A. Gromowa
Na tropie tajemnicy
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Pisanie przychodzi mi z wielkim trudem... Fotografia Maszy stoi przede mną na biurku i kiedy spoglądam na jej uśmiechniętą, wesołą twarz, odczuwam dotkliwy ból. Przecież to z mojej winy Masza wyruszyła w dalekie kraje, na spotkanie tajemniczego, groźnego niebezpieczeństwa...
Ręka mi słabnie, palce nie są w stanie utrzymać pióra. I fizycznie czuję się wciąż jeszcze nie najlepiej. Wprawdzie już od dawna wstaję z łóżka i chodzę po pokoju, ale dotychczas męczą mnie silne bóle głowy i odczuwam wielkie osłabienie. Włosy wypadają mi z głowy całymi garściami... Lekarze zapewniają jednak, że wkrótce wrócę do zdrowia.
Nie mogę dłużej czekać. Wiem, że praca najlepiej wpłynie na mój stan duchowy, że prędzej wyzdrowieję, jeśli przestanę wylegiwać się na tapczanie lub kręcić bez celu po pokoju, spoglądając od czasu do czasu na fotografię Maszy. Poza tym zacierają się powoli w pamięci pewne szczegóły wydarzeń, które wywarły tak wielki wpływ na moje życie. O tym należy pamiętać. To prawda, że cały świat wie o naszej ekspedycji i jej rezultatach — sądzę jednak, że szczegóły naszych poszukiwań są niemniej ciekawe. Pragnę, żeby ludzie dowiedzieli się całej prawdy. Dlatego będę pisać, choćbym miał zmusić się do tego.
Doszedłem do pewnych wniosków. Jestem przecież dziennikarzem, a nie archeologiem, astronomem czy etnografem. Inni członkowie ekspedycji opowiedzą o tym, co dotyczy ich specjalności. Nie będę więc zajmować się szczegółowym naukowym komentarzem do wszystkich faktów i wydarzeń — nie potrafiłbym zresztą wyjaśnić wszystkiego, bo nie wszystko wiem. Przecież naukowcy również nie rozwiązali jeszcze całej zagadki! Po prostu opowiem wszystko po kolei: jak się to zaczęło, co stało się później, co udało się na razie ustalić...
Na wiosnę zeszłego roku znalazłem się w Himalajach jako uczestnik międzynarodowej wycieczki dziennikarzy. W naszej grupie znajdowali się również Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Włosi; byli także Polak, Szwed, Australijczyk, Szwajcar, Niemiec, Fin. Słowem, prawdziwa reprezentacja świata. Ludzie przeważnie młodzi i silni, z pewnym doświadczeniem alpinistycznym. Chodzi o to, że prócz bliższego zapoznania się z życiem, przyrodą, sztuką Ne-palu planowana była również wyprawa w góry. Oczywiście, nie mieliśmy zamiarów zdobywać rekordów, po
prostu chcieliśmy przejść mniej lub więcej znane szlaki, wspiąć się na jakiś niezbyt wysoki szczyt, zaczerpnąć górskiego powietrza... •
Wielu członków naszej grupy bardzo interesował tajemniczy „śnieżny człowiek", mieszkający jakoby na pograniczu wiecznych śniegów. Amerykaninowi Hawthorne'owi poleciła jego redakcja, żeby za wszelką cenę zdobył nowe informacje o tej zagadkowej istocie. Innych bardziej interesowały szczegóły zdobycia Everestu — chcieli pomówić z bohaterem narodowym Nepalu, góralem Norkey Tenzin-giem, jednym ze zdobywców szczytu, i zobaczyć słynnych przewodników — Szerpów.
Rzecz jasna, że wszystkich — nawet tych, którzy kiedyś byli w tych stronach — pociągało piękno Himalajów. Ja byłem po prostu oczarowany i oszołomiony niezwykle majestatycznym, omal nieziemskim wyglądem nieskończonego łańcucha ośnieżonych, lśniących olbrzymów. Wspinałem się na Elbrus, byłem nieraz na Pamirze — ale jestem głęboko przekonany, że nic nie może się równać z Himalajami.
Stara pieśń indyjska głosi: „Gdyby życie człowieka trwało setki lat, nie wystarczyłoby do opisania wszystkich cudów i opowiedzenia o całej wspaniałości Himalajów. Podobnie jak rosa paruje pod promieniami porannego słońca, tak na widok siedziby śniegów, lśniącej wieczną białością, znika wszystko, co małe i przyziemne". Powtarzałem często te słowa, patrząc na dumne wierzchołki gór, jaśniejące na tle ciemnoniebieskiego, fantastycznego nieba.
Na krótko przed wyjazdem przeczytałem coś niecoś o Nepalu, ale nie dało mi to wiele. Pierwsze dni po przybyciu na miejsce chodziłem oszołomiony —'jak gdybym znalazł się na innej planecie — takie barwne, gwarne, niezwykłe życie kipiało dokoła. ~
Himalaje stanowią naturalną granicę między Azją Północną i Południową. Na południe ciągną się terai — żyzne, choć bagniste, niezdrowe tereny, o gęstej roślinności tropikalnej, wilgotne, przesycone mocnym, odurzającym zapachem traw i kwiatów. Na północ od nich leży olbrzymi
płaskowyż Tybetu z jego lodowatymi wiatrami, suchym powietrzem i kamienistą ziemią. Dwa światy rozdzielone gigantyczną zaporą z gór, ciągnącą się ze wschodu na zachód na przestrzeni dwóch i pół tysiąca kilometrów.
Na całej długości tego łańcucha piętrzą się góry przecięte głębokimi, posępnymi wąwozami, spowite w obłoki, ukoronowane wiecznymi śniegami i potężnymi lodowcami/Tu biorą swój początek największe rzeki Indii — Ganges, Indus, Brahmaputra. Kiedy się mówi o Himalajach, nasuwają się mimowolnie takie słowa jak „potworne", „niezwykłe", „gigantyczne"; wszystko tu tak się różni od normalnych wyobrażeń o przyrodzie, że nawet te epitety nie mogą w pełni oddać wspaniałości i groźnej wielkości tych gór. Słynny Mont Blanc w Alpach nie przekracza 5 000 metrów, a tu znajduje się dziesięć szczytów liczących więcej niż 8 000 metrów nad poziomem morza — Czomolungma (8 847 metry), Annapurna, Makalu, Kan-czendzanga i inne olbrzymy śnieżnego pustkowia.
Między tymi groźnymi strażnikami rozciąga się zielona dolina Katmandu. Tam również znajduje się stolica Ne-palu — miasto Katmandu. Ale Nepal to nie tylko dolina Katmandu. To również surowe tereny górskie jak Solo Khumbu, ojczyzna słynnych alpinistów — Szerpów, to również terai graniczące z Indią. Słusznie mówią, że w Nepalu trwają jednocześnie trzy pory roku — gorące, tropikalne lato w 'tera j ach, wiosna w Katmandu i surowa zima podbiegunowa w górach.
Nepal przez długi czas nie wpuszczał Europejczyków i był od dawna uważany za jeden z najbardziej tajemniczych krajów świata. Przed rokiem 1953 nawet alpiniści wspinający się na Everest (Czomolungmę) musieli wyruszać przez płaskowyż tybetański północnym zboczem góry. Lecz zakończona sukcesem wyprawa w 1953 roku wyruszyła z Nepalu i zdobywcy najwyższej góry na świecie — nowozelandzki hodowca pszczół Edmund Hillary i góral z Nepalu, Norkey Tenzing, wspinali się południowym zboczem Everestu.
Z południowego wschodu przylega do Nepalu wąskim
trójkątem księstwo Sikkim, ongi niepodległe, dziś wchodzące w skład Indii. Tam znajduje się wysokogórska stacja klimatyczna Dardżiling. Przez Sikkim wiedzie główna droga do najciekawszej części Chin, nadobłocznego Tybetu.
Nasza grupa wyruszyła najpierw do Dardżilingu. Mieliśmy się tu zatrzymać na kilka dni, wynająć tragarzy, a następnie wybrać się przez Katmandu w góry. Rzecz w tym, że wielu tragarzy z plemienia Szerpa zamieszkuje Dardżiling, chociaż ich ojczyzną jest Nepal. Mieszka tu również Norkey Tenzing. Szerpowie to plemię górskie pochodzenia tybetańskiego, język ich bardziej przypomina tybetański niż nepali — oficjalny język Nepalu. Zresztą prawie wszyscy rozumieją po angielsku. Są doskonałymi tragarzami i przewodnikami górskimi. Świetnie znoszą rozrzedzone powietrze i lodowaty chłód gór, z łatwością poruszają się z ciężkim bagażem po najbardziej stromych zboczach.
O tym wszystkim dowiedzieliśmy się w Kalkucie, skąd pociągiem wyruszyliśmy do Dardżilingu. Mogliśmy skorzystać z samolotu, ale nie spieszno nam było; powiedziano nam zresztą, że pociąg przejeżdża przez bardzo ciekawe okolice.
Rzeczywiście, było na co popatrzeć! Jestem człowiekiem północy, toteż czasami aż mi się kręciło w głowie od bogactwa barw i woni. Po drugiej stronie Gangesu jechaliśmy długo w gęstwinie dziewiczego lasu podzwrotnikowego. Nasze lasy i ich surowe piękno nawet w przybliżeniu nie dają pojęcia o barbarzyńskim przepychu dżungli. Drzewa są tutaj tak oplecione lianami — dzikim pieprzem, dzikim winem, orchideami o niezwykłych kształtach i kolorach — że tworzą nieprzeniknioną gęstą zasłonę. Powietrze jest duszne, wilgotne, nasycone upajającą mieszaniną zapachów, również ostrych i łaskoczących nerwy, jak barwy tutejszych kwiatów.
— To jest coś niemożliwego! — zawołałem, kiedy pociąg wjechał w tę odurzającą gęstwinę.
— Tutaj wszystko jest możliwe — odpowiedział Anglik, Montagu Milford.
Jeszcze w Kalkucie zainteresował mnie ten wysoki, szczupły mężczyzna o twarzy opalonej na brąz i jasnoniebieskich oczach. Znam dobrze angielski i chętnie rozmawiałem z Milfordem. Mieszkał długo w Indii, zwiedził Ne-pal i Tybet. Mówił flegmatycznie i trochę zbyt wolno, z czego byłem bardzo zadowolony, bowiem lepiej go rozumiałem. Jego wszechstronne wykształcenie budziło we mnie podziw — szczególnie kiedy opowiadał o Indii, Himalajach, Tybecie. Jeszcze przed opuszczeniem Kalkuty dowiedziałem się dzięki niemu mnóstwa pożytecznych rzeczy i postanowiłem trzymać się Milforda przez całą drogę. Był przy tym bardzo sympatyczny. Co prawda, według mnie, pił trochę za dużo; wyraziłem nawet zdziwienie, jak można w taki upał pić alkohol, ale w odpowiedzi roześmiał się tylko. Zresztą nigdy nie widziałem go pijanego.
Teraz również wychylił sporą porcję z manierki przytroczonej do paska.
— Radzę panu golnąć sobie, baby —nazywał mnie „baby", choć nie był o wiele starszy ode mnie: miałem lat 26, a on 35. — Terai — powiedział — oznacza „krainę wilgoci". To wonne powietrze przesycone jest wyziewami bagnisk. Za pięknem kryje się tu śmierć.
Podał mi manierkę, lecz podziękowałem mu.
— To jest niemądre — oświadczył z niezmąconym spokojem. — Proszę sobie zapamiętać, panie abstynencie, że widziałem ludzi, którzy stojąc tak jak my w oknie pociągu pędzącego przez terai, zapadali na śmiertelną febrę. Przez ten gąszcz nie przebije się promień słońca ani wiatr — istny raj dla zarazków. Tubylcy opowiadali mi, że w niektórych zakątkach terai parująca ziemia wytwarza tak gęstą, dławiącą mgłę, iż zwierzęta i ptaki, gdy znajdą się w tych rajskich zakątkach, giną. Nie byłem tam nigdy, ale skłonny jestem w to uwierzyć.
I ja uwierzyłem w te opowieści — twarze wielu pasa
żerów pociągu wyraźnie zbladły, niektórzy skarżyli się na bóle głowy. Z pewną obawą patrzyliśmy teraz na złowieszcze piękno dżungli i chcieliśmy jak najprędzej wydostać się z tych ostępów.
Stopniowo droga, klucząc, zaczęła się wspinać coraz wyżej. Ani na chwilę nie odchodziliśmy od okien wagonu. Wygląd lasu ulegał wyraźnej zmianie. Nieprzebita zielona zasłona rzedła; zaczęły się ukazywać pojedyncze, olbrzymie drzewa owinięte lianami i zdobne w jaskrawe orchidee. Palm było coraz mniej. Ich miejsce zajęły potężne paprocie, niezwykle piękne i wspaniałe. Powietrze stawało się coraz czystsze i chłodniejsze. Odetchnęliśmy z ulgą.
— Dąb! Dąb! — krzyknął nagle Niemiec z zachwytem, wskazując potężne drzewo na skraju toru.
Istotnie zaczęły się pojawiać dęby, buki, kasztany. Cieszyliśmy się tak, jak gdybyśmy znaleźli się w ojczyźnie. Ale i te, dobrze nam znane, ojczyste drzewa odznaczały się tu niezwykłymi rozmiarami i wielkim bogactwem listowia.
Pociąg wspinał się uporczywie coraz wyżej i wyżej. Niekiedy pokonywał takie ostre wiraże, że strach było patrzeć. Pod nami otwierała się bezdenna przepaść, a nad nami piętrzyły się skały porośnięte gęstym lasem.
— Uwaga, za chwilę miniemy ciekawe miejsce — rzekł Milford uśmiechając się z zadowoleniem.
Popatrzyłem i na moment zamknąłem oczy. Pociąg skręcał za próg pionowej skały. W dole ziała przepaść. Zdawało się, że nasz wagon zawisł w powietrzu.
Nie cierpiałem nigdy na lęk przestrzeni, ale w górach człowiek liczy na siłę swych mięśni, tu zaś sytuacja była całkiem inna; byłem bezradny w pociągu posuwającym się jakby w powietrzu i mogącym lada chwila runąć w terai wraz z pasażerami, którzy staną się żerem dla krokodyli i pijawek. Ciarki mnie przeszły.
Milford popatrzył na mnie i roześmiał się cicho.
— To miejsce nazywa się „Zakątek walki na śmierć i życie" — powiedział. — Z przykrością stwierdzam, że
pan negatywnie ocenił ten cudowny widok na życie pozagrobowe. Ach, ci ateiści!
— Na razie nie interesuje mnie świat pozagrobowy, lecz pozahimalajski — mruknąłem niezadowolony z tego, że Milford spostrzegł moją reakcję.
— Himalaje zobaczy pan również, baby — odparł i patrząc na dół, dodał: — O ile wiem, nie zdarzyła się tu nigdy katastrofa pociągu. Chyba, żeby deszcze uszkodziły tor... Ale okres deszczowy jeszcze nie nadszedł.
Droga zataczała coraz większe serpentyny. Pociąg wspinał się' zygzakami wciąż wyżej. Powietrze było przyjemne, lecz po zaduchu terał zdawało się nam, że jest zimno.
Zatrzymaliśmy się na stacji Curzeong położonej l 350 metrów nad poziomem morza. Przebraliśmy się w ciepłą odzież; wszyscy zacierali zgrabiałe z zimna ręce. Z przyjemnością napiłem się whisky z manierki Milforda, choć wydaje mi się, że nasza „Stołeczna" jest o wiele lepsza. Oczywiście nie powiedziałem tego, lecz Milford, ku mojemu zdumieniu, oświadczył: „Pewnie, baby, rosyjska wódka jest lepsza, tylko że nie mamy jej tutaj!"
Zrobiło mi się cieplej. W bufecie stacyjnym zjedliśmy coś niecoś, przeszliśmy się po peronie, wystawiając twarze pod wiew chłodnego wiatru, który napływał z niewidzialnych jeszcze śnieżnych szczytów.
Nagle zaatakował nas 'tłum ciemnobrunatnych, opalonych i brudnych dzieci o bujnych, czarnych, zmierzwionych czuprynach. Proponowały nam na wyścigi kupno motyli wielkości wróbli, dużych żuków mieniących się barwami tęczy, wtykali do rąk pęka orchidei i paproci. Krępy, dziesięcioletni chłopiec o mongolskich wąskich oczach wsunął mi do rąk wspaniały bukiet złocisto-bia-łych orchidei. Chciałem mu oddać kwiaty, bo po co mi są w drodze? Lecz Milford śmiejąc się poradził, żebym przyjął kwiaty od chłopca i dał mu kilka groszy.
— Znam tych urwisów — dodał. — Mogliby z zemsty wsunąć panu do kieszeni lub za kołnierz coś cuchnącego. Przez cały tydzień nie pozbyłby się pan tropikalnego smrodu!
Powiedział coś do chłopaka w języku hindi. Chłopak parsknął śmiechem i odpowiedział łamaną angielszczyzną:
„Nie rozumiem!"
— Jasne, to Szerpa! — stwierdził Milford. — Przyszły przewodnik ekspedycji na Czomolungmę, Kanczendzangę, Annapurnę, co?
Chłopiec zaczął mu coś wyjaśniać, gestykulując żywo i wskazując ręką na północ. Milford słuchał go uważnie.
— Mówi, że nie jest Szerpa, tylko Tybetańczykiem — oświadczył. — Jak widać, kawał zbója. Niech pan przyjmie od niego kwiaty, baby, i da mu jakąś drobną monetę. Musimy docenić jego energię.
Za Curzeongiem w pobliżu toru pojawiły się drzewa iglaste. Było ich coraz więcej. Otwierał się stąd widok na olbrzymią równinę Indii. Kłębiły się nad nią chmury, w wyrwach między nimi widać było lasy i rzekę lśniącą pod gorącym słońcem południa. Pociąg posuwał się w chmurach; czasami robiło się tak ciemno jak w nocy. Ołowianoszara, skłębiona zasłona przesłaniała wszystko.
Wpijaliśmy się oczami we mgłę przesłaniającą nam drogę — czy ukażą się bodaj na chwilę szczyty Himalajów? I oto na jakimś ostrym zakręcie rozdarło się szare płótno mgły i w dali, na tle niebieskiego, czystego nieba ukazał się lśniący łańcuch gór. Pod nami płynęły obłoki wyzłocone słońcem. Lecz nie odrywaliśmy oczu od jaśniejących wierzchołków. Jeszcze jeden zakręt i góry znikły.
Dojeżdżaliśmy do Dardżilingu.
2
Wszystko zaczęło się w Dardżilingu. Właśnie w takiej niezwykłej miejscowości powinny dziać się cuda. Lecz ja nie spodziewałem się niczego. W ogóle pragnę powiedzieć, że przygody nigdy mnie nie pociągały. Niejeden czytelnik wywnioskuje na podstawie mojego dalszego postępowania, że mam niespokojny charakter. Uważam, że tak nie jest.
Moje postępowanie związane było z niezwykłością wydarzeń, a częściowo było wynikiem wpływu otoczenia... Teraz opowiem wszystko, a czytelnik niech sam osądzi, jak postąpiłby na moim miejscu. Pod warunkiem, że jest młody i silny...
Muszę najpierw powiedzieć kilka słów o Dardżilingu. Nie tylko dlatego, że jest to piękne i ciekawe miasto;
bez tych informacji trudno byłoby zrozumieć dalsze przygody, które mnie spotkały.
Przybyliśmy do Dardżilingu w najpiękniejszej porze roku, pod koniec kwietnia. W góry jest najlepiej wybierać się na wiosnę. W zimie, kiedy okrutne wichry zdmuchują śnieg z górskich zboczy, wycieczki są na ogół bardzo utrudnione. A w czerwcu zaczynają dąć ciepłe wiatry — musony, którym towarzyszą silne zamiecie, śnieżyce i lawiny. Toteż najbezpieczniej jest w górach w drugiej połowie maja, na początku czerwca lub jesienią.
W trakcie przygotowań do ekspedycji wtoczyliśmy się po mieście. Jaki to cudowny zakątek! Człowiekowi wydaje się, że znalazł się w krainie wiecznej wiosny, szczodrej, południowej wiosny. Ale jest to tylko złudzenie. Wszędobylski Milford był w Dardżilingu w porze deszczowej i na samo wspomnienie krzywił się niemiłosiernie.
— Najpierw robi się potwornie duszno jak w terai, a potem następuje koniec świata — ryk, łomot, brzęk szyb lecących z okien, skrzypienie i jęki drzew, a jednocześnie wali deszcz jak tysiąc afrykańskich tam-tamów. Nic prócz niego nie widać i nie słychać. Człowiek sądzi, że coś takiego nie może długo potrwać, że coś tu nie jest w porządku. Lecz później zaczyna rozumieć, że wszystko jest jak należy i że tak będzie przez trzy miesiące. Wówczas ta repetycja potopu przestaje być interesująca. Tym bardziej że coś takiego można zobaczyć również w Indii... Ładna mi stacja klimatyczna, nie ma co mówić!...
