28 Henryk Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadań

Henryk Sienkiewicz

WYBÓR NOWEL I OPOWIADAŃ

HENRYK SIENKIEWICZ, WYBÓR NOWEL I OPOWIADAŃ (BN) oprac. Tadeusz Bujnicki

W OKRESIE DEBIUTU

Sienkiewicz urodził się 5 maja 1846 r. w Woli Okrzejskiej. W 1861 jego rodzina przeniosła się do Warszawy, gdzie nabyli kamienicę czynszową. Mieli jednak długi i już w gimnazjum Henryk musiał zarabiać korepetycjami. Sienkiewicz czytał lektury przygodowe (Cooper, Defoe), ale też pisarzy XVII wieku, Homera, Szekspira, Juliana Ursyna Niemcewicza i romantyków.

Pozytywizm czerpał z:

Gdy zbuntowano się przeciw lit. tendencyjnej, nowela stała się zalążkiem nowej – realistycznej. Uważano je za wprawki i eksperymenty, bo ambicją była raczej powieść.

W wieku 19 lat Sienkiewicz napisał powieść Ofiara, ale zniszczył ją, bo części składowe były nieproporcjonalne do całości, a styl jednostajny.

W 1866 r. Sienkiewicz zdał na wydział prawa w Szkole Głównej. Potem przeszedł na medycynę, a następnie – filologię. Studiował do 1871 r. m.in. z Prusem, Świętochowskim, Dygasińskim, Chmielowskim. Pisali gł. w „Przeglądzie Tygodniowym”.

W POZYTYWISTYCZNYM SŁONECZNIKU” Właściwym debiutem (jeszcze przed Na marne) są Humoreski z teki Worszyłły (Nikt nie jest prorokiem między swymi i Dwie drogi) wydane nakładem „Przeklądu Tygodniowego”. Był to szczytowy okres publicystyki „młodych”, którzy postulowali:

Mimo schematyzmu, tendencyjność doceniła walory intelektualne, zajęła się ważkimi sprawami.



W Humoreskach Sienkiewicz stworzył (obok Orzeszkowej) klasyczny typ tendencyjnego opowiadania, od razu w wersji z happy-endem i w wersji tragicznej.

Humoreski... pisarz podporządkował ideom młodych, dlatego potem je lekceważył, gdy odszedł już z obozu pozytywistów.

Od 1872 r. Sienkiewicz (jako Litwos) zaczął publikować recenzje literackie i teatralne w „Wieńcu” i „Niwie”. Od 1873 pisał felietony Bez tytułu do „Gazety Polskiej”. Potem „Niwa” publikowała Sprawy bieżące, a „Gazeta...” Chwilę obecną. W sumie kilkaset tekstów w latach 1873-75.

NA PRZEDPOLU NOWELI W czasach Sienkiewicza nie dostrzegano różnic jakościowych między powieścią a nowelą. Nowela to mała powieść, również realistyczna, ale ukazuje epizody, a nie całościowy obraz życia. Nazywaną ją inaczej: obrazek, powiastka, szkic, gawęda. Drukowano często w czasopismach.

Historia noweli w Polsce w XIX wieku:

Polska powieść rozwinęła się dopiero w latach 80., w Europie już od 30. Nowela polska rozwijała się współbieżnie do europejskiej (np. fr. Maupassant)!

Ostateczne cechy noweli: zamknięta kompozycja, wyraźne i spointowane zakończenie, jednowątkowość, kondensacja czasu, wyrazistość sylwetki bohatera, kontur dramatyczny (perypetie, punkt kulminacyjny, poprzedzony złudzeniem możliwości innych rozwiązań).

Środki techniczne: zróżnicowane tempo relacji i zdarzeń, retardacja, paralela, kontrast, stopniowanie kompozycyjne i stylistyczne, motyw zaskakującej niespodzianki, motywy statyczne.

W noweli gł. funkcję może posiadać zdarzenie lub postać bohatera.

Sienkiewicz zaczynał od noweli-gawędy. Na zbiór Szkice z natury i życia („mała trylogia”) składają się: Stary sługa (1875, „Gazeta Polska”), Hania (1876, „GP”) i Selim Mirza (1876, „GP”):

SIENKIEWICZ – TWÓRCĄ POLSKIEJ NOWELI Lata 1876-78 Sienkiewicz spędził w Stanach. Doskonalił warsztat i nabrał dystansu do kraju.

Wyjechał 19 lutego, z ramienia „GP” na wystawę filadelfijską. Drugim celem było stworzenie punktu, gdzie można by wydawać bez rosyjskiej cenzury. Wyjechali z nim: Helena Modrzejewska z mężem, Karolem Chłapowskim, Juliusz Sypniewski i inni.

W Listach z podróży widać, że jechał z wizją Ameryki, która ulegała zmianom pod wpływem rzeczywistości – od stereotypów przeszedł do własnego osądu. Stany uznał za społ. wzorcowe.

Między lipcem a wrześniem 1876 r. powstało opowiadanie SZKICE WĘGLEM.

Ameryka zadecydowała o tym, że autor tradycjonalistyczny przesunął się „na lewo” – zwraca się ku współczesności, gł. ku ludowi polskiemu. Ujawnia wyraźniej swój światopoglądowy sceptycyzm.

W latach 1878/79 Sienkiewicz przebywał we Francji. Zachwycił go lud paryski, odkrył w nim siły moralne i socjalne (był blisko socjalizmu, czytywał Lasalla).

Ludowi polskiemu odmawia samodzielności społecznej, skupia się na ciemnocie chłopa, niesamodzielności, półbiologicznych podstawach bytowania.

W Paryżu powstały pierwsze klasyczne nowele. Utwory z lat 1878-82 utworzyły kręgi tematyczne:

  1. ludowy (Janko Muzykant, Jamioł, Za chlebem)

  2. amerykański (Orso, Przez stepy, Sachem)

  3. patriotyczny (Z pamiętnika..., Latarnik, Niewola tatarska)

Tematy nachodzą na siebie, część jest paraboliczna (Sachem), część łączy postać dziecka-bohatera. Mają ujęcie realistyczne, ale dotyczą uniwersalnych problemów.

Zaczynają dominować nowele krótkie, skondensowane (Jamioł, Latarnik, Sachem). Powstają też „szkice powieściowe” (Przez stepy, Za chlebem, Niewola..., Bartek Zwycięzca).

Cechy noweli klasycznych Sienkiewicza:



Pierwsze nowele klasyczne to Jamioł (1878, Paryż), JANKO MUZYKANT (1879, Paryż) i Orso.



Przełom lat 70. i 80. wysunął na plan pierwszy wątki patriotyczne w nowelistyce Sienkiewicza. Powody: sytuacja w kraju (spotęgowanie działań germanizacyjnych i rusyfikacyjnych, kryzys pozytywizmu i pojawienie się ideologii ugodowej) i zwrot pisarza ku tradycji historycznej.

W noweli Z PAMIĘTNIKA... widać symbiozę przekonań narodowych i pozytywistycznych.



Pisarz wrócił do kraju w czasie tzw. przełomy antypozytywistycznego. Wracał niemal jako radykalista, a wpadł w obóz neokonserwatystów. Umiał połączyć tradycjonalizm i postępowość. Związał się z „Niwą” i redagował „Słowo”.

Powstały wtedy: Niewola..., Latarnik, Bartek..., Wspomnienia z Maripozy, Sachem.

Za najwybitniejszą nowelę Sienkiewicza uważa się LATARNIKA (1880, „Niwa”).



W 1882 r. Sienkiewicz został redaktorem neokonserwatywnego „Słowa”. Chciał zachować kierunek umiarkowanie postępowy, przy mocnym stanowisku patriotycznym. W publicystyce prezentował się jako zwolennik klasowego solidaryzmu, odrzucał opinie o krzywdzie społecznej. W nowelach jednak zawierał społeczne akcenty (Wspomnienie..., Bartek..., Sachem).

BARTEK ZWYCIĘZCA, drukowany w „Słowie” zamknął cykl nowel o ludowym temacie.



SACHEM to powrót do skondensowanej noweli klasycznej.



Sachem zamyka po mistrzowsku w dorobku Sienkiewicza okres dominowania nowelistyki. W tym czasie pracował już nad Ogniem i mieczem.

W CIENIU POWIEŚCI „DLA POKRZEPIENIA SERC”

Trylogia to suma dokonań na polu powieści historycznej (Scotta, Jeża, Kraszewskiego). Wykorzystuje epopeję, baśń, powieść przygodową i współczesną powieść realistyczną.

Wiele scen powieściowych i kreacji bohaterów ma swoje pierwowzory w nowelach. Inne takie elementy to: szablony postaci kobiecych, humorystyka, schematy batalistyczne.

Kompozycja Trylogii zawiera fragmenty o strukturze nowelistycznej, czemu sprzyjało wydawanie książki w odcinkach, np. pointowość, wyodrębnianie zakończenia (koniec uczty kiejdańskiej w Potopie).

Trylogia zaciążyła na nowelach lat 1883-87 (tylko Legenda żeglarska z 1884 jest znacząca). Dopiero po 1888 r. można mówić o powrocie Sienkiewicza do noweli.



Kolejny etap to utwory alegoryczne, czerpiące z mitologii oraz historii greckiej i rzymskiej (Diokles, Na Olimpie, Wesele, Biesiada, Przygoda Arystoklesa), rzadziej egipskiej (Sąd Ozyrysa) i hinduskiej (Dwie łąki).

