CINDA WILLIAMS CHIMA
KRÓLOWA
Seven Realms: The Exiled Queen
SIEDEM KRÓLESTW - KSIĘGA DRUGA
PRZEŁOŻYŁA DOROTA DZIEWOŃSKA
Porucznik Mac Gillen z Gwardii Królewskiej Fells wtulił głowę w ramiona, bo wokół hulał silny wiatr, głośno przeliczający się z mroźnych pustkowi na północy i zachodzie. Zaczepił wodze za łęk siodła i pozwolił swojemu koniowi Maruderowi samodzielnie prowadzić na ostatnim odcinku do strażnicy przy Bramie Zachodniej.
Zasługiwał na coś lepszego niż ten żałosny posterunek na żałosnym końcu królestwa Fells. Patrolowanie granic to zajęcie dla zwykłych żołnierzy - zagranicznych najemników zwanych belkowcami albo wysokogórskiej straży wewnętrznej. Nie dla członka elitarnej Gwardii Królewskiej.
Poza miastem przebywa dopiero od miesiąca, ale wciąż me może się pogodzić z utratą stanowiska w Południomoście. To był teren z charakterem, pełen rozrywek, na które Mac Gillen mógł liczyć podczas patroli - karczmy, salony gry, dziewczęta do towarzystwa. W stolicy miał wysoko postawionych protektorów z zasobnymi kieszeniami, czyli duże możliwości dorabiania sobie na boku.
Z dnia na dzień wszystko legło w gruzach. W strażnicy Południomostu wybuchł bunt i jedna z Łachmaniarzy o imieniu Rebeka przytknęła mu płonącą pochodnię do twarzy. W rezultacie nie widzi na jedno oko, a na jego twarzy pozostały płaty czerwonej, zbliznowaciałej tkanki.
Pod koniec lata zabrał Magota, Sloata i kilku innych, żeby odzyskać ukradziony amulet ukryty w Łachmantargu. Zrobił to na rozkaz lorda Bayara - Wielkiego Maga i doradcy królowej. Przeszukali nędzną stajnię od fundamentów aż po dach, przekopali nawet podwórze, ale nie znaleźli ani amuletu, ani Bransoleciarza Alistera, ulicznego złodziejaszka, który go ukradł.
Kiedy wypytywali mieszkającą nad stajnią kobietę i jej córkę, te twierdziły, że nigdy nie słyszały o Bransoleciarzu i nic nie wiedzą o amulecie. W końcu Gillen podpalił całe to barachło z nędzarkami w środku. Jako ostrzeżenie na przyszłość dla wszelkiej maści złodziei i oszustów.
Wyczuwając brak uwagi ze strony jeźdźca, Maruder chwycił wędzidło w zęby i zaczął biec, powłócząc nogami. Gillen pociągnął za wodze i rumak po krótkiej demonstracji oporu poddał się jego woli. Porucznik spojrzał z wściekłością na swoich ludzi, gasząc uśmiechy na ich twarzach.
Jeszcze tego mu trzeba - żeby spadł z konia i skręcił kark w dzikim pędzie donikąd.
Dla niektórych skierowanie Gillena na Ścianę Zachodnią było awansem. Otrzymał stopień porucznika i został mianowany dowódcą potężnej, ponurej twierdzy, i setki takich jak on zesłańców - wszystkich z regularnej armii - oraz własnego szwadronu gwardzistów. Dowodził więc większą liczbą podwładnych niż na dawnym posterunku w strażnicy Południomostu.
Jednakże cieszyć się z tego awansu to jak radować się z panowania nad stertą gnoju.
Twierdza Bramy Zachodniej strzegła Zachodniej Ściany i ponurej, ubogiej wioski o nazwie Brama Zachodnia. Ściana oddzielała górzyste Fells od Trzęsawisk. Bagna i torfowiska tych terenów były zbyt gęste, by w nich pływać, i zbyt rzadkie, by je orać - właściwie nie do przebycia inaczej niż pieszo aż do przymrozków po przesileniu jesiennym.
W każdym razie twierdza Bramy Zachodniej stwarzała niewiele możliwości komuś tak przedsiębiorczemu jak Mac Gillen. Traktował on swoje nowe stanowisko jako to, czym w istocie było: karę za niedostarczenie lordowi Bayarowi tego, czego żądał.
Miał szczęście, że Wielki Mag w ogóle pozwolił mu ujść z życiem.
Porucznik i jego drużyna przejechali przez brukowane ulice wioski i zsiedli z koni na dziedzińcu twierdzy.
Gdy Gillen prowadził Marudera do stajni, oficer dyżurny Robbie Sloat przyłożył dłoń do czoła w niezdarnym salucie.
- Mamy trzech gości z Fellsmarchu, którzy chcą się z wami spotkać, poruczniku - powiedział. - Czekają w twierdzy.
Gillen poczuł iskierkę nadziei. To może oznaczać rozkazy ze stolicy. A nawet kres jego wygnania.
- Przedstawili się? - Rzucił rękawiczki oraz wilgotną pelerynę Sloatowi i przesunął dłonią po włosach, by je przyczesać.
- Chcą rozmawiać z wami osobiście - rzekł Sloat. - To szlachetnie urodzone dzieciaki. Młodzi chłopcy.
Iskra nadziei zgasła. Pewnie zadufani synowie arystokratów w drodze do Oden’s Ford. Tylko tego mu jeszcze trzeba!
- Zażądali zakwaterowania w skrzydle dla oficerów - ciągnął Sloat, potwierdzając obawy porucznika.
- Niektórzy szlachcice myślą chyba, że prowadzimy tu hotel dla ich bachorów - burknął Gillen. - Gdzie oni są?
- W sali oficerskiej - odpowiedział Sloat.
Strząsnąwszy z siebie krople deszczu, Gillen ruszył do twierdzy. Idąc przez wewnętrzny dziedziniec, usłyszał muzykę - bazilkę i flet.
Popchnął drzwi do sali oficerskiej i zobaczył trzech chłopców, mniej więcej w wieku uzyskiwania imienia, siedzących przy ogniu. Dzbanek piwa na kredensie był prawie pusty, przed nimi stały opróżnione kufle. Chłopcy mieli otępiałe, błogie twarze osób, które ucztują już od pewnego czasu. Na stole rozłożone były resztki po obfitym posiłku, w tym wyborny kawał szynki, którą Mac Gillen trzymał dla siebie.
W rogu stali muzycy: ładna dziewczyna grała na flecie, a mężczyzna - prawdopodobnie jej ojciec - na bazilce. Gillen przypomniał sobie, że już widział ich w wiosce, gdzie zarabiali grą na ulicach.
Gdy porucznik wszedł, muzyka ucichła. Muzycy stali bladzi, z szeroko otwartymi oczyma, jak zwierzęta prowadzone na rzeź. Ojciec objął drżącą ze strachu córkę, pogładził ją po jasnych włosach i czule do niej przemówił.
Nie zwracając uwagi na Gillena, chłopcy wokół paleniska zaklaskali leniwie.
- Nic nadzwyczajnego, ale lepsze to niż nic - powiedział jeden z nich, znacząco mrugając jednym okiem. - Tak jak te kwatery.
- Jestem Gillen - oznajmił porucznik głośno, teraz już pewien, że to spotkanie nie przyniesie mu korzyści.
Najwyższy z trójki przybyłych wstał z gracją i odrzucił do tyłu grzywę czarnych włosów. Kiedy spojrzał na pokiereszowaną twarz gwardzisty, jego szlachetne rysy wykrzywiły się w grymasie obrzydzenia.
Gillen zacisnął zęby.
- Kapral Sloat doniósł mi, że chcecie się ze mną widzieć - powiedział.
- Tak, poruczniku Gillen. Jestem Micah Bayar, a to moi kuzyni Arkeda i Miphis Manderowie. - Gestem wskazał swoich dwóch rudowłosych towarzyszy. Jeden był szczupły, drugi dość krępy. - Jesteśmy w drodze do Oden’s Ford, ale ponieważ nasza droga wiedzie przez wasz teren, poproszono mnie o przekazanie wam, poruczniku, wiadomości z Fellsmarchu. - Wymownie spojrzał na pustą dyżurkę. - Może pójdziemy tam?
Czując, że serce bije mu szybciej, Gillen zauważył na ramionach chłopaka stułę ozdobioną pikującymi sokołami. Herb rodziny Bayarów.
Tak. Teraz dostrzegł podobieństwo - coś w kształcie oczu i tym charakterystycznym zarysie czaszki. W czarnych włosach młodego Bayara widać było pasma czarodziejskiej czerwieni.
Pozostali dwaj także nosili stuły, lecz z innym herbem. Górskie koty. Czyli wszyscy trzej należeli do rodów czarowników, a jeden z nich był synem Wielkiego Maga.
Gillen chrząknął. Jego zdenerwowanie walczyło z ciekawością.
- Oczywiście, oczywiście, wasza lordowska mość. Mam nadzieję, że poczęstunek wam smakował.
- Był… pożywny, poruczniku. - odparł młody Bayar. - Ale niestety, zalega w żołądku. - Poklepał się po brzuchu dwoma palcami, a jego dwaj kompani parsknęli pogardliwie.
Zmienić temat, pomyślał Gillen.
- Przypominacie, panie, ojca. Od razu poznałem, że jesteście jego synem.
Młody Bayar zmarszczył czoło, spojrzał na muzyków i ponownie na Gillena. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Gillen go uprzedził:
- To nie wasza wina, panie, z tym amuletem. Ten Bransoleciarz to dzikus i sprytny szczur. Ale wasz ojciec wybrał właściwego człowieka. Jeśli ktokolwiek może go znaleźć, to tylko ja. I odzyskam ten amulet. Muszę tylko wrócić do stolicy.
Chłopak słuchał ze spokojem, patrząc na Gillena zmrużonymi oczyma, z ustami zaciśniętymi w grymasie dezaprobaty. Wreszcie, kręcąc głową, zwrócił się do kuzynów:
- Miphis, Arkeda, zostańcie tu… Napijcie się jeszcze, jeśli dacie radę. - Machnął dłonią w stronę muzyków. - I miejcie na nich oko. Niech się nie oddalają.
Młody Bayar wycelował palcem w Gillena.
- A wy, poruczniku, chodźcie za mną. - Nie oglądając się, by sprawdzić, czy Gillen za nim idzie, ruszył do dyżurki.
Gillen zdezorientowany poszedł za nim. Młody Bayar trzymał ręce na parapecie i wyglądał przez okno wychodzące na dziedziniec stajenny. Poczekał, aż drzwi za jego plecami się zamknęły, i wtedy obrócił się w stronę gwardzisty.
- Ty… kretynie! - powiedział. Jego twarz była blada, a oczy zimne, połyskujące niczym węgiel z Delphi. - Nie wierzę, że mój ojciec zaangażował kogoś tak głupiego. Nikt nie może wiedzieć, komu służysz, rozumiesz?! Jeśli to dotrze do kapitana Byrne’a, mój ojciec może mieć poważne kłopoty. Mogą oskarżyć go o zdradę!
Gillen poczuł suchość w ustach.
- Słusznie. Tak - wybąkał. - Ja… eee… założyłem, że ci dwaj są z wami, i…
- Nikt wam nie płaci za przyjmowanie założeń, poruczniku Gillen - przerwał mu Bayar. Szedł w kierunku Gillena wyprostowany, wiatr od okna poruszał jego stułą. Gdy się zbliżył, Gillen cofnął się do stołu. - Jak mówię nikt, to znaczy nikt - powiedział Bayar, chwytając za złowieszczo wyglądający wisior na swojej szyi. Był to sokół z lśniącego czerwonego kamienia, amulet jak ten, którego Gillenowi nie udało się znaleźć w Łachmantargu. - Komu jeszcze o tym mówiłeś?
- Nikomu, przysięgam na krew Demona, że nikomu - szepnął Gillen, czując, jak żołądek mu się ściska. Stał w lekkim rozkroku, gotów w każdej chwili odskoczyć w bok, gdyby czarownik strzelił w niego płomieniami. - Chciałem tylko zapewnić jego lordowską mość, że zrobiłem, co w mojej mocy, żeby zdobyć tę rzeźbę, ale się nie udało.
Na twarzy chłopaka pojawił się niesmak, jakby wolał nie kontynuować rozmowy na ten temat.
- A wiecie, poruczniku, że kiedy szukaliście amuletu w Łachmantargu, Alister zaatakował mojego ojca i omal go nie zabił?
Krew i kości, pomyślał Gillen i zadrżał. Jako herszt gangu Łachmaniarzy Alister słynął z tego, że był nieustraszony i bezwzględny. Teraz na pewno pała żądzą zemsty.
- Czy… lord Bayar dobrze się czuje?
Czy Alister żyje?
Młody Bayar odpowiedział na oba pytania - to wypowiedziane i to niewypowiedziane.
- Mój ojciec doszedł do siebie. Alister, niestety, uciekł. Ojciec z trudem wybacza niekompetencję - dodał. - I dotyczy to wszystkich bez wyjątku. - Ostry ton głosu młodzieńca uśpił czujność Gillena.
- Hmm, racja - przyznał i znów zaczął się pogrążać. - Marnuję się tu, panie. Przenieście mnie z powrotem do miasta, a znajdę tego łotra, przysięgam. Alister wcześniej czy później zjawi się w Łachmantargu, chociaż jego matka i siostra twierdziły, że nie widziały go od tygodni.
Młody Bayar zmrużył oczy i zacisnąwszy pięści, pochylił się do przodu.
- Jego matka i siostra? To Alister ma matkę i siostrę? I są nadal w Fellsmarchu?
Gillen uśmiechnął się szeroko.
- Spaliły się, jak sądzę. Podpaliliśmy dom z nimi uwięzionymi w środku.
- Zabiłeś je? - Chłopak wpatrywał się w niego zdumiony. - Nie żyją?
- No… uznałem, że to wszystkim pokaże, że z Gillenem nie ma żartów.
- Ale z ciebie idiota! - Bayar powoli kręcił głową, patrząc na rozmówcę. - Mogliśmy użyć jego matki i siostry, żeby wywabić go z kryjówki. Mogliśmy mu zaproponować wymianę za amulet! - Mocniej zacisnął pięść. - Mogliśmy go dorwać!
Kości, pomyślał Gillen. Nigdy nie umiał rozmawiać z czarownikami.
- Możecie tak myśleć, panie, ale wierzcie mi, taki pomiot jak Alister ma serce zimne jak woda w Dyrnie. Myślicie, że dba o to, co się stanie z matką i siostrą? On przejmuje się tylko sobą.
Młody Bayar machnął ręką lekceważąco.
- Tego się już i tak nie dowiemy. W każdym razie mój ojciec nie potrzebuje waszych usług do polowania na Alistera. Wyznaczył już do tego innych. Udało im się oczyścić miasto z gangów, ale nie znaleźli Alistera. Mamy podstawy sądzić, że opuścił Fellsmarch. - Chłopak pocierał czoło dłonią, jakby bolała go głowa. - Nieważne. Gdybyś kiedykolwiek natknął się na tego Alistera, przypadkiem albo i nie, masz go dostarczyć żywego, razem z amuletem. Gdyby się to udało, zostaniesz oczywiście sowicie wynagrodzony. - Starał się nie okazywać zdenerwowania, ale jego zmarszczone czoło świadczyło o czym innym.
Ten chłopak nienawidzi Alistera, pomyślał Gillen. Czy dlatego, że próbował zabić jego ojca? W każdym razie Gillen zrozumiał, że nie ma sensu wracać do kwestii jego powrotu do stolicy.
- Dobrze - powiedział, starając się ukryć rozczarowanie. - Co was zatem sprowadza do Bramy Zachodniej? Mówiliście, że macie dla nas wiadomość.
- To delikatna sprawa, poruczniku. Wymaga dyskrecji - Bayar dał jasno do zrozumienia, że wątpi w dyskrecję Gillena. Cokolwiek przez nią rozumie.
- Oczywiście, panie, możecie na mnie liczyć - zapewnił go Gillen.
- Słyszeliście, że księżniczka Raisa zaginęła? - znienacka zapytał Bayar.
Gillen starał się niczego po sobie nie okazać. Wykazać się kompetencją. Całkowitą dyskrecją.
- Zaginęła? Nie panie, tego nie słyszałem. Niewiele tu do nas dociera. Czy wiadomo…?
- Uważamy, że może próbować opuścić kraj.
O nie, pomyślał Gillen. Czyli uciekła. Czy po kłótni z matką? Nieodpowiedni romans? Z kimś z ludu? Księżniczki z rodu Szarych Wilków słynęły z uporu i skłonności do awanturnictwa.
Gillen raz widział księżniczkę Raisę z bliska. Była drobna, ale dość kształtna, z talią, którą można by objąć dwiema dłońmi. Obrzuciła go szybkim spojrzeniem swych zielonych oczu, a potem coś szepnęła do stojącej obok damy.
To było kiedyś. Teraz kobiety odwracają głowy, gdy proponuje im drinka.
Dawniej ktoś taki jak on - światowiec, wojskowy - mógłby zawrócić księżniczce w głowie. Nawet czasami myślał o tym, jak by to było…
Głos Bayara wyrwał go z zamyślenia.
- Słuchacie, poruczniku?
Gillen wrócił do rzeczywistości.
- Tak, panie, oczywiście. Hmmm… o czym to mówiliście?
- Mówiłem, że według nas istnieje prawdopodobieństwo, że znalazła schronienie u miedzianolicych krewnych jej ojca w kolonii Demonai albo Sosen Marisy. - Wzruszył ramionami. - Ale oni twierdzą, że jej tam nie ma, że musiała pojechać na południe. Południowa granica jest dobrze strzeżona. Może więc próbować się przedostać przez Bramę Zachodnią.
- Ale… dokąd by jechała? Wszędzie jest wojna.
- Może nie myśli tak logicznie - stwierdził Bayar, a na jego bladą twarz wpłynęły rumieńce. - I dlatego tak ważne jest, żeby ją zatrzymać. Następczyni tronu może się narazić na niebezpieczeństwo. Może wyruszyć tam, gdzie nie uda nam się jej znaleźć. To by była… katastrofa. - Nerwowo szarpiąc za rękawy, zamknął oczy. Gdy je otworzył, zobaczył, że Gillen uważnie mu się przygląda, i ponownie wyjrzał przez okno.
Aha, pomyślał Gillen. Albo chłopak ma talent aktorski, albo naprawdę się martwi.
- To znaczy, że mamy jej wypatrywać tutaj, przy Bramie Zachodniej - podsumował Gillen. - Czy tak?
Nie odwracając się od okna, Bayar skinął głową.
- Chcieliśmy utrzymać to w tajemnicy, ale już się rozeszło, że uciekła. Jeśli wrogowie królowej znajdą ją przed nami, to… rozumiecie.
- Oczywiście - powiedział Gillen. - A czy są jakieś podejrzenia, że ona… że podróżuje z kimś? - Oto sprytny sposób zadania pytania, żeby się dowiedzieć, czy uciekła w czyimś towarzystwie.
- Nie wiemy. Może być sama, a może też podróżować z miedzianolicymi.
- Czego dokładnie oczekuje ode mnie lord Bayar? - zapytał Gillen, lekko się nadymając.
Dopiero teraz chłopak spojrzał na niego.
- Dwóch rzeczy. Chcemy, żebyście wypatrywali księżniczki Raisy i byście ją zatrzymali, gdyby próbowała przejść przez Bramę Zachodnią. I potrzebujemy grupy gwardzistów, którzy pojadą do kolonii Demonai, żeby sprawdzić, czy jej tam nie ma.
- Demonai! - powtórzył Gillen, już nie tak pewnym siebie tonem. - Ale… Chyba nie… nie myślicie, panie, że będziemy walczyć z wojownikami Demonai?
- Oczywiście, że nie - powiedział Bayar w taki sposób, jakby przemawiał do upośledzonego umysłowo. - Królowa powiadomiła już Demonai, że jej gwardziści odwiedzą górskie tereny i będą przesłuchiwać tych dzikusów. Nie mogą odmówić. Oczywiście będą uprzedzeni o waszym przybyciu, więc będziecie musieli być bardzo dociekliwi, by wybadać, czy księżniczka tam jest albo była.
- Na pewno się nas spodziewają? - upewnił się Gillen.
Wodni Wędrowcy to jedno - oni nawet nie używają metalowej broni - ale Demonai… Gillen nie miał ochoty wchodzić im w paradę.
- Nie chciałbym skończyć podziurawiony strzałami miedzianolicych. Ci z Demonai mają takie trucizny, od których czernieje…
- Nie martwcie się, poruczniku - ostro przerwał mu Bayar. - Będziecie całkowicie bezpieczni, o ile oczywiście nie przyłapią was na węszeniu.
Pojadą Magot i Sloat, postanowił Gillen. Lepiej się do tego nadają. On powinien zostać i wypatrywać księżniczki. To wymaga działania w białych rękawiczkach i z otwartym umysłem. No i dyskrecji.
- Sądzę, że potrzebny będzie co najmniej salwon żołnierzy do dokładnego przeszukania.
- Salwon! Wszystkich żołnierzy mam tylko koło setki, do tego szwadron gwardzistów. Nie ufam tym najemnikom i mieszkańcom wyżyn. Mogę dać tylko szwadron.
Bayar wzruszył ramionami. Nie do niego należy rozwiązywanie problemów Gillena.
- W takim razie szwadron. Sam bym pojechał, ale jestem czarownikiem i oczywiście nie mogę wchodzić na teren Gór Duchów. - Znowu bawił się wielkim klejnotem na swojej szyi. - Moje zaangażowanie na pewno wzbudziłoby wiele wątpliwości.
Pewnie, że by wzbudziło, pomyślał Gillen. I bez tego sprawa jest dziwna - bo czemuż to czarodziej osobiście angażuje się w sprawy wojska? Ochrona królowych z rodu Szarych Wilków to zadanie Gwardii Królewskiej i armii.
- Macie zacząć działać natychmiast - powiedział Bayar. - Czy szwadron może wyruszyć jutro?
Gillen otworzył usta, żeby przedstawić wszystkie powody, dla których to niemożliwe, ale młody Bayar uniósł dłoń.
- Dobrze. Ja i moi towarzysze zostaniemy tutaj do waszego powrotu.
- Zostaniecie tu? - wybąkał Gillen. Tylko tego mu brakowało. - Skoro królowa chce, żebyśmy udali się w góry szukać jej córki, powinna przysłać nam wsparcie. Nie mogę zostawić Bramy Zachodniej bez ochrony, gdy my…
- Gdybyście znaleźli księżniczkę, przekażecie ją nam pod opiekę - ciągnął Bayar, jakby nie słyszał protestów Gillena. - Moi kuzyni i ja odprowadzimy ją z powrotem do królowej.
Gillen przyglądał mu się podejrzliwie. Czy to nie jakaś pułapka? Czemu miałby przekazać księżniczkę tym młodym czarownikom? Czemu nie miałby sam zawieźć jej do Fellsmarchu, gdzie czekałaby go chwała i, zapewne, nagroda pieniężna?
Czasami, wykonując zadania z polecenia Wielkiego Maga, nie był pewien, dla kogo pracuje - dla czarownika czy dla królowej. Tym razem jednak miał do czynienia z czymś bardzo poważnym. Zamierzał wyciągnąć z tego większą korzyść niż tylko dozgonną wdzięczność Bayarów.
Jakby czytając w myślach Gillena, Micah Bayar powiedział:
- Jeśli odnajdziecie księżniczkę i dostarczycie ją nam, zapłacimy pięćset koron i załatwimy wam, poruczniku, powrót na posterunek w Fellsmarchu.
Gillen starał się nie okazywać zdumienia, choć przychodziło mu to z trudem. Pięć tysięcy panienek? Toż to majątek. Więcej, niż można by się spodziewać od Bayarów za sprowadzenie księżniczki na zamek. Coś się tu dzieje. Coś, o czym lepiej nie wiedzieć, żeby nie musieć odpowiadać na ewentualne pytania.
To sprawiło, że tym lepszym rozwiązaniem zdało się wysłanie w góry Sloata i Magota. I tym więcej powodów Gillen miał, by bacznie obserwować granicę.
- Zrobię, co w mojej mocy, żeby księżniczka wróciła do swej matki. Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt - oświadczył Mac Gillen. - Możecie na mnie liczyć.
- Nie wątpię - stwierdził Bayar sucho. - Zatrudnijcie ludzi, którzy umieją trzymać język za zębami, i nie mówcie im nic ponad to, co konieczne do wykonania zadania. Nie ma potrzeby, żeby wszyscy wiedzieli o naszej prywatnej umowie. - Sięgnął do sakiewki przy pasie i wyjął mały oprawiony w ramkę portret, który podał Gillenowi.
Była to księżniczka Raisa, a właściwie jej głowa i odsłonięte ramiona o barwie miodu. Jej twarz okalały ciemne włosy, ozdobione koroną lśniącą klejnotami. Głowa była przechylona na bok, na twarzy widniał delikatny uśmiech - usta księżniczki były lekko rozchylone, jak gdyby miały powiedzieć coś, co on chce usłyszeć. Na obrazie napisano: Micahowi, z wyrazami miłości, R.
Było w niej coś… coś znajomego, co Gillen…
Poczuł na ramieniu dłoń Bayara. Ukłucie przebiło wełnę oficerskiego munduru i Gillen omal nie upuścił trzymanego w ręku malowidła.
- Nie zachwycajcie się, poruczniku Gillen - powiedział Bayar takim tonem, jakby poczuł brzydki zapach z jego ust. - Proszę dopilnować, żeby pańscy ludzie zapoznali się z wyglądem księżniczki. I nie zapominajcie, że będzie w przebraniu.
- Zaraz się tym zajmę - obiecał Mac Gillen. Cofnął się i ukłonił przed młodym Bayarem, by nie pozostawić mu czasu na zmianę zdania. Albo na ponowne chwycenie go za ramię. - Rozgośćcie się - dodał. Pięć tysięcy monet zwanych panienkami potrafiło kupić uprzejmość Mac Gillena. - Każę kucharzowi przygotować dla was, czego sobie zażyczycie.
- A co zamierzacie zrobić z tymi muzykami, poruczniku? - nagle zapytał Bayar.
Gillen nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Jak to? Chcecie, panie, żeby tu zostali? Owszem, mogą umilić człowiekowi czas, a i dziewuszka niczego sobie…
Młody Bayar kręcił głową.
- Za dużo słyszeli. Mówiłem już, że nikt nie może was kojarzyć z moim ojcem ani wiedzieć, że dla niego pracujecie. - Gdy Gillen wciąż wyglądał na nieprzekonanego, Bayar dorzucił: - To wasza wina, poruczniku, nie moja. Ja zajmę się moimi kuzynami, ale wy musicie wziąć na siebie tych grajków.
- Czyli mam ich odesłać?
- Nie. - Bayar wygładzał swoją stułę, unikając wzroku Gillena. - Macie ich zabić.
Han Alister zatrzymał kuca w najwyższym punkcie Przełęczy Sosen Marisy. Spojrzał na wierzchołki Królowych na południu, za którymi ciągną się dalej niziny Ardenu. To nieznane mu góry, siedziby dawno zmarłych władczyń, których imion nigdy nie słyszał. Najwyższe szczyty, sięgające chmur, omiatane zimnymi wiatrami, nie miały żadnej osłony. Niższe stoki pokryte były osikami i jesienną roślinnością.
Im wyżej się wspinali, tym temperatura bardziej się obniżała. Han wkładał na siebie kolejne warstwy ubrań. Teraz był w wełnianej czapce naciągniętej na uszy, a mroźne powietrze szczypało go w nos.
Hayden Tancerz Ognia zbliżył się do Hana, by również się rozejrzeć.
Wyjechali z kolonii Sosen Marisy dwa dni temu. Kolonia była strategicznie usytuowana przy północnym krańcu przełęczy - głównego szlaku przez południową część Gór Duchów do miasta Delphi i dalej na niziny Ardenu. Droga, która zaczynała się jako Trakt Królowych w Fellsmarchu, stopniowo zmieniała się w wąską ścieżkę dla dzikich zwierząt w najwyższej części przełęczy.
Choć był to sezon wędrówek, nie spotykali po drodze wielu podróżnych - zaledwie kilku wynędzniałych uciekinierów z terenów ogarniętych wojną.
Tancerz wskazał ręką na południowy stok pod nimi.
- Lord Demonai mówi, że przed wojną w sezonie od rana do wieczora ciągnął się tędy sznur wozów z towarami z nizin. Przywozili głównie żywność: zboże, trzodę, owoce, warzywa.
Tancerz już wcześniej podróżował przez Przełęcz Sosen Marisy, gdy uczestniczył w wyprawach kupieckich z Averillem Lekką Stopą - kupcem i Strażnikiem kolonii Demonai.
- Teraz na tych terenach panoszą się armie - ciągnął Tancerz. - W dodatku dużą część ziem uprawnych pochłonęły pożary i inne zniszczenia. To dlatego nie dają plonów.
A więc Fells czeka kolejna głodna zima, pomyślał Han. Wojna domowa w Ardenie trwała, odkąd Han sięgał pamięcią. Zginął w niej jego ojciec, który zaciągnął się jako najemnik na służbę u jednego z pięciu książąt Montaigne - braci, z których każdy zgłaszał roszczenia do tronu Ardenu.
Kuc Hana sapał ciężko po długiej wspinaczce z kolonii Sosen Marisy. Na tej wysokości powietrze było rozrzedzone. Han wsunął palce w splątaną grzywę wierzchowca i podrapał go za uszami.
- Hej, Łach - mruknął - nie śpiesz się. - W odpowiedzi Łach obnażył zęby, na co Han się roześmiał.
Han był niezwykle dumny ze swojego humorzastego rumaka - pierwszego, jakiego w życiu posiadał. Zwykle jeździł na pożyczonych koniach. Każde lato spędzał w górskich sadybach, wysyłany tam przez matkę, przekonaną, że ciąży na nim klątwa.
Teraz wszystko jest inaczej. Klany podarowały mu konia, ubranie, wyposażenie, prowiant na drogę i zapłaciły za jego naukę w akademii. Zrobiły to dlatego, że mają nadzieję, iż opętany przez demona Han Alister okaże się potężną bronią w walce z coraz silniejszą Radą Czarowników.
Han przyjął ich ofertę. Oskarżany o morderstwo, przez wrogów pozbawiony rodziny, ścigany przez Gwardię Królewską i potężnego Wielkiego Maga Gavana Bayara, nie miał wyboru. Działał pod presją tragicznych wydarzeń - potrzeby ucieczki przed wszystkim, co przypominało mu o stratach, i pragnienia, by znaleźć się gdzieś daleko stąd.
Zżerała go też żądza zemsty.
Wsunął dłoń pod koszulę i dotknął amuletu w kształcie węża, który parzył go w skórę na piersiach. Poczuł, jak magiczna moc gromadzona przez cały dzień przepłynęła z niego do amuletu.
To już weszło mu w nawyk - owo odprowadzanie mocy, która inaczej mogłaby wydostać się spod kontroli. Regularnie sprawdzał, czy amulet wciąż jest na miejscu. W dziwny sposób przywiązał się do niego, odkąd ukradł go Micahowi Bayarowi.
Ten lśniący magiczny przedmiot niegdyś należał do jego przodka Algera Waterlowa, powszechnie nazywanego Królem Demonem. Tymczasem amulet Samotnego Łowcy, wykonany dla niego przez strażniczkę klanu Elenę Demonai, leżał nieużywany w worku.
Powinien nienawidzić tego wężowego czaromiota. Zapłacił zań śmiercią mamy i Mari. Niektórzy twierdzili, że ten amulet to narzędzie czarnej magii zdolne wyrządzać tylko zło. Była to jednak jedyna rzecz, jaka mu pozostała po siedemnastu latach życia, poza zwęgloną książką Mari i złotym medalionem matki. To było wszystko, co miał.
Teraz on i jego przyjaciel byli w drodze do Mystwerku - akademii czarowników w Oden’s Ford, gdzie mieli rozpocząć naukę za pieniądze klanów.
- Nic ci nie jest? - Tancerz pochylił się w jego stronę. Na jego smagłej twarzy widać było troskę, a włosy wyginały się na wietrze niczym grzechotniki. - Wyglądasz, jakby cię kto zaczarował.
- Nie, nic - odparł Han. - Ale mam już dość tego wiatru. - Nawet w pogodne dni w przełęczy stale wiało. Teraz, pod koniec lata, porywy niosły ze sobą zapowiedź zimy.
- Granica musi być niedaleko - powiedział Tancerz, a wiatr natychmiast porwał jego słowa. - Gdy już ją przekroczymy, będziemy blisko Delphi. Może dzisiaj uda nam się przenocować pod dachem.
Han i Tancerz podróżowali jako kupcy prowadzący kuce obładowane towarami. Strój klanowy stanowił pewnego rodzaju ochronę. Tak samo jak długie łuki zarzucone na plecy. Złodzieje na ogół nie chcieli zadzierać z klanami z Gór Duchów na ich własnym terenie. W Ardenie podróż będzie bardziej niebezpieczna.
Kiedy schodzili w stronę granicy, odnosili wrażenie, że kalendarz się cofa - wczesna zima zamieniała się w jesień. Gdy dotarli do linii drzew, otoczyły ich najpierw niskopienne sosny, a następnie osiki stanowiące osłonę od wiatru. Nachylenie stoku było coraz łagodniejsze, a warstwa gleby coraz grubsza. Tu i ówdzie zaczęły się pojawiać małe poletka z przytulnymi domkami oraz łąki, na których pasły się krępe górskie owce z zakręconymi rogami.
Wystarczyło udać się kawałek dalej, by zobaczyć ślady wojny pustoszącej ziemie na Południu. Na wpół widoczne pośród chaszczy po obu stronach drogi walały się różne przedmioty - puste siodła i części mundurów porzucone przez uciekających żołnierzy, a także prywatne skarby, które stały się zbyt kłopotliwe w drodze pod górę.
Han zauważył w rowie lalkę domowej roboty wciśniętą w błoto. Powstrzymał konia, by zsiąść i zabrać ją dla swojej siostry, i wtedy przypomniał sobie, że przecież Mari nie żyje i już nie potrzebuje lalek.
Tak właśnie wyglądała jego rozpacz. Stopniowo przekształcała się w tępy ból, aż jakiś zwykły widok, dźwięk lub zapach uderzał go niczym cios obuchem.
Minęli kilka oświetlonych pochodniami gospodarstw z kamiennymi kominami przypominającymi nagrobki na zniszczonych mogiłach. Dalej przeszli przez spaloną wioskę, w której pozostały zgliszcza świątyni i budynku rady.
Han spojrzał na Tancerza.
- To dzieło doliniarzy?
- Albo najemników dezerterów - przytaknął Tancerz. - Na granicy jest twierdza, ale strażnicy nie bardzo się przejmują patrolowaniem tej drogi. Wojownicy Demonai nie mogą być wszędzie. Rada Czarowników twierdzi, że czarownicy mogliby się tym zająć, ale się im nie pozwala i nie daje odpowiednich narzędzi, a to wina klanów. - Wywrócił oczami. - Już widzę, jak czarownicy pchają się w tę dzicz, nawet gdyby im pozwolono.
- Hej - przerwał mu Han. - Uważaj, co mówisz. My jesteśmy czarownikami w tej dziczy.
Obaj roześmiali się z tego żartu. Zaczęli już podchodzić do własnego losu z wisielczym humorem. Trudno im było pozbyć się zwyczaju naśmiewania się z arogancji czarowników - to zawsze jest jedyną bronią bezsilnych wobec tych, którzy są u władzy.
Dotarli do rozstajów, gdzie schodziły się drogi ze wschodu i z zachodu, i dalej biegła już jedna droga do przełęczy. Tutaj podróżnych było więcej, i zmniejszało się tempo marszu. Mijał ich strumień wędrowców zmierzających w przeciwną stronę, do Sosen Marisy i prawdopodobnie dalej do Fellsmarchu: mężczyźni, kobiety, dzieci, rodziny i samotni podróżni, grupy, które połączył ze sobą przypadek lub które trzymały się razem ze względów bezpieczeństwa.
Obładowani tobołkami i torbami uchodźcy, wynędzniali, z zapadniętymi oczyma, posuwali się w milczeniu z takim trudem, jakby wykonanie kolejnego kroku kosztowało ich wszystko, co mieli. Zarówno dorośli, jak i podrostki nieśli kije, patyki i inne prowizoryczne narzędzia do obrony. Niektórzy byli ranni, z zakrwawionymi gałganami na głowach, rękach i nogach. Wielu miało na sobie lekkie nizinne ubrania, część była bez butów.
Widocznie opuścili Delphi o świcie. Skoro tyle czasu zajęło im dotarcie w to miejsce, niemożliwe było, by przeszli przez przełęcz przed zapadnięciem zmroku. Dalej czekały ich jeszcze dwa dni do Sosen Marisy.
- Zamarzną tam w górze - powiedział Han. - Pokaleczą sobie stopy na kamieniach. Jak te dzieci się tam wdrapią? Na co oni liczą?
Pośrodku drogi stał zapłakany mały chłopiec w wieku około czterech lat. Mocno zaciskał piąstki, a jego twarz wykrzywiał grymas rozpaczy.
- Mamo! - wolał w nizinnym języku. - Mamo! Jestem głodny! - Jego mamy nie było widać.
Zdjęty litością Han pogrzebał w torbie i wyjął jabłko. Wychylił się z siodła i wyciągnął je w stronę malca.
- Trzymaj - powiedział z uśmiechem. - Spróbuj.
Chłopiec zaczął się cofać, zasłaniając twarz rękami.
- Nie! - krzyczał przerażony. - Odejdź! - Upadł na pupę, nie przestając wrzeszczeć jak zarzynany.
Jakaś dziewczyna z wychudzoną twarzą, po której nie dało się poznać wieku, wyrwała jabłko z dłoni Hana i uciekła, jakby goniły ją demony. Han patrzył za nią, niczego nie rozumiejąc.
- Zostaw, Samotny Łowco - powiedział Tancerz, używając klanowego imienia przyjaciela. - Chyba nie mieli dobrych doświadczeń z podróżnymi na koniach. Nie możesz wszystkim pomóc.
Nie mogę nikomu pomóc, pomyślał Han.
Dotarli do zakrętu i zobaczyli fortyfikacje graniczne w dole: zaniedbaną twierdzę i postrzępiony kamienny mur, w którym szczeliny pozatykano żelaznymi ćwiekami i drutem kolczastym. Mur biegł w poprzek przełęczy, przez szczyty po obu stronach, a jego środek stanowiła masywna kamienna strażnica tworząca łuk ponad drogą. Krótka kolejka zmierzających na południe obładowanych kupieckich wozów i wędrowców przesuwała się powoli przez bramę, podczas gdy ruch na północ odbywał się bez przeszkód.
Wokół twierdzy jak grzyby po deszczu wyrastały swoiste osady: nędzne przybudówki, proste chaty, namioty i kryte brezentem wozy. Prosta zagroda otaczała kilka kulawych koni i kościstych krów.
Przy bramie kręciły się grupy jaskrawoniebieskich postaci, niczym kępki jesiennych astrów. Niebiescy. Gwardia Królewska. Han poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Złe przeczucie.
Co niebiescy tu robią?
- Rozumiem, że sprawdzają napływających uchodźców - powiedział, krzywiąc się. - Pewnie chcą wyłapać szpiegów i renegatów. Ale po co kontrolować tych, którzy opuszczają królestwo?
Tancerz spojrzał na niego i przygryzł dolną wargę.
- No… wyraźnie kogoś szukają - urwał na chwilę. - Myślisz, że gwardia zadałaby sobie tyle trudu, żeby złapać akurat ciebie?
Han wzruszył ramionami, by tym gestem zaprzeczyć. Gdyby był niebezpieczny, to czy nie woleliby, żeby znalazł się poza królestwem, a nie wewnątrz?
- Wydaje się mało prawdopodobne, żeby Jej Łaskawość Królowa zorganizowała to wszystko z powodu kilku zabitych Południarzy - powiedział. - Zwłaszcza że ostatnio nie było już żadnych morderstw.
- Ale wpakowałeś nóż w jej Wielkiego Maga - zaznaczył Tancerz. - Może nie żyje.
Racja. Było jeszcze to. Ale Han nie wierzył, że lord Bayar nie żyje. Z jego doświadczenia wynikało, że źli przeżywają, a niewinni giną. Mimo to Bayarowie mogli przekonać królową, że warto go schwytać.
Bayarowie chcą odzyskać amulet, myślał Han. Czy ryzykowaliby tym, że przejmie go Gwardia Królewska? Podczas tortur mogłaby wyjść na jaw historia tego przedmiotu.
Zresztą, czy Han nie powinien być po stronie królowej? Przypomniał sobie słowa Eleny Cennestre w dniu, w którym wyjawiono mu prawdę.
Po skończeniu nauki wrócisz tutaj i będziesz wykorzystywał zdobyte umiejętności dla dobra klanu i prawowitej linii królowych.
Prawdopodobnie nikt nie powiedział o tym królowej Mariannie. Pewnie starają się utrzymywać to w tajemnicy.
- Wiemy, że na pewno nie szukają ciebie - powiedział Han, odwracając wzrok od Tancerza. - Rozdzielmy się, tak dla pewności. Ty jedź pierwszy, a ja za tobą. - W ten sposób mógł zapobiec ewentualnym bohaterskim działaniom przyjaciela, gdyby sam został złapany.
Tancerz zbył tę propozycję pogardliwym parsknięciem.
- Już to widzę. Nawet jeśli zasłonisz sobie włosy, to jak tylko otworzysz usta, i tak nikt nie uwierzy, że jesteś z klanu. Ja będę mówił. Tędy przechodzi wielu kupców. Uda nam się. - Han zauważył jednak, że Tancerz naciągnął cięciwę łuku i umieścił sztylet w zasięgu ręki.
Han przygotował dla siebie broń, po czym wsunął włosy pod czapkę. Powinien był znowu je zafarbować, żeby mniej się rzucać w oczy. Do tej pory przeżycie nie wydawało się tak bardzo istotne. Wsunął dłoń pod koszulę i dotknął amuletu. Po raz tysięczny poczuł żal, że nie potrafi go używać. W razie kłopotów odrobina czarów mogłaby się przydać.
Nie, lepiej nie. Lepiej, żeby nikt nie wiedział, iż Bransoleciarz Alister, uliczny złodziejaszek oskarżony o morderstwo, okazał się czarownikiem.
Wolno posuwali się w stronę granicy. Wyglądało na to, że gwardia przeprowadza dokładne kontrole.
Kiedy dotarli na początek kolejki, dwaj gwardziści wystąpili naprzód i chwycili wodze ich wierzchowców. Strażnik na koniu w randze sierżanta zagrodził im drogę i z kwaśnym grymasem przyglądał się ich twarzom.
- Nazwiska?
- Tancerz Ognia i Samotny Łowca - odparł Tancerz w mowie powszechnej. - Jesteśmy kupcami z Sosen Marisy, w drodze do Ardenscourt.
- Kupcy? A może szpiedzy? - warknął gwardzista.
- Jacy szpiedzy? - zapytał retorycznie Tancerz. Uspokoił swojego kuca, który rzucał łbem i wywracał ślepiami w reakcji na ton strażnika. - Kupcy nie mieszają się do polityki. To nie służy interesom.
- Wojna przynosi wam korzyści i wszyscy o tym wiedzą - burknął niebieski, wyrażając powszechną opinię doliniarzy o mieszkańcach klanów. - Co tam wieziecie?
- Mydło, zapachy, jedwab, wyroby skórzane, leki - wymienił Tancerz, poklepując dłonią swoje juki.
Wszystko to było prawdą. Planowali dostarczyć te towary kupcowi w Ardenscourt, żeby uzyskanymi pieniędzmi zapłacić za naukę i zakwaterowanie.
- Zobaczymy… - Gwardzista rozwiązał sakwę na pierwszym kucu i zanurzył rękę. Rozeszła się woń drzewa sandałowego i sosnowego. - Broń i amulety? - zapytał. - Jakieś magiczne przedmioty?
Tancerz spojrzał na niego ze spokojem.
- W Ardenie nie prowadzi się handlu magicznymi towarami - wyjaśnił. - Kult Malthusa tego zabrania. I nie handlujemy bronią. To zbyt ryzykowne.
Sierżant wpatrywał się w ich twarze. Jedną brew wciąż miał uniesioną. Han nie podnosił głowy.
- No nie wiem… - powiedział gwardzista. - Obaj macic niebieskie oczy. Nie wyglądacie mi na klanowców.
- Jesteśmy mieszańcami - oświadczył Tancerz. - Adoptowano nas, gdy byliśmy dziećmi.
- Raczej was porwano - rzekł sierżant. - Tak jak następczynię tronu. Niechaj Stworzyciel ma ją w swojej opiece.
- Co z księżniczką? - zainteresował się Tancerz. - Nic nie słyszeliśmy.
- Zniknęła - poinformował ich gwardzista. Wyraźnie należał do tych, którzy lubią się dzielić złymi wiadomościami. - Niektórzy mówią, że uciekła. Ja tam sądzę, że nie mogła uciec sama.
A więc o to chodzi, pomyślał Han, nieco podniesiony na duchu. Te zwiększone kontrole na granicy nie miały nic wspólnego z nim.
Niebieski jednak jeszcze z nimi nie skończył. Rozejrzał się, jakby chciał się zorientować, czy ma wsparcie, po czym powiedział:
- Niektórzy twierdzą, że uprowadzili ją wasi. Miedzianolicy.
- To bez sensu - odparł Tancerz. - Księżniczka Raisa ma w sobie krew klanu po ojcu i przez trzy lata była wychowywana w kolonii Demonai.
Niebieski parsknął:
- Cóż, nie ma jej w stolicy, to pewne. Może dotrzeć tutaj, dlatego sprawdzamy każdego, kto tędy przechodzi. Królowa proponuje wysoką nagrodę za jej znalezienie.
- Jak ona wygląda? - zapytał Tancerz, jakby miał ochotę na tę wielką nagrodę.
- Też jest mieszanej krwi - powiedział niebieski. - Ale podobno mimo to jest piękna. Drobna, z długimi ciemnymi włosami i zielonymi oczami.
Hanowi nagle stanął przed oczyma obraz zielonookiej Rebeki Morley, która weszła do strażnicy Południomostu i wyciągnęła trzech członków gangu Łachmaniarzy z łapsk Mac Gillena. Ten opis pasowałby do niej jak ulał. Tak jak i do tysiąca innych dziewcząt.
Ponieważ jego życie rozpadło się na strzępy, Han nie myślał o Rebece. W każdym razie niewiele.
- Dzięki, sierżancie… - powiedział Tancerz. W tym momencie do rozmowy wtrącił się nowy głos, ostry i zimny jak nóż.
- Co się tam dzieje, sierżancie?! Co to za zwłoka?
Han podniósł głowę i ujrzał dziewczynę mniej więcej w jego wieku, przepychającą swego konia przez tłum wędrowców stłoczonych przy bramie, jakby zupełnie nie zważała na to, czy kogoś stratuje.
Nie mógł oderwać od niej wzroku. Nie przypominała żadnej innej dziewczyny, jaką kiedykolwiek widział. Jej platynowe włosy były zebrane w długi warkocz sięgający talii, pośrodku którego przez całą długość ciągnął się czerwony kosmyk. Jej brwi i rzęsy miały barwę pyłków bawełny, oczy były blade, jasnoniebieskie, jak niebo po deszczu. Otaczała ją świetlna aura - świadectwo nieodprowadzonej mocy.
Jechała na nizinnym ogierze tak samo czystej krwi jak ona sama. Prężyła się w siodle, jak gdyby chciała rozciągnąć swoją i tak rosłą sylwetkę. Kanciaste rysy twarzy wydały się Hanowi znajome. Nie była to piękna twarz, ale z pewnością zapadała w pamięć. Zwłaszcza gdy widniał na niej grymas niezadowolenia. Jak teraz.
Jej krótki żakiet i rozcięta spódnica do jazdy konnej były wykonane z dobrych materiałów, obszyte skórą. Stuła czarowników, którą miała na ramionach, była ozdobiona symbolem sokoła z małym ptakiem w szponach, a z jej szyi zwisał lśniący amulet na ciężkim złotym łańcuchu.
Han zadrżał, jego ciało zareagowało szybciej niż mózg. Ależ ten herb należy do…
- Oj… prze… przepraszam, lady Bayar - wyjąkał sierżant. Choć powietrze było chłodne, na jego czoło wystąpiły krople potu. - Ja tylko… kontrolowałem tych kupców. Dla pewności, pani.
Bayar. Micah Bayar. To jego przypominała Hanowi ta dziewczyna. Widział syna Wielkiego Maga tylko jeden raz, wtedy, kiedy odebrał mu amulet, który odmienił całe jego życie. Kim ona jest dla Micaha? Wygląda na jego rówieśniczkę. Siostra? Kuzynka?
- Złap za amulet - szepnął Tancerz do Hana, wsuwając dłoń pod własną kurtkę ze skóry jelenia. - To wyciągnie moc i może nie zauważą twojej aury.
Han skinął głową i chwycił za wężowy amulet ukryty pod koszulą.
- Szukamy dziewczyny, idioto - zrugała go lady Bayar i spojrzała przelotnie na Hana i Tancerza. - Śniadej, karłowatej dziewczyny. Po co tracić czas na tych dwóch miedzianolicych? - dodała, używając nizinnego określenia mieszkańców klanów.
Dwaj strażnicy natychmiast puścili konie Hana i Tancerza.
- Fiono, uważaj, co mówisz. - Za plecami lady Bayar zjawił się inny czarownik, starszy pulchny chłopak z włosami koloru słomy. Na jego stule widniał herb ostu.
- Co? - Fiona spojrzała na niego ze złością. Jej spojrzenie sprawiło, że skulił się jak szczeniak.
Albo ma do niej słabość, albo się jej boi, pomyślał Han. A może i jedno, i drugie.
- Fiono, proszę… - Młody czarownik odchrząknął. - Nie powiedziałbym, że księżniczka Raisa jest karłowata. Właściwie jest dość…
- Nie jest karłowata? No to jaka? - przerwała mu Fiona - Lilipucia, konusowata, nikczemnej postury?
- No… ja…
- I jest śniada, może nie? Właściwie to prawie ciemnoskóra przez tę jej zmieszaną krew. Przyznaj, Wil, że jest… - Fiona widocznie nie znosiła, gdy ją poprawiano.
Han starał się nie okazywać zdumienia. Nie był fanem królowej ani jej dynastii, ale nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego z ust któregoś z Bayarów.
Fiona uniosła wzrok ku niebu.
- Nie wiem, co mój brat w niej widzi. Ty chyba jesteś bardziej krytycznym sędzią. - Uśmiechnęła się do Wila czarująco i Han zrozumiał, czemu ten czarownik był nią tak urzeczony.
Wil oblał się rumieńcem.
- Ja tylko myślę, że powinniśmy okazywać szacunek - szepnął, nachylając się ku niej tak, by sierżant go nie słyszał. - Jest następczynią tronu Szarych Wilków.
Tancerz spiął konia, licząc na to, że uda mu się odjechać, gdy miotacze uroków będą rozwiązywać własne spory. Han ścisnął Łacha kolanami i ruszył za przyjacielem. Głowę miał opuszczoną, twarz odwróconą od czarowników. Minęli zaklinaczy, wjechali w bramę, już prawie przejechali, gdy…
- Hej, wy tam! Stać!
To była Fiona Bayar. Han zaklął pod nosem, przybrał obojętny wyraz twarzy i obrócił się w siodle, by zobaczyć, że ona się w niego uważnie wpatruje.
- Spójrz na mnie, chłopcze! - rozkazała.
Han podniósł wzrok i spojrzał prosto w jej porcelanowe niebieskie oczy. Amulet zasyczał pod jego palcami, a wtedy jakiś diabelski duch podkusił go, by unieść podbródek i rzec:
- Nie jestem chłopcem, lady Bayar. Już nie.
Fiona osłupiała. Siedziała nieruchomo, wpatrując się w niego, z wodzami w jednej dłoni. Jej długa szyja zadrżała przy przełykaniu śliny.
- Owszem - powiedziała, po czym oblizała wargę. - Nie jesteś chłopcem. I nie wyglądasz też na miedzianolicego.
Wil zbliżył się do niej i dotknął jej ręki, jakby próbował zwrócić na siebie uwagę.
- Znasz tego… kupca, Fiono? - zapytał głosem pełnym pogardy.
Ona jednak nie odrywała wzroku od Hana.
- Jesteś ubrany jak kupiec - szeptała jakby sama do siebie. - Masz strój miedzianolicych, ale wokół ciebie unosi się aura! - Popatrzyła na własne połyskujące dłonie, a potem na niego. - Krew i kości, ależ ty masz aurę!
Han spojrzał w dół na siebie i ku swemu zdumieniu zobaczył, że płonąca w nim magia jest nad wyraz widoczna, nawet w popołudniowym słońcu. W każdym razie błyszczał silniej niż zwykle, moc połyskiwała pod jego skórą niczym światło słońca na wodzie.
Przecież amulet miał to niwelować, przechwytywać. Może w trudnych chwilach Han wydzielał więcej magii, niż ten przedmiot był w stanie przyjąć?
- To nic - powiedział szybko Tancerz. - To od handlowania czaromiotami na targu. Po jakimś czasie to znika.
Han spojrzał na przyjaciela z podziwem. Miał talent do „nawijania”, jak by powiedzieli w Łachmantargu.
Tancerz chwycił za wodze Łacha, próbując pociągnąć go za sobą.
- A teraz, chociaż bardzo byśmy chcieli odpowiedzieć na wszystkie pytania miotaczy uroków, to musimy się śpieszyć, jeśli nie chcemy, żeby nas noc zastała w lesie.
Fiona nie zwracała na niego uwagi. Wciąż wpatrywała się w Hana. Oczy miała zmrużone, głowę przekrzywioną. Zaczerpnęła tchu i wyprostowała się w siodle.
- Zdejmij czapkę! - rozkazała.
- Jesteśmy poddanymi królowej, miotaczko uroków, a nie twoimi - odparł Tancerz. - No chodź, Samotny Łowco - mruknął gniewnie.
Han nie spuszczał wzroku z Fiony, a ręki z amuletu. Czuł ciarki na skórze, gdy magia i nieposłuszeństwo buzowały w nim niczym alkohol. Pomału wolną ręką złapał czapkę i ściągnął ją, po czym potrząsnął głową. Wiatr hulający w Przełęczy Sosen Marisy rozwiewał mu włosy, odsłaniając czoło.
- Przekaż wiadomość lordowi Bayarowi! - krzyknął. - Niech mi nie wchodzi w drogę, bo zniszczę całą waszą rodzinę!
Fiona nie przestawała się w niego wpatrywać. Przez chwilę wydawało się, że nie może wydobyć z siebie słowa. W końcu przemówiła chrapliwym głosem:
- Alister. Ty jesteś Bransoleciarz Alister. Ale… jesteś czarownikiem. To niemożliwe!
- A kuku! - zawołał Han. Stanął w strzemionach, z amuletem w jednej ręce i z drugą ręką wyciągniętą przed siebie. Jego palce zacisnęły się na wisiorze na piersiach, jakby kierowały się własną wolą, i z jego ust wydobyły się słowa zaklęcia.
Wtem droga się wybrzuszyła i zaczęła przybierać kształt kolczastej ściany oddzielającej Hana i Tancerza od pozostałych czarowników. W jednej chwili wysokość tej przegrody sięgnęła jeźdźcom do piersi.
Han, zaskoczony, puścił amulet i otarł dłonie o nogawki, Jakby chciał się w ten sposób pozbyć magii. Przez chwilę kręciło mu się w głowie, po czym odzyskał trzeźwość umysłu. Spojrzał na Tancerza, który wpatrywał się w niego takim wzrokiem, jak gdyby nie wierzył własnym oczom i uszom.
Fiona odzyskała głos.
- To on! To Bransoleciarz Alister! - krzyknęła. - Próbował zabić Wielkiego Maga! Łapać go!
Nikt się nie poruszył. Kolczasty żywopłot rósł, wyciągając gałęzie ku niebu. Niebiescy rozdziawili usta na widok kupca, który okazał się zabójcą, zdolnym do wznoszenia żywopłotów w powietrzu.
Tancerz zamachnął się ramieniem, rozsiewając płomienie we wszystkich kierunkach. Żywopłot zaczął dymić i po chwili zapłonął. Łach stanął dęba, próbując zrzucić z siebie jeźdźca. Strażnicy padli na ziemię, zakryli głowy i jęczeli przerażeni.
Han ścisnął boki Łacha piętami, tak że wystraszony kuc rzucił się w bramę. Za nimi podążał Tancerz z rozwianymi włosami, leżąc płasko na koniu. Podróżni rozstępowali się przed nimi, uskakiwali do rowów po obu stronach drogi. Han słyszał dobiegające z tyłu krzyki rozkazów i dźwięk trąbek.
Zaraz potem rozległ się szum wystrzałów z kusz - to żołnierze strzelali na oślep ponad strażnicą. Han przywarł głową do szyi Łacha, by trudniej było weń trafić.
- Brać go żywcem, idioci! - krzyknęła Fiona. - Mój ojciec chce go żywego! - Po tej komendzie grad strzał ustał, co miało niemałe znaczenie, gdyż droga od granicy do Delphi była szeroka i lekko opadała w dół. Kiedy ich prześladowcy pokonają żywopłot, Han i Tancerz staną się łatwymi celami.
Han obejrzał się za siebie akurat w chwili, gdy Fiona przepaliła postrzępiony otwór w płonącej przeszkodzie. Przez tę szczelinę najpierw przedarli się oboje czarownicy, a za nimi drużyna wystraszonych strażników na koniach. Niebiescy najwyraźniej nie mieli ochoty zetknąć się z kimś, kto potrafi stwarzać płomienie i kolce.
- Gonią nas! - krzyknął Han, poganiając Łacha.
- Chyba chcą ci pokrzyżować szyki! - odkrzyknął Tancerz.
Han wiedział, że później Tancerz będzie miał jeszcze wiele do powiedzenia. O ile będzie jakieś później.
Goniący ich czarownicy byli coraz bliżej. W końcu ich dopadną, bo droga jest szeroka, a ich długonogie rumaki są szybsze od górskich kuców. Nie było możliwości, by Han i Tancerz mogli wygrać z dwoma wyszkolonymi czarownikami. Nie wspominając o dziesięciu niebieskich.
Co cię napadło, Alisterze? zastanawiał się Han. Miał różne wady, ale nie było wśród nich głupoty. Konfrontacja z Fioną Bayar mogła być kusząca, ale nigdy nie wciągnąłby Tancerza w potyczkę, w której był na straconej pozycji.
Przypomniał sobie to uczucie, gdy magia krążyła w nim jak alkohol. I tak jak mocny trunek uderzyła mu do głowy. Prawdopodobnie dlatego nie wiedział, co robi. Zacisnął palce na wodzach i powstrzymał się przed ponownym chwyceniem za amulet.
- Musimy zjechać z drogi! - krzyknął i poczuł w ustach kurz spod kopyt. - Możemy tu gdzieś odbić?
- Skąd mam wiedzieć? - odparł Tancerz. Spojrzał przed siebie pod zachodzące słońce i zmrużył oczy. - Dawno tu nie byłem. - Przebyli kolejny odcinek drogi i Tancerz zawołał: - Wiesz co jest takie miejsce, gdzie możemy ich zgubić!
Droga do Delphi biegła wzdłuż strumienia w tej samej dolinie, którą wyżłobiła woda płynąca z Gór Duchów na południe. Tancerz spojrzał w lewo, szukając punktu odniesienia. Han podjechał bliżej, starając się nie zwalniać.
- Gdzieś tutaj strumień Kanwa skręca na zachód, a droga biegnie dalej na południe - powiedział Tancerz. - Możemy odbić wzdłuż strumienia i może uda się ich zgubić. To wąski kanion, skalisty i stromy. Dobry dla naszych kuców, a nie dla nizinnych koni. Wypatruj skały w kształcie śpiącego niedźwiedzia.
Nie mogli się doczekać tego skrętu. Gdy odgłosy pościgu stały się wyraźniejsze, Han obrócił głowę i zauważył, że czarownicy są już zaledwie o trzy czy cztery długości koni za nimi. Fiona stanęła w strzemionach i puściła wodze. Jedną rękę odrzuciła w bok, a drugą chwyciła coś wiszącego na szyi.
W kierunku Tancerza wystrzelił snop płomieni. Gdyby siedziała na koniu, może by go trafiła. Z tej pozycji jej strzał tylko musnął Zbója w bok. Kuc zarżał i skręcił w lewo, gdzie zderzył się z Łachem, tak że wszyscy omal nie wypadli z drogi.
Han z trudem zapanował nad swoim wierzchowcem, a Tancerz przyciągnął łeb Zbója do poprzedniej pozycji.
Komunikat był jasny: Fiona Bayar chce Hana żywego, ale Tancerz jest dla niej zwierzyną łowną.
Han wyciągnął nóż, spodziewając się, że pogoń będzie tuż za nimi. Kiedy się obejrzał, ze zdumieniem zobaczył, że Fiona i Wil zostają w tyle, z trudem próbując opanować parskające i szarpiące się konie. Niebiescy, bojąc się narażać na spotkanie z czarownikami, tłoczyli się za nimi. Wydawało się, że rasowe rumaki czarowników nie były przyzwyczajone do noszenia jeźdźców atakujących płomieniami.
- Jest! - Tancerz wskazał miejsce, gdzie w drogę wrzynał się granitowy głaz, zwężający szlak po lewej. Istotnie przypominał śpiącego niedźwiedzia, którego głowa spoczywa na dwóch ogromnych łapach. Zbój szarpnął naprzód, jakby uznał, że znajdzie tam schronienie, a Han na Łachu podążył za nim. Gwardziści i miotacze uroków widocznie już się pozbierali, bo Han znowu usłyszał tętent ścigających ich koni.
Uciekinierzy skryli się za wystającą skałą, chwilowo osłaniającą ich przed wzrokiem prześladowców. Dalej teren opadał, a stok miał formę stromych skalnych tarasów. Strumień Kanwa spływał szeregiem wodospadów po gołych kamiennych ścianach, aż niknął z widoku. Ryk opadającej wody niósł się echem po kanionie.
- Chcesz zejść na dół tędy? - Han rozglądał się za inną drogą. Łach był jego pierwszym koniem i nie chciał go okaleczyć w pierwszym tygodniu wyprawy. Nie mówiąc już o tym, że mogli się potknąć i runąć w przepaść głowami w dół.
Tancerz ponaglił konia do zejścia pierwszą wyboistą ścieżką.
- Byłem tu już. Wolę zaryzykować wędrówkę kanionem Kanwy niż spotkanie z lady Bayar.
- W porządku - odparł Han. - Jedź przodem, bo ty możesz poruszać się szybciej. Ja cię dogonię. - Han rozumował, że Fiona będzie mniej chętna do strzelania płomieniami, jeżeli to on będzie z tyłu.
Na ich korzyść działało to, że nikt nie wybrałby tej trasy, mając inną możliwość. Zwłaszcza na nizinnych koniach.
Tancerz i Zbój zniknęli za zakrętem na stoku kanionu. Schodzili niebezpiecznie szybko - byli razem już od dwóch lat. Han przyłożył głowę do szyi Łacha i pozwolił mu iść za Zbójem własnym tempem. Chciałby zniknąć z pola widzenia, zanim czarownicy miną skałę Śpiącego Niedźwiedzia i zaczną miotać w nich płomieniami z góry, ale nie poganiał konia.
Łach pewnie stawiał nogi na zboczu stromego wąwozu, strącając kopytami w przepaść drobne kamienie. Przerażony kuc trzymał się tak blisko skalnej ściany, że siedzący na nim Han lewą nogą ocierał się o kamień, przez co zdzierał nogawkę wraz z naskórkiem.
Kiedy dotarli do poziomu strumienia, koń minął kilka wodospadów, po czym rzucił się z entuzjazmem przez wodę za Tancerzem, pragnąc wyprzedzić rywala.
Han spojrzał za siebie w górę. Wysoko nad nimi, u szczytu wąwozu zobaczył dwoje jeźdźców otoczonych czarodziejską aurą na tle jaśniejszego nieba.
Powodzenia, Wil, pomyślał i spiął konia.
Pokonali jeszcze kilka takich stromych zejść, posuwając się po skalnych półkach tak wąskich, że Han miał wrażenie, iż stąpają w powietrzu. Nie patrz w dół, myślał, wpatrując się w ścieżkę przed sobą. Posuwali się okropnie wolno w porównaniu z tym, co mogliby zdziałać na prostej drodze.
Han często się oglądał, ale nie słyszał ani nie widział śladów pościgu. Po kilku godzinach zatrzymali się na łące, by napoić wyczerpane konie. Słońce zaszło za wysokimi szczytami, mrok pod drzewami gęstniał i znowu robiło się chłodno, mimo iż byli na mniejszej wysokości. Podróż tym szlakiem w ciemnościach nie wydawała się dobrym pomysłem.
Nie musieli się śpieszyć. Przekroczyli granicę i przynajmniej na razie zgubili pościg.
Han położył się na ziemi i dłońmi zaczerpnął ze strumienia wody do picia. Była czysta i zaskakująco zimna.
- Co ci strzeliło do głowy?! - wybuchnął Tancerz, kucając obok niego, by napełnić manierkę. - Byliśmy już tak blisko, a ty musiałeś to zniszczyć. Spokojne przejście przez granicę byłoby mało ekscytujące, tak?
Han otarł usta rękawem i usiadł na piętach.
- Nie wiem, czemu to zrobiłem. Nie umiem tego wyjaśnić.
- Nie mogłeś się powstrzymać? - Tancerz zakorkował manierkę i ochlapywał sobie twarz.
- Poczułem… jakby z amuletu wydostała się cała zgromadzona moc - wyjaśnił Han. - Nie wiem, czy coś jest źle z magią, którą tam wprowadziłem, czy to dlatego, że nie wiem, co robię.
Opętany przez demona, mawiała jego matka. Może miała rację.
Zwykle tak beztroski Tancerz jeszcze nie skończył. W zasadzie dopiero zaczynał.
- Nie mogłeś trzymać języka za zębami?! Od tej chwili będę cię nazywał Jaśniejąca Głowa. Albo Gaduła.
- Przepraszam… - Han westchnął. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Nie mógł mieć pretensji do Tancerza o to, że się złości. To był niepotrzebny, lekkomyślny popis. Tancerz nie znał go od tej strony. On sam czuł się, jakby cofnął się do tych czasów, gdy jako herszt Łachmaniarzy zmierzał ku zatraceniu.
- Gdzie się nauczyłeś rzucać zaklęcia? - ciągnął Tancerz. - Mówiłeś, że nie masz pojęcia o magii. Jeszcze dwa tygodnie temu nie wiedziałeś, że jesteś czarownikiem. To ja próbowałem cię nauczyć tego, co sam umiem, a tu nagle ty wznosisz taki żywopłot. Może to ty powinieneś mnie uczyć?
- Nie wiem, jak to zrobiłem - wyznał Han. - To się jakoś samo stało. - Tancerz pomyślał, że Han ukrywał przed nim swoje umiejętności, że nie chciał podzielić się z nim swoją wiedzą. Przyjaciel milczał, więc Han dorzucił: - Nie wiedziałem, że umiesz miotać płomieniami…
- Bo nie umiem - przyznał Tancerz takim tonem, jakby zdradzał wielki sekret. - To się samo dzieje, kiedy jestem śmiertelnie przerażony. - Wstał i otrzepał nogawki, po czym odszedł, by zająć się końmi.
Han wyjął swój amulet spod ubrania i obracał go w palcach, szukając jakichś wskazówek. Musi się nauczyć tym posługiwać. W przeciwnym razie nie ma pewności, że sytuacja się nie powtórzy.
Teraz Bayarowie wiedzą już, że jest czarownikiem i że udaje się na Południe. Dobrze, że nawet nie przypuszczają, jakie ma zamiary ani dokąd zmierza. Spodobała mu się myśl, że Bayarowie będą się zastanawiać, gdzie się pojawi i czego można się po nim spodziewać.
Raisa drżała z zimna, więc owinęła się szczelniej wełnianą peleryną. Nasączona deszczem i pokryta warstewką lodu, była dużo cięższa niż normalnie. Księżniczka przysunęła się do ognia i wyciągnęła zziębnięte dłonie. Z mokrej tkaniny buchnęła para.
Może gdyby weszła w te płomienie, poczułaby ciepło. Na razie śmierdziała jak zmokła owca pieczona nad ogniskiem.
Tydzień zajęło im przeprawienie się przez góry z kolonii Demonai do Zachodniej Ściany. Tydzień chłodu i wczesnojesiennych opadów śniegu, tulenia się do siebie w namiotach, gdy na zewnątrz wył wiatr. Raisa założyła, że pogoda się poprawi, gdy będą schodzić w stronę Oceanu Cichego na zachodzie, którego nigdy nie widziała.
Pomyliła się. Wcześniejsze śniegi zamieniły się w błoto, przyszły też mroźne burze i deszcze utrudniające podróż. Już od tygodnia obozowali w tym miejscu gdzieś pośrodku pustkowia. Rozbili namioty w małym ślepym wąwozie, który ich osłaniał przed najsilniejszym wiatrem, i czekali na poprawę pogody.
Łatwiej byłoby wędrować Doliną Dyrny, biegnącą przez Góry Duchów od Fellsmarchu do Ściany Zachodniej, lecz na tej łatwej drodze istniało zbyt duże ryzyko, że zostaną schwytani.
- Lady Rebeko?
Dopiero po chwili Raisa zorientowała się, że chodzi o nią. Podniosła głowę i zobaczyła nad sobą Hallie Talbot z kubkiem gorącej herbaty.
- Zwracaj się do mnie Morley - powiedziała Raisa odruchowo, biorąc od niej herbatę. Upiła gorący łyk. Nie powinna pozwolić, by Hallie ją obsługiwała, ale odmowa wymagała więcej determinacji, niż Raisa potrafiła z siebie wykrzesać.
Rebeka Morley to przezwisko, pod którym ukrywała się Raisa, następczym tronu Fells. Zgraja Szarych Wilków była przekonana, że jest ona córką drobnego szlachcica zmierzającą do akademii wojskowej w Oden’s Ford. Nikt poza Amonem Byrne’em nie znał jej prawdziwej tożsamości.
Wcześniej Raisa poprosiła Hallie, by ścięła jej włosy. Kadetka spełniła prośbę, używając do tego noża. Jej umiejętności fryzjerskie pozostawiały wiele do życzenia. Rezultatem była postrzępiona fryzura sięgająca Raisie ucha z jednej strony i podbródka z drugiej.
Włosy zawsze były dla księżniczki powodem do dumy - długie i gęste, opadające obfitymi falami do pasa. To był jej największy atut, jeśli chodzi o wygląd. Zamknęła oczy i wyciągnęła szyję, wspominając, jak Magret czesała ją szczotką z włosia dzika.
- Byłoby ci cieplej i bardziej sucho w namiocie, Morley - powiedziała Hallie, ponownie zakłócając jej myśli. - Tutaj zamarzniesz.
Raisa powstrzymała się od ostrej riposty. W obozie miało się wrażenie, że wszyscy się o siebie potykają. Każda czynność stawała się wielkim przedsięwzięciem - od rozpalenia ognia po toaletę. Nuda i ciągła bliskość towarzyszy podróży sprawiały, że wszyscy chodzili naburmuszeni. W każdym razie Raisa okazywała niezadowolenie. Pozostali przyjmowali to ze spokojem.
- Jeżeli jeszcze trochę będę się wpatrywać w cztery ściany namiotu, to oszaleję - mruknęła Raisa.
Na początku była w namiocie z Amonem, Mickiem Brickerem i Talią Abbott. Na każdy namiot przypadało po troje, a Raisa jako dodatkowy członek wyprawy była czwarta. To naturalny sposób podziału drużyny liczącej dziewięć osób plus jedną. Było im ciasno, ale przytulnie.
Pewnego razu obudziła się w środku nocy wtulona w Amona, z jedną ręką na jego piersiach i z nosem wciśniętym w jego wełnianą bieliznę. Jako dzieci sypiali tak setki razy.
Tym razem było inaczej. Gdy Raisa się przebudziła, natychmiast rozpoznała ten znajomy zapach, poczuła bicie serca pod ręką, jego naprężone ciało. Amon leżał na wznak, nieruchomo jak głaz, jak gdyby była żmiją, która może go zaatakować, gdyby się poruszył. Był dosunięty do samej ściany namiotu, oczy miał szeroko otwarte, dłonie zaciśnięte, po jego czole spływały krople potu. Oddychał szybko i płytko, jakby odczuwał ból.
Gdy się zorientował, że ona nie śpi, wyplątał się z jej objęć i wyszedł z namiotu.
Po tym zdarzeniu wymienił Micka na Hallie i sam przeniósł się do innego namiotu, pozostawiając trzy dziewczęta w jednej grupie.
Przecież nie wepchnęła się na niego celowo. Nie napastowała go.
Był niekonsekwentny. Z jednej strony nalegał, żeby zachowywała się jak każdy żołnierz, a z drugiej traktował ją w szczególny sposób. Nigdy nie wysyłał jej na patrol i nie kazał jej stać samotnie na warcie. Mówił pozostałym, że to dlatego, iż ona jest dopiero na pierwszym roku, a oni mają więcej doświadczenia. Stał się najgorszym typem tyrana.
Jedzenia im nie brakowało, ale nie było to nic dobrego - tylko suchary, suszone mięso niewiadomego pochodzenia, ser pleśniejący od wilgoci. Orzechy i suszone owoce nie były złe, ale Raisa nie była w stanie przełknąć nic więcej. W południe, jeśli nie skończyła swojej porcji, Amon zmuszał ją do jedzenia.
- Chudniesz, Morley. Tutaj, w górach, ciało musi mieć warstwę izolacyjną. Kiedy wyruszymy, będziesz potrzebowała sił. Nie chcę, żebyś zemdlała z głodu. Nikt nie będzie cię niósł, choćbyś nawet nic nie ważyła. - I dalej w tym tonie.
I co z tego, że traci na wadze? Każdy by schudł w tych okolicznościach.
Co rano ćwiczyli. Maszerowali po dużym okręgu wokół obozowiska niezależnie od pogody. Codziennie Amon przydzielał Raisie kogoś, kto uczył ją szermierki, pracował nad jej postawą, wytrzymałością, kondycją. Ćwiczyli z nią wszyscy po kolei, z wyjątkiem Amona Byrne’a. Prawdopodobnie wiedział, jak byliby niedopasowani.
Mimo wszystko te walki zawsze były upokarzające. I wyczerpujące. Wszyscy z Wilczej Zgrai sięgali mieczem dalej niż ona. Potrafili stać w bezpiecznym miejscu i bez trudu ją dźgnąć w bok, smagnąć ostrzem, zmuszając do ciągłego ruchu. Czuła się, jakby znęcało się nad nią ośmioro młodszego rodzeństwa.
- Jeśli masz zostać kadetką - mawiał Amon - licz się z tym, że będziesz walczyła z ludźmi, którzy fechtują odkąd wzięli pierwszy kij do ręki. - Z takimi jak Amon, który zawsze wiedział, że zostanie żołnierzem jak jego ojciec.
Może chciał zmusić ją do ciężkiej pracy, żeby ją zmęczyć i nakłonić do rezygnacji z ukrywania się wśród kadetów w Wien House. Według niego powinna pozostać na terenie świątynnym i wraz z alumnkami zajmować się ogrodnictwem, czytaniem, zielarstwem i szyciem.
Tak byłaby dużo mniej narażona na to, że rozpoznają ją studenci z własnego miasta. Niewielu z Fells chodziło do Szkoły Świątynnej w Oden’s Ford. Mieli lepsze uczelnie bliżej domu.
Raisa zdawała sobie sprawę, że obcowanie z innymi studentami jest niebezpieczne, ale chciała zaryzykować. Spędziła już wystarczająco dużo czasu w klasztorze. Na słodką Hanaleę w łańcuchach, miała tego dość.
Hallie stała na warcie. Talia Abbott była na patrolu - wypatrywała niebezpieczeństw w promieniu kilku kilometrów. Reszta ukryła się w pozostałych dwóch namiotach. Z wyjątkiem Amona, który jak zwykle gdzieś zniknął.
Amon używał nazwiska Morley niczym kija, którym utrzymywał ją od siebie na odległość. Jakby chciał pogrzebać wspomnienia ze wspólnego dzieciństwa, kiedy rozumieli się bez słów i wykorzystywali swoje zdolności i możliwości do tego, by się wspierać i chronić wzajemnie.
Tamten młodszy Amon uczył ją życia w prawdziwym, brutalnym świecie poza królewskim dworem. Uczył ją tego wszystkiego, o czym zapominała matka - jazdy konnej, łucznictwa i niebezpiecznej gry w piłkę na koniu. Nauczył ją też gier karczmarcznych: w kości i karby, rzutki, karty.
Amon był tym przewodnikiem, który przekazywał jej wszystko, czego sam nauczył się od ojca, starszych kuzynów i na ulicach Fellsmarchu. Bili się drewnianymi mieczami. Pokazał jej, jak rzucać nożem i ostrzyć sztylet. Kiedy miała dwanaście lat, nauczył ją rozbrajać przeciwnika w bójce ulicznej zaraz po tym, jak sam opanował tę umiejętność.
Raisa wzbogacała te dziecięce rozrywki własnymi talentami. Ludzie w naturalny sposób ulegali wpływowi jej pochodzenia, przypisując jej władzę, którą niekoniecznie posiadała. Gdy chciała coś uzyskać, zawsze jej się udawało.
Oczywiście, że możemy jeździć bez opieki, mówiła stajennemu z przekonaniem. Proszę osiodłać Diablika i Groma. Tak, te dwa. Tak, królowa się zgadza. Chcecie zawracać jej głowę?
Oczywiście, że Amon został zaproszony… Ma pozwolenie na poczęstowanie się, na wejście do spiżarni… Może sobie wybrać broń z królewskiej zbrojowni… Może jechać na dowolnym koniu…
Aż dziw, że dożyli do swoich świąt imienia. Ale dobrze się bawili.
Nagle Amon skończył trzynaście lat - wiek, w którym kandydaci na wojowników otrzymują imię i są odsyłani do Wien House, akademii wojskowej w Oden’s Ford. Raisa trafiła do kolonii Demonai, gdzie rodzina ojca przysposabiała ją do życia. Nie widzieli się przez ponad trzy lata.
Amon wrócił do Fellsmarchu, gdy miał siedemnaście lat, wysoki, szczupły i przystojny - intrygujące połączenie bywałego w świecie żołnierza i bliskiego przyjaciela. Teraz Raisa zapragnęła, by uczył ją całkiem innych rzeczy albo by uczył się ich wraz z nią, ale on nie okazywał ku temu chęci. Kilka wymuszonych pocałunków - to wszystko, co ich łączyło. Z początku nawet wydawał się zainteresowany, lecz teraz…
I tak nie mieli szans, by się pobrać. Jej matka dała jej jasno do zrozumienia, że nie pochwala mezaliansu z oficerem gwardii. Czy dlatego wydawał się Raisie taki intrygujący? Czy też dlatego, że jest przyzwyczajona zawsze dostawać to, czego chce?
Nie, nie chodziło o to. Groźba niechcianego małżeństwa z czarownikiem stała się przyczyną jej ucieczki. To małżeństwo byłoby niezgodne z Næmingiem - porozumieniem, które położyło kres wojnom czarowników z klanami.
Bywały dni, gdy następczyni tronu Fells mogłaby przysiąc, że prawie nigdy nie dostawała tego, czego chciała.
W każdym razie w obecności Amona Byrne’a serce Raisy zawsze biło mocniej. Wiedziała już o nim wszystko, co da się zaobserwować: jak się porusza, jak siedzi na koniu, jak przechyla głowę i przygryza dolną wargę, gdy się nad czymś zastanawia, jak pociera podbródek pod koniec dnia.
Zawsze, gdy patrzył na nią tymi szarymi oczyma, czuła, jak krew zaczyna szaleńczo krążyć po całym jej ciele, docierać do każdej cząsteczki… o ile się nie sprzeczali. Ostatnio zdarzało się to często. Czasem miała wrażenie, że on celowo ją prowokuje.
Teraz zaczął jej unikać. Prawie codziennie wychodził z obozu na kilka godzin. Nie miała pojęcia, dokąd chodzi, ale czuła, że to przez nią. Była niespokojna i zmęczona tym siedzeniem w okropnym zimnie.
W zamku właściwie nigdy nie miała czasu na przemyślenia. Tutaj zaś myślała za dużo. Przeżuwała wszystko jak pies niewyprawioną skórę.
Może uważa cię za przyjaciela, myślała. I nie chce zniszczyć tej przyjaźni, posuwając się za daleko.
Cóż, jesteśmy przyjaciółmi, ale ostatnio on niemal się nie odzywa.
A może jest zainteresowany, tylko uważa cię za nieosiągalną. Boi się, że jeśli wykona ruch, zostanie odrzucony i upokorzony.
Przeszkodą może być też ten przeklęty honor Byrne’ów. Podobasz mu się, ale zdaje sobie sprawę, że to nie ma przyszłości, więc nie chce się w ogóle angażować.
Po prostu nie potrafi tego wszystkiego wyrazić. Nigdy nie był zbyt wygadany.
Raisa zwykle mówiła ludziom wprost to, co myśli. Nie była jak kapryśna Missy Hakkam, wzdychająca do każdego oficera w mundurze i marząca o związkach z fircykowatymi szlachcicami, którzy mają wielkie pałace i małe móżdżki.
Porozmawiam z nim, pomyślała. Odbędziemy szczerą rozmowę, bez żadnych łez i scen, i ustalimy, co i jak. Musiała tylko znaleźć sposób, by wymknąć się z obozu niepostrzeżenie.
- Chyba jednak odpocznę w namiocie - powiedziała do Talbot.
Hallie westchnęła z aprobatą i dołożyła drew do ogniska.
Zostawiwszy pusty kubek tam, gdzie stał, Raisa weszła do namiotu, w którym było tylko odrobinę cieplej niż na zewnątrz. Odnalazła pokrowiec na miecz i przypięła go do pasa. Przykucnęła przy tylnej ścianie namiotu i wsunęła pod nią broń. Następnie położyła się na plecach i wyśliznęła się na zewnątrz.
Wstała i włożyła miecz do pokrowca. Trzymając się skraju obozowiska, szła w kierunku wejścia do wąwozu, aż dotarła do latryny - namiotu najbardziej oddalonego od pozostałych. Poczekała, aż Hallie zajmie się dokładaniem szczap do ognia, i wtedy przemknęła między drzewami poza wąwóz.
Podczas pobytu w kolonii Demonai Raisa uczyła się tropienia. Teraz uważnie obserwowała grunt pod nogami, póki nie spostrzegła zmrożonego odcisku buta na liściach. I kolejnego, tam, gdzie zbierała się i zamarzała woda. Ruszyła ścieżką wydeptaną przez Amona podczas jego codziennych wypraw w to tajemnicze miejsce.
Szła nieco ponad kilometr, ścierając krople deszczu z twarzy i strzepując lód z rzęs. Szlak przez jakiś czas prowadził wzdłuż na wpół zamarzniętego strumienia, po czym gwałtownie odbijał na zachód, by dalej biec w górę do osikowego lasu i skończyć się na wyżynnej polanie. Zatrzymała się między drzewami na skraju polany i wystawiła głowę.
Amon stał pośrodku łąki, rozebrany do spodni i podkoszulka. Jego pas z mieczem i reszta ubrania były ułożone w równiutki stosik pod drzewami.
Obiema dłońmi ściskał długą pałkę i bezustannie się poruszał: wykonywał skłony, obroty i wygibasy, a pałka tylko śmigała w jego rękach, gdy wymachiwał nią nad głową, przerzucał ją, unosił wysoko i opuszczał niemal do samej ziemi. Był to niezwykły taniec i najwyraźniej Amon wykonywał go już od dłuższego czasu. Długie włosy opadały mu na czoło, spocona skóra w chłodnym powietrzu wydzielała mgiełkę pary.
Raisa nie mogła oderwać od niego oczu - od tych pulsujących na klatce piersiowej mięśni i silnych ramion - i czuła, jak wszystkie wcześniejsze postanowienia ulatują bezpowrotnie. Był taki przystojny i zupełnie tego nieświadomy. Ćwiczył, jakby chciał się doprowadzić do stanu wyczerpania. Nie wyglądało, by te ćwiczenia sprawiały mu przyjemność. Raczej jakby była to kara. Z miejsca, w którym stała, słyszała szmer jego oddechu.
Jak, w imię Pani, on może wytrzymać bez ubrania? Było mroźnie. Ona trzęsła się z zimna, a teraz, gdy przestała się ruszać, chłód dawał jej się jeszcze bardziej we znaki.
Stała niemal dosłownie zmrożona przez kolejną dłuższą chwilę, czując, jak opuszcza ją odwaga. To szpiegowanie nie było słuszne. Cokolwiek tu robił, chciał, by to była jego prywatna sprawa. Znajdzie inny moment, żeby z nim porozmawiać. Teraz wróci do obozu, po cichu wejdzie do namiotu i poczeka na niego.
Jesteś tchórzem, skarciła się w myślach.
Nim jednak zdążyła się poruszyć, Amon zatrzymał się w pół obrotu z pałką poziomo przed sobą, z głową przechyloną na bok. Ułożył pałkę pionowo, odwrócił się i spojrzał dokładnie w to miejsce, w którym ukrywała się Raisa.
- Rai? - szepnął.
Kości. Skąd wiedział? Nieśmiało wyszła zza drzew. Stali, wpatrując się w siebie poprzez dzielącą ich przestrzeń zmrożonej trawy i karłowatych krzewów.
- Szukałam cię - powiedziała w końcu. - Nie wiedziałam, co robisz.
- Przyszłaś sama? A gdzie Hallie? - zapytał, jak gdyby w zaroślach mógł się ukrywać ktoś jeszcze.
Hallie ma mnie pilnować, pomyślała Raisa. To pokazuje, jak to naprawdę jest z byciem jedną z nich.
- Wymknęłam się. Myśli, że jestem w namiocie.
- Nie powinnaś tu przychodzić. To niebezpieczne.
- Jeśli to niebezpieczne dla mnie, to też dla ciebie - odparła Raisa. - Nie jest ci zimno?
- Nie - odparł takim tonem, jakby wcześniej nie przyszło mu to do głowy.
Jeszcze raz zapadła między nimi cisza.
Amon przyglądał się broni trzymanej w rękach, jakby już zdążył zapomnieć o jej istnieniu. Wydawał się nieobecny, roztargniony.
- Nauczyłem się tego od Wodnych Wędrowców. Nazywają to pałką. Ich pałki są wykonane z twardego drewna… z drzew rosnących na bagnach. Nie używają metalowej broni, ale taka pałka w rękach mistrza jest naprawdę niebezpieczna… - Zacisnął usta, jakby chciał powstrzymać napływ słów.
- Poznałeś Wodnych Wędrowców w akademii? - zapytała Raisa zaskoczona. - Tam się tego nauczyłeś?
- Nie. - Amon pokręcił głową. - Miałem praktyki na Trzęsawiskach przez pół roku podczas jednego z semestrów. Moim opiekunem był władca moczarów lord Cadri.
- To tym się codziennie zajmujesz, kiedy wychodzisz z obozowiska?
Zawahał się, lecz przytaknął.
- Właściwie tak. Ja… trenuję różne sposoby walki. To pomaga zmniejszyć napięcie.
Napięcie? Raisa zmrużyła oczy. Owszem, było nieciekawie. W dodatku ten deszcz i lód, i wiatr, złe jedzenie i w ogóle. Ale raczej nazwałaby to znużeniem niż napięciem. Niemal marzyła, żeby stało się coś ciekawego, co przełamałoby tę nudę.
Czy naprawdę obawiał się napaści? Mimo jego ostrzeżeń wydawało się to mało prawdopodobne. Wciąż byli w Fells, a wojownicy Demonai dobrze patrolowali ten teren. Zresztą, kto by się zapuszczał w las w taką pogodę, jeśli nie musi?
Może dla niego stresująca była odpowiedzialność przed ojcem za bezpieczeństwo księżniczki i nieświadomość tego, co ich czeka w Oden’s Ford.
Tyle czasu minęło, odkąd ostatnim razem wspólnie się z czegoś cieszyli. Raisa zdjęła rękawiczki i włożyła je do kieszeni, a potem podeszła do Amona.
On ułożył pałkę poziomo, czyniąc z niej barierę między nimi.
- Chodźmy do obozu - powiedział, wskazując kierunek ruchem głowy.
Wysunęła jedną stopę i spojrzała wprost na niego.
- Amonie, nauczysz mnie?
- Czego? - zapytał, zmrużywszy oczy.
- Tego bitewnego tańca. Walki tą pałką. - Chwyciła śliską od szadzi pałkę. Nie mogła z nim konkurować w szermierce, ale władanie pałką mogła opanować.
Będzie tak jak dawniej. Amon był jej pierwszym nauczycielem walki.
Pokręcił głową.
- To dla ciebie za ciężkie.
- Ty możesz to podtrzymywać. Pokaż mi tylko ruchy. Jeśli mi się uda, będę mogła używać czegoś lżejszego. - Chciałaby się przekonać, jak to jest używać tej pałki. Drobna postura nie będzie miała znaczenia, gdy długie narzędzie pozwoli jej zwiększyć zasięg i siłę ciosów. Gdyby nauczyła się ruchów, wystarczy jej jakikolwiek kij. Mocną pałką mogłaby pokonać przeciwnika uzbrojonego w miecz. Ciężar tej broni zwiększy siłę jej ciosów.
- Możesz się pokaleczyć. - Amon uciekał od niej wzrokiem.
- Nic mi się nie stanie - mruknęła Raisa. - Postaram się też nie skaleczyć ciebie.
- Ja tylko… - Amon odchrząknął. - To nie jest dobry pomysł, żebyśmy robili to razem.
- Dlaczego?
- Po prostu mi zaufaj, dobrze?
Amona nigdy nie przerażały zdolne dziewczęta. Nigdy też nie dawał jej forów w fizycznej rywalizacji z tego powodu, że była dziewczyną. Nie częściej niż ona okazywała mu łaskawość w dziedzinach, w których dobrze sobie radziła. Czyżby złościł się dlatego, że ona chce poznać tajniki żołnierskiego życia? Może oddychał z ulgą, gdy się od niej oddalał i wyruszał do Oden’s Ford, gdzie przestawał z mniej wymagającymi osobami.
- Jestem silniejsza, niż myślisz - nalegała Raisa. Przecież ta cała musztra chyba coś jej dała. - Nie musimy ze sobą walczyć. Wypróbujmy to… - Schyliła się i przeszła pod trzymaną mocno pałką, tak że znalazła się w kręgu stworzonym przez jego ramiona, między nim a kijem. Odwróciła się do niego plecami, chwyciła pałkę obiema dłońmi w miejscach obok dłoni Amona. - A teraz pozwól mi potrzymać i wypróbujmy kilka ruchów.
Amon westchnął z niezadowoleniem. I rezygnacją. Po chwili poczuła ciężar pałki w dłoniach. Amon mówił jej do ucha, tak że czuła ciepło jego oddechu na szyi.
- Obróć się w prawo, podrzuć ją w górę, w dół i wyrzuć w przód. Obróć jeszcze raz, szybko w lewo, a teraz zegnij się w pasie.
To przypominało dziwaczny taniec, w którym partnerzy stoją jedno za drugim i nie widzą swoich twarzy, tylko się słyszą. Poruszali się z niezwykłą gracją, choć pałka ich ograniczała. Amon zdawał się wyjątkowo skupiony na tym, by jej nie dotykać. Ręce jednak położył na jej barkach i tułowiem przylegał do jej pleców, przyjemnie ją ogrzewając.
Słyszała tylko świst pałki, chrzęst zmrożonej trawy pod stopami, szmer ich oddechów. Na skórze czuła ciarki za każdym razem, gdy przewidywała, że ich ciała się zetkną.
Amon coraz słabiej trzymał pałkę. Raisa z trudem utrzymywała broń w ruchu, przesuwała ją w zimnym powietrzu, posapując, pocąc się pod grubym ubraniem.
Wtedy się to stało. Poślizgnęła się na lodzie. Amon próbował ją podtrzymać, nogi im się splątały i oboje upadli. On wylądował na niej, ale udało mu się podeprzeć, tak by jej nie zmiażdżyć. Usłyszała klepnięcie pałki upadającej na ziemię. Dobrze, że nie na nich.
Raisa zachichotała i po chwili śmiała się głośno, niepohamowanie, raz po raz przy tym parskając.
- Nie… niebezpieczna z nas para… Amonie. - Wbiła dłonie w jego pierś i wtedy zauważyła, że jemu wcale nie jest do śmiechu. W jego szarych oczach widać było rozpacz. Wsunął dłonie pod jej włosy i pocałował ją, dociskając jej głowę do zmarzniętej ziemi. Ona oplotła rękami jego szyję i odpowiedziała pocałunkiem.
Na Panią, pomyślała. Jak ja lubię całować Amona Byrne’a.
Wyzwolił się z jej objęć i wstał.
- Na krew demona - powiedział z pobladłą twarzą. Zgiął się wpół, wyglądał na zbolałego. - Przepraszam, Wasza Wysokość. Nie możemy.
- Wasza Wysokość? - Raisa zamrugała, zdumiona, myśląc, że to była najlepsza rzecz, jaka przytrafiła jej się od dawna.
W tym momencie wtrącił się obcy głos:
- Odsuń się od następczyni tronu! - Jednocześnie rozległ się metaliczny szmer mieczy wysuwanych z pokrowców.
Raisa błyskawicznie się obróciła, wyciągnęła miecz i przykucnęła. Spośród drzew wyłonił się tuzin jeźdźców, wszyscy w polowych mundurach Gwardii Królewskiej. Jeden z nich miał na szyi apaszkę kaprala. Wydał się Raisie znajomy.
Amon rzucił się na skraj polany, gdzie leżały jego ubrania i miecz, ale jeden z jeźdźców ruszył w jego stronę i zamachnął się wielką kolczastą maczugą.
- Amon! - krzyknęła Raisa.
Amon odskoczył. Maczuga nie trafiła w głowę, lecz uderzyła go w bok i przewróciła na ziemię.
Pozostali gwardziści zsiedli z koni. Dwaj chwycili Amona za ręce i postawili na nogi. Z rany w boku kapała krew, ochlapując zamarznięty grunt.
Kapral pogrzebał w torbie i teatralnym gestem wyciągnął mały, oprawiony w ramkę portret. Przerzucił wzrok z portretu na Raisę i pokiwał głową z zadowoleniem, po czym włożył obraz z powrotem do torby.
- Włosy są inne, ale to pani, księżniczko - powiedział.
- O co chodzi? - zapytała Raisa władczym tonem.
- Proszę się uspokoić, Wasza Wysokość. Jesteś, pani, bezpieczna.
- Bezpieczna to byłam wcześniej, kapralu - oświadczyła Raisa, podchodząc z wysuniętym mieczem do Amona i jego oprawców. Nie miało sensu stawać z jednym mieczem przeciwko tuzinowi uzbrojonych mężczyzn, ale miała wielką ochotę kogoś rozpłatać. - Dopiero teraz czuję się zagrożona. Natychmiast uwolnijcie kaprala Byrne’a i wytłumaczcie się!
- Zobaczyliśmy, jak kapral Byrne atakuje Waszą Wysokość - powiedział oficer, posyłając swoim kompanom ostrzegawcze spojrzenie. - Kto by pomyślał! I to syn kapitana Gwardii Królewskiej!
- Nie atakował mnie - odpowiedziała Raisa. - Ćwiczyliśmy samoobronę.
- Już po wszystkim, Wasza Wysokość - powiedział kapral. - To musiało być straszne zostać porwaną przez członka własnej gwardii. Ale więcej już cię, pani, nie skrzywdzi. Już my o to zadbamy. - Uśmiechnął się złowieszczo i wtedy Raisa przypomniała sobie, gdzie go widziała. To był Robbie Sloat, jeden z gwardzistów obecnych w strażnicy Południomostu w dniu, w którym ona i Amon wyprowadzili stamtąd Łachmaniarzy.
- Jechaliśmy do kolonii Demonai, szukaliśmy Waszej Wysokości - wyjaśnił Sloat.
Sloat wydał rozkazy - gwardziści odebrali Amonowi broń i związali mu ręce z tyłu. Zabrali Raisie miecz, lecz nie przeszukali jej ani nie związali.
Jak to się stało, że Sloat wylądował w tej dziczy, przy samej Bramie Zachodniej?
Cokolwiek tu robił, Raisa wiedziała, że to oznacza poważne kłopoty.
Sloat zwrócił się do Amona:
- A więc kapralu Byrne, wiem, że nie przyszliście tu pieszo. Jak tu dotarliście? Gdzie wasze konie i kto jeszcze z wami jest?
Amon nie odpowiadał. Jego mina była zacięta, oczy miał jakby nieobecne.
Sloat wbił pięść w tors Amona, tak że ten zgiął się wpół i jęknął. Po długiej chwili wyprostował się, lecz wciąż milczał.
- Kapralu Sloat - odezwała się Raisa, z zadowoleniem obserwując jego minę, gdy usłyszał swoje nazwisko - przestańcie. Powiem wam to, co chcecie wiedzieć.
- Nie, Wasza Wysokość! - zaprotestował Amon, potrząsając głową. - Nic mu nie mów!
- Sprowadziliśmy tu trzy salwony górskich mieszkańców wiernych dynastii - oznajmiła Raisa, patrząc Sloatowi prosto w oczy. - Spodziewam się, że zjawią się tu lada chwila.
Sloat roześmiał się sztucznie, lecz Raisa zauważyła, że się rozgląda. Trzymała się więc tej wersji.
- Gdy moja matka dowie się o waszych działaniach, przekonacie się, co oznacza zemsta królowej Szarych Wilków.
Zaskoczenie zmusiło Sloata do szczerości.
- Tak? No… ale… nie zabieramy was do królowej. Przynajmniej nie od razu.
- Co?! - tym razem to Raisa była zdumiona. - Dlaczego? Co to wszystko ma znaczyć?
Sloat się uśmiechnął.
- Nic takiego, Wasza Wysokość. Zabieramy cię, pani, do porucznika Gillena, a on mówi, że królowa nie będzie robić przeszkód.
- Gillen? Mac Gillen? - Ten tłustowłosy, szczerbaty sierżant Gwardii Królewskiej, który znęcał się nad więźniami w strażnicy Południomostu i groził, że położy ją na kole tortur. I za to awansowano go na porucznika?
Myśli Raisy szalały. Gillen był przecież w Południomoście… Co on może mieć wspólnego z… Nieważne. Gillen jest okrutny, ale to tylko mięśnie. Ktoś inny pociąga za sznurki. Sloat musi być pewien, że nic mu za to nie grozi, bo inaczej nie powiedziałby jej aż tyle.
Spojrzała na Amona, zakrwawionego i mocno związanego, wciąż trzymanego za ręce przez dwóch gwardzistów, na pewno świadomych jego reputacji świetnego wojownika. Po minie Amona Raisa poznała, że próbuje coś wymyślić - coś, co by przerwało ten pechowy rozwój wypadków.
Sloat włożył rękawice.
- No dobrze, wynośmy się stąd - powiedział. - Będziesz, pani, jechała ze mną. - Chwycił Raisę za rękę i przyciągnął do swojego konia.
- A on? - zapytał jeden z trzymających Amona.
- Do lasu z nim i zabić - odparł Sloat. - My pojedziemy przodem.
- Ani się waż! - krzyknęła Raisa, próbując się wyrwać z jego uścisku.
- Właśnie, że się odważę, Wasza Wysokość - oznajmił Sloat, szczerząc zęby w uśmiechu, i mocniej ścisnął ją za nadgarstek. Wsiadł na konia. - Kapral Byrne oszalał z żądzy i porwał księżniczkę, którą miał chronić. Kiedy próbowaliśmy cię, pani, uratować, stawiał opór i został zabity. A ty, pani, nie wyjawisz prawdy, bo nie chcesz, żeby się rozeszło, że włóczyłaś się po lasach z żołnierzem. - Wyraźnie zadowolony z takiej wersji wydarzeń Sloat pochylił się i wyciągnął rękę, żeby wciągnąć Raisę na siodło przed sobą.
Kiedy twarz Sloata znalazła się na wysokości jej oczu, Raisa usztywniła palce i wbiła mu je w oczy, tak jak nauczył ją tego Amon wiele lat wcześniej. Sloat zawył i uderzył ją w twarz z taką siłą, że z jękiem upadła na ziemię.
Z rozciętej wargi Raisy trysnęła krew. Widziała nad sobą sylwetkę kaprala na koniu, przecierającego łzawiące oczy, z twarzą siną ze złości. Nagle znieruchomiał, wytrzeszczył oczy, złość na jego obliczu zamieniła się w zdumienie. Sloat sięgnął za plecy, jego twarz wykrzywił dziwny grymas. Po chwili zwalił się z konia. Upadł o krok od Raisy, z głową i ramionami na ziemi, z jedną stopą w strzemieniu. W jego plecach tkwiły dwie strzały z czarnymi piórami.
Strzały Demonai.
W jednej chwili nastąpił wielki zamęt. Gwardziści rzucili się szukać osłony, także ci pilnujący Amona porzucili go na środku polany. Konie zerwały się i pognały w las. Rumak Sloata przerażony obecnością ciała wciąż zwisającego ze strzemienia, wierzgał i chrapał, tak że Raisa musiała się uchylać na boki przed jego kopytami.
Amon puścił się pędem przez łąkę, by własnym ciałem osłonić ją przed rozwścieczonym zwierzęciem.
- Uciekaj! - krzyknął, wskazując głową las. - Schowaj się!
Stanowił idealny cel, stojąc tam i przytrzymując konia swoim ciałem. Raisa podniosła się i pochylona podbiegła do niego. Wyjęła swój nóż i przecięła więzy pętające dłonie Amona.
- To Demonai - szepnęła mu do ucha. - Łucznicy. Po naszej stronie.
Nad łąką śmignęły kolejne strzały i dwóch gwardzistów padło na ziemię - jeden z przebitą szyją. Grozę tego ataku wzmacniał fakt, że łucznicy działali w milczeniu i pozostawali niewidzialni.
Amon pociągnął Raisę na skraj lasu i wepchnął pod drzewo.
- Zostań tu - mruknął. Chwycił swoją pałkę i ruszył na polanę, wymierzając ciosy gwardzistom, którzy rozbiegali się na wszystkie strony.
- Amon! - krzyknęła Raisa. - Uważaj! - Nie miała pewności, czy Demonai odróżnią go od innych gwardzistów.
Po kilku minutach było po wszystkim. Amon stał samotnie na polanie i ciężko dyszał. Wszyscy gwardziści leżeli na ziemi - czterej z nich pokonani przez Amona i jego groźną broń.
Raisa uspokoiła konia Sloata i wyciągnęła but kaprala ze strzemienia. Na skraju lasu pojawiły się sylwetki i powoli posuwały się naprzód, tu i tam wlokąc za sobą ciała gwardzistów, którzy szukali schronienia w lesie. Nagle na polanie zjawiło się pół tuzina wojowników Demonai, ubranych w ledwie widoczne stroje podróżne.
Dwoje z nich szło w stronę Raisy. W jednym, wysokim, o drapieżnym spojrzeniu, rozpoznała Reida Demonai, zwanego Nocnym Wędrowcem. Jego włosy sięgające ramion były uczesane w liczne warkoczyki owinięte barwnymi nićmi. Raisa poznała go w kolonii Demonai, choć nieczęsto przebywał w domu. Zaledwie dwa lata starszy od niej, był już legendą - niebezpieczny, zapalczywy, stanowił przedmiot licznych plotek i obiekt westchnień dziewcząt w kolonii.
Prawdę mówiąc, podczas pobytu Raisy w kolonii Demonai łączył ją z Reidem krótki romans. Jednak romansowanie z nim przypominało toczenie ciągłych potyczek w nieustannej walce osobowości.
Dziewczyna obok niego wyglądała na osobę w wieku Raisy, poruszała się ze swobodą i wdziękiem na długich nogach, na które księżniczka spoglądała z zazdrością. Ciemne loki na głowic wyzwoliły się z pęt kolorowych sznurków. Choć ubrana w strój Demonai, nie miała amuletu wojownika na szyi.
- Sprawdź, czy ktoś jeszcze żyje - zwrócił się Reid do dziewczyny, a ona uklękła przy najbliższym gwardziście.
- Księżniczko Raiso, co słychać? - zapytał Reid spokojnie, jakby się spotykali z okazji święta plonów.
Oczy jednak go zdradzały. Lśniły w nich podniecenie i dzika radość. Jego twarz i ubranie były zachlapane krwią gwardzistów. Wojownik wyglądał na upojonego, uszczęśliwionego walką. Nocny Wędrowiec za bardzo lubił rozlew krwi.
- Czy doliniarze nie skrzywdzili cię, pani? - zapytał, obrzucając wzrokiem jej mundur. - Widziałem, jak ten niebieski cię uderzył. - Wyciągnął rękę i dotknął kciukiem kącika jej ust, po czym wytarł krew w swoją nogawkę.
- Nie, nic mi nie jest, Nocny Wędrowcze. - Oblizała palec i śliną próbowała zetrzeć krew z twarzy. - Przyjmij moje podziękowania za służbę dynastii.
Reid skłonił pokornie głowę, jego ciemne oczy posłały jej zniewalające spojrzenie, któremu większość dziewcząt nie potrafiłaby się oprzeć.
Raisa poczuła obok siebie obecność Amona i się odwróciła. Miał już na sobie koszulę i pas z bronią. Z jego boku wciąż sączyła się krew.
- Kapralu Byrne, to jest Reid Demonai, zwany Nocnym Wędrowcem - dokonała prezentacji. - Kapral Byrne jest członkiem mojej gwardii osobistej - wyjaśniła Reidowi.
- Syn Edona Byrne’a? - zapytał Reid. Gdy Amon skinął głową, Reid powiedział: - Znam pańskiego ojca. Uczciwy doliniarz - oznajmił takim tonem, jakby to była prawdziwa rzadkość.
- Jest z wami uzdrowiciel? - zapytała Raisa. - Kapral Byrne jest ranny.
- Nie ma potrzeby, Wasza Wysokość - wtrącił Amon. - To nic poważnego.
Reid przerzucił wzrok z Raisy na Amona.
- Dobrze walczyliście, kapralu - przyznał. - Kiedy byliście… eee… wolni.
Wróciła młoda wojowniczka, która skończyła przegląd pola bitwy.
- Nikt nie przeżył - oznajmiła.
- Niedobrze - powiedział Reid. - Chciałbym mieć chociaż jednego, żeby go przesłuchać. - Przechylił głowę w stronę dziewczyny. - To jest Brodząca Ptaszyna z kolonii Sosen Marisy, wojowniczka rekrut. Jej strzały położyły dziś trzech wrogów.
Dziewczyna oblała się rumieńcem i skromnie pochyliła głowę.
Brodząca Ptaszyna ma ciężkie objawy choroby Reidis Demonais, pomyślała Raisa.
- Walczyłaś wspaniale - pochwaliła ją z uśmiechem. - Jestem pewna, że już niedługo otrzymasz miano Demonai wraz z amuletem.
- Dziękujemy za pomoc - powiedział Amon zupełnie szczerze. - Gdyby nie wy, już bym nie żył, a księżniczka dostałaby się do niewoli.
Reid wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to nic takiego.
- A właściwie… - ciągnął Amon - …skąd się tu wzięliście?
- Często patrolujemy ten teren - odparł Reid. - Szukamy miotaczy uroków i innych niepożądanych gości. Gwardzistów na tym obszarze prawie w ogóle nie spotykamy.
- To znaczy, że nie śledziliście nas? - zapytał Amon.
Reid zmrużył oczy. Popatrzył na Ptaszynę i na powrót na Amona.
- Prawdę mówiąc, tak. Śledziliśmy. - Raisa czuła, że gdyby nie obecność dziewczyny, skłamałby.
- Gdybyśmy wiedzieli, zaprosilibyśmy was do naszego ogniska - oświadczył Amon.
- Pilnowaliśmy księżniczki - przyznał Reid bez żadnych przeprosin.
- No, w takim razie dobrze się spisaliście - zauważył Amon. Nie uśmiechał się przy tych słowach. - Musimy wracać do obozu - zwrócił się do Raisy. - Hallie pewnie już zauważyła, że cię nie ma, no i trzeba się stąd wynosić. Porucznik Gillen może być w pobliżu.
- Z radością zaprosimy cię do kolonii Demonai, Dzika Różo - oświadczył Reid, używając klanowego imienia Raisy. - Z przyjemnością zaoferujemy eskortę.
- Właśnie stamtąd jedziemy - odparła Raisa. - Kierujemy się do Bramy Zachodniej. Opuszczam Fells na jakiś czas, aż uda mi się… uporządkować sprawy… z królową.
- Jesteś, pani, pewna, że to rozsądne? Opuszczać Duchy? - Reid uniósł brew.
Raisa poczuła się niepewnie, wróciły wcześniejsze wątpliwości.
- Nie chcę wyjeżdżać - powiedziała. - Ale w obecnej sytuacji pozostanie tutaj nie wydaje się rozsądne.
- Możemy cię chronić, Wasza Wysokość. W Demonai nic ci nie grozi. - Uśmiechnął się i dotknął długiego łuku przewieszonego przez plecy. - Nikt nie odbierze ci prawa do tronu. Proszę o to, byś oddała się pod opiekę klanów.
Raisa nie chciała urazić go swoją odpowiedzią. W końcu Nocny Wędrowiec dopiero co uratował ją przed… Gillenem jak na początek. Nie podobała jej się jednak sugestia, że ucieka.
Czyż nie to właśnie robiła? Czy nie powinna zostać i bronić swojej ziemi? Gdyby była królową, nie mogłaby uciec w razie konfliktu.
Nie odpowiedziała, więc Reid, zachęcony jej milczeniem, nalegał:
- Wziąwszy pod uwagę tutejsze zagrożenia, na nizinach może się wydawać bezpieczniej, ale to iluzja. Pozbawiona opieki klanów będziesz narażona na ataki nizinnych asasynów.
- Nie martwię się o własne bezpieczeństwo - mruknęła Raisa. - Nie chcę rozpocząć wojny. Nie możemy teraz na to pozwolić. To by rozdarło kraj.
- Pora dać tym zaklinaczom nauczkę - powiedział Reid. - Nie możemy ciągle im ustępować, gdy oni depczą…
- Gdybym chciała ustępować czarownikom, już byłabym mężatką - przerwała mu Raisa. - Będę broniła dynastii Szarych Wilków. Ale nie chcę wybierać między rodzicami. Poczekam, aż emocje ostygną i zwycięży rozsądek.
- Mam wrażenie, że księżniczka jasno wyraziła swoją wolę - odezwał się Amon. - Jeżeli nie macie więcej pytań, wrócimy do obozu, żeby zwinąć go przed nocą.
Reid dość długo przyglądał się Amonowi. Potem skłonił głowę i zwrócił się do Raisy:
- Oczywiście, Wasza Wysokość. Chciałem tylko, byś, pani, wiedziała, że masz wybór. A teraz będziemy zaszczyceni, mogąc cię eskortować.
Obrócił się do Brodzącej Ptaszyny, która obserwowała tę wymianę zdań z wielkim zainteresowaniem i niemałym zdumieniem.
Zapewne nigdy jeszcze nie widziała, by ktoś odmówił Nocnemu Wędrowcowi, pomyślała Raisa.
- Złap konie, które uciekły! - rozkazał Ptaszynie. - Znajdź odpowiednie dla księżniczki Raisy i kaprala Byrne’a.
Reid Demonai ucieszyłby się z wojny, uświadomiła sobie Raisa. To sens jego życia.
Górskie miasteczka mają własny charakter, pomyślał Han.
Górskie miasteczka są wszystkie takie same.
W górskiej miejscowości architektura wynika z ukształtowania terenu. W Delphi domy i inne budynki były stłoczone, jakby zsunęły się ze zbocza i wcisnęły w dostępną przestrzeń nad rzeką.
Domy budowane na stokach bywają zwodnicze: z tyłu wyglądają na niskie, jednopoziomowe, a od frontu są wysokie, kilkupiętrowe. Przypominały Hanowi jaskrawo umalowane dziewczęta do towarzystwa, które najlepsze dni miały już za sobą. Budynki wyglądały jak owe kobiety, oparte o zbocze w długich spódnicach, które opadają aż do doliny, tak że brudnymi krawędziami halek sięgają rynsztoków. Ulice były wąskie, kręte, brukowane kamieniami, które w górach były tanim i powszechnym surowcem. Drążone w skalistych stokach kanionu Kanwy wiły się wokół drobnych przeszkód, czasem całkowicie gubiąc kierunek.
Było już ciemno, gdy Han i Tancerz wreszcie zeszli do miasteczka. Powietrze było ciężkie od dymu, co utrudniało im oddychanie.
- Śmierdzi tu gorzej niż w Południomoście - zauważył Han, zatykając nos. Tutejszy smród był jednak inny, obcy.
- W piecach palą tu węglem - wyjaśnił Tancerz. - Dym zatrzymuje się w dolinie. Zimą jest gorzej, bo piece palą się w dzień i w nocy.
Widać było, że w tym mieście jest dużo pieniędzy. Między sklepami, warsztatami rzemieślniczymi i zwykłymi domami wznosiły się pałace i bogate rezydencje. Niektóre budynki zajmowały całe kwartały, a ich fronty zdobione były wypalanymi cegłami i kamiennymi rzeźbami.
- To domy właścicieli kopalń - wyjaśnił Tancerz. - Ale nawet górnicy dobrze zarabiają. Wojna w Ardenie zwiększyła zapotrzebowanie na żelazo i węgiel, więc ceny są wysokie. Lekka Stopa twierdzi, że delphianom nie przeszkadza smród w powietrzu. Mówią, że wdychają pieniądze. Stać ich na utrzymanie własnej armii i zachowanie niezależności od Ardenu i od Fells.
Gdy zbliżali się do centrum, spotykali coraz więcej ludzi, co przypominało Hanowi Fellsmarch w dzień targowy.
Ta ciżba była zróżnicowana - czarnoskórzy mężczyźni i kobiety z Bruinswallow, w luźnych pasiastych ubraniach południowców. Południowi Wyspiarze o smagłej skórze, obwieszeni kunsztowną biżuterią i z czuprynami czarnych włosów. Długonodzy Północni Wyspiarze z jasnymi włosami i niebieskimi oczami, niektórzy w otoczeniu świetlistej aury. Na ulicach rozbrzmiewały różne języki, a z karczem dobiegały rytmy egzotycznej muzyki.
Były też inne świadectwa dobrobytu okresu wojny - eleganckie sklepy z wszelkimi towarami, zakłady jubilerskie z lśniącymi wystawami, stragany z jedzeniem na wynos, oferujące egzotyczne potrawy i intrygujące korzenne zapachy. Han poczuł ściśnięcie w żołądku i napływ śliny do ust.
- Zjedzmy coś - powiedział, opierając się pokusie zwędzenia bułki z ulicznego straganu. Głód zawsze wyzwalał u niego stare nawyki, ale Han wiedział, że nie warto ryzykować na obcym gruncie, gdzie nie ma się opracowanej drogi ucieczki.
Nie musisz kraść, żeby się najeść, skarcił się w myślach, dotykając sakiewki z pieniędzmi, jakby to był cenny talizman.
Dalej na południu miasto wydawało się bardziej ponure niż Fellsmarch. Wszystko pokrywała warstwa sadzy pochłaniającej światło.
- Nie mają tu latarników? - zapytał Han, gdy ich zmęczone kuce ciężko stąpały w świetle dobiegającym ze świątyni na parterze budynku otoczonego z trzech stron wysokimi schodami. Alumn w czarnej sutannie ze złotym symbolem wschodzącego słońca zamiatał liście i piach sprzed wejścia i posłał przy tym w ich stronę tuman kurzu.
Tancerz otrzepał głowę.
- Ani lamp, ani latarników - westchnął. - Dotknął swego amuletu i stworzył świetlisty kwiat na koniuszkach palców. Han patrzył na to z podziwem. Gdy Han sięgnął do własnego amuletu, moc zasyczała pod jego dłonią i eksplodowała płomieniami, które wystrzeliły na drugą stronę ulicy i przeraziły przypadkowego przechodnia.
Han, zażenowany, szybko wsunął rozgrzaną dłoń pod pachę z przeciwnej strony.
- Demony! - krzyknął ktoś w mowie powszechnej. - Czarnoksiężnicy! Bluźniercy! - Han podniósł głowę zdumiony i zobaczył kapłana w czarnej sutannie zbiegającego po schodach, wymachującego miotłą niczym orężem, z grymasem wściekłości na twarzy.
Łach odskoczył w bok, wytrzeszczył oczy i obnażył zęby. Han spiął go piętami i kuc rzucił się naprzód, unosząc swego jeźdźca z tego niegościnnego miejsca. Tancerz pochylił się i skierował Zbója w bok, uchylając się przed miotłą.
Kapłan krzyczał za nimi:
- Niegodziwcy! Wszetecznicy złego! Wynoście się, występne narzędzia Niszczyciela! - Wymachiwał za nimi miotłą, widocznie myśląc, że w ten sposób ich przegoni.
- Zamknij dziób, ty cholerny kruku Malthusa, albo ja będę twoim niszczycielem - potężny, brodaty górnik krzyknął ku ogólnej uciesze gawiedzi. Kapłan ukrył się we wnętrzu świątyni, żegnany zgodnym chórem okrzyków i pogróżek.
- Co to było? - Zapytał Han, gdy znaleźli się w bezpiecznym oddaleniu. - Obrzucano mnie już różnymi przezwiskami, ale jeszcze nikt mnie nie nazwał „wszetecznikiem złego”.
- Poznaj kult Malthusa - oświadczył Tancerz z szerokim uśmiechem. - Oficjalne wyznanie Ardenu. Mają siedzibę w Delphi, ale domyślam się, że nie cieszą się tu wielką popularnością.
Orator Jemson opowiadał w szkole Świątyni Południomostu o kulcie Malthusa. Po katastrofie Rozłamu starożytne imperium Siedmiu Królestw rozpadło się. W Fells przetrwała dawna wiara kultywowana w świątyniach - gdzie oratorzy nauczali o istnieniu dwóch sił: Stworzyciela i Niszczyciela - i w Górach Duchów, gdzie czczono zmarłe królowe uznawane po śmierci za święte.
W Ardenie po Rozłamie pojawił się wpływowy orator, który skierował dawną wiarę na nowe tory. Święty Malthus łączył Rozłam z gniewem Stworzyciela na czarowników, którzy go spowodowali. Magia, nauczał, nie jest darem, lecz narzędziem Niszczyciela, a czarownicy to demony na jego usługach. Zwiedzione przez czarowników królowe Fells były tak samo winne. Szczególnie królową Hanaleę przedstawiano jako piękną wiedźmę - uwodzicielkę, pozbawioną wszelkich skrupułów.
Od tamtej pory kult Malthusa istnieje jako państwowe wyznanie Ardenu.
- Myślisz, że tak nas będą witać w całym Ardenie? - mruknął Han.
Tancerz uśmiechnął się przebiegle.
- Myślę, że im mniej magii będziemy używać, tym lepiej.
To było dla Hana nowością - sam pomysł, że magia jest czymś grzesznym. Klany, owszem, nie lubiły czarowników, ale była to bardziej sprawa historii i nadużywania władzy. W końcu klany też miały swoją magię.
Jedynie Król Demon - Alger Waterlow, przodek Hana - był uważany za bezwzględnie złego.
- To miejsce wygląda nieźle. - Han wskazał piętrowy budynek z szerokim gankiem, na którym tłoczyli się stali bywalcy i żołnierze. Karczma nazywała się Kufel i Jagnię - na drewnianym szyldzie widniała uśmiechnięta owca dzierżąca kufel piwa.
Han miał dobre oko do gospód i karczm. Od dzieciństwa były mu drugim domem. Mógł tam zawsze liczyć na jedzenie, picie i łatwe kradzieże - wszystko pod jednym dachem. Po zapachach i klienteli potrafił poznać, gdzie warto zajrzeć.
Zsiedli z koni. Tancerz pozostał na zewnątrz, a Han nie bez trudu przecisnął się przez tłum na ganek i do gwarnego wnętrza.
Klientela wewnątrz była taka sama jak na ganku, pomijając kilka rodzin przy stolikach. Niektórzy przyszli tu prosto z kopalni w ubraniach pokrytych sadzą, z umorusanymi twarzami, w których najjaśniejszymi punktami były oczy. O ściany opierali się żołnierze w najróżniejszych mundurach: w ponurych barwach Delphi, szkarłatnych Ardenu, najemnicy nie służący nikomu oraz kilku mieszkańców wyżyn i oficerów. Poza nimi byli tylko studenci i dziewki do towarzystwa.
Han rozstał się z kilkoma cennymi monetami, by zarezerwować pokój, i dorzucił parę dodatkowych miedziaków za możliwość kąpieli. Cóż, w Delphi było drogo, nie da się ukryć.
Tancerz i Han poprowadzili konie wąską uliczką do stajni za gospodą, zamówili dodatkowe porcje dla kuców i weszli tylnymi drzwiami do karczmy.
Kolacja była w cenie pokoju, a składała się z duszonej wieprzowiny, nie jagnięciny, czarnego chleba i kufla ciemnego piwa.
Han usiadł przy stoliku w kącie, tyłem do ściany i blisko tylnego wyjścia. To mu pozwalało obserwować wchodzących i wychodzących bez zwracania na siebie uwagi.
Obsługująca ich dziewczyna ociągała się z odejściem. W pierwszej chwili Han przypisał to swemu urokowi osobistemu, lecz wkrótce ze zdumieniem zauważył, że pomimo długiej wędrówki on i Tancerz niewiele się różnią od reszty zamożnych gości w karczmie.
Wyrzucano go z wielu karczem w Łachmantargu i Południomoście, podejrzewając o okradanie gości i oszustwa karciane. Przy tym zwykle był niewypłacalny. Teraz odkrył, jak przyjemnie jest siedzieć przy stoliku i najadać się do syta, umilając sobie czas flirtowaniem z ładnymi dziewczynami bez obawy, że zostanie wyrzucony.
- Jakie wieści o wojnie na Południu? - zapytał pulchną karczmarkę i chwycił ją za rękę. - Kto wygrywa?
Dziewczyna pochyliła się nad nim.
- W ubiegłym miesiącu była duża bitwa w stolicy, panie. Wygrał książę Geoff, więc teraz on panuje w Ardenscourt. Ogłosił się królem.
- A pozostali bracia? Poddali się? - Han zastanawiał się, czy wojna wreszcie się skończy, i jak to wpłynie na jego przyszłość.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Wiem tylko tyle, ile usłyszę przy barze. Chyba książę Gerard i książę Godfrey wciąż żyją i, o ile wiem, nie poddali się.
- Nie ma żadnych księżniczek?
Dziewczyna zmrużyła oczy.
- Owszem, jest jedna. Lisette. Ale w Ardenie księżniczki są tylko na pokaz. I żeby wychodzić za mąż.
Han spojrzał na Tancerza, który przyglądał się temu z obojętnością. Skąd można mieć pewność, że dziedzice króla są naprawdę jego potomkami? Doliniarze są dziwni, to pewne.
Han obserwował służącą, myśląc o tym, kiedy kończy pracę.
Stopniowo zaczynał się przyglądać innym gościom. Już po chwili mógł powiedzieć, kto jest uzbrojony, a kto nie, jaką mają broń i kto dysponuje grubym portfelem. Nie minęło wiele czasu, gdy wiedział już, kto dobrze gra w karty, kto w karby i kości, a kto oszukuje w jednym i drugim.
Zawdzięczał to krótkiemu okresowi, kiedy zarabiał na życie jako szuler karciany. Tego typu kradzieży trudniej było dowieść. Niebiescy niezbyt chętnie wtrącali do więzienia za karciane machlojki.
To go jednak nauczyło, że łatwo można się znaleźć w sali pełnej przegranych, pałających żądzą zemsty. A także tego, że rozzłoszczeni hazardziści mogą roztrzaskać człowiekowi głowę niezależnie od tego, czy mają pewność, że się ich oszukuje, czy nie. Zwłaszcza gdy ma się zaledwie trzynaście lat i niezbyt pokaźną posturę.
Tancerz w trakcie całego posiłku był niespokojny, podskakiwał przy każdym głośniejszym dźwięku, czy był to brzęk naczyń na piecu, czy krzyki pijaków. Choć znał Delphi i zwyczaje delphian, w ogóle nie lubił miast, a tłocznych miejsc w szczególności. Jak tylko skończył kolację, wstał.
- Idę na górę - powiedział.
- Zamówiłem kąpiel - poinformował go Han. - Idź pierwszy.
Tancerz spoglądał na niego podejrzliwie.
- Tylko postaraj się trzymać z dala od kłopotów, dobrze?
- Tak jest, Tancerzu Cennestre. - Tak, Matko. Uśmiechnął się szeroko do pleców Tancerza, gdy ten już się odwrócił. Następnie skinął na karczmarkę i zamówił cydr. Miał zamiar zachować trzeźwy umysł i utrzymać ręce z dala od amuletu.
Leniwie przyglądał się sąsiedniemu stolikowi, gdzie czworo gości grało w dwór i pospólstwo, dobrze mu znaną grę karcianą z Fells. Mężczyzna zwrócony twarzą do Hana oszukiwał - to pewne. Był to zażywny jegomość w nizinnym stroju Ardenu, jego pyzata twarz pokryta była śladami po dawno przebytej ospie. Chociaż w sali było chłodno, przecierał spocone czoło dużą chustką. Przed nim na stoliku leżały miedziaki, panienki i banknoty, świadczące o tym, iż szczęście mu sprzyja.
Han dość szybko rozgryzł jego system. Cwaniak sporo się ruszał jak na takiego olbrzyma, wymachiwał rękami, co rozpraszało innych graczy. Wykorzystywał te momenty na podłożenie, przestawienie i podejrzenie kart. Wygrywał niemal za każdym razem, gdy rozdawał, i dość często, gdy nie rozdawał - to wystarczyło, by uśpić podejrzenia.
Jego wyczyny nie robiły na Hanie wielkiego wrażenia. Był to typowy drobny cwaniaczek z agresywnym stylem gry. Co sprytniejsi przychodzili i odchodzili, szybko się orientując, że są na przegranej pozycji. Jedna osoba jednak nie odchodziła, uparcie próbując się odegrać.
Siedziała tyłem do Hana. Kapelusz z rondem zasłaniał jej głowę, kołnierz miała postawiony, barki zgarbione. Han domyślił się, że to dziewczyna mniej więcej w wieku nadawania imienia, z Wysp Południowych, sądząc z jej skóry i loków. Pod za dużym płaszczem miała ubrania w barwach, które lubili Południowi Wyspiarze, ale w nieodpowiednich rozmiarach, jakby je pożyczyła, wyżebrała albo ukradła.
Było w niej coś, co wydawało mu się znajome - sposób przechylania głowy na bok, poruszania się na krześle i kiwania nogą, jakby nie mogła spokojnie usiedzieć. Wyciągnął szyję, by zobaczyć jej twarz, lecz przez ten kapelusz niczego nie widział.
Popijał cydr i starał się nie zwracać uwagi na rozgrywający się przed nim spektakl, lecz jego wzrok wciąż wracał do dziewczyny i jej coraz bardziej desperackich prób. Pozbyła się już pieniędzy i teraz używała zobowiązań zapłaty.
Przecież powinna się zorientować. Każdy, kto tyle wygrywa, oszukuje.
W końcu doliniarz osuszył swój kufel i z hukiem odstawił go na stół.
- No, pora inkasować - oznajmił głośno. - Mace Boudreaux wie, że trzeba skończyć, póki Panna Szczęściara jeszcze się uśmiecha.
Dwaj gracze skrzywili się, zebrali swoje skromne stosiki i szybko się wynieśli.
Wyspiarka nie wstawała. Przez moment siedziała nieruchomo, po czym pochyliła się do przodu.
- Nie… Grajmy dalej. Musicie dać mi szansę na rewanż - powiedziała. Miała przyjemny, melodyjny głos ze znajomym akcentem z Wysp Południowych.
Han poczuł dreszcz na ciele - znał ten głos.
- Przykro mi, panienko, ale już skończyłem - odparł Mace Boudreaux. - Szczęście ci nie dopisuje. Czas płacić. - Zgarnął pieniądze sprzed siebie i poupychał w różnych skrytkach w ubraniu. Potem popchnął zobowiązania spłaty przez blat w kierunku dziewczyny.
Ona wpatrywała się w leżące przed nią skrawki papieru.
Nie ma forsy, pomyślał Han. Wpadła.
- Zaraz przyniosę - powiedziała, zrywając się na równe nogi i zwracając w stronę drzwi.
Szuler szybkim ruchem chwycił dziewczynę za nadgarstek i przyciągnął do siebie.
- O nie, nie uda ci się - warknął. - Nie spuszczę cię z oczu, póki nie zapłacisz.
Dziewczyna próbowała wyrwać rękę.
- Nie noszę przy sobie tylu pieniędzy. Muszę iść do pokoju.
Boudreaux przysunął twarz do jej twarzy.
- W takim razie pójdę z tobą - powiedział, oblizując wargi, i z obleśnym uśmiechem otaksował ją wzrokiem od stóp do głów.
- Jeśli nie masz forsy, może spłacisz to w inny sposób.
Dziewczyna splunęła mu w twarz.
- W twoich snach, ty obleśny, sflaczały, dziobaty…
- Chcesz iść do pierdla? - burknął Boudreaux, ścierając plwocinę i zacieśniając uścisk na nadgarstku.
Dziewczyna znieruchomiała. Ślady po sznurach na jej rękach i kostkach nóg dowodziły, że była już w więzieniu.
Han rozumiał, że nie chce tam wracać.
- Wezwę straże - zagroził Boudreaux, podnosząc głos. - Mam swoje prawa.
Zanim Han zdążył pomyśleć, już stał przy ich stoliku.
- Słuchajcie, panie, może zagramy partyjkę na zgodę? Nie trzeba zaraz mieszać w to straży. - Poklepał kanciarza po plecach, szczerząc zęby jak mocno podchmielony wiejski chłopak.