Jednakże mimo gderania Dardżiling, przynajmniej w tej porze roku, bardzo się Milfordowi podobał. Mógł całymi godzinami włóczyć się po tym rajskim zakątku, wśród wonnej, świeżej zieleni. Nie odstępowałem go ani na krok.
Niekiedy towarzyszył nam Niemiec Kaufman, i Włocli, Massimo Torę, niskiego wzrostu, smagły, podobny do tubylca. Obaj mówili po angielsku, poza tym ja nieźle znam niemiecki, a Milford włada swobodnie włoskim — porozumiewaliśmy się więc bez trudu.
Jak wspomniałem, Dardżiling jest wysokogórską stacją klimatyczną. W okresie upałów przyjeżdżają tu goście z Indii, aby odetchnąć wspaniałym, górskim powietrzem, podczas gdy w dole, w Bengalu, ludzi zadręcza upał i zaduch. Dardżiling położony jest na wysokości 2 250 metrów nad poziomem morza; w pierwszych dniach pobytu daje się tu we znaki choroba górska — ból głowy, dzwonienie w uszach, osłabienie. Ale człowiek zdrowy szybko przyzwyczaja się do tak stosunkowo niewielkiego wzniesienia.
Miasto tonie w zieleni i kwiatach; domy i werandy oplecione są gęsto pnączami. Nad miastem lśni łańcuch ośnieżonych gór, sięgających wierzchołkami nieba. Everestu stąd nie widać, widać za to jego młodszą siostrę Kanczen-dzangę — białą i czystą jak lekki obłok; jest tylko o 260 metrów niższa. Kiedy się patrzy na dół — widać płynącą w głębinie między urwistymi zielonymi brzegami rzekę Rangut. Dardżiling otaczają lasy wysokogórskie i łąki, na których rośnie gęsta trawa i najpiękniejsze kwiaty na świecie.
Oczywiście zainteresowała mnie tu nie tylko przyroda. Mieszkańcy Dardżilingu i okolicznych osiedli to ludzie tak oryginalni, że każdego muszą zaciekawić ich obyczaje i życie. Od pierwszej chwili wydawali mi się bardzo dziwni. Zresztą również później nie mogłem zrozumieć wielu rzeczy. Już nie mówię o ich głębokim przywiązaniu do bud-dyzmu — zagadkowej, potężnej religii, spotykałem bowiem w tutejszym życiu i obyczajach wiele innych zaskakujących zjawisk.
Urządziliśmy się w nowej dzielnicy miasta. Mieszkają tu przeważnie Anglicy i bogaci Hindusi; domy są na ogół urządzone po europejsku z uwzględnieniem wymogów kli-
matu podzwrotnikowego. Widzi się tu luksusowe sklepy, jest kawiarnia i kino.
Lecz nas interesował inny, prawdziwy Dardżiling — dzielnice zamieszkałe przez ludność tubylczą. Włóczy-liśmy się w tej części miasta całymi dniami, długo oglądaliśmy sklepy i kantory wymiany, obserwowaliśmy rzemieślników przy pracy. Nie nudziło mnie to nigdy.
Szczególnie pociągał nas malowniczy, barwny bazar. Wyglądał jak z bajek „Tysiąca i jednej nocy". Mnóstwo ludzi siedzi na ziemi i handluje, czym się da. Znajdują się tu worki z ryżem i pęczki małych, żółtych cebul, kury, strączki czerwonego pieprzu, imbir, orzechy i korzenie, bez których nie można wziąć do ust gotowanego ryżu. Sprzedaje się tu również w papierowych torebkach liście betelu. To ziele cieszy się wielkim powodzeniem. Betel żują wszyscy — starzy i młodzi, jak również wielu Europejczyków. Liście betelu zanurza się najpierw w wapnie (neutralizującym kwasotę), a następnie żuje razem z kawałkiem owocu palmy.
Spróbowałem jeden raz i natychmiast wyplułem, nie mogłem znieść ostrego smaku korzeni. Moim zdaniem, należałoby takie rzeczy od razu połykać, a nie żuć. Poza tym ludzie żujący stale betel wyglądają strasznie; mają czerwone wargi jak gdyby umazane świeżą krwią i czarne zęby.
Wszystkie te produkty przynoszą mieszkańcy nie tylko okolicznych wsi, lecz nawet górale z Nepalu i Tybetu. Niekiedy obładowani koszami kilka dni wędrują niebezpiecznymi ścieżkami, licząc na nabywców w Dardżilingu, w którym bywa wielu Europejczyków. Czasami spotyka się na bazarze całe rodziny górali, handlujące towarem wartości kilku groszy. A jednocześnie ci sami ludzie są niekiedy poobwieszani ozdobami ze złota, srebra i drogich kamieni i wyglądają jak przebrani królowie.
Właśnie podczas jednego z naszych spacerów po Dardżilingu poznaliśmy Anga.
Na bazarze zwróciliśmy uwagę na młodą kobietę, która przykucnęła przed barwną chustą rozpostartą na ziemi. Obwieszona była klejnotami jak bożek pogański. Nie
umiałbym powiedzieć, co nas najbardziej zainteresowało:
jej niezwykła uroda i kosztowności, czy kontrast między tym bogactwem i urodą a mizerną kupką jarzyn i korzeni rozłożonych na chuście. Stanęliśmy przed nią zaciekawieni, a Milford, który znał miejscowe zwyczaje, poprosił o kilka torebek betelu.
Gestami wyjaśnił, o co mu chodzi; kobieta zrozumiała i coś odpowiedziała niskim, melodyjnym głosem. Staliśmy blisko i przyglądaliśmy się z zainteresowaniem. Miała twarz o mieszanym typie mongolsko-indyjskim i jak się często zdarza, właśnie to sprawiało, iż była to jedyna w swoim rodzaju, niezwykła uroda. Pod smagłą skórą rysowały się dość wydatne kości policzkowe. Gorący, wilgotny blask wydłużonych oczu, delikatna, matowa skóra, szlachetne rysy twarzy, kapryśny wykrój warg — wszystko to było pełne wdzięku i uroku.
Po paru chwilach niemego zachwytu zaczęliśmy dzielić się uwagami na temat kosztowności, którymi była obwieszona. W uszach miała dwa cienkie złote kółka, wielkości sporych talerzy, połyskujące czerwonymi ognikami. Szyję zdobił naszyjnik z czerwonych korali nanizanych na sznurek na przemian z małymi złotymi różyczkami. Na łańcuszku misternej roboty wisiał duży medalion wysadzany małymi turkusami i perłami. Na smagłych rękach błyszczało kilka rzędów złotych bransolet, a na palcach lśniło mnóstwo pierścieni. Wszędzie turkusy, perły, bursztyny i korale. Nawet w nozdrzach miała cienkie złote kółko z perłą.
— Istny sklep jubilerski, a nie kobieta! — powiedział Kaufman. — Nie rozumiem, po co ona handluje tymi korzeniami!
Massimo Torę wyraził przypuszczenie, że są to klejnoty rodzinne, których me wolno sprzedawać. Sądziłem, że
ma rację.
— Chodźmy — rzekł w końcu Milford. — Nie wolno tak długo gapić się na mężatkę.
— Pan już zdołał stwierdzić, że jest mężatką! — powiedział ironicznie Kaufman.
— Ma kółko w nozdrzach — odparł Milford spokojnie. — Zgodnie z obyczajem hinduskim oznacza to kobietę zamężną. Chodźmy, koledzy!
Lecz Massimo Torę oświadczył, że musi sfotografować „Madonnę Himalajów". Milford skrzywił się i zapowiedział, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Istotnie, w chwili kiedy Torę wycelował obiektyw aparatu, kobieta zerwała się z miejsca i krzyknąwszy przeraźliwie, zasłoniła twarz rękami. Zakłopotany Włoch opuścił aparat.
— Milford, niech jej pan wytłumaczy, o co chodzi! — zawołał. — Co ona wyprawia!
— Tłumaczyć trzeba będzie nie jej, lecz jemu — odparł z zimną krwią Milford, spoglądając na barczystego, smagłego mężczyznę, który przepychał się przez tłum.
Zwróciliśmy się w stronę nowo przybyłego. Był to niewysoki, lecz dobrze zbudowany muskularny mężczyzna, obdarzony zapewne nieprzeciętną siłą fizyczną. Szeroka twarz o wydatnych kościach policzkowych, o bardziej zdecydowanym typie mongolskim niż oblicze pięknej handlarki, pałała gniewem. Wąskie, czarne oczy wpiły się w Torego.
Przybysz zaczął coś szybko mówić, kładąc rękę na rękojeści dużego zakrzywionego sztyletu tkwiącego za pasem.
— O ile zrozumiałem, jest to jego żona, której nie pozwala fotografować — wyjaśnił Milford z niezmąconym spokojem. — A mówiłem panu, że to się może smutno skończyć.
Włoch, mrugając bezradnie powiekami, wpatrywał się w rozjuszonego małżonka. Kaufman szepnął mi na ucho, że trzeba wycofać się stąd jak najprędzej. Lecz otoczył nas tłum gapiów, którzy albo byli po prostu ciekawi, albo sprzyjali swemu rodakowi. Nie można było się wydostać, Miałem wrażenie, że Milford uśmiecha się lekko, zapytałem go więc:
— Co mamy robić?
— Baby, przecież nie jestem Buddą — odpowiedział wzruszając ramionami. — Poza tym miejscowy Otello
używa jakiegoś nie znanego mi narzecza. Ledwie go rozumiem, a rozmawiać z nim wcale nie potrafię.
Właśnie w tym momencie zjawił się Ang. Wprost spod łokcia Milforda wysunął się ciemnobrunatny dwunastoletni chłopiec. Na głowie miał niebieski europejski beret, czarne splątane włosy opadały mu na czoło. Ubrany był w coś, co przypominało krótki, nieprawdopodobnie brudny chałat; bose nogi 'były czarne z opalenizny i brudu. Ale twarzyczka o wydatnych kościach policzkowych tryskała energią i inteligencją, w ładnych, lekko zwężonych oczach migotały ogniki sprytu.
— Sahibie, jeśli sobie życzysz, mogę ibyć tłumaczem — zwrócił się do Milforda po angielsku, dość poprawnym językiem.
Milford uśmiechnął się i rzucił na niego baczne spojrzenie.
— Zgoda — powiedział po chwili namysłu. — Czy mógłbyś wyjaśnić tym ludziom, że nie chcieliśmy wyrządzić im krzywdy?
— Zrobię jeszcze lepiej, sahibie! — rzekł chłopiec z chytrym uśmieszkiem i zwracając się do małżonków zaczął coś im klarować, przewracając oczami i trzęsąc głową.
Nie ulegało wątpliwości, że nasz nieoczekiwany pomocnik posiada dar krasomówczy. Posępny góral zostawił w spokoju sztylet, twarz mu się rozjaśniła. Kobieta odsłoniła oblicze i uśmiechnęła się (wolałbym, żeby tego nie robiła, bo miała zęby czarne od 'betelu). W tłumie rozległy się okrzyki zadowolenia.
Groźna sytuacja zakończyła się pomyślnie. Mąż sam zaproponował, żebyśmy go sfotografowali razem z małżonką. Spojrzeliśmy na siebie zdumieni.
—- A niech go diabli! — powiedział zbity z tropu Massimo Torę. — Po co mi jest potrzebny ten adonis?
— Niech pan szybko zrobi zdjęcie! — poradził mu Milford poważnym tonem.
Torę zrobił kilka zdjęć. Korzystając z usług małego tłumacza przyrzekliśmy małżonkom, że wkrótce otrzymają fotografie, i opuściliśmy bazar.
Chłopiec poszedł z nami. W drodze dowiedzieliśmy się bliższych szczegółów o nim. Okazało się, że jest Szerpą z Solo Khumbu. Nazywa się Ang Norbu. Ojciec jego, przewodnik, zginął w ubiegłym roku podczas wyprawy górskiej. Matka dawno umarła. Starsza siostra wyszła za mąż i przeniosła się do Dardżilingu. Po śmierci ojca Ang przyjechał do niej. Języka angielskiego nauczył się od ojca.
— Co powiedziałeś tym ludziom? — zapytał Milford.
— Powiedziałem, sahibie, że panowie jesteście wielkimi mędrcami i świętymi ludźmi. Powiedziałem, że wasze zainteresowanie jest wielkim zaszczytem dla każdego, że fotografujecie tylko wybitne osoby, a do tej kobiety zwróciliście się dlatego, że odgadliście, iż jest dobra i pobożna...
Roześmieliśmy się.
— Słuchaj, Ang, widzę, że jesteś sprytny chłopak — rzekł Milford. — Nie chciałbyś wybrać się z nami w góry, do Nepalu?
— Pójdę — odpowiedział chłopiec po namyśle, niemal uroczystym tonem. — Może uda mi się odnaleźć zwłoki mojego ojca.
Od tego dnia zamieszkał u nas. Wykąpaliśmy go porządnie, ubraliśmy, a on pysznił się przed miejscowymi dziećmi ze stanowiska tłumacza. Zazdrościli mu wszyscy. W pierwszym okresie przywiązał się najbardziej do Mil-forda. Ale zdarzyło się wkrótce, że oddałem Angowi pewną przysługę.
Ang nie zawsze towarzyszył nam podczas spacerów po mieście, miał bowiem nieograniczoną swobodę. Dlatego nie byłem wcale zdziwiony, kiedy wspinając się rankiem po spadzistym zboczu góry na peryferiach Dardżilingu spostrzegłem Anga, który wypadł pędem z długiego drewnianego budynku przypominającego barak. Wiedziałem, że w tym rejonie mieszkają Szerpowie. Kiedy mnie zobaczył, pomknął w moją stronę. Zaskoczyła mnie jego zmieniona twarz — smutna, stroskana i błyszczące gorączkowo oczy. Chwycił mnie za rękaw i dysząc ciężko powiedział:
— Nima umiera... moja siostra! ,_^..
Patrzył na mnie tak błagalnie, że poszedłem za nim do mieszkania siostry, choć nie wiedziałem, czy będę mógł w czymś pomóc.
Stan siostry Anga był istotnie bardzo ciężki. Miała zbolałą twarz, jęczała cicho, monotonnie skarżyła się na bóle brzucha. Jej mąż — mały, krępy mężczyzna o długich włosach zaplecionych zgodnie z obyczajem Szerpów w warkocze z kolczykami w uszach — przykucnął obok łóżka i szeptał zaklęcia. Wziąłem chorą za rękę — miała przy-śpieszone, słabe tętno.
— Co jej się stało? — zapytałem Anga.
Chłopiec wyjaśnił, że choroba Nimy zaczęła się w nocy od bólów brzucha, wymiotów i biegunki.
Wszystko wskazywało na zatrucie przewodu pokarmowego. Nie było w tym nic dziwnego. Ludzie marnie odżywiają się w tych stronach, kuchnie są bardzo brudne. Można zarazić się i umrzeć od picia wody rzecznej, do której wrzuca się zwłoki zmarłych oraz nieczystości. Dziwne było raczej to, że mimo wszystko stosunkowo mało ludzi choruje tu na choroby przewodu pokarmowego; widocznie ich organizmy przyzwyczaiły się do tych warunków. Lecz jeżeli już ktoś zachoruje, biada mu! Lekarzy prawie nie ma. Chorych leczą lamowie za pomocą różnych ziół, modlitw, szarlatańskich zaklęć. Wzruszyłem bezradnie ramionami. Ang zrozumiał, że nie mogę pomóc, i na jego twarzy odmalowała się taka rozpacz, że aż serce mi się ścisnęło. Chłopiec widocznie bardzo kochał siostrę.
W tym momencie przypomniałem sobie, że mam synto-mycynę, znakomity specyfik, który można by zastosować w tym przypadku. Pobiegłem do mieszkania, które zajmowałem wraz z Milfordem.
Anglik był w domu. Lecz kiedy dowiedział się, o co chodzi, zaczął energicznie protestować.
— Niech pan mnie posłucha i tego nie robi. Jeżeli chora umrze, lamowie zwalą całą winę na pana. Odbiera im pan chleb. Niech pan będzie rozsądny, baby! Może nas pan narazić na poważne kłopoty. Przecież pan nie jest le-
karzero — skąd pan wie, że w tym przypadku wskazane są pańskie proszki?
Wszystko to było słuszne i rozsądne. Zawahałem się na chwilę, lecz przypomniałem sobie błagalne spojrzenie Anga i wybiegłem na ulicę...
Powiem tylko tyle, że syntomycyna radykalnie pomogła chorej. Nima, która miała silny organizm, już następnego dnia wstała z łóżka, aczkolwiek nakłaniałem ją, żeby jeszcze poleżała. W domu Anga wszyscy patrzyli na mnie jak na wielkiego lamę. Milford tylko wzruszył ramionami i mówił, że fryce zawsze mają szczęście w grze.
Gdyby on wiedział, jak ta „gra" potoczy się dalej!
Rodzina Anga urządziła ucztę na moją cześć. Zaproszono również Milforda. Zebraliśmy się w dużym pokoju, urządzonym prawie po europejsku. Nawet żarówka elektryczna wisiała nad stołem. Ale w kącie pokoju' stał posążek Buddy, a przy nim młynek do modlitw ze świętymi tekstami, świece, kadzidło — słowem, pełna egzotyka.
Na ucztę przybyło wielu sąsiadów. Szerpowie mieszkają w Dardżilingu w długich budynkach, przypominających baraki — kuchnie i inne urządzenia są wspólne dla wielu rodzin. Za stołem siedzieli mężczyźni z warkoczykami lub ostrzyżeni do skóry, smagli, barczyści, o białych zębach;
prawie wszyscy mieli na sobie sportowe koszulki z zamkami błyskawicznymi, berety i spodnie; otrzymali tę odzież jako uczestnicy ekspedycji górskich.
Kobiety według starego obyczaju Szerpów ubrane były w sari z ciemnego materiału, na który wkładały ręcznie tkane fartuchy w jasne paski poprzeczne. Szerpowie to ludzie dobroduszni, uprzejmi i weseli. Ang niezmordowanie pośredniczył w naszych rozmowach. Nastrój był bardzo przyjemny.
Szerpowie nie znają żadnych zakazów religijnych w sprawach kulinarnych, wolno im jeść wszystko (jest to również ważna zaleta dla przewodników współpracujących stale z Europejczykami).
Na stole stała wielka taca z kartoflami, duszonym mięsem, jarzynami i przyprawami korzennymi oraz misa ryżu
w ostrym sosie. Lecz goście rzucili się przede wszystkim na mo-mo (coś w rodzaju zupy z pulpetami z mięsa i mąki) — ulubioną potrawę Szerpów. Na przyjęciu spróbowaliśmy po raz pierwszy szerpskiego piwa. Nazywa się czang i wyrabiane jest z ryżu lub jęczmienia. Do dużych drewnianych kadzi wkłada się zaczyn i zalewa gorącą wodą. Napój ten pije się przez słomkę. Milfordowi i mnie podano oddzielne czasze, reszta gości piła po kilku z jednego naczynia. Gospodarze co jakiś czas dolewali gorącej wody do czasz. Nie powiem, żeby mi ten napój szczególnie smakował, ale był dość mocny.
Szerpowie popijali czang, śpiewali, gawędzili wesoło. Przez okna zaglądały do pokoju woskowe kwiaty magnolii, świeciło hojne, gorące południowe słońce.
Kiedy zabieraliśmy się do powrotu, Lakhpa Chedi, mąż Nimy, podziękował mi uroczyście za wyleczenie żony i powiedział, że jego rodacy chętnie wezmą udział w ekspedycji, w której jest taki dobry człowiek i znakomity lekarz. Kiedy Ang przetłumaczył to oświadczenie, Milford dał mi ukradkiem kuksańca w bok, a ja omal nie wybuchnąłem śmiechem.
Następnie Lakhpa Chedi, w niemniej uroczysty sposób, podarował mi kukri — ostry, zakrzywiony nóż, przypominający sztylet, którym niedawno zamierzył się na nas zazdrosny małżonek z rynku. Rękojeść kukri była wykładana srebrem. Lakhpa Chedi wygłosił przemówienie o znaczeniu kukri w życiu miejscowej ludności. -
— Jeśli noc zastanie cię w lesie, kukri pomoże ci naciąć gałęzi, byś mógł sobie zbudować szałas lub wzniecić ognisko. Jeśli będziesz wędrować po górach, kukri wyrąbie ci stopnie w lodzie, byś mógł przejść po stromych zboczach. Za pomocą kukri zetniesz paznokcie na rękach, możesz zabić wroga lub drapieżne zwierzę... Niech kukri ratuje cię przed niebezpieczeństwem, tak jak ty dzięki swej mądrości uratowałeś moją żonę... Thudżi czej, sa-hibie!1
' Dziękuję ci, panie!
