Sieroszewski Wacław Puszcza Białowieska

background image

Sieroszewski Wacław

PUSZCZA BIAŁOWIESKA


"pociąg, do którego wsiedliśmy w Bielsku, składał się z dłu- giego szeregu pustych
platform, żwirówek, odrapanych brankardów i dwóch tylko pasażerskich wagonów.
Trzecia klasa pełna była wrzasku, ruchu, Żydów, chłopów, kłębów gryzącego dymu
tytoniowego; w drugiej: w jednym przedziale jakaś pani roniąc z niechcenia
francuskie wyrazy rozmawiała półgłosem z dwoma szlachcicami — poznałem ich po
sumiastych wąsach; w sąsiednim — samotny pan w czapce z zielonym lampasem
patrzał wytrwale w okno. Wieźli nas tym pociągiem na wschód, bez pośpiechu, ale z
wielkim zgrzytem i sapaniem. Droga wiła się wśród ślicznej, z lekka sfalowanej
okolicy. Szachownica zasianych pól i siwe smugi świeżo zoranej roli spływały
wspaniale z widnokręgu po stokach wzgórz niby bogata królewska opona. W jej
fałdach tu i ówdzie błyszczały nitki rzeczułek, połyskiwały strugi i stawy, to porosłe
szczeciniastym szuwarem, to czyste, lustrzane, z czochratymi wierzbami u brzegów.
Czasami zaczerniał w wądole drobny gaj olchowy, niby znamię, rodzime na pięknej,
jasnej okolicy. Biały dwór mignął w ciemnych ogrodach na szczycie pagórka.
Sadzona strzelistymi topolami droga biegła ku niemu, a opodal mała wioszczyna
rozsypała się jak szary różaniec. Nigdzie śladu lasów. Bezmiar błękitnego powietrza,
pełen śpiewających skowronków, spoczywał bezpośrednio na łanach zbóż, a
skąpany w rosie, miał w ten łagodny, słoneczny poranek taką przejrzystość, że widać
było wy-
raźnie odlegle, coraz to inne krzewy, grusze, krzyże i wiatraki z rozpostartymi
ramionami, płynące ku nam na powodzi światła. Górę luźno rozpierzchłe obłoki jak
wianek białych kwiatów wieńczyły młody dzień.

Gdzież łasy?!

Wyglądaliśmy ich niecierpliwie. Nareszcie jedna z pań. którym towarzyszyłem,

zawołała radośnie:

Już są! Patrz pan!

Ciemna, długa, wąska chmura zamajaczyła na horyzoncie. : Jednocześnie

gwizdnęła chrapliwie lokomotywa i pociąg zwolnił. Lecz nie lasy witaliśmy w ten
sposób, ale straszyli dzieci, które u zamkniętego szlabanem przejazdu zrobiły sobie
zabawkę z przemykania się przez szyny tuż przed pociągiem. Konduktorzy łajali je,
maszynista groził pięścią, lecz dopiero gdy pociąg prawie przystanął, one pierzchły z
wesołą wrzawą i rozsypały się jak stado gołębi po łące, płosząc tam długo- nogie
bociany.

Pan w czapce z zielonym lampasem kiwał nagannie głową., aż ruszyliśmy dalej,

sapiąc i wyrzucając na pozłotę słońca kłęby brunatnego dymu.

Droga wężowato wiła się wśród uprawnych pagórków. Miejscami tor był tak

wąski, że ciężkie, płowe warkocze bujnego żyta z gwiazdkami modrych chabrów n
malinowych ką- koli nieledwie zaglądały do okien wagonów. Ciepły, przyjemny
aromat kwitnącego zboża zalatywał aż do nas. Pociąg na skrętach niezgrabnie
stukotał niby koń zmieniający w galopie nogę. Hukały miarowo bufory, brzęczały
łańcuchy, drżały i jęczały szyny, ale wszystko szło ospale, bez żywszego tętna, jak
co dzień się powtarzające, niepotrzebne, ciężkie roboty.
Od czasu do czasu rozlegało się gderliwe gwizdnięcie lokomotywy, spędzającej z
plantu to babę z dwojakami, to zbłąkaną krowę. Baba uśmiechnęła się na zuchwały
żart kon-

background image

duktora, a krowa długo biegła torem nie rozumiejąc, czego chcą od niej, i oglądała
się głupowato na pociąg.

Sina chmura lasu rozpływała się tymczasem coraz szerzej po ziemi. Zwolna

pierwsźe jej smugi z błękitnawych stały się szarozielone, rozbiły na oddzielne gaje i
zalesia. Spodem wyłoniły się szeregi pni drobnych od odległości, równych niby pułki
żołnierzy stojących pod bronią. Nad nimi chwiały się wdzięcznie kosmate chorągwie
uliścionych gałęzi.

Jeszcze jeden zakręt i znaleźliśmy się przed stacją Hajnówka. Brzydka, pospolita,

wgryzła się piernikową rdzą swych budowli i bladożółtymi placami pylnych trzebieży
w śliczny sosnowy bór.

Wozili nas tu z linii na linię dobre pół godziny, odczepiając jedne, przyczepiając

drugie wagony. Dama i szlachcice wysiedli; natomiast do wagonu z panem w
zielonej czapce wszedł drugi pan w błyszczącym mundurze i przy szpadzie

Pociąg, oswobodzony od połowy co najmniej ciężarów, pomknął z wesołym

łoskotem. Z obu stron kolejowego porębu, w ciągu całej drogi, płynęły obszary
puszczy. W górze po jaskrawo zielonych jej szczytach wciąż przelatują wilgotne
dreszcze słoneczne, w dole ogromne, omszone jej pnie nikną pogrążone w
przejrzystym zmroku morskiej głębiny.

— Czy febry tu grasują? — dopytywał się pan w czapce pana ze szpadą.

Grasują, ale... stosunkowo... nie bardzo!

Czy klimat jest o wiele surowszy?

— Dokładnie nieustanowione. Śniegi ze dwa tygodnie dłużej leżą. Padają często

deszcze...

Jaki gatunek drzew przeważa?

'— Sosna, tak... sosna! Choć są miejsca, gdzie świerk, a są i także, gdzie... dąb.

Są inne, gdzie mieszanina: olcha, brzoza, lipa, osina, jesion... Nie ma jeszcze
ustanowionego porządku... Przedtem las rósł, jak chciał, a myśmy nastali
niedawno... Żadnego planu!
»
— A cisy macie?

Cisy?... Cisy?! Ach: cisy! Pamiętam... taxus bac- cata — dodał po łacinie — są,

są... W Cisance na kępie wśród Nikorskich błót. W lecie trudno się dostać, ale jeżeli
wasza ekscelencja...
— Co robicie z opadami, z posuszem, z chrustem?

Z opadami, wasza ekscelencjo... właściwie powiedziawszy... Chrust

sprzedajemy — fura trzydzieści kopiejek. Ile można, uprząta się, ale właściwie
powiedziawszy... z takimi siłami jak nasze...

Ja trzymam się innego poglądu. Przyroda jest najlepszym gospodarzem. Niech

leży, gdzie upadło. To użyźnia glebę. Las najlepiej wie, co mu potrzeba. Nigdy
sztucznie nie wychować takich lasów...

Właśnie, właśnie... r- zgadzał się pośpiesznie urzędnik. —" - ■ ■: ■'-//

Długi monolog zakończył się pytaniem, ile w zwierzyńcu żubrów.