PRÓBA PODSUMOWANIA Dwie fazy nowelistyki Sienkiewicza:

  1. przed Trylogią (1871-82) – podstawowy gatunek o zróżnicowanych odmianach

    • eksperymentatorski sposób tworzenia: różne tematy, różne środki artystyczne

    • od gawędy, przez obrazki, szkice, do nowel klasycznych

    • osobowe kreacje narratorów z różnych pozycji społ., zawodowych i pokoleniowych, różne typy narracji o strukturze „wszechwiedzącej”

    • od postaci skrzywdzonej (dziecko, chłop) do kreacji samodzielnych, o eksponowanych cechach rycerskich

    • elementy tendencyjności, koncepcja romantyczna, wpływ naturalizmu (lata 1876-79) i zasady realizmu krytycznego

  2. po Trylogii – drugoplanowa, ale wyrazista forma wypowiedzi

Sienkiewicz, Prus i Orzeszkowa stworzyli podwaliny nowelistyki. Chwilę potem dołączyli Konopnicka i Dygasiński. Lata 90. to bujny rozwój nowelistyki inspirowanej naturalizmem (Żeromski, Reymont).

Zdanie Antoniego Potockiego: Gdyby całą twórczość Sienkiewicza zredukowano jakimś fatum do tej jedynie doby, w której pod tym młodzieńczym pseudonimem [Litwos] stworzył polską nowellę – nazwisko jego miałoby już na zawsze utrwaloną w literaturze kartę.



W małej wiosce przyszedł na świat chłopiec. Był wątły i słaby, podobnie jak jego matka, którą wyczerpał trudny poród. Nie rokowano życia żadnemu z nich. Zebrane wokół łoża kumy posłały po księdza, by ochrzcił dziecko i udzielił ostatniego namaszczenia kobiecie w połogu. Nim kapłan przybył, same skropiły główkę noworodka wodą, nazwały go Jankiem i zmówiły modlitwy. Ksiądz, przybywszy do skromnego gospodarstwa, wykonał te same rytuały i odjechał. O dziwo, po kilku dniach matka i syn poczuli się lepiej. 
Chłopak często chorował, ale po czterech latach przestały nękać go powtarzające się co jakiś czas dolegliwości i „w jakim takim zdrowiu doszedł do dziesiątego roku życia.” Zwykle był chudy, miał nieco wydęty brzuch. Rozwichrzone włosy w kolorze lnu opadały mu niesfornie na oczy. Zimą siadywał na przypiecku, popłakując z zimna i głodu, latem biegał w koszuli i słomianym kapeluszu. Matka, którą dręczyła bieda i problemy codzienności, kochała syna, często jednak karała go i nazywała „odmieńcem”. Faktycznie Janek różnił się od rówieśników. 
Pilnując bydła, zbierając grzyby i jagody, wsłuchiwał się w melodie natury. Dla niego wszystko było dźwiękiem i muzyką: „W polu grała mu bylica, w sadku pod chałupą ćwirkotały wróble, aż się wiśnie trzęsły! Wieczorami słuchiwał wszystkich głosów, jakie są na wsi, i pewno myślał sobie, że cała wieś gra. Jak posłali go do roboty, żeby gnój rozrzucał, to mu nawet wiatr grał w widłach.”
Za opieszałość w pracy dostawał cięgi od rodzicielki i innych ludzi. Wszyscy ironicznie nazywali go „Janko Muzykant”. Wiosną wymykał się z domu, by kręcić fujarki z listowia. Nie sypiał, wsłuchując się w odgłosy nocy. Urzekał go rechot żab, brzęczące roje owadów, kogucie pienia. Matka nie zabierała jedynaka do kościoła, bo gdy tylko usłyszał akordy organów, oczy zachodziły mu łzami i był tak nieobecny, jakby odchodził już do innego świata...
Nocami Janek skrycie chadzał pod karczmę i nasłuchiwał. Stał zafascynowany śpiewem bywalców oberży, patrzył na tańce i łowił uchem dźwięki skrzypiec. Bardzo pragnął posiadać taki instrument, choć raz na nim zagrać. Stróż nocny zwykle przeganiał chłopca sprzed karczmy. 


Kiedyś sam zrobił sobie skrzypki z gonta i końskiego włosia, ale melodia, którą na nich wygrywał była cicha, przypominała brzęczenie komara lub muszki. Grał na tych skrzypcach od rana do wieczora, przez co nieraz porządnie go obito. Chudł coraz bardziej. Żywił się głównie surową marchwią, a energii do życia dostarczała mu myśl o posiadaniu wymarzonego instrumentu. Skrzypce miał jeszcze dworski lokaj grywający czasami dla jednej ze służących, by się jej przypodobać. Znajdowały się w kredensie – pokoju, gdzie przechowywano naczynia i kuchenne sprzęty. Wisiały naprzeciw drzwi. Janek często zakradał się do dworu i schowany w łopuchach przyglądał się pożądanemuobiektowi. 
Jednej nocy właściciele dworku wyjechali. Pozostała tylko służba. Wokół panował spokój. Chłopak przyczaił się w zaroślach i patrzył w prostokąt kredensowego okna, rozjaśnionego blaskiem księżyca. W poświacie srebrzyły się skrzypce. Janek dostrzegał ich doskonałość: „wcięte boki, struny i zagiętą rączkę. Kołeczki przy niej świeciły jak robaczki świętojańskie (...)”. Krył się w gąszczu, ale cała przyroda zdawała się mówić: „ – Idź, Janku! W kredensie nie ma nikogo... idź, Janku!...”
W takt zachęty szumiały zarośla i drzewa. Dziecko poderwało się i pobiegło. Nastała niepokojąca cisza, świat natury zamilkł na chwilę. Chłopiec zbliżył się do skrzypiec i cichutko zagrał na strunach. Nagły pomruk instrumentu zbudził mężczyznę. Ów zobaczył Janka, pochwycił go i kilkakrotnie uderzył. Żałośnie zapłakały nie skrzypce, a niesforny malec. Następnego dnia przywiedziono go przed surowe oblicze wójta. Żal się wszystkim zrobiło niepozornego nieszczęśnika. Przykazano wioskowemu stróżowi (stójce) imieniem Stach, by ostrzegawczo „przetrzepał” Jankowi skórę. Stach wziął chłopca pod ramię i poniósł do stodoły. Bił go kilkakrotnie rózgą, aż biedaczysko przestał wołać na pomoc matkę. Kobieta nadeszła, upomniała stróża i musiała ledwo żywego syna zanieść do domu. „Na drugi dzień nie wstał Janek, a trzeciego wieczorem konał już sobie spokojnie na tapczanie pod zgrzebnym kilimkiem.” Słońce oświetlało bladą twarzyczkę dziecka. Jeden ze złocistych promieni kładł się na łóżku chłopca, jakby ścieląc mu ostatnią drogę. Wychudłe piersi poruszały się z ledwością. Janek wydawał się słuchać wieczornych odgłosów wsi, dziewczęta ze śpiewem na ustach wracały od siana. Nagle dziecięca buzia pojaśniała, z kredowych ust wyszło pytanie: „ – Matulu, Pan Bóg mi da w niebie prawdziwe skrzypki?” Kobieta szlochając, przytaknęła. Po chwili, niczym opętana, zawyła przez łzy. Gdy ponownie spojrzała na syna, chłopiec miał oczy nieruchome i mroczną, stężałą twarz. Nie żył. Promień słoneczny gdzieś zniknął...
Następnego dnia państwo powrócili do dworu z wyprawy do Włoch. Przyjechał z nimi także kawaler starający się o rękę młodej panny. Dyskutowali o pięknie włoskiego krajobrazu i wspieraniu młodych talentów. „Nad Jankiem szumiały brzozy...”