To przemówienie wywołało entuzjazm wśród zebranych. Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki: „Thudżi czej!". Kobiety płakały i obejmowały Nimę.
Ang podszedł nagle do mnie i uścisnął moją dłoń. Oczy mu błyszczały z podniecenia, oddychał ciężko. Widać było, że chłopiec wypił za dużo czangu. Istotnie, język plątał mu się trochę.
— Sahibie, chciałbym ci również podziękować. Czy wiesz, w jaki sposób? Nikt tak nie potrafi ci podziękować jak ja. Przyniosę ci szczęście, sahibie. Uzyskam dla ciebie błogosławieństwo bogów...
Roześmiałem się.
— Cóż to, Ang? Zostałeś kapłanem, lamą?
— Nie jestem lamą, sahibie — odpowiedział gorąco. — Lecz posiadam coś takiego, czego nie ma nawet Wielki Lama.
Wyszedł ze mną na podwórze i z uroczystą miną wydobył z zanadrza sporych rozmiarów amulet wiszący na złotym łańcuszku.
— Dam ci go na jedną noc, sahibie! — szepnął rozmarzonym głosem. — Kto spędzi jedną noc z tym amuletem na szyi, na tego spłynie łaska bogów. Tylko nie wolno go otwierać, bo bogowie mogliby się rozgniewać!... Nie otworzysz go, sahibie, prawda?
Przyrzekłem chłopcu, że nie otworzę amuletu, i schowałem do kieszeni.
— Nie, nie sahibie, trzeba go nosić na piersi! — zawołał Ang.
Skrzywiłem się lekko i włożyłem łańcuszek na szyję. Amulet nie bardzo się nadawał do noszenia na piersi — był duży, płaski, kanciasty i twardy. Zroszą wcale nie miałem ochoty chodzić ze złotym łańcuszkiem na szyi. Pomyślałem sobie, że po pożegnaniu się z Angiem zdejmę natychmiast amulet. Ale teraz nie chciałem sprawiać chłopcu przykrości: był uszczęśliwiony, że mógł ofiarować sahibowi cenny dar. Uważał zapewne, że to nie wystarczy, więc dodał:
— Będę wszędzie chodzić z tobą i pokażę ci wszystko. Pójdę z tobą, dokąd tylko zechcesz.
—• Wiesz, co ci powiem, teraz zrobiłbyś najlepiej, gdybyś położył się spać — starałem się obrócić wszystko w żart, ale spostrzegłem, że chłopiec posmutniał, więc rzekłem: — Thudżi czej, Ang!
Ucieszył się ogromnie. Stał długo w ogrodzie przed domem i patrzył za mną.
Po powrocie do domu stwierdziłem, że jestem zupełnie mokry. Koszula przylepiła mi się do pleców, pot spływał z czoła. Rozebrałem się i wykąpałem. Milfond, bardziej przyzwyczajony do alkoholu i tutejszego klimatu, umył się tylko, wytarł do pasa mokrym ręcznikiem i pogwizdując, wyszedł z łazienki.
Po powrocie do pokoju spostrzegłem, że siedzi przy stole i ogląda coś uważnie.
— Monty, co pan zrobił! — zawołałem na widok bezlitośnie wypatroszonego amuletu Anga. Milford rzucił na mnie zamyślone spojrzenie.
— Chwileczka, baby, sprawa jest bardzo poważna. Skąd pan to ma? Opowiedziałem. Wysłuchał mnie z napiętą uwagą.
— Tak, mój druhu — rzekł poważnym tonem — wydaje mi się, że się panu poszczęściło z tymi pigułkami od bólu brzucha, bardziej niż 'to sobie można wyobrazić. Ten talizman to coś sensacyjnego, niech pan zaufa mojemu węchowi. Zresztą, proszę popatrzeć. Takich amuletów nie spotyka się nigdzie, może mi pan wierzyć.
Amulet Anga miał istotnie niezwykły wygląd — nawet ja, laik, mogłem to stwierdzić. Składał się z dwóch woreczków. W zewnętrznym skórzanym z wytłoczonymi złotymi literami, tkwił drugi — z mocnego żółtego jedwabiu, na którym wypisana była tuszem święta formuła buddystów — ,,0m mani padme hum!".
Słowa te oznaczające „W kwiecie lotosu spoczywa klejnot" (odnosi się to ido Buddy, urodzonego w kwiecie lotosu) spotyka się w Himalajach na każdym kroku. Przyzwyczaiłem się już do łamanych, kanciastych znaków
sanskrytu, którymi napisana była formułka, i dlatego zająłem się przede wszystkim zawartością woreczka.
Była to cienka czworokątna płytka metalowa, o wymiarach mniej więcej 7 X 10 centymetrów. Długo obracałem ją w ręku, usiłując odgadnąć, jaki to może być metal. Był- bardzo lekki, miał srebrzysty, matowy odcień \ nie
zginał się. Płytka ze stali tej grubości musiałaby się zginać.
Usiadłem na parapecie i zacząłem gruntownie oglądać płytkę, Z jednej strony znajdowały się jakieś niezrozumiałe znaki, a z drugiej — coś, co przypominało rysunek lub wykres. Obracałem płytkę w różne strony, ale w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, co oznacza rysunek. Na płytce głęboko były wyryte cienkie linie koncentrycznych kół. W środku widniało kółko wielkości ziarnka grochu. Takie same punkty, mniejszych nieco rozmiarów, rozmieszczone były na każdej linii. Gdzieniegdzie otaczały je mniejsze koła.
Tak uważnie przyglądałem się rysunkowi, że w końcu zaczęło mi się ćmić w oczach. Wykres coś mi przypominał. Ale nie byłem w stanie myśleć, czułem szum w głowie, zapewne wskutek wypitego czangu. Za oknem kwitły już w kształcie rurek białe kwiaty wysokiego krzewu drzewiastego blekotu. Wydawały mdłą i słodką woń. Często przypominałem sobie 'później ciemnoniebieskie niebo Dar-dżilingu i odurzającą woń białych kwiatów pod oknem. Przecież była to przełomowa chwila w moim życiu, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Podałem płytkę Milfordowi.
— Rzeczywiście, to jakaś niezwykła płytka — powiedziałem. — Dziwny metal. Nie mogę się zorientować, co tu jest narysowane. Ale nie pojmuję, dlaczego pan się tym tak przejął, Monty? Mnie zmartwiło najwięcej to, że pan otworzył talizman. Przyrzekłem Angowi...
— Zostaw pan Anga w spokoju, nic mu się nie stanie! — przerwał mi szorstko. — Czy pana nie dziwi to, że Szerpowie, analfabeci, uważają za święty talizman
płytkę, na której tak dokładnie przedstawiony jest Układ Słoneczny?
Zaczerwieniłem się ze wstydu. Oczywiście, to jest Układ Słoneczny! Tory planet dokoła słońca i tory satelitów wokół planet — oto co oznaczają koła i wytłoczone punkty; Lecz mimo to nic jeszcze nie rozumiałem. Co miał Milford na myśli mówiąc o sensacji? Czy nie zamierza przypadkiem wysunąć tezy, że Szerpowie osiągnęli w dawnych czasach wysoki poziom kulturalny? Przecież płytka nie może stanowić dowodu na to, mogła się tu znaleźć przypadkowo, mógł ją ktoś przynieść.
— Pewnie że tak! — powiedział z przekąsem, zniecierpliwiony Milford. — Sprawa polega na tym właśnie, skąd ją przyniesiono? Musimy zapytać Anga, skąd ma płytkę?
— Monty, nie trzeba go pytać! Wręcz przeciwnie, musimy ukryć przed nim, że ją widzieliśmy... Przecież przyrzekłem mu...
— To pan przyrzekł, ale nie ja — odparł. — Ja o niczym nie wiedziałem. Zresztą i tak nie potrafimy doprowadzić amuletu do poprzedniego stanu.
Podniosłem obydwa woreczki i musiałem przyznać, że Milford ma rację. Gdzie znajdziemy takie same nici, jakimi zszyty był woreczek? Kto potrafi wykonać oryginalny ścieg, który zachował się jeszcze gdzieniegdzie.
— Zresztą, Alek — dodał Milford —' sprawa jest po- -ważna i do diabła z sentymentami! Pomówię z Angiem i usprawiedliwię pana, przecież pan istotnie nie ponosi żadnej winy.
Ang przyszedł do nas wieczorem. Milford usadowił go na krześle i opowiedział o wszystkim. Kiedy chłopiec zrozumiał, że otworzyliśmy amulet, omal nie zemdlał, zsunął się z krzesła i jęcząc padł plackiem na podłogę.
— Śmierć... Czarna Śmierć... — mamrotał, jęcząc ze strachu.
— Ach, Monty, po co pan ruszał talizman! — powiedziałem, szczerze zmartwiony.
— Bzdury! — fuknął Milford. — Zaraz go uspokoję! Nalał ćwierć szklanki koniaku i podniósł chłopca.
— Pij! — rozkazał. — Pij wszystko, jednym haustem! Bo będzie źle!
Ang prawie bezwiednie, przymknąwszy oczy, wypił koniak i zaczął ciężko dyszeć, jak ryba wyrzucona na ląd.
— Płynny ogień — powiedział, wskazując na szklankę. Koniak podziałał od razu. Chłopiec uspokoił się trochę, lecz w jego oczach czaił się lęk. Wargi mu drżały...
— Posłuchaj, Ang, my nic nie zawiniliśmy, a ty już najmniej. Więc czego tak się boisz? — zapytałem,
— Wszyscy możemy być niewinni — odpowiedział posępnie. — Ale ja zdradziłem tajemnicę Synów Nieba i dlatego zginiemy.
W chwili kiedy wspomniał o Synach Nieba, Milford drgnął.
— Czekaj, Ang, opowiedz nam, co wiesz o talizmanie — rzekł rozkazującym tonem. — Opowiedz o wszystkim, łatwiej nam będzie ci pomóc. Nie spodziewałem się, że ty, mądry chłopiec, będziesz się przejmować takimi głupstwami. Naprawdę wierzysz w talizmany?
Ang odpowiedział, że w istocie rzeczy nie bardzo wierzy w talizmany. Nima, na przykład, nosi talizman — medalion z kawałkami paznokci Wielkiego Lamy. Jest to bardzo silny talizman. A jednak nie on ocalił ją od śmierci, tylko europejskie lekarstwo. On sam nie przywiązuje wagi do talizmanów, stara się zawsze zrobić wszystko własnymi siłami, jak najlepiej. Ale płytka, którą mi wręczył, to coś zupełnie innego. Otrzymał ten talizman od swego ojca, który dostał go od dziadka i tak dalej. Od dawien dawna talizman pozostaje w ich rodzinie i zgodnie z obyczajem Szerpów przekazywany jest z pokolenia na pokolenie najmłodszemu w rodzie. Jest to
święty przedmiot i nawet Nlima nie rozumie jego doniosłości...
W tym miejscu zaciął się i jak to się mówi, ugryzł się w język. Trzeba było wyciągać z niego każde słowo jak kleszczami.
W końcu Milford zmusił chłopca do wypicia dużego kieliszka mocnego likieru. Angowi tak zasmakował słod
ki, pachnący napój, że wysączył go do dna i upił się. Milford spostrzegł, że jestem niezadowolony, i powiedział:
— Niech pan nie wydziwia, baby, w tym wypadku cel w pełni uświęca środki.
Ang, siedząc w kucki, kołysał się całym ciałem. Oczy zaszły mu mgłą, na twarz wystąpił mocny rumieniec.
— Smakuje ci? Dać jeszcze? — zapytał Milford.
— Nie trzeba — powiedział chłopiec z rozmarzonym uśmiechem. — Wiem, sahibie, dlaczego dałeś mi tę krew kwiatów...
Rozśmieszyło nas poetyckie określenie, nie licujące chyba z mdłym likierem.
— Powiem ci wszystko, co wiem... — mówił Ang kołysząc się wciąż. — Ale to jest tajemnica, wielka i bardzo niebezpieczna tajemnica, to jest Czarna Śmierć w ciemnościach...
Pomyśleliśmy wówczas, że mówi o skutkach naruszenia świętej obietnicy, o zemście bogów — i dopiero później przekonaliśmy się, jaki nieoczekiwany, realny sens miały słowa o niebezpieczeństwie, przekazywane w rodzinie Szerpów z pokolenia na pokolenie.
Oto, co nam opowiedział.
Ongi, bardzo dawno temu, Synowie Nieba zstąpili na Ziemię. Przylecieli z niebios wśród ognia i huku, który wstrząsnął górami. Na miejscu, w którym ich statek dotknął Ziemi, wytrysnęło potężne źródło i popłynęła nowa rzeka. Tam zbudowana została świątynia. Znajduje się ona na tym miejscu po dzień dzisiejszy i zawiera świętości niebios. Ta płytka-talizman pochodzi również stamtąd. Jeden z przodków Anga otrzymał ją jako nagrodę za przysługę oddaną Synowi Nieba.
Lecz Ang nie wiedział, kiedy to się stało i jaką przysługę oddał jego pradziad. Sądził, że ów przodek zaprowadził gdzieś Syna Nieba lub ocalił go podczas jakiegoś wypadku w górach. Jak widać, chłopiec był przekonany, że wszyscy jego przodkowie byli przewodnikami.
— Gdzie się znajduje ta świątynia? — zapytał Milford.
— Nie wiem. Nikt nie wie. Nie można się dostać do niej, tam jest Czarna Śmierć — odparł Ang z głębokim przeświadczeniem.
— Co ito za Czarna Śmierć? Co ci mówiono o niej? — wypytywał Milford natarczywie.
Ang zaczął coś mamrotać po szerpsku. Następnie powiedział, że Czarną Śmierć zsyłają Synowie Nieba i że ludzie nie powinni nic o niej wiedzieć. Umierają, nie znając przyczyny swej śmierci. Tu wyrwało się Angowi, że ojciec jego również złamał przyrzeczenie. I widocznie dlatego umarł.
— Przecież mówiłeś, że zginął w górach! — Milford natychmiast podchwycił to przejęzyczenie. Lecz Ang ponownie zamilkł.
— Tak, sahibie, zginął w górach — odparł ponuro i odwrócił się.
— Czy świątynia znajduje się również w górach? — Milford nie dawał za wygraną.
— Nie wiem... nie byłem tam... nikt tam nie był...
— A twój ojciec? Skąd wiesz, że złamał przyrzeczenie? W jaki sposób je złamał? Czy wszedł do świątyni? Ang powziął nagle jakąś decyzję.
— Tak, wszedł do świątyni! — zawołał z rozpaczliwym męstwem. — I bogowie zabili go! Wiedział, że zginie, i dlatego oddał mi talizman. A teraz bogowie zabiją mnie, bo zdradziłem ich tajemnicę. Pana też zabiją...
Smagła twarz chłopca skrzywiła się w grymasie, zszarzała. Milford zrobił minę pełną współczucia.
— Poczekaj, Ang, niby dlaczego bogowie mają mścić się na tobie? — zapytał z udaną brawurą. — Przecież nie wszedłeś do świątyni. My również tam nie weszliśmy.
— Można nie wejść do świątyni, ale bogowie mimo to karzą zdrajcę — spokojniej nieco odpowiedział chłopiec. — Ojciec był również tylko o krok od świątyni. Ale sahib, któremu towarzyszył, wszedł do środka i już nie wrócił... Tam nie wolno wchodzić, ja mówię prawdę...
Tego dnia nie uzyskaliśmy od Anga nic więcej. Później również odmawiał wszelkich informacji o talizmanie.
3
Właściwie gdyby nie Milford, dałbym mimo wszystko spokój i Angowi, i talizmanowi. Nie dlatego, że nie miałem zaufania do chłopca. Byłem przeświadczony, że w tym wszystkim tkwi jakaś tajemnica, że w Himalajach istnieje jakaś zagadkowa świątynia... Przecież Himalaje są krainą tajemnic, nieomal każde miejsce jest tu owiane legendą, a na szczytach najwyższych gór wedle wierzeń miejscowych mieszkają bogowie.
Tenzing i Hillary nie znaleźli bogów na wierzchołku Czomolungmy i bogowie nie zemścili się na śmiałkach za to, że wtargnęli do ich siedziby. Lecz kto wie — pomyślałem — może Synowie Nieba, z którymi mieli do czynienia bogowie Anga, to bardziej realne postacie niż bogowie lodowych szczytów? A talizman chłopca jest zagadkowy w najwyższym stopniu...
Ale powtarzam, że mimo wszystko chciałem jednak zawieźć tajemniczą płytkę do Moskwy i w miarę możności uzyskać o niej wyczerpujące informacje. Ostatecznie przyjechałem tutaj w ściśle określonym celu — miałem napisać cykl korespondencji do prasy komsomolskiej — i wcale nie chciałem rozwiązywać zagadek wywołujących lęk wśród miejscowej ludności.
Lecz Milford odniósł się do sprawy całkiem inaczej. Co prawda czuł się w tych stronach znacznie swobodniej ode mnie. Toteż zaczął energicznie wypytywać Anga o miejsce, w którym znajduje się świątynia. A kiedy się przekonał, że nic z chłopcem nie wskóra, zwrócił się do innych Szerpów.
Przypuszczaliśmy pierwotnie, że ojciec Anga zginął w pobliżu owej świątyni. Lecz okazało się, że sprawa wyglądała całkiem inaczej. Da Mingma — tak nazywał się ojciec Anga — wpadł do głębokiej szczeliny w lodowcu, a jego ciała nie udało się znaleźć. Miało to miejsce na słynnym lodowcu Khumbu, w pobliżu Kotliny Zachodniej — w tych samych stronach, przez które w 1953 roku przeszła ekspedycja Hunta, z Tenzingiem i Hillarym.
Milford odbył kilka rozmów z Szerpami, uczestnikami ekspedycji, do której należał Da Mingma. Wszyscy twierdzili jednogłośnie, że w tamtych stronach nie ma i nie było żadnych świątyń. Zresztą dodatkowe informacje też się nie zgadzały z wersją Anga. Zagadkowa świątynia według legendy stoi nad źródłem, z którego bierze swój początek jakaś rzeka. A jakie źródła mogą istnieć na lodowcu Khumbu, wśród wiecznych lodów? Jedyne, co udało się stwierdzić, to fakt, że Da Mingma, doświadczony przewodnik wysokogórski, odznaczony zaszczytnym tytułem „tygrysa" (na medalu, jakim Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Londynie nagradza najlepszych alpinistów, widnieje głowa tygrysa), wyruszył z ekspedycją w bardzo ciężkim nastroju.
— A zawsze był wesoły i odważny. Nie mogę zrozumieć, co mu wówczas było — dziwił się jeden z Szerpów.
— Przypuszczam, że był chory. Niepotrzebnie poszedł w góry — dodał inny.
Milford naprowadzał ostrożnie swych rozmówców na temat talizmanu, tajemnicy, złamanego przyrzeczenia. Ale albo o niczym nie wiedzieli, albo nie rozumieli, o co chodzi sahibowi, Milford zaś nie decydował się na otwarte postawienie sprawy. Wydawało się, że o groźnej tajemnicy wiedziała istotnie tylko rodzina Anga. Możliwe, że jego ojciec, który musiał przeżyć jakiś silny wstrząs, wyruszył w drogę w złym stanie zdrowia, co stało się w końcu przyczyną jego śmierci. Tak uważał Milford, a ja podzielałem jego zdanie. Przecież wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, że szło tu nie tylko o uraz psychiczny.
Nie zrażony pierwszym niepowodzeniem, Milford zaczął skwapliwie zbierać informacje o ojcu Anga: dokąd wyruszał przed ostatnią wyprawą, z kim, kto brał poza nim udział w ekspedycji. Lecz zarówno siostra Anga, jak jej mąż i przyjaciele oraz sąsiedzi Da Mingmy zapewniali, że nic na ten temat nie wiedzą.
Snuliśmy różne przypuszczenia, szukając powodu, dla którego Szerpowie nie chcą nam nic powiedzieć. Możliwe, że nieznany sahib, któremu towarzyszył Da Mingma, nie
posiadał zezwolenia na wjazd do Nepalu. Można było również przypuszczać, że Szerpa w obawie przed rozgłoszeniem tajemnicy świątyni usiłował różnymi sposobami zakonspirować swoją wyprawę. A kiedy jego współtowarzysz, Europejczyk, zginął, miał dodatkowe przyczyny do ukrywania całej historii. Ale i w tej materii nie udało nam się nic uzyskać.
Milford mimo to nawet nie chciał słyszeć o zaprzestaniu jałowych wysiłków. Schudł w owym czasie, spojrzenie jego jasnoniebieskich oczu wskazywało, że coś go ogromnie absorbuje, że tajemnicza sprawa pochłonęła całkowicie jego myśli. Czasami żałowałem ogromnie, że talizman Anga znalazł się w moich rękach.
Pewnego wieczoru Milford długo nie powracał do domu i już zacząłem się poważnie niepokoić. Nagle zjawił się zmęczony, z miną triumfatora.