Trzydzieści sztuk. W lesie bardzo rozmnożyły się wolne. Mamy prócz tego dużo

łosi, sarn, jeleni, dużo dzików...
Rozpoczęła się myśliwska rozmowa, wyliczanie ostępów, kniei, miejsc najlepszych
polowań, przeplatana skargami na kłusownictwo, na wsie nieposłuszne, zacięte w
ukrywaniu winnych kradzieży lasu oraz tajnego polowania...
— Niewymownie podły lud, dzika ciemnota!
— Więc szkól nie macie?
— Owszem, są...
Urzędnik urwał i niespokojnie spojrzał w okno.

background image

Zwrócę uwagę waszej ekscelencji na to tu leśnictwo. Jest to najbogatsze w

poziomki miejsce. Zapach mają przedziwny i dorastają wielkości truskawek. Nie do
uwierzenia...
Nie dojeżdżając do stacji Białowieża, wysiedliśmy na pałacowej platformie. Gromada
Bialorusów w parcianej odzieży i lipowych postołach otoczyła nas natychmiast.
— Może koni treba?
— Może chału?
— Hde wieszczi śniaśłi?
— Wańka... Tomka... TaszczU... Chuczaj!
Biernie poddaliśmy się ich pieczy. Po przebyciu paru stajen drogi piaszczystej
porosłej trawą znaleźliśmy się w niedużej, wapnem wybielonej izbie, gdzie stał pod
oknem koszlawy stół, pod ścianami mieściły się wąskie lawy, a pośrodku, u belki,
wisiała nakryta pasiatym fartuchem kołyska. Gromada dzieci w kolorowych
koszulach ciekawie przyglądała się nam z głębi otwartej sionki.
—- A jeżeli wy chcecie takiego, co by się umiał ładnie z panienkami rozmówić, to w tej
wsi nie znajdziecie nikogo... prócz mnie — dowodził rezolutnie jeden z przybyłych z
nami chłopów.

Bo ta wieś nazywa się Krzyże i po katolicku tu nie ro- rozumieją. Ja to umiem,

bo służyłem w wojsku, a potem długo mieszkałem w Budach. Moja żona budniczka
będzie. To jeżeli chcecie, mogę wam konie dać do Budów... za dwa ruble. A do
jakich chcecie Budów?
— A wiele ich jest?

Budów jest trzy. Są Budy Małe — tu blisko pod lasem, ze trzy wiorsty, nie więcej.

Są Budy Średnie — Teremskie, i są Budy Dalekie — Pogorełki... Stąd wiorst
jedenaście.
— Więc za jedenaście wiorst chcecie dwa ruble?

Dlaczego nie mamy chcieć?! Dwa konie, rzeczy macie dużo i dwie panny...

— Właśnie, będzie wam lżej.
— Ale! Z panienkami trzeba składno jeździć. Ja to wiem!

Nie możemy ustąpić. Położono u nas rubla z konia! — podtrzymali go obecni

chłopi.
W godzinę po dobiciu targu dostarczono nam małą wysianą słomą bryczkę i dwa
niezłe mierzyny.
— Tylko wieź dobrze! .:-; Ojej! Tak powiozę, że sobie jeszcze na wódkę zarobię.
Ruszyliśmy dość żwawo szeroką «królewską drogą», która prowadzi z Białowieży do
miasteczka Narwi. Ogromne sosny, potężne dęby, ciemne, brodatymi porostami
obwieszone świerki, przysadziste lipy, graby, jesiony tworzyły z obu stron cudne,
cieniste szpalery, pozłocone we wrębach smugami gorącego światła. W głębi u stóp
strzelistych pni leżały olbrzymie cielska starodrzewia, powalonego przez wicher czy
wiek. Delikatna pleśń mchów powlekała większość jak aksamitna opończa, ich
wykroty tworzyły ogromne, czarne tarcze z korzeniami, wijącymi się u brzegów jak
włosy Gorgony. Rycerz z koniem mógłby się z łatwością schować za każdym. Ciszę
mącił tylko niewyraźny szmer lasu, kukanie kukułki i łagodny tupot naszych koni,
raźno biegnących po miękkiej ujeżdżonej drodze. Na błękitnym szlaku nieba, co wił
się nad drogą, spoza rąbka splątanych konarów wypływały szare, posrebrzane
chmury i nikły uchodząc szybko dalej nad las.
— A czy można czego dostać w tych twoich Budach?

Aj, panie! Wszystkiego dostać można. O jej, i jak jeszcze!...

— Na przykład czego?
Woźnica zamyślił się i w zakłopotaniu wywinął batem.
— Czy jaj na przykład dostanie?

background image

— Na przykład jaj... — ucieszył się.
— A kury są? Spojrzał na nas z ukosa.
— I jak jeszcze! Jest wieś, powiedziałem.
— A chleba, bułek, masła dostanie?
— Wszystkiego dostanie.
— A izbę czystą, oddzielną, znajdziemy?
— Czystą... A to jak? Znajdziemy...
— Czystą, bez robactwa. Bo karaluchy pewnie są u was!

Są, panie. I jak jeszcze. Za pieniądze wszystkiego dostanie.

Wśród pań wszczęła się trwoga, ale woźnica rozglądał się dobrodusznie po
ćhmurach.
— Deszcz będzie, panie.
- Pewnie nie rozumiesz, co to karaluch? To — tarakan.
-

Taak!! To tarakan? A pan się pyta, czy są? Nie ma, panie; my ich trujemy.

Jeszcze zadałem kilka pytań, lecz otrzymawszy niezmiennie:
— O jej!... jak jeszcze!... Ale! — dałem spokój.

Czy żonaci jestescie, gospodarzu? — spróbowały moje towarzyszki ż bardziej

poetycznej beczki. Obrócił się do nich wpół ciała i spojrzał filuternie.
^ Żonaty... dwa roki. A co?
|— A dzieci masz?

Ni! Jeszcze czas.

Rozśmiał się.

A żonę bijesz?

— Biję, kiedy winowata. O jej!
— A kiedyś ty winien, to co?

To jest kto? Ja, mówicie?! Ja nikogdy nie bywam wi- nowaty!

Był ogromnie zadowolony z wesołości, jaką wywołała jego odpowiedź, i zaraz z tego
skorzystał.
£ A jeśli ja tutaj zwrócę na inną drogę? To co? Gorsza, ale krócej...
' — Zwracaj!
Wjechaliśmy pod cienie drzew na drożynę, gdzie koleiny ledwie znać było na
mchach i igliwiu, bryczka niemiłosiernie trzęsła się i stukała po korzeniach,
przeskakiwała zwalone pnie i dziury wyrwisk. Leśne, nawykłe koniki stąpały po tych
dylach jak po równej drodze. Po niejakim czasie wyjechaliśmy
na wielką, jasną polanę, oprawną ze wszech stron w ciemny bór. Pośrodku, wśród
zboża i ogrodów rozległa się pięknie, dostatnio zabudowana wieś. Smukłe,
modrookie kobiety w kry- ziastych koszulach, w jaskrawych wełniakach i czerwonych
chustkach na głowach skwapliwie odpowiadały nam z przyjaznym uśmiechem na
«pochwalonego». Chłopi kłaniali się grzecznie, ale w milczeniu.

To Budy Teremiskie.

Uderzyła mnie znaczna ilość wioskowego bydła i koni.

Zamożnie żyją!

— Tak! Zacięta wieś... Ale im rumie kniaź Jaźwiński' chodu nie daje!
Niedaleko tej wsi, na lewo od drogi, dostrzegliśmy omszony, wysoki na dwa

sążnie częstokół zwierzyńca. Nie traciliśmy go już z oczu aż do Samych Trzecich
Bud, które stoją , na tylach zwierzyńca wprost środkowej jego bramy.

Zbierało się na deszcz. Duszny upał spopielił i pozbawił blasku błękit nieba.