Rozdział I: Na oceanie – Rozmyślanie – Burza – Przybycie
Na statku „Blücher” płynącym z Hamburga do Nowego Jorku razem z Niemcami płynie para podróżnych, która odróżnia się od reszty pasażerów swoim wyglądem i zachowaniem. Podróżni są biedni, wychudzeni, ich twarze są zmęczone chorobą. Ta para to Wawrzon Toporek i jego córka Marysia – chłopi polscy. Nie rozmawiają z nikim, bo nie znają języka. Wyszli na pokład po raz pierwszy, ponieważ wcześniej nie wiedzieli, że mogą wychodzić ze wspólnej sali czwartej klasy, w której podróżowali. Dziwią się wszystkiemu: ogromowi oceanu, wspinaniu się majtków na maszt, urządzeniom na statku. 
Wawrzon rozmyśla o przyczynach, które skłoniły go do opuszczenia rodzinnej wsi Lipiniec pod Poznaniem i wyruszenia do Ameryki. Przypomina sobie, że jego krowa weszła w szkodę w koniczynie. Gospodarz zajął krowę i domagał się trzech miarek za poniesione szkody, ale Wawrzon nie chciał ich dać. Doszło do procesu; teraz gospodarz żądał także pieniędzy za utrzymanie krowy. Wawrzon przegrał proces, a ponieważ nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za szkody i koszty procesu, zabrano mu konia, jego zaś za opór skazano na areszt. Był czas żniw, a chłop nie miał czym obrabiać pola. Ponieważ wcześniej powodziło mu się dobrze, z rozpaczy zaczął pić. W karczmie spotkał Niemca, który opowiadał mu, że w Ameryce dostanie za darmo dużo ziemi. Chłop uwierzył mu, sprzedał swój majątek i ruszył z córką w podróż do Ameryki.
Chłop i jego córka nie mogli się z nikim porozumieć z powodu nieznajomości języka i odarto ich z pieniędzy w Hamburgu, a na statku rzucano ich w te miejsca, w których najbardziej kołysało oraz wypychano ich z kolejki po jedzenie, więc czasem byli głodni. Dziewczyna w drodze wspomina swojego ukochanego ze wsi Jaśka Smolaka, koniuchę. Ukochany mówił jej, że będzie tam, gdzie ona. Dziewczyna zastanawia się, czy dotrzyma słowa.
W nocy rozpoczyna się straszliwa burza. Wawrzon i jego córka, którzy znajdują się z resztą czwartej klasy pod pokładem, są przekonani, że umrą. Modlą się. W pewnym momencie pod pokład wlewa się woda. Pojawia się oficer służbowy i mówi, że nie jest to nic groźnego i że burza mija. Gdy burza cichnie Wawrzon i Marysia idą spać.
Po wyjściu na pokład Wawrzon zdejmuje czapkę, kłania się nisko jakiemuś majtkowi i pyta się, kiedy dobiją do brzegu. Okazuje się, że majtek mówi trochę po polsku i jest Kaszubem. Później majtek pomaga podróżnym, np. dba, żeby nie oszukano Wawrzona przy wymianie pieniędzy. 
Statek zbliża się do brzegu. W podróżnych wzrasta optymizm. Wawrzon wyobraża sobie, jak pójdzie do komisarza i poprosi go o ziemię. Po zejściu na ląd chłop i Marysia czekają na komisarza, który – zgodnie z tym, co powiedział Niemiec – ma po nich przyjść. Okazuje się jednak, że Niemiec, który był przedstawicielem kompanii przewozowej, oszukał ich. Nie przybywa na ich spotkanie żaden komisarz. Czekają długo, w końcu zmarznięci zasypiają pod murem. Pada na nich śnieg.
Rozdział II: W Nowym Jorku
Wawrzon Toporek mieszka ze swoją córką w dzielnicy nędzarzy w okolicach Chattam Square. Mają pokój z wybitymi szybami w oknach, zapadły w ziemię, ze ścianami z pleśnią i wilgocią. Żywią się tylko pieczonymi ziemniakami, ale ostatnio i one się skończyły. Siedzą całe dnie w izbie i nic do siebie nie mówią. Każde z nich rozmyśla o opuszczonej wsi. Wawrzon wyrzuca sobie, że przywiódł swoją córkę i siebie do dalekiego kraju, w którym zamiast bogactwa spotkała ich nędza. Myśli o tym, że gdyby był tak biedny w Polsce, to mógłby stanąć pod krzyżem przydrożnym – ludzie na pewno daliby mu coś do jedzenia i czułby opiekę Boga. Tu oboje z córką czują się nawet przez Niego opuszczeni. Ból Marysi wydaje się jeszcze większy niż ból jej ojca, ponieważ dziewczyna wspomina także opuszczonego Jaśka. Ojciec i córka usiłowali pracować, ale szybko wyganiano ich, ponieważ nikt nie mógł się z nimi porozumieć. Poznali także dwie polskie rodziny. One także żyły w straszliwej nędzy. Ich dzieci umarły z głodu, a później ich samych zabrano do szpitala. Toporkowie czują się osamotnieni.
Wawrzon idzie do portu pozbierać drewno wyrzucone na brzeg przez wodę, żeby mieć czym rozpalić w piecu. Kiedy wraca z zebranym drewnem napotyka na wóz z kartoflami, który utknął w błocie. Wawrzon pomaga woźnicy wypchnąć wóz. Woźnica rusza i pozostawia na drodze ziemniaki, które spadły z wozu. Wawrzon zbiera ziemniaki, które byłby gotów nawet ukraść. Wraca szczęśliwy do córki z takimi skarbami. Niestety, w tym czasie do Marysi przyszedł właściciel budynku, w którym mieszkali i zażądał zapłaty za następny tydzień. Dziewczyna, która nie ma pieniędzy, pada mu do nóg i błaga wzrokiem o litość. On jednak zabiera ich rzeczy, wyrzuca je na ulicę i wpuszcza do ich pokoju kolejnego lokatora. Dziewczyna czeka z dobytkiem na ulicy na ojca. Na wiadomość o tym, że nie będą mieli nawet gdzie zrobić sobie jeść, Wawrzon wyzywa dziewczynę, a później idzie sam prosić gospodarza, żeby pozwolił im chociaż upiec ziemniaki. Zostaje jednak wyrzucony za drzwi. Wawrzon każe dziewczynie iść za sobą. Nie pomaga jej nieść tobołków, mimo że są zbyt ciężkie dla dziewczyny, która nie jadła prawie od dwóch dni. Marysia prosi ojca o pomoc. Ten jednak mówi jej, żeby wyrzuciła rzeczy, bo i tak się nie przydadzą. Marysia mówi, że na pewno się przydadzą. To doprowadza Wawrzona do pasji. Krzyczy do córki:

Rzuć, bo cię zabiję!

Wystraszona dziewczyna wyrzuca rzeczy.

Dochodzą do portu. Chora i wygłodzona Marysia zasypia, marząc o Lipińcach i swoim Jaśku. Po zmroku, gdy port jest już opustoszały, ojciec prowadzi Marysię na pomost. W jego wychudzonej twarzy zaczyna malować się szaleństwo. Każe położyć się Marysi spać na pomoście. W środku nocy Marysię budzi głos ojca, który mówi, że nie będzie już dłużej głodowała czy żebrała. Mówi do niej, że opuścił ją Bóg i ludzie, że utopi ją i w ten sposób zakończy jej cierpienia. Dziewczyna jest przerażona; mówi ojcu, że chce żyć. Wawrzon spycha ją z pomostu. Spadając, Marysia chwyta się rękami desek. Ojciec usiłuje odczepić jej ręce. Przed oczami Marysi przebiegają obrazy z jej życia. Nagle widzi wielki okręt, na nim tłum ludzi, a wśród nich Jaśka, który wyciąga do niej ręce i nad nim Matkę Boską. W tym momencie ojciec zaczyna wciągać ją na pomost. Przytula dziewczynę. Później prosi ją o odpuszczenie winy. Marysia mówi:

Tatulu! Niech wam tak Pan Jezus odpuści, jako ja odpuszczam...

Marysia zapada w sen. Wawrzon nad ranem obawia się, że dziewczyna umarła, ponieważ nie może jej obudzić. Jednak dziewczyna żyje. Budzi się ogrzana promieniami słońca i zdrowsza po nocy spędzonej na powietrzu, a nie w zapleśniałej izbie. W porcie znajdują śniadanie, które schował sobie jakiś robotnik. Są przekonani, że jest to dar od Boga dla nich. 
Marysia nalega, żeby poszli do miasta. Na Water Street spotykają Polaka - pana
Złotopolskiego z synem Williamem, który przygarnia ich do siebie. Wawrzon opowiada im o swoich losach. Złotopolski jest bardzo wzruszony ich historią, ciągle ociera łzy. Żal mu szczególnie Marysi. Wyrzuca Wawrzonowi jego głupotę i nieprzygotowanie do takiej podróży, jednak troskliwie się nimi zajmuje razem z całą swoją rodziną. Postanawia wysłać ich do Arkansas, gdzie jest zakładana osada Borowina, tam dostaną ziemię za darmo. Daje im pieniądze na założenie gospodarstwa i bilety na pociąg. Daje także Marysi swoją kartkę (wizytówkę) i każe jej w przypadku kłopotów zgłosić się do siebie. Wawrzon z Marysią wyruszają w podróż pociągiem i oglądają inne oblicze Ameryki z borami i polami.
Rozdział III Życie osadnicze
Borowina, do której przyjechali Wawrzon i Marysia, była osadą, która miała dopiero powstać. Amerykańskie gazety w artykułach reklamujących to miejsce zachwalały je jako najzdrowsze i najlepsze do osiedlenia się. W artykułach tych więcej było jednak kłamstwa niż prawdy. Pisano, że osada połączona jest ze światem koleją, a tak naprawdę kolej miała dopiero powstać. Pisano o tym, że jest tam bezpiecznie. Tymczasem osadzie zagrażała żółta febra oraz dzicy Indianie. Wielu Polaków mieszkających w całych Stanach Zjednoczonych skuszonych fałszywymi obietnicami przybyło do Arkansas. Na miejscu okazało się, że zanim przystąpią do budowania osady i zakładania pól, muszą wykarczować ogromny las. Osadnicy zabierają się do pracy. Śpią na wozach zestawionych tak, żeby w przypadku ataku można było się zza nich bronić. Wieczorami zbierają się przy ognisku, gdzie ktoś gra na skrzypcach, inni tańczą lub śpiewają polskie pieśni. W osadzie zaczyna jednak panować bałagan i niezgoda. Działki nie są podzielone i nikt nie wie, gdzie jest jego ziemia. Trwają spory o ziemię, która jest najbliżej ujęcia wody i rośnie na niej najmniej drzew.

Początkowo w osadzie Wawrzonowi i Marysi wiodło się dość dobrze. Praca i przebywanie na świeżym powietrzu wróciły Marysi zdrowie i urodę. Ponieważ wielu mężczyzn starało się o rękę Marysi, nie sprzeciwiali się temu, że Wawrzon wybrał sobie kawałek ziemi, na którym rosło mniej drzew. Co więcej, pomagali Wawrzonowi, ponieważ chcieli przypodobać się dziewczynie i zyskać przychylność ojca. Niestety, sytuacja w osadzie pogarszała się. Pojawiły się zabobonne lęki przed stworami i diabłami żyjącymi w głębi lasu. Prace przy wyrębie ustały.