— Zdaje się, że znalazłem klucz do tajemnicy! Rano wyruszamy do tajemniczej świątyni. Wszystkie dane zgadzają się. Chodźmy spać — musimy wstać o świcie, czeka nas daleka droga. Niech się ipan ubierze cieplej — w górach jest zimno.
Wyruszyliśmy bardzo wcześnie; kwiaty blekotu fosforyzowały w ciemnościach przedświtu. Lecz gdy znaleźliśmy się za miastem, zaczęło się rozwidniać i niezwykle szybko nadszedł ranek. Góra Kanczendzanga — „pięć świętych skarbów śnieżnych" — zagrała czerwonoróżowy-mi odcieniami nieziemskiej wspaniałości i świeżości. Lecz droga, którą szliśmy, kryła się jeszcze w czarnym cieniu gór.
Skierowaliśmy się na północ, w stronę przejścia wiodącego do Tybetu.
Znaleźliśmy się w gęstym lesie. Od czasu do czasu widać było tylko plantacje herbaty z młodymi krzewami osłoniętymi przed słońcem gałązkami paproci. Widok tych plantacji złościł mnie trochę — szpecił wspaniałe i dzikie piękno tych stron. Droga pięła się coraz wyżej, wijąc się wśród dębów, drzew laurowych, sykomor i magnolii. Kosmate pnie obrośnięte lianami i mchem były tak wy-
sokie, że przypominały kolumny jakiegoś wielkiego gmachu. Z gałęzi zwisały różowe i złocisto-białe orchidee, oplatające drzewa. W dole, u ich stóp, rozrastały się bujnie olbrzymie paprocie, a wśród nich płonęły rododendrony wszelkich odcieni — żółte, różowe, malinowe, kremowe, białe.
Nasz przewodnik, nie znany mi tubylec z plemienia Bhotów, kroczył w milczeniu na przedzie. Milford z początku szedł trochę osowiały, lecz potem ożywił się, poweselał i zaczął swoim zwyczajem coś opowiadać. Słuchałem go jak zwykle z zainteresowaniem, ale i z pewnym roztargnieniem — zbyt zajęty byłem myślami o tajemniczej świątyni znajdującej się u celu naszej podróży.
— Sława nie zawsze idzie w parze z prawdziwą zasługą, Alek — rozprawiał Milford. — Weźmy, na przykład, Everest. Dlaczego ten największy szczyt świata został nazwany imieniem sir Everesta? Przecież czcigodny sir nie miał nawet pojęcia o tym, jak ta góra wygląda. I nie on nawet obliczył jej wysokość. Po prostu w okresie, kiedy był szefem służby geodezyjnej w Indii, zaczęto wymierzać na papierze, metodą trygonometryczną, wysokość szczytów Himalajów. No i proszę — najwyższy punkt na Ziemi orzymał imię zwykłego angielskiego urzędnika. Jest to wariant historii z Amerigiem Vespuccim — jak wiadomo ochrzczono jego imieniem Amerykę, chbć nie on ją odkrył... Jeśli więc my coś odkryjemy, to i tak zasługę przypiszą komu innemu...
Przewodnik ustąpił z drogi kilku wozom zaprzężonym w jaki. Jakiś czas szliśmy ledwie dostrzegalną ścieżką ciągnącą się obok drogi. Zdawało mi się, że znalazłem się w jakimś zaczarowanym królestwie. Kiedy ucichł turkot wozów, otoczyła nas cisza — dziwna i nienaturalna. Lasy rosyjskie szumią jak fale morza, szeleszczą i szepczą jak żywe, odpowiadają na każdy krok człowieka trzeszczeniem gałązek, drżeniem liści, lotem ptaków. A tu — posępna cisza, zastygłe powietrze. Nogi stąpają po elastycznej, miękkiej warstwie z mchu i opadłych liści. Sylwetki drzew są niewyraźne, wszystko porośnięte jest mchem. Ale
i mech tutejszy nie jest podobny do północnego — jest niezwykle bujny i piękny. Puszysty, zielonkawobrunatny, spowija pnie drzew, zwisa z gałęzi wzorzystymi girlandami. Chodzi się po nim jak po dywanie — i nie słyszy się własnych kroków; bezszelestnie rozsuwają się przed wędrowcem olbrzymie paprocie; drzewa niepodobne są do drzew, ptaków nie widać wcale... Wydaje się, że lada chwila za dziwnymi kosmatymi kolumnami i wzorzystymi girlandami ukaże się zamek z bajki. Ale nie ma żadnych zamków, tylko tu i ówdzie widać za zieloną mgłą ogromne kwiaty.
Wreszcie zrobiło się trochę jaśniej, skręciliśmy znów na gościniec i zmrużyliśmy oczy pod silnym światłem słońca.
Za zakrętem drogi słonie karczowały las pod plantacje herbaty. Było to tak ciekawe widowisko, że nie martwiłem się zbytnio o ginące drzewa. Potężne mądre zwierzęta pracowały jak żywe maszyny; ludzie siedzący na ich grzbietach wyglądali jak muchy. Obok nas przeszła wielka ciemnoszara słonica, wlokąc trąbą pień. Spod jej brzucha wyskoczyło nagle małe słoniątko. Podskoczyło śmiesznie, zaczęło galopować obok matki, kręcąc małym ogonkiem. Potem zadarłszy trąbę do góry wypuściło z piskiem strumień powietrza.
— Monty, czy to jeszcze bardzo daleko? — zapytałem nasyciwszy się widokiem.
— On powiada, że świątynia znajduje się w odległości czterech godzin marszu od Dardżilingu — Milford wskazał głową przewodnika. — Jesteśmy w drodze dopiero dwie godziny. Proszę się uzbroić w cierpliwość.
Z przeciwnej strony zbliżała się cała rodzina górali Leptha. Na czele szedł mężczyzna, dźwigając na plecach duży pleciony kosz, zwyczajem górali przymocowany szeroką opaską do czoła. W ten sposób lżej jest nosić ciężary, pasy bowiem nie uciskają piersi i ramion. Za głową rodziny szła kobieta w pasiastej bluzce, pstrej spódnicy i chustce. I ona miała kosz na plecach. Za rodzicami dziewczynka o potarganych włosach ciągnęła długi wy-
drążony pień bambusowy — w takich naczyniach nosi się tu wodę. Obok nich biegł kudłaty szary piesek w białe łatki. Rodzina zmierzała widocznie na bazar w Dardżilingu.
Droga zwężała się i doprowadziła nas nad głęboki wąwóz, na którego dnie szumiała rzeka, obrzucając pianą czarne kamienie sterczące w wodzie. Przez wąwóz przerzucone były cztery żerdzie z bambusu, niczym nie związane, chwiejne i oślizłe. Szczerze mówiąc, zrobiło mi się nieswojo: kto spadnie z tego mostku, nie pozbiera kości. Lecz Milford bez wahania przeszedł przez diabelską kładkę i znalazł się na drugiej stronie wąwozu. Nie było rady — zmrużyłem oczy, zacisnąłem zęby i niemal przebiegłem przez mostek. Myślałem, że to zostanie należycie ocenione, lecz nie padło ani jedno słowo — zupełnie jakbym przeszedł po asfaltowym chodniku.
Wyszliśmy z lasu i urządziliśmy krótki postój. Nieco niżej widniała wieś; tarasy na czarnych stokach gór były zaorane, zasiane bawełną i warzywami. Chłopi używają tu prymitywnego pługa zaprzężonego w woły lub po prostu spulchniają ziemię motykamif hodują owce, świnie, kozy i krowy; widzi się tu również ptactwo domowe. Ale jak się przekonałem, panuje wśród tej rajskiej przyrody wielkie ubóstwo.
Przewodnik wyciągnął rękę i wskazał przysadzisty budynek świątyni buddyjskiej, ukryty wśród gęstych zarośli.
— Widzi pan? — szepnął Milford, chwytając mnie za rękę. — Jesteśmy na miejscu.
Szliśmy wąską ścieżką wijącą się wśród krzewów. Świątynia znikła nam sprzed oczu za zakrętem skały. Gdzieś blisko słychać było szemranie wody.
Muszę przyznać, że byłem zaskoczony: więc ta droga wśród kwitnących krzewów prowadzi do tajemniczego zakątka, do którego nikt nie ma dostępu? Przecież w pobliżu znajduje się wioska? A droga jest dobrze ubita. Widocznie Synowie Nieba nie wszystkich karzą śmiercią, może i nas zostawią w spokoju?
Ale i mnie zaczęło bić mocniej serce, kiedy wyszedłszy
z gęstwiny stanęliśmy przed świątynią. Sądzę, że Milford był w tym momencie jeszcze bardziej podniecony.
— Niech pan popatrzy, Alek — szepnął. — Dlaczego ten budynek jest pomalowany na czerwono, kiedy zazwyczaj świątynie buddystów są białe. I nie ma żadnych kolumn, a u Tybetańczyków zawsze są kolumny... I widzi pan:
na ścianie wymalowane jest słońce!
Powiedział coś przewodnikowi, który podszedł do budynku. Zza grubej zasłony z ryżowej tkaniny zasłaniającej wejście, z mroków świątyni wynurzyła się chuda postać lamy w tradycyjnej szkarłatnej szacie z obnażonymi rę-kami. Staliśmy dość blisko wejścia i widzieliśmy jego pomarszczoną żółtą twarz i wąskie, kłujące czarne oczy. Przesuwał w ręku różaniec z bursztynu i szeptał coś sinymi cienkimi wargami. Był strasznie brudny — lamowie niższych stopni nie myją się nigdy. W ogóle panuje w tych stronach pogląd, że brud chroni przed chorobami.
Przewodnik z wyraźną czcią powiedział coś lamie. Ten wysłuchał go w milczeniu, skierował na nas obojętne spojrzenie skośnych oczu i po chwili namysłu szepnął kilka słów. Wówczas przewodnik zaczął mu coś perswadować, ale lama najwyraźniej nie chciał się z nim zgodzić.
— Nie wpuści nas do świątyni — powiedziałem.
— Niech spróbuje! — odparł Milford niemal tonem groźby, ale spostrzegł moje niezadowolenie, więc uśmiechnął się w roztargnieniu i dodał uspokajająco: — Niech się pan nie denerwuje, nie zrobię mu nic złego. Po prostu dam mu trochę pieniędzy.
I tym razem miał rację. Na widok pieniędzy nieustępliwy lama natychmiast wpuścił nas do świątyni. Oświadczył, że wolno korzystać tylko ze światła pochodni i prosił o nieużywanie latarek elektrycznych.
Porozumieliśmy się wzrokiem. To znaczy, że był tu już jakiś Europejczyk.
— Czy przypadkiem nie on właśnie go zabił? — szepnął Milford, mając na myśli człowieka, któremu ojciec Anga towarzyszył podczas ekspedycji. — Niech pan uważa, Alek, to są poważne sprawy.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego nasz przewodnik jest taki spokojny? — powiedziałem cicho. — Jeśli to ma być przeklęte miejsce...
— Taak... — Milford pokiwał głową w zamyśleniu. — Może nic o tym nie wie... Powiedział mi, że widział obok źródła pagodę z wizerunkiem słońca, która została wzniesiona dla upamiętnienia przybycia Synów Nieba na Ziemię. To by się zgadzało, prawda? Ale zobaczymy...
Na znak lamy weszliśmy do świątyni. Stromymi schodkami wyrąbanymi w skale szło się w dół. Oczekiwaliśmy jakiegoś groźnego, tajemniczego niebezpieczeństwa, ale na razie cały wysiłek skierowany był na to, żeby się nie przewrócić. Stopnie były tak obficie skropione topionym masłem — świętym olejem buddystów — że każdy krok groził upadkiem.
— Może ów sahib tutaj właśnie skręcił kark? — powiedział Milford.
Schodki skończyły się, lecz podłoga była również bardzo śliska. Posuwaliśmy się wolno przez ciemny, wąski korytarz. W czerwonym chwiejnym świetle pochodni, którą wysoko podniósł idący na czele lama, migotały fantastyczne wizerunki potworów, duchów i malownicze emblematy szczęścia. Dusiliśmy się od woni zjełczałego masła. Ile się go spala w lampkach, ile wylewa na kamienne podłogi buddyjskich pagód — trudno sobie wyobrazić!
Dotarliśmy wreszcie do dużej sali z niebieskimi sklepieniami. Ściany i sufit były suto pozłacane. Dokoła jaskrawe, rażące kolory fantastycznych malowideł — Budda, diabły, jelenie, lamparty szczerzące kły i przybiera-rające tak wymyślne pozy, jak gdyby miały cielska z wosku. Najstraszniej wyglądał diabeł — pożeracz ludzi, czarny, z zakrwawionym pyskiem, z lamparną skórą na biodrach, rozszarpujący zwłoki człowieka. Na środku sali wśród blasku i dymu kaganków płonących na ołtarzu wznosił się posąg Buddy.
— Czy ten posąg jest ze złota? — zapytałem zdumiony.
— Gdzie tam! Z gliny i pozłoty — odparł Milford.
Rozglądał się dokoła z zaciekawieniem. Raptownie skierował się w bok. Poszedłem za nim i ujrzałem wizerunek człowieka o czerwonej skórze, z aureolą dokoła głowy. Rysunek znajdował się na ścianie za posągiem Buddy. Przed nim, na kamiennym piedestale paliła się duża srebrna lampa misternej roboty. W czerwonym migoczącym świetle twarz na fresku wyglądała jak żywa.
Milford zwrócił się do przewodnika, który szeptem odmawiał modlitwę.
— Zapytaj lamę, kogo przedstawia ten rysunek? Zdawało się nam, że lama był niezadowolony z tego pytania. Długo nie odpowiadał, przesuwając żółtymi zakrzywionymi palcami różaniec, a potem wymamrotał coś niechętnie.
— Mówi, że to zostało namalowane z rozkazu bogów bardzo dawno temu — przełożył przewodnik jego odpowiedź.
— Masz, daj mu te pieniądze na odnowienie malowidła — rzekł niecierpliwym i tonem Milford.
Lama przyjął je chętnie z życzliwym uśmiechem, ale nic nie powiedział.
— Krokodyl — syknął Milford.
Nie jestem dotychczas pewien, czy stary lama wiedział coś więcej ponad to, co nam powiedział. Ale nie dowiedzieliśmy się niczego istotnego. Opowiedział nam długą historię, która chyba nie miała związku z naszymi poszukiwaniami. Również tłumacz pozostawiał wiele do życzenia. Bąkał coś łamaną angielszczyzną o Wielkim Lamie i Duchu Współczucia, a następnie o bogach gór, nad których głowami wschodzi i zachodzi słońce... Możliwe, że postać o czerwonym obliczu ze słoneczną aureolą wokół głowy przedstawiała właśnie górskie bóstwo — taki był mój wniosek. Milford z początku słuchał tłumacza dość uważnie. Widziałem, że jest wściekły. Bałem się, żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa. Jednakże zrozumiał kiepski przekład lepiej ode mnie i coraz bardziej dochodził do przekonania, że tracimy czas na próżno.
Słabo mi się robiło od dławiącego dymu i woni zjeł-
czałego masła. Marzyłem o tym, by jak najprędzej wydostać się z podziemia na świeże powietrze. Tajemnica przestała mnie interesować.
Nie rozumiałem wówczas dobrze, czego właściwie szuka Milford, nie wiedziałem, jaką tajemnicę kryje płytka Anga. Nawet nie domyślałem się, o co chodzi, i brałem udział w rozmowach z Szerpami przede wszystkim z sympatii dla Milforda. On zaś widocznie od pierwszej chwili miał jakieś koncepcje w tej sprawie, lecz nie odsłaniał przede mną tajemnicy obawiając się, że odniosę się niechętnie do jego fantastycznych pomysłów i odmówię pomocy, której bardzo potrzebował. A może nie wiedział po prostu, jaki obrót sprawy przybiorą: przecież przy tak poważnym zagadnieniu mogłaby się wyłonić kwestia pierwszeństwa.
Wysuwam te przypuszczenia również z tego powodu, że pamiętam, jaka wielka zmiama zaszła w Milfordzie od dnia, w którym zobaczył płytkę Anga. Znikła zupełnie jego prawdziwie angielska flegma, lekceważąca ironia, opanowanie — stał się raczej podobny do gracza gotowego postawić cały majątek na jedną kartę.
Wyszliśmy z pagody niezadowoleni i zbici z tropu. Milford zapytał lamę o źródło; skąd się wzięło w tym miejscu, w górach? Odpowiedź lamy odbiegała całkowicie od legendy, którą nam opowiedział Ang. Źródło powstało rzekomo z łzy, jaką uronił Duch Współczucia patrząc na cierpienia ludzi. Cała okolica była zbyt idylliczna, zielona, kwitnąca — ani śladu zawału, wybuchu, ,,ognia z nieba". A przecież jeśli legenda miała jakieś realne podstawy, to po odwiedzinach Synów Nieba powinny były pozostać jakieś ślady.
Lama stanął w drzwiach świątyni i spoglądał na nas niechętnym wzrokiem.
— Założę się, że kpi sobie z nas — mruknął Milford. — Nie ma rady, trzeba wracać, bo nie zdążymy przed zapadnięciem nocy do Dardżilingu.
Ostatnie wrażenia wyniesione z tego miejsca były bardzo przykre. Kiedy staliśmy przed pagodą, rozległ się
jakby płynący spod ziemi zdławiony, przeciągły jęk. Aż podskoczyliśmy z wrażenia. Lecz przewodnik zachował całkowity spokój. Wyjaśnił coś Milfordowi, który pokręcił z niezadowoleniem głową.
— Okazuje się, że pod ziemią mieszka pustelnik. To jest jego okienko — powiedział wskazując wąską szczelinę w ścianie pagody. — Zamurowano go tam, nie wolno mu już nigdy zobaczyć światła słońca. Niech pan spojrzy!
W szczelinie ukazała się ręka w czarnej rękawiczce — poruszała bezsilnie palcami. Chłopiec, który usługiwał lamie, wbiegł do świątyni i szybko przyniósł naczynie z wodą. Ręka ujęła czaszę i ostrożnie cofnęła się do wnętrza nory.
— Widzi pan, kiedy musi wystawić rękę z nory, wkłada rękawiczkę. Żadna bowiem część jego ciała nie powinna zetknąć się ze światłem słońca — wyjaśnił Milford.
— Ale oni robią to z własnej woli — powiedziałem. — Nie uważam tego bynajmniej za najgorszy przejaw fanatyzmu.
Przewodnik odezwał się nagle. Nie mogłem go dokładnie zrozumieć.
— Widzi pan! — rzekł Milford. — On powiada, że ludzie nie zawsze zamykają się w pustelni z własnej woli. Niekiedy rodzice, którzy złożyli odpowiedni ślub, zmuszają do tego swoje dzieci. Wyobraża pan sobie — chłopiec kończy właśnie osiemnaście lat, a tu nagle wrzucają go gwałtem do ciasnego, cuchnącego dołu, do końca życia pozbawiają światła, powietrza, towarzystwa ludzi... Nawet po jego śmierci nikt nie ma prawa go widzieć. A pan uważa, że to nie jest najgorszy przejaw fanatyzmu! Nie, to jest potworność!
Ruszyliśmy z powrotem tą samą ścieżką.
Znaleźliśmy się właśnie przed mostkiem nad przepaścią. Zatrzymałem się. Bolały mnie nogi, byłem zmęczony i czułem, że brak mi sił, by pokonać diabelską kładkę.
Ku mojemu wstydowi Milford, balansując na chwiejnych balach, z łatwością przebiegł na drugą stronę. Nie pozostawało mi nic innego, jak pójść za jego przykła
dem, więc klnąc na czym świat stoi, wszedłem na pnie
bambusu.
Tym razem jednak poszło mi znacznie gorzej. Nie odważyłem się pobiec, a nie wypadało posuwać się na czworakach, chociaż bardzo by mi to odpowiadało.
— Śmiało! — krzyknął Milford.
W tym samym momencie upadłem. Noga dostała się między bale, poczułem dotkliwy ból.
Na szczęście nie upadłem w poprzek, lecz wzdłuż mostu. Zdawało mi się, że zawisłem w powietrzu. Bambus kołysał się groźnie, w dole wyła i pieniła się rzeka, a ja leżałem bezradny, me wiedząc, co począć.
Nadbiegł przewodnik, pomógł mi się podnieść. Jęcząc z bólu, zacząłem czołgać się w stronę brzegu. Wypadek wywarł na Milfordzie duże wrażenie. Obmacał zwichniętą nogę i po chwili namysłu szarpnął ją z całych sił.
Wrzasnąłem i omal go nie uderzyłem. Nastawił mi jednak nogę, a mogłoby być znacznie gorzej, zanim uzyskałbym pomoc lekarską w Dardżilingu.
I nie udałoby się nam wrócić tego dnia do domu, gdyby nie dogonił nas wóz zaprzężony w dwa woły. Za skromną opłatą właściciel wozu pozwolił mi położyć się na workach z jęczmieniem i ryżem. Milford i przewodnik maszerowali obok wozu.