Szare obłoki kupiły się i przesuwały nad lasem, który to posępniał w przykrych,
ołowianych ich cieniach, to mdlał w potokach matowego światła. Niespokojny
wietrzyk daremnie silił się rozkołysać ciężkie, obwisłe konary drzew. Aby rozruszać
to przestworze, zatkane pniami, liśćmi, nasycone ciepłą parą oddechu roślin i ich

background image

smolistym aromatem, potrzebna była burza. Więc swawolnik nie zapuszczał się w
gęstwinę i hulał tylko na szerokich leśnych polanach, na przerzedzonych porębach,
na drodze prostej jak strzała, jednostajnej jak życie niewolnika. Wesołym, urywanym
szelestem wyrażał zadowolenie, że żółte wiry kurzu, wysmukłe i nikle, uciekały przed
nim, że drobniejsze krzewy, trawy i kwiaty chyliły się pokornie pod gorącym jego
dotknięciem. Czasem targał cieniuchną gałąź bfzozy nawisłej nad drogą, szturk- nął
osinę lub wzięcia! wysoko i musnął korony sosen. Wtem

' Przekręcone W i a z i e m'ski..
las zadudnił pod uderzeniami dużych, brylantowych kropel. Wietrzyk przypadł do
ziemi i ucichł. Za borem mignęła błyskawica i mdławo potoczył się grzmot.

Zdążyliśmy jednak przed deszczem przejechać wieś i w sam czas zatrzymać się

u wrót białej chatki, zalotnie wyglądającej spoza drzew małego sadu, brunatnych
kłód uli i liści różnobarwnych kwiatów.

— Tutaj stają zawsze wszystkie panowie — objaśnił woźnica.

Chmara dzieci rozmaitego kalibru otoczyła nas.
- A gdzie gospodarz?

Krępy, zawiędły chłop, w zgrzebnej białej koszuli, który opodal ciosał na zrąb

belki, wetknął w drzewo siekierę i podszedł ku nam.

A co tam?

Niech będzie pochwalony!

Na wieki wieków. Witajcie... A skąd to?

;

— Z Białowieży. Czy nie ustąpilibyście nam izby na dni kilka?

Zmierzył nas uważnie spokojnym spojrzeniem. Oczy miał niewielkie, czarne,

mazowieckie, wąsy i włosy płowe.

— Proszę pierwej wejść. Niech państwo z bryki zejdą. Wikta, biegaj po matkę! —

zawołał na ośmioletnią dziewczynkę z lnianym warkoczem i błyszczącymi jak ciarki
oczami.

Weszliśmy do izby dość czystej, dość widnej, wybielonej wapnem, obstawionej

przy ścianach zielonymi ławami w czarne kwiaty. W lewym rogu stał podobnie
malowany stół, a nad nim w górze wisiał poczerniały obraz Bogarodzicy i cały szereg
wielce jaskrawych świętych. Przez otwarte okna zaglądały z ogródka żółte
dziewanny, purpurowe malwy, błękitne ostróżki, wlatały I wesołym brzękiem
pszczoły, bąki, nawet motyle, w dali widać było las zasnuty błyszczącymi stni-
gami dżdżu, przelotnie przestrzelonego słońcem już przyćmionym przez chmury.
Gospodarz wzdragał się powiedzieć, wiele chce za izbę.

— Gdyby na dłużej, na miesiąc... na dwa, ale tak.. Wezmę, co dacie!...

A jeśli nic nie damy?

To też do sądu nie pójdę!

Na żądanie podano nam samowar dość mały i dość dawno... nie czyszczony.

Herbata była obrzydliwa. Chleba też nie mieli, tylko razowy i tylko dla siebie. Za to
gospodyni, młoda jeszcze, przystojna kobieta, przyniosła nam miodu, pysznego
aromatycznego miodu, jakiego pewnie nigdzie nie ma prócz w tej puszczy.

Jak tylko deszcz, który lał dobrych parę godzin, przestał padać, wyruszyliśmy

natychmiast do boru. Obmyty, świeży^ przejrzysty — był podobny do chudnego
pałacu nakrytego sklepieniem z chińskiego nefrytu. Dołem, wśród chropawych pni,
stał się seledynowy zmierzch, a w górze, niby muślin rozpylonej tęczy, migotała w
słońcu iskrząca jak drogie kamienie różnobarwna mgła zatrzymanej na liściach i
gałązkach wody.
Z początku szliśmy przykładnie ściżką. Lecz trzeba przyznać, że chodzić ścieżką po
lesie jest bardzo nudno. Więc choć wysokie zioła groziły nam wstrętną szarugą, choć

background image

wilgotny mech piszczał pod stopami jak namokła gąbka, zwróciliśmy w bok, w
ciemną głębię, gdzie piętrzyły się stosy zwałów, sterczały tarcze wykrotów, gdzie
czarne plamy cieniów i błękitne półcieniów mieszały się kapryśnie ze złotym dese-
niem słońca, ze rdzawym tłem leśnej ściółki, z siwymi rzutami porostów i
jasnozieloną koronką paproci. A wszystko powlekała i ćmiła tajemnicza seledynowa
dymka płynąca z wysokiego stropu.

Po tajgach północnej Syberii, po zabajkalskich «urma- nach», po puszczach

Kaukazu otrzymałem tu wrażenia leśne zupełnie nowe i zajmujące.

Tajga nie jest gęsta. Ma dużo niegrubych pni, dużo gałęzi i dużo powietrza.

Często przedstawia zwykłą szarą sieć chrustu. Odzie spojrzeć, prześwieca blade
niebo. Las — w rzeczywistości czarny, osmalony, kołtunowaty, wydaje się w
skupieniu delikatnie bladym od przewagi złotozielonych modrzewi i obfitości światła.
Słońce w tajdze nie tworzy olśniewających smug, ostrych strzał, cętków i plam o kra-
wędziach wyraźnych jak grudy rozsypanych dukatów; nie rzuca również głębokich,
żałobnych cieniów; ono przenika wszędzie i kładzie na grzędy pokotem ułożonych,
omszałych zwałów deseń płytki, misterny i bardzo ruchomy.

W tajdze prawie nie ma podszycia, nie ma wesołych szmaragdowych łąk, jest za

to mnogość jezior, kępiastych bagien i moczarów, gdzie drzewa chore, słabo
uliścione, sterczą krzywo w rozmaitym kierunku, jak sterczy zarost na pomar-
szczonym obliczu Azjaty. Tajga martwa. Prócz szumu wichrów, plusku fal, trzasku
padających drzew wędrowiec nic nie usłyszy — w jej głębi. Ody drzemie, można
dziesiątki wiorst przebyć i mieć za towarzysza tylko stuk kopyt własnego
wierzchowca. Cały jej urok w jej smętności i jej bezmiarze.

«Urmany» południowej Syberii są to gniazda boru tak rosłego, zwartego i

ciemnego, że ma pozór jakiejś olbrzymiej leśnej piwnicy. Wyrastają one tylko w
żyznych górskich dolinach.;lub zaciszach osłoniętych od suchych, gwałtownych,
stepowych wiatrów i są wkropione W obszary zwykłej, trochę tylko bujniejszej tajgi.
Spotkać tam można sosny, modrzewie, świerki, cedry (limba), tak potężne jak
nigdzie. Guzowate ich cielska, gruba, spękana kora, kręte, szeroko rozrzucone
konary, ogromne zwoje korzeni jak polipy oplątujących złomy skał — robią wprost
potworne wrażenie. Nie ma żadnego podszycia. Nic nie rośnie w cieniu tych
północnych olbrzy-