Stary Wawrzon zachorował. Marysia opiekuje się ojcem troskliwie. Toporkom pomaga Czarny Orlik, który stara się o rękę dziewczyny. Ona jednak nie chce go, bo cały czas ma w pamięci Jaśka z Lipiniec, któremu ślubowała. Dzięki opiece Orlika Wawrzonowi i Marysi mniej dokucza głód, który zaczyna panować w osadzie. Orlik jest doskonałym myśliwym i przynosi im upolowaną zwierzynę. 
W zmarniałej osadzie, która nie miał już żadnych zapasów, w niedzielę zbierają się ludzie i śpiewają suplikację:

Święty Boże, Święty Mocny, Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!

Chwilę po zakończeniu śpiewu bór zahuczał, jakby chciał dać znać, kto tu panuje. Jednak odważny Orlik powiedział w stronę lasu:

Ano, to weźmiewa się za bary.

Czarny Orlik podpalił bór. Przyszedł do Marysi i powiedział, że to on spalił bór, jest tu najmocniejszy i w związku z tym Marysia musi należeć do niego.

Nad osadę nadciąga ulewa, która przeradza się w powódź, ponieważ wylała rzeka Arkansas i wszystkie jej dopływy. Większość osadników utonęła. Marysia i Wawrzon zostają poniesieni przez wodę na drewnianej ścianie domu, którą wybudował Wawrzon przed swoją chorobą; odkąd zachorował leżał na niej. Teraz ściana przemieniła się w tratwę. Tratwa została zepchnięta w stronę drzew. Na jednym z nich siedział Orlik, który zeskoczył na tratwę. Z gałęzi zrobił wiosło, którym sterował tratwą tak, żeby ominąć płynące drzewa, które mogłyby zatopić tratwę. Wawrzon umiera na tratwie. Przed śmiercią ma wizję szczęśliwego powrotu do Lipiniec. Tratwa zostaje porwana przez nurt rzeki, na którą wpłynęli. W pewnym momencie dostrzegają światełko jakiegoś statku. Orlik usiłuje skierować tratwę w jego stronę, ale łamie wiosło. Prąd wody znosi ich na drzewo. Orlik obiecuje Marysi, że ją uratuje, a jeśli zginie, prosi ją o modlitwę. Skacze do wody i płynie rzeką pod prąd w stronę statku. Niestety tonie. Załoga statku ratuje jednak Marysię.
Dwa miesiące później Marysia wychodzi ze szpitala w Little-Rock i za pieniądze zebrane przez dobrych ludzi wycieńczona dziewczyna jedzie do Nowego Jorku do pana Złotopolskiego. Na miejscu okazuje się jednak, że Złotopolski nie żyje, a jego dzieci wyjechały. Zrozpaczona idzie do doków prosić niemieckich marynarzy, żeby zabrali ją na statek. Chce dostać się do Jaśka do Lipiniec, bo tylko on jej pozostał. Marynarze odmawiają pomocy. Marysia sypia na tym samym pomoście, na którym spali z ojcem tej nocy, której chciał ją utopić. Żywi się tym, co znajdzie. Zdesperowana i wycieńczona dziewczyna postanawia ukryć się na jakimś statku płynącym do Europy. Nie udaje jej się jednak dostać na pokład. Marysia popada w obłęd. Przez dwa miesiące przychodzi do portu czekać na Jasia. Ludzie, którzy się do niej przyzwyczaili, dają jej jedzenie. Pewnego dnia Marysia nie pojawia się, a w gazecie ukazuje się komunikat o odnalezieniu na krańcu portu ciała martwej nieznanej nikomu dziewczyny.

(historia osnuta na „wypadku rzeczywistym, o którym w swoim czasie pisał J. Horain w jednej ze swoich korespondencyj z Ameryki.”)

J. Horain – Julian Horain, publicysta, korespondent „Gazety Polskiej”. Sienkiewicz poznał Horaina podczas pobytu w San Francisco, później wielokrotnie z nim korespondował.Przykłady tejże korespondencji znajdują się w wydaniu: Henryk Sienkiewicz Listy, t. I, cz. II, Warszawa, 1977 (s. 356-414). Horain był od Sienkiewicza znacznie starszy, w Kalifornii mieszkał ma stałe od 1870 roku (Sienkiewicz do Ameryki przybył w 1876 roku), wiodło mu się dobrze. Miał żonę, czwórkę dzieci i stabilną pozycję społeczną. Prowadził prywatny sklep z materiałami piśmienniczymi niedaleko Market Street – głównej ulicy miasta. Horain udzielał się towarzysko, grywał w karty, znał wielu Polaków – emigrantów. Karciane gry wytwarzały nastrój poufałości między uczestnikami. Echa tego nastroju znać w późniejszej korespondencji Sienkiewicza i Horaina. Autor Ogniem i mieczem już po przeprowadzce do Anaheim (Kalifornia, USA), zauroczony nowym miejscem, pisał do znajomego korespondenta: „Szparagi takie, że jak mówił pewien ojciec dorosłych córek, panny wstydzą się ich w rękę wziąć. Dowód to, że i szparagi wielkie, i panny skromne, skoro się wstydzą”. (list z czerwca 1876 roku)

I
Pewnego dnia w miejscowości Aspinwall, niedaleko Panamy, w nieznanych okolicznościach zaginął latarnik. Podejrzewano, że nieuważnie stanął na brzegu wysepki, na której mieściła się latarnia morska i pochłonęły go spienione fale oceanu. Należało, jak najszybciej znaleźć następcę, ponieważ szlak morski wiodący z Nowego Yorku do Panamy, był jednym z ważnych szlaków handlowych. Trasa należała do trudnych, „obfitujących w piaszczyste ławice i zaspy”. Światło latarni pozwalało orientować się żeglarzom w przestrzeni morskiej. 

Obowiązek znalezienia nowego latarnika spadł na konsula Stanów Zjednoczonych rezydującego w Panamie – Izaaka Falconbridge` a. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ kandydat do tej funkcji musiał spełniać odpowiednie warunki:„musiał być nadzwyczaj sumiennym człowiekiem (...). Latarnik jest niemal więźniem. Z wyjątkiem niedzieli nie może on wcale opuszczać swej skalistej wysepki. Łódź z Aspinwall przywozi mu raz na dzień zapasy żywnościi świeżą wodę, po czym przewożący oddalają się natychmiast, na całej zaś wysepce (...) nie ma nikogo.



Do zadań latarnika należało utrzymywanie porządku w latarni, w dzień rozwieszanie flag sygnalizacyjnych, wieczorem zaś zapalanie światła. Latarnik miał do przebycia około czterystu schodów wiodących z dołu na szczyt latarni. Odległość tę pokonywał kilka razy dziennie.

Amerykański konsul zdziwił się, gdy jeszcze tego samego dnia, stanął przed nim człowiek gotów przejąć wszystkie obowiązki swego poprzednika. „Był to człowiek już stary, lat siedmiudziesiąt albo i więcej, ale czerstwy, wyprostowany, mający ruchy i postawę żołnierza”. Miał spaloną słońcem skórę i mlecznobiałe włosy. W jego smutnej i nieco przygnębionej twarzy świeciły niebieskie oczy. Wyglądał na Południowca, ale pochodził z Polski. Nazywał się Skawiński. W trakcie rozmowy z konsulem opowiadał o swoich doświadczeniach życiowych. Los nigdy go nie oszczędzał, przypuszczał nawet, że jest wyjątkowym pechowcem, godził się jednak ze swoją dolą. Od ponad czterdziestu lat tułał się po świecie: brał udział w powstaniu listopadowym (1830 – 1831), w latach 1833 – 1840 walczył w Hiszpanii i na Węgrzech (czas Wiosny Ludów – 1848), służył w legii francuskiej (Legia Honorowa). 

Posada latarnika wydawała mu się spełnieniem marzeń. Mógłby nareszcie znaleźć spokój i stałe miejsce na ziemi, gdzie czekałby kresu swych dni. Był jeszcze silny i zdrów, kiedyś piechotą przemierzył prerię (od Kalifornii do Nowego Yorku). Sir Falconbridge zaoferował Skawińskiemu posadę latarnika, przestrzegł jednak przed konsekwencjami niewypełnienia obowiązków – w razie zaniedbań staruszek miał zostać wyrzucony z pracy. Wieczorem, po zapaleniu wszystkich świateł, Skawiński stał na balkonie latarni. Obserwował przyrodę, nasłuchiwał szumu fal, rozmyślał. Był niezmiernie szczęśliwy. Po latach tułaczki udało mu się znaleźć swoją przystań. Sądził, że na tym niewielkim lądzie nie doścignie go już żadne nieszczęście. „Miał on nieszczęście, że ilekroć rozbił gdzie namiot i rozniecił ognisko, by się osiedlić stale, jakiś wiatr wyrywał kołki namiotu, rozwiewał ognisko, a jego samego niósł na stracenie.

Zawsze pracował uczciwie, „...próbował niemal wszystkich zawodów”: wydobywał złoto w Australii, diamenty w Afryce, był strzelcem rządowym w Indiach Wschodnich, jego kalifornijską farmę zgubiła susza, handlował z dzikimi plemionami w Brazylii, pływał tratwą, ale ta rozbiła się na Amazonce, wówczas tułał się po lasach, codziennie narażając życie z obawy przed drapieżnikami. Swego czasu posiadał warsztat kowalski w Arkansas, ale ten zmiótł pożar. W Górach Skalistych dostał się w ręce Indian, cudem uwolnili go kanadyjscy strzelcy. Służył jako marynarz na statku oraz jako harpunnik na wielorybniku. Statki rozbiły się. „Miał fabrykę cygar w Hawanie (...)”, okradł go wspólnik, gdy leżał powalony chorobą – żółtą febrą. Ostatecznie trafił do Aspinwall. W życiu spotykał częściej dobrych ludzi niż złych, ale mniemał, że prześladuje go pech. „Wierzył, że jakaś potężna a mściwa ręka ściga go wszędzie, po wszystkich lądach i wodach.” Pytany o to, wskazywał na Gwiazdę Polarną, symbolizującą położoną na północy Rosję carską. 

