LATOROŚLE
Madame Vauban wybierała się z helcią strych po słoiki ido konfitur; Mieczyś pobiegł za nimi, gdyż miał sobie
raz na zawsze przykazane «nie oddalać się na krok od nich, Piotruś mógłby był nie iść, bo miał «swego Niemca,, ale namyśliwszy się poszedł także. Strych to takie dla każdego ciekawe miejsce; są tam różne rzeczy, wyrzucone i zapomniane przez starszych, z których dość kurz zdmuchnąć, aby odzyskały swą wartość. Prócz tego na strychu jest zupełnie inaczej niż na całym świecie. Ścian niema, tylko sufit — cała chmura żółto przeświecających gontów, które jeżeli długo na nie spoglądać, zdają się zlatywać na głowę. Wśród nich niby gwiazdki przeświecają słoneczne dziureczki, tryskają smugi światła ze szczelin, które nie wiadomo gdzie są a których może nawet wcale nie ma. W kątach, po bokach, nad głową krzyżują się i giną w zmroku słupy, belki, krokwie, wiszą sznury do suszenia bielizny — zupełnie jak na okręcie. Można tu niespodzianie odkryć całe kopalnie ciekawych rycin z Adamem, Ewą, Abrahamem; obrazów, na których nic nie widać, ale oprawnych w piękne, pozłacane ramy; starych, niepotrzebnych książek w mocnych tekturowych okładkach; waz prawie całych; wśród tych rupieci znajduje się tez stary zegar, który, naciągany, okropnie bzyka, ale chodzic nie chce; całe kłębki szpagatu, moc gwoździ, sprzązek haków. Powiadają, że można też tu znaleźć zamki od dubeltówek, a nawet lufy! A wszystko bez wielkiego schodu; trzeba tylko upatrzyć chwilkę, kiedy starsi zajęci są czym innym.
Mieczyś nie rozumiał uroku tych wypraw i wolał zawsze kręcić się koło pudeł z suszonymi owocami. I teraz już tam był.
i — Madame, proszę... tu stoi też buteleczka! — wolał.
Ale nikt nie zwracał na niego uwagi, madame była zajęta, Hela szukała, co by wziąć dla siebie, a Piotruś znikł wśród zwałów rupieci. Po chwili w tej stronie dał się słyszeć lekki brzęk, chłopiec silił się oderwać łańcuch od starego kufra, przy którym rdzewiał marnie, a «na świecie» mógł się jeszcze przydać.
Madame Vauban podniosła się, zawołała dzieci i poczęła bardzo uważnie spuszczać się ze schodów, niosąc w ręku pełno szklanych naczyń. Jak tylko znikły z Helcią w ciemnym otworze wejścia, Miecio, który udawał, że idzie za nimi, skoczył do okna. Rozumie się, Piotruś natychmiast pośpieszył za nim chcąc zapobiec «nieszczęściu».
— Wiesz, że nie wolno! Nie wychylaj się, jeszcze spadniesz!...
Próbował go odciągnąć od okna, ale uparciuch uczepił się rączkami za gzyms i piszczał, jakby go odzierano ze skóry.
— Puść mnie! ty zawsze chcesz wszystko tylko sam zobaczyć!
Aby wysunąć głowę nad jego głową, musiał więc starszy brat wleźć na pudełko i nogę oprzeć o murek. Okienko było niewielkie, okrągłe; wypełnili je prawie całe. Obaj mieli drobne, pociągłe twarzyczki; nosy proste, usta rumiane, włosy gęste, w miękkich puklach spadające, ale nie byli do siebie podobni. Mieczyś był blondynem z niebieskimi oczyma i cerą białą, przezroczystą jak stara porcelana; Piotruś miał płeć smagłą, czarne włosy, czarne ogniste oczy, a nad nimi szerokie czoło wypukłe i czarne brwi w jedną prawie linię zrośnięte. Na tle ściany białej, napojonej słonecznym blaskiem, w ramce samotnego okienka, główki ich wyglądały jak śliczny, malowany obrazek. Szczyt okapu rzucał na nich trójkąt
szerokiego, sinego cienia, jaskółki zlatywały się tłumnie do przylepionych tam gniazd. Na park, rzekę, na okolicę otwierał się widok rozległy. Mieczyś podłożył piąstki pod brodę, Piotruś niedbale oparł się ramieniem o ostrą krawędź futryny. Czuli pewną trwogę, choć z dołu blaszany daszek ganeczku zabezpieczał ich od spojrzeń zdradzieckich.
— Nie przyciskaj, udusisz mnie... — szeptał Mieczyś. — Jakże tu pięknie! Jak wysoko! Doprawdy, kiedy wiatr topolami kołysze, czubek ich dostaje tu pewnie: można by wtedy siąść na nie i pojechać... A jak daleko stąd widać! Czy to, Piotrusiu, piasek leży z tamtej strony rzeki, taki żółty?... A woda jak niebo i chmurki płyną po niej jak po niebie. Nie widać ani początku, ani końca, bo wszystko zawraca za górę...
— Cicho! Czego się drzesz?! Jeszcze usłyszą! Mam oczy, widzę i bez ciebie... Ładnie, więc co? Co nam z tego przyjdzie?
— Ach, gdybyśmy się dostali na tamtą stronę! Tam pewnie dużo płaskich kamieni, bo tu już wszystkie powrzucałeś do wody.
Na tamtą stronę!... Mor gen «fri». To ogromnie daleko. Kiedy Marcin w tamtą stronę płynie na czółnie, to robi się taki mały jak mucha.
A my, cośmy mniejsi, tobyśmy zupełnie zginęli! Wiem, ale ja pomówię... ze starszymi!
— Ze starszymi! Phi! Wcale mnie to nie nęci. Nie puściliby nas na krok od siebie, a ciebie za rękę prowadziłaby mama albo Vaubanka i nic byś nie poznał. Zresztą, na tamtym brzegu bywają wszyscy i ja byłem już w zeszłym roku, kiedy jeździłem z ojcem do miasta. Nić ciekawego. Prom tylko chodzi po linie, a obok stoi chatka, gdzie mieszka przewoźnik. Pewnie dobrze być przewoźnikiem, ale mieszkać na wyspie znacznie lepiej. Wyspa stoi pośrodku rzeki i dokoła oblana jest wodą. Widzisz, jak tam nad nią łatają ptaki?
Tam zawsze latają ptaki. Sam widziałem na własne oczy, jak tam, w lesie, schowała się biała czajka.
— I teraz, Piotrusiu, patrz, jak tam nisko nad wodą leci biała czajka. Prawda, jaka ta wyspa maluchna, jak kępa na torfowisku? Gdyby usiąść na brzegu, to można by pluskać się w wodzie... Wiem, rozumie się, że dla tego trzeba zdjąć buty...
— Wyspa wcale nie maluchna. Tam jest duży, prawdziwy las. Marcin mówił, że tam rośnie «rokita». To się tylko tak zdaje z wysoka.
— Ach, gdyby się tam dostać i zrobić ją bezludną!
— Jeszcze czego! Zaraz złaź, bo cię przycisnę. Jesteś głupi, a powiesz potem, żeś pierwszy wymyślił, kiedy ja o tym myślę już od dawna.
— O, Piotrusiu! Weź mnie z sobą! Będę cię słuchał i wiesz co: żeby pokazać, że nie jestem paplą, do jutra nie powiem słówka do nikogo! Chcesz?
Piotruś kiwnął głową, jak zwykł był czynić ojciec, kiedy chciał przerwać rozmowę.
— O tym potem! — A teraz tssyt! Trzymaj język za zębami, bo inaczej nigdy ci już nic nie powiem i wszystko przepadnie.
Na dole, w korytarzu, usłyszeli trzaskanie drzwiami i głosy. Starszy zeskoczył prędko, ale młodszy spóźnił się, pudełko mu się wysunęło spod nóg i zawisł w powietrzu, rozpaczliwie machając nogami.
— Złaź... idą!
Było za późno: pani Vauban biegła szybko po schodach, wołając:
|| MietiouL. MietiouL. Pierre!
— Proszę pani, oni napewno wyglądają przez okno... ja wiem wołała idąca za nią Helka.
Mieczyś pośpiesznie otrzepywał kurz i wapno z ubrania, pomagał mu Piotruś, a obaj wniebogłosy krzyczeli:
— Zaraz!... zaraz... idziemy!
Nie pomogło. Pani Vauban wpadła jak burza, czerwona, zagniewana, schwyciła Mieczysia gwałtownie za rękę, a starszego chłopca obsypała gniewnymi słowami. Piotruś spojrzał znacząco na brata, przyłożył palec do ust, przeskoczył poręcz i znikł dudniąc piętami po schodach.
Na podwórzu, czując się już bezpieczny, przystanął. Spojrzał w ogród, ku kuchniom, na gumna... Wybrał ostatnie. Tam zwozili zboże. Co może być bardziej zajmującego nad zwózkę? Ogromne wrota stoją otwarte na przestrzał, jedne fury wjeżdżają, drugie wyjeżdżają, wozy dudnią, brzęczą... można łatwo być przejechanym. Konie parskają, a zajęte opędzaniem się od owadów, pozwalają blisko podejść do siebie, wszędzie kurzy się aż miło, ludzie ruszają się szybko i co chwila rozlegają się krzyki:
— Paniczu, zmykaj... jadą!
—| Znowu, paniczu, tu się kręcisz? Zobaczysz, powiem ojcu...
— Nie ruszaj wideł!... Nie ruszaj młynka!... Jezus Maria! A to zatracony chłopiec! Odejdź... koń narowisty, dorosłych nawet kąsa...
— Wiem, że narowisty! — poważnie odpowiada Piotruś.— Właśnie dlatego daję mu kłosy, żeby się z nim zapoznać.
Kasztan, któremu podawał pęczek żyta, nie dawał się skusić. Ciemną, wyliniałą wargę zwiesił, uszy do łba przytulił i udawał, że nie patrzy w tę stronę; przestał tylko wywijać ogonem. Wreszcie, gdy przynęta znalazła się tuż przed jego nosem, schwycił ją półgębkiem, ale jednocześnie lekkim ruchem korpusu w stronę wyciągniętej do pogłaskania ręki Piotrusia dał poznać, że mu nie przyznaje żadnych praw do swojej wdzięczności. Chłopak powiedział mu «słowa prawdy», rzucił nań garścią zboża i zwrócił się w tę stronę, gdzie za młynkiem siedział na ziemi dzieciak z konopiastą czupryną i oczyma jak chabry. Miał na sobie brudną płócienną ko-
szulę i podobne spodnie, spięte dużym metalowym guzikiem z płonącą bombą. • — Czyj jesteś?