mów. Wilgotno, cicho, czarno jak w katakumbach. Promień słońca, gdy się
przekradnie szczytowym otworem, świeci smutno, mdło jak przez więzienne okienko.
Drzewa żyję, władaj? wieki i konają wieki. Zwały upadłych tworzą wysokie stosy, na
których ciężko wspierają się kadłuby późniejszych nieboszczyków. Toczone przez
robactwo, jedzone przez pleśń i liszaje, obłupane z kory, boleśnie wygięte rysunkiem
swych obwisłych boków, pochyleniem sęków wyrażają namiętne pragnienie lec i
wypocząć nareszcie na ziemi. Przyciśnięci przez nich towarzysze, grubi i tędzy,
zachowują obojętność skamieniałych tytanów, charławsi wyginają się poczwarnie.
jak kupa przyduszonych jaszczurek.
Najśmielszy, najzręczniejszy myśliwiec nie odważa się daleko zapuszczać w te
żałobne ostępy. Przedrzeć się przez nie znaeznie trudniej, niż wspiąć na
najstromsze skały. Tu tylko kryje się ryś po nocnych rozbojach lub lękliwie przesunie
wszędzie prześladowany, «wieczny tułacz», soból.
Puszcza Kaukaska to znowu świat kontrastów, to śliczny gotyk, pełny mrocznych
cieniów, smug światła i stłumionych barw. Pnie drzew równe, niezmiernie wysokie, z
korą gładką, delikatną, tworzą miejscami obszerne, schludne przewiewne
kolumnady, gdzie pachnie mocnym aromatem Południa, gdzie czuć, że nad zielonym

background image

koron baldachimem świeci dzień olśniewająco jasny i gorący. Miejscami znów
roślinność zbija się tu w nieprzebyte gąszcze, w wojłok utkany z pni dębów, buków, z
pnączy, z dzikiego winogradu, bluszczu, z tysiąca krzewów, pędów, latorośli... Górski
las śmiało czepia sig stro- mości, urwisk, spełza w przepaście po szczelinach skał.
Ma nieskończoną rozmaitość spadków i ugrupowań, rozmaite podłoża, podlesie i
nieskończenie rozmaitą roślinność. Bujny, pachnący, soczysty, lubi dawać strzeliste
odnoża, formować smagłe drzewa o wężowych gałęziach i małych głowicach,
niknących w niebotycznym wspólnym sklepieniu. Gatunki dają się poznawać tu tylko
po korze, po spadłych liściach
i owocach; u osobników widać dobrze tylko odziemia i korzenie. Zwałów mało, gdyż
przeważa las liściasty, którego tęgie, giętkie łapy nie łatwo wyrwać i ziemi; upadłe
drzewa szybko but wie ją, zostają pożarte przez robactwo, pasorzytne rośliny, starte
na próchno, wessane przez ziemię. Tu nie martwo, nie cicho, choć zaciszno, nawet
w najpotężniejszą burzę; gdy górą przewala się z strasznym łoskotem orkan, w dole
można zapalić zapałkę bez obawy, że ją wiatr zgasi. Ale dźwięczeć i szemrać
puszcza tutejsza nie przestaje na chwilę, nawet w nocy. Nic nie widać, lecz czuć, że
życie tętni, drga, przelata w brunatnozielonym cieniu drzew, przekrada się przez
krzewy bukszpanów, przedziera się przez gaje jaśminów, przez gąszcze żółtych
azalii lub rododendronów o różowych kwiatach, że ono ślizga się pod parasolami
olbrzymich paproci i łopuchów, trąca sennie wiszące liany. Wciąż można spodziewać
się, że coś niespodzianie wychynie z nieznanego wnętrza i przeraźliwy krzyk zmąci
rozkoszną serenadę lasu. Mieszkaniec wyższych szerokości globu musi się z tym
życiem zwyknąć, nim je polubi; z początku ono dla niego jest za nużące, za bogate,
za rójne i za... mroczne.

Puszcza Białowieska uderza nade wszystko przedziwną harmonią rozmiarów i

światła. Drzewa bardzo kształtne i wyniosłe nie są jednak ani tyle wybujałe, ani rosną
tak zwarto, aby zatracały swą fizjonomię. Zawsze można znaleźć punkt, z którego
widać cały osobnik od spodu aż do czuba, skąd można poznać charakter koron i
proporcje strzał. Mimo to, puszcza nie jest blada; owszem: jest niezmiernie zielona.
Każda cząsteczka powietrza wydaje się nasycona tą zielonością, która spływa wraz
z słońcem z umiarkowanie gęstego stropu, bije z dołu od bogatego podszycia
leszczyny, jałowcu, od młodej porośli, od rozmaitych odmian traw, ziół, chwastów, od
brudnozielonych mchów i ciemnych jak laur plam jagodniku. Oko pławi się w tej
zielonej powodzi jak w ożywczym nektarze. A że drzewa skupiają się w duże, zwarte
po-
Jacie jednego gatunku, więc spojrzenie wciąż odnajduje nowe kombinacje tonów,
zarysów i perspektywy. Jest to niby cudowny poemat, bardzo spokojny, bardzo
przejrzysty i bardzo swojski. Każde drzewo to niby wyraz, a wszystkie je znamy. Ale
wydane przez ziemię żyzną, wolną, chronione od siekiery i pożaru przez wieki,
zachowały właściwy im dobór, porządek i własne prawa, tworzą niezwykle urocze,
niespodzianie piękne gaje, sploty — akordy głębokie i tajemnicze.
Wszystkim przoduje sosna. Jest jej najwięcej i dorasta tu ona wspaniałych, nigdzie
nie widzianych przeze mnie rozmiarów. Robi też wrażenie najbardziej towarzyskiej i
uspołecznionej, gdyż częściej od innych skupia się w jednolite bory. Parząc na nie
łatwo zrozumiałem, dlaczego zwano je niegdyś «czerwonymi». Ognisty odblask pni
płynie górą niby łuna — niby zebrał się tu i błyszczy w promieniach gasnącej zorzy
oddział driad w zbroi drobnołuskiej, stalowej u spodu, a pozłocistej wpół ciała.
Śmigłe, gibkie, toczone ciała drzew wdzięcznie kołyszą się w wietrze; mają korony
zgrabne, niewielkie, o niegrubych gałęziach, tak nieraz ślicznie wygiętych, że wydają
się ramionami dziewic, co wybiegły nareszcie na słońce i ruchem lubieżnym,

background image

wyzywającym odwróciły igl^ sta pierś i pachnące twarze ku tylko co poznanemu
niebu.
Świerk co innego. Świerk ma kształt dzwonnicy i charakter mistyczny. Jest
abnegatem. Na jego strzelistym, ale brudnym, kostropatym pniu łatwo wykwitają
liszaje, śnieć, chętnie wieszają się siwobrode porosty. Całe szczęście, że lubi, niby w
habit, aż do stóp owijać się w kręgi ciężkich, spuścistych gałęzi o ciemnym, krótkim
igliwiu. To mu dodaje powagi, na tym on gra. Kiedy wiatr wieje, on nie jęczy, nie
śpiewa, ale drży, szepce modlitwy gderze, wygaduje... W mrukliwym, basowym jego
szeleście dźwięczy wiele posępnej, męskiej melancholii. Obok rozkosznej sosny albo
wiotkiej brzozy bardzo odbija jego mnisia postać, szczególniej gdy wysuwa kosmate
łapy i pieści ich wysmukłe kibicie.

Dąb w takich razach poczyna sobie zupełnie inaczej. Mimo gonności pnia,

wysokości i gładkości wygląda potężnie, gdyż tyle jest prawie gruby u szczytu co u
podstawy. Konary kręte, węzłowa te załamują się ostro niby łokcie, którymi chce ro
zepchnąć sąsiadów. Gdy wyprzedzi sosny i świerki, co mu się łatwo udaje, szeroko
rozsuwa gałęzie i wszystko wkoło bierze natychmiast w poddaństwo. W gajach
wyłącznie dębowych rośnie obrzędnie, ma kolosalnie rozrosłe, żylaste ciało, wspa-
niałą kędzierzawą koronę, słowem — ma minę wielkiego pana, zdobywcy — rycerza
starej daty. Kora na nim, jak kolczuga, pęka w duże, grube ogniwa.