Byłem bardzo zawstydzony: przez moje niedołęstwo narobiłem kłopotu tylu ludziom.
Przybyliśmy do Dardżilingu późnym wieczorem. Koledzy już zaczęli się niepokoić o nas. Najbardziej martwił się Ang. Siedział w pokoju i usłyszawszy nasze głosy w ogrodzie, wybiegł na spotkanie.
Kiedy mnie zobaczył, przeląkł się nie na żarty. Utykałem, miałem zadrapany policzek i ręce.
— Gdzie byliście, sahibowie? — zapytał nieśmiało. Milford widział, że Ang jest zdenerwowany, ale nie miał zamiaru go oszczędzać.
—• Szukaliśmy pagody, o której nam opowiadałeś. Będziemy jej szukać tak długo, aż znajdziemy albo zginiemy. Rozumiesz?
Ang nic nie odpowiedział. Nachmurzony przykucnął w kącie. Zaczęliśmy myć się i przebierać, a on tkwił tam wciąż bez ruchu.
— Zanocujesz u nas? — zapytałem. Skinął potakująco głową.
Położyliśmy się spać. Kiedy zgasiliśmy światło, Ang przyczołgał się do mojego łóżka i szepnął mi na ucho:
— Sahibie, nie szukajcie tutaj. Świątynia znajduje się w Nepalu, ja dobrze wiem gdzie.
— A pójdziesz z nami? — zapytałem szeptem, podnosząc się na łokciu.
— Pójdę — odpowiedział z ciężkim westchnieniem. — Ale zginiemy wszyscy. Wrócił na swoje miejsce i nie ruszał się aż do rana.
4
Polecieliśmy wreszcie samolotem do Katmandu, stolicy Nepalu. Kilka dni musieliśmy czekać na tragarzy. Jechali wraz z niezbędnym sprzętem samochodami ciężarowymi lub szli pieszo; nasze bagaże zostały wysłane kolejką linową. Tymczasem zwiedzaliśmy miasto i okolice: należało to do programu naszej wycieczki.
Ang przyleciał z nami do Nepalu — Milford nie chciał zostawić go samego w Dardżilingu: obawiał się, że rodzina namówi chłopca, by wycofał się z udziału w ekspedycji. Istotnie Nima nie chciała puścić Anga i zgodziła się tylko pod tym warunkiem, że jej mąż również wyruszy z nami i będzie opiekować się chłopcem.
Nie wspominała nic o przyczynie swych obaw, a .przecież z punktu widzenia Szerpów nie było w tym nic nadzwyczajnego, że Ang chce nauczyć się zawodu, swoich ojców i dziadów; wręcz przeciwnie, taka ekspedycja była dla niego niezwykle korzystna — któż by bowiem chciał zabierać ze sobą chłopca niezdolnego do dźwigania ciężarów? Jasne było, że Nima nie lęka się gór i lodowców, że tkwi w tym wszystkim jakaś tajemnica rodzinna...
— Jak to się stało, że pozwoliła ci jednak pójść z nami? — zapytał Milford Anga.
— Nima uważa, że może uda mi się znaleźć ojca — odpowiedział chłopiec pochmurnie, spuszczając oczy. Milford wzruszył ramionami.
— To są jakieś mrzonki — rzekł do mnie. — Ale najważniejsze jest to, że Ang jest z nami!
Nic mu na to nie odpowiedziałem. Żal mi było chłopca. Gdyby to ode mnie zależało, dałbym spokój całej historii z talizmanem. Oczywiście nie wierzyłem w zemstę bogów, lecz obawiałem się, że wskutek wielkiego podniecenia, w jakim się stale znajdował, i lęku chłopiec może zachorować. Sprawy zaszły jednak zbyt daleko: Milford w żaden sposób nie zgodziłby się na zaniechanie poszukiwań, a Ang postanowił udać się do świątyni, był bowiem przeświadczony, że tak czy inaczej nie uniknie zemsty bogów. Jednakże ogarnęło go takie przygnębienie, że nawet podróż samolotem — wstrząsające przeżycie dla każdego z jego rówieśników — nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Podczas lotu zwinął się w kłębek i szeptał formuły zaklęć; twarz miał obojętną i zmęczoną.
— Popatrz przez okienko — zaproponowałem. Usiadł w moim fotelu i patrzał przez okno, poruszając bez przerwy wargami. Potem wskazał gestem, że chce wrócić na dawne miejsce. Znów zwinął się w kłębek i zamknął oczy. Muszę powiedzieć, że Anga, obok żywego, towarzyskiego usposobienia cechowała również spora doza azjatyckiego opanowania i skrytości. Może podróż nie sprawiała mu zadowolenia, może gnębiły go myśli o nadchodzącej groźnej chwili, a jednocześnie uważał, że nie wypada okazywać strachu. Przecież od dawna słyszał o samolocie i widział, że wszyscy pasażerowie zachowują się spokojnie. A jednak lękał się i widocznie coś głęboko przeżywał w chwilach, kiedy patrzył przez okno i widział głęboko w dole zmienione nie do poznania góry swej ojczyzny.
W pewnym momencie zdawało mi się, że Ang mnie nienawidzi. A miał za co! Potem zrozumiałem jednak, że
chłopak nie bacząc na swoje strapienia, żywił do mnie sympatię, a nawet wcale nie gniewał się na Milforda. Wydaje mi się, że w jego postępowaniu wyrażał się nie tylko fatalizm buddysty i bierność, lecz także niezwykła szlachetność: od razu wziął na siebie całą winę za naruszenie tajemnicy i nie chciał zrzucać winy na żadnego z nas — choć miał prawo! Niekiedy ogromnie pragnąłem skończyć z tą dziwną historią i nie dręczyć Anga — ale co się stało, to się już nie odstanie...
Przylecieliśmy do Katmandu. Pierwsze wrażenie, jakie wywołuje miasto: chyba składa się wyłącznie ze świątyń! Ludzie nie mają gdzie mieszkać! Istotnie, pagód jest tu bardzo dużo, zarówno buddyjskich, jak i hinduistycznych;
te oryginalne budowle wyciskają piętno na całym mieście. Nie brak tu również pałaców. Wznoszą się w ogrodach, otoczonych wysokimi murami.
Oczywiście jest w Katmandu również dużo zwykłych domów mieszkalnych — a w ogóle jest to niezmiernie ruchliwe miasto, liczące około 195 000 mieszkańców. Na wąskich uliczkach wyłożonych kamiennymi płytami lub wyszczerbionymi cegłami stale panuje tłok. Ulice przypominają kryte galerie — dachy i gzymsy domów zwisają nad chodnikamłi, słońce kładzie na jezdni wąskie pasma światła. Domy są bogato ozdobione rzeźbami z drzewa — futryny okien, balkoniki, cienkie drewniane kolumny wy-rzeżbiły mistrzowskie dłonie.
W Katmandu Milford był spokojniejszy niż ostatnio w Dardżilingu. Ang przyrzekł, że zaprowadzi nas do tajemniczej świątyni dopiero w drodze powrotnej. Przede wszystkim chciał wyruszyć na poszukiwanie ciała ojca. Szerpowie bynajmniej nie usiłowali odwieść go od tego zamiaru, wręcz przeciwnie, uważali tę myśl za nader szlachetną. Ja nie zabierałem głosu, a Milford zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie wskóra. Ang obstawał mocno przy swoim i nie chciał udzielić żadnej wskazówki o miejscu, w którym znajduje się świątynia.
Można było przypuszczać, że jest to jakiś zakątek w górach, na pustkowiu.
W Katmandu i okolicach znajduje się mnóstwo świątyń — niektóre z nich znane są powszechnie nie tylko w Nepalu, lecz również w Indii i Tybecie, jak na przykład „nepalski Benares" — Paczpatinat, Bodnął, Swajam-bunat, ściągające rzesze pielgrzymów.
Milford z zainteresowaniem oglądał te wspaniałości, lecz przez cały czas pokpiwał sobie i drwił. Tak ostro napadał na religie — szczególnie na lamaizm — że pomyślałem, iż może ma jakieś osobiste porachunki z przedstawicielami kultów religijnych na wschodzie lub zachodzie. Nie żywił żadnego szacunku dla powagi świątyni, do której chciał się dostać. Podniecało go to nawet. Powtarzam jednak — że nie były to objawy lekceważenia, wręcz przeciwnie — do miejscowej ludności i jej obyczajów odnosił się z wyraźnym szacunkiem, wściekał się tylko wówczas, kiedy napotykał przesądy religijne. Sądzę, że jego bezlitosny stosunek do obaw Anga można było częściowo wytłumaczyć nienawiścią, jaką żywił do kultów i przesądów.
Wczesnym rankiem 10 maja ekspedycja nasza wyruszyła w stronę masywu Everestu, na północny wschód od Katmandu. Czekała nas dość trudna i niebezpieczna wyprawa, interesująca ogromnie wszystkich uczestników. Wydawało się, że nawet Milford i Ang zapomnieli o swych troskach i cieszyli się wraz z resztą.
Szliśmy wąskimi uliczkami Katmandu, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami mieszkańców miasta. Towarzyszyli nam nowi znajomi — literaci i dziennikarze nepalscy. Jeden z nich szedł obok mnie i Milforda. Kiedy Milford przekonał się, że Nepalczyk swobodnie włada językiem angielskim, zaczął go wypytywać o miejscowe podania, usiłując naprowadzić rozmowę na legendę Anga. Lecz nepalski kolega widocznie nic nie słyszał o świątyni, w której giną ludzie, ani o zemście Synów Nieba. Opowiedział nam za to kilka ciekawych legend, między innymi legendę o Katmandu. Jak się okazuje, istniało dawniej w tym miejscu głębokie jezioro, zamieszkałe przez straszne węże „Naga" (przypominam sobie od razu baśń Kiplinga o odważnym manguście Rikki-Tikki i wężach
Nagu i Nagainie). Na jeziorze rozkwitł nieoczekiwanie lotos. Wówczas to świątobliwy starzec Nagardżuna przepowiedział, że w tym miejscu zbudowana zostanie świątynia. Po czym przebił wąwóz w górach, którym popłynęły wody jeziora unosząc z sobą żmije.
— Było to może silne trzęsienie ziemi, a woda spłynęła przez wyłom, który powstał w górach — wyraził przypuszczenie Nepalczyk.
— Tak, tak — rzekł roztargniony Milford. — Zdaje się, że trzęsienia ziemi są w Nepalu dość częstym zjawiskiem?
— Owszem — potwierdził Nepalczyk. — W 1950 roku dwadzieścia dni trwały tak silne wstrząsy, że chwiały się wierzchołki najwyższych gór. Było to straszne trzęsienie ziemi, po którym nastąpiły zawały i powodzie... zginęło mnóstwo ludzi.
— Taaak! Himalaje to młode góry — dodał Milford. — Nie uspokoiły się jeszcze i stale rosną. Wcale nie jest wykluczone, że niektóre szczyty wzniosą się jeszcze wyżej lub zmienią kształt.
Słuchaliśmy go z zainteresowaniem. O niektórych rzeczach dowiedziałem się po raz pierwszy z relacji Milforda. A opowiadał bardzo chętnie, jak gdyby zapomniawszy o swych troskach.
— Młode góry... mój Boże, jakie to są względne pojęcia! No tak, zaledwie 25 do 30 milionów lat temu na tym miejscu rozciągało się Morze Tetydy. Czy możecie sobie wyobrazić jego rozmiary? Ciągnęło się od Oceanu Atlantyckiego do Oceanu Spokojnego, przez całą dzisiejszą Europę i Azję i oddzielało dwa kontynenty: Gondwanę i Lawrazję. Piękne nazwy, prawda?
— Nie mogę sobie uprzytomnić, kto był ich twórcą — powiedziałem — może mastodonty?
— Przypuszczam, że nie zawdzięczamy tych nazw ma-stodontom. Wniosłoby to zbyt wielkie zamieszanie do naszych pojęć o postępie — odparł żartobliwie Milford. — A więc, proszę państwa, Morze Tetydy istniało dziesiątki milionów lat i nie śniiło mu się nawet, że zakończy swój żywot. Ale Ziemia w owych czasach jeszcze się nie uspokoiła
całkowicie — kto wie zresztą, kiedy raczy się uspokoić! Więc rozejrzała się dokoła i z nieznanej przyczyny żachnęła się na Morze Tetydy. Jak przypuszczam, doszła do wniosku, że na tym miejscu ładniej będą wyglądały góry. Sprawa niełatwa: wznieść ni stąd, ni zowąd góry na miejscu morza! Ale Ziemia ułożyła pewien plan. Wskutek swej naiwności Morze Tetydy gromadziło systematycznie na dnie różne skały osadowe. No, bo gdzlie miało je podziać? Więc Ziemia zabrała się do tych skał. Najpierw podparła je z dołu ramieniem. Ale to nie wystarczało. Co prawda wzniosły się nad powierzchnią Tetydy pasma gór Kailas i Nienczen Tangla — te same, które widzimy dziś w Tybecie. Lecz były to dziecinne igraszki w porównaniu z tym, co stało się później...
Przecinaliśmy właśnie plac przed pałacem królewskim — dwupiętrowym murowanym budynkiem w stylu europejskim. Trzepotała na wietrze flaga państwowa Nepalu — dwa czerwone trójkąty z niebieską obwódką i wizerunkiem Słońca i Księżyca. Słońce w promiennej koronie i Księżyc z podbródkiem tkwiącym w wywróconym półksiężycu miały ludzkie twarze wyrażające zdziwienie czy niezadowolenie,
Skręciliśmy w wąską uliczkę, minęliśmy kino, urząd pocztowy i gmach misji amerykańskiej. W pobliżu znajdowały się również poselstwa Wielkiej Brytanii i Indii.
— Tego jeszcze nie widziałem! Co to jest? — zawołał Milford, przerywając opowieść o dziejach Morza Tetydy.
Przed małą drewnianą pagodą wznosił się masywny mur z cegły, z wielką płaskorzeźbą wysokości kilkunastu metrów, pokrytą farbami — żółtą, czerwoną i czarną. Płaskorzeźba przedstawiała potwora o czterech rękach.
— To pagodą Kot — wyjaśnił skwapliwie Nepalczyk. — A na ścianie widzimy bóstwa Kala Bhajbar.
— No tak — rzekł Milford z zadowoleniem patrząc na « potwora. — To przypomina Indię. A jednak nie wiem, dlaczego drażni mnie wpływ sztuki tybetańskiej. Może dlatego, że przyzwyczaiłem się do Indii. Ach, ci brudni i chciwi lamowie... zresztą Bóg z nimi!
Przewodnicy idący przed nami zatrzymali się nagle — krowa zatarasowała wąską uliczkę. Stanęła w poprzek jezdni i machała leniwie ogonem. Nie można było jej ominąć.
— Ma pan jeszcze coś, co przypomina Indię — powiedziałem.
W Katmandu jest mnóstwo krów, które, moim zdaniem, przeszkadzają bardzo mieszkańcom miasta. Podobnie jak w Indii, uważane są tu za święte; bramin poczytuje za wielki grzech uderzenie lub odpędzenie krowy, nawet jeśli zjada mu owoce czy warzywa na bazarze lub zagradza drogę. Zresztą ludność Nepalu lubi wszystkie zwierzęta i nawet urządza na ich cześć specjalne uroczystości. Istnieje na przykład święto psa — tego dnia w miastach i wsiach zdobi się psy kwiatami i karmi smacznie. Dla mnie te zwyczaje były dość dziwne, lecz sympatyczne. Milford zaś uważał, że Hindusi, Nepalczycy, a nawet Tybetańczycy stoją pod tym względem znacznie wyżej od Europejczyków, którzy dręczą zwierzęta.
Lecz w tym wypadku zachował się jak Europejczyk, chwycił bez ceregieli krowę za rogi i odciągnął w bok. Przewodnicy z przerażeniem popatrzyli na niego i na krowę i ruszyli pośpiesznie naprzód.
— Monty, wygląda pan jak Tezeusz po zwycięstwie nad Minotaurem — powiedziałem. — Momencik, proszę się nie ruszać!
Sfotografowałem go wraz ze świętą krową, która przyglądała się Milfordowi zamglonymi oczami. Montagu przybrał pozę zwycięzcy. Zdjęcie udało się doskonale. Przechowuję je w biurku wraz ze zdjęciami Anga i wieloma innymi. Ciężko mi jest teraz patrzeć na nie... W jakich świetnych humorach byliśmy wtedy! Wszyscy, oprócz Anga... Na tym zdjęciu stoi z boku ze smutną miną. Przez cały czas szedł przy nas, ale nie wtrącał się do rozmowy, pogrążony we własnych myślach.
Poszliśmy dalej. Nieodstępnie towarzyszył nam kolega, dziennikarz nepalski.
— No, więc co slię w końcu stało z Morzem Tetydy? —
zwróciłem się do Milforda. — Ziemia miała iście kobiece kaprysy. Dlaczego właściwie przeszkadzało jej to morze?
— A dalej było tak — nawiązał Milford do przerwanej opowieści. — Ziemia uderzyła w Gondwanę, która rozpadła się na kilka wielkich bloków. Jeden z nich nosi dziś nazwę Półwyspu Indyjskiego. Morze Tetydy, chcąc nie chcąc, zaczęło się przelewać przez powstałe wyłomy. Ale to Ziemi nae wystarczało. Naparła na Lawrazję, która ze swej strony zaczęła naciskać na owe 'nieszczęsne skały osadowe, które nie wytrzymały ataku i zaczęły ustępować. Lecz to wszystko odbywało się w zbyt wolnym tempie i Ziemia postanowiła zastosować bardziej energiczne metody. Nacisnęła ze wszystkich stron i wówczas nadszedł kres istnienia Morza Tetydy. Dno morskie podniosło się na wysokość przeszło sześciu kilometrów. Żarty na bok, dżentelmeni — ale to musiało być wspaniałe widowisko. Wyobraźcie sobie! Te wszystkie gigantyczne formacje wyłażą do góry, spadają na Równinę Indyjską, pękają, nakładają się na siebie. Resztki Marzą Tetydy spływają z trzech potężnych łańcuchów górskich, kruszą je, żłobią wąwozy... Czy wie pan, Alek, jaką te góry mają dziwną strukturę? Czy widział pan zdjęcia najwyższego szczytu Everestu? Przypomina zupełnie zastygłą, wielowarstwową falę... Oczywiście, wszystko to nie odbywało się tak szybko, jak to przedstawiłem, lecz w sensie geologicznym — niemal błyskawicznie. Himalaje, mniej więcej takie, jakie widzimy dziś, pojawiły się stosunkowo niedawno. Rosły jeszcze wówczas, kiedy wielka Atlantyda wśród ognia i grzmotów zapadła się na dno oceanu...
— Czyli jakieś dziesięć-dwanaście milionów lat temu?— zapytałem zdziwiony.
— Tak jest. Himalaje są rzeczywiście bardzo młode. Wszystko jest tu jeszcze w ruchu, rośnie.-Szumią szalone rzeki, powstają góry, z niezwykłą szybkością toczą się lodowce. Przecież tu u was lodowce pędzą jak słonie, prawda, kolego? — zwrócił się do Nepalczyka.
— O tak, to się u nas zdarza. Lodowiec Kutia w 1952 roku przeszedł dwanaście kilometrów w ciągu trzech mie-
sięcy. A lodowiec Khumbu stale porusza się i huczy. Oczy-wicie, nie wszystkie zachowują się w taki sposób. Niektóre, wręcz przeciwnie, zmniejszają się, topnieją. Istnieją takie, które w ciągu roku kurczą się o kilometr...
Nepalczyk przerwał nagle i niezwykle poważnie, prawie posępnym tonem, dodał:
— Radzę wam, koledzy (z wyraźną satysfakcją wymawiał to słowo) — żebyście byli ostrożni w Himalajach. Wierzcie mi, nasze góry są przewrotne i niebezpieczne.
Milford zaczął sobie pokpiwać mówiąc, że bogowie mieszkający na śnieżnych szczytach nie zwrócą na pewno uwagi na jakichś tam dziennikarzy.
Nepalczyk podniósł rękę na znak protestu.
— O, proszę nie szydzić z bogów, których pan nie zna. Być może, nie ma ich tam na szczytach gór — powiedział. — Ale mówię o tym, co może grozić każdemu. Pan — zwrócił się do Milforda, patrząc mu wbrew wschodniemu zwyczajowi prosto w oczy — wybiera się w góry w niezbyt odpowiednim stanie ducha. Góry tego nie lubią. Radziłbym panu zawrócić z drogi, lecz wiem, że pan mnie nie usłucha.
Ten nieoczekiwany wniosek tak nas zaskoczył, że stanęliśmy jak wryci. Milford był niezwykle przejęty tym, co usłyszał. Pierwszy raz widziałem go w takim stanie. Był speszony, nawet zbladł pod warstwą opalenizny. Ang z wyraźnym lękiem patrzył na Nepalczyka i jeszcze bardziej pochylił głowę, zamykając się w swym stoicyzmie.