Boudreaux wpatrywał się w niego wściekłym wzrokiem, niezadowolony z tego nagłego pojawienia się intruza.
- Zgoda to będzie, jak ta mała zapłaci. Mam swoje prawa.
- Możemy to jakoś załatwić. - Han obrócił się w stronę dziewczyny i omal nie upadł z wrażenia.
To była Cat Tyburn, która przejęła po nim funkcję herszta Łachmaniarzy. Patrzyła na niego zaskoczona. Han zamrugał, spojrzał znowu, a ona wciąż tam była. Zmieniła się, i to na gorsze. Nic dziwnego, że jej nie rozpoznał.
Zawsze była chuda, ale teraz została z niej skóra i kości, jakby zażywała brzytwicy. Oczy zajmowały pół twarzy, były smutne i mętne - prawdopodobnie od żucia liści i picia cydru. Zawsze była dumna, a teraz wyglądała na pokonaną. W uszach i nosie, gdzie wcześniej miała srebrne kolczyki, ziały puste dziury, zniknęły też jej srebrne bransolety i ozdoby. To wszystko leżało przed szulerem.
Twarz dziewczyny mówiła, że Han Alister jest ostatnią osobą, której by się tu spodziewała.
Han złapał Boudreaux za ramię, by się uspokoić i ukryć swoje zdumienie. Jednocześnie zgarnął zapasową talię ze stołu i wsunął ją do kieszeni, intensywnie myśląc.
Co ona tu robi? Cat urodziła się na wyspach, ale odkąd się znają, nigdy nie wyściubiła nosa poza te kilka ulic tworzących Łachmantarg. Po co stamtąd odchodziła, skoro miała tam dobry gang, dobry teren i dobre życie?
Co ważniejsze, jak on może ją teraz wyciągnąć z tarapatów? Pobyt w delphiańskim więzieniu na pewno jej nie posłuży.
Mógłby oskarżyć Boudreaux o oszustwo, ale już dawno się nauczył trzymać w karczmach język za zębami, jeżeli nie zna klienteli. Domyślał się, że otaczają ich kamraci Boudreaux.
Cat wciąż patrzyła na Hana, jakby wstał z grobu i złożył na jej ustach zimny pocałunek.
- Chodź no tu, dziewczyno. - Chwycił ją za łokieć. - Pogadajmy.
Zesztywniała w jego uścisku, ale pozwoliła się odholować poza zasięg słuchu ospowatego szulera.
Gdy znaleźli się w bezpiecznym oddaleniu, Han nagle odzyskał animusz.
- Co ty tu robisz? - syknął.
- Mogę cię spytać o to samo - odparowała.
- Ale ja zapytałem pierwszy.
Twarz Cat była nieprzenikniona.
- Musiałam wyjechać z Łachmantargu.
- To kto jest teraz hersztem? - zapytał Han niepewnie. - Co z Velvetem?
- Velvet nie żyje. Wszyscy nie żyją albo zniknęli. Nie potrzeba już herszta w Łachmantargu. - Zadrżała i mocno wbiła w płaszcz postrzępione paznokcie. - Przyszli zaraz po twoim odejściu. Zabili wszystkich. Ja żyję tylko dlatego, że mnie tam nie było.
- Kto przyszedł? - zapytał, bo to pytanie wydawało się samo nasuwać, ale on i tak znał już odpowiedź.
- Demony. Jak te, które zabiły Południarzy. - Unikała jego wzroku.
Han czuł w ustach taką suchość, jakby najadł się piasku.
- Czy oni… one… szukały mnie?
- Już ci mówiłam, że mnie tam nie było - wywinęła się od odpowiedzi. - Nie wiedziałam, dokąd poszedłeś. Myślałam, że ciebie też uciszyły.
Kości. Zostawiał za sobą śmierć nawet, gdy odchodził. Nic dziwnego, że Cat tak się bała.
- Bardzo mi przykro z powodu Velveta. I… wszystkiego.
Ona tylko popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma i pokręciła głową przecząco.
- Hej, dziewko! - zaryczał Boudreaux. - Będziecie tak gadać całą noc czy co? Czekam na moją forsę!
Han machnął ręką, żeby go uciszyć, i nachylił się do Cat.
- Ile jesteś mu winna? - szepnął.
- A bo co? - zapytała Cat z typowym dla siebie wdziękiem. - Co cię to obchodzi?
- Nie mam całej nocy - ponagli! ją Han. - Ile?
Rozejrzała się po sali, jakby się chciała wymigać od odpowiedzi.
- Dwadzieścia siedem panienek i trochę drobnych.
Na krew i kości Hanalei! Han miał pieniądze, ale nie tyle, żeby starczyło na spłacenie jej długu i podróż do Oden’s Ford. A nie miał zamiaru sam się zadłużyć, spłacając karcianego oszusta.
Skinął głową w kierunku Boudreaux.
- On oszukuje.
- Nie! - syknęła, oglądając się przez ramię. - To ja oszukuję!
Han z trudem powstrzymywał uśmiech.
- No to on robi to lepiej.
Dłoń Cat powędrowała ku nożowi przy pasie.
- Złodziejski gnojojad. Powinnam się zorientować. Zaraz zobaczymy, jak będzie wyglądał bez tych swoich…
- Nie. - Han uspokajającym gestem położył dłoń na jej ramieniu.
- Zagram zamiast ciebie i odegram się.
Cat odsunęła się od niego.
- Zostaw to, Bransoleciarzu. Nie chcę twojej pomocy. Sama się w to wpakowałam i sama się z tego wygrzebię.
- Poderżniesz mu gardło? - Han potrząsnął głową. - Może uszłoby ci to w Łachmantargu, ale tutaj, z dala od domu, nie radzę ściągać sobie takich kłopotów na głowę.
- Nie chcę ci nic zawdzięczać.
To był w stanie zrozumieć.
- Nie będziesz. To ja mam u ciebie dług krwi.
Wciąż kręciła głową w milczeniu, kilkakrotnie głośno przełykając ślinę.
- Pozwól mi, proszę.
- I tak już po wszystkim - stwierdziła Cat. - Już nie będzie grał. Tak mówił.
- Ze mną zagra - powiedział Han i wyjął pękaty portfel, którym pomachał Cat przed nosem.
Na jej twarzy znowu pojawiło się zdumienie. Odgarnęła włosy do tyłu. Starała się zachować równowagę, jakby codziennie widywała tyle pieniędzy.
- A jeśli przegrasz?
- Zaufaj mi. Nie przegram. Robię to lepiej od niego. - Spojrzał jej w oczy, pragnąc, by mu uwierzyła, chociaż sam nie wiedział, czemu miałaby mu ufać. - Ty tylko zagraj ze mną, dobrze? Odwrócił się tyłem do hazardzisty i przygotował do gry: poprzekładał pieniądze, przetasował i ułożył swoją talię kart. Cat przyglądała się temu z niechęcią.
- Gotowe. Chodźmy! - Chwycił ją za przedramię i poprowadził z powrotem do stolika Boudreaux, jakby był właścicielem lokalu.
- Spłacę jej dług - powiedział do szulera - jeśli ze mną zagracie.
- Z tobą? - Boudreaux był pełen pogardy. - O nie. Mówiłem już, że na dzisiaj skończyłem. Jeżeli chcesz spłacić jej dług, chłopcze, proszę bardzo. Jeśli w ogóle masz pieniądze.
- Mój tato jest kupcem - oświadczył Han, robiąc urażoną minę. - Mam trochę pieniędzy. Widzicie? - Położył pełny portfel na stoliku, przewracając przy tym kufel oszusta i rozlewając resztki piwa. - Oj, przepraszam. Sam nie znam swojej siły. - Wyciągnął chustkę do nosa z kieszeni Boudreaux i niezgrabnie wycierał rozlany napój.
Pożądliwy wzrok Boudreaux skupił się na portfelu. To było dużo więcej niż wszystko, co posiadała Cat.
- No cóż - powiedział, sadowiąc się na powrót w krześle - może zostanę jeszcze trochę. - Strzelił palcami na karczmarkę - Jeszcze jedno piwo - zawołał i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Han zwrócił mężczyźnie wilgotną chusteczkę i usiadł na krześle na wprost niego. Wszystko szło zgodnie z planem. Miał większą siłę przekonywania teraz jako szesnastolatek z plikiem banknotów niż kiedyś jako biedny jak mysz dwunastolatek. Właśnie przez to, że jako lytling nie cieszył się poważaniem, musiał zrezygnować z szulerstwa i zająć się kradzieżami kieszonkowymi i ulicznymi napadami.
Teraz był w lepszej sytuacji. Mógł odgrywać syna kupca, który pierwszy raz podróżuje samotnie. To z pewnością łatwy, dziany cel.
- Ty siadaj tutaj, panienko - powiedział Han, poklepując siedzenie krzesła obok siebie i łypiąc na Cat pożądliwie. - Przynieś mi szczęście.
Cat przycupnęła na krawędzi krzesła, bokiem do Hana, jakby mogła złapać od niego wszy. Splotła dłonie na kolanach. Jej twarz była spięta i nieodgadniona.
- Ty rozdawaj pierwszy, chłopcze - powiedział Boudreaux obojętnym tonem. Typowy kanciarz. Pozwolić ofierze wygrać, żeby ją zachęcić do wyższych stawek w następnym rozdaniu.
Han przetasował karty. W pewnej chwili wypadły mu z rąk i rozsypały się po stole. Uwaga, pomyślał. Tylko nie przesadzaj. Zebrał je i przetasował z nieprzytomnym skupieniem, typowym dla pijaków.
Stosunkowo łatwo było wygrać pierwszą kolejkę. Boudreaux zgiął się i ze smutkiem potrząsał głową, póki na stole nie pojawiło się więcej pieniędzy.
- Ha! - zapiał Han z zachwytu i złapał Cat za rękę. Ona skrzywiła się jak użądlona, więc natychmiast ją puścił. - Już przyniosłaś mi szczęście.
Cat spojrzała na niego bez uśmiechu. Czemu, Alister, czemu wplątujesz się w to wszystko? myślała.
Teraz Boudreaux rozdawał karty i wygrał, choć Han nie postawił wiele. Potem wygrywali na zmianę i w końcu Han miał przewagę dziesięciu panienek. Wciąż udawał pijanego naiwniaka, hałaśliwie przechwalającego się swoim szczęściem, gdy wygrywał, i rozpaczającego, gdy przegrywał.
Na razie nawet nie musiał podkładać kart. Chustka do nosa nie była używana. Han uniemożliwił przeciwnikowi jego sztuczkę, nalegając, by przekładać talię przed rozdaniem. No i zawsze miał szczęście w kartach.
Mama zawsze mówiła: Kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w życiu. Jedno albo drugie. Nigdy to i to.
Entuzjazm Boudreaux stopniowo malał. Cat siedziała z obrażoną miną, jakby Han grał jej pieniędzmi.
Czas to skończyć, pomyślał. Dam temu szulerowi nauczkę, zwrócę Cat pieniądze i idę spać. Talia wróciła do niego. Tym razem wyjął ją oszustowi z ręki i podmienił karty podczas tasowania. Obserwował twarz Boudreaux, przyglądającego się swoim kartom. Szuler kołysał dłoń niczym niemowlę przed sobą i Han wiedział, że ma go w garści.
Stawiali i podbijali, licytowali i stawiali, aż wkrótce pośrodku stołu leżały spore kopczyki panienek. Szuler poprosił o jedną kartę i Han wręczył mu demona, który miał załatwić sprawę. Rozsunął swoje karty, zasłonił je dłońmi, zajrzał, nerwowo oblizał wargi i za każdym razem, gdy przeciwnik podbijał stawkę, dotrzymywał mu kroku.
Cat przejęta przerzucała wzrok z Hana na pieniądze na stole. Jeżeli przegra, będzie w nie lada tarapatach.
Ale on nie przegra.
Teraz już kilku gości podeszło do stolika, by obserwować grę.
- A srebro? - zapytał Han, wskazując dłonią pulę, gdy stawka rosła. - Dorzućcie srebro, a ja dołożę kilka panienek. - Uśmiechnął się do Cat.
Boudreaux przesunął gwoździe, bransolety i kolczyki na środek blatu.
- Sprawdzam - powiedział, wykładając własne karty. - Trójka demonów, przewaga czerwonych. - Podniósł wzrok na Hana i rozciągnął usta w wilczym uśmiechu.
To były mocne karty. Bardzo mocne. Tym można było pobić niemal wszystko. Z wyjątkiem czterech królowych z Hanaleą na czele. Han wyłożył swoje karty i rozparł się wygodnie, obserwując oszusta.
Przez długą, ciężką chwilę Boudreaux milczał. Wpatrywał się w stół, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Wyciągnął swój długi palec wskazujący i przemieszał swoje karty, jakby spodziewał się ujrzeć pod nimi coś jeszcze.
Nizinny szuler otwierał i zamykał usta niczym ryba wyrzucona na brzeg, i dopiero po kilku próbach wydobył z siebie głos:
- To… to nie w porządku! - jęknął, uderzając dłonią w stół, aż podskoczył kufel z piwem.
Han szybkim ruchem zgarnął wygraną do torby i zarzucił ją na ramię. Zostawił na stole tyle panienek, żeby spłacić dług Cat. W takich sytuacjach najważniejsze było szybkie zniknięcie.
Świńskie oczka Boudreaux zamieniły się w wąskie szparki. Wyciągnął rękę i złapał Hana za przód koszuli.
- Nie tak szybko - syknął.
- Puszczaj! - burknął Han, wyrywając się.
- Jesteś oszustem! - krzyknął Boudreaux, wyciągając spod płaszcza duży zakrzywiony nóż, który przyłożył Hanowi do szyi - Oszustem, złodziejem i naciągaczem.
Gapie otaczający stolik odsunęli się o krok.
Ten nóż nieprzyjemnie Hana zaskoczył. Oszuści i szulerzy byli na ogół tchórzami, i dlatego wybierali ten sposób kradzieży. Boudreaux jednak był dwa razy taki jak on, a Han wiedział z doświadczenia, że trudno o kogoś wścieklejszego niż oszukany oszust.
Pomyślał o amulecie pod koszulą i nożach za pasem - czy zdoła sięgnąć po cokolwiek, nim podetną mu gardło?
- A teraz - powiedział Boudreaux, przysuwając twarz do twarzy Hana na taką odległość, że ten czuł jego piwny oddech - dawaj torbę, chłoptasiu, to może nie odetnę ci uszu.
Han, myśląc jedynie o nożu pod brodą, nie bardzo wiedział, co nastąpiło później. Boudreaux jęknął i zniknął pod stołem, uderzając w podłogę tak mocno, że aż ją wgniótł. Jego nóż przeleciał przez salę, omal nie pozbawiając głowy górnika chrapiącego przy jednym ze stolików.
Han odruchowo odskoczył. Boudreaux rzucał się po podłodze, jakby dostał spazmów. Za nim, zgrabnie uchylając się przed wymachami jego ramion, stała Cat i ściskała garotę owiniętą wokół jego szyi.
Ach, to tak, pomyślał Han. Cat tak samo dobrze posługiwała się garotą jak nożem.
Twarz szulera poczerwieniała, oczy wybałuszały się alarmująco. Cat pochyliła się nad nim i cicho mówiła mu coś, co chciała mu wtłoczyć do głowy.
Wstrząsy Boudreaux słabły, stawały się mniej regularne.
- Cat! - Han otrząsnął się z odrętwienia i położył jej dłoń na ramieniu. - Puść go. Nie chcesz chyba przez niego wisieć.
Dziewczyna podniosła na niego wzrok i zamrugała, jak gdyby wychodziła z transu. Puściła mężczyznę, opadła na pięty i wsunęła linkę do kieszeni.
Han zauważył zamieszanie przy drzwiach. W wejściu stała grupa osób w brązowych mundurach Gwardii Delphiańskiej. Han zaklął. Wiedział, że zostali zbyt długo. Powoli podniósł się i podciągnął Cat. Trzymając ją za rękę, zaczął wycofywać się w kierunku tylnego wyjścia, lecz nagle zagrodził im drogę nieogolony górnik wielkości małej góry.
- Lepiej zostań, chłopcze, i przyjmij, co cię czeka za to, co żeś zrobił - mruknął, szczerząc zęby, jakby osobiście miał interes w tym, by przedstawienie trwało.
- Nic nie zrobiłem - Han powtórzył skargę, którą wygłaszał całe życie. To było właśnie jego szczęście: wdać się w bijatykę w obcym kraju i trafić za kratki. Byłby to koniec jego kariery jako czarownika na usługach klanów. Zawiódłby Tancerza, który musiałby dalej podróżować sam. Co takiego powiedział Tancerz na odchodnym? Tylko postaraj się trzymać z dala od kłopotów.
Zacisnął palce na rękojeści noża, rozglądając się za najkrótszą drogą do wyjścia. Potem powoli rozluźnił uścisk. Nawet gdyby udało mu się przejść przez drzwi, to i tak nie ucieknie, bo przecież Tancerz jest na górze, a jego koń - w stajni.
Cat wyciągnęła dłoń z jego uścisku i wyjęła własne ostrza, które wsunęła do rękawów.
- Co się tu dzieje? - zapytał jeden z brązowych. Na szyi miał apaszkę oficerską w obcych, nizinnych barwach. Wskazał na Boudreaux leżącego nieruchomo na ziemi. Szuler potarł posiniaczoną szyję i zaczął łykać powietrze wielkimi haustami.
- Co mu się stało?
Han otworzył usta, ale górnik odezwał się pierwszy.
- Na początku ten oszust Mace Boudreaux dał się pokonać w kartach. Okazuje się, że nie umie przegrywać. Skoczył na tego, co wygrał, i musieliśmy go uspokoić.
Ku zdumieniu Hana, głowy wokół kiwały potakująco.
- Kto go uspokoił? - pytał dalej oficer.
- My wszyscy - odparł górnik, rozglądając się po sali, jakby szukał kogoś, kto temu zaprzeczy. - Wszyscy brali w tym udział.
Wyglądało na to, że Cat nie była jedyną ofiarą Mace’a Boudreaux. Nie był on ulubieńcem tego tłumu.
- Gdzie ten, co go ograł? - zapytał oficer.
Przez chwilę nikt się nie odzywał, ale górnik popchnął Hana naprzód.
- Ten - powiedział. - To ten.
Strażnik spoglądał na Hana, jakby nie wierzył własnym oczom.
- Taki dobry jesteś w kartach?
- Radzę sobie - odparł Han. Bardziej czuł, niż widział Cat poruszającą się obok niego. Jak w dawnych czasach, gdy osłaniała mu tyły.
Brązowy uśmiechnął się szeroko i wyciągnął dłoń.
- W takim razie chętnie postawię ci drinka - powiedział, a zgromadzeni w karczmie powitali te słowa gwizdami, oklaskami i tupaniem.
To tylko dowodzi, że zawsze trzeba się mieć na baczności, pomyślał Han. Nigdy nie wiadomo, kto jest w sali, kiedy człowiek wdaje się w bójkę.
Potem trudno się było stamtąd wydostać. Boudreaux odzyskał siły i zmył się z karczmy jak niepyszny. Han musiał się wymigiwać od picia stawianych przed nim kufli, bo inaczej skończyłby pod stołem. Cat zaszyła się w kącie, jakby chciała pozostać w cieniu, ale za każdym razem, gdy Han spoglądał w jej stronę, widział, że go obserwuje.
Pewnie chce swoich pieniędzy.
Zbliżała się już pora zamknięcia karczmy, gdy wreszcie udało mu się zostawić tłumek wdzięcznych gości i dołączyć do Cat przy jej stoliku. Sięgnął do torby i wydobył garść panienek. Przeliczył.
Ona patrzyła na to w milczeniu. Nie spodziewał się wylewnych podziękowań, ale jednak… Zwykle miała wiele do powiedzenia.
Przesunął stosiki monet po blacie w jej stronę.
- Proszę. Twoja przegrana i jeszcze trochę.
Patrzyła na te pieniądze, lecz nie wykonała najmniejszego ruchu, by ich dotknąć.
- Co takiego masz w sobie? - zapytała wreszcie. - Gdziekolwiek idziesz, ludzie ci ulegają. Wchodzisz jako obcy, a wychodzisz jako ulubieniec tłumów.
- Co ty gadasz? - mruknął Han. - Nie mam niczego… rodziny, domu, pracy.
Pochyliła się ku niemu i z wahaniem dotknęła rękawa jego kurtki, jakby niepewna, czy on nagle magicznie nie wyparuje.
- Masz piękne nowe ubrania i pełny portfel. Wyprzedajesz jakieś wielkie łupy czy co?
Nagle ogarnęło go silne poczucie winy. Zacisnął usta i pokręcił głową.
- Dlaczego narażałeś dla mnie swoją forsę? - nalegała.
- Nie była moja - powiedział. - Zabrałem Boudreaux, zanim zaczęliśmy grę.
Jakby był zbójnikiem z opowieści, który zabierał bogatym i dawał biednym. Ha, przecież to on był biedny. Zazwyczaj.
- Skoro już miałeś tę forsę, to po co z nim grałeś?
Wzruszył ramionami.
- Trzeba było dać mu nauczkę i pomyślałem, że mogę to zrobić. Nie przewidziałem tylko, że wyciągnie nóż. - Nie wyjawił wszystkiego, co myślał. Jeśli pokona się kogoś w czymś, w czym jest najlepszy, jest duża szansa, że sam się wycofa.
Cat przyglądała mu się z podejrzliwością.
- Ale wciąż nie wiem, co tu robisz. Dokąd podróżujesz?
- Ja też musiałem wyjechać z Fellsmarchu. Pomyśleliśmy, że spróbujemy szczęścia w Ardenscourt - skłamał. Im mniej osób wiedziało, dokąd jadą, tym lepiej.
- My? - uniosła brew.
- Podróżuję z przyjacielem - odpowiedział, pozostawiając ją z domysłami. - A ty? Nie wiedziałem, że teraz jesteś szulerką.
- Dopiero się uczę, co widać gołym okiem - powiedziała z grymasem na twarzy.
- Nie zarobisz na tym porządnych pieniędzy bez praktyki w podkładaniu kart. Poszukaj sobie lepiej innego zajęcia.
- Szukałam - wyznała posępnie. - Jestem tu od dwóch tygodni. Chciałam się zatrudnić w kopalni, ale cię nie zatrudnią, jak masz piętno złodzieja. - Wyciągnęła prawą rękę, napiętnowaną zgodnie z prawem królowej. Dobrze, że jej nie odrąbali.
- Ale jak się tu znalazłaś?
- Byłam w drodze do miejscowości zwanej Oden’s Ford.
Han omal nie zadławił się cydrem, który właśnie przełykał. Krztusząc się, odstawił kufel.
- Oden’s Ford! Po co tam idziesz?
- To był pomysł oratora Jemsona - powiedziała Cat, grzebiąc w monetach. - Mówi, że są tam szkoły. Chciał, żebym poszła do Szkoły Świątynnej.
- A czemu nie w Południomoście? - zapytał Han, próbując zrozumieć, co to może dla niego oznaczać. - Po co Jemson wysłał cię tak daleko, do Oden’s Ford?
- Gdybym pozostała w Południomoście, już bym nie żyła. Tak jak Velvet. - Zdjęła kapelusz i rzuciła go na stół. - Ścigały mnie te demony, które zabiły pozostałych, więc Jemson powiedział: „Idź do Oden’s Ford. Zawsze mnie zachęcał, żebym studiowała muzykę, ma kontakty z mistrzynią tamtejszej Szkoły Świątynnej. Nagadał jej, że gram na bazilce jak jakaś anielska orkiestra, i mnie zapisał. Zapłacił czesne… Mówił, że księżniczka Raisa daje fundusze na uczniów z Południomostu. Wyposażył mnie w starego konia, trochę gotówki i wyprawił w drogę. - Przesuwała dłonią po swoich lokach.
Cat grała na bazilce jak nikt. Jeszcze w Łachmantargu grywała, by zapełnić czas przed zmierzchem, kiedy to Łachmaniarze ruszali na robotę. Czasami Han po prostu leżał, w tym dziwnym letargu między snem a jawą, dając się unieść muzyce w odległe nieznane krainy.
- Jemson mówi, że jeśli będę studiować muzykę, sztukę, czytanie, pisanie i wytworne wysławianie się, to będę mogła zostać służącą jakiejś damy, nauczycielką czy kimś takim - parsknęła pogardliwie. - Jakby ktoś chciał zatrudnić osobę z piętnem złodziejki.
Han spróbował wyobrazić sobie Cat jako służącą wielkiej damy.
Ona spojrzała na niego i odczytała jego myśli.
- Zapomnij. Dotarłam dotąd i uznałam, że nie jadę dalej. Jemson myśli, że zagnał mnie w kozi róg, ale ja nie złożę ślubów.
- Nie musisz składać ślubów, żeby iść do Szkoły Świątynnej - stwierdził Han. - Niektórzy owszem, to robią, ale ty…
- Mam to gdzieś. To nie miejsce dla mnie… z bandą błękitnokrwistych. Są słodziutcy jak nizinny cydr, gdy patrzą ci w oczy, a jednocześnie wbijają człowiekowi nóż w plecy.
Boi się, pomyślał Han. Boi się, że będą stroić z niej żarty. Że nie będzie dość dobra. Może ma rację. Cóż on wie o Oden’s Ford? Nic.
Cat przesunęła pieniądze w stronę Hana i wstała.
- Dzięki za to, co zrobiłeś, ale nie mogę tego wziąć.
Han się nie poruszył.
- To twoje pieniądze, nie moje. Ja tylko odebrałem je złodziejowi. Jeśli ich nie weźmiesz, zostaną tu.
Z uporem kręciła głową, przygryzając wargę.
- Słuchaj - powiedział Han. - Ja to widzę tak. Jestem winien wielu rzeczy. Jestem twoim dłużnikiem. Po prostu pozwól mi to zrobić, dobrze?
Mówił szczerze. Pragnął zdjąć z siebie brzemię winy, które bardzo mu ciążyło.
- Jeśli chcesz coś dla mnie zrobić, to pozwól mi iść z sobą - powiedziała nagle.
- Co? - Han oniemiał. Ten wieczór był pełen niespodzianek. - Nawet nie wiesz, dokąd idziemy.
- Nieważne. Nie nadaję się do świątynnego życia, choćby Jemson mówił nie wiadomo co. Złożę przed tobą przysięgę. Jak kiedyś.
Jak wtedy, gdy Han był hersztem Łachmaniarzy, a Cat jego prawą ręką. I kimś więcej.
Przyglądał się jej czujnie. Czy gdy zabrakło Velveta, Cat ma nadzieję odświeżyć to, co kiedyś było między nimi? To nie był dobry pomysł. Gdy byli razem, walczyli z sobą niczym dwa koty wepchnięte do jednego worka. I bez tego miał dosyć problemów.
Jakby czytając w jego myślach, Cat dorzuciła:
- Jeśli podróżujesz z dziewczyną, nie będę się wtrącać. Chodzi tylko o łupy. Czysty biznes.
Myśli w głowie Hana kołatały się niczym miedziaki w szklanym słoju. Czy Cat sądzi, że przyłączenie się do dawnego herszta gangu jest sposobem na wymiganie się od nauki? Przecież on sam zmierza do szkoły. Nie potrzebuje bandy i nie ma jak jej utrzymać. Ma wydawać pieniądze, a nie zarabiać, więc żadnych łupów nie będzie.
Spojrzał na nią. Wpatrywała się w niego, podrygując jedną nogą, bo zbyt długo zwlekał z odpowiedzią. Przypomniało mu się, że kiedy on chciał iść do kolonii Demonai z Ptaszyną, a ona mu odmówiła, też miała swoje powody.
Jeśli jej odmówi, ona na pewno wróci do dawnego życia. Jeżeli zajmie się gangsterką, zginie, nim policzy do dwudziestu, niezależnie od demonów. Ulicznicy nigdy nie dożywają sędziwego wieku.
Może Jemson miał rację - może szkoła jest tym, czego Cat potrzebuje. Han nie liczył na wdzięczność za próbę pomocy, ale miał nadzieję, że da się coś zrobić.
- Możesz nam towarzyszyć - powiedział w końcu. - Ale my sami zmierzamy do Oden’s Ford. Jeśli chcesz jechać z nami, będziesz musiała iść do szkoły.
- Co? - Siedziała nieruchomo, z dłońmi dociśniętymi do blatu tak mocno, że kłykcie jej zbielały. - To największa bujda, jaką kiedykolwiek słyszałam.
- To prawda - nalegał Han. - A po co, jak myślisz…
- Kłamca! - Kręciła głową, oczy jej lśniły. Jesteś załganym, bezwstydnym, odrażającym kłamcą, Bransoleciarzem i tyle. Wcale nie jedziesz do Oden’s Ford, o nie! - Odsunęła swoje krzesło i wstała. Cała trzęsła się ze złości i mocno zaciskała pięści.
- Przysięgam - powiedział Han, podnosząc się i przytrzymując stół między nimi, na wypadek gdyby wyciągnęła nóż. - Przepraszam, powinienem był ci powiedzieć, ale myślałem, że…
- Daruj sobie. Jeśli nie chcesz, żebym się do was przyłączyła, trzeba było mówić wprost. - Zgarnęła swoje pieniądze i wepchnęła je do torby. - Myślisz, że jak jesteś taki uroczy, to każda dziewczyna zechce z tobą chodzić. Ale nie jesteś aż taki słodki, żebym nie mogła znaleźć kogoś innego.
Wyszła dumnie z karczmy, trzaskając drzwiami.
Aha, pomyślał Han, przynajmniej znowu jest taka jak dawniej.
Po spotkaniu z gwardzistami na zachodnim stoku Raisa obawiała się kolejnych kłopotów przy Bramie Zachodniej. Kiedy wczesnym rankiem dotarli do Zachodniej Ściany, Mac Gillena nie było widać. Przy bramie pełnili straż głównie żołnierze: kilku mieszkańców wyżyn w szarych kurtkach i kilku najemników z pasiastymi lamówkami.
Dowodził nimi sierżant Gwardii Królewskiej o nazwisku Barlow. Kiedy Amon poinformował go, że są kadetami i podróżują do Oden’s Ford, ten przyjął to z szyderstwem.
- Czyli nie chcecie jechać przez Arden? Żeby nie pobrudzić sobie mundurków, co? - Wywrócił oczami. - Nie splamić krwią lśniącej nowością broni, zanim popiszecie się nią w szkole.
Była to typowa pogarda liniowego żołnierza wobec tych, którzy kształcili się w akademiach. Członkowie Wilczej Zgrai z trudem hamowali złość, lecz Amon zachował spokój. Wydawał się pogrążony w myślach, jeszcze bardziej milczący i skupiony niż po incydencie ze Sloatem i wojownikami Demonai.
Rozczarowany, że Amon nie chwycił przynęty, Barlow dorzucił:
- Cóż, kapralu, skoro uważacie, że ta droga będzie bezpieczniejsza niż podróżowanie przez Arden… Przekonacie się, że jest inaczej.
- To znaczy? - Amon w końcu poświęcił Barlowowi całą uwagę.
Sierżant splunął na ziemię.
- Nowej drogi już nie ma. Wodni Wędrowcy ją rozwalili. Nawrzucali tam masę głazów.
Amon nie mógł wyjść ze zdumienia.
- Co? Pomagałem budować tę drogę. Po co by to robili?
- Wodni Wędrowcy napadali na ziemie przy granicy, kradli zwierzęta i żywność - odparł Barlow. - Zrobiliśmy z tym porządek, a oni w odpowiedzi zniszczyli drogę. Teraz, żeby dostać się do Trzęsawisk, trzeba jechać starą drogą. A to oznacza schodzenie po stromiźnie i drapanie paznokciami po oblodzonych skałach. Te konie na pewno nie dadzą rady.
- Mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego zniszczyli drogę - upierał się Amon. - Zbudowano ją półtora roku temu. Przecież zaszkodzili sami sobie.
Sierżant wzruszył ramionami, unikając wzroku Amona.
- Chyba nie jesteśmy tam mile widziani. No, ale jeśli uda się wam zejść i nie połamać karków, przekonacie się, czemu nazywają te ziemie Trzęsawiskami. Oj, jak będziecie się trząść! Pożałujecie, że nie poszliście inną drogą. A sami Wodni Wędrowcy sprawią, że będziecie płakać za mamusiami.
- Rozumiem, że wasze słowa wynikają z doświadczenia? - zapytała Raisa.
Ta uwaga wywołała uśmiechy na twarzach pozostałych Wilków i karcące spojrzenie Amona.
- Byłem tam niewiele ponad rok temu - powiedział Amon - i nie było żadnych problemów. Mieszkałem w Nadrzeczu i Świętej Wodzie.
- Ach tak? - Sierżant oblizał wargi i przełknął ślinę. - No a teraz nie jest to takie łatwe. Wzdłuż całej granicy burdy. Wszędzie szwendają się podejrzane typy.
- Naprawdę jest aż tak źle? - zainteresowała się Raisa. - W stolicy nic o tym nie słyszeliśmy.
- Posłuchaj no, kadetko - odezwał się Barlow, a jego twarz o wyraźnie zarysowanej szczęce zaczerwieniła się z gniewu. - Wodni Wędrowcy mają swoje plany wobec takich kąsków jak ty. Nakarmią tobą wodogatory. Tak składają ofiary swoim bogom.
- Nie ma czegoś takiego jak wodogatory. - Raisa uniosła wzrok ku niebu.
- Teraz tak mówicie - parsknął sierżant. - Zobaczymy, co powiecie później. Jeśli w ogóle przeżyjecie, żeby o tym zameldować. Te wodogatory dorastają do setek stóp, mają zęby wielkie i ostre jak szerokie miecze. Rozmawiałem z jednym takim, co widział, jak ten potwór pożera łódź w całości, z załogą.
- Będziemy ostrożni - oświadczył Amon. - Dziękuję za ostrzeżenie. A teraz w drogę, Morley - zwrócił się do Raisy - bo inaczej to ty będziesz rozbijać namioty po ciemku.
I co teraz? Raisa się zastanawiała. Czy będziemy szli pieszo całą drogę do Oden’s Ford? Jeśli nie przeprowadzimy koni, nie będziemy mieli wyboru.
Sierżant uniósł dłoń.
- Chwileczkę - powiedział. - Wy tam. Panny kadetki. Jak się nazywacie?
- A czemu pytacie? - wtrącił się Amon, wjeżdżając między Wilki a sierżanta.
- Bo… - Barlow z pogardliwym grymasem podniósł wzrok na dom garnizonowy - …są tam jacyś młodzi czarownicy, którzy chcą obejrzeć każdą młodą damę.
- A czemu? - zainteresowała się Hallie. - Jeśli bawicie się w swatów, to ja się nie piszę na czarowników.
Szare Wilki zachichotały i Barlow zaczerwienił się jeszcze bardziej.
- Podobno następczyni tronu uciekła czy została uprowadzona albo coś takiego - odpowiedział. - Chcą ją przechwycić, jak będzie tu przekraczała granicę. Ale jak już mówiłem, byłaby głupia, żeby jechać tą drogą.
- A dlaczego czarownicy polują na księżniczkę? - zapytał Amon, starając się, by jego głos brzmiał jak najbardziej obojętnie. - Czy to nie sprawa gwardii?
- Ja też tak myślałem - stwierdził Barlow - ale ostatnio nic nie jest pewne. Czarownicy wtykają swoje nosy we wszystko, nawet tam, gdzie nie powinni.
- Dziwi mnie, że czarownicy zapuścili się aż tutaj - zauważyła Raisa, próbując nie okazać zdenerwowania. - Przywykli do służby, wytwornych posiłków i wszelkich wygód.
- Racja - przyznał sierżant Barlow, spoglądając na Raisę z nieco większym uznaniem. - Jest ich trzech i są niewiele starsi od was. Ponoć jeden z nich to syn Wielkiego Maga.
Micah! Raisie zaschło w ustach i przeszył ją zimny dreszcz. Popatrzyła na Amona, który wyglądał jak posąg w świątyni.
- Porucznik Gillen kazał dawać im to, czego zapragną - ciągnął Barlow. - A oni jedzą i piją wszystko, co mamy najlepszego, potem śpią, ciągle czegoś żądają i nic im się nie podoba.
- Najpierw siedzieli tutaj, przy bramie, ale ruch był bardzo słaby i chyba uznali, że szkoda ich czasu. Teraz więc nie przychodzą tu osobiście, tylko każą nam zatrzymywać wszystkie niewiasty i sprowadzać do nich na ogląd. - Odchrząknął i splunął. - Mamy przez to więcej roboty. Posłali pół szwadronu do kolonii Demonai, ale jeszcze nie wrócił.
Raisa popatrzyła na dom garnizonowy - ogromną kamienną budowlę z oknami wychodzącymi na drogę. Szybko odwróciła głowę, opierając się chęci zakrycia twarzy. Włosy zjeżyły jej się na karku, serce głośno załomotało. Możliwe, że w tym momencie obserwuje ją Micah Bayar.
Wspomnienie jego zdrady wciąż bolało. Micah oczarował ją czarodziejskimi pocałunkami i nielegalnym amuletem uwodzenia. Myślę, iż są szanse, że będziemy zadowoleni. Gdy już przebrniemy przez to wszystko. To wszystko oznaczało wymuszony ślub.
- No cóż, według mnie Talbot, Abbott i Morley to żołnierze, nie damy - powiedział Amon spokojnie, ale tak mocno ściskał wodze, że aż zbielały mu kłykcie. - Niedobrze, że czarownicy pakują się w miejsca, w których nie mają nic do roboty. Czy myślicie, że porucznik Gillen chciałby kontrolowania kadetów Gwardii Królewskiej?
Sierżant Barlow zastanowił się.
- Wiecie co, chyba by nie chciał… - Spojrzał na słomkowy warkocz Hallie, patykowatą figurę Talii i postrzępioną fryzurę Raisy. - Żadna z was i tak nie przypomina księżniczki.
Obejrzał się przez ramię na dom garnizonowy.
- Ale chyba lepiej już jedźcie, zanim ci czarownicy zwloką się z łóżek.
Nie ociągając się ani chwili z dostosowaniem się do tej rady, ruszyli po kamiennym bruku wokół domu garnizonowego i między dwa kamienne posągi: królowej Hanalei i jej córki Alyssy - założycielek nowej dynastii królowych. Dawne królowe stały na wprost siebie po przeciwnych stronach drogi, rzucając na ziemię długie cienie. Raisa oparła się pokusie, by obejrzeć się za siebie. Nie zwolnili, dopóki nie skryli się za górą.
- Mało brakowało - szepnęła Raisa Amonowi do ucha, ściągając wodze. - Gdyby Micah był przy bramie… - nie dokończyła.
Amon skinął głową.
- Dzięki Stworzycielowi, Barlow nie jest miłośnikiem czarowników.
- A Wodni Wędrowcy? - zapytała Raisa. - Czy chciał nas tylko odstraszyć?
- Nie wiem. To, co mówił, nie ma sensu. - Odwrócił się od niej i zawołał - Hej Garret, jedź przodem i sprawdź drogę. Zobacz, czy sierżant Barlow mówił prawdę.
- Tak jest, kapralu - odparł Garret, dociskając pięty do boków swego konia.
- Kiedy żołnierz może nie wykonać rozkazu? - zapytała Raisa.
Amon ściągnął brwi i odchylił głowę do tyłu. Spojrzał na nią z wyższością.
- Dlaczego pytasz?
- Chcę wiedzieć, czego się spodziewać po mojej gwardii na przyszłość.
- Żołnierzy uczy się dwóch podstawowych zasad. Jedna to przestrzegać rozkazów, nawet jeśli się mu nie podobają i się z nimi nie zgadza. W przeciwnym razie to niesubordynacja. Druga zasada jest taka, że wykonywanie rozkazów nie może być usprawiedliwieniem dla wyrządzania zła albo niepotrzebnego szafowania życiem żołnierzy. Dobry żołnierz to osoba myśląca.
- Ale czy jedno drugiemu nie przeczy? - Raisa wyglądała na zdezorientowaną.
- Na tym polega żołnierski dylemat - zgodził się Amon. - Na ogół nie ma z tym problemów. Jeśli dowódca każe ci sprzątać latrynę, robisz to, nawet jeśli ci się to nie podoba. Jeśli dowódca każe ci wraz z salwonem przeprowadzić atak, wykonujesz rozkaz, nawet gdy się boisz. Jeżeli każe się wycofywać, opuszczasz pole bitwy, nawet gdy już nie masz sił.
Raisa kiwała głową, poganiając Zmienniczkę.
- Kiedy można odmówić?
- Trzeba mieć poważny powód, żeby odmówić wykonania rozkazu. Często taka decyzja musi zostać podjęta w mgnieniu oka. To właśnie problem dzisiejszej gwardii. Zbyt wielu żołnierzy nie umie odróżnić dobra od zła.
Raisa położyła dłoń na kolanie Amona. Poczuła znajomy przepływ energii między nimi.
- A czy ty czujesz, że odróżniasz dobro od zła?
- Tak - wyznał Amon, patrząc na jej dłoń. - Mój ojciec o to zadbał - powiedział to z taką siłą, że Raisa zamilkła i czekała na wyjaśnienia. Po chwili podjął: - Ale nie wystarczy odróżniać dobra od zła. Trzeba jeszcze siły, żeby robić to, co słuszne, nawet jeśli najbardziej na świecie pragniesz tego, co jest złe.
Po tych słowach popędził konia i dłoń Raisy zsunęła się z jego kolana.
Ujechali mniej więcej dwa kilometry, gdy Raisa coś usłyszała: stłumiony, posępny huk, który stawał się coraz głośniejszy.
Podczas gdy oni rozmawiali, pozostali członkowie drużyny wysunęli się naprzód. Mick zawrócił.
- To wodospady na Dyrnie. Ostrożnie. Jesteśmy prawie na samym szczycie.
Dotarcie tam wymagało ostrożności. Przed nimi wszystko zasnuwała zimna biała mgła. Gdy w nią wjechali, skóra Raisy pokryła się drobnymi kryształkami wilgoci, a włosy posklejały się w ciężkie strąki. Z nosa kapały jej krople wody. Amon postawił kołnierz i odgarnął wilgotne czarne włosy z czoła.
Teraz, gdy zbliżali się do rzeki, Raisa poczuła znajomy odór swojego rodzinnego miasta. Zmarszczyła nos.
Po obu stronach drogi ciągnął się niski mur. Na wprost rzeka rozdzielała się na szereg odpływów zmierzających do doliny. Stara droga zamieniała się w ledwie widoczną skalną ścieżkę biegnącą prosto, wzdłuż rzeki.
Garret czekał w miejscu rozdziału wód.
- To prawda, kapralu. Nowa droga jest nieprzejezdna. Niecałą milę stąd jest zniszczona.
I co teraz? Pomyślała Raisa. Czy będą musieli wracać przez Bramę Zachodnią i znowu mijać Micaha Bayara? Tym razem mogą już nie mieć tyle szczęścia.
- Chyba będziemy musieli jechać starą drogą - stwierdził Amon.
To znaczy tą, gdzie trzeba drapać paznokciami po oblodzonych skałach, pomyślała Raisa.
- Z koni! - krzyknął Amon, po czym zwrócił się do Raisy - Uważaj, skały są śliskie, nawet dla kuców. A jeśli się wystraszą, spadną.
Szare Wilki zeskoczyły z siodeł i nerwowo ściskały wodze swych rumaków. Szli naprzód, szurając nogami po dziwnym szarym żwirze ścieżki.
Nagle znaleźli się na końcu znanego Raisie świata. Przed nimi rozciągało się morze i mgły. Nad klifem krążyły jastrzębie, unoszone ku niebu na prądach powietrza.
- Pan światła! - westchnęła Raisa. Wykonała krok w tył, oszołomiona, jak gdyby spodziewała się, że zmiecie ją nieustający ruch wody.
Amon chwycił ją za rękę.
Dyrna przepływała przez szeroki nawis skalny i z hukiem opadała do wąwozu. Woda przelewająca się przez krawędź była barwy głębokiej zieleni. Niżej rozbijała się o skały i rozbryzgiwała w pienistą mgiełkę. Na ich włosach i ubraniu gromadził się szron, tak że po kilku minutach przypominali grupę siwowłosych starców.
To było święte miejsce, naznaczone przez historię. Podczas Wojny Czarodziejskiego Turnieju królowa Regina, ostatnia władczyni starej dynastii, wraz z małą armią lojalistów została wpędzona w pułapkę na krawędzi skarpy. Zrzuciła ze skały swoje córki, a potem sama skoczyła za nimi, by nie oddać się w niewolę. Rzeka jednak nie przyjęła królowej i księżniczek, zamortyzowała ich upadek i wyrzuciła je żywe na brzeg. Cud dokonany ręką Stworzyciela.
Po tym zdarzeniu Regina ugięła swą dumną głowę, wiedząc, że dynastia musi przetrwać i że w przyszłości przyjdzie wybawienie. Królowe przetrwały trzysta lat w niewoli, nim Rozłam przyniósł im wolność.
Raisa przesunęła się do przodu i wyjrzała poza krawędź. Miała wrażenie, że patrzy w morze mleka, w którym wszystko okrywa płaszcz mgły. Trzęsawiska były oceanem traw i niskich drzew. Nie znajdowało się tam nic, co by wystawało ponad te sunące przy ziemi chmury.
Raisa wzdrygnęła się na myśl o tej wilgoci i perspektywie zanurzenia się w mgłę. Trzęsawiska podlegały władzy Fells, lecz Raisa nigdy nie odwiedzała tego miejsca i, o ile jej było wiadomo, Marianna też tu nie bywała. Jak mogły rościć sobie prawa do ziem, które tak słabo znają?
W skale nad rzeką wydrążona była ledwie widoczna ścieżka, najwyraźniej rzadko używana. Na szczycie klifu stał samotny budynek garnizonowy, którego zwalone mury nosiły ślady działania przymrozków i odwilży, a obok niego znajdowała się mała świątynia królowej Reginy z marmurowym posągiem w środku - zniszczonym przez wiatry i deszcze. Przedstawiał nieustraszoną królową tulącą dwoje niemowląt. Raisa wykonała znak Stworzyciela i uklękła w trawie przed ołtarzem królowej.
Musimy bardziej szanować tradycję, pomyślała. To moja krew, moje dziedzictwo, zarośnięte chwastami i opuszczone. Niegdyś władaliśmy Siedmioma Królestwami, a teraz ledwie radzimy sobie z jednym.
Skończyła modlitwę i odwróciła się. Zauważyła, że obok niej stoi Amon. Z dłońmi wsuniętymi pod pachy, z włosami rozwiewanymi przez wiatr, przyglądał się przedniej ścianie klifu, jakby naprawdę miał zamiar tamtędy zejść.
- Czy to coś jest drogą? - zapytała, wstając z klęczek. Chyba nie.
- To była jedyna droga, zanim zbudowaliśmy nową. Wodni Wędrowcy nie mają koni, nie potrzebowali więc szerokiego traktu dla wozów.
- I ty pomagałeś w budowie?
- Tak. Mój tato zaproponował moją pomoc w zamian za możliwość poznania zwyczajów Wodnych Wędrowców. - Przygryzł dolną wargę. - Stworzyli system zobowiązań i spłat, który nazywają gylden. Są dumni, wolą mieć dłużników, niż sami się zadłużać. Władcą Wodnych Wędrowców jest lord Cadri. Dawno temu mój ojciec uratował mu życie, kiedy wykrwawiłby się na śmierć po wypadku na polowaniu. Od tamtej pory próbuje znaleźć sposób, by spłacić swój gylden, a tato robi, co może, by go utrzymać. Nie dlatego że chce na tym coś zyskać, ale ponieważ to jest korzystne dla Fells. Tato poprosił lorda Cadri, by przyjął mnie do pracy na lato. To powinno umorzyć część długu. Ale ja pomogłem zaprojektować i zbudować tę drogę, więc… on wciąż jest winien gylden mojemu ojcu.
- Czy królowa Marianna o tym wie? - zapytała Raisa.
Amon wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nie sądzę. Nigdy nie interesowała się Trzęsawiskami, zwłaszcza że miała na głowie wojnę w Ardenie i kłopoty w domu. Tato stara się sprawić, by nie musiała się tym wszystkim martwić. Nie podobają mi się te wiadomości o problemach na granicy.
Raisa przypomniała sobie, jak matka ostrzegała ją przed związkiem z Amonem. Zawsze będą tylko żołnierzami, powiedziała królowa.
Nie masz pojęcia, jakim skarbem są dla ciebie Byrne’owie, pomyślała Raisa.
- Jak zejdziemy na dół? - zapytała, ścierając z twarzy zamarzającą mżawkę.
Amon ukląkł nad skrajem przepaści i przyglądał się zardzewiałemu urządzeniu przymocowanemu do skały.
- Użyjemy lin do zabezpieczenia przed upadkiem - powiedział. - Zejście bez lin byłoby zbyt niebezpieczne. - Odwrócił się, by wydać rozkazy pozostałym członkom Wilczej Zgrai. Zgodnie z jego poleceniem wydobyto z jutów zwoje lin.
- A konie? - zapytała Raisa.
- Też opuścimy na linach. - Amon popchnął barkiem zmurszałe drzwi do domu garnizonowego. Raisa słyszała, jak przeszukuje wnętrze. Wyszedł po kilku minutach, umazany brudem, z włosami w pajęczynach, ale z wyrazem zadowolenia na twarzy. Niósł naręcze skórzanych pasów i jakieś metalowe elementy.
Raisa przyglądała się temu z niedowierzaniem. Jak długo tu leżały? Jak bardzo zniszczyły je wilgoć i gryzonie? Zmienniczka potrząsnęła łbem i prychnęła, jakby wyczuwała strach Raisy. Księżniczka pogłaskała klacz po nosie, żeby ją uspokoić.
Amon sprawnie owinął linę wokół dużego bloczka przymocowanego do skały i zabezpieczył ją żelaznym karabinkiem. Następnie założył na siebie uprząż z szerokich skórzanych pasów i przypiął ją do liny.
- Skąd wiesz, że to będzie działać? - zapytała Raisa. Wyobraziła sobie, jak spadające konie roztrzaskują się o skały i łamią sobie nogi.
- Już to robiłem - odpowiedział Amon, po czym zwrócił się do Micka i Hallie: - Zejdę pierwszy, zabezpieczę drugi koniec i zbadam sytuację. Pociągnę za linę trzy razy, żeby dać znać, kiedy macie mnie wciągnąć.
Włożył skórzane rękawiczki, obiema dłońmi chwycił linę, stanął plecami do przepaści, odepchnął się i zniknął.
Stłumiwszy krzyk przerażenia, Raisa przechyliła się przez krawędź i spojrzała w dół. Pod dużym nawisem klifu ziała pusta otchłań. Amon był już kilkadziesiąt metrów niżej - wysuwał linę z bloczka i odpychał się nogami od skały. Chwilę później pochłonęła go mgła.
Robił to wcześniej, mówiła sobie Raisa. Ile jeszcze tajemnic skrywa?
Opuszczenie koni, zapasów i siebie zajęło im większą część dnia. Szare Wilki ścięły kilka grubych sosen i zbudowały z nich wyciąg dla koni. Amon zawiązywał koniom oczy przed opuszczaniem ich w dużej skórzanej uprzęży służącej do tego celu. Dzięki temu udawało się je utrzymywać z dala od skarpy, tak by się nie pokaleczyły i nie wpadły w panikę. Raisa odetchnęła z ulgą, gdy się okazało, że skóra uprzęży wytrzymuje takie obciążenie.
Księżniczka schodziła w momencie, gdy na górze i na dole było tyle samo osób. Oprócz paskudnego sińca na łokciu od uderzenia o skałę, paru skaleczeń na dłoniach i miejsca na udzie, gdzie otarła ją uprząż, nie odniosła żadnych obrażeń. To zejście było wręcz upajające - jak latanie. Na szczęście z powodu mgły nie widziała niczego w dole.
Amon wyraźnie odetchnął, kiedy dotarła na dół w jednym kawałku.
- Tylko nie mów o tym królowej, dobrze? - poprosił, jakby była to pierwsza rzecz, o której nie należało wspominać Mariannie. - I nie mów mojemu tacie, że schodziłaś sama.
Gdy wszyscy znaleźli się na dole, dzień miał się już ku końcowi. Rozbili namioty w cieniu skalnej ściany i próbowali rozpalić ogień w tej wilgotnej mgle. Po nakarmieniu i napojeniu koni zjedli szybki zimny posiłek. Nie mówili wiele. Mroźna mgła zdawała się napierać na nich ze wszystkich stron.
- Dziwne, że nikt nie wyszedł nam na spotkanie - stwierdził Amon. - Wodni Wędrowcy zwykle bacznie obserwują wodospady. Myślałem, że przyjdą zobaczyć, kto był tak szalony, żeby użyć starej drogi. Niedaleko stąd na południe, nad samą rzeką jest Nadrzecze. Jutro się tam zatrzymamy i poprosimy o pozwolenie na przejście.
Z zapadnięciem zmroku zerwał się wiatr. Mgła wirowała i kłębiła się, przypominając niespokojne duchy. Raisie kilkakrotnie zdawało się, że widzi blade twarze obserwujące ich spomiędzy drzew - z oczyma niczym ciemne dziury wydarte w lnianych szatach osłaniających ciała. Cóż to była za ulga wejść do namiotu z Talią i Hallie i opuścić klapę, odcinając się od tego niesamowitego krajobrazu.
Jak by to było mieszkać tutaj na stałe, pośród tej mgły?
*
Wstali wcześnie i bez ponaglania ze strony Amona zwinęli obóz. Wszyscy pragnęli jak najszybciej wsiąść na konie i jechać dalej.
Dyrna wyglądała tu zupełnie inaczej. Dzika, nieposkromiona nad wodospadami, tutaj zamieniała się w spokojną, szeroką rzekę, leniwie zasilającą odpływy po obu stronach.
Krajobraz był odmienny od wszystkiego, co znali: wysokie trawy przeplatały się z wodnymi szlakami i trudno było odróżnić, gdzie jest stały grunt. Wszędzie leżały zwalone drzewa, niczym bierki gigantów, murszejące, pokryte białymi grzybami. Mgła przez noc zamarzła i grunt pod ich stopami trzeszczał, wodę pokrywała cienka warstwa lodu, a każde źdźbło trawy, gałązkę i konar otulała lśniąca szadź, sprawiając, że mokradła wyglądały jak nierealny, bezbarwny świat.
- Kiedyś było tu bardziej sucho - stwierdził Amon. - Odkąd zbudowano zaporę w dolnym biegu rzeki Tamron, woda zatrzymuje się tutaj. To zabiło drzewa.
Mrok wokół nich był tak gęsty, że nie zauważyliby wroga nawet, gdyby czaił się o kilka metrów od nich. W dodatku wilgoć zdawała się rozrzedzać dźwięki i tak je zniekształcać, że nie dało się określić, z której strony ani z jakiej odległości dobiegają.
Raisa szczękała zębami i to nie tylko z zimna. Ta wędrówka przypominała senny koszmar, w którym w każdej chwili można się spodziewać, że demon wyciągnie lodowate palce i złapie ofiarę dla Niszczyciela. Kadeci rozglądali się dookoła, wytężając wzrok, ich dłonie nie oddalały się od rękojeści mieczy. Mroźna wilgoć odbierała ochotę na wszelkie pogawędki.
Po półgodzinnej wędrówce skręcili zgodnie z biegiem rzeki i we mgle ujrzeli Nadrzecze. A w każdym razie to, co z niego zostało.
- Na krew demona! - szepnął Amon. - Kto to zrobił?
Miasto wcześniej było zaledwie zbiorowiskiem rachitycznych siedzib z patyków, skupionych wokół małej świątyni na skraju rzeki. Teraz to wszystko było zrujnowane - większość siedzib zburzono bądź spalono. Na brzegu leżało kilka zniszczonych łodzi, przywodzących na myśl puste muszle krabów, podziurawione lub zmiażdżone. Od brzegu w głąb rzeki biegł rząd pali - pozostałość po kilku małych dokach.
Kadeci zsiedli z koni, by szukać śladów tych, którzy niegdyś tu mieszkali. Nie znaleźli żadnych ciał, ale możliwe, że zostały wrzucone do rzeki lub że ci, którzy przeżyli, zabrali je ze sobą.
Amon pochylił się i podniósł niszczejący wiklinowy kosz na ryby. Obrócił go i stuknął palcem w dno.
- A więc tyle zostało z Nadrzecza… - powiedział ponuro. - Wygląda na to, że nie było tu nikogo co najmniej od kilku miesięcy.
- Myślisz, że ich zaatakowano, czy zniszczyli to wszystko sami przed odejściem? - zapytała Raisa.
- Nie wiem, ale podejrzewam, że zostali zaatakowani lub wypędzeni. Oni i tak niewiele mieli. Zabraliby ze sobą wszystko, gdyby mogli. - Zamrugał, by strząsnąć krople z rzęs, i spojrzał w dół rzeki. - Może to byli wolni strzelcy, którzy przyszli z Południa. Ale nie warto byłoby tu przychodzić dla takich marnych łupów.
- Ciekawe, dokąd poszli - zastanawiała się Raisa. - To znaczy… Wodni Wędrowcy.
- Kto wie? - Amon gwizdnął, by zwołać swą drużynę, która zdążyła się rozpierzchnąć po całym terenie. - Jedyne, co możemy zrobić, to iść dalej - powiedział, gdy się zgromadzili. - Miejcie broń w pogotowiu i trzymajcie się blisko siebie. Morley, ty idziesz ze mną.
Posuwali się dalej - zdawało się, że przez wiele kilometrów - wzdłuż rzeki, aż do miejsca, gdzie, jak przewidywał Amon, odpływały od niej strumienie tworzące całą sieć wodnych szlaków. Raisa miała nadzieję, że mrok się rozjaśni, ale on zdawał się jeszcze bardziej gęstnieć. Niemożliwe było zorientowanie się w położeniu na podstawie obserwacji nieba. W górze, w dole, wszędzie dookoła - wszystko było mlecznobiałą pustką.
Wilgotny chłód przenikał ich ciała od koniuszków palców po każdą najdrobniejszą cząstkę. Raisę przeszywały dreszcze. Może już nigdy nie poczuje ciepła.
Amon wyciągnął kompas i skierował ich na południe. Teraz, gdy nie podążali już wzdłuż rzeki, wędrówka stała się jeszcze trudniejsza. Zapadali się w zamarznięte mokradła i wchodzili w wysokie trawy, których ostre źdźbła kaleczyły koniom nogi i rozszarpywały brezentowe spodnie kadetów. Zeszli z koni i prowadzili je, uważając, by zwierzęta nie wpadały w niewidoczne dziury i nie okulały. Gdy słońce się obniżało, zmieniało się światło - było to dla Raisy jedyne świadectwo upływu czasu, pomijając coraz silniejsze zmęczenie i pustkę w żołądku, mówiącą, że od wielu godzin nic nie jadła.
Szła naprzód, wykonując trzy kroki przy każdym kroku Amona. Kilka razy podtrzymał ją, gdy się potknęła, jakby przeczuwał, że za chwilę zasłabnie.
Wreszcie teren zaczął się lekko unosić. Pod nogami czuli coraz twardszy grunt, gdy przedzierali się przez karłowate zarośla z grubymi liśćmi pokrytymi szronem.
Amon chrząknął z zadowoleniem.
- O to mi chodziło. Jesteśmy w najwyższym punkcie w tej rozległej okolicy. Powinno tu być tak sucho jak wszędzie w Trzęsawiskach. Jeśli mgła się rozrzedzi, będziemy mogli się rozejrzeć. Na razie zatrzymamy się tu na nocleg.
- Mamy tu zostać na tych… mokradłach kolejną noc? - bąknął Mick.
- Nie możemy iść dalej bez postoju? - Garret poklepywał się dłońmi po udach, by je nieco rozgrzać. - Wolę iść, niż siedzieć i marznąć.
- Początek rzeki jest wciąż daleko przed nami - odparł Amon. - Nie wydostaniemy się z mokradeł jeszcze przez kilka dni, nie o tej porze roku. Poza tym nie możemy iść po ciemku. Połamiemy karki albo wpadniemy po pas w bagno.
- Głowa do góry, Garret - powiedziała Hallie, jak zwykle optymistycznie nastawiona. - Poczujesz się lepiej, gdy rozpalimy ogień i wrzucisz coś do żołądka.
- Jeśli w ogóle uda nam się rozpalić ogień w tej wilgoci - mruknął Mick.
Raisie również nie podobał się pomysł spędzenia nocy na tych zimnych bagnach, ale myśl o ognisku dodała jej otuchy. Przyśpieszyła kroku.
Szli gęsiego, prowadząc konie w tak gęstej mgle, że ledwie widzieli plecy idącego przed sobą. Wtem wszystkich ich zatrzymał jakiś krzyk z tyłu.
- Hallie! Gdzie jesteś? - ktoś zawołał, lecz nie otrzymał odpowiedzi. - Nie wygłupiaj się, Hallie!
Cisza.
- Co jest, Mick?! - krzyknął Amon ze swego miejsca na czele kolumny.
- Hallie, kapralu… nie ma jej.
Tamten okrzyk pochodził od Hallie.
- Jak to nie ma? Zniknęła? Kiedy? - dociekał Amon.
- Jakieś pięć minut temu. Obejrzałem się i jej nie było.
- Kazałem wam trzymać się razem!
- Trzymaliśmy się - bronił się Mick. - Była zaraz za mną, przysięgam.
- Zbiórka! - krzyknął Amon i Szare Wilki zbiły się w grupę. Ich twarze były blade, niespokojne, wszyscy nerwowo ściskali wodze swoich koni. - Znajdziemy ją. Nie może być daleko. Garret, Talia, Morley i ja rozpalimy ognisko i rozbijemy obóz. Reszta, utworzyć dwie grupy i przeszukać szlak. Za piętnaście minut zameldujcie się z powrotem. I uważajcie. W razie czego zwiążcie się linami. Nie chcę musieć tłumaczyć ojcu, jak straciłem drużynę na Trzęsawiskach.
Normalnie reakcją na te słowa byłyby protesty i gwizdy, lecz teraz nikt nie był w nastroju do żartów. Pięcioro kadetów zniknęło we mgle, wyruszywszy z powrotem drogą, którą przyszli.
Raisa zbudowała ognisko - wyciągnęła suchą hubkę z worka przy pasie i podpałkę z juków. Amon i Garret rozbili namioty, a Talia stanęła na warcie. Broń trzymali w zasięgu ręki.
Minął kwadrans, dwadzieścia minut, dwadzieścia pięć, i nikt z Wilków nie wracał. Raisa rozpaliła ognisko, osłonięte przed obcym wzrokiem zlodowaciałymi trzcinami i warstwą błota. Rozciągnęła sznur, żeby mogli wysuszyć mokre ubrania. Przygotowała suchary, wędzone mięso oraz suszone owoce na kolację i nastawiła wodę na herbatę. Wmawiała sobie, że wszystko będzie dobrze.
Czas mijał. Amon stopniowo stawał się coraz bardziej niespokojny, potem rozdrażniony, spięty i wreszcie całkiem milczący. Podskakiwał przy najdrobniejszym dźwięku, a na okolicznych mokradłach było wiele odgłosów - trzask zamarzniętych gałązek, szum zlodowaciałych trzcin, poruszanych czyjąś niewidoczną dłonią. Mgła kłębiła się i wirowała wokół nich, tworząc w świetle ognia monstrualne kształty.
Amon stał przy ognisku i patrzył w dół na płomienie. Blask ognia oświetlał wyraziste rysy jego twarzy. Ma dopiero siedemnaście lat, pomyślała Raisa. Jest ledwie rok starszy ode mnie, a ciąży na nim tak wielka odpowiedzialność. Jeśli cokolwiek stanie się komuś z nas, będzie obwiniał siebie, bo to on jest dowódcą. Czy to jest w porządku?
Gdzieś we mgle cicho zarżał koń. Amon z mieczem w dłoni rzucił się w miejsce, gdzie przywiązali kuce.
- Hallie! - rozległ się jego krzyk, tłumiony przez mgłę.
Chwilę później wrócił, prowadząc kuca bez jeźdźca.
- Koń Hallie - oświadczył krótko i przywiązał go obok pozostałych.
Talia i Garret przeszukali teren wokół obozowiska i wyzbierali wszystko, co dało się spalić. Cały czas uważali, by nie stracić się wzajemnie z oczu. Amon doglądał koni, ale nie zdjął z nich wszystkiego, jak gdyby liczył się z tym, że będą musieli odjechać w pośpiechu.
Dokąd mielibyśmy jechać? myślała Raisa. Nie było nic, co by decydowało o przewadze jednego miejsca nad innym w tym labiryncie na pustkowiu. Równie dobrze mogliby pozostać tutaj, w miejscu, do którego mieli szanse odnaleźć drogę powrotną. Rozkładała posłania w namiotach, mówiąc sobie, że pozostali, kiedy wrócą, będą wyczerpani i zechcą jak najszybciej się położyć. Kończyła właśnie z trzecim namiotem, gdy usłyszała krzyk, który nagle się urwał. Następnie odgłos kroków i przedzierania się przez krzaki. Amon zawołał:
- Garret! Talia!
Raisa znieruchomiała, wstrzymała oddech. Chwilę później podskoczyła nerwowo, gdy Amon odsunął klapę namiotu. Kucnął obok niej.
- Zniknęli - szepnął jej do ucha. - To Wodni Wędrowcy, na pewno. Nie wiem, ilu ich jest, ale chyba musimy założyć, że więcej niż nas.
- Uciekamy? - zapytała szeptem.
- Złapią nas. Spróbuję ich nakłonić, żeby tu przyszli, i wtedy się dowiemy, o co tu chodzi. To nie w ich stylu atakować, gdy nie zostaną sprowokowani.
- Może to się zmieniło od twojego ostatniego pobytu - powiedziała Raisa i natychmiast tego pożałowała, ujrzawszy ból i poczucie winy na jego twarzy.
Rzucił jej worek juczny.
- Jest tu trochę zapasów. Idę poprosić o spotkanie. Ty zostań tu i nasłuchuj. Jeśli coś pójdzie nie tak, wyjdź z tyłu i uciekaj. Może w pojedynkę uda ci się wymknąć.
Jak by to było słyszeć, jak mordują Amona, a potem uciekać przez te straszliwe bagna samotnie, będąc ściganą przez jego zabójców?
- Nie - powiedziała. - Zostaniemy razem, bez względu na wszystko. Razem umrzemy, jeśli będzie trzeba.
- Proszę, Raiso… - Mocno ścisnął jej dłonie. - To moja wina. Nie powinniśmy byli tędy iść. Myślałem, że wiem, w co się pakujemy, ale trzeba było posłuchać Karłowa. Daj mi szansę uratować ciebie, skoro straciłem Już pozostałych.
- Wszyscy myśleliśmy, że to najlepszy sposób przekroczenia granicy. Łącznie z twoim ojcem. Nie będziemy teraz tego roztrząsać. Nieważne, co się stanie, myślę, że razem będziemy bezpieczniejsi. - Raisa przysunęła się do wyjścia z namiotu - A teraz chodźmy. Chyba lepiej wyjść do nich teraz, niż gdyby to oni przyszli tu po nas.
- Zgoda. - Wychodząc, Amon położył jej dłoń na ramieniu. - Ale trzymaj się z tyłu, dobrze? Nie chcę, żeby wiedzieli, kim jesteś. Powołam się na reguły pertraktacji.
Wyszli na opustoszały teren obozowiska. Amon zdjął z konia swoją pałkę. Położył ją na wyciągniętych przed siebie dłoniach, następnie uniósł pionowo przed sobą, a później położył na trawie pośrodku polany. Wykonał trzy duże kroki w tył i krzyknął coś w języku, który zapewne był mową Wodnych Wędrowców.
Kolejny język, którego nie znała. Dlaczego nigdy jej go nie uczono?
Odpowiedź była prosta: jej nauczyciele i doradcy w Fellsmarchu uważali Wodnych Wędrowców za zwykłych dzikusów. Nie używali oni metalowej broni ani narzędzi, nie jeździli konno i mieszkali w prostych chatach przenoszonych z miejsca na miejsce.
Amon czekał na odpowiedź. Gdy nikt nie przychodził, powtórzył swoje wezwanie. Po trzeciej próbie z mgły wyłoniły się jakieś postacie i ruszyły w ich stronę.
Było ich troje - młody mężczyzna, właściwie chłopiec, o dwa czy trzy lata młodszy od Raisy, oraz mężczyzna i kobieta w średnim wieku. Mieli jednakowe czarne brwi i mocno zarysowane nosy. Ubrani byli w jasne szaty przypominające sukmany, które utrudniały dostrzeżenie ich we mgle. Wszyscy nieśli pałki do walki, takie, jakiej używał Amon.
Młodzieniec stanął na wprost Amona. Jego pałka, w przeciwieństwie do tej, którą trzymał Amon, była misternie rzeźbiona - przedstawiała ryby, węże i inne fantastyczne stwory. Wielkością pasowała do jego drobnej postury. Jego szaty były bardziej ozdobne niż pozostałych, haftowane jasną, srebrną nicią przedstawiającą blask słońca na falach i rybich łuskach.
- Dzień dobry, Dimitri - powiedział Amon w mowie powszechnej, wyciągając rękę do młodzieńca.
- Kapralu! - Dimitri nie wykonał żadnego ruchu, by powstrzymać ten gest, lecz stał prosto, z nieodgadnioną twarzą, ściskając swoją pałkę. Amon przechylił głowę na bok i chwilę przyglądał się swojemu rozmówcy. Cofnął dłonie i opuścił je wzdłuż ciała.
- Dzień dobry, Adoni i Leili - Amon zwrócił się do mężczyzny i kobiety. Oni stali sztywno, spoglądając tępo przed siebie, z pałkami w poprzek tułowia.
Po chwili niezręcznej ciszy Dimitri pochylił się i położył swoją pałkę obok tej Amona. Wyprostował się i zrobił krok w tył.
Amon odetchnął z ulgą.
Mężczyzna i kobieta poszli za przykładem Dimitriego, choć nie wyglądali na zadowolonych. Stanęli po obu stronach chłopca, nieco z tyłu.
- Czy możemy rozmawiać w mowie powszechnej, żeby wszyscy rozumieli? - zapytał Amon, wskazując ręką Raisę. Dimitri spojrzał na swoich towarzyszy, a oni wzruszyli ramionami.
- Siądziecie przy moim ogniu? - zapytał Amon i zapraszającym gestem pokazał ognisko.
Wodni Wędrowcy skrzywili się, jakby nie chcieli uczestniczyć nawet w tak drobnym przejawie gościnności.
Kości, pomyślała Raisa, drżąc ze strachu. Na pewno nas zabiją.
Wreszcie Dimitri zdjął z siebie pelerynę, rzucił ją na ziemię i spoczął na niej. Pozostali zrobili to samo i usiedli ze skrzyżowanymi nogami wokół ognia.
Amon również usiadł, a Raisa poszła w jego ślady.
- To jest Rebeka Morley - przedstawił ją Amon.
- Jesteście małżeństwem? - zapytała Leili wprost. Jak na ironię, język powszechny brzmiał bardziej formalnie niż inne języki Siedmiu Królestw.
- Nie. - Amon pokręcił głową i oblał się rumieńcem. - To kadetka z pierwszego roku.
- Czyli jeszcze jeden żołnierz - stwierdził Dimitri.
- Nie żołnierz, tylko studentka.
- Mimo to żołnierz - upierał się Dimitri, patrząc na Leili i Adoniego, którzy potwierdzili te słowa skinieniem głów.
Raisa czuła coraz większy niepokój. To jego doradcy, pomyślała. Szuka u nich wsparcia. A oni nas nienawidzą.
- Jesteś teraz lordem? - zwrócił się Amon do Dimitriego.
- Tak - odparł Dimitri z zawstydzeniem, szarpiąc za haftowane krawędzie swoich rękawów.
- A twój ojciec? - Amon jak zwykle nie owijał w bawełnę. - Gdzie jest?
- Zginął w Nadrzeczu - powiedział Dimitri.
- Przykro mi to słyszeć. Jak to się stało?
- Po co przyszedłeś tu z żołnierzami? - wybuchnął Dimitri.
- Podróżujemy tędy - odpowiedział Amon. - Jesteśmy w drodze do akademii w Oden’s Ford. Zatrzymaliśmy się w Nadrzeczu, żeby prosić o błogosławieństwo na drogę, i zobaczyliśmy, że nic nie zostało.
- Tak - westchnął Dimitri. - Po Nadrzeczu nie ma już śladu. Zniszczyli ją żołnierze z Fells w dniu przesilenia.
Słodka Hanaleo! Raisa otworzyła usta i zamknęła je, nie wypowiedziawszy ani słowa.
- Powiedzieli mi przy Ścianie Zachodniej, że nad granicą są jakieś problemy - przyznał Amon. - Co się dzieje?
Wtedy przemówił siedzący obok Dimitriego mężczyzna. Używał języka Trzęsawisk i żywo przy tym gestykulował. Dimitri spojrzał na Raisę i szybko przetłumaczył.
- Królowa Fells przysyła nam Dyrnę pełną trucizn. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Ryby zdychają. Umierają rośliny, którymi się żywimy. Nasze dzieci zapadają na choroby i umierają. A kiedy się skarżymy, królowa nie reaguje. Tak jest już od dłuższego czasu, ale teraz jest gorzej niż kiedykolwiek.
Amon kiwał głową.
- Wiem. Uciekinierzy z wojen ardeńskich tłumnie napływają do Fellsmarchu. Obozują nad brzegami i wlewają nieczystości do rzeki. To jeszcze pogarsza sytuację.
Z rzeką były kłopoty, odkąd Raisa pamiętała. System kanalizacji w Fellsmarchu zbudowano setki lat temu, w jakimś minionym okresie dobrobytu i troski o lud. Teraz, przy wysokich kosztach utrzymania najemników i coraz mniejszych wpływach z podatków od handlu, nigdy nie wystarczało pieniędzy na naprawy.
Klany narzekały, że z wysokich partii Gór Duchów wypływa czysta rzeka, którą doliniarze zamieniają w ściek.
- Jeśli nie będziemy mogli wyżywić naszych rodzin - ciągnął Dimitri - będziemy musieli zabierać żywność innym, zwłaszcza tym, przez których do tego doszło. Wysłaliśmy nad granicę oddziały, by zdobyć żywność z Tamronu i Fells.
- I w odwecie gwardia zniszczyła Nadrzecze - dokończył za niego Amon.
Dimitri skinął głową.
- Tak. Nie było mnie wtedy w domu. Przybyli ze strażnicy na szczycie skarpy drogą, którą z nami budowałeś. Spalili i zburzyli domy, podziurawili nam łodzie, zniszczyli doki, zabrali wszystkie sieci, narzędzia i zapasy suszonych ryb oraz ziarna na zimę. Zabili każdego, kto nie uciekł, od najstarszego po najmłodsze dziecko. Związywali niemowlętom ręce i nogi i wrzucali żywcem do rzeki, żeby się potopiły.
Raisa przypomniała sobie, co mówił Barlow. Wodni Wędrowcy napadali na ziemie przy granicy, kradli zwierzęta i żywność. Zrobiliśmy z tym porządek.
- Krew i kości - wyszeptała. - Przepraszam.
Dimitri spojrzał na nią z wyrazem niezadowolenia i zwrócił się do Amona.
- Moja matka nie żyje, siostry też. Zginęła większość mężczyzn, mój ojciec i jego ojciec, moi bracia, wszyscy wujowie z wyjątkiem Adoniego. Ci, którym udało się uciec, zgromadzili się w Świętej Wodzie nad morzem.
Dimitri rozpaczliwie gestykulował.
- Ci, którzy uszli z życiem, tej zimy będą głodować. Łowimy ryby morskie, ale nasze łodzie nie są przystosowane do zimowych sztormów na Oceanie Cichym. A nasze zapasy na zimę zostały zniszczone.
- Dimitri, Adoni, Leili, tak nie może być - powiedział Amon. Jego szare oczy płonęły gniewem. - Nie pozwolę, by tak pozostało. Wiecie, kto dowodził tymi, którzy was zaatakowali?
- Jakie to ma znaczenie? - zauważyła Leili z goryczą. - Wszyscy żołnierze są tacy sami. - Wyciągnęła przed siebie puste ręce. - Moje dzieci nie żyją.
- Teraz ja jestem lordem, po ojcu - oświadczył Dimitri - a wuj Adoni i kuzynka Leili moimi doradcami. Nadal przekraczamy granice i zabieramy tym z wyżyn, co się da. Zniszczyliśmy nową drogę, co utrudni sprowadzanie do nas ludzi, koni i broni. Ale w końcu mieszkańcy wyżyn zejdą ze skarpy i zaatakują Świętą Wodę, a nas zepchną do morza. Walczymy o życie. Rozumiesz więc chyba, dlaczego żołnierze nie są tu mile widziani.
- Nie przybyliśmy tu walczyć. Wiesz o tym - oznajmił Amon.
- Czyżby? - odparł Adoni z surowym wyrazem twarzy.
- Gdzie są pozostali kadeci? - zapytał Amon, patrząc Dimitriemu w oczy. - Czy jeszcze żyją?
- Jeszcze żyją - odpowiedział Dimitri. Serce Raisy podskoczyło z radości, póki nie dodał: - Ale już niedługo.
- Znasz mnie i znasz mojego ojca - oświadczył Amon. Siedział wyprostowany, z dłońmi na kolanach. - Mój ojciec uratował życie twojemu ojcu. Nigdy cię nie okłamaliśmy. Chcę jedynie przejść do Tamronu i zostawić was w spokoju.
- Nie ma spokoju - oznajmił Dimitri. - Już nie.
Adoni pochylił się ku lordowi i powiedział coś w języku mokradeł.
- Mój wuj mówi, że spłaciłem już swój dług życiem mojego ojca i wujów. To Fells jest nam winne gylden za setki zmarłych. Wasza śmierć pomoże wyrównać ten rachunek.
- Mój ojciec nie miał nic wspólnego ze zniszczeniem Nadrzecza - odparł Amon. - On nigdy nie utopiłby dziecka. Prawdopodobnie nawet o tym nie wie.
- Jest kapitanem Gwardii Królewskiej - zauważyła Leili w mowie powszechnej. - Ponosi za to odpowiedzialność tak samo jak królowa i armia. Może strata syna pomoże mu zrozumieć, jaki ból zadał innym.
- Ty i twoi towarzysze zginiecie śmiercią honorową - powiedział Adoni - ponieważ twój ojciec jest honorowym człowiekiem.
- Wiecie, że nie jestem waszym wrogiem - tłumaczył Amon, patrząc po twarzach Wodnych Wędrowców. - Moi ludzie też nie. Mój ojciec liczy się na dworze królowej. Jeżeli nas puścicie, dopilnuję, żeby zadbał o wasze interesy. Zabicie nas w niczym wam nie pomoże, a tylko nastawi go przeciwko wam. Stworzycie dług honorowy, którego nie będziecie w stanie spłacić.
Raisa wiedziała, co jeszcze myślał. Jeżeli zabijecie księżniczkę następczynię tronu, szansa na porozumienie przepadnie. Na zawsze.
- Przykro mi - powiedział Dimitri. - Byłeś moim przyjacielem. Może w następnym życiu znowu będziemy przyjaciółmi. Ale nie na tej ziemi. Dzieli nas zbyt wiele śmierci.
Poddał się, pomyślała Raisa. Sądzi, że to koniec. Jest jak żywy trup, który jeszcze chodzi i czeka na wydanie ostatniego tchu. A jego lud za to zapłaci.
Wpatrywała się w mgłę, strząsając z rzęs lodowate krople deszczu i łzy smutku. Mgła zawirowała, zgęstniała i oto na wprost Raisy usiadła olbrzymia szaro-biała wilczyca z językiem wywieszonym na ostrych kłach. Jej zielone ślepia lśniły w blasku ognia, a futro połyskiwało srebrem szronu.
Szary wilk - symbol rodu Raisy. Oznacza ryzyko. Szansę. Moment zwrotny.
Nie chcę tu umierać, powiedziała Raisa do wilczycy. Mam zaledwie szesnaście lat i jeszcze tyle do zrobienia.
Wilczyca otrząsnęła się, strzepując drobinki lodu w ogień. Płomienie zasyczały i wystrzeliły iskrami w górę. Zwierzę zawarczało, obnażając kły, i trzy razy głośno szczeknęło.
Czy to jakiś znak? Ścieżka, którą ma iść?
Raisa uklękła i pochyliła się do przodu z zaciśniętymi pięściami.
- Jeżeli macie zamiar nas zabić - zwróciła się do Dimitriego - to czemu w ogóle zgodziliście się na to spotkanie?
Wszyscy wpatrywali się w nią ze zdumieniem, jej gniew wyraźnie ich zaskoczył.
- Mówisz, panie, że jesteś przywódcą swojego ludu. Jeżeli tak, to musisz ich ratować.
Dimitri wbił w nią wzrok.
- Nie rozumiesz - zaczął.
- Chyba rozumiem - odparła. - Nadrzecze zostało zniszczone. Twoją rodzinę zabito. To straszne. Przytłacza cię smutek. Czujesz się sparaliżowany. Każdy by się tak czuł na twoim miejscu, panie. Ale nie możesz sobie pozwolić na luksus pławienia się w rozpaczy.
Amon chwycił ją za ramię.
- Morley, przestań - warknął.
- On musi to usłyszeć - powiedziała Raisa. - I tak nas zabije, więc jakie ma znaczenie, czy nas polubi, czy nie? - Wstała i przechadzała się tam i z powrotem, uderzając pięścią w otwartą dłoń dla podkreślenia wagi swoich słów. - Wiecie, że nie jesteśmy waszymi wrogami. Wiecie, że nie stanowimy zagrożenia. I wiecie, że zabicie nas nie utrzyma armii Fells z dala od waszych granic. Jedyną przyczyną, dla której chcecie nas zabić, jest zemsta, odebranie długu, który waszym zdaniem ma wam do spłacenia królowa Fells.
Obróciła się twarzą do Adoniego i Leili.
- To takie łatwe, a w dodatku doradcy zachęcają cię, panie, do tego. Oni też rozpaczają i na krótszą metę to się wydaje słuszne. Daje poczucie, że coś robisz, bo w tym momencie czujesz się bezradny. Ale przecież jesteś odpowiedzialny za swój lud, a zabijając nas, wyrządzisz mu krzywdę. Władcy nie mogą sobie pozwolić na łatwiznę, nie mogą robić tylko tego, co chcą.
Amon siedział nieruchomo, z dłońmi na udach, jakby najdrobniejszy jego ruch mógł wywołać eksplozję. Adoni i Leili patrzyli na Raisę ze zdumieniem i irytacją.
- Zamilcz, dziewczyno - mruknął Adoni. - Nie potrzebujemy, żeby nieopierzony żołnierzyna z wyżyn pouczał nas, co nam wolno, a czego nie wolno.
Dimitri, nie odrywając wzroku od Raisy, podniósł dłoń, by uciszyć wuja.
- Mówisz, że nie powinienem myśleć o zemście. A co powinienem robić? - zapytał rzeczowo.
- Podjąć decyzję, która jest najlepsza dla Trzęsawisk, niezależnie od waszych osobistych pragnień i sądów. Niezależnie od tradycji. Musisz, panie, postąpić mądrze. Jeżeli nas puścisz, kapral Byrne przekaże wasze pretensje swemu ojcu i królowej. Będzie waszym orędownikiem. Ja także.
Raisa zorientowała się, że ta obietnica może być trudna do dotrzymania, zważywszy na jej sytuację dobrowolnego wygnańca. Ale znajdzie na to radę. Jakoś. Jeśli tylko wyjdzie z tego cało.
Wróciła do ogniska i kucnęła przed lordem Dimitrim.
- Co bardziej przysłuży się twemu ludowi: zamordowanie nas czy puszczenie nas wolno?
- Ta dziewczyna to zaklinaczka słów - Leili zwróciła się do Dimitriego. - Czemu mielibyśmy jej ufać?
Dimitri splótł dłonie i w zadumie stukał palcami po podbródku.
Prawdopodobnie podejrzewając, że jego bratanek się waha, Adoni zabrał głos.
- Lordzie Dimitri. Możemy pozwolić kapralowi Byrne’owi odejść. W ten sposób zyskasz dług wdzięczności u kapitana Byrne’a. Resztę kadetów zabijemy. - Spojrzał ze złością na Raisę, jakby ona była pierwsza na liście.
- To niedopuszczalne - zaprotestował Amon. - Odpowiadam za swoją drużynę. Nie odejdę, zostawiając ich na pewną śmierć. Czy sądzicie, że mój ojciec przyjmie z otwartymi ramionami tchórza?
- To wasz wybór, kapralu - odrzekła Leila, wzruszając ramionami. - Możecie zostać i zginąć wraz z nimi, jeśli tak wolicie.
Dimitri nie spuszczał wzroku z Raisy, jak gdyby szukał w jej twarzy jakichś wskazówek. Ona zaś patrzyła w miejsce, gdzie w lesie czekała szara wilczyca. Dimitri zesztywniał, zamrugał i przetarł oczy.
Wilczyca wstała, otrząsnęła się i wkroczyła w mgłę - jej bujny ogon zniknął jako ostatni.
Dimitri zerwał się gwałtownie. Jego twarz była blada, widać było, że jest zły.
- Leili, Adoni, porozmawiajmy na osobności.
Odeszli na bok i wdali się w ożywioną rozmowę.
- Uciekaj! - polecił Amon do Raisie. - Ja ich zajmę, żeby udało ci się oddalić.
- Nie. Zostaję. On potrzebuje okazji, żeby podjąć słuszną decyzję. Moja ucieczka będzie wyglądała na podstęp. Zabiją ciebie i pozostałych.
- Prawdopodobnie i tak jesteśmy otoczeni - mruknął Amon, spoglądając na otulającą ich mgłę. - Jesteś szalona, wiesz o tym? - dodał, nie patrząc w jej stronę.
Nie, nie szalona, pomyślała Raisa. Jestem wściekła. Przerażona i oburzona tym, co się tu wyrabia w imieniu dynastii Szarych Wilków.
Troje Wodnych Wędrowców wróciło do ogniska. Adoni i Leili wyglądali na niezadowolonych, co Raisa przyjęła z nadzieją.
- Podjąłem decyzję - ogłosił Dimitri. - Darujemy życie wam i waszym kadetom, kapralu, abyś zabrał nasze skargi do swojego ojca, a on użył swoich wpływów u królowej. Czy oboje przyrzekacie, że to zrobicie? - Przerzucił wzrok z Amona na Raisę. - Również ty, zaklinaczko słów?
- Uczynię, co w mojej mocy, by wasze skargi zostały przekazane - oświadczyła Raisa i przygryzła wargę, uświadomiwszy sobie, że taka deklaracja może brzmieć dziwnie w ustach prostego żołnierza.
- Skąd bierzecie takich kadetów, kapralu? - Dimitri uniósł brew i zwrócił się do Adoniego i Leili. - Sprowadźcie pozostałych. Ja tu poczekam. - Ponieważ nie wyglądali na przekonanych, dodał: - Już mówiłem, że to nie są nasi wrogowie.
Doradcy Dimitriego opuścili obóz, jeszcze oglądając się za siebie.
Dimitri odczekał, aż znajdą się poza zasięgiem słuchu, i wtedy powiedział:
- Jeden z naszych oddziałów zwiadowczych przyniósł wieści z wyżyn. Mówią, że księżniczka następczyni tronu uciekła… - Przy tych słowach spojrzał Raisie prosto w oczy.
Amon nachylił się lekko w przód, wsuwając się między Raisę a Dimitriego.
- Jak myślicie, dlaczego uciekła? - ciągnął lord, wciąż patrząc na Raisę.
- Może chciała się dowiedzieć, co naprawdę dzieje się na świecie, żeby później być lepszą władczynią - odparła Raisa ze wzruszeniem ramion, czując na sobie wściekle spojrzenie Amona.
- Podobno ona i tak chodzi własnymi ścieżkami - stwierdził Dimitri. - Mówią, że ufundowała program edukacji i żywienia biedoty w swojej stolicy, nazywają to Posługą Dzikiej Róży.
- Robi, co może, lordzie Dimitri - powiedziała Raisa. - Chwileczkę… - Podeszła do miejsca, gdzie były przywiązane konie, sięgnęła do juków, uważając, by jej ruchy nie wywołały poczucia zagrożenia, i wyjęła pas jedwabiu z wyhaftowanym motywem dzikiej róży. Wróciła do ogniska i podała jedwab lordowi.
- Ten szalik ma na sobie herb następczyni tronu. Kiedy ona wróci do Fellsmarchu, możesz, panie, użyć go jako dowodu wdzięczności. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował jej pomocy, wyślij ten szalik przez posłańca, a gwarantuję, że twoje prośby zostaną wysłuchane.
Dimitri dość długo stał nieruchomo z tkaniną w dłoniach. Później ostrożnie wsunął jedwab pod swoją tunikę i pochylił głowę.
- Pewnego dnia księżniczka zostanie królową. Wówczas będzie mi winna gylden. - Uśmiechnął się.
Raisa odpowiedziała uśmiechem.
- Tak - przyznała. - I pewnego dnia być może nauczysz księżniczkę Raisę posługiwania się pałką.
- Z wielką chęcią. Na razie przekażę jej własny dowód wdzięczności, by przypominał jej o mnie. - Dimitri podniósł swoją pałkę, położył ją poziomo na obu dłoniach i wysunął w stronę Raisy. - Dla przyszłej królowej Fells. I tak już prawie z niej wyrosłem - dodał.
Raisa przyjęła dar z powagą.
- Dopilnuję, by to otrzymała. Wielkość wydaje się w sam raz.
Lord Dimitri zwrócił się do Amona.
- Zwrócę broń twoim żołnierzom. Potrzebuję jednak obietnicy, że nie użyją jej przeciwko nam.
Z mgły wyłoniła się grupa Wodnych Wędrowców z Adonim i Leili na czele. Za nimi szli Mick, Talia, Hallie i pozostali członkowie Wilczej Zgrai. Kadeci trzymali się blisko siebie i spoglądali to na Amona i Raisę, to na swoich porywaczy, nic nie mówiąc.
Garret i Hallie wyglądali na pobitych i posiniaczonych, jakby mieli za sobą walkę na pałki. Reszta wydawała się wzburzona, lecz poza tym w całkiem dobrym stanie.
- Zwróćcie im broń! - rozkazał Dimitri. Wodni Wędrowcy podali swoim więźniom miecze, sztylety, łuki i kołczany. Mieszkańcy mokradeł dotykali metalowych narzędzi z wyraźnym obrzydzeniem. Raisa wsunęła swoją pałkę do pokrowca obok miecza.
Dimitri rozłożył mapę, by pokazać im drogę.
- Dalej na południu mgła powinna być rzadsza. O dwa dni marszu stąd zaczyna się rzeka Tamron.
Zaproponował im prowiant na drogę, ale Amon uprzejmie odmówił, zapewne myśląc o głodujących Wodnych Wędrowcach w Świętej Wodzie.
Wsiedli na konie i skierowali się na południe, opierając się na odczytach busoli, którą Amon otrzymał od klanu, i wskazówkach Dimitriego. Żadne z Wilków nie obejrzało się za siebie, jakby bojąc się, że przełamią ten czar, który nie wiadomo skąd spadł na ich prześladowców.
Kiedy już poczuli się bezpieczniej, Hallie zrównała swego konia z kucem Amona.
- Co się tam stało? Już myślałam, że oboje nie żyjecie i nas czeka to samo, a tu nagle nas rozwiązują i prowadzą do obozu, jakby to było jakieś nieporozumienie.
- Morley wyjaśniła lordowi Dimitriemu, na czym polega odpowiedzialność władcy - rzekł Amon. Jego szare oczy z zaciekawieniem wpatrywały się w Raisę, jakby chciał dociec, jakiej magii użyła.
- Co? - Hallie spoglądała to na Raisę, to na Amona - Nie rozumiem.
- Wygląda na to, że Morley jest zaklinaczką słów - stwierdził Amon i przestał odpowiadać na pytania.
Han i Tancerz opuścili Delphi wczesnym rankiem następnego dnia. Nie spotkali się więcej z Cat Tyburn. Han zastanawiał się, co postanowiła - zostać w Delphi, podróżować dalej czy wrócić do domu.
Gwardzista na granicy miał rację co do jednego: ziemie Ardenu na południe od Delphi były niebezpieczne. Han i Tancerz przejeżdżali przez tereny zniszczone wojną, mijali spalone gospodarstwa, plony zdeptane żołnierskimi butami. Jeżeli książę Geoff istotnie ogłosi się królem, jak mówiła karczmarka, to będzie miał sporo pracy.
Na drogach tłoczyli się obdarci najemnicy i uzbrojeni żołnierze w mundurach i po cywilnemu, niektórzy z nieznanymi Hanowi herbami różnych walczących rodów: czerwonym jastrzębiem, podwójnym orłem, twierdzą na wodzie, krukiem na drzewie.
Han i Tancerz unikali ich wszystkich. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli, było zostać wciągniętym do armii któregoś z lordów, by zginąć w obcej wojnie. Nocowali w lasach, często nie pozwalając sobie na luksus rozpalenia ogniska, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Liczne objazdy kosztowały ich wiele cennego czasu.
W miarę jak posuwali się na południe, górzysty krajobraz ustępował miejsca wyżynnym równinom, później stopniowo zmieniał się w szerokie niziny i lasy, kształtowane przez wiatr, wodę i człowieka. Nawet w lasach Han czuł się niepewnie, bezbronny, narażony na wszelkie zagrożenia. Był przyzwyczajony do bezpiecznej osłony gór i wzgórz, murów i budynków, ograniczających horyzont.
Nie mógł się pozbyć tego dziwnego uczucia, że ktoś stale ich obserwuje. Rozstawiał czarodziejskie pułapki wokół obozowisk, ale przestał to robić po tym, jak jednej nocy szopy nie dawały im spać. Nic groźniejszego nie próbowało się do nich zbliżyć. Uznał, że jego obawy wynikają z pobytu na obcym terenie i z dręczących go myśli o ucieczce z Fells.
Podczas tej wędrówki Han zrozumiał, dlaczego uważa się Arden za spichlerz Siedmiu Królestw. Ziemia była tu czarna i żyzna, mniej kamienista niż cienkie warstwy gleby na skałach Fells. Miał nadzieję, że w mijanych po drodze gospodarstwach uda im się uzupełnić zapasy pieczywa, mięsa i suszonych owoców. Niewiele jednak mogli znaleźć, a jeszcze mniej kupić. Zupełnie jakby przetoczyła się przez te pola nieznana epidemia z czasów Rozłamu, unosząc z sobą wszystko, co nadaje się do zjedzenia.
Choć jesienne dni stawały się coraz krótsze i rankiem pola otulała mgła, to pogoda niczym nie różniła się od tej, która panowała latem. Podróżowali w takim tempie, że wyprzedzali zmianę pór roku.
Gdy już trudno im było znieść odór zbyt długo niemytych ciał lub przełknąć kolejny posiłek złożony z chleba i suszonego mięsa, zatrzymywali się w jakiejś gospodzie, gdzie poza porą kolacji unikali ogólnych sal. Nosili amulety, ale ukrywali je pod ubraniem, z nadzieją że uda im się uniknąć kłopotów w królestwie, w którym magia jest zakazana.
W gospodach Han i Tancerz płacili za świece, zamykali się w pokoju i ślęczeli nad księgami zaklęć, w które zaopatrzyła ich Elena. Potem w swoich obozowiskach ćwiczyli poznane zaklęcia, wykorzystując to niewielkie doświadczenie, którym dysponował Tancerz. Podczas długich godzin spędzanych na koniach trzymali dłonie na amuletach, magazynując moc na nadchodzące dni.
Tancerz dodatkowo sam studiował jedną księgę - cienką i podniszczoną, której pelurowe stronice zapisane były językiem klanowym i ilustrowane rysunkami amuletów oraz talizmanów. W swoim notesie rysował magiczne przedmioty i symbole władzy.
Nie zrezygnował z jubilerstwa, wbrew woli Eleny, pomyślał Han.
Choć co wieczór padał ze zmęczenia, Han sypiał niespokojnie, ściskając w dłoniach wężowy amulet. Kilka razy dręczyły go dziwaczne koszmary - obrazy miejsc, których nigdy nie widział, ludzi, których nigdy nie spotkał. Nie zapamiętywał tych snów, lecz budził się otumaniony, z bólem głowy, jak gdyby całą noc się uczył.
Po tym, co się zdarzyło na granicy, Han obawiał się podobnych wypadków, ale gdy nauczył się lepiej panować nad swoją mocą, nie dochodziło już do takich wybuchów. Potrafił wznieść ciernisty żywopłot, gdzie tylko zechciał.
Bezużyteczna umiejętność, lecz był to najciekawszy czar, jaki znał. Czasami ogarniały go wątpliwości. Skoro ten amulet kiedyś należał do Króla Demona, który używał go tak jak Han teraz, to może jest naładowany czarną magią demonów. Może doprowadzi Hana do utraty zmysłów, tak jak poprzedniego właściciela.
Te obawy przegrywały jednak z kuszącą siłą amuletu, który miał zdolność pochłaniania mocy i oddawania jej w przetworzonej formie. Zaklęcia, które ćwiczyli z Tancerzem, były proste i praktyczne. Nie potrzebowali teraz krzesiwa, żeby rozpalić ogień - potrafili wykrzesać go z niczego. Uczyli się czarów uspokajania koni, nęcenia ryb, by ze strumienia wpadały im wprost do rąk. Używali zaklęć podróżnych do odganiania moskitów, szybkiego związywania węzłów, ochrony ubrań przed przemoknięciem na deszczu.
Bywały chwile, gdy Han tracił cierpliwość, sfrustrowany opóźnieniami i przerażony tym, że będzie miał zbyt wiele nauki i mało czasu. Ile czasu potrzeba, żeby się nauczyć wszystkiego, co konieczne? I jak później wykorzystać tę wiedzę? Działać jako najemnik klanów, jak obiecał? Walczyć z Radą Czarowników w obronie królowej, która go zdradziła i prawdopodobnie w ogóle nie chce jego pomocy? A może znaleźć sposób, by wykorzystywać to dla własnych celów?
Gdyby wyzwolił swój dar, zanim zginęły jego mama i siostra, może mógłby je uratować. Teraz to wydaje się szczytem ironii - jak lek podawany pacjentowi po śmierci.
Starszyzny klanowej to nie obchodziło. Lord Averill i Elena Cennestre nałożyli mu bransolety, trzymające w ryzach magię, która teraz przez niego swobodnie przepływa. Obserwowali go, gdy on ledwie dawał radę wyżywić rodzinę z łupów zdobywanych na ulicach Łachmantargu, i nigdy nie usunęli tej bariery, dopóki nie było im to potrzebne. Jednakże wtedy mama i Mari już nie żyły.
Han mógłby dochować lojalności niektórym z nich - jak matka Tancerza i strażniczka Sosen Marisy Iwa, orator Jemson ze Świątyni Południomostu, pustelnik Lucjusz Frowsley oraz Cat i Tancerz. Poza nimi nie czuje żadnych zobowiązań wobec klanów - będzie służył sam sobie, czekając i obserwując sytuację. Już więcej nie da z siebie zrobić głupca.
W miarę jak zbliżali się do Ardenscourt, ruch na drodze się zwiększał. Żołnierzy było tak wielu jak złodziei w Łachmantargu. Bezpieczniej było zgubić się w tłumie w świetle dnia niż wyróżniać się w ciemnościach.
Im bliżej stolicy, tym gospodarstwa były większe i sprawiały wrażenie chronionych przez jakiegoś potężnego lorda - prawdopodobnie księcia Geoffa. Na polach trudzili się rolnicy zbierający pszenicę i jęczmień, fasolę i siano pod nadzorem uzbrojonych strażników. Han zastanawiał się, czy ci strażnicy zapewniają chłopom bezpieczeństwo, czy zmuszają ich do pracy.
Jabłonie uginały się pod ciężarem owoców - gatunków, których Han nigdy wcześniej nie widział: zielonych, żółtych i różowych, a także czerwonych. Nad bogatymi domami wzdłuż drogi powiewał sztandar Ardenu z czerwonym jastrzębiem, który widniał także na mundurach żołnierzy. Świeżo ogłoszony król Montaigne trzymał stolicę i okoliczne posiadłości w żelaznym uścisku, lecz jego wpływy chyba nie sięgały dużo dalej.
Napotykali po drodze coraz więcej świątyń w surowym stylu kultu Malthusa. Mijali grupy kapłanów i służek świątynnych, przesuwające się przed oczami Hana niczym klucze czarnych kruków.
- Podobno ich kapłani to tylko mężczyźni - powiedział Tancerz. - Dziwne.
- A co robią służki? - zapytał Han.
- Głównie się modlą, śpiewają, nauczają. Zajmują się dobroczynnością.
Planowali ominąć miasto i przeciąć Drogę Tamrońską na zachód, niebawem jednak zorientowali się, że miasto jest ogromne, rozciągnięte bez ładu, i ominięcie go wymagałoby znacznego nadłożenia drogi.
Tej nocy zatrzymali się w gospodzie na obrzeżach. Tłum gości był bardzo różnorodny: żołnierze, wieśniacy, a nawet jeden czy dwóch kruków Malthusa.
Na obiad zjedli udka z kurczaka i ciemny chleb, popijając to przesłodzonym - jak zawsze na Południu - cydrem. W domu o tej porze roku paliłby się ogień, lecz tutaj wieczór był tak ciepły, że drzwi otwarto na oścież.
Przy dwóch stolikach siedziało pół tuzina mężczyzn, którzy hałaśliwie domagali się jedzenia i picia, gdy tylko zaczynało im czegoś brakować. Wyglądali na żołnierzy, lecz nie nosili mundurów ani żadnych symboli. Jeden z nich, przysadzisty mężczyzna około dwudziestki z kilkudniowym zarostem, emanował słabym żarem, co świadczyło o tym, że jest obdarzony mocą.
Han przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Ten żołnierz musiał mieć przy sobie amulet, może ukryty pod koszulą, lecz najwyraźniej nie wiedział, że można odciągać magię, by stała się niewidoczna. Miał szczęście, że jego aurę widzieli tylko tacy jak on.
Przy stoliku blisko drzwi siedziała malthuzjańska służka w welonie. Przed nią stał na wpół pusty talerz, a barman raz na jakiś czas podchodził i napełniał jej kufel.
Służki Malthusa lubią piwo, pomyślał Han z rozbawieniem. Odkąd wjechali na niziny, w każdej karczmie widział co najmniej jedną.
Z kolei w kącie sali siedział wysoki, chudy malthuzjański kapłan, który zjadał kolację, czytając dużą, oprawioną w skórę księgę z pelurowymi kartami. Ze sznura owiniętego wokół jego talii zwisało kilka ogromnych kluczy, stanowiących jedyny element dekoracyjny, jeśli nie liczyć wysadzanych kamieniami okularów na łańcuszku przewieszonym przez szyję.
Kapłan nagle podniósł głowę i zauważył, że Han mu się przygląda. Z grymasem na twarzy pochylił się nad świętą księgą. W każdym razie Han uznał, że to święta księga. Trudno było sobie wyobrazić, by ten skwaszony chudzielec czytał romans lub powieść przygodową. Co dziwne, nie używał do czytania okularów.
Han skończył posiłek i wygodnie rozparł się na krześle.
- Idziemy na górę? - zapytał Tancerz, który zjadł dużo wcześniej, jak zwykle Tancerz chciał iść do pokoju, żeby tam, z dala od ludzi, móc czytać swoje księgi i uczyć się zaklęć.
Han natomiast nie miał ochoty opuszczać tej sali i ukrywać się na poddaszu w maleńkiej izdebce bez okien. Będzie tam duszno i gorąco, i będą musieli siedzieć po ciemku albo płacić za świece, bowiem nie było już światła dziennego. Poza tym jedna z ładnych karczmarek mrugnęła do niego zalotnie i chciał się przekonać, co z tego wyniknie.
- Zostańmy jeszcze chwilę - poprosił, smarując masłem miękki chleb, tak inny od jadanego przez nich czerstwego pieczywa.
Tancerz wzruszył ramionami i skinął głową, a żeby wszystko było jasne, jeszcze ziewnął.
Kapłan przyłożył swoje dziwne okulary do oczu i rozejrzał się po sali. Na widok Hana i Tancerza zesztywniał i zatrzymał na nich wzrok. Jego oczy za okularami wydawały się nienaturalnie wielkie, jak u sowy.
Odsunął szkła i krzyknął z oburzeniem:
- Grzesznicy! Bałwochwalcy!
Han i Tancerz przez chwilę siedzieli jak wmurowani.
- Myślisz, że to o nas? - szepnął Tancerz, robiąc wszystko, by kapłan nie dostrzegł ruchu jego warg.
- Skąd wie, że jesteśmy grzesznikami? - odparł Han, starając się wyglądać na ofiarę nieporozumienia. Czy do tego służyły mu te okulary? Do rozpoznawania grzeszników?
Duchowny zerwał się i szeleszcząc sukmaną, kroczył w ich stronę z jedną ręką wyciągniętą w bok, a w drugiej dzierżąc wisior wschodzącego słońca, tak jak czarownik trzymałby amulet.
- A kysz, ludzie Północy! - zawołał. - Ukorzcie się i przyjmijcie naszą wiarę, a zostaniecie zbawieni.
Han wstał i wskazał głową na schody. Może jeśli po prostu udadzą się na górę, co sugerował Tancerz, mężczyzna się uspokoi.
- Zostawcie ich, ojcze Fossnaught - odezwał się żołnierz z aurą i uśmiechnął się. - Gdybyście przegnali wszystkich grzeszników, nie miałby kto bywać w tym miejscu.
Dwaj inni żołnierze podnieśli się, zebrali książki i papiery ojca Fossnaughta i wręczyli je kapłanowi.
- Idźcie do domu i pomódlcie się za nich - powiedział jeden z nich.
Kapłan odszedł, rzucając ponure spojrzenia przez ramię.
- Dziękuję zwrócił się Han do żołnierza obdarzonego mocą. - Czy on tak często?
- Ojciec Fossnaught jest nieszkodliwy. Może trochę przesadza z głoszeniem dobrej nowiny kultu Malthusa - stwierdził żołnierz. - Mam nadzieję, że nie czujecie urazy. - Podał Hanowi rękę, a on ją uścisnął, zastanawiając się, czy żołnierz poczuje ukłucie magii.
Dłoń nieznajomego wydzielała moc, a przy tym była stwardniała od ściskania broni.
- Marin Karn - przedstawił się. - Postawię wam kolejkę, żeby wynagrodzić te… przykrości. - Skinął na barmana - Cydr?
Han przytaknął, nie widząc innego wyjścia. Chciał odmówić. Wiedział, że Tancerz także nie ma ochoty pić. Gdyby od razu poszli na górę, teraz nie mieliby kłopotu. Nieuprzejmie byłoby jednak odmówić komuś, kto wystąpił w ich obronie. Zwłaszcza że byli to żołnierze. I że Karn mógł wyczuć w nich moc.
Karn wrócił z dwoma kuflami cydru.
- Z waszej mowy wnoszę, że jesteście z Północy - powiedział, przysuwając krzesło do ich stolika. - Co was sprowadza do Ardenu?
- Jesteśmy kupcami - odparł Han, trzymając się ustalonej wersji. Upił łyk wyjątkowo gorzkiego cydru. Widocznie przez męty z dna beczki. - Mamy tkaniny, korale i ozdoby, jakich nie znajdziecie we wszystkich Siedmiu Królestwach. Masz, panie, damę serca? Mamy błyskotki, które zadowolą każde serce niewieście.
Karn potrząsnął głową.
- Nie. Nie mam damy serca. - Spojrzał na Hana podejrzliwie, potem przechylił się w jego stronę i rzekł: - A może wieziecie magiczne przedmioty?
- Tu na nizinach są zakazane - odpowiedział Han.
Karn roześmiał się.
- Tak tylko zapytałem. Żeby sprawdzić. Bez urazy.
- Czy wy i wasi kamraci… służycie królowi? - Tancerz zapewne zastanawiał się, czy pytanie Karna o magiczne przedmioty wynikało z oficjalnych decyzji.
- My? - Karn wzruszył lekceważąco ramionami. - Jesteśmy najemnikami, chwilowo bez przydziału. Obserwujemy rozwój wypadków.
Tancerz ziewnął i oparł podbródek na pięści. Wyglądał na dużo bardziej podchmielonego niż wcześniej. Wypił swój cydr dość szybko, prawdopodobnie licząc na to, że po wypiciu od razu pójdą na górę.
Han upił kolejny sążnisty łyk, niemal całkowicie opróżniając kufel. Znowu wyczul goryczkę na tle słodkiego smaku. W głowie mu dziwnie szumiało, nie mógł zebrać myśli.
Spojrzał na Tancerza, który już opuścił głowę na stół i oddychał miarowo i głęboko.
- Twój kumpel ma już chyba dość - zauważył Karn. - Szybko to wypił.
Racja, ale przecież cydr nie działa tak, żeby…
Żółwie ziele! Han spojrzał zdumiony na Karna, nagle zrozumiawszy. To żółwie ziele, i to sporo, było wsypane do cydru. Żółwie ziele może w jednej chwili zwalić człowieka z nóg.
Wyciągnął nóż. Próbował wstać, lecz ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Czuł straszliwe zmęczenie, powieki same opadały.
- No… - powiedział Karn, odbierając mu nóż. - Ten cydr był chyba mocniejszy, niż przypuszczałeś. Zaprowadzimy was do domu.
- Zostaw. Mieszkamy tutaj - opierał się Han. Zupełnie nie czuł warg.
Karn wsadził swoje tłuste łapsko pod koszulę Hana i chwycił za wężowy amulet.
- Aaaajajaj! - wrzasnął. Wypuścił wisior i uderzył się dłonią po udzie.
Han osłonił amulet dłońmi.
- Zostaw, ty parszywy, cwany bubku, bo cię. - urwał, nie mogąc sobie przypomnieć, co chciał powiedzieć.
Karn nie próbował więcej sięgać po amulet. Wraz z kilkoma żołnierzami podnieśli Hana. Dwaj inni wlekli już Tancerza ku drzwiom.
Co się dzieje? myślał Han, ściskając amulet i bezskutecznie zapierając się stopami. Czego od nas chcą?
Po chwili już nic nie myślał.
*
Obudził się z okropnym bólem głowy i z uczuciem mdłości. Typowe oznaki, że żółwie ziele było niskiej jakości. On nigdy nie handlował takim towarem.
Leżał na słomie na kamiennej posadzce, przykryty brudnym wełnianym kocem. Kiedy przestał odczuwać zawroty głowy, usiadł. Nie przyszło mu to łatwo, bo ręce miał związane z tyłu i nogi spętane w kostkach. Próbował wysunąć dłonie, pocierać więzy o kamień posadzki - bezskutecznie, tylko się pokaleczył. Nadgarstki były związane tak mocno, że palce wydawały mu się tłustymi, niezgrabnymi kiełbaskami. Uznał, że wygląda jak bogaty naiwniak, którego łatwo okraść w Dzień Świątynny.
Kilka metrów dalej leżał Tancerz - twarzą do ziemi, też związany, pogrążony w mocnym śnie. Znajdowali się w ciemnym pomieszczeniu, do którego wpadał słaby blask księżyca, przezierający między zamkniętymi okiennicami i pod drzwiami. Przez nieszczelne ściany wdzierało się chłodne nocne powietrze, którego powiew Han wyraźnie czuł nisko nad podłogą. Nie było w nim zapachu miasta. Stukot gałęzi i cykanie świerszczy świadczyły o tym, że są gdzieś na wsi.
Han zauważył, że nie ma amuletu. Widocznie znaleźli sposób, by mu go zdjąć. Ogarnęło go silne poczucie straty - jakby wydarto mu serce. Cała moc, którą tam zgromadził, znalazła się w obcych rękach.
Tancerz się poruszył i słabo jęknął. Prawdopodobnie męczył go taki sam ból głowy jak Hana.
Han szybko przysunął się do przyjaciela.
- Tancerzu! Obudź się!
Oczy Tancerza rozchyliły się, lecz dopiero po chwili skupiły się na twarzy Hana. Powoli Tancerz odzyskiwał świadomość.
- Co się dzieje? - wyszeptał spierzchniętymi wargami. - Nie mam amuletu.
- To żołnierze z karczmy. Chcieli zdobyć nasze amulety. Nie wiem, skąd o nich wiedzieli.
- Jeden z nich ma moc - wymamrotał Tancerz. - Ten Karn… - Zamknął oczy. - Czuję się okropnie.
- Otumanili nas żółwim zielem - powiedział Han.
- Jeżeli chcieli tylko naszych amuletów, to po co nas tu sprowadzili? - Tancerz miał wrażenie, że język mu spuchł i że nie może wyraźnie artykułować dźwięków.
Han wzruszył ramionami i wtedy poczuł ból w rękach.
- Możesz się uwolnić?
Tancerz wypróbował więzy i pokręcił głową. Ten, kto ich związywał, znał się na rzeczy.
Han rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś ostrego, czym mógłby przeciąć sznur. Kamienny kominek przy ścianie wyglądał obiecująco. Był zimny, ale Han liczył na to, że znajdzie żelazną kratę albo kanciasty kamień, który uda mu się wykorzystać.
Przesuwał się w kierunku paleniska, gdy usłyszał zbliżające się kroki i głosy. W zamku zazgrzytał klucz, drzwi się otworzyły i weszli trzej mężczyźni.
Jednym z nich był Marin Karn, obdarzony magiczną mocą żołnierz, który ich odurzył i porwał. Wniósł dużą lampę i postawił ją na kominku, skąd rozsiewała łagodny blask po całym pomieszczeniu. Na ramionach miał skórzany worek juczny i Han od razu się domyślił, że wewnątrz są ich amulety. Spojrzał na Tancerza, który skinął głową, również wskazując wzrokiem worek.
Drugi mężczyzna był szczupły, średniego wzrostu, miał jasnobrązowe włosy i bladoniebieskie oczy. Jego strój wskazywał, że to arystokrata, który wybrał się na wojnę. Nosił ubrania uszyte z najlepszych tkanin, a na jego przypiętej do peleryny broszy widniał symbol czerwonego jastrzębia. Miecz u jego boku nie był jednak paradny, wyglądał raczej na często używany. O kilka lat starszy od nich, poruszał się z gracją rysia.
Trzecim był malthuzjański kapłan, który zaczepił ich w karczmie. Wszedł i stanął nad Hanem i Tancerzem. Patrzył na nich takim wzrokiem, jak gdyby byli złem wcielonym - fascynującymi, choć bezradnymi drapieżnikami. Przypominał Hanowi tych ciekawskich na targu, którzy płacili miedziaki, żeby obejrzeć rozwścieczonego starego niedźwiedzia przykutego łańcuchem do słupa.
Kapłan śmierdział potem i wyglądał na fanatyka.
Arystokrata zdjął drogie rękawiczki i trzepnął nimi w dłonie z pogardliwą miną, obserwując Hana i Tancerza.
- To oni? - Trącił Hana czubkiem buta. - To ci wrogowie z Północy, o których mówiłeś?
- Magowie! - krzyknął Karn na Hana i Tancerza w mowie powszechnej jak naganiacz liczący na to, że jego menażeria jak najlepiej się zaprezentuje przed klientami. - Pokłonić się królowi Ardenu Gerardowi Montaigne!
Han posłusznie ugiął szyję, intensywnie myśląc. Król Ardenu? Niewiele wiedział o wyższych sferach, ale nie przypuszczał, by król Ardenu sypiał w rozwalającym się domu na wsi.
- Jesteś pewien, że nikt o tym nie wie? - Montaigne zwrócił się do Karna. Mówił w języku Południa, który był tak podobny do powszechnego, że Han sporo rozumiał. - A twoi ludzie? Żołnierze nie umieją trzymać języka za zębami.
- Myślą, że to szpiedzy z Północy - wyjaśnił Karn. - Powiedziałem, że chcę ich przesłuchać. Wyjechali na patrol, więc nie widzieli, jak przybywaliście, panie.
- I tak mi się to nie podoba - powiedział Montaigne spokojnym głosem. - Mówiłem ci, że nie chcę mieć nic wspólnego z czarami. - Spojrzał na kapłana. - Dziwię się, że wy, ojcze, jesteście w to wmieszani, zważywszy na postawę duchownych wobec używających magii.
Ojciec Fossnaught dotknął kluczy przy pasie.
- Badałem zwyczaje magów. To złe, ohydne kreatury, owszem, aczkolwiek wierzę, iż odpowiednio trzymani w ryzach mogą być przydatni.
- Dajemy im wybór - wtrącił Karn. - Mogą się pokajać i używać czarów dla chwały Malthusa albo spłonąć.
Hanowi zjeżyły się włosy na skórze, jakby już czuł płomienie liżące jego ciało.
- Pryncypia na to nie zezwalają - stwierdził Montaigne.
Fossnaught skrzywił się.
- Racja, istnieje różnica poglądów co do tego, czy czarownicy mogą osiągnąć zbawienie w inny sposób niż na stosie. Ja akurat uważam, że opinia ojca Broussarda jest dość… krótkowzroczna - zamilkł i wywrócił oczyma. - No i Jego Świątobliwość też sądzi, iż książę Geoff powinien zostać koronowany w Ardenscourt jako najstarszy żyjący syn naszego zmarłego króla. Pryncypia uznają sukcesję w kolejności narodzin. Ja zaś jestem zdania, że do tej wojny doprowadził Stworzyciel. Jeżeli, panie, wygracie, a wierzę, że tak się stanie, to będzie to wola Stworzyciela, byście zostali koronowani na króla.
Montaigne w milczeniu pocierał podbródek. Han widział, że młodemu księciu podoba się takie rozumowanie.
- Jeżeli mam podjąć takie ryzyko, chcę mieć szanse powodzenia - rzekł Montaigne. - A wy sprowadzacie mi tych dwóch obdartusów.
Karn chrząknął.
- Nie wyglądają najlepiej, racja, ale, jak raczyliście, panie, zauważyć, niełatwo nam schwytać dobrze wyszkolonego maga. Ci tutaj będą bardziej ulegli. Nie wiem, jaką przeszli naukę, ale ich amulety są naładowane mocą.
- A co ty o tym wiesz? - Montaigne patrzył na Karna z gniewem. Karn odwrócił wzrok.
Ten książę Ardenu nie wie, że jego kapitan jest obdarzony mocą, pomyślał Han. Karn to przed nim ukrywa. Jak widać, ma powody.
- Jeżeli użyjemy broni, której nie rozumiemy, to może obrócić się przeciwko nam - ciągnął Montaigne. - Pamiętacie, jak było z prochem?
Karn milczał. Wiedział, kiedy mówić, a kiedy milczeć. Han zastanawiał się, co ten kapitan wie o magii i magach, jak tu nazywano czarowników. Czy w takim miejscu jak Arden, gdzie magia jest zabroniona, mógł zdobyć jakąś wiedzę na ten temat?
Montaigne przygryzał dolną wargę.
- Skoro te ich czaromioty są takie potężne, to nie możemy po prostu użyć tych narzędzi, a tych dwóch się pozbyć? - zapytał takim tonem, jakby Han i Tancerz byli tylko magicznymi śmieciami, które trzeba wyrzucić. Książę Ardenu albo zakładał, że nie rozumieją mowy nizinnej, albo nie miało to dla niego znaczenia.
Fossnaught kręcił głową.
- Magowie i amulety działają razem. Wasza Książęca Mość. Jedno nie działa bez drugiego.
- Tak czy inaczej, ci magowie na pewno zabezpieczyli swoje amulety przed ich użyciem przez obcych - dodał Karn. - Czaromiot blondyna poparzył mi rękę, kiedy próbowałem mu go zabrać. - Wyciągnął zabandażowaną dłoń.
Han nie patrzył na Tancerza, ale wiedział, że obaj myślą o tym samym - nie mieli pojęcia, jak zabezpieczać amulety przed użyciem ich przez obcych. Han nie rozumiał, dlaczego Karn nie może dotknąć jego amuletu. Może zmagazynowana moc Hana kłóciła się z mocą Karna.
A może jego moc była przeklęta przez demony?
Wiedział tylko, że strata amuletu wywołała poczucie dojmującej pustki. Jak mógł się z nim tak mocno związać w tak krótkim czasie? Pragnienie ponownego dotknięcia go było nie do zniesienia.
Ojciec Fossnaught pogrzebał w torbie i wyjął dwie pary srebrnych bransolet i dwa zestawy kluczy.
- To są stare magiczne narzędzia zwane okowami magów. Kupiłem je od handlarza magicznymi przedmiotami. Miedzianolicy wytwarzali je podczas wojen magów, żeby mieć kontrolę nad magami schwytanymi w niewolę. Zakłada się te okowy na maga, a klucz jest w naszych rękach. Jeżeli spętani nie wykonują rozkazów, posiadacz klucza może zadawać im ból. Z czasem muszą się podporządkować.
Kapłan zamilkł. Obrzucił Hana wzrokiem, chłodnym jak dłonie rzeźnika zimą, który przeszył młodzieńca dreszczem.
- Mogę zademonstrować, Wasza Królewska Mość.
Spróbuj, pomyślał Han, z nadzieją, że będą musieli go rozwiązać, żeby założyć mu to urządzenie. Całe życie nosił magiczne bransolety, póki Elena Cennestre z klanu Demonai ich nie usunęła. Nie miał zamiaru dać sobie znowu założyć obręczy na nadgarstki.
Montaigne wziął do ręki jedną parę oków i oglądał je niczym ładną, lecz niebezpieczną zabawkę. Nie podnosząc wzroku, powiedział:
- To nie będzie konieczne. Niech nas ojciec zostawi i wraca do miasta. Poinformujemy ojca o naszej decyzji.
Ojciec Fossnaught zaczerpnął tchu, jakby miał zamiar się spierać. Westchnął jednak tylko i pochylił głowę.
- Dobrze, Wasza Królewska Mość. Będę u siebie w katedrze. Poczekam na decyzję Waszej Wysokości. Proszę mnie informować jak zwykle. - Kapłan włożył jedną parę oków do torby i wyciągnął rękę do księcia. - Wasza Królewska Mość, jeżeli nie potrzebujecie…
- Zatrzymam tę parę - oświadczył książę Ardenu.
Kapłan skłonił się i wyszedł, kilkakrotnie oglądając się za siebie, wyraźnie niezadowolony z tego, że musi się rozstać ze swoimi zabawkami. Widać było, że czeka na zaproszenie,
Montaigne uważnie przyglądał się trzymanym okowom.
- Jak wykorzystalibyście tych dwóch przeciwko armii Geoffa, kapitanie Karn?
Brązowe oczy Karna zalśniły entuzjazmem.
- W wojnach magów czarownicy potrafili unicestwiać płomieniami całe tuziny żołnierzy naraz. Opuszczali mgłę, żeby wrogowie spadali ze skał. Rozsiewali strach i znużenie wśród wrogich wojsk, przez co żołnierze uciekali z pola bitwy. Rozmawiali z ptakami i wykorzystywali je do szpiegowania, używali magicznych mocy do przesłuchiwania jeńców. Przechodzili przez mury i tak łamali każde oblężenie.
- Trudno w to uwierzyć - westchnął Montaigne i podał obręcze Karnowi.
- W kościelnych archiwach zachowały się pisemne relacje wiarygodnych świadków - powiedział Karn. - Ojciec Fossnaught dokładnie je przeanalizował.
- Jeżeli to się rozejdzie, to co pobożniejsi tanowie mogą się zwrócić przeciwko nam - zauważył książę.
- Ale ojciec Fossnaught twierdzi… - zaczął Karn.
- Cedric Fossnaught jest ambitny - przerwał mu Montaigne. - I zmienny jak kobieta. Nie wybaczył innym duchownym, że go zlekceważono, kiedy bronił pryncypiów. Myśli, że nowy król w Ardenscourt pomoże mu w karierze.
- Nic w tym złego - stwierdził Karn. - Potrzebujemy kapłanów po naszej stronie.
- To zbyt duże ryzyko.
- Niech mi wolno będzie zauważyć, Wasza Królewska Mość, że wszystko jest ryzykowne - powiedział Karn, dobierając słowa jakby stąpał po rozżarzonych węglach. - Przegrywamy. Duprais i Botetort wciąż są z wami, ale Matelon się waha. Geoff zajął stolicę i większą część królestwa.
- Czyja to wina, kapitanie? - Montaigne bawił się kunsztownym pierścieniem na lewej dłoni. - To wy, kapitanie, jesteście moim strategiem, to wy prowadzicie moje wojska, przeto na was spoczywa odpowiedzialność za obecną sytuację. - Książę wymawiał każde „wy”, jakby wypluwał stary chleb.
Karn rozłożył ręce.
- Tanowie są zmęczeni. Przez dziesięć długich lat opróżniali swoje skarbce i zaniedbywali prace na roli. Chcą tylko, żeby wojna się skończyła.
- Wojna się skończy, kiedy zasiądę na tronie Ardenu, nie wcześniej - oświadczył Montaigne. Skoro tanowie chcą pokoju, to niech złożą mi przysięgę! - Wbił lodowaty wzrok w kapitana. - A może wy, kapitanie, też myślicie o przyłączeniu się do Geoffa?
- Ależ skąd, Wasza Królewska Mość - odparł Karn. Jestem lojalnym żołnierzem, wiecie o tym, panie. Zresztą Geoff nigdy by mnie nie przyjął… po tym, co się stało w Twierdzy Jasnej Skały… - Skrzywił się. - Zraniłem jego uczucia, gdy rozkazałem splądrować miasto i wybić wszystkich w pień. On ma swoje pryncypia, jeśli Geoff wygra, zawisnę za to.
Karn już próbował przejść na stronę Geoffa, pomyślał Han. I oto odpowiedź, którą uzyskał.
Montaigne jeszcze chwilę przyglądał się Hanowi i Tancerzowi, po czym potrząsnął głową.
- Nie. Wystarczy, że nie mogę ufać tanom. Nie będę walczył, mając magów za plecami.
- Ależ Wasza Królewska Mość! - zaprotestował Karn. - Co mam zrobić z tymi dwoma?
- Zabij ich - odrzekł Montaigne i odwrócił się.
- Zabijecie nas, nawet nie wiedząc, co potrafimy? - przemówił Han w mowie powszechnej. - Nie chcecie, panie, się przekonać? Zwróćcie nam amulety, a my pokażemy wam czary, jakich jeszczeście nie widzieli.
Montaigne zatrzymał się w drzwiach i obrócił, by spojrzeć na Hana. Jego oblicze było zimne i twarde niczym obnażone klify.
- Na pewno - powiedział. I wyszedł.
Karn odprowadził go wzrokiem. Potem zaklął siarczyście i cisnął okowami magów w ścianę.
Han niemal współczuł kapitanowi. Karn starał się wygrać wojnę dla księcia, a ten nie chciał współpracować.
Jego współczucie nie trwało jednak długo. Karn popatrzył na swoich więźniów ze złością, jakby to była ich wina, a potem przeszedł przez salę i przyniósł worek.
Ukląkł, otworzył klapę i wyjął trzy duże zawinięte w skórę pakunki. Odwinął skórę, odsłaniając trzy amulety: figurki Tancerza Ognia i Samotnego Łowcy wykonane przez Elenę oraz wisior w kształcie węża.
Amulet Króla Demona rozbłysł i oświetlił twarz Karna zielonkawym światłem, jakby wiedział, że jest w rękach wroga.
Karn wyciągnął sztylet i przyłożył jego koniec do szyi Tancerza.
- No dobrze, magiczne pomioty - mruknął. - Zdejmijcie zaklęcia z tych czaromiotów i powiedzcie mi, jak ich używać.
- I tak nie dasz rady ich wykorzystać - powiedział Tancerz, wyginając górną część tułowia, by się oddalić od ostrza. - Potrzebujesz nas żywych.
- Czyżby? - syknął Karn i mocnej pchnął ostrze, aż pojawiła się strużka krwi. - Jesteś pewien?
- Czemu mielibyśmy wam cokolwiek mówić? - zapytał Han. - I tak nas zabijecie.
- Racja - odparł Karn. - Ale są różne sposoby uśmiercania. Można umierać szybko i wolno, z trudem i łatwo. Może każę ci patrzeć, jak będę zarzynał tego tu po kawałeczku. A potem przyjdzie kolej na ciebie.
W burych oczach Karna pojawił się dziki błysk. Nie było wątpliwości, że młody kapitan włożyłby w to całe serce. Han nerwowo szukał pomysłów. Nawet gdyby chciał udostępnić amulet Karnowi, nie miał pojęcia, jak to zrobić.
Nie było sensu, by krzyczeć ani wzywać pomocy. Od chwili przebudzenia Han uważnie nasłuchiwał i nie usłyszał nic oprócz nocnych owadów i trzasków gałęzi na wietrze.
Montaigne i Karn chcieli utrzymać swoje próby flirtu z magią w tajemnicy. Dlatego sprowadzili ich na to pustkowie, z dala od stolicy, w której panował starszy brat Gerarda.
- W porządku - powiedział Han. - Zdejmę zaklęcie. Ale musisz mi rozwiązać ręce. - Mina Karna nie wróżyła nic dobrego, więc Han dodał: - I potrzebuję amuletu. Muszę go trzymać w ręku. Tylko ten, kto nakłada zaklęcie, może je zdjąć.
Karn przez chwilę patrzył Hanowi prosto w oczy, i wreszcie niechętnie skinął głową.
- Dobrze. Ale spróbuj tylko jakiejś sztuczki, a twój kompan zginie.
To ma być groźba! Jeżeli Karn zrealizuje swoje plany, obaj nie przeżyją nawet godziny. A jeśli zabije Tancerza szybko, będzie to swego rodzaju łaska.
Han nie wiedział tylko, czy Tancerz rozumuje w ten sam sposób.
Karn obrócił Hana na brzuch i rozciął mu więzy na rękach. Nogi pozostawił związane.
Han poruszył palcami. Syknął z bólu, gdy wracało do nich krążenie. Obrócił się na plecy i usiadł. Rozprostował ramiona. Zwlekał, chcąc odzyskać sprawność, nim wykona ruch. Karn chwycił za rąbek skórę okrywającą amulet i przesunął całość w stronę Hana. Następnie złapał Tancerza za włosy i odgiął mu głowę do tyłu, przykładając sztylet do szyi.