Chłopak oczu z niego nie spuszczał, ale milczał jak niemy.
— Wiem: tyś pewnie syn Szymona, co mieszka w ostatniej chałupie. Widziałem, jak wczoraj kąpaliście się w stawie. Wam dobrze, wam wszystko wolno, dużo was... Powiedz, czy u was wesoło?
Chłopak nie odpowiadał i coraz szerzej oczy otwierał.
— A tu co masz?—'spytał panicz dotykając końcem bucika węzełka nakrytego pasiastym fartuchem.
— Nie rusz... Matula kazali... przemówił wreszcie głuchym głosem chłopak.
Piotruś schylił się i pociągnął za fartuch. Ukazała się maluchna główka w czepeczku z kolorowych gałganków.
— Ma-tu-la, mówię, ka-za-li... Nie Szymonów ja, a Ma- tusowy — zaszlochał niespodzianie chłopiec.
Piotruś zmieszał się bardzo.
— Co ci to?
— Ma-tu-la ka-za-li...
— Paniczu, niech go panicz ostawi. On mój! — rozległ się głos z góry. <
— To wy, Matusowo? Weźcie mnie na górę! — A dobrze! Niech panicz wlizie tu po drągu!
W mgnieniu oka chłopiec był na sąsieku, skakał, piął się po snopach coraz wyżej, aż wpadł w jakąś dziurę, gdzie nikomu nie zawadzał, a sam doskonale wszystko widział.
Podjeżdżały wozy, snopy wielkie jak piec, kosmate jak broda Jankiela, wypływały z jasności i, chwytane przez dziewki, przechodziły z rąk do rąk, aż Maciej w końcu kładł je na miejscu przeznaczonym. Na klepisku rozlegały się bezustanne stuki, brzęki, okrzyki, ale na sąsieku było cicho; tylko czasem zaszeleściała słoma, zachichotała która z dziewcząt lub Maciej mruknął przekleństwo. W szarym półmroku lu-
dzie poruszali się jak cienie. Przez dziury w strzesze tu i ówdzie wpadały pasma złotego blasku. Po słonecznych dróżkach przelewały się potoki tęczowego pyłu, dążąc jak dym kościelny w górę, ku szczytom, gdzie świegotały ptaki.
Piotruś, zapatrzony w wędrówki świetlistych drobinek, zapomniał o bożym świecie.
Ocucił go głos pokojówki Józi:
— Czy nie ma tam czasem panicza?
— Był, ale nie widać.
— Skaranie z tym chłopcem! Znów pan się gniewa. Szukam go, szukam... Wszędzie powiadają: «Tylko co był!...» Nigdzie nadążyć nie można. Czy to moja rzecz szukać go przecie ja od pokojów, a on ma swego gubernera! — skarżyła się dziewczyna.
Po jej odejściu Piotruś zsunął się na klepisko i pędem skierował w stronę przeciwną, natychmiast jednak zawrócił:
-7- Niech już będzie, co ma być! Im prędzej, tym lepiej... Pójdę!
Gdy wszedł do pokoju, zrozumiał, iż «przeprawa» będzie ciężka, ale cofać się było za późno. Wszyscy siedzieli już przy herbacie. Stół, nakryty białym obrusem, wyglądał bardzo ponętnie; po rogach stały wazony z kwiatami, a na kryształowej podstawce pośrodku wznosiła się piramida żółtych gruszek i rumianych jabłek. Piotruś natychmiast zauważył przyczynę tej wystawy: gościa-ciotkę, siedzącą na pierwszym miejscu za stołem.
— Przyszedł! — szepnęła staruszka, która go pierwsza spostrzegła.
— Jak się masz, Piotrusiu!
Rozmowa przerwała się, choć nikt nie zdawał się zwracać na chłopca uwagi. Matka jego, pani Dolska, blada, wysoka brunetka, mocniej tylko zacisnęła piękne usta i bystrym spojrzeniem obrzuciła męża, który gniewnie kręcił jasne wąsy i nie spuszczał oczu z końca stołu.
Tam siedziała widocznie wzruszona pani Vauban, obok Helenka, bardzo wyprostowana i bardzo grzeczna, dalej stały puste krzesła Mieczysia i «fierra» Niedemana. «Pewnie mnie szuka» — pomyślał winowajca. Wszyscy byli jacyś nieswoi i tylko rządca, z ogromnymi jak rogi bawole wąsami, smarował spokojnie chleb z masłem.
— Chodź tu! — kiwnął na chłopca ojciec. — Gdzie byłeś?
Na gumnie.
— Kto ci pozwolił?
Chłopak milczał, twarz mu zamroczyła się cieniem uporu i rozpaczy.
— Gadaj zaraz, coś robił dzień cały i coś zmajstrował z Mieczysiem! Patrz mi w oczy i mów prawdę!
Chłopiec nie podniósł opuszczonych powiek, choć ojciec ujął go za podbródek. W jednej chwili przypomniał sobie cały szereg przewinień: po lekcji nie poskładał książek; w czeladnej poszczuł psami kota i ten wskoczył do dzieży z ciastem; potem bawił się nabojami ojca; wrzucił między rondle garść kapiszonów, których «okropne» pękanie wywołało popłoch w całej kuchni; wreszcie historia z Mieczysiem, tym gorsza, że nie wiedział... która! Pan Dolski coraz mocniej ściskał rękę syna.
— Dlaczego nie odpowiadasz? Jesteś herszt do wszystkiego złego. Robisz wciąż zmartwienie ojcu i matce, uczysz złego młodszego brata...
— Bo, proszę ojca, on wczoraj dał mi ogórka, z którego wydłubał środek i nasypał piasku, i ja ukąsiłam... — zaczęła Helenka.
— Doskonale się stało! — wmieszała się pani Dolska. — Mówiłam ci, żebyś nie jadła surowych ogórków. A teraz skarżysz się na brata! Bardzo ładnie! Dlaczego nie odpowia-
dasz, Piotrusiu? Powiedz ojcu otwarcie wszystko, proś i przebaczenie, popraw się...
Wyspa... śliczna, zielona wyspa, ze wszystkich stron oblana wodę, stanęła jak żywa przed oczyma chłopca. Jednocześnie ściskana ręka tak zabolała, że łzy napełniły mu oczy. Głowę nisko pochylił i zaczął dłubać poręcz ojcowskiego krzesła. Pani Vauban znacząco spojrzała na Helę i coś powiedziała. Do pokoju wszedł «Herr», widocznie zmęczony.
— Precz, brzydkie dziecko! Idź klęczeć do bilardowego pokoju!
Piotruś spuścił głowę i poszedł kryjąc łzy, których nienawidził. Po drodze słyszał, jak Helcia szeptała do mamy:
— On jemu, mamo, tak zrobił palcem i od tego Miecio zaniemówił! Widziałam...
W pokoju bilardowym pod zegarem klęczał Mieczyś. Twarzyczka jego zdradzała niezmierne udręczenie, z pociemniałych oczu płynęły łzy, a dolna, wygięta w podkowę warga tworzyła «korytko». Piotruś próbował go pocieszyć, dawał mu znaki głową ze swego kąta, ale brat nie rozumiał go i łzy płynęły wciąż po bladych jego policzkach. Wtedy «herszt» podpełznął na kolanach do niego, objął za szyję i zaczął szeptać cichutko jak wietrzyk:
— Możesz mówić! Pozwalam... Nie o wyspie, a tak sobie, co innego... Zwalniam cię ze słowa i nie przestanę lubić, gdyż widzę, że nie jesteś baba i papla.
Mieczyś, który w miarę słów Piotrusia uspokajał się i rozjaśniał, nagle drgnął i szeroko otworzył oczy: we drzwiach ukazała się matka.
— Przecież milczeć nie znaczy kłamać. Człowiek milczy dlatego, że... — ciągnął Piotruś, który jej nie widział.
— Tak słuchasz ojca? Miałeś klęczeć!
— On, mamo, na kolanach... on klęczy... on mamo, doprawdy przyszedł na kolanach — bronił brata Mieczyś.
Piotruś zerwał się i jak burza wypadł z pokoju.
Za chwilę już był w ogrodzie, w «schronieniu».
«Schronienie» znajdowało się za stawem, w krzakach bzu gęsto oplecionych powojem i dzikim chmielem. Dostać się tam nie podobna było inaczej, tylko na czworakach. Tii zapach był przyjemny, inny niż wszędzie; wydawały go gnijące liście i ziemia; było też przestronno, gdyż stała tu niegdyś altanka, po której pozostał pleśnią okryty słupek kamienny i płyta marmurowa. Ile to ciekawych i wzruszających rzeczy mogłyby one opowiedzieć, gdyby mówić umiały. W pojęciu obu braci były to resztki dawnego zamku, które starość pokryła grubą warstwą brzydkich liszajów, a słoty poobjadały kanty, powygryzały głębokie szramy i dzioby w polerowanych bokach. Bystre oczy chłopców z trudnością odnalazły wśród tych zmarszczek jeden tylko niewyraźny napis: Rózia i Marek.
— Gdyby to był «Konrad», toby mógł być «Wallenrod» — mówił raz Piotruś — ale tak... Znam tylko jednego porządnego Marka... Sobieskiego, lecz mu pod Batowem ucięli głowę, więc był kawalerem.
— Czy przypuszczasz, że się oni kochali? — spytał Mieczyś.
— Na pewno. Wtedy się zawsze wycina imiona. Oni- mieli romans. Potem przyszli Turcy, porwali ją i ona została suł- tanką Roksaną, a on poszedł do Ameryki kopać złoto...
— Romans, to jest bardzo trudno! — wzdychał Mieczyś.
— Co ty wiesz! Zupełnie łatwo!... Bierze się i całuje w usta! Ale to takie sobie nieprzyjemne głupstwo!
Mieczyś, jako doświadczony w tym przedmiocie, pokiwał na zgodę głową: on zawsze zakrywał twarz rączkami i uciekał co tchu, gdy zbliżała się do niego jaka pani.