Nie mogłem zrozumieć, jak Nepalczyk wyczuł stan nerwowego napięcia, w którym znajdował się Milford. Ja chyba po prostu przyzwyczaiłem się w ostatnich dniach do jego nastroju, ale dla człowieka postronnego, mądrego i wrażliwego dziwna mogła się wydawać zarówno nerwowa wesołość Anglika, jak i posępne milczenie Anga.
Milford odezwał się dopiero po dłuższej chwili:
— Dziękuję, kolego. Chyba ma pan rację. Ale inaczej postąpić nie mogę.
W tej chwili pierwszy raz odczułem tchnienie bliskiego, groźnego niebezpieczeństwa. Aż mnie ciarki przeszły.
Ang stał z boku. Miał opuszczoną głowę.
Położyłem rękę na ramieniu chłopca — nie odwrócił się. Milford spojrzał na nas i uśmiechnął się z wyraźnym przymusem.
— Chodźmy, zostaliśmy w tyle — powiedział.
W milczeniu dogoniliśmy naszych kolegów już na peryferiach miasta. Tutaj Nepalczycy pożegnali się z nami i długo jeszcze stali, patrząc za oddalającą się grupą.
Przed naszymi oczami rozpostarła się kwitnąca, zielona
dolina Katmandu.
5
Szesnaście dni trwała droga do górskiej krainy Szerpów, położonej wśród najwyższych szczytów świata.
Szliśmy najpierw doliną Katmandu, otoczoną ze wszystkich stron łańcuchem oblodzonych gór. Droga nie była łatwa, lecz wiodła za to przez piękne okolice. Napotykaliśmy często ładne białe i ciemnożółte domki kryte strzechami ze słomy oraz wspaniałe pagody. Dokoła kwitły bajecznie piękne rośliny i jak żywe kwiaty fruwały ptaki o purpurowym, jasnobłękitnym i czerwonawo-zielonym
upierzeniu.
Kąpaliśmy się w zimnych, przezroczystych rzekach spływających z gór. Robiliśmy mnóstwo zdjęć. Rozkoszowaliśmy się życiem.
Prawie zapomniałem lub usiłowałem zapomnieć o smutnych przeczuciach, które ogarnęły mnie z taką siłą w chwili, kiedy opuszczaliśmy miasto, i nawet unikałem Milforda i Anga, by nie psuć przyjemnego nastroju, w jakim znajdowałem się w dniach wędrówki.
Lecz Milford nie spuszczał ze mnie oka. Rozumiałem, że liczy na moją pomoc, jednak nie cieszyło mnie to. Na początku naszej znajomości byłbym z tego bardzo zadowolony. Teraz zaś nie mogłem zdecydować się na wycofanie z imprezy — żal mi go było, ale jeszcze bardziej żałowałem Anga.
Podczas postoju Milford, widocznie zaniepokojony moim zachowaniem, przysiadł się do mnie i jak w pierwszych dniach naszej znajomości zaczął opowiadać o swoich przygodach w Indii.
— Ech, żeby się to wszystko jak najprędzej skończyło! — westchnąłem, a markotny Milford zrozumiał mnie od razu.
— Tak, oczywiście — zgodził się pośpiesznie. — Ale Ang za żadne skarby nie chce teraz ruszyć do świątyni. Jest przekonany, że bogowie pomogą mu znaleźć na lodowcu zwłoki ojca. Wiem, wiem, pan uważa, że bezlitośnie dręczę chłopca... Ale zrozumie mnie pan kiedyś!
Po przejściu pod Jubingiem szumiącej rzeki Mlecznej — Dudh Kosi, zbierającej wody u stóp Everestu, ruszyliśmy z prądem prosto na północ. Do krainy Szerpów — Solo Khumbu dotarliśmy przez przełęcz położoną na wysokości 2 750 metrów.
Znaleźliśmy się w całkiem innej okolicy. Góry coraz bardziej strome i groźne; wsie przylepiły się do skalnych zboczy jak ptasie gniazda; pól uprawnych było o wiele mniej; na łąkach alpejskich pasły się stada jaków, owiec i kóz. Szliśmy ścieżką po stoku wąwozu przeciętego rzeką Dudh Kosi, pośród gęstego lasu. Dokoła rosły gigantyczne cedry i świerki zmieszane z kwitnącymi rododendronami i magnoliami. Pod nami huczała rzeka.
Ochłodziło się bardzo; trzeba było ubrać się cieplej. Wielu uczestników ekspedycji zaczęło zapadać na chorobę górską, jej pierwszymi objawami był szum w uszach, mdłości i bóle głowy.
Cały czas na przemian schodziliśmy w dół i wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, tak że większość uczestników przyzwyczajała się powoli do rozrzedzonego powietrza górskiego.
Szliśmy stale ścieżką karawanową, a mieszkańcy położonych w pobliżu wsi witali nas bardzo życzliwie; prawie w każdej mieszkali krewni naszych tragarzy _ Szerpów. Częstowano nas czangiem oraz herbatą tybetańską, zmieszaną z solą i masłem z mleka jaków.
Trudno jest przełknąć ten napój, ale wyplucie stanowiłoby obrazę gospodarzy. Więc krzywiliśmy się i ze stoickim spokojem piliśmy tę lurę, Szerpowie zaś stojący dokoła nas cmokali z aprobatą i mruczeli: „Czilinanga" (cudzoziemcy!). Kilku miejscowych Szerpów udało się z nami, by pomóc krewnym. My wspinaliśmy się z trudem, choć nie dźwigaliśmy bagaży, a Szerpowie radzili sobie łatwo z ciężką drogą, dźwigając niekiedy po 20—30 kilogramów, przytroczonych szerokim pasem przeciągniętym przez czoło.
W krainie Szerpów nie ma ani miast, ani dużych wsi;
zmierzaliśmy w kierunku największego osiedla szerpskie-go — Namcze Bazar, w pobliżu klasztoru Thiangbocze.
Obóz-bazę założyliśmy niedaleko klasztoru w bardzo malowniczym miejscu — nad głębokim wąwozem rzeki Imdży Khola, pośród wspaniałych jodeł, brzóz i kwitnących rododendronów. Klasztor — przysadzisty budynek o płaskim dachu, budowla typowo tybetańska — leżał na wysokości 3 700 metrów. Jego architektura jak gdyby odtwarzała uskoki okolicznych gór.
W krótkim czasie zabielały nasze namioty wśród soczystej, gęsto rosnącej trawy wysokości człowieka. W pobliżu zaczynała się strefa łąk alpejskich. Pasły się na nich jaki i owce. Nie brakło również dzikich zwierząt i ptaków;
wąwóz Imdży Khola stanowi prawdziwy rezerwat, mnisi bowiem nie pozwalają tu polować. Dowiedziawszy się o tym nasi myśliwi zmartwili się ogromnie — tyle spacerowało tu dookoła poważnych indorów i bażantów górskich, a nieco dalej skubały spokojnie trawę zwinne łanie; wśród zarośli leśnych kręciły się czarne wilki, śnieżnobiałe lamparty i niedźwiedzie himalajskie...
W tym miejscu, jak już wspomniałem, ekspedycja nasza podzieliła się na dwie grupy. Najsłabsi chcieli odpocząć przed drogą powrotną i połazić na granicy wiecznych śniegów, a nuż uda się zobaczyć yeti! Tym, którzy czuli się na siłach i byli przygotowani do dalszej wyprawy, proponowano następującą marszrutę: iść do wsi Din-bogcze — letniego osiedla Szerpów, stamtąd przejść wzdłuż gigantycznej ściany lodowej Nuptse i wejść na stosunkowo
' łł niewysoki, lecz ciekawy dla miłośników wspinaczki szczyf"
Czuk-Hung. Była to moim zdaniem piękna wyprawa wysokogórska, chętnie poszedłbym z tą grupą.
Milford miał w drodze niezwykłe szczęście do różnych wróżb. V/ Katmandu dziennikarz nepalski przepowiedział, iż grozi mu niebezpieczeństwo w górach. A tu, w pobliżu klasztoru, Milford i Ang spotkali yeti — człowieka śniegu. Takie spotkanie, według wierzeń Szerpów, zwiastuje śmierć.
A było to tak. W naszej bazie zatrzymaliśmy się prawie tydzień — trzeba się było zaaklimatyzować. Choroba górska dawała się we znaki; jedni znosili ją lżej, inni gorzej, ale wszyscy skarżyli się na zadyszkę, migreny, bezsenność i apatię; powoli przyzwyczajaliśmy się do spania na tej wysokości; potem zaczęliśmy przenosić namioty coraz wyżej. Razem z Milfordem ustawiliśmy nasz namiot między dwoma głazami. ^
Trawa była tu tak samo gęsta, choć znacznie niższa, a po pasach zieleni występowały co jakiś czas kamienne osypiska, skały i głazy. Bardzo blisko znajdowała się granica śniegów, za którą rozciągało się królestwo martwych lodów. Lecz roślinność nie poddawała się. W całym przepychu kwitły karłowate rododendrony; ich purpurowe, żółte, różowe kwiaty pachniały cytryną. Żółte nepalskie lilie błyszczały jak języki płomieni, pełno tu było najrozmaitszych prymulek, zawilców, bielały szarotki. Trawy w tych miejscach, jak gdyby w obawie przed zimnem, owijały się w puszystą, białą szatę, a przy dotknięciu odnosiło się wrażenie, że to jest sierść; kwiaty płonęły w podgórskim słońcu, kąpiąc się w hojnym potoku ultrafioletowych promieni.
Zdawało się, że gigantyczny masyw Everestu, widoczny dzięki przezroczystości górskiego powietrza, znajduje się bardzo blisko — najwyżej w odległości pół godziny marszu. Niebo miało jakiś nieziemski, ciemnoszafirowy kolor, śnieg rzucał różowe i fioletowe odblaski.
Położyliśmy się spać we trzech w małym namiocie. Milford nie odstępował ani na krok Anga; powiedziałem
złośliwie: „Niech się pan przywiąże do niego sznurem, jak to robią alpiniści".
Milford uśmiechnął się smutno.
Nie mogliśmy zasnąć. Głowa mnie bolała, serce waliło jak młotem, szumiało w uszach. Było mi zimno, chociaż spaliśmy w śpiworach.
Wstałem, żeby coś jeszcze włożyć na siebie. Milford podniósł się również. Jednocześnie Ang, czołgając się, opuścił namiot.
Ang nie cierpiał na chorobę górską — od najmłodszych lat był przyzwyczajony do wysokości przekraczającej 5 000 metrów: urodził się przecież i wychował w Solo Khumbu. Zaniepokojony Milford poszedł wkrótce za nim. Usłyszałem, jak cicho wzywał Anga; potem zazgrzytały kamienie pod jego butami. Nagle kroki urwały się; usłyszałem stłumiony okrzyk. W tym momencie wkładałem właśnie sweter i dlatego nie wyszedłem od razu z namiotu.
Ujrzałem Milforda i Anga. Stali tuż obok mnie i w osłupieniu patrzyli na występ skalny zalany jasnym światłem księżyca.
— Co się stało? — spytałem.
— Śnieżny człowiek — powiedział Milford. — Był tu przed chwilą, znikł za tą skałą.
— A to dopiero! — bąknąłem zaskoczony. — Jak wyglądał?
— Mniej więcej tak, jak go nam opisywano... Wyższy ode mnie, pokryty gęstą szarą sierścią, garbi się mocno, ma długie ręce, sięgające za kolana. Chodzi szybko i zwinnie. Twarz ma nieowłosioną. Całkiem podobną do małpiej i bardzo złą. Istny szatan górski! Można uwierzyć, że porywa i zabija ludzi. Przecież jest na pewno bardzo silny. Aż mnie strach obleciał...
W tym momencie zobaczyliśmy, że Ang wije się na ziemi, trzymając się za głowę. Cała jego postać wyrażała rozpacz.
— Co ci jest? — zapytał drżącym głosem Milford, chwytając chłopca za ramię.
Ang wymamrotał, nie podnosząc głowy:
— Bogowie gniewają się... to jest ich znak. Yeti jest zwiastunem śmierci... Milford westchnął.
— Chodź spać, Ang. Yeti jest zwierzęciem i bogowie nie mają z nim nic wspólnego.
Weszli do namiotu. Zatrzymałem się na chwilę przed wejściem. Księżyc wyraziście wytyczył granicę czarnego jak węgiel cienia i srebrnoniebieskiego światła. Nie było przejść, półtonów, niezwykle jasne, upiorne niebieskie światło spływało z czarnego nieba, usianego wielkimi, kłującymi gwiazdami. Lodowe szczyty zalane martwym światłem; potężne bloki jak olbrzymie schody, strome zbocza wznoszące się pod niebo i chaotyczne nagromadzenie skał — wszystko to wyglądało w tej chwili tak dziwnie, iż wydało mi się, że znalazłem się na innej planecie — chyba na Księźycu — i stoję sam wśród martwego i strasznego świata.
6
Z zawrotną szybkością potoczyły się dalsze wypadki — dziwne, niezrozumiałe i straszne. Tak mi jest ciężko wspominać ó nich, że postaram się opowiedzieć tylko pokrótce.
Wyruszyliśmy na lodospad Khumbu. Proszę sobie wyobrazić potężną rzekę, która podnosząc z wściekłością wysokie fale wyrwała się z ciasnego wąwozu na wolność i zamarzła w biegu, ścięta bezlitosnym mrozem. Takie mniej więcej wrażenie wywiera przeklęty lodospad. Jego podobieństwo do rzeki zwiększa to, że porusza się bez przerwy i huczy. Wszystko zmienia się tu nieustannie:
rozsypują się groźne wieże z lodu, powstają nowe, ogromne przepaście, a brzegi dawnych szczelin zwierają się z łoskotem. Ruchome lody są podstępne i niebezpieczne;
szczeliny są chytrze przysypane śniegiem. Chaos lodowych brył i złowieszczy szum zawałów — oto lodospad Khumbu.
Na szczęście czy nieszczęście byliśmy tam tylko dwie godziny. Dalszą drogę zagrodziła wielka rozpadlina. Cia-rence Łów nalegał, żeby iść dalej, lecz nowo powstała szczelina szerokości około pięciu metrów przepołowiła niemal cały lodospad. Szerpowie znaleźli radę: spuścili jednego z przewodników na linie w głąb szczeliny. Miał odegrać rolę „wahadła", rozkołysać się, zaczepić o przeciwległy brzeg, przedostać na drugą stronę i umocować linę, dzięki której przejdą inni.
Patrzyłem na ten ryzykowny manewr z zachwytem i niezadowoleniem. Nie rozumiałem, po co musimy przeprawiać się przez tę przeklętą szczelinę — można ją było obejść lub w ogóle zawrócić z drogi; miałem już dość włóczęgi po piekielnych wertepach l
Szerpa rozkołysał się na linie; mimo że miał na sobie grubą odzież, dotkliwie odczuwał ostre kanty lodu. Wreszcie zgiąwszy się odepchnął mocno nogami od ściany i po chwili opadł ciężko po drugiej stronie szczeliny. Odpoczął chwilę, pomachał nam ręką i uśmiechnął się. „Ah-czah!" — zawołał i zaczął przymocowywać koniec liny.
Lecz ja nie musiałem przeprawiać się napowietrzną drogą. Stało się bowiem coś niewiarygodnego.
Pierwszy rozpoczął przeprawę następny Szerpa, pragnąc pokazać nam, jak to się robi. Po nim wyruszył Łów, a później Ang. Ubezpieczał go szwagier, przepasany końcem liny chłopca. Lecz Ang nie przebywszy nawet połowy drogi zatrzymał się nagle, szarpiąc konwulsyjnie za linę. Wskazał na coś ręką i nagle poleciał w dół. Szerpa wykonał raptowny ruch, napinając linę ubezpieczającą. Ang uderzył się mocno o ściany szczeliny i zawisł bez ruchu, zgięty w pół.
Wyciągnęliśmy go i napoiliśmy koniakiem z manierki Milforda. Kiedy oprzytomniał, zerwał się na równe nogi i znów upadł na ziemię. Zawołał coś po szerpsku, wskazując rozpadlinę. Na twarzach jego rodaków odmalowało się zdumienie i strach. Lakhpa Chedi opasał się liną i spuścił na dół.
— Tam leży ojciec Anga — powiedział szeptem Mil-ford. — Niewiarygodna historia!
Istotnie, zdarzyło się coś, co nie tylko Szerpom mogło się wydawać cudem. Zwłoki ojca Anga, które leżały od jesieni do wiosny w grocie utworzonej przez bryły lodu, ocalały mimo ruchów lodowca. Nowa szczelina odsłoniła kryjówkę; Szerpowie wyciągnęli zwłoki na górę.
Człowiek, który leżał przed nami, wyglądał jak gdyby zmarł niedawno. Miał zmiażdżone nogi, które zwisały jak strzępy szmat. Mętne oczy były szeroko rozwarte, usta skrzywione; umarł widocznie w ciasnej grocie wskutek upływu krwi lub braku powietrza. Głęboko poruszeni staliśmy nad zwłokami. Szerpowie odmawiali modlitwę. Ang leżał przy ojcu.
Łów i pozostali uczestnicy wyprawy zaczęli się niecierpliwić. Dziwili się bardzo, że zwłoki tak dobrze zachowały się w lodospadzie — ale nie obchodziły ich sprawy Szerpów ani nasze plany.
— Co teraz? — zawołał Łów, wskazując zwłoki.
— Zrobimy tak — odparł Milford niezbyt grzecznym tonem — ja z kolegą i tym chłopcem wracamy do bazy. Zabieramy trzech tragarzy, trzeba odnieść zwłoki. A reszta pójdzie z panami.
Łów był niezadowolony, ale nic nie odpowiedział. Sprawa przybrała jednak nowy obrót. Szerpowie ogarnięci zabobonnym strachem oświadczyli, że dalej nie pójdą. Uczestnicy ekspedycji oburzali się, ale byli bezsilni. Wyruszyliśmy w powrotną drogę. Szerpowie na zmianę nieśli zwłoki. Milford prowadził Anga, który ledwie trzymał się na nogach.
W Thiangbocze odbył się pogrzeb. Zwłoki według szerp-skiego obyczaju spalono. Ang jak gdyby skamieniał. Nie można było z niego wydobyć słowa. Odezwał się tylko jeden raz. Wówczas, kiedy Lakhpa Chedi zabrał się do zdejmowania amuletu z szyi zmarłego. Zdaniem Szerpów był to bardzo cenny amulet — nie pamiętam nawet, co się w nim znajdowało. Właśnie w tym momencie przerażony Ang zawołał: „Czarna Śmierć!"
Zbliżyliśmy się do zwłok. Na odsłoniętej piersi Szerpy widniały wyraźne duże czarne plamy.
— Gangrena — stwierdziłem. Milford pokiwał przecząco głową.
— Czarna Śmierć... zemsta bogów... — mamrotał Ang, nie mogąc oderwać oczu od zwłok ojca. Na obliczu Milforda malowało się zdumienie i niepokój.
— To chyba nie jest gangrena — rzekł szeptem. — Niech pan popatrzy na jego ręce... i na oczy.
Wyciągnięte wzdłuż tułowia śniade ręce 'zmarłego były jak gdyby zwęglone — nad paznokciami rysowały się czarne pasemka szerokości dwóch centymetrów. Takie same czarne obwódki otaczały otwarte, szkliste oczy. Nie, to nie były objawy gangreny.
—— Czarna Śmierć — mamrotał monotonnie Ang. Lakhpa Chedi spoglądał na niego ze współczuciem i lękiem. Nie wiedziałem wówczas, czy rozumie sens słów Anga. Później okazało się, że wiedział o wszystkim, lecz nie oponował, zapewne ze względu na szacunek dla Europejczyków, którzy uratowali życie jego żonie. A może po prostu uważał, że Ang, który złamał przyrzeczenie, jest bezpowrotnie zgubiony.
W nocy przebudziłem się i ujrzałem, że Milford nie śpi. Palił papierosa.
— Co panu, Monty?
— Chciałbym wiedzieć, jaką tajemnicę kryje świątynia — odpowiedział szeptem.
— Monty, to jakaś niejasna sprawa! Niech pan lepiej zrezygnuje z tego wszystkiego!
— Nie, nie mogę, Alek! — odparł wzdychając ciężko. — Chciałbym zrezygnować, ale nie mogę. To jest silniejsze cde mnie.
Powiedział „dobranoc", wsunął się do śpiwora i odwrócił się na bok.
W bazie spędziliśmy trzy dni. Ostatniego dnia wieczorem Ang powiedział, unikając naszego spojrzenia:
— Czuję się lepiej, możemy jutro wyruszyć. Droga potrwa dzień.