Han ujął amulet w dłonie. Poczuł przepływ mocy i zanik bólu, w którego miejsce natychmiast pojawiła się wściekłość i żądza zniszczenia tego człowieka. Ten gniew zupełnie nie zważał na nóż przytknięty do gardła Tancerza. Serce Hana wyrywało się z piersi. Usta same się rozchyliły, by szeptać zaklęcie.
Wtem trzasnęły drzwi. Han odwrócił się i wyciągnął rękę w stronę intruzów.
To był generał Montaigne. Słabe światło lampy uwidaczniało wybałuszone oczy i sine wargi. Za nim stała Cat Tyburn, trzymając garotę na jego szyi i nóż na jego żebrach.
Przez długą chwilę nikt się nie poruszył. Wreszcie Tancerz uderzył Karna głową w podbródek i wytrącił nu nóż. Zamiast go szukać, kapitan rzucił się na Cat i Montaigne’a. Wszyscy troje dziko splątani przewrócili się na ziemię - Montaigne i Karn wzywali przy tym pomocy.
Tancerz odnalazł nóż Karna. Wsunął go między nadgarstki i odchylił cały tułów tak, by napierając sznurem na ostrze przepiłować więzy. Z zielonego amuletu bez żadnych ograniczeń wydostawały się fale mocy, i nagłe wybuchła lampa. Odłamki szkła rozprysły się na wszystkie strony, oliwa momentalnie spłonęła. Pomieszczenie utonęło w ciemnościach, jeśli nie liczyć blasku amuletu Króla Demona. Han przełożył łańcuch przez głowę i wsunął amulet pod koszulę. Kawałkami szkła rozciął więzy na nogach. Potem obmacywał dłońmi kamienną posadzkę, szukając pozostałych amuletów.
Cat przysunęła się do niego. Jakimś sposobem otrząsnęła się z szoku. Karn wlókł przyszłego króla Ardenu w stronę drzwi.
- Chodź! - syknęła Cat. - Musimy zwiewać. W lesie są żołnierze. Ten hałas zaraz ich tu sprowadzi.
Tancerz klęczał, pochylony, i też szukał amuletów.
- Tutaj jest twój - powiedział, sięgając za siebie, by podać Hanowi amulet Samotnego Łowcy umazany krwią. Widocznie skaleczył się odłamkami, gdy obmacywał podłogę.
Cat wpatrywała się w amulet zaskoczona.
Na zewnątrz budynku rozległ się tupot. Żołnierze Montaigne’a.
- Wasza Królewska Mość! - krzyknął ktoś. - Czy coś się stało?!
- Do mnie! - rozkazał książę Ardenu. - Zaatakowali nas asasyni z Północy.
Żołnierze rzucili się do drzwi i zablokowali przejście.
Han, zdesperowany, wsunął rękę pod koszulę i chwycił za wężowy amulet. Znowu napełniła go wielka moc. Wyciągnął rękę przed siebie i wypowiedział jakieś zaklęcie. Karn wpadł na księcia i odsunął go na bok w chwili, gdy z palców Hana wystrzeliły płomienie. Stłoczeni w drzwiach żołnierze stanęli w ogniu. Rozeszła się woń palonej wełny i zwęglonych ciał. Tłum przy wyjściu wrzeszczał z przerażenia, przeklinając tych, którzy blokowali drogę ucieczki.
Serce Hana mocno kołatało w piersi. Już wcześniej zabijał, ale zawsze było to w bójkach ulicznych na noże. Nigdy za pomocą magii.
Zmusił się do wypuszczenia amuletu i odwrócił się w stronę Cat, która obserwowała go z rozdziawionymi ustami.
- Musi tu gdzieś być - mruczał Tancerz, wciąż przeszukując podłogę. - Zostaw - powiedział Han, ciągnąc go za rękę. - Na nic ci się nie zda, jak będziesz martwy.
Łatwo mi mówić, pomyślał. Ja mam aż dwa amulety.
Tancerz wreszcie się podniósł. Z wyraźną niechęcią zaprzestał poszukiwań amuletu. Wytarł krwawiące dłonie w koszulę.
- Chodźmy.
Wyjście zagradzała im sterta dymiących ciał. Han trzasnął obiema dłońmi w okno i okiennice na zewnątrz się rozpadły. Wspiął się na parapet, przerzucił nogi na drugą stronę i zeskoczył na ziemię. Tancerz i Cat wyślizgnęli się za nim.
- Tam są! - krzyknął ktoś. Oczywiście, nikt za nimi nie pobiegł.
Pędzili co sił w nogach, klucząc po podwórzu, przeskakując przez kurze odchody i omijając zabudowania, aż dotarli do drzew oferujących bezpieczne schronienie.
Strach gnał ich przed siebie i narzucał taką szybkość, jakiej ardeńscy żołnierze nie byli w stanie sprostać. Wybiegli z lasu na otwartą przestrzeń: przeskakiwali przez rowy, przecinali pola z łodygami kukurydzy, posuwali się wzdłuż żywopłotów i kamiennych murów. Nawet, gdy już ucichły wszelkie odgłosy pościgu, biegli dalej ubitą drogą, która prowadziła do szerszego traktu.
W końcu przycupnęli za wysokim żywopłotem, by zaczerpnąć tchu. Han osunął się, opuścił głowę, marzył tylko o tym, by serce przestało mu tak mocno kołatać. Był roztrzęsiony, slaby, drżał na całym ciele, jakby żuł brzytwicę.
Tancerz wyglądał jeszcze gorzej - blady, spocony, rozedrgany. Podparł głowę dłońmi, jakby nie mógł jej utrzymać na szyi.
- Jak to zrobiłeś? - zapytała Cat z wyrzutem, jak gdyby to jej należały się wyjaśnienia. Złapała go za nadgarstki i obróciła jego dłonie wewnętrzną stroną do góry. - Gdzie się nauczyłeś tak miotać płomienie?
- A co ty tutaj robisz? - odpowiedział Han pytaniem. - Myślałem, że nie chcesz z nami iść. - Nagle wróciło do niego to uczucie bycia obserwowanym, które prześladowało go od Delphi. - Śledziłaś nas, tak? Zdawało mi się, że parę razy słyszałem, jak ktoś się skrada przy naszych obozowiskach.
- No i dobrze zrobiłam - odparła Cat. Bo uratowałam wasze nędzne… - zamilkła raptownie, jej oczy się rozszerzyły, wpatrywała się w jego klatkę piersiową, a po chwili wyciągnęła rękę w kierunku jego amuletu.
- Nie dotykaj - powiedział, chowając wisior pod ubranie.
- To tego szukały demony - szepnęła Cat. - W Łachmantargu. Ciągle pytały o jakąś rzeźbę, magiczny przedmiot w kształcie węża, z…
- Kiedy rozmawiałaś z demonami? - zainteresował się Han. - I dlaczego…
- Krew i kości! - przerwała mu Cat i popatrzyła na nich obu, jakby im nagle wyrosły rogi. - Jesteście miotaczami uroków! Nie… to niemożliwe.
- To wy się znacie? - zapytał Tancerz, pocierając dłonią czoło, jakby cierpiał na ból głowy.
Cat ugięła nogi w kolanach i tyłem zaczęła się od nich odsuwać. Zmrużyła oczy, w każdej dłoni ściskała po nożu. Wyglądała na prawdziwie przerażoną.
- Daj spokój, Cat - powiedział Han łagodnie. - Odłóż te noże. Owszem, jesteśmy czarownikami, ale nie chcemy cię skrzywdzić.
Cat przestała się cofać, ale nie podeszła też do nich bliżej. Przesunęła językiem po wargach i wymierzyła ostrze w Tancerza.
- A ten to kto? Nie słyszałam o miedzianolicych miotaczach uroków.
- To długa historia - stwierdził Han, niepewny, co chce jej powiedzieć. - Cat Tyburn, to Hayden Tancerz Ognia. Tancerz jest moim przyjacielem z kolonii Sosen Marisy. A Cat znam z Łachmantargu. Byliśmy w jednej paczce.
Cat i Tancerz nieufnie badali się wzrokiem. Dwa światy Hana zetknęły się ze sobą w tym obcym miejscu.
- On jest miedzianolicy - parsknęła Cat. - Co ty masz z nim wspólnego? - Jakby to, że Tancerz jest z klanu, przyćmiło fakt, że obaj są czarownikami.
- Jest moim przyjacielem - powiedział Han. - Od dzieciństwa spędzałem w klanie prawie każde lato.
Oprócz tych trzech wakacji, które spędził z Cat jako herszt gangu Łachmaniarzy.
- Jak nas tu znalazłaś? - zapytał, żeby zmienić temat.
- Widziałam, jak ci żołnierze wywlekają was z karczmy, i uznałam, że jesteście w tarapatach - wyjaśniła, wciąż zerkając wilkiem na Tancerza. - Poszłam więc za wami. Nie wierzyłam własnym oczom! Wielki Bransoleciarz Alister dał się podejść jak dziecko! I to nabrany na numer z żółwim zielem.
Han nagle doznał olśnienia.
- To ty byłaś tą służką malthuzjańską, która żłopała jak woźnica - stwierdził, przypomniawszy sobie alumnkę w karczmie. W kilku karczmach, w których ostatnio bywali.
- Przynajmniej nie wpadłam pod stół jak ubzdryngolony młokos - odparła Cat z wyższością.
- Dzięki za pomoc - powiedział Han. - Prawdopodobnie uratowałaś nam życie.
- Nie prawdopodobnie, tylko na pewno - wtrącił Tancerz i uśmiechnął się szeroko do Cat. - Masz refleks. I świetnie sobie radzisz z garotą.
- No więc… - ciągnęła Cat, patrząc na Hana i ostentacyjnie ignorując jego towarzysza - …myślę, że potrzebujesz lepszego pomocnika. - Spojrzała na Tancerza, a potem potrząsnęła gęstymi lokami. Chcesz założyć nowy gang w Ardenscourt czy co? - Zebrała włosy i związała kawałkiem tkaniny. Apaszką Łachmaniarza. - Zanosi się, że będzie tam sporo grubych portfeli i niewielka konkurencja. Wierz mi, nikt się nie ośmieli walczyć o teren z miotaczami uroków.
Ona nie wierzy, że idziemy do Oden’s Ford, pomyślał Han. Założyła, że wracam do dawnego życia i nie chcę jej w swoim gangu.
- Słuchaj - powiedział. - Tancerz nie jest członkiem mojej bandy. Już ci mówiłem, że idziemy do Oden’s Ford i to nie po to, żeby obrabiać kieszenie. Idziemy do szkoły.
- Może pójdziesz z nami? - zaproponował Tancerz znienacka, chociaż nie miał pojęcia o planach Jemsona wobec Cat. - Tam uczą się różni ludzie i jest sporo kierunków do wyboru. Na pewno znajdzie się coś, co cię zainteresuje.
Han i Cat wpatrywali się w niego osłupiali.
- Nie potrzebuję twojej litości, miedzianolicy - warknęła Cat. - Myślisz, że skoro jesteś kumplem Bransoleciarza, to możesz…
- Zamknij się - przerwał jej Han. - Możesz iść z nami, ale jeśli tak, to musisz się dogadać z Tancerzem i iść do szkoły. Nie myśl, że nie jesteśmy ci wdzięczni za uratowanie życia, ale taki jest układ. Zgoda?
- Wolałbyś go ode mnie? - Cat patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma.
- On mi nie każe wybierać.
Dziewczyna trzęsła się z zimna, objęła się więc ramionami. Blade światło ubywającego księżyca tylko częściowo oświetlało jej twarz, pokazując lśniące łzy spływające po policzkach.
Cat Tyburn? Płacze?
- No co ty - odezwał się Han. - Nie jest aż tak źle.
- Pójdę z wami - oznajmiła, ocierając oczy rękawem, i pociągnęła nosem. - Wstąpię do Szkoły Świątynnej. Nie mam się gdzie podziać. Wszyscy odeszli. Nie mogę zostać w Łachmantargu ani nigdzie w mieście.
Han patrzył na nią, oniemiały, znowu ogarnięty poczuciem winy. W jakiś sposób był za nią odpowiedzialny. To on był przyczyną wszystkich jej kłopotów.
A jednak intuicja kazała mu mieć się na baczności. Czemu Cat chciałaby mieć z nim cokolwiek wspólnego, skoro winiła go za stratę wszystkiego, co miała - Łachmaniarzy, terenu, Velveta. Powinna go nienawidzić. A Cat nie należała do tych, którzy łatwo wybaczają.
Chyba że, jak sama powiedziała, nie ma wyboru.
- W porządku - powiedział. - To już załatwiliśmy. Teraz musimy iść. Jak przestaną nas szukać tutaj, pewnie wrócą do gospody. Powinniśmy być tam przed nimi, zabrać nasze konie i ruszać dalej. - Han nie miał zamiaru zostawić swojego kuca. Całe życie czekał na to, by mieć własnego konia.
Tancerz dotąd milczał, lecz teraz pokręcił głową.
- Wy idźcie. Ja wracam. Nie mogę go tam zostawić.
- Zostawić… aa… twój amulet? - Han objął przyjaciela, a ten wywinął się ze złością, jakby wiedział, co Han powie.
- Nie możesz tam wrócić. Zabiją cię.
- Przedrę się tam i z powrotem, zanim się zorientują - upierał się Tancerz. - Spotkamy się w gospodzie. Jeśli nie przyjdę, jedźcie beze mnie.
- Nie sądzisz, że go gdzieś schowali? Może czekają, aż po niego wrócisz? Nie wiemy, ilu mają żołnierzy. Chcesz skończyć jako mięso armatnie w wojnie ardeńskiej?
- A co będę robił w Oden’s Ford bez amuletu? - Rozłożył ręce. - Przynosił wodę i rozpalał ogniska? Czyścił latryny?
Han czuł się nieswojo, mając dwa amulety, kiedy Tancerz nie miał żadnego. Amulet Samotnego Łowcy został wykonany dla mnie, pomyślał. Powinienem dać Tancerzowi ten, który był własnością Waterlowa.
Nie chciał jednak tego zrobić. Amulet Waterlowa wprost rozsadzała moc - Han ładował go od tygodni. Ten Samotnego Łowcy wyglądał przy nim na pusty i ciemny, jak opuszczona świątynia.
Skoro więc Han się z nim nie związał, może amulet wytworzy więź z Tancerzem.
Zresztą, każdy, kto wcześniej próbował dotykać wężowego czaromiota, poparzył się.
Han zdjął amulet Samotnego Łowcy z szyi i pomachał nim przed oczyma Tancerza.
- Wypróbuj ten. Nie używałem go. Czarownicy rzadko mają specjalnie dla nich robione amulety. Na ogół cieszą się, jeśli zdobędą jakikolwiek.
Tancerz wpatrywał się w rozkołysany wisior z miną kupca, któremu pokazano fałszywy diament oprawiony w pozłacaną cynę. Wysunął palec przed siebie i ostrożnie dotknął amuletu. Przedmiot rozjaśnił się na powitanie, gdy przepłynęła między nimi moc.
Westchnął i pokręcił głową.
- Będę musiał zaczynać od nowa - powiedział. Wziął jednak amulet od Hana, przełożył łańcuch przez głowę i wsunął go pod koszulę. Jego aura natychmiast osłabła: amulet zaczął wchłaniać moc.
Czy Karn będzie w stanic używać amuletu Tancerza? Mam nadzieję, że się poparzy, pomyślał Han.
Wspiął się na drzewo, żeby się rozejrzeć. Światła Ardenscourt blakły na tle wschodzącego słońca. Domyślił się, że są o kilka kilometrów na zachód od miasta.
Zszedł na ziemię.
- Trochę im zejdzie, zanim się uporają z tym bałaganem. Powinniśmy wrócić do gospody przed śniadaniem - stwierdził. - Jak już będziemy w mieście, nie ośmielą się nam nic zrobić za dnia. Chodźmy.
Jeszcze przez tydzień drużyna Szarych Wilków wędrowała do granicy królestwa Tamronu. Pajęczyna rzek, rzeczek i strumieni z Trzęsawisk w końcu zamieniła się w szeroką i leniwą rzekę Tamron. Płynęła na południe, wijąc się wokół wysp i mierzei, jakby nie miała przed sobą wyznaczonego celu.
Wodni Wędrowcy na tratwach i łódkach przemieszczali się swobodnie w górę i w dół rzeki, bowiem jej prąd był tak słaby, że nie miał wpływu na kierunek podróży. Szare Wilki wędrowały głównie w nocy, trzymając się z dala od brzegów i dużym łukiem omijając wioski. Po wydarzeniach z Nadrzecza nie wiedzieli, jak mogliby zostać przyjęci.
Prześlizgnęli się przez granicę w nocy. Specjalnie czekali, aż zajdzie słońce. Okazało się, że niepotrzebnie - twierdza górująca nad rzeką po stronie Tamronu była pusta. Buszowały w niej tylko zdziczałe koty i hordy myszy żyjące w dziwnej symbiozie. Podwórze stajenne było zarośnięte ciernistymi krzakami i trawą. Część kamiennych elementów zniszczyli padlinożercy.
- Widocznie Tamron wysłał swoje wojska na południe i wschód, żeby wzmocnić granice z Ardenem - stwierdził Amon, kopnąwszy zardzewiałe wiadro leżące w chaszczach. - Zdaje się, że nie przejmują się Wodnymi Wędrowcami.
Tę noc spędzili w zrujnowanym zamku. Amon skierował Raisę w róg czegoś, co wyglądało na kantynę oficerską, a sam ulokował się przy drzwiach. Reszta drużyny rozłożyła się na dziedzińcu.
Przez przegniły drewniany dach Raisa widziała gwiazdy. Po tych wszystkich przygodach na Trzęsawiskach dobrze było czuć wokół solidne ściany. Mimo to księżniczka obracała się i wierciła, nie mogąc zasnąć. Po raz kolejny zastanawiała się, czy słusznie zrobiła, opuszczając Fells. Tęsknota za domem tkwiła jak zadra w sercu.
Słyszała, jak wzywają ją góry - wszystkie nieżyjące królowe w swoich skalnych grobowcach. Raiso, szepczą, Raiso ana’Marianna, ana’Rissa i wszystkie wcześniejsze ana aż do Hanalei. Wracaj do domu.
Nie przyłożę ręki do zniewolenia dynastii Szarych Wilków, pomyślała.
W końcu podniosła się i podeszła do drzwi. Stanęła nad Amonem Byrne’em, który leżał owinięty w koc. Obrócił się na plecy i otworzył oczy.
- O co chodzi? - szepnął. - Czemu nie śpisz?
- Dlaczego nigdy nie mogę cię zaskoczyć? - zapytała.
Amon usiadł i pocierał oczy dłońmi.
- Może spróbuj za dnia?
- Jeśli nie udaje mi się, gdy mocno śpisz, to jak może się udać, kiedy jesteś czujny?
- Mówię tylko, że w ciągu dnia byłoby wygodniej.
Słuszna uwaga. Raisa wsunęła ręce do kieszeni.
- Przepraszam. Nie chciałam cię obudzić. Po prostu nie mogę zasnąć. - Spojrzała na swoje stopy w grubych wełnianych skarpetkach, które w tym dziwnym południowym klimacie raczej nie były konieczne.
- Hmmm… - Przeczesał palcami rozczochrane włosy. - No to siadaj! - Poklepał ławkę przy drzwiach. Raisa usiadła. Amon wyplątał się z koców i w samych spodniach usiadł obok niej.
Ona chwyciła go za rękę i położyła mu głowę na ramieniu. Palcem wskazującym przesuwała po żyłach na zewnętrznej stronie jego dłoni - dużej z krótkimi, szerokimi palcami. Kochała jego dłonie.
W głowie słyszała cichy głos: Będę polegać na Amonie Byrnie do końca życia.
Po krótkim milczeniu Amon powiedział:
- Jeśli moje zdanie ma dla ciebie znaczenie, to wiedz, że według mnie podjęłaś dobrą decyzję. Chodzi mi o opuszczenie Fells.
Raisa zamrugała zdumiona.
- Skąd wiesz, że mnie to dręczy?
- Domyśliłem się - odparł, odwracając wzrok. - To nie jest ucieczka przed walką, zresztą możesz podjąć własną walkę niemal z każdym i zwyciężyć w uczciwym starciu. Ale jak możesz walczyć jednocześnie z matką i Wielkim Magiem?
- Moja matka jest królową - zauważyła Raisa. - Jak więc mogę oczekiwać, by oddawano mi pokłon, jeżeli sama występuję przeciwko swojej władczyni? Jak mój lud może mi ufać, jeśli ucieknę?
Amon spojrzał na ich złączone dłonie. Tym razem się nie odsunął.
- Tak wybierz bitwę, byś mogła wygrać, i sama zdecyduj o czasie i miejscu. Nie pozwól, by była to decyzja przeciwnika.
- Tego uczą was w Wien House?
- Tak mówi mój tato. Bayarowie nie zaryzykowaliby wymuszania małżeństwa i gniewu klanów, gdyby nie byli pewni, że im się to uda.
Raisa westchnęła. Tutaj, w tych ponurych ruinach, tej niezwykłej jesieni, to, co zdarzyło się w zamku Fellsmarch w dniu jej imienia, było jak pompatyczny melodramat z kimś innym w roli głównej.
- Mogą się mylić. To znaczy Bayarowie.
- Mogą - powiedział Amon wyważonym głosem, świadczącym, że w to wątpi.
- Czasami potrafi się sprzeciwić lordowi Bayarowi - upierała się Raisa, czując, że powinna bronić matki. - Może to bardziej sprawa wpływu niż kontroli.
- Może. Ale gdybyś została, i tak musiałabyś wyjść za Micaha.
Micah. Raisa zadarła głowę, by spojrzeć na gwiazdy, skupiona, próbując odegnać wspomnienie twarzy Micaha i jego pocałunków, które ją przeszywały niczym płomienie trawiące papier.
- Pomówmy o tym, co nas czeka w Oden’s Ford - powiedziała, nagle pragnąc zmienić temat.
- Rozumiem, że nie zmieniłaś zdania i wciąż nie chcesz iść do Szkoły Świątynnej? - zapytał Amon bez nadziei w głosie.
Raisa westchnęła.
- Oprócz pobytu w kolonii Demonai całe życie uczyłam się sztuki, muzyki i języków. Muszę nauczyć się czegoś innego.
Spojrzała mu w oczy, pragnąc, by ją zrozumiał.
- Nauka w Oden’s Ford to ryzyko, ale także szansa. Żadna z królowych linii Szarych Wilków tam nie była, w każdym razie w ostatnich czasach. Nauczę się rzeczy, których mama nie może mi przekazać. Królestwo jest oblężone i mamy coraz mniej czasu. - Raisa nagle zdała sobie sprawę, że bardzo mocno trzyma dłoń Amona, i nieco zwolniła ten uścisk.
Amon popatrzył na nią kątem oka.
- Przez to, co stało się z Bayarami?
- Nie chodzi tylko o nich. - Pokręciła głową. - Czuję się, jakby grunt usuwał mi się spod nóg… - Roześmiała się gorzko. - Teraz mówię jak moja matka, melancholijna królowa. Ale w przeciwieństwie do niej nie mam zamiaru zrezygnować z suwerenności w zamian za ochronę. - Zamilkła na chwilę. - Problem z darem jasnowidzenia polega na tym, że nigdy nie jest się pewnym, czy to prawdziwa wizja, czy tylko przeczucie nadchodzących kłopotów. Lord Bayar w jednej sprawie ma rację: będziemy zagrożeni atakiem z Południa, jak tylko bracia Montaigne przestaną walczyć. Nigdy nie będę żołnierzem, ale muszę wiedzieć więcej o wielu rzeczach: o dyplomacji, polityce i strategiach militarnych. Muszę lepiej poznać swoich wrogów.
- Czyli chcesz iść do Wien House?
Skinęła głową.
Księżyc wyłonił się zza chmur i do wnętrza ruin wpadł jego blask.
- Micah i Fiona Bayarowie będą się uczyć w Mystwerk House na pierwszym roku - oznajmił Amon. - Manderowie też.
Westchnęła.
- Podejrzewam, że wcześniej czy później się na nich natknę.
- Może później, jeśli dopisze nam szczęście. - Amon podrapał się po nosie. - Jedną z zalet Wien House jest to, że leży po przeciwnej stronie rzeki. Wojownicy, inżynierowie i księgowi, w ogóle przedstawiciele zawodów „praktycznych” szkolą się na jednym brzegu. Czarownicy, uzdrowiciele i artyści świątynni przebywają na drugim brzegu. Nie bardzo się integrują.
- A dlaczego? - zapytała Raisa zaskoczona.
Amon uśmiechnął się. Jego białe zęby zalśniły na tle opalonej skóry.
- Każdy nowicjusz czarownik w czerwonej szacie, który wejdzie na teren Wien House, może zostać wrzucony do rzeki. U nas są głównie południowcy, a oni są naprawdę cięci na wszystko, co magiczne.
- Nie boją się zadzierać z czarownikami?
- Wydawałoby się, że powinni. Ale panują tam surowe zasady co do magicznych ataków na terenie akademii. Właściwie to dotyczy wszelkiej agresji. Słyszałaś chyba o pokoju Oden’s Ford.
Raisa kiwała głową.
- To zadziwiające, że jest przestrzegany. A skoro szkoła leży pomiędzy Ardenem a Tamronem, to dziwi mnie też, że żadne z tych królestw nie próbowało jej zagarnąć.
- I Arden, i Tamron bardzo by chciały przejąć tę akademię, z jej majątkiem i wiedzą - przyznał Amon. - Arden gardzi Mystwerkiem, bo tam szkoli się czarowników. Kult Malthusa chciałby zamknąć Mystwerk. Jego wyznawcy już nawet próbowali atakować akademię. Ale wykładowcy i studenci walczą o jej utrzymanie. Są tam najpotężniejsi czarownicy, najtęższe umysły z dziedziny wojskowości i inżynierii wszystkich Siedmiu Królestw. Od dawna nikt z nimi nie zadzierał.
Raisa jeszcze przez chwilę czekała, lecz Amon najwyraźniej nie chciał dłużej rozwijać tego tematu.
- Myślisz, że trudno będzie się dostać do Wien House? - zapytała.
- Mój tato podobno napisał listy polecające do mistrzów Szkoły Świątynnej i Wien House. Uczył kiedyś w Wien House, więc ma tam jakieś wpływy… - Amon urwał, jakby nie widział, czy mówić dalej - …ale mistrzem Wien House jest Taim Askell, a z nim może być trudno.
- Trudno? To znaczy?
- Poczekamy, zobaczymy - zbył ją Amon. - Nie warto martwić się na zapas. - Popatrzył w niebo. - Ale obiecasz, że jeśli nie dostaniesz się do Wien House, pójdziesz do Szkoły Świątynnej?
- Poczekamy, zobaczymy - odpowiedziała. Dostanę się. Nie będę marnować czasu w Oden’s Ford.
- Jeśli ktoś cię rozpozna, pewnie będziesz musiała natychmiast opuścić szkołę - powiedział Amon, mocniej ściskając jej dłoń.
- Rozumiem. Ale nie widzę bezpieczniejszego miejsca. Na pewno nie Arden. Może Tamron wchodziłby w grę - stwierdziła, myśląc o Liamie Tomlinie.
- A dalej na południu? Bruinswallow albo We’enhaven?
- To ty zaproponowałeś Oden’s Ford - zauważyła Raisa. - Zresztą, nie znam nikogo w Bruinswallow ani We’enhaven. To właśnie jest mój problem. Nigdzie nie byłam. Nie znam nikogo poza własnym królestwem, z wyjątkiem tych, którzy byli na moim balu. Mogłabym trafić gdzieś, gdzie zagraniczne księżniczki składa się w ofierze bogom. - Przerwała na chwilę, ale Amon nie okazał rozbawienia. - Nie dam się podporządkować komuś obcemu. No i chcę pozostać na tyle blisko, żeby móc przesłać wiadomość mamie.
Amon zmrużył oczy.
- Chyba nie mówisz poważnie, Rai. To zbyt niebezpieczne.
- Przecież musi wiedzieć, że żyję - przekonywała Raisa. - I że wciąż ją kocham, i że wrócę. Nie chcę, żeby w to kiedykolwiek zwątpiła.
- Jak zamierzasz wysłać wiadomość, żeby cię nie odnaleziono? - zapytał Amon. - To ja się martwię, że przypadkiem wpadniesz na Micaha, a ty planujesz wstać i pomachać lordowi Bayarowi przed oczami, wołając: „Tu jestem!”.
- Nie będę pisać do lorda Bayara - mruknęła Raisa.
- Na jedno wychodzi - odparował Amon. - Poza tym, z powodu wojny nie jest łatwo wysyłać pocztę z Oden’s Ford do Fells.
- Nie wiem, jak to zrobię! - warknęła Raisa. - Dlaczego wszystko, czego chcę, jest niebezpieczne? W każdym razie wszystko, co jest czegoś warte. Czasem warto zaryzykować.
Amon bąknął coś pod nosem.
- Co takiego, kapralu? - zapytała Raisa - Nie dosłyszałam.
Zacisnął szczęki i wpatrywał się przed siebie ze ściągniętymi brwiami.
- No, słucham?
- Powiedziałem, Wasza Wysokość, że różnica między tobą a mną jest taka, że jeśli dasz się zabić, to nie będziesz czuła się winna do końca swoich dni.
Krew napłynęła jej do twarzy i poczuła ciepło na policzkach.
- Naprawdę myślisz, że ktoś chce mnie zabić? - zapytała łagodnie. - Czy nie bardziej prawdopodobne jest, że zawiozą mnie z powrotem do Fells, żebym poślubiła Micaha? - Wzruszyła ramionami. - Z tym ostatecznie sobie poradzę. Jeśli będę żyła, znajdę jakiś sposób. Obiecuję ci tyle: nie będę królową na uwięzi.
Amon obserwował niebo. Srebrny blask księżyca oświetlał mu twarz, tors oraz ramiona. Wydawało się, że walczy sam z sobą, zastanawiając się, czy się odezwać.
- Wspominałaś o darze jasnowidzenia - powiedział w końcu. - Po prostu nie mogę się pozbyć wrażenia, że ryzykujesz czymś więcej niż tylko złe małżeństwo. - Chrząknął i wskazał na jej posłanie. - Ale prześpij się trochę, Wasza Wysokość. Jutro czeka nas długa droga.
*
W przeciwieństwie do Fells, gdzie większość terenów była zbyt skalista i stroma, by móc je uprawiać, cały Tamron wydawał się ujarzmiony ręką człowieka. Wokół rzeki ciągnęły się ogromne sady. Drzewa były obsypane owocami: brzoskwiniami, jabłkami i dziwnymi pomarańczowo-zielonymi kulami, od których wykrzywiała się twarz Raisy, gdy ich próbowała.
Pola pszenicy, fasoli, kukurydzy, kabaczków i dyń były otoczone przez domy właścicieli ziemskich i chaty chłopów, którzy dla nich pracowali. Domy były rozległymi, wystawnymi budowlami, z oknami na parterze, co świadczyło o tym, że nie myślano tu o ewentualnych atakach. Odkąd sięgano pamięcią, w Tamronie panował pokój.
Trudno było uwierzyć, że zaledwie kilkaset kilometrów stąd szaleje wojna.
Amon wyraźnie się rozluźnił, odkąd przekroczyli granicę. Jak na Byrne’a, stał się niemal rozgadany. Nie było na co polować, więc kupowali żywność w wioskach po drodze. Amon zawsze dbał o to, by za wszystko uczciwie płacili.
Raisa odzyskała trochę utraconej wagi, gdyż z apetytem zjadała świeże południowe przysmaki. Przybyło jej głównie mięśni, bo nadal codziennie odbywali treningi. Ćwiczyła regularnie ze swoją nową pałką, która okazała się nad wyraz skuteczna, nawet w zetknięciu z mieczem. Jej umiejętności szermierskie także się poprawiały, chociaż wiedziała, że z powodu swego wzrostu nigdy nie będzie mistrzem w tej dziedzinie.
Posuwali się na południe wzdłuż rzeki Tamron. Raisa ze zdumieniem obserwowała, jak położenie geograficzne, klimat i ukształtowanie terenu wpływają na gospodarkę narodów, decydując o tym, która jej gałąź się rozwinie, a która nie.
Przemysł rozkwitający na północy był uzależniony od surowców dostępnych na miejscu - szlachetnych kamieni, złota, srebra, wełny, futer i skór. Dolina była jedynym dość dużym pasem ziemi, który nadawał się pod uprawę.
Dlatego mieszkańcy klanów wyspecjalizowali się w handlu. Kupowali i sprzedawali towary wyrabiane przez siebie i innych. To jednak sprawiało, że w okresach wojen, gdy handel był utrudniony, Fells popadało w kłopoty. Bez handlu trudno było wyżywić mieszkańców.
Kiedy Siedem Królestw stanowiło jeden organizm, towary, pieniądze i ludzie swobodnie krążyli między tymi ziemiami, sprawiając, że całość była silniejsza niż poszczególne części.
Podróżując przez Tamron, Raisa myślała o księciu Liamie Tomlinie, następcy tronu, który przybył na jej święto imienia. Było to zaledwie dwa miesiące temu, a ona miała wrażenie, że całe wieki minęły od chwili, gdy Micah Bayar przerwał im przyjemne flirtowanie. Co wydarzyłoby się później, gdyby Micah nie wyciągnął jej na coś, co miało być potajemnym ślubem…?
Liam twierdził, że szuka bogatej żony. Zobaczywszy zaledwie część Tamronu, Raisa zaczynała rozumieć, że dziedzic tego królestwa wniósłby niemało na wspólny stół. Nie chciała rezygnować z własnego królestwa, ale jak by to było, myślała, gdyby połączyć interesy Fells i Tamronu? Przed Rozłamem te ziemie były jednym organizmem, dwoma spośród zjednoczonych siedmiu królestw rządzonych przez królowe z rodu Szarych Wilków.
Postanowiła wziąć w swoje ręce sprawę przyszłego małżeństwa i opracować własny plan. Czym innym jest wyjście za mąż dla dobra Fells, a czym innym bycie pionkiem w grze kogoś innego.
W miarę, jak zbliżali się do Oden’s Ford, na drodze robiło się coraz tłoczniej. Pojawiały się wozy, na których transportowano towary, ziarno, a nawet świnie i kurczaki na targ. Byli też studenci, i to najróżniejsi: niektórzy jechali wielkimi powozami z eskortą uzbrojonych mężczyzn, ze służbą i osobnymi wozami bagażowymi.
- Pierwszoroczniacy - powiedział Amon z uśmiechem. - Nowicjusze. Czeka ich spora niespodzianka. Nie bez powodu nazywają Oden’s Ford „wielkim niwelatorem”. Wszyscy mają tyle samo miejsca: łóżko i szufladę. Będą musieli większość tych gratów odesłać z powrotem albo szukać na nie miejsca poza akademią.
Jedni jechali konno, pojedynczo i w grupach, na najróżniejszych wierzchowcach: od rasowych rumaków po konie pociągowe, od zdrowych po okulałe. Inni szli pieszo, w zdartych butach, z niewielkimi tobołkami na plecach. Wynajęte wozy klekotały, a trzęsący się na wybojach studenci zaciskali powieki, chroniąc oczy przed tumanami kurzu.
Gospody przy drodze pękały w szwach. Jeśli Szarym Wilkom udało się znaleźć wolny stolik na zjedzenie kolacji, to zwykle otaczali ich studenci z wszystkich siedmiu królestw, nawet z Bruinswallow, We’enhaven i wysp. Gwar różnych języków zachęcał Raisę do sprawdzenia swoich umiejętności. Wydawało jej się jednak, że wszyscy mówią dużo szybciej niż jej nauczyciele.
Szare Wilki spotykały po drodze przyjaciół - innych kadetów wracających do Wien House. Jako nowa kadetka Raisa wzbudzała spore zainteresowanie. Kilku chłopców próbowało do niej zagadywać. Szczególnie wytrwały był pewien kadet z Tamronu, który raczył ją piwem i pochlebstwami, póki nie spłoszył go groźny wzrok Amona.
- Był miły - powiedziała Raisa, patrząc, jak szybko się oddala.
- Znam go - odparł Amon zdecydowanie. - Wierz mi, że nie jest.
Sklepy w małych miasteczkach i sprzedawcy wzdłuż drogi oferowali towary, których mogli potrzebować studenci: papier w wielu kolorach, pióra i stalówki, grube, oprawione w skórę encyklopedie, które, jak zapewniali handlarze, zawierały wszystkie potrzebne informacje.
Jakiś sklepikarz kręcił się przy stojaku z okularami do czytania, które miały pomóc oczom zmęczonym wielogodzinną nauką. Inny proponował pojemniki z barwnikami, zwoje papieru i płótna, pędzle różnych rozmiarów, drewniane klocki, małe, ostre noże do grawerowania.
Zbliżał się zmierzch, gdy wspięli się na niewielkie wzniesienie i zobaczyli leżącą w dole akademię. Z daleka wyglądała jak forteca przedzielona rzeką Tamron, otoczona wysokimi kamiennymi murami. Świątynne wieżyczki, pozłacane kopuły i pokryte ceramicznymi płytkami dachy sterczały ponad murami, lśniąc w zachodzącym słońcu niczym bogata polewa na kamiennym torcie.
Ruch na drodze przed nimi malał. Sprytniejsi studenci przybyli przed porą kolacji i już siedzieli przy stołach. Na tę myśl żołądek Raisy głośno zaburczał.
Amon z trudem panował nad koniem. Wagabunda wyrywał się naprzód, przeczuwając, że czekają go smaczny posiłek i wygodna stajnia.
Raisa była mniej pewna tego, jak zostanie przyjęta. W końcu jej przybycie nie było planowane. Marzyła o długiej gorącej kąpieli. Śmierdziała mniej więcej tak samo jak Zmienniczka. Jeśli w ogóle miała nadzieję kiedyś olśnić Amona Byrne’a swoją urodą i wdziękiem, to bezpowrotnie straciła tę szansę. Widział ją już bowiem w najgorszych okolicznościach.
Amon, oczywiście, był przyzwyczajony do trudów podróży. Ta odporność na niewygody i swoista szorstkość w obyciu sprawiały, że wydawał się jeszcze bardziej atrakcyjny.
- Robi się późno - zauważyła Raisa, tak kierując Zmienniczką, by ustawiła się obok Wagabundy. Może zatrzymajmy się dziś w jakiejś gospodzie i dojedziemy do Wien House jutro rano.
- Musimy dzisiaj nocować w bursie - powiedział Amon. - Gospody będą pełne, bo przecież za kilka dni zaczynają się zajęcia. Specjalnie przybywamy po zmierzchu. To zmniejsza ryzyko, że wpadniemy na kogoś znajomego przy bramie albo po tej stronie rzeki, gdzie jest Mystwerk.
- Mówiłam już, że w końcu ktoś mnie i tak rozpozna - powiedziała Raisa cicho, aby inni nie słyszeli. - Trzeba się z tym pogodzić.
- Im później tym lepiej - mruknął.
Głaskał konia po szyi i spoglądał na Oden’s Ford.
- Wszystko będzie dobrze, póki się nie wyda, że tu jesteś. Gdy ktoś się o tym dowie, nie będę w stanie cię chronić.
- Większość poddanych nigdy mnie z bliska nie widziała. - Uśmiechnęła się pogodnie. - A ci, którzy mnie widzieli, nie rozpoznają mnie bez tiary na głowie.
Nie zareagował. Obrócił się w siodle i powiedział do pozostałych:
- Zatrzymajcie się tutaj i dajcie koniom odpocząć. Ja pojadę przodem i zbadam sytuację. - Nie czekając na odpowiedź, uderzył piętami w boki Wagabundy i ruszył drogą w dół.
Nie było go dwie godziny. Wrócił z dość posępną, zrezygnowaną miną.
- Mamy szczęście - powiedział wbrew temu, o czym świadczył jego wygląd. - Rozmawiałem z mistrzem Askellem i załatwiłem nocleg na dzisiaj. Jedźmy.
Kiedy zjeżdżali ku rzece, Raisa nachyliła się w stronę Amona.
- Co się dzieje? - zapytała. - Co powiedział mistrz Askell?
- Chce się z tobą zobaczyć - oznajmił Amon, rozcierając sobie kark.
- To chyba dobrze?
- To zależy.
Nie wjeżdżali do akademii główną bramą, lecz okrążyli teren, by dotrzeć do bocznego wjazdu po stronie południowej. Dwaj kadeci przeprowadzili ich i zamknęli za nimi wrota.
Zmienniczka jechała za Wagabundą bez dużej ingerencji ze strony Raisy, dzięki czemu księżniczka mogła się rozglądać.
Teren akademii był wielkości małego miasteczka, lecz miał więcej zieleni, niż Raisa widziała w jakimkolwiek mieście. Na trawnikach wznosiły się kamienne budynki połączone ze sobą zadaszonymi przejściami, które były wysypane sproszkowaną cegłą i obsadzone nocnymi kwiatami. Dochodził stamtąd upojny zapach, roznoszący się w ciepłym wilgotnym powietrzu.
W kuchniach i refektarzach paliły się światła. Większość studentów jadła kolację, choć niektórzy już zaczęli szukać swoich dormitoriów, rozmawiać i przywoływać przyjaciół we wszystkich językach Siedmiu Królestw. Inni grupkami udawali się w stronę rzeki, nie myśląc o szkolnych obowiązkach, bowiem rok szkolny jeszcze się nie zaczął.
- Co to za budynki? - zapytała Raisa, pokazując palcem.
- To ten brzeg rzeki, na którym znajduje się Mystwerk - odparł Amon. Wskazał piękną kamienną budowlę rozciągającą się na powierzchni niemal hektara. - To jest Mystwerk Hall, najstarszy budynek akademii. Podobno akademia została założona, gdy jeden czarownik zbudował chatę na brzegu rzeki i zaczął przyjmować uczniów.
Raisa przyglądała się budowli uważnie. Zadarła głowę, by dokładnie obejrzeć olbrzymią dzwonnicę. Czy jest gdzieś tutaj Micah Bayar?
Jak długo czekał na nią przy Ścianie Zachodniej? Czy zrezygnował z przybycia do Oden’s Ford, żeby polować na nią?
Minęli zadbane ogrody pełne najróżniejszych roślin, znanych i nieznanych.
- To ogrody uzdrowicieli - poinformował ją Amon, widząc zainteresowanie Raisy. - Ludzie przybywają tu ze wszystkich stron, żeby zostać uzdrowicielami albo żeby prosić o leczenie w Infirmerii.
Przed nimi widniał kamienny most rozpięty wysokim łukiem ponad rzeką. Po obu stronach ciągnęły się sklepy i stragany, w większości już zamknięte. Tawerny były jeszcze otwarte, i po ulicy wałęsało się wielu studentów.
- Ten most i sklepy przy Mostowej to takie swoiste pogranicze, gdzie spotykają się studenci z obu stron - powiedział Amon, po czym dodał: - Dlatego ty musisz omijać Mostową.
Kierowali się na most. Z otwartych drzwi tawerny po prawej dobiegały dźwięki podniesionych głosów, a po chwili wypadli stamtąd dwaj studenci spleceni we wrogim uścisku. Jeden miał na sobie bury mundur, a drugi szaty czarownika. Za nimi wytoczył się na ulicę cały tłum studentów, którzy barwami mundurów urozmaicili tęczowy obraz Wien House.
- Pewnie jakiś spór filozoficzny - powiedział Amon, omijając to zgrupowanie.
- A co z zasadą pokoju? - zapytała Raisa.
Amon roześmiał się
- Gwardia rektorska rozgania bójki studentów. - Pokazał trzech srogo wyglądających mężczyzn w ciemnych mundurach, którzy szybkim krokiem zmierzali w stronę walczących. - Jest ich tu dużo, zwłaszcza po zmroku, i jeśli kogoś złapią, odprowadzają do rektora - wyjaśnił Amon. - Ci, którzy mają na sumieniu coś poważnego albo często wdają się w takie burdy, zostają relegowani i nie ma od tego odwołania. Zwykle studenci starają się sami załatwiać sprawy między sobą.
Dotarli na drugi koniec mostu i wjechali na teren Wien House. Tutaj budynki były nowsze, choć i tak miały po kilkaset lat. Wszystkie były z tego samego kamienia, który zapewne pochodził z pobliskiego kamieniołomu. Bursy były mniej wyszukane, a bardziej praktyczne, lecz w tym surowym stylu architektonicznym było coś, co spodobało się Raisie.
Akademia wojskowa mieściła się w kompleksie budynków. Była to prawdziwa twierdza, obejmująca plac defilad, odlewnię broni, bursy, stajnie, kolegia i pastwiska.
- Wszyscy trzymają tutaj konie. Nie tylko ci z Wien House - powiedział Amon.
Minęli kilka długich, niskich zabudowań, które, sądząc po zapachach, musiały być stajniami. Skierowali się w stronę jednego z nich i zeszli z koni. Raisa zdjęła siodło oraz uprząż ze Zmienniczki i pomasowała jej grzbiet. Jakiś kadet skierował ich do odpowiednich stajni. Zadbali o to, by ich konie zostały napojone i nakarmione, po czym zarzucili worki na ramiona i ruszyli w stronę dużego kamiennego budynku. Nad wejściem widniał wyryty napis Wien Hall.
W holu siedział za stołem recepcjonista z wielką księgą przed sobą.
- Amon Byrne melduje przybycie drużyny z Fells - powiedział Amon. - Rozmawiałem już z mistrzem Askellem.
Recepcjonista pokiwał głową.
- Witamy z powrotem, komendancie. Mistrz Askell mówi, że zatrzymacie się w Grindell Hall. Wszyscy - pochylił się i szepnął do Amona.
Komendancie? Umęczony umysł Raisy nie potrafił teraz się z tym zmierzyć. Zajęła się więc studiowaniem nazwisk i dat wyrytych po obu stronach wejścia. Był to spis komendantów poszczególnych roczników, sięgający wstecz aż do Rozłamu. Zauważyła znajome nazwisko i zatrzymała na nim wzrok. Byrne pojawiało się w regularnych odstępach na przestrzeni ostatniego tysiąca lat. Ostatni był Edon Byrne, ojciec Amona. Po nim Amon Byrne.
Poczuła dotknięcie jego palców między łopatkami.
- Dużo tu Byrne’ów - stwierdziła, wskazując napisy.
- To taka tradycja… - Odebrał od niej worki i podał je Mickowi. - Idźcie ulokować się w Grindell - powiedział. - Weźcie pościel dla mnie i dla Morley i zostawcie jej rzeczy na drugim piętrze. Talbot i Abbott, mieszkacie z Morley. Jak już pościelicie łóżka i rozpakujecie bagaże, zejdźcie do refektarza. Nie czekajcie na nas.
Następnie zwrócił się do Raisy:
- Mistrz Askell czeka. Morley, idziesz ze mną.
Czy musimy się z nim spotkać teraz? myślała Raisa. Zmęczenie przeważało nad uczuciem głodu, i marzyła już tylko o tym, by się położyć.
- Miałam nadzieję, że najpierw się wykąpię. Może chociaż obmyję twarz?
- Lepiej się nie spóźnić - oznajmił Amon. - A twój wygląd będzie go interesował dopiero wtedy, kiedy cię w ogóle przyjmie.
Pozostali członkowie Wilczej Zgrai odebrali koce i prześcieradła z małego magazynu, po czym opuścili budynek bocznym wyjściem. Raisa i Amon wdrapywali się po schodach na wysokie drugie piętro. Amon zapukał do grubych drewnianych drzwi na szczycie.
- Proszę - rozległ się niski głos.
Kiedy weszli, Taim Askell stał przed swoim biurkiem. Był wysoki, może trochę wyższy od Amona, lecz mniej więcej o połowę od niego cięższy. Jego potężna, muskularna postać dominowała w pomieszczeniu, choć było ono sporych rozmiarów. Pokryta zmarszczkami twarz nosiła ślady wielu lat spędzonych na słońcu, wietrze i deszczu, a drobne bruzdy w kącikach oczu mówiły, że kiedyś często się uśmiechał.
Teraz był jednak poważny.
Na oparciu jego krzesła wisiała złożona szata wykładowcy. Poza tym gabinet był schludny, nie zagracony, wszystko w nim leżało na swoim miejscu. Ten porządek zakłócały jedynie gazety rozłożone na biurku.
Ściany zakryte były rzędami półek zapełnionych książkami w jednakowej oprawie z czarnej skóry ze złotymi elementami - dzieje kampanii wojskowych. Na wprost drzwi wisiała mapa Siedmiu Królestw, a za biurkiem oprawiona w ramkę mapa Kartezji sporządzona tuszem w odcieniu sepii.
- Mistrzu Askell… - odezwał się Amon w mowie powszechnej, przykładając pięść do serca w geście pozdrowienia. - Komendant Byrne melduje się na rozkaz w towarzystwie kandydatki Rebeki Morley.
Raisa powtórzyła gest Amona, zastanawiając się, co mistrz Askell wie na jej temat.
- Spocznijcie, komendancie i… kandydatko Morley - powiedział mistrz Askell w mowie powszechnej z ardeńskim akcentem. - Siadajcie! - Wskazał im dwa krzesła z rzeźbionymi oparciami. Był to bardziej rozkaz niż zaproszenie.
Raisa usiadła sztywno wyprostowana na krawędzi krzesła, z dłońmi na udach. Chciała wyglądać na wyższą i postawniejszą. Bardziej zasługującą na przyjęcie.
Askell nie siadał. Wznosił się nad nimi złowieszczo niczym Niszczyciel w dniu zagłady, jakby nie miał zamiaru poświęcić im więcej czasu niż kilka minut.
- To nie potrwa długo, zapewniam was - powiedział mistrz, utwierdzając Raisę w przekonaniu, że jej pierwsze wrażenie było słuszne. - Mam w zwyczaju rozmawiać z każdym kandydatem, który pragnie się dostać do Wien House, a w szczególności z tymi, którzy oczekują specjalnych względów.
- Specjalnych względów? - Raisa spojrzała na Amona, który z zaciśniętą szczęką wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. - Nie wiem, o czym mówicie, mistrzu - wolała używać tytułu mistrza zbyt często niż zbyt rzadko.
- No właśnie, czego od nas oczekujesz, panno Morley?
Jego wrogie nastawienie skłoniło Raisę do dłuższej przemowy.
- Wyobrażam sobie, że moje oczekiwania są podobne do oczekiwań wszystkich kadetów - powiedziała. - Mam nadzieję odnieść korzyść nie tylko ze zdobywania wiedzy, ale też z przebywania z różnymi studentami.
- Ach tak? - Askell pochylił się nad nią. - A jaką to korzyść twoja obecność przyniesie naszej akademii? I światu na zewnątrz?
Raisa zamrugała zdumiona, jej zmęczony umysł działał zbyt wolno, by odpowiednio zareagować.
Askell mówił dalej, jakby nie liczył na odpowiedź:
- Komendant Byrne mówi, że pochodzisz ze szlacheckiej rodziny i że mimo iż jesteś kobietą, masz prawo dziedziczenia, zgodnie z… ze… zwyczajami panującymi na Północy.
Z wyrazu jego twarzy Raisa domyśliła się, że nie pochwala tego zwyczaju.
- Otrzymujemy wiele wniosków od szlachetnie urodzonych. Wiele więcej niż jesteśmy w stanie przyjąć. Niektórzy widzą w wojsku miejsce hartowania charakteru albo pokonywania słabości ciała. Inni uważają, że w ten sposób pozbędą się krnąbrnych synów i niezbyt obiecujących córek.
Mimo wielkiego zmęczenia Raisa oburzyła się:
- Zapewniam was, mistrzu Askell, że moi rodzice nie przysłali mnie tu z żadnego z tych powodów.
Askell spojrzał na nią uważnie.
- Na to wygląda. Przybywasz bez listu polecającego od rodziców, co jest niezwykłe. Może więc uciekłaś, by wstąpić do armii. Może dla ciebie jest to sposób buntu przeciwko nim.
- Nie uciekłam z domu, by wstąpić do armii - odparła Raisa. - Jestem tutaj, by zdobyć wykształcenie, które pomoże mi wypełnić zobowiązania wobec rodziny i królestwa.
- Mamy wszakże list polecający od naszego absolwenta Edona Byrne’a… Askell zamilkł na chwilę, jakby oczekując komentarza z jej strony, lecz ona nie zareagowała. - A komendant roku poprosił o specjalne zakwaterowanie. To od razu wzbudza zainteresowanie. Większość kandydatów zgłasza jakiekolwiek prośby dopiero wtedy, gdy już zostaną przyjęci. Czy naprawdę uważasz, że Wien House to dobry wybór?
- Mistrzu Askell, może ja… - zaczął Amon, ale mistrz zaprzeczył ruchem głowy.
- Zapytałem panny Morley, komendancie - powiedział, nie odrywając wzroku od Raisy. - Muszę mieć pewność, że twoja obecność tutaj nie będzie tylko rozrywką, która negatywnie wpłynie na edukację innych kadetów. Mamy zobowiązania wobec nich tak samo jak wobec ciebie. Nasi studenci tworzą zwartą społeczność. Faworyzowanie kogokolwiek jest sprzeczne z wyznawanymi tu zasadami.
Raisa patrzyła mu prosto w oczy.
- Ciekawa jestem, o jakie zakwaterowanie poprosił komendant Byrne w moim imieniu - stwierdziła z przekąsem - bowiem nie poinformował mnie o tym.
Askell nie odpowiedział, jak gdyby reakcja Raisy go zaskoczyła. Podszedł do kredensu, wziął czajnik i postawił go na palenisku. Odwrócił się i oparł o kominek.
- Komendant Byrne poprosił, aby wszyscy kadeci z Fells pozostający pod jego opieką… łącznie z tobą… zostali zakwaterowani wspólnie w Grindell Hall, chociaż nasza polityka polega na tym, żeby mieszać kadetów z różnych królestw zarówno w dormitoriach, jak i grupach zajęciowych. Nietypowe jest też umieszczanie nowicjuszy z kadetami czwartego roku, takimi jak komendant Byrne. Ponadto poprosił o przygotowanie dla ciebie indywidualnego toku nauczania, obejmującego podstawy wojskowości, ćwiczenia fizyczne, geografię, dyplomację, historię i finanse. Zaproponował taki plan zajęć, że spokojnie można by zapełnić cały dzień i dużą część nocy.
- Co? - Raisa nawet nie próbowała ukrywać zdumienia. - Nie miałam pojęcia, że komendant Byrne z takim zaangażowaniem zaplanował moją edukację. - Odwróciła się w stronę Amona, który unikał jej wzroku. Widząc jego rumieńce, zrozumiała, ile go kosztowało wstawianie się za nią u Askella. To nie było w jego stylu.
Ponownie zwróciła się ku Askellowi:
- Jednakże teraz, gdy to słyszę, sądzę, iż byłby to dla mnie idealny plan zajęć.
- Zjawiasz się dość późno w naszej akademii - zauważył Askell. - Kadeci w twoim wieku są tu już od trzech lat. Niełatwo ci będzie uczęszczać na przewidziane harmonogramem zajęcia, a co dopiero podołać takiemu… ambitnemu przedsięwzięciu.
- Jestem przyzwyczajona do ciężkiej pracy, mistrzu - powiedziała Raisa, unosząc podbródek. - Nie jestem zupełnie pozbawiona wykształcenia. Przez trzy lata terminowałam w klanie w Górach Duchów w Fells.
- Ach tak? - skomentował mistrz, a na jego twarzy pojawiła się pogarda doliniarzy wobec klanów. - Nie widzę związku z nauką w akademii wojskowej.
Edon Byrne mówi, że jeżdżę konno jak wojownik Demonai, miała ochotę powiedzieć.
- Jeśli wolno mi się wtrącić… Właśnie dlatego zaproponowałem nieco inny rozkład zajęć dla Morley - odezwał się Amon. - Jak wiecie, większość czasu w ciągu pierwszych trzech lat zajmują ćwiczenia fizyczne: jazda konna, tropienie, orientacja w terenie, umiejętność przeżycia w trudnych warunkach. To się w dużej mierze pokrywa z tym, czego Morley uczyła się w górskich koloniach. W tym miesiącu ćwiczyła też posługiwanie się nizinną bronią. Myślę, mistrzu, że uznacie, iż…
- Gdyby to dało się zrobić w miesiąc, nasza szkoła miałaby dużo lepsze wyniki, prawda, komendancie Byrne? - zauważył Askell, wsypując herbatę do czajniczka. Chwycił go przez szmatę i przeniósł na biurko, gdzie postawił na zniszczonym stojaku nad palnikiem.
W końcu usiadł i przyglądał się Raisie tak, jak można by się przyglądać dziecku, które zbyt optymistycznie ocenia swoje możliwości. Raisa często widywała to spojrzenie i nigdy jej to nie irytowało.
- Czy naprawdę masz zamiar zostać żołnierzem, Morley? - zapytał Askell. - Czy nie większy sens miałoby studiowanie łagodniejszych nauk? Uzdrawianie, sztuki piękne, filozofia, to wszystko bardzo ważne dyscypliny. To bardziej typowe wykształcenie dla panien o twojej pozycji społecznej.
- Mojej pozycji społecznej czy płci? - zapytała Raisa. - Mówiliście, że w Wien House jest wiele dzieci tanów i diuków. Przychodzi mi do głowy tylko jedna różnica między nimi a mną.
- Są w Wien House kobiety - odparł Askell sztywno. - Zapewne komendant Byrne już cię o tym poinformował.
- Są kobiety, owszem - przyznała Raisa głosem drżącym z gniewu. - Wszystkie one pochodzą z Północy i najprawdopodobniej są to córki żołnierzy, prawda? A nie dobrze wychowane damy?
Askell przyglądał się jej przez chwilę, po czym pokręcił głową.
- Nie są to dobrze wychowane damy - przyznał. Przynajmniej szczerze.
Raisa wstała, opuściła zaciśnięte pięści wzdłuż tułowia.
- W odpowiedzi na wasze pytanie, mistrzu: Nie, nie zamierzam zostać żołnierzem. Ale królowie, diukowie i lordowie posyłają swoich następców do Wien House od tysiąca lat nie po to, by uczynić z nich żołnierzy, lecz by wychować ich na lepszych przywódców. Uczono mnie filozofii, sztuk pięknych i „łagodniejszych” nauk, jak raczyliście je określić. Gdyby dało się za pomocą haftowania, recytowania bądź śpiewu pokonywać sytuacje kryzysowe, byłabym dobrze przygotowana. Przybyłam tutaj, ponieważ to miejsce jest uważane za najlepsze źródło wiedzy w Siedmiu Królestwach. Przybyłam by wypełnić luki w wykształceniu, żeby się przygotować na czas, kiedy będę musiała sama podejmować decyzje, i gdy znajomośc dowodzenia, inżynierii i wojskowości może stanowić o sukcesie bądź porażce.
Spojrzała na Amona, który siedział bez ruchu. Jedynie jego szare oczy przesuwały się to w stronę Askella, to na Raisę i z powrotem.
- To, co proponuje komendant Byrne, wydaje się dokładnie tym, czego potrzebuję. Ale mogę się też szkolić na prostego żołnierza, jeśli to konieczne, żeby zdobyć wykształcenie. Będę mieszkać tam, gdzie mnie przydzielicie. Nie proszę was o specjalne zakwaterowanie. Jeśli mi się nie uda, to trudno. Ale może zanim się o tym przekonam, zdążę się czegoś nauczyć.
Pokłoniła się mistrzowi i zasalutowała tak, jak wcześniej zrobił to Amon.
- Dziękuję za poświęcenie mi swego czasu. Pozostawię was teraz, byście mogli omówić to z komendantem Byrne’em.
Wyszła tyłem z gabinetu ze świadomością, że prawdopodobnie właśnie pogrzebała wszelkie szanse, jakie miała na pozostanie w Wien House. Gdy zbiegała po schodach, oczy piekły ją od łez. Zatrzymała się na pierwszym piętrze, żeby się pozbierać. Kiedy kwestia dostania się do Wien House stała się dla niej tak ważna? Jeszcze dwa miesiące temu w ogóle nie myślała o Oden’s Ford. Czy to tylko typowe dziecięce pragnienie czegoś, czego się jej odmawia? Czy to coś, czego nie chciała, dopóki Askell się nie sprzeciwił? Jeszcze dwa miesiące temu nic nie wiedziała o zdradzieckich planach naruszenia Næmingu i przejęcia władzy przez Bayara, który zamierzał ożenić syna z przyszłą królową Fells. Musi wrócić dobrze przygotowana do bitew, które przyjdzie jej stoczyć.
Amon Byrne okazał się naprawdę przebiegły. Kiedy zdążył zaplanować dla niej program nauczania i kiedy miał zamiar jej o tym powiedzieć? To było aroganckie z jego strony, ale mimo wszystko ją to wzruszyło.
Co zrobi, jeśli Askell jej nie przyjmie? Nie ma wielkiego wyboru. Musi znaleźć schronienie w Oden’s Ford. Jeśli jednak znajdzie się w Szkole Świątynnej po drugiej stronie rzeki, będzie dużo bardziej narażona na spotkanie z Micahem Bayarem lub jego przyjaciółmi. No i straci ochronę Szarych Wilków.
Zapytała recepcjonistę na parterze, jak trafić do Grindell Hall. Na pewno pozwolą jej tam spędzić jedną noc, nawet jeśli jutro będzie musiała się wynieść.
Gdy doszła do dormitorium, reszta Wilczej Zgrai była już po kolacji. Przynieśli jedzenie dla Raisy i Amona, ale ona straciła już apetyt. Długo po tym, jak wszyscy się położyli, siedziała skulona w fotelu obok zimnego kominka w sali wspólnej, ściskając w ręku filiżankę herbaty i czekając na Amona.
W końcu usłyszała jego znajome kroki. Zatrzymał się w drzwiach. Wysoki, smukły młodzieniec zajrzał do wnętrza.
- Myślałem, że jesteś już w łóżku.
- I co powiedział Askell? - zapytała.
Amon podszedł do światła i ukląkł przy jej fotelu. Położył dłonie na jej dłoniach i znowu przepłynęła między nimi ta dziwna, trudna do opanowania energia. Czas jakby się rozciągnął i Raisa miała wrażenie, że zagląda w przyszłość i widzi tę samą scenę, gdy będą już starzy.
Proroctwo? Gęsia skórka i przyśpieszone bicie serca. Co to znaczy?
- Co w tobie jest takiego niezwykłego? - szepnął Amon, patrząc na nią skonsternowany. - Czy już ci mówiłem, że jesteś niesamowita, Wasza Wysokość?
- Ostatnio nie - odparła, głośno przełykając ślinę. - Zresztą, nigdy mi tego nie mówiłeś.
- Wybacz, że nie powiedziałem ci o moim pomyśle - powiedział. - Myślałem, że mistrz Askell od razu odmówi, i nie chciałem, żebyś się czuła rozczarowana. Miałem nadzieję, że może chętniej pójdziesz do Szkoły Świątynnej, jeśli nie będziesz wiedziała, że zaproponowałem inną możliwość.
- Co Askell powiedział? - powtórzyła Raisa,
- Dimitri miał rację, jesteś zaklinaczką słów - stwierdził Amon. - Mistrz Askell zatwierdził twój rozkład zajęć i zgodził się na propozycję zakwaterowania. Zaczynasz pojutrze.
Han cieszył się, że opuszczają Ardenscourt. Droga Zachodnia biegła prosto niczym napięta cięciwa przez równiny pomiędzy Ardenscourt a rzeką Tamron. Jechali szybko, bo nie musieli pokonywać gór, tylko raz na jakiś czas przeprawić się przez rzekę czy strumień. Zdarzało się, że natrafiali na zniszczony most, i wtedy musieli posuwać się w dół rzeki, póki nie znaleźli odpowiedniego miejsca, by ją przekroczyć. Często podróżnych zmierzających na zachód obsługiwały prowizoryczne promy.
Dookoła widzieli ślady toczącej się wojny - spalone gospodarstwa, salwony przemieszczających się żołnierzy piechoty, masywne twierdze pozamykane na głucho, z wywieszonymi bitewnymi sztandarami, duże obozowiska żołnierzy. Co chwilę niewielki oddział Hana zjeżdżał z drogi i ukrywał się za drzewami, by uniknąć spotkania z konnymi patrolami w najróżniejszych barwach walczących tanów.
Czasem trafiali na pola bitew, gdzie płoszyli kruki i wrony z rozkładających się ciał. Ptactwo podrywało się w górę z głośnym narzekaniem, a po ich przejeździe znowu się zlatywało. Kilka razy minęli szubienice wciąż dźwigające cuchnący plon niedawnych egzekucji.
To dobra pora dla kruków, myślał Han. Nie było szans, by dotarli do akademii na czas, bo nie dość, że późno wyruszyli, to jeszcze często musieli nadkładać drogi.
Cat nie czuła się dobrze na koniu. Wierzchowiec, którego pożyczył jej Jemson, był nieposłuszny i leniwy, niemal tak trudny do opanowania jak Łach. Dziewczyna wczepiała się w jego grzbiet niczym rzep i nieruchomo trwała w tej niewygodnej pozycji. Trochę się poprawiło, gdy Han ją przekonał, żeby przesiadła się na kuca zapasowego, a jej konia wykorzystali do niesienia bagaży.
Umiejętności niezbędne do przeżycia w mieście na niewiele się zdawały w tej wędrówce, przez co Cat robiła się coraz markotniejsza i coraz bardziej złośliwa. Nie nawykła do bycia przeciętną w czymkolwiek.
Han i Tancerz uczyli ją takich rzeczy, jak tropienie i łucznictwo. Miała szybki refleks i zawsze była dobra w używaniu noża. Szybko nauczyła się obdzierać ze skóry i oprawiać upolowane zwierzęta.
Sprawiała wrażenie osowiałej, zgaszonej, jakże różnej od tej Cat, którą Han pamiętał jako członkinię gangu Łachmaniarzy. W przeszłości przez swoją dumę i upór stale pakowała się w kłopoty. Teraz reagowała ostro na wszelkie zaczepki, niczym rozdrażniony pies, który już nieraz został poturbowany.
Wciąż okazywała Tancerzowi pogardę z powodu tego, że pochodził z klanu. To zakrawało na ironię. Sama pochodziła z Wysp Południowych, a tak mocno przesiąkła wartościami wyznawanymi w Dolinie. Czasami ci, którzy są bici, chcą się odegrać na innych.
Podróżowali nocami. Gdy zbliżał się świt, szukali ustronnego miejsca na spędzenie dnia. Han i Cat zastawiali pułapki, podczas gdy Tancerz budował ognisko i rozbijał obóz. Posilali się, przez kilka godzin spali, a potem wstawali i wyciągali książki.
Tancerz przerzucał się z książki o wytwarzaniu magicznych przedmiotów na podręcznik zaklęć. Han uczył się zaklęć na pamięć, a następnie próbował nakłaniać swój amulet do posłuszeństwa. Czasem mu się udawało, czasem nie, ale przynajmniej nauczył się już opanowywać gwałtowne wybuchy mocy, dzięki czemu czaromiot nie był w jego rękach tak nieobliczalny.
Han nawet wolałby, żeby takie nieprzewidziane eksplozje zdarzały się w tej dzikiej głuszy.
Póki oni zajmowali się czytaniem, Cat była przy nich. Czasem wyciągała bazilkę i grała słodkie melancholijne piosenki, które wyciskały łzy z oczu, nawet gdy nie znało się słów.
Kiedy jednak zaczynali ćwiczyć zaklęcia, odchodziła od obozowiska i godzinami trzymała się z dala. Jasno dawała im do zrozumienia, że nie chce mieć nic wspólnego z magią.
Tancerz wciąż nie mógł się przyzwyczaić do zastępczego amuletu, ale systematycznie ładował go swoją mocą.
- Coś mi w nim nie pasuje - powiedział, stukając palcem w amulet. - Jakby coś stało między mną a nim… Coś, czego nie powinno tu być.
Han wzruszył ramionami.
- Może one wszystkie są takie - zasugerował. Zawahał się i zacisnął palce na amulecie Waterlowa. - Czasem mam wrażenie, że ten mój ma już w sobie własną wiedzę i moc. Myślałem, że to z powodu… tego, kim jestem. Przez to, kto miał go wcześniej.
Tancerz zmarszczył czoło.
- Myślisz, że jest przeklęty? Czy że ty jesteś przeklęty?
- Może i jedno i drugie - mruknął Han. Może to prawda… to, co Elena powiedziała o jego matce? Może naprawdę jest przeklęty, ponieważ w jego żyłach płynie krew Króla Demona? Widać, że w ciągu ostatniego tysiąca lat jego rodzinie się nie szczęściło. Przeszli długą drogę od króla Siedmiu Królestw do głodującego ulicznego złodziejaszka.
- Dlaczego? Kto używał go wcześniej?
Han, zaskoczony pytaniem, spojrzał w miejsce, gdzie siedziała Cat z bazilką. Zapomniał o jej obecności.
Nie chciał jej okłamywać, ale nie chciał też jej przerazić bardziej, niż była przerażona. Nie mógł jej powiedzieć, że używa starego amuletu Króla Demona.
- Należał do lorda Bayara. Wielkiego Maga.
Cat spojrzała na niego zdumiona. Wstała i odłożyła bazilkę.
- Zdaje się, że sprowadził na ciebie sporo kłopotów - zauważyła. - Może powinieneś go oddać. - Odwróciła się i odeszła w las.
Han i Tancerz chwilę patrzyli za nią.
- No cóż - stwierdził Tancerz. - Jeśli chcesz znać moje zdanie, to nie sądzę, że jesteś przeklęty. Gdybym tak myślał, trzymałbym się od ciebie z daleka. - Przechylił głowę i przyjrzał się amuletowi. A co do amuletu, to możliwe, że przyczyną jest to, że jest bardzo potężny, a ty nie za bardzo wiesz, co robisz. Wstrzymaj się z decyzją, aż się trochę więcej nauczysz.
Raisa otworzyła oczy. Było jeszcze ciemno, ale słyszała, że Talia i Hallie już nie śpią. Pojawił się mały płomyk zapałki, po czym zaświeciła się lampa. Raisa opuściła powieki, pragnąc przedłużyć sen. Jednak jeśli pośpi dłużej, nie zdąży na śniadanie. A śniadanie jest niezbędne, by przebrnąć przez poranek. Tyle już wiedziała po czterech tygodniach nauki w akademii.
Z westchnieniem odrzuciła koc, zsunęła nogi z łóżka i wstała, ziewając. Mocno się przeciągnęła. Była w bieliźnie. Bluza jej munduru schła na oparciu krzesła.
Kadeci nosili ciemne mundury, które w tej jesiennej wilgoci trzeba było prać niemal codziennie. Gdy maszerowali po placu defilad, błoto ochlapywało im spodnie po kolana. Z tego powodu albo z powodu burych barw studenci z drugiej strony rzeki nazywali kadetów burobłotnytni.
Przechodząc obok munduru, Raisa sprawdziła, czy wysechł. Jeszcze wilgotny. Nic nie chce schnąć w tym paskudnym klimacie. Odrzuciła wspomnienia z życia, w którym czyste ubrania zjawiały się nie wiadomo skąd, gdy tylko były potrzebne. I to w kilku wersjach do wyboru.
Ktoś je prał, pomyślała. I cerował, i wykonywał setki tych drobnych czynności, które teraz musiała robić sama - i to tak, by dorównać wojskowym standardom.
Amon tak wszystko zorganizował, że w bursie Grindell nie było dozorcy, więc Raisa, Talia i Hallie mogły mieszkać wspólnie na najwyższym piętrze. To oznaczało, że musiały się dzielić obowiązkami dozorcy: utrzymywaniem w czystości sal wspólnych i umywalni, dbaniem o dostawy świeżej pościeli. Gdy dni zrobiły się chłodniejsze, dziewczęta zaczęły też przynosić drewno do kominków z magazynu kwatermistrza nad rzeką.
Hallie wyszła z łazienki. Co za zorganizowana dziewczyna! Zaczesała włosy do tyłu i związała je wstążką, umyła twarz i już była gotowa.
Raisa roztrzepała czuprynę i ponuro obejrzała swoje odbicie w zwierciadle z wypolerowanego metalu. Czy z długimi włosami byłoby jej łatwiej? Mogłaby je związywać. Ale są takie gęste, że schłyby tak samo powoli jak mundur. Obmyła twarz zimną wodą i włożyła wilgotną bluzę. Skrzywiła się, gdy lepka tkanina dotknęła jej skóry.
Zaraz się rozgrzeje.
Weszła do sali wspólnej, gdzie w fotelu siedziała wygodnie Talia z nogami przewieszonymi przez podłokietnik i w świetle lampy czytała książkę. Zaznaczywszy miejsce w tekście palcem, podniosła wzrok znad stronicy i uśmiechnęła się.
Talia - tak jak Raisa - była mieszanej krwi. Jej matka pochodziła z klanu, a ojciec z Doliny i był członkiem Gwardii Królewskiej. Zawsze wstawała wcześnie, żeby przed zajęciami czytać Księgę Świątynną albo jeden z romansów o księżycowych prządkach, przy których oblewała się rumieńcem.
Talia miała wiele zainteresowań.
- Gotowe?! - krzyknęła Hallie od drzwi. - Jeśli się nie pośpieszymy, znowu zabraknie dla nas kiełbasek.
Dobrze przynajmniej, że Hallie i Talia przestały się do niej zwracać „lady Rebeko”, kiedy usłyszały, jak nadepnięta przez Zmienniczkę siarczyście zaklęła.
Wszystkie trzy zbiegły po schodach i omal nie przewróciły Micka, który podskakiwał po sali wspólnej, próbując cerować skarpetki bez ich zdejmowania.
- To zły pomysł - powiedziała Raisa, popychając drzwi barkiem.
- Chyba liczy na to, że ktoś się nad nim zlituje i zaproponuje mu pomoc - oznajmiła Hallie. - Zdaje się, że jeszcze długo będzie miał dziurawe skarpetki.
Po cichu przeszły przez ciemny, rozmiękły trawnik do refektarza, gdzie gromadzili się już zaspani kadeci.
Dobrze, że chociaż nie muszę sama gotować, pomyślała Raisa, nakładając sobie owsiankę z melasą i mlekiem, a do tego - a jakże - dwie kiełbaski. To korzyść ze wstawania bladym świtem: na stole jeszcze jest mięso.
Zaniosła swoją tacę do długiego stołu, usiadła i zaczęła jeść owsiankę. Nie był to najlepszy początek dnia, ale chciała zjeść wszystko, zanim rozlegną się pierwsze dzwony.
W tym semestrze chodziła na wykłady i ćwiczenia z historii działań wojennych w Siedmiu Królestwach, z finansów, gdzie większość studentów stanowili urzędnicy z poplamionymi atramentem palcami, na kurs strategii i uzbrojenia oraz intensywny lektorat języka ardeńskiego. Oprócz tego uczęszczała na wszystkie zajęcia kadetów pierwszego roku, które zaczynały się zaraz po śniadaniu.
- I co, Rebeko - zagadnęła Talia, sadowiąc się obok Raisy. - Podoba ci się któryś? - Wskazała łyżką chłopców przy sąsiednim stole. - Może ten na końcu? Z rudymi włosami. Podobno jest sympatyczny.
Barrett chodził z nią na historię działań wojennych. Raisa przyjrzała mu się z aprobatą, przeżuła kęs i przełknęła.
- A Sanborn? - Talia pokazała dobrze zbudowanego chłopca z prostymi, czarnymi włosami i cerą w odcieniu zbliżonym do śniadej cery Raisy. - Pochodzi z Południa, chyba z We’enhaven. Podobno tamtejsi ludzie są spokojni i rozważni.
Raisa szeroko ziewnęła.
- Nie wiem, skąd czerpiesz siły na romansowanie.
- Aleś ty grymaśna… - odpowiedziała Talia. - Przecież nie musisz od razu brać z nim ślubu.
- Zostaw ją, Talia - wtrąciła się Hallie. - Może wzdycha do kogoś, kto został w domu. Jakiegoś młodego lorda albo bogatego kupca. Wiesz, że jest z wyższych sfer. Może mierzy wyżej niż Barrett czy Sanborn.
- To nie znaczy, że nie może sobie kogoś znaleźć tu, w szkole - nalegała Talia.
Wyraźnie postawiła sobie za cel wyswatanie Raisy. Ona i Pearlie Greenholt, mistrzyni zbrojowni w Wien House, były w sobie szaleńczo zakochane, i Talia chciała dzielić się szczęściem z wszystkimi wokół.
- Tylko uważaj, Rebeko - poradziła jej Hallie. – Talia i Pearlie to księżycowe prządki. Nie muszą się martwić o to, że sprowadzą dzieci na świat.
Określenie „księżycowe prządki” oznaczało członkinie Świątyni Księżyca w Fells - kobiety, które przedkładały inne kobiety nad mężczyzn. Talia należała do nich, odkąd skończyła dwanaście lat. Pearlie oficjalnie nie była jedną z nich - pochodziła z Ardenu.
Hallie wstała.
- Słuchaj Talii, a skończysz z potomstwem w łonie… - Poklepała ją po brzuchu dla podkreślenia swoich słów i wyprostowana jak struna wróciła do kolejki po jedzenie.
Hallie sama wychowywała dwuletnią córkę Ashę. Musiała ją zostawić pod opieką swoich rodziców w Fellsmarchu. Jako kobieta po przejściach nie poddawała się romantycznym uniesieniom.
Hallie niepotrzebnie się martwiła. Raisa umiejętnie zbijała wszystkie aluzje i uwagi Talii. Nie mogła jej wyznać, że jest zakochana w ich komendancie.
Tak w praktyce wyglądały jej plany korzystania z życia przed ślubem.
Raisa szczerze polubiła Talię i Hallie. Ceniła sobie ich towarzystwo, podziwiała odwagę i determinację. Talia kochała, kogo kochała, nie zważając na to, że księżycowe prządki nie są mile widziane w południowych królestwach. Hallie postanowiła pogłębić swoją wiedzę, choć ceną za to była okropna tęsknota za córeczką, którą musiała zostawić w Fells.
Zaprzyjaźniły się mimo dzielących je sekretów.
Posiadanie przyjaciółek było dla Raisy nowym doświadczeniem. Na królewskim dworze istniała konkurencja, wszyscy starali się dostać jak najbliżej tych, którzy byli u władzy. Nikomu nie można było ufać, wszystkie motywy były podejrzane. Jedynie z Amonem łączyła ją prawdziwa przyjaźń, lecz teraz ich relacja przeżywała kryzys.
Nic dziwnego, że Hanalea zwiedzała swe królestwo w przebraniu. To jedyny sposób, by się dowiedzieć, co ludzie naprawdę myślą.
W refektarzu rozległ się dźwięk dzwonów wzywających na pierwszą sesję zajęć. Raisa odniosła naczynia i ruszyła ku wyjściu.
- Pozdrów ode mnie Pearlie! - krzyknęła za nią Talia, gdy Raisa wychodziła w jesienną szarugę.
Gdy przybyła na ćwiczenia, kadeci wykonywali już okrążenia po placu defilad. Zdjęła bluzę munduru i położyła ją z boku, wiedząc, że niebawem będą się z niej wylewać siódme poty.
Po półgodzinnym bieganiu była przemoczona do suchej nitki. Później ćwiczyli sztuki walki. Dzierżąc długie piki, szarżowali w tył i naprzód w szeregu złożonym z dziesięciu osób, wrzeszcząc jak obdzierani ze skóry, aż wreszcie Raisa zachrypła, a ręce tak jej ciążyły, że ledwie dawała radę odrywać broń od ziemi.
To była technika walki stosowana na nizinach, zupełnie obca Raisie. Na górskich przełęczach nie było miejsca na szereg żołnierzy wykonujących manewr jednocześnie. Wojownicy klanowi walczyli w pojedynkę lub w małych grupach, na przemian atakując i wycofując się. Jednak taki sposób działania wymagał osłony, a na nizinach nie było elementów krajobrazu, wśród których można by się ukryć.
Trener musztry zarządził przerwę. Raisa podała swoją pikę Pearlie, która układała je na stojakach.
- Talia cię pozdrawia - powiedziała Raisa. Pearlie oblała się rumieńcem i uśmiechnęła, jej twarz rozjaśniła się. Talia była jej pierwszą dziewczyną.
- Taaa - mruknęła Raisa pod nosem, biorąc bluzę, i ruszyła do łaźni. Miłość dla wszystkich, tylko nie dla mnie.
Słońce właśnie wschodziło, kiedy szła przez trawnik do Wien House na pierwsze wykłady - historię działań wojennych, nauczaną przez Taima Askella.
Dziwiła się, że mistrz prowadził kurs dla nowicjuszy. Askell był naprawdę dobrym nauczycielem. Nie tylko interesował się wykładanym przedmiotem, ale miał też szeroką wiedzę popartą doświadczeniem, którego brakuje wielu teoretykom. Urozmaicał swoje zajęcia przykładami z życia, często z własnej przeszłości. Brał udział w bitwach w tak odległych krainach, jak Kartezja, używał wielu rodzajów broni i różnych taktyk.
Raisa uczyła się już historii Siedmiu Królestw ze swoimi nauczycielami w zamku Fellsmarch, lecz zajęcia tutaj były inne - skoncentrowane na działaniach wojennych i ożywione obecnością różnorodnych studentów. Pochodzili ze wszystkich Siedmiu Królestw i księżniczka wkrótce zdała sobie sprawę, że na przeszłość można patrzeć z różnych punktów widzenia.
Z powodu braku naturalnych barier między Tamronem a Ardenem, We’enhaven a Bruinswallow, a nawet między wyspami, zawsze panowały przyjazne stosunki. Południowe królestwa miały podobne zwyczaje, języki, wierzenia - w zasadzie ten sam światopogląd.
Fells było odosobnione, pogrążone we własnych problemach. W rezultacie mieszkańcy gór stali się przedmiotem licznych domysłów, uprzedzeń i spekulacji.
To, co mieszkańcy nizin wiedzieli o Fells, pochodziło od kupców z gór, którzy sprzedawali wyroby metalowe, jubilerskie i inne, a kupowali warzywa i owoce rosnące w ciepłym klimacie nizin. Kupcy z klanów byli egzotycznymi, romantycznymi postaciami, które wspaniale snuły opowieści.
Raisa była jedyną osobą z Fells na większości zajęć, nawet na tych o wojskowym charakterze.
Jak zwykle przybyła z łaźni w ostatniej chwili. Usiadła więc w pierwszym rzędzie, bo Askell już wchodził na podium. W pośpiechu rozłożyła przed sobą papier i atrament. Na wykładach Askella zawsze robiła obszerne notatki.
Mistrz przygotował swoje konspekty i swoim zwyczajem rozejrzał się po sali. Zatrzymał wzrok na Raisie. Ona wyprostowała się i spojrzała mu w oczy.
- Dzisiaj poruszymy temat wykorzystania magii do działań wojennych - oznajmił. - Dlatego ten wykład będzie dotyczył szczególnie czarowników z Fells i klanów z Gór Duchów, choć w pewnym zakresie ma też zastosowanie do Kartezji.
Przez salę przebiegł szmer, niczym szum wiatru w liściach drzew.
Raisa stuknęła piórem w blat, zdumiona, że mistrz użył północnego określenia obdarzonych mocą. Ardeńczycy nazywali czarowników bluźniercami, bałwochwalcami i magami, a mieszkańców klanów mieli za barbarzyńców i dzikusów.
Jakby ośmielony jej myślami. nowy kadet z Tamronu podniósł rękę. Był to Barrett, ten. którego Talia pokazywała jej przy śniadaniu.
- Czy musimy tracić na to czas? Nikt z nas nigdy nie użyje takich taktyk - powiedział to w taki sposób. jakby Askell zaproponował ćwiczenia z przywoływania złych mocy lub stosowania tortur.
Chociaż zapewne metody torturowania spotkałyby się z lepszym przyjęciem.
- Nowicjuszu Barrett, czy mam z tego wnosić, iż otrzymałeś dar przewidywania przyszłości? - odparł Askell. - Czy możesz obiecać wszystkim w tej sali, że nigdy nie użyją taktyk magicznych i nigdy nie będą walczyć z kimś, kto ich używa?
- Oczywiście, że nie, mistrzu wychrypiał Barrett - Ale wydaje się mało prawdopodobne, aby…
- Mało prawdopodobne metody będą waszą zgubą - powiedział Askell. - A nie te, na które jesteście przygotowani. Nasi wrogowie nie szukają współpracy. - Ponownie omiótł salę wzrokiem. - Jeszcze jakieś uwagi? No to pomówmy o tej dziwnej symbiozie między klanami a miotaczami zaklęć. którzy najechali te ziemie z Wysp Północnych, o ich relacjach, które w ostatnim tysiącleciu obfitowały w konflikty.
Chociaż raz Raisa wiedziała więcej niż inni. Wkrótce jednak zauważyła, że Askell ma dużo większy wiedzę o stosowaniu magii podczas podboju ziem przez czarowników i przez Króla Demona w okresie Rozłamu. Po tysiącu lat pokoju na Północy jej nauczyciele nie uważali tego za najważniejszy element jej wykształcenia.
Czy w przyszłości coś się zmieni? Co będzie, jeśli wybuchnie wojna między Ardenem a Fells? Raisa rozejrzała się po sali. Więcej niż jedną trzecią studentów stanowili Ardeńczycy. Jak mogłaby wykorzystać atuty Felli do odparcia inwazji z Południa?
Z zadumy wyrwała ją nagła cisza. Raisa podniosła wzrok i zorientowała się, że wszyscy na nią patrzą. Łącznie z Askellem.
- Prze… przepraszam, mistrzu. Chyba… się zamyśliłam - powiedziała. Musi bardziej uważać, by reagować na przybrane imię.
- Skoro więc nowicjuszka… Morley do nas dołączyła, powtórzę pytanie - oznajmił Askell. Ktoś zapytał, czy amulet naładowany mocą czarownika może być używany przez kogoś innego, obdarzonego mocą lub nie. Szczerze mówiąc, ja nie wiem. Może ty będziesz znała odpowiedź na to pytanie, jako że jesteś z Północy.
- Ja… nie wiem na pewno, ale nie sądzę - odparła Raisa. - Słyszałam, że moc zgromadzoną w amulecie może wykorzystać tylko ten czarownik, który ją tam wprowadził.
- Dziękuję. Morley - rzekł Askell. - Widzimy więc, że sposoby stosowane przez Algera Waterlowa, nazywanego Królem Demonem, były zarówno nowatorskie, jak i miażdżąco skuteczne.
Niektórzy studenci nakreślili w powietrzu znak Malthusa dla ochrony przed magią demonów.
Askell spojrzał na studentów z pobłażaniem.
- Nie liczyłbym na świętego Malthusa w kwestii obrony przed magicznym atakiem - stwierdził. - Ale do rzeczy. Niektórzy uczeni twierdzą, że Waterlow udał się do Kartezji i tam pobierał nauki od czarnoksiężników. Nie znalazłem żadnych bezpośrednich relacji, które by to potwierdzały. Wiemy natomiast, że przed samym Rozłamem obwarował się uzbrojony po zęby na Szarej Pani, gdzie przebywał z królową Hanaleą. Mógł w nieskończoność odpierać armie Siedmiu Królestw, ale został zdradzony przez kogoś przebywającego wewnątrz oblężonej twierdzy.
Askell podniósł głowę znad skryptu.
- Otaczajcie się zaufanymi ludźmi - powiedział. - W przeciwnym razie nie pomoże wam żadna broń ani taktyka świata.
Po skończonym wykładzie Raisa zebrała notatki i wsunęła do torby, po czym podeszła do Askella, który porządkował swoje materiały.
- Mistrzu Askellu, to był wspaniały wykład - powiedziała z uśmiechem. - Dziękuję. Dużo się dowiedziałam. Zadziwiająco wiele wiecie na temat, o którym u nas mało się mówi.
Askell przestał segregować zapisane kartki i spojrzał na nią uważnie.
- Dziękuję, nowicjuszko Morley - powiedział oschle. - Nagle to wszystko nabrało sensu.
Raisa patrzyła na niego zdezorientowana.
- Czy zrobiłam coś nieodpowiedniego, mistrzu? - zapytała. - Co sprawiło, że tak mnie nie lubicie?
Askell westchnął.
- Nowicjuszko Morley, „nie lubić” oznacza okazywać pewien poziom uczuć, zaangażowanie, koncentrować na kimś uwagę, jak na przeciwniku. - Pokręcił głową - Ani cię lubię, ani nie lubię.
Raisa jeszcze przez chwilę spoglądała mu w oczy.
- Dziękuję - powiedziała w końcu. - Dodaliście mi otuchy. Zasalutowała, przykładając pięść do piersi, odwróciła się i wyszła z sali.
Teraz już wiedziała, że gdyby doszło do wojny między Ardenem a Fells, arogancja Ardeńczyków działałaby na jej korzyść.
Han ze swoim oddziałem dotarł do Oden’s Ford po południu pod koniec września, cztery tygodnie po rozpoczęciu roku akademickiego. Wjechali w strugach deszczu przez wschodnią bramę, po stronie Wien House. Strażnicy wskazali im drogę do Mystwerku po drugiej stronie mostu.
Główna droga prowadziła między budynkami akademii. Han z zainteresowaniem obserwował otoczenie. Kiedy dzwony szkolne wybiły czwartą, studenci w przeciwdeszczowych pelerynach wybiegli z kolegiów, wysypali się zadaszonymi przejściami i rozbiegli po mokrych trawnikach między budynkami. Wszyscy zdawali się śpieszyć.
Kamienne kolumny wskazywały na osobne szkoły: Szkołę Buchalterii, Szkołę Handlową, Isenwerk dla inżynierów - wszystkie zaprojektowane z myślą o dydaktyce. Każda ze szkół stała pośrodku trawiastego dziedzińca, składała się z kolegiów, bibliotek i burs. Cała akademia przypominała Hanowi Świątynię Południomostu, tylko większą.
Bursy także sprawiały imponujące wrażenie - były to dwu- i trzypiętrowe budynki z cegły i kamienia, z ogromnymi kamiennymi kolumnami i łukami.
Oden’s Ford był jak małe miasto pozbawione tych elementów, które szpecą duże aglomeracje. Nawet w deszczu sprawiał wrażenie oświetlonego; lśniące kamienne budynki wyglądały jak klejnoty osadzone w zielonej murawie, a klomby jak hafty na kobiecych sukniach. Wszystko było tu jeszcze zielone i soczyste, choć w górach niepodzielnie panowała już jesień.
- Do mostu powinniśmy jechać tędy - powiedział Tancerz, gdy mijali budynek oznaczony jako Wien Hall. - Stajnie są przed nami, po tej stronie mostu, ale Szkoła Świątynna i Mystwerk znajdują się na drugim brzegu. Słyszałem, że będąc miotaczem uroków, lepiej nie przebywać po tej stronie zbyt długo.
- A czemuż to? - zapytał Han, gdy Tancerz poganiał Zbója między dwa długie, niskie budynki, od których czuć było sianem i końmi. Kiedy mijali stajnie, wewnątrz rozległo się rżenie, na które Łach ochoczo zareagował.
- Kadeci z Wien House i studenci z Mystwerku nie bardzo się lubią - odparł Tancerz i zwrócił się do Cat. - Jak już zostawimy konie, to może najpierw pójdziemy do Mystwerku, a potem do Świątyni?
Cat wzruszyła ramionami i wzniosła wzrok ku niebu, jakby liczyła się z tym, że będzie czekać wiecznie.
- Może bym mogła mieszkać z wami? - zapytała Hana. - Skoro już mam chodzić do Szkoły Świątynnej…
- Zobaczymy - odrzekł Han. Nie miał pojęcia, jakie panują tu zasady ani ile osób mieszka w pokojach. Nagle uświadomił sobie coś strasznego. Może wszyscy nowicjusze sypiają w jednej sali? Może znajdzie się w jednym pomieszczeniu z Bayarami? Wtedy nie mógłby ani na chwilę zmrużyć oczu.
Samotny Łowco! w myśli Hana wdarł się ostrzegawczy okrzyk Tancerza. Han podniósł głowę i zobaczył postać w pelerynie z kapturem na głowie, przechodzącą przez dziedziniec. Ponieważ głowę miała opuszczoną, nie widziała jeźdźców. Han ściągnął wodze, i koń gwałtownie się zatrzymał, ochlapując dziewczynę brudną wodą spod kopyt.
Ona strząsnęła krople z peleryny i podniosła głowę.
- Uważaj, jak jedziesz! Omal mnie nie przejechałeś!
Han przez ułamek sekundy widział jej twarz w cieniu kaptura, nim odwróciła się i oddaliła niemal biegiem, z głową wtuloną w ramiona.
Patrzył za nią, oniemiały ze zdumienia.
- Rebeka? - powiedział po chwili.
Ona jednak już zniknęła między budynkami.
Z pamięci wypłynął szereg obrazów, które przesuwały mu się przed oczami niczym sceny niedokończonego przedstawienia: gabinet Jemsona w Świątyni Południomostu, Rebeka dotykająca jego posiniaczonej twarzy chłodnymi palcami, mówiąca: Kto to zrobił? jakby była gotowa o niego walczyć; Rebeka wciśnięta w kąt w jego kryjówce w Łachmantargu, patrząca na niego ze złością, nie pozwalając mu się poruszyć; i w końcu, wychodząca ze strażnicy Południomostu, dumna jak królowa, prowadząca grupę uwolnionych Łachmaniarzy.
- Co jest? - zapytał Tancerz, spoglądając za uciekającą dziewczyną. - Kto to jest?
- Zdawało mi się - mruknął Han. - Kogoś mi przypominała.
- Było do przewidzenia, że będziesz robił piękne oczy do panienek, jak tylko się tu zjawisz - docięła mu Cat. Zsiadła z konia i poprowadziła go do stajni.
Han wahał się i wciąż powracał wzrokiem w miejsce, w którym zniknęła dziewczyna. Nawet jeżeli nie była to Rebeka, to i tak nie dawało mu spokoju to, że przed nim uciekła.
Na pewno fakt, że obryzgał ją wodą, nie działał na jego korzyść.
Może to i lepiej. I tak miał wystarczająco dużo kłopotów. Zeskoczył z konia i ruszył za Cat.
Zostawiwszy zwierzęta w stajni, przeszli przez kamienny most, wzdłuż którego ciągnęły się rzędy sklepów i tawern właśnie otwierających swe podwoje. Han czuł zapach pieczeni, bekonu i kiełbas.
Tego dnia jechali bez postoju, pragnąc dotrzeć do Oden’s Ford przed zmrokiem. Teraz głód zaczął dawać o sobie znać i Han zastanawiał się, czy lepiej się zatrzymać, czy liczyć na to, że dostaną coś do jedzenia w bursie. Tancerz i Cat jechali dalej, więc i on podążył za nimi, choć nie przestał tęsknie spoglądać na mijane lokale.
Mystwerk Hall był wielkości świątyni katedralnej w Fellsmarchu. Był to rozległy budynek wzniesiony bez wyraźnie określonego planu. Jego skrzydła stały na wprost siebie jak szeregi wojsk, rozdzielone od frontu świątynią, którą otaczały, jakby na jej tyłach szukały możliwości starcia się w walce. Na szczycie znajdowała się kamienna dzwonnica z wysokimi oknami przypominającymi wąskie oczy.
Każda część osobno wyglądała pięknie, jednak wszystkie razem sprawiały wrażenie przesytu, który nieco Hana drażnił.
W holu wejściowym za biurkiem siedział starszy student w sukmanie ozdobionej złotą nicią. Pochylał się nad rękopisem pokrytym wywijasami i jedną ręką pociągał kosmyk mocno skręconych włosów. Pochodził zapewne z Bruinswallow.
Han i jego przyjaciele zatrzymali się w drzwiach i czekali, aż zostaną zauważeni, lecz młodzieniec, pochłonięty czytaniem, nie podnosił głowy.
- Ta ozdobna szata wskazuje, że jest proficjuszem - szepną! Tancerz, dotykając własnych gładkich rękawów.
- A kto to taki proficjusz? - zapytał Han, pragnąc się więcej dowiedzieć o świecie, w który ma zamiar wejść.
- Zdał dwie sesje egzaminacyjne. Najpierw jest się nowicjuszem. Potem adeptem, a potem proficjuszem. Jeśli zaliczy trzecią sesję, ukończy szkołę jako mistrz i może zostać wykładowcą - wytłumaczył mu Tancerz. - Trzy lata czytania, pisania i nauczania. Potem może zostać dziekanem.
Tancerz od miesięcy czytał o Oden’s Ford.
Chrząknął głośno.
- Przepraszam! - powiedział w mowie powszechnej.
Proficjusz spojrzał na nich z roztargnieniem, jakby myślami jeszcze nie wrócił z dalekiej podróży.
- Oj, przepraszam. Jestem Tirnis Hadron. Proficjusz dyżurny - powiedział w języku powszechnym. Przyjrzał się im dokładnie i zorientował się, że dopiero przybyli. - Wy prosto z drogi?
- Nazywam się Hayden Tancerz Ognia, a to jest Hanson Alister. Jesteśmy nowymi studentami Mystwerku. Niestety, nie zdążyliśmy na początek roku, mieliśmy trochę kłopotów w drodze przez Arden.
Hadron kiwał głową.
- Nie tylko wy. Wczoraj przybyło trzech innych nowicjuszy, a jeszcze dwoje ma stawić się dzisiaj. Szkoda, że zasada pokoju nie rozciąga się na Arden, prawda?
Przysunął do siebie rejestr i przejrzał spis nazwisk. Stuknął palcem w dół strony.
- O, jest. Dziekan Abelard pytała już o was kilka razy. Ucieszy się, żeście wreszcie przybyli.
Spojrzał na Cat, przestępującą z nogi na nogę.
- A to jest…?
- To Cat Tyburn - powiedział Tancerz. - Nie jest zapisana do Mystwerku, ale liczyła na to, że będzie mogła z nami zamieszkać.
- Nie wolno mieć służby - oświadczył Hadron, odnotowując coś w rejestrze. - Powinni byli powiedzieć wam przy zapisie.
- Nie jestem służącą! - warknęła Cat i uderzyła dłonią w rejestr.
- Ukochanej też nie - powiedział Hadron. Spojrzał na nią zaskoczony, gdy chwyciła go za przód szaty i przyciągnęła do siebie. Ze złością wpatrywała się w jego zdumioną twarz.
Han widział, że jest wściekła.
- Cat. Zostaw - powiedział, kładąc jej dłoń na ramieniu. - On nie jest wrogiem.
Z niechęcią puściła tkaninę i zrobiła krok w tył.
- Ani ochroniarzy… - ciągnął Hadron, przykładając pióro do rękopisu.
- Cat jest nowicjuszką Szkoły Świątynnej - poinformował go Han.
- Ach tak… - Hadron rozparł się w krześle i przyglądał się Cat z zaciekawieniem. - Przepraszam, nowicjuszko Tyburn. Nowicjusze Mystwerku często przybywają z całym orszakiem służących i spodziewają się, że znajdziemy dla nich zakwaterowanie. Są zaskoczeni, gdy nie wyrażamy zgody na ich pozostanie. Jako nowicjuszka Świątyni musisz zamieszkać w tamtejszej szkole.
- Nie chcę mieszkać w Świątyni - mruknęła Cat. - Nie mogłabym zostać tutaj?
Hadron pokręcił głową.
- Nowicjusze mieszkają w przydzielonych im kwaterach… - zamilkł na chwilę, po czym podjął: - Gratuluję dostania się do Szkoły Świątynnej… to wielkie osiągnięcie.
Cat zajęła się owijaniem apaszki wokół głowy.
- Spodoba ci się, wierz mi - ciągnął Hadron. - Mają najlepsze dormitoria ze wszystkich. Dużo lepsze niż te, w których oni zamieszkają. - Skinął głową na Hana i Tancerza.
- To może oni mogliby zamieszkać ze mną? - zapytała Cat.
- Nie martw się powiedział Tancerz. - Będzie dobrze. To na pewno niedaleko. Będziemy się widywać.
- Nie myśl, że będę się do ciebie mizdrzyć - odparła, składając ręce na piersiach.
Kiedy tak rozmawiali, przez drzwi wejściowe wchodzili studenci dwójkami i trójkami, szurając szatami po kamiennej posadzce. Z ciekawością przyglądali się przybyszom, wskazywali ich palcami, szeptali między sobą i chwytali się za amulety.
Han popatrzył na swój klanowy strój, ubrudzony po podróży, i poczuł się jak intruz. Wyprężył się, wyprostował ramiona i zrobił obojętną minę.
- Musimy was zakwaterować - zwrócił się Hadron do Hana i Tancerza. - Zostawiliście konie w stajni, tak? - Kiedy Han skinął głową, Hadron przesunął w ich stronę nakreśloną tuszem mapę. - Wy dwaj, jako nowicjusze Mystwerku, będziecie w bursie Hampton Hall, o tutaj… - Spojrzał na nich przepraszająco. - Nie jest to najlepsze miejsce, bo przybyliście późno, ale zawsze to dach nad głową. Dozorca bursy da wam pościel i zaprowadzi do pokojów. Tutaj jest refektarz. - Pokazał palcem na mapie. - Cisza nocna zaczyna się o dziesiątej wieczorem w dni powszednie, trochę później w Dni Świątynne. Wszyscy nowicjusze mają być o tej porze w dormitoriach, chyba że mają spotkanie z wykładowcą albo biorą udział w klubie dyskusyjnym bądź innej zatwierdzonej imprezie.
Cat wydęła wargi, nawet nie próbując ukryć zdumienia tą długą listą zasad, a Han słuchał z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Odkąd przestał być lytling, żył na ulicy. Mama dawno temu przestała mu mówić, kiedy ma przychodzić i wychodzić. Znajdzie sposób na omijanie tych reguł.
- Dozorca bursy przekaże wam plan zajęć. Już jutro będziecie oczekiwani na wykładach. Powiadomię dziekan Abelard, że już jesteście. Ona i ktoś z wykładowców powiedzą wam, jakie prace macie wykonać, żeby nadrobić zaległości.
Hadron z powrotem przysunął do siebie rękopis.
- Coś jeszcze? - zapytał, dając im w uprzejmy sposób sygnał do odejścia.
- Dziękujemy. Damy sobie radę - odparł Han i ruszył ku wyjściu.
- Nie będę mieszkać w żadnej świątyni! - mruknęła Cat, nim jeszcze zeszli po szerokich kamiennych schodach.
- Nie masz wyboru, jeżeli chcesz tu zostać - zauważył Han. - Do Fellsmarchu daleka droga.
- Spróbuj chociaż… - namawiał ją Tancerz. - Zawsze możesz zrezygnować. Tymczasem ulokuj się i zjedz coś. Przynajmniej jesteś z dala od Fellsmarchu i z dala od wojny.
Han wiedział, że lepiej jej do niczego nie zmuszać.
- To musi być Szkoła Świątynna - powiedział, wskazując kamienny budynek z wysokimi wieżami po przeciwnej stronie trawiastego dziedzińca. - Naprawdę blisko. Obejrzyjmy najpierw nasze dormitorium, a potem zerkniemy na twoją siedzibę. Później pójdziemy coś zjeść.
Hampton Hall wyglądał na jeden z najstarszych budynków na terenie miasteczka - trzypiętrowa budowla stała w cieniu potężnych dębów, prowadziła doń kamienna szeroka alejka, po której od ponad tysiąca lat stąpały miliony stóp.
Sala wspólna pachniała wilgotną wełną i dymem. Dwóch studentów siedziało za stołem przy kominku, grając w dwór i pospólstwo. Gdy Han, Tancerz i Cat weszli, gracze podnieśli głowy i obrzucili ich spojrzeniami. Zmarszczywszy arystokratyczne nosy, wrócili do gry.
Dozorca bursy Dilbert Blevins - mężczyzna w średnim wieku z podkrążonymi oczyma i katarem - wyglądał na udręczonego i traktował ich, jakby spóźnili się celowo.
- Ostrzegam was, chłopcy, niewiele już zostało, więc nie chcę słyszeć żadnych skarg - powiedział, jak tylko się przedstawili. - Dość już mam narzekań. - Obrzucił podejrzliwym spojrzeniem Cat z torbą podróżną na jednym ramieniu i bazilką przewieszoną przez drugie. - Nie wolno przyjmować dziewcząt w pokojach - dodał.
- Wiemy - odparł Han, myśląc, że równie dobrze mógłby mieszkać w świątyni. - Obiecała… pomóc nam rozpakować rzeczy.
- Hmm… Jeśli ona idzie z wami na górę, to ja też. - Popatrzył na ich bagaże i dodał: - To wszystko, co macie? No, przynajmniej nie przywlekliście całego dobytku, jak niektórzy.
I tu się mylicie, pomyślał Han. To jest cały mój dobytek.
Blevins wręczył Hanowi i Tancerzowi po komplecie książek i przywalił ich stertą pościeli. Prowadził ich stromymi schodami, które pięły się w górę bez końca. Na każdym półpiętrze było wąskie okno, wpuszczające rozproszone światło tego deszczowego dnia. Obładowany torbami i trzymanymi w rękach tobołkami, Han z trudem pokonywał nierówne stopnie.
Przez całą drogę w górę Blevins nie przestawał narzekać, głównie na studentów z wysokimi wymaganiami.
Han był przygotowany na najgorsze. Nieważne, co zastanę, myślał, dam sobie radę. I tak nie będę w pokoju spędzał wiele czasu.
Schody na trzecie piętro były jeszcze węższe niż te niżej, jak gdyby najwyższy poziom był poddaszem przystosowanym do mieszkania. Półpiętro było tu przestronniejsze, lecz sufity po obu stronach korytarza opadały skośnie.
Dozorca niczym wiedziony instynktem prowadził ich ciemnym korytarzem w prawo. Na końcu korytarza było dwoje drzwi na wprost siebie. Blevins wyjął duży klucz z kieszeni, otworzył oba zamki i popchnął drzwi.
- Drzwi nie są zamykane na zamek, żeby dozorcy mogli wchodzić na inspekcję - powiedział i spojrzał na Cat, jasno dając do zrozumienia, co miał na myśli.
Han zacisnął palce na amulecie.
- Niezamykane? Ale…
- Studenci powinni zostawiać cenne przedmioty w domu - stwierdził Blevins. - Na pierwszym roku przypada po dwóch na pokój, ale ponieważ przyjechaliście na końcu i zostały tylko takie małe izdebki, to dostaniecie dwie osobne. Umywalnia jest na drugim piętrze.
- Każdy z nas ma osobny pokój? - zdumiał się Han.
- Nie ciesz się zbytnio - powiedział Blevins, ocierając nos rękawem.
Han zajrzał do obu pokoi. Identyczne pod względem wielkości i wyposażenia, były maleńkie, pod skosem dachu, z oknem ze szkła ołowiowego na wprost wejścia.
Han wybrał pokój po lewej i położył torbę i pościel na sienniku.
Cat wykonała taki ruch, jakby chciała za nim wejść, lecz Blevins mruknął:
- Dziewczęta czekają w korytarzu.
Powietrze było stęchłe, duszne, nawet jesienią, i Han wiedział, że latem będzie tu nie do zniesienia.
W ścianie zewnętrznej było małe palenisko, obok którego leżała sterta suchego drewna, ale Han nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek tego potrzebował.
Większość tej skromnej powierzchni zajmowało łóżko. Leżąc na plecach, można było dotykać głową jednej ściany, a palcami nóg drugiej. Skrzynia w nogach łóżka z łatwością pomieści cały jego dobytek. Biurko i krzesło pod samym oknem pozwolą korzystać z naturalnego światła. Był też dzbanek i miska do mycia oraz pleciony chodnik na kamiennej posadzce.
Nie spodobało mu się, że jest tylko jedno wyjście, ale okno wyglądało na dość duże, by się przezeń prześlizgnąć. Wypróbuje to, jak tylko Blevins sobie pójdzie. Uchylił je na kilka centymetrów, wpuszczając świeże wilgotne powietrze i kilka kropel deszczu. Przesunął palcami po prawdziwym szkle w oknach. Kamienny nawis zatrzymywał deszcz, ale mógł też utrudniać przedostanie się na dach.
Han uśmiechnął się i pokiwał głową. W sumie było to najbardziej luksusowe miejsce, w jakim kiedykolwiek mieszkał. Zdziwiło go, że zwykli studenci mieszkają w tak komfortowych warunkach i że każdy ma swoje łóżko, nie wspominając o osobnym pokoju.
Otworzył pakunek od Blevinsa. Wewnątrz były bawełniane prześcieradła i koce, puchowa poduszka, kawałek mydła i dwie szaty z wełny w odcieniu głębokiego szkarłatu (najwyraźniej jeden rozmiar dla wszystkich). Pogładził delikatną tkaninę i odłożył ubrania, by później je przymierzyć.
Wrócił do korytarza, gdzie czekali Tancerz, Cat i mistrz Blevins, który wyraźnie nie miał zamiaru nigdzie odchodzić, dopóki na trzecim piętrze przebywała niewiasta.
- Gdzie możemy coś zjeść? - zapytał Han Blevinsa, który wciąż patrzył na nich krzywo, jakby spodziewał się skarg na pokoje.
- Refektarz jest po drugiej stronie dziedzińca, obok kuchni - poinformował ich dozorca. - Obsługuje wszystkich z Mystwerku i świątyni. Będą was mieć na liście. Pory posiłków są wywieszone w sali wspólnej, a jeśli się spóźnicie, będziecie chodzić głodni.
Han zwrócił się do Cat i Tancerza:
- Chodźmy dziś na most - zaproponował, świadom ciężaru klanowych pieniędzy w kieszeniach. - Mam ochotę świętować.
- Studenci z Mystwerku na ogół chwalą sobie Pod Koroną - wtrącił Blevins. Można tam zjeść gorącą kolację z kuflem piwa za dobrą cenę.
Zeszli po schodach i zamiast zadaszonego przejścia wybrali skrót przez trawnik w kierunku wież świątyni.
Skończyły się już zajęcia tego dnia i mimo jednostajnego deszczu teren zaludnił się studentami.
Większość miała na szkolnych szatach filcowe peleryny, którymi osłaniała książki przed deszczem. Niektórzy roztaczali aurę - tacy przyciągali uwagę Hana. Na ogól kierowali się do refektarzy, ale część lepiej odzianych szła w kierunku mostu.
Świątynia również wyglądała na bardzo starą. Usytuowana nad rzeką, była otoczona ogrodami i pawilonami rozciągającymi się aż ku brzegom. Budynek zwrócony był frontem do trawiastego dziedzińca. Do sanktuarium i sal wykładowych prowadziła zwieńczona łukiem ścieżka. Podobieństwo do Świątyni Południomostu sugerowało, że w bocznych skrzydłach z szerokimi krużgankami powinny się mieścić dormitoria.
Studentki i alumnki siedziały na krużgankach pod zadaszeniem, jedne czytały, opatulone w wiklinowych fotelach, inne przędły na kołowrotkach lub pochylały głowy nad haftami. Grupa studentek siedziała na poduszkach wokół mistrzyni, która nakładała farbę na płótno.
Sala wspólna znajdowała się zaraz za wejściem z krużganków. Przy biurku, pod ścianą pełną skrzynek na pocztę, siedziała dziewczyna pochylona nad tkaniną, na której leżał szereg maleńkich narzędzi i przycięte kawałki drewna. Robiła markieterie - ozdoby z egzotycznych rodzajów drewna.
Podniosła głowę i uśmiechnęła się do Hana oraz jego przyjaciół, gdy drzwi zatrzasnęły się za ich plecami. Jej uśmiech był tak radosny, jak twarz Cat ponura. Szaty dziewczyny były białe, lecz chustka związująca gęste włosy miała znajome żywe kolory.
Serce Hana podskoczyło. Była z Wysp Południowych, jak Cat. To chyba dobry znak.
- Witamy w Szkole Świątynnej - powiedziała z wyspiarskim akcentem. - Niech Stworzyciel was błogosławi.
- Ciebie też - odparła Cat odruchowo. Dużo czasu spędziła w szkole Jemsona.
- Nazywam się Annamaya Dubai - przedstawiła się dziewczyna. - W czym mogę wam pomóc?
- Jestem Cat. Hmmm… Tyburn - powiedziała Cat, grzebiąc palcem stopy w chodniku. - Orator Jemson… on mnie tu zapisał. - Rozejrzała się, rozkojarzona, bo z krużganka dobiegły dźwięki fletu.
Annamaya podniosła się, szeleszcząc szatą. Wzrostem niemal dorównywała Hanowi, była też dość krępa. Rzuciła się na Cat i objęła ją tak wylewnie, jakby ta była dawno zaginioną bogatą krewną. Nie przeszkadzało jej nawet to, że Cat jest przemoknięta i brudna po podróży.
Cat stała nieruchomo, oniemiała.
- Caterina! Dzięki Stworzycielowi! Tak się martwiliśmy.
Caterina? Han spojrzał na Tancerza i uniósł brew. Kto by pomyślał?
- Dziekan Torchiere będzie zachwycona - paplała Annamaya. Słowa płynęły z jej ust jak woda z kranu. - Twój pokój jest już gotowy, ale możesz go zmienić, jeśli zechcesz. Znajduje się obok mojego, ma widok na ogród. Tak się cieszymy, że będziesz z nami! Już się nie możemy doczekać, żeby usłyszeć twoją grę. Może zorganizujemy jakiś recital, kiedy już się zadomowisz. Widzę, że przywiozłaś swoją bazilkę. Grasz jeszcze na czymś?
Cat zamarła, jak kozica wahająca się, czy uciekać przed myśliwym, czy liczyć na to, że jej nie zauważy.
Annamaya nie czekała na odpowiedź.
- Pokażę ci twój pokój. Jesteśmy w skrzydle dziewcząt, więc to zaraz nad nami. - Zdjęła torbę z jej ramienia i zarzuciła na swoje, a potem chwyciła dziewczynę pod ramię. Han widział, że Cat ma ochotę się wyrwać.
Annamaya ruszyła po schodach, holując ze sobą osłupiałą Cat. Han i Tancerz pozostali na parterze, lecz Annamaya odwróciła się w ich stronę i zaprosiła gestem:
- Chodźcie zobaczyć, gdzie Caterina będzie mieszkać.
Chłopcy szli za nimi po szerokich schodach na galerię okalającą tylną część budynku.
- To jest jak pałac - szepnął Han do Tancerza. Właściwie nigdy nie był w pałacu, ale domyślał się, że tak by wyglądał. Marmurowe posadzki, rzeźbione balustrady, wysokie sufity i lśniące kryształowe kinkiety na ścianach, palące się bez przerwy. Jak w Świątyni Południomostu, tylko wszystko większe i wytworniejsze. Dużo większe i dużo wytworniejsze. A jednak, mimo zimnych powierzchni i dużych otwartych przestrzeni, to miejsce nie onieśmielało.
Skręcili za róg w ciemny korytarz i szli między dwoma rzędami drzwi. Annamaya otworzyła jedne po prawej.
Pokój był większy niż te przydzielone Hanowi i Tancerzowi, a mimo to przytulny. Ściany były niebieskie, duże łóżko miało baldachim z pasiastej tkaniny. We wnęce okiennej znajdowały się stojaki na instrumenty, biurko i toaletka. Przy ścianie po lewej stała duża biblioteczka. Na wprost wejścia były otwarte wysokie drzwi na balkon, z którego rozpościerał się widok na ogrody i rzekę. Przez nie wpadał łagodny powiew wiatru niosącego woń deszczu i kwiatów. Dzięki tym drzwiom w pogodne dni mieli w pokoju światło słoneczne.
Han sądził, że jego pokój jest luksusem. Jednak tamten „luksus” nie umywał się do tego.
Cat stała w drzwiach, milcząc. Wtem odwróciła się, by spojrzeć na Annamayę.
- To jakiś żart? - zapytała. - Tak się natrząsacie z hołoty? To nie jest śmieszne, to podłe.
Annamaya patrzyła na nią skonsternowana.
- Nie podoba ci się? Wiem, że jest mały, i umywalnie są w korytarzu, ale… no, jak dla mnie, ten widok na ogród rekompensuje…
Han podszedł do drzwi balkonowych i wyjrzał do ogrodu. Odwrócił się, by spojrzeć na Annamayę.
- Mówisz poważnie, tak? To jest jej pokój? Bez żartów?
Annamaya, zrozpaczona, kiwała głową…
- Możesz na razie tu zostać, żeby przynajmniej się odświeżyć. Zapytam dozorczynię i zobaczę, co jeszcze jest dostępne.
- Co muszę zrobić w zamian za ten pokój? - zapytała Cat, ściągając brwi. - Kto jeszcze tu mieszka?
- Tylko ty - powiedziała Annamaya, zaskoczona. Rozbieganym wzrokiem szukała podpowiedzi na twarzach Hana i Tancerza. - My… nam nie wolno z nikim mieszkać. Chyba wiesz.
Zaczęła biegać po pokoju i demonstrować wszystko niczym handlarz na targu, a Cat stała, przygryzając wargę w milczeniu.
- Gdybyś potrzebowała pościeli, to na korytarzu jest szafa. A jeśli będziesz chciała się wykąpać, idź do dozorczyni, a ona…
Cat podniosła rękę, żeby zatrzymać ten potok słów.
- W porządku - wychrypiała. - Pokój jest dobry. Bardzo dobry. Podoba mi się. Dziękuję.
Annamaya przechyliła głowę i przyglądała jej się z niedowierzaniem. Z obawą, że Cat tylko stara się być taka uprzejma.
- Dobrze. Skoro jesteś pewna. Rozkłady zajęć dla pierwszego roku są wywieszone w sali wspólnej. Przyjdę po ciebie rano i zaprowadzę cię do mistrzyni Johanny. Powiedzieć wam, jak iść do refektarza, czy…?
- Dzisiaj idziemy na Mostową - odparł Han.
*
Gdy szli przez trawiasty dziedziniec w stronę mostu, Cat wciąż nie mogła dojść do siebie.
- I jak tam? W porządku? - zapytał Han. - Ta Annamaya wydaje się… miła.
- Czemu umieścili mnie w pałacu? - Westchnęła. Przecież w tym miejscu nie zmrużę oka. Będę się bała, że zabrudzę pościel.
- Na pewno niejedno już tu widzieli - stwierdzi! Tancerz. - Przyzwyczaisz się.
- Co ten Jemson mógł im o mnie nagadać? - jęczała Cat. - Nie chcę teraz musieć dorównywać jego wybujałym opowieściom.
- Znając Jemsona, sądzę, że mówił prawdę - powiedział Han. - Nie wrobiłby cię.
- To marzyciel - mruknęła Cat. - Wszystkich uważa za lepszych, niż są.
- Owszem, jest marzycielem - przyznał Han - ale powiedziałby ci, że trzeba mieć marzenia.
Tawerna Pod Koroną, polecona przez Blevinsa, znajdowała się na początku mostu. Wyglądała na dość popularne miejsce - sala była zatłoczona, a z kuchni dochodziły cudowne zapachy. Klientelę stanowili głównie studenci Mystwerku. Han zauważył kilka czerwonych szat zwisających z krzeseł.
Poprosili o stolik w rogu.
- Ja stawiam - oznajmił Han, pamiętając, że ma szczególny powód do świętowania.
- Stawiasz? - Tancerz przechylił głowę na bok. - A to czemu?
- Mój dzień imienia - odparł Han. - Kończę siedemnaście lat.
- Ojej, racja. Jest wrzesień. Zapomniałem - przyznał Tancerz i uśmiechnął się. - Wszystkiego najlepszego, Samotny Łowco - powiedział i mocno uścisnął przyjacielowi dłoń.
Han nie chciał, by i tym razem jego święto przeszło niezauważone. Szesnastego święta imienia, ostatniego spędzonego z mamą i Mari, w ogóle nie obchodził. Nie było pieniędzy na tradycyjne przyjęcie. Od tej pory zaglądał śmierci w oczy niezliczoną liczbę razy.
Spojrzał na Cat i pomyślał o nieżyjących Południarzach i Łachmaniarzach. Na ulicy byłby już starcem. Większość uliczników nie dożywała siedemnastu lat.
- Od dzisiaj obchodzimy wszystkie nasze święta imienia - ogłosił. - Kiedy jest twoje? - zapytał Cat.
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Nie wiem nawet, ile mam lat, więc nie pytaj.
- No to wybierz sobie jakiś dzień. Może po przesileniu. Przyda się wtedy przyjęcie.
Zamówili po misce zupy fasolowej i wielkie kufle cydru. Zupa była pyszna, z kawałkami mięsa w zawiesistym wywarze cebulowym. Cat i Tancerz wiele razy wznosili toasty, po których z hukiem odstawiali kufle dla większego efektu. Z każdą kolejką toasty stawały się bardziej żartobliwe i wyszukane.
- Za Hana Śmierciożercę Alistera, Postrach Siedmiu Królestw! - zawołał Tancerz.
Han uniósł kufel, lecz nie mógł się oprzeć pokusie rozejrzenia się po sali, by zobaczyć, kto mógł to usłyszeć. Wyglądało na to, że nikt nie zwracał uwagi na ich maleńką grupkę.
Większość gości nie była starsza od Hana, lecz na ogół wyglądali na szlachetnie urodzonych, w pięknie skrojonych pelerynach, butach z delikatnej skóry i futrach, które nie pasowały do pogody.
Bogaci obchodzą się z pieniędzmi inaczej niż biedni. Korzystają z nich nierozważnie, wydają, jak gdyby pochodziły z niewyczerpanego źródła. Karczmarka ledwie nadążała z roznoszeniem kufli piwa.
Han spojrzał na Cat, która obserwowała to wszystko sponad krawędzi swojego kufla. Sprawny kieszonkowiec miałby tu do poużywania.
Jednakże dla Cat była to niepowtarzalna okazja do zmiany swego życia. Han wiedział z doświadczenia, jak trudno jest wycofać się z gry. Kiedy on zerwał z życiem rzezimieszka, jego wrogowie zaczęli mu grozić. Albo nie wierzyli, że się zmienił, albo chcieli skorzystać z takiej okazji. Przyjaciele namawiali go do powrotu, bo czuli się niepewnie pozostawieni sami sobie.
Wkrótce zjawili się ci, którzy zjedli kolację w refektarzu i mieli ochotę na coś mocniejszego. Deszcz przegnał ich z tarasu, więc tłoczyli się przy drzwiach i przy barze. Po chwili zaczęło brakować stolików. Nowo przybyli opierali się o ściany, żonglując kuflami piwa i talerzami z pieczonym lub duszonym mięsem.
Han zamówił następną kolejkę cydru i ciasto cynamonowe dla wszystkich.
W karczmach czuł się swobodnie - były jego drugim domem, gdy dorastał, schronieniem, do którego mógł uciec, gdy w rodzinnym domu było nędznie i zimno. W takich miejscach zawsze coś się działo: dziani jegomoście i szykowni chłoptasie, rzezimieszki i panny do towarzystwa zapewniali, że interes się kręcił.
Jeżeli Han chce odnieść tutaj sukces, musi sobie wyrobić nowe nawyki. Musi się nauczyć siedzieć do późna w bibliotece. Dlatego siedemnaste święto imienia było dla niego zarówno końcem, jak i początkiem.
Popatrzył na Cat, która nie żałowała sobie dokładek. Choć jeszcze nie opróżniła miski, nagle przestała jeść i wpatrywała się w drzwi, bawiąc się włosami w taki sposób, w jaki robiła to zawsze, gdy była wzburzona.
Powędrował spojrzeniem za jej wzrokiem. Do tawerny weszło trzech czarowników. Ich aury rozświetliły ciemną salę. Stali zwróceni plecami do Hana, strząsali deszcz ze swoich wytwornych peleryn i rozglądali się.
- I to ma być najlepsza tawerna w okolicy? - odezwał się najwyższy, wysuwając spod kaptura grzywę czarnych włosów. - No to zanosi się na długi rok.
Ten zimny, wyniosły głos coś Hanowi przypomniał. Jego dobry nastrój natychmiast prysł.
Pozostali dwaj zachichotali.
- Może jedzenie jest dobre - powiedział niższy z nadzieją. - Zdjął kaptur, odsłaniając rude włosy.
Han poczuł ciarki na plecach. Zmrużył oczy i złapał za amulet, pragnąc, by przybysze się odwrócili. Chciał zobaczyć ich twarze.
- Przynajmniej obsługa jest tu ładniejsza niż w Czterech Koniach - zauważył ten wysoki, odprowadzając pożądliwym wzrokiem karczmarkę, która z trudem przeciskała się pomiędzy gośćmi. Mówił, starannie sącząc słowa, jak ktoś, kto wie, że za dużo wypił, i umie sobie z tym radzić. - Pewnie Cztery konie nazwano tak z powodu tamtejszych barmanek.
- Nie… - odezwał się ten szczuplejszy. - Ta nazwa pochodzi od tego, co wrzucają do garnka. - Jego bełkotliwa mowa również świadczyła o tym, że miał już dobrze w czubie.
Ładna karczmarka przeszła z tacą obok nich. Wysoki czarownik chwycił ją za rękę, niemal rozlewając niesione przez nią piwo.
- Hej, ty! - powiedział. - Stolik dla trzech!
Obróciła się i obrzuciła go gniewnym wzrokiem.
- A widzicie tu gdzieś stoliki dla trzech? - mruknęła.
- No to się kogoś pozbądź - stwierdził czarownik. - Nie będziemy przecież jeść na stojąco.
- Możecie poczekać w kolejce, jak wszyscy. A teraz puść moją rękę i trzymaj swoje płonące łapska przy sobie. - Próbowała uwolnić się z jego uścisku.
Czarownik obrócił się bokiem do Hana i światło lampy padło na jego twarz. Han zobaczył znajome, mocno wyryte w pamięci rysy. Obudziły się wspomnienia.
To był Micah Bayar i jego kuzyni, bracia Manderowie: Miphis i Arkeda. To oni rozpalili ogień na świętej górze Hanalei i zapoczątkowali serię zdarzeń, które doprowadziły do śmierci Mari i mamy. Do zrujnowania całego jego dotychczasowego życia.
Micah był synem Gavana Bayara, Wielkiego Maga Fells, który prawdopodobnie wciąż polował na Hana. Micah był też bratem Fiony Bayar, która ścigała Hana i Tancerza po przekroczeniu granicy Delphi. Han położył dłoń na amulecie, objął kunsztownie rzeźbiony kamień. Klejnot zasyczał w zetknięciu z wilgotną ręką.
- Puszczę cię, jak znajdziesz dla nas stolik - powiedział Micah, przyciągając do siebie dziewczynę. Taca wypadła jej z rąk, piwo rozprysnęło się na wysokość talii, kufle potoczyły się po posadzce.
Han poczuł przypływ magii, w głowie mu zaszumiało. Otrząsnął się, a następnie zerwał się na równe nogi tak gwałtownie, że przewrócił swoje krzesło.
- Samotny Łowco! - zawołał Tancerz niskim, niespokojnym głosem, lecz Han puścił to mimo uszu. Szedł przed siebie, a tłum rozstępował się przed nim. Wreszcie stanął na wprost Micaha i karczmarki.
- Puść dziewczynę, Bayar - powiedział.
Mętne czarne oczy Bayara prześlizgnęły się po nim bez zainteresowania, a po chwili zatrzymały się i rozszerzyły. Na jego twarzy pojawiło się zdumienie. Spojrzał na nóż, który Han ściskał w prawej dłoni. I z powrotem na Hana.
- Alister - szepnął. - Ale… to niemożliwe. Nie możesz… nie jesteś…
- Bayar - powiedział Han. Nie uśmiechał się. Rozsadzała go wściekłość, krążąca w trzewiach jak brandy. Mógłby uciszyć Bayara tu i teraz. To nie byłoby trudne. Nikt w tym miejscu by go nie powstrzymał. Zanim zdążyliby zareagować, on byłby już daleko. Wystarczy nawiązać kontakt wzrokowy z takim niedoszłym bohaterem i powoli się oddalać, by się znaleźć na zewnątrz, a wtedy…
- Na krew Demona! Palisz mnie! Puść! - krzyknęła karczmarka, wyrywając rękę z uścisku Micaha. Z trudem hamowała łzy, wpatrując się w czerwony ślad dłoni na swoim ramieniu.
- Prze… przepraszam - wybąkał Micah. - To przez przypadek. Nie chciałem…
- Zamknij się - odezwał się Han. - Ona nie chce tego słuchać. Wy, Bayarowie, lubicie prześladować tych, którzy nie mogą się bronić. Jak karczmarki, łachmaniarze i lytling.
Jego słowa poniosły się głośnym echem w ciszy, która nagle zapadła, i z twarzy Micaha zniknął wyraz skruchy. Jego kuzyni stanęli po jego obu stronach, lecz o krok z tyłu.
Nie rzucą się za nim w ogień, pomyślał Han. Na ulicy Micah Bayar nie przetrwałby długo.
Tłum się poruszył, gdy barmanka odwróciła się i uciekła w stronę drzwi.
- Nie wiem, o co ci chodzi - oznajmił Micah. Popatrzył za wychodzącą dziewczyną i na powrót zajął się Hanem. - Nie chciałem jej skrzywdzić.
- Może spróbujesz ze mną? - Han wymachiwał nożem przed oczami Micaha. Stary numer nożowników. Drugą ręką wciąż ściskał amulet. Wokół nich zrobiło się niemal pusto.
- Samotny Łowco - odezwał się Tancerz za jego plecami. Mówił łagodnie i spokojnie, żeby go nie wystraszyć. - Pamiętaj, po co tu jesteśmy. On nie jest tego wart.
Han zwolnił uścisk na amulecie, lecz wciąż groził przeciwnikowi nożem.
- Przyjechałeś tu za mną? - zapytał Micah. - Bo jeśli tak, to ostrzegam cię, że…
- Chodzę tu do szkoły, tak samo jak ty - odpowiedział Han.
Micah był zdezorientowany, a wypite trunki jeszcze spowalniały jego myślenie.
- Ty? A czy ty w ogóle umiesz pisać i czytać? Chyba aż tak nie obniżyli tu poziomu
- No nie wiem. Skoro ciebie tu przyjęli… - odparł Han.
Szyderczy uśmiech na twarzy Micaha ustąpił złości.