Hoża lipa, elegant grab, prostacza olcha, blada brzoza, histeryczna osina, wiąz,

klon, wierzba, jarząb tworzą niższy, wątlejszy tłum puszczy; można nawet spotkać
wśród niego grusze i jabłonie wysokie i cienkie jak trzciny. Poetycznie wyróżnia się
smagły jesion o cienkiej, drobno pomarszczonej korze i wytwornej, widlastej koronie
z puklami jasnych, pierzastych liści.

Zwałów w Białowieskiej puszczy mniej niż w Syberii, ale więcej niż na Kaukazie.

Upadłe szybko butwieją, porastają grzybem i mchami. Przykryte ich całunem drzewo
wygląda jak ogromny, smętny sarkofag. Gdy się trafi na szereg takich sarkofagów,
leżących u stóp wyniośle wybujałych, żywych osobników, dziwne uczucie ogarnia
człowieka: nie chce się mówić, myśleć, a siada się i godzinami słucha uważnie, jak
szumią w górze gałązki, jak dzięcioł kuje w oddali, jak przepływa promień słońca niby
złota wskazówka zegara po rudawym podłożu lasu. Czasem przeleci cicho czarny
motyl, szary ptak gwizdnie lub ciekawa wiewiórka wyjrzy z pobliskiej rosochy...
g| Pani zostanie tu?

Zostanę.

Na zawsze?

— O nie! Wrócę do domu na podwieczorek. Ale myślę... jak dobrze sosnom. Żyją

spokojnie, nikogo nie krzywdzą, niczego nie pragną, szumią, potem padają na tym
samym miejscu i umierają...

Chciałem opowiedzieć bajeczkę o zduszonych odroślach, o straconych pędach, o

drwalu, o Żydzie, ale... wolę, że ludzie mają iluzje.

Dostaliśmy pozwolenie na zwiedzenie zwierzyńca i pewnego dnia wybraliśmy się

oglądać żubry. Zwierzyniec ma szerokości dwie wiorsty i sześć długości. Prosta,
szeroka, pięknie utrzymana droga przecina go przez środek, idąc od frontowej bramy
myśliwskiego pałacyku do wrót wychodzących na wieś Budy. Przez te wrota
weszliśmy do wnętrza. Zwierzyniec przedstawia się jak rozległy, wiekowy park. Są
tam sosny i świerki, bardzo duże i bardzo stare, ale przeważa «Czarnolas», królują
wielkie, rozłożyste dęby. Nie widać nigdzie wykrotów, zwałów, nie ma opadłej
posuszy, zgrzybiałych par- szaków, umarłych drzew. Wszystko zebrane, pocięte,
starannie ułożone w kupy i sągi. Wszędzie rośnie wysoka, gęsta, równa, jakby
posiana trawa. Po urokach wolnej puszczy przechadzka tutaj wydała nam się mało
zajmująca. W oczekiwaniu strzelca, który miał nam pokazać żubry, usiedliśmy pod

background image

pniem potężnej sosny. Słońce zalewało nas gorącymi potokami światła. Pulchna,
brunatna droga jak aksamitna przepaska wyciągnęła się na kobiercu żywej,
błyszczącej po nocnym deszczu roślinności. Moc kwiatów i czarnych, głębokich cie-
niów drzew rysowała kapryśny deseń na tym kobiercu. Krótką chwilę trwała cisza,
gdyż ptaki, zestraszone kolorowymi parasolkami i bluzkami pań, umilkły, ale rychło
się z nimi
oswoiły i znów zaczęły śpiewać; motyle z wdziękiem przelatujące w nagrzanym
powietrzu coraz to siadały na ramionach i kapeluszach kobiet. Życie miejscowe
niecierpliwie wracało do zwykłego biegu. Bąki, komary, muchy z brzęczeniem krążyły
w powietrzu. Milczeliśmy i nie ruszali się, ciekawie przypatrując się dramatom
rozgrywanym przez mrówki, boże krówki, jętki i miliony innych... nieznanych. I
zostaliśmy nagrodzeni za tę uwagę dla «młodszej współbraci», gdyż żubry same na
nas wyszły. Były to dwa rosłe, stare samce. Biegły z hałasem przez las, rzucały się
jak szalone z zarośli w zarośla, starając się pozbyć prześladujących je owadów.
Próbowaliśmy podejść ku nim bliżej, by zrobić fotograficzne zdjęcie. Raz tylko
puściły na kroków pięćdziesiąt. Jeden z nich, z nastroszoną grzywą i brodą do kolan,
cochał rogaty łeb o na- wisłą gałąź leszczyny; drugi zwrócił się ku nam przodem i z
łbem dumnie wzniesionym patrzał ciekawie na błyszczące szkła aparatu. Zrobiwszy
jedno zdjęcie, w obawie, że wizerunki będą za drobne, posunąłem się jeszcze kilka
kroków. Umknęły natychmiast i nie pozwoliły już się zbliżyć. Innym razem, w innym
miejscu spotkałem żubra zupełnie blisko, nie dalej niż na kroków dwadzieścia. Nie
wydał mi się tak potwornie brzydki, jak o tym słyszałem. Ładniejszy jest od bawołu,
choć bardzo do niego podobny. Ma ciemnobrązową sierść, wspaniałe, energiczne
ruchy, malowniczą głowę z czarnymi, wygiętymi w półksiężyc rogami i duże, smętne
oczy. Ma grzywę, która zwisa w kudłatych splotach z garbu i podgardla aż do kolan.

Prócz żubrów widziałem w puszczy: daniele, kozy oraz kilka jeleni. Niektóre,

mimo letniej pory, miały dwa łopiaste rogi. Powiadają, że to jest jakaś szczególna,
nietutejsza odmiana. Zwykłych sarn i jeleni jest tu mnóstwo. Gęsto też po lesie
trafiają się ślady i ryjowiska dzików.

— Aj, panie! I co tych dzików!... I jakie nam w polu szkody robią!... Niech Bóg

uchowa! — skarżyli się włościanie.

— Już drugi dzień nie puszczamy bydła na pastwisko — dodał grobowym głosem.

■— ,Z całej wsi?

— Z całej. A pan jak myśli?! Myśli pan, że można dobrocią? Bydło głodne chodzi,

ryczy, a chłopi milczą. Taki to lud zacięty. Żeby nie wiedzieli, kto ukradł, co innego.
Ale wiedzą: tu ptak z sosny na sosnę nie przeleci, żeby go chłop nie spostrzegł. A
jakże! Nie wiedziliby, kto lipę zrąbał?! Zapamiętali są jak potępieńcy. Między sobą
żrą się, jeden drugiego gotów w łyżce wody utopić, ale gdy kto z boku po sprawiedli-
wości czego zapotrzebuje, to jeden za drugiego jak mur. Takie bydło! Poprawiać ich
nie chcę — co mi tam. Nie ksiądz jestem. Ludzie wszędzie są gorsi niż lepsi, ale kto
to za nich odpowie? Kto?! Ja! Wymagają ode mnie!... Więc niech nie ruszają, bo
dojdę, dośrubuję, dowiercę...
Wracając od stróża myślałem o jego złej o ludzkości opinii. Miał rację: krzywdzili go
cale życie. Stracił zdrowie służąc w ciągu kilkunastu lat za konduktora pociągów
towarowych. Raz go potłukło, wyżył, wyleczył się, dostał kilkadziesiąt rubli... Drugi
raz roztrzaskało mu piersi. Leżał rok, stracił siły, kaszle... Wydalili go. Prawował się z
koleją cztery łata, wypra- wował dwa tysiące, ale mu nie oddali. Zadłużył się, zażył
głodu, chłodu i biedy. Teraz ma pensji siedem rubli, mieszkanie i trochę gruntu. Musi
utrzymać żonę i czworo dzieci... Gdyby stracił to miejsce, nie wie, gdzie się podzieje.
A tu chłopy kradną lipy, a od niego wymagają...

background image

Aj, panie! Albo to tylko od niego — odpowiedział mi stary chłop, gdym mu sprawę

przedstawił. Był to staruszek niewysoki, bardzo ogorzały, ze ściągłą, pomarszczoną
twarzą bez zarostu. Sam mię zaczepił «pochwalonym» i na klocu u drogi grzecznie
obok siebie usiąść zaprosił.