Tym razem Piotruś nie przywitał się ze słupkiem, nie szukał napisów; przysiadł, zdyszany, na płycie i nasłuchiwał. Z ogrodu długo głos żaden nie dobiegał; nie szukali go. Więc wyjął ze skrytki łuk i zaczął celować do sęków. Strzały
bał się wypuścić, żeby nie wyleciała na zewnątrz, ale rozmyślał, co by się stało, gdyby na przykład ukazał się jaki zwierz. Do tygrysa najlepiej celować w oko, lecz tygrys nic nie znaczy w porównaniu z wężem boa. Do tego trzeba strzelać W samą paszczę w chwili, gdy rozwarłszy ją pełznie i ma już połknąć. Trzeba być bardzo ostrożnym, żeby przed tym nie schwycił i nie zdusił skrętami. Cicho. Coś szeleści... w dżunglach! Gałązki drżą, ruszają się i ukazuje się głowa... Cezara, poczciwego wyżła. Zobaczywszy chłopca, leżącego na ziemi, pies przypadł na przednie łapy i zapiszczał radośnie, ale Piotruś w obawie, aby go pies nie wydał, tak mocno ukłuł go strzałą, że biedak uciekł skowycząc. Wkrótce potem malec usłyszał głosy, własne imię, rozmowę i wołanie:
— Piotrusiu!... Pio-tru-siu! Pa-ni-czu!... Hop! Hop! Wracaj!
Trwało to niedługo; przechodzący byli tak blisko, że przez otwory w gałęziach widział ich suknie, spodem migające bose i obute nogi. Siedział jak mysz pod miotłą, ale na twarzy jego zjawił się uśmiech; wiedział, że go tu nikt nie znajdzie, gdyż wejście do kryjówki znał tylko Mieczyś, a jego był pewien. Gdy ucichło, wyciągnął się na wznak, podłożył ręce pod głowę i począł dumać przypatrując się łagodnemu kołysaniu zwieszających się nad nim liści. Rozpoczął sądy na wszystkich swoich nieprzyjaciół.
— Widzę, że pani bawi tu za długo! — mówił surowo do pani Vauban.—1 O, panie, pozwól mi zostać, niech choć skończę rozpoczętą suknię!... — Pozwól jej pan |§ wstawiał się Herr Niedeman — a będę panu za to przez cały rok przepisywać ćwiczenia... — On jej broni?... W tym coś jest!...
Tymczasem blakły już złote cętki słońca przenikającego gęstwinę. Purpura wieczoru rozlała się w powietrzu.
W stawie ze śmiechem i wrzawą kąpały się dziewczęta; słychać było, jak ogrodnik zacięcie kłócił się z gospodynią, a z oddalenia dolatywało szczekanie wioskowych psów, gę-
ganię gęsi powracających do domów. Zwolna głosy te milkły, ptaki przestawały świegotać, ciemne niebo pokryło ogród senny i cichy. Wśród gęstwiny słabo lśnił staw odzywając się chórem żabim.
Chłopiec ostrożnie wypełzł z ukrycia na dróżkę i począł przekradać się w stronę dworu. W grabowej alei ujrzał cienie przechadzających się, więc ukrył się za gruby pień lipy. Dwie postaci przeszły obok niego.
— Czy pan uważał jakiś szelest? ggp mówiła pani Vauban po polsku.
— Nie, to jest żaden szelest, to jest wiatr! — odpowiedział Herr Niedeman.
— Aha! Więc to tak! Rozmawiają, i nawet po polsku... Dobrze! Będę wiedział! Już «on» popamięta przyjaźń z Vaubanką! — mruczał malec kierując się ku domowi, w którego oknach rzadkie migotały światła. Podkradł się pod okno pokoju, gdzie spał z nauczycielem, i zajrzał do wnętrza. Pokój był pusty, na stole paliła się świeca, a do okna przystawione było krzesło. Wszedł po nim, okno zamknął, rozebrał się i wsunął pod kołdrę. W domu panowała głęboka cisza i tylko drzewa parku szumiały głucho.
Sprawiedliwości stało się zadość — Piotruś został ukarany. Dwa dni przesiedział zamknięty w pokoju nauczyciela. Nawet do stołu nie siadał, a obiad noszono mu do kozy. Mieczyś kilka razy podkradał się do otwartego okna, z którego, jak rój obrzydłych szerszeni, wylatywały ostre dźwięki:
...Der Schnee isł weiss... der Schnee ist weiss... die Tinłe... die Tinte isł schwarz...
Poznał głos brata, zawołał go cichutko, bo mu żal było, że ten śliczny dzień, pełen słońca, świegotu ptaków, woni kwiatów i blasku srebrzystych chmur, przepędza bez pożytku, w zamknięciu. Ale zamiast Piotrusia, w oknie ukazała się głowa «Herra» Niedemana:
— Waś?
Mieczyś uciekł przerażony widziadłem. Doprawdy, ten «Herr» podobny jest czasem do kata.
Wieczorem, kiedy pani Dolska przyszła syna w łóżeczku odwiedzić, chłopczyna objął ją rączkami za szyję i pieszczotliwie szepnął:
— Ty go, mamo, puść!...
— Nie można. Zupełnie przestanie słuchać!
jtó Puść go, a powiem ci «rzecz»...
— Rzecz? Cóż to za rzecz?! Powiedz! Pewnie jaka nowa psota! No, powiedz!... Jesteście niepoprawni, martwicie tylko nas ciągle...
i Mieczyś wypuścił z objęć szyję matki i nie odpowiadał już
na jej pieszczoty. A matka z rozdrażnieniem zaczęła «nudne gadanie», z którego niezmienne wypływało, «że trzeba słuchać»... Ba, gdyby podobna tego uniknąć, to któż by się uczył obrzydłych niemieckich słówek w taki cudny dzień!
Nareszcie wypuścili Piotrusia. Ale «niełaska» trwała dalej. Ojciec go nie chciał widzieć; kiedy chłopiec rano, po obiedzie i wieczorem podchodził pocałować go w rękę, ręka ta zwieszała się z poręczy krzesła zimna, nieruchoma, a błękitne oczy pana Dolskiego patrzyły w stronę przeciwną, na piec albo na okno. Chłopak kurczył się, posępniał i śpieszył umknąć z pokoju.
«Ojciec mnie nie kocha i zupełnie o mnie zapomniał - rozmyślał. — Cóż robić! Każdy ma sv/6i los i swoje sposoby... Helenka jak lis się liże; Mieczyś zaraz płacze i przeprasza... Ja nie mogę. Zaraz robi mi się w głowie wicher, myśli skaczą, a w sercu pusto i zimno... Nie mogę rozmawiać... Niekiedy dość jedno byłoby słowo powiedzieć, a nie mogę... Taki mój los! Muszę czekać sposobności. Wtedy wszyscy od razu mnie kochają, mama mnie pieści, oczy ojca błyszczą i ręka robi się taka mała, taka ciepła... zupełnie jak wtedy, kiedy wyciągnąłem stróżowego chłopca z sadzawki, choć przedtem się wszyscy na mnie gniewali, że zapaliłem “odrobinę" wiórów w starym lamusie... A więc trzeba czekać!»
«Czekać» najgorzej było przy stole. Herr i madame na wyścigi robili mu uwagi.
— Pierre, nie patrz pod stół! To brzydko. Patrz przed siebie, prosto w oczy!
— Peter, siedź prosto.
— Pierre, nie kołysz nogami!
— Nie dokuczaj siostrzyczce!
— Nie jedz nożem!
— Pierre! Peter! Piotruś... Piotr...
Jak gdyby tylko to jedno imię istniało na świecie! Po skończonym obiedzie Piotruś lotem błyskawicy zała-
twiał się z «podziękowaniem starszym» i znikał za drzwiami. Wreszcie razu jednego matka zdybała go w sali.
— Dziecko moje, co tobie jest? — rzekła siadając na fotelu i obejmując wpół syna. — Spójrz mi w oczy i powiedz wszystko! Czyś nie chory? Tyś inny. Chowasz się po kątach, patrzysz spod- oka! Ty masz jakąś tajemnicę... Milczysz?! Czy już mnie nie kochasz?
Serce chłopca ścisnęło się boleśnie, szarpnął się, ale matka trzymała go niocno.
— Jeżeli tak cię martwi gniew ojca, to zrozum, że on ma słuszność, że on dla twego dobra... Zrobiłeś się bardzo psotny, bardzo nieposłuszny... Znowu wczoraj skarżyli się, że zabrałeś półkę z czeladnej. Gdzie!1 ją podziałeś i na co ci ona? Nie mówiłam ojcu nie chcąc go martwić, ale...
Uściski jej wolniały; chłopiec czuł, że już nic jej nie powie, gdyż musiałby dodać, że powyrywał w garderobie gwoździe, wysypał proch w gabinecie ojca, że zabrał na «tomahawek» siekierkę do rąbania cukru... Ta ostatnia była nawet powodem małego dramatu, gdyż posądzili o to ogrodnika. Teraz przyznać się było już za późno. Może by nikt nie uwierzył w szczerą obietnicę poprawy; pomyśleliby jeszcze, że się boi!... Co by wtedy powiedziała Hela?! A Mieczyś?! Rozmazgaiłby się do reszty. Nie, niech lepiej będzie, jak jest, niech się stanie, co się ma stać. Każdy ma swój los!
Spuścił głowę. Pani Dolska znowu go przyciągnęła do siebie.
— Jesteś uparty, zacięty. Żle ci, synu, będzie na świecie. Takich nie lubią. Popraw się. Czy nie lepiej być wesołym, posłusznym, grzecznym?... przecież to tak łatwo!
Pozostał chłodny, próbował się nawet wysunąć 8 rąk matki, ale nagle dostrzegł falowanie jej piersi, zauważył Izy w jej czarnych aksamitnych oczach. Tego było za wiele, .gardło ścisnęło mu się od wzruszenia.
— Więc ci nie żal rodziców?
— Żal, mamo! Tylko, widzi mama, ja nie lubię po troszku. Ja chcę od razu...
— Chcesz od razu? Od razu nie można. Życie robi się po troszku.
A... jeżeli... jak książę Józef Poniatowski utonąć w Elsterze albo jak Mucjusz Scewola, jak Regulus... Przecież kiedy oni umarli, cały naród okrył się żałobą... wszystko odkupili, wszystko im przebaczyli...
— Co ci chodzi po głowie! — mówiła śmiejąc się i całując syna pani Dolska. — Już ja pogadam z ojcem, tylko ty po obiedzie podejdź, pocałuj go, obejmij serdecznie, jak to ty umiesz...
Podniosła się, gdyż klucznica już dwa razy zajrzała do pokoju. Piotruś wybiegł do ogrodu; obiad miał być wkrótce, lada chwilą mógł nadejść ojciec.
«Niech sobie mama z nim pogada, ale to na próżno; nigdy on nie pokocha mnie na zawsze...» — rozmyślał malec biegnąc- po alei.