- Jesteś złodziejem! - warknął, a w jego czarnych oczach pojawiły się błyski. - Złodziejem i mordercą! Szukamy cię we wszystkich Siedmiu Królestwach! - Jego wzrok padł na amulet Hana. - Ten amulet należy do mojej rodziny, a ty mi go ukradłeś. Teraz go oddaj.
Micah wyciągnął rękę, by sięgnąć amuletu. Han nawet nie próbował go powstrzymać. Gdy dłoń Micaha dotknęła klejnotu, wystrzelił z niego płomień, i czarownik cofnął rękę, klnąc pod nosem. Natychmiast włożył poparzone palce do ust. Próbował jeszcze dwukrotnie i za każdym razem wężowy amulet nie pozwalał się dotknąć.
W tłumie rozległy się nerwowe chichoty.
- Ale… jak to…? - Micah wpatrywał się w amulet, wyglądał na zawiedzionego.
- I kto tu jest złodziejem, Bayar? - powiedział Han, obejmując amulet. - Do kogo on naprawdę należy? Jak daleko w przeszłość mamy się cofnąć? Przy tobie ja jestem zwykłym kombinatorem. Ty pochodzisz z całego rodu złodziei i morderców.
W dłoni trzymającej nóż poczuł falę ognia i zacisnął usta, żeby powstrzymać zaklęcie, które usilnie chciało się wydostać. Sam nie wiedział, co to może być.
- Nie jesteś czarownikiem - powiedział Micah, nie spuszczając wzroku z amuletu. - Jak możesz go w ogóle dotykać? Co z nim zrobiłeś?
- Pewien jesteś? - szepnął Han. - Jesteś pewien, że nie jestem czarownikiem? - Oderwał dłoń od amuletu i wyciągnął obie ręce w kierunku Micaha. Pod jego skórą zgromadziła się moc, która przeświecała przez palce, oświetlając zdumioną twarz Bayara.
- Kiedy ty zostałeś czarownikiem? - jęknął Arkeda, jakby Hanowi udało się w jakiś sposób przekonać kogoś, by go przyjęto do elitarnego klubu.
Micah cofnął się i sięgnął za kołnierz, do swojego amuletu, drugą rękę wyciągając w kierunku Hana.
Nie chcąc wystawiać amuletu Waterlowa na próbę, Han chwycił Micaha z przodu za pelerynę i przyciągnął do siebie. Ostrze noża spoczęło na szyi Bayara.
- Puść amulet, bo poderżnę ci gardło - mruknął Han.
Micah zrezygnowany opuścił ręce. Gdy wpatrywał się w ostrze, jego oczy wyglądały, jakby za chwilę miały wyskoczyć.
- Samotny Łowco! - powtórzył Tancerz. - Nie!
- Lepiej się poducz - powiedział Han. Ich twarze dzieliły zaledwie centymetry. - Ja też jestem w Mystwerku. Ucz się i to szybko, jeśli chcesz mi dorównać.
Mówiąc to, wiedział, że stawianie takiego wyzwania Micahowi Bayarowi jest chyba najgłupszym pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy w całym tym niepomyślnym roku.
Mógł jednak zrobić tylko to albo poderżnąć mu gardło w obecności tuzinów świadków. Złość już mu przeszła. Przeżył siedemnaście lat na ulicy nie dlatego, że kierował się głupotą.
Frontowe drzwi otworzyły się na oścież i wmaszerowała karczmarka w towarzystwie czterech strażników z gwardii rektorskiej w szarych mundurach.
- To oni, Max - powiedziała i wskazała na Hana i Micaha. - Ci dwaj.
Han odstąpił od Micaha i wsunął nóż do rękawa. Obaj z Micahem włożyli ręce do kieszeni i stali spokojnie jak prawdziwe niewiniątka.
Max wyjął mały notes w skórzanej oprawie.
- Ktoś jeszcze ucierpiał? - zapytał i oblizał końcówkę ołówka, rozglądając się po sali.
Nikt się nie odezwał.
Inni niż niebiescy, pomyślał Han. Uzbrojeni w notes zamiast pałki.
Max dojrzał jakiegoś studenta z głową na stoliku pośrodku sali.
- Hund! Co tu widziałeś?!
Hund wzruszył ramionami.
- Nic takiego. Żadnej bójki… - Spojrzał nerwowo na karczmarkę, a potem odwrócił wzrok. - To nie znaczy, że Rutha kłamie. Tylko ja nic nie widziałem. Chyba zasnąłem. - Ziewnął szeroko i z powrotem położył głowę na blacie.
Max zajął się Hanem i Micahem.
- Nazwiska? - zapytał.
- To chyba niekonieczne? - powiedział Han. - Nic takiego się nie stało. Tylko trochę hałasu i wymachiwania rękami.
- Ty tak twierdzisz - burknął Max. - Rutha, który cię poparzył?
- Ten czarnowłosy. Ten z jasnymi włosami przyszedł mi na pomoc.
Han przerzucił wzrok z Maksa na Ruthę. Nie mógł w to uwierzyć. Pierwszy raz to nie jego o coś oskarżano.
Max spojrzał groźnie na Micaha.
- Nazwisko? - Gdy ten nie odpowiadał, strażnik dodał: - Jeśli nie podasz nazwiska, zatrzymamy cię na noc w areszcie rektorskim.
- Micah Bayar - oświadczył Bayar przez zaciśnięte zęby.
- Gdzie mieszkasz? - ciągnął Max.
Micah uniósł wzrok ku sufitowi. Albo nie chciał powiedzieć, albo wyrażał w ten sposób swoje zdanie na temat warunków mieszkaniowych.
- W Hampton Hall.
Han i Tancerz wymienili spojrzenia. Bayar mieszkał w tej samej bursie, co oni - najgorszej w ich szkole. Widocznie również się spóźnił. Co go zatrzymało?
- Pierwszy rok? - zapytał Max.
- Tak - odparł Micah. - W Mystwerku. Właśnie dziś rano przyjechałem z Fells. Jeśli notujecie nazwiska, to powinniście wiedzieć, że mój ojciec jest…
- To ty powinieneś wiedzieć, że tutaj, w Ford, nie tolerujemy bójek - przerwał mu Max. - Nieważne, kim jest twój ojciec. Nowicjusze tego nie wiedzą, ale szybko się uczą albo stąd znikają. Będziesz musiał się nauczyć panować nad emocjami i trzymać ręce przy sobie.
Max jak doświadczony gracz zamilkł na chwilę i przesunął wzrokiem po słuchaczach, a potem wrócił do Micaha.
- Napaść magiczna to osobna sprawa. Użyjesz amuletu do ataku na kogoś, i nie ma żadnego przesłuchania. Od razu wylatujesz. Zrozumiano?
Han z trudem przełknął ślinę, zadowolony, że oparł się pokusie. Max najwyraźniej nie pierwszy raz wygłaszał tę przemowę, żeby ukrócić temperamenty błękitnokrwistych, którym w rodzinnych domach niemal wszystko uchodziło płazem.
- To nie ja powinienem odpowiadać na te pytania. To on jest złodziejem! - powiedział Micah, wskazując na Hana. - Ukradł mi amulet.
- Już? - Max przerzucił kartkę w notesie. - Kiedy się to stało? Zdaje się, że mówiłeś, że dopiero co przyjechałeś?
- To było jeszcze w domu - oświadczył Micah. - Moi kuzyni wszystko widzieli.
Bracia Manderowie zgodnie kiwali głowami jak marionetki poruszane tymi samymi sznurkami.
- Ja też tam byłem - oznajmił Tancerz, wysuwając się z cienia, by stanąć po prawej stronie Hana. - I pamiętam co innego.
Bayarowi niemal odjęło mowę na widok Tancerza.
- Ty? A co ty tu robisz?
- To samo, co wszyscy. Mam zamiar się uczyć - oświadczył Tancerz. Puścił amulet i teraz on także połyskiwał mocą.
- Ale jesteś… z klanu - powiedział Bayar, oblizując wargi. Wyglądało na to, że obecność Tancerza poruszyła go bardziej niż widok Hana. - Nie jesteś… - urwał. Prawdopodobnie miał zamiar powiedzieć „Nie jesteś obdarzony mocą”, ale miał przed sobą niepodważalny dowód. - Ależ… to niemożliwe - dorzucił z obrzydzeniem. - Obcowanie cielesne miedzianolicych z czarownikami jest niedozwolone.
- Wiele wiesz, jak na kogoś, kto dopiero co tutaj przybył, Micahu Bayarze - powiedział Max, zamykając notes. - Nasza jurysdykcja nie sięga poza Ford. Nie obchodzi mnie, co się działo u was w domu. Tutaj to nie ma znaczenia.
Micah już się pozbierał. Niezależnie od wszystkiego innego, trzeba przyznać, że szybko się uczył.
Zwrócił się do Ruthy, karczmarki, która stała z boku.
- Przepraszam za to skaleczenie i moje nieuprzejme zachowanie - powiedział, skłaniając głowę. - To było niewybaczalne. Proszę, idź do uzdrowiciela i przyślij mi rachunek do Hampton Hall.
Ruth skinęła głową i pociągnęła nosem.
- Od tej pory po prostu się pilnuj.
- Będę na pewno - odparł Micah i odwrócił się do Maksa: - Przepraszam za ten incydent. Nie będzie już ze mną więcej kłopotów.
- To dobrze - powiedział Max. Wyglądał na udobruchanego. - Lepiej, żeby tak było. A teraz wy dwaj podajcie sobie ręce i zakończymy sprawę.
Han spojrzał Micahowi Bayarowi w oczy i uśmiechnął się wyzywająco. Wyciągnął rękę. Po krótkim wahaniu Micah ją uścisnął. Przepływ mocy między nimi był jak magiczny pojedynek, zakończony remisem.
Micah nachylił się do Hana i powiedział:
- Miej się na baczności, Alister. Teraz wiem, gdzie cię szukać, i mam mnóstwo czasu.
Puścił dłoń Hana i cofnął się o krok. Nasunął pelerynę na ramiona i spiął ją przy szyi ozdobną spinką. Jego wzrok prześlizgnął się po Tancerzu i zatrzymał na Cat, skulonej przy stoliku w rogu. Uśmiechnął się powoli i ukłonił szyderczo. Cat skuliła się ze zbolałą miną.
Han nagle zdał sobie sprawę, że podczas całego tego zajścia Cat milczała, co w jej przypadku było niezwykło Czyżby po tym, co stało się Łachmaniarzom, bała się czarowników?
Wciąż uśmiechając się do własnych myśli. Micah skinął głową przed Hanem.
- Życzę powodzenia. Alister - powiedział i machnął ręką na Manderów. którzy wraz z nim opuścili tawernę.
Amon wracał z ostatnich zajęć. W sali wspólnej dormitorium czekała na niego Raisa. Na stole przed nią leżały mapy Siedmiu Królestw. Miała napisać referat o tym, jak ukształtowanie terenu wpływało na wielkie bitwy w dziejach, lecz nie mogła się skupić. W zasadzie na razie napisała tylko tytuł: Wpływ położenia geograficznego na wielkie bitwy w historii.
Wciąż padało. Amon zdjął mokrą pelerynę; wyglądał na wykończonego. Pięć dni w tygodniu wstawał na patrol o szóstej trzydzieści, a ostatnie ćwiczenia z broni nowoczesnej ciągnęły się do dziesiątej wieczorem.
- Na krew Hanalei - mruknął, odwieszając pelerynę. - Trzeba naprawdę mieć talent, żeby tak przynudzać na zajęciach o broni. - Ziewnął szeroko. - Myślisz, że można zapamiętać to, co się słyszy przez sen? - Zajrzał do czajnika, żeby sprawdzić, ile w nim wody, i postawił go na ogniu.
- On żyje. - Raisa niemal natychmiast zaatakowała go tą wiadomością. - Widziałam go. Bransoleciarza.
- Co? - Amon opadł na krzesło i zdjął buty. Obejrzał swoje stopy, zmarszczył nos i zaczął ściągać skarpetki.
- Bransoleciarz Alister - powtórzyła Raisa. - Jest tutaj.
- Co ty wygadujesz?
- Szłam przez dziedziniec w pobliżu stajni i omal mnie nie rozjechał.
Skarpety upadły na podłogę.
- Co Alister robiłby w Oden’s Ford? To nie ma sensu. - Amon, z rękami na kolanach, pochylił się naprzód. Jego twarz zdradzała, że przez głowę przetacza mu się mnóstwo myśli naraz. - Rozmawiałaś z nim? Rozpoznał cię?
Pokręciła głową.
- Nie. Jak tylko go zobaczyłam, uciekłam.
- Uciekłaś? - Amon uniósł brew. - Nie pomyślałaś, że to wzbudzi podejrzenia?
- No… tak - zaczynało ją to irytować. - …Ale nie wiedziałam, co robić. Nie spodziewałam się go tu spotkać. To ty mi powiedziałeś, że nie żyje.
- Powinien nie żyć - stwierdził Amon takim tonem, jakby Bransoleciarz wykręcił im paskudny numer. Przygryzł dolną wargę. - Jesteś pewna, że to był on?
- Ja wiem, że to był on - powiedziała urażonym tonem.
Woda w czajniku zabulgotała. Amon wstał i boso podszedł do paleniska.
- Chcesz herbaty? - zapytał, wsypując liście do filiżanki i zalewając je.
- To był Bransoleciarz Alister - powtórzyła Raisa, zbywając jego pytanie. Amon mimo to zalał jej herbatę i postawił przed nią kubek.
Wyglądał już na spokojniejszego. Raisa wiedziała, że przekonuje sam siebie, iż musiała się pomylić. - Cały dzień pada - powiedział, siadając. - Domyślam się więc, że był w pelerynie i kapturze.
No tak, pomyślała Raisa, nie chcąc przyznać tego na głos. Ale wiem, co widziałam. Jego jasne włosy aż się prosiły o strzyżenie, a niebieskie oczy w tej jego atrakcyjnej twarzy błyszczały tak samo jasno, jak kiedyś.
Kiedy widziała go ostatnio, był pokiereszowany i posiniaczony, miał złamaną przez gwardzistów rękę. Teraz na jego twarzy były inne ślady - bólu, straty, zdrady… I zmęczenia.
- Łatwo się pomylić, gdy ktoś jest tak opatulony - upierał się Amon.
Raisa rozcierała czoło, starając się przypomnieć sobie szczegóły. Chłopak, którego widziała przy stajniach, jechał na górskim kucu i był w drogim kupieckim stroju: filcowej pelerynie i skórzanych butach klanowego wyrobu.
To nie miało sensu. Alister żył na ulicy. Gdzie nauczyłby się jeździć konno? Skąd wziąłby konia? I skąd ten kupiecki strój?
Jej pewność zaczęła się kruszyć. Czyżby tak bardzo chciała widzieć Alistera żywym, że aż przywołała jego ducha? Czy to możliwe, że podobieństwo tego nieznajomego do Bransoleciarza wywołało go z pamięci?
- Nawet jeśli faktycznie żyje, to co by tutaj robił? - argumentował Amon. Jego słowa jedno po drugim, kap, kap, kap, sączyły się, drążąc szczeliny w jej nadziei.
- Nie wiem - przyznała, nie chcąc całkowicie ustąpić. - Może też przyjechał do szkoły. A może się tu ukrywa, dopóki sprawy w Fells nie ucichną. Jak ja.
- On nie jest taki jak ty, Rai. To złodziej i zabójca, a ty…
- Masz rację, oczywiście. Nikt nie jest taki jak ja - powiedziała, obejmując kolana rękoma. Czuła litość wobec samej siebie.
Amon poczochrał wilgotne włosy palcami, tak że sterczały mu na wszystkie strony.
- Czemu mam wrażenie, że chciałabyś, żeby to był on?
- Hmmm… Mam nadzieję, że żyje - przyznała. Odkąd usłyszała, że Alister został zamordowany, dręczyło ją poczucie winy i dziwnej pustki. Zawiodła go, tak jak królowa zawiodła wszystkich mieszkańców Łachmantargu i Południomostu.
- Jeśli już chcesz mieć nadzieję, to lepiej niech to będzie nadzieja, że on żyje sobie szczęśliwie gdzieś daleko stąd - stwierdził Amon. - W końcu ktoś cię rozpozna, ale chciałbym, żeby stało się to jak najpóźniej. - Wyjął z torby plik papierów i położył na stole w rogu, gdzie było trochę wolnego miejsca.
- Alister nie wie, kim jestem - zauważyła Raisa. Dmuchnęła na swoją herbatę i wypiła mały łyk. - A więc nie może mnie wydać.
Amon obracał pióro między palcami.
- Dobrze, zajmę się tym - zgodził się. - Sprawdzę, czy ktoś o tym nazwisku jest na liście studentów w Wien House albo Isenwerku. Jeżeli przybył tu do szkoły, to najprawdopodobniej chce zostać żołnierzem albo inżynierem. - Pochylił się nad papierami i zaczął robić notatki. - Chyba że poszedł do Szkoły Świątynnej. Orator Jemson wydawał się nim zachwycony.
Amon Byrne oczywiście sobie kpił.
Raisa przyglądała mu się przez chwilę, aż wreszcie z rezygnacją oparła się na krześle.
Masz rację. Chyba się pomyliłam.
Amon pracował, więc Raisa wróciła do własnego zadania. Wyciskała każde zdanie niczym farbę z tubki - z wielkim wysiłkiem i małym entuzjazmem.
Starała się ignorować ten tępy ból w sercu, który mógł być oznaką rozczarowania.
Han potarł dłońmi oczy i odłożył księgę zaklęć. Dobrze sobie radził z czytaniem - w szkole Świątyni Południomostu był najlepszy w klasie - ale zupełnie nie znał używanego tu słownictwa. Nie polepszało sprawy to, że wstał przed wschodem słońca, po nieprzespanej nocy, pełen obaw. To dopiero pierwszy dzień zajęć, a on już padał ze zmęczenia.
Z amuletem w ręku chodził po pokoju i próbował rzucić zaklęcie. Okrążył izdebkę dwa razy, zatrzymał się na środku i rozejrzał.
Nic. Ścian nie zwęglił podmuch płomieni (i dobrze). Drzwi ani okien nie osnuła migocąca sieć ochronna (chyba niedobrze). W książce napisano, że to zaklęcie ochronne, przeciwko tym, którzy chcieliby go skrzywdzić. Jak ma rozpoznać, czy działa, jeżeli nie ma na kim go wypróbować?
Jego wróg mieszkał dwa piętra niżej. I Han nie wiedział, co z tym zrobić.
Wysłuchał cierpliwie kazania Tancerza poprzedniego wieczoru, kiedy chciał wyjść z tawerny za Micahem.
- Zostaw go! - Tancerz zagrodził mu drogę. - Nie wiesz, jak jest uzbrojony ani co wie. Nie zaczynaj walki, jeśli nie jesteś pewien, że wygrasz.
- Ta walka już się zaczęła - odpowiedział Han. - Zaczęła się na Hanalei. - A gdy zginęły mama i Mari, zaczęła się wojna, dodał w duchu.
- On ma amulet i pewnie w przeciwieństwie do nas umie go używać - zauważył Tancerz.
- Słyszałeś, co powiedział - upierał się Han. - Nie da mi spokoju. Lepiej będzie, jak ja dorwę go pierwszy. - To było prawo ulicy: zabić albo zostać zabitym. - Zginie, zanim wychrypi zaklęcie.
Tancerz położył przyjacielowi dłoń na ramieniu.
- A jak myślisz, kogo będą od razu podejrzewać? Jeśli chciałeś go zabić, to nie trzeba było z nim zadzierać na oczach wszystkich.
Han zmarszczył brwi, ale nie dyskutował. Wiedział, że Tancerz ma rację.
- Jeśli zaczniesz go prześladować, będę musiał stanąć po twojej stronie i obu nas relegują - powiedział Tancerz.
- Nie. Nie prosiłem cię, żebyś cokolwiek… - Han kręcił głową.
- Teraz wie o tobie mniej niż ty o nim - przerwał mu Tancerz, czując, że jego słowa padają na podatny grunt. - Zaskoczyłeś go. Nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Zanim coś zrobi, poczeka, aż zdobędzie więcej informacji. Możesz wykorzystać ten czas.
Ale Micah też nie będzie go trwonił, pomyślał Han. Czy on, Han Alister, zdoła wytrzymać to napięcie?
Wolałby odbyć z Micahem pogawędkę w ciemnym zaułku i załatwić sprawę raz na zawsze.
W jego myśli wdarł się głos Tancerza.
- Wracam ze śniadania! - zawołał od drzwi. - Coś ci przyniosłem.
Han podniósł wzrok w odpowiednim momencie, by złapać rzucone przez Tancerza zawiniątko w serwetce. Pociągnął za róg i zobaczył chleb z serem i szynką.
- Dziękuję - powiedział, wgryzając się w kanapkę.
- Widziałem w refektarzu Cat - powiedział Tancerz.
- I jak? - zapytał Han z nadzieją, że po przespanej nocy poprawił jej się humor.
- Nadal wyglądała na wściekłą. Była z nią ta Annamaya. Zaprowadzi ją na zajęcia i pomoże zgromadzić książki.
Po wyjściu z tawerny poprzedniego wieczoru odprowadzili Cat do Szkoły Świątynnej. Wydawało się, że opuścił ją już buntowniczy nastrój. To Hana niepokoiło, bo jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie. Zostawili ją w drzwiach - stała, obejmując się ramionami, jakby chciała zwinąć się w kulkę albo zniknąć.
Han niechętnie ją opuszczał, lecz poznał już teren na tyle, by wiedzieć, że w murach akademii nie da się prowadzić działań przestępczych. Gwardziści rektorscy stali wszędzie, miejsca wspólne jasno oświetlano, nie było też spelunek, w których można by się ukryć. Zresztą, to by było jak próba usunięcia żebraków z terenu podzamcza.
Cat sama musiała sprawić, by ta sytuacja przynosiła jej korzyści.
Zabrzmiały dzwony na wieży Mystwerku. Czas się zbierać. Han włożył książkę do torby. Jeszcze raz sprawdził, co z sobą zabiera. W torbie były księgi zaklęć od Eleny, gruba księga zaklęć autorstwa kogoś o nazwisku Kinley, którą dostał od Blevinsa, plik czystego papieru i piórnik. W Południomoście nigdy nie nosił do szkoły książek, bo ich nie miał. Tak jak nie miał ołówków i atramentu. Jemson udostępniał im takie rzeczy na miejscu.
W Południomoście nikomu oprócz Jemsona nie zależało na tym, żeby Han przychodził do szkoły. Mógł robić to, na co miał ochotę. Inni uczniowie też byli dziećmi ulicy. Wszyscy w szkole mówili tym samym slangiem, którym mówiła ulica.
Tutaj było inaczej. Pozostali studenci wywodzili się z rodzin błękitnokrwistych czarowników. Od dzieciństwa mieli do czynienia z czarami. Ich nauka zaczęła się, zanim jeszcze wzięli amulety do rąk i nim zajrzeli do ksiąg z zaklęciami.
- Spóźnimy się! - Głos Tancerza wdarł się w niewesołe myśli Hana. Tancerz miał na sobie szkolną szatę i torbę przewieszoną przez ramię.
- Już idę. - Han przełożył czerwoną sukmanę przez głowę, wsunął ręce w rękawy i naciągnął całość na ubranie. Podobało mu się takie odzienie, bo dzięki temu czuł się w szkole mniej obco.
Zeszli po schodach. Han przytrzymywał skraj sukmany, żeby się w nią nie zaplątać. Trzeba będzie do tego przywyknąć.
Ranek był rześki. Wciąż było wyjątkowo ciepło, lecz nie tak wilgotno jak poprzedniego dnia. Światło słońca padało skośnie na trawniki i lśniło na zroszonych źdźbłach trawy. Zaspani studenci w różnokolorowych szatach zaludniali ścieżki. Han po drodze kończył jeść kanapkę.
Sala wykładowa znajdowała się na pierwszym piętrze Mystwerk Hall. Jej okna wychodziły na rzekę Tamron. Podwyższone podium otoczone było z trzech stron wznoszącymi się rzędami siedzeń. Gdy Han i Tancerz weszli, studenci sadowili się na miejscach, wyjmowali z toreb książki i papiery. Było ich piętnaścioro, wszyscy w jednakowych szatach, niczym cukierki w takim samym opakowaniu.
Han zatrzymał się w drzwiach i omiótł salę wzrokiem. Dostrzegł Bayara i Manderów w tylnym rzędzie po lewej.
Micah siedział rozciągnięty na krześle, z dłońmi na stoliku, z uniesioną głową i wzrokiem wbitym w Hana. Jego amulet w kształcie sokoła dumnie spoczywał na piersiach.
No cóż, pomyślał Han, przynajmniej wszyscy są tutaj, a nie plądrują mi pokoju w poszukiwaniu amuletu.
Gdyby nawet szukali, i tak by nic nie znaleźli. Han, jak każdy złodziej, nie zostawiał pieniędzy w pokoju, tylko nosił sakiewkę przy sobie. Amulet zaś zwisał z jego szyi, a książki były w torbie.
Uśmiechnął się, skinął głową i pomachał do Micaha. Brakowało tylko tego, żeby posłał mu pocałunek. Znalazł sobie miejsce po prawej stronie, w drugim rzędzie, skąd mógł obserwować Bayara. Tancerz usiadł obok.
W całej akademii najwięcej było studentów z nizin. W tej sali zaś, o ile Han zdołał się zorientować, przeważali mieszkańcy Północy. Trzech miotaczy zaklęć miało oliwkową cerę, pochodzili prawdopodobnie z Bruinswallow lub Wysp Południowych. Dwaj byli bardzo bladzi, z niemal białymi włosami - ci mogli być z Wysp Północnych, skąd wywodzili się czarownicy. Część miała we włosach czerwone kosmyki.
Nie było, oczywiście, nikogo z Ardenu. I nikt, prócz Tancerza, nie miał w sobie krwi klanu.
Han dotknął własnych jasnych włosów, zapewne prezentu od Algera Waterlowa.
Tak jak Micah, pozostali studenci nosili swoje amulety na wierzchu, niczym symbole gangów. To była dla nich jedyna okazja, by się popisać. Czaromioty bardzo się różniły. Niektóre były olbrzymie, misternie zdobione, jak inkrustowane klejnotami kadzielnice w świątyni - sam kruszec, z którego zostały wykonane, był wart majątek. Inne były małe i skromne: srebro i złoto o skromnych formach, często wzorowanych na naturze. Część przedstawiała zwierzęta i rośliny - wyglądały jak żywe, świadcząc o talencie klanowych rzemieślników. Część była prawdopodobnie rodowymi klejnotami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie, dostosowywanymi przez klanowych artystów do gustów kolejnych spadkobierców.
W swoim czasie Han handlował kradzionym błyskiem, jak nazywano na ulicy takie magiczne przedmioty. Kradł je nieostrożnym sklepikarzom lub wynosił z domów. Na szczęście nigdy nie próbował zabierać czegoś takiego bezpośrednio czarownikowi. Teraz zdał sobie sprawę, że łatwiej byłoby niepostrzeżenie wyrwać takiej ofierze ząb, niż pozbawić ją amuletu.
Magiczny element amuletu nazywano żarem. Na początku Han zakładał, że im piękniejszy i cenniejszy amulet, tym więcej ma w sobie żaru i tym większą ma moc. Kiedy handlował z paserami, dowiedział się, że to nie jest reguła. Surowce użyte do wykonania amuletu miały większy związek z zamożnością czarownika niż z mocą samego czaromiota.
Han wyjął na wierzch swój wężowy amulet. Miał ponad tysiąc lat i nie wyróżniał się wśród innych pretensjonalnością, lecz był chyba najpotężniejszy w tej sali.
Tancerz wydobył amulet Samotnego Łowcy. Hanowi przemknęło przez myśl pytanie, czy ten przedmiot wykonany dla niego przez Elenę jest stały, czy tymczasowy. To musi być niepokojące - ta świadomość, że amulet kiedyś straci moc. Zaczynał rozumieć, dlaczego czarownicy byli tak niezadowoleni z tego, że klany trzymały ich w szachu.
Spojrzał na Micaha, który szeptał coś do kuzynów. Ten widok go rozdrażnił. Nie był przyzwyczajony do dzielenia terenu z wrogiem. Albo on przeganiał ciebie, albo ty jego. Ty uciszałeś jego, albo on ciebie, i życie toczyło się dalej. Dla jednego z was.
Otworzyły się boczne drzwi i do sali wjechał czarownik na wózku inwalidzkim. Choć rękawy jego szaty były ozdobione belkami mistrza, wyglądał na zaledwie trzy lub cztery lata starszego od nowicjuszy. Miał włosy barwy cynamonu, jasną cerę i surowy wyraz twarzy, jak gdyby się spodziewał, że spotka go rozczarowanie.
Kiedy dojechał do podnóża podium, wyciągnął dwie kule i podpierając się nimi, wstał z wózka.
Szmer głosów stopniowo zamienił się w krępującą ciszę, gdy mistrz z trudem wspinał się po stopniach do mównicy i kładł na niej kartki i podniszczoną księgę. Jego amulet - duży kryształ kwarcu w kształcie zamkowej twierdzy - lśnił w promieniach słońca wpadających przez okna.
Nie sprawdził obecności, lecz omiótł salę wzrokiem. Zatrzymał spojrzenie na Hanie i Tancerzu.
- A wy… to… aha… Tancerz i Alister, jak mniemam - powiedział i opuścił wzrok na przyniesione papiery. - Ja nazywam się mistrz Gryphon. Mam ryzykowne i niewdzięczne zadanie nauczania zaklęć w grupie nowicjuszy. Jakież mamy szczęście, że ta grupa w tym roku jest taka… wyjątkowo zróżnicowana. Czuję… że to miejsce w sam raz dla mnie.
Han nie był pewien, czy mistrz chciał ich obrazić, czy też żartował sam z siebie.
Gryphon podniósł głowę znad papierów. Gdy Han napotkał spojrzenie jego niebieskozielonych oczu, poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Wbrew wątlej posturze twarz mistrza miała wyraziste przyjemne rysy, kontrastujące z resztą ciała.
- Proficjusz Hadron doniósł mi, że dwaj z was podróżowali tutaj przez Arden. Królestwo Ardenu to dzisiaj niebezpieczne miejsce, szczególnie dla czarowników. Stąd moje pytanie: Czy wy dwaj jesteście głupi, niedouczeni, czy tylko lekkomyślni?
Aha. Czyli to miała być obelga. Han spojrzał na Micaha, który z ledwie widocznym uśmieszkiem wpatrywał się w sufit.
Han zachował zimną krew.
- To była moja świadoma decyzja - powiedział, wzruszając ramionami.
Przez twarz mistrza przemknęło zaskoczenie, a wśród studentów rozległy się chichoty. Wtedy Gryphon zauważył amulet Hana i jego oczy się rozszerzyły. Wbił wzrok w twarz Alistera i intensywnie się mu przyglądał.
- To ciekawe, że wybrałeś tak niebezpieczną trasę - powiedział w końcu. - Wygląda na to, że nie obawiasz się ciemności.
Han miał wrażenie, że mistrz wcale nie mówi o drodze przez Arden.
- No cóż - powiedział wprost w te niebieskozielone oczy - czasami nie mamy wyboru.
- Zawsze jest jakiś wybór - stwierdził Gryphon. Otwierając grubą księgę, dodał: - Skoro mowa o podróżowaniu, prosiłem, żebyście przeczytali fragment z Kinleya, rozdział dwunasty, gdzie autor omawia trudności związane z podróżami do Edijonu. Kinley mówi nam, że…
Drzwi do sali otworzyły się i stanęło w nich dwoje studentów. Han, tak jak wszyscy, odwrócił się w tę stronę. Zobaczył Fionę Bayar i nieszczęśliwie w niej zakochanego Wila, którzy ścigali go przez granicę z Delphi.
Wyglądali na zmęczonych i podenerwowanych, więc Han założył, że przyszli na zajęcia zaraz po rzuceniu bagaży w dormitorium. Twarz Wila była opalona, a Fiony blada jak zawsze, jak gdyby słońce nie miało odwagi dotykać jej lodowatej skóry. Teraz nie miała warkocza. Jej włosy długimi falami opadały na ramiona.
Była ubrana w strój podróżny: grubo tkany sweter, prążkowaną bluzę i bawełniane spodnie, uwydatniające jej długie nogi. Nie miała nawet szat akademickich.
Omiotła salę swoim zimnym wzrokiem. Gdy zobaczyła mistrza Gryphona, wyraźnie się zdumiała.
- Adam! - krzyknęła, jakby byli sami, i zwróciła się do Wila: - Patrz, to Adam Gryphon. Co za niespodzianka!
Krew demona, pomyślał Han. Mój nauczyciel zaklęć kumpluje się z Bayarami. Nic dziwnego, że czuję płomienie na stopach.
Fiona zrobiła kilka kroków do przodu i podała rękę mistrzowi Gryphonowi w taki sposób, jakby się spodziewała, że ją ucałuje.
- Ojciec mówił mi, że wstąpiłeś do zgromadzenia, ale nie przypuszczałam…
Mistrz Gryphon zrobił się czerwony, barwy głębokiego malinowego szkarłatu. Niezwykła transformacja. Nie wykonał najmniejszego ruchu, by ująć wyciągniętą do niego dłoń, tylko mocno ścisnął mównicę, że aż zbielały mu kłykcie.
- Tutaj jestem mistrzem Gryphonem, nowicjuszko Bayar - powiedział. - I chociaż wchodzę w skład grona pedagogicznego Mystwerku, proszę przyjąć do wiadomości, że nie złożyłem ślubów i nie mam takiego zamiaru.
Fiona cofnęła rękę, zrozumiawszy, że nie doczeka się pocałunku.
- Ach tak? No to musiałam coś przekręcić. To brzmiało jak dobre rozwiązanie dla kogoś w twojej… sytuacji.
- Dobre rozwiązanie dla kaleki? - powiedział cicho mistrz Gryphon. - Może i tak. Jak to dobrze, że ty i nowicjusz Mathis dotarliście tutaj bezpiecznie. Następnym razem proszę przyjść na zajęcia w odpowiednim stroju. A teraz siadajcie, byśmy mogli kontynuować. Przez to ciągłe wchodzenie spóźnialskich nie mogę prowadzić zajęć.
Jego cięty język w końcu nieco złagodniał, pomyślał Han.
Fiona odrzuciła włosy do tyłu i odwróciła się w stronę sali, by znaleźć sobie miejsce. Dostrzegła Hana i Tancerza siedzących w drugim rzędzie. Znieruchomiała i pobladła jeszcze bardziej.
- Alister - szepnęła. - Nie, nie wierzę.
Wil chwycił ją za łokieć.
- Chodź - powiedział.
Fiona ani drgnęła.
- Co ty tu robisz? - Pochyliła się i wyciągnęła drżące ręce do Hana, jakby coś jej kazało zacisnąć je na jego gardle.
Han położył dłonie na blacie przed sobą, zmuszając się do zachowania spokoju.
- Twój brat ci wszystko wyjaśni - powiedział, wskazując Micaha ruchem głowy. - A teraz, może pozwolisz nam pracować? Skoro się spóźniasz, to przynajmniej usiądź i bądź cicho. Ja tu przyszedłem, żeby się uczyć. - Stuknął palcami w okładkę książki i uniósł brwi.
Fiona wpatrywała się w Hana, jakby nie wierząc własnym oczom.
Wil pociągnął ją za ramię.
- Siadajmy - powiedział cicho.
Fiona w końcu pozwoliła Wilowi zaprowadzić się na miejsce w ostatnim rzędzie.
Jeszcze się dobrze nie usadowiła, gdy Gryphon burknął:
- Alister! Co mówi nam Kinley o niebezpieczeństwach i korzyściach podróżowania do Edijonu?
Witamy z powrotem zgryźliwego mistrza.
Han z trudem przełknął ślinę. Czuł pot na całym ciele.
- Nie wiem - powiedział.
- Nie? - westchnął Gryphon - Wielka szkoda. W takim razie zdefiniuj dla nas Edijon.
- Przepraszam. Ja… nie przeczytałem - przyznał Han. Był zajęty rzucaniem zaklęć ochronnych w swoim pokoju.
Ktoś zarechotał. Kątem oka Han dostrzegł uśmieszek na twarzy Micaha. Czuł na sobie wzrok Fiony wwiercający się w niego niczym gorący pogrzebacz.
- Nie? - wściekł się mistrz - Przyszedłeś, żeby się uczyć, ale, jak widać, nie jesteś przygotowany do nauki. Czy spodziewasz się, że ja będę wszystko robił za ciebie?
- Nie. - Han zaprzeczył ruchem głowy.
- A może spodziewasz się, że będę wkładał łopatą wiedzę do przepastnej otchłani twojego niewyćwiczonego mózgu?
- Nie.
- Nie co?
- Nie, mistrzu.
Gryphon pochylił się w przód i powiedział cicho, lecz na tyle wyraźnie, by wszyscy słyszeli:
- Czy jesteś pewien, Alister, że tu jest twoje miejsce?
- Tak, mistrzu - odparł Han, śmiało patrząc mu w oczy.
Gryphon zamilkł, a po chwili, nie spuszczając gniewnego wzroku z Hana, powiedział:
- Darnleigh? Zagrożenia i korzyści?
- Edijon to kraina marzeń - odpowiedział poważny szatyn, którego stuła była pięknie zdobiona wizerunkami głów dzików. - Gdy jest się odpowiednio wyszkolonym, ma się wsparcie potężnego amuletu i bliski kontakt z inną osobą, teoretycznie można się w niej komunikować na odległość. To jest korzyść.
- Teoretycznie? Nie wierzysz w to?
- Zdarza się to tak rzadko, że część uczonych twierdzi, iż to tylko mit. Inni mówią, że przed Rozłamem podróże do Edijonu były dość powszechne, lecz od tamtej pory dochodzi do nich tylko w wyjątkowych sytuacjach.
- A jakie zagrożenia opisuje Kinley?
- No cóż, Edijon może wciągać - powiedział Darnleigh - ponieważ uzdolniony czarownik może go kształtować stosownie do własnych nadziei i pragnień. Można tam zabłądzić i nigdy nie wrócić do realnego świata. Można tam także utknąć, jeśli wyczerpie się moc zgromadzona w amulecie. Wreszcie, Kinley mówi, że jeśli zostanie się zabitym w świecie marzeń, umiera się w prawdziwym życiu.
- A co niby może cię zabić we śnie? - zapytał jasnowłosy Północny Wyspiarz, wywracając oczyma. - Miałem wiele koszmarów sennych, ale zawsze budziłem się żywy.
- Magia - odpowiedział Darnleigh, stukając palcem w odpowiednią stronę. - W Edijonie może cię zabić tylko magia.
- Jakie dowody przedstawia Kinley? - zapytał Gryphon. - Dlaczego mamy wierzyć, że mówi prawdę? Silverhair?
- Nie mamy powodów mu wierzyć - parsknął Północny Wyspiarz. - Kinley bez zastrzeżeń przytacza legendy powtarzane od wieków. Jego książki są pełne mitycznych stworów, jak wodogatory i smoki, których nikt nigdy nie widział.
- Nie mogły kiedyś istnieć? - zapytał Gryphon. - Może uległy zniszczeniu podczas Rozłamu. Jeżeli tak, to czy nie jest możliwe, że pozostałości po wysokiej magii, która była powszechna przed Rozłamem, zachowały się w ukrytych zakątkach świata?
- W obecnych czasach nie ma ukrytych zakątków - stwierdził Silverhair. - Nie ma już żadnych tajemnic.
- Kinley korzystał z bezpośrednich źródeł - powiedział Darnleigh. - Jego szkice są oparte na relacjach naocznych świadków. Przeprowadzał nawet własne eksperymenty, żeby weryfikować to, co usłyszał.
- Eksperymenty, których współcześnie nikt nie był w stanie powtórzyć - odparował Silverhair.
- Może problem tkwi w narzędziach, których dzisiaj używamy - zauważył Darnleigh, dotykając swojego amuletu. - Te dzisiejsze mają dużo mniejszy zakres działania niż amulety dawnej magii. Miedzianolicy nie chcą dostarczać nam takich narzędzi, jakich potrzebujemy. Musielibyśmy kupować stare amulety na czarnym rynku albo używać pamiątek rodzinnych.
Po tych słowach rozgorzała dyskusja, w której Han czuł się nieoczytanym ignorantem. Koledzy z grupy słyszeli te argumenty od dzieciństwa. Dzielili się teraz powszechnym gniewem i frustracją z powodu tego, że nie mieli okazji uczestniczenia w złotym wieku magii.
Han objął głowę dłońmi. Nic z tego nie rozumiał. Na ulicach Łachmantargu nie słyszał o Kinleyu.
Gryphon polemizował z obiema stronami sporu, podżegając do dyskusji. Nie zwracał uwagi na Hana. Może uznał, że jego cel już został osiągnięty. Pozostawił też w spokoju Bayarów. Zanosiło się na to, że będą musieli wiele czasu poświęcać nauce.
Gryphon nie wywoływał też do odpowiedzi Tancerza, jakby w ogóle nie dostrzegał jego uniesionej ręki.
Han opanował gniew. To tylko inny rodzaj walki. Będzie musiał się dowiedzieć, jak ją wygrać. W końcu, czy życie kiedykolwiek było uczciwą grą?
Choć Gryphon dobrze znał wykładany przedmiot, Han siłą rzeczy porównywał go z oratorem Jemsonem, który zarażał swoim zamiłowaniem do badania przeszłości, tak że po jakimś czasie każdy był upojony historią i zanurzony w niej po szyję. Ale on dbał o to, by wszyscy uczniowie uczestniczyli w zajęciach.
Nie masz wpływu na to, co robi Gryphon, pomyślał Han. Choćby nie wiadomo co.
Mistrz jeszcze przez chwilę pozwolił dyskusji się toczyć. Później podniósł obie dłonie, by zakończyć te niekonstruktywne rozważania.
- No dobrze. A teraz spróbujemy poeksperymentować - powiedział. - Otwórzcie książki na stronie trzysta dziewięćdziesiątej trzeciej.
Rozdział nosił tytuł Portal do Edijonu i zawierał kilka linijek zaklęć, ułożonych jak strofy białego wiersza.
- Teraz dobierzcie się w pary, najlepiej z kimś, kogo znacie - powiedział Gryphon. - Jeśli ktoś nie ma partnera, niech podniesie rękę.
Han obrócił się w stronę Tancerza, który wzruszył ramionami na znak zgody.
Arkada był w parze z Miphisem, a Fiona z Wilem. Micah został bez pary, bo liczba osób w grupie była nieparzysta.
- Nowicjuszu Hayden - Gryphon nagle zwrócił się do Tancerza. - Może zechciałbyś dziś ćwiczyć z kimś bardziej doświadczonym, takim jak Bayar? - Wskazał głową Micaha.
- Nie, mistrzu, dziękuję - odparł Tancerz. - Znam Alistera. Zostanę z nim.
- Jak chcesz - powiedział Gryphon. - Bayar, pracujesz ze mną.
Micah obojętnie wzruszył ramionami, lecz Han dostrzegł w tym geście wyraz ulgi.
Czy Gryphon znowu się mnie czepia? zastanawiał się Han. Czy chciał być ze mną w parze z konkretnego powodu? Czy chciał połączyć Tancerza z Micahem?
A może to w ogóle o niczym nie świadczy?
- To powinno być łatwiejsze niż porozumiewanie się na odległość. Stańcie naprzeciwko siebie i złapcie za swoje amulety - instruował Gryphon. - Żeby nie było rozczarowań… Zakładam, że wszyscy naładowaliście je przed zajęciami.
Han zrobił to podczas długiej podróży do Oden’s Ford.
- Teraz wybierzcie miejsce, które znają obie osoby - powiedział Gryphon. - Tylko nie idźcie wszyscy do Pod Koroną. Chcę usłyszeć o różnych miejscach.
Tancerz nachylił się do Hana.
- Wędkarskie zakole nad Strumieniem Leciwej Niewiasty - zaproponował. Było to dobrze im znane miejsce na stoku Hanalei, gdzie większość swojego czasu spędzał dawny chlebodawca Hana Lucjusz Frowsley.
Miejsce, do którego jako czarownicy nie mieli teraz prawa wstępu.
- Przeczytajcie całe zaklęcie - powiedział Gryphon - i zapamiętajcie je, bo nie ma gwarancji, że w Edijonie będziecie mieli dostęp do Kinleya. Pierwsze trzy wersy otwierają portal, ostatnie trzy pozwalają go zamknąć i wrócić do rzeczywistości.
Mistrz dał im kilka minut. Czekał, aż wszyscy podniosą oczy znad tekstu.
- Gotowi?
Głowy w sali zgodnie skinęły. Niektórzy byli bladzi i wyglądali na zaniepokojonych, niektórzy z zapałem pochylali się w przód, inni wywracali oczyma, jakby to ćwiczenie było zwykłą stratą czasu.
- Przeczytajcie pierwsze trzy wersy, żeby otworzyć portal - powiedział Gryphon. - Po cichu, żeby nie przeszkadzać innym. Jeśli wam się uda, to spotkacie swoich partnerów w świecie marzeń. Zwróćcie uwagę na otoczenie, bo to, co widzicie, jest waszym odbiciem. Zauważcie też, że możecie dowolnie kształtować swój wygląd. Przekażcie sobie jakąś wiadomość i natychmiast wracajcie do sali. Powtarzam; nie zostawajcie w Edijonie dłużej niż kilka minut. Kiedy już wszyscy skończą, zdacie mi relację ze swoich doświadczeń. - Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Wiem, że niektórzy z was są sceptyczni wobec dzieła Kinleya, ale liczę na to, że wszyscy się postaracie.
Han złapał za amulet i odczytał pierwsze wersy zaklęcia. Wokół niego te same słowa szeptało wiele innych ust, z różnymi akcentami.
Przez chwilę otaczała go ciemność. Wtem w jego myśli wdarło się światło słońca prześwitujące przez gałęzie drzew i odbijające się od strumienia. Prąd wody unosił wirujące i tańczące liście. Han zadrżał z zimna, bo temperatura była niższa niż w Oden’s Ford. Po chwili miał już na sobie kurtkę z koźlej skóry i mokasyny na nogach. Zdumiony, dotknął miękkiej skórki.
Czy to jest prawdziwe? Wszystko wydawało się bardzo rzeczywiste - wiatr nad Hanaleą niósł zapach śniegu. Rozwiewał włosy z czoła i wprawiał liście nad głowami w hipnotyzujący szelest.
Han spojrzał w górę strumienia. Zobaczył Tancerza, który szedł w jego stronę, ubrany w wąskie spodnie i lnianą tunikę z delikatnej skóry łani, z wędką i wiadrem na ryby.
- I co? - przywitał go Han. - Udało się?
- Zobaczymy, czy obaj będziemy pamiętać to samo - odparł Tancerz.
Przez chwilę stali w krępującej ciszy.
- Gryphon mówił, żebyśmy sobie przekazali wiadomości - powiedział Han. - Powiem ci coś i zobaczymy, czy zapamiętasz. Ty zrób to samo. - Chwilę się zastanawiał. - Cat Tyburn leci na ciebie - powiedział z powagą.
Tancerz przechylił głowę.
- Czyżby? Skąd taki pomysł?
Han nie był pewien, czemu to powiedział, chyba tylko dlatego, że wiedział, iż Tancerz to zapamięta.
- Ona jest nieśmiała - zauważył. - Niechętnie mówi, co myśli.
- A ty podobasz się Fionie Bayar - odpowiedział mu Tancerz. - Nie może oderwać od ciebie oczu.
Obaj parsknęli śmiechem. Hanowi poprawił się humor. Dobrze było znowu znaleźć się w Fells, na znajomym terenie, nawet jeśli tylko w świecie marzeń.
- Wracajmy - powiedział Tancerz.
Han chwycił za swój amulet, gotów wypowiedzieć końcowe zaklęcie, kiedy powietrze przed nim zadrżało jak tafla stawu poruszana wiatrem, zawirowało, rozmyło się i zesztywniało, i na wprost niego zjawiła się jakaś tajemnicza postać.
Był to młody mężczyzna mniej więcej sześć lat starszy od Hana, ubrany w drogie arystokratyczne szaty. Miał czarne jak sadza włosy i wyraziste niebieskie oczy. Promienie słońca odbijały się od pierścieni na jego palcach.
Nieznajomy rozejrzał się. Na jego twarzy pojawił się triumfalny uśmiech, jakby dokonał czegoś wyjątkowego.
Han spojrzał na Tancerza, ale w tym momencie jego przyjaciel zamigotał i rozpłynął się w ciemnościach.
- Tancerz! - krzyknął Han i zrobił krok w miejsce, w którym tamten zniknął.
- Hej ty! Czekaj! Nie odchodź - przemówił do niego nieznajomy w mowie Fells.
- Ktoś ty? - zapytał Han, cofając się i myśląc, że nikt nieproszony nie powinien się tu pojawić. - Skąd się tu wziąłeś?
Czy to jakiś intruz z jego grupy? Han go nie rozpoznał, ale to o niczym nie świadczyło. Gryphon mówił, że można zmieniać swój wygląd, więc mógł to być każdy, nawet któreś z Bayarów. Najprawdopodobniej Micah i Fiona mieli najpotężniejsze amulety w grupie, tak jak i on.
Czy Micah mógł trafić w miejsce, w którym nigdy nie był? Nie był? Przecież poznali się na Hanalei.
- Możesz mnie nazywać Kruk - odrzekł nieznajomy. Pogładził włosy dłonią jak ptak czyszczący piórka. - A ty…?
- Gadaj, jak się tu dostałeś, albo wynocha. - Han poczuł w dłoni magiczny nóż. Nawet uzbrojony w amulet, w tarapatach odruchowo sięgał po ostrze.
Przestępował z nogi na nogę, gotów odskoczyć w jedną lub drugą stronę, bo pamiętał słowa Darnleigha: Kinley mówi, że jeśli zostanie się zabitym w świecie marzeń, umiera się w prawdziwym życiu.
- Proszę, wysłuchaj mnie - powiedział Kruk. - Obiecuję, że nie pożałujesz - Zbliżył się do niego.
Han zrobił krok w tył.
- Ostrzegam cię. Umiem się posługiwać nożem.
- Masz rację, że jesteś nieufny w twojej sytuacji. - Kruk bez przerwy zmieniał swoją odzież: ze stroju uroczystego, przez całkiem przeciętny, po szaty dziekana. Albo nie mógł się zdecydować, albo po prostu lubił się przebierać. - Ja przynajmniej podałem ci imię - ciągnął. - To więcej niż ty. Czy jesteś z domu Orlich Gniazd? - Sposób, w jaki to powiedział, zapalił lampkę ostrzegawczą w umyśle Hana.
- Dom Orlich Gniazd? - powtórzył Han niepewnie.
- Ród Bayarów. Jesteś jednym z nich? Nie… chyba raczej nie… - Przyglądał się twarzy Hana. - Aha, widzę, że nie. W zasadzie to nie są twoi przyjaciele.
Han z trudem zachowywał zimną krew.
- Więc skąd masz ten amulet? - zapytał Kruk, wpatrując się w klejnot na piersi Hana.
- Powiesz, po coś tu przybył? - zapytał Han. - I nie ruszaj się.
Ostatecznie Kruk przywdział strój arystokraty. Żakiet z rozszerzanymi rękawami, zdobiony złotą nicią, leżał na nim jak ulał. Han uznał, że Kruk mógłby uchodzić za całkiem przystojnego, w oczach kogoś, kto gustuje w tego typu urodzie.
Kruk wyciągnął w stronę Hana pustą dłoń, jakby wyczuwał emanujący z niego żar.
- Masz dużą moc - przechylił głowę z uznaniem. - I w ogóle jesteś niczego sobie. Nawet całkiem przystojny. Gdyby nie ten akcent.
Kimże on jest, żeby oceniać wygląd i mowę Hana? I czemu Hanowi miałoby zależeć na jego opiniach?
- Nie szukam towarzystwa, jeśli o to chodzi. Bez urazy.
Kruk się roześmiał.
- Mam nadzieję - powiedział takim tonem, jakby usłyszał dobry żart. - Ukradłeś im ten amulet? - zapytał Kruk, wracając do tematu. - Jeśli tak, to muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Co chcesz z nim zrobić? Wiedzą, że go masz? Masz jakiś plan?
Nie odpowiadał na ten zalew pytań.
Kruk potrząsnął głową.
- Nie masz planu? Niedobrze. Bayarowie na pewno jakiś mają. Lepiej wymyśl coś, bo inaczej długo nie utrzymasz tego cacka.
- Nie odpowiem na żadne pytania, dopóki nie powiesz mi, ktoś ty - oświadczył Han.
- Rozumiem. - Kruk przygryzł dolną wargę i zastanawiał się. - Bardzo dobrze. Mogę powiedzieć ci tyle: należę do grona wykładowców akademii. Szukam studenta, którego chciałbym szkolić, kogoś zdolnego do opanowania magii wyższego stopnia. Kto by się nie bał naginania reguł. To, że tu jesteś i że posiadasz ten amulet, mówi mi, że możesz być właśnie kimś takim.
Uniósł rękę, gdy Han chciał coś powiedzieć.
- Nie powiem nic więcej, póki nie będę pewien, że mogę ci ufać. Wciąż jest możliwe, że jesteś po stronie moich wrogów.
- A skąd ty znasz Bayarów? - zapytał Han, dotykając amuletu, wciąż niepewny, czy zostać, czy już odejść.
- Powiedzmy, że jesteśmy politycznymi rywalami - powiedział Kruk. - Potrzebuję utalentowanych sprzymierzeńców. W zamian pomogę ci się przed nimi bronić.
- Jak?
Kruk znów podszedł do Hana, patrząc mu prosto w oczy.
- Nauczę cię używać tego amuletu. Nauczę cię niezwykłych rzeczy… - Jego oczy lśniły, głos był niski, kuszący, niemal błagalny.
- Daruj sobie te dyrdymały. Jak chcesz ze mną pogadać, przyjdź do mnie w realnym świecie. Ja wracam - powiedział Han i zaczął sobie przypominać zaklęcie powrotne.
- Musimy spotykać się w Edijonie - oznajmił Kruk. - Nikt nie może nas razem zobaczyć.
Han patrzył na niego zdumiony.
- Jak to?
- Nie masz pojęcia, jakie to niebezpieczne. - Kruk zaczerpnął tchu, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale nagle rozejrzał się czymś zaniepokojony. - Nie mów nikomu o naszym spotkaniu. Nikomu, rozumiesz? Jeśli Bayarowie się o tym dowiedzą, zabiją cię i zabiorą amulet, żebyśmy nie mogli się więcej spotykać. - Odczekał chwilę, by jego słowa lepiej zapadły w pamięć. Spotkamy się za tydzień, o północy w Edijonie. Dzwonnica Mystwerku to dobre miejsce. Wiesz, gdzie to jest?
Han był zdezorientowany, tysiące pytań cisnęło mu się do głowy.
- Wiem - odrzekł. - Ale czemu myślisz, że…
- Nikt nie może nas razem zobaczyć - powtórzył Kruk. - Edijon to jedyne bezpieczne dla nas miejsce. Do tej pory naładuj swój amulet. Jeśli nie przyjdziesz za tydzień, przyjdź za kolejny albo za dwa. Będę czekał co tydzień, póki się nie zjawisz. Otwórz portal o północy. I przybądź bez towarzystwa.
Jego postać zamigotała i znikła.
Han nagle zdał sobie sprawę z okropnego bólu głowy. Jęknął i otworzył oczy. Zobaczył przed sobą zaniepokojoną twarz Gryphona.
Pomyślał, że jest chory, ale szybko odrzucił tę myśl. Spojrzał na swój amulet i zobaczył na nim dłoń Gryphona, tuż obok własnej. Mistrz ściskał go tak mocno, że kłykcie dłoni mu zbielały, a twarz pokryła się wielkimi kroplami potu.
- Puść - powiedział Han cicho, odginając drugą ręką palce Gryphona.
- Ty pierwszy - odrzekł mistrz. - Nie chcę, żebyś znowu się wyślizgnął.
Niechętnie, Han zwolnił uścisk i wytarł spoconą dłoń w spodnie. Leżał na kamiennej posadzce w sali wykładowej, z głową na czyjejś pelerynie. Za Gryphonem zobaczył półokrąg głów studentów.
Twarz Micaha Bayara skrzywiła się, jakby z żalu, że Han wrócił do żywych. Fiony nie widział.
Gryphon dotknął jego czoła gorącymi palcami i w końcu puścił amulet.
- Niebezpieczeństwo zażegnane - oświadczył. - Widać, Stworzyciel czuwa nad upośledzonymi.
Mistrz siedział na podłodze, jego kule leżały obok. Szata zadarła się do kolan, odsłaniając nogi - pokryte bliznami, z pomarszczoną, ciemną skórą, jak po poparzeniu. Od kostek ponad kolana ciągnęły się metalowe usztywnienia i szyny.
Gdy zorientował się, że Han to widzi, szybko obciągnął szatę.
- Co się stało? - zapytał Han, skrępowany tym, że przyłapano go na obserwowaniu blizn. - W Edijonie - dorzucił czym prędzej.
- Stwierdziliśmy ponad wszelką wątpliwość, że jesteś głupcem, Alister - odpowiedział Gryphon. - Udało ci się całkowicie wyczerpać zarówno amulet, jak i siebie. Dlatego potrzebowałeś mojej pomocy, żeby wrócić. Mam nadzieję, że przynajmniej było warto.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do sali wmaszerowała wysoka kobieta o kanciastej sylwetce, a za nią Fiona. Nieznajoma miała sięgające podbródka stalowoszare proste włosy z czarodziejską czerwienią. Jej szaty zdobił bogaty haft, a liczne aksamitne belki na rękawach mówiły, że zajmuje wysoką pozycję w hierarchii akademickiej.
- Co się tu dzieje, mistrzu Gryphonie? - zapytała. - Nowicjuszka Bayar mówi mi, że jakiś student ma kłopoty.
- Dziekan Abelard! - Gryphon chwycił za kule i próbował się podnieść, wyraźnie zażenowany tym, że zastano go w takiej pozycji na podłodze.
- Może pomogę? - zaproponował Tancerz, kucając przy nim. Kiedy mistrz skinął głową, Tancerz wsunął dłonie pod jego pachy i podniósł go. Jak tylko Gryphon stanął na nogach, odsunął się od Tancerza, a ten szybkim ruchem podał mu kule.
- To nic takiego - powiedział Gryphon. - Nowicjusz Alister zbyt długo zwlekał z powrotem z Edijonu.
- Z Edijonu? - Dziekan Abelard wpatrywała się w Hana, przygryzając dolną wargę. - Naprawdę?
Gryphon skinął głową.
- Już dochodzi do siebie.
Abelard chwyciła za przód swojej sukmany i uklękła obok Hana. Przyłożyła wierzch dłoni do jego policzka. Poczuł ciepło jej ręki na swojej zimnej skórze.
- Dajcie mu wody - rozkazała Abelard i ktoś wyszedł z sali. Chwilę później przyniesiono mu szklankę, którą opróżnił do dna.
Ktoś ukląkł obok nich. Han poczuł kolana wrzynające mu się w biodro. Obrócił głowę. Zobaczył jasne oczy i rozchylone usta Fiony.
- Co mu się stało? - zapytała, pochylając się nad nim, tak że jej włosy muskały go po policzku. - Przeżyje?
- Jeśli przeżył do tej pory, to tak. Myślę, że tak - odparła Abelard. - Dobrze, że mnie sprowadziłaś.
Wyciągnęła rękę do jego amuletu, lecz gdy zobaczyła jego kształt, cofnęła ją jak oparzona.
- Ciekawy wybór, Alister - mruknęła, rozprostowując swoje stuły. - Musimy o tym porozmawiać. Między innymi. - Nie odrywając wzroku od jego twarzy, powiedziała głośniej: - Mistrzu Gryphonie, proszę zakończyć zajęcia.
Gryphon odwrócił się w stronę gapiących się studentów.
- Nowicjusz Alister pokazał nam wszystkim, ile kosztuje beztroska i arogancja w połączeniu z brakiem wiedzy i doświadczenia. Nie zapominajcie o tym. - Odczekał chwilę, by słuchacze mieli czas na przyswojenie sobie tych słów. - Na jutro każdy ma napisać dwie strony o swoich doświadczeniach w Edijonie. Koniec zajęć. Proszę opuścić salę.
Słuchacze zbierali swoje rzeczy. Gdy wychodzili, Han czuł drżenie podłogi pod ich stopami i ich spojrzenia na sobie. Fiona się nie ruszała, jakby liczyła na to, że o niej zapomną.
- Ty też, Fiono - powiedział Gryphon. - I ty, Hayden. Wyjdźcie.
Fiona odsunęła się od Hana i wstała. Słyszał, jak się oddala, jak drzwi się otwierają i zamykają.
- Poczekam na Alistera i odprowadzę go do pokoju - powiedział Tancerz. - Albo do Infirmerii. Gdzie trzeba będzie.
Abelard widziała jego stanowczy wyraz twarzy. Westchnęła.
- Dobrze. Ale wyjdź na chwilę. Musimy z nim porozmawiać na osobności.
Tancerz pokręcił głową. Jego niebieskie oczy nie odrywały się od pani dziekan.
- Nie będę…
- W porządku - powiedział Han i dał mu znak ręką. - Nic mi nie będzie. - Zaczynał już lepiej się czuć. Delikatne ciepło, które poczuł w swoim wnętrzu, świadczyło o tym, że magia się odbudowuje.
Abelard poczekała, aż za Tancerzem zamknęły się drzwi, i dopiero wtedy przemówiła.
- A więc, Alisterze - powiedziała łagodnie, ściskając go za nadgarstek - opowiedz mi o tym. - Poczuł przypływ mocy. Trudno było się opierać, zwłaszcza że był tak osłabiony.
- O czym? - zapytał.
Nie przestawała patrzeć na niego surowo, więc słabym głosem wyszeptał:
- Pamiętam tylko, że zakręciło mi się w głowie. Potem musiałem zemdleć. Chyba nic się nie wydarzyło. To znaczy, magicznego.
- Alister był w parze z tym miedzianolicym, który tu był - wyjaśnił Gryphon. - Jego przyjaciel wrócił po kilku minutach, ale Alister został, aż ściągnąłem go siłą. Używał mocy jak szalony. Niemal całkowicie wyczerpał swój amulet.
Abelard zmarszczyła czoło.
- Jak długo go nie było?
Mistrz zawahał się.
- Około kwadransa.
- Kwadrans! - Abelard wyprostowała się i spojrzała gniewnie na Gryphona. - On jest nowicjuszem, mistrzu! Dzieckiem, mówiąc inaczej. Dlaczego nie zakończyliście tego wcześniej?
Gryphon wyglądał, jakby marzył tylko o tym, by wywinąć się spod dociekliwego wzroku Abelard.
- Byłem w parze z innym studentem, bo w grupie jest nieparzysta liczba osób.
- Powinniście być rozsądniejsi, mistrzu! - wybuchła Abelard. - Jak możecie czuwać nad studentami, jeśli sami wybieracie się do Edijonu?
Gryphon śmiało spojrzał jej w oczy.
- To było nieodpowiedzialne. Błąd z mojej strony. Zapewniam, że to się nie powtórzy.
Abelard zwróciła się do Hana.
- Czy mistrz Gryphon uprzedził was o konsekwencjach pozostawania zbyt długo w Edijonie?
Powiedziała to w taki sposób, że Han nie był pewny, kto jest sądzony: on czy Gryphon.
Poruszył się na twardej posadzce.
- Kazał nam natychmiast wracać.
- Czy powiedział, dlaczego szybki powrót jest taki ważny? - ciągnęła Abelard.
Han spojrzał na Gryphona, który wbijał wzrok w sufit.
- Rozmawialiśmy o tym. Jeśli opróżni się amulet, trudno jest wrócić.
- Jeśli opróżni się amulet, nie da się wrócić - poprawiła go Abelard. - Zostaje się na zawsze w świecie marzeń, a ciało jest puste. Jesteś wtedy martwy.
Tego wcześniej nie wiedział. Poczuł dziwny dreszcz.
- To wy wierzycie w to, co Kinley mówi o świecie marzeń? To znaczy… mam wrażenie, że większość ludzi zakłada, że ten świat w ogóle nie istnieje.
Abelard kiwała głową.
- Wierzę, że podróżowanie do Edijonu zdarza się rzadko, ale jest możliwe. Mogłaby to być bardzo użyteczna umiejętność, gdybyśmy mogli ją opanować. - Owijała na palcu kosmyk srebrnych włosów. - Robimy to ćwiczenie każdej jesieni z nowicjuszami na początku roku. Jutro, kiedy przyniosą swoje raporty, okaże się, że większości się nie udało. Niektórzy będą coś wymyślać, żeby nie przyznać się do porażki. Inni, ci niewierzący, nawet nie będą się wysilać. Ale raz na jakiś czas zdarzają się tacy jak ty i… ten Hayden, którym się udaje. Na ogół są na tyle mądrzy, że przestrzegają zaleceń. Twój przyjaciel sam zamknął portal i wrócił. Ty zostałeś w Edijonie zbyt długo. To niebezpieczne, Alisterze.
- Skąd wiecie, że mi się udało? - zapytał Han, czując się przyciśniętym do muru spojrzeniami pani dziekan i mistrza.
- Używałeś olbrzymich ilości mocy - wyjaśniła Abelard. Jej twarz o ostrych rysach nie wzbudzała zaufania. - Twój amulet jest zupełnie wyczerpany.
- Może dlatego, że nie wiedziałem, co robię - powiedział Han. Doświadczenie nauczyło go, by w razie wątpliwości wszystkiemu zaprzeczać. - Nie przeczytałem wszystkiego. Kiedy zaklęcie nie zadziałało, powtarzałem je i chyba straciłem poczucie czasu.
- Twierdzisz, że nigdzie się nie przeniosłeś? - zapytała Abelard.
- W każdym razie nie pamiętam.
Abelard wywróciła oczyma.
Han zwykle kłamał jak z nut, ale tych dwojga jakoś nie umiał zadowolić.
- Cokolwiek się stało - stwierdził Gryphon ze złością - musisz przestrzegać moich poleceń, bo stąd wylecisz.
- Mistrz Gryphon ma rację - powiedziała Abelard. - Jeżeli będziesz ryzykował, narażał siebie i innych, releguję cię i skonfiskuję amulet. Rozumiesz?
Han zacisnął palce na amulecie. Tylko spróbuj, pomyślał, patrząc jej prosto w oczy.
Ku jego zdumieniu, Abelard się uśmiechnęła.
- Nie słyszałam wcześniej nazwiska „Alister” - zauważyła. - I ten twój akcent jest… dziwny. Gdzie mieszkasz? Z jakiego jesteś rodu? Może znam twoją rodzinę.
- Jestem z Łachmantargu - odpowiedział. Gdy tylko zaczął, słowa zaczęły płynąć z jego ust niepohamowanym potokiem. - Mieszkałem na Brukowej, nad stajnią, zanim spalili mi dom. Teraz nie mam domu, odkąd moja rodzina nie żyje. Mama nazywała się Sali Alister, a siostra miała na imię Mari. Mama zajmowała się głównie praniem, ale też zbieraniem łachmanów. Nie słyszeliście o nich?
Abelard pokręciła głową bez słowa.
- Jeszcze usłyszycie - powiedział Han, patrząc jej w oczy.
Dziekan odchrząknęła.
- Możliwe, że udało ci się dzięki temu amuletowi. - Wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła wężowego klejnotu, jakby spodziewała się, że ją ugryzie. Widocznie był całkowicie wyczerpany, bo nie zareagował na jej dotyk. Han z trudem powstrzymał się przed wyrwaniem jej go z ręki. Czuł się tak, jakby sięgnęła w głąb jego klatki piersiowej i wyjmowała mu serce.
- Skąd to masz? - Abelard nachyliła się nad amuletem.
- Kupiłem na targu klanowym. Używany - odpowiedział.
- Powiedziałabym, że to wyrób na zamówienie. Taki… ze szczególnymi możliwościami, skoro jesteś zaprzyjaźniony z miedzianolicymi. To by dużo wyjaśniało.
- Myślicie, że byłoby mnie stać na amulet zrobiony na zamówienie? Przyjaciele przyjaciółmi, póki nie chodzi o handel. Takie są prawa rynku.
- Niewielu miotaczy zaklęć wybrałoby taki wzór - zauważyła Abelard. - Czy wiesz, kto miał taki amulet?
- Nie mam pojęcia - skłaniał Han. Czuł się zmęczony i osaczony, zupełnie pozbawiony swojej normalnej pewności siebie.
- To reprodukcja amuletu, który nosił Król Demon - wyjaśniła.
Han udał zdziwienie.
- Aha. To może dlatego był taki tani.
- Czy interesujesz się czarną magią, Alister? Czy to dlatego? - Jej głos brzmiał wyjątkowo miękko.
- Chcę się nauczyć różnych rodzajów magii - odrzekł. - Po to tu jestem.
- Są tacy, którzy na widok tego amuletu będą sobie wyrabiać różne opinie na twój temat - powiedziała. - Ludzie, którzy uważają, że dla poszukujących wiedzy wszystkie ścieżki powinny być otwarte. Którzy wierzą, że cel uświęca środki.
Podniosła się gwałtownie, tak że teraz wznosiła się nad nim - czarna sylwetka na tle światła wpadającego przez okna. Pochyliła się i podała mu rękę, by go podciągnąć i posadzić na krześle. Była zadziwiająco silna.
- Wezwij jego kolegę - mruknęła do Gryphona.
Mistrz krzyknął:
- Nowicjusz Hayden!
Kiedy Tancerz wszedł, Abelard powiedziała:
- Haydenie, Alister i ja rozmawialiśmy o tej wizycie w Edijonie. Co ty pamiętasz?
Tancerz przerzucił wzrok z Hana na Abelard, jakby spodziewał się pułapki. Han próbował przesłać mu spojrzeniem wiadomość.
- Właściwie - zaczął Tancerz - niewiele pamiętam.
- Na krew i kości Króla Demona! - wybuchła Abelard. - Powiedz po prostu, co pamiętasz.
Tancerz ponownie spojrzał na Hana, lecz Abelard chwyciła go za podbródek i wykręciła głowę.
- Patrz na mnie, nowicjuszu.
Tancerz objął swój amulet, jakby szukał w nim otuchy.
- Przedtem umówiliśmy się, że spotkamy się w domu, w znajomym miejscu na Hanalei. No i…
- A skąd wy znacie Hanaleę? - przerwała mu Abelard. - Czarownikom nie wolno tam chodzić.
- Urodziłem się tam - powiedział Han spokojnie.
- Czyli jesteś z klanu Gór Duchów? - zapytała takim tonem, jakby tego nie wiedziała. - Nie spotkałam jeszcze nikogo obdarzonego mocą, kto wywodziłby się z górskich kolonii.
- Jestem mieszanej krwi - oświadczył Tancerz, nie owijając w bawełnę. - A więc, jak już wymówiłem zaklęcie, zobaczyłem, że Han idzie w moją stronę. Był trochę taki rozmyty, jak ktoś, na kogo się patrzy przez płomienie, i zmieniało mu się ubranie… chyba mi się to śniło.
- I…? - zachęcała go Abelard. - Co było dalej?
- Trochę porozmawialiśmy. A potem… obudziłem się.
Dziekan zmrużyła oczy.
- Ale Alister nie wrócił z tobą?
Tancerz pokręcił głową.
- Gdy otworzyłem oczy, Han leżał na stole. Czekałem, aż się obudzi. Wszyscy się już obudzili, z wyjątkiem Micaha Bayara i mistrza Gryphona. Fiona poszła po panią dziekan. Wtedy obudził się mistrz Gryphon i rzucił się na pomoc.
Abelard sięgnęła po amulet Tancerza, który zalśnił w odpowiedzi. Cofnęła rękę.
- Ty, w przeciwieństwie do Alistera, nie wyczerpałeś swojego amuletu. Albo byłeś na tyle mądry, żeby przestrzegać poleceń, albo w ogóle nie byłeś w Edijonie.
Uśmiechnęła się szorstko.
- Alisterze, często pracuję z wyjątkowymi studentami, nawet nowicjuszami. Przyjdź do mojego gabinetu za cztery tygodnie od dzisiaj. Do tego czasu postaram się dowiedzieć o tobie czegoś więcej. - Podeszła do katedry i zaczęła kartkować dzieło Kinleya.
To był znak, że mają odejść, by ona i Gryphon mogli porozmawiać na osobności.
Kości, pomyślał Han. Czego ta dziekan może się o nim dowiedzieć? I co zrobi z tymi informacjami?
- Hayden, zaprowadź Alistera do pokoju i dopilnuj, żeby chwilę odpoczął - powiedział Gryphon. - Musi naładować amulet przed jutrzejszymi zajęciami. Nie zapomnijcie o raporcie. I, jeśli mogę coś zasugerować, przychodźcie na zajęcia przygotowani! - zawołał za nimi, gdy już szli ku drzwiom.
W drodze przez trawiasty dziedziniec Tancerz prowadził Hana pod rękę. Po chwili Han się wyswobodził.
- Przeżyję - powiedział.
- Jesteś zimny jak woda w Dyrnie, chyba wiesz? - stwierdził Tancerz. - Zawsze jesteś taki gorący i narwany, jeszcze bardziej niż ja. A teraz cię nie poznaję. - Pokręcił głową zdumiony.
- Czy to się naprawdę stało? - zastanawiał się Han, brnąc przez stertę liści. - Naprawdę spotkaliśmy się nad Strumieniem Leciwej Niewiasty?
Tancerz kiwał głową, obserwując przyjaciela kątem oka.
- Powiedziałeś, że Cat na mnie leci.
- A ty, że Fiona Bayar ma do mnie słabość. - Han uniósł brew.
- Bo ma - potwierdził Tancerz i szeroko się uśmiechnął. - Wierz mi.
- A Abelard chce pracować ze mną, a nie z tobą - Han zmienił temat. - Ciekawe dlaczego.
- Jestem miedzianolicy - odrzekł Tancerz - i tyle. Ale nie złamało mi to serca.
- Jeśli nauczy mnie czegoś użytecznego, pokażę ci - zapewnił go Han. Szli kawałek w milczeniu. - Czy widziałeś coś jeszcze? - zapytał. - Zanim zamknąłeś portal?
Tancerz zaprzeczył ruchem głowy.
- To znaczy co?
- Zaraz jak odszedłeś, pojawił się jeszcze ktoś. Jakiś błękitnokrwisty miotacz uroków niewiele starszy od nas. Kazał się nazywać Krukiem. Nie widziałeś go?
Tancerz wzruszył ramionami.
- Nie. To był ktoś z naszej grupy?
- Nie rozpoznałem go, ale musiał być z Mystwerku. Powiedział, że jest tu wykładowcą.
- Jak mógł nas znaleźć na Hanalei? Czy nie trzeba znać miejsca, zanim się je odwiedzi w Edijonie? - zastanawiał się Tancerz.
- Nie mam pojęcia. Nie wiem, jak to działa. Ale może ktoś podsłuchiwał, jak się umawialiśmy.
Może faktycznie powinienem przeczytać ten tekst, pomyślał.
- No więc jak to było? - dociekał Tancerz. - Powiedział coś?
Han przypomniał sobie słowa Kruka. Nie mów nikomu o naszym spotkaniu.
Nie miał powodu, by słuchać jego zaleceń.
- Powiedział, że chce się ze mną sprzymierzyć przeciwko Bayarom. Zaproponował, że będzie mnie uczył magii. Wtedy Gryphon ściągnął mnie z powrotem.
Tancerz popatrzył na przyjaciela. W końcu powiedział:
- Miałeś szczęście, Samotny Łowco. Fiona poszła po Abelard, ponieważ Gryphon i Micah nie wracali prawie tak samo długo jak ty. Zaczynaliśmy myśleć, że nikt z was nie wróci. Ja już miałem zamiar otworzyć portal i wrócić tam po ciebie, ale wtedy oni się obudzili. Gryphon rzucił się do ciebie i cię ożywił.
- Aha… No, jeśli Gryphon naprawdę powędrował do Edijonu, to znaczy, że jest niesamowicie naładowany. Miał jeszcze sporo mocy, a ja prawie wszystko zużyłem.
- A jak się umówiłeś z tym Krukiem? - zapytał Tancerz.
- Nie umówiłem się konkretnie - parsknął Han. - Nie jestem głupi. To ryzykowne uczyć się od kogoś, o kim nic nie wiem, w dodatku na terenie, gdzie panują nieznane mi zasady.
Jak w Oden’s Ford, pomyślał.
Dzwony z Mystwerku obwieściły koniec pierwszych zajęć, a to znaczyło, że mieli kwadrans na dojście do Infirmerii na następny wykład. Coś o amuletach i talizmanach.
- Odprowadzę cię do Hampton i pójdę na zajęcia - oznajmił Tancerz.
- Nie idę do Hampton - zaprotestował Han i skręcił w stronę rzeki. - Nie chcę opuścić zajęć. Już i tak mam tyły.
- Ale mistrz Gryphon mówił…
- To mu nie powiemy.
W uszach wciąż brzmiały mu słowa Kruka, niczym melodia, której nie da się zapomnieć.
Nauczę cię używać tego amuletu. Nauczę cię niezwykłych rzeczy.
Kiedy następnego dnia Han wrócił na zajęcia Gryphona, bardzo uważał, by w żaden sposób nie zwracać na siebie uwagi. Jego amulet wciąż nie był pełny, chociaż ładował go przez noc. Trzymał na nim dłoń przez cały ranek, i czaromiot wciąż zachłannie wysysał z niego moc.
Jego relacja z wizyty w Edijonie była tak samo mętna jak wszystkich innych. Gryphon wysłuchał z zaciśniętymi wargami, i powiedział tylko:
- Dziękuję, Alisterze. To naprawdę fascynujące.
Micah i Fiona przedstawili równie mgliste sprawozdania.
Han jak maniak studiował dzieło Kinleya, szukając w nim odpowiedzi swoje pytania. Nie mógł pytać Gryphona, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi mistrza. Po incydencie z Abelard Gryphon na dobre zarzucił temat Edijonu. Wybierał Hana do odpowiedzi, regularnie się go czepiał i podszarpywał niczym drapieżny ptak ze złamanym skrzydłem i ostrymi zębami. Jakby winił go o to, że ma kłopoty.
Han codziennie uczył się do późna, by przygotować się na ewentualne ataki. Groźba poniżenia była niewiarygodnie motywująca.
Reszta grupy też doznawała upokorzeń, choć nie tak często jak Han. Gryphon doprowadził Darnleigha do płaczu, ośmieszył braci Manderów, a Tancerza traktował jak idiotę. Nawet Bayarowie bywali ostro przepytywani, lecz Han miał wrażenie, że w ich wypadku cięty język mistrza było nieco stępiony. Zwłaszcza wobec Fiony.
Dwukrotnie w ciągu następnego tygodnia dziekan Abelard wizytowała zajęcia. Siedziała z tyłu z ponurą miną oświetloną blaskiem amuletu i głośno bębniła palcami po blacie.
Micah i jego kuzyni niewiele czasu spędzali w Hampton Hall, więc Han rzadko ich widywał poza zajęciami. Woleli przebywać Pod Koroną, gdzie zwykle towarzyszyli im Fiona z Wilem i spory tłumek zaprzyjaźnionych nowicjuszy. To było zrozumiałe. Większość grupy Hana pochodziła z Fells, prawdopodobnie więc znali się od dzieciństwa.
Han zmuszał się do odwiedzania Pod Koroną raz na jakiś czas po to, by się tam pokazać, mimo że gdy wchodził, wszyscy milkli, a kumple Micaha ostentacyjnie chwytali za portfele i amulety.
Po siedmiu tygodniach roku akademickiego nowicjuszy powiadomiono, że Abelard organizuje pierwszą tak zwaną kolację z dziekanem w Mystwerk Hall w Dniu Świątynnym. Mieli wziąć w niej udział wszyscy studenci, proficjusze i wykładowcy.
Han nie miał ochoty znowu znaleźć się w towarzystwie Abelard. Już tylko tydzień dzielił go od spotkania z nią w cztery oczy. Wciąż miał nadzieję, że uda mu się od tego wymigać.
Z przyjemnością wkładał czerwoną szatę nadającą mu anonimowość. Wykąpał się, ogolił, uczesał i wypolerował amulet. Nie wiedział, co jeszcze może zrobić.
Budynek Mystwerku płonął światłami, gdy Han i Tancerz szli przez porośnięty trawą dziedziniec w stronę wejścia, przy którym kręciły się grupki osób w czerwonych szatach. Akurat nie padało, chociaż silny wiatr z północy zapowiadał zmianę pogody.
Służba w liberii Mystwerku kierowała ich do Wielkiej Sali.
Na wprost wejścia ciągnęły się długie stoły zastawione naczyniami i srebrem w ilościach większych, niż wydawało się to konieczne, zwłaszcza że nie było żadnego jedzenia.
Z ogromnych sufitów zwisały wielkie chorągwie - herby rodowe czarowników, łącznie ze znajomym sokołem Bayarów.
Jaki byłby mój herb, gdybym go miał? przemknęło Hanowi przez myśl.
Wszyscy byli w przepisowych szkarłatnych strojach, a większość miała jeszcze dodatkowe elementy - stuły z herbami swoich domów oraz odznaki i hafty świadczące o ich stopniach naukowych. Wielu oprócz amuletów nosiło biżuterię - duże pierścienic na palcach, ciężkie złote łańcuchy i bransolety. Nawet w tym czerwonym upierzeniu Han czuł się nieubrany, jak najskromniejszy z wróbli.
Dostrzegł Bayarów w grupie studentów po przeciwnej stronie sali. Gdy tam spojrzał, Micah popatrzył na niego i powiedział do swoich kompanów coś, co sprawiło, że zachichotali. Fiona także podniosła głowę. Jej twarz była zimna i nieprzejednana jak marmur. Przez chwilę spoglądała Hanowi w oczy, po czym odwróciła wzrok w stronę Wila.
Han poczuł między łopatkami znajome ukłucie strachu. Wkraczanie na teren błękitnokrwistych było jak przechadzanie się ulicami Południomostu bez obstawy bądź reputacji zapewniającej ochronę. Dotknął ręką amuletu i zrobił obojętną minę.
W rogu przy barze podawano drinki, więc Han i Tancerz ruszyli w tę stronę.
Gdy przeciskali się między grupami studentów i wykładowców, ich uszu dobiegały strzępy rozmów. Han słyszał pojedyncze słowa: „Łachmantarg”, „herszt gangu”, „miedzianolicy”.
Omiótł wzrokiem lśniące butelki, beczki i baryłki przy barze. Nie tylko piwo i cydr, ale też brandy, wino, whiskey. Pomyślał o Lucjuszu Frowsleyu na Hanalei i o tym, czy jego gorzelnia wciąż działa i kto teraz nosi jego produkt do miasta.
Han i Tancerz zamówili cydr. Trudno będzie przebrnąć przez tę kolację z trzeźwą głową.
Do sali wjechał Adam Gryphon na wózku i umiejętnie przesuwał się przez tłum do baru.
Szkoda, że nie może cały czas poruszać się na wózku, pomyślał Han. Niestety, na terenie szkoły było mnóstwo schodów, krawężników, kocich łbów i innych przeszkód.
Poczuł, że ktoś go ciągnie za rękaw, i obrócił się tak gwałtownie, że niemal rozlał cydr.
Zobaczył dziewczynę z niezwykle bladą cerą i krótkimi, obciętymi na jeża czarnymi włosami, w których widać było czerwone czarodziejskie pasemka. Jej szkarłatną szatę zdobił haft proficjusza. Na dłoniach miała liczne pierścienie, a skórę niemal całą pokrytą jaskrawymi, metalicznymi tatuażami, które wyglądały jak namalowana biżuteria. Wzory sprawiały wrażenie ruchomych.
- To talizmany i elementy ochronne - wyjaśniła i przesunęła palcami po symbolach na wierzchu dłoni. - Chronią przed urokami.
- Aha - powiedział Han, zastanawiając się, co powinien powiedzieć. - Czy ktoś chce rzucić na ciebie urok?
Skinęła głową, a potem wspięła się na palce, żeby sięgnąć ustami jego ucha.
- Jestem Mordra de Villiers - powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało.
- A ja Han Alister - przedstawił się Han. - A to Hayden Tancerz Ognia. - Ruchem głowy wskazał przyjaciela.
- Wiem - przyznała Mordra de Villiers i poważnym wzrokiem spoglądała to na jednego, to na drugiego. - Czy to prawda, że jesteś złodziejem i mordercą?
Han przyjrzał się jej uważnie. W jej twarzy nie było osądu, tylko czysta ciekawość. Gdy nie odpowiadał, dodała:
- Mówią, że jesteś przestępcą i że próbowałeś zabić lorda Bayara. - Odwróciła się do Tancerza i powiedziała: - I że ty jesteś szpiegiem miedzianolicych.
Tancerz spojrzał na Hana.
- Kto ci to powiedział? - zapytał.
Mordra przechyliła głowę w stronę grupy otaczającej Bayarów.
- No a ty jak myślisz? - Han pocierał dłonią kark.
- No cóż - powiedziała do Tancerza. - Oczywiście, jesteś miedzianolicy. - A ty - zwróciła się do Hana - mówisz jakbyś wyszedł z rynsztoka, chociaż twój strój sugeruje co innego. - Przyjrzała się jego twarzy. - I faktycznie wyglądasz na kogoś okrutnego, z tymi wszystkimi bliznami i w ogóle.
Jak to mówi, jakby wyszedł z rynsztoka? zastanawiał się Han. Przecież ledwo się odzywał.
- Nie boisz się z nami rozmawiać? - zapytał. - To może być niebezpieczne.
Mordra wzruszyła ramionami.
- Ja też nie cieszę się tu wielkim poważaniem, bo pochodzę z Południa. Mimo że jestem czystej krwi i mój ojciec jest członkiem Rady. Dziekan Abelard faworyzuje mnie jednak, bo mam duży talent. - Wyciągnęła rękę i pokazała im obszycie szaty. - Jestem najmłodszą proficjuszką w dziejach tej szkoły.
- Musisz być bystra - stwierdził Han.
- Jeśli jesteś bystry, ciebie też zauważy - powiedziała Mordra. - Niezależnie od tego, skąd pochodzisz. - Spojrzała na Tancerza. - No chyba że jest się miedzianolicym…
Ta Mordra może i jest inteligentna, ale wygaduje, co jej ślina na język przyniesie.
- Może ja nie chcę zostać zauważony - rzekł.
- Oj, chcesz. - Nie poddawała się Mordra. - Dziekan Abelard udziela specjalnych lekcji tym, którzy mają potencjał.
- Jakich lekcji? - zainteresował się Han.
Mordra znowu wspięła się na palce, łapiąc go za ramię, żeby utrzymać równowagę.
- Zakazanej magii - szepnęła, muskając go po uchu ciepłym strumieniem powietrza. - Potężnych zaklęć.
- Zamknij się, Mordra! - rozległ się lodowaty głos.
Mordra, oniemiała, odskoczyła gwałtownie i omal nie upadla. Han podniósł wzrok i zobaczył Fionę, która jakimś sposobem niezauważenie przeszła przez salę i znalazła się przy nich.
- To ty się zamknij! - odparowała Mordra, zaciskając pięści.
- To ty zawsze bredzisz jak ubzdryngolony nowicjusz - ciągnęła Fiona. - Alister to uliczny szczur. Nie interesują go twoje patetyczne fantazje.
- Prawdę mówiąc, to było fascynujące - wtrącił Han. - Mordra właśnie mówiła, że…
- Nic takiego - przerwała mu Mordra. Gdzie siedzicie?
- Chyba tam, gdzie jest miejsce - stwierdził Han. Byle z dala od Bayarów i Abelard, pomyślał. I może od Mordry. Możliwe, że to jedyna osoba, która chce z nim rozmawiać, ale był już zmęczony jej paplaniną.
- Mamy przydzielone miejsca… Nie wiedziałeś? Ja siedzę przy stole dziekana - oznajmiła Mordra.
- Skąd wiesz, gdzie siedzisz? - zapytał Han. Miał wrażenie, że nigdy nie wie tego, co dla innych jest oczywiste.
- Przy każdym miejscu jest mała karteczka - odparła Mordra. - Powinniście się przejść i znaleźć swoje miejsca. Już prawie pora siadać.
Okazało się, że miejsce Hana również jest przy stole dziekana. W towarzystwie obojga Bayarów, Adama Gryphona, jeszcze jednego proficjusza i jednego mistrza. O trzymaniu się w cieniu można zapomnieć.
Tancerz został posadzony przy sąsiednim stole z kilkorgiem studentów z grupy Bayarów. Krzywili się i odsuwali od niego, jakby śmierdział. Tancerz westchnął i przywdział maskę kupca.
Wyglądało na to, że dziekan chciała wszystkich unieszczęśliwić.
Han znalazł się między Mordrą a Fioną, naprzeciwko Micaha i mistrza Gryphona.
Fiona siedziała sztywno, patrząc przed siebie, jakby nie chciała widzieć Hana znajdującego się obok niej.
Na szczęście szybko zjawiła się służba z zupą, którą nalewano do głębokich talerzy przed każdą osobą.
Był to niezbyt esencjonalny bulion, w którym pływało trochę zieleniny. Niewiele jak na kolację, pomyślał Han, zaskoczony. Spodziewał się czegoś bardziej wystawnego. Nabrał odrobinę łyżką i podmuchał. Zupa smakowała dymem i solą, jak suszone grzyby z cebulą.
Mam nadzieję, że dostaniemy dokładkę, pomyślał. Albo przynajmniej trochę chleba. Gdy zjadł kilka łyżek, zauważył, że nikt poza nim nie ruszył jedzenia.
Micah wpatrywał się w niego, z palcami przy skroniach i uniesioną brwią. Mordra przechyliła się w bok.
- Powinieneś poczekać, aż dziekan nas przywita - szepnęła tak głośno, żeby było słychać przy sąsiednich stołach. Przez salę przetoczył się tłumiony chichot.
Han odłożył łyżkę, czując, jak się rumieni.
Okazało się, że zupa nie była kolacją, tylko czymś, co podawano przed posiłkiem. Na kolację były pieczone przepiórki, ziemniaki i płonące ciasto z owocami nasączone brandy, a do tego trzy różne gatunki wina i mocne alkohole w małych kieliszkach.
Nikt inny nie przyniósł do stołu swojego cydru.
Choć Han starał się naśladować innych, to raz na jakiś czas wybierał zły widelec lub zjadał dania w złej kolejności albo nakładał sos nieodpowiedni do potrawy. Mordra zawsze poprawiała go tym teatralnym szeptem, wywołując spazmy hamowanego śmiechu na sali.
Jedynymi, którzy się nie śmiali, byli dziekan Abelard, Tancerz, Mordra i Fiona.
Fiona?
Podczas kolacji piła wino, ale jadła niewiele - z grymasem obrzydzenia odsuwała jedzenie na krawędź talerza i czekała, aż służba to zabierze. Bębniła palcami po stole i wierciła się na krześle.
Czyżby siedzenie obok mnie odbierało jej apetyt? pomyślał Han.
Kilka razy mistrz Gryphon nachylał się nad stołem i próbował wciągnąć Fionę w konwersację, lecz ona sprawiała wrażenie nieobecnej myślami, jakby w ogóle go nie słuchała.
W końcu przechyliła się w stronę Mordry:
- Przestań wreszcie! - syknęła, kiedy Mordra otworzyła usta, widząc, jak Han zaczyna smarować bułkę masłem, zapewne złym nożem.
- Co? - Mordra wydawała się zaskoczona.
- Kto jak kto, ale ty nie powinnaś nikogo uczyć manier! - oświadczyła Fiona głosem zimnym jak stal. - Sama nie jesteś lepsza.
Mordra wysunęła podbródek.
- Ja tylko próbowałam…
- Trzymaj się z dala od Alistera, bo jeszcze bardziej się pogrążasz - ostrzegła ją Fiona.
- Obie się zamknijcie! - wybuchnął Han i obiema dłońmi uderzył w stół z taką siłą, że aż podskoczyły naczynia i rozlało się wino z kieliszków. - Łatwiej byłoby jeść w środku bijatyki w tawernie, niż siedząc między wami.
W sali zapadła głucha cisza.
Fiona odsunęła swoje krzesło i wstała.
- Dziekan Abelard, proszę mi wybaczyć. Nie czuję się najlepiej. - Po tych słowach wyszła, nie oglądając się za siebie.
Han spojrzał ponad stołem w miejsce, gdzie siedział Micah, który taksował go wzrokiem. Gryphon odprowadzał Fionę spojrzeniem, póki nie zniknęła w drzwiach, a potem blady i zły popatrzył gniewnie na Hana. Dziekan Abelard położyła łokcie na stole i podparła dłońmi podbródek, a jej usta wygięły się w słabym uśmiechu.
Wtedy Han też przestał jeść, nie chcąc, by Mordra nadal go pouczała. Jej usta się nie zamykały, a on odpowiadał krótkimi zdaniami.
Wreszcie kolacja się skończyła. Studenci i wykładowcy utworzyli małe grupki. Han i Tancerz opuścili salę tylnymi drzwiami, żeby nikogo już nie spotkać. - Musimy to robić co miesiąc? - mruknął Han. Posiłek ciążył mu w żołądku niczym kawałek żelaza. - Krwiste kości!
- Czy Fiona Bayar i Mordra de Villiers walczyły o ciebie? - Wiatr stukał gałęziami nad ich głowami. Tancerz osłonił szyję kołnierzem. Gdy Han posłał mu gniewne spojrzenie, dodał: - Tak tylko mi się zdawało.
- Nie wiem, o co im chodziło - przyznał Han. - Fiona nie chce, żeby ktokolwiek z nami rozmawiał. Może chce nas odizolować jeszcze bardziej, niż jesteśmy.
- Może chce cię mieć tylko dla siebie - podsunął Tancerz.
- Ha, ha…
Szli przez chwilę w milczeniu.
- Ciekawe, kto chodzi na te lekcje z Abelard - powiedział Han po chwili. - Nie wiem, czego ona chce.
Kiedy skręcali za róg Mystwerk Hall, Han zauważył błysk światła pod galerią. Dostrzegł stojącą w cieniu sylwetkę w sukmanie, podświetloną od dołu twarz o kanciastych rysach.
Nad ich głowami rozległ się trzask kamienia. Nie patrząc w górę, Han skoczył na Tancerza i razem z nim rzucił się na trawnik.
Zerwał się na nogi, by zobaczyć, że w miejscu, gdzie stali przed momentem, leżą fragmenty gontów i potłuczonego kamienia. Z nożem w ręku rzucił się w stronę galerii - biegł slalomem, by trudno było weń wycelować. Nie znalazł jednak nikogo.
- Co jest? - zapytał Tancerz, tuż za jego plecami. - Co widziałeś?
Han pokręcił głową i przyłożył palec do ust. Obejrzał się do tyłu, na ścieżkę.
Wyglądało na to, że duży balkon na pierwszym piętrze odłamał się i roztrzaskał o bruk. Niektóre kawałki były większe od ludzkiej głowy. Każdy z tych odłamków mógł ich zabić, gdyby nie odskoczyli.
Kiedy przyglądali się zniszczeniom, wokół miejsca wypadku zgromadził się tłum studentów i wykładowców. Nie widzieli Hana i Tancerza ukrytych w cieniu.
Nie było wśród nich żadnego z Bayarów.
Han dotknął ramienia Tancerza i wskazał bursę.
W drodze powrotnej ściskał nóż w jednej ręce, amulet w drugiej, i wszystkimi zmysłami badał, czy nie wpadną w pułapkę.
Blevins podniósł głowę, gdy weszli do bursy.
- Już po kolacji?
- Czy ktoś wrócił przed nami? - zapytał Han.
Blevins pokręcił głową.
- Nie, wy jesteście pierwsi.
Weszli na trzecie piętro. Han zamknął drzwi na szczycie schodów i sprawdził jeszcze raz magiczne pułapki. Zbliżył się na palcach do swojego pokoju i otworzył drzwi. Nikogo. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Wciąż słychać było podniesione głosy dobiegające sponad gruzów przy ścianie Mystwerk Hall.
Odwrócił się do Tancerza stojącego w drzwiach.
- Ktoś stał pod galerią po przeciwnej stronie trawnika - powiedział. - Rzucił zaklęcie zaraz przed tym, jak balkon się na nas zawalił.
- Jesteś pewien? Wiatr mógł poluzować któryś gzyms. Cały dzień wiało.
- Ten, kto to zrobił, chciał, żeby to wyglądało na wiatr - stwierdził Han.
- Nie widziałeś, kto to był?
Han potrząsnął głową.
- Ktoś wysoki, w szatach czarownika.
Światło amuletu na moment rozjaśniło twarz napastnika, ale zgasło tak szybko, że Han nie był w stanie go rozpoznać. Coś jednak podejrzewał. Fiona miała dość czasu, żeby zająć odpowiednią pozycję. Micah też mógł szybko wyjść frontowymi drzwiami i czekać, aż wyłonią się zza rogu.
Tym razem mieli szczęście, ale kto wie, kiedy to szczęście ich opuści.
Amon przejrzał listę studentów Wien House i Isenwerku, nowicjuszy i adeptów, ale nie było na niej żadnego Alistera. Bransoleciarz mógł być zapisany pod przybranym nazwiskiem, ale gdyby rzeczywiście przybył do akademii, na pewno Raisa albo on zauważyliby go kiedyś w refektarzu czy w bibliotece. Skoro tak się nie stało, Raisa niechętnie przyznała, że się pomyliła.
- Tylko pamiętaj, żeby trzymać się z dala od Mostowej - przypomniał jej Amon.
Z upływem tygodni Raisa coraz lepiej czuła się w skórze kadetki pierwszego roku. Nie zwiodłaby nikogo, kto dobrze ją znał, ale dla wszystkich innych strój kadeta i obcięte włosy wydawały się dostatecznie dobrym przebraniem.
Taim Askell dotrzymał słowa. Plan zajęć, który on i Amon przygotowali dla Raisy, zapełniał jej cały dzień od wczesnego ranka do chwili, gdy padała wyczerpana na łóżko na najwyższym piętrze Grindell Hall. W nocy nie przeszkadzało jej nawet chrapanie Hallie.
Nie narzekała. Sama tego chciała, a nawet o to prosiła. I musiała za to zapłacić. Nie miała marzycielskich sesji haftowania, lekcji muzyki kameralnej ani malowania pejzaży w ogrodzie. Nie było leniwych popołudni i plotek przy herbatce na tarasie.
Nie było tu tarasu.
Brak dozorcy mógł zachęcać do łamania reguł, ale mieszkańcy bursy byli na to zbyt zmęczeni. Jako komendant czwartego roku Amon wymagał od swoich kadetów przestrzegania ciszy nocnej, choć sam rzadko wracał przed jej rozpoczęciem. Raisa zaś wieczorami była na wpół śpiąca i tylko ostatkiem sił zwykle starała się przeczytać jeszcze kilka stron przed zgaszeniem świecy. Zdarzało się, że zasypiała przy biurku z twarzą wgniecioną w książkę do historii. Może część tej wiedzy przejdzie na nią podczas snu.
Omijała Mostową, chociaż niejednokrotnie miała ochotę ulec namowom Talii oraz Hallie i wybrać się tam wraz z nimi. Mówiła sobie, że nie ma czasu włóczyć się po tawernach. Dzięki temu nie narażała się na nieustanne próby znalezienia jej chłopaka podejmowane przez Talię.
Szybko zaczęła się bać zajęć z historii działań wojennych. Wykłady mistrzów i dziekanów odbywały się trzy razy w tygodniu, a ćwiczenia codziennie. Ćwiczenia prowadzili proficjusze, którzy moderowali dyskusje i przeprowadzali egzaminy pisemne oraz ustne. Mieli więc dużą władzę, szczególnie nad nowicjuszami.
Ćwiczenia z historii prowadził ardeński proficjusz Henri Tourant.
Młodszy syn ardeńskiego tana Tourant widocznie uznał, że stanowisko wykładowcy stwarza mu okazje, jakich nie miałby w domu - możliwości poniżania studentów i znęcania się nad nimi za dnia i oddawania się innym uciechom w nocy.
Tourant był tyranem i wykazywał typowy dla Ardeńczyków stosunek wobec kobiet - pogardliwy i protekcjonalny. Już na początku jasno wyraził swoje zdanie: kobiety powinny się zapisywać na inne uczelnie, a nie marnować czasu swojego i wykładowców w Wien House i innych męskich akademiach. Tysiąc lat po Rozłamie w Ardenie wciąż nie pogodzono się z faktem, że niegdyś rządziła nimi kobieta.
Tourant był małym człowiekiem - pod względem wzrostu i każdym innym. Miał wąskie usta, wyrażające zaciętość i okrucieństwo, i kręcone brązowe włosy, które zapuszczał. Zaczynały już rzednąć na czubku głowy, choć Tourant był niewiele starszy od Raisy. Jego twarz z cofniętym podbródkiem i ostrym nosem przypominała gada. Poza tym miał narcystyczne skłonności: lubił zdejmować akademickie szaty, by eksponować swe piękne stroje.
Tourant przechadzał się w obie strony przed studentami i wygłaszał długie przemowy w czasie, który nazywał dyskusją. Często odbiegał od tematu i wydawało się, że potrafi jedynie przytaczać fakty. Owszem, przydałaby się prawdziwa dyskusja. Ćwiczenia z Tourantem były jednak zwykłą stratą czasu.
Raisa na ogól siedziała w ostatnim rzędzie i w tym czasie odrabiała prace domowe. Dzisiaj jednak tematem była magia w sztuce wojennej i trudno jej było się skupić na czymś innym i milczeć, kiedy Tourant wypluwał z siebie nieprawdziwe informacje niczym rura kanalizacyjna ścieki.
Uczę się samokontroli, pomyślała Raisa, kładąc zaciśnięte pięści na kolanach. To bardzo cenna umiejętność.
Było coraz gorzej. Jakiś alumn świątyni ardeńskiej ogłosił, że wojownicy Demonai wyruszają do walki nago.
- Mimo że są niezwykle bogaci, dzicy z Północy noszą cały swój majątek na sobie jako biżuterię - ciągnął. - Walczą nago, jeśli nie liczyć olbrzymich złotych naszyjników i bransolet, które świadczą o ich statusie. I kołczanów na strzały.
- Chciałbym to zobaczyć - powiedział Tourant, uśmiechając się szeroko. Obrzucił Raisę spojrzeniem zimnym i śliskim jak pocałunek demona. - Morley, jesteś półkrwi, tak? Czy walczyłaś kiedykolwiek nago? Czy celem jest… odwrócenie uwagi przeciwnika?
Raisa odegnała od siebie obraz Reida Nocnego Wędrowca galopującego przez las bez ubrania.
- Gdyby się nad tym zastanowić, proficjuszu, zdacie sobie sprawę, że to niemożliwe - odparła, ostrożnie dobierając słowa. - W górach nie da się chodzić nago, bo takiemu człowiekowi byłoby niewygodnie i zimno, nawet latem. W północnym wietrze zamarzłby.
- Oni są przyzwyczajeni do zimna - oświadczył alumn. - Nawet go nie czują.
- Owszem, jesteśmy przyzwyczajeni do zimna - przyznała Raisa - i znosimy niskie temperatury dużo lepiej niż mieszkańcy nizin. Ale są granice. Klany słyną z obróbki metalu i dlatego noszą biżuterię. Ale ubierają się też w skóry, futra i tkane przez siebie materiały - powiedziała, przypominając sobie wielkie krosna stale używane w sadybach.
- Niektórzy twierdzą, że dzicy obrastają gęstymi włosami na zimę, jak wilki - powiedział Tourant takim tonem, jakby było to zagadnienie poważnie dyskutowane w naukowych kręgach - i dlatego ich królowe nazywane są królowymi wilków. - To się spotkało z wybuchem śmiechu, lecz wielu studentów poruszyło się w krzesłach ze skrępowaniem. - Czy to prawda, nowicjuszko Morley?
- To nieprawda! - odezwała się dziewczyna o posągowej sylwetce, ze śniadą cerą i tamrońskim akcentem. Miała na sobie szaty Isenwerku i kunsztowną biżuterię. - Moja rodzina utrzymuje stałe kontakty z kupcami klanowymi. Ten, który nas odwiedza, jest wykształcony i całkowicie ubrany, na pewno nie jest dziki… chociaż ostro się targuje.
- Dobrze, nowicjuszko Haddam - powiedział Tourant, puszczając do niej oko. - Wygląda na to, że nie jest ci obojętny. Kiedy mówisz, że ostro się targuje, to co właściwie masz na myśli?
Haddam oblała się rumieńcem i otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz Tourant już wskazał kogoś innego, kto z zapałem wymachiwał ręką.
- Gutmark. Co o tym myślisz?
- Królowe Fells to wiedźmy - powiedział poważny chłopiec z Bruinswallow. - Rzucają urok na mężczyzn, żeby pozwalali sobą rządzić.
- Królowe Fells rządzą z tych samych przyczyn, co królowie Tamronu i Bruinswallow - odrzekła Raisa. - Dynastie, tradycja, wykształcenie, zdolności.
- W górach Północy jest magia demonów - oświadczył ktoś z Wysp Południowych. - Stamtąd pochodził Król Demon i tam zmarł, a jego kości kalają tę ziemię po dziś dzień. Na tej glebie stopy pokrywają się pęcherzami, a rośliny więdną.
- Ależ rosną tam rośliny - powiedziała Raisa. - Tylko nie takie same jak tutaj. A jak myślicie, skąd pochodzą wszystkie wasze lekarstwa i perfumy?
- To czary - stwierdziła alumnka z Ardenu, wzdrygając się z grozą. - Bałabym się używać tych perfum. Zaćmiewają umysł i prowadzą do grzechów ciała. Jak skończę naukę, będę misjonarką. Mam zamiar zamieszkać wśród dzikich, pomóc ich cywilizować i zawieźć im prawdziwą wiarę.
Raisa próbowała sobie wyobrazić tę naiwną dziewczynę stojącą przed jej ojcem, Averillem Lekką Stopą, lordem Demonai, i próbującą go cywilizować. Jej babcia, strażniczka Elena Cennestre, pożarłaby ją żywcem.
- Życzę powodzenia - odparła Raisa, wywracając oczyma. Wtem z tyłu sali rozległ się dudniący głos.
- Proficjuszu Tourant, czy byliście w Fells?
Wszystkie twarze zwróciły się w stronę, z której dobiegło pytanie. Z tyłu sali stał mistrz Askell.
Tourant poczerwieniał
- Nie, mistrzu. Nie jest to miejsce, do którego chciałbym…
- Kto z was był w Fells? - zapytał Askell, spoglądając na rzędy siedzeń. - Niech wstanie.
Raisa podniosła się. Była jedyna.
- Nikt więcej? Nawet na krótko? - pytał dalej Askell. Wszyscy wbijali wzrok w ziemię. - A czy ktoś ma przyjaciół, krewnych, znajomych z Północy?
Tym razem wstała Haddam, szeleszcząc szatą, i ze złością spojrzała na Touranta.
Askell westchnął.
- Usiądźcie, Morley i Haddam.
Tak zrobiły.
- Jako mistrz Wien House i wykładowca Oden’s Ford lubię myśleć, że odgrywam istotną rolę w waszej edukacji. Ale to nie jest prawda. Tym, co sprawia, że akademia jest tak skuteczna, jest różnorodność studentów, którzy przybywają tu ze wszystkich Siedmiu Królestw. Mądrzy kadeci wykorzystają tę szansę. Zamilkną i wysłuchają tego, co mają do powiedzenia eksperci, czyli ci, którzy mówią z własnego doświadczenia. W przyszłości, czy spotkacie się w czasie wojny, czy pokoju, będziecie lepiej przygotowani do działania. Ci, którzy zdadzą się na dowody, będą górą. Ci, którzy uwierzą mitom, insynuacjom i plotkom, przegrają. Rozumiecie?
- Tak, mistrzu - odpowiedziała sala.
Askell blado się uśmiechnął.
- Proszę kontynuować, proficjuszu Tourant - powiedział, po czym odwrócił się i wyszedł z sali.
Raisa odwróciła się akurat w takim momencie, że zdążyła dostrzec jadowite spojrzenie Touranta. Aha, mam już wroga, pomyślała.
Po tym zdarzeniu coraz częściej widywała mistrza Askella na zajęciach. Szczególnie na ćwiczeniach. Zauważyła zmianę w postawie i zachowaniu Touranta, a czasem, gdy podnosiła wzrok znad notatek, widziała mistrza opierającego się o ścianę z tyłu sali.
Odwracała się od tablicy na ćwiczeniach z rachunkowości i widziała Askella rozmawiającego z nauczycielem. Pod koniec lektoratu zauważyła go wśród studentów i zastanawiała się, od jak dawna uczestniczy w zajęciach. Często wsuwał się niepostrzeżenie w czasie ożywionej dyskusji lub w środku egzaminu ustnego. Gdy już zobaczył to, co chciał zobaczyć, wychodził.
Raisa z czasem coraz lepiej radziła sobie z ćwiczeniami fizycznymi, ale wiedziała, że nigdy nie będzie w tym biegła. Była zbyt niska i lekka, by nosić broń z nizin, nawet mimo wyrobienia sobie mięśni. Dobrze strzelała z łuku i jeździła konno. Nieźle radziła sobie z geografią, orientacją w terenie, a dzięki szkoleniom w górskich koloniach potrafiła też przetrwać w trudnych warunkach. Nie miała także kłopotu z rachunkami, co zawdzięczała pobytom na targach klanowych.
Podobało jej się mieszkanie z Hallie i Talią. Z czasem zaczęły traktować ją bardziej jak koleżankę niż jak chroniony kruchy obiekt.
W porównaniu z innymi Wilkami Hallie wydawała się dorosła. Była duża, pewna siebie, silna i towarzyska, ale stawała się milcząca i smutna, gdy rozmowa schodziła na temat jej córki. Miała mały rysunek Ashy, który wyciągała i oglądała po kilka razy dziennie, jakby się bała, że zapomni, jak ona wygląda. Co tydzień wysyłała listy i drobne podarki, nie wiedząc, czy w ogóle docierają do córki.
Pewnego wieczoru, gdy razem z Hallie siedziały do późna nad książkami, Raisa poprosiła ją, by pokazała jej ten obrazek.
- Jest śliczna - powiedziała, patrząc na wizerunek poważnej dziewczynki z olbrzymimi niebieskimi oczyma i czupryną pięknych, jasnych włosów. - Kto ci to narysował?
- Siostra kaprala Byrne’a Lydia. Poprosił ją o to, kiedy zapisałam się do szkoły i przyłączyłam się do Wilczej Zgrai.
- Przyjazd tutaj musiał być trudną decyzją.
Hallie wzruszyła ramionami.
- Byłam w regularnej armii w oddziale górskim, kiedy się dowiedziałam, że jestem w ciąży. Nie jestem głupia, jadłam panieńskie ziele, ale trudno jest zachować systematyczność, kiedy jest się w wojsku, cały czas w drodze. Wróciłam do domu, urodziłam Ashę, ale muszę pracować, żeby ją utrzymać. Znam się tylko na żołnierce, nie chciałam wracać do armii, bo byłabym cały czas z dala od córki. Myślałam, żeby wstąpić do gwardii, ale teraz do tego potrzebne jest wykształcenie… - zawahała się, jakby niepewna, ile może wyjawić. - Były momenty, kiedy chciałam znaleźć sobie gang z dobrym hersztem i przyłączyć się do nich. Ale gdyby coś mi się stało, Asha zostałaby sama. Muszę utrzymać ją i moich rodziców.
Ci ludzie każdego dnia dokonują trudnych wyborów, pomyślała Raisa. A mnie się zdawało, że życie poza dworem jest łatwe.
- Pewnego razu orator Jemson w Świątyni Południomostu powiedział mi o Posłudze Dzikiej Róży - ciągnęła Hallie. - Pomógł mi opłacić naukę w Wien House.
- Posługa Dzikiej Róży! - ucieszyła się Raisa. - Naprawdę? - Spontanicznie chwyciła Hallie za ręce. - To wspaniale!
Hallie spojrzała na Raisę ze zdumieniem.
- Tak… W każdy Dzień Świątynny kupuję różę od kwiaciarki na moście i składam na ołtarzu dla księżniczki Raisy. A kiedy wrócę do domu, mam nadzieję, że przydzielą mnie do jej obstawy. Będę mogła być blisko Ashy i zapewniać bezpieczeństwo księżniczce.
- Oby ci się udało! - powiedziała Raisa, ukrywając wzruszenie.
- Oby. - Hallie schowała portret Ashy.
*
Raisa poznawała strategie opracowane przez Gedeona Byrne’a wieki temu, dowiedziała się, że Lila Byrne zaprojektowała prototyp obosiecznego rapiera, który był wciąż w użyciu, i że Dwite Byrne w nowatorski sposób wykorzystywał do walki kawalerię w czasach, gdy ta popadała w niełaskę.
Coraz lepiej rozumiała, że właśnie to łączy ją z Amonem: oboje odczuwają ciężar świadomości, iż są żyjącymi spadkobiercami długich dynastii, które dokonały wielkich rzeczy.
Amon wprawnie posługiwał się bronią i dobrze się uczył, ale nie był najlepszym, najsilniejszym ani najbogatszym z kadetów swojego roku w Oden’s Ford. Nie zabiegał o popularność wśród kolegów kupowaniem im piwa na Mostowej i wspólnymi hulankami do rana.
Był skupiony i spokojny, jakby wiedział, kim jest i dokąd zmierza. Stanowił stabilną przystań w morzu zmian. Uczciwy, zawsze dotrzymujący słowa i bezwzględnie sprawiedliwy. Dlatego ludzie chętnie za nim szli.
Powinnam się od niego uczyć, myślała Raisa. Ja raczej wprowadzam zamęt, zamiast uspokajać.
Amon wciąż uczył ją walki pałką, którą otrzymała od Dimitriego. Czasami widywała go tylko podczas tych ćwiczeń - wychodził z dormitorium przed nią, a wracał, gdy ona już spała. Jako komendant roku brał udział w licznych zebraniach i uczestniczył w zarządzaniu szkołą. W każdym razie tak się tłumaczył. Raisa nie mogła oprzeć się wrażeniu, że unika pozostawania z nią sam na sam.
Czasem jednak, gdy podnosiła głowę, zwłaszcza przy kolacji, widziała, że te szare oczy ją obserwują.
- Myślałam, że to miejsce nazywają „wielkim niwelatorem” - powiedziała do Amona któregoś dnia, zamykając książkę. Minęło już osiem tygodni. Osiem najbardziej męczących i najbardziej ekscytujących tygodni w jej życiu.
Amon oderwał się od rysowania jakiegoś schematu.
- Czemu w takim razie mistrz Askell zgodził się umieścić nas wszystkich w tym samym dormitorium? I dlaczego zatwierdził dla mnie specjalny program, skoro wszyscy mają być traktowani tak samo?
- Są traktowani tak samo - stwierdził Amon - ale do czasu. - Wrócił do swojej pracy, lecz jej płonący wzrok kazał mu przerwać. Oparł się wygodnie i zaczął przekładać pióro między palcami. - Mistrz Askell wie, kim jesteś - oznajmił w końcu. - Powiedziałem mu.
Raisa omal nie zakrztusiła się herbatą.
- Co? Czy to nie ty mi tłumaczyłeś, jakie to ważne, żeby nikt nie wiedział, kim jestem?
Skinął głową.
- Masz rację. To bardzo ważne. Ale musiałem go przekonać, że powinniśmy mieszkać tu, w Grindell Hall, chociaż to wbrew regułom uczelni. Teoretycznie jesteś na pierwszym roku, a ja chciałem, żebyś mieszkała z kadetami z czwartego. - Pióro upadło mu na podłogę i schylił się, by je podnieść. - Nie chciałem co noc się zastanawiać, czy jesteś bezpieczna w dormitorium na drugim końcu kampusu. Chciałem, żeby ktoś z władz wiedział, na wszelki wypadek.
- Ufasz mu?
- Tak. Ufam mu.
Raisa przypomniała sobie pierwszą rozmowę z mistrzem Askellem.
- To dlatego tak mnie potraktował. Myślał, że będę kapryśna i wymagająca.
Amon skinął głową.
- Racja. Zgodził się na to, czego chciałaś, bo spodziewał się, że szybko zrezygnujesz. - Uśmiechnął się szeroko, zadowolony z siebie. - Nie zna cię tak jak ja.
- Przychodzi na niektóre moje zajęcia - powiedziała.
- Zawsze to robi, ale szczególnie, jeśli ma jakieś wątpliwości wobec któregoś studenta. - Amon zawahał się, po czym kontynuował: - Taim Askell pochodzi z arystokratycznej rodziny ardeńskiej. Pamiętasz, jak cię zapytał, czy uciekłaś z domu, żeby wstąpić do armii? On właśnie tak postąpił. Przepłynął przez Indio do Kartezji i tam walczył w wojnach, awansując w hierarchii od zwykłego szeregowca. Kiedy wrócił do Siedmiu Królestw, uznał, że potrzebuje szkolenia, żeby zostać oficerem. Przybył tutaj. Mój tato był komendantem jego roku. Askell uważał go za nadętego bubka, który niesłusznie zdobył taką pozycję. Tato sądził, że Askell to arogant, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy, a powinien się zamknąć i zacząć uczyć.
- I jak się skończyło?
- Tato nigdy mi nie powiedział, ale podobno spotkali się poza kampusem i porządnie się pobili. Potem Askell się zamknął i zaczął uczyć. Razem z tatą napisali książkę o wojnach kartezyjskich, która później pomogła Askellowi zostać tutaj wykładowcą. Jest w bibliotece, gdybyś chciała zajrzeć.
- Jak to było przyjść do szkoły, w której rządzi Askell? - zapytała Raisa.
- W pierwszych dwóch latach zalazł mi za skórę - przyznał Amon z szerokim uśmiechem. - Też często widywałem go na zajęciach. Ale w końcu zrobił mnie komendantem roku.
W następnych tygodniach po kolacji z dziekanem Han tak skoncentrował się na zaklęciach, że zaniedbał pozostałe przedmioty. Przy tak dużej ilości nauki musiał wybierać to, co uważał za najważniejsze. Szczególnie interesowały go zaklęcia, które powstrzymują budynki przed zawaleniem.
Jako nowicjusze Bayarowie, Manderowie i Han mieli w programie te same przedmioty. Han sądził, że część zajęć tylko odrywała go od nauki zaklęć.
Zupełnie bezużyteczne wydawało mu się uzdrawianie. Klany zatrudniły go do zabijania, nie uzdrawiania, a wszyscy, których chciałby uzdrowić, już nie żyli.
Mistrz Leontus był utalentowanym uzdrowicielem w średnim wieku, z misjonarskim zapałem i lśniącą łysiną, który robił, co mógł, by zainteresować studentów swoim przedmiotem.
Nie było to łatwe. Przede wszystkim większość miotaczy zaklęć była od małego przyzwyczajana do władzy i przywilejów, a nie wrażliwości. A biednego Leontusa los pokarał prawością charakteru.
- Obdarzeni mocą uzdrowiciele przejmują choroby i obrażenia od swoich pacjentów. To oznacza poważny ból, cierpienie i utratę mocy… - Leontus urwał i spojrzał sponad okularów. - Ale istnieją metody, które można stosować, by minimalizować uszczerbek na zdrowiu i odzyskiwać moc. Przy odpowiedniej wiedzy i dbałości o siebie uzdrowiciel może osiągnąć normalną długość życia.
Podczas gdy Leontus rozwodził się na temat poświęceń i satysfakcji z zawodu uzdrowiciela, jego studenci błądzili myślami wśród ciekawszych tematów albo odrabiali prace domowe z innych przedmiotów. Han zwykle nie uważał ani na wykładach, ani na ćwiczeniach.
Wykłady o amuletach, talizmanach i magicznych materiałach prowadził zasuszony stary klanowiec Fulgrim Ognioplast. Przypominał Hanowi ciała owadów, które czasami znajdował latem na leśnych ścieżkach - brązowe, sztywne, pomarszczone.
Tworzenie magicznych przedmiotów było domeną klanów i wykraczało poza zdolności czarowników. Te zajęcia dotyczyły więc bardziej historii niż czegoś innego. Był to przegląd magicznych instrumentów z przeszłości i porównanie ich z dostępnymi obecnie. Wywoływało to tylko frustrację studentów, którzy narzekali na ograniczenia współczesnych narzędzi.
Wykłady Ognioplasta były nudne aż do bólu, ale nie dało się ich nie słuchać. Nauczyciel był głuchy jak pień, więc krzyczał na cały głos.
Uczył ze starych ksiąg o kartach tak cienkich, że by nie przenosić ich z pulpitu, studenci musieli podchodzić do niego, gdy chcieli obejrzeć pożółkłe, sporządzone piórem rysunki.
Han aż się palił do nauki czegoś, co mógłby natychmiast wykorzystać. Miał już potężny amulet. Chciał dowiedzieć się więcej o zaklęciach i urokach, które pozwoliłyby mu go wykorzystać. Wołałby mieć dwa razy tyle zajęć z zaklęć i nie zwracać sobie głowy niczym innym.
Co nie znaczy, że chciał spędzać więcej czasu z Gryphonem.
Wciąż powracał myślami do Kruka i jego propozycji. Nauka zaklęć od Kruka wydawała się dużo bardziej kusząca od męczarni pod okiem Gryphona. O ile Krukowi można zaufać.
Tancerz natomiast był zafascynowany Ognioplastem. Zapisywał całe rzędy notatek i zadawał szczegółowe pytania na temat teorii i rzemiosła, aż Fiona wywracała oczyma i tłumiła ziewanie, zasłaniając usta dłonią.
- Ciebie to naprawdę interesuje? - zapytał Han, gdy szli przez trawnik podczas przerwy w południe. Znowu padało, było ponuro i zimno, niebo kolorem przypominało brzuch ryby. Mroźny wiatr zacinał im w twarze kroplami deszczu niczym igłami lodu. - Ja omal nie zasnąłem. Przecież to się do niczego nie przyda!
- Naprawdę mnie to ciekawi - odpowiedział Tancerz, brnąc przez nasiąknięte liście. - Nie pamiętasz? Jeszcze przed tym wszystkim chciałem terminować u Eleny Cennestre, żeby zostać wytwórcą amuletów.
- Wiem. - Han obejrzał się za przechodzącą obok ładną dziewczyną i ze śmiechem zadzierającą spódnicę, tak że odsłaniała zgrabne nogi. Weszła pod jedną z galerii i zniknęła z widoku. Wrócił do rozmowy z Tancerzem: - Zrobiłeś kiedykolwiek coś magicznego?
Tancerz przytaknął skinieniem głowy.
- Gdy byłem młodszy. Proste rzeczy, ale wydaje mi się, że działały.
- Ale… teraz jesteś miotaczem uroków - stwierdził Han - a czarownicy nie mogą…
- Wciąż jestem z klanu - odparł Tancerz, dumnie unosząc podbródek. - Nie obchodzi mnie, co mówią Demonai. Nie zrezygnowałem z mojego powołania.
- Ale… jak się nauczysz obrabiać magiczne surowce? Elena cię nie nauczy, nawet jeśli masz do tego talent.
- Ognioplast mówi, że tutejsza biblioteka ma bogate zbiory tekstów o magicznych surowcach na terenie Siedmiu Królestw - powiedział Tancerz.
Weszli po schodach do refektarza i schowali się pod zadaszeniem krużganków. Tancerz potrząsnął głową, strząsając krople na wszystkie strony, i przesunął się na bok, żeby nie słyszeli ich inni studenci idący na posiłek.
- Ale artyści klanowi uczą się podczas terminowania - upierał się Han. - Ognioplast też cię nie nauczy, jeśli będzie wiedział, o co ci chodzi.
- On nie chce wiedzieć, o co mi chodzi - stwierdził Tancerz. - Jest taki szczęśliwy, że ma studenta, który szczerze interesuje się przedmiotem. Zapisałem się na specjalny projekt pod jego nadzorem w przyszłym semestrze. - Włożył ręce do kieszeni i ruszył przed siebie. - A jak trzeba będzie, to sam się nauczę.
Tancerz jest uparty, choć tego nie okazuje, pomyślał Han. Sam wybiera sobie pole walki i gra tak, żeby wygrać.
W tym momencie dostrzegła ich dziewczyna z Wysp Południowych w szatach świątynnych. Oderwała się od grupy kolegów i ruszyła krużgankiem w ich stronę.
To była Cat Tyburn. Han nie rozpoznałby jej, gdyby nie otworzyła ust. Jej gęste kręcone włosy były splecione w długi gładki warkocz opadający na lewe ramię. Miała na sobie białe spodnie i szeroką białą tunikę z rozcięciami po bokach. Była czystsza niż kiedykolwiek - jedynym, co zakłócało ten obraz, był znoszony skórzany pasek na wierzchu i wetknięty za niego nóż. Nadal miała srebrne obrączki w uszach, nosie i na palcach. To w połączeniu z pobladłymi bliznami i piętnami złodziei na rękach stanowiło dziwaczny mariaż sacrum i profanum.
Nie widzieli jej od dwóch tygodni, co nie znaczy, że nie chcieli jej spotkać. Kilka razy odwiedzili świątynne dormitorium, lecz powiedziano im, że Cat jest niedostępna. Ona też nie przyszła ich odwiedzić.
- Cat… jesteś… nie wiem… - wyjąkał Han. - Co ci się stało?
- Wsadzili mnie do kąpieli, a kiedy się myłam, zabrali mi ubrania i zostawili to - pociągnęła za krawędź tuniki. - Powiedzieli, że muszę przez dwa tygodnie pobyć w odosobnieniu i myśleć o swoim powołaniu. - Wykrzywiła twarz w grymasie niezadowolenia. - Nie potrzebuję tyle czasu. Raczej nie mam wielkiego wyboru.
Ustawili się w kolejce do refektarza i Cat ciągnęła swoją litanię skarg.
- Jest jeszcze ciemno, kiedy te dzwony zaczynają bić i musimy wyjść z łóżek na poranne medytacje. Potem tylko dzwony i dzwony, zajęcia i zajęcia. I tak cały dzień. Godzinami. Pisanie, czytanie i matematyka. - Chwyciła dwa jabłka oraz pomarańczę i wepchnęła je do torby. - Po obiedzie jest już lepiej. Są lekcje muzyki, tańca i rysunku. - Nalali sobie zupy i usiedli przy długim stole.
Cat swoim nożem odkroiła dla nich po kromce z wielkiego bochna leżącego na środku. - Podobało mi się w szkole w Południomoście. Tam się chodziło, jak człowiek miał ochotę.
- A jak często miałaś ochotę? - zapytał Tancerz, maczając chleb w zupie.
- Byłam tam prawie w każdym miesiącu - odpowiedziała, smarując chleb masłem.
- Chce powiedzieć „raz na miesiąc”, w dniu, kiedy rozdawali chleb cynamonowy - powiedział Han, co Cat przywitała grymasem.
- Za to ciebie nie było tam od lat - odparła Cat. Odkąd przyłączyłeś się do gangu.
Był tam tego pamiętnego razu. Kiedy Mac Gillen i jego niebiescy podwładni niemal na śmierć go pobili, znalazł schronienie u oratora Jemsona w świątyni. Kapral Byrne chciał go schwytać i wtedy Han porwał Rebekę Morley jako zakładniczkę. To wszystko teraz wydawało się tak odległe.
- Ja też nie jestem przyzwyczajony do siedzenia w klasie - zauważył Tancerz. - W koloniach uczymy się przez terminowanie. Jeden mistrz, jeden uczeń.
- To po co tu przyjechałeś? - zapytała Cat, nie odrywając wzroku od jedzenia. - Nie widzę tu żadnych innych miedzianolicych.
- Nie uczą tutaj zawodów uprawianych w klanach - odparł Tancerz. - To by nie miało sensu.
Cat wzruszyła ramionami.
- Z tego, co słyszałam, wy wszyscy tylko porywacie dzieci, rzucacie uroki na zwierzęta i zamieniacie je w potwory, no i wytwarzacie trucizny i narzędzia czarownic. - Zlizała masło z chleba. - Nic dziwnego, że ludziom się nie podoba, kiedy schodzicie do Doliny.
- Zamknij się, Cat - burknął Han. - Nie gadaj o czymś, o czym nie masz pojęcia.
- Klany mają zdolności obróbki magicznych materiałów, uzdrawiania i magii naturalnej - wyjaśnił Tancerz. - Wysoka magia, taka, jakiej używają czarownicy, to nie jest powołanie klanowców. Dlatego musiałem tutaj przybyć. - Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć, jakby obraźliwe słowa Cat w ogóle go nie dotknęły.
- Niektórzy mówią, że Południowi Wyspiarze nie powinni opuszczać wysp - stwierdził Han, czując potrzebę wsparcia Tancerza, skoro on sam się nie broni. - My wszyscy skorzystamy z pobytu tutaj. Musi być coś, co ci się podoba w Szkole Świątynnej.
Cat obgryzała paznokieć.
- Lubię muzykę - przyznała niechętnie. - Każdą. Są tu bazilki i flety, i harfy, i organy, i klawesyny. Chóry. Cały czas jakieś recitale. Mistrzyni Johanna dała mi dodatkową bazilkę tylko dla mnie i powiedziała, że mogę ją trzymać, póki jestem w szkole. Mówiła, że mogę się też uczyć gry na dowolnym instrumencie. Mam prawo wybrać. - Wepchnęła sobie do ust garść winogron. - Namawia mnie, żebym wystąpiła z jakimś recitalem. Ale grać przed tłumem obcych… Nie wiem, czy chcę.
Ta mistrzyni jest mądra, pomyślał Han, skoro już się zorientowała, że droga do Cat prowadzi przez muzykę.
- Przyjęli cię i zaszłaś już tak daleko - powiedział Tancerz. - Powinnaś to wykorzystać. Chciałbym posłuchać, jak grasz.
Cat skrzywiła się poirytowana, wykręcając kosmyk włosów między kciukiem a palcem wskazującym.
- Ja po prostu nie wiem, jak długo tu będę. Nie ma sensu wciągać się w coś, co długo nie potrwa. Ludzie zaczynają myśleć, że mają część ciebie na własność.
Han odłożył serwetkę na stół.