Albo to tylko u niego! U wszystkich to samo. Za dwóch, trzech zbereźników na

wszystkich cień pada. Wszystkim wokół wzbraniają bydło na pastwisko pędzać. Tak!
A co my
winni?! Może kto na złość drewno pod wieś podrzucił... Kto to wie! Niby kto chodzi
takie rzeczy w dzień robić... Oj, zbe- reźniki, psotniki... Im zabawa, a wszyscy za nich
cierpią. A skąd to pan jest, co pan tak nic nie wie i po polsku pan tak ślicznie mówi
niby ptak? I panienki z panem zgrabne jak jamioły. Myślę sobie, że chyba jesteście z
Warszawy... A bo kum Wołodkiewicz, co chodził do Częstochowy z kompanią,
powiada, że tam kraj piękny, że Warszawa nawet od Bielska ładniejsza!...

— Nie wiem, nie byłem w Bielsku... Więc ciekawi jesteście Warszawy?
— Ale, panie, bardzo jesteśmy ciekawi! Tylko czy to człowiek ma sposobność. Ja

bo byłem w Bielsku, ale ogółem ledwie do Narewki do parafii dochodzimy, a są tacy,
co nawet wiek swego Pana Boga nie widzą...

Włościanie dostrzegli nas na klocu, a że wieczór był pogodny, więc zaczęli się z

przyzb ku nam kierować; musiałem jednak przerwać przyjemną pogawędkę, gdyż w
domu czekano na rezultaty mojej wyprawy do Żyda, ostatniej nadziei w naszych
podróżniczych kłopotach. Nie mieliśmy zapałek, nie wzięliśmy świec, nie starczyło
nam chleba. Zjedliśmy już cały zapas jaj i masła u naszej gospodyni. ■ Lecz
Białorusin i o Żydzie nakłamał: ten wcale nie okazał się Żydem. Święcił wprawdzie
szabas i nosił «cyces», ale zastałem go przy chłopskiej robocie — zwoził drzewo; miał
figurę i ruchy włościanina, namulone ręce oraz poczciwe i niebieskie oczy. Był ko-
walem, nic nie kupował i nic nie sprzedawał. W ciągu kilkudniowych stosunków ani
razu mię nie oszukał. Musiałem się udać osobiście po zapałki do pani stróżowej, po
kurę — do pani strzelcowej, po jaja do sąsiadki Wołodkiewiczowej i tylko bułki
zgodziła się wspaniałomyślnie upiec kowalowa Ruchla.

Wiecznie jednak tak trwać nie mogło. Po wyczerpaniu bogactw wioskowych, po

spaleniu wszystkich zapałek i papierosów, w braku sklepiku trzeba było myśleć o
odwrocie. Ale
przedtem postanowiliśmy nająć na cały dzień furmankę i objechać puszczę gdzie się
da.

Dzień był podobny do dnia naszego przyjazdu. Po-niebie wałęsały się skłębione

obłoki, a lasy to chmurniały w ich cieniu, to mdlały w gorących potokach słonecznego
blasku. Za przewodnika wzięliśmy starego budnika, Marcina, który był niegdyś
strzelcem i znał puszczę na wylot. On też miał płowe,, na dół obwisłe wąsy i czarne
oczy jak nasz gospodarz.

— Stąd pojedziemy na łąki. Tam miejsce ładne, przestronne, wesołe, kwiecia

dużo... Z łąków na Zamczysko, z Zamczyska do Starej Białowieży, ze Starej
Białowieży na górę- Batura, a stamtąd do domu. Cały dzień zejdzie...

Zgodziliśmy się na wszystko, aby tylko jechać jak najdłużej, jak najdalej po tych

zacienionych, wąskich drożynach, nad którymi szmaragdowe gałęzie leszczyny
tworzyły lotne łuki.

To jest łączka, gdzie żuber rozbijał. Tu wiele rośnie ich trawy, żubrówki. A tu, ot,

miejsce, gdzie się dziewczynie: z naszej wioski pokazała pani — opowiadał Marcin,
przejęty rolą przewodnika.

Kazała jej przyjść i skarb nawet obiecała pokazać; ale dziewczyna zlękła się i

uciekła. Od tego czasu zaczęła pani do niej chodzić. Kiedy ma przyjść, dziewczyna
zawczasu to- czuje. Drży, oczy jej w słup stają, zaczyna gadać, piszczyć, kaszleć,

background image

jak małe dziecko, aż upadnie i wypręży się... I mo-. dlitwy mówiliśmy, i do kościoła ją
do księdza wozili, i całą gromadą z nią na to miejsce chadzali — nic nie pomaga. I czy
sama dziewczyna, czy z ludźmi, pani nie baczy, zjawia się... Nie robi nic, tylko stoi.
Nikt jej nie widzi, a dziewczyna aż się wije od jej wzroku. Krewniaczka mojej żony
ulitowała się nad nią i poszły razem na to tu miejsce; na klęczkach błagały, prosiły,
aby pani sobie poszła. Dała dziewczynie wypocznie- nie na trzy roki. Cały czas nie
było jej, tej jesieni ostatni termin mija. Co będzie — nie wiadomo. Szkoda dziewuchy;
dobra, pracowita, cóż, kiedy... schnie!...

Wyjechaliśmy na jasnozielone łąki, rumiane od kii mietlicy i owsików, usiane

żółtym, białym, błękitnym i; różowym kwieciem. Słońce złociło je, a ciemny,
malachitowy las oramiał wkoło. Szereg szop z grubych brewion na wysokich palach
ciągnął się środkiem daleko, jak wieś nawodnych mieszkańców.
— To na siano... od zwierza!— objaśnił Marcin.

W pobliżu łąk okolica miała teren niski, wilgotny. Las rósł miejscami wprost na

mokradłach i stawał się bardzo podobny do syberyjskich «kałtusów».

— A co łosia tu w tych bagnach! O jej! Zaszyją się w gąszcz, tylko po łomotaniu

odgadniesz, że tam są; albo który mordę z krzaków nagle wytknie... Bardzo
śmieszne! Wielkie, głupie... Kiedy się wabią, dość konnemu koło takich moczarów
przejechać i beknąć jak samka, żeby samce biegły za nim wiorst kilka... Ino im się
dolna warga jak torba sieczki mota i prychają ogromnistymi chrapskami jak z
harmat... Nie wiem, ile lat temu, to jednemu księciu łosia w taki sposób dó samych
nóg przyprowadzili. Dwadzieścia pięć rubli dał dojeżdżaczowi i bardzo chwalił
tutejszych dojeżdżaczów, a wcale niewielka rzecz... każdy potrafi!...
— Czy sami strzelaliście kiedy do łosia?

— Ojej! Teraz to nie, ale kiedym był miody, tom bardzo to hukanie lubiał.