Powstanie listopadowe (1830 – 1831) skierowane było przeciwko Rosji. Po jego upadku zaczęto jeszcze sprawniej realizować politykę antypolską. Nastąpił czas masowych wyjazdów z kraju, tak zwana Wielka Emigracja. Jej przyczyn należy dopatrywać się w popowstaniowych represjach stosowanych wobec Polaków (problem rusyfikacji), w tym żołnierzy, powstańców, inteligencji. Na obcych ziemiach - we Francji, w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii tworzono ośrodki państwowości polskiej, w których mogło rozwijać się życie polityczne i kulturalne.

Z natury był cierpliwy, spokojny, ale uparty. W walkach na Węgrzech kilkakrotnie dźgnięto go bagnetem, ponieważ nie chciał się dobrowolnie poddać. Identycznie postępował w życiu – nie poddawał się nieszczęściom. Miał serce dziecka - podczas epidemii na Kubie podarował chorym swój zapas chininy, przez co sam zachorował. Nigdy nie tracił nadziei, z ufnością czekał na wieści z kraju, w duchu wierzył w odzyskanie niepodległości. Czekał i tą nadzieją żył przez wiele lat, ale wiadomości o wolnej Polsce wciąż nie nadchodziły. Czas ubielił mu włosy, zestarzał się i począł tracić energię. Z hardego żołnierza przemienił się w przewrażliwionego staruszka, gotowego płakać z byle powodu.


Stojąc na balkonie latarni dumał o swoim dziwnym i trudnym życiu, długo patrzył na ocean, nie mogąc nacieszyć się szczęściem i spokojem. Słuchał mowy morskich fal i ciszy. Z czasem nocne niebo bardziej pociemniało, dął wiatr, rozpętała się burza, a Skawiński odczuwał spokój w swojej latarnianej izdebce. 

IICzas płynął, mijały tygodnie. Staruszek przywykł do nowych obowiązków. Wstawał o poranku, z przypływającej łodzi odbierał żywność, „ (...) czyścił soczewki latarni, a potem, siadłszy na balkonie, wpatrywał się w dal morską i oczy jego nie mogły nigdy nasycić się obrazami, które przed sobą widział.” Na tle turkusowego nieba obserwował żagle statków handlowych i dymy parowców. Z innej części latarni rozciągał się widok na port Aspinwall, z cumującymi łodziami. Patrząc z wysoka, widział miniatury domów, ludzi przypominających małe punkciki. W czasie południowej sjesty odpoczywał i napawał się szczęściem. 
Pokochał małą wysepkę, zżył się ze swoją latarnią, zaprzyjaźnił z mewami, które częstował jedzeniem. W południe, gdy była najlepsza widoczność, ogarniał wzrokiem całe międzymorze. Patrzył w stronę podzwrotnikowego lasu, gdzie rosły najróżniejsze drzewa, skakały małpy, a papugi tęczową chmurą wzbijały się w górę. Nocami, w załomach skalnych, łowił ryby.

Wieża latarni stała się jego azylem. Schodził na ląd tylko w niedzielę. Ubierał wówczas strażniczą kapotę, a na piersiach zawieszał ordery. Wśród mieszkańców Aspinwall uchodził za Amerykanina, podziwiali go:„Porządnego mamy latarnika” – mawiali. Czasem pożyczał od konsula hiszpańską lub nowojorską gazetę i szukał wiadomości z Europy. Dławiła go tęsknota za ojczyzną. Zaczął dziczeć, zaprzestał porannych dialogów z Johnsem dowożącym mu łodzią zapasy żywności. Coraz rzadziej pokazywał się w miasteczku, bywały tygodnie, że go wcale nie widywano i zastanawiano się, czy stary żyje. O jego egzystencji świadczyły światła zapalonej latarni i znikający prowiant, który zabierał dopiero po odpłynięciu łodzi, „począł tracić poczucie własnej odrębności, przestał istnieć jakoby z osobna, a zlewał się coraz więcej z tym, co go otaczało.”, lecz pewnego dnia...
III
Jak co dzień rano łódź przywiozła żywność, ale prócz niej na brzegu leżała jeszcze jedna paczka. Zaciekawiony latarnik rozciął płótno. W środku były książki – polskie książki. Ręce zaczęły mu drżeć. Zastanawiał się, od kogo mógł być ów prezent. Potem przypomniał sobie, że swego czasu przesłał nowo powstałemu Towarzystwu polskiemu w Nowym Yorku, pewną sumę pieniędzy stanowiącą połowę jego wynagrodzenia. „Towarzystwo, wywdzięczając się, przysłało książki.” Ostrożnie podniósł jedną z nich. Były to wiersze. Skojarzył ich autora. Nazwisko należało do poety, którego dzieła już kiedyś czytał, a wieszcz stawał się coraz popularniejszy. 
Wybijała piąta po południu. Wokół panowała niezmącona cisza. Skawiński drżącym ze wzruszenia głosem czytał: „Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie (...)”. Słowa więzły mu w gardle, nie mógł mówić, opadł na piach i szlochał. „Oto czterdzieści lat dobiegało, jak nie widział kraju, i Bóg wie ile, jak nie słyszał mowy rodzinnej, a tu tymczasem ta mowa przyszła sama do niego – przepłynęła ocean i znalazła go samotnika, na drugiej półkuli, taka kochana, taka droga, taka śliczna! We łkaniu, jakie nim wstrząsało, nie było bólu, ale tylko nagle rozbudzona niezmierna miłość, przy której wszystko jest niczym...”


Płaczem przepraszał ojczyznę, za to, że już o niej zapominał, przestawał tęsknić. Zaniepokojone mewy krążyły nad głową staruszka. Szum skrzydeł zbudził go z letargu. Ponownie wziął książkę i czytał dalej. Wspomniał rodzinne strony, przeniósł się myślami do ojczyzny, „(...) wieś, jakby ją wczoraj opuścił: szereg chałup ze światełkami w oknach, grobla, młyn, dwa stawy podane ku sobie i brzmiące całą noc chórami żab.” Zobaczył siebie jako młodego ułana stojącego na warcie. W dali świeciły okna karczmy, znad łąk unosiły się opary mgły, szumiały sosny i topole. Czuł w żyłach pulsującą młodość i siłę. 

Zaczynało świtać. Usłyszał nad sobą męski głos: „ – Hej, stary! Wstawajcie co to wam?” Johns poinformował Skawińskiego, żenie zapalił latarni, i w okolicy rozbiła się łódź. „Biedak stracił posadę. Otwierały się przed nim nowe drogi tułactwa.” Opuszczał wyspę jeszcze bardziej pochylony, postarzały. Do piersi przyciskał ukochaną książkę, w obawie, by i jej nie stracić.

W mieście stanu Teksas - Antylopie, położonym nad rzeką Antylopą, miało odbyć się przedstawienie cyrkowe. Na specjalny pokaz z udziałem tancerek, śpiewaków i linoskoczków spieszyli wszyscy mieszkańcy miasteczka, tym bardziej, że przyjazd cyrku to zawsze niebywałe wydarzenie. 
Antylopa była nowym miastem. Przed piętnastu laty nazywała się Chiavatta i jako niezbyt liczna osada indyjska stanowiła stolicę plemienia Indian – Czarnych Wężów. Czerwonoskórzy dawali się we znaki mieszkańcom granicznych kolonii niemieckich: Berlinowi, Grundenau i Harmonii. Ci zaś, w odwecie nękali Indian. Plemię zaciekle broniło swojego terytorium, nadanego mu licznymi traktatami przez rząd stanowy Teksasu. Łupiono białych, zwanych „bladymi twarzami” i zdzierano im skalpy. Koloniści, usiłując wesprzeć cywilizacyjny rozwój regionu, nie mogli dłużej tolerować takiego stanu rzeczy. Pewnej nocy zebrawszy się liczną gromadą, „zasiloną” dodatkowo przez Meksykańczyków z La Ora, „napadli na uśpioną Chiavattę”. Wycięli w pień kobiety, mężczyzn i dzieci, „ocalały tylko małe oddziałki wojowników , które w tym czasie wyszły na łowy.” Osada spłonęła. 
Niemieccy osiedleńcy rozpoczęli przebudowę Chiavatty, „powstała ucywilizowana Antylopa”, licząca około dwóch tysięcy mieszkańców. Kilka lat po dramatycznych wydarzeniach znaleziono złoża srebra. Miasteczko rosło w siłę, osadników przybywało. Dokonując samosądu, powieszono ostatnich Indian. Nic już nie blokowało rozwoju Antylopy. 
Miasto posiadało kolej żelazną łączącą je z Rio del Norte i San Antonio. Znajdowały się w nim trzy szkoły, w tym jedna wyższa. Na placu, gdzie niegdyś powieszono więźniów zbudowano zakład filantropijny. W kościołach duchowni prawili o miłości bliźniego, „poszanowaniu cudzej własności i innych cnót potrzebnych ucywilizowanemu społeczeństwu.” Pewien przyjezdny prelegent wygłosił mowę „O prawach narodów”. 