- Przecież nic cię nie wzywa z powrotem, nie? Dlatego tu jesteśmy. Nie mamy niczego i nikogo tam, w domu.
- Nic o mnie nie wiesz, ani kim jestem, ani czemu tu jestem - odparła Cat. Wstała i wyszła z sali.
- Właściwie ma rację - powiedział Han, spoglądając za nią i kiwając głową. Zwrócił się do Tancerza: - Nie musisz znosić tych jej bzdur o klanach.
- Ona jest w porządku. Nie takie rzeczy słyszałem w Dolinie. - Tancerz odsunął od siebie talerz. - Idziesz ze mną do biblioteki?
- Później. Może po kolacji. Wpadnę do Hampton, żeby zostawić książki, a potem muszę iść do Abelard. Wcale mnie to nie cieszy.
Han poszedł do Hampton Hall. Bursa wyglądała na opustoszałą. Wszyscy studenci byli albo w refektarzu, albo na zajęciach. Pokonywał schody po kilka stopni. Kiedy dotarł na najwyższe piętro, uderzyła go fala upiornego smrodu. Ekskrementy. Przyłożył rękaw do twarzy i rozejrzał się po korytarzu. Drzwi do jego pokoju były otwarte. Wyciągnął nóż i ściskając go w jednej ręce, a w drugiej trzymając amulet, zaczął się skradać na palcach. Zatrzymał się za ścianą i ostrożnie wysunął głowę za framugę, by zajrzeć do pokoju.
Wszystko było wywrócone do góry nogami. Ubrania powyciągane na środek i pocięte na strzępy, książki wyrzucone z półek i potargane, lampa roztrzaskana o podłogę leżała w plamie oliwy. Zdarta z łóżka pościel była potargana i porozrzucana po całym pokoju. Na to wszystko najwyraźniej wyrzucono zawartość wielu nocników.
Poczuł, jak rozpala się w nim gniew.
Na nic się zdały zaklęcia ochronne. Han dobrze wiedział, kto to zrobił. Ktoś, kto wiedział, że o tej porze będzie w refektarzu. Ktoś, kogo tam nie było.
Przypomniały mu się słowa Micaha. Teraz wiem, gdzie cię szukać, i mam mnóstwo czasu.
Odwrócił się i ruszył na schody, żeby zbiec do pokoju Micaha Bayara na pierwszym piętrze. Dwa stopnie niżej potknął się i runął w dół. Uderzył w ścianę na półpiętrze i potoczył się jeszcze niżej.
Mógł się zabić, ale umiał upadać. Odbił się raz czy dwa, co odrobinę zmniejszyło tempo osuwania się, i zdążył osłonić głowę rękami, nim wylądował na prawym barku z głową zwieszoną z górnego stopnia na podeście między parterem a pierwszym piętrem. O mały włos zsunąłby się jeszcze niżej. Nóż wypadł mu z ręki i z łoskotem potoczył się w dół.
Na moment stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, widział czarne plamki przed oczami i nie mógł złapać tchu. Nie czuł prawej ręki, w barku odzywał się piekący ból. Z rozcięcia na czole do oczu spływała krew.
- Nie żyje? - zapytał ktoś głosem drżącym z przerażenia i przejęcia. - Chyba tak. Nie przypuszczałem… naprawdę gruchnął jak kamień.
Han rozpoznał ten głos. Chudszy z Manderów. Arkeda.
- Zwiewajmy, zanim ktoś przyjdzie! - Inny napastnik pochylił się nad nim i sięgnął mu do szyi. Pulchny Mander. Miphis.
- Nie dotykaj - wymamrotała trzecia osoba w mowie Fells. - Obróć go i zdejmij za łańcuch.
To bez dwóch zdań Micah Bayar.
Plamki się wyostrzyły i Han zobaczył parę wytwornych butów przy swojej głowie. Zdrową ręką chwycił napastnika za łydkę i mocno pociągnął. Miphis wrzasnął i runął w dół z ostatniego półpiętra. Zatrzymał się na kamiennej posadzce na dole.
Han ryknął jak oszalały i zwinął się w kłębek, by ciałem osłonić amulet. Słyszał przekleństwa, tupot nóg, trzask drzwi. Głos Blevinsa, którego krzyki były coraz głośniejsze, w miarę jak się zbliżał. W końcu dozorca ukląkł obok niego i zapiszczał mu do ucha:
- Na ogary demona, chłopcze, co ci się stało?
Han wypluł krew z przygryzionego języka wraz z fragmentem zęba. Obrócił się na bok i usiadł, przytrzymując prawą rękę przy ciele i lewą dłonią podpierając łokieć.
Czarne plamki wróciły, kiedy pod wpływem ciężaru ręki poruszył się obojczyk. Wsparty plecami o balustradę, odpowiedział zakrwawionymi ustami:
- Spadłem ze schodów.
- Mówiłem wam, żebyście nie biegali po tych schodach - westchnął Blevins. Niektóre deski są poluzowane, niektóre mniejsze od innych.
Na klatce nie było nikogo oprócz Blevinsa i Hana. Czyli Miphis zdołał się pozbierać i uciec o własnych siłach.
- Widzieliście kogoś na schodach?
Blevins pokręcił głową.
- Nie. A czemu? - ocierał Hanowi czoło brudną chusteczką do nosa.
- Ktoś mi rozwalił cały pokój. Właśnie szedłem wam powiedzieć.
Twarz Blevinsa zrobiła się purpurowa.
- Kiedy się nauczycie, że takie figle tylko sprowadzają nieszczęścia? Musicie rozwiązać to między sobą.
Wiadomość brzmiała: nie licz na moją interwencję. Han zresztą wcale jej nie oczekiwał ani jej nie chciał. Był przecież przyzwyczajony do samodzielnego prowadzenia swoich walk.
To coś więcej niż figiel, myślał. I znajdę sposób, żeby z tym skończyć. Muszę, jeśli chcę przeżyć.
- Nie widzieliście mojego noża? - zapytał. - Pewnie leży gdzieś na dole. Zgubiłem go, gdy spadałem po schodach.
Dozorca zszedł niżej i wrócił po kilku minutach z nożem Hana w ręku. Han wsunął go do pokrowca i wciąż opierając się o poręcz, stanął na nogach.
- Złamałeś coś? - zapytał Blevins.
- Obojczyk. Chyba - zamilkł, gdyż mówienie wywoływało ból.
Blevins złapał go za lewy łokieć, jakby chciał go uchronić przed upadkiem.
- No to musimy iść do Infirmerii. Miejmy nadzieję, że mistrz Leontus jest na miejscu.
- Chwileczkę. Tylko coś zobaczę… Czy jest tam jakaś luźna deska albo coś… - Mimo protestów Blevinsa Han powlókł się z powrotem na górę, nie zważając na ból w ręce i barku.
Aha. Ktoś rozciągnął w poprzek schodów ciężki sznur na wysokości kolan, niżej trzeciego piętra, w takim miejscu, że w pośpiechu nikt by tego nie zauważył. Han wyciągnął nóż, przeciął sznur i wepchnął do kieszeni, po czym zszedł do Blevinsa.
- Tak jak myślałem - powiedział. - To przez tę poluzowaną deskę.
Na szczęście mistrz Leontus był w swoim gabinecie. Wyglądało tam zupełnie inaczej niż w sadybie strażniczki. Żadnych bukietów ziół ani słoików z maściami, które Iwa trzymała na podorędziu. Żadnych narzędzi do wyciskania esencji z roślin. Ani pacjentów zdrowiejących w sąsiednich pomieszczeniach. Wszystko było wyszorowane, uporządkowane i puste, jeśli nie liczyć półki z książkami o zaklęciach uzdrawiających. Dziwne.
Uzdrowiciel zdiagnozował złamany obojczyk, złamaną kość policzkową, pękniętą czaszkę i różne guzy i sińce.
Blevins poszedł poinformować dziekan Abelard, że Han Alister jest u Leontusa i nie może przybyć na umówione spotkanie.
Przynajmniej tyle dobrego. Jak mawiano o letniej febrze: zabija przyjaciół i rodzinę, ale zawsze też zabierze paru wrogów.
Abelard jednak kazała mu przekazać, że tak czy inaczej chce się z nim widzieć, jak tylko zostanie opatrzony.
Położył się na stole, żeby proficjusz Leontusa mógł zmyć mu krew z włosów i wyczyścić ranę na czole. Krwawiła szaleńczo, Han jednak miewał już nie takie obrażenia. Będzie miał kolejną bliznę do kolekcji.
Arystokraci w Fellsmarchu zatrudniali uzdrowicieli czarowników, lecz w Łachmantargu ich stopy nigdy nie postały. Leczenie czarami było niezwykłym przeżyciem. Leontus położył dłonie na obojczyku Hana i zimna fala magii jakby zmyła ból. Han czuł się coraz lepiej, podczas gdy Leontus wyglądał coraz gorzej. Uzdrowiciel przestał w chwili, kiedy zdaniem Hana byli w podobnym stanie.
- Jak się czujesz, chłopcze? - zapytał mistrz, siląc się na serdeczność. Był blady, oczy miał zamglone, jego skóra połyskiwała od potu. - Może nie idealnie, ale…?
- Wspaniale się spisaliście, mistrzu, dziękuję. - Myśl o dalszym leczeniu wywoływała u niego poczucie winy. - Na pewno teraz już wyzdrowieję.
- Załóżmy temblak na kilka dni, żeby unieruchomić rękę - powiedział Leontus.
Kiedy uzdrowiciel był zajęty przygotowywaniem potrzebnych materiałów, Han zapytał:
- Czy używacie ziół i leków roślinnych? To by mogło pomóc w niektórych… - zamilkł, bo usta Leontusa wygięły się w pogardliwym uśmieszku.
- Jeżeli mówisz o lekach miedzianolicych, to są niebezpieczne i niezbadane - powiedział z powagą. - Nie ma dla nich miejsca w poważnym uzdrowicielstwie.
Ach tak. Han miał w pokoju trochę kory wierzby, która pomaga na ból. W każdym razie wcześniej miał. Nie wiadomo było, gdzie jest teraz ani czy jeszcze nadaje się do użycia.
- Czy czarownik może sam się wyleczyć? - zapytał Han. To by było przydatne. Może warto bardziej uważać na zajęciach Leontusa.
Uzdrowiciel pokręcił głową.
- Nie - powiedział krótko. - Wtedy niepotrzebni byliby uzdrowiciele, prawda? Zajrzyj w to szkło i powiedz, co myślisz. - Obrócił lustro i Han zobaczył swoje odbicie. Miał opuchniętą wargę, jedno oko posiniaczone i tak nabrzmiałe, że niemal zamknięte. Policzek był cały w sińcach, ale już nie był wklęsły. Wyglądało na to, że się zagoi. Han przesunął językiem po wnętrzu ust i odnalazł złamany ząb. Dobrze, że nie przedni, bo nie mógłby się uśmiechać.
- Rano będziesz sztywny i obolały - powiedział Leontus. - Musisz odpocząć i odbudować swoją magię. - Przesunął wierzchem dłoni po zdrowym policzku Hana. - Jesteś wyczerpany. To normalne. Magia pacjenta wzmacnia uzdrawianie.
Zimowe słońce już zaszło, kiedy Han kuśtykał przez trawiasty dziedziniec do Mystwerk Hall na spotkanie z Abelard. Mimo silnego wiatru między budynkami w niewielkich grupkach gromadzili się studenci.
Nie zważając na ból mięśni i stawów ani szum w głowie, Han wyprostował się, uniósł podbródek i starał się iść jak gdyby nigdy nic. Czuł się jednak jak puste naczynie - kruche i narażone na zniszczenie. Był naprawdę przerażony.
Gdyby dał się zabić tam na schodach, uznano by, że to był wypadek. Nie zachował ostrożności, a to było lekkomyślne. Istniało wiele rodzajów przypadkowej śmierci. Wystarczy, że Bayarowi i jego kuzynom jeden raz dopisze szczęście. Jeśli nie znajdzie sposobu, by się bronić, ten rok będzie bardzo długi.
Albo bardzo krótki.
Abelard zajmowała kilka sal na najwyższym piętrze kolegium Mystwerku, z widokiem na rzekę. Proficjusz z pierwszego gabinetu poszedł zaanonsować Hana, po czym wprowadził go do następnego pomieszczenia.
Dziekan siedziała za dużym biurkiem i kartkowała plik papierów. Na ścianie za jej plecami wisiał obraz przedstawiający otwartą książkę i wydobywający się z niej płomień. Na wypolerowanych drewnianych podłogach leżały grube dywany z We’enhaven, które tłumiły dźwięki.
Han przez chwilę czekał, aż dziekan podniesie wzrok.
Na jego widok zmrużyła oczy.
- Na krew demona, Alister, co się stało?
- Spadłem ze schodów - powiedział. - Czy mistrz Blevins wam nie powiedział?
- Faktycznie - pochyliła się nad biurkiem, jej rękawy opadły na blat. - Chcesz mi o tym opowiedzieć?
- Schody w Hampton nie są bezpieczne - stwierdził i usiadł na pustym krześle, nie czekając na zaproszenie. - Wystarczy małe potknięcie.
Przyglądała mu się jeszcze chwilę.
- Nie jesteś z tych, co lubią narzekać, prawda? I umiesz dochować tajemnicy. To dobrze. - Odłożyła papiery. Nie śpieszyła się. Po chwili powiedziała: - Szukałam o tobie informacji, jak obiecałam. I wygląda na to, że mówiłeś prawdę. W istocie pochodzisz z Łachmantargu. W zasadzie jesteś przestępcą: złodziejem i mordercą. Królowa Fells wyznaczyła nagrodę za twoją głowę, bo próbowałeś zabić Wielkiego Maga.
Han patrzył na nią ze spokojem. Na pewno nie jestem pierwszym mordercą w Mystwerku. Pewnie mordercy mają tu specjalne względy, myślał.
Pochyliła się ponownie i obniżyła głos.
- Czy naprawdę próbowałeś zabić Gavana Bayara?
- Sam się prosił - oświadczył Han, wiedząc, że dziekan już i tak podjęła decyzję w jego sprawie.
Abelard usiadła wygodniej, pozostawiając dłonie na biurku.
- Widzę, że nie jesteś głupi, więc nie rozumiem, czemu tak ryzykowałeś.
- To była sytuacja typu: on albo ja - powiedział Han. - Następnym razem nie spudłuję.
Niespodziewanie się roześmiała.
- Nie masz wyrzutów sumienia. To mi się podoba.
To nie ja powinienem mieć wyrzuty sumienia, pomyślał.
Przez kolejną długą chwilę dziekan tylko siedziała i przyglądała mu się
- No dobrze - powiedział Han, powoli wstając. - To już wszystko o mnie wiecie. Mogę już iść? To uzdrawianie mnie wykończyło. Chciałbym się położyć.
Abelard podniosła dłonie, jakby pragnąc wepchnąć go w krzesło.
- Nie tak szybko - powiedziała. - Muszę z tobą coś omówić… pewną możliwość.
- Możliwość? - Han ponownie opadł na oparcie. - To znaczy co?
- Sytuacja polityczna w Fells robi się coraz trudniejsza - oznajmiła Abelard. - Porozumienie między dynastią Szarych Wilków, dzikusami z gór a Wielkim Magiem chwieje się w posadach. My, czarownicy, jesteśmy więźniami ograniczeń z innych czasów, wynikających z tragedii, która prawdopodobnie nigdy się nie wydarzyła.
- Chodzi o Rozłam?
Skinęła głową.
- Zakazy dotyczące magii i broni magicznej, polityczne ograniczenia samych czarowników… to nas osłabia, czyni nas zbyt słabymi, by się bronić. Wielu z nas wierzy, że wojny z Ardenu rozprzestrzenią się na pozostałe Siedem Królestw. Tutaj w Ford jesteśmy szczególnie zagrożeni, bo nie chronią nas żadne góry.
- Już to słyszałem - przyznał Han, zastanawiając się, czemu potężna dziekan Mystwerku wygłasza tę przemowę komuś takiemu jak on.
- Doliniarze i miedzianolicy muszą posłuchać głosu rozsądku. W niedalekiej przyszłości będą im potrzebni czarownicy z twoimi umiejętnościami.
- Z moimi umiejętnościami?
Abelard złożyła dłonie.
- Tacy, którzy są zdolni do rozlewu krwi w razie potrzeby. Którzy… mają w tym doświadczenie.
Han odchrząknął, pomyślał, że się przesłyszał.
- Szukacie asasyna?
- Potrzebuję kogoś, kto byłby w stanie robić to, co konieczne. - Wstała i podeszła do okna, z którego miała widok na dziedziniec. - Wydaje się, że masz do tego wyjątkowe kwalifikacje: bystry, z wielką mocą i całkowicie pozbawiony skrupułów.
Żyjemy w ciemnych czasach, pomyślał Han, kiedy wszyscy szukają zabójców.
Abelard odwróciła się w jego stronę i widocznie wyczytała opór z jego twarzy.
- Nie martw się. Zostaniesz dobrze wynagrodzony i nikt się nie ośmieli otwarcie cię zaatakować, póki będziesz pod moją opieką. Mam zamiar w tym roku wrócić do Fells. Być może zabiorę cię z sobą… - Urwała na chwilę, po czym dodała łagodnie: - Mam nadzieję, że twoja przyjaźń z tym miedzianolicym mieszańcem nie stanie ci na przeszkodzie.
Mnie nie, pomyślał Han. Nie ma mowy, żebym się z tobą zbratał.
- Skończyłem z rozbojami - powiedział - jak widać. Interesuje mnie tylko chodzenie na zajęcia i nauka. Nie zajmuję się polityką.
- To dobrze - stwierdziła Abelard. - Dzięki temu będziesz robił, co ci się każe. - Zamilkła, a gdy nie odpowiadał, podjęła: - No, co jest? Nie będę cię wysyłała na misję z listą osób do zabicia. Zaczniemy od specjalnego szkolenia. Pracuję z wybraną grupą wybitnych studentów. Chciałabym, żebyś do nas dołączył.
Han wyprostował się, pozostawiając ręce na kolanach. To na pewno ta grupa, o której wspominała Mordra de Villiers.
- Co znaczy, że pani dziekan z nimi pracuje?
- Uczę ich rzeczy wykraczających poza normalny program i pokazuję, jak używać potężnych narzędzi magicznych. Będą stanowić trzon naszej armii i odegrają decydującą rolę w przyszłej walce.
- Kto jeszcze jest w tej grupie?
- Głównie studenci czwartego roku, proficjusze i mistrzowie. - Abelard odwróciła wzrok. - Dla kogoś z pierwszego roku to niezwykła szansa.
- Czy są jeszcze inni nowicjusze? - nalegał Han.
Abelard westchnęła ciężko.
- Bliźnięta Bayarowie.
- To poważna przeszkoda - rzekł Han, odrywając dłonie od kolan. - Ale dziękuję za ofertę.
Abelard pokręciła głową.
- Posłuchaj mnie uważnie. Polityczne powiązania między czarownikami są skomplikowane. Mamy pewne wspólne cele: pokonać klany i chronić się przed fanatykami z Południa. Do tego potrzebujemy dobrze wyszkolonej armii obdarzonych mocą. Ale nie ma między nami jednomyślności w innych kwestiach, na przykład kto powinien być Wielkim Magiem, który stoi na czele Rady i kontroluje królową.
- Już mówiłem, nie interesuje mnie polityka - powiedział Han.
- Chyba wiesz, że Wielki Mag i ja nie jesteśmy sprzymierzeńcami. Właściwie to jesteśmy rywalami. Bayarowie za długo już rządzą. Mam zamiar ich obalić.
Han podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Wojna o teren między arystokracją czarowników?
Dziekan słabo się uśmiechnęła.
- Dlaczego jesteś zdziwiony? Będziesz podlegał bezpośrednio mnie. Ja też mam wpływy. Jeśli będę zadowolona z naszego układu, mogę ci zaproponować ochronę po powrocie do Fells. Bo chyba chcesz wrócić do domu?
- Czemu uczycie, pani, Micaha i Fionę, skoro nie zgadzacie się z ich ojcem? - zapytał Han.
- Najprostsza odpowiedź jest taka, że Wielki Mag nalegał. Prawdopodobnie oni mają mieć mnie na oku. - Dziekan uśmiechnęła się z przekąsem. - A bardziej złożona odpowiedź brzmi, że potrzebujemy wielu dobrze wyszkolonych czarowników, żeby być przygotowanymi na zewnętrzne zagrożenia ze strony klanów i z Ardenu. Mogę więc robić coś sprzecznego z własnym krótkofalowym interesem w imię większego dobra.
- W imię większego dobra czarowników - poprawił ją Han.
- Do których ty też się zaliczasz, jak sądzę - odparła sucho. - Na dłuższą metę potrzebuję kogoś bez własnych planów, kto w razie potrzeby będzie mógł się pozbywać wrogów spośród obdarzonych mocą.
Han wstał. Nie miał ochoty dłużej tego słuchać.
- Nie, dziękuję.
Abelard odchyliła głowę do tyłu.
- Myślisz, że masz wybór? - zapytała.
Han już miał się odwrócić ku drzwiom, gdy zdecydował się, by jeszcze raz spojrzeć jej prosto w oczy.
- Zawsze jest jakiś wybór.
- Możesz współpracować ze mną, nauczyć się jak najwięcej i wykonywać moje rozkazy. Albo zostać wydalonym z Mystwerku i odesłanym do Fells, gdzie cię powieszą.
- Wydalony? - burknął Han, czując suchość w ustach. - Za co?
- Gdybyśmy wiedzieli, że udzielamy schronienia poszukiwanemu przestępcy, w ogóle byśmy cię nie przyjęli.
No cóż. To istotnie był wybór - między dwiema złymi możliwościami.
- Dlaczego akurat ja? - zapytał. - Dlaczego sobie nie wyszkolicie jakiegoś umięśnionego, sprawnego osiłka?
- Bo na pewno nie przejdziesz na stronę lorda Bayara. On nigdy ci nie wybaczy, że próbowałeś go zabić. Nigdy. W twoim interesie jest więc, żebym to ja wygrała.
To, że jesteś wrogiem mojego wroga, jeszcze nie znaczy, że jesteś moim przyjacielem, pomyślał Han. Nie powiedział tego na głos.
- Mimo twojego wychowania, sposobu wysławiania się, całej twojej historii, jest w tobie coś niemal arystokratycznego - zauważyła Abelard. - Może to tylko ta twoja arogancja. Mimo wszystko sądzę, że możesz się nauczyć, jak zachowywać się w towarzystwie. Niepotrzebny mi uliczny rzezimieszek, tylko ktoś, kto potrafi obracać się w wyższych sferach.
Ona też szuka narzędzia, pomyślał Han. Kogoś, kto nigdy nie zostanie zaakceptowany przez jej przyjaciół błękitnej krwi i czyje przetrwanie będzie zależało od jej łaski.
Patrzył na nią, szybko analizując sytuację. Nigdy nie robił długoterminowych planów, a ostatnio jego życie polegało na wydzieraniu każdej chwili. Potrzebował czasu w Oden’s Ford, by zdobyć umiejętności z zakresu magii i by zapewnić sobie ochronę przed licznymi wrogami.
Owszem, dodatkowe zajęcia by mu się przydały. Abelard mogła mu je zapewnić, przynajmniej do czasu, gdy odkryje, że z nią pogrywa. Gdy ten moment nadejdzie, on będzie już lepiej przygotowany.
Ile razy mogę obiecywać swoje usługi, zanim dopadną mnie moi zleceniodawcy?
- Dobrze - powiedział. - Wchodzę w to.
Dziekan Abelard uśmiechnęła się.
- Wiedziałam, że mądry z ciebie chłopak.
- Pod jednym warunkiem.
Uniosła cienkie brwi, wyrażając zdumienie.
- To znaczy?
Bliźnięta Bayarowie i ich kuzyni dręczą mnie z powodu tej sprawy z ich ojcem powiedział i dotknął opuchniętej twarzy. - Dzisiaj już drugi raz próbowali mnie zabić. Moja cierpliwość ma granice. Musicie z tym skończyć. Chyba że sam mam ich uciszyć, co zrobię z ochotą, jeśli będzie trzeba.
Abelard uniosła dłonie.
- Nie, nie, w żadnym wypadku. Nie ma mowy, żebym oddała cię pod sąd, jeśli połączą ich zabójstwo z tobą.
Twarda z ciebie sztuka, pomyślał Han.
- Poinformuję ich, że jesteś pod moją ochroną - oświadczyła. - Nie będą ci więcej wchodzić w drogę.
- Dobrze. - Han potarł kark. - Ale zaczekajcie, pani, aż sami przyjdą w mojej sprawie.
Zmarszczyła brwi.
- A z jakiego powodu mieliby…
- Muszę im najpierw dać nauczkę - powiedział. Gdy Abelard otworzyła usta, by zaprotestować, dodał: - Nie martwcie się, przeżyją. I nie zrobię nic, co można by ze mną połączyć.
Splotła palce na piersiach i uważnie mu się przyjrzała.
- Tylko nie daj się złapać. Jeśli noga ci się powinie, będziesz zdany sam na siebie.
- Bez obaw - uśmiechnął się i wstał. - Czy coś jeszcze?
- Spotykam się z moim zastępem w środy wieczorem tutaj, w moim gabinecie. Przyjdź o siódmej.
Kiedy Han wrócił do Hampton, Tancerz wyszedł mu na powitanie.
- Złe wieści. Gdy nas nie było, ktoś narobił strasznego bałaganu… Coś ci się stało? - zapytał na widok twarzy przyjaciela. - Pobiła cię czy co?
Han spojrzał na niego, jakby nie zrozumiał pytania.
- Kto miał mnie pobić?
- Dziekan Abelard. Przecież u niej byłeś?
Han skinął głową.
- Właśnie od niej wracam. Ale nie pobiła mnie. Spadłem ze schodów. Musiałem iść do Leontusa…
- Co? Jak…?
Han pokazał Tancerzowi sznur.
- Ci, co wywrócili do góry nogami mój pokój, przywiązali to na schodach.
Twarz Tancerza zastygła jak żywica w bursztyn.
- Czy Blevins… wie?
- Wie, że spadłem ze schodów. Próbowali mi zabrać amulet, kiedy się zjawił. Inaczej mogłem już nie żyć.
- Kto to był?
- Micah z kuzynami. Uciekli na widok Blevinsa.
Han zachwiał się i chwycił za poręcz schodów. Droga powrotna poważnie go nadwerężyła.
Tancerz go podtrzymał.
- Chodź, usiądź, żebyś znowu nie spadł.
Poszli do pokoju Hana. Pościel z łóżka leżała w korytarzu, potłuczone kawałki były zmiecione.
- Pomyślałem, że już zacznę sprzątać. - Tancerz wskazał krzesło. - Siadaj.
Han czuł się niezręcznie, pozwalając Tancerzowi sprzątać samemu, ale nie miał siły się sprzeciwiać.
- To się już nie powtórzy - powiedział. - Pamiętaj.
- Aha - odrzekł Tancerz sceptycznie, wynosząc pobrudzone ubrania do korytarza. - Czy myślisz, że Blevins mógłby…
- Blevins nic nie zrobi. Zresztą on nie zarządza całym kampusem. - Miasteczko studenckie, które do tej pory uważał za takie bezpieczne, teraz wydało mu się groźne. - To ja muszę się tym zająć.
- Chciałeś powiedzieć „my”. - Kiedy Han nie zareagował, Tancerz dodał: - Co masz zamiar zrobić? Twoje zaklęcia ochronne nie zadziałały, a nie możemy tu siedzieć dzień i noc.
- Spotkam się z Krukiem w Edijonie. Jutro w nocy. Zobaczę, co on na to.
- Ten upadek chyba ci namieszał w mózgu - stwierdził Tancerz, zakładając czyste prześcieradło na nowy siennik.
- Nie mam wyboru. Nie będę ustępował Bayarowi. Przyda mu się porządne manto, i ja mu je zapewnię.
- Nie jesteś już w Łachmantargu - zauważył Tancerz. - To nie jest wojna gangów.
- To ty tak myślisz. - Han poruszał palcami unieruchomionej ręki.
- Pamiętasz, co się stało ostatnim razem, gdy wszedłeś do Edijonu? Jak spadasz ze schodów, to przynajmniej ktoś może ci pomóc, a tam…
- Nikt mi nie pomoże, jak będę trupem. - Han dotknął opuchniętego oka.
- Jeśli zaczniesz z nimi walczyć magią - upierał się Tancerz - wyleją cię.
- To muszę zrobić ja i to musi być magia, bo on myśli, że w tej dziedzinie ma przewagę.
- Bo w tej dziedzinie ma przewagę. - Tancerz zanurzył szczotkę w wodzie z mydłem i zaczął zeskrobywać brud ze ścian.
- Chcę to zmienić. - Han przez kilka minut obserwował Tancerza. - Będę sprzątał twój pokój przez miesiąc - zaproponował - jak tylko pozbędę się tego temblaka.
Tancerz zmarszczył nos.
- Po czymś takim należy mi się rok - jęknął. - A jeśli chcesz iść do Edijonu, to ja idę z tobą.
Han potrząsnął głową.
- Kazał mi przyjść samemu.
- Ktoś musi osłaniać ci tyły.
- Może w ogóle się nie pojawi - zauważył Han. - Minął już miesiąc.
- Mam nadzieję - powiedział Tancerz.
*
Cały następny dzień Han nie wychodził z pokoju. Odpoczywał i ładował amulet, przygotowując się do spotkania z Krukiem. Po tym odpoczynku i naparze z kory wierzby, którym uraczył go Tancerz, poczuł się na tyle dobrze, że po zajęciach wybrał się z przyjacielem do centrum po nowe ubrania. Zajęło im to wiele czasu. Han nie był przyzwyczajony do kupowania nowych rzeczy. To wymagało zbyt wielu decyzji - w kwestii materiału, fasonu, koloru, stylu.
Po drugie krawcowa się nie śpieszyła. Była to tamrońska dziewczyna z obrysowanymi węglem oczyma i ustami w kolorze truskawek. Najpierw chichotała na widok zmaltretowanego Hana, lecz wkrótce zdejmowała miarę z każdej możliwej części jego ciała i piała z zachwytu nad tym, jak pięknie będzie wyglądał, kiedy strój zostanie uszyty.
Jej dłonie zatrzymywały się na jego barkach, biodrach i udach i pozostawały tam nieco dłużej, niż było to konieczne. Porównywała odcień tkanin z błękitem jego oczu. Gdy układała materiał na jego torsie, pochyliła się i szepnęła:
- Przyjdź do przymiarki sam.
Była niebrzydka i w przeszłości pewnie skorzystałby z tej propozycji. Teraz jednak takie dziewczęce zabiegi męczyły go i wywoływały poczucie osaczenia.
Zostałeś pokonany, Alisterze, pomyślał. Potrzebujesz czegoś na wzmocnienie.
Po tym wszystkim było już za późno na posiłek w refektarzu, poszli więc z Tancerzem na Mostową. Przy kolacji znowu spierali się o Edijon. Tancerz był twardy jak skała i ich spór trwał jeszcze przez całą drogę do Biblioteki Bayarów.
- No dobrze! - powiedział wreszcie Han. - Mamy się spotkać w Edijonie w wieży Mystwerku. Nigdy tam nie byłem, więc muszę tam iść w rzeczywistości, żeby znaleźć to miejsce w krainie marzeń. Wyjdziemy jakiś kwadrans po jedenastej. Będziemy mieli czas, żeby tam dojść i się usadowić. Ty stój na czatach, kiedy będę przechodził, jeśli nie wrócę, idź za mną.
Tancerz niechętnie się zgodził.
Han nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby mu się nie udać wrócić do Edijonu. Albo że gdy tam dotrze, nie zastanie Kruka.
Biblioteka Bayarów była bogato zdobionym kamiennym budynkiem nad rzeką, połączonym z kolegium Mystwerku zadaszonymi przejściami stanowiącymi osłonę przed wiatrem i deszczem. Budowla przypominała Hanowi ród, który ją wybudował - również budziła grozę.
Wnętrze wyglądało jak świątynia nauki, z misternie rzeźbionymi poręczami, grubymi granitowymi parapetami i wielkimi paleniskami, w których ogień płonął do późna w nocy. Było tam pięć pięter przeznaczonych dla studentów pierwszego, drugiego i trzeciego roku oraz dwa piętra z czytelniami i salami zebrań dla mistrzów i dziekanów. Jeszcze wyżej mieściły się magazyny dla naukowców zajmujących się badaniami. Można tam było wejść jedynie po wysuwanych drabinach.
Han świadomie pochylił się, przechodząc pod herbem Pikującego Sokoła wyrytym nad wejściem, jakby się spodziewał, że te wyciągnięte szpony lada moment zatopią się na jego karku i ostry dziób rozszarpie mu skórę.
W czytelni dla pierwszego roku nowicjusze mieli dostęp do tekstów tak rzadkich, że nawet dziedzice bogatych rodów czarowników nie mogli sobie na nie pozwolić. Gdy Han i Tancerz weszli, Bayar, Wil Mathis i bracia Manderowie zajmowali najlepsze miejsca przy kominku, pochyleni nad książkami i papierami rozłożonymi na okrągłym stole.
Przy drzwiach siedział proficjusz, którego zadaniem było udzielanie informacji, wydawanie przepustek i pilnowanie, by użytkownicy czytelni nie przeszkadzali innym w pracy. Micah sprawiał wrażenie pochłoniętego lekturą. Powoli obracał kartki i raz na jakiś czas zapisywał coś w eleganckim, oprawionym w skórę zeszycie.
Miphis Mander wpatrywał się przed siebie, żując końcówkę pióra. Kiedy zobaczył Hana, szczęka mu opadła i pióro osunęło się na podłogę. Otwierał i zamykał usta jak ryba wyrzucona na brzeg.
Wtedy z sąsiedniej sali weszła Fiona z dużą książką, w którą wsunęła palce, by coś zaznaczyć. Znudzenie na jej twarzy ustąpiło miejsca zaintrygowaniu, kiedy dostrzegła Hana z posiniaczoną twarzą i ręką na temblaku. Spojrzała na Micaha, potem znów na Hana, i zmarszczyła czoło.
Nie brała w tym udziału, zorientował się Han. Myślałem, że wszystko robią wspólnie, ale widać, że tego planu nie znała. Ciekawe, dlaczego.
Miphis szturchnął Micaha w łokieć. Ten podniósł głowę rozdrażniony, jakby miał zamiar warknąć na kuzyna.
Prawie - prawie - warto było znieść upokorzenia i ból poprzedniego dnia, żeby zobaczyć zaskoczenie na twarzy Micaha Bayara, gdy jego wzrok spoczął na Hanie. Zaskoczenie, które szybko zniknęło.
Ich spojrzenia spotkały się.
- Krew i kości, Alister, co ci się stało? - powiedział Micah, dotykając własnego policzka palcem wskazującym. - Znowu się biłeś?
Miphis tłumił śmiech, przerzucając wzrok z Hana na Micaha.
- Spadłem ze schodów - odparł Han. - O mały włos nie skręciłem sobie karku.
- Chyba powinieneś bardziej uważać - stwierdził Micah, leniwie się przeciągając.
Zdumienie Fiony zamieniło się we wściekłość. Rzuciła podręcznikiem w głowę brata. Ledwie zdążył się uchylić. Książka śmignęła obok niego i trzasnęła w ścianę z olbrzymią siłą.
Proficjusz podniósł głowę, spojrzał gniewnie, lecz gdy zobaczył, z kim ma do czynienia, postanowił nie interweniować. Wil Mathis podniósł książkę i podał ją Fionie. Ona z wypiekami na twarzy usiadła obok niego i zaczęła czytać.
Fiona miała ciężką rękę. Han odnotował to sobie w pamięci.
Wraz z Tancerzem zajęli stolik w rogu. Wybrali po książce i każdy robił notatki do wybranych rozdziałów, a potem przepisywał je dla drugiego.
Kilkakrotnie Han podnosił głowę i napotykał przyjazny wzrok Fiony. Jej jasnoniebieskie oczy w migocącym blasku świecy zdawały się niemal fioletowe, dłońmi mocno ściskała książkę rozłożoną na stole.
No, napatrz się, myślał Han, masując sobie czoło. Nic nie poradzę, że tak wyglądam. To sprawka twojego braciszka.
Na tym to polegało. W świecie błękitnokrwistych wróg mógł z tobą tańczyć i jadać, mówić ci w twarz miłe słówka, a za plecami wyciągnąć nóż, żeby cię zadźgać.
O dziesiątej Han odłożył inne książki i wyjął Kinleya, żeby przeczytać rozdział o Edijonie. Wcześniej nie myślał o tej wyprawie, i teraz musiał szybko nadrobić zaległości.
O jedenastej Micah zgarnął swoje materiały i wepchnął je do torby. Włożył pelerynę, zarzucił torbę na ramię i zatrzymał się przy biurku proficjusza, żeby odebrać przepustkę, bo było już po dziesiątej.
Wyglądało na to, że Micah skończył naukę.
Próbując się skoncentrować, choć nie sprzyjały temu myśli o Micahu, Han czytał i robił notatki, aż dzwony na wieży Mystwerku wybiły kwadrans po jedenastej. Spojrzał na Tancerza i włożył papiery do torby. Kinleya umieścił na wierzchu. Tancerz również pozbierał swoje książki.
Han wstał, z trudem się przeciągnął i jedną ręką narzucił na siebie pelerynę, nakrywając nią torbę.
Skinął głową w kierunku proficjusza, który podniósł wzrok znad książki.
- Chodźmy już do dormitorium - zaproponował Han.
Tancerz podszedł do proficjusza po przepustki. Miphis Mander łypnął na Hana i szepnął:
- Uważaj, bo na schodach możesz się połamać.
- Co proszę? - odrzekł Han. - Mówiłeś coś? - Przysunął się bliżej Miphisa i pochylił nad nim, jakby chciał lepiej go usłyszeć.
Miphis zachichotał, najwyraźniej rozradowany opłakanymi stanem Hana.
- Powiedziałem, żebyś uważał, jak wyjdziesz. Że… on… hej! - Wciągnął powietrze, gdy nóż Hana rozpłatał mu spodnie przez całą długość, szybko i sprawnie, tak że nikt nie zauważył. Miphis musiał trzymać spodnie w pasie obiema rękami, aby nikogo nie zgorszyć.
- Pamiętaj, że mój nóż jest nieprzewidywalny, nieważne w której ręce go trzymam - syknął Han. Była w tym przesada, ale niewielka. - To ty lepiej uważaj. Takie pałętanie się z tyłkiem na wierzchu może się źle skończyć.
Siedzący przy sąsiednich stolikach poodwracali się i powstawali z miejsc. Fiona na wpół się podniosła, ale po chwili z powrotem usiadła.
Han uznał, że Miphis nie sięgnie po amulet, bo obie ręce ma zajęte.
Tancerz odebrał już przepustki. Han chwycił lampę i poniósł ją do korytarza. Zamiast wyjść bocznymi drzwiami na zewnątrz, weszli po szerokich schodach na drugie piętro i zajrzeli do jednej z sal. Han osłaniał lampę, gdy Tancerz przekładał sznurek przez uchwyt. Następnie zdrową ręką Han otworzył okno i poczuł na twarzy mroźne nocne powietrze.
Od dzieciństwa zakradał się w różne zakazane miejsca. Całe życie starano się go trzymać tam, gdzie on nie chciał przebywać, albo z dala od miejsc, do których chciał się dostać.
Mimo wszystko nie było łatwo włamywać się z chorą ręką. Cieszył się, że ma przy sobie Tancerza.
Wspiął się na parapet, przerzucił nogi i zsunął się kilkadziesiąt centymetrów na dach osłoniętego przejścia. Lądując, obluzował jakąś dachówkę, która spadła na chodnik i roztrzaskała się w drobny mak - huk poniósł się jak krzyk w ciemności nocy. Han zamarł, lecz nikt nie przybiegł.
Wyszedłeś z wprawy, pomyślał. Unieruchomiona ręka też utrudniała utrzymanie równowagi.
Tancerz szedł za nim z osłoniętą lampką. Cichcem przebiegli po dachach galerii, o jeden poziom ponad głowami gwardzistów rektorskich bądź proficjuszy, którzy mogli patrolować teren na dole. Zadaszone galerie tworzyły sieć sekretnych połączeń, którymi można się było dostać niemal w dowolne miejsce.
Wydawało się, że w czasie ciszy nocnej nikt już nie przebywał na zewnątrz, z wyjątkiem dwojga zakochanych, którzy wcisnęli się w kąt, gdzie galeria stykała się z budynkiem kolegium Mystwerku. Wtuleni w siebie, trzymali się za ręce i coś do siebie szeptali.
Han z żalem pomyślał o Ptaszynie. Czy ona w ogóle o nim myśli? Nie. Jasno dała mu do zrozumienia, że nie chce go więcej widzieć.
Zakochani nie zauważyli Hana i Tancerza przemykających nad ich głowami jak duchy.
Przy ścianie, na którą wychodziło okno Mystwerku, musieli przesuwać się bokiem. Han wydobył nóż spod peleryny i wsunął go między okiennice, żeby podważyć zapadkę. Przysunął okiennice do siebie i zajrzał do pustej sali. Usiadł na kamiennym parapecie, obrócił się i opuścił nogi na podłogę wewnątrz. Tancerz podał mu lampę i poszedł w jego ślady.
Chyba nie to miał na myśli Leontus, kiedy kazał mi się oszczędzać, pomyślał Han, starając się ignorować ból w ręce i barku.
Ostrożnie odsłoniwszy jedną szybkę lampki, Tancerz wyjrzał przez drzwi sali. Czekał na odpowiedni moment. Po chwili ruchem ręki zaprosił Hana do korytarza.
Szli ostrożnie aż do schodów prowadzących na górę. Han lubił kamienne schody, bo nigdy nie trzeszczały. Minęli piętro proficjuszy i mistrzów, szerokim lukiem omijając oświetlone gabinety i laboratoria.
Drzwi do dzwonnicy były zamknięte, lecz Han dał sobie z nimi radę, używając przyniesionego przez siebie wąskiego żelaznego pręta. Za drzwiami były węższe schody - tym razem drewniane. Wiły się w górę w wąskiej okrągłej baszcie, na której murach chłopcy obdzierali sobie łokcie.
Szczury czmychały przed nimi i ukrywały się w szczelinach po obu stronach. Na szczycie schodów otwarte drzwi prowadziły do komory z dzwonami.
Tancerz odsłonił lampę i postawił ją w rogu. Rozejrzeli się. Z czterech olbrzymich dzwonów, które ostatnio wybijały rytm ich życia, zwisały liny niczym ogony duchów. O jedną ze ścian oparta była drabina, umożliwiająca dostęp do mechanizmu.
Han chodził po pomieszczeniu, starając się zapamiętać każdy szczegół, żeby móc wrócić z Edijonu. Przykucnął w rogu i wyjął z torby egzemplarz Kinleya.
Tancerz oparł się o ścianę niedaleko przyjaciela. Wyjął szkicownik i położył go na kolanach.
- Kiedy mam zacząć się martwić? - zapytał.
- Daj mi pół godziny - odparł Han.
- To za długo. Nie wiesz, ile mocy zdołałeś zgromadzić. Na początku spróbuj krócej.
- Za pięć minut mogę nie żyć - stwierdził Han. - Albo się decyduję, albo nie. Muszę się dużo nauczyć, a czasu mam mało.
Był zdenerwowany, spocony, pomimo zimnego wiatru wpadającego przez szczeliny w ścianach dzwonnicy. Oddychał głęboko, pragnąc się uspokoić.
Tym razem Gryphon nie sprowadzi go z powrotem. Na szczęście w razie czego Tancerz może go wesprzeć.
Miej się na baczności - powiedział Micah. - Teraz wiem, gdzie cię szukać, i mam mnóstwo czasu.
To wspomnienie jeszcze bardziej wzmocniło determinację Hana.
Położył sobie Kinleya na kolanach i kartkował, aż trafił na rozdział o Edijonie. Rozejrzał się i zapamiętał obrazy, które miały go ściągnąć w to miejsce. Następnie chwycił za amulet i wymówił zaklęcie otwierające portal.
Znowu ruch przez ciemność. Kiedy ujrzał światło, znajdował się w dzwonnicy. Przez łuki w murach wpadał blask księżyca, rysując jasne kształty na drewnianej podłodze i odsłaniając drobinki kurzu wirujące w powietrzu. Kurz się poruszył i po chwili uformował w kształt Kruka. Jakby ten niecierpliwie go wyczekiwał.
- Dzięki Stworzycielowi! - powitał go Kruk. Wyglądał, jakby odczuł wielką ulgę. - Już zaczynałem myśleć, że coś ci się stało. Nie wiedziałem, czy jeszcze tu przychodzić, czy…
- Wysłucham cię - przerwał mu Han - ale niczego nie obiecuję.
Kruk machnął ręką.
- Na pewno jak zobaczysz, jakie możliwości… - urwał gwałtownie, zmrużył oczy. - A co ty masz na sobie?
Han spojrzał na swój tułów. Był w klanowych wąskich spodniach i koszuli, nie miał na ciele żadnych obrażeń. Czy tak widział sam siebie?
- Przymierz to - powiedział arystokrata. Ubrania Hana zaczęły się zmieniać, nabierać barw i stawać się coraz bardziej eleganckie, aż wreszcie przeobraziły się w płaszcz z granatowego aksamitu i śnieżnobiałą koszulę z koronkowymi mankietami osłaniającymi dłonie, wąskie czarne spodnie z paskiem zapinanym na srebrną sprzączkę i czarne skórzane buty. Te szaty były wytworniejsze niż wszystko, co Han kiedykolwiek posiadał.
Kruk uśmiechnął się szeroko.
- Dużo lepiej. A do tego… - Wskazał palcem.
Han spojrzał na swoje dłonie, teraz ozdobione mnóstwem pierścieni z kamieniami szlachetnymi, od rubinów przez szmaragdy po diamenty. Gdyby były prawdziwe, kosztowałyby fortunę.
- Hej! - zawołał Han, potrząsając dłońmi, jakby chciał zrzucić z siebie te świecidełka. - Zabierz to albo znikam. - W jednej chwili biżuteria wyparowała, a szykowną odzież zastąpił gładki szary płaszcz i czarne spodnie. W tym stroju też nie czuł się swobodnie, bo tkaniny były cienkie, miękkie, przylegające do ciała.
- Teraz wyglądasz jak kleryk z nizin. Tego chcesz? - Kruk westchnął i wywrócił oczyma.
- Chcę, żebyś się odczepił od moich ubrań - odparł Han przez zaciśnięte zęby. - Nie jestem tu, żeby się bawić w przebieranki.
- Powinieneś ubierać się jak ktoś, za kogo pragniesz uchodzić - powiedział Kruk. - Na tym to polega. - Wyciągnął ręce przed siebie i z dumą podziwiał koronkowe rękawy i wielkie pierścienie na palcach, jak łachmaniarz przymierzający ubrania wyrzucone przez arystokratów. Jedyną prostą rzeczą, jaką miał na sobie, był amulet: czarny kruk wyrzeźbiony z onyksu, z diamentami w miejscach oczu.
- Mówiłem ci. To mi się nie podoba - powiedział Han, już żałując, że tu przybył. Nie podobało mu się, że Kruk może do woli zmieniać otoczenie. Przywarł plecami do ściany, wyjął nóż i sprawdził, czy jego amulet jest na wierzchu i nadaje się do użycia.
Gdy podniósł głowę, zobaczył, że Kruk z trudem powstrzymuje śmiech.
- Czemu nie miecz?
Nagle w dłoni Hana zjawił się potężny miecz. Jego ostrze omiatane błękitnymi płomieniami sięgało niemal sufitu.
Kruk wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Może do tego… jakąś zbroję?
Tułów Hana w mgnieniu oka pokrył się ciężkim złotym napierśnikiem, a przedramiona rękawicami.
- To chyba lekka przesada - stwierdził Kruk. Miecz i zbroja znikły tak szybko, jak się pojawiły.
Han patrzył na niego ze złością. Nie przybył tu, żeby być czyjąś zabawką.
Chyba powinienem teraz się wycofać i zamknąć portal, pomyślał. Chwycił za amulet. Jego palce zalśniły jak dogasająca gwiazda.
- Wybacz… - Kruk zrobił krok naprzód i uniósł obie dłonie. - Chciałem ci tylko pokazać, że twój nóż na nic się tu nie zda. To iluzja. Nie twierdzę, że iluzje nie mogą mieć wielkiej mocy. Ale jedynym sposobem, żeby kogoś zabić w Edijonie, jest bezpośrednie użycie magii.
Ty tak mówisz, pomyślał Han. Dla mnie to wszystko wygląda niesamowicie prawdziwie.
- Przedstawisz mi się chociaż? - zapytał Kruk.
- Nazywam się Alister - odpowiedział Han. Czekał, aż Kruk poda mu swoje imię, ale go nie usłyszał. Kruk wydawał się rozkojarzony, jego uwagę zaprzątał każdy najdrobniejszy dźwięk i obraz: tętent końskich kopyt po bruku na zewnątrz, płomienie w palenisku, wzór na jego aksamitnych rękawach. Był jak małe dziecko, dla którego wszystko jest nowe, świeże, fascynujące.
Szczególny osobnik, jakkolwiek na to spojrzeć. I to ma być jego partner?
- Skąd pochodzisz? - zapytał Han. - Mówisz jak ktoś z Północy, ale nie widziałem cię na terenie szkoły.
- Nie przyszło ci do głowy, że jeśli nie chcę, żebyś rozpoznał mnie w realnym świecie, przybiorę w Edijonie inną postać? - odrzekł Kruk. - Zawsze istnieje możliwość, że źle cię oceniłem, i jeśli dowiesz się, kim jestem, zdradzisz mnie.
Z tego wynikało, że to mógł być każdy.
Han mocniej zacisnął dłoń na amulecie. Może chodzi mu o to, pomyślał. O mój amulet. Kruk tylko mnie zwodzi i czeka na okazję, żeby mi go ukraść. Nie, nie dam się wykiwać.
Jakby w reakcji na te rozważania w tym momencie amulet Kruka zmienił kształt na identyczny jak Hana.
- Widzisz? Nie chcę twojego amuletu. Mam własny - oświadczył Kruk.
W krainie marzeń łatwo było stracić orientację, co jest prawdziwe, a co nie.
- Mówiłeś, że możesz uczyć mnie magii - powiedział Han.
- Mogę - odparł Kruk. - To, czego cię nauczę, uczyni cię najpotężniejszym miotaczem zaklęć w Siedmiu Królestwach. - Podszedł do okna i wyjrzał przez nie, a potem odwrócił się i oparł nadgarstkami o parapet. - Ale nie za darmo.
Aha, pomyślał Han. Oto Niszczyciel żąda mojej duszy. Miał już do czynienia z oszustami. Wiedział, kiedy się wycofać z niekorzystnej umowy.
- Jaka jest cena? - zapytał obojętnym tonem.
- Nie będę inwestował swojego czasu w kogoś, kto nigdy nie wykorzysta zdobytej wiedzy - oznajmił Kruk. - Jeżeli mamy współpracować, to będę oczekiwał poprawy w każdym aspekcie życia… w mowie, manierach… ubiorze… - Machnął ręką, wskazując na strój Hana.
Han wpatrywał się w niego zaskoczony.
- Chcesz, żebym zamienił się w błękitnokrwistego? To twoja cena?
Kruk przyglądał się swoim dłoniom, obracając kunsztowny pierścień na prawym palcu wskazującym.
- Nasz czas w Edijonie jest ograniczony. Nie chcę go marnować na pokazywanie ci, jak się zachowywać w towarzystwie. Na pewno znajdziesz kogoś, kto cię tego nauczy.
- Nie mam czasu, żeby opanować to, co muszę, a co dopiero na uczenie się wymowy i dobrych manier.
Kruk zbliżył się do Hana tak bardzo, że niemal stykali się nosami.
- Nie doceniasz Bayarów. Do tej pory miałeś szczęście, ale to tylko dlatego, że oni nie doceniali ciebie. Zniszczą cię, jeśli nie nauczysz się konkurować z nimi na ich poziomie. To coś więcej niż zaklęcia. Więcej niż potężny amulet. To polityka, prawo i pozyskiwanie możnych, którzy będą po twojej stronie. Do tego powinieneś przynajmniej mówić, jak oni.
- Czemu ci zależy, żeby mnie nie zniszczyli? Nawet jeśli przegram, to dla ciebie żadna strata.
- Powiedzmy, że to nasza wspólna uraza - odrzekł Kruk i odwrócił się do okna. Nienawidzę domu Orlich Gniazd - powiedział cicho. - Zniszczyli wszystko, na czym mi zależało.
No to coś nas łączy, pomyślał Han. O ile to prawda.
Po namyśle Han uznał, że ten błękitnokrwisty jednak ma rację. Musi się nauczyć walczyć na ich gruncie. W przeciwnym razie szybko utonie. Przypomniał sobie upokorzenia z kolacji u dziekana. Może faktycznie warto poświęcić trochę czasu, żeby to się nie powtórzyło.
- W porządku. Poszukam sobie nauczyciela. Ale jeśli chcesz mi pomóc, nie mogę czekać, aż zacznę pięknie mówić. Bayarowie zaatakowali już dwa razy. Do trzech razy sztuka.
Kruk zesztywniał. Jego niebieskie oczy zabłysły na tle bladej cery.
- Zaatakowali? To znaczy?
- Próbowali mnie zabić i zabrać mi amulet. Muszę z tym skończyć.
Kruk potrząsnął głową, krótko i stanowczo.
- Nie. Nie pozwolę na to - powiedział, uderzając pięścią w otwartą dłoń. - W końcu znalazłem kogoś, z kim chyba będę mógł pracować, i nie pozwolę im… - Zamilkł, jakby poniewczasie przypomniał sobie o obecności Hana. - Powstrzymamy ich - oznajmił zdecydowanie. - Pokażę ci zaklęcie, które ich zniszczy i nie pozostawi najmniejszego śladu prowadzącego do ciebie.
- Nie - zaprotestował Han, zaskoczony tym, że Kruk tak przejął się jego losem. - Nie tego chcę. Jeśli to zrobię, to skończę z pętlą na szyi.
- Co? - Kruk wyraźnie nie rozumiał.
- Odeślą mnie do domu, a tam powieszą - wyjaśnił Han. - Zresztą zabijanie wcale nie jest takie wspaniałe. Każdy głupi potrafi zabić, jeśli chce wyrobić sobie reputację za wszelką cenę. Dlatego nawet bystry herszt gangu wcześniej czy później idzie do piachu.
Han podwinął rękawy. Dotykanie delikatnej wełny sprawiło mu przyjemność.
- Zabicie to tylko jeden ze sposobów pozbycia się rywala, ale to okazuje mu szacunek. Pokazuje, że jest na tyle ważny, żeby z nim gadać. Lepiej jest go poniżyć. Zrobić z niego głupka. Pokazać mu, że za prześladowanie przeciwnika płaci się reputacją.
Kruk mrugał, jakby oczom nie wierzył. Pewnie w taki sam sposób patrzyłby, gdyby któraś z cegieł w ścianie uniosła się w powietrze i wygłosiła kwiecistą przemowę.
- Mógłbym ich uciszyć, gdybym chciał. Do tego niepotrzebna mi twoja pomoc. W tym jestem dobry. Ale nie chcę. Chcę tylko dać im taką nauczkę, żeby pożałowali, że ze mną zadarli, i żeby dali mi spokój. Bo muszę się zająć własnymi sprawami.
Kruk uniósł brew. Zdziwiło go, że Han ma jakieś plany.
- Własnymi sprawami? To znaczy czym?
- To moja rzecz - uciął Han. Potrafił trzymać język za zębami tak samo jak Kruk. - Chcę użyć magii do odstraszenia Bayarów. Potrzebuję czegoś, czego nikt wcześniej nie widział, żeby mnie nie podejrzewali i nie wylali.
- Hmmun… - Kruk pocierał podbródek i przyglądał się Hanowi, próbując ukryć wrażenie, jakie chłopak na nim zrobił.
- Nie myśl za długo, co? Muszę coś zrobić, zanim znowu się na mnie zasadzą. Na razie muszę ich trzymać z dala od mojego pokoju. Chcę czegoś, co nikogo nie zabije, ale ich skutecznie przepędzi. Masz coś takiego?
- Oczywiście - powiedział Kruk. - Ale dla jasności: Czy chcesz objąć tym wyłączeniem jakieś konkretne osoby? Czy wszystkich oprócz ciebie?
- Konkretne osoby. Muszę też wiedzieć, jak się przedrzeć przez zaklęcia ochronne, które oni rozstawili.
Kruk wyciągnął rękę i na kamiennej ścianie wieży pojawiły się płonące wersy.
- To tekst zaklęcia - powiedział. - Musisz je wymówić przy wszystkich wejściach do pokoju: drzwiach i oknach. Połącz je z twoimi wrogami, używając ich włosów, krwi albo ciała. - Na ścianie pojawił się kolejny napis. - To nie tylko utrzyma ich z dala, ale też ich oznaczy, tak że poznasz, czy próbowali przekroczyć twój próg.
- Oznaczy? Jak? - zapytał Han podejrzliwie.
Kruk uśmiechnął się przebiegle.
- Wrzody i krosty - powiedział. - Dużo. A teraz o tym, jak rozbroić zaklęcia ochronne, które oni mogli zastawić. To bardzo uniwersalne narzędzie. - Pokazał kolejną formułę. - Nie musisz nawet wiedzieć, jakich zaklęć użyli.
Han przyglądał się przedstawionym napisom tak długo, aż był pewien, że je zapamiętał. Cały czas nie mógł się jednak pozbyć podejrzeń.
- Dużo ryzykuję - zauważył. - Jeśli zakradnę się do ich pokojów, a twoje zaklęcie nie zadziała, znajdę się w tarapatach. Zademonstruj mi coś. - Machnął ręką. - Chcę zobaczyć, jak czarujesz w prawdziwym świecie.
Kruk się zamyślił.
- Dobrze - zgodził się po chwili. - Ale będziemy musieli opuścić Edijon. - Ruszył w stronę Hana. Ten cofnął się, lecz za plecami miał już tylko ścianę. Czarownik szedł dalej, aż wsunął się w Hana, przeszywając go na wylot niczym mroźny wiatr z Gór Duchów.
- Teraz wymów zaklęcie zamykające portal. - Han usłyszał głos Kruka w swojej głowie. Chwycił za amulet i wykonał polecenie.
Znowu przejście przez ciemność.
Otworzył oczy i zobaczył zdumiony wzrok Tancerza. Po świetle wpadającym przez okna poznał, że jest z powrotem w wieży Mystwerku, tej prawdziwej. Miał na sobie zwykłe ubrania, jego ręka była zawieszona na temblaku. Poczuł gwałtowny ból obojczyka.
Tancerz natychmiast podbiegł do niego.
- Samotny Łowco! Co się stało? Czemu tak szybko wróciłeś?
- To wymaga bardzo mało mocy, czyli tyle, ile masz - szepnął Kruk Hanowi. - Użyj tego samego zaklęcia także wobec niego.
Palce Hana wykonały odpowiedni ruch i z jego ust wydobyły się magiczne słowa wypowiadane przez Kruka.
Przez chwilę wydawało się, że nic się nie stało. Wtem Han usłyszał ciche chrobotanie, któremu towarzyszyły tysiące maleńkich ruchów dookoła. Ściany dzwonnicy jak gdyby ożyły. Ze wszystkich stron napierały błyszczące oczka, wąsate pyszczki i zęby gryzoni.
Szczury i myszy wlewały się z każdej szczeliny i sunęły po podłodze w jego stronę niczym futrzane szare morze z drgającymi jak robaki ogonami.
Wtem Han usłyszał trzask w górze i z najwyższych punktów dzwonnicy zaczęły spadać chmary nietoperzy. Z ich otwartych pyszczków wyzierały zęby ostre jak igły.
- A! - Han odruchowo osłonił lewą ręką głowę i twarz. Czuł na sobie poruszające się stworzenia. Gryzonie uderzały w niego i spadały na podłogę, gdzie zdezorientowane, rozprostowywały skrzydła.
Tancerz chwycił za lampę i wymachiwał nią energicznie, zmuszając je do cofnięcia się. Han dosunął się do niego i obaj oparli się o ścianę w rogu.
Zwierzęta wspinały się po lampie Tancerza, właziły na stopy Hana i zatapiały ostre zęby w jego kostki. Kończyna była realna. Ta magia przekroczyła granice. I koncentrowała się na nim. Han przeskakiwał z nogi na nogę, próbując strącić gryzonie z bryczesów. Wyciągnął rękę, żeby strzelić mocą w tę pulsującą masę, i wtedy przypomniał sobie, że jest w drewniano-kamiennej dzwonnicy Mystwerku i że to grozi pożarem.
Chwycił ponownie za amulet i obracając się wkoło, wymówił zaklęcie żywopłotu. Wokół nich wyrósł gąszcz kolców, tak ciasny i nieprzystępny, że szczury nadziewały się na sterczące igły. Tancerz zdeptał tych kilka zwierząt, którym udało się prześlizgnąć, a Han uderzał te, które wciąż zsuwały się z góry.
- Dobra robota - usłyszał głos Kruka, niski i beztroski. - Bardzo pomysłowe. A teraz każ im odejść. - Rzucił zaklęcie ustami Hana.
Morze szczurów zaczęło znikać, jakby ktoś wyciągnął zatyczkę z dna. Chwilę później Han i Tancerz byli w dzwonnicy sami, otoczeni z trzech stron kolczastym żywopłotem, wokół którego walały się szczurze ciała.
Han słyszał bicie swojego serca, czuł wilgoć przepoconej koszuli. Osunął się po ścianie i opadł na kamienną posadzkę.
Kruk szepnął mu do ucha:
- Jutro w nocy. O dwunastej. I proszę… następnym razem naładuj lepiej swój amulet. Mamy wiele do zrobienia i musimy działać szybko.
Zniknął.
- Samotny Łowco? - Tancerz klęczał przy nim. - Co to było, na krew i kości Hanalei?!
Han odsunął mokre włosy z czoła. Siedział w milczeniu, póki oddech się mu nie uspokoił i serce nie zwolniło. Wtedy podniósł wzrok na Tancerza i uśmiechnął się.
- Chyba wiem, jak rozwiązać nasz problem z włamywaczami - oświadczył.
Grupa wybitnie uzdolnionych studentów spotykała się w gabinecie Abelard, który Han zdążył już poznać podczas swojej ostatniej wizyty. W eleganckiej sali z widokiem na rzekę stał drewniany stół otoczony kręgiem krzeseł. Pod oknem czekały przekąski.
Han specjalnie przybył wcześniej. Mistrz Gryphon również zjawił się przed czasem, żeby zająć miejsce, zanim zjawią się pozostali. Hana zaskoczył widok Gryphona, gdyż on i Abelard nie wyglądali na zaprzyjaźnionych. Może jego rodzina też miała wpływy.
Timis Hadron, proficjusz, który przywitał Hana w dniu przybycia do Mystwerku, chodził wokół stołu i na każdym miejscu układał artykuły piśmiennicze i książki.
Niedługo potem zjawiła się Mordra. Han odetchnął z ulgą, gdy usiadła obok mistrza Gryphona, a nie przy nim. Nie chciał, by znowu publicznie uczono go manier.
Bayarowie weszli wraz z Abelard. Dziekan widocznie uprzedziła ich o obecności nowego kursanta. Micah usiadł przy drzwiach po przeciwnej stronie stołu, udając, że nie dostrzega Hana. Fiona obrzuciła go lodowatym wzrokiem, aż poczuł gęsią skórkę na ciele.
Zastanawiał się, co Abelard im powiedziała. Nie martwcie się, to mój najemnik?
Fiona i Mordra wymieniły wrogie spojrzenia, po czym przestały się zauważać.
- Dobry wieczór - powitała ich Abelard, zająwszy miejsce u szczytu stołu. - Zaproponowałam Alisterowi, żeby do nas dołączył. Chociaż jest nowicjuszem, myślę, że wkrótce się przekonacie, iż dysponuje wyjątkowymi umiejętnościami, z których wszyscy skorzystamy.
Położyła dłoń na ramieniu Hana i przedstawiła mu wszystkich zebranych.
- Timis Hadron jest proficjuszem, ale niebawem przystąpi do egzaminów mistrzowskich. Mistrza Gryphona już znasz… Na kolacji poznałeś proficjuszkę de Villiers. Oczywiście znasz też Micaha i Fionę Bayarów.
Wróciła na swoje miejsce.
- Co tydzień jeden z członków naszego zastępu przedstawia jakieś zagadnienie z wyższego poziomu zaklęć i, o ile to możliwe, demonstruje w praktyce. Oczywiście, niektórych typów magii nie da się ćwiczyć bezpiecznie. Innych nie możemy stosować, bo nie dysponujemy narzędziami, których używano, gdy te techniki były opracowywane.
Han kiwał głową.
- Niektóre z tych technik są zakazane przez Næming, stąd tak ważne jest, aby nic z tego, o czym tu mówimy, nie wydostało się poza ten wąski krąg. Rozumiesz? Oczekujemy też, że włączysz się do naszych wystąpień - ciągnęła. - Han Alister ma szczególne doświadczenia z zakresu podróżowania do Edijonu - zwróciła się do zebranych. - Zgodził się podzielić nimi z nami wszystkimi.
Nie przypominam sobie takiej zgody, pomyślał Han, ale milczał.
- A teraz wróćmy do dyskusji sprzed tygodnia. - Abelard skinęła na Timisa Hadrona. - Proficjuszu Hadron, proszę bardzo.
Hadron rozłożył na stole notatki.
- Jak większość z was wie, poszukuję dowodów istnienia Skarbca Królów Obdarzonych Mocą - zaczął.
- Przepraszam - odezwał się Han, niepewny, czy powinien podnieść rękę. - Skarbiec Królów Obdarzonych Mocą?
Fiona wyprostowała się, skręcając kosmyk włosów między kciukiem a palcem wskazującym. Micah ze złością patrzył w sufit.
- Królowie Fells zgromadzili ogromną kolekcję magicznych przedmiotów i uzbrojenia - wyjaśnił Hadron. - Zniknęła w okresie Rozłamu. Możliwe, że broń zniszczyły klany z Gór Duchów, by nie dostała się w ręce czarowników. Niektórzy twierdzą, że skarbiec ukrył Król Demon, pragnąc go później odzyskać. Trzecia teoria jest taka, że skonfiskował to wszystko jeden z domów czarowników, które oblegały twierdzę Króla Demona na Szarej Pani.
Czy Hanowi się wydało, czy mówiąc to, Hadron spojrzał na Micaha i Fionę?
- Poszukujemy tego skarbca od czasów uchwalenia Næmingu i odnowienia dynastii Szarych Wilków - powiedziała Abelard.
Hmm, jeżeli ktokolwiek ma klucze do tego magicznego sezamu, to Bayarowie, pomyślał Han. Posiadali co najmniej jeden zakazany amulet - ten, który teraz wisiał na jego szyi.
Hadron przedstawił skąpe świadectwa, które udało mu się zebrać.
- Myślę, więc, że możemy z przekonaniem powiedzieć, że w swoim czasie ten skarbiec istniał - podsumował. - Pytanie brzmi, czy wciąż istnieje, a jeśli tak, to gdzie jest. I to wymaga zbadania.
Gdy Hadron mówił, Han podniósł wzrok znad notatek, by przyjrzeć na Bayarom. Fiona z przechyloną głową skupiona była na pisaniu. Micah też wydawał się skoncentrowany, jego czarne oczy wpatrywały się w Hadrona, a twarz była blada i spięta.
Czy martwią się, że Hadron odkryje miejsce przechowywania skarbu? Czy planują o wszystkim donosić ojcu? A może nic o tym nie wiedzą? Może tak samo jak innym zależy im na odnalezieniu tego skarbca?
Han mógłby ich ubiec. Zabrał się do pisania z takim zapałem, że aż zachlapał stronę atramentem.
- Do tej pory najczęściej koncentrowano się na bibliotekach i archiwach świątynnych w Fellsmarchu - ciągnął Hadron - ale świadectwa pokazują, że liczne archiwa sprzed Rozłamu zostały sprowadzone tutaj, do Oden’s Ford, czyli w Bibliotece Bayarów mogły się zachować materiały, które pomogą nam odnaleźć skarbiec.
- To jak szukanie igły w stogu siana - stwierdził Gryphon. - Widziałeś, ile tego jest?
- Co więc proponujesz? - zapytała Abelard Hadrona, puszczając uwagę Gryphona mimo uszu.
- Mordra i ja będziemy tu przez całe lato - odparł Hadron. - Moglibyśmy zacząć przeszukiwanie zbiorów bibliotecznych.
Mordra pokręciła nosem, ale Hadron tego nie zauważył.
- Każdy z was, kto zostaje, będzie mile widziany - powiedział. Nikt się nie zgłosił. Hadron odchrząknął. - Zastanówcie się i dajcie mi znać.
- Dziękuję - powiedziała Abelard. - Biorąc pod uwagę niekończącą się litanię skarg na brak potężnych narzędzi do dyspozycji, spodziewam się, że ci z was, którzy zostają na wakacje, pomogą proficjuszowi Hadronowi i proficjuszce de Villiers prowadzić kwerendę. - Spojrzała na zebranych. Nikt nie zaprotestował, więc ciągnęła: - A teraz de Villiers zapozna nas z tematem opętania. - Skinęła na Mordrę.
Mordra stuknęła palcem w plik kartek przed sobą.
- Opętanie to technika magiczna, która po raz pierwszy zyskała popularność w okresie Podboju, kiedy kontynent najechali czarownicy z Wysp Północnych. Okazała się też użyteczna za panowania Królów Obdarzonych Mocą, gdy wykorzystywano ją do utrzymywania pokoju i do działalności kontrwywiadowczej.
Mordra rozejrzała się po twarzach słuchaczy, jakby chciała się upewnić, że poświęcają jej całą uwagę. Hana zaintrygowały tatuaże na jej rękach. Pulsowały i wiły się na skórze. Odwrócił wzrok.
- W końcu klany z Gór Duchów wymyśliły talizmany do ochrony przed opętaniem i to zmniejszyło skuteczność tej techniki. Mimo to opętanie było powszechnie stosowane aż do Rozłamu, a później zostało zakazane przez Næming. Twierdzono, że Król Demon używał go do eliminowania rywali parami. Opętywał jednego i nakłaniał go do zamordowania drugiego. Później ten pierwszy był poddawany egzekucji za dokonaną zbrodnię.
Hmm, pomyślał Han. Pradziadek Alger był sprytny. Ciekawe, jak prababcia Hanalea nim zawładnęła.
- Widzicie przed sobą trzy najbardziej rozpowszechnione wariacje zaklęć opętania - mówiła Mordra. - Reprezentują trzy poziomy opętania. W niektórych wypadkach opętanie prowadzi tylko do działań, których opętany nie podjąłby sam z siebie. W innych opętanie jest całkowite i czarownik opętujący sprawuje pełną kontrolę nad… yyy… obiektem. Kiedy raz dojdzie do opętania, później już łatwiej jest je osiągać. Opętujący musi się znajdować w pobliżu obiektu. Najlepsze rezultaty przynosi stosowanie tej metody na kimś nieświadomym, kto nie umie się bronić. Jesteśmy przekonani o autentyczności tekstów zaklęć, które znaleźliśmy w archiwach. - Mordra przeszła do demonstracji zaklęć i gestów używanych do rzucania tego czaru. - Trzeba też wiedzieć, że od Rozłamu nikomu nie udało się z powodzeniem zastosować tych formuł. Współczesne amulety chyba nie przewodzą takiej magii.
- Bez urazy - odezwał się Gryphon. - Ale czy jest sens poświęcać tyle czasu na technikę, której i tak nie będziemy w stanie używać?
- To może spróbujemy? - zaproponował Han. - Co nam szkodzi?
Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę.
- Mistrz Gryphon ma rację - przyznał Han. - To jakby podawać nam pyszne ciastka i mówić, że nie wolno ich jeść.
- Co więc proponujesz? - oschle zapytała Abelard.
- Podzielimy się na pary. Zobaczymy, czy komuś się to uda. - Po chwili milczenia dorzucił: - Ja będę z Micahem. - Splótł palce na piersiach i posłał Bayarowi wyzywający uśmiech.
Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Abelard spoglądała to na Hana, to na Micaha, jak gdyby chciała przejrzeć intencje Alistera.
- Dobrze - powiedziała wreszcie. - Czemu nie?
- Ja będę z Hadronem - oznajmiła Mordra. Han nie był pewien, czy chciała uniknąć pracy z Fioną, czy zbliżyć się do przyszłego mistrza.
- Nie! - sprzeciwił się Micah, kładąc obie dłonie płasko na blacie. - Nie będę w parze z Alisterem. Niech ćwiczy z kimś innym.
- Nowicjuszu Bayar, rozmawialiśmy o tym i…
- Może i macie swoje powody, żeby zapraszać tego ulicznego zbira na nasze spotkania - odpowiedział Micah ze złością widoczną na twarzy - ale proszę nie zapominać, że ten rynsztokowy oprych zaatakował mojego ojca i omal go nie zabił.
Wszystkie oczy przy stole się rozszerzyły. Siedzący obok Hana odsunęli się od niego.
- O co ci chodzi, Micah? - zapytał oskarżony. Odchylił głowę w tył i spoglądał drwiąco na syna Wielkiego Maga. - Boisz się? - Dotknął amuletu Króla Demona.
Micah wstał.
- Nie wierzę, by można było obcować z brudem i się nie pobrudzić. - Skłonił głowę przed Abelard. Dziekan Abelard, proszę mi wybaczyć. - Obrócił się na pięcie i wyszedł. Fiona przez chwilę spoglądała za nim, a potem przeniosła wzrok na Hana. Zmrużyła oczy, jakby oceniała jego wartość. Wydawało mu się nawet, że zobaczył w tych oczach… uznanie.
Pozostali też siedzieli oniemiali, rzucając na Hana niespokojnie spojrzenia. Domyślił się, że nikt inny nie zgodzi się być z nim w parze.
Abelard spojrzała na zegar na ścianie.
- To wszystko na dzisiaj - powiedziała takim tonem, jakby ją to ucieszyło. - Szkoda. W przyszłym tygodniu mistrz Gryphon poprowadzi dyskusję o urokach i ich użyciu w działaniach wojennych.
Rozległ się szum odsuwanych krzeseł i zastęp Abelard w pośpiechu opuścił salę.
Rozbudowany wykres pływał jej przed oczyma, gdy Raisa wpatrywała się w stronę i próbowała się skupić. Fortyfikacje ziemne stosowane do obrony przed piratami na Oceanie Indio po Rozłamie. Czekał ją kolejny test z historii działań wojennych.
Dobrze, że semestr już się kończy, pomyślała.
Odsunęła książkę i rozejrzała się. Zbliżała się pora kolacji, lecz w sali wspólnej nie było nikogo oprócz niej. Był to jedyny dzień w tygodniu, kiedy Amon nie miał żadnych obowiązków. Raisa planowała odbyć z nim szczerą rozmowę. W ostatnich tygodniach widywała go rzadziej niż kiedykolwiek. Jakby coś ukrywał.
À propos ukrywania. Podniosła bibułę i wyjęła spod niej kilka zapisanych kartek.
Mamo,
pragnę Cię poinformować, że jestem cała i zdrowa, i mam nadzieję, że Ty także pozostajesz w dobrym zdrowiu.
Wiem, że w okresie poprzedzającym moje święto imienia żyłaś w silnym napięciu i że wierzyłaś, iż małżeństwo z Micahem Bayarem to najlepszy sposób, by zapewnić mi bezpieczeństwo.
Po przeczytaniu tego fragmentu wykreśliła „małżeństwo z Micahem Bayarem” i poprawiła na „małżeństwo, które dla mnie zaplanowałaś”.
Dzięki temu, gdyby list wpadł w niepowołane ręce, mógłby uchodzić za wyznania jakiejkolwiek córki, która uciekła sprzed ołtarza.
Proszę, byś wzięła pod uwagę, że to, co wydaje się najbezpieczniejsze, może się okazać najbardziej niebezpieczne. Może ryzykiem, którego chciałaś uniknąć, jest samo to małżeństwo - zagrażające zarówno mnie, jak i Tobie.
Z radością wrócę do domu i stanę przed Tobą osobiście, jeżeli tylko znajdzie się na to bezpieczny sposób. Ten list postaram się dostarczyć Tacie do rąk własnych i mam nadzieję, że On Ci go przekaże. Jeśli tak się stanie, proszę, nie mów o tym nikomu. Wystarczy, że był już jeden zamach na jego życie.
Jeżeli uda nam się nawiązać kontakt, może znajdziemy sposób, bym mogła wrócić do domu, czego pragnę najbardziej na świecie. Choć to zapewne samolubne, ale mam nadzieję, że za mną tęsknisz, tak jak ja tęsknię za Tobą. Wiedz, że Cię kocham i choć sama miłość może nie wystarczyć, by zasypać przepaść między nami, to chyba jest czymś, od czego powinnyśmy zacząć.
Hallie i Talia zaczęły hałasować na schodach, więc Raisa wsunęła list do torby.
- Idziesz na kolację? - zapytała Hallie. - Podobno dzisiaj jest kapusta.
- Poczekam na kaprala Byrne’a - odparła Raisa. - I pójdę z nim.
Hallie i Talia wymieniły się spojrzeniami.
- Nie wiem, czy on idzie na kolację - powiedziała Hallie, pocierając nos palcem wskazującym. - Chyba ma swoje plany.
Plany?
- Chodź z nami - wtrąciła Talia. - Potem pójdziemy się gdzieś rozerwać. Przecież nie będziesz siedziała tu sama.
Raisie nie podobał się ton jej głosu.
- Dołączę do was za chwilę - powiedziała spokojnie. - Zostawcie dla mnie trochę szynki.
Dziewczęta wyszły, rzucając za siebie niespokojne spojrzenia.
Kilka minut później na schodach pojawił się Amon. Był w galowym mundurze, w spodniach uprasowanych na kant. Włosy miał starannie zaczesane do tyłu. Omal się nie potknął na widok Raisy, ale utrzymał równowagę i schodził dalej.
- Cześć Amon - powitała go. - Jaki jesteś wytworny!
Spojrzał na siebie, pociągnął za krawędź bluzy munduru, żeby ją rozprostować.
- Tak… No… Dziękuję.
Raisa poderwała się z krzesła i podeszła do niego.
- Myślałam, że razem pójdziemy na kolację. Może porozmawiamy. Prawie w ogóle cię nie widuję.
Stał nieruchomo, jak uczniak przyłapany na psikusie, jego szare oczy błądziły po jej twarzy.
- Rai, oboje jesteśmy zajęci. To normalne, że nie…
- No to chodźmy na kolację - powiedziała, biorąc go za rękę.
Z trudem przełknął ślinę.
- Nie mogę… Muszę… coś załatwić.
Intuicja Raisy podpowiadała jej, że dalsze naleganie złamie mu serce. Nie potrafiła jednak się powstrzymać.
- To pójdę z tobą. I może potem moglibyśmy…
- Nie - uciął. - Nie dzisiaj. Ja… nie możemy… - Jeszcze nigdy nie widziała, żeby wyglądał tak żałośnie.
- Przecież to twój jedyny wolny wieczór. - Wiedziała, że robi się namolna, ale nie zważała na to.
- Wiem… - Skinął głową. - Przepraszam - wyszeptał. Był blady i wyraźnie spięty.
Raisa nerwowo szukała czegoś, czegokolwiek, co mogłoby wpłynąć na zmianę jego decyzji. Co mogłoby go zatrzymać.
- Dobrze - zgodziła się, odczuwając przy tym gorycz tęsknoty. - Weź więc to i nie zapominaj o mnie. - Pocałowała opuszki swoich palców, a potem przyłożyła je do jego ust.
Chwycił ją za nadgarstek i docisnął jej dłoń do swojego policzka, gładkiego po goleniu. Zamknął oczy, westchnął dwukrotnie i puścił jej rękę.
- Żegnaj, Raiso - powiedział grubym, obcym głosem. - Idź na kolację. Ja wrócę późno. - I wyszedł.
Jeszcze przez chwilę stała nieruchomo, a potem chwyciła pelerynę i ruszyła za nim.
Na szczęście ulice były zatłoczone, pełne kadetów udających się na kolację albo na Mostową do tamtejszych lokali. Amon szedł szybko, i Raisa musiała momentami za nim biec. Raz się obejrzał, ale zdołała ukryć się w bramie.
Wkrótce się zorientowała, że on idzie na Mostową. Kiedy wszedł na most, zawahała się i zarzuciła na głowę kaptur. Wchodziła na ten teren pierwszy raz od ich przybycia do szkoły.
Amon raz się zatrzymał przy kwiaciarce na moście i kupił mały bukiet kwiatów.
Raisa walczyła z rozczarowaniem. Głos w jej głowie szeptał: „Wracaj”.
Ale nie wróciła.
Szedł szybko, jakby dobrze znał drogę. Pewnym krokiem skręcił na trawnik oddzielający Mystwerk od Szkoły Świątynnej. Czerwone szaty Mystwerku i białe sukmany Świątyni wyglądały jak barwne kwiaty na tej uschniętej trawie. Raisa, niczym żółw wsuwający się do skorupy, cofnęła głowę głębiej pod kaptur.
A jeśli on idzie do Mystwerku? myślała. Już przekroczenie mostu było bardzo ryzykowne. Nie mogę pójść za nim dalej.
Amon skierował się jednak na kamienną ścieżkę wiodącą do Szkoły Świątynnej. Zatrzymał się przed ciężkimi drewnianymi drzwiami, przyczesał włosy, a później uniósł kołatkę i opuścił ją z hukiem.
Raisa pozostała na ścieżce, na tyle daleko, że nie widziała, kto otworzył drzwi. Amon skłonił się głęboko i wyciągnął kwiaty. Następnie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Przez dość długą chwilę Raisa stała nieruchomo na chodniku, nie wiedząc, co teraz robić. Szeroki krużganek był pełen alumnów i studentów, nie mogła więc podejść do drzwi i tak po prostu podsłuchiwać. Ale może, gdyby się tu pokręciła…
Na szczęście na parterze były wysokie okna i szklane drzwi, wpuszczające światło do wszystkich pomieszczeń. Raisa przedarła się przez zarośla i obeszła cały budynek. Zaglądała w każde okno. Choć część osób była zapewne na kolacji, wiele czytało, odpoczywało, haftowało, malowało, grało na instrumentach i tak dalej.
Właśnie tego wszyscy chcieli dla mnie, pomyślała, dotykając swojego burego munduru.
Z tyłu znajdowała się sala dla gości. W kominku strzelał wesoły ogień, na stołach stały tace z ciastkami i kanapkami. Tam dostrzegła Amona. Siedział przy kominku, sztywno wyprostowany, z dłońmi na kolanach. Naprzeciwko niego zobaczyła dziewczynę w świątynnej sukmanie, ładną, o ciemnej karnacji, z długimi kręconymi włosami. W jednej ręce ściskała bukiecik i raz na jakiś czas unosiła go do nosa, by napawać się zapachem.
W sali były jeszcze dwie inne pary, obserwowane przez stojącą w rogu zawstydzona alumnkę.
Twarz Amona była obrócona profilem, lecz Raisa wyraźnie widziała nieśmiały uśmiech dziewczyny i jej duże ciemne oczy. Słyszała też szmer ich rozmowy.
Gołym okiem było widać, że dziewczyna jest zakochana w Amonie Byrnie.
Raisa miała łzy w oczach. Czy to możliwe? Uczciwy, prostolinijny Amon Byrne… ją zdradza: Nie słuchała głosu, mówiącego, że to nie jest zdrada, bo przecież nigdy nie byli parą.
Nie oszukuje się przyjaciół, wytłumaczyła sobie. A on stawał na głowie, żeby to przed nią ukryć.
Wtem, niczym w złym śnie, który zamienia się w koszmar, zobaczyła, jak Amon się pręży i prostuje ramiona pod niebieskim mundurem. Powoli obrócił głowę, tak że spojrzał jej prosto w oczy. Raisa zamarła w bezruchu i tak oniemiali wpatrywali się w siebie. Później, z płonącymi policzkami, schyliła się pod parapet i tyłem, jak rak, wyszła poza linię zarośli.
Wyprostowała się i ruszyła w kierunku frontu budynku. Uszła zaledwie kilka kroków, kiedy poczuła na ramieniu mocny uścisk i ktoś odciągnął ją na bok.
Obróciła się, by stanąć twarzą w twarz z inną Południową Wyspiarką w świątynnych szatach, tym razem zupełnie nie pasującą do świątyni. Liczne otwory w jej nosie i uszach były wypełnione metalowymi elementami. W dłoni ściskała nóż.
Co gorsza, wyglądała dziwnie znajomo.
- Kogo to szpiegujesz, burobłotna? - Dziewczyna potrząsnęła Raisą.
- Nii… kogo odparła Raisa, próbując się uwolnić. - Puść, to boli!
- Gadaj, kim jesteś i co tu… - Oczy uzbrojonej w nóż studentki zwęziły się nagle. - Znam cię - powiedziała. - Już cię gdzieś widziałam.
- Nic dziwnego. Też się tu uczę - odrzekła Raisa, starając się zachować godność. - Chciałam tylko zobaczyć, jak jest w Świątyni.
- Jesteś z Fells - powiedziała alumnka, uważnie obserwując twarz Raisy. Wreszcie w jej oczach pojawiło się zdumienie. - To ty byłaś z Bransoleciarzem! Ty poszłaś do strażnicy Południomostu po Łachmaniarzy!
To była Cat. Cat Tyburn, która zastąpiła Bransoleciarza jako herszt gangu. Dawna dziewczyna Alistera.
Nic dziwnego, że Raisa nie rozpoznała jej od razu. Cat wyglądała teraz inaczej - niemal na zadbaną… jak niegdyś zachwaszczony, zarośnięty ogród, którym zajął się utalentowany ogrodnik. Jej oczy patrzyły jasno, nie były mętne jak wcześniej. Przybrała też na wadze.
Co robiła w Oden’s Ford?
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedziała Raisa. Przez ułamek sekundy pomyślała o spotkaniu z Bransoleciarzem przy stajniach. Czyżby jedno z drugim się łączyło? To i tak nie miało znaczenia. Teraz musiała się stąd wydostać.
Zdesperowana, wymierzyła pięścią w tułów Cat, z nadzieją, że ta nie podetnie jej gardła.
Na szczęście Cat nie spodziewała się tego ciosu. Zachwiała się i upuściła nóż. Raisa rzuciła się biegiem do ucieczki, tym razem przecinając trawnik prosto na Mostową. Biegła, jakby ścigały ją demony.
Biegła całą drogę do Grindell Hall.
Przebiegła przez salę wspólną, ściągając na siebie zdziwione spojrzenia Micka i Garreta, którzy grali w karty, oraz Talii i Hallie, które w końcu nigdzie nie poszły. Wpadła na schody, do pokoju, zatrzasnęła drzwi i rzuciła się twarzą na łóżko.
Kilka minut później usłyszała, jak ktoś po cichu otwiera drzwi.
- Rebeko? - To była Talia.
- Idź sobie - powiedziała do poduszki, pragnąc zostać sama. Chciała znowu być księżniczką i móc rozkazywać wszystkim wokół.
Talia oczywiście nie wyszła, tylko zbliżyła się i usiadła na krawędzi łóżka.
- Myślałam, że chciałyście wyjść - mruknęła Raisa.
- W końcu zrezygnowałyśmy - stwierdziła Talia, głaszcząc ją po włosach. - Poszłaś za nim?
Raisa, z twarzą wciąż wciśniętą w poduszkę, skinęła głową.
- Od jak dawna wiecie, że się z kimś spotyka?
- Od jakiegoś czasu. Nie ukrywał tego…
- Przed nikim, tylko przede mną - dokończyła Raisa. Chciałaby zniknąć. Czy to aż tak widoczne, że kocha się w Amonie? Jak ma spojrzeć im teraz w oczy?
Talia położyła dłonie na jej barkach i rozmasowała jej mięśnie.
- Nie chciał cię zranić.
- Rozumiem. Czyli rozmawiał o tym z drużyną i wy wszyscy zgodziliście się, że…
- Nie, nie. - Talia przerwała masaż. - To nie tak. On nie umie kłamać, jest bardzo honorowy. Ostatnio był naprawdę przybity, nie zauważyłaś?
Raisa słyszała miłość w jej głosie. Wszyscy ze Zgrai Szarych Wilków kochali Amona Byrne’a. To ich łączyło.
Drzwi się otworzyły i ponownie zamknęły. Raisa wzdrygnęła się z irytacją.
- Hallie tylko przyniosła ci herbatę.
- Jeśli chcesz, dam ci coś mocniejszego powiedziała Hallie. - Po odrobinie brandy zaśniesz jak niemowlę.
Raisa potrząsnęła głową. Chciała zachować trzeźwy umysł.
- Nie wiedzieliśmy, co było między wami - mówiła Talia. - Ani czy padły jakieś obietnice, ale…
- Żadnych - odparła Raisa gorzko. - Nic nie było. Byliśmy przyjaciółmi i tyle.
Sądziłam, że znam się na ludziach, pomyślała. Kochałam Amona i byłam przekonana, że on też mnie kocha albo że potrafię sprawić, że mnie pokocha, o ile uda mi się pokonać dzielące nas bariery pochodzenia, obowiązków…
Czy jeszcze kiedyś będą przyjaciółmi?
Nie miała nawet sił, by się martwić tym, że wpadła na Cat Tyburn. W tej sytuacji poderżnięcie gardła nie wydawało się najgorszym rozwiązaniem.
Przez godzinę Hallie i Talia uspokajały ją, poiły herbatą i próbowały namówić do jedzenia. Większość czasu po prostu z nią siedziały i trzymały ją za rękę. Ich obecność dodawała jej sił, mimo złamanego serca i wyrzutów sumienia. Może tak jest, gdy się ma prawdziwych przyjaciół.
W końcu usłyszała skrzypienie schodów i rozpoznała kroki Amona.
- Zostaniemy, jeśli chcesz - szybko powiedziała Hallie. - Niezależnie od tego, co powie kapral.
Raisa pokręciła głową.
- Musimy porozmawiać. Już dawno powinniśmy to zrobić.
Amon zapukał do drzwi.
- Proszę - odezwała się Talia
Stanął w wejściu. Spoglądał na wszystkie trzy dziewczęta ze smutkiem.
Talia i Hallie ucałowały Raisę, każda w inny policzek.
- Będziemy na dole, jakby co - powiedziała Talia. Wychodząc, dziewczęta spoglądały groźnie na Amona.
Zapadła cisza. Raisa podniosła się na łóżku, objęła nogi rękoma i oparła się o ścianę.
Amon przysunął do łóżka krzesło sprzed biurka i usiadł.
- Cieszę się, że bezpiecznie wróciłaś - powiedział. - Powinienem był cię sprowadzić do domu od razu, jak tylko zobaczyłem, że przeszłaś przez most.
- Głupio by było - zauważyła Raisa, kładąc brodę na kolanach. - Ale chyba nie będziemy rozmawiać o tym, że przeszłam przez most?
- Nie. - Pokręcił głową. - Nie o tym. - Bawił się ciężkim złotym pierścieniem na lewej ręce. Pierścieniem z wizerunkiem pędzących wilków.
Raisa wolałaby rozmowę o moście od tej, która ją czekała. Wolałaby z nim walczyć niż słuchać, co miał do powiedzenia.
- Kim ona jest?
Amon podniósł na nią wzrok.
- Nazywa się Annamaya Dubai - powiedział. - Pochodzi z Wysp Południowych, co pewnie zauważyłaś. Jej ojciec jest w armii… to najemnik w Fells. Należy do tych niewielu oficerów, którym ufa mój tato.
- Jak ją poznałeś?
- Nasi ojcowie to zorganizowali. Myśleli, że będziemy do siebie pasować.
To zabrzmiało trochę tak, jakby byli parą koni w zaprzęgu.
- No, owszem, jest wysoka - przyznała Raisa.
- Rai, przestań! Ja nie przepraszam za to, że się z nią spotykam. Przepraszam za to, że trzymałem to w tajemnicy. Możesz obwiniać mnie, o co chcesz, ale jej w to nie mieszaj. Jest urocza, pracowita, oczytana. Pięknie gra na harfie. Ma wielki talent. I świetnie jeździ konno. Wychowywała się w żołnierskiej rodzinie, więc zrozumie, jak to jest… że moją powinnością jest służba.
Wtedy Raisę olśniło. To było jak silny cios w twarz. Serce zaczęło jej bić tak mocno, że wydawało jej się, iż Amon to słyszy.
- Ty… chcesz się z nią ożenić? - szepnęła.
Przytaknął ruchem głowy i wbił wzrok w ziemię.
- Dopiero jak skończę akademię. Ale planujemy ogłosić nasze zaręczyny po powrocie do Fells w lecie.
- Co? - Głos Raisy zaskoczył ją samą. - Żenisz się i nawet mi nie powiedziałeś?
Podniósł głowę, w jego szarych oczach widać było żal.
- Nie miałem odwagi.
Ta rozmowa przypominała walkę na pięści. Raisa pragnęła, by jego też zabolało.
No, najwyraźniej ona jest idealnym materiałem na żonę, harfistka na koniu, chciała powiedzieć. Kiedy jednak spojrzała na Amona i zobaczyła jego udręczoną, pozbawioną nadziei minę, słowa ugrzęzły jej w gardle.
- Nie kochasz jej - wyszeptała.
- Tego nie powiedziałem.
- Ale tak jest. Ja mogę to powiedzieć. Nie próbuj mnie okłamywać, nie wychodzi ci to.
Milczał, a ona wiedziała, że rozważa jej słowa. Wreszcie wzruszył ramionami.
- Będę dla niej dobrym mężem - oświadczył.
Miał rację, pomijał tylko ten drobny szczegół, że jej nie kochał.
No cóż, pomyślała Raisa, jeśli już ma poślubić kogokolwiek bez miłości, to tym kimś będę ja.
- Zanim to zrobisz, musisz coś wiedzieć - powiedziała sztywno. - Twoja decyzja powinna być świadoma.
Amon miał taką minę, jakby stał na wprost plutonu egzekucyjnego.
- Rai, proszę. Nim coś powiesz… to ja muszę ci coś powiedzieć. Chciałem to zrobić, ale… Tato mówił, że nie powinienem, bo my…
- Nie. Wysłuchaj mnie - przerwała mu Raisa. - A potem ty będziesz mówił. - Zaczerpnęła tchu. - Amonie, jesteś moim przyjacielem. Zawsze tak było. Jesteś najbardziej honorowym człowiekiem, jakiego znam. I jak widać, nie jesteś kimś, kto by się angażował w związek bez przyszłości.
Nie spuszczał oczu z jej twarzy.
- Nie - powiedział cicho. - Nie jestem taki.
Chwyciła go za ręce i kciukami głaskała go po wnętrzu dłoni. Potrzebowała tej fizycznej bliskości, by dodać sobie odwagi.
- Ja… pogodziłam się z tym, że nigdy nie będziemy mogli się pobrać, ale chciałam… być z tobą na każdych warunkach… jakie byś zaproponował… - Uśmiechnęła się. - My tak robimy, królowe z Szarych Wilków… Jesteśmy zachłanne, jeśli chodzi o miłość. Dlatego na Południu nazywają nas wiedźmami i ladacznicami.
Amon opuścił powieki. Jego rzęsy wyraźnie się odcinały od opalonej skóry. Zamknął jej dłonie w mocnym uścisku.
- Wasza Wysokość, proszę nie mówić rzeczy, których później będziesz żałowała. Nie chcę, żeby coś nas krępowało.
- Nie - powiedziała Raisa. - Myślę, że będę żałowała, jeśli tego nie powiem. A to wszystko już i tak się pogmatwało na tyle, że nas krępuje. - Odczekała chwilę, a gdy nie odpowiadał, podjęła: - No więc. Wiem, że powinnam wyjść za mąż z powodów politycznych, z uwzględnieniem interesów Fells i dynastii. Ale… wszystko się zmienia. Idzie nowe. Jeszcze nigdy następczyni tronu nie przebywała w Oden’s Ford. Uczę się tutaj, jak zerwać z tym, co stare, i przyjąć nowe rozwiązania. Musi być jakiś sposób, żeby temu zaradzić.
- Czemu zaradzić? - wyszeptał jak umierający żołnierz, który nadstawia karku, czekając na śmiertelny cios.
- Kocham cię - powiedziała zwyczajnie. - Proszę, żebyś się ze mną ożenił.
Sama nie wiedziała, jakiej reakcji oczekiwać, ale na pewno nie spodziewała się tej mieszaniny pożądania, smutku i rozpaczy, którą usłyszała w jego głosie.
- Nie rozumiesz - szepnął Amon, potrząsając głową. - Ja nie mogę… my nie możemy…
- Wiem, że jesteśmy młodzi - dodała czym prędzej. - Ja też nie chciałam tak szybko wychodzić za mąż. Ale jeśli się pobierzemy, to odsunie ode mnie groźbę małżeństwa z Micahem Bayarem. Możemy razem wrócić do Fells i w ten sposób zamkniemy usta wszystkim, którzy mówią o osadzeniu Mellony na tronie. Myślę, że ludzie chętniej zaakceptują ślub z kimś spośród siebie niż z cudzoziemcem.
Klany także przystałyby na ten wybór. Ojciec Amona Edon Byrne cieszył się wśród nich dużym szacunkiem. Poza tym Byrne’owie nie są obdarzeni mocą ani związani z obcymi władcami.
To wszystko układało się w logiczną całość. Musiała tylko sprawić, żeby Amon też to zrozumiał. Nie dość, że tego chciała, to jeszcze przynosiło praktyczne korzyści. Amon jednak tylko wpatrywał się w swoje buty.
- Zdaję sobie sprawę z przeszkód - powiedziała szybko. - Moja matka będzie się sprzeciwiać. Twój ojciec też pewnie będzie miał wątpliwości. Ale… damy radę ich przekonać.
Może nauczysz się mnie kochać. Ja cię nauczę.
- To nie takie proste - odezwał się Amon i delikatnie wysunął dłonie z jej uścisku. - Nie jestem… wolny.
- Jak to nie jesteś wolny? - Dopadły ją najczarniejsze myśli. - Chodzi o to… że już się zaręczyłeś? - Spojrzała na złoty pierścień na jego lewej dłoni, podobny do jej własnego.
- Nie. Nie zaręczyłem się. - Obracał pierścień i przesuwał go po palcu. - Czy już mogę mówić?
Pokiwała głową, chociaż miała okropne przeczucie, że nie spodoba jej się to, co usłyszy.
- Wiesz, że funkcja kapitana Gwardii Królewskiej jest dziedziczona w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Na mocy dekretu Hanalei sprzed tysiąca lat.
Skinęła głową. Dziedziczne tytuły nie były niczym niezwykłym, choć częściej się zdarzały wśród rodzin szlacheckich niż w wojsku.
- Zazwyczaj tytuł przechodzi na pierworodnego potomka w każdym pokoleniu. Następca jest wybierany przez poprzedniego kapitana, by służyć nowej królowej, kiedy obejmie ona tron. - Zamilkł, jakby czekał na jej odpowiedź, lecz ona się nie odzywała. - Zostałem wybrany na twojego kapitana. Tato i ja omówiliśmy to przed naszym wyruszeniem na Południe.
- Och! - westchnęła Raisa - to dobrze. - Nie potrafiła sobie wyobrazić u swego boku nikogo innego. - To wspaniała wiadomość. Czemu wcześniej nic mi o tym nie mówiłeś?
- Hmm… zwykle nie wybiera się kapitana, póki następczyni tronu nie zostanie koronowana. Aktualna królowa mogłaby się obawiać, że księżniczka w zmowie ze swoją gwardią osobistą zechce przed czasem pozbawić ją tronu.
- Ale… chyba…
- Kiedy wybór zostanie dokonany, nie można tego cofnąć, chyba że przez śmierć którejś ze stron. To jest następny powód, by czekać do koronacji księżniczki.
Skąd pochodzą te wszystkie zasady, o których nigdy nie słyszałam? myślała Raisa. To kolejny przykład informacji, którą powinna jej przekazać królowa Marianna.
Mimo wszystko wyglądało na to, że Amon zbacza z tematu.
- Ale dlaczego mówisz mi to teraz? Rola kapitana Gwardii Królewskiej współgra z rolą Królewskiego Małżonka. To brzmi całkiem sensownie. Jeśli tylko uda nam się przekonać…
- To nie tylko dziedzictwo. Jest jeszcze część magiczna - oświadczył Amon.
- Część magiczna? - Raisa zadrżała, poczuła gęsią skórkę na ciele, jakby przez okno wpadł chłodny powiew. - To znaczy?
- Wiesz, w jaki sposób Wielki Mag jest związany z królową Fells, żeby żadne z nich nie mogło zrobić niczego niezgodnego z interesami dynastii Szarych Wilków?
- Oczywiście. Chociaż wydaje mi się, że w wypadku naszego obecnego Wielkiego Maga coś tu nie działa - zauważyła ponuro.
- Kapitanowie też są związani - oznajmił Amon. - Odbywa się ceremonia prowadzona przez oratora. Kiedy utworzy się połączenie, nie da się go już usunąć. Ma to zapobiegać zdradzie i gwarantować, że kapitan będzie służył dynastii i jej przetrwaniu.
Raisa z trudem powstrzymywała się przed otwarciem ust ze zdumienia. Byrne’owie byli ostatnimi ludźmi, których by podejrzewała o związki z magią. Byli ostoją rozsądku pośród egzaltowanych czarowników, naturalnej magii klanów i natchnionych słów oratorów.
Połączenie z Amonem chyba jest czymś dobrym? Czy mogą być złączeni jeszcze mocniej niż teraz?
- A więc poddasz się tej ceremonii, kiedy zostanę królową? - zapytała.
Amon pokręcił głową.
- Już to zrobiłem. Przed wyjazdem z Fells. Mój tato uznał, że powinienem, skoro zapuszczaliśmy się na tereny ogarnięte wojną. I ponieważ, jak sama zauważyłaś, możliwe jest, że suwerenność obecnej królowej została naruszona w sposób magiczny. - Wyciągnął przed siebie lewą dłoń, by jej pokazać pierścień na środkowym palcu. Zauważyła wizerunki wilków wyryte na ciężkiej złotej obrączce. - Już jestem z tobą związany, Raiso. Na dobre. Na zawsze. - Coś w jego głosie mówiło jej, że ta łaska ma swoją cenę.
Starała się nie okazywać zaskoczenia.
- Czy naprawdę musiałeś tak wcześnie poddać się tej ceremonii? - zapytała. - Nie chciałabym, żeby ludzie myśleli, że spiskuję przeciwko własnej matce. I nie rozumiem, dlaczego twój tata uważał, że musi zadbać o to, byś nie obrócił się przeciwko mnie?
- To daje pewne korzyści. Czasami… Mogę przewidywać, co zrobisz, i przeczuć niebezpieczeństwo na tyle wcześnie, żeby zapobiec nieszczęściu. Wyczuwam, gdzie jesteś… w pewnym stopniu.
Przypomniał jej się ten dzień w zachodnich Górach Duchów, kiedy zaatakował ich Sloat ze swoimi gwardzistami. Stała ukryta w lesie i obserwowała, jak Amon ćwiczy z pałką. On odwrócił się, jakby wyczuł jej obecność, i powiedział: „Rai?”.
Dzisiaj, gdy obserwowała go przez okno, zwrócił głowę w jej stronę.
Nagle zrobiło jej się gorąco i duszno. Zeszła z łóżka i podeszła do okna, by je otworzyć. Potem usiadła na krawędzi paleniska.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś. W końcu. Nie rozumiem, jak to się ma do…
- Związek między nami stwarza zagrożenie dla dynastii - powiedział. - Tak to się ma.
- To… to… to nieprawda… - jąkała się Raisa. - To… niemożliwe. - Kiedy nie odpowiadał, dodała: - Dlaczego tak myślisz?
- Od tamtej ceremonii, kiedy… się całujemy, albo gdy kusi mnie, żeby… - Machnął rękoma w geście desperacji. - Jestem odstraszany. Ostrzegany.
- Odstraszany? To znaczy… magicznie?
- Tak.
- Co się dzieje? - zapytała z sarkazmem. - Uderza błyskawica albo…
- Zbiera mi się na mdłości, mam zawroty głowy. A potem straszliwy ból. Czuję się słaby. I… muszę przestać. - Wzruszył ramionami.
- Kiedy to miałeś?
- No… wtedy w drodze, kiedy byliśmy w jednym namiocie i ty… wtoczyłaś się na mnie. I potem, gdy pocałowaliśmy się, zaraz przed tym, jak zjawił się Sloat ze swoją bandą.
Raisa przypomniała sobie jego reakcję w obu wypadkach. Faktycznie wyglądał na chorego: był blady, spocony, pozbawiony tchu.
- Skąd wiesz, że to nie przez twoje skrupuły? Może wcale nie chodzi o dynastię, tylko o ten wasz słynny honor Byrne’ów? Wiesz, że miłość między nami jest zakazana, i dlatego…
- Nie wierzysz mi? Myślisz, że to jakiś podstęp, żeby cię zniechęcić?
- Jeśli tak, to jest dużo łatwiejszy sposób - powiedziała Raisa. - Po prostu powiedz, że mnie nie kochasz, i będzie po sprawie.
- Co?
- To, co słyszysz. Powiedz „Rai, nie kocham cię i nigdy nie będę”. To proste.
- Raiso, to nas do niczego nie doprowadzi.
- Powiedz!
Amon nerwowym ruchem odgarnął włosy do tyłu, lecz one zaraz opadły mu z powrotem na czoło. Wstał z krzesła i zaczął się przechadzać w tę i z powrotem.
- No więc?
Amon chodził jak lis w klatce.
- Możesz usiąść? Denerwujesz mnie.
Usiadł obok niej. Wbił wzrok w ziemię i mruknął:
- Nie mogę tego powiedzieć.
- Dlaczego?
- Bo to nieprawda. - Podniósł głowę. Jego oczy były szkliste od łez. Drżącym głosem wyszeptał: - Kocham cię, Rai. Nie chcę tego, ale tak jest. I co? Zadowolona? Czy tak jest lepiej, czy gorzej?
Raisa zaniemówiła.
- Och… - powiedziała w końcu bardzo cicho. Siedzieli obok siebie, nie dotykając się, każde pogrążone we własnych myślach. Po drugiej stronie rzeki dzwon na wieży świątynnej wybił pierwszą.
- Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś? - zapytała.
Amon kciukiem i palcem wskazującym otarł łzy.
- O magicznej barierze czy że cię kocham?
- O jednym i drugim.
- O części magicznej nikt nie mówi królowym - stwierdził Amon. - Tylko Hanalea wiedziała, bo to zapoczątkowała. Chociaż jesteśmy złączeni z konkretną osobą, to właściwie służymy dynastii. Może się zdarzyć, że działamy wbrew interesom pojedynczej królowej, żeby chronić ród.
Co znaczy, że w pewnym sensie może zdradzić konkretną królową, pomyślała Raisa.
- Czemu w takim razie powiedziałeś mnie? - zapytała - Po tylu pokoleniach.
- Sama mówiłaś, że wszystko się zmienia, że idzie nowe - odrzekł. - Oboje łamiemy zasady. Ale głównie dlatego, że jesteś taka uparta. Myślałem, że jak będę cię ignorował i unikał, to dasz sobie spokój i znajdziesz kogoś innego.
- Nie pogodzę się z tym - stwierdziła. - Musi być jakiś sposób. Nie możesz poślubić kogoś, kogo nie kochasz. Zabraniam ci.
- Muszę się ożenić, Wasza Wysokość. I ty również musisz wyjść za mąż.
Żeby dynastia przetrwała, pomyślała Raisa.
- A Lydia? Jest mężatką.
- Jeszcze nie ma dzieci - odparł Amon. - W następnym pokoleniu nie ma nikogo, kto mógłby kontynuować, kiedy ja…
Raisie zaparło dech, gdy nagle zrozumiała. Obróciła się twarzą do Amona, by spojrzeć na niego ze złością.
- Twój ojciec zrobił to specjalnie, żeby nas rozdzielić. Wiedział, że będziemy razem podróżować do Oden’s Ford, i bał się, że pokusa będzie zbyt wielka.
Jego oczy przytakiwały, choć nie przyznał tego na głos.
- Cokolwiek zrobił, myślał o dynastii - powiedział Amon. - To jest dla niego najważniejsze, ważniejsze niż rodzina, niż cokolwiek innego.
- Nienawidzę twojego ojca - syknęła. - Nigdy, przenigdy mu nie wybaczę. Nie miał prawa podejmować tej decyzji za nas.
Siedzieli, wpatrując się w podłogę.
- Słuchaj - odezwała się Raisa - spróbujmy. To znaczy, pocałunku. Jako eksperyment.
- To dla mnie trudne - próbował ją zniechęcić - Myślisz, że jak ja się czuję? Jestem zwyczajnym człowiekiem z krwi i kości.
- Tylko ten jeden raz. Proszę. Nie zrezygnuję z ciebie bez walki. Może to, co działo się wcześniej, to tylko przypadek. Albo miało coś wspólnego z tamtą sytuacją. Niebezpieczeństwem dla dynastii był prawdopodobnie Sloat i nie miało to nic wspólnego z nami.
Amon westchnął. Po długim milczeniu rzekł:
- Masz rację. Nigdy się nie dowiemy, jeśli nie spróbujemy. Może coś się zmieniło.
Raisa zwróciła twarz w jego stronę. Malował się na niej niepokój wymieszany z nadzieją. Wsunęła dłoń pod jego podbródek, teraz już lekko chropawy od zarostu. Poczuła, jak Amon przełyka ślinę.
Pochyliła się i przyłożyła swoje wargi do jego, najpierw delikatnie, później bardziej zdecydowanie. Drugą ręką objęła jego głowę i przyciągała do siebie, jednocześnie wsuwając palce między krótko przycięte włosy na karku. Przytuliła się do niego i poczuła, jak po zetknięciu z jej klatką piersiową jego serce przyśpiesza.
On objął ją i przysunął do siebie w desperackim uścisku.
Coś dziwnego przepłynęło między nimi i Amon zaczął się trząść. Targnął nim silny dreszcz, potem następny. Oderwał się od niej i zgiął wpół, łapiąc się za brzuch. Upadł na podłogę i leżał na boku, zwijając się z bólu i łaknąc powietrza.
- Co się dzieje? - zapytała Raisa, choć dobrze znała odpowiedź.
- Na krew demona - szepnął. Uniósł ręce i zasłonił sobie szyję, jakby odganiał niewidzialnych napastników.
- Amon! - Raisa uklękła obok niego i położyła mu dłoń na czole. Było lepkie i zimne, zroszone kroplami potu.
- Nnie… - jęczał Amon, obracając głowę na obie strony i odsuwając jej dłoń. - Przepraszam. Nie… dotykaj mnie. Proszę…
Raisa gwałtownie odsunęła rękę, a on zgiął się wpół i jęczał żałośnie.
- Słodka Hanaleo, wybacz! - krzyknął. Jego twarz wykrzywiła się z bólu, z kącików oczu spływały łzy. Całym ciałem wstrząsały silne konwulsje niczym fale rozbijające się o stromy brzeg. Przepraszam - szeptał. - Przepraszam.
Raisa podbiegła do łóżka, chwyciła poduszkę i wsunęła mu ją za plecy, żeby się nie uderzył o kamienne palenisko. Przykryła go peleryną, bo teraz wyglądał, jakby dostał dreszczy.
Stopniowo atak mijał. Ciało się rozluźniało, powieki powoli opadały i wreszcie Amon zasnął.
Dorzuciła szczapę do ognia i usiadła plecami do płomieni, blisko Amona, lecz tak, by go nie dotykać. Patrzyła, jak śpi. Czuła jedynie zimno i tępy ból pod żebrami. Jej oczy nie potrafiły już wytwarzać łez.
Świt zastał księżniczkę Raisę, następczynię tronu, czuwającą, wyczerpaną i całkowicie odartą z marzeń.
Kilka tygodni po pierwszym spotkaniu Hana z zastępem Abelard, on i Tancerz wrócili po kolacji do dormitorium.
Tancerz usiadł przy stole i otworzył jedną z książek Ognioplasta. Rozłożył wokół siebie szpule złotego drutu, sztabki srebra i półszlachetne kamienie. Wydał na te materiały furę pieniędzy. Dobrze, że udało im się sprzedać przywiezione towary.
Han wyjął notes i przeglądał notatki, które sporządził po sesjach z Krukiem. Nie chciał być nieprzygotowany. Żałował, że nie ma możliwości robienia notatek w krainie marzeń i przenoszenia ich z sobą. Postanowił zapytać o to Kruka.
- Znowu spotykasz się z Krukiem? - zapytał Tancerz, zajęty rozwijaniem drutu ze szpul i formowaniem go. Nawet nie próbował ukrywać swojej dezaprobaty.
- Nie mam wyboru odparł Han. - Dużo się uczę. Przecież wiesz. - Han zawsze dzielił się z Tancerzem zdobytą wiedzą.
- Jeśli to w ogóle działa - zauważył Tancerz. - Te zaklęcia, których użyłeś wobec Bayarów… wyszło z nich coś?
Han wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Ale wszedłem do ich pokojów i wyszedłem bez żadnych przeszkód. - Odczekał wtedy, aż wszyscy zasną, i przemknął cichcem na pierwsze piętro. Złamał zaklęcia ochronne i zgodnie z instrukcjami Kruka przyczepił do końcówek ich włosów swoje zaklęcia.
- Zdaje mi się, że normalne zajęcia i te dodatkowe z Abelard w zupełności ci wystarczą - powiedział Tancerz. - Pewnie już sporo umiesz.
- I kto to mówi - odrzekł Han, wskazując na pracę Tancerza. - Ty cały swój wolny czas spędzasz nad tymi błyskotkami albo z Ognioplastem.
- Ja przynajmniej wiem, z kim mam do czynienia. I wcale nie muszę wchodzić do Edijonu, żeby się z nim spotykać. - Pokręcił głową. - Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz.
Wtem usłyszeli kroki na schodach.
- Blevins - ostrzegawczym tonem powiedział Han.
Tancerz zakrył swoje materiały jubilerskie.
Na klatce schodowej pojawiły się głowa i barki dozorcy. Rozglądał się ze złością, z trudem łapiąc oddech. Zaletą mieszkania na trzecim piętrze było to, że Blevins nigdy tu nie wchodził, jeśli nie było to naprawdę konieczne.
- Co te meble robią na półpiętrze? - zapytał z wyrzutem, wskazując na tę niewielką wspólną przestrzeń, którą sobie urządzili.
- Wietrzymy je - odparł Tancerz.
- Hmm… czyżby były w nich szkodniki?
- Szkodniki? - Han uniósł brwi. A dlaczego pytacie?
- Bo chyba mamy plagę gryzoni na pierwszym piętrze - oznajmił Blevins. - W trzech pokojach są szczury i myszy. Za każdym razem, jak myślę, że już się ich pozbyliśmy, znowu zjawia się całe mrowie. Muszą tu skądś przychodzić.
- Niemożliwe, że są tylko w trzech pokojach - odparł Han, starając się nie patrzeć na Tancerza. - Jedna mysz znaczy, że mogą być wszędzie.
- Te chłopaki muszą coś robić, żeby je zwabiać - mruknął Blevins. - Przeniosłem ich do dwóch innych pokojów na czas, kiedy walczyłem z tym tałatajstwem, a te bestie pognały za nimi.
- Kto? Jakie chłopaki? - zainteresował się Tancerz.
- Nowicjusz Bayar i bracia Manderowie. Same z nimi problemy, odkąd się wprowadzili. Ciągle czegoś żądają, wiecznie niezadowoleni. A teraz jeszcze to.
- Zanim się obejrzymy, oblezą nas gryzonie - stwierdził Han z grymasem na twarzy. - Jeśli to oni są przyczyną, to może trzeba by ich stąd usunąć?
Blevins potarł podbródek.
- No… są jeszcze pokoje, bo właśnie wyniosło się paru nowicjuszy. Z chęcią bym się ich pozbył. Ale kto ich przyjmie?
- Chyba nie musicie wspominać o ich… problemie - zasugerował Han.
Tancerz wciąż utrzymywał maskę obojętności, lecz kąciki jego ust lekko się uniosły.
- Spałbym lepiej, wiedząc, że się wynieśli - powiedział. - Nie znoszę szczurów.
Gdy następnego dnia Han wrócił do dormitorium, Micah i jego kuzyni się wyprowadzali. Han zatrzymał się na krawędzi trawnika i przyglądał się im. Nawet z tej odległości widział, że Arkeda i Miphis są obsypani dużymi czerwonymi krostami, jakby byli zarażeni groźną chorobą zakaźną. Na twarzy Micaha nie było jednak żadnych zmian skórnych.
Han się uśmiechnął.
Gdy Micah go zauważył, zostawił bagaże i ruszył w jego stronę. Szedł dumnie, powiewając peleryną. Han czekał, z uśmiechem na twarzy i rękami założonymi na piersiach.
- Wyprowadzam się - powiedział Micah. - Załatwiliśmy sobie lepsze zakwaterowanie.
- Widzę - odparł Han. Skinął głową w stronę braci Manderów. - Zabierzcie ze sobą gryzonie.
Micah zapłonął gniewem.
- Leontusowi udało się zdjąć te twoje uroki. Mówił, że nigdy nie widział czegoś takiego. Poszedłem do Abelard i powiedziałem jej, że to twoja sprawka, a ona zażądała dowodów.
- Nie uwierzyła ci na słowo? - Han pokręcił głową. - No, no… co za niespodzianka.
- Zamiast cię wywalić, Abelard ostrzegła mnie, żebym cię nie tykał - ciągnął Micah. - Powiedziała, że jeśli coś ci się stanie, to ja zostanę relegowany. Coś ty jej nagadał? Dlaczego jest po twojej stronie?
Han wzruszył ramionami.
- Może myśli, że nie umiem rzucić na ciebie uroku, bo przecież jestem rynsztokowym zbirem i tak dalej.
- Ja przynajmniej sam prowadzę swoje wojny - odrzekł Micah.
- Czyżby? To po co poszedłeś do dziekan? A nie posłałeś wczoraj z misją swoich kuzynów… - Tu wskazał na Manderów, którzy obserwowali ich z daleka - …kiedy nas z Tancerzem nie było w dormitorium? Wyglądają na… no nie wiem… skruszonych. Może następnym razem już nie będą tak ochoczo wykonywać twoich rozkazów.
- Myślisz, że to jakiś żart? - syknął Micah. - O cokolwiek ci chodzi, nie wygrasz.
- Ja nie żartuję. Jestem jak najbardziej poważny. I mam zamiar wygrać.
Wyglądało na to, że Bayar chce powiedzieć coś więcej, ale podniósł głowę i zobaczył Cat idącą przez trawnik w ich stronę.
Micah obrócił się na pięcie i poszedł po swoje rzeczy. Następnie ruszył za kuzynami.
Cat chwyciła Hana za rękę.
- Co się stało? - zapytała. Jej palce mocno wbijały się w jego ciało. - Czego chciał Bayar? Co mówił?
- Wyprowadza się - stwierdził Han. Nie widział powodów, by ją wtajemniczać w całą sprawę. - I tyle. - Uśmiechnął się. - A jak tam recital? Żałuję, że nie mogłem przyjść.
- Nie szkodzi - powiedziała Cat, spoglądając za Micahem. - To i tak nie ma znaczenia… - Odeszła powoli, jakby na swych barkach dźwigała ciężar całego świata.
Han obejmował amulet, powtarzając w myślach słowa zaklęcia.
- I co? - Kruk stał z rękami założonymi na piersiach, niecierpliwie tupiąc nogą. - Spróbujesz jeszcze raz?
- Tracę moc - odparł Han. - Może lepiej wypróbuję to po powrocie.
- Jeśli nie zobaczę cię w działaniu, to skąd będę wiedział, że robisz to prawidłowo? To niebezpieczne eksperymentować bez nadzoru. Ale jeśli się boisz, to… - Wzruszył ramionami.
- Czy umiesz tylko to? Tylko zaklęcia atakujące? Zaskoczyć kogoś i rzucić w niego jakimś paskudztwem? Mam już tego powyżej uszu. - Chwilami Han czuł się tak zbrukany, że miał ochotę wyszorować się od wewnątrz.
Kruk uniósł wzrok.
- A jakich innych zaklęć chcesz się uczyć?
Han rozejrzał się, szukając inspiracji.
- No nie wiem… miłosnych?
Kruk otaksował go wzrokiem, przechyliwszy głowę.
- Chyba nie masz problemów z zaspokajaniem potrzeb fizycznych… - powiedział. - A wszystko inne to iluzja, bajka sprzedawana głupkom i romantykom.
- Cyniczny jesteś. - Han uniósł brwi.
- Słuchaj. - Zimne niebieskie oczy Kruka wpatrywały się w Hana intensywnie. - Musisz wybierać to, co jest dla ciebie najważniejsze. Dom Orlich Gniazd będzie cię ścigał. Nie spoczną, póki nie rozwiążesz tego raz a dobrze.
- Zaklęcie szkodników zadziałało - zauważył Han. - Micah i jego kuzyni przenieśli się do innego dormitorium.
- Pewnie, że zadziałało - oświadczył Kruk. - Ja tylko podważam twój wybór taktyki. Nie odpowiada się na zamach na życie zwykłym trzaśnięciem po łapach. Albo żartem. - Przymknął oczy. - Nie zdajesz sobie chyba sprawy z tego, w jakim jesteś niebezpieczeństwie. Ja już zainwestowałem w ciebie zbyt wiele. Nie chcę zaczynać z kimś innym od nowa.
- Wiem, co robię - powiedział Han. Chcę tylko, żeby trzymali się ode mnie z daleka.
Kruk założył ręce na piersiach
- Nie możesz sobie pozwolić na taką delikatność.
Nie chodzi o delikatność, chciał powiedzieć Han. Już wcześniej zabijałem. Ale zawsze był to bezpośredni kontakt osobisty, brudny i konieczny. Nie zastawiałem na swoich wrogów magicznych pułapek, które likwidują ich sprawnie i czysto pod moją nieobecność.
Han nie reagował, więc Kruk mówił dalej:
- Oni cię nie zostawium w spokoju - próbował przedrzeźniać Hana - dopóki masz ten amulet. A kiedy Bayarowie cię wykończum, to nie będzie moja wina.
- Dobra, dobra. Szukam nauczyciela - odparł Han poirytowany jego przytykami. - Ale niełatwo jest kogoś znaleźć. - Nie chciał, by w Mystwerku się rozeszło, że bierze lekcje dobrych manier. W zasadzie nie miał żadnych przyjaciół poza Tancerzem i Cat.
Żeby zmienić temat, powiedział:
- Co wiesz o Skarbcu Królów Obdarzonych Mocą?
Kruk spojrzał zdumiony.
- Czemu pytasz? - powiedział w końcu.
- Rozmawialiśmy o tym w szkole. Myślisz, że on naprawdę istniał?
Kruk wzruszył ramionami. Oglądał swoje szerokie mankiety.
- Jestem przekonany, że kiedyś istniał. Czy nadal istnieje, nie wiadomo.
- Niektórzy twierdzą, że mają go Bayarowie - stwierdził Han.
- Niektórzy są głupcami - odrzekł Kruk. - Gdyby Bayarowie mieli ten skarbiec, nikt by się im nie sprzeciwiał.
- Myślę, że go szukają - zasugerował Han, ciekaw reakcji Kruka.
Kruk przelotnie spojrzał na amulet Hana i ponownie na jego twarz.
- Jeśli tak, to miejmy nadzieję, że go nie znajdą.
- Ty jesteś Abelard! - nagle oznajmił Han, licząc na to, że zaskoczy Kruka. - Mam rację?
To była jego najnowsza teoria. Wszystko się zgadzało. Abelard należała do grona pedagogicznego, miała dużą wiedzę i sprzeciwiała się Bayarom. A przy tym nie chciałaby, żeby się rozniosło, że okazuje wyjątkowe względy Hanowi Alisterowi. Już i tak podejrzane było, że wciągnęła go do swego zastępu. W Edijonie mogła się na nim wyżyć, nie ryzykując, że się poskarży.
Kruk miewał humory, tracił cierpliwość, potrafił zastraszać i puszyć się zupełnie jak Abelard.
Albo Gryphon, pomyślał Han, znowu niepewny. Kruk był zgorzkniały i cyniczny - tak jak Gryphon.
Wyraz twarzy Kruka pozostawał nieodgadniony.
- Nie wiem, dlaczego tak cię interesuje to, kim jestem. Zaklęcia są prawdziwe, czyż nie? Działają?
- Tak - przyznał Han - działają. Miał rację. jego zaklęcia działały w Edijonie i poza nim. I to tak dobrze, że nauczyciele Hana zdumiewali się jego postępami.
- Jeżeli zgadnę, kim jesteś, to czy przynajmniej potwierdzisz? - zapytał Han.
Kruk uśmiechnął się. Potrafił być uroczy, kiedy chciał.
- Nie poddajesz się, Alisterze. To mi się w tobie bardzo podoba.
Abelard, znowu pomyślał Han.
- Co to za imię dla czarownika: Kruk? - próbował dowiedzieć się czegoś więcej.
- Wiesz, jakie są kruki… - Uśmiech czarownika zbladł. - Żerują na padlinie… - Stał z opuszczoną głową, jakby pogrążył się we wspomnieniach. Światło wpadające przez okno gasło w jego włosach.
Co ci takiego zrobiono, Kruku? zastanawiał się Han. Czy mogło to być coś gorszego od krzywdy wyrządzonej mnie?
Może Kruk był zgorzkniały, ale był też skupiony, zdecydowany, wytrwały, zdolny, pracowity, skrupulatny i miał niewiarygodnie obszerną wiedzę.
Nadal czasami wdzierał się do umysłu Hana bez pozwolenia, gdy chciał zademonstrować jakiś trudny element czarowania. Możliwe, że było to dla niego wygodne, ale Han czuł się wówczas napastowany. Kruk często robił to w takich chwilach, gdy moc Hana była na wykończeniu.
Zdarzało się, że po tych sesjach Han czuł się jak po wypiciu cydru z żółwim zielem. Miał przepastne luki w pamięci - nie wiedział, co działo się z nim w tym czasie. Czuł się tak, jakby jego umysł zmiażdżono i ukształtowano od nowa.
Muszę znaleźć sposób, żeby nie dopuszczać go do swoich myśli, postanowił. Nie mógł jednak liczyć na pomoc Kruka w tym względzie.
Spotykali się zawsze w tym samym miejscu - w dzwonnicy Mystwerku. Na początku kilka razy Tancerz przyszedł go pilnować, ale później Han go z tego zwolnił. Tancerz miał własne sprawy na głowie. Nie mógł siedzieć co noc przy przyjacielu i trzymać go za rękę.
Han znalazł sobie nową kryjówkę pośród zakurzonych zbiorów w Bibliotece Bayarów, gdzie przechowywano teksty i materiały tak stare i niezwykłe, że nikt z nich nie korzystał. Urządził tam sobie posłanie i wciągnął stół z niższej kondygnacji. Łatwiej było się tu dostać niż do wieży Mystwerku i nie musiał się martwić, że gdy przyjdą dzwonnicy, zastaną na podłodze jego bezwładne ciało. Cieszyło go, że przywłaszczył sobie kawałek Biblioteki Bayarów.
Trzy czy cztery razy w tygodniu wymykał się w nocy do swojej kryjówki, przechodził do Edijonu i pracował jak niewolnik, do całkowitego wyczerpania amuletu.
To stwarzało mu pewien problem, bowiem na zajęciach amulet musiał być naładowany. Mógł go doładowywać jedynie pomiędzy nocnymi sesjami. Gryphon nigdy nie przepuścił okazji, by mu przygadać, kiedy pusty amulet nie działał.
Kruk zdawał się mieć niewyczerpaną energię. Nic dziwnego. To Han odwalał całą robotę.
Rano często budził się wykończony, na wpół zapamiętane sny wciąż krążyły mu po głowie, czuł się tak, jakby całą noc ciężko pracował. Zdarzało się, że nie obudził się na czas. Szedł wówczas do szkoły prosto z biblioteki, w tym samym ubraniu, które miał na sobie poprzedniego dnia. Kilka razy spóźnił się na zajęcia z Gryphonem, które, niestety, były pierwsze.
Kiedy Han nie wracał na noce, Tancerz zakładał, że spotyka się z dziewczyną i nie chce towarzystwa. Nic bardziej błędnego, myślał Han. Żyję jak kleryk.
Umówił się z Krukiem na czterogodzinne sesje, ale ten trzymał go po sześć godzin. Kończył dopiero, gdy uczeń ledwo trzymał się na nogach i amulet był na wykończeniu, a wtedy oświadczał gniewnie, że na następny raz Han musi lepiej go naładować.
Han przejmował się uwagami Kruka, gdyż był niezwykle spragniony wiedzy. Nigdy w życiu nie pracował tak ciężko. Moglibyśmy zrobić dużo więcej, myślał, gdybyśmy sobie ufali. Gdybyśmy nie tracili tyle czasu na dogryzanie sobie wzajemnie. Zachowujemy się, jakbyśmy walczyli o pozycję herszta.
- Alister! - W jego myśli wdarł się głos Kruka. - Otrząśnij się z tego stuporu.
- Przepraszam. No to do jutra - odparł Han. - Dzięki za lekcję. - Chwycił za amulet i wymówił zaklęcie.
Otworzył oczy, zobaczył światło wpadające przez okna biblioteki.
Usiadł gwałtownie, przeklinając. Która godzina? Tylko tego mu brakowało, żeby się spóźnić na zajęcia z Gryphonem. Kolejny raz.
Jakby w odpowiedzi, rozległy się dzwony na wieży Mystwerku. Bim-bam-bom, policzył do ośmiu.
Kości. Był w kłopotach.
Nie miał już czasu na skradanie się po dachach. Zbiegł po wąskich krętych schodach na sam dół. Na szczęście jeszcze nie było proficjusza dyżurnego. Przeszedł przez drzwi wejściowe i wpadł prosto na Fionę Bayar, omal nie zwalając jej z nóg.
Chwycił ją za rękę, żeby powstrzymać przed upadkiem.
