrony cywilizacji przed rosyjskim barbarzyństwem. Istnienie takiego sztucznego – zdaniem „germanofilów” – tworu stanowiło emanację interesów mocarstw i fałszowało prawdziwy interes państw Europy Środkowej, który polegał nie na trzymaniu w szachu Węgier, ale na obronie przed zakusami dwóch ciążących nad regionem potęg: Niemiec i Rosji. Wreszcie stosunek do Litwy był ambiwalentny, co wynikało z przekonania, że II RP powinna powtórzyć drogę wytkniętą przez Jagiellonów, tzn. zjednoczyć politycznie obszar między Dźwiną a Karpatami. Wobec antypolskiej zawziętości Litwinów Mackiewicz uważał jednak, że drogą negocjacji z Kownem nic się nie wskóra; realnym programem Polski w stosunku do Litwy powinno być więc: „wywrócić i podnieść”, tzn. postulował powtórzenie modelu polityki, jaką wobec Austrii zastosował Bismarck.
Spośród germanofilów w 1939 roku tylko Władysław Studnicki zgadzał się na warunki niemieckie, czyli żądania wysuwane względem Wolnego Miasta Gdańsk i autostrady łączącej III Rzeszę z Prusami Wschodnimi. Stanisław Cat-Mackiewicz dopiero na emigracji przyznał mu rację i bezpardonowo atakował Józefa Becka. Dlaczego zrobił to tak późno?
W marcu 1939 roku Cat przyznał się do klęski swojej koncepcji politycznej. Swoje zrobił też na pewno pobyt w Berezie, a groźba powrotu do obozu musiała wpłynąć na ograniczenie krytyki władz i nacechowane rezygnacją raczej niż przekonaniem pogodzenie się z rzeczywistością. Mam też wrażenie, że Studnicki, zahartowany zesłaniem i wieloletnią działalnością niepodległościową jeszcze w carskiej Rosji, był „twardszy” od Mackiewicza. Do końca wierzył i walczył o swoją ideę; z proniemieckości nie potrafili wyleczyć go nawet Niemcy w czasie wojny. Dodać można jeszcze, że dla Studnickiego nadciagająca katastrofa nie ulegała wątpliwości; Mackiewicz w czerwcu 1939 roku sądził jeszcze, a przynajmniej pisał, że polska armia może odegrać w zbliżającym się konflikcie znaczącą rolę.
Na koniec naszego wywiadu pozwólmy sobie na uruchomienie wyobraźni. Załóżmy, że w październiku 1939 roku powstaje kolaboracyjny rząd polski, na czele którego stoi Władysław Studnicki. Kto Pana zdaniem wszedłby do takiego rządu i jakie byłyby jego posunięcia i jaki byłby stopień jego samodzielności?
Prawdę mówiąc trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację. Nawet gdyby doszło do powołania polskiego rządu, nie sądzę, aby Studnicki chciał stanąć na jego czele, prawdopodobnie wysunąłby na to miejsce kogoś bardziej „reprezentatywnego”, np. Janusza Radziwiłła, ale tutaj też należałoby powątpiewać, czy ten ostatni przyjąłby taką propozycję. Gdyby Studnicki zdecydował się na samodzielne tworzenie rządu, musiałby mieć również duże problemy ze skompletowaniem jego składu; zapewne udałoby mu się wciągnąć Aleksandra Bocheńskiego (brata Adolfa), który jesienią 1939 pisał do przebywającego w Rumunii Giedroycia: „nie bądź głupi, wracaj, robimy rząd”. Pole manewru i możliwości takiego rządu byłyby jednak bardzo, bardzo ograniczone, nie tylko ze względu na utratę sił, jakimi Polska dysponowała do sierpnia 1939, ale przede wszystkim z uwagi na fakt, że rząd taki nie miałby w ogóle poparcia społecznego. Zapewne mógłby jedynie starać się, z mniejszymi lub większymi sukcesami, o ulżenie doli ludności cywilnej, za co jego członków spotkałyby wieczne potępienie i pogarda polskiej opinii publicznej.
Już na sam koniec: czy może Pan zdradzić swoje najbliższe plany wydawnicze?
Obecnie całkowicie pochłania mnie praca nad wydaniem broszur emigracyjnych Cata-Mackiewicza, które ukażą się w kilku tomach w najbliższych miesiącach. Później natomiast wracam do studiowania publicystyki Aleksandra Bocheńskiego, z czego, mam nadzieję, powstanie w przyszłości biografia polityczna.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadził Arkadiusz Meller