Nieboszczyk pan Niemirski, gdzie mię spotkał, zaraz pytał: «A nie macie czego,
Marcinie?... zabawę urządzam, chciałbym w imieniny gości sarniną z Białowieży
ugościć», albo: «Przynieś mi głuszców parę, Marcinie, Wielkanoc nadchodzi»... Nie
żeby własnego nie miał — miał lasy i zwierzyny moc — a tylko był taki chciwy na
białowieską jak dla przykładu... nasze chłopy na kradzione drzewo. Bo to zajmujące,
że tu pilnują, strzegą, a on dostanie... Za te głuszce tom ja o mało raz w turmie nie
siedział. Obiecałem mu, więc poszliśmy z bratem rano, do dnia. Wypatrzyliśmy dwa.
Wzleciały, siadły na sosnę, ogony rozpuściły. Żal strze-
lać, tak pięknie; górą już słońce, a w dole cicho, rosisto. Strzeliłem do jednego,
wzłeciał i spadł... Głos taki poszedł po lesie jak granie. Nasza kłusownicka broń tym
niedobra, że jeśli nie zamówiona, bardzo głośno strzela. Schwyciłem mego ptaka — i
w nogi, bo trzeba mieć pośpiech we zwyczaju. Słyszę, brat grzmotnął, poznałem po
huku, że trafił. Dobrze! Dybam... Wtem widzę, drogą biegnie na strzał leśny. Przy-
cupnąłem w krzak, ledwie żyję, on mimo... ja dalej... Markotno mi — złapał, myślę,
pewnikiem brata... Gdzie zaś... tyle go on widział. Wychodzę na drogę, a brat już
stoi... Zaraz zabrałem ptaki i poniosłem panu Niemirskiemu. Opowiedziałem mu całą
historię. Śmieje się. «Wiele chcesz za głuszce?» — pyta. «Wiele łaska wielmożnego
pana». «Dobrze, idź do obory i za każdą sztukę wybierz sobie łońskiego cielaka». I
wziąłem. Co najlepszych wybrałem. I takiegom się od tych cieląt przychówku
dochował, że mi po rubli za jałoszki płacili. A byka to za sprzedałem. Musiałem
sprzedać, bo bodał, nawet z żubrakami się bijał. Taki był pan Niemirski! Bogaty był
pan, pamiętliwy, wielki pan. Co chciał, to robił. Raz, kiedy u nas było carskie
polowanie, on też niegorsze u siebie urządził. Co od nas spłoszone losie albo jelenie
umkną, to oni wystrzelają. Usłyszeli pukaninę, posłali obejszczyków. Ale... nikogo nie
znaleźli. Taki był pan Niemirski! Teraz takich nie ma...

background image

Tak gawędził stary bez przerwy, lecz jednocześnie rzucał bystre spojrzenia na drogę,
na las i nic, zdało się, od ich uwagi nie było ujść w stanie. Pieńki, wyboje, kałuże w
porę dostrzegał i umiejętnie omijał. Po bezdrożu, wśród gęstych często drzew,
doskonale przeprowadzał parę koni i naszą długą brykę, które w jego rękach wiły się
jak wąż.
— A to nazywa się «kozacza stajnia» — rzucił z niechcenia.
Była to obszerna, słoneczna halizna, na której kupkami stojące dęby tworzyły
cieniste gaje. Tu nas zaskoczył deszcz.
Pociemniało, błysnęło, zagrzmiało, wierzchołki drzew z szumem pochyliły się i
zakołysały. Ale nawałnicy, w całym tego słowa znaczeniu, kiedy to las gnie się jak
kłosy zboża, nie było. Żałowały bardzo moje panie, że jej nie zobaczą, choć i ta
ulewa dała nam się dobrze we znaki. Wkrótce wiatr ucichł, deszcz mżył drobny,
perlisty jak mgła. Woźnica zatrzymał konie i wskazał biczyskiem na zasnuty dżdżem
bór.

Tu Zamczysko.

Gdzie?

O tu!

Nie dostrzegliśmy żadnych śladów budowli. Wzgórek porosły potężnymi

drzewami, na jego stokach parę jam — płytkich, wpół przykrytych bujnym zielskiem,
paprocią, krzewami, tu i owdzie grudy omszałych kamieni. A przecież mial tu stać
zameczek Jagiełły. Miał tu przed Grunwaldem ten król wraz z Witoldem spędzić czas
jakiś, urządzać wielkie łowy, z których zdobycz solił i spławiał po Narwi i Wiśle aż
pod Płock dla wojska. Tu też schroniły się przed strasznym morem w roku dwory
Królewski i Wielkoksiążęcy. Nic nie zostało tych czasów. Las ciemny, smutny,
zesmagany deszczem szumiał posępnie. Uderzyła nas tylko wielka moc kwiatów,
rzadko spotykanych w innych częściach puszczy. Marcin znalazł nawet pysznego,
żółtego storczyka. Daremnie jednak szukaliśmy ich więcej. Bardzo być może, że był
to ostatni potomek hodowanych tu niegdyś w ogrodach, pieszczonych rączkami
księżniczek.

Oglądając uważnie kupy głazów, trafiłem na ułożone z nich koncentrycznie

rozety, bardzo podobne do «koreksurtów Mongolii. Zrobiłem więc przypuszczenie, że
to są ślady jakiegoś bardzo starożytnego cmentarzyska. Później już dowiedziałem
się, że w roku próbowano rozkopywać Zamczysko i znaleziono szkielety ludzi
pogańskim pogrzebanych obyczajem, z glinianymi naczyniami pod głową. Epoki wy-
kopaliska nie określono. Może to byli jacyś przedsłowiańscy
aborygeni, a może Jadźwingowie, którzy w Białowieskiej puszczy mieli ostatnie
swoje kryjówki i robili stąd po Narwi i jej dopływach napady na Mazowsze. Aż w roku
zniecierpliwieni książęta mazowieccy dotarli do samych ich gniazd, mężczyzn wycięli
w pień, a kobiety i dzieci uprowadzili w niewolę. Lud, bitny, dziki, wytrwały, postrach
sąsiadów, zniknął bez śladu, jak pewnie niezadługo zginie żubr, jak wyniszczał cis i
modrzew w naszym kraju. Został tylko słaby ślad | jatwieskich branek w odmiennym
kształcie mazurskiej czaszki, w zaciętości i burzliwym, namiętnym temperamencie
tego ludu; zostało kilka jatwieskich nazwisk gór, rzek, uroczysk oraz kamienne kopce
po lasach.

W miejscowości Stara Białowież zatrzymaliśmy się nad rzeczką Narewką, pod

pięknym dębem, na obiad. Wzdłuż rzeczki, z południa na północ, ciągnęły się
obszerne, ukwiecone łąki; pod lasem widać było wioskę. Rozpaliliśmy na drodze
ogień i zajęli gotowaniem herbaty. Stary Marcin dowodził, że tu stała niegdyś duża
osada, a może nawet miasto...

background image

— Bo Zamczysko grądkami podchodziło aż nad rzeczkę. A niedaleko stąd leży

«Sas», co go w bitwie ubili. Miał krzyż, ale mu zabrali. Powiadają, że okazał się,
według papierów, poganinem...

«Góra Batorego» ostatni nasz etap, przedstawia nieduży pagórek o płaskim

szczycie. Spód jego opływa szeroka «droga królewska», a naprzeciw półkolan stoi
ściana lasu. W chwili gdyśmy się wdarli na wzgórek, zachodzące słońce
przeświecało przez ciemny, wysoki ten bór.

— Tu król Batur, kiedy polował, obozem stawał. Go?! Umiał wybrać?! Starzy

ludzie powiadają, że przedtem miejsce to łyse było i widać było daleko bór i drogę, a
wkoło dołem słał się las jak woda...

Istotnie: ani drzewa, ani podłoże na pagórku nie miały charakteru odwiecznej

puszczy. Wystawiam sobie, że było ładnie, gdy na jasnych jego stokach bieliły się
rozbite na-
mioty, błyszczały ognie, rycerscy łudzić w futrzanych kołpakach, w myśliwskich
kaftanach wypoczywali po łowach, a dokoła słał się las «jak woda» i pogodny dzień
zamierał nad nim.

Z powrotem pojechaliśmy «królewskim» gościńcem i zaraz niedaleko zdarzył się

nam mały wypadek. Spotkaliśmy dwóch ludźi w kałamaszce. Przyjrzeli nam się
uważnie i minęli w milczeniu. Marcin brwi zmarszczył, wąsy nastroszył i zaciął
biczem konie. . — Co się stało?