- Przepraszam. Ja… eee… cię nie widziałem.
Mama miała rację, pomyślał. Jesteś przeklęty.
Fiona była prawic tak wysoka jak Han, spojrzała mu więc prosto w oczy.
- To, że jest późno, nie znaczy jeszcze, że możesz ludzi przewracać - powiedziała. Spojrzała na swoje przedramię w jego uścisku, więc on natychmiast cofnął rękę.
Han skinął głową w stronę budynku Mystwerk Hall.
- Chodź. Już jesteśmy spóźnieni. - Co robiłeś w bibliotece? - zapytała.
- Czytałem.
- Przecież jeszcze nie jest otwarta.
- I dlatego jest tam cicho i spokojnie. - Ruszył z miejsca, nie oglądając się, czy idzie za nim.
- Twoja twarz wygląda lepiej - zauważyła Fiona, przyśpieszając kroku, by za nim nadążyć. Gdy nie reagował, dorzuciła: - Nie masz już temblaka. Ręka się zagoiła?
- Obojczyk - poprawił ją Han. Raz na jakiś czas odczuwał jeszcze lekkie mrowienie.
- Co się właściwie stało? - zapytała, gdy wchodzili do kolegium.
- Spadłem ze schodów.
Fiona prychnęła.
- Naprawdę. Zapytaj brata. - Byli już na schodach.
- To nie powinno się zdarzyć - oświadczyła. - Mój brat nie zawsze wie, co robi.
Han chwycił się poręczy, żeby nie upaść. Czyżby to były przeprosiny?
- Nasz ojciec nie będzie zadowolony, gdy się dowie - mówiła Fiona, jakby słyszała jego myśli. - Chce cię sprowadzić z powrotem żywego, żeby cię przesłuchać, zanim zawiśniesz za morderstwo.
- Zaraz, zaraz - powiedział, otwierając drzwi do sali. - Jeśli ja mam zawisnąć za morderstwo, to lord Bayar też.
Jego głos poniósł się echem przez cichą salę wykładową. Głowy zwróciły się w ich stronę. Micah Bayar wyprostował się w krześle i z dłońmi na kolanach wpatrywał się w przybyszów.
Gryphon coś mówił, lecz jego głos stopniowo zanikał w tej ciężkiej ciszy, w której Han i Fiona przeciskali się na swoje miejsca.
- Nowicjuszu Alister, lady Bayar. Spóźniliście się.
Jakiś demon podkusił Hana, żeby powiedzieć:
- Przepraszam, mistrzu, lady Bayar potrzebowała pomocy przy pracy domowej.
Fiona rzuciła mu groźne spojrzenie z przeciwnej strony sali.
Gryphon przyglądał mu się długo. Jego turkusowe oczy lśniły wyraziście na tle bladej cery.
- Ty, Alister, spóźniłeś się już cztery razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Wygląda na to, że wolisz spać niż tu przychodzić. Może uważasz, że to strata czasu. A może sądzisz, że umiesz dużo więcej, niż się tu nauczysz.
- Nie, nie, to nie tak - zaprotestował Han. - Ja… tylko siedziałem do późna, uczyłem się i…
- No to proszę, przedstaw nam treść rozdziału dziewiątego. - Gryphon spojrzał na niego jak drapieżny ptak.
- Rozdział dziewiąty… - Han oblizał wargi. Nawet nie otworzył Kinleya. Całą noc spędził z Krukiem. - Przepraszam, mistrzu, nie przeczytałem - przyznał.
- Nie? - Gryphon uniósł brew. Zanotował coś na kartce, złożył ją i przesunął po blacie mównicy. - Zostajesz zwolniony z tych zajęć na resztę semestru. Proszę zanieść to powiadomienie do dziekan Abelard. Czwarte piętro.
*
Gabinet dziekan Abelard mieścił się o trzy piętra wyżej niż sala wykładowa. Han wlókł się jak bezbronne dziecko, któremu wyznaczono karę batów. Widywał panią dziekan na spotkaniach jej zastępu, ale unikał wszelkich dodatkowych okazji bycia z nią sam na sam.
Z wszystkich zajęć te z Gryphonem były jedynymi, na których mu zależało. Zaklęcia, czary, używanie amuletów - to wszystko wydawało się służyć jego celom, podobnie jak praca w grupie Abelard. Dużo się uczył od Kruka, ale nie chciał być zdanym tylko na niego. Chciał poznać coś więcej niż zaklęcia obronne i śmiercionośne.
Kiedy proficjusz wprowadził go do gabinetu Abelard, dziekan podpisywała korespondencję.
- Siadaj, Alisterze - powiedziała, wskazując gestem krzesło.
Usiadł.
Abelard opadła plecami na oparcie, pozostawiając dłonie na krawędzi biurka.
- O co chodzi tym razem? Czy nie powinieneś być na zajęciach?
Wręczył jej list od Gryphona.
- Mistrz Gryphon wyrzucił mnie z sali za spóźnienie.
Abelard przebiegła tekst notatki wzrokiem.
- Rozumiem. Masz mi coś do powiedzenia?
- Spóźniłem się. Zaspałem.
- Hmm… - Położyła kartkę na biurku. - Rozumiem, że ostatnio rzadko bywasz na zajęciach. Notorycznie się spóźniasz. A mimo to twoje wyniki egzaminów i umiejętności praktyczne przewyższają poziom twoich kolegów. Jak to wyjaśnisz?
Wzruszył ramionami.
- Ciężko pracuję. Dlatego zaspałem. Siedziałem do późna.
- Przychodzisz na zajęcia wyczerpany, z prawie pustym amuletem - powiedziała Abelard.
- Staram się go ładować. Może nie mam takiej dużej mocy… - Wbił wzrok w biurko.
- A może wymagania uczelni nie są dość wysokie? - Stuknęła palcem w notatkę Gryphona.
- Nie, nie. Dużo korzystam na zajęciach z mistrzem Gryphonem, Chciałem przyjść na czas. Tylko się przeliczyłem.
- Z kim jeszcze pracujesz, Alister? - zapytała łagodnie. - Czy ktoś cię uczy?
Han udał zdumienie.
- Uczą mnie ci sami nauczyciele, co wszystkich: Gryphon, Leontus, Ognioplast…
- Nie kłam. - Przerwała mu z błyskiem w oku. Mogę uczynić twoje życie bardzo, bardzo trudnym.
- Dużo czytam powiedział - Zapytajcie kogokolwiek. Zawsze siedzę w bibliotece. - Podniósł głowę. - Jeśli mam być waszym najemnikiem, pani, muszę się uczyć, żeby przeżyć.
Przez dłuższą chwilę badali się wzajemnie wzrokiem. Abelard pierwsza spojrzała w bok.
- Czy chcesz, żebym uchyliła decyzję mistrza Gryphona? - zapytała, przysuwając do siebie kałamarz i podnosząc pióro.
- Nie, dziękuję.
- Dlaczego? - Abelard przechyliła głowę.
- Gryphon ma rację - wyjaśnił. - Nie mogę się wiecznie spóźniać. To, co zrobił, było uczciwe, nawet jeśli mi się nie podoba.
Abelard pochyliła się ku Hanowi.
- Jeżeli martwisz się, że mistrz Gryphon będzie zły z powodu mojej interwencji, to zapewniam, że…
- Ale chciałbym wrócić na ten kurs w następnym semestrze - przerwał jej Han. - Będę wdzięczny, jeśli pani dziekan wstawi się za mną w tej sprawie.
- Oczywiście - powiedziała, coś notując.
- Dobrze. - Uśmiechnął się. - Czy jeszcze coś? - Powoli zaczął wstawać z krzesła.
- Chciałabym, żebyś w przyszłym semestrze uczył nasz zastęp - powiedziała nagle. - Tematem będzie podróżowanie do Edijonu.
Kości.
- Dziekan Abelard, nie sądzę, żebym…
Abelard podniosła dłoń, by mu przerwać.
- Rozumiem, że twoje sukcesy mogą wynikać z posiadania tego amuletu. Mimo to jednak chciałabym, abyś uczył pozostałych członków naszej grupy. Jeśli chociaż kilkoro z nas opanuje tę technikę, to już będziemy mogli komunikować się na przestrzeni wszystkich Siedmiu Królestw. Może kiedyś będziemy dysponować lepszymi narzędziami.
- Ale to strata czasu - oponował. - Mistrz Gryphon już się tym zajmował i prawdopodobnie wszyscy w tej grupie tego próbowali.
- Ja ci nie daję wyboru - oświadczyła Abelard. - Masz dużo czasu na przygotowania. Ale wiosną bądź gotów.
Han zrezygnował z dyskusji i skinął głową.
- W porządku.
Abelard wciąż się mu przypatrywała, stukając długimi paznokciami w blat.
- Trudno cię przejrzeć. Widać wyraźnie, że masz w sobie krew czarownika. Wyglądasz jak czystej krwi. Nic nie mówiłeś o ojcu. Możliwe, że twoja matka…
- Nie - powiedział stanowczo, nagle pragnąc się stąd wydostać. - Niemożliwe. Mój ojciec był żołnierzem, zginął w Ardenie. - Wstał. - Jeśli to już wszystko…
- To wszystko - Abelard machnęła ręką na znak, że może odejść.
*
- Jak było u Abelard? - zapytał Tancerz, kiedy wyszli z zajęć Fulgrima i szli w stronę refektarza.
- Nie chodzę do Gryphona do końca semestru. To już tylko tydzień. Przywróci mnie na wiosnę.
Tancerz pokiwał głową.
- Mogło być gorzej.
Jest gorzej, pomyślał Han. Od tego wszystkiego bolała go głowa.
- Gdybyś sypiał w Hampton, mógłbym pilnować, żebyś wstał - zaproponował Tancerz.
- Przecież nie możesz mnie niańczyć - burknął Han. Miał wrażenie, że jest jak krucha szyba, roztrzaskana na kawałki, których już nie da się poskładać.
- Jestem twoim przyjacielem - powiedział Tancerz, przyśpieszając kroku, żeby nadążyć za Hanem. - Muszę ci pomóc, jeśli tylko mogę. Ty też byś mi pomógł.
Han westchnął.
- Przepraszam. Dziękuję. Masz rację. Może spróbujemy po przerwie zimowej.
Przed refektarzem czekała na nich Cat. Dwa lub trzy razy w tygodniu Han jadał obiad z nią i Tancerzem. Z początku czuł się jak sędzia reagujący na przytyki pod adresem przyjaciela. To się jednak skończyło, kiedy Cat się zorientowała, że obrzucanie Tancerza inwektywami nie sprawia jej żadnej satysfakcji, bo on się wcale tym nie przejmuje.
Cat zdawała się rozkwitać. Nie nosiła już noży za pasem, choć Han wiedział, że gdzieś je ukrywa. Jej spojrzenia nie mąciły żółwie ziele, brzytwica ani alkohol.
Dobrze, że namówiliśmy ja na przybycie tutaj, pomyślał Han. Cokolwiek się jeszcze stanie, przynajmniej to jedno mi się udało.
Cat miała taka minę, jakby znała jakiś sekret, którym chce się z nim jak najszybciej podzielić, albo umierała z niecierpliwości, by o coś zapytać, tylko nie wiedziała, jak zacząć. Przynieśli swoje talerze do stołu przy oknie, gdzie zwykle siadali.
Han nie miał sił wypytywać jej o te skrywane sekrety, jadł więc w milczeniu.
Tancerz też nie zadawał pytań. Udawał że niczego nie zauważa, choć potrafił czytać twarz Cat jak otwartą książkę. Zaczął natomiast opisywać talizman, nad który zaczął pracować z mistrzem Ognioplastem - czymś, co chroniłoby domostwa przed ogniem.
Cat wywróciła oczami i spojrzała na Hana, jakby chciała zmienić temat.
- Co z tobą?
- Wylali mnie z zajęć z Gryphonem do końca semestru - powiedział Han.
- Tylko o to chodzi? - Cat patrzyła na niego spod półprzymkniętych powiek, jakby mu nie wierzyła.
Han wzruszył ramionami.
- Po to tu jestem. Żeby się uczyć magii.
- Myślałam, że może twoja panienka z wyższych sfer złamała ci serce - stwierdziła Cat z drwiącym uśmieszkiem.
To go zainteresowało. Podniósł głowę.
- Jaka panienka z wyższych sfer?
- No, wiedziałam, że z kimś chodzisz, bo prawie co wieczór znikasz i zostawiasz mnie z tym miedzianolicym. Wskazała głową na Tancerza. - Wczoraj w końcu się dowiedziałam, kto to jest.
- Kto? - zapytał Han zaintrygowany. Spojrzał na Tancerza, który wydawał się tak samo zaskoczony.
- Rebeka - oznajmiła Cat triumfalnie.
- Jaka Rebeka?
Cat posłała mu spojrzenie mówiące: „Hej, to ja, nie pamiętasz?”.
- Rebeka Morley, ty podstępny wężu. Widziałam ją wczoraj przed Szkołą Świątynną.
- Ona tu jest? W Oden’s Ford? Han wpatrywał się w Cat z niedowierzaniem. Serce uderzało mu o żebra tak głośno, że dwoje jego towarzyszy na pewno to słyszało.
- No, przecież Szkoła Świątynna jest w Oden’s Ford… - Ściągnęła brwi. - Ty się z nią nie spotykasz?
Han zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie. Nie wiedziałem, że tu jest.
- Oj… - Cat zrobiła niezadowoloną minę i zajęła się ziemniakami, jakby to kończyło sprawę.
Myśli Hana nie dawały mu spokoju. Wydawało mu się, że widział Rebekę w pobliżu stajni tego dnia, gdy przybyli do Oden’s Ford. Nie zaprzątał sobie tym głowy, ponieważ to nie miało sensu.
- Pewna jesteś, że to była ona?
Cat skinęła głową.
- Co tam robiła? Chodzi do Szkoły Świątynnej? - dopytywał się Han. To było możliwe, choć bardziej prawdopodobne się wydawało, że będzie chodzić do szkoły w Południomoście albo przy katedrze w Fellsmarchu.
- Była w mundurze burobłotnych.
- Jest w Wien House? To bez sensu. - Chociaż potrafiła budzić postrach, Rebeka była drobna i lekka. Raczej nie nadawała się na wojownika.
- Nic nie poradzę - skrzywiła się Cat. - Tak właśnie była ubrana.
- Co robiła w Szkole Świątynnej? - Han nie dawał za wygraną.
Cat poruszyła się na krześle.
- Cieszę się, że poprawiłam ci humor - oznajmiła. - Już nie wyglądasz na tak przybitego jak wcześniej.
- Cat…
- Ona… śledziła kaprala Byrne’a.
To kapral Byrne też tu jest?
- Jak to „śledziła”? Co on tam robił?
Cat się poddała.
- Kapral Byrne chodzi z Annamayą. Pamiętacie, poznaliście ją… W Szkole Świątynnej… Przychodzi do niej regularnie dwa razy w tygodniu. Zawsze tylko trzymają się za ręce, wszystko jak należy. - Wywróciła oczyma, jakby chciała powiedzieć „Jaki to ma sens?”. - No więc idę sobie do dormitorium i widzę, że ktoś się skrada za krzakami i zagląda do okna sali gościnnej. Patrzę w to okno i widzę kaprala Byrne’a z Annamayą. A śledzi ich Rebeka.
- To ten kapral Byrne z Południomostu, tak?
- Jedyny, jakiego znam.
Han nie wyobrażał sobie, żeby ten kapral Byrne zdradzał Rebekę. Albo chodził z dwiema dziewczynami naraz.
- Rozmawiałaś z nią?
- Annamayą?
- Rebeką.
- Zapytałam, co tu robi. I takie tam. - Cat odwróciła wzrok.
- No i? Co powiedziała? - dopytywał się Han z ciekawością.
- Że chodzi tu do szkoły.
- Mówiłaś coś o mnie?
Cat skrzywiła się.
- A czemu miałabym mówić o tobie? Myślisz, że cały świat kręci się wokół ciebie?
Han zgromił wzrokiem Tancerza, który uśmiechnął się szeroko.
- Myślałam, że może ona zdradza ciebie z kapralem Byrne’em i dlatego szpieguje go, kiedy on ją zdradza - ciągnęła Cat. - Ale uciekła, zanim zdążyłam spytać.
- Jak to uciekła? - zainteresował się Han. Cat potrafiła wyrzucić z siebie masę słów i nie powiedzieć tego, co istotne.
- A skąd mam wiedzieć? - zamilkła na chwilę, po czym dodała niechętnie. - Właściwie… wyciągnęłam nóż.
Han i Tancerz spojrzeli po sobie.
- Nóż? - powtórzył Tancerz.
- Widziałam, jak węszy. Na początku jej nie poznałam i nie wiedziałam, o co jej chodzi. A potem jakoś tak… sam się zjawił w ręku…
- Wyobrażam sobie - powiedział Han oschle.
- Rozmawiałam o tym z Annamayą. Mówi, że ona i kapral Byrne mają zamiar się pobrać. Ale jeszcze nie teraz. No, ja tam sobie myślę, że jak ktoś wie, że chce się żenić, to po co ma czekać.
Han odchrząknął.
- Wiesz, gdzie mieszka? To znaczy Rebeka.
- Nie. Możesz spróbować w Grindell Hall. To za rzeką. Tam mieszka kapral Byrne.
Raisa przekonała się, że posiadanie przyjaciół ma też swoje wady - wciąż próbują cię podnosić na duchu, podczas gdy ty masz ochotę tylko rozczulać się nad sobą.
Tygodnie, które nastały po tym, jak przeszła za Amonem przez most, zlały się w bolesną, niewyraźną plamę. Później zaczęła się sesja egzaminacyjna. Raisa była zbyt zapracowana, by się zadręczać myślą o Amonie, a Talia i Hallie zbyt zajęte, by zauważyć jej rozterki. Kiedy Szare Wilki zdały już egzaminy, przyszedł czas na roztkliwianie się i zauważanie. Zaczęły się imprezy z okazji końca semestru jesienno-zimowego, których zwieńczeniem miały być obchody Przesilenia.
Raisa nie była pewna, co Talia i Hallie powiedziały pozostałym Wilkom, lecz często gdy wchodziła do sali wspólnej, rozmowy milkły. Każdy starał się jej jakoś pomóc. Garret częstował ją whiskey z piersiówki, którą trzymał pod deską podłogową, a Mick chciał jej dać sakwę klanowej roboty, która zawsze jej się podobała.
Teraz to ona starała się unikać Grindell Hall. Kiedy Amon był w dormitorium, nie wychodziła ze swojego pokoju. Gdy musieli być razem, zachowywała się uprzejmie, spokojnie, po koleżeńsku.
Nie złościła się na niego, ale nie mogła znieść tego pustego, skruszonego wyrazu twarzy, sugerującego, że chciałby jej coś powiedzieć, lecz nie znajduje odpowiednich słów. Tak samo trudno było nie dostrzegać znaczących spojrzeń wymienianych przez resztę.
Sama mogła sobie współczuć, nie chciała jednak, by się nad nią użalano.
Któregoś dnia, kiedy w dormitorium pozostali tylko we dwoje, Amon zapukał do jej pokoju.
- Rai - powiedział - dłużej tego nie zniosę. Wyjdź i pogadaj ze mną.
- Teraz nie mogę - odparła, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie i obojętnie. - Uczę się.
- Rai - powtórzył, a ona wiedziała, że przyłożył czoło do drzwi. - Proszę, jesteś moją przyjaciółką.
- A ty moim przyjacielem. Ale nie w tym momencie, dobrze? - Poczuła, że coś rośnie jej w gardle, i nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Siedziała z zaciśniętymi pięściami, oddychając głęboko, aż wreszcie odszedł.
W wigilię Przesilenia sala wspólna aż wrzała od rozmów o planowanych imprezach, których kulminacją miał być pokaz fajerwerków. Amon zamierzał je oglądać z Annamayą w Świątyni. Krzątał się w swoim pokoju, udając, że nie słucha, jak inni namawiają Raisę do wyjścia.
- Chodź z nami - zachęcała Talia. - Pearlie spotka się z nami na Mostowej. Zjemy coś i znajdziemy sobie jakieś dobre miejsce na oglądanie pokazu.
- Cały semestr pracowałaś jak niewolnik dodała Hallie. - Jutro wyjeżdżam, więc to nasza jedyna okazja, żeby się wspólnie rozerwać.
Hallie jako jedyna z Szarych Wilków wybierała się do Fells w przerwie międzysemestralnej. Chociaż podróż tam i z powrotem będzie trwać dłużej niż sam pobyt w domu, uważała, że spędzenie tego czasu z córką jest warte trudu.
Kiedy Talia wyszła do umywalni, Raisa odciągnęła Hallie na bok.
- Hallie, czy możesz zawieźć mój list do Fells do mojej mamy? - zapytała po cichu. - Już go prawie skończyłam. Dokończę i położę na twoim łóżku, żebyś go zabrała.
- Pewnie - odparła Hallie. - Ale jak ją znajdę? Gdzie mieszka?
- Lord Averill się z nią przyjaźni - odparła Raisa. - Jeśli przekażesz list jemu, on na pewno jej doręczy. A gdyby napisała odpowiedź, to mogłabyś mi przywieźć. - Raisa zamilkła na chwilę i dodała: - Tylko przekaż to bezpośrednio jemu do rąk własnych. Nikomu innemu. Dobrze?
- Rozumiem. - Hallie skinęła głową.
- I proszę, nie mów o tym nikomu - dorzuciła Raisa. Zwłaszcza Amonowi Byrne’owi, pomyślała.
Hallie wzruszyła ramionami.
- Skoro tak chcesz. A co z naszą kolacją? Wiem, że nie lubisz chodzić do tawern, ale to przecież wyjątkowa okazja.
Raisa pokręciła głową.
- Dzięki za propozycję, ale zjem w refektarzu, poczytam trochę i wcześnie się położę. - Ziewnęła przesadnie. - Jeśli o północy nie będę jeszcze spać, to wyjdę na dziedziniec i stamtąd obejrzę fajerwerki.
- No to zostaniemy i dotrzymamy ci towarzystwa - wtrąciła Talia, która właśnie weszła. - Może po fajerwerkach zmienisz zdanie.
- Nie - mruknęła Raisa. - To mi odpowiada. Nie zmieniajcie swoich planów z mojego powodu.
Podniosła wzrok. Amon stał w drzwiach. W jego szarych oczach widać było udręczenie.
Wreszcie wszyscy wyszli, oglądając się po wiele razy, lecz nie próbując jej już namawiać.
Raisa poszła do najbliższego refektarza. Był niemal pusty. Chociaż ten jeden raz nie brakowało mięsa, były też babeczki, a także ciasteczka polukrowane tak, by przypominały małe słońca. Wróciła do Grindell i przepisała swój list do królowej Marianny. Położyła go na łóżku Hallie, rozłożyła książki na stole w sali wspólnej i otworzyła Krótką historię działań wojennych w Siedmiu Królestwach. Wbrew tytułowi dzieło wcale nie było krótkie - miało osiemset stron. Dobrze, że nie wymagano od studentów czytania pełnej wersji.
Na pewno w przyszłym semestrze będzie znowu miała ćwiczenia z Tourantem. O ile zaliczy u niego pierwszy semestr. Wydawało się niemożliwe, żeby oblać przedmiot, który tak ją fascynuje. Żałowała, że egzaminów nie przeprowadza mistrz Askell.
Wkrótce pochłonęło ją czytanie. W kilku rozdziałach o użyciu magii w wojnach wspomniano o Hanalei, która po Rozłamie stosowała atak na trzech frontach w walkach z piratami, bandytami i najeźdźcami z Południa. Wojownicza królowa była innowatorką, nie bała się ryzyka. Jej spuścizna przetrwała do dzisiaj.
Co pozostawi po sobie Raisa? Smutek i rozczarowanie?
Oparła się i przetarła oczy. W dormitorium było cicho jak w grobie. Na zewnątrz świątynne dzwony wybiły dziewiątą.
Nagle poczuła, że ma dość samotnego siedzenia w pokoju w tę niezwykłą noc. Witamy nowy rok, pomyślała. Czas na nowe możliwości i wyzwania. Może pora zaryzykować.
Nie zaszkodzi się przewietrzyć, pomyślała i sięgnęła po pelerynę.
Po wyjściu z bursy skierowała się ku rzece. Słyszała muzykę z Mostowej, gdzie za kilka godzin miał się zacząć pokaz fajerwerków. Czy zbyt wielkim ryzykiem będzie pójście tam ten jeden raz? Mogłaby znaleźć Talię i Hallie i przynajmniej wznieść z nimi toast. Tak dawno nie widziała fajerwerków. Szkoda byłoby nie spędzić z Hallie tego ostatniego wieczoru.
Idąc w stronę rzeki, nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Ale kiedy się odwracała, nie widziała nikogo. Wokół kręciło się wielu ludzi, a im bliżej rzeki, było ich jeszcze więcej.
Słupy latarń ozdobione były wieńcami z iglastych gałęzi, na ulicach wisiały dekoracyjne lampiony rzucające światło na wszystkie strony. Świątynie były jasno oświetlone, przystrojone lśniącymi łańcuchami i świecami rozpraszającymi ciemności. Wewnątrz chóry świątynne i oratorzy śpiewali hymny na cześć Stworzyciela i wznosili toasty tak samo jak w Fells. Raisa poczuła się trochę lepiej.
Kiedy szła wąskimi brukowanymi uliczkami starego miasta, po obu stronach pędziły szare wilki, ujadając i skowycząc, jakby próbowały przyciągnąć jej uwagę. Zatrzymała się i rozejrzała. Nic nie zauważyła. Starała się uspokoić łomoczące serce.
Czasami wilki zwiastowały punkt zwrotny. Może to noc Przesilenia oznacza nowe możliwości.
Kończą się beztroskie lata zabawy, powiedziała do siebie, usiłując nie myśleć o Amonie. Nie mogła poślubić Amona Byrne’a, a nawet z nim być. Ta ścieżka była dla niej zamknięta. Jaką inną drogę mogła wybrać?
Mogłaby znaleźć męża poza Fells. Liam Tomlin z Tamronu jasno dał jej do zrozumienia, że jest zainteresowany, ale nie wiedziała, dlaczego. Z politycznego punktu widzenia Liam mógłby być najlepszym kandydatem, lecz Raisa potrzebowała więcej informacji, by się o tym przekonać.
Owszem, nie bez znaczenia było to, że Liam był młodszy, przystojniejszy i bardziej czarujący niż inni książęta, których mogłaby uwzględniać w matrymonialnych planach. Nie kochała go, lecz wolała go od generała Montaigne’a, którego obecność przyprawiała ją o nieprzyjemne ciarki na ciele.
Mogła pójść za radą matki i poślubić Micaha Bayara, co by spowodowało szereg konsekwencji, w tym prawdopodobnie wojnę z klanami. Ona jednak była silniejsza od matki, bardziej uparta. Możliwe, że będą ją chronić magiczne więzy założone przez oratorów. Związek między dynastią Szarych Wilków a Radą Czarowników stanowiłby wielką siłę. Gwardia i wojsko pozostałyby wierne królowej. Prawdopodobnie.
Mogłaby wyjść za kogoś z arystokracji klanowej, tak jak matka. To by zadowoliło klany i rozwścieczyło Radę Czarowników. Wzmocniłoby trzeci filar potęgi Szarych Wilków. W grę wchodził Reid Demonai, byli też kandydaci w innych klanach.
Hanalea też nie wyszła za mąż z miłości. Po Rozłamie nikt nawet nie słyszał o jej małżonku. Skoncentrowała się na ratowaniu swego królestwa. To był przykład do naśladowania.
Raisa tak bardzo pogrążyła się w myślach, że niemal wpadła na ceglany mur. Rozejrzała się i nagle się zorientowała, że muzyka już ucichła. Weszła w labirynt zaułków. Kiedy się odwróciła, żeby się wycofać, ktoś zagrodził jej drogę.
- No, no, któż to się włóczy samotnie w taką noc? - zadrwił. - Nie masz z kim się zabawić?
To był Henri Tourant, zalany w trupa, śmierdzący piwem, ubrany jak zawsze krzykliwie.
Raisa znieruchomiała. Rozważała możliwe strategie. W końcu skinęła głową i powiedziała:
- Proficjuszu Tourant, szczęśliwego nowego roku! Niechaj znów zawita słońce!
Próbowała przecisnąć się obok niego, lecz on chwycił ją za rękę, obrócił plecami do siebie i przykładając przedramię do jej szyi, docisnął ją do muru.
- Puszczaj! - usiłowała krzyknąć, ale nacisk na krtań utrudniał jej wydobycie głosu.
Zaułek zapełnił się szarymi wilkami z nastroszoną sierścią. Ich wycie odbijało się przeraźliwym echem od ścian po obu stronach.
- Może spędzisz tę noc ze mną - wybełkotał Tourant. - Jestem… wolny.
Raisa obiema rękami uwiesiła się jego przedramienia.
- Puszczaj!
- Musisz się nauczyć zachowywać swoje opinie dla siebie - powiedział. - Wpakowałaś mnie w kłopoty i przez ciebie nie będę uczył w przyszłym semestrze.
Raisa, z trudem łapiąc powietrze, zapłonęła wściekłością i przestała zważać na cokolwiek.
- Może wykorzystasz ten czas na refleksję nad sobą, nad tym, jaki z ciebie palant!
To nie było rozsądne. Ręka Touranta zacisnęła się mocniej na jej szyi, jakby chciała całkiem odciąć dopływ powietrza umożliwiający jej wyrażanie takich sądów. W głowie zaczęło jej wirować.
Co zawsze powtarzał Amon? Jeśli ktoś cię zaatakuje na ulicy, uderzaj mocno i szybko, bo druga okazja może się nie nadarzyć.
Przytrzymując się muru, całym swoim ciężarem nadepnęła na stopy Touranta w żałosnych aksamitnych butach. Chrupnęły kości.
Zawył z bólu, na tyle zwalniając uścisk, że ona zdołała złapać oddech. Wtedy uderzył jej głową w mur. Zobaczyła gwiazdki.
- Gardzę kobietami z Północy powiedział, potrząsając nią. - Jesteście wiedźmami i nierządnicami, wszystkie. Zaraz ci pokażę, jak się traktuje takie ladacznice na Południu.
Przysunął swoją twarz do jej twarzy. W pijackim pocałunku przywarł wargami do jej ust, tułowiem dociskając ją do ściany.
Ściskał dłońmi jej twarz z obu stron. Raisa złapała go za mały palec prawej ręki i wyłamała go. Tourant pisnął i odskoczył. Gdy podtrzymywał zranioną dłoń, ona kopnęła go w kolano. Teraz opadł na bruk, gdzie zwijał się, wyjąc z bólu.
Wiedziała, że ma szczęście, bo alkohol opóźnia reakcje Touranta. Zdawała sobie sprawę z tego, że powinna uciekać, ale to było silniejsze od niej - cały gniew i frustracja ostatnich tygodni nagle znalazły ujście. Wyjęła nóż i przyłożyła go Tourantowi do gardła.
- Kiedy mówili ci o kobietach z Północy, to czy wspominali, że noszą przy sobie noże?
Pokręcił głową. Powoli, ostrożnie.
- Nie - wyszeptał.
- Dotknij mnie jeszcze raz, ty arogancka ardeńska Świnio, a przysięgam na krew Hanalei, że cię wykastruję. Rozumiesz?
Tourant z zapałem kiwał głową, po jego czole spływał pot. Raisa odsunęła się od niego, odwróciła i pobiegła w stronę wylotu na ulicę.
Na początku zaułka ktoś stał - wysoka ciemna postać rozjaśniona od tyłu światłem latarni. Jej serce podskoczyło. Czy to któryś z ardeńskich kumpli Touranta?
- Zejdź mi z drogi! - ostrzegła, nie zatrzymując się. - Albo potraktuję cię tak samo jak jego.
- Łącznie z kastracją? - odezwał się w języku Fells. - Słyszałem o obcinaniu rąk złodziejom, ale to brzmi dużo poważniej.
Strach zamienił się w dezorientację. Był z Fells. Nie z Ardenu.
- Obcinaniu rąk?
Wykonał gest pokazujący odcinanie dłoni przy nadgarstku.
- Szczególna metoda czynienia sprawiedliwości przez królową. Utrudnia złodziejowi zarabianie na życie w inny sposób.
Było w nim coś znajomego. Po ciele przeszły jej ciarki. Zmrużyła oczy, usiłując zajrzeć w ciemność.
- Kim jesteś?
- Ja nigdy bym nie zadarł z dziewką z Północy. Wiem o nożach. - Jego głos brzmiał znajomo, ale twarz wciąż pozostawała w cieniu. - Chciałem od ciebie odciągnąć tego tłustego burobłotnego, Rebeko, ale, jak widać, nie potrzebowałaś pomocy.
Nogi same znieruchomiały, gdy serce zaczęło bić w oszałamiającym tempie.
- Alister? - szepnęła. I po chwili nieco głośniej: - Alister, to ty?
- Chodź na ulicę i zobacz. - Zrobił dwa kroki w tył, tak że światło lamp odsłoniło jego twarz.
Wyszła z zaułka, zadarła głowę i spojrzała w parę niebieskich oczu, których nie spodziewała się już nigdy zobaczyć.
Serce trzepotało jej w piersi, jakby chciało wyskoczyć, a ona z trudem łapała oddech, bo w gardle nagle poczuła jakąś przeszkodę.
- Na łaskawą Hanaleę, to naprawdę ty… - szepnęła i z oczu trysnęły łzy tak nagle, że nie zdołała ich powstrzymać.
- Cześć, Rebeko - powiedział Alister Bransoleciarz i szybko dodał: - No co ty, nie patrz tak żałośnie. Nie jestem duchem, jeśli o to chodzi.
- Ale… słyszałam, że nie żyjesz - odparła Raisa niemal oskarżycielsko. - Znaleziono twoje zakrwawione ubranie nad rzeką.
Bransoleciarz wzruszył ramionami.
- Musiałem się pozbyć niebieskich. Więc ich oszukałem, że nie żyję. - Uśmiechnął się, choć jego uśmiech był pełen bólu. - I chyba się udało.
Zmartwychwstanie zdawało się mu służyć. Był ubrany dużo wytworniej niż dawniej. Nie ekstrawagancko, ale jego strój wyglądał na nowy i dobrej jakości. Leżał na nim bardzo dobrze, podkreślając wysoką, szczupłą sylwetkę z szerokimi ramionami.
Ostatnim razem, gdy Raisa go widziała, miał pofarbowaną na brązowo czuprynę i nosił klanowe ubrania. Teraz jego włosy były obcięte na krótko i w świetle latarni błyszczały niczym złoto. Zupełnie jak w starych romansach, gdzie żebrak zrzuca łachmany i zamienia się w wytwornego księcia.
Zmieniła się też jego twarz. Ostatnio była posiniaczona, ze śladami pobicia przez Gwardię Królewską. Teraz Raisa zauważyła, że ma wydatne kości policzkowe, długi prosty nos z małym wybrzuszeniem, jakby był kiedyś złamany.
W jego rysach kryły się cienie, których nie było wcześniej - ślady przeżytych i spodziewanych udręk.
- Co ty tu robisz? - W tym jednym zdaniu zawarła wszystkie nurtujące ją pytania.
- Chodzę do szkoły. Tak jak ty. - Bransoleciarz zajrzał ponad jej ramieniem w głąb zaułka. - Spadajmy stąd, zanim twój kumpel się pozbiera. - Urwał i przechylił głowę. - Chyba że chcesz wezwać rektorskich?
Raisa wyobraziła sobie zbiegowisko, tłum gapiów, których to przyciągnie, i potrząsnęła głową przecząco.
- No to chodźmy! - Położył dłoń na jej plecach i lekko popychając, skierował ją w lewo, w stronę rzeki. Jego dotyk był gorący, wywoływał mrowienie, niemal jak…
- Chcesz się przejść po Mostowej? - zapytał. - Moglibyśmy napić się cydru i pogadać.
Raisa stanęła jak wryta. Bransoleciarz patrzył na nią zaskoczony tą reakcją.
- To znaczy… chyba że masz inne plany. Ja tylko… chciałem porozmawiać.
- Wolę nie iść na Mostową - wyznała. - Po tym wszystkim nie mam ochoty na tłumy…
- No to… - Przeczesał palcami włosy. - Mogę cię odprowadzić z powrotem do Grindell.
W jej głowie odezwał się sygnał alarmowy.
- Skąd wiesz, gdzie mieszkam?
- No… ja… szedłem stamtąd za tobą - przyznał.
- Śledziłeś mnie?
Uniósł dłonie i rozejrzał się po zatłoczonej ulicy, jakby się bał, że ktoś ich usłyszy.
- Wyjaśnię ci wszystko. Pogadajmy spokojnie.
Raisa wyobraziła sobie powrót do dormitorium i ciekawskie spojrzenia Szarych Wilków. Nie wspominając o możliwości natknięcia się na Amona.
Nikogo nie powinno być w dormitorium o tej porze, ale mimo wszystko nie miała żadnej gwarancji.
- Ja też chciałabym z tobą porozmawiać, ale nie możemy wrócić do Grindell.
Ku jej zdumieniu Bransoleciarz nie zadawał pytań.
- Możemy pójść do mnie i tam posiedzieć w sali wspólnej - zaproponował. Mieszkam w Hampton Hall.
- Hampton? Nie znam tego dormitorium. Która to szkoła?
Odchrząknął, ale nie odwrócił wzroku, jakby nie chciał przegapić jej reakcji.
- Mystwerk.
- Mystwerk! Ale to przecież… uczelnia dla czarowników. - Głowa bolała ją od uderzeń w mur. Może coś źle zrozumiała.
- Wiele się zdarzyło powiedział Bransoleciarz. Wsunął rękę pod pelerynę i wyjął lśniący wisior na łańcuchu: węża wyciętego z zielonego przezroczystego kamienia. Zacisnął na nim dłoń. Kamień rozbłysł, wchłaniając moc.
Raisa cofnęła się odruchowo.
- Jesteś czarownikiem?
Pokiwał głową niemal przepraszająco i szybko ukrył amulet.
- Ale… ale… jak to możliwe? - Nieświadomie podniosła głos. Bransoleciarz zamachał rozpaczliwie rękami, żeby ją uciszyć. - Kto cię tu przysłał? - zapytała stanowczym tonem. - Czy przyjechałeś tutaj mnie szukać?
- Nie - odpowiedział. - Już ci mówiłem, że przyjechałem tu do szkoły. To… skomplikowane. Wyjaśnię ci, ale… - Znowu się rozejrzał. - …może nie na środku ulicy, co?
- Tylko… ja nie mogę iść do Hampton. - Te wszystkie rewelacje nakłoniły ją do szczerości. - Nie chcę, żeby ktokolwiek z Mystwerku widział mnie z tobą.
Skrzywił się i Raisa zdała sobie sprawę, że źle ją zrozumiał: na pewno pomyślał, że ona się wstydzi pokazać w jego towarzystwie.
- Nie to chciałam powiedzieć… - Dotknęła jego ramienia. - To znaczy… jest tu gdzieś jakieś miejsce, gdzie możemy spokojnie porozmawiać? Tylko we dwoje?
Uniósł brwi i przyglądał się jej twarzy, jakby chciał z niej wyczytać, o co jej chodzi.
- Właściwie… mam takie miejsce w bibliotece na terenie Mystwerku - powiedział. - Dość trudno się tam dostać, ale zapewnia prywatność.
- W bibliotece? - To się wydawało bezpieczne. - A nie jest zamknięta?
- Nie dla mnie. - Uśmiechnął się w ten łobuzerski sposób, który już dawno ją oczarował. - Ale musimy mieć do siebie zaufanie. Muszę mieć pewność, że nikomu o tym nie powiesz. A ty… sama zobaczysz.
Żeby się tam dostać, trzeba będzie przejść przez ulicę Mostową.
Może pora zaryzykować, pomyślała Raisa. Rozejrzała się i nigdzie nie zobaczyła wilków.
- Dobrze - zgodziła się. - Chodźmy. - Bransoleciarz patrzył w milczeniu, jak ona zarzuca kaptur na głowę i zakrywa twarz szalem, chociaż deszcz już tylko siąpił.
Po Mostowej przechadzali się imprezowicze, wielu wznosiło na ulicy toasty za powrót słońca. Z mijanych lokali dobiegały dźwięki muzyki, a po scenach ulicznych teatrzyków hasały lalki z piór: Hanalea Wojowniczka w bieli zabijająca upierzonego na czerwono Króla Demona. Raisa przyglądała się temu zdumiona.
Bransoleciarz chwycił ją za rękę i przeciskał się przez tłum, wytyczając dla niej szlak. Czuła żar jego mocy w palcach.
Ja chyba śnię, myślała. To na pewno sen Przesilenia. Powiadają, że to, co śni się w tę noc, zawsze się sprawdza.
- Hej, Alister! - krzyknął ktoś z tarasu tawerny. - Co to za panienka? Nie przedstawisz nas?
Bransoleciarz pokręcił głową, nie zwalniając kroku. Wreszcie znaleźli się za mostem, po drugiej stronie Mystwerku. Raisa była tu drugi raz. Poprzedni pobyt złamał jej serce. A tym razem… kto wie?
Widziała przed sobą bryłę wieży Mystwerku i oświetlony zegar pokazujący dziesiątą. Jeszcze dwie godziny do fajerwerków. Między budowlami ciągnęły się zadaszone galerie, które chroniły studentów przed rzęsistymi południowymi deszczami.
Na końcu mostu Bransoleciarz skręcił w boczną uliczkę, a potem w węższy zaułek. Raisa poczuła niepokój.
Musimy mieć do siebie zaufanie, powiedział. A jeśli wydobyła się z jednych tarapatów, żeby wpaść w inne?
Zaułek kończył się przed chropawym kamiennym murem. Bransoleciarz zatrzymał się i obwiązał skraj swojej peleryny wokół bioder, żeby nie plątała mu się wokół nóg. Kazał Raisie zrobić to samo. Następnie wspiął się po bocznej ścianie budynku jak kot i zniknął na dachu.
- Hej! - szepnęła. Zadarła głowę i próbowała coś dojrzeć we mgle. - Co ty…
Przechylił się przez krawędź i wyciągnął ręce.
- Tutaj. Podaj mi dłonie.
Podniosła ręce, stając na palcach, żeby sięgnąć jak najwyżej. On chwycił ją za nadgarstki i podciągnął. Postawił na dachu obok siebie. Jego moc uderzyła jej do głowy jak silny trunek.
- Możesz mnie już puścić - szepnęła, stawiając mocno stopy i próbując się wyswobodzić z jego uścisku.
- Uważaj - powiedział. - Jest ślisko po deszczu. - Odciągnął ją od krawędzi i puścił. Obiecujesz, że nie spadniesz?
Skinęła głową w milczeniu.
Han spojrzał ponad dachami na południe.
- Możemy przejść po zadaszonych galeriach do biblioteki, ale musisz uważać, dobrze?
Szła za nim. On kroczył pewnie po dachu, w stronę galerii prowadzącej do sąsiedniego budynku. Gdy się do niej zbliżył, pochylił się, żeby nie zostać zauważonym z dołu. Raisa naśladowała jego ruchy. Przeszli na dach kolejnego budynku. Dachówki trzeszczały pod ich stopami, tak że serce podchodziło Raisie do gardła. Taki drobny hałas na pewno jednak był zagłuszany szumem wiatru.
Po przeciwnej stronie dachu Bransoleciarz zeskoczył zwinnie i cicho na dach galerii poniżej. Odwrócił się i rozłożył ramiona.
- Skacz!
Skoczyła, a on ją złapał. Zrobił przy tym krok w tył i przycisnął ją do piersi. Jej twarz przylgnęła do niego. Znowu poczuła ten żar magii - jego peleryna parowała, pachniała gorącą, wilgotną wełną. Han wsunął między nich dłoń, za koszulę, i temperatura nieco zmalała.
- Przepraszam - powiedział. - Czasem się to ze mnie wydobywa, jeśli tego nie odciągnę.
Na czworakach wspinali się po stromym dachu po przeciwnej stronie galerii. Raisa zaczęła się zsuwać po wilgotnej dachówce, ale Han złapał ją za rękę. Kiedy weszli na szczyt, rozejrzała się, próbując zorientować się, gdzie są. Byli na dachu skrzydła, w którym musiała się mieścić biblioteka.
- Tędy w dół! - Zeskoczył w szczelinę między dwoma dachami, gdzie byli osłonięci od ulicy. Raisa zsunęła się na pośladkach i z pluskiem wylądowała na dole. Była już przemoczona do suchej nitki.
- Krew demona - jęknęła, wstając.
W spadzistym dachu było małe okno. Bransoleciarz je otworzył.
- Pójdę pierwszy.
Wsunął stopy i po chwili Raisa usłyszała cichy odgłos uderzenia o posadzkę. Zajrzała przez okno i zobaczyła go, jak stoi z zadartą głową, a na jego twarz padają krople deszczu i światło.
- Chodź.
Prześlizgnęła się przez okno, a gdy dotknęła stopami podłogi, Han złapał ją w ramiona, by się nie przewróciła.
Pogrzebał w kieszeni, wyjął świecę i zapalił ją palcami. Odczekał chwilę, po czym skapnął trochę wosku na cynowy talerzyk, wetknął w niego świecę i postawił ten naprędce przygotowany świecznik na stole.
Ściany pomieszczenia były pokryte półkami, na których stały rzędy zakurzonych książek. Stół natomiast był czysty. Na blacie Raisa dostrzegła papier, kałamarz i pióro oraz książki z wetkniętymi zakładkami. W ścianie było niewielkie palenisko i stosik drewna obok niego. W rogu leżały zwinięte koce, a na nich poduszka.
On sypia niespokojnie, pomyślała, przypomniawszy sobie tę noc w Łachmantargu. Nagle ta informacja wydała jej się niezwykle osobista.
Tyle się zdarzyło. Miała wrażenie, że do tamtego spotkania doszło całe wieki temu.
- Miałeś rację. Niełatwo się tu dostać.
- Nie jest tak źle, jak nie pada - odparł. - Gdy biblioteka jest otwarta, chodzę po schodach.
- Chyba nieczęsto miewasz gości.
- Jesteś pierwsza.
Zdjął pelerynę i powiesił ją na kołku obok kominka. Przesunął dłońmi po wełnie, a ona zasyczała pod jego dotykiem i momentalnie wyschła. Potem włożył drewno do kominka i rozpalił ogień gestem i słowem.
Popisuje się, pomyślała Raisa. Demonstruje czarodziejskie sztuczki. Raz po raz sięgał za koszulę i wypowiadał zaklęcia. Gdzie się nauczył rzucania zaklęć?
W Mystwerku. Oczywiście.
Bransoleciarz obrócił się w jej stronę i stał, jakby nie wiedząc, co robić.
- Zdaje się, że już przez to przechodziliśmy? - Raisa zdjęła pelerynę, ciężką i mokrą od deszczu. - Pamiętasz? W Łachmantargu. Porwałeś mnie ze Świątyni Południomostu i wlokłeś w deszczu do swojej kryjówki.
- Wygląda na to, że gdzie się zjawisz, tam pada - powiedział.
- A ja myślałam, że to ty przyciągasz deszcz - odparła wyniośle, podając mu swoją pelerynę. On wycisnął z niej nadmiar wody i osuszył ją dotykiem dłoni. Potem powiesił ją obok swojej.
Łatwiej było się z nim spierać, niż znosić tę ciężką ciszę, która zdawała się brzmieć silniej niż najgłośniejsze krzyki. Nagle przyszło jej do głowy, że Bransoleciarz Alister nie jest godny zaufania i że jej przyjście tutaj było naprawdę ryzykownym posunięciem.
Bransoleciarz Alister to czarownik. Nie dość że herszt gangu, złodziej, prawdopodobnie zabójca, to do tego jeszcze czarownik. Czy zdradzał jakiekolwiek oznaki, gdy widzieli się ostatnim razem?
Zarumieniła się, wspominając jego dotknięcia. Otoczył ją ramieniem i przycisnął do siebie, gdy przykładał jej nóż do szyi. Podniósł ją i niósł, szukał broni, chwycił za rękę i ciągnął przez most. Te myśli wywoływały ciarki na skórze, ale nie przypominała sobie żadnych użądleń magicznej mocy. Nic takiego.
A zamordowani ulicznicy? Przypalano ich i torturowano. Niektórzy mówili, że to dzieło demonów. A jeśli zrobił to czarownik, herszt konkurencyjnego gangu?
Nie. Jakoś nie mogła w to uwierzyć.
Wzruszyła się, jakby po raz drugi odebrano jej Hana Alistera. Za pierwszym razem rozdzieliła ich śmierć. Teraz był obdarzony mocą - i tym samym dla niej niedostępny. Znowu usuwał jej się grunt pod stopami, drzwi między nimi się zatrzasnęły.
Drzwi dokąd? Czyżbyś wolała, żeby był martwy niż obdarzony mocą?
- Rebeko.
Wyrwana z zamyślenia, spojrzała na Bransoleciarza. Rzucił jej monetę, a ona odruchowo ją złapała. Dwadzieścia pięć pensów.
- Za twoje myśli - powiedział. Nie uśmiechnął się jednak.
- Gdzie właściwie jesteśmy’? - zapytała. Wyciągnęła drżące dłonie w stronę ognia. Tutaj przynajmniej było dużo bardziej komfortowo niż w jego kryjówce w Łachmantargu.
- W magazynie Biblioteki Bayarów na piątym piętrze - wyjaśnił.
- W Bibliotece Bayarów? - Raisę przeniknął dreszcz. Owinęła się ramionami.
Bransoleciarz przechylił głowę i przyglądał jej się, mrużąc powieki.
- To mnie urządza. Nikt tu nie przychodzi, chyba że ktoś chciałby czytać raporty o zasiewach z czasów tysiąc lat przed Rozłamem.
- A więc to twoja nowa kryjówka - stwierdziła Raisa.
- Zawsze trzeba mieć jakąś kryjówkę - odrzekł. Sprawiał wrażenie skrępowanego, niemal zawstydzonego. Włożył ręce do kieszeni i kołysał się na piętach, unikając jej wzroku.
- Wydawało mi się, że cię widziałam - oznajmiła. - Na początku semestru. Na koniu, w pobliżu stajni po tej stronie rzeki, gdzie jest Wien House.
- To byłem ja - przyznał. - Też cię widziałem. - Przyjrzał jej się uważniej. - Ale masz inne włosy - dodał, dotykając własnych.
Raisa wzięła do ręki przypadkową książkę.
- Nie wiedziałam, że jesteś czarownikiem… - Przerzucała kartki… Coś o owsie i jęczmieniu.
- Nie byłem. Wcześniej.
- Ludzie się z tym rodzą - zauważyła. - Nie słyszałam, żeby ktokolwiek stał się czarownikiem w późniejszym wieku. - Odstawiła książkę z powrotem na półkę.
On tylko wzruszył ramionami.
- Dziwne, co? Ale proszę, siadaj. - Wskazał jej jedyne krzesło. - Napijesz się herbaty? Może cię rozgrzeje. - Starał się, jak mógł odgrywać gościnnego gospodarza i zachowywać się jak najuprzejmiej.
- Chętnie - odparła. Nie mogąc się powstrzymać, zadała dręczące ją pytanie: - Jakim cudem się tu znalazłeś?
Zaczerwienił się.
- Chodzę tu do szkoły, już ci mówiłem - odpowiedział takim tonem, jakby odpierał atak.
- Ale skąd masz pieniądze? - Natychmiast pożałowała tego pytania. Pomyślała, że zabrzmiało arogancko i wścibsko.
Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, jak gdyby zastanawiał się nad odpowiedzią. Wreszcie rzekł:
- Sprzedałem bransolety. Poszły za dobrą cenę. - Wyciągnął ręce, żeby jej pokazać. Na nadgarstkach nie miał srebrnych obręczy, a skóra w tych miejscach wciąż wyglądała na bardzo delikatną.
To ją zaskoczyło. Bransolety były jego znakiem rozpoznawczym. Wydawało się, że był do nich bardzo przywiązany.
Musi być naprawdę spragniony wiedzy, pomyślała.
Alister pogrzebał w pudle w kącie i wyjął filiżankę. Wsypał do niej herbatę z puszki, podgrzał w dłoniach dzbanek wody i sporządził napój, który podał Raisie.
- Sporo się już nauczyłeś - zauważyła, sącząc herbatę. Była to górska mieszanka z dymnym posmakiem. Księżniczka zatęskniła za domem. - Jestem pod wrażeniem. Musisz być zdolny.
Bransoleciarz zbagatelizował ten komplement.
- Ciężko pracuję. Tylko po to tu jestem. I mam… prywatnego nauczyciela. Pomaga mi… - urwał w pół zdania i oblizał wargi.
Raisa szukała jeszcze tematu, który nakłoniłby go do mówienia o sobie.
- Słuchaj, Bransoleciarzu, a może…
- Nie używam tu tego przezwiska - przerwał jej. - Bo… no wiesz… Nie mam już bransolet. Teraz nazywam się Hanson Alister. Han.
Przypomniała sobie scenę w gabinecie Jemsona. Bransoleciarz Alister ściskają mocno w pasie, przykłada nóż do szyi, a ona czuje na plecach dzikie uderzenia jego serca.
Orator Jemson powiedział: Hansonie. To błąd. Wiesz o tym. Nie jesteś taki. Puść ją.
Jemson wierzył w Hansona Alistera. Czyżby nie miał racji?
Raisa spojrzała na niego i zdała sobie sprawę, że Bransoleciarz-Han czeka na pytanie, które zaczęła mu zadawać. Ono jednak już jej uleciało, kiedy miotała się między własnymi myślami a tym, co chce powiedzieć na głos.
On chyba sądzi, że naprawdę jestem jakaś przymulona.
- Czy szkoła daje wam amulety, czy sam musiałeś sobie znaleźć? - zapytała.
- Przynosimy własne. Ja swój kupiłem używany przed wyjazdem na Południe. - Jego słowa brzmiały jak wyuczone oświadczenie. Nie wykonał żadnego gestu, żeby pochwalić się tym amuletem.
Dzięki pracy z ojcem Raisa wiedziała co nieco o magicznych przedmiotach. Fascynowało ją to niezwykłe połączenie magii z metalem i kamieniem, tworzące czarodziejską całość. Większość z nich stanowiła wspaniałe dzieła sztuki.
- Mogłabym go zobaczyć? - zapytała.
- Jeśli chcesz - odparł takim tonem, jakby nie chciał jej go pokazać, ale nie potrafił wyjaśnić, dlaczego. Wsunął dłoń za dekolt i wydobył swój czaromiot. Pomachał jej nim przed oczyma. Wisior kołysał się i błyszczał zielenią i pomarańczem niczym ognisty opal w promieniach słońca.
Był to pięknie wykonany wąż z kamienia szlachetnego z oczami z rubinów, owinięty wokół złota. Paszcza węża była otwarta i tak drobiazgowo wykończona, że Raisa widziała krople jadu na czubkach jego zębów.
- Och! - Odruchowo wyciągnęła rękę, ale Han odsunął od niej klejnot.
- Nie dotykaj. Gryzie - powiedział i osłonił go drugą dłonią.
- Co? To znaczy… aha… ten wąż…?
Pokręcił głową
- Jest nieprzewidywalny. Oparzył już kilka ciekawskich palców.
Widok tego amuletu coś Raisie przypomniał.
- Chyba już coś takiego widziałam. Czy to reprodukcja starego amuletu? Sprzed Rozłamu?
Han skinął głową.
- Tak mi powiedziano. - Wsunął amulet z powrotem pod koszulę. Potem, jakby chcąc zmienić temat, powiedział: A ty co tu robisz? Jeżeli ja też mogę o coś zapytać…
Teraz bardziej przypominał dawnego siebie.
Raisa kichnęła i wytarła nos. To zakurzone pomieszczenie dawało jej się we znaki.
- To samo, co ty. Chodzę do szkoły. Jestem w Wien House.
- Wien House! - Han obrzucił ją wzrokiem i na jego twarzy pojawiły się sceptycyzm i rozbawienie. Wyglądał przez to młodziej, bardziej przypominał tego dzikiego, zbuntowanego chłopaka, którego poznała w Świątyni Południomostu. - Chcesz wstąpić do gwardii, oddziału górskiego czy co?
- Właściwie nie. - Raisa usiłowała sobie przypomnieć, jakie wersje już opowiadała. Powinna bardziej pilnować zgodności swoich kłamstw. - Mój pracodawca zaproponował, że zapłaci mi za szkołę, jeśli pójdę do Wien House.
Rysy Hana wyostrzyły się, oczy zalśniły niczym odłamki szafiru.
- Masz na myśli lorda Bayara?
Raisa omal nie zakrztusiła się herbatą.
- Co?!
- Po co posyłałby guwernantkę do Wien House? Szkoła Świątynna, to rozumiem.
Raisa straciła orientację. Nagle ją olśniło. Tamtej nocy w Łachmantargu powiedziała Bransoleciarzowi, że pracuje dla Bayarów. Że też ten Bransoleciarz Alister musi mieć tak dobrą pamięć!
Patrzył na nią z zaciśniętymi ustami, zbliżając prawą rękę do noża przy pasie. Nieświadomie, pomyślała.
- Rebeko, czy nadal pracujesz u Bayarów? - zapytał łagodnie, ze spokojem. W jego głosie było coś, co przeszyło ją dreszczem.
- Właściwie… nie. Ja… próbuję… się rozwijać - powiedziała. - Dowódca gwardii osobistej lorda Bayara uznał, że mam potencjał. To on opłacił mi czesne. Obiecał, że jeśli dobrze mi pójdzie, to będę mogła… - Urwała. Han chyba jej nie słuchał, pogrążony we własnych myślach. - A co? - zapytała. - Znasz Bayarów?
Odpowiedział dopiero po chwili.
- Jestem w grupie z dwojgiem z nich. W Mystwerku. Micah i Fiona. Micah mieszkał w tej samej bursie co ja.
Hanalea w łańcuchach, pomyślała. Czyli oni tu są. Jeszcze jej tylko brakowało, żeby Han wspomniał Bayarom, że spotkał tu ich guwernantkę Rebekę. Albo żeby zaproponował wspólne spotkanie przy cydrze na Mostowej.
To jednak wydawało się mało prawdopodobne. Znając Micaha i Fionę, Raisa wiedziała, że będą traktować czarownika z Łachmantargu jak śmiecia.
- Słuchaj - powiedziała, pochylając się do przodu ze złączonymi dłońmi. - Proszę, błagam, nie mów im, że tu jestem. Wiesz, to by było niezręczne. Oni nie uważają mnie za równą sobie…
Zamrugał, zaskoczony.
- Ale przecież jesteś błękitnej krwi - powiedział. - Gadasz jak oni i jesteś…
- Jestem mieszanej krwi wtrąciła. - Ojciec był z klanu, a mama z Doliny. Może zauważyłeś, że Bayarowie nie szanują klanowców.
- Racja - przytaknął i jego zdziwienie odrobinę się zmniejszyło. - Zauważyłem.
Hmm, może kluczem do dobrego kłamania jest mówienie prawdy w mylący sposób, pomyślała Raisa.
- Teraz twoja kolej. Mówiłeś, że mnie śledziłeś.
- No tak. Bo widzisz, Cat powiedziała mi, że cię widziała. Przed Szkołą Świątynną. - Odchrząknął. - Mówiła, że możesz mieszkać w Grindell, bo… no… kapral Byrne tam mieszka.
- Tak powiedziała? - Raisa mocno zacisnęła usta, czując, jak na policzkach pojawiają się jej wypieki. Co takiego mogła naopowiadać mu Cat po tym, jak przyłapała ją na szpiegowaniu Amona?
- No i… chciałem sprawdzić, czy to naprawdę ty. Obserwowałem przez jakiś czas bursę i widziałem, jak wszyscy wychodzili.
Nie miałeś nic lepszego do roboty w noc Przesilenia? pomyślała Raisa.
- Wtedy zobaczyłem, jak wychodzisz. I poszedłem za tobą.
- Czyli mnie napastowałeś. To nie przystoi. Masz szczęście, że nie złamałam palca tobie.
Uniósł brwi w taki sposób, jakby chciał powiedzieć „To byłoby niemożliwe”.
- Chciałem zagadać, ale… - urwał na chwilę - …ale nie wiedziałem… czy mogę… Jak jest między tobą a kapralem Byrne’em…
- A co ma do tego moja przyjaźń z kapralem Byrne’em? - zapytała Raisa lodowato.
- Chcesz jeszcze herbaty? - zaproponował Han, sięgając po jej filiżankę, jakby chciał zmniejszyć napięcie. Ich dłonie zetknęły się i Raisa szybko cofnęła rękę, rozlewając resztkę płynu.
- Oj, przepraszam. Wszystko mi dzisiaj leci z rąk.
Zdawała sobie sprawę, że oboje są zakłopotani i stale oceniają dzielącą ich przestrzeń. Jej wzrok cały czas zwracał się ku kłębowi koców w kącie. Co takiego ma w sobie Alister, że ilekroć się spotkają, ona ma podobne myśli?
Zabrzmiały dzwony w wieży Mystwerku. Raisa liczyła uderzenia. Jeszcze godzina do fajerwerków.
Han najwyraźniej uznał to za znak, że trzeba przystąpić do rzeczy.
- Słuchaj, Rebeko - powiedział. - Szedłem za tobą, bo chcę cię prosić o przysługę.
Raisa spojrzała na niego zaskoczona i zobaczyła, że on pochylił głowę i wpatruje się w swoje dłonie. Widać, że nie przywykł do proszenia o cokolwiek. Ani do otrzymywania czegokolwiek…
- Słucham… - odparła zakłopotana. - Co mogę dla ciebie zrobić?
- Czy mogłabyś… byłabyś tak… Czy możesz mnie uczyć?
- Uczyć ciebie? - obserwowała jego twarz, niepewna, czy nie żartuje. Wydawało się, że mówi śmiertelnie poważnie, chociaż unikał jej wzroku.
- Myślałam, że już masz nauczyciela - odparła.
- Bo mam. Ale są jeszcze takie rzeczy, których on mnie nie uczy.
- Ale… ja nie wiem nic o zaklęciach. Nie umiem ci pomóc.
- Nie o to mi chodzi - powiedział, dotykając nadgarstka w miejscu, które wcześniej zakrywała bransoleta.
Raisa nie wiedziała, co powiedzieć, żeby go nie urazić. Czy taki herszt gangu miał solidne podstawy do studiowania? Bo jeśli nie, to na pewno ma problemy w akademii.
- A z czego potrzebna ci pomoc? Historia, gramatyka, retoryka? Języki? Arytmetyka? - wymieniła przedmioty, z których była dobra. Miała nadzieję, że będzie potrzebował pomocy z arytmetyki. Czas spędzony na targach klanowych zaowocował tym, że świetnie sobie radziła z obliczeniami. - Mam parę książek…
Han niecierpliwie machnął ręką.
- Nie, z tym wszystkim nie mam problemów. Orator Jemson dobrze mnie przygotował. I codziennie mam tego pełno na zajęciach.
- No to co takiego mogłabym…
- Rebeko… - Pochylił się w jej stronę. Jego niebieskie oczy lśniły jak tafla krystalicznie czystej wody. - Chcę, żebyś mi pokazała, jak zachowują się arystokraci.
- Arystokraci? - Raisa wpatrywała się w niego, nie rozumiejąc.
- Zapłacę ci - namawiał. - Mam pieniądze. Powiedz tylko, ile. I nie zabiorę ci zbyt wiele czasu. Możemy się spotykać dwa razy w tygodniu i mogłabyś… no wiesz… zadawać mi prace domowe.
- A czemu chcesz się zachowywać jak arystokrata? - zapytała. To znaczy… dlaczego zależy ci na tym tak bardzo, że gotów jesteś płacić za naukę?
Herszt gangu przestępował z nogi na nogę, jakby był zbyt zdenerwowany, by ustać spokojnie.
- Mam tu w akademii tylko dwoje przyjaciół… jeden pochodzi z klanu, a druga wychowywała się na ulicy. Tancerz i ja zupełnie nie pasujemy do Mystwerku. Reszta nowicjuszy… to wszystko darmozjady. Błękitnokrwiści, z urodzenia i wychowania. Ale to z nimi przyjdzie nam się zadawać, jeśli chcemy cokolwiek osiągnąć. To oni będą siedzieć w Radzie Czarowników, kiedy wrócimy do domu. I to oni będą wszystkimi rządzić. Han przystanął i oparł się o kominek. - Umiem prowadzić interesy w Łachmantargu, zarabiałem na utrzymanie rodziny i tuzina Łachmaniarzy. Mógłbym przechytrzyć każdego cwaniaka w mieście. Ale to co innego. Teraz muszę być w stanie zmierzyć się z czarownikami. Dlatego powinienem mówić tak jak oni, znać ich tańce, umieć wybierać odpowiedni widelec i odpowiedni strój, bo inaczej nigdy nie będą mnie traktować poważnie.
Raisa nie wyobrażała sobie nawet, że tamten dawny Alister mógłby obracać się wśród czarowników. W Łachmantargu chroniła go reputacja groźnego. Jak on się czuje, będąc w jednej grupie z arystokracją czarowników? Pewnie nim pogardzają i wyśmiewają się z niego. Wypominają mu codziennie, że wywodzi się ze slumsów. Nauczyciele traktują go protekcjonalnie. A on przekreśla wszystkie swoje szanse, gdy tylko otwiera usta.
- Dlaczego zależy ci na tym, żeby traktowali cię poważnie? - zapytała, myśląc, że mimo wszystko nigdy go nie zaakceptują. - Co takiego chcesz osiągnąć?
Wpatrywał się w ogień.
- Mam już dość tego, że ludzie umierają, bo urodzili się w Łachmantargu albo Południomoście. Mam dosyć tego, że ci u władzy wykorzystują słabych. Chcę im pomóc. - Potarł oczy dłońmi.
Czyżby płakał? Raisa zrobiła krok w jego stronę i wyciągnęła ręce, ale on odwrócił się do niej plecami i pogrzebał kijem w ogniu.
- Nie potrzebujesz specjalnego nauczyciela - powiedziała, dotykając ramienia Hana. - To znaczy, żeby poprawić wymowę i maniery. Tutaj, w szkole, masz do czynienia z różnymi ludźmi. Jesteś zdolny. Z czasem sam się nauczysz.
Han kręcił głową.
- Ale nie mam czasu. Zresztą, prawdę mówiąc, błękitnokrwiści nie palą się do tego, żeby się ze mną spotykać poza szkołą. - Spojrzał na nią z żalem. - Muszę wykorzystać ten czas, gdy tu jestem, bo nie wiem, jak długo zostanę.
Dlaczego? Chodzi o pieniądze? Omal nie zapytała. Na szczęście ugryzła się w język. Jedno się nie zmieniło. Han Alister wciąż wytrącał ją z równowagi. Sprawiał, że traciła grunt pod nogami.
Czy dlatego, że jest taki nieokiełznany? Jak Micah Bayar? Jak Liam Tomlin i Reid Nocny Wędrowiec? Jak każdy chłopak, który kiedykolwiek jej się podobał?
Bo jest niedostępny? Jak Micah? Czy jesteś jak Hanalea, której miłość do niewłaściwego mężczyzny zniszczyła Siedem Królestw?
Nie. Ona nie spędzi życia, snując się niepewnie, w obawie, że powtórzy błędy sprzed tysiąca lat. Jest wiele nowych błędów do popełnienia.
- Dobrze - powiedziała. - Skoro uważasz, że to ci pomoże, będę cię uczyła.
Han odwrócił się od kominka.
- Naprawdę? Serio?
Spodziewał się odmowy, pomyślała. Skinęła potakująco głową.
Wtedy się uśmiechnął, szerokim, czarującym uśmiechem, który rozjaśnił całe pomieszczenie. Ten uśmiech mógł zdziałać więcej niż jakiekolwiek ostrze.
Podszedł do niej, pogrzebał w kieszeni spodni i wyjął sakiewkę.
- Ile…
Raisa wysunęła dłoń, by go powstrzymać.
- Nie wezmę pieniędzy - zaprotestowała. Przypomniał jej się Dimitri i jego gylden. - Ale będziesz moim dłużnikiem. Pewnego dnia upomnę się o ten dług.
Han przez chwilę się jej przyglądał.
- Wolałbym po prostu zapłacić - odezwał się wreszcie. - Nie wiem, czy będę w stanie się odwdzięczyć.
- Zaryzykuję - stwierdziła Raisa. - Natomiast przyjmę po pięć pensów za każdym razem, kiedy wymówisz samogłoski po swojemu. Już samo to uczyni mnie bogatą przed końcem semestru.
- Hej - powiedział, unosząc dłonie na znak protestu. - Nie muum zamiaru…
Wyciągnęła dłoń i pomachała palcami.
- Należy mi się pięć pensów. Taka jest umowa. Albo się zgadzasz, albo nie.
Bez przekonania wsunął dłoń do sakiewki i wyciągnął pięciopensową monetę z Fells. Rzucił jej, a ona włożyła do swojej sakiewki.
Na nowej pięciopensówce widniała podobizna Mellony. Raisa nie ośmieliłaby się prosić o koronę, zwaną na ulicy „panienką”. Na niej bowiem wyryty był jej wizerunek z profilu.
- Będzie nam potrzebne jakieś miejsce, gdzie możemy się spotykać - powiedziała. - Nie chcę, żeby Micah albo Fiona mnie zobaczyli.
- Możemy się spotykać po twojej stronie mostu - zaproponował Han. - W Żółwiu i Rybie jest na górze pokój, który wynajmują na godziny.
A skąd ty to wiesz? miała ochotę zapytać.
- Lepiej nie na Mostowej - powiedziała. - Bayarowie prawdopodobnie chodzą tam co wieczór.
Han się roześmiał.
- Nie do Żółwia. Tam rządzi Wien House. Ja ryzykuję własną skórą, zaglądając tam… - urwał i uniósł brew. - Powinnaś to wiedzieć… Czy ty w ogóle gdzieś bywasz poza szkołą?
- Nie - przyznała.
- To może we wtorki i czwartki? - zaproponował Han.
- Wtorki i czwartki. Na razie niech tak będzie - zgodziła się, niepewna, jak zdoła to pogodzić z już i tak napiętym harmonogramem. - A tymczasem znajdź sobie w bibliotece jedną książkę. Nosi tytuł Heraldyka i tradycje Fells. Autor: Hauldron Faulk. Przeczytaj, ile dasz radę do wtorku. I nie rób takiej miny. Ja musiałam przeczytać całą i recytować z pamięci, gdy byłam dużo młodsza niż ty teraz.
Wtem okna się zatrzęsły. Przez szybę wpadło światło, zalewając ciemne pomieszczenie taką jasnością, jakby było południe.
- Fajerwerki! - krzyknęła Raisa. - Chodźmy na dół. - Wskazała na okno, do którego trudno jej było dosięgnąć. - Wracamy tą samą drogą?
- Chodźmy na górę - odparł. - Muum… mam pomysł, skąd możemy oglądać pokaz. - Złapał za pelerynę Raisy i przytrzymał, żeby mogła ją założyć. Wyraźnie próbował być szarmancki. Później stanął za jej plecami, chwycił ją w talii i podniósł na tyle wysoko, że sięgnęła okna. Udało jej się podciągnąć i prześlizgnąć przez otwór. Han podskoczył, złapał się kamiennego parapetu i z łatwością przeszedł przez okno.
- Tędy - powiedział. Prowadził ją wokół dzwonnicy do końca, gdzie dach opadał ukośnie i stykał się z jednym ze skrzydeł. Rozłożył swoją pelerynę na dachówkach. Zaczepiwszy stopami o krawędź sąsiedniego dachu, odchylił się w tył i oparł na pochylonej powierzchni, tak że leżał pod lekkim kątem, zwrócony twarzą ku niebu. Poklepał miejsce obok siebie. - Zapraszam.
Raisa położyła się obok niego.
Bum! Wybuch nastąpił niemal wprost nad ich głowami, rozsiewając snopy barwnych iskier ponad trawnikami.
- Piękne - powiedziała Raisa i zwróciła głowę w stronę Hana.
- To był dobry pomysł - stwierdził Han, wyraźnie dumny z siebie.
Kolejne eksplozje przeszywały powietrze, połyskując czerwienią, fioletem, zielenią, srebrem i złotem. Po niebie szybowały wielkie rydwany, ciągnące za sobą słońce. Nad ich głowami ryczały ziejące ogniem smoki, które widownia na dole nagradzała sowitymi oklaskami. Fajerwerki produkowali rzemieślnicy klanowi, i niektórzy sądzili, że jest w nich zaklęta magia.
- Oooo! - wołał tłum jednym głosem. - Aaaa!
Raisa zatęskniła za domem. Królowa Marianna zorganizowała na tę noc pokaz fajerwerków w Fellsmarchu. Ognie wybuchają nad Hanaleą, Lissą i pozostałymi szczytami. Później wszyscy udadzą się do świątyni, by podziękować Pani za powrót słońca.
Niechaj słońce znów zawita, mamo, pomyślała. Nie mogłaby lepiej wyrazić własnych pragnień.
- Co lubiłeś najbardziej w święcie Przesilenia, gdy mieszkałeś jeszcze w domu? - zapytała, patrząc na Hana.
- Jedzenie - odparł bez wahania.
- Jakie jedzenie? - Raisa przypomniała sobie uginające się stoły w pałacu.
- Tyle, żeby się najeść - odpowiedział po prostu. Jedną rękę podłożył sobie pod głowę, a drugą chwycił jej dłoń.
Śmiały jesteś, pomyślała, lecz nie cofnęła ręki.
- Przed wojną - ciągnął - zawsze miałem dużo jedzenia na Przesilenie. W świątyniach było go sporo, niektórzy z bogatych domów rozdawali resztki ze swoich stołów. Odkąd zaczęła się wojna, nie jest już tak bogato, ale i tak więcej niż normalnie. Na targach kupowało się zabawki i słodycze, ciastka miodowe i szklane gwiazdki, których nie sprzedawano o żadnej innej porze roku. Moja siostra, Mari, uwielbiała te ciasteczka i cukrowe słońca. Mógłbym dla niej zwędzić nawet cały wózek, a jej i tak byłoby mało. Miała potem całą buzię umazaną cukrem pudrem.
Westchnął i zamilkł, pogrążony we własnych myślach.
- Mi brakuje śniegu - powiedziała Raisa, ścierając rękawem chłodną mżawkę z twarzy. - Ośnieżone miasto wyglądało jak z baśni. - Jej rodzina organizowała kuligi: opatuleni w futra siedzieli w saniach z dzwoneczkami i pędzili przed siebie.
- I rzeka nie śmierdziała tak strasznie, bo była zamarznięta - dodał Han.
Roześmiała się.
- Masz rację. - Mimo tak różnych życiowych doświadczeń, obojgu tak samo doskwierał fetor rzeki.
- Wymykaliśmy się w nocy i zjeżdżaliśmy ze wzgórza na Kamiennej na pokrywach od kubłów na śmieci, dopóki niebiescy nas nie przegonili - mówił dalej Han. - Czasami błękitnokrwiści jechali wielkimi saniami i łapaliśmy się sań, żeby przejechać się kawałek na płozach z tyłu, póki lokaje nas nie obili pałkami.
Raisie zaparło dech.
- Bili was pałkami?
- No… - Spojrzał na nią kątem oka. - Jak się miało szczęście, to nie trafiali.
Kolejne wybuchy przyciągnęły ich uwagę ku niebu. To był moment kulminacyjny pokazu, wielka symfonia dźwięków i światła. Później wszystko ucichło. Jeszcze przez chwilę Raisa miała pod powiekami jaskrawe obrazy i w uszach głośne dźwięki. Czuła, że Han wierci się obok niej i powoli się do niej przysuwa. Ona natomiast leżała bez ruchu, nie mając ochoty wstawać. Chciałaby tak pozostać tu, w górze, nie wracać do gwaru i zamętu życia na dole.
W końcu otworzyła oczy. Zobaczyła Hana wspartego na łokciu, spoglądającego z góry na jej twarz. Widziała wahanie w jego oczach. Patrzył na jej usta.
Chce mnie pocałować, zrozumiała. Ale myśli o tym, co wcześniej przydarzyło się Tourantowi, i nie chce naciskać.
- Dziękuję - powiedziała, podnosząc się. Ten ulotny moment minął. - To Przesilenie było lepsze, niż się spodziewałam. Ale muszę już wracać.
Pomógł jej wstać i podtrzymał ją na śliskich dachówkach.
- Odprowadzę cię.
Przed tym wieczorem zapewne by odmówiła. Pomijając obecność Micaha, Oden’s Ford wydawał się bezpieczny, odseparowany od zewnętrznego świata. Przekonała się jednak, że to tylko iluzja.
Wracali przez wciąż zatłoczony most, każde pogrążone w swoich myślach. Przez całą drogę Raisa zastanawiała się, czy jej decyzja o udzielaniu Hanowi lekcji dobrych manier była słuszna. Czy to z powodu Amona powiedziała „tak”? Czy było to pragnienie zrobienia czegoś, czego on by nie aprobował? Najpierw wysłanie listu do królowej Marianny, a teraz to.
Czy nie byłoby bezpieczniej trzymać się z dala od wszystkich związanych z Fells? Nie lepiej trzymać się z dala od kogoś, przy kim jej serce zaczyna drżeć, a język odmawia posłuszeństwa? Przy kim zapomina o zasadach?
Czy jest we wszystkich Siedmiu Królestwach ktoś, na kim ciąży więcej zarzutów? Czy jest ktoś, kto byłby mniej akceptowany w Fells niż Han Alister?
No cóż. Przecież nie zamierza go poślubić.
Zatrzymała się na skraju dziedzińca Wien House.
- Dalej już pójdę sama - powiedziała i wskazała ręką: - Moja bursa jest tam.
- Boisz się, że kapral Byrne nas zobaczy? - zapytał Han i skinął głową w kierunku Grindell Hall.
Właśnie tego się bała.
- Czemu tak uważasz? - bąknęła.
- Tak tylko zgaduję.
- Ty chyba myślisz, że między nami jest… coś… Nie wiem, co Cat ci nagadała, ale cokolwiek to było, to nieprawda.
- No… - odrzekł, masując sobie podbródek. - Na pewno „coś” jest. Nie wiem tylko, co to takiego.
Raisa zrobiła głęboki wydech, który miał mu pokazać, co ona o tym myśli.
- Dziękuję, nowicjuszu Alister, za herbatę i fajerwerki - powiedziała i pochyliła głowę. - Spędziłam bardzo miły wieczór. A teraz proszę mi wybaczyć. - Z wysoko uniesioną głową ruszyła przez trawnik w stronę Grindell. Gdy była już przy samym wejściu, Han zawołał za nią:
- Do jutra, nowicjuszko Morley!
- Co? - Obróciła się twarzą do niego.
- Jutro jest wtorek - oznajmił i skłonił się w pas. Następnie odwrócił się i zniknął w ciemnościach.
Raisa jeszcze przez chwilę spoglądała za nim. Cisnęły się jej na usta różne słowa, których jednak nie wypowiedziała.
Kiedy wbiegła po schodach i otworzyła ciężkie frontowe drzwi, zobaczyła, że w sali wspólnej świeci się jedna lampa. Resztę pokoju osnuwała ciemność. Amon Byrne siedział sztywno wyprostowany przy stole, przed nim leżała zamknięta książka. Na widok Raisy odetchnął z ulgą.
- Nareszcie - westchnął. - Gdzieś ty była? Posłałem Micka i Talię, żeby cię szukali. Bałem się, że coś się stało.
- Oglądałam fajerwerki - odparła. - Przyszłam zaraz po nich.
- Fajerwerki? Myślałem, że zostajesz tutaj. - Amon wyglądał na zaskoczonego.
- Zmieniłam zdanie - odpowiedziała. Strzepnęła pelerynę i powiesiła ją przy kominku.
Amon przyjrzał się okryciu Raisy.
- Fajerwerki skończyły się godzinę temu - zauważył. - Aż tyle zajął ci powrót?
- A czemu ty już jesteś z powrotem? - burknęła Raisa z irytacją. Był to nie tylko najkrótszy dzień w roku, lecz także jedna z najdłuższych nocy jej życia, która w dodatku ciągle nie mogła się skończyć. - Czyżbyś pokłócił się z Annamayą?
- Rai. Nie…
- A ty możesz mnie przesłuchiwać. - Poczucie winy zawsze wywoływało u niej nerwowość. Teraz bólowi głowy towarzyszyły obrazy Amona i Hana, których nie mogła się pozbyć.
Amon westchnął.
- Zjedliśmy kolację, ale nie zostałem na pokazie fajerwerków. Oboje byliśmy zmęczeni. - Naprawdę wyglądał na zmęczonego. I smutnego. Raisa natychmiast poczuła wyrzuty sumienia.
- Przecież dzisiaj nie ma ciszy nocnej - powiedziała łagodniej. - Kiedy wracałam, po Mostowej cały czas kręciło się mnóstwo ludzi.
- Po Mostowej? - Amon zmrużył oczy. - Tam poszłaś?
Była zbyt zmęczona, by kłamać albo przedstawiać mu własną wersję.
- Postanowiłam poszukać Hallie i Talii. W jakimś zaułku napadł na mnie Henri Tourant i uznał, że trzeba mi dać nauczkę.
- Co?! - Amon zerwał się z krzesła, złapał ją za łokcie i spojrzał jej w twarz. Stał się biały jak ściana, tak że jego szare oczy wydawały się niemal czarne. - Wiedziałem, że coś się dzieje. Dlatego wyszedłem po kolacji, żeby cię szukać. Ale wtedy miałem wrażenie… Wszystko w porządku? Co on… Czy jesteś…?
- Nic mi się nie stało - szybko stwierdziła Raisa, pragnąc powstrzymać ten potok słów. - Tylko kilka sińców i guz na głowie. Dzięki tobie, bo nauczyłeś mnie samoobrony. Chyba nie spodziewał się tego po mnie.
Amon trzymał ją przed sobą na wyciągnięcie ramion i oglądał dokładnie, poszukując obrażeń.
- Poinformowałaś rektorskich? Zamknęli go? Dlaczego mnie nie wezwałaś, Rai? - Na tym ostatnim zdaniu jego głos prawie się załamał. - Wiem, że ostatnio nie było najlepiej, ale musisz wiedzieć, że ja…
Raisa kręciła głową.
- Nie chciałam robić zamieszania - powiedziała. - Poza tym myślę, że dostał nauczkę.
Amon wciąż wyglądał na wstrząśniętego, jakby spełniły się wszystkie jego najgorsze obawy.
- Koniec z tym. Nie będziesz już chodzić bez obstawy.
- Wysłuchaj mnie - powiedziała Raisa. - To się mogło przydarzyć każdej dziewczynie, która by upokorzyła Touranta. Nie chodzi o to, kim jestem. Eskorta nie jest rozwiązaniem. Jak wyjaśnisz to Szarym Wilkom, że nie wspomnę o innych studentach?
Przez chwilę wpatrywali się w siebie ze złością.
- Porozmawiam z mistrzem Askellem - stwierdził Amon w końcu. - On się rozmówi z Tourantem. Nie puści tego płazem. Delikatnie przesunął palcami po jej karku i wyczuł guza w miejscu, w którym uderzyła o mur. - Jak się czujesz?
- Dobrze. Mam twardą głowę.
- I po tym wszystkim tak po prostu poszłaś sobie oglądać fajerwerki? - Amon uniósł brew.
- Wtedy zjawił się Bransoleciarz Alister.
Amon przyłożył palce do skroni.
- To sen, tak? Chyba śnię i to jest jakiś koszmar. - Podszedł do stołu i usiadł.
- Alister sfingował swoją śmierć, żeby uciec przed Gwardią Królewską - wyjaśniła Raisa i opadła na krzesło na wprost Amona. - Pamiętasz, jak zdawało mi się kiedyś, że go widziałam przy stajniach? Okazuje się, że to naprawdę był on. - Te słowa sprawiły jej dużą satysfakcję, bo udowodniła Amonowi, że się nie myliła. - Studiuje teraz w Mystwerku.
Amon położył obie dłonie płasko na stole.
- W Mystwerku? Ale… Co on…
- Bransoleciarz Alister to czarownik - oświadczyła Raisa. - I nie jest już. Bransoleciarzem. Sprzedał swoje srebrne krążki, żeby zapłacić za szkołę, więc teraz nazywa się Han.
Amon siedział i myślał.
- To nie może być prawda. Ludzie nie stają się tak ni stąd, ni zowąd czarownikami. Musiał nim być cały czas. - Popatrzył na nią. - Skąd w Łachmantargu wziął się czarownik?
Wzruszyła ramionami.
- Wcześniej nie widziałam w nim śladów magii. I aż do dzisiaj nie czułam mocy wypływającej z jego palców.
Na te słowa Amon gwałtownie poderwał głowę.
- On cię… dotykał?
Jeśli spodziewasz się, że będę się tłumaczyć, to się rozczarujesz, pomyślała Raisa.
- Oglądaliśmy fajerwerki, a potem mnie odprowadził.
- Wybacz, Wasza Wysokość, ale czy ty przypadkiem nie zwariowałaś? - Zmęczenie Amona ustąpiło miejsca wzburzeniu. Zerwał się i zaczął chodzić tam i z powrotem. - Toż to najgłupszy pomysł, jaki…
- A co miałam robić? Zatłuc go i wrzucić do rzeki? Zna mnie jako Rebekę Morley. Co według ciebie wzbudzi więcej podejrzeń: ucieczka czy dalsze udawanie kogoś, za kogo tu uchodzę?
- Nie musiałaś iść z nim oglądać fajerwerków. Ani… ani pozwolić, żeby… cię macał.
- Macał? - Raisa uniosła brwi. - A kiedy mówiłam coś o macaniu?
Amon zatrzymał się i obrócił.
- Czy robisz to, żeby mi odpłacić za Annamayę? Bo jeśli tak, to…
- Myślisz, że chodzi o ciebie? - Potrząsnęła głową. - Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że ty i Annamaya będziecie bardzo… szczęśliwi! - Brzmiałoby to dużo bardziej przekonująco, gdyby potrafiła powstrzymać drżenie głosu.
Ktoś chrząknął na schodach i oboje podskoczyli. Raisa podniosła głowę. Na szczycie schodów stała Hallie w koszuli nocnej.
- Przepraszam, że przeszkadzam - powiedziała - ale bardzo hałasujecie, a ja próbuję zasnąć, bo za parę godzin wyjeżdżam.
- Przepraszam - odpowiedziała Raisa zawstydzona. - Zaraz się położę.
Oboje stali i patrzyli na schody, póki Hallie nie zniknęła.
- Alister coś knuje - mruknął Amon, energicznie dźgając pogrzebaczem w żar. - Może przybył tu za nami?
- Dlaczego miałby jechać za nami, a potem się ukryć na cztery miesiące? - zapytała Raisa z irytacją. - Zresztą, po co w ogóle miałby nas śledzić?
Śledził cię dzisiaj wieczorem, usłyszała uparty głos w swojej głowie. Szukał cię.
- Nie wiem - przyznał Amon. - Mówię tylko, że wszystko coraz bardziej się gmatwa. W końcu ktoś pociągnie za nitkę i cała intryga wyjdzie na jaw. - Usiadł na skraju kominka i objął głowę dłońmi.
Cały gniew uleciał z Raisy, jak gdyby balon jej oburzenia pękł, pozostawiając po sobie tylko ból.
Usiadła obok Amona, położyła dłoń na jego kolanie, a głowę na ramieniu.
- Amon, przepraszam. Bardzo, bardzo przepraszam. Staram się doceniać to wszystko, naprawdę. Tylko nie bardzo mi wychodzi. Pewnie łatwiej by było, gdybyśmy nie musieli razem mieszkać. I gdyby nie to wszystko, co nad nami wisi.
Zadrżała. Ogień już dogasał i w pokoju zrobiło się zimno. Chciałaby teraz wejść do ciepłego łóżka i zasnąć.
- Musisz zdjąć te mokre ciuchy - zauważył nagle Amon, jakby jego myśli podążały własnym szlakiem. - Ale… chciałem ci powiedzieć, że mam wieści z Fells.
- Ojej! - Raisa wyraźnie się ożywiła. To wyjaśniało rozkojarzenie Amona. Pierwsze wiadomości z domu od ich przybycia do szkoły przed czterema miesiącami.
- Dostałem list od taty - oświadczył Amon. - Pisany dwa miesiące temu, wysłany statkiem z Kredowych Klifów, co chyba uznał za bezpieczniejsze niż przesyłanie go drogą lądową. - Uśmiechnął się blado, widząc jej zaciekawienie. Sięgnął pod bluzę munduru i wyjął pomięty list zapieczętowany zwykłą woskową pieczęcią bez insygniów kapitana Gwardii Królewskiej: miecza i wilka. Pieczęć była złamana.
- Bał się, że list może wpaść w niepowołane ręce - powiedział Amon.
Jak na przykład ręce jego królowej, pomyślała Raisa z poczuciem winy.
Amon wyciągnął list w jej stronę.
- Przeczytaj, a zobaczysz, dlaczego się niepokoję. Potem oboje pójdziemy spać.
Raisa wyjęła list z dłoni Amona. Rozłożyła go i rozpoznała drobne, staranne pismo kapitana Edona Byrne’a.
Synu!
Mam nadzieję, że Ty i Twoi kadeci jesteście zdrowi i bezpieczni. Że nie spędzasz zbyt wiele czasu na Mostowej i przykładasz się do nauki, aby nie przynieść ujmy naszemu nazwisku.
Otrzymałem Twoją wiadomość o Wodnych Wędrowcach. Czynię, co w mojej mocy, by rozwiązać ten problem. Porucznik Gillen został przeniesiony z powrotem do Fellsmarchu. Kapral Sloat zginął w jakiejś potyczce w pobliżu Ściany Zachodniej. Osobiście zająłem się przeniesieniem Gillena. Posługa Dzikiej Róży przeznacza część funduszy na żywność dla Trzęsawisk, a część na Łachmantarg i Południomost. Dzięki temu stosunki z Trzęsawiskami poprawiły się, choć, jak możesz się domyślać, wciąż są napięte.
Tutaj, w stolicy, sprawy nie wyglądają najlepiej. Jej Królewska Mość jest pod silnym wpływem Rady Czarowników i innych szlachetnie urodzonych, czemu sprzyja nieobecność księżniczki Raisy i spekulacje o miejscu jej przebywania.
Stosunki między Jej Królewską Mością a Wielkim Magiem pogorszyły się. Wielki Mag sugeruje, że opuszczając Fells wbrew woli królowej, księżniczka pozbawiła się prawa do tronu Szarych Wilków. Twierdzi również, że może być martwa lub pod wpływem obcego królestwa. Lord Bayar argumentuje, iż brak jasności w kwestii sukcesji stanowi zagrożenie dla Fells. Chce ogłosić księżniczkę Mellony następczynią tronu, powołując się na prawo pierworództwa, jeśli Raisa nie wróci do Fells.
Raisa, przerażona, spojrzała na Amona.
- Mellony następczynią tronu? Dlaczego…?
Amon stuknął palcem w list i przysunął się do niej tak blisko, że dotykał jej biodrem.
- Czytaj dalej.
Możliwe, że to tylko groźba, która ma na celu dotrzeć do uszu prawowitej następczyni tronu i sprowadzić ją na zamek. Oczywiście, Wielki Mag i sprzymierzeni z nim członkowie Rady Czarowników nie kryją się z tymi opiniami. Klany z taką samą stanowczością sprzeciwiają się zmianie sukcesji. Averill Demonai, Królewski Małżonek i ojciec obu księżniczek, jasno wyraził swoje, stanowisko. Arystokracja jest w tej kwestii podzielona. Na dworze królewskim wyczuwa się napięcie.
Ta publiczna debata przyniosła niespodziewany rezultat. Kiedy rozeszły się pogłoski, że księżniczka Raisa może zostać pozbawiona tronu, w Łachmantargu i Południomoście wybuchły zamieszki. Z powodu Posługi Dzikiej Róży księżniczka cieszy się tam dużym poparciem mieszkańców. Wielki Mag jest ostatnio traktowany z podejrzliwością i pogardą. Nie może wyjść na ulicę bez zbrojnej eskorty.
Ha! pomyślała Raisa. Dobrze mu tak. Nie miała jednak złudzeń, że wola mieszkańców slumsów mogłaby przeważyć nad decyzjami Wielkiego Maga.
Pomimo nieobecności księżniczki fundusze na Posługę Dzikiej Róży wciąż napływają.
Raisa znowu podniosła wzrok.
- Kto przysyła pieniądze do Świątyni Południomostu? - zapytała.
- Nie wiem. - Amon wzruszył ramionami. - Może zwykli mieszkańcy, niektórzy arystokraci, a może twój ojciec.
To miało sens. Averill podobnie jak Jemson należał do wąskiego grona tych, którzy wiedzieli, w jaki sposób został założony ten fundusz.
Wróciła do czytania listu.
Klany zagroziły, że zaprzestaną handlu z pozostałymi sześcioma królestwami, jeżeli księżniczka zostanie odsunięta od tronu. Nie są w stanie kontrolować handlu morskiego, ale utrata wymiany handlowej z Ardenem, Tamronem i innymi królestwami znacznie obniżyłaby wpływy z podatków, które wzbogacają królewski skarbiec. Ograniczyli także dostawy amuletów i innych magicznych narzędzi dla czarowników na terenie królestwa. Rada Czarowników bardzo utyskuje z tego powodu i sugeruje, iż takie działania klanów zagrażają bezpieczeństwu królestwa. Stosunki pomiędzy Radą Czarowników a klanami są obecnie bardzo napięte.
Jak na razie Jej Królewska Mość odmawia jakichkolwiek zmian sukcesji. Spędza więcej czasu z oratorami w świątyni i zapewne to stanowi źródło jej siły. Można by powiedzieć, że sytuacja jest patowa i przez to jak najbardziej stabilna. Jednakże oczywiste się wydaje, iż są w królestwie osoby, które skorzystałyby na śmierci księżniczki Raisy bądź jej zniknięciu na zawsze. Najwyraźniej uważają oni księżniczkę Mellony za bardziej uległą następczynię tronu.
Raisa ponownie popatrzyła na Amona. Grzebał w ogniu z zapamiętaniem, mocno zaciskając szczęki. To wyjaśniało jego niepokój, ulgę, którą poczuł po jej powrocie i podejrzliwość wobec Hana Alistera.
Czytała dalej.
Przepraszam, że umieszczam w liście takie niepokojące wieści. Wierzę, iż sam potrafisz ocenić, o czym poinformować swoich kadetów. Przestrzegam Was wszystkich przed impulsywnym działaniem. Możliwe, że po przeczytaniu tych słów postanowicie natychmiast wracać do Fells. Stanowczo odradzam taki ruch. Zostańcie tam, gdzie jesteście, uczcie się pilnie, miejcie się na baczności i przygotowujcie do wyzwań, które na was czekają. Jeśli będziecie tu potrzebni, powiadomię was.
Módlmy się o to, by księżniczka następczyni tronu, gdziekolwiek jest, pozostawała w opiece Stworzyciela, dopóki nie będzie mogła bezpiecznie połączyć się ze swą matką.
Wszystkiego najlepszego.
Twój ojciec.
Pod tymi słowami widniał podpis.
Raisa nie odrywała wzroku od zapisanej kartki. Jej oczy wypełniły się łzami, litery zlały się w jedną wielką plamę. Wszystko, o czym mowa w liście, było skutkiem jej decyzji o opuszczeniu Fells. Z perspektywy czasu ta decyzja wydawała się pochopna i tchórzliwa. Teraz królowa Marianna pozostała sama, wspierana jedynie przez kapitana Byrne’a i Averilla. Nie wiadomo tylko, czy chce korzystać z ich pomocy.
Raisa rozwodziła się nad własnymi problemami miłosnymi, narzekała na lekcje historii i zabawę w wojnę, napawając się niezależnością anonimowej Rebeki Morley. Tymczasem jej matka, ojciec i Edon Byrne walczyli o utrzymanie jedności królestwa.
Teraz może stracić tron.
- To moja wina - powiedziała, zanosząc się szlochem.
- Nie, Raiso. To nieprawda. - Amon z zażenowaniem poklepywał ją po plecach.
- Prawda odparła jak małe dziecko, które nie daje się pocieszyć. - Narobiłam bałaganu. Trzeba było zostać.
Strząsnęła z siebie jego rękę, wstała i spojrzała na niego z góry.
- Musimy wracać - oznajmiła. - Nie powinnam była zostawiać matki samej.
- Ona jest królową, Rai - powiedział Amon łagodnie. - Nie ty. Wszyscy zgodziliśmy się, że nie możesz ryzykować ślubu z Micahem.
- Z Micahem dałabym sobie radę - odparła Raisa. - Może nie byłoby tak źle.
- Jest młody, ale obdarzony mocą - zauważył Amon. - I nawet gdybyś sobie z nim poradziła, to czy umiałabyś stawić czoło lordowi Bayarowi i reszcie Rady Czarowników?
- I tak będę musiała się z nimi zmierzyć wcześniej czy później - odparła. - Mogę zacząć już teraz.
- W wieku szesnastu lat? - Spoglądał na nią z powątpiewaniem.
- Niektóre królowe z Szarych Wilków były jeszcze młodsze w chwili koronacji.
- Ale ty nie jesteś królową - podkreślił Amon. - Twoja matka nią jest i to ona podjęła kilka złych decyzji.
- Mówisz o swojej królowej - ostro skarciła go Raisa. - Po chwili westchnęła i dodała: - Przepraszam. Po prostu muszę jej bronić. Jednak nie uległa, widzisz? To już pięć miesięcy, odkąd wyjechałam, a ona nadal się trzyma. Powinnam wrócić i jej pomóc.
- Ten list ma już dwa miesiące - zauważył Amon. Kto wie, jak teraz wygląda sytuacja. Ojciec kazał nam zostać. Napisał, że powrót jest zbyt niebezpieczny. Ja mu wierzę.
- Ten list ma już dwa miesiące - powtórzyła Raisa. - Może sytuacja się zmieniła. - Cóż, pomyślała, słusznie czy nie, zawsze stajemy po stronie rodziców.
- A klany? - upierał się Amon. - Nigdy się nie zgodzą na twoje małżeństwo z czarownikiem. Rozpoczną wojnę. Demonai szybciej zabiją Micaha, niż pozwolą na wasze małżeństwo.
Prawdopodobnie miał rację. Raisa masowała sobie bolący kark. Jak wrócić do domu i bronić swoich praw do sukcesji, nie narażając się na wymuszony ślub?
Może Hallie przywiezie jakieś wieści od Marianny.
Popatrzyła na Amona, który obserwował ją w napięciu, jakby próbował przewidzieć, co postanowi.
- Jeśli będziesz chciała wracać - powiedział - my wszyscy jedziemy z tobą.
- Zastanowię się - odrzekła i zwróciła mu list. On wrzucił go do ognia, który sprawił, że papier momentalnie się pozwijał i zamienił w popiół.
- I jak wyglądam? - zapytał Han, obracając się w nowych ubraniach. Krawcowa dobrze się spisała: marynarka i spodnie leżały na nim jak ulał. Najtrudniejsze było unikanie jej umizgów.
Tancerz podniósł głowę znad książki. Po powrocie z kolacji usadowił się w wygodnym fotelu z jedną ze starych ksiąg Ognioplasta.
- Wytwornie - ocenił. - A co to za okazja?
- Idę na spotkanie z dziewczyną.
- Nigdy nie widziałem, żebyś się tak stroił na wyjście z dziewczyną - zauważył Tancerz. - Chyba się nie żenisz? - dodał z przekąsem.
- Biorę lekcje dobrych manier u tej dziewczyny, o której ci mówiłem. Rebeki Morley.
- Aha. No to wygląd masz zaliczony. Jeszcze tylko odchyl głowę do tyłu i patrz na wszystkich z góry.
Han dostosował się do tych zaleceń.
- O właśnie, świetnie. Teraz wyglądasz jak prawdziwy błękitnokrwisty - ocenił Tancerz.
- To pewnie krew Waterlowa.
Niebieskie oczy Tancerza lśniły z rozbawienia.
- A teraz powiedz: „Miedzianolicy to tylko pijawki na skórze społeczeństwa, konieczne zło”.
- Chyba mi się nie uda - roześmiał się Han. - Coś mi się zdaje, że nie jestem do tego stworzony.
Tancerz wzruszył ramionami.
- Ile potrwa ta twoja lekcja? Cat ma dzisiaj znowu recital w Szkole Świątynnej. Idę posłuchać. A ty?
Han zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie mogę. Mam mnóstwo pracy. - Podniósł egzemplarz Heraldyki Faulka, służący za ogranicznik drzwi. Iluż to miał już nauczycieli: Kruk, Abelard, i teraz Rebeka. A jeszcze nawet nie zaczął się nowy semestr.
Tancerz zaznaczył miejsce w książce palcem i westchnął. Przez kilka minut w milczeniu obserwował Hana, po czym powiedział:
- Martwię się o Cat.
- Co? A dlaczego? - Han usiłował sobie przypomnieć, kiedy widział ją ostatni raz. To było już dość dawno. Zupełnie jakby go unikała. A może po prostu on ciągle jest zajęty.
- Wydawało się już, że jej się tu podoba, radzi sobie w szkole i w ogóle - mówił Tancerz. - Ostatnio znowu jednak wygląda na przybitą. Myślałem, że tobie coś powiedziała.
- Nie - odparł Han. - Może ma słabe oceny?
On i Tancerz właśnie dostali wykaz ocen na semestr. Nawet Gryphon dał im zaliczenia, chociaż na karcie Hana dopisał: „Nowicjusz Alister powinien przychodzić na zajęcia punktualnie i przygotowany, a po przybyciu starać się nie zasypiać”.
Tancerz zaprzeczył.
- Chyba nie o to chodzi. O jej postępach szkolnych słyszałem same dobre rzeczy. Poza tym ma talent muzyczny. Dlatego liczyłem, że może dzisiaj przyjdziesz. Może tobie chętniej by powiedziała, co jej leży na sercu.
- Szkoda, że dzisiaj nie mogę. Ale obiecuję, że postaram się z nią pogadać.
Dzwony z wieży Mystwerku wybiły kwadrans.
- Oj, krew i kości, muszę iść! - zawołał Han. - Spóźnię się. Przeproś Cat, że nie przyszedłem na jej recital.
Kiedy zbiegał ze schodów, Blevins krzyknął za nim:
- Rób tak dalej, a znowu spadniesz!
Sala w Żółwiu i Rybie nie była zatłoczona. Barman pochylał się nad kontuarem, jakby przesadził ze spożyciem sprzedawanych trunków. Podniósł głowę, gdy Han wszedł, i obrzucił jego strój zamglonym spojrzeniem.
- Na górze czeka na ciebie panienka - powiedział, próbując puścić do niego oko, ale udało mu się tylko mrugnąć niezdarnie obydwoma. - Nie chciała zostać tutaj.
Wszyscy siedzący w sali się obrócili. Han, z książką pod pachą, pognał po schodach na górę.
Gdy wszedł, Rebeka podniosła głowę. Spojrzała na jego strój, ale nic nie powiedziała. Miała na sobie długą spódnicę z ciemnej wełny i białą bluzkę z długimi rękawami, jak najbardziej surowa z nauczycielek w szkole Jemsona.
- Spóźniłeś się, Alisterze powiedziała bez żadnych słów powitania. Wyglądała na zdenerwowaną.
- Przepraszam. Zatrzymał mnie…
- Jedne z najważniejszych zasad etykiety dotyczą punktualności - oświadczyła Rebeka, nie słuchając jego usprawiedliwień. - W wypadku spotkań służbowych musisz się stawiać punktualnie albo kilka minut wcześniej. Na spotkania towarzyskie nigdy nie przychodzimy wcześnie, a nawet wypada przyjść kilka minut później. Im ważniejsza jest twoja pozycja, tym później przybywasz - zamilkła na chwilę. - A to jest spotkanie służbowe.
Han spoglądał na nią skonsternowany. Szczerze mówiąc, punktualność nigdy nie była dla niego najważniejsza. W Łachmantargu sam rządził swoim czasem. Pozycja herszta gangu sprawiała, że wydarzenia i ludzie czekali na niego. Wystarczała mu ocena czasu dokonana na podstawie kąta padania słońca i cienia. Nawet Jemson nie wymagał punktualności. Cieszył się, gdy uczniowie w ogóle zjawiali się w szkole.
- Rozumiem - powiedział ostrożnie. - Przepraszam. W przyszłości postaram się nie spóźniać.
- W przyszłości nie będziesz się spóźniać - poprawiła go Rebeka, odchylając głowę do tyłu i potrząsając włosami. - Jeśli nie przyjmiesz tej zasady, będzie to nasza ostatnia lekcja.
Gdzie się podziała tamta dziewczyna z dachu? miał ochotę zapytać. Ta, która leżała obok mnie na plecach i oglądała fajerwerki. Której o mały włos nie pocałowałem.
Aby odejść od tego tematu, Han się rozejrzał. Zobaczył mały stolik zastawiony na dwie osoby. Leżały na nim talerze, filiżanki, serwetki i przy każdym nakryciu garść sztućców.
- Zamówiłaś kolację? - zapytał. - Mieliśmy zjeść przed przyjściem.
- Nie będziemy jeść - stwierdziła Rebeka. - Zastanawiałam się, jak najlepiej cię uczyć, i postanowiłam, że wypróbujemy odgrywanie scenek. Dzisiaj porozmawiamy o przychodzeniu i wychodzeniu oraz o zachowaniu się przy stole.
Przychodzenie i wychodzenie? pomyślał. A cóż w tym może być skomplikowanego?
Jak się okazało, wiele. Dla błękitnokrwistych chyba ważniejsze było witanie się i żegnanie od tego, co działo się między tymi punktami. Cała masa zasad regulowała to, kto i w jakiej kolejności wchodzi, kto wykonuje ukłon bądź dygnięcie przed kim i kiedy, kto co mówi i do kogo, kto wychodzi z pomieszczenia pierwszy i w jaki sposób. Na przykład, gdy się wychodzi wcześniej niż ktoś ważniejszy, trzeba iść tyłem aż do drzwi.
Han wychodził tyłem jedynie wtedy, gdy ktoś w pomieszczeniu mógł zadać mu cios w plecy.
Istniały też zasady pozwalające rozpoznać, kto jest ważniejszy od kogo - w przypadku Hana dotyczyło to niemal wszystkich.
Rebeka wcielała się w różne role: a to grała służącą, a to gospodynię, czasami lorda albo lady, raz kogoś ważniejszego od Hana, innym razem mniej ważnego.
- Dobra z ciebie aktorka - zauważył Han. - Jak ci komedianci, co grają w Palisadzie. - Był to teatr pod gołym niebem w Południomoście, gdzie za pięć pensów można było dostać miejsce stojące. Albo prześlizgnąć się za darmo.
- Tak… aktorstwo to jedna z tych rzeczy, w których arystokraci są dobrzy.
W końcu przeszli do stołu. Wiele zasad dotyczyło wstawania i siadania, tego, jak dużą porcję nakładać, ile można zostawić na talerzu, w jakiej kolejności spożywać dania, jakich sztućców używać, gdzie kłaść serwetkę i jak osuszać - nie wycierać - usta. Cały czas należało przy tym podtrzymywać konwersację. I za każdym razem, kiedy Han rozciągał samogłoski, Rebeka wystawiała rękę po haracz.
Po tym wszystkim sakiewka Hana była dużo lżejsza, a w głowie aż mu się kręciło od nadmiaru wiadomości.
- Nie zdarza się wam nie wiedzieć, co macie robić? - zapytał, - Nigdy nie jesteście tak głodni i zdesperowani, że po prostu łapiecie jedzenie rękami? Nie dochodzicie do takiego punktu rozmowy, że już nic odpowiedniego nie przychodzi człowiekowi na myśl?
- No cóż… - odparła Rebeka poważnym tonem. - Kobiety czasem uciekają się do omdlenia, ale mężczyźni muszą sobie radzić.
Han się roześmiał.
- A ja myślałem, że życie na ulicy jest trudne.
Dzwony wybiły dziesięć razy. Minęły już dwie godziny.
- Spotkamy się w czwartek. Spodziewam się, że przybędziesz punktualnie - powiedziała Rebeka. - Przeczytaj rozdziały od czwartego do szóstego. W czwartek omówimy zasady dziedziczenia i klas szlacheckich. Przepytam cię też z zasad zachowania się przy stole.
- Mogę o coś spytać? - powiedział Han, choć wiedział, że powinien już iść do Biblioteki Bayarów na spotkanie z Krukiem.
- Już skończyliśmy… ale o co chodzi?
- Jakie są zasady zalotów? - zapytał, kartkując książkę. - Czy jest o tym jakiś rozdział?
- To znaczy o czym? - Rebeka udała, że nie rozumie pytania, choć chyba rozumiała je aż za dobrze.
- O zalotach. No wiesz, konkury, małżeństwo. Takie tam. Na pewno są jakieś zasady. Kto z kim chodzi. Kto kogo może poślubić. Kogo można pocałować i jak często, i kto zaczyna. - Patrzył jej prosto w oczy, a ona czuła, że się rumieni.
- Oczywiście, że są zasady - odrzekła. Zawsze są jakieś zasady. - Zerwała się gwałtownie i głęboko dygnęła, co miało znaczyć, że teraz mu na to nie odpowie.
On też wstał i wykonał odpowiedni skłon.
- Dziękuję, Rebeko, że poświęcasz mi czas - powiedział. - Już dużo się nauczyłem.
Szła przed nim po schodach z uniesioną głową, wyprostowana jak struna. Dotarli już niemal na sam dół, kiedy ktoś krzyknął:
- Hej, Rebeka!
Zatrzymała się tak gwałtownie, że Han omal się o nią nie potknął. Złapał ją za ramiona, żeby się nie przewróciła.
Przy stoliku w pobliżu siedziały dwie kadetki z Wien House. Obie uśmiechały się szeroko. Jedna miała na mundurze belki wykładowcy.
- Cześć Talia, cześć Pearlie - powitała je Raisa, wyraźnie zaskoczona.
Dziewczęta uniosły kufle.
- Kim jest twój przyjaciel? - zapytała Talia, puszczając oko do Raisy.
- Przyjaciel? - Raisa udała, że nie wie, o kogo im chodzi - A… - Obejrzała się przez ramię na Hana, jakby zdumiona jego obecnością - …to Han. Alister. Znamy się jeszcze z domu.
- Miło was poznać - powiedział Han i skinął głową w kierunku kadetek.
- To nie ciebie nazywali Bransoleciarzem? - zapytała Talia.
Han skinął potakująco głową.
- Kiedyś tak.
- No, no, Rebeko… - Talia uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Ostro sobie poczynamy?
Raisa wyraźnie uznała, że sytuacja wymaga jakichś wyjaśnień.
- Ja… mu pomagam w nauce.
- Racja - przyznał Han. - Jest bardzo dobra. Dużo się uczę.
- Czego cię uczy? - zachichotała Pearlie.
- Hmm… różnych rzeczy.
Kadetki wybuchnęły śmiechem, ale Raisa nie wyglądała na rozbawioną. Ruszyła prosto do drzwi i wyszła, nie oglądając się na nikogo.
Kruk zainteresował się lekcjami Hana z Raisą, lecz przejawiał przy tym charakterystyczną dla niego wyższość.
- Kim jest ta elegancka młoda dama? - zapytał. - Gdzie ją znalazłeś?
- Nazywa się Rebeka Morley - powiedział Han. - Pracowała jako guwernantka w szlacheckim domu. Poznałem ją jeszcze w Fellsmarchu, zanim tu przybyłem.
- Guwernantka. - Kruk zmarszczył nos. - Wiesz coś o jej rodzinie?
- Nie ma tak dobrych koneksji, jak bym chciał - odparł Han z sarkazmem. - Ale królowa Marianna była zajęta.
- Królowa Marianna? - Kruk wyglądał na zdezorientowanego. Po chwili jednak jego twarz się rozjaśniła. - A tak, oczywiście.
Choć taki inteligentny, Kruk chwilami sprawiał wrażenie opóźnionego, zwłaszcza gdy trzeba było rozumieć żarty Hana. Może humor błękitnokrwistych jest inny. Kruk był zabawny, w swoisty, kąśliwy sposób.
- Czy jesteś pewien, że ta Rebeka naprawdę… - Nie dawał za wygraną Kruk.
- Była nauczycielką Bayarów - oświadczył Han. - Widocznie dla nich była dość dobra.
- Bayarów? - Kruk znieruchomiał. - Pracuje dla domu Orlich Gniazd?
- Pracowała. Teraz tu się uczy.
- Skąd wiesz, że nie jest szpiegiem? - zapytał Kruk. - Albo asasynem?
- Nie wiem. Ale nie miałem wielkiego wyboru. Musiałem ją błagać prawie na kolanach, żeby zechciała mnie uczyć. Spotykamy się już miesiąc i jeszcze żyję.
- Dobrze - zgodził się Kruk. - Zobaczymy. Mam nadzieję, że uważasz. W każdym razie twój gust w kwestii ubioru wyraźnie się poprawił.
Han tylko wywrócił oczyma. Na początku w ogóle mu nie zależało na tym, żeby udawać arystokratę - była to tylko ustalona cena za lekcje z Krukiem. Teraz dopiero zaczął zdawać sobie sprawę, ile jeszcze musi się nauczyć. I jak bardzo te umiejętności mogą być przydatne.
Z jakiegoś powodu coraz lepiej układało mu się z Krukiem. Ostatnio docinki nauczyciela były mniej złośliwe, a i zakres materiału nieco się poszerzył o inne aspekty magii, nie tylko rzucanie złych uroków. Widać było, że Kruk kocha magię, że cieszy go fakt dzielenia się z kimś swoją wiedzą. Kiedy Han opanował jakiś trudny element. Kruk zwracał twarz ku niebu i wołał: „Ten chłopak to geniusz! Naprawdę!”. Pobrzmiewała w tym nuta sarkazmu, ale mimo wszystko był to komplement.
Han mimo woli porównywał Kruka z Rebeką jako nauczycielką. Podziwiał jej silny charakter, chociaż czasami przychodziło mu się z nim zmagać. Starał się nie zauważać jej zielonych oczu, lśniących na tle śniadej cery, i wyłaniających się spod długich spódnic kostek u nóg. Dostrzegał wszystko - sposób, w jaki ściąga ciemne brwi i przygryza dolną wargę, minę, gdy się zastanawia, jej gestykulację podczas rozmowy i jej sylwetkę ukrytą pod mundurem.
Wysyłał jej sygnały, że jest nią zainteresowany. Z innymi dziewczynami na ogół to wystarczało, ale ona udawała, że tego nie widzi. Może arystokraci zachowują się w podobnych sytuacjach inaczej.
A może jej nie interesuje chodzenie z ulicznym szczurem, który zamienił się w czarownika?
- Pomówmy o zarządzaniu mocą - powiedział Kruk, sygnalizując, że czas przystąpić do lekcji. - Są sposoby równoważenia mocy, którą posiadasz, tak byś nie roztrwonił jej całej na stosunkowo drobne zadania.
- Równoważenie - powtórzył Han posłusznie.
- Na przykład mniej mocy potrzeba na przekonanie kogoś, żeby zrobił coś za ciebie niż zrobienie tego samodzielnie. Możesz sam rozsadzić głaz albo w magiczny sposób wpłynąć na kogoś, żeby go roztrzaskał kilofem. Ten drugi wariant wymaga mniej mocy, zwłaszcza gdy ją stosujesz wobec kogoś o słabej woli.
- Mniej mocy z twojej strony - zaznaczył Han - ale nie tego kogoś z kilofem.
- Oczywiście - stwierdził Kruk takim tonem, jakby to rozumiało się samo przez się. - Albo inny przykład. Mógłbyś podpalić młodego Bayara, co wymaga znacznej mocy, zwłaszcza gdy będzie się opierał, a to bardzo prawdopodobne. Mniej absorbujące, choć bardziej ryzykowne, byłoby podpalenie dormitorium, gdy on śpi.
To ciągłe podżeganie do działania przeciwko Bayarom było stałym elementem ich spotkań. Han starał się jak najwięcej skorzystać z sesji z Krukiem, pilnując się jednocześnie, by nie dać się podpuścić. Już niedługo wystąpi przeciwko Bayarom, a jego główny cel czeka w Fells. Teraz, gdy Micah z kuzynami wyprowadzili się z dormitorium, łatwiej było Hanowi ich ignorować.
Tak czy inaczej, miał do Kruka kilka pytań:
- Czasem po powrocie z Edijonu mam wrażenie, że nie mogę się obudzić - dopytywał. - A jak już się obudzę, to wciąż jestem wyczerpany. Czy to normalne, że te wyprawy tak mnie męczą?
Kruk przyglądał mu się, mrużąc powieki.
- Jak często się to zdarza?
- Prawie za każdym razem.
Kruk pocierał w zamyśleniu podbródek.
- Może Bayarowie naładowali twój amulet jakąś złą magią, zanim go zdobyłeś.
- Ale to się dzieje tylko po Edijonie - upierał się Han.
- Możliwe, że magia, którą ćwiczymy, jest dużo bardziej wymagająca od wszystkiego, co robisz w szkole - stwierdził Kruk. - Tak czy owak, receptą jest maksymalne ładowanie amuletu przed naszymi spotkaniami. To nie tylko będzie przeciwdziałać temu, co mogli zrobić Bayarowie, ale też pozwoli ci wykonywać zadania, nie zużywając całej energii.
To była stała odpowiedź Kruka: zgromadź więcej mocy. Łatwo mu było mówić.
- Są sposoby wyciągania mocy od innych - ciągnął Kruk - bez ich wiedzy. Mogę ci pokazać. - Spojrzał Hanowi prosto w oczy, jakby był ciekaw jego reakcji.
- Nie potrzebuję kraść mocy innym odpowiedział Han. - Nie jestem już złodziejem.
Kruk wzruszył ramionami.
- Wszyscy w taki czy inny sposób jesteśmy złodziejami.
Hanowi ciążyła też świadomość zbliżającej się lekcji z zastępem Abelard.
- Pamiętasz, mówiłem ci, że dziekan Abelard uczy małą grupę studentów?
Kruk przytaknął ruchem głowy.
- Tak, pamiętam - odparł. - Opowiadałeś, że są tam młodzi Bayarowie.
- Teraz Abelard chce, żebym ich uczył podróżowania do Edijonu. Myśli, że to może być przydatne, gdyby zaczęła się wojna z klanami z Gór Duchów.
- Ma rację. Ale mało prawdopodobne, żeby komuś z nich się udało z tymi amuletami, które mają. I dobrze. Nie chcemy, żeby się tu plątali podczas naszych lekcji.
- Nie mam ochoty tego robić - oznajmił Han. - Zwłaszcza z Bayarami. Ich żar może być silniejszy, niż myślimy. Ale muszę. Abelard zagroziła, że mnie wyleje, jak się nie zgodzę.
- Hmm… - Kruk zmarszczył czoło, - jest sposób, żebyś ich tu z sobą sprowadził, a nie pozwalał im podróżować samodzielnie. Zajmiemy się tym następnym razem.
Han otworzył oczy na przymglone, szarawe światło. Zamrugał, zdezorientowany i onieśmielony. Czy znowu przespał całą noc w bibliotece? Usiadł, zataczając się i podpierając rękoma. Nie musiał sprawdzać, by wiedzieć, że jego amulet jest całkowicie wyczerpany, choć znowu sączy się w niego moc.
*
Potarł oczy dłońmi i rozejrzał się, zdumiony. Był w bibliotece - otaczały go sięgające sufitu półki z książkami - ale w obcej mu sali. Powietrze było stęchłe, jakby pomieszczenia nie wietrzono od bardzo, bardzo dawna.
Wstał i podszedł do okna. Przetarł ręką brudną szybę. Na zewnątrz było jasno. Znajdował się w Bibliotece Bayarów, wyżej niż kiedykolwiek, i spoglądał ponad dziedzińcem Mystwerku na północ. Jak się tu dostał?
Otarł dłonie w spodnie i zaczął uważniej przyglądać się książkom na półkach. Stare woluminy. Bardzo stare. Przy nich księgi Ognioplasta wydawały się zupełnie nowe. Wyjął jedną z półki i ostrożnie przewracał kartki. Były zapisane ręcznym pismem w archaicznym języku. Nie potrafił odczytać tych zapisków. Na otwartej stronicy widniały ilustracje. To był tekst magiczny przedstawiający formuły zaklęć i towarzyszące im gesty.
Ostatnim wspomnieniem Hana był pobyt w Edijonie z Krukiem. Wszedł do krainy marzeń z tego miejsca, co zawsze - kilka pięter niżej niż znajdował się teraz.
Obrzucił wzrokiem półki. Zdecydowana większość książek dotyczyła zaklęć i czarów. Na jednej półce stała kolekcja czasopism. Każdy egzemplarz był opatrzony datą z okresu Rozłamu. Wiele z tych ksiąg było jednak odkurzone, a na podłodze przy regałach kurz wyglądał na zadeptany. Wyraźnie ktoś niedawno tu zaglądał. Wszystkie tomy były oznakowane takim samym symbolem. Han przesunął po nim palcem. Wijący się wąż i berło przełożone przez kunsztowną koronę. Zapewne herb któregoś domu czarowników, pomyślał. Może podarowali te książki bibliotece.
Kimkolwiek był tajemniczy gość, w tym momencie go tu nie było.
Han sięgnął do amuletu i odprowadzał swoją moc, jednocześnie rozważając możliwe scenariusze. Czyżby lunatykował? Oszalał? Już kilka razy wcześniej zdarzało mu się zasnąć w Bibliotece Bayarów, ale zawsze budził się w tym samym miejscu.
Zauważył podniszczoną klapę włazu w podłodze. Była otwarta. Zajrzał w dół i zobaczył metalową drabinę prowadzącą na niższe piętro. Ostrożnie zszedł po niej. Rękę wciąż trzymał na amulecie. Piętro, na które trafił, było bardzo podobne: rzędy półek wypełnionych starymi książkami. Znowu otwór w podłodze i kolejna metalowa drabina. Wreszcie znalazł się na znajomym gruncie - na piątym piętrze, gdzie była jego kryjówka.
Jakim cudem trafił na siódme piętro? Przecież do tej pory nawet nie wiedział, jak się tam dostać.
Wtem usłyszał kroki kogoś wspinającego się z dołu.
Schował się między półki i stanął tak, by widzieć otwór w podłodze. Chwilę później wyłoniła się stamtąd głowa.
Fiona Bayar, z torbą przewieszoną przez ramię. Rozejrzała się, omiatając wzrokiem kryjówkę Hana, po czym podeszła do wysuwanej drabiny na szóste piętro.
Han zaklął w duchu. Nie zdążył wsunąć jej z powrotem.
Dziewczyna zatrzymała się u podnóża drabiny i ponownie się rozejrzała, nasłuchując.
Han starał się nie ruszać.
Fiona wzruszyła ramionami, chwyciła za drabinę i zaczęła się wspinać.
Wiedział, że powinien skorzystać z, okazji i wymknąć się, nim zostanie zauważony. Przeważyła jednak ciekawość. Co Fiona robi w tej części biblioteki, skradając się, jakby nie chciała, by ktokolwiek ją widział? Odczekał chwilę i ruszył za nią.
Kiedy ostrożnie wysunął głowę przez otwór na szóstym piętrze, nie zobaczył dziewczyny. Przecisnął się przez właz i wszedł między półki, kierując się do tylnej części biblioteki.
- A ty co tu robisz?
Han obrócił się wokół własnej osi, zaciskając dłoń na bezużytecznym amulecie.
Fiona stała między nim a otwartą klapą. Jej zwykle nieskazitelnie czyste ubrania były pokryte kurzem, a na prawym policzku miała smugę brudu, przypominającą symbol gangu.
- Uczę się - powiedział. - Czytam. A co miałbym robić w bibliotece?
- I nie robisz notatek? Nic nie piszesz?
Han spojrzał na swoje puste ręce, jakby zobaczył je pierwszy raz.
- Zostawiłem wszystko na dole. Po co dźwigać. - Nie był to jego najlepszy dzień, jeśli chodzi o kłamanie.
Wsparła dłonie na biodrach.
- Śledziłeś mnie?
- Nie celowo - odpowiedział. - Usłyszałem hałas, więc przyszedłem zobaczyć, co się dzieje. - Odzyskiwał formę. - A co ty tu robisz? - Wskazał na półki ze starymi książkami.
- Uczę się - przedrzeźniła go. - Czytam. A co innego?
Nie chciał wracać do swojej kryjówki w jej obecności, odwrócił się więc do półki przed sobą i udawał, że przegląda tytuły. Kątem oka ją obserwował. Sprawdzał, czy nie wykonuje jakiegoś ruchu w jego stronę.
Ze swoim rozładowanym amuletem i tak nie byłby w stanie się obronić. Miał jednak nadzieję, że ona się nie zorientuje.
Podeszła do niego.
- Księga dziesięciny na rzecz świątyni katedralnej’? - przeczytała nad jego ramieniem. Czuł jej oddech na karku.
- Możesz się odsunąć? Przeszkadzasz mi - powiedział.
- Alister - zwróciła się do niego łagodnie - dlaczego dziekan Abelard cię osłania?
Han obrócił się i stanął z nią twarzą w twarz. Byli tak blisko, że choć oparł się o półki za sobą, niemal stykali się nosami.
- Dlaczego myślisz, że mnie osłania?
- Micah mówi, że kazała mu zostawić cię w spokoju.
- Może tylko robi, co do niej należy. No wiesz, pilnuje, żeby studenci się nie pozabijali.
- Micah i ja nie zawsze się zgadzamy - stwierdziła Fiona, dotykając swego amuletu. - Nasze interesy nie zawsze są zbieżne. - Urwała, jakby niepewna, czy mówić dalej. - Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że my moglibyśmy działać wspólnie?
- My? - powtórzył - To znaczy… ty i ja?
Skinęła głową.
- Nie - odparł, zbyt zaskoczony, by skłamać. Coś takiego nigdy nie przyszło mu do głowy.
- Jesteś inny niż wtedy, gdyśmy się poznali - zauważyła Fiona, ściągając jasne brwi. - Twój akcent, ubranie… jakbyś oszlifował swoje kanty. - Wyciągnęła dłoń i przesunęła opuszkami palców po jego dolnej szczęce. Poczuł jej klujący dotyk na skórze. - Chociaż pochodzimy z dwóch różnych światów, może nas łączyć więcej, niż myślisz. Ty nie przestrzegasz zasad. Ja też nie.
Nie cofnął się, nie odwrócił głowy.
- Zgodnie z tą logiką Łachmaniarze i Południarze powinni ze sobą dobrze żyć, bo ani jedni, ani drudzy nie przestrzegają praw królowej - zauważył.
- Wysłuchaj mnie - nalegała Fiona. - Niektórzy w Radzie Czarowników twierdzą, że chcą zmian. Może nie okazują tego dostatecznie wyraźnie.
Han nie bardzo rozumiał, ale czuł, że nie powinien się z tym zdradzić.
- Co proponujesz?
- Mój ojciec chce wżenić Micaha w dynastię Szarych Wilków - oświadczyła.
- Słyszałem. - Wzruszył ramionami, jakby go to w ogóle nie obchodziło. - I co z tego?
- Chce założyć zupełnie nową dynastię królów czarowników, poślubionych królowym z rodu Szarych Wilków - ciągnęła.
- Klany nigdy na to nie pozwolą - stwierdził Han.
- No właśnie - przytaknęła Fiona. - Skoro już mamy łamać zasady, to dlaczego nie pójść na całość? Czemu w ogóle mamy się trzymać dynastii Szarych Wilków? Co nam to daje? Klany będą walczyć tak czy inaczej.
- Jaki jest zatem twój plan? - Han zainteresował się wbrew sobie samemu.
- Może królowa obdarzona mocą?
Wreszcie zrozumiał. Obecny plan lorda Bayara pozostawiał biedną Fionę za burtą. Pozycja bogatej arystokratki jej nie wystarczała. Jak widać.
- Domyślam się, że masz kogoś na oku.
Fiona chwyciła go za przedramiona i spojrzała mu prosto w oczy.
- A gdybym tak ja zastąpiła Micaha? Zawsze się lepiej uczyłam, byłam bardziej skupiona. Jego wiecznie rozpraszają kolejne podboje. Ja myślę głową, a nie…
- Czemu mi to mówisz? - przerwał jej Han. - Powinnaś to trzymać dla siebie. Nie jesteśmy kumplami.
- A moglibyśmy - szepnęła. - Moglibyśmy być bliskimi przyjaciółmi. - Przyciągnęła go do siebie i pocałowała. Jej wargi zasyczały w zetknięciu z jego ustami, dłonie wsunęły się w jego włosy. - Moglibyśmy sobie pomóc nawzajem, ty i ja - mruknęła, przytulając się do niego.
Chwycił ją za barki i odepchnął.
- Wciąż nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Dlaczego ja? Czemu nie zakochany… czemu nie Wil?
- Nie wiem - odpowiedziała cicho, wciąż wpatrzona w jego twarz. - Jest w tobie coś takiego… niebezpiecznego i pociągającego… - Próbowała się znowu przysunąć, lecz Han położył obie dłonie na jej barkach i utrzymywał ją na odległość wyciągniętych rąk.
- Coś we mnie? - powtórzył - …niebezpiecznego i pociągającego? - Zdjął ręce z jej ramion, zacisnął dłoń na amulecie i pomachał nim przed jej oczami. - Może to?
Przez chwilę wpatrywała się w klejnot.
- Owszem - przyznała z niechęcią. - To też. Ale nie tylko.
- Za kogo ty mnie masz? - zapytał, wsuwając wężowy wisior pod koszulę. - Za jakiegoś wioskowego głupka na wycieczce w mieście? Będziesz musiała się bardziej postarać.
- Wiem coś o tym amulecie - powiedziała szybko. - Coś, co ci się przyda. Amulet jest kluczem. Jest ważniejszy, niż myślisz… ale też niebezpieczny. Dlatego mój ojciec tak bardzo chce go odzyskać. Mogę ci pomóc wykorzystać go w pełni.
- Nie potrzebuję twojej pomocy.
- Czyżby? - odparła sceptycznie. - Chcesz powiedzieć, że ten amulet nigdy nie sprawił ci kłopotu? Nie miałeś żadnych… niezwykłych przygód?