W grabowej altance dostrzegł przez gałęzie czerwoną suknię pani Vauban i niebieską Heli. Mieczyś też tam być musiał. Po lekcjach nie widział go jeszcze: chciał zobaczyć,' co robi, i postanowił nastraszyć. Włożył więc na głowę blaszaną polewaczkę ogrodnika i skradał się ostrożnie wśród zarośli. Już gotów był z groźnym mruczeniem wypaść z ukrycia, gdy spostrzegł coś, co mu «zamroziło krew w żyłach».. Kępkę trawy, zupełnie podobną do wysepki, otaczało całe morze cegieł, na cegłach stało papierowe czółenko, w czółenku siedziały dwie lalki. Mieczyś kręcił się przy tym wszystkim., poprawiał szczegóły, popychał czółenko i śpiewał:
Rokito, co ci to, Co ci oczko podbito?! Rokicina krowy doi, A Rokita nad nią stoi... Rokito, co ci to, Co ci oczko podbito?!
Helenka z dala podejrzliwie przypatrywała się zabawie i skacząc na jednej nodze, podśpiewywała:
— A ja. wiem... a ja wiem... a ja wszystko wiem!
— Miecio! — krzyknął nagle Piotruś. — Chodź tu natychmiast!
Miecio stanął jak wryty i zwrócił na brata wystraszone oczy.-
Co ty tam robisz? Chodź zaraz! Czy słyszysz?
— Mieczyś nie może odejść! — odezwała się pani Vauban I nie podnosząc głowy od szycia.
— Proszę pani, na obiad! — odpowiedział Piotruś, schwycił brata za rękę i pobiegł naprzód.
Helka chciała biec za nimi, ale zaczęli fikać nogami wołając:
|— Zostań z madame\ Dziewczynce nie wypada samej chodzić z chłopcami.
Wróciła więc z wielkim krzykiem:
— Proszę pani, to nie była kępa, a wyspa... Oni chcą, proszę pani... oni chcą...
— Powiedziałeś więc? — zapytał Piotruś.
— Ależ nie, ja z nią nie gadam od wczoraj do jutra. Wystaw sobie, ona chciała...
— Przysięgnij!
— Jak Bozię kocham!... Nawet: jak mamusię kocham! nie mówiłem ani słowa. Ona nic nie wie, ona tylko udaje. Wiesz: ja jej lalkom głowy poukręcam! Słowo daję! Dokuczyło mi już to babskie wścibstwo!
W czasie obiadu chłopcy zachowywali się tak cicho i skromnie, że mama z uśmiechem kiwnęła Piotrusiowi głową.
— A w polu znowu szkoda! 9 powiedział rządca, kiedy podali leguminę.
— Co takiego? — spytał niespokojnie pan Dolski.
—• Kartofle wykopane.
H Dużo?
t— Nie tak wiele. Więcej popsuli, pomięli, niż zabrali; ale to już trzeci raz w ciągu tego miesiąca.
— Istotnie, trzeci raz! Trzeba temu koniec położyć! Kogo pan podejrzewa?
— Powiadają, że to Wałek pobytowy; podobno go widzieli, Teraz to wszystko — pobytowy Wałek: w Kozłowej Wólce w niedzielę zginęło prosię — Wałek; tegoż dnia w Suszewce skradziono cielę — także Wałek.
— To bardzo być może! Człowiek nie ma nic do stracenia. Bądź co bądź nie można tego tolerować. Trzeba dać znać strażnikom. Nie o kartofle mi chodzi, lecz... od prosiątka do cielątka, a z nadejściem zimy zaczną się pewnie prawdziwe złodziejstwa i rozboje. Dla wszystkich, nawet dla Walka, lepiej będzie, jeżeli go teraz wezmą... — wyrzekł ostro.
Starsi, zajęci rozmową, nie zauważyli, kiedy skończył się obiad.
— Gdzie dzieci? Gdzie się podział Piotruś? Znikł bez podziękowania?... — zapytał nareszcie pan Dolski.
— Owszem, dziękował, całował cię w rękę, tylko... panowie tak zagłębili się w rozmowie... Pewnie jest w ogrodzie.
Posłano pokojówkę po panicza. Tymczasem Piotruś, korzystając z ogólnej nieuwagi, pomknął na poddasze, gdzie w szczytowym oknie miał urządzoną półkę dla suszenia «morskich sucharów». Powiesił ją za oknem dla ukrycia przed ciekawością klucznicy Józi oraz innych «gości strychu» a także dlatego, że tu dochodziło słońce, które «wszystko najlepiej suszy». Piotruś zbliżył się ostrożnie do okna, gdyż posłyszał jakiś szelest i był pewien, że znowu psocą mu gołębie. Szedł na palcach, by nie spłoszyć ptaków, które zrywam jąc się gwałtownie do lotu, mogłyby strącić deskę. O Boże! Tym razem był to kot! Ten sam kot, który kilka dni temu «sam» wpadł do dzieży. Taką jest Nemezys naszych postępków! Siedział na półce i spokojnie oblizywał kawałki bułki, | których Piotruś nie zeskrobywał masła, ażeby mieć suchary
poźywniejsze. Na widok chłopca kot przestał jeść i zwrócił na nieprzyjaciela swe duże zielonkawe oczy z wąskimi jak poprzeczna szczelina źrenicami. Poznał Piotrusia i zamiauczai cicho.
— Kici!... kici!... — próbował go zwabić Piotruś, ale dzieża z ciastem niezapomniana tkwiła w pamięci Maciusia. Przytulił się więc do deski, a gdy chłopiec wyciągnął do niego rękę, cofnął się przed nią szybko na samą krawędź półki; w tej samej chwili sznurek pękł i kot, deska, suchary z łoskotem posypały się na blaszany daszek ganeczku.
— Jezus Maria! Wszelki duch Pana Boga chwali... A tom się zlękła, aż mi dech zaparło! Pewnikiem panicz! — wrzasnęła pomywaczka, która właśnie było wyszła z szaflikiem na schodki.
Kot umknął w krzaki bzu, ścigany przez psy zwabione hałasemj a Piotruś ulotnił się jak kamfora i pomimo wołania Józi nie pokazał się wcale.
III
Herr Niedeman chodził po pokoju ręce zapuściwszy w kieszenie, a Piotruś siedząc przy stole tłumaczył z niemieckiego.
«...Bawół je co dzień trawę i kwiaty... Pies zjadł mięso... Krawiec, który mieszka naprzeciwko, nie będzie jadł dziś wcale... Lew może zjeść bawołu, psa, mięso i krawca...» Piotruś zatrzymał się.
— A dlaczego krawiec nie może zabić przedtem lwa?... Wszystko to, Herr, takie nudne...
— Nudne? Nauka jest rzeczą przyjemną, a ty jesteś leniwy i nieposłuszny chłopiec. Ja to wiem.
Chłopiec spojrzał w okno wychodzące na ogród, gdzie widać było pyszne fale kędzierzawej zieloności. Słońce złociło szczyty drzew rzucając u ich stóp gęste granatowe cienie. Nad rzeką płonącą blaskami unosiły się z kwileniem rybitwy, a bliżej chmarą krążyły świegocąc jaskółki.
— Dlaczego przestałeś? Tłumacz dalej.
«...Krawiec nie zjadł mięsa bawołu, dlatego że je psu oddał... Bawół byłby został zjedzony przez lwa, gdyby go nie zabił krawiec...»
— Kto, Herr? Ja sądzę, że ten krawiec nigdy nie zabije lwa. Dla tego trzeba dobrze strzelać, być podróżnikiem.
— Głupie dziecko! Czyż krawiec nie może być podróżnikiem?... A5y tylko miał pieniądze... Czytaj dalej!
Piotruś nie śpieszył się, wpatrzony we wróbla, który krę-
cąc ogonkiem siadł sobie zuchwale na gzymsie okna i ćwierkał.
— tierr, ja go spędzę! On tak nieznośnie trajkocze. W głowie mi mąci i myśli od tego zebrać nie mogę! Przecie nie każdy, co ma pieniądze, jest podróżnikiem;
Nim «Herr» zdążył mu odpowiedzieć, skoczył do okna i głowę wysunął:
— A sio, leniwe wróblakil...
Owiał go wiatr ciepły, wonny, wilgotny. Klomby kwiatów przed domem płonęły w słońcu jak stosy ogni bengalskich; nad nimi unosiły się w powietrzu motyle żółte i purpurowe jak bryzgi zarzewia. Wróbel zeskoczył z gzymsu na dróżkę i zbliżał się bokiem, podskakując, z zawadiackim ćwierkaniem do kąpiących się w piasku towarzyszów, Piotruś odłupał kawałek tynku i rzucił za nim.
— Niech tierr pozwoli mi potem dokończyć... zostało tak mało, nauczę się, przecież zawsze umiem, co zadane... A teraz tierr pozwoli mi odpędzić te wróble, one mi doprawdy nie dają uważać! Widzi tierr, ten gruby pewno ma ochotę bić się... Jak to się nastroszył! Jak się zacznie bijatyka, nie odlecą wcale. Prócz tego, niech tierr spojrzy, jaka chmura, może być deszcz... Niech mi tierr pozwoli przejść się przed herbatą... dla zdrowia...
— Okropnie jesteś dziś troskliwy o zdrowie, a zawsze wracasz do domu z mokrymi butami. Chmura jest mała. Prawda, ty zawsze umiesz lekcje, ale ty musisz się nauczyć słuchać, więc będziesz dalej odrabiał lekcje, a ptaki ja sam odpędzę, ponieważ przeszkadzają ci...
«Herr» gwizdnął, potem klasnął na ptaki, pomyślał, popatrzał w stronę, dokąd poleciały, i rzekł:
— Dobrze. Skończ tłumaczenie. Przepisz, co zadane, i idź! Mówiąc to wziął kapelusz i wyszedł. Piotruś spojrzał za
nim spod oka, nachmurzył się, wyjął kajet i zaczął szybko pisać z jednej strony po polsku, a z drugiej po niemiecku.
Nowele n
■
«...Nie trwóż się przewidywaniem złego i nie bierz tak do serca, bo zapobiegniemy temu... Sąsiad twój skłopotany jest bardzo, bo pożęta pszenica została mu na garści...»