Było jeszcze ciemno, kiedy zaczęliśmy się przygotowywać do wymarszu. Nie zabieraliśmy w drogę zbyt wielu rzeczy. Cała sprawa nie podobała mi się coraz bardziej. Jeśli nawet nic się nam nie stanie, jak się ustosunkują do naszej wyprawy władze Nepalu, czy nie wywoła to jakichś komplikacji? Milford zapewniał, że nie mamy się czego obawiać. Władze lokalne nie interesują się zbytnio terenami wysokogórskimi, a w ostateczności powiemy, że zabłądziliśmy w górach. Nie sądziłem, że do tego dojdzie. Po prostu miałem przeczucie, że nasza wędrówka źle się skończy.
Gybym wówczas wiedział, jaki obrót przybierze! Lecz gdybym nawet wiedział, nic by się nie zmieniło. Milford nie odstąpiłby od swych zamiarów, a Ang wyraźnie po-
godził sią z myślą o śmierci. Nie potrafiłbym ich przekonać.
Zrobiłem jedyną rzecz, którą mogłem zrobić. Postarałem się przynajmniej częściowo zabezpieczyć. Porozumiałem się z Lakhpą Chedi i jeszcze jednym Szerpą, by szli za nami w pewnej odległości i w razie potrzeby pospieszyli z pomocą. Obiecałem im sowitą nagrodę. Ale i bez tego Szerpowie wyrazili zgodę.
— Nie podejdziemy do świątyni, będziemy czekać na was w pobliżu — rzekł Lakhpą Chedi.
W drodze dwukrotnie zostawałem w tyle i stwierdziłem, że Szerpowie idą w pewnej odległości za nami.
Opuściliśmy cichaczem obóz i wyruszyliśmy w kierunku południowo-wschodnim. Ang szedł na czele.
— Byłeś już tam? — zapytał go Milford.
— Idę tam pierwszy i ostatni raz w życiu — odparł chłopiec posępnie. — Ojciec mi opowiadał.
Pod koniec dnia dostaliśmy się wąską granią za wielki występ skalny i znaleźliśmy się na małej platformie w wąwozie. Ang westchnął głęboko.
— Oto świątynia Synów Nieba! — powiedział wyciągając rękę przed siebie.
Wąwóz był ponury — wąski, głęboki, czarny, bez śladu drzew czy krzewów. Naprzeciw nas, na szerokim tarasie znajdował się mały, przysadzisty budynek, tak samo czarny, posępny i złowieszczy, zlewający się niemal ze skalnym tłem. Wejście do świątyni było szczelnie zamknięte. Przed budynkiem nie widać było nikogo. W pobliżu spływał z góry wodospad, napełniając wąwóz łoskotem i pyłem wodnym.
— Czy przychodzą tu pielgrzymi? — zapytał Milford.
— Tutaj nikt nie przychodzi — odparł Ang ponurym głosem.
Ciarki mnie przeszły. „Tam do licha, byle wydostać się stąd jak najprędzej" — pomyślałem.
Milford z ciekawością przyglądał się świątyni.
— Czy jest tam ktoś? — zapytał. — A most gdzie się znajduje?
— Mieszka tam ihnich — rzekł Ang lakonicznie, —a A most znajduje się trochę dalej, za zakrętem.
— Przecież mówiłeś, Ang, że świątynia zbudowana została w miejscu, w którym Synowie Nieba zeszli na Ziemię — odezwał się Milford. — Czy zeszli właśnie na ten taras?
— Synowie Nieba byli trochę wyżej, tam, nad wąwozem, A świątynię kazali zbudować w ten sposób, żeby jej nie było widać — brzmiała odpowiedź.
Przeszliśmy przez most. Przyzwyczaiłem się już do tutejszych mostów wiszących. Lecz ten most był przerażający. Kiedyś był chyba dość mocny, ale obecnie przegnił doszczętnie. Brakło w nim połowy listew, wszędzie ziały wielkie otwory, poręczy brak było prawie na całej długości. Nawet Milford wahał się chwilę. Przewiązaliśmy się liną. Pierwszy poczołgał się Milford, za nim Ang, ja byłem ostatni.
Zanim Milford udał się do świątyni, wspiął się na górę. Poszliśmy za jego przykładem.
Okolica wyglądała stąd bardzo dziwnie. Na środku szerokiego kamienistego płaskowzgórza znajdowała się okrągła głęboka kotlina. Podeszliśmy bliżej. Milford krążył na skraju kotliny i z zadowoleniem kiwał głową. Nagle podniósł jakiś kamień, wyglądający tak, jakby go odlano w okrągłej formie lub jak gdyby obtoczyła go woda. Był zupełnie gładki, widniała 'na nim niebieskoszara zgorzelina,
— Co to? — zapytałem.
— Jak to? Przecież pan widzi, że kamień się częściowo stopił... Jeszcze pan nic nie rozumie, Alek? No dobrze, chodźmy do świątyni. Wkrótce dowie się pan wszystkiego.
Milford i Ang zeszli stopniami służącymi za schody na taras, gdzie znajdowała się świątynia.
Zatrzymałem się przez chwilę na górze i ujrzałem Szerpów z drugiej strony wąwozu. Dali mi znak ręką i przykucnęli za skałą. Zszedłem i stanąłem obok Anga.
Z odległości dziesięciu metrów od celu naszej drogi patrzyłem z obawą na dziwny, ponury budynek, niepodobny do żadnego, jakie widzieliśmy w ostatnich miesiącach.
Ani śladu rzeźb czy malowideł, nagie, surowe, czarne jak łupek ściany. Ciężki dach jak gdyby przygniatał budynek do ziemi. Najbardziej dziwił mnie brak okien. I dławiąca cisza dokoła. Jakieś przeklęte miejsce!
Milford długo, w milczeniu przyglądał się świątyni. Potem ku mojemu zdumieniu wydobył z plecaka spory kawał gazy (używał go widocznie dawniej do hełmu tropikalnego) i zasłonił twarz i szyję. Włożył rękawiczki i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę wejścia.
W tym momencie zjawił się mnich. Wysunął się z wąskiej szczeliny w skale z prawej strony budynku i z krzykiem zagrodził Milfordowi drogę.
Mnich, który tak nieoczekiwanie wyszedł dosłownie ze skały niczym duch gór, sprawiał złowieszcze wrażenie. Przede wszystkim mnisi buddyjscy nie noszą czarnych habitów. A ten miał na sobie czarny habit z grubej sierści, z jakimiś zielonymi plamami przypominającymi pleśń. Jego wysuszona, żółta jak pergamin twarz, o wydatnych kościach policzkowych, podobna była do maski z wąskimi wykrojami dla na wpół martwych oczu. Ręka z ostro uwydatniającymi się ścięgnami była żółta i sucha jak ręka mumii. Przerażał również jego głos — głuchy, monotonny, dobywający się jak gdyby spoza ziemi. Cała postać doskonale harmonizowała z tym ponurym miejscem, mrocznymi, wilgotnymi skałami i czarną świątynią.
Krzyknął coś ponownie. Nie widząc nawet, domyśliłem się, że Ang zadrżał i skulił się. Kącikiem oka obserwowałem Milforda i mnicha.
— On mówi, że tam jest Czarna Śmierć... — szepnął Ang. — Mówi, że tam nie wolno wchodzić, nawet zbliżać się nie wolno. Powiedz sahibowi, żeby nie wchodził, powiedz mu!
Podbiegłem do Milforda, chwytając go za rękaw.
— Monty, niech pan nie wchodzi do środka! Niech mnie pan posłucha! Przecież już wiemy, gdzie znajduje się świątynia, postaramy się zorganizować specjalną ekspedycję! Przecież pan wie, że Czarna Śmierć nie jest zmyśleniem! Przecież pan widział!
Milford unikał mojego spojrzenia.
— Nie, muszę tam wejść — powiedział sucho. — Nie mogę się cofnąć w połowie drogi.
— Więc pójdę z panem! — zawołałem.
— Nie, nie zgadzam się! — odrzekł twardo. — Pan mi pomoże później, kiedy wrócę stamtąd...
Odepchnął mnicha i z całej siły szarpnął drzwi świątyni. Zardzewiałe zawiasy zgrzytnęły ciężko, drzwi otworzyły się wolno. Wewnątrz budynku było ciemno. Lecz wąski biały promień latarki Milforda wydobył z mroku część chropowatej podłogi i jakiś leżący na niej okrągły przedmiot o matowym połysku. Nic więcej nie widziałem. Milford znikł w głębi świątyni, a drzwi zamknęły się z takim samym złowrogim skrzypieniem.
Mnich stanął na uboczu i mamrotał modlitwy. Zastanawiałem się, czy słusznie zrobiłem nie wchodząc z Milfor-dem do budynku. Ang jakby odgadł moje myśli i szepnął smutno...
— Dobrze, że zostałeś tu, sahibie... Tak mi straszno... tak straszno...
Napięcie nerwowe Anga doszło do punktu kulminacyjnego, nie mógł dłużej zachować kamiennego stoicyzmu, który tak mnie zdumiewał. Skarżył się przede mną jak zmęczone dziecko. Przecież był dzieckiem... Położyłem rękę na jego ramieniu i staliśmy tak jakiś czas, obserwując bez przerwy wrota świątyni.
Nie wiem, jak długo to trwało. Zapewne około pięciu minut. Ale czas jak gdyby się zatrzymał, minuty wlokły się niczym godziny.
A potem nastąpiło to, czego nie zapomnę do końca życia... Drzwi skrzypnęły i zaczęły się Wolno otwierać. Podbiegłem, chcąc pomóc Milfordowi, gdy w tej samej chwili z przeraźliwym skrzypem rozwarły się na oścież. Na progu, na ciemnym tle wnętrza budynku, stała fantastyczna istota, otoczona niebieską, fosforyzującą aureolą. Nie zorientowałem się w pierwszej chwili, że to jest Milford. Włosy na głowie stanęły mu dęba i świeciły niebieskim światłem. Chwiał się i z trudem trzymał na nogach.
Usłyszałem za sobą krzyk czy przeciągły jęk. Odwróciłem się raptownie i ujrzałem, że Ang cofając się w przerażeniu zachwiał się na skraju przepaści, pośliznął się i stoczył, podnosząc do góry rozcapierzone palce. Z drugiej strony urwiska rozległ się inny okrzyk — domyśliłem się, że to krzyczeli Szerpowie.
Kiedy opisuję te wypadki, wydaje mi się, że wszystko to trwało znacznie dłużej, a przecież trwało zaledwie kilka sekund. Podbiegłem do skraju urwiska i jak przez mgłę ujrzałem głęboko, w dole, ciało Anga wiszące na ostrym cyplu skalnym.
Podszedłem do Milforda. Stał już o kilka kroków przed świątynią. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. W świetle dnia zgasła fantastyczna aureola. Milford usiadł ciężko na kamieniach, patrząc obojętnym okiem na Szerpów, którzy przechodzili przez most.
— Byłem tam jednak... — powiedział zgaszonym głosem... — Byłem jednak...
Nagle zemdlał i długo nie odzyskiwał przytomności. Sądziłem, że umarł. Klęcząc obok niego rozglądałem się bezradnie dokoła. Mnich schylił się nade mną i mamrotał coś, wskazując na Milforda. Zdawało mi się, iż twierdzi, że mój przyjaciel nie żyje. Jednakże Milford słabo oddychał.
W tym momencie pojawili się Szerpowie. Lakhpa Chedi spuścił się po linie 'na dół. Wyciągnęliśmy go. Dźwigał na ręku ciało Anga. Chłopiec nie żył.
Nie jestem w stanie przypomnieć sobie i opisać tego, co czułem wówczas. Pod wpływem strasznego ciosu wszystko we mnie zastygło, a to, co robiłem, było tylko odruchem.
Pamiętam skrzywioną lękiem, martwą twarz Anga, kamienne oblicza Szerpów, wysuszoną, pergaminową maskę mnicha. Ale nie odczuwałem wtedy cierpienia, beznadziejnego smutku, niepowetowanej straty — uczuć, które tak mocno dręczyły mnie później... i dręczą dziś jeszcze.
Szerpowie poradzili, żebym został z Milfordem, sami zaś udali się na poszukiwanie gałęzi, z których chcieli zrobić nosze.
— Co zrobimy z Angiem? — zapytałem.
— Ąng nie żyje — odparł Lakhpa Chedi, nie patrząc na mnie. — Ukryjemy zwłoki gdzieś w pobliżu i wrócimy po nie.
Szerpowie znikli. Mnich wymamrotał coś i wśliznął się jak wąż do jaskini. Zostałem sam z martwym Angiem i konającym Milfordem.
Mnich wrócił. Trzymał w ręku małą czaszę z nefrytu i strzęp białej sierści. Przykucnął koło Milforda i zaczął ostrożnie wycierać mu twarz sierścią, zanurzoną w wonnym płynie. Obserwowałem go w milczeniu; po chwili wargi Milforda drgnęły. Mnich zwilżył mu również uszy i nozdrza oraz brodę. Milford otworzył oczy. Wówczas mnich wstał i mówiąc coś, poszedł w stronę jaskini.
— Czy ja umieram? — zapytał Milford szeptem.
— Nic podobnego, Monty! — zaprzeczyłem.
— Powiedział, że dziś umrę. — Zrozumiałem, że mówi o mnichu. — Sam o tym wiem! — Skrzywił się z bólu czy lęku. Widocznie przypomniał sobie wszystko. — Niech mi pan pomoże wstać.
— Nie trzeba, Monty — odrzekłem spiesznie. Nie chciałem, żeby widział zwłoki Anga. — Zaraz tu przyjdą Szerpowie z noszami.
— Skąd się oni tu wzięli? — zapytał apatycznie. — Czy długo byłem nieprzytomny? — Z trudem podniósł rękę, na której miał zegarek. — O, niedługo. Najwyżej pół godziny. Czy wyszedłem stamtąd o własnych siłach?
— Tak. Otaczała pana niebieska aureola. Co się tam stało, Monty?
— Czarna Śmierć... — odpowiedział nieoczekiwanie. — Już teraz wiem, co to jest. Dobrze pan • zrobił, że nie wszedł do środka. — Zmęczył się i umilkł. — To jest jakiś rodzaj radioaktywności... Z początku zaczęła jasno świecić tarcza zegarka. Potknąłem się, upadłem. I wówczas zobaczyłem niebieską aureolę dokoła dużego kołpaka znajdującego się na środku świątyni. Potknąłem się właśnie o ten kołpak. Może zepchnąłem go z miejsca. Może pod nim znajduje się zbiornik z trucizną. Zrobiłem sporo zdjęć. Niech pan weźmie fiJm, niech pan nie zapomni o nim.
Niech pan weźmie również te płytki. Wiszą tam na1' ścianie... dwie zabrałem z sobą. Zdjąłem je z wielkim trudem. Tylko niech pan będzie ostrożny, Alek. Może są groźne dla zdrowia. Proszę wyjąć je z mojej kieszeni. I jeszcze ten niebieski przedmiot, nie wiem, co to jest, wziąłem na chybił trafił. Pan powinien doprowadzić sprawę do końca... słyszy pan, Alek... to jest pańskim obowiązkiem. Zamknął oczy i milczał chwilę.
— Tak, długo już nie pożyję — odezwał się w końcu słabym głosem. — Czy pan rozumie, czym jest ta świątynia i skąd się wzięła tu radioaktywność?
— Monty, nie rozumiem najważniejszej rzeczy — powiedziałem zrozpaczony. — Przecież pan wiedział, że grozi panu niebezpieczeństwo... Po co pan tam poszedł?
— To wcale nie jest najważniejsze — odpowiedział cicho, krzywiąc się z bólu. — Zresztą, powiem panu, nie wiedziałem, że to jest tak niebezpieczne, że jest to nieunikniona, szybka śmierć. Myślałem, że to wszystko jest znacznie słabsze. A musiałem iść! Alek, pan ma całe życie przed sobą, a ja... Mówiąc uczciwie, rozmieniłem moje życie na drobne. Dużo było w nim ciekawego, żyłem nie najgorzej, ale wiedziałem, że kiedy umrę, nie zostanie po mnie nic, nikt mnie nie wspomni. Nie miałem ani rodziny, ani bliskich przyjaciół, nie zaznałem prawdziwej miłości... Pan tego nie rozumie. Pan jest jeszcze zbyt młody... Nie miałem żadnego poważnego celu w życiu. Tak człowiek żyć nie może, jeżeli uważa siebie za człowieka. Może to są sentymentalne brednie, ale przed śmiercią... Oskarżony, pańskie ostatnie 'słowo! Został pan skazany na Czarną Śmierć za naruszenie tajemnicy Synów Nieba!
Zdawało mi się, że bredzi w malignie. Otworzyłem manierkę i wlałem mu koniaku do ust. Skrzywił się, ale łyknął kilka razy i roześmiał się.
— Niezły pomysł, brawo, baby! Niech pan przyzna, że to jest moja szkoła. Czy będzie pan mnie wspominać, co? Nie będzie mnie pan przeklinać za tę historię?
Milczałem, nie mogłem wydobyć z siebie ani jednego słowa. Oczy mnie piekły. Milford słabo uścisnął moją dłoń.
— Nie trzeba, Alek. Zrobiłem, co mogłem. Kto potrafi więcej, powinien to zrobić. To jest pańskim obowiązkiem, słyszy pan? Choćby w dowód pamięci o mnie. Ale i bez tego... Niech pan słucha, Alek. Odkryliśmy przypadkowo wielką tajemnicę. Tu byli kiedyś mieszkańcy innych planet — nie wiem, może Marsa albo Wenus. Tam, na górze, wylądował statek Synów Nieba. Było to bardzo dawno temu, nie wiem kiedy. Oni już nie żyją. Ale byli tu, zbudowali tę świątynię, chociaż sądzę, że jest to raczej magazyn, a nie świątynia... no tak, magazyn albo coś w tym rodzaju. W środku znajdują się resztki ich statku i zapewne zapas paliwa. Jakieś ciała radioaktywne. To właśnie jest Czarna Śmierć, rozumie pan? No więc, zdążyłem naźreć się do syta Czarnej Śmierci — znów zamknął oczy. — Nie potrzeba noszy, czy pan nie widzi, Alek? Niech mi pan da jeszcze trochę koniaku, bo mi w oczach ciemnieje... Niech pan koniecznie zabierze z sobą płytki i ten przedmiot. I film. Niech pan przekona Anga, żeby oddał panu talizman... Gdzie jest Ang?
Nie mogłem dłużej ukrywać prawdy.
— Zemsta bogów... biedny chłopiec! — szepnął. — Drogo opłacił spotkanie z nami... Ech, teraz jest już wszystko jedno! Alek, znam pana, pan jest zbyt delikatny — proszę natychmiast, przy mnie, zdjąć z niego talizman! Nie dam panu spokoju — niech pan zdejmie talizman. Jest to prośba człowieka umierającego. To ma wielkie znaczenie dla ludzi, musi pan zrozumieć!
Nie mogłem mu odmówić. Dotknąłem zimnego ciała Anga, popatrzyłem w jego nieruchome, rozwarte szeroko oczy. Przeciąłem scyzorykiem cienki łańcuszek i zdjąłem talizman, który przyniósł śmierć jego posiadaczom. Milford obserwował mnie pilnie.
Po chwili znów zaczął bredzić i krzyczeć w malignie. Mnich wyszedł ze szczeliny i popatrzył na nas bacznie. Zwracając się do mnie podniósł do góry dwa palce, a następnie wskazał na Milforda. Wytłumaczył gestami, że umrze za dwie godziny. Zaprzeczyłem ruchem głowy.
Wówczas podniósł rękę Milforda. Jęknąłem z przerażenia:
od paznokci pełzła do góry po skórze czarna aksamitna plama. Poczerniały również czubki uszu, wąskie, czarne obwódki ukazały się dokoła oczu. Nie można było wątpić:
Milford konał. Mnich przyniósł ponownie czaszę z tajemniczym lekarstwem i natarł twarz umierającego. Próbowałem dowiedzieć się, z czego składa się lekarstwo, lecz mnich wskazał na niebo. Pomyślałem, że może przepis na lek przybył z jakiejś innej planety. Miał widocznie właściwość podtrzymywania na jakiś czas siły umierającego organizmu i zmniejszał bóle. Milford ponownie odzyskał przytomność, lecz tym razem na krótko.
— Alek, zaraz będzie koniec — powiedział prawie niedosłyszalnym głosem. — Niech pan nie zapomni o płytkach i o tym przyrządzie... Myślę, że to jest jakiś niezwykły metal, niepodatny na promieniowanie. Ang nie zachorował, choć nosił płytkę na sobie... Więc... A ten przedmiot niech pan sprawdzi za pomocą zegarka — jeśli tarcza będzie świecić przy nim silniej, niech pan schowa ten przedmiot pod kamieniami i oznaczy miejsce... niech inni potem przyjdą i zabiorą... Proszę mi dać jeszcze trochę koniaku... jak tu ciemno... Pan pamięta, niech pan to opowie wszystkim... to wielka sensacja, zresztą, niech diabli wezmą sensacje... musi pan zrozumieć, że to jest bardzo ważne. Niech pan tam opowie swoim, u was są mądrzy ludzie, niech tu przyjadą... niech im pan pokaże wszystko... proszę nie zapominać o zdjęciach...