- Moje życie jest pełne niezwykłych przygód - odpowiedział. - Ale radzę sobie sam.
- Amulet to nie jedyne zagrożenie. - Nie poddawała się Fiona. - Jeśli wrócisz do Fells, mój ojciec zmiażdży cię jak karalucha.
- I ty myślisz, że go powstrzymasz?
- Zdziwiłbyś się, co potrafię - szepnęła, patrząc mu w oczy.
- A gdzie w tym wszystkim miejsce dla mnie? W grobie wraz z królowymi z Szarych Wilków?
- Oczywiście, że nie - zaprotestowała Fiona, robiąc krok w tył. Wyglądała na lekko wzburzoną. - Będzie rola dla ciebie. Odpowiednia pozycja na moim dworze. Zostaniesz sowicie wynagrodzony.
- Jako chłopiec na posyłki? Obdarzony mocą egzekutor twojej woli? W najlepszym razie jako utrzymanek. - Pokręcił przecząco głową. - Mam własne plany. Nie będę twoim sługą ani najemnikiem. - Przecisnął się obok niej i pozostawił ją stojącą samotnie pośród stosów starych ksiąg.
Wyszedł z Biblioteki Bayarów swoją zwykłą drogą, omijając proficjusza, który odkładał książki na pierwszym piętrze.
W drodze powrotnej rozmyślał o tym, co się wydarzyło. Oferta Fiony była tylko częścią większej całości. Czy ona naprawdę wie coś o tym amulecie? Czy to możliwe, że Bayarowie istotnie rzucili na niego klątwę? Czy Fiona ma coś wspólnego z jego tajemniczym pojawieniem się na siódmym piętrze? Czy może on traci zmysły?
Semestr wiosenny już dawno się zaczął, a Hallie wciąż nie wracała z Fells. Do Fellsmarchu jest daleko, tłumaczyła sobie Raisa. A w tych niespokojnych czasach odległość trzeba liczyć podwójnie.
Może Hallie postanowiła nie wracać do szkoły. Może na widok córki tak się wzruszyła, że nie potrafiła się zmusić do ponownego rozstania.
- Dlaczego nie ma tu żadnego miejsca dla dzieci? - zapytała Amona, kiedy któregoś dnia ćwiczyli z pałkami.
- Co? - odparował szybki cios w tułów i zamierzył się na jej głowę. Raisa się uchyliła i broń śmignęła jej koło ucha. Póki Amon nie odzyskał równowagi, przedarła się przez jego obronę i uderzyła go mocno po pośladkach.
Raisa z przyjemnością spędzała z nim czas na tych ćwiczeniach. Był to stosunkowo bezpieczny sposób na osłabienie napięcia między nimi. Musiała tylko uważać, żeby go za mocno nie uderzyć.
- Chodzi ci o lekcje dla dzieci? - wysapał, wykonując przy tym obrót, i podniósł pałkę, by zablokować jej kolejny cios. Ona skrzyżowała z nim swoją pałkę i poczuła, jak jej ramię przenosi wibracje.
- Tak, i miejsce, gdzie studenci mieszkaliby z dziećmi.
- Nie sądzisz, że to by im przeszkadzało? - Amon przesunął pałkę nisko nad ziemią, omal nie zwalając Raisy z nóg.
- A nie sądzisz, że tęsknota za dzieckiem jeszcze bardziej przeszkadza?
- Kadeci mają się zżyć ze sobą - powiedział Amon. - Czy to by było możliwe, gdyby zajmowali się rodziną?
- Chyba nie można ignorować faktu, że część studentów ma rodziny - odparła Raisa. - Hallie nie musiałaby podróżować do domu, gdyby miała córkę przy sobie. - Otarła pot z twarzy i podniosła rękę na znak, że kończy walkę. - Szkoła Świątynna mogłaby zorganizować dla nich jakieś lekcje, tak jak w Południomoście. Tylko nie mają gdzie mieszkać.
- Hmm - mruknął Amon. - Jeśli chcesz poruszyć ten problem, to zacznij od mistrza Askella. Zasiada w radzie akademii.
Semestr wiosenny był łatwiejszy od poprzedniego. Przede wszystkim Raisa nie musiała już się użerać z proficjuszem Tourantem. Opuścił akademię i nikt go nie żałował.
Musztrę piechoty zastąpiła jazda konna, a w tym Raisa była dobra. Z radością jeździła na Zmienniczce, która w poprzednim semestrze utyła i rozleniwiła się. Prawdziwą przyjemność sprawiały jej przejażdżki po wolnej przestrzeni, chociaż w krajobrazie brakowało jej gór.
Teraz Askell rzadko bywał na jej zajęciach. Musiała więc umówić się z nim na spotkanie, żeby porozmawiać o pomyśle zakwaterowania dla rodzin. - Proszę usiąść, nowicjuszko Morley - powitał ją Askell, gdy jego ordynans wprowadził ją do gabinetu. - Proszę się rozgościć. Może herbaty? - Wskazał czajniczek stojący na małym palniku.
- Nie, dziękuję. To nie potrwa długo.
Czuła się inaczej, pewniej niż wtedy, gdy była tu ostatnio. I wówczas, i teraz przybywała jako petentka. Teraz czuła, że nie musi się tłumaczyć ze swojej obecności. Otrzymała wysokie oceny u wszystkich wykładowców z wyjątkiem Touranta. Jego kursu nie zaliczyła.
Jakby czytając w jej myślach, Askell powiedział:
- Jeżeli chodzi o oceny z historii działań wojennych, to zostały już poprawione.
- Och! - wyrwało jej się. - Nie, ja nie po to… ale dziękuję, mistrzu.
- A w jakiej sprawie?
Przedstawiła mu swój pomysł i uzasadnienie.
Askell zmarszczył czoło.
- Nigdy nie było tu czegoś takiego, a mimo to udało nam się przetrwać ponad tysiąc lat.
- Liczba chętnych do studiowania w Wien House spadła - zauważyła Raisa.
- Kto ci to powiedział?
- Arden zawsze wysyłał więcej kadetów do Oden’s Ford niż pozostałe z Siedmiu Królestw - odparła. - Ale od dziesięciu lat toczy się tam wojna, więc młodzi ludzie, którzy byliby potencjalnym narybkiem, już walczą. Żeby zdobyć dobrych studentów, przyjmujecie starszych. I wielu z nich ma już rodziny.
Askell rozparł się na krześle.
- Nie sądzę, by to dotyczyło wielu naszych studentów - powiedział.
- Co piątego - oznajmiła Raisa. - A co trzeciego spośród proficjuszy i mistrzów.
- Skąd to wiesz? - zainteresował się Askell. - To brzmi jak coś więcej niż domysły.
- Przepytałam wszystkie sześć grup kadetów - odparła. - Oczywiście nie byłam w stanie porozmawiać z tymi, którzy w ogóle się tu nie zjawili, bo nie chcieli zostawiać swoich rodzin. Bursy Wien House są prawie puste. Można by to miejsce przeznaczyć dla kilku rodzin, a potem rozszerzyć ten projekt na pozostałe uczelnie.
- Ciężko pracujesz, Morley - zauważył Askell. - Najwyraźniej w tym semestrze masz za mało nauki. - Zanurzył pióro w atramencie i coś zanotował. - Nie mogę niczego obiecać - oświadczył. - Wojsko to najbardziej konserwatywna z organizacji, zwłaszcza gdy są w nim moi rodacy. Przedstawiłaś jednak solidne argumenty.
- Nie proszę o nic więcej - powiedziała Raisa, ale po chwili dodała: - Mam nadzieję, że uda się to szybko załatwić.
- Coś mnie intryguje. - Askell zmienił temat, unosząc do ust filiżankę z herbatą. - Zachowanie proficjusza Touranta przez cały semestr było skandaliczne, a mimo to się nie skarżyłaś. Dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
- Gdybym nie potrafiła znosić takich Tourantów, to jak miałabym dać sobie radę jako królowa Fells? Czasami mam wrażenie, że otaczają mnie sami Touranci.
- Myślałem, że wrócisz do Fells po pierwszym semestrze - zauważył Askell.
- Czekam na wieści z domu - odparła Raisa. - Prawdopodobnie wyjadę, jak tylko uzyskam zapewnienie, że to bezpieczne. - Jeśli w ogóle się doczekam, pomyślała.
- Czy możliwe jest, że wrócisz do nas w przyszłym roku? - zapytał Askell, stukając piórem w bibułę.
- Chyba nie. Dużo się tu uczę, ale już zbyt długo jestem poza domem.
- Rozumiem. - Askell zakasłał. - Chciałbym, żebyś wiedziała, że jeśli wrócisz tu w przyszłym roku, to zaproponuję ci dowództwo nad drużyną nowicjuszy. Twoje wyniki w tym roku były imponujące. - Uśmiechnął się. - I wcale nie dlatego, że moje oczekiwania były niskie.
- Dziękuję, mistrzu - odpowiedziała Raisa, ucieszona z komplementu, - jestem zaszczycona. Jeśli wrócę, przyjmę tę funkcję z prawdziwą radością.
- Rozumiem, że stanowisko komendanta jest niższe niż księżniczki - powiedział Askell - ale chcę, żebyś znała moje zdanie.
- Dziękuję. A ja chciałabym powiedzieć, że nigdy nie zapomnę czasu spędzonego w Oden’s Ford. Możliwość wyjścia z roli księżniczki i stania się studentką była dla mnie wspaniałym darem.
Askell wstał, sygnalizując, że czas kończyć.
- Jeżeli jeszcze tu będziesz, to mam nadzieję spotkać cię na Balu Kadetów.
- Ach. Tak. Dobrze. Jeszcze nie sięgałam myślami tak daleko naprzód. - Raisa od tygodni nie słyszała właściwie o niczym innym niż impreza na zakończenie roku w Wien House. Był to swego rodzaju cel do osiągnięcia, wymówka usprawiedliwiająca zaniedbywanie tego, co jeszcze pozostało do zrobienia.
- To już niedługo - powiedział Askell z uśmiechem. - Mam nadzieję, że jeśli wcześniej będziesz chciała nas opuścić, to przyjdziesz się pożegnać.
- Dziękuję, na pewno - zasalutowała przed Askellem, przykładając pięść do serca, i wyszła.
Przeklęty Bal Kadetów, myślała Raisa na schodach. Nie idę.
Amon nie ustawał w zalotach do Annamayi. W każdy weekend, kiedy nie miał służby, wkładał galowy mundur i odwiedzał ją w Szkole Świątynnej. Raisa wyobrażała sobie ich siedzących sztywno w ogrodzie. Dobrze chociaż, że nie musi na to patrzeć. Na balu na pewno nie uniknie tego widoku.
Talia i Pearlie szły na bal razem. Jeśli Hallie nie wróci, Raisa nie będzie miała z kim pójść. Księżniczka bez karnetu. W domu byłoby to nie do pomyślenia.
Zresztą, w domu nie miała przyjaciół - takich prawdziwych, którzy wierciliby jej dziurę w brzuchu.
- Powinnaś zaprosić Hana - powiedziała Talia, jakby to był jej stary przyjaciel. Ostatnio ona i Pearlie często bywały w Żółwiu i Rybie we wtorki i czwartki wieczorem. Czasami przychodzili też Mick i Garret. Po lekcji dobrych manier Han stawiał wszystkim kolejkę.
- Jest taki przystojny i czarujący, a to, jak na ciebie patrzy… aż mnie ciarki przechodzą - westchnęła Talia.
- Dziewczyny w Łachmantargu biły się na noże o Bransoleciarza Alistera. Nie jest w moim typie, ale gdyby był…
- Nie jest też w moim typie - oświadczyła Raisa i szybko dodała: - To znaczy… lubię go i w ogóle, ale… Wiem, że to nie ma perspektyw.
Talia uniosła brew w sposób mówiący „Czyżby?”.
- Wiem, że jesteś arystokratką, ale przecież nie musisz od razu wychodzić za niego za mąż.
À propos. Była prawie szósta. Czas na lekcję z tym wspaniałym Hanem Alisterem.
- Muszę iść - powiedziała Raisa.
- Pozdrów go ode mnie! - Talia mrugnęła znacząco.
Czekał na nią w Żółwiu i Rybie na górze. Zawsze przychodził wcześnie, od pierwszej lekcji, kiedy to się spóźnił, a ona zwróciła mu uwagę (naprawdę szybko się uczył). Zamawiał kolację (mówił, że w ramach zapłaty), stało się więc już zwyczajem, że przed lekcją lub po jej zakończeniu jadali wspólnie. Twierdził, że musi na prawdziwym jedzeniu ćwiczyć maniery przy stole.
- Gdybym używał odpowiedniego widelca, ale upychał nim mięso do ust albo żłopał piwo jak pospolity moczymorda, cała twoja praca poszłaby na marne - powiedział.
Han sam ciężko pracował. Czytał wszystko, co mu zadawała, i bez narzekania odgrywał zaproponowane przez nią scenki. Jego wymowa w ciągu dwóch miesięcy bardzo się poprawiła, choć nadal zdarzało mu się używać złodziejskich powiedzonek, bo to nie było objęte pięciopensową karą. Kiedy się pilnował, jego maniery były niemal bez zarzutu.
Bywały natychmiast chwile, kiedy sprawiał wrażenie niewyspanego: ziewał przy kolacji, a dwa razy nawet się zdrzemnął.
- Czy naprawdę chcesz teraz poświęcać czas na naukę manier? - zapytała Raisa pewnego dnia, kiedy widziała, że on ledwo trzyma się na nogach. - Mówiłam ci już, że możesz się ich uczyć sam.
- Przepraszam - odrzekł. - To nie przez towarzystwo. Jeśli w ogóle przy kimkolwiek chcę zachować przytomność, to przy tobie. Po prostu wczoraj siedziałem do późna.
Wyglądało na to, że co wieczór siedział do późna. Czy się z kimś spotyka? zastanawiała się. Nawet jeśli tak, to nie moja sprawa.
Jasne było, że zwykle owijał sobie dziewczyny wokół palca. Na wiele sposobów dawał jej znać, że jest nią zainteresowany. Często czuła na sobie jego spojrzenie, a obróciwszy się, widziała, że wpatruje się w nią jak w niezwykły obraz. To jego zauroczenie było tak silne, że aż uwodzicielskie.
Czasami przenosił swoje krzesło, by mogli korzystać z jednej książki. Siedział o parę centymetrów od niej, zawsze zachowując stałą niewielką odległość, jakby dokładnie przewidywał jej ruchy.
Kiedy pochylał się nad dziełem Faulka, ona wpatrywała się w łuk jego szczęki, jasny zarost, nieregularną bliznę przy prawym oku, muskularne ramiona z widocznymi żyłami.
Zauważała wszystko - to, jak ziewał i się przeciągał, jak wyginał plecy niczym kot i z opóźnieniem zasłaniał usta dłonią. Różne barwy w jego włosach: jasnego masła i śmietany, czerwonawego złota, platyny. Zauważyła, że często powtarzał pytanie, jakby chciał zyskać czas na ułożenie odpowiedzi. Że zawsze siadał twarzą do drzwi (może nawyk z Łachmantargu) i gdy coś go wystraszyło, sięgał po nóż. Że stale wsuwał dłoń za koszulę i odprowadzał moc do amuletu.
Nie był wyniosły ani arogancki, ale wyczuwało się w nim pewność siebie, która mówiła, że wie, czego chce, i ma zamiar to zdobyć, więc lepiej nie wchodzić mu w paradę. Prawdopodobnie to mu pomagało, gdy był hersztem gangu.
Jak może interesować się Hanem Alisterem, mając wciąż złamane serce po stracie Amona Byrne’a? Czyżby zniszczenie jednego marzenia pozostawiło pustkę, która domaga się zapełnienia?
Może złamane serce jest bardziej podatne na uczucia? Czy jest zmienna, czy zmierza do samozniszczenia?
Nie, nie będę przez to znowu przechodzić.
Wyczekiwała jednak tych spotkań z większą niecierpliwością, niż była skłonna przyznać.
Lekcje często przeciągały się poza ustalone godziny. Na początku Raisa próbowała sztywno przestrzegać czasu, lecz wkrótce się poddała. Han Alister zawsze potrafił tak ją omotać, że zostawała dłużej.
Tego wieczoru, kiedy przybyła, na stole leżały kanapki i cydr. Obok stała pięknie emaliowana pozytywka.
- Jakie to piękne! - zawołała, otworzywszy pokrywę, i obejrzała skomplikowany mechanizm fachowym okiem kupca. Klanowa robota, prawdopodobnie antyk. Spojrzała na niego zaintrygowana. - Co to?
- Dla ciebie. Prezent. - Zawstydzony, nie wiedział, co począć z rękami.
- Nie mogę tego przyjąć - powiedziała, czując, że się czerwieni. Próbowała mu to oddać, ale on trzymał ręce za plecami, postawiła więc pozytywkę na stole.
- Przyniosłem to z egoistycznych pobudek - oznajmił. - Chcę, żebyś nauczyła mnie tańczyć.
Raisa patrzyła na niego oniemiała.
- Co? Dlaczego?
- Zawsze istnieje możliwość, że zostanę zaproszony na przyjęcie - odpowiedział. - Chcę się przygotować, tak na wszelki wypadek. - Niebieskie oczy spoglądały na nią niewinnie.
- Jest jeszcze tyle tematów, których nie poruszyliśmy - oponowała Raisa. - Służba dworska, odpowiedni strój na spotkania, protokoły myśliwskie, korespondencja…
- Podobno wiele spraw załatwia się na przyjęciach i balach - powiedział Han. - Znam kilka tańców klanowych, ale muszę się nauczyć tańczyć tak jak w mieście.
- Jakich tańców chcesz się nauczyć? - zapytała, patrząc na niego z przerażeniem.
- Takich, w których trzyma się partnerkę - odrzekł i nakręcił pozytywkę. - Jak to się nazywa?
To się nazywa kłopoty, pomyślała Raisa, gdy rozległy się dźwięki muzyki.
Była to melodia z Północy, zatytułowana Górski kwiat. Raisę ogarnęła tęsknota za domem.
- Och! - westchnęła. - Uwielbiam tę melodię. Skąd to masz? - Po stronic Mystwerku jest sklep muzyczny, blisko Szkoły Świątynnej - wyjaśnił. Stanął przed nią, wyciągnął ręce, wyprostował się.
Raisa cofnęła dłonie.
- Najpierw pokażę ci kroki. To się nazywa „krok wyżynny”. - Zademonstrowała. - Teraz ty. - Obserwowała jego próby. - No… prawie, ale… raz-raz-w tył-w przód - obrót… - Spróbował jeszcze raz. - I w przód.
Po kilku kolejnych próbach Raisa wyciągnęła ręce.
- Teraz spróbujmy razem. Idź za mną. - Położyła jego prawą dłoń na swoim lewym biodrze, a jego lewą dłoń chwyciła w swoją prawą. Magia w jego rękach była kontrolowana, subtelna, lecz silnie działająca. Uderzyła jej do głowy jak wino z Bruinswallow.
- Teraz… raz, raz, w tył, dobrze, dobrze, w przód… - Nakręcali pozytywkę, gdy się zatrzymywała, i posilali się cydrem i kanapkami w krótkich przerwach.
Dobrze, że lubię tę melodię, pomyślała Raisa.
Kiedy Han opanował „krok wyżynny”, zajęli się „kwadratowym rondem”, a później piosenkami Gdyby moja ukochana naprawdę mnie kochała i Róża wśród cierni. Ta ostatnia była skomplikowana i choć Han miał wrodzony talent do tańca, ciągle plątały mu się stopy.
- Czekaj! Czekaj! - zawołała Raisa, gdy wydawało się, że za chwilę się przewrócą. - Zatrzymaj się!
W końcu chwycili się siebie wzajemnie, żeby nie upaść - zgrzani, roześmiani, zasapani.
- Chyba muszę jeszcze poćwiczyć - stwierdził Han, kręcąc głową.
- Z tym tańcem nikt sobie nie radzi - pocieszyła go Raisa. - Ale nie jest źle. Myślę, że jesteś gotów.
- Dobrze - powiedział z uśmiechem. - To teraz zaproś mnie na Bal Kadetów.
- Bal Kadetów! Kto ci powiedział o… - jęknęła Raisa i wtedy zrozumiała - Talia! Wiem, że to ona. - Pokręciła głową. - Ale ja nie idę.
- Proszę, Rebeko. - Nie poddawał się. - Bal to nie tylko tańce. To mi pomoże wszystko przećwiczyć… zachowanie przy stole, rozmowy z arystokratami, inne rzeczy… I nie tylko to. Chcę iść tam właśnie z tobą. - Położył dłonie na jej ramionach. - Chyba że już kogoś zaprosiłaś.
Ani się waż, pomyślała. Nie waż się mówić, że przy tobie zapomnę o Amonie Byrnie.
Nie powiedział tego. Wsunął natomiast dłoń pod jej brodę i uniósł jej głowę, tak że patrzyła mu prosto w twarz.
- Mam szczęście - mruknął i pocałował ją. Powoli, zdecydowanie, jak ktoś doświadczony w tych sprawach.
Raisa uwielbiała całować Amona Byrne’a, ale ich pocałunki zawsze były kradzione w pośpiechu.
Z Micahem każdy pocałunek był potyczką w nieustannej wojnie. Podniecający, ale brutalny.
Reid Demonai miał duży talent i z pewnością był doświadczony…
Ale nikt jeszcze nie całował jej tak jak Han.
Jak szalona, Raisa odpowiedziała pocałunkiem. Całowała go tak, że już nie mogło być wątpliwości, co do niego czuje. Całowała go, bo wiedziała, że marne są szanse, by zaznała w życiu wielu takich pocałunków.
Co nie brzmi optymistycznie, gdy się ma szesnaście lat.
On lekko się cofnął, aż poczuł za sobą krzesło. Usiadł i posadził ją sobie na kolanach. Kolejne pocałunki - żarliwe, łapczywe, jak gdyby nagromadziły się podczas tych tygodni, kiedy się spotykali. Raisa poddała się im całkowicie. Przeczesywała palcami jego jasne włosy, pożądliwie przyciągała ku sobie jego głowę.
W tych pocałunkach była magia, ale subtelna, niczym posmak czegoś, co samo z siebie jest intensywne i upajające.
Wreszcie objęła go mocno i przytulona, cała drżąca, z policzkiem na jego piersi, dyszała ciężko, nie chcąc się oderwać. I wiedząc, że musi.
- Nie możemy - szepnęła. - To tylko pogorszy sytuację.
Han głaskał ją po włosach, próbując się wygodniej usadowić.
- Czemu? Czego się boisz? Złodziei czy czarowników?
- I jednych, i drugich.
- Chodzi ci o to, że nie jestem błękitnokrwisty? - zapytał rzeczowo, jakby naprawdę chciał to wiedzieć.
- To najmniejszy problem - powiedziała Raisa, drżąc. - Nie chcę znowu mieć złamanego serca, nie zniosę tego po raz kolejny. - Spojrzała mu w oczy. - Myślałam, że mogę się bawić w miłość. Myślałam, że mam prawo, tak jak… jak każdy zalotnik… albo… herszt gangu.
Kręcił głową przecząco.
- Rebeko, słuchaj, ja…
- Ale przekonałam się, że to nie dla mnie - przerwała mu. - Nie umiem w to grać, jeśli nie włączę serca. To… widocznie taka już jestem. Inni może mają inaczej.
- Rozumiem - powiedział. - Objął ją mocniej i muskał palcami jej skórę na dekolcie, wywołując dreszcze. - Co teraz mówi ci serce?
Chciała być z nim szczera, nawet gdyby miała za to zapłacić.
- Jestem w kłopotach - wyszeptała.
Długo nie odpowiadał.
- Nie mogę ci obiecać, że cię nie skrzywdzę - rzekł w końcu - bo na wiele spraw nie mam wpływu. Mogę tylko powiedzieć, że skrzywdzenie cię jest ostatnią rzeczą, którą chciałbym zrobić.
- Nic na to nie poradzisz. - Raisa przecierała oczy. - I nie chodzi tylko o wyrządzenie mi krzywdy. Ja też mogę cię skrzywdzić, nawet niechcący. Nie jestem dziewczyną, za jaką mnie uważasz. Kiedyś wspomnisz te rozmowę i pożałujesz, że mnie nie posłuchałeś. - Splotła palce z jego dłońmi. Jak możesz tego chcieć, skoro od początku wiesz, że to się źle skończy? Powiedz mu prawdę, mówił głos w jej głowie. Nie potrafiła jednak. Nie miała odwagi.
Han uważnie przyjrzał się jej twarzy, jak gdyby próbował wydobyć z tych słów ukryte znaczenie. Następnie ucałował jej powieki i koniuszek nosa, potem ponownie usta. Z każdym takim pocałunkiem jej opór słabł.
- Żyję tu i teraz - powiedział - bo przyszłość zawsze jest niepewna. Ale chcę zaryzykować bycie z tobą. A ty?
- Teraz będę się czuła jak tchórz, jeśli powiem nie. - Raisa przytulia się do niego. Podniosła głowę i palcem wskazującym przesunęła po bliźnie nad okiem. - Skąd to masz.
- Ryzykowałem - odparł, nie odrywając niebieskich oczu od jej twarzy.
- Było warto?
Zastanowił się przez chwilę.
- Tak.
- Dobrze - uległa w końcu. - Zaryzykujmy. Ale nie będziemy się śpieszyć.
Znowu mocniej ją przytulił. Słyszała bicie jego serca.
- Ale ja chcę się śpieszyć - szepnął jej do ucha. - Już ci mówiłem, że żyję tu i teraz. Zawsze, kiedy próbuję odłożyć coś na przyszłość, tracę to.
- Wiem - przyznała Raisa. - Ale mimo wszystko nie będziemy się śpieszyć.
Han otworzył oczy. Leżał na podłodze w swojej kryjówce w bibliotece i spoglądał w sufit.
Po sztywności stawów natychmiast poznał, że leży tu już wiele godzin. Przesunął dłonią po twarzy i wyczuł kłujący zarost. Jak długo tu jest? Jak zwykle miał wrażenie luk w pamięci. Nie potrafił określić czasu, który przepływał gdzieś poza nim.
Masując skronie, usiłował sobie przypomnieć ostatnią sesję z Krukiem. Kruk pokazał mu, jak sprowadzić innych czarowników do Edijonu. Zademonstrował mu technikę i nauczył zaklęcia.
Han usiadł. Odczekał, aż przestanie mu się kręcić w głowie, i wstał. Coś zaszeleściło pod peleryną. Wsunął dłoń i znalazł kilka złożonych kartek. Rozprostował je ostrożnie. Żółte, delikatne, wyglądały jak stronice wydarte z którejś ze starych ksiąg na otaczających go półkach.
Jedna z nich przedstawiała mapę. Tusz był wyblakły i poplamiony wodą. Nad rysunkiem widniał wygięty łukowato napis „Szara Pani”. Opadł na kolana. Szara Pani to góra na zboczu Doliny, gdzie mieści się siedziba Rady Czarowników oraz rezydencja najważniejszych czarowników Doliny. Przyjrzał się temu rysunkowi. Góra wyglądała jak plaster miodu podziurawiony tunelami - wyraźnie zaznaczono kilka wejść.
Na odwrocie zobaczył zdanie napisane jego pismem: „Trzymać w ukryciu. H. Alister”.
Zupełnie sobie tego nie przypominał. Skąd się to wzięło? Co to znaczy?
Czyżby Edijon przesączał się do realnego świata?
Przeglądał pozostałe kartki. Były to zaklęcia spisane tak archaicznym językiem, że mało co rozumiał. Na dole widniał szereg ozdobnych inicjałów: JKMAW. Obok herb: wąż, berło i korona, które już gdzieś widział.
JKMAW?
Podszedł do okna i wyjrzał. Latarnicy zapalali właśnie lampy, które zwisały z budynków akademii. To znaczyło, że spóźnił się na kolację. Czuł się słaby, głodny i całkowicie wyzuty z energii.
To wszystko jednak nie miało sensu. Spotkał się z Krukiem po kolacji. Te lampy już wtedy dawno były zapalone. Czyżby amulet był tak naładowany złą mocą, że sprowadza na niego słabość?
Klnąc pod nosem, zebrał swoje książki i papiery, wcisnął je do torby i ułożył stare kartki na wierzchu. Zrezygnował z dłuższej drogi po dachach i ruszył schodami do głównego holu biblioteki. Proficjusz przy wejściu podniósł głowę i zamrugał zdezorientowany.
- Alister, biblioteka jest zamknięta. Myślałem, że wszyscy już wyszli.
- Przepraszam, zasnąłem - powiedział Han i zatrzymał się przy biurku. - Jaki mamy dzień?
Proficjusz uśmiechnął się szeroko.
- Coś za dużo pracujesz. Niedziela.
Niedziela. Spotkał się z Krukiem w sobotę wieczorem. To znaczy, że stracił cały dzień. I zdobył mapę Szarej Pani. Oraz kilka zaklęć.
Nagle go olśniło. Zrozumiał, co się dzieje. Jakiż z niego głupiec!
Pędem minął proficjusza i barkiem pchnął duże podwójne drzwi.
Przebiegł przez dziedziniec Mystwerku, wbiegł na schody bursy Hampton i przeskakiwał po dwa stopnie, pragnąc jak najszybciej ujrzeć Tancerza. Całe dormitorium wyglądało jednak na wymarłe. Czy wszyscy są jeszcze na kolacji?
Zatrzymał się przed drzwiami swojego pokoju. Pochylił się i podniósł zapałkę, która wypadła z zamka. Ktoś otwierał te drzwi pod jego nieobecność.
Wsunął rękę pod pelerynę i wyjął nóż, który zawsze miał przy sobie. Pusty amulet nie na wiele mógł mu się zdać. Powoli otworzył drzwi i omiótł pokój wzrokiem. Nic się nie zmieniło. Nikogo nie widać.
Wślizgnął się do środka, zamknął za sobą drzwi i zasunął zasuwkę. Teraz rozejrzał się dokładniej. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się nienaruszone. Po chwali zauważył, że niektóre przedmioty zmieniły położenie. Papiery na biurku były nieznacznie przesunięte. Otworzył szufladę w szafie. Ziarna soczewicy, które umieścił na prowadnicach, wpadły do środka. Proszek, którym przyprószył zamek skrzyni, był rozmazany.
W ostatnich tygodniach Han przestał budować magiczne zapory, by oszczędzać moc na swoje sesje z Krukiem. Te drobne pułapki zrobił dwa dni temu, gdy po powrocie do pokoju zastał otwarte okno, a był przekonany, że je zamknął. Zastanawiał się, czy Micah był skłonny zaryzykować po tym, co przytrafiło się jego kuzynom? Raczej nie. Chyba że odkrył jakieś kontrzaklęcie albo talizman.
Może Tancerz czegoś szukał.
Ktoś zastukał do drzwi, niemal przyprawiając Hana o zawał.
- Samotny Łowco! - krzyknął Tancerz.
Han otworzył i zobaczył przyjaciela stojącego w drzwiach, ubranego w galowe szaty Mystwerku.
- Gdzie się podziewałeś? - zapytał. - Dzisiaj była kolacja z panią dziekan. Abelard nie była zachwycona, że się nie zjawiłeś. Kazała ci przypomnieć, żebyś przyszedł do niej w środę o siódmej czy jakoś tak. Powiedziała, że będziesz wiedział, o co chodzi.
Chodziło o „praktykę” w Edijonie.
Han zaklął i opadł na łóżko. Przybity, ukrył twarz w dłoniach.
Tancerz położył mu rękę na ramieniu.
- Nic ci nie jest? Jesteś chory?
Han potrząsnął głową.
- Chodzi o to, że nie wiem, gdzie straciłem cały dzień. - Wyjaśnił przyjacielowi, co się stało.
Tancerz kiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem”.
- Byłbyś prawdziwym głupcem, gdybyś tam wrócił. Choćby nawet Kruk uczył cię, jak zamieniać gnój w złoto, naprawdę nie warto tracić zmysłów. Naprawdę, nie ufam mu. Myślę, że coś knuje.
- Muszę wrócić do Edijonu w środę, pamiętasz? Abelard się upiera, żebym uczył jej wybrańców, a jak nie, to mnie wyleje.
Tancerz przesunął ręką po włosach.
- Dobrze, że jestem tylko niegodnym uwagi miedzianolicym.
- Kruk sądzi, że nie dadzą rady tego zrobić z tymi amuletami, które mają. Pokazał mi, jak ich sprowadzić. - Przez chwilę siedział w milczeniu. - Chcesz poznać moją teorię?
Tancerz usiadł na krześle przy biurku, z dłońmi na podłokietnikach.
- Słucham.
- Parę razy Kruk jakby wślizgnął się w moją świadomość, żeby mi zademonstrować zalety tej techniki. Nie wiem, jak lepiej to opisać.
- Wślizgnął się w twoją świadomość? - Tancerz spojrzał nieufnie. - To znaczy opętał cię?
Słowo to wymówione na głos brzmiało przerażająco.
Han przytaknął, nie podnosząc głowy.
- Myślę, że robi to zaraz po tym, jak zamykam portal i wracam do rzeczywistości. Podejrzewam, że on wraca ze mną. I wtedy przejmuje kontrolę. - Popatrzył na Tancerza. - Raz znalazłem się na siódmym piętrze Biblioteki Bayarów i nie miałem pojęcia, skąd się tam wziąłem. Dzisiaj miałem za koszulą papiery, których w życiu nie widziałem.
- Jakie papiery?
- Stare mapy i zapiski. Chyba z biblioteki. - Wyjął dziwne kartki z torby i rozłożył je na łóżku.
Tancerz przyjrzał się papierom i pokręcił głową.
- Nie wracaj tam. To jedyne rozwiązanie.
- Wrócę - stwierdził Han. - Nie pozwolę, żeby Kruk powstrzymywał mnie przed Edijonem. To nie jest jego teren. Ale muszę znaleźć sposób, żeby trzymać go z dala od mojej głowy.
- Potrzebujesz talizmanu - powiedział Tancerz, rozprostowując nogi. Pod szatami czarownika miał klanowe wąskie spodnie. - Takiego, który chroni przed magią umysłu.
Han przypomniał sobie słowa Mordry, że klany opracowały talizmany chroniące przed opętaniem, przez co ten sposób działania stał się mniej użyteczny.
- Nie wiesz, skąd go wziąć? - zapytał Han z nadzieją w głosie.
- W domu może bym wiedział. Ale tutaj będę musiał coś poczytać i zrobić go samemu. Porozmawiam z Ognioplastem.
Nadzieje Hana nieco zbladły.
- Naprawdę myślisz, że dasz radę?
- Nigdy czegoś takiego nie robiłem. - Tancerz wzruszył ramionami. - W dodatku nie ma dobrego sposobu, żeby taki amulet wcześniej sprawdzić. Dlatego uważam, że powinieneś się wycofać.
- Mówiłem ci już, że nie mam dużego wyboru.
- Wracasz tam pojutrze?
Han przytaknął ruchem głowy.
- No to biorę się do pracy. - Tancerz wstał.
- Jeszcze jedno. - Han podniósł dłoń. - Byłeś dzisiaj w moim pokoju?
- Nie. Wszedłem tu dopiero przed chwilą. A dlaczego pytasz?
- Ktoś tu wchodził. Myślałem, że może chciałeś coś zabrać.
Tancerz pokręcił głową.
- Może sam tu byłeś, nawet o tym nie wiedząc.
- A nie widziałeś, żeby ktoś się tu kręcił? Bayarowie?
- Byli na kolacji u Abelard. Ale nie śledziłem ich cały dzień. Byłem z Cat aż do chwili, kiedy trzeba się było przygotować.
- Byłeś z Cat? - zapytał Han, zaskoczony. Odkąd to chętnie spędzali z sobą czas?
Tancerz przytaknął.
- Mówi, że chyba rzuci szkołę. - Posłał Hanowi spojrzenie, które choć nie było jawnie oskarżycielskie, dawało znać, że Han nie jest bez winy.
Han nie zrozumiał.
- Czemu?
- Może sam byś ją spytał?
- Chodźmy do niej - zaproponował Han.
- Ty idź. Ja muszę się zająć twoim talizmanem - odparł Tancerz.
Kiedy jednak Han doszedł do Szkoły Świątynnej, Cat tam nie było.
Po uciążliwym trzymiesięcznym pobycie w Oden’s Ford zima odeszła na północ, pozostawiając po sobie rozkwitające pąki niczym pożegnalne fajerwerki.
Zrobiło się już na tyle ciepło, że po trzech godzinach jazdy konnej Raisa była spocona i zarumieniona, a Zmienniczka ciężko sapała. Raisa pogłaskała ją, przemówiła do niej czule i zaśpiewała fragmenty Górskiego kwiatu.
Raczej nie jesteś typem włóczęgi. Czyżby to był wpływ miłości? zapytała samą siebie.
Spotka się z Hanem dziś wieczorem. Na tę myśl serce zabiło jej mocniej.
Gdy wprowadziła Zmienniczkę do stajni, zauważyła, że w sąsiednim boksie stoi włochaty górski kuc z białą plamą na głowie.
Wałach Hallie.
Najchętniej natychmiast pobiegłaby do dormitorium, zmusiła się jednak do ostatnich koniecznych czynności - drżącymi rękoma nasypała Zmienniczce ziarna i uzupełniła zapas wody. Hallie mogła przywieźć różne wiadomości. Dobre lub złe. Albo żadnych.
Biegiem rzuciła się przez dziedziniec stajenny, między budynkami, aż dotarła na duży plac przed bursą. Wbiegła po schodach do Grindell. W sali wspólnej przy otwartym oknie siedział Mick i odrabiał matematykę. Podniósł wzrok, kiedy ją usłyszał.
- Jest na górze, w waszym pokoju. Rozpakowuje się! - krzyknął za nią. - Przywiozła z domu ciasteczka miodowe - dodał.
Raisa biegła po schodach, które nagle wydały jej się bardzo wysokie, aż wreszcie dotarła na drugie piętro. Hallie klęczała przy swojej skrzyni i wkładała do niej ubrania. Zobaczywszy Raisę, wstała i rozłożyła ramiona.
Tulenie Hallie było jak obejmowanie potężnego dębu.
- Tak się cieszę, że wróciłaś! - zawołała Raisa. - Bardzo tęskniłam i już zaczynałam się martwić. Jak tam Asha?
- Ja też tęskniłam - powiedziała Hallie i oblała się rumieńcem. - Asha w porządku, jest wielka, większa od innych dwulatków. - Wypuściła Raisę z objęć i pogrzebała w torbie leżącej na łóżku. - Patrz. Lydia, siostra kaprala Byrne’a, narysowała mi nowy portret. - Wyciągnęła oprawiony w ramkę szkic ołówkiem, przedstawiający małą dziewczynkę o poważnym wyglądzie, z mocno zarysowanym podbródkiem i wstążką we włosach.
- Piękna - powiedziała Raisa i oddała rysunek dumnej mamie. - Podobna do ciebie.
- Gdyby była podobna do mnie, nie byłaby piękna. - Hallie uśmiechnęła się. - Ale jest bardzo mądra. Zaczęła mówić „mama”, kiedy z nią byłam. - Hallie zamyśliła się na chwilę. - Rozmawiałam już z komendantem Byrne’em o tym moim spóźnieniu. Straciłam prawie cały semestr. Nie powinnam do tego dopuścić, ale tak ciężko było wyjeżdżać… Za mało czasu przewidziałam na podróż i potem trafiłam na złą pogodę.
Mistrz Askell powinien poważnie pomyśleć o zakwaterowaniu dla dzieci.
- Przywiozłam ci ciasteczka miodowe. - Hallie wskazała na lniany woreczek na łóżku Raisy i wbiła wzrok w sufit. - Zaraz, zaraz… było coś jeszcze…
- Hallie! Nie dręcz mnie, proszę!
- Mam dla ciebie list. Od mamy.
Pogrzebała w bagażu i wydobyła wojskową raportówkę. Podała ją Raisie.
- Lord Averill kazał mi oddać ci to do rąk własnych.
Raisa stała nieruchomo, przyciskając skórzaną torbę do piersi.
- Zejdę na dół pogadać z Mickiem - powiedziała Hallie. Przeczytaj sobie w spokoju i przyjdź do nas, jak skończysz.
Raisa usiadła na łóżku, wciąż z torbą w rękach. Drżącymi palcami odpięła sprzączki i uniosła klapę.
Wewnątrz znajdowała się duża koperta z napisem Lekka Stopa, lord Demonai. Zapieczętowana. Raisa otworzyła ją.
Znalazła kolejną kopertę, tym razem zaadresowaną do lady Rebeki Morley. W niej jeszcze jedną, z pieczęcią Szarych Wilków.
Sięgnęła do pasa po sztylet, rozcięła kopertę i wyjęła jej zawartość. Stronice były zapisane równym pismem jej matki.
Córko!
Niełatwo jest osobom królewskiej krwi przepraszać. Gwiazdy zmieniają położenie i świat się zmienia, tak że z perspektywy czasu wydaje się, że popełnionych błędów można było uniknąć.
Nie chciałam Cię przepędzić. Miałam zamiar ocalić Ci życie i jak na razie chyba mi się to udało. W Radzie Czarowników są tacy, którzy nie chcą Cię widzieć na tronie Szarych Wilków. Nawet w tak młodym wieku jesteś uważana za niezależną, silną i zbyt blisko związaną z klanami.
Rządzenie Fells zawsze było balansowaniem na linie, każdy ruch wywołuje niepożądane konsekwencje. Moje małżeństwo z Auerillem uspokoiło klany, lecz zachęciło Radę Czarowników do zawarcia sojuszu z armią. Generał Klemath spiskuje z Radą. Wprowadził do armii wielu najemników, którzy są lojalni jedynie wobec niego.
Twój Ojciec wysłał Cię do kolonii Demonai, byś nauczyła się walczyć. On i pozostali Demonai widzą w Tobie jedną z nich z powodu płynącej w Twoich żyłach krwi Demonai. Szczególnie Elena Cennestre wierzy w siłę Twoich więzi z Demonai. Część wojowników chętnie odsunęłaby mnie od tronu i koronowała Ciebie.
Kiedy dowiedziała się o tym Rada Czarowników, zawiązała spisek mający na celu zamach na Twoje życie. Miało się to stać po Twoim powrocie z kolonii Demonai.
Bałam się, że im się to uda. Aby temu zapobiec, zaproponowałam połączenie węzłem małżeńskim Ciebie i Micaha Bayara, wiedząc, iż lord Bayar dostrzeże w tym okazję do rozszerzenia swoich wpływów, a kiedyś osadzenia swego syna na tronie. W rezultacie spiskowcy zaniechali swych planów.
W ten sposób kupiłam czas, przynajmniej do Twojego święta imienia. Kapitan Byrne robi, co może, by wzmocnić gwardię i zniwelować szkody, które spowodował Klemath, ale to powolny proces i trudno go przeprowadzić niezauważenie. Miałam nadzieje, że uda mi się opóźnić Twoje zaślubiny do chwili, gdy on zrobi w armii porządek, jednakże w miarę zbliżania się Twojego święta lord Bayar naciskał coraz mocniej, bym wywiązała się z mojej części umowy.
Postanowiłam więc dopuścić do tego małżeństwa. Niesłusznie sądziłam, że zaakceptujesz Micaha, ponieważ spotykałaś się z nim potajemnie. Myliłam się. Bardzo się od siebie różnimy. Trudno mi przewidzieć, co zrobisz.
Twoja nieobecność zaktywizowała opozycję. Demonai nie mają kandydata, który by skupił wokół siebie poważne siły. Lord Bayar nie chce wykonać ruchu, nie wiedząc, gdzie jesteś. Póki żyjesz, żyję i ja, ponieważ Marianna jest lepsza od Raisy.
Nie pisz do mnie więcej - zbyt wielkie jest ryzyko, że nasza korespondencja zostanie przechwycona. Skontaktuję się z Tobą, kiedy będziesz mogła bezpiecznie wrócić. Tymczasem nie ufaj nikomu. Pamiętaj, że otaczają nas wrogowie.
Kochająca mama.
List wysunął się Raisie spomiędzy palców. Oparła się plecami o ścianę, w oczach poczuła piekące łzy.
Czemu mi nie powiedziałaś? Nie mogłaś mi choć trochę zaufać? Mogłyśmy działać wspólnie zamiast sobie przeszkadzać.
No właśnie. Może był to wpływ lorda Bayara, ale Marianna nie miała zaufania do swojej córki. Może nawet podejrzewała Raisę o spiskowanie z Demonai, żeby osadzili ją na tronie. Co by się stało, gdyby wiedziała, że Amon Byrne już jest z nią związany?
Może to był prawdziwy cel małżeństwa z Micahem? Taki ruch położyłby kres wszelkim spiskom Demonai. Dla klanów królowa Marianna była lepsza niż Raisa poślubiona Micahowi.
Co do Demonai - czy naprawdę mieli zamiar odsunąć jej matkę od tronu i osadzić na nim Raisę? Czy sądzili, że ona się na to zgodzi? Czy jej ojciec i babcia brali w tym udział?
Z pamięci wypłynęły obrazy: Reid Nocny Wędrowiec zachęca ją, by udała się do kolonii Demonai zamiast opuszczać kraj. W Demonai nic ci nie grozi, powiedział. Nikt nie odbierze ci prawa do tronu.
Czyżby jej życie było tylko pasmem kłamstw? Czy tego miała oczekiwać - że zawsze będzie manipulować innymi, by służyli jej celom?
Nie liczy się rzeczywistość, tylko to, jak jest ona odbierana, pomyślała. Jeżeli ludzie uważają cię za słabą, jesteś słaba, nawet gdy to tylko strategia przetrwania.
Ciekawe, że matka nie wspomniała o Mellony ani o naciskach wywieranych przez Radę Czarowników, by ją ogłosić następczynią tronu. Czy nie chciała martwić Raisy? A może wolała nie zachęcać jej do powrotu, by nie narażać na niebezpieczeństwo?
A może Marianna pragnęła zatrzymać Raisę na Południu do chwili, gdy zmiana sukcesorki stanie się faktem?
Nie ufaj nikomu. Matka nigdy chyba nie wypowiedziała bardziej sensownych słów.
Raisa bardziej wierzyła w swoją przyjaźń z Talią i Hallie niż z kimkolwiek na królewskim dworze, pomijając Amona.
Czy ona sama zrobiła cokolwiek, by sprowokować te snute wokół niej intrygi? Dlaczego rada była tak przekonana, że księżniczka Raisa będzie sprawiać kłopoty?
I co teraz? Semestr prawie się skończył. Czy ma czekać potulnie, aż matka wezwie ją do domu? Czy gdy wróci, rozsypie domek z kart, który jest jej królestwem?
Czy można być bardziej samotnym?
Położyła się na plecach. Łzy spływały powoli po jej twarzy i niknęły we włosach.
Han szybkim krokiem szedł w kierunku Mostowej. Był wtorek - dzień przed spotkaniem z zastępem Abelard. Już dwie noce z rzędu kładł się nad ranem, bo wraz z Tancerzem wypróbowywali talizman, który przyjaciel zrobił dla niego z jarzębiny nadrzewnej. To było duże wyzwanie: wykonać talizman, który będzie blokował obcą moc, nie zakłócając własnej mocy Hana.
Przez to wszystko teraz spóźni się na spotkanie z Rebeką.
Mijał po drodze stragany kwiaciarek. Tej jednej rzeczy mieli w Oden’s Ford więcej niż w Fells: kwiatów. Przez całą zimę były tu bratki, krwistoczerwone kwiaty zwane krwią Hanalei, białe gwiazdy przesilenia, kwitnące kaktusy wszelkich gatunków z We’enhaven, magnolie z kwiatami ogromnymi jak talerze, orchidee we wszystkich barwach i odmianach. Teraz pojawiły się też tulipany, żonkile i irysy.
Rebeka kochała kwiaty. Mówiła, że brakuje jej ogrodu, który pozostał w domu.
Han spontanicznie zatrzymał się na chwilę, by kupić jeden bukiecik.
*
Kiedy wszedł do Żółwia i Ryby, sala w połowie wypełniona była kadetami, ale Talii i Pearlie nie było. Kiwnął głową w stronę barmana, przeszedł obok kontuaru i wszedł na pierwsze piętro. W chwili, gdy położył dłoń na klamce, drzwi się otworzyły i stanęła w nich Raisa z torbą przewieszoną przez ramię, zagniewana - najwyraźniej wychodząca.
- Aha! - powiedziała, lustrując go wzrokiem. - Han Alister! - Odczekała chwilę, patrząc na niego ze złością. - Spóźniony Han Alister!
W jej głosie było coś dzikiego, nieposkromionego, jakieś emocjonalne drżenie, którego wcześniej Han u niej nie słyszał. Arystokratka czy nie, ta panienka potrafiła wzburzyć w nim krew bardziej niż jakakolwiek inna.
Nie wiedział, co powiedzieć.
- Rebeko, słuchaj. Wiem, że się spóźniłem. Przepraszam. Pracowałem nad projektem… i straciłem poczucie czasu.
- Ostrzegam cię - warknęła. - Myślisz, że reguły się zmieniły, bo się pocałowaliśmy?
- Jutro mam spotkanie z dziekan - tłumaczył. Przygotowywałem się. - Zamilkł, a kiedy nic nie mówiła, dodał: - Proszę, wybacz mi. To się już nie powtórzy.
- Tak samo mówiłeś ostatnim razem. - Wciąż patrzyła na niego ze złością. - To ty chciałeś tych lekcji. Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty? Możesz marnować własny czas, ale jeśli chodzi o mój…
- Jest cenny. Rozumiem.
Zwykle potrafił ją ugłaskać i wprawić w lepszy nastrój, ale dzisiaj nie poddawała się jego urokowi, była spięta, naburmuszona, przybita.
Przypomniawszy sobie o bukiecie, wyjął go spod peleryny i wyciągnął w jej stronę. Irysy i krew Hanalei związane wstążką.
- Proszę. Mówiłaś, że lubisz kwiaty.
Wpatrywała się w ten niespodziewany podarek, wyraźnie zaskoczona, a potem spojrzała na niego, jakby znalazł się na miejscu kogoś innego.
- Kolejny prezent?
Cóż, trzeba przyznać, że nie był typem, który rozdaje upominki oraz kwiaty na prawo i lewo. Nigdy nie było mu to potrzebne do szczęścia. Tak jak pieniądze.
- Nadrabiam stracony czas - odparł. - A szczerze mówiąc, ten ostatni prezent był tak samo dla ciebie, jak i dla mnie.
Przyjęła kwiaty niepewnie i powąchała je.
- Dziękuję.
- Czy coś się stało? - zapytał, wykorzystując tę chwilę lepszego humoru na popchnięcie drzwi.
Pozwoliła wprowadzić się do środka.
- Spóźniłeś się - powiedziała.
- Jak skończymy, stawiam obiad - zaproponował. - Cokolwiek zechcesz.
Położyła torbę na krześle i usiadła przy stole.
- Zobaczymy. Najpierw muszę się przekonać, że przeczytałeś rozdział dwunasty.
Na szczęście przeczytał rozdział dwunasty, który dotyczył protokołu dworskiego Fells i był nudny jak sprawozdanie o plonach. Kiedy jednak Rebeka opowiadała, wszystko ożywało. Han zdumiał się, jak wiele wiedziała o dziejach i funkcjonowaniu dworu w Fellsmarchu. Wyjaśniła mu, jaką funkcję pełnią Rada Dostojników, Rada Czarowników i Urząd Marszałka Koronnego.
Musiała uzupełniać treść książki o dodatkowe informacje, bowiem Faulk za bardzo skupiał się na rodzinie królewskiej.
- Czym się różni Zgromadzenie Czarowników od Rady Czarowników? - zapytał Han. - Na przykład, jak wybierają członków?
Rebeka oparła się wygodnie i przypatrywała się mu nieufnie, jakby zastanawiała się, co on zrobi z tą informacją.
- W skład Zgromadzenia wchodzą wszyscy obdarzeni mocą wpisani do rejestru na Szarej Pani. Rada sprawuje faktyczną władzę. Jeszcze przed Rozłamem ważniejsze domy czarowników objęły miejsca w Radzie - wyjaśniła. - Najstarszy obdarzony mocą potomek członka rady wchodzi w miejsce swojego rodzica, o ile sam nie zrezygnuje. Jest też jedno miejsce, na które kandydata wyznacza rada, i jedno dla członka wskazanego przez królową. Rada wybiera spośród siebie Wielkiego Maga.
- Czy po śmierci królowej Wielki Mag zostaje na stanowisku? - zapytał Han.
- Nie. Każdy Wielki Mag jest związany z konkretną królową, więc powołuje się go, gdy księżniczka zostaje koronowana.
- Ale to nie jest funkcja dziedziczna - zauważył Han. - Czyli każdy czarownik się nadaje?
- Teoretycznie tak - stwierdziła Rebeka. - Ale większość z nich, jeśli nie wszyscy, to potomkowie rodów reprezentowanych w Radzie.
- To znaczy? - Han miał wrażenie, że z każdym dniem coraz bardziej dostrzega, jak mało wie i jak wiele chciałby wiedzieć.
- Bayarowie, Mathisowie, Abelardowie, Gryphonowie - wymieniła Rebeka. - I kilka innych domów.
- Czy jest jakaś gwarancja, że Wielki Mag nie podporządkuje sobie królowej? - zapytał Han. - Chodzi mi o magiczne metody.
Rebeka nerwowo potrząsnęła głową.
- Dlaczego sądzisz, że to możliwe? - Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Gołym okiem widać, że to może być problem. Przecież tak się stało po inwazji, czyż nie?
Oblizała wargi.
- Ma temu zapobiegać magiczna więź.
- Jak to „ma”?
Rebeka odwróciła wzrok.
- Ta więź kontroluje Wielkiego Maga - oświadczyła zdecydowanie, jakby chciała przekonać samą siebie. Oratorzy przeprowadzają ceremonię, która podporządkowuje Wielkiego Maga woli królowej i dobru królestwa.
Han stuknął palcami w okładkę książki.
- Tu piszą, że Wielki Mag służy królowej radą w sprawach magicznych, reprezentuje ją przed Radą Czarowników i wykorzystuje magię do tego, by wspierać i chronić armię, królestwo i tron.
Rebeka przytaknęła. Lekko schyliła głowę, tak że włosy zasłoniły jej twarz.
- Racja. - Ale to nie on rządzi - ciągnął Han. - Rządy sprawuje królowa, prawda?
- Tak. Królowa rządzi sama. Królowym Fells nie wolno wychodzić za mąż za czarowników, a ten, kogo poślubi, zyskuje tylko tytuł Królewskiego Małżonka.
- Ale kiedyś byli królowie czarownicy, prawda?
- Tak - przyznała. - Ale po Rozłamie nigdy do takiej sytuacji już nie doszło. Po tym, gdy tamci królowie omal nie zniszczyli świata, uznano, że to był zły pomysł. - Sięgnęła po książkę Hana, jakby chciała zmienić temat. - Nie wiedziałam, że tak się interesujesz polityką. A teraz zajmijmy się zasadami sukcesji tronu i osiągnięciami kilku konkretnych królowych.
- Jak możesz spamiętać te wszystkie imiona?
- Moja rodzina jest na dworze od pokoleń - rzekła Raisa. - Część tego wszystkiego musiała we mnie wsiąknąć. Chyba słyszałeś piosenki, w których wymienia się po kolei królowe z Szarych Wilków?
Znał kilka pijackich przyśpiewek z imionami królowych, ale nie wydawały się odpowiednie do powtarzania w towarzystwie damy.
- Nie muszę się ich uczyć na pamięć? - zapytał. - Wolałbym to pominąć. Prawdę mówiąc, los królowych nic a nic mnie nie obchodzi.
Wzdrygnęła się, jakby ją spoliczkował.
- Dobrze, myślałam tylko…
- Królowe, arystokraci, cała ta banda… to tylko krwiopijcy żerujący na zwykłych ludziach. Mają gdzieś, co dzieje się na ulicach.
- Skąd to niby wiesz? - zaprotestowała, oblewając się rumieńcem. - Nie wiesz niczego o królowej Mariannie i o tym, co…
- To ty nic nie wiesz - odparował Han. - Wybacz, że jestem cyniczny, ale wiem, jak się traktuje ludzi poza podzamczem.
- A czemu myślisz, że ja nie wiem? - odpowiedziała podniesionym głosem. - Byłam w strażnicy Południomostu, pamiętasz? Widziałam, jak cię pobito. Nie myślisz chyba, że królowa miała coś wspólnego…
- Królowa miała wiele wspólnego ze wszystkimi straszliwymi rzeczami, które przydarzyły mi się w ciągu ostatniego roku!
Raisa siedziała nieruchomo, jej zielone oczy wpatrywały się w niego w milczeniu.
Czemu jej to mówisz, Alisterze? pomyślał. Zamknij się! To na pewno nie są odpowiednie słowa po wręczeniu kwiatów. Mimo wszystko otworzył usta i słowa same z nich wypłynęły.
- Mieszkaliśmy z mamą i siostrą nad stajnią w Łachmantargu - mówił. - Mama była praczką w zamku, aż ją zwolnili za zniszczenie jakiejś sukni. Zerwałem z kradzieżami, więc nie mieliśmy z czego żyć. Tak się wszystko zaczęło.
Rebeka zamieniła się w słuch. Splotła palce obu dłoni.
- Nie wiedziałam, że twoja mama pracowała dla królowej. Może… może uda się ją przywrócić do pracy. Ja… znam parę osób i…
Han kręcił głową.
- Nie próbuj tego naprawiać. I tak niczego nie można już zmienić. Posłuchaj mnie uważnie. To królowa jest odpowiedzialna za sferę publiczną, tak? Za dostawy wody i takie rzeczy. No więc studnie w Łachmantargu były zanieczyszczone, i moja siostra Mari zachorowała. Kiedy próbowałem zdobyć pieniądze na leki, przyszli po mnie niebiescy, bo myśleli, że to ja uciszyłem tych Południarzy. Nie znaleźli mnie, no to podpalili stajnię z mamą i Mari w środku.
- Co? - szepnęła Rebeka. Teraz jej twarz była trupioblada.
- Spaliły się - powiedział Han cicho, lecz z dzikim gniewem. - A zrobili to niebiescy, z rozkazów królowej. Mari miała siedem lat.
Patrzyła na niego i kręciła głową z niedowierzaniem.
- Nie… - wyszeptała. - To nie może być prawda! - Jej usta jeszcze przez chwilę były otwarte, jakby chciały dalej zaprzeczać, ale nie wydobywał się z nich już żaden dźwięk.
- Sama mówiłaś, że to królowa rządzi. - Czuł, że powinien przestać, ale ta boleść tak długo kotłowała się w jego sercu, że nagle poczuł się, jakby pękła w nim jakaś tama. - Później ktoś jeszcze wrócił i wymordował Łachmaniarzy i Południarzy. Wśród nich były dzieci. Ci, których wyciągnęłaś ze strażnicy Południomostu… oni wszyscy nie żyją.
Oczy Rebeki zaszkliły się łzami.
- To znaczy, że… Sara i Velvet… i Flinn… oni…
- Wszyscy nie żyją, o ile mi wiadomo. Przeżyła tylko Cat.
- Aż tyle strat? - westchnęła drżącym głosem. - Czemu mi nie powiedziałeś? O swojej rodzinie i… tym wszystkim?
- Nigdy nie pytałaś. W Łachmantargu i Południomoście ludzie codziennie umierają. W świecie błękitnokrwistych tacy jak oni w ogóle się nie liczą. To tylko kolejna smutna historia.
- Nie wszyscy jesteśmy tacy… - powiedziała, z trudem powstrzymując płacz.
- Pewnie, że nie - parsknął pogardliwie. - Jej Książęca Wysokość Następczyni Tronu rzuca nam swoje pieniądze, a my mamy paść na kolana z wdzięczności.
- Nie… Nie tego chce - szepnęła Raisa. Wyglądała na struchlałą. - Nie oczekuje wdzięczności. Ona tylko…
- Oczywiście, będziesz jej bronić. Błękitnokrwiści zawsze trzymają się razem.
Rebeka nie próbowała na to odpowiedzieć. Siedziała, obracając złoty pierścień na palcu, wpatrzona przed siebie, z twarzą bladą jak pergamin.
W tej ciszy, która zapadła między nimi, Hana zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia. To normalne, że ich broni. Wychowała się w zamku, ma tam przyjaciół. Ale nie jest wrogiem.
- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem tak na ciebie naskoczyć. Jesteś z błękitnokrwistych, ale przecież to, co się stało, to nie twoja wina. - Chwycił ją za rękę.
To, co powiedział, wcale nie poprawiło jej nastroju.
To nie jej wina, że jego życie wygląda tak strasznie. Próbował znaleźć sposób, by jej to powiedzieć, gdy ona nagle odsunęła krzesło, niemal je przewracając, i wstała.
- Muszę iść… - Chwyciła za swoją torbę. - Proszę, przyjmij moje szczere… kondolencje z powodu utraty rodziny - powiedziała łamiącym się głosem. - Jest mi… bardzo przykro.
Wybiegła, jakby ścigały ją demony, zapominając o kwiatach. Han słyszał, jak głośno zbiega po schodach. Potem zapadła cisza.
Przez chwilę siedział oniemiały.
- Rebeko! - krzyknął w końcu. - Poczekaj!
Zgarnął swoje książki i papiery i wepchnął je do sakwy, a potem rzucił się biegiem po schodach.
Nim dotarł na dół, już jej nie było. Goście przyglądali mu się z ciekawością. Wybiegł na Mostową, rozejrzał się w obie strony i zobaczył ją, jak z opuszczoną głową idzie w stronę Wien House.
Pobiegł za nią. Rozpychał studentów i wykładowców, którzy wylegli na ulice, by wykorzystać ciepłą, wiosenną pogodę.
Długie nogi okazały swoją użyteczność. Nie bez znaczenia było też to, że Rebeka płakała rzewnie i prawdopodobnie w ogóle nie zważała, dokąd idzie. Han dogonił ją i chwycił za ramię.
- Rebeko, proszę, proszę, nie uciekaj! - krzyknął za nią. - Przepraszam, nie powinienem tego wszystkiego mówić.
Pokręciła tylko głową, mocno zacisnęła powieki, jak gdyby w ten sposób mogła sprawić, że on zniknie. Z kącików oczu pociekły łzy i potoczyły się po policzkach.
- Zostaw mnie. Wracam do siebie…
Nie wykonała jednak żadnego ruchu. Stała pośrodku ulicy, z zaciśniętymi pięściami, a tłum wokół niej rozstępowa! się i omijał ją z obu stron.
- Chodź - powiedział Han i objął ją ramieniem, obracając z powrotem w stronę mostu. Spojrzał na szyld nad wejściem pierwszego lokalu: Uliczny Pies.
- Wejdźmy tutaj.
Nie powiedziała „tak”, ale nie usłyszał też słowa „nie”, więc poprowadził ją przez drzwi do przytulnie oświetlonego, ciepłego wnętrza. Było tam tłoczno i gwarno, lecz Han wypatrzył stolik w rogu, od którego właśnie wstawało dwoje studentów. Przepchnął się sprawnie w tę stronę i szybko sięgnął po krzesło, mimo groźnego spojrzenia kadeta, który wyraźnie czekał na te miejsca.
- Dziewczyna musi usiąść - powiedział.
Kadet cofnął się, obrzucając go wrogim spojrzeniem. Han posadził Rebekę na krześle tyłem do gości, by w miarę możliwości ukryć fakt, że płacze. Sam usiadł twarzą do sali, jak zawsze, i przywołał barmankę. Uniósł dwa palce i poklepał się po torsie, a dziewczyna przytaknęła i odeszła w stronę kuchni.
Spojrzał znowu na Rebekę. Zdążyła się już uspokoić. Starła łzy z twarzy i wyrównała oddech. Nawet jej włosy były w lepszym stanie. Policzki i koniuszek nosa wciąż się różowiły, i gdyby nie to, nikt by nie poznał, że płakała. Odwołała się do tej niezłomnej siły gdzieś w głębi, zebrała się w sobie i nałożyła maskę kryjącą to, co ją dręczyło.
Jest twarda jak na błękitnokrwistą. Może nawet na tyle twarda, żeby być ze mną, pomyślał Han. Coś ją jednak gryzie. Czy powinno mnie niepokoić, że tak dobrze dochowuje tajemnic?
- Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam się rozkleić. To… mam tyle kłopotów na głowie i… to tylko… kiedy usłyszałam o twojej rodzime i… i Łachmantargu… poczułam się, jakby… wszystko, co zrobiłam… albo próbowałam robić… było stratą czasu.
- Mnie też to przytłacza - odparł Han. - Jakby… przejechał po tobie wóz.
- Jak ty to znosisz? - Przyglądała mu się w taki sposób, jakby naprawdę chciała poznać odpowiedź.
- Nie mam wielkiego wyboru, prawda? - Wzruszył ramionami. Pomyślał przy tym, że podzielenie się z nią tym ciężarem przyniosło mu ulgę. Tak jak przebicie wrzodu zmniejsza ból i ucisk. - Ale ja się nie poddałem. Dlatego tu jestem.
Zmarszczyła czoło i przygryzła wargę.
- Co ty… - Niemal podskoczyła na krześle i podniosła wzrok, gdy służąca postawiła przed nimi po kuflu cydru i parujące miski zupy.
- Mam nadzieję, że zupa może być - powiedział Han. - Cały dzień nic nie jadłem.
- Tak. Może być. Ja też nie jadłam. - Patrzyła w swój talerz, lecz nie zrobiła żadnego ruchu.
Chcąc dać dobry przykład, Han nabrał zupy na łyżkę.
- Dobra - ocenił z pełnymi ustami. - Oj, przepraszam - dodał, ocierając usta serwetką. Czasami, gdy był zmęczony, nie potrafił odgrywać roli patrycjusza. - Nie mogę cię zmusić, ale chyba poczujesz się lepiej, jak coś zjesz.
Pokiwała głową i nabrała łyk, a potem następny. Gdy już zaczęła, zjadła wszystko. Popijała cydrem, który w końcu wypiła do dna.
- Mówiłaś, że masz wiele kłopotów na głowie - zauważył Han, gdy odłożyła łyżkę. - Co się dzieje?
Potarła skronie opuszkami palców.
- Nie wiem, co robić. Chyba powinnam wracać do domu. Ja… moja mama mnie potrzebuje.
- Dlaczego? Jest chora? - zapytał Han, zamawiając kolejny cydr.
- No… niezupełnie. Ale nie jest sobą. A nawet gdy jest sobą, ona… - urwała, jakby nagle zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo.
- Poprosiła cię, żebyś wróciła?
- Nie - odparła Rebeka. - Kazała mi zostać. Ale możliwe, że nie potrafi właściwie ocenić sytuacji i moja obecność tutaj może nie być dla niej korzystna.
- Hmm… Nic nie wiem o twojej rodzinie. Ale pobyt w Oden’s Ford to dla ciebie chyba szansa?
Skinęła głową, odstawiła na bok pusty kufel i przysunęła do siebie pełny, który Han zamówił dla siebie.
Lepiej z tym uważaj, pomyślał Han. Cydr nie jest mocny, ale na kogoś o tak drobnej posturze może zadziałać silniej niż na innych.
- Nie ma nikogo, z kim mogłabyś porozmawiać i dowiedzieć się, o co chodzi? - podpowiedział Han. - Twój tata?
- Nie zawsze się zgadza z mamą - odrzekła. - Zresztą często podróżuje w interesach.
- A rodzeństwo?
- Mam siostrę - wyznała Rebeka. - Myślę jednak, że ona może być częścią problemu. Obawiam się, że stracę wszystko, jeśli teraz nie wrócę.
Han się zachmurzył, skonsternowany. Nagle wszystko zrozumiał. Rodziny takie jak Rebeki mają majątki do przekazania.
- Chodzi o to, że mogą cię wydziedziczyć?
- To jest możliwe - przyznała.
Intuicja podpowiadała mu, że Rebeka nie mówi mu wszystkiego. Czuł się, jakby zaglądał przez dziurkę od klucza do pomieszczenia, do którego chce się włamać. Przed oczyma ma część wnętrza, ale poza polem widzenia mogą czekać przykre niespodzianki.
- Nie wiem, co ci radzić - powiedział. - I nie wiem, co masz do stracenia. - Dotknął kosmyka jej włosów. - Jeżeli nie wiesz, czego chce twoja matka, to pomyśl, czego ty chcesz i jak możesz to zdobyć: czy to wymaga pozostania tutaj, czy też powrotu i wyjaśnienia spraw z matką.
Twarz Rebeki znowu się zachmurzyła.
- Nie chodzi o to, czego ja chce. Ode mnie zależy los wielu ludzi.
- Dlaczego nie możesz myśleć o tym, czego ty chcesz… przynajmniej czasami? - Zamknął jej dłoń w swoich. - Musisz tylko… musisz tylko się o to upominać. Nauczyłem się, że nikt niczego człowiekowi nie da. Niczego się nie zdobędzie, jeśli nie będzie się o to zabiegać.
Spoglądała na ich złączone dłonie.
- Nie wiem, komu ufać - szepnęła.
- Zaufaj mi - powiedział, pochylił się nad stołem i pocałował ją.
Chciał zatrzymać Rebekę w Oden’s Ford i nie chodziło mu tylko o to, że uczył się od niej rzeczy, których nikt inny by go nie nauczył.
Była drażliwa i dumna, przyzwyczajona do rozkazywania i uzyskiwania tego, czego chciała. Była mądra i miała własne zdanie - zawsze potrafiła postawić na swoim. Jednocześnie miała naprawdę dobre serce. Przechodziła przez ulicę, żeby dać monetę żebrakowi, i zawsze wspierała tych, których traktowano niesprawiedliwie. Płakała nad losem jego mamy i Mari, chociaż nigdy ich nie poznała.
Była wymagająca, ale najwięcej wymagała od siebie.
Wciąż trzymał ją za rękę i kciukiem gładził wnętrze jej dłoni małej, lecz z lekko stwardniałą skórą. Miała ręce, które nie bały się ciężkiej pracy. Na palcu wskazującym nosiła ciężki złoty pierścień z wyrytymi pędzącymi wilkami.
Han miał ochotę ujrzeć jeden z tych uśmiechów, które tak pięknie rozjaśniały jej oczy. Chciał znów zobaczyć radość na jej twarzy. Pragnął być tym, kto uczyni ją szczęśliwą.
Pragnął Rebeki Morley pod każdym względem. Od miesięcy żył jak alumn.
W końcu odprowadził ją do Grindell Hall. Była tak zmęczona, że ledwo powłóczyła nogami, więc tym razem podprowadził ją do samego wejścia.
Nie było jeszcze ciszy nocnej, kiedy wchodzili do dormitorium. Han miał zamiar pożegnać się z nią przy drzwiach, ale sala wspólna była pusta.
- Gdzie jest dozorca? - zapytał. Gdyby w Hampton zjawił się z dziewczyną pod ręką, Blevins już dawno by ich dopadł.
- Nie ma - mruknęła Raisa, ziewając. - Tylko Amon. To znaczy komendant Byrne.
- Gdzie on jest?
Raisa rozcierała skronie dłońmi.
- Pewnie już śpi. Albo jest w Szkole Świątynnej u Annamayi - powiedziała to bez żadnych emocji.
Dormitorium wyglądało jak baza wojskowa. Przede wszystkim panował tu dużo większy porządek niż w Hampton Hall.
- Kto jeszcze tu mieszka? - zapytał Han.
- Reszta drużyny - odparła Rebeka. Pociągnęła go w stronę schodów. - Wejdziesz ze mną?
Zawahał się, choć serce wołało: „tak!”.
- Jesteś pewna? Nie chcę, żebyś miała kłopoty.
- Nie przejmuj się… - Lekko się zarumieniła. - Mieszkam z Hallie i Talią. Talia ucieszy się na twój widok… Wiesz, ona bawi się w swatkę. Hallie właśnie wróciła z Fells. Jeśli nie śpi, opowie nam, co tam słychać.
Chętnie tego posłucham, pomyślał Han.
Weszli po wąskich schodach, wciąż trzymając się za ręce. Minęli pokoje na pierwszym piętrze, z których dobiegało głośne chrapanie, i poszli na drugie piętro.
Znajdował się tam niewielki salonik, a w nim stało kilka foteli wokół kominka. Do przyległej sypialni prowadziło łukowate przejście. W takim miejscu powinien mieszkać komendant. Albo dozorca.
- Hampton się nie umywa - zauważył Han, rozejrzawszy się.
Rebeka się roześmiała.
- To pomieszczenie dla dozorcy. Ale są trzy kadetki, więc mieszkamy tu wspólnie.
Popchnęła drzwi do sypialni, wołając:
- Hallie? Talia?!
Han miał nadzieję, że jeszcze nie śpią. Choć z drugiej strony marzył po cichu, żeby ich nie było..
Zaprosiła go gestem do środka.
- Nie ma ich.
Zawahał się w przejściu i rozejrzał ostrożnie. Przy ścianie stały trzy pojedyncze łóżka - pościelone z żołnierską dokładnością, przy każdym znajdowała się duża skrzynia. Pod oknem ustawione były trzy biurka. Takie ułożenie pewnie pozwalało wykorzystywać światło dnia.
Na jednym z łóżek leżała znajoma torba Raisy, obok przybory piśmiennicze, a pośrodku, na honorowym miejscu stała pozytywka.
- Bardzo tu wytwornie - stwierdził Han. Czyli tak wyglądają niewygody żołnierskiego życia…
Na wieszaku przy drzwiach wisiała fioletowa apaszka. Rebeka powiesiła obok niej swoją torbę i wyciągnęła rękę do Hana.
- Jesteś pewna, że nie muszę już iść? - zapytał. - Już prawie cisza nocna.
Co się z nim dzieje? Nigdy nie zachowywał się tak przyzwoicie.
Rebeka usiadła na łóżku, a właściwie opadła na schludnie ułożoną kapę. Poklepała pościel obok siebie. Han usiadł przy niej i ją objął, a po chwili pocałował. Rebeka odsunęła się zaskoczona i przyłożyła palce do jego ust.
- Twoje wargi jakby… były rozżarzone.
- Przepraszam - powiedział. Złapał za amulet i odprowadził do niego moc. - Spróbujmy teraz… - Ostrożnie docisnął wargi do jej ust, nie zamykając oczu, by widzieć jej reakcję.
- Tak lepiej - wyszeptała, zarzucając mu ramiona na szyję. Położyła się i przyciągnęła go do siebie. On ponownie ją pocałował i zaczął rozpinać guziki jej munduru. Dobrze, że w końcu nie wstąpił do armii. Zdecydowanie za wiele tu guzików.
- Wiesz, że żadna dziewczyna jeszcze mi nie powiedziała, że moje wargi są pełne żaru - wyszeptał, zsuwając jej bluzę z ramion i odrzucając ją na bok.
- Ja to mówię wszystkim czarownikom, których całuję - odparła. - Chyba rozumiesz.
- Rozumiem - powiedział, starając się nie myśleć, jakich czarowników całowała. Oby nie był to Micah Bayar, pomyślał.
- Jak to jest? - zapytał.
- Z czym? - Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Kiedy całuje cię ktoś obdarzony mocą.
- Jak to? Nie wiesz? - zapytała zdumiona.
Owszem, pocałowała go Fiona, ale tego Han wolał nie pamiętać.
- Chodzi mi o sytuację, gdy jedna osoba jest czarownikiem, a druga nie.
- Hmm… To takie uczucie jakby użądlenia, które rozchodzi się aż do gardła, jak przy piciu brandy.
Han przyłożył sobie palce do ust.
- Jak brandy? Naprawdę?
- A czasem uderza do głowy i… - Jej głos ucichł. - Na krew demona - mruknęła, poprawiając koszulę. - Nie śmiej się ze mnie.
- Nie, nie… - Parsknął śmiechem. - Ja naprawdę chcę wiedzieć. To fascynujące.
Chwyciła poduszkę i rzuciła w niego. W walce, która się wywiązała, rozkopali idealnie posłane łóżko, a Han kilkakrotnie poniósł porażkę. W końcu rozbawieni i z wypiekami na twarzy rzucili się sobie w ramiona.
Z jedną dłonią na jej karku, a drugą ściskając ją w talii, pocałował ją długo i namiętnie. Dawno nikogo nie całował i nie wiedział, kiedy znowu trafi mu się taka okazja.
Niecierpliwie obsypywał pocałunkami jej twarz, a po chwili lekko zsunął jej koszulę z ramion i zaczął całować odsłoniętą szyję, wywołując gęsią skórkę. Pod koszulą miała jedwabną halkę na ramiączkach. Zauważył małą różę wytatuowaną nad lewą piersią. Wyprostował się, starając się uspokoić oddech i opanować bicie serca.
Spokojnie, Alisterze. To, że ty jesteś napalony, nie znaczy, że ona też.
- Rebeko - powiedział, przykładając czoło do jej czoła. - Czy możemy zamknąć drzwi? Już ci mówiłem, że kiedy odkładam coś na później, tracę to.
- Wiem - odrzekła. - Ale ja… Wszystko jest dość skomplikowane. Nie zażywam panieńskiego ziela i nie wiem, gdzie je tu zdobyć. Zresztą Hallie i Talia mogą wrócić w każdej chwili. - Jakby na przekór tym słowom rozpięła jego koszulę, wsunęła pod nią ręce i zaczęła głaskać go po skórze. Zanim się zorientował, trzymała w palcach jego amulet.
- Jest taki piękny - szepnęła, gdy klejnot rozżarzył się w jej dłoni. Zapłonął zielonkawym światłem, w którego blasku jej skóra wydawała się przezroczysta. Nigdy nie…
- Rebeko! - Odepchnął jej dłoń - Nie…!
Świetlna eksplozja przeszyła powietrze między nimi z taką siłą, że jej huk jeszcze przez chwilę dźwięczał Hanowi w uszach, a Rebeka natychmiast wsunęła palce do ust.
- Nic ci nie jest? - zapytał z niepokojem, chwytając ją za rękę. - Oparzył cię czy…?
Rebeka kręciła głową.
- Nie, nic… nawet mnie nie zranił… Ja…
Na schodach rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich kapral Byrne, bez koszuli, ciężko dysząc, z mieczem w dłoni.
- Na krew demona! - zaklął Han, zrywając się na równe nogi.
- Odsuń się od niej! - krzyknął Byrne i ruszył w jego stronę.
Han cofnął się. Byrne stał między nim a drzwiami, ale Han wiedział, że za plecami ma okno.
- Ra… Rebeko, wszystko w porządku? - zapytał Byrne, nie przestając posuwać się naprzód, aż znalazł się między Hanem a nią.
- Wszystko gra - odparła, przerzucając wzrok z jednego na drugiego. - Ja tylko…
- O co chodzi, kapralu? - Do pokoju zajrzało troje rozbudzonych kadetów. Gdy zobaczyli Byrne’a z wyciągniętym mieczem wymierzonym w Hana, zaczęli się wycofywać w popłochu.
- Zabierzcie Morley na dół i umieśćcie w bezpiecznym miejscu! rozkazał Byrne, nie spuszczając wzroku z Hana. - I znajdźcie jej koszulę.
- Komendancie Byrne! - krzyknęła Rebeka, wyprężając się w halce, jak gdyby była generałem licznych armii. - Nakazuję wam natychmiast przestać! Han Alister jest moim gościem.
Han nie orientował się w sprawach wojskowych, ale wydawało mu się, że kadeci nie mogą krzyczeć na swoich komendantów. A co dopiero im rozkazywać.
Byrne spoglądał to na Hana, to na Rebekę, i z powrotem. Przez chwilę sprawiał wrażenie zagubionego, lecz potem jego stanowczość jeszcze się nasiliła.
- Kadetko Morley, wiesz, że nie wolno zapraszać gości podczas ciszy nocnej. Nakazuję natychmiast udać się do sali wspólnej i poczekać na decyzje dyscyplinarne, a ja w tym czasie zajmę się twoim gościem.
Hanowi nie podobała się perspektywa spotkania z kapralem Byrne’em.
- Spokojnie, kapralu - powiedział. - Nie ma potrzeby się mną zajmować. Miło było znowu się spotkać. Właśnie wychodziłem.
- Han… - wtrąciła Rebeka. - Poczekaj! Nie musisz iść!
- Nigdy nie odmawiam temu, kto trzyma miecz - oznajmił Han.
Opierał się już plecami o framugę okna. Odwrócił się i pchnął okiennice. Chwycił za górną framugę, wysunął nogi i przecisnął się przez otwór, modląc się w duchu, by napotkać opór pod stopami. Spojrzał w dół i zobaczył stromy dach o jedną kondygnację niżej. Puścił się.
Opadł zwinnie, ale zwichnął nogę w kostce i otarł skórę na dłoniach. Dobrze, że nie przeleciał przez krawędź dachu.
- Do czwartku! - krzyknęła za nim Rebeka. Na dachu obok niego wylądowała jego peleryna.
Założył ją i kulejąc, ruszył w stronę przylegającej do budynku galerii. Usłyszał jeszcze trzask zamykanego okna.
Jego myśli pędziły szybciej, niż poruszały się stopy.
W zachowaniu komendanta było coś więcej niż tylko przestrzeganie regulaminu czy troska o cnotę jednej z kadetek. Czyżby Byrne chciał mieć wszystko - Annamayę i Rebekę?
Nie wyglądał na tak zachłannego, choć z drugiej strony, Han nie znał go tak dobrze, by to oceniać.
Czy Rebeka mogła wykorzystać Hana do tego, by wzbudzić zazdrość Byrne’a? Jeśli tak, to gotowa była posunąć się dość daleko. Przy całym swoim cynizmie i znajomości życia Han jakoś nie mógł w to uwierzyć.
Roześmiał się i potrząsnął głową. Biedny Alister! Może i jesteś złodziejem, rabusiem i rzezimieszkiem. Możesz być hersztem gangu, swoistą legendą w Łachmantargu, ale pośród tych błękitnokrwistych jesteś nieporadny jak dziecko we mgle.
Jeśli o to chodzi, to nawet gdyby został oszukany, nie miałby powodów do narzekań. Przecież Rebeka nie składała mu żadnych obietnic. Nie miała też do niego żadnych pretensji. Pocałowali się. Zatańczyli kilka tańców. Odbyli bitwę na poduszki.
Tyle tylko, że jemu te pocałunki bardzo się podobały. Miał ochotę na więcej. Nie mógł zapomnieć jej delikatnego dotyku. Podniecała go bardziej niż jakakolwiek inna dziewczyna.
Kapral Byrne zrujnował mu wieczór, ale Han miał wrażenie, że odpłacił mu pięknym za nadobne. Ta myśl dodała mu otuchy.
Do czwartku! zawołała za nim.
Niczego się nie zdobędzie, jeśli nie będzie się o to zabiegać, powiedział jej.
Gdzieś w pobliżu dzwony świątyni wybiły północ.
Miał nadzieję, że kostka przestanie go boleć. Na razie wciąż kuśtykał. To mu utrudni uciekanie przed rektorskimi, gdyby go zauważyli. Trzymał się więc bocznych uliczek i ciemnych zaułków.
Przeszedł przez most, kryjąc się przed strażnikami. Gdy szedł w stronę Hampton, czuł, że ktoś go obserwuje. Raz się nawet obejrzał, słysząc za sobą czyjeś kroki. Nie zobaczył jednak nikogo i niczego.
Chyba Byrne nie posłał za nim żadnego mściciela, pomyślał. Nie… Byrne jest honorowy, pełen skrupułów. Zresztą, możliwe, że teraz on i Rebeka całują się w ramach przeprosin. Poczuł ukłucie zazdrości.
Gdy dotarł do kolegium Mystwerku, postanowił nie przechodzić przez otwarty dziedziniec, gdzie łatwo byłoby go zauważyć, tylko kryć się w cieniu murów. W końcu uznał, że lepiej będzie przejść po dachach. Na ten dzień miał już dość przygód.
Skręcił w brukowaną uliczkę prowadzącą do ogrodów. Między budynkami znajdował się ślepy zaułek, z którego łatwo można było się wspiąć na dach.
Han wsunął jeden but w szczelinę i podciągnął się, chwytając chropawych kamieni po bokach. Miał nadzieję, że kostka nie będzie mu zbytnio przeszkadzała.
Wtem usłyszał za sobą głos:
- Nie ruszaj się. Mam nóż i użyję go w razie potrzeby. Głos był cichy i szorstki. Ktokolwiek to był, miał na tyle sprytu, by nie dotykać Hana i tym samym nie zdradzić swojej pozycji.
- Czego chcesz? - zapytał Han, myśląc, że gdyby głupota była karana śmiercią, pewnie byłby to moment zapłaty.
- Masz sakiewkę?
Han miał sakiewkę, ale nie chciał się z nią rozstać.
- Nnnie… - powiedział. - Już prawie koniec semestru. Jestem spłukany.
- Kłamiesz.
Świst powietrza, ostry ból ucha i ciepła strużka krwi na szyi. Złodziej przeciął mu ucho ostrzem tak ostrym, że Han ledwie poczuł dotknięcie.
- Sakiewka - powtórzył napastnik. - Albo za następnym zamachem odetnę ci dłoń. - Głos lekko mu zadrżał, jakby się denerwował. Brzmiał młodo, co nie stanowiło dobrej wróżby. Zdenerwowany młodzik z ostrym nożem był niebezpieczny. A Han z tą zwichniętą kostką nie mógł szybko uciekać.
- Dobra. Mam sakiewkę - przyznał, - Podać ci ją? - Nie miał zamiaru wykonywać gwałtownych ruchów.
- Powiedz, gdzie jest! - zażądał rabuś.
- W torbie, przy pasku - odpowiedział Han. To było miejsce, w którym złodzieje nosili łupy, gdyż kieszonkowcom trudno było sięgnąć tam niezauważenie.
Napastnik się nie ruszał. Han poczuł szmer stali i jego peleryna opadła na ziemię, rozcięta wzdłuż pleców.
To sprytne - najpierw pozbawić ofiarę ubrań. Han miał tylko nadzieję, że ten uliczny rozbójnik nie zapragnie rozciąć mu też spodni.
- A co tam masz na szyi? - zapytał złodziej.
Amulet Hana zamruczał, oświetlając ciemny kąt.
- Nic. - Han pochylił głowę, by go zasłonić. - Taka zabawka kupiona dzisiaj na ulicy. Świeci się.
- Wygląda mi na cenną - rzekł rabuś. - Pewnie jest coś warta.
- Sprzedam ci - zaproponował Han. - Zapłaciłem pięć pensów, sprzedam za panienkę.
Sam się prosisz o śmierć, pomyślał, żałując, że nie ugryzł się wcześniej w język. Wspaniały czarownik na służbie u klanów zostanie zaszlachtowany przez ulicznego zbira. Uczeń Abelard pokonany przez pospolitego rzezimieszka.
- Zdejmij to i rzuć do mnie - rozkazał napastnik. - Tylko bez gwałtownych ruchów.
- Słuchaj, może zamiast tego rzucę ci sakiewkę - zaproponował Han. - To prezent od dziewczyny. Obedrze mnie żywcem ze skóry, jak go zgubię. - Gdyby udało mu się sięgnąć do spodni, mógłby wydobyć własny nóż.
- Ja cię obedrę żywcem ze skóry, jeśli zaraz mi go nie dasz.
- W porządku. Już zdejmuję.
Han powoli opuścił ręce i sięgnął do zapięcia na karku. Zastanawiał się, ile mocy pozostało w amulecie. Czy odwróci uwagę napastnika na tyle, żeby zaryzykować jego obezwładnienie? W każdym razie na dotyk Rebeki zareagował.
- Przełóż łańcuch przez głowę! - rozkazał złodziej. - Nie musisz go odpinać.
Skąd on to wie? pomyślał Han. A może cały ten rabunek służy tylko do zdobycia amuletu? Zatrząsł się ze strachu.
Przełożył łańcuch przez głowę. Wziął do ręki amulet i poczuł, jak delikatnie wibruje przy dotyku. Z takim potencjałem niewiele można zdziałać.
Zaczął się odwracać.
- Nie odwracaj się! - ostro nakazał napastnik. - Rzuć go za siebie przez ramię. - Tak. W tym głosie było coś znajomego.
Rzucił amulet prawą dłonią przez lewe ramię. Gdy klejnot przelatywał mu koło ucha, on obracał się i wyciągał nóż. Tak jak się spodziewał, rabuś się nieco zdekoncentrował, bo śledził wzrokiem spadający amulet.
Han skoczył na napastnika: najpierw uderzył go ramieniem, a potem całym swoim ciałem. Złodziej upadł, waląc głową w mur. Leżał na wznak, z twarzą na bruku, z rozłożonymi ramionami.
Był ubrany na czarno: w wąskich czarnych spodniach, czarnych butach i przylegającej do ciała bluzie z kapturem.
Niczym asasyn. Dlaczego więc nie podciął Hanowi po prostu gardła? Mógłby wtedy bez przeszkód obrabować zwłoki.
Wszystko odbyło się niemal bezszelestnie. Han złapał swój amulet i nie wypuszczając go z dłoni, przełożył łańcuch przez głowę. Stał pochylony nad ciałem, spodziewając się ataku wspólników złodzieja.
Tymczasem z cienia z boku budynku wyłoniła się tylko jedna postać, która ruszyła w jego kierunku.
- Nie zbliżaj się! - ostrzegł Han i zamachnął się nożem. - Albo zadźgam ciebie i twojego kumpla.
- Nie zabijaj jej - powiedział Tancerz, wychodząc do światła, które padało z ulicy. - Musimy się dowiedzieć, czemu to zrobiła i dla kogo pracuje.
Jej? Han oparł się o mur, dłoń z nożem opadła bezwładnie, myśli kotłowały się w głowie. Ja chyba śnię, pomyślał.
Tancerz ukląkł obok leżącego bezwładnie na bruku napastnika i odebrał mu nóż. Delikatnie obrócił ciało.
To była Cat Tyburn.
Gdy Han zbliżał się do okna, Mick i Garret trzymali Raisę za ręce, starając się ją wywlec z pokoju.
- Spokojnie, kapralu - powiedział. - Nie ma potrzeby się mną zajmować. Miło było znowu się spotkać. Właśnie wychodziłem. - Zatrzymał wzrok na Raisie. Jego niebieskie oczy wydały się jej zimne i twarde jak szafiry.
Odwrócił się, otworzył okno i wysunął stopy jak zwinny węgorz. Amon rzucił miecz i skoczył naprzód, chcąc go złapać, lecz mu się nie udało.
Wyzwoliwszy się z uścisku Micka i Garreta, Raisa podbiegła do okna i wepchnęła się obok Amona. On złapał ją za ramię, jakby myślał, że chce wyskoczyć za Hanem.
Zdążyła wychylić się w porę, by zobaczyć, jak Han kulejąc oddala się po dachu galerii.
- Do czwartku! - krzyknęła. Złapała z wieszaka jego pelerynę i rzuciła za nim. Han podniósł ją i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Amon zamknął okno.
- No dobrze - powiedział. - Nie ma go już. Reszta, wychodzić! Chcę porozmawiać z Morley na osobności. Jeśli Abbott i Talbot wrócą, zatrzymajcie je na dole.
Mick i Garret spojrzeli na Raisę ze współczuciem i opuścili pokój. Słyszała ich kroki na schodach. Później zapadła cisza.
Oparła się biodrem o parapet okna i wzrokiem miotała w niego płomienie. Jego spojrzenia ciskały w nią w odpowiedzi ciężkie gromy. Każde czekało, aż to drugie odezwie się pierwsze.
W końcu zaczął Amon.
- Czy naprawdę zaprosiłaś Bransoleciarza Alistera do pokoju?
- Hana.
- Co?
- Teraz nazywa się Han Alister.
Amon wywrócił oczyma.
- No to Hana Alistera.
- I co z tego? - odparła Raisa, naraz zła, zażenowana i sfrustrowana.
- Wiesz, jakie są zasady - oświadczył Amon. - To, że nie mamy dozorcy, nie oznacza, że tych zasad nie należy przestrzegać. Goście nie mają wstępu na piętra. I żadnych gości podczas ciszy nocnej. Obiecałem Taimowi Askellowi, że…
- Taim Askell nie ma tu nic do rzeczy i dobrze o tym wiesz! - zaprotestowała Raisa. - Gdybyś zastał dziewczynę w pokoju Micka, nie wyganiałbyś jej mieczem!
- Gdyby przemykał po kryjomu ze złodziejką i hersztem gangu, może bym tak zrobił - odparł Amon. - Zwłaszcza, gdyby ta złodziejka już kiedyś go porwała, groziła mu nożem i przetrzymywała całą noc w niewoli. A w dodatku gdyby nagle zamieniła się w czarownika. - Wysunął głowę naprzód niczym żółw ze skorupy. - Właściwie to zastanawiałbym się wtedy, czy Mick nie postradał zmysłów.
- Wiem, co robię - powiedziała Raisa, wkładając koszulę. - Wcale nie chciałam się ukrywać ani nic takiego. Mówiłam ci, że on jest tutaj, w Oden’s Ford.
Nie tłumacz się, pomyślała. Nie masz powodów, by czuć się winna.
- Mówiłaś, że nie będziesz udawała, że go nie znasz - przyznał Amon. - Ale nie powiedziałaś, że masz zamiar… - Machnął ręką, wskazując na rozgrzebane łóżko. - Rai, ledwie go znasz. A to, co o nim wiesz, raczej nie przemawia na jego korzyść.
- Znam go lepiej, niż myślisz - rzekła. - Uczę go od kilku miesięcy.
- Uczysz go? To tutaj… to była nauka? - Wsunął swój miecz z powrotem do pochwy, jakby dźgał wroga, mrucząc pod nosem coś o „uczeniu”.
- O co ci chodzi? Co powiedziałeś?
- Powiedziałem: Skoro go uczyłaś, to co było przedmiotem?
- Nie twoja sprawa - odparła. - Ty sam co dwa dni spotykasz się z Annamayą!
- To co innego. My nie… - Znowu wskazał łóżko.
Raisa wsparła się pod boki.
- A czy ty w ogóle byś tego chciał? Nie powinieneś żenić się z kimś, w kim nie jesteś zakochany.
- Nie mam wiele do gadania, prawda? - Usiadł na krawędzi kominka i zasłonił twarz dłońmi.
Raisa przyglądała mu się przez chwilę, a następnie podeszła i usiadła obok niego. Położyła mu rękę na kolanie.
- Wiem - powiedziała. - Przepraszam.
- Żadne z nas nie potrafi odrzucić tego, kim jesteśmy - westchnął Amon spoza zasłony palców. - Ty masz udawać, że jestem twoim dowódcą, ale jak tylko wydaję ci rozkaz, natychmiast zamieniasz się w księżniczkę następczynię tronu. A Wilki na to patrzą. Czy mam mieć do nich pretensje, jeżeli zaczną myśleć, że moje rozkazy nie dotyczą wszystkich?
- Przepraszam - powtórzyła Raisa - ale wyganianie moich gości przy użyciu miecza naprawdę nie pomaga.
Amon położył dłonie na kolanach i bawił się pierścieniem. Spojrzał na nią oczyma pociemniałymi z bólu.
- Nie mam prawa o to pytać, ale… co jest między tobą a Alisterem? Czy to… tylko przygoda, czy…
- Nie chciałam odegrać się na tobie, jeśli o to pytasz - warknęła Raisa.
Amon się zaczerwienił.
- Nie sugerowałem…
- To było kuszące, ale nie. - Raisa zastanawiała się chwilę. - Jest bardzo zdolny i nie traktuje mnie ulgowo. Tyle się od niego dowiedziałam… Mam wrażenie, że przy nim staję się lepszym człowiekiem.
Amon wywrócił oczyma.
- Mówisz, jakby był twoim powiernikiem, a nie kochankiem.
- On nie jest moim kochankiem! - burknęła. - No… nie całkiem.
- Nie całkiem? Czy jeszcze nie?
- Amonie.
Potarł oczy.
- Na Panią, Raiso. Staram się, jak mogę.
- Wiem. - Raisa przygryzła wargę.
Co miała mu powiedzieć? Że dostrzega w nim wszystko, od krzywego nosa przez blizny po bijatykach, po te oczy tak niebieskie jak górskie jezioro w środku lata. Czasami widzi chłopca, którym byłby, gdyby nie spędził życia w Łachmantargu. Gdy przestaje się pilnować, na jego twarzy rysuje się ból, a czasem wyraźnie widzi, jaki jest niebezpieczny. Nie, tego nie mogła mu powiedzieć.
- Idę z nim na Bal Kadetów - oświadczyła.
- Rai… - Amon złapał ją za ręce - tylko uważaj, nie zakochaj się w nim.
Raisa skinęła głową, wiedząc, że na tę przestrogę już jest za późno.
Han osunął się na kolana i wpatrywał się w Cat. Nad jej prawym okiem, w miejscu, gdzie uderzyła się w ścianę, pojawił się fioletowy siniec. Powiekę miała opuchniętą, przez co twarz stała się niesymetryczna. Niewiele brakowało, a mogła stracić oko.
Podniósł wzrok na Tancerza.
- Wiedziałeś, że mnie śledzi? - zapytał.
- Ćśś… - Tancerz przyłożył sobie palec do ust i rozejrzał się na boki. - Wiedziałem, że coś knuje… Wiesz, szedłem za nią - wyjaśnił. - Nie pozwoliłbym jej poderżnąć ci gardła ani nic takiego.
- Co za pocieszenie. - Han wstał i zebrał swoją zniszczoną pelerynę. - Kiedy miałeś zamiar się wtrącić?
- Wciągnijmy ją do środka, zanim pojawią się rektorscy - zaproponował Tancerz.
- A po co? Niech ją zabiorą do więzienia. Ja z nią skończyłem.
Zdradził go ktoś, kogo uważał za przyjaciela. Nigdy by się nie spodziewał, że właśnie ona będzie próbowała go zadźgać i ograbić. Tego było dla niego za wiele.
Tancerz nic na to nie odpowiedział.
- Chodź! - powiedział. - Nie możemy jej wlec po dachu i przez okno. Ja ją poniosę, a ty idź pierwszy i odwróć uwagę Blevinsa, jeśli nie śpi. - Schował nóż Cat, wsunął dłonie pod bezwładne ciało i podniósł dziewczynę. Jęknęła, ale nie otworzyła oczu.
Han wszedł do bursy i rozejrzał się za Blevinsem. Dozorca spał mocno w swoim fotelu przy kominku. Czekał na nich. Będzie zły, jeśli nie przyłapie ich, jak się skradają podczas ciszy nocnej.
Han dał Tancerzowi znak ręką i przemknęli na palcach obok Blevinsa. Weszli na schody i wspinali się ostrożnie przy bocznych krawędziach, żeby stopnie za bardzo nie trzeszczały.
Udało im się dotrzeć na trzecie piętro, na nikogo się nie natykając. Han pchnął drzwi do swojego pokoju, Tancerz wszedł za nim i położył Cat na łóżku.
- Przyniosę zimnej wody na okład - powiedział Tancerz. - Chwycił miskę i wyszedł do umywalni.
Cholernie się troszczy o kogoś, kto kilka minut temu rozciął moją nową pelerynę i groził mi nożem, pomyślał Han.
Zapalił dwie świece, żeby rozjaśnić ciemności. Do świtu było jeszcze daleko.
Cat jęknęła i zasłoniła głowę dłońmi. Han dokładnie ją przeszukał i znalazł jeszcze trzy noże. Wrócił Tancerz z miską i mokrą ściereczką, którą położył na czole Cat. Ona zdarła to z siebie, a on położył znowu. Cat odepchnęła jego rękę i otworzyła oczy.
- Odsuń się ode mnie, ty miedzianolicy gnojoja… - urwała w pół słowa, gdy widocznie wróciła jej pamięć. - Krew i kości - szepnęła. Na widok twarzy Hana wzdrygnęła się i zamknęła oczy. - Czemu mnie nie zabiłeś? - szepnęła i oblizała wargi.
- Nic straconego - odparł Han. - Ale Tancerz uznał, że najpierw nam coś powiesz.
- Nie mam nic do powiedzenia - wyszeptała. - Podetnij mi gardło i wreszcie będzie po wszystkim. - Odchyliła głowę do tyłu, obnażając szyję niczym wilk podporządkowujący się samcowi alfa.
Tancerz usiadł na łóżku obok niej.
- Nie. Ty uratowałaś nam życie w Ardenie. Zasługujesz na to, żeby cię wysłuchać. Chcę się dowiedzieć, co się z tobą dzieje. W ostatnich tygodniach wydawałaś się inna. Jakby zrozpaczona.
- Co ty gadasz? - wtrącił Han, poirytowany. - Ledwie ją znasz, więc nie wiem, jak mogłeś…
- Nigdy cię nie ma - oznajmił Tancerz. - Nie masz pojęcia, co się dzieje z twoimi przyjaciółmi.
Han wskazał dłonią Cat.
- To ma być ten przyjaciel? Przyjaciele nie napadają kumpli w ciemnych zaułkach.
- Bransoleciarz ma rację - przyznała Cat. Otworzyła oczy i patrzyła na Tancerza. - Ty mnie w ogóle nie znasz. Jestem złodziejką. Zdradzam swoich przyjaciół. Zasługuję na śmierć. - W kącikach jej oczu zebrały się łzy, które potoczyły się strużkami po twarzy. - Powinnam po prostu wyjechać, ale potrzebowałam pieniędzy na powrót do domu. Tutaj przecież nic dla mnie nie ma. Nie nadaję się do szkoły.
- A czego chciałaś od mojego amuletu? - zapytał Han, który nagle zaczął coś podejrzewać. - Jeśli potrzebowałaś pieniędzy, to trzeba było zabrać mi sakiewkę.
- Nie miałam zamiaru grzebać ci w spodniach - stwierdziła Cat. - Bo z tego, co wiem, masz tam cały arsenał broni.
- Cały czas chodziło ci o amulet - stwierdził Han. - Mam rację?
Po długim wahaniu przytaknęła.
- Ja… myślałam, że go sprzedam - powiedziała. - Zachowywałeś się tak, jakby był cenny. A że zawsze nosisz go przy sobie, to musiałam go jakoś z ciebie zdjąć.
Han mrugał gwałtownie, bo wszystko nagle zaczęło się układać w całość.
- To ty szperałaś w moim pokoju - powiedział. - Szukałaś go.
- Nigdy nie przeszukiwałam twojego pokoju! - wybuchła Cat. Gdy Han spojrzał na nią z powątpiewaniem, mruknęła: - A skąd wiesz? Zostawiłam wszystko tak, jak było.
- To było wtedy, kiedy była kolacja u dziekana, więc wiedziałaś, że żadnego z nas tu nie będzie - zauważył Tancerz. Patrzył na Cat, a ona na niego. Han poczuł się jak intruz, jak przypadkowy gap.
- Ja… przyszłam tu dlatego, że myślałam, że mogę pomóc - powiedziała, nie odrywając wzroku od twarzy Tancerza, jakby ją zaczarowano. - Źle się czułam. Myślałam, że mogę… trochę naprawić to, co się stało w Fellsmarchu…
- To znaczy co? - zapytał Tancerz niskim, łagodnym głosem, jak zaklinacz.
- Bransoleciarzowi. Co stało się z jego mamą i siostrą. I… z Łachmaniarzami - wyszeptała.
Tancerz zdjął jej z czoła kompres, namoczył ponownie, wycisnął i znowu przyłożył do skroni.
- Dlaczego czułaś, że to ty musisz to naprawić? - zapytał.
Cat zerwała okład z głowy i odrzuciła.
- Bo to moja wina.
Han patrzył na nią zdumiony. Wiele można jej było zarzucić, ale nie miał zamiaru obwiniać jej o tamto.
- Nie - powiedział. - To była moja wina. - Pamiętał, jak roztrzęsiona była Cat w dniu pożaru i jak wraz z innymi Łachmaniarzami powstrzymywali go siłą przed wejściem do płonącej stajni. Tej nocy ocaliła mu życie.
- Nie mogłaś ich uratować, jeśli o to chodzi - powiedział nieco łagodniejszym tonem. - Nie możesz się o to obwiniać.
Ona tylko kręciła głową.
- Nic nie wiesz. - Usiadła chwiejnie. Wyglądała, jakby miała za chwilę znowu opaść na poduszkę. Tancerz podtrzymał ją, żeby wyprostować, a ona nie protestowała.
- Komu chciałaś to sprzedać? - zapytał Han. - Chodzi mi o amulet.
Cat uniosła wzrok w górę, jakby miała do czynienia z idiotą.
- Ten Bayar przyszedł do mnie kilka tygodni temu… Groził mi. Powiedział, że mnie wyda, jeśli mu nie sprzedam tego czaromiota. Mówił, że przede wszystkim to był jego amulet, a ty mu go ukradłeś.
To musiało być po tym, jak Bayara z kuzynami wyrzucili z Hampton. Po tym, jak dziekan kazała mu się wycofać.
Czegoś jednak wciąż brakowało, czegoś, wokół czego Cat krążyła, lecz nie mówiła o tym wprost.
- Co Bayar chciał mi wyjawić? - zapytał Han. - Co przede mną ukrywasz?
Cat zaczerpnęła tchu i słowa popłynęły szybkim, gwałtownym strumieniem, jak gdyby bardzo długo czekała na tę możliwość wyrzucenia ich z siebie.
- To byłam ja - wyznała. - To ja powiedziałam młodemu Bayarowi, gdzie mieszkasz, kiedy szukali cię w Łachmantargu. Zabrali Velveta, grozili, że go zabiją, jak cię nie wydam. Dlatego to zrobiłam. Uznałam, że albo on, albo ty. Kochałam Velveta, a ciebie nie. Myślałam, że przeszukają dom, znajdą to, coś im ukradł, i będzie po wszystkim. Nie przypuszczałam… Nigdy bym nie pomyślała, że… - Głos uwiązł jej w gardle, po policzkach spływały łzy.
- Nigdy byś nie pomyślała, że spalą mamę i Mari - dokończył Han.
Odsuwał się od Cat, aż poczuł za plecami ścianę. Oparł się o nią, żałując, że nie może zniknąć. Chciałby móc mignąć jak żar w palenisku i nie musieć wysłuchiwać nic więcej.
W oczach poczuł pieczenie.
- Nie wiedziałaś, z kim masz do czynienia.
- Dowiedziałam się - odparła głosem gorzkim jak cykoria. - I tak zabili Velveta. A potem wrócili i wymordowali wszystkich pozostałych. To była rzeź. Szukali ciebie, wypytywali, gdzie jesteś. Ja też już bym nie żyła, gdybym była z nimi. - Zaczerpnęła powietrza. - Szkoda, że mnie tam nie było.
Powinien się domyślić! Podejrzewał Taza Mackneya, ale to nie on. Zdradził go ktoś bliski, kto potrafił poprowadzić Gwardię Królewską przez labirynt uliczek Łachmantargu, kto umiał wskazać konkretny dom w miejscu bez numerów i nazwisk mieszkańców.
- Potem chciałam ich zabić - powiedziała Cat. - Chciałam zabić wszystkich… - Uśmiechnęła się gorzko. - Zawsze myślałam, że dobry ze mnie nożownik. Ale widzę, że jako zabójca do pięt im nie dorastam. Równie dobrze mogłabym rzucić się w ogień. I zrobiłabym to, gdybym wiedziała, że uda mi się pociągnąć za sobą kilku z nich. Zgodziłam się więc na propozycję Jemsona, żeby wyjechać do Oden’s Ford. Nie chciałam już widzieć Łachmantargu na oczy. Dotarłam aż do Delphi i tam utknęłam. Bałam się jechać dalej, a nie mogłam wrócić. Wtedy wpadłam na was. Jak się dowiedziałam, że żyjesz, pomyślałam, że z tobą może na Południu nie będzie tak źle. Wiedziałam, że ty sobie wszędzie poradzisz. Byłeś najlepszym hersztem, jakiego znałam. Ale wiedziałam, że jeśli się dowiesz, że to ja sypnęłam, wyrwiesz mi serce.
Patrzyła na Hana z nadzieją.
- No już, zabij mnie. Masz prawo. Nie będę więcej musiała myśleć, jak inaczej mogłam się zachować.
Han osunął się po ścianie, aż usiadł na podłodze. Podciągnął kolana i oplótł nogi rękami. Nic nie czul. Tak długo nosił w sobie poczucie winy, że nie potrafił podzielić się nim z Cat.
- Nie zabiję cię - powiedział. - Przepraszam, ale nie. Po prostu stanęłaś im na drodze, gdy Bayarowie mnie szukali. Ty i pozostali. Będę musiał z tym żyć do końca swoich dni.
Przez chwilę wszyscy milczeli.
- I co teraz? - odezwał się Tancerz, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. Chwycił Cat za rękę i uśmiechnął się do niej. Ona i tym razem go nie odtrąciła.
- Odejdę, jeżeli chcesz - powiedziała. - Byłbyś głupcem, gdybyś znowu mi zaufał. A ty nie jesteś głupi. - Spojrzała na niego. - Ale chciałabym zostać i ci pomóc. Wiem, kto jest twoim wrogiem, i obiecuję… zrobię, cokolwiek każesz.
- Nie - wtrącił się Tancerz. - To nasza walka… tego nie unikniemy. Ale ciebie to nie dotyczy.
- To też moja sprawa - warknęła Cat. - Velvet, Jonas, Sweet i Sari i… wszyscy inni. Mari była małym dzieckiem. A oni spalili…
- Przestań! - Han uniósł dłoń. - Ja tylko… przestań! - Urwał na chwilę, by zapanować nad głosem. - Niedługo będę musiał walczyć. Najprawdopodobniej z Bayarami i wieloma innymi miotaczami uroków - oświadczył. - To będzie coś zupełnie innego niż to, do czego przywykłaś. Nie zwykła bójka uliczna, chociaż i taka może się zdarzyć. To będzie polityka… szpiegowanie i rozsiewanie pogłosek tam, gdzie to konieczne. I to na terenie całego królestwa: w górach, w Łachmantargu, Południomoście i na podzamczu.
- Będzie ci potrzebna pomoc - zauważyła Cat. - Nie dasz rady sam.
- Ty powinnaś tu zostać - stwierdził Han. - To zadziwiające, ile się nauczyłaś w tak krótkim czasie. Jemson miał rację: mogłabyś zostać damą do towarzystwa albo guwernantką. Możesz uczyć muzyki. To twoja szansa, żeby na dobre wydostać się z Łachmantargu.
- Myślisz, że będę spać spokojnie w miękkiej pościeli, wiedząc, że ty jesteś na wojnie? Chcę znowu złożyć ci przysięgę. Chcę ci pomóc. Nie mogłam walczyć z Bayarami sama, ale może dam radę z tobą.
Han przyglądał jej się uważnie i zastanawiał się. Na jej twarzy pojawiła się nadzieja.
- To ją narazi na niebezpieczeństwo - zaprotestował Tancerz. - Wystąpi przeciwko czarownikom. Będzie bezbronna.
- Nie jestem bezbronna! - warknęła Cat, wyjmując nóż z sobie tylko znanej kryjówki i zamachała Tancerzowi przed oczami. Odsunął głowę, by nie odcięła mu nosa.
Han w zamyśleniu pocierał podbródek.
- Potrzebuję ludzi, którzy zrobią wszystko, co każę, czy to dotyczy chodzenia do szkoły, czy ulicznych kradzieży albo śledzenia kogoś. Nie będę miał czasu, żeby się z tobą spierać. Nie możesz wybrzydzać i wybierać sobie zadań, które ci pasują.
Cat kiwała głową, patrząc mu w oczy.
- Obiecuję, że zrobię wszystko, co każesz.
- Musisz nadal się uczyć - powiedział. - Muzyki, sztuki, języków, wszystkiego. Musisz być w stanie obracać się wśród arystokratów. Jeśli ja mogę, to ty też.
- Ty już mówisz jak błękitnokrwisty mruknęła Cat.
- Nie będzie podziału łupów, nie takich jak przedtem - ciągnął Han. - Mam trochę pieniędzy, ale one mogą się skończyć, zależnie od tego, co zrobię. A ty nie możesz dorabiać na boku, jeśli pracujesz dla mnie. Możesz odejść w każdej chwili, ale jeżeli postanowisz działać z kimś innym, musisz mnie poinformować, żeby sprawa była czysta.
- Jasne - oznajmiła Cat. - Żadnych obrywów na boku.
- Zakładam, że znasz ryzyko - powiedział Han, częściowo sam do siebie. - Nie mam wielkich wyrzutów sumienia, prosząc cię o to, bo wchodzisz w to z pełną świadomością.
- Samotny Łowco - wtrącił Tancerz. - Nie pozwól jej rezygnować z życia.
Cat rzuciła Tancerzowi karcące spojrzenie. Zsunęła się z łóżka i padła na kolana.
- Ja, Cat Tyburn, uznaję twoją zwierzchność, Bransoleciarzu Alisterze - powiedziała. - Ślubuję ci wierność, gotowość użycia moich noży oraz wszelkiej broni i poddaję się twojemu protektoratowi. Będę robić wszystko, co każesz. Twoi wrogowie są moimi wrogami. Nie będę pracować dla nikogo innego. Obiecuję przynosić ci wszystkie łupy i przyjmować mój udział z twoich rąk w takiej ilości, jaką uznasz za stosowną.
Po tych słowach posłała mu promienny i złowieszczy uśmiech.
Członkowie zastępu Abelard wsuwali się pojedynczo do gabinetu pani dziekan i wszyscy starali się stanąć jak najdalej od Hana. Spoglądali na niego z nieufnością. Micah westchnął i wzniósł wzrok ku niebu, jakby chciał zademonstrować, że niewiele się spodziewa po tej sesji. Han jednak wyczuwał pod tą maską znudzenia prawdziwy strach. Widać było, że nikt z nich nie ma ochoty nigdzie wędrować z Hanem Alisterem.
Z wyjątkiem Abelard i Gryphona. No i może Fiony. Wyraz chłodnej akceptacji na jej twarzy świadczył o tym, że nie przestała myśleć o przeciągnięciu Alistera na swoją stronę.
Na szyi Hana wisiał amulet Króla Demona, a obok niego talizman Demonai wyrzeźbiony z jarzębiny i dębu. Ten magiczny przedmiot miał go chronić przed opętaniem. Oczywiście, on i Tancerz nie mogli go przetestować, bo ich wiedza na temat opętania ograniczała się do treści referatu Mordry.
Amulet Hana był mocno naładowany. Kruk wspominał o kradzieży cudzej mocy, ale Tancerz odkrył zaklęcie, które pozwoliło mu podarować swoją moc Hanowi, gdy połączyli amulety.
- Nic nie szkodzi - powiedział Tancerz z szerokim uśmiechem. - I tak nie miałem wielkich magicznych planów.
Kiedy Han wszedł do sali, Micah natychmiast spojrzał na wężowy amulet. Przyjrzał mu się uważnie, a potem podniósł głowę i napotkał wzrok Hana. Pewnie się zastanawiał, czy Cat już próbowała go ukraść. Bayar prawdopodobnie miał nadzieję, że Han przyjdzie na to spotkanie bez amuletu.
- Skoro już wszyscy tu jesteśmy, możemy zaczynać - oświadczyła Abelard. - Kiedy Alister dołączył do naszego zastępu, powiedziałam wam, że udało mu się dotrzeć do Edijonu. Dzisiaj podzieli się z nami swoją wiedzą i doświadczeniem. Mam nadzieję, że naładowaliście amulety do pełna. - Skinęła głową w stronę Hana. - Proszę, twoja kolej.
- No dobrze - zaczął. Nie bardzo wiedział, czy powinien wstać, czy pozostać na miejscu. Postanowił jednak się podnieść. - Zapewne wiecie, że niełatwo jest dostać się do Edijonu. Niektórzy czarownicy uważają nawet, że on nie istnieje. Ale to nieprawda. Pierwszy raz dotarłem tam na zajęciach mistrza Gryphona. Od tej pory byłem tam jeszcze kilka razy.
- Jak widać, za każdym razem udało ci się wrócić - zauważył Micah takim tonem, jakby to była zła część wiadomości.
- To chyba dobrze, nie? - odparł Han, odchylając głowę do tyłu, tak że spoglądał na Micaha z góry. - Chyba nie chciałbyś tam zabłądzić? Szkoda by było. Patrzył na Bayara tak długo, aż ten odwrócił wzrok. - Niektórzy sądzą, że kluczem do powodzenia jest używany amulet - podjął ponownie Han. - Inni myślą, że jak już się tam raz dotrze, to potem jest łatwiej. Jakby uruchomiło się przejście, z którego można potem korzystać bez ograniczeń. - Rozejrzał się po twarzach zebranych. - Ilu z was próbowało dostać się do Edijonu?
Wszyscy podnieśli ręce.
- A komu się udało?
- Teraz bądźcie szczerzy - wtrąciła Abelard.
Wszystkie ręce opadły.
- Skąd mamy wiedzieć, że ty tam byłeś? - zapytała Mordra, ściskając swój amulet.
Han odszukał wzrokiem Abelard, a ona powiedziała:
- Ja jestem tego pewna, i to wam powinno wystarczyć.
Mordra nie wyglądała na przekonaną, więc Han mówił dalej:
- Dzisiaj pomogę wam tam dotrzeć. Użyję mojego amuletu i ścieżki, którą przetarłem dla siebie. Nie mogę zagwarantować, że uda się wam samodzielnie wrócić, ale możliwe, że następnym razem będzie wam łatwiej się tam dostać.
To były kompletne bzdury - coś, co wymyślili wraz z Krukiem - ale Han potrafił kłamać, toteż wszyscy pokiwali głowami, nawet Gryphon, choć on sprawiał wrażenie zdezorientowanego.
- Musimy się dotykać - oświadczył Han. - Połóżmy się więc w kręgu.
Poprosił Abelard, żeby rozłożyła siedem sienników w kształt okręgu przy oknie. Wszyscy się położyli, tak że niemal stykali się głowami w centrum okręgu. Han słyszał, jak niektórzy podczas układania się pomrukują i parskają z niezadowoleniem. Pomógł jeszcze Gryphonowi i w końcu obaj położyli się na wolnych materacach.
Han wiedział, że te przygotowania wydadzą się im dziwne, ale nie chciał narażać opuszczonych ciał na to, że spadną i potłuką się o podłogę.
- Widzicie? - powiedział. - Jak na seansie w Szkole Świątynnej.
Leżący zareagowali nerwowym śmiechem.
- W porządku. Wszyscy się dotykają? - Han poczuł, że dotyka Gryphona z jednej strony i Abelard z drugiej. Domyślił się, że chcieli być obok niego, aby mieć pewność, że ich nie zostawi.
- Musicie zapamiętać parę rzeczy - powiedział Han, wpatrując się w sufit. - Prawdopodobnie już to wiecie, ale warto powtórzyć. W Edijonie możecie zmieniać wygląd: ubrania, cechy fizyczne. Wypróbujcie to. Możecie tworzyć dowolne iluzje, w końcu to kraina marzeń. Działa tam magia, więc uważajcie. I nie zużyjcie na eksperymentowanie całej zmagazynowanej mocy, bo będzie wam potrzebna do powrotu. Wszyscy idziemy w to samo miejsce, żeby łatwo się odnaleźć. Zostaniemy tam około dziesięciu minut. Będziecie potrzebowali mojej pomocy, żeby wrócić, więc spotkamy się i wrócimy wspólnie. Jeżeli czyjś amulet jest na wyczerpaniu, powiedzcie mi to teraz - urwał. - Jeszcze jakieś pytania?
- Dokąd się udajemy? - zapytał Gryphon.
- Na Mostową - odpowiedział Han. - Czy jest ktoś, kto nigdy tam nie był?
To pytanie wywołało jeszcze bardziej nerwowy śmiech.
Spotkamy się pod zegarem przed Pod Koroną - informował Han. Nie odchodźcie zbyt daleko. Dziesięć minut w Edijonie mija szybko. Gotowi? Ręce z amuletów. Oto zaklęcie, którego użyjecie.
Wymówił zaklęcie i kazał im powtórzyć. Były to te same słowa, których Gryphon uczył ich jesienią. Han wolałby użyć czegoś innego - silnego zaklęcia, które istotnie przeniosłoby ich na drugą stronę.
- No dobrze, gotowi? - zapytał Han. - Otwórzcie portal.
Han chwycił swój amulet i wymówił zaklęcie Kruka. Przejście między światami tym razem było dłuższe i głębsze, na tyle długie, by zacząć się obawiać, że utknęli. Kiedy ciemność się w końcu rozproszyła, Han stał sam pod zegarem na Mostowej. Po chwili zmaterializował się przed nim Gryphon z zamkniętymi oczyma, mocno ściskający amulet.
- Gryphon! - zawołał Han z ulgą.
Mistrz otworzył oczy. Był cały i zdrowy - bez obręczy na nogach i kul. Przyjrzał się sobie i uśmiechnął się z zadowoleniem. Zrobił kilka nieśmiałych kroków, po czym zmienił swoją postać - stał się wyższy i bardziej umięśniony, co odpowiadało jego męskim rysom twarzy.
Przybyła Abelard, po niej Hadron, de Villiers i na końcu Bayarowie. Gdy pojawili się ci ostatni, odzież Gryphona nieznacznie wypiękniała i zgrabniej ułożyła się na jego ciele. - W porządku - orzekł Han. - Są wszyscy. To teraz spróbujcie trochę pozmieniać otoczenie. - Gestem sprawił, że z chodnika wyrosły wielkie fioletowe kwiaty wysokie po pas. - Tylko z umiarem, bo nie chcemy się pogubić w dżungli.
Członkowie zastępu zaczęli tworzyć kwiaty i fajerwerki, pola i wodospady, jedynie Micah nie brał w tym udziału. Stał z boku, z ręką na amulecie, ze wzrokiem wbitym w Hana, jakby się spodziewał, że ten go zaatakuje.
- Możecie też zmieniać swój ubiór albo ubrania osób wokół was.
Zaczęły się pojedynki, podczas których uczestnicy manipulowali przy odzieniu partnerów. Nawet Abelard włączyła się do zabawy. Niebawem wszyscy pękali ze śmiechu.
- O ile wiem - rzekł Han - w Edijonie rzeczywistością są czarownicy, amulety i magia. Wszystko inne to iluzja. My wszyscy przybyliśmy z tego samego pomieszczenia, ale moglibyśmy być porozrzucani po Siedmiu Królestwach i spotkać się w jednym miejscu, gdybyśmy się wcześniej umówili. Inaczej nigdy byście się nie znaleźli.
- Czy pogoda się zmienia? - zapytała Mordra, trzęsąc się z zimna i spoglądając w niebo. - Bo to mi wygląda na rzeczywistość, nie iluzję.
Między budynkami powiał wiatr. Na odsłoniętych częściach ciała Han poczuł gęsią skórkę. Niebo zasnuły ciemne, gęste chmury, które zamieniły środek dnia w zmierzch. Han stworzył sobie ocieplaną kurtkę z jeleniej skóry. Pozostali poszli w jego ślady - wobec spadku temperatury przyodziali się w cieplejsze ubrania.
- Czy to ty zrobiłeś? - zapytał Gryphon, patrząc na niebo. - To znaczy… zmieniłeś pogodę?
Han pokręcił głową. Nie umiał tego wytłumaczyć. Czy mógł to zrobić ktoś z nich? Micah albo Fiona? Wciąż ściskali swoje amulety, ale oboje spoglądali w niebo z niepokojem, więc wydawało się to mało prawdopodobne. Han nigdy wcześniej nie odwiedzał Edijonu w grupie. Trudno mu było stwierdzić, kto właściwie panuje nad sytuacją.
Niebo przeszyła błyskawica, nadając mu wyrazistych barw zieleni i fioletu. Nagły huk grzmotu sprawił, że wszyscy zasłonili sobie uszy.
- Już wystarczy, Alister - powiedziała Mordra, wysuwając głowę niczym żółw ze skorupy. - Osiągnąłeś swój cel.
Han złapał za amulet i usiłował zmienić pogodę na lepszą, lecz bez powodzenia. Iluzja czy nie, nadchodzącą burzę trudno było lekceważyć.
- A to kto? - zapytała dziekan Abelard, zasłaniając oczy i podejrzliwie patrząc na Hana.
Han odwrócił się i stanął jak wryty.
To był Kruk., odziany szykowniej niż kiedykolwiek, z kunsztownie inkrustowanym mieczem, w lśniącym złotym stroju, który uwydatniał jego ciemne jak noc włosy. Teraz niebo było już całkiem ciemne, ale to nie miało znaczenia, bo Kruk rozjaśniał całą ulicę.
Ruszył w ich stronę z wyciągniętym mieczem i mrożącym krew w żyłach uśmiechem, otoczony pulsującymi płomieniami niczym święty w świetlistej aurze.
Han stanął między Krukiem a zastępem Abelard.
- Co ty tu robisz? - zapytał. Nie informował Kruka o czasie ani miejscu tej wizyty. Skąd on to wiedział?
- Alister! - odezwała się Abelard. - Proszę to natychmiast wyjaśnić! Czy ta osoba jest twoim tworem, czy kimś znajomym?
Kruk skrzywił się poirytowany. Obrócił się i strzelił palcami, a wtedy z chodnika wyrosła ogromna ściana ognia, która oddzieliła Hana i Bayarów od reszty. Jednym gestem wprawił tę ścianę w ruch i zaczął spychać grupę Abelard w głąb ulicy. Han słyszał wrzaski i krzyki po tamtej stronie płomieni.
Zwrócił się w stronę Kruka.
- Co robisz?
- Mam interes do ciebie i Bayarów - powiedział Kruk. - Reszta nie będzie nam przeszkadzać.
Stanął na wprost bliźniaków. Tak długo rósł i dostojniał, aż przyćmił ich doszczętnie.
- Nareszcie - oznajmił tonem triumfu. - Długo na to czekałem.
- O co chodzi? - zapytał Micah, przysłaniając oczy przedramieniem. - Nie znam cię.
- Ale ja was znam. Wiem dobrze, kim jesteście. - Nieśpiesznie wzniecił ogień na czubku miecza i wystrzelił nim w Micaha, który jednak zdążył się uchylić.
Fiona przerzuciła wzrok z Hana na Kruka i z powrotem.
- Czemu to robisz? - zapytała.
Han pokręcił głową.
- No już, wynoś się stąd - powiedział. - Nikt cię tu nie zapraszał.
- Staram się dotrzymać obietnicy - stwierdził Kruk. - Poprzysiągłem zniszczyć dom Orlich Gniazd. Zacznę od tych dwojga.
- Alister, jeśli to jakiś żart, to wcale mnie nie bawi - odezwał się Micah. - Mogłem się spodziewać, że cały ten pomysł to jakiś podstęp.
- Arogancki jesteś. Jak cały twój ród - oświadczył Kruk. Posłał w kierunku Micaha i Fiony wiązkę płomieni. Odskoczyli i potoczyli się po ziemi. Fiona odpowiedziała atakiem, ale Kruk przyjął jej strzały na siebie i nie poniósł żadnego uszczerbku.
Micah wzniósł lśniącą przegrodę niczym twardą ścianę światła, oddzielającą jego i Fionę od Hana i Kruka. Kruk przebił ją i Bayarowie ponownie uchylili się z zasięgu strzału. Kruk wyraźnie się z nimi bawił - za każdym razem pudłował o włos.
Han stanął między nim a bliźniętami. Włosy zjeżyły mu się na skórze w oczekiwaniu płomieni. Wiedział, że w razie ataku usmaży się z przodu i z tyłu. Czuł się zdradzony, wykiwany jak dziany frajer na ulicy.
- Przestań, Alister - zawołała Fiona - albo cię powstrzymam! - Chwyciła amulet i wyciągnęła go w kierunku Hana.
- Kruk! - krzyknął Han. - Nawet o tym nie myśl. Nie pozwolę ci ich zabić!
- A czemu? - Kruk zmieniał pozycję, starając się tak ustawić, żeby móc dobrze wycelować. - Oni już kilka razy próbowali cię zabić. I gdyby to oni byli na twoim miejscu, na pewno by cię nie pożałowali.
- Mam swój plan - odparł Han. - I to nie jest jego część. - Może sam chcesz poczuć przyjemność zabijania tych dwojga? W porządku. Proszę. Nie krępuj się.
Po tych słowach zniknął.
Han poczuł najpierw łagodny, a po chwili silniejszy nacisk na swój umysł. Potem kolejny i jeszcze jeden, jak gdyby ktoś usiłował się przepychać. To Kruk próbował się dostać do jego mózgu i natrafiał na opór. Han chwycił za talizman z jarzębiny i z wdzięcznością pomyślał o Tancerzu.
- Przestań - mruknął do Kruka, uskakując przed ognistą kulą rzuconą w niego przez Fionę. - Tym razem ci się nie uda.
Kruk ponownie zaatakował jego umysł. I jeszcze raz. I jeszcze.
- Daj spokój. Nie mogę walczyć sam przeciwko trojgu. Chcesz, żebym zginął?! - krzyknął, gdy jeden ze strzałów Micaha drasnął go i podpalił mu ubranie. Han zaczął rozpaczliwie uderzać się po ciele, by stłumić ogień, a jednocześnie wykonał gest, którym zamienił drogę pod stopami Fiony i Micaha w bagnisko. Pogrążyli się w błocie po pas.
- Zabij ich, Alister - szepnął mu Kruk do ucha - albo oni zabiją ciebie.
- Sam ich zabij, ty nadęty capie - odrzekł Han, wznosząc tarczę do osłony przed serią drobnych tornad atakujących go odłamkami szkła. - Nie będę toczył twoich walk za ciebie.
Dlaczego Kruk nie chciał sam ich zabić? Znał magię lepiej niż oni wszyscy razem wzięci. Na pewno potrafiłby użyć takiego zaklęcia, któremu Bayarowie nie umieliby sprostać. Jego ogniste ataki zdawały się bez trudu przedzierać przez obronę Micaha, lecz każdy cios pudłował, załamywał się lub z innych przyczyn nie trafiał do celu. Micah i Fiona wzajemnie zadawali sobie więcej strat niż Kruk każdemu z nich z osobna.
Han zaczął coś podejrzewać.
Kruk zmienił strategię. Bayarowie wygrzebywali się z błota, gdy wtem Micah zaczął cofać się na chwiejnych nogach, z rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma, jakby dostał w głowę. Przez chwilę stał jak oniemiały. Później, chwyciwszy swój amulet, obrócił się i wycelował go w siostrę.