W pół godziny skończył robotę, zamknął kajet z wesołym gwizdaniem i wyskoczył przez okno. Lepiej tędy! Wyjście przez drzwi mogło go narazić na spotkanie z «Herrem», u którego w głowie, kto wie, co się mogło przez ten czas urodzić. Cieniste aleje parku, przysłonione przejrzystymi arkadami zielonych konarów, takie były śliczne, takie nowe, «jak gdyby polakierowane». Ptaki w gęstwinach darły się jak najęte, ale wrzask ich cichł natychmiast, skoro tylko dawał się słyszeć ostry, znany im świst i odgłos kroków Piotrusia. Ten butnie przebiegał ogród czując się tu jedynym władcą i znakomitym «podróżnikiem». «Towarzystwo» zebrane było w altanie. Piotruś nie poszedł tam, gdyż dojrzał obok sukni pani Vauban długie nogi «Herra».
— Aha! Więc on aż tu zapędził moje wróble! Schował się w krzew jaśminu, skąd mógł widzieć doskonałe, co się działo wkoło. Mieczysia nie było nigdzie; zaczął więc gwizdać w umówiony sposób. Starsi nie zwrócili na to uwagi, ale Hela podniosła głowę. Ponieważ jednak gwizdanie ustało, zajęła się znów robotą i słuchaniem rozmowy. Tymczasem Mieczyś nie dawał znaku życia. Piotruś, zniecierpliwiony, zaczął już rozmyślać, gdzieby brat mógł się podziać, gdy krzaki zaszeleściły i wychyliła się w nich głowa Mieczysia, przykryta liściem łopuchu.
— Czemu nie, idziesz, kiedy wołam?
— Tsst! Bawię się w twojego Niemca. Pień ścięty jest panią Vauban, a ja się do niej zalecam.
— Więc nie popłyniesz?
— Dokąd?
Piotruś kiwnął głową w kierunku rzeki.
Mieczyś spoważniał i zdjął liść z głowy.
— Czego robisz takie oczy? Rozumie się, że dziś... Nim rodzice wrócą od państwa Wolskich, będziemy z powrotem. Idź natychmiast i weź czapkę, bo to nie żarty. Przyjdź do «schronienia», ja tam zaraz będę, tylko skoczę do domu po zapałki i jeszcze po coś...
Nie zaraz jednak odszedł. Nie dowierzał Mieczysiowi, stał patrząc za nim. Chlopczyna znowu nakrył głowę łopuchem i nucąc zbliżał się z udaną obojętnością do leżącej na ławce czapki.
¡H Proszę pani, Mieczyś przyszedł! — powiedziała Hela.
— Nie odchodź daleko, Mieczysiu! — łagodnie rzekła do chłopca madame. — Możesz, Helciu, iść pobawić się z nim. Połóż robotę...
— Ja się sam bawię... naumyślnie! — bronił się Mieczyś.
Nim dziewczynka podniosła się z miejsca, chłopcy znikli
jej z oczu, a ona, płacząc rozpaczliwie i biegnąc z całych sił swych małych nóżek, popędziła za nimi. *
W przeciągu nie więcej niż kwadransa zdobyli zapałki, zabrali suchary, ojcu ściągnęli maluchny kompas ze stolika, a ze «schronienia» wydostali luk, nóż i siekierę-tomahawek. Z łódką mieli więcej kłopotu; stała ona w małej zatoce, ocienionej olszyną i wierzbami płaczącymi, przytwierdzona na łańcuchu, zamknięta na kłódkę.
Podczas gdy Piotruś silił się zamek otworzyć, Mieczyś, blady, wystraszony, siedział na dnie łódki i patrzał, jak brat starszy na próżno w zamek stukał, gwóźdź w dziurkę od klucza wsuwał. Chciał nawet skobel oderwać, ale łódź, gwałtownie pchnięta, naciągnęła łańcuch, a kłódka otworzyła się sama. Kołysząc się łagodnie, wypłynęli z zielonej pieczary na słońce. Chyży prąd porwał ich natychmiast i uniósł na środek rzeki.
— Wiosło... wiosło... zakładaj na miejsce wiosło!... — krzyczał Piotruś.
Mieczyś chwycił ciężką łopatę i podniósł ją w górę, ale
pod ciężarem jej zachwiał się i potoczył do burty; o mało nie wpadł do wody. Wówczas Piotruś kazał mu zachować się spokojnie, sam wiosło założył i łódź z wielkim trudem zwrócił we właściwym kierunku. Ale z wiosłowaniem poradzić sobie nie umiał; łopaty za głęboko w wodę pogrążał, łódź zwolna posuwała się naprzód.
Mieczyś siedział jak skamieniały, stopniowo jednak się ośmielał.
— Mój Boże, jak to już daleko jesteśmy od brzegu, a wkoło, jak okiem rzucić, tak jasno i woda pluska. Słyszysz, jak ona pod deskami szeleści i łódź naszą łaskocze?... Sądzę, że od tego można dostać morskiej choroby.
— Głupiś, siedź cicho! Nie szanuję cię, przekonałem się, że jesteś tchórz! Jaka tam morska choroba na rzece! Lepiej zaczerpnij wody czapką i daj mi się napić, gdyż wioseł wypuścić nie mogę, rpzumiesz przecie?
'; Rozumiem... doskonale rozumiem.
— Tylko nie przechyl łódki i rfie wpadnij do wody. Wiesz co: przesuń się na sam dziób, tam łódź zawsze mniej się kołysze!
Mieczyś ostrożnie powędrował na kolanach na wskazane miejsce, dostał wody, zaniósł bratu i sam się napił.
Tak mu się podobało w dziobie statku u burty, że już tam pozostał. Zwiesił rączkę nad wodą i bawił się bryzgając dokoła perłowe, mieniące się krople.
Piotrusiu, ja cię kocham okropnie!... Tu wszystko takie ładne... Patrz: ryba! doprawdy, ryba z ogonem... — wołał co chwila z zachwytem.
Piotruś rzucił wiosła i wytarł spotniałe czoło. Nęciło go zobaczyć rybę, ale czuł jednocześnie, że nie mógł zostawić sa- mopas statku. Najmniejsze niedbalstwo mogło spowodować rozbicie. Więc obejrzał się tylko za siebie na przeciwny brzeg, gdzie na stoku wzgórza wśród zieleni parku bielał ich dom.
Jaki on teraz był inny! a jaki śliczny! U samej wody siedział Cezar i żałośnie poszczekiwał wstrząsając długimi uszami.
— Szkoda, żeśmy go nie zabrali. Byłby nam się przydał na polowaniu.
Stało się. Wracać już było za daleko. Błyszcząca lazurowa szyba pochłaniała ich jak przepaść. Drobne żyłeczki prądu i migotliwa łuska płytkich fal ogarniały ich ze wszech stron.
Łódź kołysała się ruchem miarowym jak swobodnie puszczona huśtawka. Zielone brzegi uciekały w dal. Górą białe chmury karawaną dążyły ku słońcu. Między dwoma przestrzeniami błękitów ukazała się nagle upragniona wyspa tajemnicza i chyżo zbliżała się ku nim po śliskiej kryształowej toni. Można już było rozpoznać pojedyncze drzewa jej lasu, ogniste pnie i konary niebieskawych sosen, blade kolumny brzóz z żółtawymi liśćmi i brunatnymi wiciami gałązek, ciemne, kędzierzawe kopuły olszyn. Bliżej, u samej wody, kołysane wiatrem, chwiały się smukłe, pozłociste i jak trzcina drżące zarośla. Miały listki kiściaste, podłużne i popielate.
— Patrz, Mieczysiu: na pewno «rokita»!
— Więc to rokita?! Jaka cudna!
Rokito, rokito, co ci oczko podbito!».
zaśpiewał Mieczyś i dygnął jej tak ładnie, że o mało łódki nie wywrócił.
— Ostrożnie, niezgrabiarzu! Rozbijesz statek! Cała sztuka w tym teraz, żeby wylądować. Będę wiosłował, kierował, a ty łap i skacz na brzeg z łańcuchem.
— Co łap?
— Co się da.
— Doprawdy, jesteś dziwak. Mam łapać, kiedy nie wiem, co.
— A więc dobrze! Daj mi pokój!...
Piotruś zaczął manewrować łodzią, uderzając jednym wiosłem, to drugim; nagle silne wstrząśnienie zachwiało statkiem.
Mieczyś upadł na dno jak długi, Piotruś zleciał w tył z ławki.
— Co się stało? Pewnie skała podwodna!
Starszy chłopiec podniósł się, ale natychmiast przysiadł i oczy dłonią zasłonił. Uczuł w nich silny ból od słonecznego blasku, wydało mu się, że pędzę z szaloną szybkością, gdy tymczasem stali na miejscu, a tylko wartki prąd kłębił się i z pianą przelewał mimo łodzi.
— Ławica! ¡¡j zawołał znacząco Piotruś. — Siedliśmy na mieliźnie.
rap A co?! A ty mówiłeś: łapaj! Co tu łapać, kiedy jeszcze nic nie ma prócz niebji i wody.
— To nic, tu płytko.
— Więc co? Mówisz zagadki, a tu przecież i o moje chodzi życie. —
— Tak, ale ty nic nie rozumiesz! Mielizna nie jest rozbiciem okrętu. Wyspa jest blisko, możemy się uratować zbudowawszy tratwę z ławek i wioseł.
— Doskonale.
— Wcale nie. Naprzód spróbujemy łódkę zepchnąć z mielizny; tak wszyscy robią. Siedź i pilnuj rudla, a ja zdejmę buty.
— | ja zdejmę buty.
— Zdejm, a tylko uważaj i łap, za co się da, gdy się zbliżymy do wyspy.
Wody miał po kolana; była ciepła, czysta, a płynęła tak wartko, że muł, poruszony na dnie, uciekał spod nóg jak kłę- buszki dymu unoszone wiatrem. Piotruś miał wielką ochotę zatrzymać się dłużej w tym miejscu. Zaledwo jednak dotknął lodzi, gdy porwana prądem, popłynęła dalej. Mieczyś rzuciwszy rudel musiał go wciągnąć do łódki. Gdy wreszcie znaleźli się na miejscu, ogarnął ich nagle cień, zaszeleściły gałęzie, a dziób łodzi o coś znowu potrącił, przy czym czapka Mie- czysia upadla na dno.
— Trzymaj... łapajl...
Dzieci wyciągnęły ręce, ale wszystko uciekało im spod palców.
Prąd omijał wyspę, zaczerniało ostatnie wysokie podmywi- sko z pochyloną nad wodą garbatą wierzbą, w głębi zaiskrzył się od słońca obszar otwartej rzeki. Piotruś stanął na przo- dzie łodzi, zebrał siły i wpił się palcami w zielone warkocze starej czarownicy.