Wszystkim wiodło się dobrze, powstały plany budowy uniwersytetu. Mieszkańcy handlowali srebrem, pomarańczami, jęczmieniem i winem. Było coraz bogatsi. Wieczory spędzali często w kawiarni „Pod Złotym Słońcem”, pijąc piwo i dyskutując. Nikt już nie wspominał plemienia Czarnych Wężów. 




Dopiero tego wieczoru, gdy wszyscy zdążali do cyrku, przypomniano sobie o wymordowanych Indianach, a to z tego względu, że gwoździem programu miał być występ czerwonoskórego mężczyzny, syna ostatniego wodza – Sachema. Dyrektor trupy cyrkowej – Hon. M. Dean wyznał kiedyś gościom „Pod Złotym Słońcem”, że przed piętnastu laty, jadąc do Santa Fe, znalazł w okolicy umierającego starego Indianina z dziesięcioletnim chłopcem. Mężczyzna umierał od ran i z wyczerpania. Hon. M. Dean zabrał dziecko ze sobą. Chłopak był ponoć synem „zabitego „sachema” Czarnych Wężów i następcą jego godności”. Dyrektor cyrku, przybywając do Antylopy wraz ze swoją trupą, nie wiedział, że kiedyś to miejsce zwało się Chiavattą. Poinformowali go o tym bywalcy kawiarni. Młody Sachem miał więc „popisywać się na grobach ojców.” Hon. M. Dean był usatysfakcjonowany. Uznał, że występ Indianina będzie niezwykłą atrakcją, a tym samym szansą na większy zarobek. 

Santa Fe – ponad sześćdziesięciotysięczne miasto położone na południu Stanów Zjednoczonych, stolica Nowego Meksyku. Santa Fe związane jest z kulturą Indian Pueblo, niektóre budynki miejskie architektonicznie nawiązuję do kultury tego plemienia. Każdego roku odbywa się w mieście tak zwany Indian Market – Indiański Targ, podczas którego prezentowana jest sztuka indiańskiego rękodzieła.

W dniu pokazów dzieci z miasteczka niecierpliwie krążyły w pobliżu drewnianego budynku cyrku. Wieczór był pogodny, na niebie świeciły gwiazdy. Cyrk zewsząd oświetlono. Wewnątrz paliło się mnóstwo naftowych lamp. U wejścia do niezwykłego obiektu wciąż przewijały się tłumy ludzi, dla których nie starczyło już biletów. Na białej zasłonie imitującej drzwi wymalowano bitwę białych z czerwonoskórymi. Gdy podniesiono kotarę, tłum wtargnął do środka. Wszyscy zajęli miejsca i zaciekawieni czekali na początek przedstawienia. Jako pierwsza wystąpiła śliczna tancerka Lina. Jej uroda zaniepokoiła niektóre damy. Jedna z nich – młoda Mathilde cichutko pytała swojego towarzysza, czy nadal ją kocha. Tancerka zwinnie wykonywała akrobatyczne popisy. Towarzyszyło jej kilku błaznów. Długo oklaskiwano piękną i wygimnastykowaną Linę. Po niej na scenie pojawił się zamiast oczekiwanego Sachema, dyrektor cyrku. Kłaniał się publiczności i prosił o wyrozumiałość dla wyjątkowo w tym dniu „dzikiego” artysty. Widzowie podejrzewali, że Indianin nie pamięta już swojej przeszłości.
Nareszcie na arenie pokazał się Sachem. Przywdział płaszcz z białych gronostajów – symbol wodza. Z twarzą wykutą jakby z miedzi i zimnymi, obojętnymi oczami przypominał króla. Złowrogo patrzył na zgromadzony tłum. Był w pełni uzbrojony i odziany jak czerwonoskóry wojownik. „Na głowie jego chwieją się pióra, za pasem ma topór i nóż do skalpowania, w ręku tylko zamiast łuku, trzyma długi drąg, który służy do chwytania równowagi podczas chodzenie po drucie.”
Wydał z siebie okrzyk wojenny „Herr Gott!” (Panie Boże). Ci, którzy uczestniczyli w eksterminacji plemienia Czarnych Wężów doskonale pamiętali to dzikie wycie i w tej chwili zadrżeli. Do wodza zbliżył się na chwilę dyrektor, próbując nieco go ułagodzić. Namowa poskutkowała. Indianin przechadzał się w górze po rozpiętym drucie. Wydawał się wisieć w powietrzu. Jego wyciągnięte ręce okryte płaszczem przypominały olbrzymie skrzydła. Patrząc w kierunku naftowych lamp, zaintonował pieśń wojenną. Śpiewał po niemiecku, mniemano, iż wódz zapomniał już języka Czarnych Wężów. Słowa pieśni, donośne i pełne powagi, opiewały męczeństwo czerwonoskórych wojowników. Sachem „opowiadał” historię swojego plemienia. Oto przed laty Indianie żyli szczęśliwie. Polowali, walczyli i wznosili modły do Wielkiego Ducha. Kobiety były patronkami domowego ogniska: „Wojownicy Chiavatty byli szlachetnymi mężami. Chiavatta była potężną. Ale przyszły blade twarze zza mórz dalekich i wrzuciły ogień do Chiavatty. (...)”
Czarnych Wężów nie pokonano w boju, lecz podstępem, zakradając się nocą do wigwamów i mordując całe pokolenie. W miejsce indiańskich namiotów powstały „kamienne wigwamy”. Wódz zaśpiewał o zemście: „Z całego pokolenia zostało jedno dziecko. Było ono małe i słabe, ale przysięgło duchowi ziemi, że się zemści. Że ujrzy trupy białych mężów, niewiast, dzieci, pożogę, krew!...” W cyrku zapadła złowieszcza cisza, dyrektor wyraźnie się niepokoił. Kobiety siedziały przestraszone. Wódz zakołysał się, podniósł drąg w kierunku naftowych lamp. Publiczność oniemiała, sparaliżował ją strach, podejrzewano, że Indianin lada chwila „zaleje cyrk potokami płonącej nafty.” Widzowie krzyknęli z przerażenia, lecz wódz nagle zniknął, by po chwili ponownie pojawić się na arenie. 


W ręku niósł blaszaną miskę, słowami pełnymi pokory prosił widzów o datki: „Co łaska dla ostatniego z Czarnych Wężow!...”Tłum nieco się uspokoił, emocje opadły. Występ uznano za świetną sztuczkę, niezwykłą grę z publicznością. Chętnie wrzucano do blaszanej miseczki dolary. W ten sposób okazywano wodzowi dobroć i współczucie. Sachem po przedstawieniu jadł knedle i pił piwo w lokalu „Pod Złotym Słońcem”. Zyskał w Antylopie wielką popularność. Miał powodzenie u kobiet. Zaczęto o nim nawet plotkować...

Istniał kiedyś okręt, który nazywał się „Purpura”. Uważany był za niemal niezniszczalny – pływano nim w najgorsze burze i sztormy. Majtkowie drwili sobie z ostrzeżeń o niebezpieczeństwie. Ufali okrętowi i jego wielkości.
Życie załogi było szczęśliwe, każdy robił co chciał, w przeciwieństwie do zwyczajów na innych statkach. Niemal cały czas świętowano, bo nie trzeba było dużo pracować: „Purpura” doskonale radziła sobie z falami czy skałami, a do tego ratowała rozbitków z innych statków. Marynarze stawali się coraz bardziej rozleniwieni, bo po co pilnować statku, sterów, masztu czy lin, skoro okręt i bez ich pomocy dobrze sobie radzi?
Po kilku latach załoga „zniewieściała zupełnie”. Zapomniano sztuki żeglarskiej przez co nikt nie zauważył, że statek zaczął się psuć. Ostrzegano marynarzy, ale oni dalej nie zwracali na nic uwagi. I tak któregoś dnia „Purpura” znów wypłynęła w morze. Rozpętała się potężna burza, fale z rykiem atakowały okręt, który przez zniszczenia zaczął się im poddawać. Dopiero wtedy załoga się „obudziła”. Chcieli ratować okręt, ale nie wiedzieli jak – przez te wszystkie lata lenistwa zapomnieli zupełnie o zasadach żeglarskich. Z rozpaczy zaczęli strzelać z dział do morza, które chciało im zabrać „Purpurę”. Oczywiście nic to nie pomagało i wkrótce statek zaczął tonąć. Wtedy załoga usłyszała te same głosy, które wcześniej ostrzegały ich wielokrotnie. Radziły, by nie strzelać bezsensownie z dział, ale biec na sam spód okrętu i zacząć go reperować, bo naprawa od spodu to jedyna szansa na ocalenie. Tak też marynarze zrobili.

"Legenda żeglarska" to oczywiście aluzja to polskiej sytuacji. "Purpura" - to Polska, która została zaniedbana przez lenistwo, pijaństwo i brak karności Polaków. Stała się tym samym łatwym celem dla zaborców, przedstawionych tu jako fale i burza. Jedynym ratunkiem są nie powstania, które upadają, bo zaborca jest zbyt potężny (strzelanie z dział do morza), ale naprawa "od spodu", czyli praca u podstaw.