- Micah? - Fiona nie mogła wyjść ze zdumienia. - Co ty…?
- Fiona! Uważaj! - krzyknął Han i popchnął ją na ziemię w chwili, gdy Micah wystrzelił. Nad ich głowami mignęła wiązka płomieni.
- Micah! - wrzasnęła Fiona, zerwawszy się na nogi. - Co ty wyprawiasz?!
Następny cios Micaha oparzył jej rękę, nim zdążyła uskoczyć.
Gdy Micah koncentrował się na tym, jak zamienić siostrę w garstkę popiołu, Han rzucił się na niego i obaj upadli twarzami w bagno.
- Uciekaj, Fiona! - krzyknął Han, plując błotem. - Uciekaj, bo on cię zabije!
- Nie zostawię brata! - odkrzyknęła. - Zabijesz go!
- To nie twój brat! - odpowiedział jej Han. - Nie widzisz? Jest opętany. - Han trzeci raz odrywał dłonie Micaha od amuletu.
Fiona zawahała się. Z amuletem w dłoni, z ręką wyciągniętą przed siebie, nie była w stanie wycelować w Hana tak, by nie trafić w brata.
- Jak mnie zabijesz, nie wydostaniecie się stąd! - wrzasnął rozpaczliwie Han.
Micah kopał i wyrywał się Hanowi, pragnąc za wszelką cenę zlikwidować siostrę. Jednak o walkach wręcz musiał się jeszcze wiele nauczyć.
Han nie był pewien, jak przegnać Kruka bez zabijania Micaha. Wpadł mu jednak do głowy pewien pomysł. Trzymając Micaha w mocnym uścisku, odrzucił jego amulet.
Wtedy ponownie zjawił się przed nim Kruk, wściekły jak rozdrażniony pies. Po chwili Han znowu poczuł dobijanie się do jego umysłu. I znowu Krukowi się nie udało.
Micah wykorzystał moment dekoncentracji Hana i wbił mu pięść w bok.
- Oddaj mi amulet, ty rynsztokowy cwaniaku!
Han cisnął w niego zaklęcie unieruchamiające, po którym Micah upadł i leżał spokojnie ze wzrokiem wbitym w niebo. Skoro to mu się udało, Han w ten sam sposób unieruchomił Fionę.
- Teraz ich wykończ, Alister - powiedział Kruk, stając nad Bayarami niczym Niszczyciel gotów porwać kilka dusz. - No, na co czekasz.
- Nnieee - odparł Han, ścierając krew z policzka. Skinął głową w stronę Micaha i Fiony. - Jeśli ci na tym zależy, sam to zrób.
- Pośpiesz się! - ponaglał Kruk. - Wyczerpujesz moc. Niebawem będziesz musiał wracać.
Han stanął w rozkroku z rękami założonymi na piersiach.
- Ty sam nie potrafisz czynić magii, mam rację? Cały czas używałeś do tego mnie.
Kruk skrzywił się i Han poznał, że trafił w dziesiątkę.
- Czemu myślisz, że sam nie potrafię? - zapytał Kruk. - A skąd bym się tu wziął? Jak bym się tu dostał? - Wzmocnił te słowa strumieniem płomieni wycelowanych w ulicę.
- Możesz wywoływać iluzje - odpowiedział Han. - Pokazałeś mi to już pierwszego dnia. Ale nie potrafisz czarować w prawdziwym świecie. Nie masz mocy, która by ich zabiła. - Wskazał na Bayarów. - Dlatego potrzebujesz mnie.
- Szkoda mi czasu, żeby się z tobą spierać - rzekł Kruk z wyższością. - Zapomniałem więcej magicznych zaklęć, niż ty kiedykolwiek poznasz.
- Znasz je - zauważył Han - ale nie możesz ich wykorzystywać.
- Zwariowałeś - stwierdził Kruk. - No to jak, zabijesz te gnidy, czy nie?
Micah przerzucił wzrok z Kruka na Hana. Obserwował tę wymianę zdań z zaciekawieniem i sporym niepokojem.
- Pokaż mi, jak to zrobić - powiedział Han.
Kruk podjął kolejną próbę wślizgnięcia się do umysłu Hana.
- Jak to robisz? Co to za tarcza ochronna? - zapytał zaintrygowany.
- To ty powinieneś się wytłumaczyć ze swojej gry, nie ja - odparł Han. - To jak, zabijasz ich, czy nie? Bo jak nie, to my się zmywamy. Sam mówiłeś, że jesteśmy tu już zbyt długo.
Kruk przez długą chwilę przyglądał się Hanowi, jakby próbował przejrzeć go na wylot.
- Nie doceniłem cię - powiedział w końcu, kręcąc głową.
- To się często zdarza - odparł Han. - Zwłaszcza błękitnokrwistym.
Kruk zamigotał niczym gasnąca iskra.
Han odczekał jeszcze chwilę, by się upewnić, czy nie wróci. Następnie przykucnął przy Micahu i Fionie.
- A teraz mnie posłuchajcie. Zaraz was uwolnię. Znajdziemy pozostałych i wynosimy się stąd. Macie ze mną porachunki, ale to może poczekać, aż się stąd wydostaniemy. Jeśli piśniecie choć słówko Abelard, zostawię was tu. Jeżeli mnie zabijecie albo unieruchomicie, to nikt z nas nie wróci. Rozumiecie? - Han czekał, a oni oczywiście w tym stanie nie mogli nic zrobić ani powiedzieć. On jednak wiedział, że nie są głupcami, podarował im więc tę chwilę wątpliwości i dopiero potem rozbroił zaklęcie.
Podnieśli się, chwycili za amulety i wpatrywali się w niego, jakby był dziką bestią.
- Chodźcie! - Nie oglądając się za siebie, Han ruszył ulicą w kierunku wzniesionej przez Kruka ściany płomieni, która już dogasała.
- Alister! - Wysoka, kanciasta postać szła w jego stronę, ostrożnie przekraczając zwęglone resztki muru. - Czekam na wyjaśnienia.
To była dziekan Abelard. W dłoni ściskała amulet. Pozostali szli gęsiego za nią, wszyscy z wyjątkiem Gryphona, który rzucił się w kierunku Fiony, chwycił ją za ręce i z niepokojem spojrzał jej w twarz.
- Wszystko w porządku? - zapytał. Fiona przytaknęła. Gryphon objął ją ramieniem, bo wydawało się, że dziewczyna traci równowagę.
- Alister! - powtórzyła Abelard ostro. - Co się stało?
- Nie wiem. - Han pokręcił głową. - Sam chciałbym wiedzieć. To mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło. Nigdy nie spotkałem nikogo, kogo nie chciałem spotkać albo sprowadzić ze sobą.
- Jesteście ranni - zauważyła dziekan, spoglądając na każdego po kolei.
- Ten gość próbował nas zabić - powiedział Han. Rzucił się na nas jak wariat, rozsiewał płomienie i ciskał jedno zaklęcie za drugim. Powstrzymaliśmy go, ale nawet w troje mieliśmy kłopoty. - Wzdrygnął się. - A potem po prostu się rozpłynął. Zniknął. Pewnie zabrakło mu mocy.
Abelard zmarszczyła czoło.
- Nie znacie go? I w rzeczywistym świecie też go nigdy nie spotkaliście?
- Ja nie - odparł Han. Rzucił ostrzegawcze spojrzenie na Micaha i Fionę. - A wy?
Oni tylko pokręcili głowami, bladzi jak gips, z szeroko otwartymi oczyma.
- Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteście ani czy… czy jeszcze żyjecie - powiedział Hadron i spojrzał na zegar na Mostowej. - Minęło dużo więcej niż dziesięć minut… co najmniej trzydzieści.
- Proficjusze de Villiers i Hadron próbowali sami wrócić, gdy zauważyliśmy, że nasz czas minął - wyjaśniła Abelard - ale im się nie udało.
Wszyscy, oprócz Gryphona i Abelard, mieli spierzchnięte wargi i przerażenie na twarzach.
Spojrzenie dziekan wyrażało zaciekawienie i podejrzliwość. Gryphon wydawał się szczęśliwszy niż kiedykolwiek - jakby całkowicie pozbył się ciążących mu pokładów bólu, frustracji i rozgoryczenia. Wyglądał jak alumn, który ujrzał oblicze Stworzyciela.
Ciekawe.
- Chętnie o tym porozmawiam - oświadczył Han, odrywając wzrok od Gryphona - ale jesteśmy tu już za długo i wolałbym nie ryzykować kolejnej zasadzki.
- Chodźmy już - westchnęła Mordra, rozglądając się niespokojnie.
Zbliżcie się wszyscy i złapcie mnie.
Stanęli w kręgu wokół Hana i tak się ustawili, by każdy kogoś chwycił.
- Teraz wymówcie zaklęcie otwierające portal, a ja wypowiem moje.
Przy szmerze pojedynczych głosów świat pociemniał. Han otworzył oczy. Zobaczył gabinet Abelard i poczuł na sobie czyjś ciężar. Fiona. Leżeli dziwnie poplątani na materacach. Han szybko się pozbierał i wstał.
Policzył. Byli wszyscy. Odetchnął z ulgą.
Abelard też dokonała szybkiego obrachunku.
- Dobrze - oznajmiła. - Nikogo nie zgubiliśmy, chociaż mamy kilka obrażeń. - Z jej tonu wynikało jednak, że nie ma pretensji, bo nie da się zrobić jajecznicy bez rozbicia jajek. - Gratulacje z powodu wyprawy do Edijonu. To coś, czego dokonali nieliczni. Poinformuję was, czy będzie jakiś ciąg dalszy. Tymczasem chyba nie muszę wam przypominać, żebyście nikomu o tym nie mówili.
- Przepraszam, pani dziekan - odezwał się Han. - Wy wszyscy możecie robić, na co macie ochotę, ale ja już tam nie wrócę. To za duże ryzyko.
Kilka głów pokiwało z aprobatą.
Abelard zacisnęła usta, lecz nic nie powiedziała. Członkowie grupy rozchodzili się w milczeniu.
Micah i Fiona czekali na Hana u podnóża schodów.
- Chcę z tobą pogadać - powiedziała Fiona, chwytając go za ramię tak mocno, że jej palce boleśnie wbiły mu się w ciało.
- Puszczaj - mruknął Han i przyłożył jej nóż do gardła. - Liczę do trzech. Raz.
Odsunęła ręce. Nóż zniknął.
- To, że was nie wykończyłem w Edijonie, jeszcze nie znaczy, że możemy się przyjaźnić - oświadczył Han. - Musimy sobie wyjaśnić parę spraw. Chodźmy na zewnątrz, tam będzie przyjemniej i na widoku publicznym. Nie spotykam się pokątnie z takimi typami jak wy.
Wyszedł na dziedziniec i usiadł na ławce przy Fontannie Bayarów.
Bayarowie szli za nim. Wskazał im sąsiednią ławkę, więc usiedli.
- Coś ty sobie, Micah, myślał, nasyłając uliczną złodziejkę na czarownika? - Zaczął Han. - To był błąd. Przyznaję, ma talent… Niewielu wychowanków Świątyni potrafi wyciąć ci serce przez ubranie. Ale nigdy nie była najlepsza w kradzieżach.
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział Micah, a Fiona jednocześnie zapytała:
- Kto?
- Cat Tyburn nie jest już po twojej stronie. Przykro mi.
- Kim jest Cat Tyburn? - dociekała Fiona, spoglądając to na Hana, to na Micaha zmrużonymi oczyma.
Micah przyglądał się Hanowi i widać było, że ciekawość walczy w nim z chęcią zaprzeczenia temu, co zostało powiedziane.
- Co się stało? Gdzie ona jest? - zapytał w końcu.
- A jak myślisz? - Han podrzucił nóż i zwinnie go złapał.
- Zabiłeś ją? - Na twarzy Micaha malowały się przerażenie i fascynacja.
Han zrobił obojętną minę.
- Nie chcę rozmawiać o Cat.
- Ale ja chcę - warknęła Fiona, obrzucając brata gniewnym spojrzeniem. - Coś ty znowu wymyślił?
- Później - odrzekł Micah. - Pomówmy o tym, co się stało w Edijonie. Kim jest ten Kruk? Czy to tylko jakaś zjawa, którą dla nas stworzyłeś?
Han muskał poduszeczkę kciuka ostrzem noża.
- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, kim on jest ani o co mu chodzi. Byłem tak samo zaskoczony jak wy, kiedy się zjawił.
- Ale znasz go - naciskała Fiona. - To było widać.
- Spotkaliśmy się - potwierdził Han i odłożył nóż. - Nie powiem, żebym go znał. Powiedzmy, że wasza wizyta w Edijonie odbyła się bez waszego udziału. To znaczy, od strony magicznej. - Zacisnął dłoń na amulecie Króla
Demona. - A teraz musimy coś ustalić. Dość już mam tego ciągłego oglądania się za siebie i pilnowania, czy ktoś mnie napadnie, okradnie albo wsunie nóż między żebra. - Pomachał swoim amuletem. - Jeżeli go chcecie, to proszę, weźcie sobie.
Micah potrząsnął głową.
- Nie jesteśmy głupi. Zaatakujesz nas. Albo nas wyleją za napaść na ciebie.
- Obiecuję. Jak pragnę zdrowia. Nie zaatakuję. Jeśli się wam uda, weźcie go sobie. - Uśmiechnął się łobuzersko, pokazując wszystkie zęby. - No, kto spróbuje?
- Rzuć go tutaj - powiedziała Fiona.
- To nie byłoby mądre, co? - odparł Han. - Wy z trzema czaromiotami, a ja bez żadnego. - Podniósł amulet za łańcuch. - Nie. Przyjdźcie sami go zdjąć.
Micah znowu pokręcił głową.
- Nie. Nie ufam ci.
Han westchnął.
- Chyba jesteś dla mnie zbyt bystry. Widzisz, on sam sobie wybiera użytkownika. Dotknij go, a zostaną po tobie tylko garstka popiołu i smród spalenizny.
- Zapominasz, że już go używałem - zauważył Micah.
- No to chodź i weź go sobie - zachęcił go Han z uśmiechem, głaszcząc łeb węża. - Teraz albo nigdy.
Fiona zacisnęła wargi.
- Czy mam rozumieć, że on ciebie słucha, a nas nie? Przecież to my jesteśmy prawowitymi właścicielami.
- To wy, Bayarowie, twierdzicie, że ten czaromiot należy do was - oświadczył Han. - Ale to nieprawda. Ukradliście go Algerowi Waterlowowi tysiąc lat temu. Miał zostać zniszczony, ale wasza rodzina ukrywa cały arsenał takiej magicznej broni, prawda?
Bayarowie siedzieli nieruchomo, nawet nie mrugając, z dłońmi zaciśniętymi na własnych, prawdopodobnie też kradzionych, amuletach.
- Nie możesz tego udowodnić - powiedziała wreszcie Fiona.
- Jasne, że mogę. Muszę tylko przekazać ten amulet klanom i powiedzieć, skąd go mam. Uwierzą mi. Akurat oni bardziej ufają moim słowom niż waszym. Poza tym Hayden Tancerz Ognia był tego dnia ze mną na Hanalei, a on ma w klanach dobre układy.
- Nie przekażesz im tego - stwierdził Micah. - Klany go zniszczą.
- Może - odrzekł Han. - A może nie. Ale obiecuję wam jedno: nie dostaniecie go z powrotem. Wasz ojciec zamordował moją matkę i siostrę. Gwardia Królewska zamknęła je w stajni i podpaliła. Spłonęły. Lord Bayar nie zapalił ognia osobiście, chociaż mógł to być on. Moja siostra miała siedem lat.
Micah odwrócił wzrok.
- Byłeś poszukiwany za morderstwo. Królowa…
Han podniósł dłonie, by go uciszyć.
- Za morderstwa, których nie popełniłem. Dookoła jest wielu takich, którzy są czemuś winni. Królowa też jest na tej liście. Ale ja nie jestem głupi. Jeśli tak myślicie, to popełniacie wielki błąd.
Fiona kręciła głową, patrząc mu w oczy.
- Ja tak nie myślę.
- Potem ktoś… wasi ludzie albo królowej… ktoś wymordował moich kumpli w Łachmantargu, próbując ich zmusić do wyjawienia, gdzie jestem. Niektórzy z nich to też były lytling. Oni nie wybierali sobie tego życia. Ich wybór sprowadzał się do decyzji: albo to, albo umrzeć z głodu. - Han przechylił głowę. - Chcecie mi wmówić, że królowa mnie poszukiwała, bo zginęło kilku Południarzy?
- Wbiłeś nóż w naszego ojca, kiedy próbował z tobą negocjować zwrot amuletu - stwierdziła Fiona. - Omal nie zabiłeś Wielkiego Maga. To chyba wystarczający powód dla gwardii, żeby cię szukać.
- Negocjować? - Han wpatrywał się w nią oburzony. - Negocjować? Wy, błękitnokrwiści, macie naprawdę wytworne wyrażenia. Na ulicy mówimy o tym „wypruć komuś flaki”. Wprost mi powiedział, że chce mnie zabrać do swojej rezydencji i zabić w męczarniach.
Micah niespokojnie się poruszył.
- No więc do czego zmierzasz?
- Zmierzam do tego, że zapłaciłem za ten amulet naprawdę wysoką cenę - oznajmił Han. - Żadne z was nie może go używać. A ja wolałbym go przetopić i zniszczyć niż zobaczyć z powrotem w waszych rękach. Wierzycie mi?
- Ja ci wierzę - szepnęła Fiona, bledsza niż zwykle. - Ale jesteś głupcem, jeśli myślisz, że ty będziesz mógł nadal go używać. Nawet nie przypuszczasz, jaki jest niebezpieczny.
- Zaryzykuję - powiedział Han. - Wiesz, Micah, tego pierwszego wieczoru, kiedy zobaczyłem cię na Mostowej, miałem ochotę cię zabić. Chciałem poderżnąć ci gardło i patrzeć, jak krew wsiąka w ziemię, zacisnąć ci sznur na szyi i dusić cię, patrząc, jak wierzgasz nogami i błagasz o litość.
- Cały się trzęsę ze strachu - odpowiedział Micah i spojrzał Hanowi prosto w oczy.
Han wstał i zrobił krok w jego stronę.
- Jestem tym, co kryje się w bocznej uliczce, kiedy wracasz z Czterech Koni - rzekł. - Jestem cieniem w Zaułku Palaczy, kiedy wychodzisz się odlać. Jestem wycieraczką w korytarzu, gdy odwiedzasz tę swoją panienkę.
Oczy Micaha zwęziły się, pewność siebie wyraźnie go opuściła. Han wiedział, że teraz młody Bayar wydobywa z pamięci setki podejrzanych dźwięków i wrażeń.
- Śledziłeś mnie?
- Mogę wejść do twojego pokoju i wyjść w dowolnej chwili - ciągnął Han. - Wiem, o czym mówisz przez sen. Wiem, co twoja panienka szepcze ci do ucha podczas waszych schadzek. - Roześmiał się. - Nie utrzymasz mnie z dala od żadnego miejsca, w którym zechcę się znaleźć. Wiedziałbym o Cat wcześniej, ale zawsze spotykałeś się z nią, kiedy ja byłem na zajęciach.
Micah oblizał wargi.
- Może śledzenie mnie sprawia ci jakąś perwersyjną przyjemność, ale…
- Mówię tylko, że gdybym chciał cię zabić, już dawno byłbyś trupem. Pozwalam ci żyć, bo teraz mam inny plan. Wy, Bayarowie, musicie się nauczyć, że w życiu nie można mieć wszystkiego. I ja was tego nauczę. To dopiero początek.
Micah zmrużył oczy.
- Czy to groźba?
- Jak najbardziej. - Uśmiechnął się Han. - Skoro zaczynasz walkę, to powinieneś wiedzieć, z kim masz do czynienia. - Wstał. - No to na razie!
To był szary, ponury czwartek, choć cieplejszy i wilgotniejszy, niż powinien być jakikolwiek dzień w kwietniu. Raisa skończyła już zajęcia, ale nie chciała wracać do dormitorium i patrzeć, jak Amon jej pilnuje. Od jakiegoś czasu był dziwnie niespokojny, i nie miało to związku z tym, że przyłapał ją z Hanem.
- O co ci chodzi? - zapytała go poprzedniego dnia podczas ćwiczeń. - Nigdy cię nie widziałam aż tak zdenerwowanego.
- Mam przeczucie, że coś ci grozi - powiedział.
- Czy chodzi o Hana Alistera? - zapytała, trzymając pałkę poziomo przed sobą.
Pokręcił głową.
- Nie. W każdym razie nie tylko. Czuję to od powrotu Hallie. Jakby miało się stać coś złego. - Poprawił palce ściskające pałkę. - Nauczyłem się już, że takich przeczuć nie wolno lekceważyć. Proszę cię, Rai, bądź ostrożna.
Zastanawiała się przez chwilę, czy pokazać Amonowi list od królowej Marianny, lecz w końcu uznała, że jednak nie. Czy niepokój Amona mógł mieć coś wspólnego z tym listem? Może on wyczuwa jej nastrój i to, jak bardzo chciałaby wrócić do domu?
Jakby tego było mało, Raisa musiała jeszcze uczyć się do egzaminów i zdecydować, w co się ubierze na Bal Kadetów. Kadetki mogły wystąpić albo w galowym mundurze, albo w sukni. Mundur byłby wygodniejszy, ale Raisa miała obawy, że będzie w nim wyglądać jak młodsze rodzeństwo, któremu pozwolono zostać dłużej na balu dla dorosłych.
I tak było już pewnie za późno, żeby szukać krawcowej. Niewielkie też były szanse znalezienia czegoś odpowiedniego w sklepach z używaną odzieżą na Mostowej.
Dzisiaj wieczorem spotka się z Hanem. Serce zabiło jej mocniej. Już mu wysłała wiadomość.
Han, przepraszam za tak raptowne zakończenie tamtego wieczoru. Do tego momentu było wspaniale. AB też przeprasza. To nie do końca prawda, ale ja przepraszam za niego. Z niecierpliwością czekam na czwartek i na bal. Rebeka
Nie doczekała się odpowiedzi.
Może zanim poszukam sukienki, powinnam się dowiedzieć, czy on ma zamiar przyjść dzisiaj na lekcję, pomyślała ponuro. Kusiło ją, żeby przejść przez most i odwiedzić Hana w jego dormitorium, ale to mogło się źle skończyć pod wieloma względami.
Niepokój Amona był zaraźliwy. Raisa bez przerwy oglądała się za siebie, czuła, że ktoś ją obserwuje. Na dziedzińcu zgromadziły się szare wilki z oklapniętymi uszami. Poprzedniej nocy słyszała ich żałosne zawodzenie.
W końcu zaszyła się w czytelni na górze w bibliotece Wien House i próbowała się uczyć. Nie mogła jednak przestać myśleć o Hanie Alisterze. I Amonie Byrnie. I Mariannie, jej matce. Raz chciała wracać do Fells zaraz po egzaminach, innym razem martwiła się, że jej powrót może spowodować kryzys. Czytała w kółko ten sam akapit, aż wreszcie zasnęła z głową na blacie.
- Nowicjuszko Morley?
Podniosła głowę i zobaczyła zdenerwowanego kadeta stojącego w drzwiach. Zamrugała nieprzytomnie.
- Ojej, chyba zasnęłam! Która godzina?
- Po dziewiątej - powiedział. - Biblioteka już zamknięta. - Rozejrzał się po sali, jakby chciał się upewnić, po czym dodał: - Wszyscy już poszli.
Dziewiąta! A miała spotkać się z Hanem o ósmej na Mostowej! Zerwała się na równe nogi i w popłochu zbierała papiery i książki. Czy poczeka? Czy w ogóle przyszedł?
Szczęk zasuwki w drzwiach sprawił, że podniosła wzrok. Kadet wszedł do wnętrza i zamknął za sobą drzwi.
Z bliska nie wyglądał na prawdziwego kadeta. Może przez ten niedopasowany mundur, albo dlatego że był starszy od większości znajomych Raisy. Może przez te jego czarne oczy i zdenerwowanie, które wlokło się za nim tak jak jego peleryna.
Może chodziło o sposób, w jaki się do niej zbliżał, niczym drapieżnik.
- Dziękuję, że obudziliście mnie, kapralu - powiedziała, czując, jak serce głośno bije jej w piersi. - Jak się nazywacie?
- Rivers - odparł nieznajomy. - Kapral Rivers. - Okrążył stół, idąc w jej kierunku, jakby nieświadom tego, że ma na sobie apaszkę kadeta, a nie kaprala.
Przy ścianach przemykały wilki, zawodzące niespokojnie.
Kiedy Rivers podszedł bliżej, Raisa cisnęła mu w twarz słoik z piaskiem do osuszania atramentu.
Był szybki. Prawie udało mu się uchylić, lecz odrobina piasku dostała mu się do oczu. Pocierał je dłońmi i wtedy Raisa zobaczyła garotę w jego ręce. Złapała za lampę z biurka, walnęła go nią w głowę i rzuciła się ku drzwiom.
Jakimś sposobem dopadł ją, nim zdążyła je otworzyć. Złapał ją za włosy i odciągnął jej głowę do tyłu, jednocześnie owijając linkę wokół szyi. Kiedy ją przyciągał, Raisa wsunęła dłoń między garotę a swoją tchawicę - kolejny trik Amona Byrne’a - oparła stopę o drzwi i odbiła się z całej siły w tył, tak że grzmotnęła głową w podbródek napastnika.
Uderzył głową o krawędź stołu. Oboje upadli na ziemię, Raisa znalazła się na napastniku. Zdarła z siebie garotę, wstała i sięgnęła po sztylet.
Rivers leżał nieruchomo, z szyją wygiętą pod nienaturalnym kątem.
Raisa odwróciła się i drżącymi dłońmi przez chwilę manipulowała przy zasuwce, by otworzyć drzwi. Gdy w końcu jej się udało, stanęła oko w oko z Micahem Bayarem.
Złapał ją i otoczył ramionami. Obrócił ją plecami do siebie i w tej pozycji wniósł z powrotem do sali.
Wałczyła o życie, wrzeszcząc, wierzgając, wywijając się, wymachując rękami i rozpychając się łokciami, stosując wszystkie sposoby i triki walk ulicznych, których nauczył ją Amon. W uścisku Micaha trudno jej było tak się ustawić, by wyrządzić mu krzywdę. Kopnęła go w kolano, na co syknął z bólu, ale nie zmniejszył siły chwytu. Docisnął natomiast jej dłoń z nożem do ściany tak mocno, że wypuściła broń. Wtedy odsunął sztylet nogą, a ten odbił się od ściany. Raisa starała się zapamiętać jego położenie, na wypadek, gdyby miała okazję go odzyskać.
Poczuła strużkę mocy, przepływającą wzdłuż ręki do pierścienia Eleny. Zaledwie ułamek tego, czym Micah zwykle emanował.
- Tylko na tyle cię stać? - powiedziała, wciąż próbując wyzwolić ramiona. - Co to, magiczna impotencja?
Niespodziewanie Micah się roześmiał.
- Przyznaję, że chwilowo jestem nieco osłabiony - odparł. Tęskniłem za tobą - mruknął, przyciskając ją do siebie i zbliżając usta do jej włosów. - Naprawdę. I pomyśleć, że byłaś tu cały czas. Ileż potajemnych schadzek mogliśmy tu odbyć, z dala od tej twojej okropnej opiekunki.
- Ja nie tęskniłam za tobą - odparowała. - Spadaj. Jak się stęsknię, dam ci znać. Jeśli tylko nie będę wolała podciąć sobie żył.
- Musimy pogadać - rzekł Micah. - Mogę tak cię trzymać, sprawia mi to wielką przyjemność, ale trudno się mówi do twojej głowy, i to od tyłu. Wolałbym widzieć twoją twarz. Jeżeli cię puszczę, to czy mogę liczyć na spokojną rozmowę bez ryzykowania, że spotka mnie to, co tego biedaka?
Cóż. Skoro mieli rozmawiać, ona także wolała widzieć jego twarz, by odczytywać to, co kryje się za wypowiadanymi słowami.
- Dobrze. Obiecuję, że cię wysłucham.
Micah zwolnił uścisk i zrobił krok w tył. Kiedy obróciła się twarzą do niego, zlustrował ją od stóp do głów. Dostrzegł żołnierski strój, postrzępioną fryzurę, symbol Wien House na mundurze.
- Co za przemiana, Wasza Wysokość - skomentował. - Naprawdę jesteś w Wien House?
- Mam specjalny tok nauczania dla księżniczek na wygnaniu oświadczyła Raisa. - Takich, które nie chcą wychodzić za mąż pod ostrzami mieczy. Uczymy się zwalczać niechcianych zalotników.
- O, przepraszam, nie było żadnych mieczy, o ile sobie przypominam - zaprotestował Micah. - Mój ojciec był bardzo rozczarowany, kiedy pozwoliłem ci się wymknąć tamtej pamiętnej nocy, która miała być naszą nocą poślubną. Szkoda, że cię nie było, żeby przeżyć to razem ze mną.
- Gniew twojego ojca czy naszą noc poślubną?
Micah znowu się roześmiał.
- Obu. Wszystko bez ciebie było mniej ciekawe.
Zmienił się od czasu, gdy go widziała ostatnio. Miał krótsze włosy, obcięte w sposób typowy dla studentów. Jego twarz wydawała się szczuplejsza, jakby schudł, choć nie było tego widać pod peleryną. Był jednak tak samo zniewalająco przystojny jak zawsze: jego ciemne oczy spoglądały spod czarnych brwi, które rozsiewały półcienie po kształtnej twarzy.
Wyglądał na pobitego, posiniaczonego, jakby dopiero co brał udział w bójce.
Spojrzał na człowieka na podłodze.
- Asasyn, Wasza Wysokość - powiedział. - Jest naprawdę dobry. - Ściągnął skórzane rękawiczki i uderzał nimi w otwartą dłoń. Usiłował sprawiać wrażenie pewnego siebie, ale ręce lekko mu się trzęsły.
- Chyba nie aż tak dobry - zauważyła Raisa, starając się, by jej głos brzmiał swobodnie i nie drżał.
- Właśnie, że jest. Tylko cię nie docenił. My wszyscy zrobiliśmy ten błąd. Szukaliśmy cię od miesięcy. Powinienem się domyślić, że będziesz tutaj z kapralem Byrne’em. I że twój miedzianolicy ojciec jest w to zamieszany.
- Nie wiem, o czym mówisz - stwierdziła Raisa. A niech to, pomyślała. Bayarowie skorzystają z każdej okazji, żeby się pozbyć Byrne’ów i lorda Averilla i odsunąć ich od królowej.
- Wydało nam się podejrzane, że kadetka z Oden’s Ford odwiedziła lorda Demonai, a on od razu poszedł do królowej - powiedział Micah. - Więc gdy dziewczyna wyjechała, uznaliśmy, że warto ją śledzić. Wróciła prosto tutaj, do bursy Grindell. Mając tak wąski teren do zbadania, nietrudno już było cię znaleźć.
- I nasłaliście na mnie asasyna.
- Właściwie czterech - wyjaśnił Micah. - Trzej pozostali czekają na dole, a Rivers przyszedł cię szukać. Zdziwiło ich, że nie wyszłaś, kiedy zamykano bibliotekę.
- Ale po co mnie zabijać? - zapytała. Pomyślała, że chciałaby to wiedzieć, nim umrze. - Dlatego że uciekłam sprzed ołtarza czy…
- Owszem, my, Bayarowie, jesteśmy bardzo czuli na punkcie porzucania nas, po tym, co zrobiła Hanalea. Ale mój ojciec martwi się też tym, że masz taką buntowniczą naturę i że utrzymujesz bliskie kontakty z klanami. Nawet wyglądasz jak mieszaniec.
- Bo jestem mieszanej krwi! - Uniosła dumnie podbródek.
- Mellony też, a nie wygląda jak miedzianolica. Jest bardziej podobna do matki. Więc mój ojciec upatrzył sobie właśnie ją. Nie udało mu się przekonać królowej, by pozbawiła cię prawa do tronu, i musi cię usunąć z drogi, żeby móc zrealizować plan ożenienia mnie z Mellony. - Micah wyjaśniał jej to wszystko dokładnie i rzeczowo, patrząc jej prosto w twarz swymi czarnymi oczami.
Raisa spojrzała na niego zdumiona. Poczuła ściśnięcie w żołądku. Dobrze, że nie jadła kolacji, bo w tym momencie pewnie by ją zwróciła.
Czuła się słaba, sfrustrowana i przerażona. Jak pokazali bracia Montaigne, nikt nie jest bardziej zagrożony niż ten, kto rywalizuje o tron… i przegrywa. Bayarowie poderżną jej gardło albo uduszą i zostawią w jakimś zaułku… jako ofiarę ulicznego rabusia. Zbuntowana księżniczka Raisa opuściła bezpieczny Fellsmarch i oto, co ją spotkało.
- Mellony ma trzynaście lat - zauważyła. - Mam nadzieję, że opiekowałeś się jakimiś dziećmi, bo przyda ci się doświadczenie w tym względzie. Zakładając, że wcześniej nie wykończą cię Demonai. Trzynastoletnia mężatka, czternastoletnia wdowa. Biedna Mellony.
Poczuła piekące łzy gniewu.
- Nawet jeśli przeżyjesz, będziesz rządził krajem rozdartym wojną domową. Fells stanie się Ardenem Północy. Nigdy nie wygrasz z klanami z gór, to mogę ci już teraz zagwarantować.
Wyciągnęła rękę w jego stronę i zaklęła słowami, jakich nie powstydziłby się żaden z jej klanowych przodków:
- Na krew i kości Hanalei, jeśli poślubisz Mellony ana’Marianna i zasiądziesz na tronie Szarych Wilków, nie zaznaj spokoju od walk do końca swojego krótkiego i żałosnego życia. I niechaj twoje dzieci z Mellony będą miedzianolice, każde po kolei.
Micah mrugał niepewnie, oniemiały. Opuścił wzrok na wyciągniętą ku niemu dłoń i przyglądał jej się przez chwilę szeroko otwartymi oczami. Wtem chwycił tę dłoń i przysunął w strumień światła wpadającego przez okno. Dotknął pierścienia Eleny i obrócił rękę Raisy, by móc się dokładnie przyjrzeć.
- Skąd to masz? - zapytał.
Raisa z udawaną obojętnością wzruszyła ramionami, choć serce zabiło jej żywiej.
- Chyba od któregoś z konkurentów do ręki. Prezent na święto imienia.
- Wygląda na klanową robotę - stwierdził, uważnie przyglądając się pierścieniowi.
- Większość mojej biżuterii to klanowa robota - odparła, starając się wyrwać rękę z jego uścisku. - Chyba nic w tym dziwnego. Są najlepszymi jubilerami w Siedmiu Królestwach.
Micah pociągnął za pierścień, najpierw niepewnie, jakby na próbę, potem z większą siłą. Pierścień ani drgnął.
- Zdejmij go - rozkazał i odepchnął jej dłoń od siebie.
- Czyżbyś był nie tylko mordercą, ale i rabusiem? - zapytała Raisa. - Czy Bayarom nie wystarcza to, co już mają?
- Ten pierścień wygląda mi na talizman - rzekł Micah. - Może to dzięki niemu opierasz się działaniu magii.
- To zwyczajny pierścionek - powiedziała Raisa i sama spróbowała go poruszyć. Nawet gdyby mocniej pociągnęła, choć tak naprawdę wcale nie miała takiego zamiaru, i tak by nie zszedł. - I chyba utknął. Będziesz więc musiał mi go zostawić, chyba że odetniesz mi palec.
- Dobrze. - Micah uniósł obie dłonie. - Zostawmy go. Na razie.
- A tak w ogóle, to co ty tu robisz? - zapytała. - Czy planowałeś unurzać dłonie w mojej krwi i przekląć mnie za to, że nie chciałam cię poślubić? Chciałeś sprawdzić, czy twój asasyn wykonał zadanie, a może mu pomóc?
Micah trącił stopą ciało leżące na podłodze.
- To asasyn mojego ojca - powiedział. - Nie mój.
Raisa zaniemówiła.
- Przyszedłem z propozycją - ciągnął Micah, bawiąc się swoim pierścieniem na palcu. - Mogę zwlec cię na dół i oddać czekającym na zewnątrz asasynom, albo wrócisz ze mną do Fells i wyjdziesz za mnie.
Raisa opadła na fotel.
- Co?
Micah uśmiechnął się słabo.
- Myślę, że masz rację. Miedzianolicy nie będą mieli wątpliwości, kto odpowiada za twoją śmierć. Nawet, gdy będziesz martwa, ogłoszenie Mellony następczynią tronu i jej ślub ze mną wywołają silne protesty. Klany się zbuntują. To rzuci się cieniem na nasze rządy i dzieci, które by się nam urodziły.
Nasze rządy? Dzieci? Dzieci Micaha i Mellony? Ta myśl przeszyła ją dreszczem.
- Jesteś blisko z miedzianolicymi - mówił Micah. - Terminowałaś u nich i masz w sobie ich krew. Mój ojciec uważa to za wadę, ale według mnie to zaleta. Jesteś prawowitą następczynią tronu i masz dar przekonywania. Gdybyś zgodziła się na nasze małżeństwo, mogłoby to nakłonić klany do pogodzenia się z takim rozwiązaniem.
Nie, pomyślała Raisa. Oni się nigdy nie zgodzą na czarownika w roli Królewskiego Małżonka, a co dopiero w roli Króla. Nie ma mowy. W tych okolicznościach nie widziała jednak powodu, by mu to mówić.
Micah nie spuszczał z niej wzroku, jakby próbował ją przejrzeć.
- Cała ta sprawa ze ślubem była źle przeprowadzona. Prosiłem ojca o czas na przekonanie cię, żebyś wyszła za mnie z własnej woli. Ale jemu się śpieszyło. W ogóle nie uważał twojej zgody za istotną. On nie zna cię tak jak ja.
Na pewno w okresie poprzedzającym jej święto imienia Micah opierał swoje plany na wspomnieniach ich potajemnych schadzek. Bez wątpienia liczył na to, że zdobędzie ją swoim zniewalającym urokiem.
- Są szanse, że będziemy zadowoleni, powiedział.
Nie znasz mnie tak dobrze, jak myślisz, pomyślała Raisa. Królestwo zawsze jest na pierwszym miejscu, przed sercem.
Oblizała wargi. W pośpiechu próbowała znaleźć właściwe słowa.
- No cóż, muszę przyznać, że poczułam się zdradzona. Przed tamtą nocą królowa ani słowem nie wspomniała o naszym związku. W ogóle nie planowałam małżeństwa w tak młodym wieku. Nie rozumiałam, dlaczego mam wychodzić za mąż w dniu święta imienia.
Micah, czemu to robisz, myślała. Dlaczego nie pozwalasz sprawom toczyć się tak, jak zaplanowano? Wystąpienie przeciwko twojemu ojcu jest tak samo niebezpieczne jak przeciwko klanom. Po co podejmować takie ryzyko?
Chodzi o coś więcej niż tylko politykę. On chce poślubić właśnie mnie. Nie Mellony.
To spostrzeżenie ją zdumiało. Mellony była pięknością w rodzinie blondynka, wysoka, smukła, będąca odbiciem matki. Była jeszcze dzieckiem, ale przecież nie będzie tak wiecznie. Tymczasem Micah na pewno nie zaprzestałby swoich potajemnych schadzek z dziewczętami.
Ślub Micaha z Mellony wcale nie zapewniłby Raisie bezpieczeństwa. Nawet gdyby Micah nie potrafił jej zabić, nie chciałby pozostawić jej przy życiu, bo byłaby groźną konkurentką do tronu Szarych Wilków - kimś, wokół kogo mogłaby się gromadzić opozycja.
Gdyby udało jej się przeżyć, znalazłaby sposób, by go pokonać.
- Małżeństwo albo śmierć - powiedziała, wywracając oczyma. - Wy, Bayarowie, naprawdę umiecie oczarować dziewczynę.
Micah wzruszył ramionami.
- Może nie są to oświadczyny, o jakich bym marzył, ale to nie zależy ode mnie.
- Myślisz, że twój ojciec się na to zgodzi? - zapytała. - Może zaczeka na kolejną okazję, żeby mnie zgładzić?
Twarz Micaha spoważniała.
- Mój ojciec wie tak samo jak ja, że małżeństwo między nami jest rozsądne z politycznego punktu widzenia. Na pewno się zgodzi.
Starasz się przekonać mnie czy siebie? pomyślała Raisa.
- Dobrze - powiedziała. - Wygrałeś. Wyjdę za ciebie, jeżeli to zapewni, że sukcesja pozostanie niezmieniona.
Micah przyglądał jej się przez chwilę, jakby chciał dojrzeć dziewczynę kryjącą się pod tą maską.
- Może przypieczętujemy ten układ pocałunkiem? - zaproponował w końcu z przebiegłym uśmieszkiem.
Położył dłonie na jej ramionach, przysunął ją bliżej siebie i objął, pochylając głowę tak, by przywrzeć ustami do jej warg.
To test, pomyślała i postarała się go zdać. Micah także wiele włożył w ten pocałunek. Gdy się od siebie odsunęli, ona miała wypieki na twarzy i brakowało jej tchu, a on sprawiał wrażenie człowieka, który przekonał się o słuszności swej decyzji.
- No to za kilka godzin wyjeżdżamy - oświadczył. - Muszę się spakować i powiadomić stajennego. Czy wciąż jeździsz na tej srokatej klaczy?
Raisa pokiwała głową, czując iskrę nadziei. Czy możliwe, że Micah jest tak pewny siebie, by pozwolić jej zabrać swoje rzeczy?
- Przyprowadzę ci konia - powiedział, jakby czytał w jej myślach. - Musi ci wystarczyć to, co masz na sobie. Wszystko inne będziesz musiała pożyczyć od Fiony. Bez wielu bagaży podróż będzie szybsza.
Jakby ubrania Fiony na mnie pasowały, pomyślała.
Micah sięgnął pod pelerynę i wyjął małą zatkaną buteleczkę z fioletowym płynem. Dołączona była do niej maleńka miedziana filiżanka na łańcuszku. Potrząsnął buteleczką, by wymieszać jej zawartość, po czym wyjął korek i nalał płynu do filiżanki.
- Proszę - powiedział, podając to Raisie. - Wypij.
Powąchała z obawą. Eliksir miał ostry, słodki zapach, jak wino deserowe.
- Co to jest?
- Coś, co cię uspokoi do naszego wyjazdu, skoro moja magia już na ciebie nie działa. - Kiedy się skrzywiła, wzruszył ramionami. - Nie jestem taki głupi, żeby ci ufać.
- A czemu ja mam ufać tobie? Nie wiem, co to jest. Może chcesz mnie otruć.
Micah wzniósł wzrok ku niebu.
- Naprawdę nie jesteś w sytuacji, w której byś mogła dyktować warunki.
- A co z asasynami na dole? Jeśli to zwali mnie z nóg, będziesz miał zajęte ręce, a ja będę bezużyteczna.
- Poradzę sobie - odparł Micah. - No już, wypij to, zanim tu przyjdą nas szukać.
Nie widząc sposobu, by tego uniknąć, Raisa wypiła fioletowy płyn. Smakował jak wino i pozostawiał gorzkawy posmak.
- Żółwie ziele? - domyśliła się.
Skinął potakująco głową.
- Przepraszam. Później ma się ten nieprzyjemny ból głowy.
- Zawsze nosisz przy sobie żółwie ziele?
- Do teraz w ogóle nie było mi potrzebne.
Żółwie ziele zawsze działało szybko. Raisa była drobna, więc już po chwili zaczęło jej się kręcić w głowie. Wokół niej zgromadziły się wilki, jakby chciały pomóc jej się podnieść. Zanurzyła palce w ich grubej sierści, usiłując nie tracić przytomności.
Czy Han na nią czeka? Czy poszedł szukać jej w dormitorium?
Nikt nie wiedział, gdzie ona jest.
Czy Amon będzie w stanie wyczuć, dokąd poszła, i przyjdzie jej szukać?
- Tylko żebyś nie miał żadnych głupich pomysłów, gdy będę spać - mruknęła.
Micah westchnął.
- Nie mogę kontrolować swoich pomysłów. Ale nie martw się, będziemy mieli cale życie na ich realizowanie. - Uniósł ją i nakrył swoją peleryną. Czuła się bezwładna, otumaniona i zwiotczała. Ogarniała ją senność. Słyszała przy uchu bicie serca Micaha, kiedy znosił ją po schodach i przechodził przez frontowe drzwi.
Próbowała podnieść głowę i się rozejrzeć, ale nie starczyło jej sił.
- Gdzie oni są? Asasyni?
- Już nie żyją - szepnął jej Micah do ucha. - Zabiłem ich, zanim wszedłem na górę. Gdyby nie to, byłbym tam wcześniej.
Han czekał w Żółwiu i Rybie godzinę. Może trudno jej wyjść, myślał. Może kapral Byrne jej pilnuje.
A może Rebeka i jej kapral pocałowali się i pogodzili, a Han znowu poszedł w odstawkę.
Nie był naiwny, ale zdawało mu się, że pocałunki, którymi on i Rebeka się obdarowali, były szczere. A ona nie wyglądała na dziewczynę, która rzuciłaby go bez słowa wyjaśnienia.
No i co z Balem Kadetów? Czy skoro niczego nie odwołała, ich plan się nie zmienia? W końcu zostawił dla niej wiadomość na stole i zszedł po schodach na dół. Barman spojrzał na niego ze współczuciem.
- Kłopoty?
- Nie wiem. - Han wzruszył ramionami.
Pomyślał, żeby zajrzeć do jej dormitorium, ale nie chciał sprowadzać na nią kolejnych kłopotów. Ani pokazywać się tam, gdzie nie jest mile widziany.
Wrócił więc do Hampton. Pozdrowił Blevinsa ruchem głowy i wszedł na schody. Miał nadzieję, że Tancerz będzie u siebie. Poprzednią noc spędził poza dormitorium, co nie było niczym niezwykłym - czasem, kiedy kończył jakiś projekt, nocował w warsztacie Ognioplasta. Han nawet mu jeszcze nie opowiedział o wydarzeniach w Edijonie.
Kiedy wszedł na trzecie piętro, zobaczył szlachetne kamienie i metalowe elementy porozkładane na stole. Obok stała filiżanka z jeszcze ciepłą herbatą, ale Tancerza ani śladu. Najwyraźniej odszedł całkiem niedawno.
Właściwie filiżanki były dwie.
Pokój Tancerza był zamknięty.
- Hej, Tancerzu! - Han próbował wejść, ale drzwi nie ustąpiły. Blokowała je zasuwka wewnątrz.
- Nie wchodź! - odpowiedział Tancerz. Zza drzwi dobiegły szmery i szelesty.
- I tak nie mogę, bo jest zamknięte - zauważył Han. - Jesteś w łóżku, o tej porze?
Usłyszał tłumione szepty i cofną! rękę od drzwi.
- Przepraszam! Oj… przepraszam.
Nie miał pojęcia, że Tancerz się z kimś spotyka, ale przecież on sam też trzyma! takie sprawy dla siebie.
Usiadł przy biurku i bez przekonania kartkował egzemplarz Faulka. Pewnie mógłby się tego uczyć sam, ale to już nie byłoby to samo. Odłożył książkę i wyjął notatki z zajęć z Gryphonem. Następnego dnia miał egzamin, lecz nie mógł przestać myśleć o Rebece.
Po kilku minutach Tancerz otworzył drzwi i wysunął głowę.
- Myślałem, że dzisiaj masz te swoje prywatne nauki - powiedział. - Wróciłeś wcześniej.
- Rebeka nie przyszła - odparł Han i wzruszył ramionami. Może przez to, że kapral Byrne przyłapał nas w jej pokoju.
Tancerz oparł się o framugę.
- Hmm…
- Przedstawisz mnie? - zapytał Han, ruchem głowy wskazując drzwi.
Tancerz zajrzał przez ramię do swojego pokoju.
- Chcesz się przedstawić? - zapytał kogoś wewnątrz.
Chwilę później zza drzwi wyjrzała głowa dziewczyny.
To była Cat.
- O… - powiedział Han. - A… to tak. Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć?
- To… dość nowe - wyjaśnił Tancerz. - Chcieliśmy poczekać, zobaczyć, czy coś z tego wyjdzie.
Han z trudem powstrzymywał uśmiech.
- Zamknij się lepiej, Alister - wtrąciła Cat. Przeszła obok niego z zadartą głową, dmuchając na swoje loki.
- No i jak? Chcę wiedzieć - nalegał Han. - Ostatnio, jak pamiętam, go nienawidziłaś. A skoro oboje jesteście moimi przyjaciółmi, to wydaje się…
- Jeśli już musisz wiedzieć, jest dobrze - powiedziała Cat, opadając na krzesło. Wyciągnęła nogi i podkurczyła gołe palce stóp. Odchyliwszy głowę do tyłu, obserwowała Hana i Tancerza spod przymrużonych powiek. - Nada się.
- Miło słyszeć, że to załatwione - stwierdził Han. Tancerz miał rację: powinien więcej uwagi poświęcać przyjaciołom. - A co z Abelard i Bayarami? - zapytał Tancerz.
- Właśnie o tym chciałem z tobą pogadać. Wczoraj miałem okazję wypróbować jarzębinowy talizman - powiedział Han, stukając palcem w pokryty emalią przedmiot w kształcie ptaka.
- I…? - zainteresował się Tancerz.
Han opowiedział mu o tym, co się zdarzyło w Edijonie.
- Czyli myślisz, że Kruk nie ma własnej mocy? - podsumował Tancerz.
Han kręcił głową.
- Pasożytuje na mnie. Albo na innym miotaczu zaklęć w zasięgu. Powiedział mi, że umie kraść cudzą magię. Powinienem był się domyślić.
Tancerz ściągnął brwi.
- To czym on jest? Jak się tam dostał?
- Nie jest wytworem mojej wyobraźni, bo nie na żarty wystraszył wszystkich innych. - Han przygryzł dolną wargę. - Może znalazłbym coś w Bibliotece Bayarów?
- Mówię ci, daj temu spokój. - Tancerz usiadł przy blacie roboczym. - Powiedz, że już nigdy tam nie wrócisz.
- Nigdy tam nie wrócę - obiecał Han.
Tancerz chwycił sztabkę srebra i ścisnął w garści, aż kruszec się roztopił i spłynął do foremki.
- Uważaj, żeby Blevins cię na tym nie przyłapał - ostrzegł go Han. Nawet jeśli nie ma przepisu, który tego zabrania, to on go utworzy.
- Teraz tak mówisz, ale poczekaj, aż zobaczysz, co dla ciebie zrobiłem. - Tancerz rozwinął zamszową szmatkę. Wewnątrz leżała idealna replika amuletu Samotnego Łowcy wykonanego dla Hana przez Elenę Cennestre. Tego, który Han pożyczył przyjacielowi.
Tancerz położył oba amulety na zamszu jeden obok drugiego. Były niemal nie do odróżnienia.
- Niezwykłe! - Han westchnął. - Nie miałem pojęcia, że potrafisz robić takie rzeczy. Ani że masz odpowiednie materiały.
- On nie działa idealnie - stwierdził Tancerz, puszczając pochwałę mimo uszu. - Dobrze mi idzie kształtowanie kamieni i metalu, ale jeszcze nie opanowałem tego, co dotyczy żaru. Chciałem ci zwrócić twój amulet, ale chyba będę go musiał jeszcze trochę potrzymać.
- Nie śpieszy mi się. Trzymaj go.
Han przesunął palcem po skopiowanym amulecie, który lekko rozbłysł, ale nie tak jak oryginał. Na pewno jednak oszukałby każdego czarownika, który nigdy wcześniej go nie dotykał.
- Dlaczego nie zrobiłeś Tancerza Ognia? Takiego jak ten zgubiony?
- Nie miałem wzoru do skopiowania. Myślałem, że może sam kształt wpływa na działanie. Mam nadzieję, że mistrz Ognioplast trochę mnie oświeci w wakacje.
Han i Tancerz obaj zamierzali latem terminować u mistrzów wybranych specjalności: Tancerz u Ognioplasta, a Han u Abelard. Han planował też częściej spotykać się z Krukiem. Ten zamiar nie był już jednak aktualny.
- Robisz piękne rzeczy - powiedział Han. Trzymał kunsztowną rzeźbę w dłoni i obracał tak, by skupiała światło. Niezależnie od części magicznej, samo wykonanie i materiały stanowiły o dużej wartości tego wyrobu. Chciał podać klejnot Tancerzowi, ale ten pokręcił głową.
- Zatrzymaj to. Zrobiłem go dla ciebie. Może ci się przyda, gdybyś kiedyś zechciał ukryć czaromiot Waterlowa.
*
Następnego dnia obudziły go ciężkie kroki Blevinsa na schodach - powolne tup, tup, tup, co znaczyło, że dozorca wlecze się na trzecie piętro. Han wyskoczył z łóżka i włożył spodnie. Cat została u Tancerza, więc Han chciał się upewnić, czy nie pozostawili żadnych wyraźnych śladów jej obecności w prowizorycznym salonie. Zdążył przykryć narzędzia przyjaciela w chwili, gdy głowa Blevinsa pojawiła się nad progiem.
- Nie wiem, po co robią trzecie piętra, naprawdę - wysapał dozorca. - Powinni stawiać więcej budynków, ot co. Ale mnie nikt nie pyta o zdanie.
- Potrzebujecie czegoś? - zapytał Han w chwili, gdy dołączył do nich Tancerz, który ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
- Nie używacie tu otwartego ognia, co? - zapyta! Blevins, obrzucając groźnym wzrokiem blat roboczy Tancerza. - To niedozwolone.
- Nic. Żadnego ognia - odparł Tancerz.
- Hmm… - Blevins popatrzył na niego złowrogo. - Alister, masz gościa. Nie znam imienia. Z miedzianolicych. - Obrzucił Tancerza takim wzrokiem, jakby to on był winien tej wizycie.
Han i Tancerz wymienili spojrzenia. Niewiele osób z klanów znało drogę do Oden’s Ford.
- Czemu nie przysłaliście go na górę? - zapytał Han.
- A temu, że to dziewczyna - odparł Blevins. - Lepiej z taką nie zadzierać, jeśli chcecie znać moje zdanie.
- Pytała o mnie? - dociekał Han.
- Najpierw podała jakieś inne imię. Potem użyła imienia Alister, jak jej wyjaśniłem, że żadnego Łowcy tu nie ma. Musisz się z nią spotkać na dole, w sali wspólnej. - Blevins nachylił się do Hana. - Na twoim miejscu miałbym się na baczności. Jeśli się jej naraziłeś, to lepiej wychodź tylnym wyjściem i zmykaj, gdzie pieprz rośnie. Podobno jak komuś z nich wejdzie się w drogę, to obetną ci…
- Będę uważał - przerwał mu Han. - Dziękuję.
- Idę z tobą - wtrącił Tancerz.
Przepchnęli się obok Blevinsa i zbiegli po schodach, pozostawiając dozorcę wlokącego się z tyłu.
Han szedł przodem, więc zobaczył ją pierwszy. Zamarł w bezruchu w połowie ostatniego zejścia. Złapał się poręczy, żeby nie upaść.
W sali wspólnej czekała Ptaszyna.
Ptaszyna niespokojnie chodziła po pokoju z rękami założonymi do tyłu. Przejrzała książki na stole, obejrzała ozdoby ścian - głównie stare sztandary domów czarowników i portrety mistrzów Mystwerku z przeszłości.
Han widział, że jest zdenerwowana i stara się to ukryć.
Za plecami Hana zjawił się Tancerz, który szepnął ze zdumieniem:
- Ptaszyna?
Odwróciła się w ich stronę. Jej śniada cera była osmagana słońcem, a loki obcięte krócej niż kiedyś. Miała na sobie strój podróżny Demonai - wąskie spodnie z jeleniej skóry, tunikę i znoszone miękkie buty. Na jej ramieniu wisiały łuk i kołczan pełen strzał. Była jeszcze smuklejsza i bardziej umięśniona niż przedtem.
Han zauważył lśniący amulet Demonai na jej szyi.
- Witaj, Brodząca Ptaszyno - powiedział. - A to nas zaskoczyłaś. - Nie schodził niżej. Czuł się pewniej na podwyższeniu.
Ptaszyna sztywno skinęła głową.
- Samotny Łowco i Tancerzu Ognia - przywitała ich. - Teraz nazywam się Nocna Ptaszyna.
Jej imię Demonai. Czy wybrała je tak, żeby pasowało do Reida Nocnego Wędrowca? pomyślał Han z ukłuciem zazdrości. Czy może Reid wybrał je dla niej?
- Kuzynko! - Tancerz wyminął Hana. - Miło cię widzieć. Prosimy, siądź przy naszym ogniu i korzystaj z wszystkiego, co mamy - wypowiedział rytualne powitanie.
Szedł ku niej z rozpostartymi ramionami i szerokim uśmiechem. Ona sprawiała wrażenie rozdartej, jakby nie wiedziała, czy rzucić się mu na powitanie, czy się powstrzymać.
- Nie bój się - uspokoił ją Tancerz. - Amulet to wchłania. Nawet nie poczujesz.
Uścisnęli się. Ptaszyna położyła głowę na ramieniu Tancerza i zamknęła oczy.
Widać, że wybaczył jej to, jak go potraktowała, pomyślał Han. Ja pewnie też się nie doczekam przeprosin.
- Masz za sobą długą i trudną drogę, kuzynko - powiedział Tancerz. - Nastawię wodę na górską herbatę. Jesteś głodna? Jadłaś śniadanie? - Ten strumień słów, tak nietypowy dla Tancerza, świadczył o tym, że on też był zdenerwowany.
- Z chęcią napiję się herbaty - przyznała Ptaszyna i spojrzała na Hana, który wciąż stał na schodach.
Tancerz nabrał wody z cysterny do czajnika. Postawił go nad paleniskiem i wsypał herbatę do ceramicznego dzbanka. Ten przypływ gościnności mówił, że Tancerz zdaje sobie sprawę, iż Han nie weźmie na siebie roli gospodarza.
- Na pewno jesteś głodna po podróży. W spiżarni mamy ser i trochę herbatników, które przyniosłem z refektarza. Usiądź, proszę, tu, przy ogniu. - Wskazał na fotele przy kominku.
Ptaszyna nie ruszyła się w stronę fotela, tylko w miejscu przestępowała z nogi na nogę.
- Wybacz, ale muszę porozmawiać z Samotnym Łowcą na osobności.
Han nie był pewien, czy chce takiej rozmowy.
- Tancerz może słuchać wszystkiego, co chcesz mi powiedzieć - oświadczył. - Nie mam przed nim nic do ukrycia. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się nieuprzejmie, ale czuł się zraniony i chciał jej też sprawić ból.
Ptaszyna spojrzała na Hana, a potem na Tancerza.
- Nie. Nie może - powiedziała.
- No co ty. Dopiero przybyłaś i Tancerz tak się ucieszył z twojej wizyty. - Podkreślił słowo Tancerz.
- W porządku - odezwał się Tancerz. - Porozmawiam z Ptaszyną później. I tak muszę coś skończyć.
Wbiegł na schody, nie zważając na jadowite spojrzenia Hana.
- No więc - odezwał się Han, gdy Tancerz już zniknął - jesteśmy sami. - Nie wiedział, co myśleć ani czego się spodziewać.
Ptaszyna założyła ręce na piersiach, dłońmi osłaniając łokcie. Han dobrze znał ten gest.
- Nie będę krzyczeć. Przyjdziesz tu do mnie czy ja mam wejść na schody?
Poczuł się niezręcznie. Zszedł ze schodów i zbliżył się do paleniska, gdzie już gotowała się woda. Chwycił czajnik przez szmatkę i zalał liście wrzątkiem.
- Siadaj - powiedział, zapraszając ją gestem do ognia. Ptaszyna usiadła. On także zanurzył się w fotelu i położył ręce na podłokietnikach.
Han odczuwał utratę ich przyjaźni jako olbrzymią ziejącą otchłań gdzieś w głębi serca. On, Tancerz i Ptaszyna byli nierozłączni przez wszystkie letnie miesiące dzieciństwa. Ubiegłego lata jego związek z Ptaszyną przeobraził się w coś więcej. Nagle naszły go wspomnienia, których wcale sobie nie życzył - łagodne pocałunki i ciepło jej rozgrzanej słońcem skóry, jej senny głos, gdy leżeli na brzegu rzeki. Myślał wówczas, że w jej oczach widzi swoją przyszłość.
Teraz dzieliły ich tajemnice, brak zaufania i poczucie zdrady, tworzące tak wielką przepaść, że Han wątpił, by dało się ją kiedykolwiek zasypać. Ona była wojowniczką Demonai, oddaną tysiącletniej tradycji walki z czarownikami. Wybrała tę drogę, nie bacząc na to, że Han jest czarownikiem. Wybrała ją zamiast niego.
- Czyli jesteś już w pełni opierzonym wojownikiem Demonai? - Rozpoczął rozmowę, przesuwając palcami po aksamitnym obiciu na podłokietniku fotela.
Skinęła głową.
- Od listopada.
Znowu zapadła między nimi cisza, którą ona przełamała, mówiąc:
- Dobrze wyglądasz. Jesteś wyższy niż przedtem?
- Może. - Kiedyś porównywali swój wzrost. - Życie wojownika chyba ci służy?
- To prawda - odpowiedziała Ptaszyna. Jej oczy płonęły entuzjazmem. - Myślałam, że wiem coś o tropieniu i podróżowaniu, ale nauczyłam się mnóstwa rzeczy o broni i strategiach walki. Nocny Wędrowiec to świetny nauczyciel, taki cierpliwy i… - urwała na widok jego twarzy.
Han starał się nadać swojej minie wyraz uprzejmego zainteresowania, aby przykryć myśli, które były mniej więcej takie: Nazywają go Nocnym Wędrowcem, bo gdy jest w obozie, odwiedza w nocy wszystkie swoje dziewczyny.
Zmieniła temat.
- No a co u ciebie? Uczysz się miota… czarodziejstwa, tak?
Skinął głową.
- Właśnie zaliczyliśmy egzaminy. To pierwszy rok. Jeden z trzech lub czterech.
- Dużo się nauczyłeś, czy to tylko… taki wstęp? - zapytała. Coś w jej twarzy mówiło mu, że nie jest to zwykła pogawędka. Poczuł dziwne ukłucie w sercu.
- Dużo się nauczyłem - odparł, myśląc o Kruku. - Ale jeszcze wiele przede mną.
Rozmawiamy jak konkurenci na targu, którzy walczą o dobre miejsce, pomyślał Han.
Próbował sprowadzić tę pogawędkę na inne tory.
- Nocny Wędrowiec z tobą nie przyjechał?
Pokręciła głową.
- Przyjechałam sama. On jest zajęty przygotowywaniem strategii na lato. Rozproszyliśmy się z powodu problemów wzdłuż granicy z Ardenem. A teraz mamy nowy kryzys. Dlatego do ciebie przyjechałam.
To znaczy, że nie będzie przeprosin, pomyślał. Ani ożywienia dawnego romansu.
- Czyżby Reid potrzebował rady? - zapytał. - Może wasz związek przeżywa kryzys?
Ptaszyna zmarszczyła czoło.
- Zmieniłeś się - zauważyła. - Nie wiem, czy podobasz mi się w tym nowym wcieleniu.
- Co cię do mnie sprowadza? Jestem zajęty.
Ptaszyna miała poważną minę.
- Doszły nas słuchy, że królowa Marianna uległa naciskom Wielkiego Maga i planuje ogłosić księżniczkę Mellony następczynią tronu. - Oparła się, przesuwając dłonie z kolan na uda, i spojrzała na Hana, jak gdyby się spodziewała, że zerwie się i zakrzyknie „Po moim trupie!”.
- Jeszcze raz, kim jest księżniczka Mellony?
Ptaszyna ściągnęła brwi.
- Młodszą siostrą księżniczki Raisy.
- Aha. No i co na to księżniczka Raisa?
- Ukrywa się. Uciekła w dniu letniego przesilenia, we własne święto imienia.
To brzmiało znajomo.
- Ach tak, słyszałem, że pokłóciła się z królową.
- Chcieli ją wydać za Micaha Bayara, syna Wielkiego Maga. - Znowu spojrzała na niego z zainteresowaniem, jakby oczekując gwałtownej reakcji.
Ho, ho! to ciekawe, pomyślał Han. Czyli biednego Micaha wystawiono do wiatru przed ołtarzem. Szkoda, że wczoraj tego nie wiedziałem.
- A co za różnica dla Demonai, która księżniczka jest następczynią tronu? - zapytał. - Jeśli tylko nie walczą o tron między sobą…
- Księżniczka Raisa jest prawowitą następczynią tronu. Jest z linii Hanalei. Nie możemy pozwolić Radzie Czarowników osadzić na tronie uzurpatorki.
Han wzruszył ramionami.
- Obie są z tej samej linii, nie? Nie wydaje mi się, żeby to miało jakieś znaczenie.
Ptaszyna wzniosła wzrok ku niebu.
- Kiedy ogłoszą Mellony następczynią tronu, wydadzą ją za Micaha Bayara. Rada Czarowników zdobędzie to, czego nie mogła zdobyć wcześniej: czarownika poślubionego królowej Fells. Od Rozłamu jest to zakazane.
To było ciekawe. Han przypomniał sobie, co mówiła mu Rebeka, i poczuł wdzięczność za jej nauki.
- Nawet jeśli do tego dojdzie, to przecież są jeszcze magiczne więzi, których używają oratorzy do kontrolowania Wielkiego Maga. Nie mogą tego zastosować wobec Micaha?
Ptaszyna parsknęła.
- Już na obecnego Wielkiego Maga nie działają. Najwyraźniej Bayarowie znaleźli sposób, by je obejść.
Może używają czegoś ze swojego arsenału nielegalnych narzędzi magicznych, pomyślał Han. Mógł powiedzieć o tym Ptaszynie. Albo nie.
- Podejrzewamy, że młody Bayar ogłosi się królem - oświadczyła Ptaszyna.
Król Micah. To się nie bardzo spodobało Hanowi.
- Wiesz, że on tu jest? Micah Bayar.
- Tutaj? - Rozejrzała się po sali, jej ręka odruchowo sięgnęła po miecz.
- No nie, nie ma go tu w tym momencie, ale mieszkał w tej bursie.
Ptaszyna przygryzła dolną wargę.
- Nie będzie mógł poślubić księżniczki, gdy będzie martwy - powiedziała.
Han patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Zabiłabyś go tylko dlatego, że podejrzewasz, że Bayarowie mają taki plan?
- Czemu bierzesz jego stronę? - zdumiała się Ptaszyna. - Czyżbyście się zaprzyjaźnili tutaj, na nizinach? Już zapomniałeś, co…?
- Ja niczego nie zapominam - przerwał jej Han, pozostawiając jej wybór, jak ma to rozumieć. - Ale na świecie jest pełno czarowników, za których można wydać księżniczkę. Zabicie Micaha Bayara nie rozwiąże problemu. Jeśli już chcesz zabijać, to chyba powinnaś zacząć od góry. - Spojrzał na nią wyzywająco.
Ptaszyna zacisnęła wargi i nie odpowiedziała.
- Masz jakiś dowód - ciągnął Han - czy to tylko teoria Reida Demonai?
- Nocny Wędrowiec ma w Dolinie sieć informatorów. Według nich już niebawem nastąpi oficjalna deklaracja. Lord Demonai i Elena Cennestre też się niepokoją - powiedziała Ptaszyna z pewną dozą pretensji w głosie. - Uważają, że czas sprowadzić księżniczkę do domu, jeżeli da się to zrobić bezpiecznie.
Teraz Han poczuł się zupełnie niezwiązany z rzeczywistością. Był muchą na ścianie, spoglądającą w dół na samego siebie i Ptaszynę, szulerem bez żadnych pieniędzy na stole.
- No to życzę powodzenia - powiedział.
Ptaszyna obejrzała swoje dłonie, podciągnęła rękaw i podrapała się po strupie na przedramieniu. Han zdał sobie sprawę, że jest zdenerwowana i nie wie, jak powiedzieć to, co ma do powiedzenia.
- A więc, czy przyjechałaś tylko po to, żeby podzielić się ze mną wiadomościami?
- Demonai chcą, żebyś wywiązał się z umowy. - Ptaszyna patrzyła gdzieś w dal. - Wzywają cię z powrotem do Fells do ochrony następczyni tronu i wspólnej z nimi walki przeciwko Radzie Czarowników.
Han zaniemówił na dłuższą chwilę. Poczuł chłód na twarzy, usta mu zdrętwiały.
- Co? - szepnął. - Teraz? Ale… dopiero zacząłem.
- Teraz jesteś potrzebny - oświadczyła Ptaszyna. - Nie możemy dopuścić, żeby Rada Czarowników osadziła marionetkę na tronie Szarych Wilków. Posuniemy się nawet do wojny, by temu zapobiec. Potrzebujemy twojej pomocy.
- Niech się upewnię, czy dobrze rozumiem: chcecie wysłać mnie, po dwusemestralnym kursie, przeciwko lordowi Bayarowi i Radzie Czarowników, którzy są w większości na poziomie mistrzowskim?
- Nie będziesz sam - wtrąciła Ptaszyna. - Demonai będą z tobą współdziałać, żeby…
- Zaraz, zaraz… Mówisz, że przyjechałaś po mnie. Nie po Tancerza.
Przytaknęła, cały czas spoglądając na boki.
- Nie po Tancerza.
- Nie myśl, że chcę go w to wciągać, ale dlaczego tylko jeden z nas?
Ptaszyna bawiła się rękojeścią noża. Na kościanym trzonku wyryte było otwarte oko Demonai.
- Ponieważ Demonai chcieliby, żeby Tancerz Ognia pozostał w szkole i kontynuował naukę. Wiemy, że braki w wykształceniu działają na twoją niekorzyść. Dlatego liczymy na to, że Tancerz Ognia będzie mógł lepiej cię wspomagać w przyszłości.
- Jeśli dożyję - burknął Han.
- To normalne, że się boisz, Samotny Łowco. Nocny Wędrowiec mówi…
- Na krew Demona! - warknął Han. - Nie cytuj mi tu Reida Demonai! Mam własne powody, żeby ścigać Wielkiego Maga. Kiedy się do tego wezmę, chcę mieć przewagę. Nie wszczynałbym takiej walki jak ta, z bezwzględnym przeciwnikiem, kiedy nie znam zasad gry, on ma przewagę liczebną, a ja mam braki w uzbrojeniu. Chciałbym wygrać i przeżyć. To chyba niezbyt wygórowane życzenia.
- Przykro mi - powiedziała Ptaszyna, manipulując przy frędzlach swojej torby. - Taką wiadomość miałam ci przekazać. Czy mam zabrać odpowiedź?
Han dobrze pamiętał tę noc, kiedy zgodził się na opiekę klanów. Zapytał wówczas, co się stanie, jeśli odmówi realizacji warunków umowy. Averill Lekka Stopa Demonai odparł, że klany wytropią go i zabiją.
Czy to zadanie przydzielą Ptaszynie? Spojrzał na nią. Możliwe, że już otrzymała taki rozkaz. Jej twarz niczego nie zdradzała, lecz dolna warga nieznacznie drżała. Wysłano ją z tą misją samotnie. Czy jeśli on odmówi, to jedno z nich nie przeżyje?
Czy tylko tym była Ptaszyna dla Nocnego Wędrowcy: łatwym do zastąpienia narzędziem?
Tak jak Han dla starszyzny klanowej.
Klany zabezpieczały się, jak mogły. Gdyby Han nie przeżył walki z Radą Czarowników, będą mieli jeszcze Tancerza, możliwe, że do tej pory dużo lepiej wyszkolonego.
Wymacał swój amulet i zacisnął na nim palce. Westchnął z ulgą, czując odpływ magii.
- Tancerz jest moim przyjacielem - powiedział. - Czemu myślisz, że pozwoli mi jechać samemu?
- Nie powiemy mu - oświadczyła Ptaszyna. - Właśnie dlatego chciałam rozmawiać tylko z tobą. Jeśli Tancerz się dowie, że wracasz do Fells, żeby walczyć z czarownikami, też będzie chciał jechać.
- Nie jest głupi - powiedział Han. - Myślisz, że się nie zorientuje? Wie o mojej umowie z klanami. Zjawiasz się znienacka, rozmawiamy i wspólnie wyjeżdżamy?
- No… - Ptaszyna rozglądała się niespokojnie, jakby szukała rozwiązania. - Wymyślmy coś. Powiemy mu, że znów jesteśmy razem i że wracasz ze mną do Demonai.
- Tancerz wie, co ja myślę o Demonai - odparł Han, nawet nie próbując łagodzić swojego tonu. - I jaka byłaby reakcja w kolonii. Nie uwierzy w coś takiego.
Rozpaczliwie szukał pomysłów. Naprawdę nie chciał, żeby Tancerz - dotyczyło to także Cat - ruszył za nim i prawdopodobnie oddal życie za sprawę z góry skazaną na niepowodzenie. Poza tym nie miał zamiaru przybywać do Fells pod strażą, jakby był uciekinierem. Wróci sam, na własnych warunkach.
- Pojadę sam - zaproponował. - Coś wymyślę, powiem, że któryś z wykładowców gdzieś mnie wysyła. Ty zostań tu co najmniej przez tydzień, żeby Tancerz niczego nie podejrzewał. Zanim się zorientuje, że nie wrócę, będzie już za późno, żeby ruszyć za mną.
I za późno, żebyś ty za mną ruszyła, pomyślał.
Ptaszyna pokręciła głową.
- Mam cię eskortować do kolonii Sosen Marisy. Nocny Wędrowiec kazał…
- Ale czemu? - zapytał łagodnie, patrząc jej w oczy. - Myślisz, że nie znam drogi? Czy podejrzewasz, że ucieknę? Co kazał ci zrobić Nocny Wędrowiec, gdybym odmówił powrotu? Czy jeśli spróbuję się urwać i uciec, masz mnie wytropić i zabić?
Ptaszyna oblizała usta, oniemiała.
- Dotrzymam danego słowa - obiecał Han. - Proszę, zaufaj mi.
Przez chwilę siedzieli wpatrzeni w siebie nawzajem. Potem Ptaszyna kiwnęła głową.
- Dobrze. Zrobimy to po twojemu. Tylko pamiętaj, że Demonai są… oni nie wybaczają. I ja… ja dużo ryzykuję.
- Ja też - odparł Han.
Ptaszyna przygryzła dolną wargę.
- Czy ktoś wie, że dla nas pracujesz?
- Ja nikomu nie powiedziałem. - Po chwili milczenia wstał. - No dobrze. Wychodzę. Mam parę rzeczy do załatwienia. Powiedz Tancerzowi, że poszedłem do dziekan Abelard pomówić o projekcie. Najbliższe dwa dni spędzę w bibliotece. Pojutrze urządzimy sobie wspólny wieczór, jak dawniej. A potem ruszę w drogę.
Ptaszyna poruszyła się niespokojnie, złączyła dłonie.
- Nie ma już wiele czasu. Podróż zajmuje…
Han z trudem powściągał zdenerwowanie.
- Rozumiem, ale chcę mieć jakieś szanse. Chcę się czegoś dowiedzieć o Radzie Czarowników i pomówić z kilkoma mistrzami, zanim wyjadę. Na tyle chyba mogę liczyć z twojej strony. Zakładając, że nie jestem z góry spisany na straty.
Ptaszyna podniosła się.
- Samotny Łowco - powiedziała. Ze smutkiem patrzyła mu prosto w oczy. - Przepraszam za… za to, że tak wyszło. Z nami.
- Ja też przepraszam. - Położył jej dłoń na ramieniu, tak że przeszył ją dreszcz. - Wrócę. - Odwrócił się tyłem do niej. Zdjął pelerynę z kolka przy drzwiach i wyszedł.
Skierował się w ku rzece. Postanowił przejść na stronę Wien House i pomówić ze stajennym o przygotowaniu konia do drogi. Później uda się do swojej kryjówki w wieży Mystwerku, żeby zabrać kilka książek i innych rzeczy.
Idąc przez most, robił w myślach listy rzeczy do załatwienia i nie zwracał uwagi na to, co dzieje się wokół. Gdy mijał jedną z bocznych uliczek, ktoś chwycił go za ramię i wciągnął w przestrzeń między budynkami. Han wierzgał, szarpał się, próbował sięgnąć po amulet, ale napastnicy wiedzieli, co robią. Dwóch z nich dociskało mu ręce do boków, przez co nie mógł wykonywać żadnych ruchów.
Nie czuł jednak ukłucia magii i kiedy podniósł wzrok, ujrzał przed sobą kaprala Byrne’a. Jego twarz była nieprzenikniona, skupiona. Han rozejrzał się na boki i zobaczył, że trzymają go Hallie i Talia - obie poważne i groźne.
Na krew demona, pomyślał. Tylko tego mi jeszcze trzeba - żeby mnie pobił zazdrosny o Rebekę jej… komendant?
Przypomniały mu się słowa, które powiedział jej o Byrnie w noc zimowego przesilenia: na pewno „coś” jest między wami. Nie wiem tylko, co to takiego.
Co mają do tego Hallie i Talia? Same go zachęcały do spotkań z Rebeką.
- Hola, hola! - próbował się wyzwolić. - O co chodzi?!
- Widziałeś ją? - zapytał Byrne bez ogródek. - Czy widziałeś Rebekę? - Jego obdarty zaniedbany wygląd świadczył o tym, że nie spał i nie golił się od kilku dni.
- Rebekę? - Han pokręcił głową - Nie widziałem jej od… eee… wtedy, kiedy ciebie… Tam w jej pokoju.
Byrne wsunął dłoń pod brodę Hana, odciągnął mu głowę do tyłu, tak że dociskał ją do muru i praktycznie odcinał dopływ powietrza. - Na pewno? Na pewno jej nie widziałeś? - zmrużył oczy. - Co masz na twarzy? Walczyłeś?
To nie było podobne do Byrne’a, takie poniewieranie więźniem.
- Puść mnie - powiedział spokojnie Han - i pogadajmy. Nic nie zrobiłem, jasne?
Byrne dość długo patrzył mu w oczy, po czym puścił go i dał znak głową Hallie i Talii. One również go puściły, ale stały blisko, na wypadek gdyby próbował czegoś podejrzanego.
- Mieliśmy się spotkać wczoraj wieczorem - oznajmił Han. - Ale nie przyszła. Pomyślałem, że może założyłeś jej szlaban czy jak tam wy nazywacie takie zakazy.
- Ale nie przyszedłeś jej szukać - zauważył Byrne.
Han pokręcił głową.
- Po tym, co było ostatnio, nie wiedziałem, jak zostanę przywitany w Grindell. - Rozcierał ramiona w miejscach, w których ściskały go Hallie i Talia. - A ta twarz to… ślady po zajęciach z magii. A co się stało? Rebeka zginęła? Kiedy?
- Nikt jej nie widział od wczorajszego popołudnia - oświadczył Byrne. - Jej rzeczy są wciąż w dormitorium, ale jej koń zniknął.
- Od wczoraj? - Han masował podbródek, zastanawiając się, czy Byrne tak pilnuje wszystkich swoich kadetów. - Jak nie przyszła na naszą lekcję, uznałem, że ma zakaz, nie chce albo jest na mnie zła.
Byrne potrząsnął głową, jakby miał do czynienia z kompletnym idiotą.
- Jest w niebezpieczeństwie - powiedział, a jego szare oczy zalśniły niczym agaty. - Muszę ją znaleźć. - Chwycił za rękojeść miecza. - Gdzie byłeś wczoraj wieczorem i dzisiaj?
Han sięgnął myślami wstecz. Cóż, toczył walkę w Edijonie, wyjaśniał sprawy z Bayarami, dowiedział się, że jego dawna dziewczyna chodzi z jego przyjacielem, oraz otrzymał zlecenie samobójczej misji od innej dawnej dziewczyny.
- Byłem w dormitorium - odparł. - Prawie cały czas oprócz zajęć z dziekan Abelard. Mam na to świadków.
Byrne jeszcze przez chwilę spoglądał na niego ze złością. Wreszcie pokiwał głową.
- Przepraszam - powiedział, pocierając czoło. - Masz jakiś pomysł, dokąd mogła pójść? Może z kimś ją widywałeś? Czy możliwe, że z kimś odjechała?
- Spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu, ale dopiero ostatnim razem pokazała mi, gdzie mieszka.
- Znasz Micaha Bayara? - nagle zapytał Byrne.
Hanowi włosy zjeżyły się na karku.
- Znam. A co?
- On też zniknął - oświadczył Byrne. On, jego siostra i kuzyni wyprowadzili się i opuścili Oden’s Ford, chociaż jeszcze nie skończyły się egzaminy. Nie wiesz, dokąd mogli pojechać?
- Nie kumplujemy się - powiedział Han, czując ucisk w żołądku. - Ale dlaczego to takie ważne? Rebeka co prawda kiedyś u nich pracowała, ale to już nieaktualne.
Byrne tylko spojrzał na niego, jakby nie umiał na to odpowiedzieć. W każdym razie nie tak, jak by chciał.
Han chwycił Byrne’a za klapy i przysunął do siebie.
- Zapytałem, dlaczego to takie ważne? O co chodzi z Bayarem? Co ty wiesz?
- Hej - odezwała się Hallie, kładąc dłoń na ramieniu Hana. - Zabierz ręce od komendanta. - Nie podniosła głosu, lecz jej ton był stanowczy.
- Dlaczego Micah Bayar miałby mieć coś wspólnego ze zniknięciem Rebeki? - dopytywał Han, przerzucając wzrok z Byrne’a na obie kadetki.
Przypomniało mu się, jak Rebeka błagała go, by nie mówił Bayarom o jej obecności w akademii. Jak nie chciała przechodzić na stronę Mystwerku ze strachu, że się na nich natknie. Jak ją zapytał, czy w ogóle wychodzi gdzieś wieczorami, a ona powiedziała, że nie.
Przyszło mu do głowy coś strasznego.
- Czy Bayar skrzywdził ją, gdy tam pracowała? - zapytał z bijącym sercem. - Czy dlatego tak się go bała?
Twarz Byrne’a była jak głaz.
- Pytaj, o co chcesz, powiem ci tylko tyle: jeżeli zniknęła, to możliwe, że on miał z tym coś wspólnego.
Han poczuł w rękach gorące fale mocy, złapał więc za amulet, by je odprowadzić. Przypomniał sobie, co powiedział Bayarowi, gdy się rozstawali: Wy, Bojarowie, musicie się nauczyć, że nie można mieć wszystkiego. I ja was tego nauczę.
Może się mylił. Może Bayarowie zawsze będą dostawać to, czego zapragną. Wszystko, na czym Hanowi zależy. Łącznie z Rebeką. Czyżby Micah się dowiedział, że się spotykają? Czy posunąłby się tak daleko po to, by się na nim zemścić?
To wszystko było jak powtarzający się bez końca zły sen, niczym przeznaczenie.
- Dokąd mógł ją zabrać? - zapytał Han. - To znaczy… Bayar.
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć - odpowiedział Byrne i przyjrzał się Hanowi uważniej. - Coś się w tobie zmieniło… - szepnął, jakby sam do siebie. - Coś, co mi przypomina… - ugryzł się w język. - Jeśli zobaczysz Rebekę albo dowiesz się czegoś, co mogłoby być użyteczne, znajdź mnie. O każdej porze. - Skinął na Hallie i Talię.
Han spoglądał za nimi, gdy się oddalali.
Przez całą drogę do stajni „przeżuwał” w myślach jej zniknięcie, jakby to był twardy stek. Ostatnim razem wydawała się zdenerwowana i przygnębiona, martwiła się o matkę, mówiła o powrocie do domu. Może podjęła decyzję i wyjechała.
Ale czy zostawiłaby wszystkie rzeczy? Nie.
Czy to możliwe, że sam Byrne stoi za jej zniknięciem i próbuje przykryć swój udział? W końcu to on wygonił od niej Hana, strasząc go mieczem.
Nie. Han już dawno by nie żył, gdyby nie znał się na ludziach. Byrne nie umiał kłamać i wydawał się szczerze poruszony.
Jak on ma teraz wyjechać, kiedy Rebeka zniknęła? Uregulował rachunek w stajni i uzgodnił, że Łach i Simon, jego zapasowy koń, będą podkute i gotowe do drogi za kilka dni.
- Nie oddawajcie nikomu tego miejsca. Niedługo wrócę - powiedział, żeby zmylić tropy, na wypadek, gdyby ktoś o to pytał. - Jadę tylko do Tamron Court, dowiedzieć się czegoś.
Stajenny pomruczał pod nosem, jasno dając do zrozumienia, że go to nie obchodzi i prawdopodobnie w ogóle nie będzie tego pamiętał.
Wracając na most, Han dostrzegł tłumek kadetów przed biblioteką Wien Hall. Między mundurami tu i ówdzie przewijały się kolorowe szaty wykładowców z Wien House i z Mystwerku. Zobaczył dziekan Abelard z grupą mistrzów i proficjuszy Mystwerku, najwyraźniej badających teren.
Z tłumu dobiegały ożywione szmery i szepty jak wśród gapiów na Wzgórzu Wisielców w dniu egzekucji.
Han zobaczył dwóch uzdrowicieli wynoszących z biblioteki ciało owinięte w koc. Za nimi szedł oddział gwardii rektorskiej.
Nie, tylko nie to, pomyślał. Serce zamarło mu w piersi.
Przepchnął się przez tłum gapiów, którzy obrzucali go wyzwiskami, aż znalazł się przy uzdrowicielach. Złapał za rękaw kogoś z rektorskich.
- Kto to jest? Kto nie żyje?
Gwardzistka wyrwała rękę.
- Zostaw. Zaraz wydamy oświadczenie.
- Ale moja przyjaciółka… zaginęła - powiedział Han. - Nie ma jej od wczoraj.
Gwardzistka zatrzymała się tak gwałtownie, że osoba idąca za nią praktycznie na nią wpadła. Skręciła ze ścieżki i pociągnęła Hana za rękę.
- Jak ona się nazywa? - zapytała.
- Rebeka Morley.
- Chodź ze mną! - Strażniczka przepchnęła się wraz z nim z powrotem do biblioteki. Gdy mijali Abelard, ta podniosła głowę i przeszyła Hana chłodnym wzrokiem.
Przeszli przez ciężkie podwójne drzwi i ruszyli po schodach na górę. Im byli wyżej, tym Han był bardziej przygnębiony.
W końcu dotarli na szczyt schodów i przeszli przez szereg małych sal. Drzwi do jednej z nich były uchylone.
- Tędy - powiedziała gwardzistka.
Han zatrzymał się w drzwiach. Ledwie trzymał się na nogach z przerażenia. Pokój był mały. Pod oknem stało biurko, przy ścianie znajdował się kominek, a na wprost drzwi stół, na którym leżały porozkładane książki i papiery. Han dostrzegł roztrzaskaną lampę na podłodze i drobiny szkła połyskujące w świetle wpadającym przez okno. Drewniana podłoga między drzwiami a stołem była zaplamiona krwią.
Przy oknie, zwrócony twarzą na zewnątrz, stał przysadzisty mężczyzna w szatach mistrza Wien House.
- Mistrzu Askell - zwróciła się do niego gwardzistka. - Ten chłopak mówi, że przyjaźni się z Rebeką Morley.
Mistrz Askell odwrócił się w stronę Hana. Jego pełna, ogorzała twarz nie wyrażała żadnych emocji. Dostrzegł strój Hana i amulet na piersiach.
- Kim jesteś? - zapytał bez żadnych wstępów.
- Han Alister. Nowicjusz z Mystwerku.
- Skąd znasz Rebekę?
- Uczyła mnie - odparł Han. - Poznaliśmy się jeszcze w domu.
Askell wskazał na stół.
- Zobacz, czy te rzeczy na stole należały do Rebeki.
Poczuł pod butami zgrzytający piach i szkło. Na blacie rozsypany był piasek chłonny i leżał przewrócony słoik.
Obok stronice zapisane znajomym pismem Rebeki. Jej kunsztowne pióro i kałamarz.
Han zamknął oczy i z trudem przełknął ślinę. Krew i kości, pomyślał. Krwiste, krwiste kości. Czy te rzezie w jego życiu nigdy się nie skończą?
- To wszystko jej - powiedział, patrząc na Askella.
Mistrz pokazał mu sztylet.
- Znaleźliśmy to przy ścianie.
- To też jej - poinformował go Han. Podszedł bliżej, by lepiej się przyjrzeć. Na ostrzu nie było krwi. Czyli Rebeka nie wbiła go w napastnika.
Powinienem był zadźgać Bayara, kiedy była okazja, pomyślał. Trzeba było trzymać się tego, co dobrze znam - zasad ulicy.
- Dobrze by było powiadomić komendanta Byrne’a - zauważył Han zrezygnowanym głosem.
- Już tu idzie. - Askell położył nóż Rebeki na stole.
- Jak zginęła? - zapytał Han. Oparł się dłońmi o parapet i wyglądał przez okno. - Co ją zabiło?
Czy Bayar był na tyle pewny siebie, żeby użyć magii?
Askell nie odpowiadał, więc Han zwrócił się w jego stronę, opierając się bokiem o futrynę. Mistrz wyglądał na zakłopotanego.
- Mówisz o Rebece? - zapytał.
- Tak. Widziałem, jak wynosili ciało.
Askell pokręcił głową.
- Znaleźliśmy cztery ciała: dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Nie byli to studenci, chociaż wszyscy mieli na sobie mundury kadetów. Jeden był tutaj. Chyba roztrzaskał sobie głowę o stół podczas bójki. Pozostałych troje było na zewnątrz. Ich prawdopodobnie zabito przy użyciu magii.
- Co? - Han wpatrywał się w Askella zdumiony. Ależ… to nie ma sensu.
Mistrz wzruszył ramionami.
- Wiele rzeczy na tym świecie nie ma sensu - stwierdził. - Może Rebeka nie żyje, ale nie znaleźliśmy jej ciała.
Ocknęła się w ciemnościach. Czuła woń wilgotnej wełny i miała drgawki. Kręciło jej się w głowie, nie wiedziała, gdzie jest, a w ustach czuła taką gorycz, jakby wypiła osad z dna beczki cydru. Chciała poruszyć rękami, lecz były mocno związane. Głowę zasłaniał jej kaptur, spod którego nic nie widziała.
Siedziała na koniu i za plecami czuła ciepło czyjegoś ciała. Gdy próbowała wyzwolić ręce, by odsunąć kaptur z głowy, Micah Bayar chwycił ją w talii i mocno przyciągnął do siebie.
- Wreszcie się obudziłaś - szepnął jej do ucha. - Uważaj, żebyś nie spadła. Jesteśmy na Napastniku, a przed nami daleka droga.
W miarę jak budziły się jej zmysły, rejestrowała dźwięki z otoczenia: stukot kopyt po utwardzonej drodze, skrzypienie skórzanych siodeł, szmer głosów.
Potrząsała głową na boki, usiłując strącić kaptur. Zwiększyło to tylko ból, który rozsadzał jej czaszkę po zażyciu żółwiego ziela. Przez moment miała nawet wrażenie, że za chwilę zwymiotuje.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała, kiedy zagrożenie minęło.
- Na północ od Oden’s Ford, na drodze do Fetters Ford - odpowiedział Micah. Odsunął jej kaptur, żeby mogła się rozejrzeć. Dopływ świeżego powietrza przyniósł jej widoczną ulgę. Jechali przez gęsty las, którego gałęzie tworzyły niemal zamknięty dach.
Raisa rozejrzała się. Zmienniczka biegła przywiązana obok, obładowana zapasami. Z przodu jechało czterech jeźdźców - zapewne bracia Manderowie, Fiona i jeszcze jeden czarownik.
- Kto to? - zapytała. - Z Fioną i Manderami?
- Wil Mathis - powiedział Micah. - Chciał z nami jechać.
Raisa znała Wila. Był beztroski i dobroduszny, co wyróżniało go spośród czarowników. O dwa lata starszy od Bayarów, kochał się w Fionie, odkąd Raisa sięgała pamięcią.
Każdy prowadził zapasowego konia, obładowanego bagażami. Po prawej, pośród drzew przebłyskiwała woda. Zapewne wschodnia odnoga rzeki Tamron.
- Jaki dzisiaj dzień? - zapytała Raisa.
Micah roześmiał się dobrotliwie.
- Nie spałaś aż tak długo, Wasza Wysokość. Dzień po naszym spotkaniu w bibliotece. Wyjechaliśmy w nocy.
Myślę, że jesteśmy jakieś cztery dni drogi od Fetters.
- Czy chcesz… Czy to znaczy, że będziemy jechać przez Dolinę Demonai? - zapytała z nadzieją. To byłaby dla niej jakaś szansa.
- Nie - stwierdził Micah. - Pojedziemy na wschód, okrążymy góry i dalej przez Delphi. Nie mam ochoty natknąć się na kogoś z Demonai. - Potrząsnął wodzami i koń przyśpieszył, by dogonić pozostałych. Chociaż Raisa była drobna, Napastnik odczuwał ciężar dwojga jeźdźców.
Czy są szanse, by Amon ich dogonił? Wydawało się to mało prawdopodobne. Do tej pory udawało jej się unikać Micaha Bayara i innych czarowników z Fellsmarchu. Amon nie będzie miał podstaw, by ich podejrzewać. Może nawet pomyśli, że postanowiła jechać do domu sama. Na pewno będzie jej szukał, ale czy wpadnie na właściwy trop?
Czy magiczna więź powie mu, że coś jej grozi? Czy może go do niej doprowadzić? Modliła się o to, a jednocześnie ze strachem patrzyła w najbliższą przyszłość.
Zatrzymali się na posiłek na małej polanie między drogą a rzeką. Nie rozpalili ogniska. Raisa, Fiona i Micah stali pośród drzew, jedli zimne mięso, chleb i ser, popijając cydrem, podczas gdy Wil i bracia Manderowie karmili konie i poili je w rzece.
- Skoro się już obudziłam, to może pojadę na Zmienniczce, żeby Napastnik się tak nie męczył - powiedziała Raisa.
- O nie, Wasza Wysokość, to nasze wspólne podróżowanie sprawia mi wielką przyjemność, mam nadzieję, że tobie również - odparł Micah, muskając ją ustami w policzek. - Napastnik na pewno to zrozumie.
Micah mógł być zadufany, ale nie głupi.
Był pochmurny, chłodny wiosenny dzień. W powietrzu wisiało tyle wilgoci, że miało się wrażenie oddychania pod wodą. Raisa zatrzęsła się, jej ciało pokryło się gęsią skórką, chociaż nie było aż tak zimno. Poirytowana, odsunęła z twarzy wilgotne kosmyki.
Fiona starała się ignorować Raisę, lecz nie potrafiła ukryć swojej niechęci. Najwyraźniej uważała, że trzeba było pozwolić asasynom wykonać zadanie.
Żeby nie patrzeć na Fionę, Raisa rozglądała się po lesie, z trudem przełykając suchy chleb i ser. Pod drzewami poruszyły się cienie. Księżniczka przymknęła i otworzyła oczy, a one wciąż tam były - szare sylwetki przemykające we mgle. Szare wilki.
Zdawało jej się, że widzi ich coraz więcej, lecz nie wiedziała, jak to rozumieć. Czy są tu z powodu jej aktualnego położenia? Czy oznaczają zapowiedź nowego zagrożenia?
Wilki otoczyły ją i napierały wielkimi łbami z wywieszonymi językami, z przyklapniętymi uszami, tak że omal jej nie przewróciły.
- Cóż z was za korzyść? - mruknęła. - Czemu nie mogę was nauczyć atakowania czarowników na komendę?
- Słucham, Raiso? - Micah dotknął jej ramienia, lekko zaniepokojony. - Mówiłaś coś?
- Nie, nic. Nieważne.
Obróciła się, by obejrzeć las. Nawet o tej wiosennej porze, gdy część drzew jeszcze nie miała liści, Las Tamroński wyglądał na gęsty i przytłaczający, osaczał ją ze wszystkich stron. Jakby podchodził zbyt blisko.
- O co chodzi, Wasza Wysokość? - zapytał Micah. - Czemu nie jesz?
- Nic nie słyszysz? - zapytała. Las dookoła był milczący, nawet ptaki ucichły. Włoski na rękach Raisy zjeżyły się.
- Micah - powiedziała, kładąc mu dłoń na ręce - chodźmy stąd. Coś się tu dzieje. Chyba powinniśmy…Zamilkła, bo nagle z lasu ze wszystkich stron wyszli żołnierze z wymierzonymi w nich strzałami na napiętych cięciwach.
- Ręce do góry! Już! - krzyknął młody mężczyzna z ciemnymi włosami i brązowymi oczami. Miał na szyi czerwoną apaszkę oficerską, a na tunice wyhaftowany symbol czerwonego jastrzębia.
Micah i Fiona spojrzeli po sobie i powoli podnieśli ręce. Pozostali, łącznie z Raisą, poszli ich śladem.
Żołnierze byli w wełnianych, mocno podniszczonych mundurach. Niektórzy mieli jakąś prowizoryczną broń, inni nie mieli żadnej. Jedni nosili herb czerwonego jastrzębia, inni byli bez herbów. Ich wygląd świadczył o tym, że od miesięcy byli w drodze. Czyżby to była jedna z band najemników, przed którymi ostrzegał ją Amon?
- Nawet nie myślcie o sięganiu po swoje czaromioty - mówił dalej oficer.
Micah nachylił się do Fiony.
- Jest obdarzony mocą - szepnął kątem ust.
- Widzę - bąknęła w odpowiedzi. - Co to ma znaczyć?! - zwróciła się ze złością do oficera. - Kim jesteście?
- Zabierzcie im amulety i wszelką inną broń! - rozkazał oficer swoim ludziom, ignorując pytanie Fiony. - Nie dotykajcie samych wisiorów, tylko łapcie za łańcuchy.
Żołnierze podchodzili do każdego i odbierali amulety, sztylety i miecze. Kiedy jeden z nich podszedł do Raisy, ona pokręciła głową.
- Nie mam amuletu - oświadczyła. - Ani innej broni. Przykro mi.
Żołnierz spojrzał na oficera, który skinął głową.
- Ona nie będzie miała. Nie ma mocy.
Żołnierz i tak ją obszukał, co oczywiście nie przyniosło żadnego rezultatu, bo jej sztylet został w bibliotece.
Kiedy już wszyscy zostali rozbrojeni, oficer skinął na swoich ludzi, by odłożyli łuki. Wciąż jednak trzymali ręce na mieczach.
- Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Marin Karn, dowódca armii króla Ardenu.
Którego króla? chciała zapytać Raisa, lecz ugryzła się w język.
- Ardenu?! - Micah przechylił głowę. - Przecież jesteśmy w Tamronie. Arden jest za rzeką.
- A niech to! - zawołał Karn, szczerząc zęby w uśmiechu. - Chyba znowu trochę zboczyliśmy, chłopcy.
Żołnierze parsknęli śmiechem.
- To nie ma sensu - odezwała się Fiona. - Jesteś czarownikiem. A w Ardenie magia jest zakazana. Wy przecież palicie czarowników na…
- Owszem - przytaknął Karn. - Mamy surowe zasady.
Fiona zmarszczyła czoło.
- No to jak to możliwe, żeby w armii Ardenu byli żołnierze obdarzeni mocą?
Karn pokręci! głową.
- O nie, nigdy byśmy się do tego nie przyznali. Większość tych, którzy występują przeciwko nam, nie przeżywa i nie może opowiadać bajek. Ci, którzy przeżywają, nic nie pamiętają. A tylko czarownicy mogą rozpoznać innych czarowników.
- To znaczy, że w wojnach ardeńskich używacie magii - szepnęła Raisa.
- Dopiero zaczynamy - odrzekł Karn. - Mamy ponad tuzin miotaczy uroków. Wielu z nich to młodzi chłopcy, zrekrutowani w drodze do Oden’s Ford. Na ogół nie przeszli jeszcze żadnego szkolenia. Niektórzy nie mają amuletów. I tu jest zadanie dla was.
- A mianowicie? - zapytał Micah.
- Domyślam się, że jesteście studentami z Oden’s Ford. Nauczyliście się tam sporo. Chcemy, żebyście nauczyli naszych rekrutów rzucania zaklęć.
- Obawiam się, że to niemożliwe - odparł Micah i spojrzał na Raisę. - Mamy pilną sprawę w Fells, a wasza wojna domowa to za duże ryzyko.
Karn wydawał się niezrażony.
- Porządnie się zastanów, zanim powiesz nie - rzekł. - Mamy setki żołnierzy po tej stronie rzeki i kilkutysięczną armię na drugim brzegu. - Spojrzał w kierunku wody i stanął na baczność. - Oto nadchodzi król.
Od brzegu szła ku nim niewielka grupa. Czterech krzepkich uzbrojonych mężczyzn w zbrojach otaczało szczupłego młodzieńca w tunice z herbem czerwonego jastrzębia, srebrnymi rękawicami ochronnymi i napierśnikiem, z mieczem przy pasie. Na jasnobrązowych włosach miał złotą opaskę, jego niebieskie oczy były jasne i zimne jak lód w Zatoce Najeźdźców.
To był Gerard Montaigne, jeden z konkurentów do ręki Raisy obecnych na balu z okazji jej święta imienia.
- Na Hanaleę w łańcuchach - mruknęła Raisa. Czy mogło być gorzej? Naciągnęła kaptur na głowę i wbiła wzrok w ziemię z nadzieją, że Montaigne jej nie rozpozna. Nie powinien w tym miejscu, do którego zupełnie nie pasowała.
Co robił Gerard Montaigne w Tamronie? dlaczego zgromadził swoją armię przy samej granicy? Powinien być w Ardenscourt i tam walczyć ze swoimi braćmi.
Karn pokłonił się królowi.
- Wasza Królewska Mość, mamy tu pięciu miotaczy uroków z Mystwerku.
- Świetnie - ocenił Montaigne, obrzucając wzrokiem Micaha i pozostałych. - Wyjaśniłeś im, czego od nich oczekujemy?
- Odpowiedź brzmi „nie” - wtrąciła Fiona, rozprostowując się. - A teraz natychmiast nas puśćcie.
Montaigne błyskawicznym ruchem trzasnął Fionę w twarz ręką odzianą w metalową rękawicę i zwalił ją na ziemię.
Micah skoczył naprzód, lecz Wil Mathis był bliżej. Z okrzykiem złości rzucił się na księcia Ardenu, który wyciągnął miecz i spokojnie przebił napastnika.
Wil i Montaigne stanęli twarzą w twarz, na odległość jednej stopy. Oczy Wila rozszerzyły się ze zdumienia. Wtedy Montaigne odepchnął go nogą w ciężkim bucie, żeby wysunąć z ciała miecz. Wil zachwiał się i upadł na wznak. Pozostał tam nieruchomo w kałuży krwi.
- Wil! - krzyknęła Fiona, usiłując się podnieść, ale Micah ukląkł obok niej, chwycił ją za barki i przytrzymywał w miejscu.
- Nie - powiedział. - Już mu nie pomożesz.
- Czy ktoś jeszcze chce wyrazić swoje zdanie? - zapytał Montaigne.
Nikt się nie poruszył i nikt nie przemówił. Raisa musiała przygryźć wargę, żeby utrzymać swój cięty język na wodzy. Wil, chociaż czarownik, zawsze się pozytywnie wyróżniał. Poza tym był obywatelem Fells, a co za tym idzie, pozostawał pod jej ochroną.
Montaigne z mieczem w ręku chodził przed nimi w tę i z powrotem.
- Teraz, skoro już dobrze się rozumiemy, może uda nam się porozmawiać o interesach. Kapitan Karn przekonał mnie, że miotacze uroków przydadzą się do tego, żeby wreszcie zakończyć tę długą wojnę. Jeżeli ma rację, to możliwe, że wasze usługi będą nam potrzebne tylko przez jakiś czas.
On ich nigdy nie wypuści, pomyślała Raisa. Gerard Montaigne zawsze będzie potrzebował armii.
- Jak już mówiłem, zastanówcie się, zanim odmówicie. - Karn spojrzał na swoich jeńców. - No więc, jak będzie?
- Dobrze - oświadczył nagle Micah, wstając. - Nauczymy waszych czarowników tego, co sami umiemy, i pomożemy wam na tyle, na ile potrafimy. Im szybciej zwyciężycie, tym szybciej my ruszymy dalej. Ale miejcie na uwadze, że skończyliśmy tylko jeden rok nauki, więc nasza wiedza nie jest imponująca.
Ruszył przed siebie i położył gorącą dłoń na ramieniu Raisy.
- Chciałbym tylko prosić o uwolnienie naszej służącej. Nie jest obdarzona mocą, więc na nic się wam nie zda.
Raisa wstrzymała oddech. Czy Micah naprawdę próbuje wynegocjować dla niej wolność? Obróciła powoli głowę, by zobaczyć jego twarz. Nie dostrzegła na niej żadnej zmiany, lecz poczuła, jak mocniej zacisnął palce na jej ramieniu.
- Wasza… służąca, tak? - powtórzył Montaigne. Spojrzał na Karna, a ten skinął potakująco głową.
- Nie jest obdarzona mocą, Wasza Królewska Mość. Nie wiem, czemu z nimi podróżuje.
Montaigne wsunął miecz do pochwy, nawet nie ocierając go z krwi. Raisa nie podnosiła głowy, tylko obserwowała księcia Ardenu spod rzęs. Bawił się rękojeścią miecza, przygryzając wargę.
- Dobrze - powiedział w końcu. - Przyjrzyjmy się jej.
Podszedł do Raisy i zdjął z niej kaptur.
Ona podniosła głowę i ich spojrzenia spotkały się. Wpatrywali się w siebie przez chwilę, po czym Gerard Montaigne uśmiechnął się tym swoim mrożącym krew w żyłach uśmiechem.
Serce Raisy zamarło.
- Ależ Karn, przegapiłeś największą nagrodę - oznajmił łagodnie.
Karn, zdezorientowany, przerzucił wzrok z Raisy na Montaigne’a.
- O co chodzi, Wasza Wysokość? Kto to jest?
Montaigne nie spuszczał wzroku z twarzy Raisy. Ujął jej dłoń i przyłożył do ust.
- Księżniczka Raisa ana’Marianna - mruknął. - Witamy w nowym królestwie Ardenu.
Karn spojrzał na Montaigne’a.
- Ona jest księżniczką?
Książę potwierdził.
- Poznaliśmy się na jej balu debiutanckim niecały rok temu. Jest następczynią tronu Fells. - Otaksował ją uważnym spojrzeniem. - Ostatnim razem, gdy ją widziałem, była inaczej ubrana, ale to bez wątpienia ona. - Mocno ścisnął jej nadgarstek. - Tylko dlaczego następczyni tronu Fells podróżuje przez Tamron z młodymi czarownikami?
Raisa wiedziała, że nie ma sensu wypierać się swojej tożsamości.
- Kształciłam się w akademii w Oden’s Ford - powiedziała. - Wracam do domu na lato.
Montaigne z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Wysłano by tak ważną osobistość w drogę przez Tamron bez lepszej obstawy niż to? - Spojrzał na Bayarów i Manderów.
- Tamron nie jest wstanie wojny, Wasza Wysokość - odparła Raisa, patrząc na niego z udawaną pewnością siebie. - Nie spodziewałam się, że po drodze wpadnę w zbójecką zasadzkę. - Wskazała leżące bezwładnie ciało Wila. - Już zamordowaliście, panie, jednego z członków mojej straży. Teraz, gdy wiecie, kim jestem, oczekuję, iż pozwolicie nam kontynuować podróż.
Montaigne uśmiechnął się triumfalnie.
- Ależ nie, Wasza Wysokość. To zbyt niebezpieczne, o czym zdążyliście się już przekonać. - Przyciągnął ją do siebie i chwycił za podbródek. - Chyba pora dokończyć naszą rozmowę o sojuszu między Ardenem a Fells, którego przypieczętowaniem byłoby nasze małżeństwo. - Jego oblicze rozjaśniło się w uśmiechu. - Będę panem Tamronu, Ardenu i Fells. Będę miał dostęp do bogactw górskich kopalń i nieograniczony dopływ amuletów i innych magicznych przedmiotów. W końcu będziemy panować nad Siedmioma Królestwami.
- Tak się nigdy nie stanie - oświadczyła Raisa.
- Przekonamy się.
Montaigne przekazał Raisę Karnowi.
- Zabierz tych czarowników oraz księżniczkę za rzekę i dobrze pilnuj. Sprowadźcie ich konie. Wieczorem porozmawiamy. - Książę Ardenu rozprostował swoje srebrne rękawice. - Aha, Karn. To wszystko zmienia.
Karn złapał Raisę za rękę i pociągnął w stronę rzeki. Pozostali żołnierze prowadzili za nią Micaha i resztę.
Szzzu! Żołnierz za nią upadł, obiema dłońmi ściskając strzałę sterczącą z jego klatki piersiowej.
Szu! Szu! Szu! Świst przeszywających powietrze strzał. Padli kolejni żołnierze.
- Wasza Wysokość! Kryć się! - Karn puścił Raisę i rzucił się osłaniać Montaigne’a, który już chwytał za miecz.
Ardeńscy wojownicy rozpierzchli się, szukając schronienia, a z lasu wyłonił się oddział konny, gotów ich stratować. Wierzchowce bez jeźdźców rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Raisa pędem rzuciła się w las, w stronę drogi, w kierunku przeciwnym do rzeki. Kątem oka widziała, jak Micah chwyta Fionę za rękę i ciągnie ją za zwalone drzewo.
Kawalerzyści mieli na sobie herb fioletowo-szarej czapli z rozpostartymi skrzydłami, lądującej na tafli wody. Symbol króla Tamronu.
- Do mnie! - krzyknął Montaigne.
Od strony rzeki nadbiegli ardeńscy żołnierze. Wywiązała się zacięta walka. Czerwony Jastrząb Ardenu przeciwko Czapli Tamronu.
Raisa biegła na oślep przez las, przeskakując przez zwalone drzewa i inne przeszkody, byle jak najbardziej oddalić się od walczących. Montaigne przygotowywał się do najazdu na Tamron, to było oczywiste. Jeżeli tysiące ardeńskich żołnierzy przekroczy rzekę, to wynik tej potyczki będzie przesądzony. Pozbawiona broni Raisa nie miała złudzeń co do własnej przydatności w tej bitwie.
Gnała naprzód, oglądając się niespokojnie za siebie. Gdy odwróciła głowę do tylu, omal nie wpadła w koński bok.
- Na Hanaleę w łańcuchach! - jęknęła, ostro hamując.
Był to koń Fiony, Duch. Wysoki, narowisty, siwy ogier z czterema białymi skarpetami. Raisa podskoczyła i chwyciła jego wodze. Rumak położył uszy i odsuwał się od jej ręki, ona jednak zdołała się na niego wdrapać. Nie sięgała stopami strzemion, ale mocno wczepiła się w jego grzbiet i uderzyła w boki piętami. Duch wyciągnął długą szyję i zerwał się do galopu.
Przyzwyczajony do noszenia Fiony, pewnie nawet nie odczuwa mojej obecności, pomyślała Raisa.
Położyła się płasko na jego szyi, żeby nie zawadzić o niskie gałęzie, i pozwoliła mu pędzić własnym tempem.
Chciała jak najbardziej zwiększyć odległość między sobą a ewentualnym pościgiem. To oznaczało galop prosto na zachód aż do traktu. Tam znacznie przyśpieszy, a ruch na drodze zatrze jej ślady.
W którą stronę jechać?
Miała juki Fiony, lecz nie wiedziała, co w nich jest. W sakiewce wciąż pobrzękiwały pieniądze.
Jeśli Micah i Fiona wydostaną się z tej potyczki, pomyślą, że wróciła na południe, do Oden’s Ford, żeby odnaleźć Amona i innych. Nie będą podejrzewać, że mogłaby sama zapuścić się na północ, zwłaszcza po tym, co właśnie się stało.
Montaigne z kolei może zakładać, że ruszyła na północ, w kierunku domu, albo na zachód, by szukać schronienia w Tamron Court. Raisa miała nadzieję, że armia tamrońska zatrzyma go na jakiś czas. Montaigne nie będzie jej ścigał, jednocześnie przeprowadzając inwazję. Na pewno będzie chciał dotrzeć do stolicy.
A więc północ. Jeśli uda jej się dotrzeć do Fetters Ford, może zdoła wysłać wiadomość do kapitana Byrne’a z prośbą o eskortę. Później pojadą na północ przez Dolinę Demonai albo na wschód przez Sosny Marisy, zależnie od sytuacji.
Duch nie potrzebował zachęty, by uciekać od bitewnych hałasów. Raisa kolanami i dłońmi wskazywała mu kierunek, jednocześnie rozpatrując w myślach minione wydarzenia i perspektywy na przyszłość.
Zatęskniła za dzieciństwem, kiedy to wszystko było proste i bezpieczne, zawsze można było szukać pomocy i schronienia u różnych kapitanów Byrne’ów.
Nie wiadomo kiedy przyszła jednak dorosłość, pomyślała. Narzucono ci ją, czy tego chcesz, czy nie. Zmieniłaś się. Nie jesteś już tą samą osobą, która dziesięć miesięcy temu uciekła z Amonem Byrne’em.
Teraz więcej umiała, lecz mniej wierzyła w siebie. Potrafiła lepiej oceniać ludzi, ale nie była tak pewna swoich ocen jak dawniej. Kiedy wyjeżdżała z Fells, myślała, że ludzie dzielą się na dobrych i złych, odważnych i tchórzy. Teraz zrozumiała, że w większości z nas mieszają się różne cechy i często od okoliczności zależy, które z nich wezmą górę.
Micah Bayar, przy wszystkich swoich wadach, stanowił połączenie dobra i zła. Ocalił ją przed śmiercią z ręki wynajętego zabójcy. Próbował ją uwolnić, kiedy schwytał ich Gerard Montaigne. Ale zmieniał maski zależnie od sytuacji, a jego starania o utrzymanie jej przy życiu najprawdopodobniej wynikały z egoistycznych pobudek.
Karmiona romantycznymi wyobrażeniami, Raisa zawsze myślała, że nie da się kochać dwóch mężczyzn jednocześnie. Że każdemu jest przeznaczona tylko jedna prawdziwa miłość, którą trzeba umieć znaleźć.
To jednak okazało się nieprawdą. Wciąż kochała Amona Byrne’a. Jej uczucia do niego były jeszcze zbyt świeże, by je analizować. Kochała też Hana Alistera, jeżeli w ogóle rozumiała, czym jest miłość.
Czy jeszcze go kiedyś zobaczy, a jeżeli tak, to czy uda im się zbudować relacje inne niż oparte na kłamstwie?
Co właściwie chciałaby zbudować na tak chwiejnych fundamentach? Tak przy okazji, Alisterze. Okłamywałam cię przez ponad rok. Prawda jest taka, że jestem członkiem rodziny królewskiej, której tak nienawidzisz. Nie ma dla nas przyszłości, ale mimo to chciałabym się z tobą przyjaźnić.
Czy ona sama byłaby zadowolona z przyjaźni, skoro wciąż nie może zapomnieć jego pocałunków i pieszczot?
Czy Amon i Han będą w stanie zapomnieć o wzajemnej niechęci i wspólnie zająć się jej poszukiwaniem?
Jej matka jest słabą królową, ale ta słabość w pewnym stopniu wynika z okoliczności. Może kiedy Raisa wróci, znajdzie sposób, by nawiązać z nią kontakt, połączyć siły, pomóc jej, a któregoś dnia zostać lepszą od niej władczynią.
Dostrzegła przed sobą prześwit między drzewami, co znaczyło, że zbliża się do drogi. Powściągnęła wodze i nie bez trudności zwolniła tempo Ducha. Zatrzymała się przed ostatnim rzędem drzew, by się rozejrzeć. Nikogo nie zauważyła.
- No to w drogę! - powiedziała, spinając konia piętami. - Musimy ujechać dużo dalej, zanim odpoczniemy.
Zwróciła się na północ i ponagliła swego rumaka.
Po prawie roku wracała do domu. Została do tego zmuszona, lecz była coraz bardziej przekonana, że jest to właściwa decyzja.
Han miał zamiar spędzić ostatnie dni w Oden’s Ford na przygotowaniach do misji na Północy. Zamiast tego poświęcił ten czas na desperackie poszukiwania wskazówek dotyczących zniknięcia Rebeki.
Osoby, których ciała znaleziono w bibliotece Wien Hall, nie miały żadnego związku z Oden’s Ford. Żadna z ofiar nie była czarownikiem. Wcześniej przez kilka dni kręcili się po akademii, zadając różne pytania. Nikt z nich nie miał w kieszeniach niczego, co ułatwiałoby identyfikację. Być może zadbał o to ten, kto ich zabił.
Han wślizgnął się do znanego mu z wcześniejszych wizyt dormitorium Micaha i przetrząsnął pokoje. Doszedł do wniosku, że wyjechali w pośpiechu, zostawiwszy mnóstwo rzeczy osobistych.
To nie mógł być przypadek. Czy wyjechali, bo ją zamordowali? A może zabrali ją ze sobą?
Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej to wszystko wydawało się pozbawione sensu. Trzy ofiary zgładzono za pomocą magii. Może Rebeka była świadkiem morderstw i dlatego została zabita albo uprowadzona?
W przeddzień planowanego wyjazdu Han wybrał się do bursy Grindell. Panował tam harmider jak w ulu - kadeci biegali po schodach na górę i na dół, pakując swój dobytek.
Byrne spotkał się z nim w sali wspólnej. Nie był już tak wojowniczo nastawiony - miał mocno podkrążone oczy i widać było, że od kilku dni się nie golił.
- Widzę, że wyjeżdżacie - powiedział Han.
- Rebeka jest już daleko - odparł Byrne. - Myślę, że udała się na północ. Dotarły do nas słuchy z Tamronu, że osoba przypominająca Rebekę została pojmana w potyczce z siłami ardeńskimi przy granicy z Ardenem. Ruszamy do Tamron Court, by to zbadać. Może znajdziemy ją tam, w stolicy.
Han przez chwilę bił się z myślami, ale musiał zapytać.
- Sądzisz, że ona wciąż żyje?
- Żyje - odparł Byrne, jakby nie miał co do tego wątpliwości. Przeczesał palcami włosy. - I muszę ją znaleźć. Jeśli jest w Tamronie, grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Gerard Montaigne zaatakował od wschodu i otoczył stolicę.
- I wybierasz się w sam środek tego wszystkiego? - Han potrząsnął głową. - Macie ducha walki, kapralu. - Zamilkł na moment, po czym ciągnął: - Jeśli Bayar porwał Rebekę i jeśli ona nadal żyje, to chyba wiezie ją do Fells, nie? A jeśli sama uciekła, to pewnie też kieruje się w stronę domu.
Byrne skinął potakująco.
- Jeżeli nie znajdziemy jej w Tamronie, pojedziemy dalej na północ, szukając śladów. Jeśli coś znajdę, to podejmę trop. Jak nie, wjadę do Fells przez Bramę Zachodnią. Jak tylko czegokolwiek się dowiesz, skieruj tam wiadomość.
- Dobrze - odparł Han. - Ale przyszedłem ci powiedzieć, że ja też wracam do Fells. Nie chciałbym, żebyś myślał, że to ma coś wspólnego z tobą.
- Którędy pojedziesz? - spytał Byrne.
- Na północ do Fetters Ford, a potem na wschód, do Delphi - odrzekł Han. - Będę się rozglądał za Rebeką aż do kolonii Sosen Marisy. Gdybyś coś znalazł albo gdybyś miał jakieś wieści ze stolicy, tam mnie szukaj.
Po chwili wahania Byrne wyciągnął rękę.
- Bądź ostrożny - powiedział.
Han uścisnął podaną mu dłoń.
- Ty też. Do zobaczenia w domu.
*
Po południu Abelard posłała po Hana. Gdy wszedł do jej gabinetu, wyglądała przez okno.
- Wiesz już, że Bayarowie opuścili szkołę? - spytała, od razu przechodząc do rzeczy.
- Tak słyszałem - powiedział Han. - Wyjechali w pośpiechu. Ze swoimi kuzynami. I Wilem Mathisem. - Opowiedział jej, co zastał w ich dormitorium.
Abelard odwróciła się i spojrzała na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Usiądź. - Wskazała mu krzesło.
Siadł.
- Ten incydent w bibliotece Wien House… ci zabici… - zaczął Han - …myślę, że Bayarowie mieli z tym coś wspólnego.
- Tak? - Abelard bawiła się niewielkim, wysadzanym szlachetnymi kamieniami sztyletem. Promienie słońca odbijały się od niego, oświetlając ściany skrzącymi plamkami. - Dlaczego tak sądzisz?
- Zniknęli tej samej nocy wraz z moją dobrą przyjaciółką.
- Przyjaciółką? - Abelard spojrzała na niego zaciekawiona. - O kim mówisz?
- Kadetka z Wien House. Rebeka Morley. Pracowała kiedyś u Bayarów, zniknęła razem z nimi.
- Nie znam - odparła Abelard, lekceważąc wzmiankę o Rebece. - Ale możliwe, że Bayarowie mieli coś wspólnego z morderstwami w bibliotece… chociaż nie bezpośrednio. - Przerwała, taksując go swoimi szarozielonymi oczyma. - Ci czterej zabici to asasyni pracujący dla domu Orlich Gniazd.
- Asasyni? - Han potarł dłonią głowę, jak gdyby mógł przetasować myśli i dostać lepsze rozdanie. - Po co mieliby tu przyjeżdżać? I kto ich zabił?
- Miałam nadzieję, że ty mi to powiesz - oznajmiła Abelard, przesuwając kciuk po naostrzonej krawędzi ostrza.
- Ja? - Potrząsnął głową. - Jak to?
Abelard posłała mu spojrzenie mówiące nie próbuj innie oszukiwać.
- Pracowali dla Bayarów. - odparła. - Zostali zabici magią.
Nagle wszystko zaczęło do siebie pasować.
- Myślicie, że ja to zrobiłem?
- A kogo w Oden’s Ford chcieliby zabić Bayarowie? - zauważyła Abelard. - Atak na Wielkiego Maga nie mógł na zawsze pozostać bez reakcji z ich strony. - Wzruszyła ramionami. - I kto najprawdopodobniej przeżyłby coś takiego?
Han pochylił się do przodu i położył dłonie na kolanach. Chciał, żeby mu uwierzyła.
- Nie mam pojęcia, co tu robili ani kto ich uciszył, ale to nie ja.
- To, że lord Bayar przysłał aż czterech zabójców, wiele mówi o twojej reputacji. Sądzę, że kiedy Micah i Fiona odkryli, co stało się z asasynami przysłanymi przez ich ojca, postanowili wyjechać, zanim ruszysz za nimi.
Han kręcił głową.
- To nie byłem ja. Już wam mówiłem: moja przyjaciółka Rebeka zniknęła z biblioteki, w której znaleziono jednego z zabójców.
- Może zobaczyła coś, czego nie powinna była? - spytała Abelard.
Han wstał.
- To strata czasu - rzucił, dusząc w sobie wściekłość. - Jeżeli uważacie, że miałem cokolwiek wspólnego z…
- Siadaj, Alisterze! - rozkazała Abelard. - To w twoim interesie leży, żeby mnie wysłuchać.
Niechętnie wrócił na swoje miejsce, skrzyżował ręce na piersiach i patrzył na dziekan nieufnie.
- No nie, o co ci chodzi? Na miejscu zbrodni nie znaleziono niczego, co bezpośrednio wskazywałoby na twój udział. I muszę przyznać, że twoje umiejętności wzbudziły mój podziw.
Han poddał się. Nie umiał przekonać Abelard, że to nie on zabił tych czworo. W jej wersji wszystko idealnie do siebie pasowało, a on w żaden sposób nie potrafił tego wytłumaczyć.
- Myślę, że Bayarowie opuścili miasto z innego powodu - powiedział. - I na tym powinniśmy się skupić.
- Może masz rację. Wolałabym mieć oko na młodego Micaha Bayara, bo to on jest kluczem do planów swego ojca - Abelard przytaknęła.
- Ja też wracam - oznajmił Han. - Jutro. Czyli nie zostanę tu na lato. - Uniósł podbródek i spojrzał jej prosto w oczy.
Położywszy łokcie na blacie biurka, Abelard splotła palce i oparła brodę na dłoniach.
- Jeśli myślisz o zemście na Bayarach, radziłabym ci nie działać pochopnie - stwierdziła.
- Bez obaw - odparł Han. - Jeśli będę się mścił, to z rozwagą i z dokładnie opracowanym planem.
Dziekan wybuchnęła śmiechem.
- Jesteś niesamowity, Alisterze. Twoje ubranie, twoja mowa… z ulicznego szczura zmieniłeś się w dworzanina, i to w niecały rok. - Po chwili zastanowienia podjęła: - Radziłabym ci zostać. Jeśli teraz wrócisz, będziesz zdany tylko na siebie. Nie ochronię cię poza uczelnią.
- Wyjeżdżam tak czy inaczej - rzekł Han.
Abelard wzruszyła ramionami.
- Mam kilku sprzymierzeńców. Każę im czuwać nad tobą. Ja sama zamierzam wrócić do domu jesienią i zostać tam na dłużej. Sytuacja tak szybko się zmienia, że chyba konieczna będzie moja obecność.
Sięgnęła do szuflady biurka i wyciągnęła z niej ciężką sakiewkę. Położyła ją przed Hanem.
- Tymczasem to pozwoli ci przetrwać. - Zaczęła wymieniać rzeczy do zrobienia i ludzi, z którymi musi się spotkać po przyjeździe. - Ważne, żeby zmniejszyć wpływ Bayarów na królową - zaznaczyła. - Doszły mnie słuchy, że pod nieobecność księżniczki Raisy chcą doprowadzić do ogłoszenia Mellony następczynią tronu i do wydania jej za Micaha. Być może dlatego tak niespodziewanie wyjechał. Musisz zrobić wszystko, co się da, by temu zapobiec.
- Wszystko? - Han uniósł brew.
Abelard uśmiechnęła się.
- Do zobaczenia, Alisterze. Postaraj się przeżyć, dopóki nie przyjadę.
Kiedy schodził po schodach, myśli nie dawały mu spokoju. Czy to możliwe, że Micah Bayar wrócił do domu na swój ślub? A jeśli tak, to co on, Han, może na to poradzić? Zabić pannę młodą i pana młodego? Zaplanować masakrę podczas wesela?
Stanowczo miał zbyt wielu zleceniodawców.
Cat i Tancerz pomogli mu znieść sakwy i torby na dół, by mógł objuczyć konie.
*
- Nadal nie rozumiem, dlaczego Abelard wysyła cię do Tamron Court - stwierdził Tancerz. - Nawet, jeśli mają tam wielką bibliotekę, na pewno księgozbiór na temat magii nie jest bogaty.
- To bardziej kwestia polityki - wyjaśnił Han. - Muszę mieć dobre układy z dziekan, jeśli chcę wrócić do szkoły jesienią.
Han podrapał Łacha po głowie, a kuc skierował uszy do tyłu i wyszczerzył zęby, rozdrażniony jak zawsze.
- Wolałbyś nic nie robić, tylko żuć siano w ciepłej stodole, co? - mruknął Han. - A tu musisz znowu wziąć się do roboty. Obaj musimy.
W ciągu ostatnich miesięcy nie było wiele czasu na wspólne przejażdżki. Teraz znów się zapoznawali.
- Nie możesz chociaż zostać do wyjazdu Brodź… Nocnej Ptaszyny? - spytał Tancerz. - Nie będzie jej już, kiedy wrócisz.
- Ptaszyna i ja nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia - odparł Han. Wspólnie spędzony wieczór był w najlepszym wypadku drętwy. Dzieliło ich zbyt wiele sekretów.
- Przejechała taką długą drogę, żeby się z nami zobaczyć - zauważył Tancerz. - Chyba przyzwyczaja się do myśli, że jesteśmy czarownikami. Myślę, że jest jej przykro, że tak zareagowała, kiedy…
- Demonai są tacy sami jak wszyscy: porzucają swoje wzniosłe zasady, kiedy stają się one niewygodne - stwierdził Han.
Tancerz zmarszczył czoło i spojrzał przyjacielowi prosto w oczy.
- Mówimy o Ptaszynie - powiedział. - Powinieneś dać jej szansę.
Han nie chciał w tym momencie szczerze rozmawiać o Brodzącej czy Nocnej Ptaszynie, kimkolwiek teraz była.
- A przy okazji… Od egzaminów bez przerwy pracujesz - zauważył Han.
- Bo ulepszam amulety - odparł Tancerz. - Muszę przez lato popracować nad żarem. Nie ma tego w programie Mystwarku.
W trakcie całej tej rozmowy Cat wierciła się niespokojnie, odrzucała do tyłu włosy, kiwała się w przód i w tył sygnalizując, że też chce coś powiedzieć.
- Wciąż uważam, że powinieneś pozwolić mi jechać z sobą rzuciła. Nie mogę chronić twojego tyłka, jeśli będzie w Tamronie. a ja zostanę tutaj.
- Chcę, żebyś nadal szukała Rebeki - odparł Han, przywiązując koc. - Wypytuj dookoła. Sprawdź, czy ktoś coś wie. Może ktoś coś widział. I pilnuj Tancerza. To twoje zadania na czas mojej nieobecności.
Kiedy wszystko było już gotowe, Han na chwilę oparł się o swojego kuca. Nie miał ochoty wyjeżdżać. Na świecie powinny istnieć takie miejsca jak to - gdzie można czytać, pisać i uczyć się., dyskutować i spierać się z różnymi ludźmi bez konieczności ciągłego oglądania się za siebie. Miejsca, gdzie pragnienie wiedzy przezwycięża granice i różnice między ludźmi.
W pewnej mierze dlatego powstrzymał się przed zabiciem Micaha w pierwszych tygodniach pobytu w akademii, kiedy jego gniew był tak silny, że niemal przerodził się w agresję.
Przede wszystkim musi dotrzeć do kolonii Sosen Marisy i nie dać się zabić ani wcielić do niczyjej armii. Po drodze będzie szukał Rebeki. Kapral Byrne wydawał się przekonany, że ona żyje. ale Han nie miał wielkiej nadziei.
Gdy już znajdzie się w domu, zmusi Bayarów do mówienia.
Uścisnął Tancerza, potem Cat, i wsiadł na Łacha.