Pęd rzucił go na dno, ale chłopak wierzby nie puścił, łódka pochyliła się, fale zawrzały u burty i przycisnęły statek do samego brzegu: Mieczyś pomógł bratu zaczepić łańcuch
0 pień wierzby, po czym klapnął ją po zmurszałym garbie
1 rzekł pieszczotliwie: — Poczciwa!
Przedarłszy się przez łozinę stanęli na krawędzi «prawdziwego» lasu. Wysokie sosny kiwały im przyjaźnie głowami; łyczka, wysłana kwieciem, nęciła do skoków. Nad trawami unosiły się roje bąków, muszek, motyli drażniąc zuchwałym brzęczeniem; po płaskich liściach wędrowały żuczki oraz inne stworzenia, warte bliższego poznania; pod nogami był mech aksamitny, siwy i zielony, wrzos liliowy, całe poletka dojrzałej czernicy, dojrzewających borówek i kraśnej jak paciorki korali «mącznicy». Na ustroniu, w wielkich karmazynowych kapeluszach, stały śliczne muchomory, roiły się wolnianki- oszustki, takie podobne do rydzów, drzemały brzydkie, ale smaczne koźliki oraz maślacze, czekały zmiłowania syrojeszki, skromne grzybki «tak sobie», których nikt nie jada.
Przypuszczać nawet można, że były «wilcze jagody», ponętnie wyglądająca, lecz straszna trucizna, w kształcie paszczy rozwartej, z amarantowy pestką i wiśniowym oskrzydleni, do której w obecności starszych nawet zbliżać się nie wolno. Wszystko mieniło się od barw i złotych cętek przedzierającego się przez gałęzie słońca. A tymczasem nie podobna było się zatrzymać, trzeba było iść dalej z zamkniętymi oczami w głąb ciemnego jak piwnica boru, bo tak było umówione. Piotruś, zmarszczywszy się poważnie, kroczył pierwszy z łukiem w ręku i rozchylał leszczynę. Mieczyś dreptał za nim, szeroko otworzywszy buzię i oczy. Nagle, tuż przed nimi, duży czarny dzięcioł z purpurową głową przeleciał cicho jak nietoperz.
— Poluj! — szepnął Mieczyś.
Lecz na polowanie było jeszcze za wcześnie, nie dosyć zagłębili się w puszczę.
— Co będzie potem, jeżeli teraz stracę wszystkie moje strzały? .
Brnęli więc dalej, wśród wrzosów i paproci, z oczyma utkwionymi w drzewa. Wtem, tuż blisko, prawie że nad uchem, coś zaskrzeczało tak przejmująco, że Mieczyś schwycił brata za rękę. Zatrzymali się i zaczęli obaj nasłuchiwać. Ale hałas się nie powtórzył.
— Nikogo nie widać! Może to rusałka?... — bąknął Mieczyś.
— Cicho!... gadasz nie wiedzieć co! A później pomyślisz, że i ja się boję... A co? słyszałeś?
Na jednej z sosen zaszeleściło lekko i posypały się cie- niuchne łuski czerwonej kory.
— Wiewiórka! — radośnie wykrzyknął Mieczyś.
Piotruś naciągnął łuk i .strzałę wypuścił. Zwierzątko uciekło, a pocisk utknął wysoko w pniu drzewa. Daremnie rzucali patykami, ażeby go stamtąd strącić: nie spadł; na drzewo, z powodu jego grubości, nie można było się wdrapać, chyba «po amerykańsku», wyrąbując stopnie, ale ponieważ trzeba było się śpieszyć, więc odłożyli to na potem. Należało myśleć o założeniu obozowiska, a więc przede wszystkim o wynalezieniu jakiegoś strumienia. Obozowanie nad wielką rzeką nie nęciło ich; mieli tego już dosyć, wszak mieszkali nad rzeką. Pod krzakami leszczyny, wśród małych chojaczków i paproci, snuło się wiele dróżek, ale wszystkie ginęły we mchu i wrzosie.
— Tymi dróżkami chodzą do wody dzikie zwierzęta, można by więc dotrzeć tędy do jakiego potoku, a może nawet wodospadu.. zauważył poważnie Piotruś badając kompas i pnie drzew, jak to radzą podróżni.
Nic mu one nie powiedziały,'ale się z tym bratu nie zwieli*
rzył nie chcąc go niepokoić. Byli na wyspie, więc w jakimkolwiek udaliby się kierunku, trafić do celu musieli, a zbłądzić nie mogli, bo nie mieli jeszcze domu. Mieczyś, zajęty zbieraniem jagód, nie zauważył kłopotu brata. Nagle przykucnął i zaczął dawać rozpaczliwe znaki.
— Co takiego?
— Zając.
— Gdzie?
— O tam... na dróżce... stoi słupka, ma długie uszy i wąsy.
Piotruś posunął się ostrożnie we wskazanym kierunku. Ale
nim łuk naciągnął, zając dał nurka w gęstwinę. Chłopcy postanowili iść za jego śladem. Z początku posuwali się bardzo ostrożnie, ale potem Mieczyś zaczął mówić głośno, jak gdyby nie był w lesie, lecz w bawialni lub garderobie. Utrzymywał, że umiera z pragnienia i że należałoby już coś zrobić. Wiadoma rzecz, że zające głośnej rozmowy nie lubią; mają na to za długie uszy; Piotruś przeto zrozumiał beznadziejność łowów z takim towarzyszem i postanowił zająć się rozłożeniem obozu. Ustawili broń w kozły; starszy zabierał się do rozniecania ognia, a młodszy tymczasem zrobił odkrycie. Niedaleko płynęła rzeczka. Czarna, senna, ledwo poru^ szała się między niskimi, błotnistymi brzegami, obrosłymi bladozielonym sitowiem, wysoką trawą, krzewami olszyny i pochylonymi wierzbami. Po czarnym zwierciadle jej wody zsuwały się liście, szyszki i igły opadłe, na dnie chwiały się kosmate wodorośla, a jaskrawozielona rzęsa jak szumowiny zbierała się w maluchnych zatokach, czepiając się wielkich, omszonych głazów, tu i ówdzie wystających z łożyska. Na głębiach płaskie liście wodnych lilii, jak berlinki na kotwicach, chwiały się na długich, giętkich łodygach. Wśród nich uwijały się czarne pływaki i srebrne rybki; kiedy niekiedy przesunął się wodny pająk, wiosłując długimi nogami, zaroiły się z brzękiem komary lub cicho przeleciał z brzegu na brzeg czarny motyl-żałobnik. Czasem ptaszek wyfrunął z zarośli,
siadł na kępie i pił wodę wzniósłszy dzióbek do góry. Cicho było zupełnie; tylko z lasu dolatywał świegot i śpiew ptaków, woda płynęła bez dźwięku, coraz to inna, a zawsze ta sama, i uchodziła bez skargi, odbijając szmaty błękitu przeświecającego przez korony drzew, miedziane kolumny i głowice sosen, srebrne brzozy, płowe osiny, czarne olchy, ptaka, co pił u- brzegu, motyla, drobne owady, gałązkę rumianych jagód, zwieszającą się nisko z omszałego, zgniłego parszaka, i szeregi smętnie nad nią pochylonych szuwarów. Mieczyś położył się na kamieniu, z nosem tuż nad wodą, leżał tak bez ruchu, wpatrując się w jej głąb ciekawie, gdyż w tej pozycji wszystko inaczej wygląda. Ale Piotruś nie dał mu długo próżnować; kazał noSić drzewo na ogień.
— Ach, jaka to głupia rzecz, że zawsze i wszędzie trzeba pracować! — westchnął niechętnie.
Po chwili wrócił bez chrustu, bardzo przerażony. Dom!... doprawdy dom albo opuszczony szałas!
Piotruś, choć nie bardzo dowierzał spostrzeżeniom brata, poszedł za nim wziąwszy z sobą łuk dla pewności. Dom okazał się lichą budą, skleconą naprędce z młodych choinek, związanych za czuby i przykrytych z zewnątrz warstwą zeschłych, pożółkłych gałązek. Bracia ostrożnie obeszli go dokoła, trzymając się za ręce, bo to był «prawdziwy» szałas.
— Widzisz, to pościel z trawy i mchu, a tutaj leżą czyjeś kości. Kto tu może mieszkać? Jak myślisz? — z trwogą szeptał Mieczyś.
— To nie są ludzkie kości, lecz ptasie, a to główka wiewiórcza lub zajęcza; widziałem taką u Marcina! — uspokajał go Piotruś uważnie oglądając kości.
— Zawsze lepiej, że tu nikogo nie ma! Odejdźmy, Piotrusiu, póki nikogo jeszcze nie ma. Przecież widzieliśmy już wszystko.
— Owszem, możemy zostać i zawrzeć przymierze! On tu
wróci na pewno. Widzisz tam rożen drewniany w ziemię
wetknięty, a dalej dymiące jeszcze ognisko?
— Odzie dymiące ognisko?...
— O tu, tu! Patrz, jak ładnie popiół obłożył kamieniami.
To od pożaru puszczy. Zawsze tak robią w pampasach.
Mieczyś ani na chwilę nie wypuszczał z ręki rękawa brata.
— Puść-mnie, nie będę mógł strzelać, jeśli się nagle zjawi.
— Więc ty będziesz strzelał?
Zobaczymy, wszystko zależy od okoliczności.
— Więc właśnie w «okoliczności» muszę się ciebie trzymać.
— To się trzymaj za pas.
— Juści, panicze, trzymajta się, trzymajta! Zawsze w kupie lepiej. Skądeście tu przyleźli? — rozległ się niespodzianie ochrypły głos męski.
Piotruś drgnął, Mieczyś upuścił na ziemię swą dzidę. Na ścieżce stał chłop bardzo duży, bardzo brudny i bardzo obdarty. Nie był jednak Cyganem, gdyż miał brodę rudą i oczy niebieskie. W lewej ręce trzymał pęczek związanych za łebki martwych ptaków; prawą miał schowaną za siebie.
— Nie bójcie się, dzieciuchy, nic wam złego nie zrobię... Czy to wasze? — spytał wyciągając zza pleców «tomaha- wek» i węzełek z sucharami.
— Nasze! — odburknął Piotruś. — Dlaczego zabrałeś?. Chcieliśmy założyć obozowisko.
Mieczyś rozpłakał się.
— Nie płacz, mały, dobrze się stało. Złożymy do kupy mięso i sucharki, będzie bankiet. Pogadamy, bo ja już dawno nie gadałem. Siadajcie tu bliżej przy ognisku, oskubcie ptaki, a ja ogień rozpalę.
Rzucił im zwierzynę i jął łamać gałęzie. Dzieci uważnie obejrzały ptaszki.