Henryk Sienkiewicz w cyklu "Polskie dole i niedole" napisał krótką bajkę o tytule H. K. T. Nazwa odnosi się do Hakaty potocznej nazwy Niemieckiego Związku Marchii Wschodniej, niemieckiej organizacji nacjonalistycznej zajmującej się walką z polskością na początku XX wieku. 
Obecnie bajka ta jak i inne dzieła Henryka Sienkiewicza znajduje się w domenie publicznej i można ją bez problemów znaleźć w internecie i przeczytać. Wystarczy wpisać w google lub skorzystać z linku do wikisource, który umieściłem w referencjach.
Sęp lecący po niebie sęp zauważa gniazdo sokoe i siada na skałach przy nim. Zaczyna do sokoła krakać powołując się na swoje prawa, że zje i pożre sokoła, ten pyta jaką to korzyść ptak ścierwojad odniesie z jego zguby. Sęp na to, iż potrzebuje przestrzeni życiowej, aby umieścić swych młodszych synów oraz dlatego, że sokół różni się od niego i nie kocha sępiego rodu. Twierdzi też, że ma prawo pożreć każdego, kto go nie kocha.
Zafrasowany sokół pyta się czy jeśliby kochał sępa, to czy też groziłoby mu pożarcie. Według ścierwojada wtedy dobrowolnie oddałby się mu na pożarcie, a dodatkowo śmierć z poświęcenia przyniosła by sokołowi większy zaszczyt. 
Sokół zadaje kolejne pytanie, gdzie sęp nauczył się tak pokrętnego i okrutnego rozumowania. Ten z wielką dumą odpowiada, że był przez dwa lata edukowany w ogrodzie zoologicznym w Berlinie. Na zakończenie bajki Sokół wypowiada znamienne słowa, że cała jego nadzieja jest w Bogu i własnym dziobie.

Aluzje w utworze są czytelne. Choć nigdzie w nim nie ma wprost nawiązania do tytułu i opowiada o świecie zwierząt każdy czytelnik znający kontekst historyczny czasów, w których tworzył Sienkiewicz z łatwością je odszyfruje. Zwraca uwagę też dobór ptaków do poszczególnych ról. Polaków symbolizuje sokół, ptak piękny i szlachetny, a Niemców sęp - łysy i brzydki padlinożerca. Zachowanie i rozumowanie sępa dobrze oddaje działania i rozumowanie Hakaty czy wreszcie politykę rządu pruskiego, zmierzającą do wyrugowania Polaków z własności i wynarodowienia. Jest to bardzo wartościowy krótki utwór literacki z twórczości Henryka Sienkiewicza. Zachowujący swą aktualność.

Prywatny nauczyciel z Poznania (dawny zabór pruski) – pan Wawrzynkiewicz relacjonuje dzieje jedenastoletniego chłopca – Michasia. 

Pracował z nim jako korepetytor, pomagając mu w nauce i odrabianiu lekcji. Michaś uczęszczał do szkoły pruskiej, gdzie uczono wielu przedmiotów, w tym łaciny i greki, ale największy nacisk kładziono na naukę języka niemieckiego będącego językiem wykładowym. Zwracano uwagę dzieci na akcent, a w szkole nie można było rozmawiać po polsku. Łamanie zasad groziło wydaleniem z placówki. Ponadto drwiono z języka polskiego, wyśmiewano polską tradycję i obyczaje. Za najlepszych uważano uczniów, którzy skrzętnie stosowali się do narzuconych zasad. Michaś mieszkał ze swoim pedagogiem w skromnym, wynajętym mieszkaniu. 

Częstokroć budził nauczyciela blask lampy – to chłopiec, siedząc przy stoliku, wciąż powtarzał zadania domowe.Przykładał się do lekcji, ponieważ był średnio zdolnym uczniem, ale ambitnym. Pragnął ponadto sprostać oczekiwaniom matki – pani Marii, która dostrzegała w nim ogromne zdolności. Pani Maria, kobieta jeszcze młoda, choć słabego zdrowia, zamieszkiwała wraz z młodszą córką Lolą w Zalesinie. Po śmierci męża została sama z dwójką sierot. Syn był jej nadzieją na przyszłość. 

Wawrzynkiewicz, widząc ślęczącego po nocach wychowanka, gonił go z powrotem do łóżka, lecz ten nalegał, by mógł dalej się uczyć. „Może powinienem był nie pozwolić, by dziecko męczyło się nad siły, ale cóżem miał robić? Musiał przecie wyuczyć się co dzień choć jako tako lekcyj, bo inaczej usunięto by go ze szkół (...)” – zanotował później w pamiętniku.

Nadmierny wysiłek umysłowy podkopywał zdrowie chłopca. Pan Wawrzynkiewicz starał się zabierać go na spacery, by odpoczął psychicznie. Dziecko wolny czas wolało poświęcać nauce. Nauczyciel z żalem obserwował, jak Michaś pakując książki, uginał się pod ciężarem tornistra. Zwracał się z tym do niemieckich profesorów ze szkoły, ale ci byli bezwzględni i zarzucali korepetytorowi, że zbytnio rozpieszcza podopiecznego, skarżyli się na polski akcent Michasia. On sam inaczej pojmował kwestię kształcenia. Według niego nie należało przeciążać dziecka nauką, powinno ono mieć także czas na zabawę, korzystać z przywilejów dzieciństwa. Zbytni nacisk tłumił osobowość małego człowieka, zagrażał jego tożsamości. Na takich założeniach opierała się pruska szkoła usiłująca zgermanizować Polaków. 


Chłopak bardzo przeżywał niepowodzenia szkolne. Płakał wówczas i rozpaczał, obiecując uczyć się jeszcze więcej.Pragnął mieć dobre oceny, by nie sprawiać kłopotu ukochanej matce. Obawiał się, że przysparzając jej cierpień, przyczyni się do pogorszenia zdrowia kobiety. Pani Maria utrzymywała regularny kontakt z pedagogiem, a ten donosił jej o postępach syna.
Wawrzynkiewicz wspomniał swoją przeszłość. Gdy był w wieku Michasia, nic nie zagrażało jego dziecięcej wolności. Ganiał gołębie po ulicach, „grywał w pliszki pod ratuszem”, zdarzało się, że męczył go kaszel, ale ignorował to. Czasem, jak coś przeskrobał, dostawał w skórę, płakał, ale dalej płatał figle. Cieszył się każdą chwilą i korzystał z uroków dzieciństwa. Jego wizja zupełnie nie przystawała do tej, którą obserwował, patrząc na zmęczonego Michasia. Nauczyciel nie zawsze był szczęśliwy, wiele się napracował i wycierpiał. Trudne doświadczenia życiowe nauczyły go współczucia i szacunku dla cudzego nieszczęścia. Widząc udrękę wychowanka, przeżywał duchowe rozterki. 
Od sześciu lat uczył chłopca. Przywiązał się do niego i traktował niemal jak własnego syna, tym bardziej, że Michaś był dzieckiem kobiety, którą Wawrzynkiewicz pokochał już wcześniej. Ona pochodziła z zamożnego domu, była szlachcianką, miała spory i wartościowy majątek, ale utraciła jego znaczną część wskutek różnych dziejowych burz (powstania narodowe). Pani Maria zaliczała się do grona osób szczególnie wrażliwych na krzywdę ludzką, zdolna była do największych poświęceń. „Ten rodzaj ludzi ginie też zaraz (...) z góry są na śmierć skazani, bo przychodzą na świat z wadą serca – za dużo kochają.” Wawrzynkiewicz widział śmierć ojca Michasia. Pani Maria bardzo to przeżyła, jej wdowieństwo wydawało się pedagogowi niemal świętością. Swojego uczucia do kobiety nie nazywał miłością, a raczej religią. Chłopiec zaskakująco przypominał matkę, był do niej fizycznie podobny. Miał te samo oczy, rysy twarzy, włosy i niemal identyczny głos. Syn, nie chcąc się narażać rodzicielce i ślepo wierząc jej przeczuciom o swoich zdolnościach, uczył się ponad własne siły: „Bo też obaj z moim drogim chłopcem mieliśmy jeden cel, a to: nie zmartwić jej, pokazać dobrą cenzurę, wywołać uśmiech szczęścia na jej usta.” Gdy otrzymał dobrą ocenę w szkole, cieszył się niezmiernie. Wyobrażał sobie radość matki i niecierpliwił się na myśl o rychłym spotkaniu, a to miało nastąpić na Wszystkich Świętych, a potem na Boże Narodzenie.
Pani Maria słała listy do korepetytora z prośbą, by dbał o zdrowie jej dziecka. Wawrzynkiewicz liczył na to, że wizyta w rodzinnych stronach i atmosfera domu uleczą zszargane nerwy chłopca. By go wspierać w nauce, sprowadził na czas popołudniowych zajęć szkolnego prymusa – Owickiego. Owicki wyjaśnił, że niepowodzenia Michasia mają przyczynę w braku umiejętności właściwego wysławiania się po niemiecku. Dziecko, wstając potajemnie w nocy, uczyło się przy blasku lampy naftowej. Traciło siły, chudło i stawało się słabsze. Nie tylko praca nad książkami wyczerpywała jego siły. Michaś, zapoznawszy się z podręcznikiem „Stryj synowcom opowiedział” autorstwa Joachima Lelewela, a prezentującym dzieje narodu polskiego, nie mógł pogodzić się z faktem, iż w szkole drwi się z historii i kultury Polski. Raniło to jego patriotyczne uczucia, bardzo nad tym bolał. Nie pojmował, że można tak skutecznie zabijać czyjąś tożsamość. Cierpiał i choć milczał coś w nim krzyczało,. 
Przed Wszystkimi Świętymi cenzurka chłopca nie prezentowała się dobrze. Michaś miał kilka złych ocen. Ubłagał pana Wawrzynkiewicza, by nie informował o tym matki i obiecał uczyć się jeszcze więcej, byle tylko podwyższyć noty. Faktycznie, już wkrótce otrzymał trzy stopnie celujące, w tym jeden z łaciny. Z radości napisał o tym do matki. Później jego wyniki w nauce znów się pogorszyły, na co wpływ miał jak zwykle polski akcent. Kiedyś Owicki i Michaś zapomnieli odrobić pracę domową. Prymusowi wybaczono, ale Michasiowi udzielono publicznej nagany i zagrożono wydaleniem ze szkoły. Sądzono, że specjalnie zataił zadanie, nie powiedział o nim korepetytorowi. Niewinny chłopiec nie miał szans, by się wytłumaczyć, a co gorsza, by mu uwierzono. Wawrzynkiewicz ręczył za niego, ale Niemcy uznali, że tylko namawia ucznia do lenistwa. Malec zamartwiał się, ściskał głowę rękami i cicho szeptał: „Boli! boli! boli!”. Czarę goryczy przepełnił list matki, w którym chwaliła syna za wyniki w szkole. Michaś czuł, że sprawi jej zawód. Pisywał do niego także ksiądz Maszyński z Zalesina, bardzo przychylny chłopcu, ale nieustannie upominający go, by ucząc się, pamiętał o niezbyt dobrym samopoczuciu matki. 