— Ee!... Bo... nie lubię! Skrzywdził mię jeden z nich. Córkę miałem, to mi ją schapił

i wywiózł gdzieś.. na środek Rosji. Pisuje czasem i niby niezgorzej się ma, ale cóż:
dla nas przepadła. Niby siekierą rękę odciął! Aj, panie, jak wspomnę, serce palić
zaczyna. A taka była dziewczyna przypodobna, przypochlebna, ślachetna,
staranna... Od mieszczanów z Bielska, z Narewki i od swoich gospodarzy spokoju
nie miałem, zasyłali wciąż swatów; daj i daj! A ona nie i nie!... Bo się już w tę porę
zładowała z tym... Ba, gdybym ja wiedział... Ale zmiarkowałem już po czasie. Już
kochali się, jak to mło dzi... Tak mi żal było dziewczyny, jakby mię kto nożem
pchnął...

Umilkł i nie odzywał się do samego domu. Daremnie panie śpiewały piosenki,

które lubił, daremnie zagadywały doń, odpowiadał krótko i twarz od nas odwracał.

Ostatni raz tego wieczoru poszliśmy pobłądzić, pożegnać się z puszczą.

Wróciliśmy późno, gdy zmrok już zmieszał pnie, zakrył luki i zagroził wcałe nie
wypuścić nas z lasu. Wioska spała owiana delikatną mgłą miesięcznej nocy;
Gdzieniegdzie w okienkach błyskały wszakże czerwone światełka, a u jednego z na
uboczu stojących domków spłoszyliśmy ludzką parę. Chłopiec i dziewczyna stali za
węgłem i trzymając się za ręce patrzyli na łany łagodnie kołyszącego się żyta. Dziew-
czyna widać do snu się już kładła, gdy ją wywołało pukanie,


m
gdyż była tylko w wełniaku i białej koszuli, bez fartucha, kaftana i chusty.
Dostrzegłszy nas cofnęła się wstydliwie, przytrzymując rozpuszczone po plecach
włosy. Chłopak zmierzył nas błyszczącym spojrzeniem.
W domu gospodarstwo czekali na nas z kolacją.

— Jutro jedziecie i pewnie nigdy już nie wrócicie?! — pytała gospodyni. — A my tak

do was przywykli... Moja Wikta to i spać nie chciała. Wciąż pyta: A czy, mamo, oni
jutro aby do miejsca dojadą?... A czy aby będą mieli gdzie nocować... A dlaczego,
mamo, te panny po trzy na ^siebie wkładają spódnice?... Nie dziwota — dziecko! Ja
sama pierwszy raz widzę polskie kobiety... Jeżdżali tu panowie, ale zawsze

background image

mężczyźni... Ziemlemiery, inżyniery... Nawet chałupę u nas najmowali...
Przyjeżdżajcie jeszcze, jeśli zdarzy się ochota... prosiemy!...

Znowu umówiliśmy się z Marcinem, że nas odwiezie na stację. Po drodze do

Hajnówki zatrzymaliśmy się obejrzeć kapliczkę, gdzie ukazał się u źródła cudowny
obraz Matki Boskiej.

— Co tu przedtem było kijów, kulów, różnych rzeczy, zostawionych dla pamięci...

— prawił Marcin. — Teraz siła zmalała, wody ubyło. Tylko zostało, co muchów i
komarów tu, jak i przedtem, nie bywa!

Dokoła bagnistego źródełka rósł ciemny świerkowy gaj. Z drogi dostać się doń

można było po haci kładzionej z okrąglaków. Nad samym źródełkiem postawiony był
prosty, drewniany daszek z .balustradą wokoło. Na drzewach, krzewach i ziemi —
wszędzie leżało dużo barwnych szmatek — ubogie wota pobożnych. Inne pewnie
zostały schowane do drewnianej cerkiewki. Pod daszkiem mieścił się postument dla
cudownego obrazu i parę niezdarnie malowanych ikon.

W parę godzin potem wsiedliśmy do wagonu. Marcin do końca stał we drzwiach

stacji i patrzał na nas przyjaźnie. Pociąg ruszył i coraz szybciej, coraz dalej pomknął
od lasów w szczere, jasne pola. Cofnęliśmy się w głąb, by usiąść na ławce,
przymknąć oczy i rozważyć, rozpamiętać śliczną, zieloną wizję tych kilku dni.
r.
gdyż była tylko w welniaku i białej koszuli, bez fartucha, kaftana i chusty.
Dostrzegłszy nas cofnęła się wstydliwie, przytrzymując rozpuszczone po plecach
włosy. Chłopak zmierzył nas błyszczącym spojrzeniem.
W domu gospodarstwo czekali na nas z kolacją.

— Jutro jedziecie i pewnie nigdy już nie wrócicie?! — pytała gospodyni. — A my tak

do was przywykli... Moja Wikta to i spać nie chciała. Wciąż pyta: A czy, mamo, oni
jutro aby do miejsca dojadą?... A czy aby będą mieli gdzie nocować... A dlaczego,
mamo, te panny po trzy na,siebie wkładają spódnice?... Nie dziwota -=- dziecko! Ja
sama pierwszy raz widzę polskie kobiety... Jeżdżali tu panowie, ale zawsze
mężczyźni... Ziemlemiery, inżyniery... Nawet chałupę u nas najmowali...
Przyjeżdżajcie jeszcze, jeśli zdarzy się ochota... prosiemy!...
Znowu umówiliśmy się z Marcinem, że nas odwiezie na stację. Po drodze do
Hajnówki zatrzymaliśmy się obejrzeć kapliczkę, gdzie ukazał się u źródła cudowny
obraz Matki Boskiej.
— Co tu przedtem było kijów, kulów, różnych rzeczy, zostawionych dla pamięci... —
prawił Marcin. — Teraz siła zmalała, wody ubyło. Tylko zostało, co muchów i
komarów tu, jak i przedtem, nie bywa!
Dokoła bagnistego źródełka rósł ciemny świerkowy gaj. Z drogi dostać się doń
można było po haci kładzionej z okrąglaków. Nad samym źródełkiem postawiony był
prosty, drewniany daszek z .balustradą wokoło. Na drzewach, krzewach i ziemi —
wszędzie leżało dużo barwnych szmatek — ubogie wota pobożnych. Inne pewnie
zostały schowane do drewnianej cerkiewki. Pod daszkiem mieścił się postument dla
cudownego obrazu i parę niezdarnie malowanych ikon.
JO

W parę godzin potem wsiedliśmy do wagonu. Marcin do końca stal we drzwiach

stacji i patrzał na nas przyjaźnie. Pociąg ruszył i coraz szybciej, coraz dalej pomknął
od lasów w szczere, jasne pola. Cofnęliśmy się w głąb, by usiąść na ławce,
przymknąć oczy i rozważyć, rozpamiętać śliczną, zieloną wizję tych kilku dni.
Swiack, sierpnia r.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sieroszewski Wacław Puszcza Białowieska
Historia Puszczy Bialowieskiej
zagospodarowanie lasu kompleksu leśnego Puszcza Białowieska, Ekonomia
zagospodarowanie lasu kompleksu leśnego Puszcza Białowieska, Ekonomia, ekonomia
Puszcza Białowieska
Kolejki wąskotorowe w Puszczy Białowieskiej
08 Kolej leśna puszczy białowieskiej Opis
Zaraza w Puszczy Białowieskiej
Jak zabłądziłam w Puszczy Białowieskiej
Sieroszewski Wacław Latorośle
Puszcza Białowieska Miniprzewodnik ebook
Saga Puszczy Białowieskiej Kossak Simona
Sieroszewski Wacław Latorośle
Użytkowanie Puszczy Białowieskiej
SIEROSZEWSKI Wacław Wskazania żołnierskie
Puszcza białowieska 2

więcej podobnych podstron