— Polujecie?
— W sidła łapię, w stryczki z końskiego włosa, które sta-
wiam na jałowcu, na jagodach... Ale nie zawsze uda się złapać.
— W sidła? 1 Musisz nam pokazać, bo wtedy już nigdy nie umrzemy z głodu. ,
— Ba! kiedy czasu nie będę miał.
— A dokąd chcecie jechać?
Nie odpowiedział,. spojrzał na palący się ogień i wziął ptaszka w rękę.
— A może sól macie?... — zapytał po chwili. — Szkoda, dawno soli nie jadłem. Czyje wy dzieci, bo widziałem, że płynęliście z Białej? - i
— Jesteśmy z Białej, synowie dziedzica.
r- Srogi pan, ciężki pan, ale pani dobra.
— Mama..: taka dobra jak miód! — wmieszał się Mieczyś.
Włóczęga uśmiechnął się i kiwnął głową. Piotruś mrugał na brata, żeby milczał, ale chłopczyna nie widział tego i rozgadawszy się sypał słowami, wyciągając wolniutko piórka z ptaka.
— A ty kto jesteś? Może ty Wałek, złodziej pobytowy?
— Juści, że jestem Walek-złodziej! — odpowiedział.
Piotruś z niepokojem spojrzał na Walka, potem na brata.
Ten już miał «rybie oczy».
«Jeżeli teraz beknie —- pomyślał sobie — może się stać nie wiedzieć co, a głównie wstyd będzie ogromny. Zawsze Wałek, choć złodziej, ale mieszka w lesie i nikogo się nie boi!»...
— Ino tego kradzenia, paniczu — mówił tymczasem wolno włóczęga grzebiąc w popiele patyczkiem — ino tego kradzenia... więcej ludzie gadają, niż jest. Kartofli sobie nakopię, jabłek w sadzie narwę, kuraka capnę... aby tylko... aby nie zdechnąć... a zaraz taki rumor na całą okolicę! A sami nie- lepsi! Miedzę jeden drugiemu zaora, łąkę koniami wypasie, stratuje, to nic? Pany też takie zaciekłe, żeby mnie za jedną
marchewkę zabili... Co mam ich żałować?... W karty bez jeden wieczór więcej przegrają, niż im bez rok szkody zrobię...
— A to dlatego, że się nie pytasz!... — przerwał Mieczyś.
— Cha! — roześmiał się. — Gdybym się pytał, toby mi nie dali...
— Wcale nie dlatego! ¡11 odpowiedział Piotruś wydobywając wargę -|8ą, dlatego, że to cudze.
Włóczęga zmrużył powieki i spojrzał na mówiącego z ukosa.
— Co ty, pęcherzu, wiesz? A czy wasze? Czy jasna dziedziczka wszystko to sama urodziła? Chłopi wszystko zrobili własnymi rękami!...
Piotruś umilkł; chwilkę siedział bez ruchu, twarz mu płonęła coraż żywszym rumieńcem, w oczach migały błyskawice. Ten, ten... włóczęga śmiał mamy tykać!... Zerwał się wreszcie, chwycił łuk i skoczył w zarośla.
— Mieczysiu! Chodź... chodź!... Zostaw mu suchary i wszystko! Nie wdawaj się z nim!
— Puść mnie, puść!... Czego mnie trzymasz?... ja iść chcę... Piotruś już poszedł!... Piotrusiu!... Piotrusiu!...
Piotruś zatrzymał się, obejrzał i gałęzie rozchylił. Wałek jedną ręką przyciskał do ziemi wyrywające się dziecko, drugą wytrząsał z chustki suchary. Widocznie zamierzał go związać.
— Piotrusiu!... Piotrusiu!... — zanosił się od płaczu Mieczyś.
— Puść go! puść, bo strzelę... bo będę z tobą walczył!... — wołał Piotruś.
Wałek klął, śmiał się i zbierał w dłonie wciąż wymykające mu się nóżki i rączki chłopczyka. Wtem trzcinowa strzała ze świstem przeleciała mu koło ucha.
— Patrzajcie go! strzela! A to hycel! Czekaj, chwacie, jak cię złapię, będziesz beczał! Lepiej sam przyjdź! Nic złego wam nie zrobię... Gorzej będzie...
, Gdy wreszcie uporawszy się z malcem wstał, nigdzie nie
było Piotrusia. Chłopak jak królik zaszył się w gęstwinę. Wałek chwilę nasłuchiwał, ale szlochanie związanego Mie- czysia tłumiło odleglejsze szmery.
— Uciekł!... — powiedział z niepokojem. — Cicho, be- chu,... Głupie wy... 1
Podrapał się w głowę i ruszył w stronę, skąd wyleciały nań strzały, ale nie uszedł nawet dwudziestu kroków, gdy usłyszał za sobą trzask łamanego chrustu, a obejrzawszy się ujrzał Piotrusia biegnącego pędem do leżącego na ziemi brata.
— Ho, ho... ho!... Świndlarz! — huknął Wałek i ruszył na niego.
Rozpoczęła się szalona po łączce gonitwa. Chłopiec, niezmiernie wzburzony, wykręcał się, biegł, zawracał; nie krzyczał, lecz ciężko oddychając wywijał zapamiętale siekierką- tomahawkiem, którą miał w ręku, oczy jego rzucały błyskawice, na usta wybiegła piana. Starał się zbliżyć do młodszego brata, który, niemy z przerażenia, siedział na ziemi z rączkami związanymi z tyłu i osłupiałymi oczyma przypatrywał się strasznemu pościgowi.
Wałek śmiał się, szeroko rozstawiał ramiona, bosymi nogami skakał niezgrabnie po badylach i hukał:
— Tyś... Ho, ho, ho!... Ciarachu!
Grube jego palce już kilkakroć dotknęły rozwianej czupryny Piotrusia. Malec czuł, że mu tchu nie staje, że nogi mu się plączą; skoczył więc w bok i oparł się plecami o drzewo. Chłop spokojnie zbliżał się do niego.
— A widzisz?! Jesteś!
— Nie rusz mnie, nie rusz... —mruczał chłopiec, a gdy gruba, żylasta łapa wyciągnęła się ku niemu, ciął ją wściekle siekierką w rozczapierzone palce. Włóczęga zawył, żachnął się, pięść zwinął i ciężką, twardą jak głaz, opuścił na drobną, wątłą pierś chłopaczka. Piotruś potoczył się bez jęku i upadł.
— Trup... — powiedział pochylając się nad dzieckiem.
Ale Piotruś nie zemdlał nawet, tylko osłabł strasznie i już się nie bronił, gdy go Wałek schwycił za ramię i powlókł do ognia.
: — Puść mnie!... puść!... Jesteś złodziej i rozbójnik, ja ciebie nienawidzę... — szeptał, gdy Wałek rwał na nim koszulę, aby go związać własnym jego paskiem, szmatami bielizny.
— A, żmijaku!... Toć ja was w kawały podrę... do wody wrzucę i zginiecie jak ta mara... A, szczenięta! to ja z wami dobrze, a ty patrz, jakeś mnie ciął... jak krew bucha!... — wołał podsuwając pod nos malcowi okrwawioną rękę.
Wargi mu drżały, w oczach płonął zły, wilczy ogień. Zdrową dłonią chwycił chłopczynę za gardło i z lekka nacisnął.
Dziecko jękło i zatrzepotało się.
— A co, boisz się, chrząszczu!... Pocisnę i zamrzesz jak kuropatwa... Ty gorszy ode mnie... Bo ja chciałem was o łódkę prosić, a przecie mogę wziąć bez pytania. Po was przyjadą, nic wam nie będzie, wyskrobki szlacheckie... Dla was ziemię do góry nogami przewrócą. Dla was ludzi w pień zamorzą szukając... Więc choćbyście tu dzień jeden mego życia spróbowali, może byście pożałowali człowieka! Może by wasz ojciec pomiarkował, jak to jest na głodzie i chłodzie być szczutym jak ten wilk...
Mieczyś płakał coraz rzewniej. Piotruś ciężko oddychał leżąc na boku z zamkniętymi oczyma. Włóczęga umilkł i zamyślony, starannie obwiązywał czas jakiś rękę, przytrzymując koniec szmaty zębami.
— E...e...e... Zdychajcie! — wyrzekł nagle, wstał, przetrząsnął kieszenie chłopców, zabrał scyzoryk, suchary, siekierkę, zapałki, ptaszki i odszedł do lasu.
Gdy kroki jego ucichły, Piotruś oczy otworzył i spróbował się podnieść.
— Nie płacz, Mieczysiu... nie płacz, już go nie ma.
Członki tak go bolały, że sam nie mógł wstrzymać jęku:
— Mój Boże, co z nami będzie?
— A widzisz... Mówiłem, żebyś do niego nie strzelał, przecież on duży... A teraz co będzie?... tyś mnie namówił... Tak mnie chustka ciśnie i tak mnie szczypał, kiedy mnie wiązał...
— Cicho, Mieczysiu, cicho... Niech sobie pójdzie daleko... wtedy ja się do ciebie podtoczę i zębami rozwiążę, a potem ty mnie. Tak zawsze się robi... A tylko niech odejdzie, bo jeszcze usłyszy i wróci.
Ucichli i przysłuchiwali się. Wśród boru ogarniętego zmrokiem wieczornym głęboka zapanowała cisza. Głosy dziwne, łagodne jak wypadkowe uderzenia po strunach harfy, drgały gdzieś w górze, w purpurowych od zorzy wierzchołkach sosen. Piotruś chciał się przysunąć do brata, ale to nie było tak łatwe: oddzielało go ognisko, które usiłując okrążyć zaczepiał o pnie, nierówności, sykając z bólu, aż na koniec zatoczył się w jakieś krzaki kolące i gęste.
— O Boże!... Ratunku!... Mamo!... Uduszę się!...
— Mamo! — wołał Mieczyś. ■ Mamo!
Ktoś śpiesznie szedł ku nim z głębi lasu.
~ Poczekaj ta, nie szarpta się! — rozległ się głos znany.
Dzieci zadrżały. Nad Piotrusiem pochylił się Wałek; choć wylękły, zauważył natychmiast, że oczy włóczęgi były jakieś inne, twarz stroskana i smutna, więc szepnął:
— Rozwiąż nas, Wałku! My nie będziemy się bić... Niech się to nie liczy... Nikomu nie powiemy, będzie sobie taka niewiadoma przygoda. Nie będziemy uciekali, zrobimy, co powiesz... A jeżeli boisz się mnie rozwiązać, to rozwiąż choć Mieczysia; on maleńki...