Chłopak znów zbierał kiepskie stopnie. Wychodził do szkoły coraz słabszy i coraz bardziej uginał się po ciężarem tornistra. Miewał zawroty głowy. W końcu pan Wawrzynkiewicz zaczął go odprowadzać, pomagając nieść wyładowaną książkami teczkę. Owicki twierdził, że w szkole uważano Michasia za tępego i leniwego, tym bardziej, że nie potrafił wyzbyć się polskiego akcentu. Malec tracił wiarę w siebie, zobojętniał, co z kolei odbiło się na stopniach szkolnych. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, korepetytor donosił pani Marii o stanie jej dziecka:„Powiedziałem otwarcie i stanowczo, że dziecko jest słabowite, że mimo największej pracy nie może sobie dać rady i że prawdopodobnie od świąt trzeba będzie je odebrać ze szkół, trzymać na wsi i przede wszystkim wzmacniać jego zdrowie.”Kobieta poczuła się nieco urażona, ucierpiała zwłaszcza jej miłość macierzyńska, ale odpowiedziała na list rozsądnie, akcentując zwłaszcza uczucia do syna. Wawrzynkiewicz nie wspominał wychowankowi o liście matki, lękał się reakcji wrażliwego chłopca. Zapewniał go jednak o wyrozumiałości i miłości matczynej. Niecierpliwie czekał świąt. 
Pewnego dnia w szkole malec zapomniał się i podczas przerwy wypowiedział kilka słów w języku ojczystym. Otrzymał kolejną naganę z zarzutem demoralizacji uczniów. Przeżył to bardzo boleśnie. Smutek i cierpienie malowały się w jego oczach , twarz przybrała tragiczny wyraz. Zobojętniał jeszcze bardziej. Już nie oponował, gdy korepetytor zabierał go na przechadzki. Jego postawa była pełna rezygnacji. Zmizerniał. W końcu nadeszły oczekiwane święta. Powóz z Zalesina od dwóch dni czekał na pasażerów. Pani Maria przysłała kolejne pismo do syna. Pisała w nim, że nie oczekuje już jak najlepszych ocen, niemniej chce wierzyć, że Michaś zrobił wszystko, co było w jego mocy, a dobrym sprawowaniem wynagrodził swoje niedostateczne postępy. Malca tymczasem za demoralizującą postawęwydalono ze szkoły - nie nauczył się niemieckiego akcentu, nie drwił z polskości. W opinii Niemców był nieprzydatnym i niezdolnym uczniem. 

Wawrzynkiewicz rozpoczął pakowanie bagaży. Michaś z nostalgią patrzył przez okno. Zmrok już zapadał. Chłopiec wspomniał matkę i siostrę, głos mu drżał, a gorączka rozniecała w nim swój żar. Bolała go głowa. Nauczyciel położył go do łóżka, po czym sam również poszedł spać. Około trzeciej zbudził go nikły blask lampy i ciche mruczenie. Michaś, tylko w cienkiej koszuli, pochylał się nad książką. Oczy i czoło miał rozpalone, powtarzał słówka łacińskie. Opiekun pochwycił chłopca i z powrotem ułożył w łóżku. Wezwał lekarza. Medyk stwierdziłzapalenie mózgu.

Zapalenie mózgu – infekcja wirusowa lub bakteryjna układu nerwowego. Symptomami choroby są między innymi: wysoka gorączka, bóle głowy i zaburzenia świadomości.

Pan Wawrzynkiewicz posłał depeszę do matki Michasia. Pani Maria przybyła nazajutrz. Osłabiona i przybita wspierała się na ramieniu pedagoga. Nie zdejmując wierzchniego odzienia, przysiadła na łóżku syna. Nie poznał jej. Był już bardzo słaby, choroba szybko postępowała. Dopiero, gdy położyła na jego skroniach zimny lód, Michaś wyszeptał: „Mama!” Udręczona matka dopiero po kilku godzinach rozebrała się z palta i zdjęła kapelusz. W jej blond włosach prześwitywało sporo srebrnych nitek. „Trzy dni temu może ich tam nie było jeszcze.” Zmieniała chłopcu kompresy i podawała lekarstwa. Gorączka nasiliła się i syn znów jej nie poznawał. W letargu powtarzał tylko łacińskie słowa, których kiedyś wyuczył się, praktykując jako ministrant: „Deus meus, Deus meus, quare me repulisti et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus!” – Boże mój, Boże mój, czemu mnie opuściłeś i dlaczego chodzę smutny, gdy trapi mnie nieprzyjaciel!” 


Widok umierającego dziecka sprawiał nauczycielowi ogromny ból. Cierpiący, zrozpaczony co pewien czas opuszczał pokójchorego. „Była to wigilia Świąt Bożego Narodzenia. Z ulicy dochodził gwar ludzki i brzęczenie dzwonków przy sankach. Miasto przybierało powierzchowność świąteczną i radosną.”Dookoła strojnej, ulicznej choinki zebrała się grupka uśmiechniętych dzieci, gdzieś w pobliżu zabrzmiał śpiew kolędników. Tylko w pokoju, gdzie na łożu leżał umierający chłopiec, panowała grobowa atmosfera. Dziecku czasem wracała świadomość. Michaś wzywał wtedy siostrę i matkę, po czym znów bezsilnie opadał na pościel. Moment śmierci zbliżał się nieuchronnie. 
Wawrzynkiewicz, zmęczony nieustannym czuwaniem, przysnął. Zbudziły go krzyki matki rozpaczliwie wołającej syna. Michaś umarł. Śmierć powlekła jego twarz spokojem, na ustach błąkał się delikatny uśmiech, „jakby chłopiec w tej wieczystej rekreacji śmierci upodobał sobie i czuł się szczęśliwy.”
Rozpoczęto przygotowania do pogrzebu. Pani Maria zemdlała, gdy służba pogrzebowa przyszła wziąć miarę na trumnę. Straciła przytomność także wtedy, gdy ubierano ciało i rozstawiano katafalk. Jak w obłąkaniu układała heblowiny w trumnie, by dziecko nie miało głowy za nisko. Jej rozpacz kontrastowała z obojętnością obsługi, wykonującej rutynowe obowiązki. Trumna stanęła na katafalku, wokół zapalono świece. Pokój służący niegdyś do nauki zamienił się w kaplicę, w której panował uroczysty nastrój. Michaś wyglądał jakby spał. Poczęli schodzić się jego koledzy. W oczach dzieci malowało się zdziwienie. Przecież Michaś niedawno był między nimi, uczył się, karcono go. Twarze malców były poważne i skupione. Chłopcy trwożliwie podchodzili do trumny. Szeptali między sobą o nieżyjącym koledze: „że teraz on już o nic nie dba, że gdyby nawet „Herr Inspector” (inspektor sprawujący nadzór nad uczniami) przyszedł, to on by się już nie zerwał, nie przestraszył, ale uśmiechałby się tak samo spokojnie; że on tam zupełnie, zupełnie może robić, co mu się podoba, hałasować, jak zechce, i mówić choćby po polsku do małych aniołków ze skrzydełkami pod szyją.” W tych szeptach czaiła się dziwna zazdrość, żądza wolności, której dzieci pragnęły doświadczyć jeszcze za życia. Następnego dnia zamknięto wieko trumny i powieziono ją na cmentarz. Tam pogrzebano Michasia. Wawrzynkiewicz opisał wydarzenia z życia swojego wychowanka w niecały rok po jego śmierci. Tęsknota i żal kazały mu przelać uczucia i myśli na papier. Sam, ze względu na pogarszający się stan zdrowia, trwał w oczekiwaniu i nadziei śmierci.



5



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
28 Henryk Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadań
HENRYK SIENKIEWICZ WYBÓR NOWEL I OPOWIADAŃ (LATA 70 80 doc
Sienkiewicz - Wybór nowel i opowiadań, HENRYK SIENKIEWICZ
Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadań, Polonistyka
Sienkiewicz Wybór nowel i opowiadan, Opracowania
Henryk Sienkiewicz Wybor nowel
Henryk Sienkiewicz Wybor nowel
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiada all
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań 2
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań 1
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań
Sienkiewicz Henryk Wybór nowel i opowiadań(1)
wybór nowel i opowiadań- Sienkiewicz, Filologia polska, Młoda Polska
Wybór Nowel Henryk Sienkiewicz
Wybór nowel, H Sienkiewicz WSTĘP BN

więcej podobnych podstron