— A ino! Sam tak myślę... Zmarniejeta, co dobrego... A przecie ja z waszej wsi., z maminej wsi... I pamiętam, jak starsza pani przychodziła do nas w głodny rok... Nie większa była od was, pęcherze... I ja byłem mały. Bóg jeden wiedział, co miało się stać, a ja tom nigdy nie pomyślał, że tak
będzie... Siadaj, bechu!... — krzyknął na Mieczysia podnosząc go i rozwiązując ręce. — Płaksa jesteś, ale twój brat łepski chłopak... choć mnie ciął, a łepski... Słuchajta, puszczę was, a wy za to powiedzta, że łódkę samiście mi podarowali, że prosiłem, a nie ukradłem... Zgoda?... Hę?!
— Popłyniesz?
— Popłynę... jak rzeka poniesie, popłynę, może trafię, gdzie mnie nie znają, robotę dostanę... do ludzi wrócę... cni się w lesie, oj, cni...
— Do Ameryki popłyniesz? — spytał Mieczyś.
— Ha, może i do Ameryki. A wy tutaj sobie ptaszki upieczcie... Zostawię ptaszki! Przenocujcie, a jutro rano idźcie wprost przed siebie lasem, to wyjdziecie rychtyk naprzeciw dworu. Wtedy ogień zapalcie... zostawię wam zapałek! Was już tam pewnikiem wypatrują, to przyjadą... Ale nocą nie chodźcie, możecie zbłądzić i zmarnieć... A teraz zostańcie z Bogiem, nie przeklinajcie mnie... Wyprowadziłbym was, ale muszę się śpieszyć...
Oparł rękę na głowie starszego chłopca, pogładził go, młodszego podniósł do góry i pocałował.
— Naprawdę pójdziesz?... I to wszystko było naprawdę? — spytał Mieczyś.
— Naprawdę!
— To do widzenia!... Ale szkoda, żeś nie pokazał, jak się łapią ptaszki!...
Malec poważnie podał włóczędze rękę; Piotruś cały czas uparcie patrzał w stronę przeciwną.
— Ech!... ech!... Wy!... — westchnął Wałek i odszedł, łamiąc po drodze chrusty i gałęzie.
Skoro już był daleko, Piotruś zerwa) się i zaczął szukać swego łuku i strzał.
— A teraz co będziemy robili? — spytał Mieczyś.
— Teraz upieczemy ptaszki.
Ptaszki upiekli na tyra samym drewnianym rożnie, który zobaczyli na wstępie. Choć bez soli, smakowały im bardzo.
— Jakie one strasznie maleńkie! — skarżył się Mieczyś. — Radzę zjeść dziś wszystkie, a jutro dostać inne...
— Dostać inne?... Może poprosisz Walka, żeby wrócił i nałapał...
Mieczyś, pobladł i przestał oddychać.
— Wiesz co, lepiej wyrzeknę się ptaszka. Niech zostanie.
— A najlepiej połóż się spać. Jeżeli nie możesz usnąć, to zamknij oczy i licz do stu.
— Lepiej pacierz zmówię!
-- Mów, a ja pościel urządzę.
Mieczyś ukląkł koło budy, przeżegnał się.
— «W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, Amen»! — Złożył ręce::—§ «Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech»...
Ale nowy sposób przygotowania pościeli tak go zajmował, że nie mógł wytrzymać i głowę co chwila pod gałęzie wsuwał.
"M Podłóż więcej pod głowę, będzie poduszka...
Wiem.sam. Jak się modlisz? Ładnie, bardzo ładnie...
— «Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj»... Co tak wąsko ścielesz? Odzie położysz się sam?
— Ach, daj mi spokój! Nie położę się. Przecież musi ktoś zostać na straży.
— To prawda! Ale co wtedy będzie?
— Przestaniesz ty, smyku! Mów dalej pacierz, bo dam ci klapsa.
— Klapsa?... Ale przecież dalej zawsze ze mną mówiła mama.
Piotruś ukląkł obok brata i głośno odmówił z nim modlitwę, po czym pocałowali się. Mieczyś położył się posłusznie na pościółkę z mchu i przymknął powieki. Piotruś siadł poważnie u ognia. Ogieniek ledwo się tlił. Wielkie czarne cienie drzew milczących i nieruchomych otaczały ich zwartą
ścianę; w górze, przez kosmate ich konary, blado migotały gwiazdy.
— Zimno mi, Piotrusieńku, i nóg nigdzie schować nie mogę... Mój Boże, pewnie pani Vauban zapomniała schować moją bułkę wieczorną i herbata przepadła, bo jutro będzie jutro, a dziś to już było...
— Cicho bądź i śpij. Jutro ruszamy o świcie. Śpij! | Zdjął kurtkę i nogi brata otulił. Ten jednak nie przestał
kręcić się i skarżyć. Wówczas, zwalczając trwogę, starszy wyruszył w ciemności po trawy i paprocie.
— Nie odchodź! Nie odchodź daleko! — krzyczał Mieczyś.
— Zaraz wrócę. Muszę cię nakryć.
Rwał drżącymi rękoma, co tylko znalazł w pobliżu, i rzucał za siebie .w koło, oświetlone czerwonym blaskiem ognia. Nakrywszy brata resztę włożył na swe nagie, podrapane, skostniałe od zimna ramiona. Ogień ogrzewał go z przodu.
— Piotrusiu!... Piotrusiu!... — zawołał znowu Mieczyś.
— Co? jeszcze nie śpisz?
— Ależ śpię!... A tylko, jeżeli wilk przyjdzie, to mnie obudź... pamiętaj...
— Śpij spokojnie! Nie przyjdzie, tu wyspa...
— Dobranoc, Piotrusiu! Chciałem jeszcze powiedzieć, żeś kochany. Teraz zupełnie ciepło... Tylko na chwilkę, na maluchna chwilkę chodź do mnie...
Piotruś wstał i przykląkł do brata; ten uchwycił go za szyję rękoma.
... — Przestań! Smokczesz się tylko jak cielę. Poprawił na nim obsunięte zioła i poczekał, aż zasnął. Zimno zmusiło go wrócić do ognia. Zrobiło się nagle tak cicho, że miarowy oddech Mieczysia wydawał mu się ciężkim sapaniem. Ogień wytlał, a Piotruś ani myślał drew nowych dorzucić. Zwiesił głowę na kolana, ręce głęboko wtulił pod pachy i zapadł w bolesne, pełne marzeń odrętwienie. Gdy
oczy otwierał, purpurowy blask zarzewia błyskał przed nim wśród nieprzeniknionego mroku, jak dalekie wejście do oświetlonej krwawym ogniem pieczary. Dokoła ognia tego zwolna zaczął się tworzyć ruch jakiś, zygzaki, skręty ciemności wygięły się, zafalowały, światło spotężniało, księżycowa mgła rozwidniła krzewy, zioła niskie i szerokie, strzępiaste paprocie... Małe, śliczne główki wyjrzały z kielichów kwiatów, z pochew liści wysunęły się wiotkie postacie; gałązki dostały nagle rąk, trawy — kibici, mchy zamieniły się w brody i wąsy; każdy sęczek, każdy ułamek chrustu korzystał ze swych odnóży jak z członków, a nierówności ich zarysowały się nagle jak oczy, nosy i usta... Wszystko to było bardzo zabawne, lecz i straszne, gdyż Piotruś nie mógł się ruszyć, a mary, nie zważając na niego, tańczyły, ująwszy się za ręce, dookoła ognia, skakały przezeń ze śmiechem, rozrzucały iskry i wegle, aż wszystko zniknęło w czarnorudym, ruchomym wilcze. Wir ten zalał, pochwycił Piotrusia i przyjemnie ukołysał.
«Podrę was w kawały, wrzucę do rzeki... ale przedtem zjedzcie ptaszki i nie chodźcie po nocy, bo zbłądzicie»... — grzmiał ochrypły głos Walka. Piotruś spróbował wyrwać się mu, ale nie mógł; ręce i nogi były mocno związane...
Gdy ocknął się, słońce świeciło już jasno, ptaki śpiewały, chłodna perlista rosa pokrywała chylące się ku niemu trawy, gałązki i jego samego. Drżał od zimna, nie mógł pojąć, gdzie jest i co się z nim stało, ręce i nogi bolały go bardzo, nie chciało mti się ruszyć, choć kudłaty potwór obwąchiwał mu nogi. Dopiero gdy nad nim huknął głos:
— Hej!... hej! Bywaj! Sam tu!... Hej... hej... — poznał buty gajowego i jego psa. Marcin stał nad nim, przyłożywszy dłonie do ust krzyczał:
— Hej!... hej! Bywaj!
Marcin zajrzał do szałasu i w głowę się poskrobał.
— Oj! Oj! Skurczyło się biedactwo niby psiaczek. Gło-
winę nawet pod mech wetknął... I co też to panicze narobili! Pan całą noc jeździł, pani zachorowała ze zmartwienia. We dworze sąd ostateczny. Całą rzekę obszukaliśmy, i gdyby ludzie tego Walka w naszej łódce nie spostrzegli, nikt by się nie domyślił.
— Więc złapali Walka?
Nie, ale go to nie minie! Dość zbytków!... już mu pewnikiem pan nie daruje... Niech się panicz nie boi, już mu zapłacą... Jak to paniczów urządził... pewnie on... patrzeć pożal się Boże!
:— Nie chcę... Słyszałeś... ja nie powiedziałem... — uniósł się Piotruś.
— Ojcze, ojcze! — krzyknął rzucając się do nóg nadchodzącego pana Dolskiego. — Nie łap Walka... Myśmy mu sami łódkę oddali... Myśmy... Niech ucieknie... On... on... żal go...
Pan Dolski podniósł syna, zajrzał mu w zapłakane oczy i do piersi przycisnął.
Niedobre dzieci! Coście narobiły? Gdzie Mieczyś?
— Tutaj jestem, ojcze... Jestem zupełnie cały.
— Chodź, wyłaź... Ach, dzieci, dzieci! Jakiegoście wy nas strachu nabawiły!
Zeszli się ludzie, przyniesiono z łódek kosz z jadłem, z ciepłym ubraniem; przyszedł Herr Niedeman, smutny,,wybladły.
Posłano natychmiast gońca do dworu.
— A teraz opowiedzcie, jak się to stało i dlaczego podarowaliście łódkę Wałkowi? — zagadnął pan Dolski siadając u suto palącego się ognia i tuląc do siebie synów.
— I dlaczego wy z domu uciekał?... — dodał z wyrzutem Herr Niedeman.