Twarz czerniała mu szybko. Na czole ukazała się duża czarna plama. Głos miał coraz słabszy. Przysunąłem się jak najbliżej, usiłując usłyszeć jego ostatnie słowa.
— Niech pan powie, że zabłądziliśmy w górach... że znaleźliśmy się tu przypadkowo... Niech Szerpowie milczą... tak, oni potrafią milczeć... Gdyby nie my, nikt by się o tym nie dowiedział... Alek, proszę nie zapominać o mnie, niech pan doprowadzi sprawę do końca... niech szukają... proszę mi przyrzec... nawet, jeśli pan w to nie wierzy...
Uścisnąłem stygnącą, sczerniałą dłoń Milforda. Odpowiedział słabym uściskiem i cieniem uśmiechu. Zrozumiał.
— Dobry z pana chłopiec... — szepnął. — Wszystko skończone... umieram... żegnam...
Skonał po chwili. Westchnął głęboko, konwulsyjnym ruchem odrzucił na bok głowę. Upadłem obok niego i pierwszy raz w życiu straciłem przytomność.- Byłem śmiertelnie znużony. Kiedy ocknąłem się, ujrzałem mnicha, który stał w pobliżu i coś mamrotał. Byłem tak osłabiony, że pomyślałem: „To jest chyba również Czarna Śmierć", popatrzyłem na moje ręce. Mnich zrozumiał moją myśl i poruszył przecząco głową; przytknął mi manierkę do ust. Wypiłem trochę koniaku. Potem kazał mi wstać i gestem wskazał jaskinię. Zrozumiałem. Zapadła noc. Nad wąwozem dął lodowato zimny wiatr. Szerpów nie było widać. „Widocznie zatrzymali się gdzieś na nocleg'" — pomyślałem. Chwytając z trudem oddech wyjąłem z aparatu fotograficznego Milforda rolkę z filmem, wydobyłem dwie płytki z jego kieszeni, wyglądały identycznie jak płytka z talizmanu Anga, były tylko nieco większe; wyjąłem również jakiś dziwny przedmiot, koloru niebieskiego, mały i poręczny. Przypomniałem sobie radę Milforda i zbliżyłem do tych przedmiotów zegarek, ale tarcza nie zaświeciła silniej. Wówczas włożyłem wszystko do kieszeni i ruszyłem za mnichem. Ledwie trzymałem się na nogach, głowa pękała mi z bólu. W jaskini padłem na legowisko zasłane dywanem i zasnąłem.
Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się przebudziłem, było ciemno. Kaganek oliwny kopcił i dymił, cienie tańczyły na chropawych kamiennych ścianach, a mnich odmawiał szeptem modlitwę. W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, gdzie jestem. Ale potem przypomniałem sobie wszystko. Jęknąłem. Mnich wskazał gestem, żebym napił się koniaku, i dał mi kawał wędzonego mięsa; po zjedzeniu znów zapadłem w sen jak w jakąś głębię.
Przebudziłem się dopiero rankiem; do jaskini zaglądali Szerpowie i wołali na mnie. Wstałem i opuszczając jaskinię spostrzegłem, że jest przytulnie urządzona, że jest w niej ciepło... ciepły prąd płynie spod ziemi. Nachyliłem
się i dotknąłem ręką kamieni — tak, były bardzo ciepłe. Mnich, który przyglądał mi się w milczeniu, wskazał na świątynię, a potem na podłogę, ale nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Wąski promyk światła, który wpadał przez wejście do jaskini, oświetlił jeszcze jedną płytkę Synów Nieba; była przymocowana wysoko na ścianie. Zbliżyłem się i chciałem dokładnie obejrzeć, lecz mnich zasłonił ją ręką i coś powiedział gniewnie. Nie chciałem wszczynać z nim kłótni ani stosować siły.
Wyszedłem z jaskini. Szerpowie zanieśli gdzieś ciało Anga. Potem wrócili, wspólnymi siłami położyliśmy zwłoki Milforda na zaimprowizowanych noszach z gałęzi, przewiązanych linkami. Twarz zmarłego pokryta była czarnymi plamami i zmieniła się nie do poznania. Szerpowie byli przerażeni, odwracali oczy.
Prawie pół godziny szliśmy martwym, skalnym płasko-wzgórzem — jak się okazało, do świątyni wiodła również inna droga. Słońce świeciło jasno, lecz wiatr był lodowato zimny. Ledwo poruszałem nogami, byłem całkowicie wyczerpany. Wreszcie zeszliśmy opadającym łagodnie kamiennym osypiskiem i znaleźliśmy się na szerokim tarasie skalnym. Z obydwu stron wznosiły się wysokie skały. Z prawej zauważyłem wąskie wydrążenie, miniaturową kopię jaskini mnicha. W jej głębi widać było kopczyk z kamieni, domyśliłem się, że to jest grób Anga. Umieściliśmy obok Anga zwłoki Milforda. Szerpowie przynieśli na noszach głazy jednakowej wielkości. Układałem je ostrożnie, zdawało mi się, że Milford czuje ich dotknięcie.
Nieskończenie długo trwała droga powrotna przez wąwozy i mosty. Zginąłbym bez pomocy Szerpów. Na domiar wszystkiego pod koniec drogi potłukłem sobie kolano i rękę. Nie wiem, jak udało się Szerpom doprowadzić mnie do bazy. Kilka dni przeleżałem w stanie całkowitego wyczerpania.
Przez całą drogę zamieniłem z Szerpami tylko kilka słów. Jednakże na pytania odpowiadaliśmy tak, jak radził Milford: zabłądziliśmy w górach, w nocy dwóch przy
jaciół spadło ze skały do rzeki, ciał nie udało się znaleźć. Ja ocalałem, bo uczepiłem się upłazu. Wszyscy wiedzieli, że byłem bardzo przywiązany do Milforda i Anga, widzieli, jak cierpiałem. Nikt nie wątpił, że podana przeze mnie wersja jest zgodna z prawdą.
W Namcze Bazar znajduje się radiotelegraf, uzyskaliśmy połączenie z Katmandu i ustaliliśmy, że samolot przewiezie mnie stamtąd do Indii. Kiedy stan mojego zdrowia poprawił się trochę, ruszyliśmy w drogę powrotną, na południe. Od czasu do czasu niesiono mnie na noszach, żebym mógł odpocząć i nabrać sił. Towarzyszył mi Lakhpa Chedi i jego przyjaciel Dawa Namgyal; oczywiście zrezygnowali z udziału w ekspedycji.
Drogę powrotną pamiętam jak przez mgłę — ból, niemoc i strapienie sprawiły, że prawie na nic nie zwracałem uwagi, nie chciałem zresztą nic widzieć. Wszystko mi obmierzło.
Z Katmandu wysłano mnie samolotem do Delhi. A wkrótce udałem się drogą powietrzną do Moskwy.
Nieraz w owych dniach przypominałem sobie ostatnią wolę Milforda. Wiozłem wszystko, co mi przekazał — płytki, rolkę ze zdjęciami i niebieski przyrząd. Zapakowałem te rzeczy razem i nawet nie chciałem ich oglądać. Dziwna apatia, która ogarnęła mnie zapewne wskutek zmęczenia, sprawiła, że nawet nie zastanawiałem się nad hipotezą Milforda i pochodzeniu płytek. Nie byłem w stanie myśleć. Jednego byłem pewien: wykonam ostatnią wolę Milforda. Przedstawię całą sprawę w Moskwie i niech tam podejmą decyzję... a na razie nie chcę myśleć o niczym, nie chcę o niczym pamiętać... jestem zmęczony, jestem u kresu sił. Nie wiedziałem wówczas, że wkrótce będą mi potrzebne, lecz podświadomie gromadziłem je w sobie, wyłączając się przejściowo z normalnego życia.
Dziś rozumiem jasno, że nie było to wyłącznie znużenie i rezultaty szoku nerwowego. To działała radioaktywność, z którą zetknąłem się w pobliżu czarnej świątyni...
Tak zakończyła się dla mnie niezwykła i groźna wiosna w Himalajach.
CZĘŚĆ DRUGA
Kiedy wszedłem do mojego pokoju i otworzyłem na oścież drzwi balkonu, wszystko, co przeżyłem niedawno, wydało mi się snem. Oto znajome od najmłodszych lat, pełne zieleni podwórze moskiewskie. Stara topola ufnie przesunęła przez poręcz balkonu gałęzie obsypane siwym puchem. W kącie podwórza schnie na sznurze bielizna dziecięca — to babcia Pola wywiesiła majteczki i sukienki swojej wnuczki Tani; zdaje mi się, że takie same majteczki
i pstre sukienki wisiały tam, kiedy byłem małym chłopcem, ale należały wówczas do matki Tani, Wali — to była zuch dziewczyna! A oto właśnie przechodzi — Walentyna Pietrowna Stachiejewa, technik-elektryk; śpieszy do pracy. Dom się już obudził. Mamusie i babcie wynoszą wózki na podwórze, wybiegają dzieci, dozorca przekomarza się z nimi, puszczając na przemian to w jedną stronę, to w drugą syczący strumień wody z węża.
Oparłem się mocno o poręcz balkonu. Po ostatnich przeżyciach spokojne obrazy moskiewskiego dnia powszedniego sprawiły mi szczególną przyjemność.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Nareszcie pan wrócił! — rozległ się dźwięczny głos mojej młodej sąsiadki, Ziny Łatyszewej. — Ciągle do pana dzwoniono, coś strasznego! Już zmęczyłam się bieganiem na korytarz do telefonu. Teraz znów pana proszą.
Niechętnie wyszedłem i podniosłem słuchawkę. Dzwoniono z redakcji.
— O, zguba się znalazła! — usłyszałem rozradowany głos kierownika działu, Siłantiewa. — Co się z tobą dzieje? Zakochałeś się w pannie yeti? Zaczekaj, napiszesz o tym reportaż do następnego numeru. Najważniejsze, że wróciłeś zdrów i cały... Nie przerywaj, rozumiem, jesteś zmęczony podróżą, ale zrozum, musisz nam pomóc, no bo kto to zrobi? Osiemdziesiąt do stu wierszy w formie wywiadu. Pojedziesz do obserwatorium...
Byłem zły, zakłopotany i bezradny. Kto się odczepi od Siłantiewa! Wszyscy o tym wiedzą.
— Jestem chory, noga mnie boli! — zawołałem rozpaczliwie.
— Dziwaku, przecież nie każę ci zdobywać rekordu w sprincie! Zaraz przyślemy samochód, pojedziesz spokojnie, posiedzisz w fotelu, pomówisz z interesującym człowiekiem, zanotujesz, co ci powie — a potem odpoczywaj sobie do woli! Zrozum, Lida jest na urlopie, Misza pojechał na spotkanie z delegacją francuską, reszta kolegów w rozjazdach, a materiał jest tak pilny, że musi pójść do jutrzejszego numeru. W obserwatorium zobaczyli coś no
wego na Marsie, mają jakiś rewelacyjny teleskop... w ogóle ciekawe nowiny!
Ostatnie słowa Siłantiewa sprawiły, że zacząłem się wahać. Może to brzmi głupio, lecz odczuwałem moralny obowiązek interesowania się wszystkim, co łączyło się z Marsem lub innymi planetami.
— Posłuchaj, przecież pisałeś o Marsie w zeszłym roku! — apelował Siłantiew do mojego sumienia.
Musiałem się w końcu zgodzić. Tym bardziej że istotnie w ubiegłym roku opracowałem ciekawy materiał o Marsie. W artykule przytaczałem różne wypowiedzi znanych uczonych. Jedni byli zdania, że na Marsie nie ma warunków rozwoju życia organicznego, inni — że na Marsie życie istnieje; w sumie ciekawość naszych czytelników (jak i moja własna) została rozbudzona, lecz bynajmniej nie zaspokojona.
— Przyślij samochód, ludożerco! — powiedziałem ustępując. — Ale co na to powie inspekcja pracy? — i usłyszałem, że Siłantiew roześmiał się z ulgą.
Ogoliłem się i przebrałem w mgnieniu oka. Samochód jeszcze nie przyjechał. Wyszedłem na korytarz i przystanąłem, zastanawiając się, czy mam zadzwonić do Maszy teraz, czy po wizycie w obserwatorium. Nagle telefon aż się zatrząsł od głośnego dzwonka, podniosłem słuchawkę i powiedziałem „halo" takim zachrypniętym, nienaturalnym głosem, że Masza mnie nie poznała.
— Czy pan Litwinów jeszcze nie wrócił? — zapytała surowym tonem.
Pomyślałem sobie, że stałe telefonowanie musiało ją bardzo krępować. A listów ode mnie już dawno nie miała. Ostatni raz napisałem z Katmandu, przed wyprawą w góry. Oczywiście nie wspomniałem o tajemniczej płytce, ale moje długotrwałe milczenie mogło ją zaniepokoić. A na dobitkę nie zadzwoniłem do niej od razu po powrocie, a teraz już gdzieś się wybieram, choć jeszcze się z nią nie widziałem... Nieprzyjemna sytuacja!
— Maszo! — powiedziałem cichutko, żeby sąsiedzi nie
usłyszeli. — To ja! Właśnie miałem zamiar zadzwonić do ciebie! Maszo! Maszeńko!
Zawsze wymawiałem jej imię z wielką przyjemnością. Odczuła to i roześmiała się.
— Jesteś takim samym dziwakiem jak zawsze — powiedziała zadowolona. — Myślałam, że zmądrzałeś w Himalajach. No, raz dwa przyjeżdżaj do mnie! Widziałeś
yeti?
Kiedy odpowiedziałem, że jestem bardzo zajęty, obraziła się.
— Patrzcie go, niezastąpiony człowiek! — mruknęła. — Dwa miesiące mogli się bez niego obejść, a teraz nie mogą wytrzymać nawet dwóch godzin.
Nagle wpadłem na doskonały pomysł.
— Maszo, pojedźmy razem! — zawołałem. — Przecież to nie będzie trwało długo. Potem w redakcji podyktuję artykulik na maszynę — i jazda do ciebie. Zgoda? Samochód już czeka, zaraz po ciebie przyjeżdżam.
Po kwadransie byłem u niej. Masza była jak zawsze ładna i wesoła. Miała opaloną twarz i ręce, słońce rozjaśniło trochę jej włosy; tego roku lato w Moskwie było wczesne i upalne. Lecz ja zmieniłem się widocznie bardziej niż przypuszczałem.
— Jak ty wyglądasz! — zawołała przerażona. — Sczerniałeś, schudłeś, oczy ci się zapadły. Miałeś malarię tropikalną? A te szramy na twarzy?
— Opowiem ci innym razem — odrzekłem i pomyślałem, że niełatwo mi będzie opowiedzieć Maszy o wszystkim.
Błyskawicznie ożyły w pamięci wyraziste i smutne obrazy: zielony raj Dardżilingu, sprytna, smagła twarzyczka Anga, a potem przeklęty czarny wąwóz i złowroga niebieska poświata wokół postaci Milforda... Czarna Śmierć... Oparłem głowę o ścianę wozu i zamknąłem oczy. Masza trąciła mnie lekko.
— Nie myśl teraz o niczym — powiedziała łagodnie — potem mi opowiesz. I nie przejmuj się. Przecież wszystko już minęło.
„O, gdyby minęło!" — pomyślałem.
Zajechaliśmy przed obserwatorium. Masza pozostała w wozie. Spostrzegła oczywiście, że utykam, ale nie zapytała o nic.
Miałem przeprowadzić rozmowę z astronomem Arseniu-szem Sołowiowem. Nie słyszałem dotychczas o nim — ale jak to słusznie powiedział Siłantiew, charakteryzowało to raczej mnie, a nie Sołowiowa.
Sołowiow prowadził obserwacje Marsa za pomocą jakiegoś specjalnego teleskopu telewizyjnego i odkrył coś nowego, niezwykle ciekawego.
Idąc przez korytarz za pracownikiem obserwatorium myślałem, że kryje się w tym jakiś kaprys losu: ledwie przyjechałem do Moskwy, a już natykam się na nowiny związane z Marsem.
Ciekawa rzecz! Pierwszego dnia po powrocie do Moskwy poznałem człowieka, który odegrał później wielką rolę w moim życiu. Lecz wówczas tego nie przeczuwałem, aczkolwiek Sołowiow wywarł na mnie bardzo^silne wrażenie. Nasza rozmowa przeciągnęła się i Masza musiała długo czekać na mnie. Winę za to ja ponosiłem.
Po pierwsze, teleskop telewizyjny, który Sołowiow zastosował w swoich pracach, stanowił ostatnie słowo techniki w dziedzinie astronomii. Dziś wiele ludzi już o nim wie — po krótkiej notatce w naszym dzienniku ukazały siq na ten temat obszerne artykuły w czasopismach i wydawnictwach specjalnych. Ale wtedy, w czerwcu ubiegłego roku, teleskop telewizyjny .przynajmniej dla mnie był czymś zupełnie nowym. Oglądałem go z ciekawością ucz-niaka.
Sołowiow wprowadził mnie do niewielkiego pokoju bez okien, ze ścianami pomalowanymi na czarno. Jedną ścianę zajmował duży pulpit z mnóstwem kontaktów, przełączników, guzików i lampek sygnalizacyjnych.
— To jest właśnie teleskop telewizyjny — powiedział nieoczekiwanie Sołowiow i uśmiechnął się widząc moje zmieszanie. — Oczywiście lunety teleskopu tutaj nie ma, znajduje się w specjalnej wieży, obraz jest przekazywany
za pomocą specjalnych przewodów. Oto pulpit sterowniczy. Niech pan popatrzy! — Uruchomił jakiś przełącznik w środkowej części pulpitu. Czarna metalowa płytka przekręciła się, pstrykając jak pokrywka papierośnicy. Ukazał się pod nią mały, kwadratowy ekran.
— Na tym ekranie otrzymujemy obraz ciała niebieskiego. Można siedzieć w tym pokoju i obserwować je przez specjalny okular, można również fotografować.
Zdawało mi się, że na takim małym ekranie nie można wiele widzieć, więc zapytałem, dlaczego teleskop tego typu uważany jest za lepszy od normalnego.
Sołowiow wytłumaczył mi, że przewaga teleskopu telewizyjnego polega na tym, iż zwiększa on znacznie wyrazistość obserwowanych ciał niebieskich.
— Przecież teleskopy służą nie tylko do powiększania obrazu obiektu — jest to między innymi często spotykany błędny pogląd — lecz przede wszystkim do zwiększenia jasności obrazu. Nawet najprostszy, pierwszy na świecie teleskop Galileusza skupiał sto sześćdziesiąt razy więcej światła niż źrenica ludzkiego oka. Najpotężniejsze teleskopy współczesne skupiają milion razy więcej. Nasz teleskop telewizyjny pozwala zwiększyć jasność obrazu jeszcze kilkadziesiąt razy więcej. A to jest bardzo ważne.
— Widzi pan — wyjaśniał mi cierpliwie — chodzi o to, że przy bardzo wielkich powiększeniach o wiele częściej powstają zniekształcenia atmosferyczne. Jak panu wiadomo, atmosfera Ziemi nie jest idealnie przejrzysta, a poza tym stałe przemieszczanie się ciepłych i ziemnych mas powietrza sprawia, że obraz ciała niebieskiego jest drżący i chwiejny. Przy dużych powiększeniach zakłócenia atmosferyczne są jeszcze większe — obraz rozpływa się, wypacza, szczegóły znikają. Ale jeśli przy stosunkowo niewielkim powiększeniu można osiągnąć dużą jasność obrazu, to nawet drobne szczegóły ujawniają się dość ostro.
Następnie wyjaśnił mi zasady konstrukcji teleskopu telewizyjnego. Zrozumiałem to w następujący sposób. W ognisku potężnego teleskopu — w miejscu, w którym po
wstaje obraz ciała niebieskiego — umieszczona jest odbiorcza lampa katodowa, podobna do lampy w nadajniku telewizyjnym. Jej impulsy elektryczne są po wzmocnieniu przekazywane do innej lampy elektronowo-promieniującej, która działa pod wysokim napięciem — stąd pochodzi duża jasność obrazu.
— Bardzo ważny jest również fakt — dodał Sołowiow — że o wiele łatwiej jest fotografować ciało niebieskie na naszym ekranie telewizyjnym. Jasność obrazu jest na nim tak duża, że dla ekspozycji potrzebny jest drobny ułamek czasu. A to pozwolą uchwycić ,,spokojne" momenty, kiedy nie ma zniekształceń atmosferycznych. Poza tym na ekranie telewizyjnym możemy uzyskiwać duże powiększenie, nie tracąc wiele na precyzji obrazu. Przecież w zwykłych teleskopach zwiększenie jasności otrzymuje się kosztem zwiększenia wymiarów obiektywu lub zwierciadła. A nie można 'ich powiększać do nieskończoności — takie gigantyczne szkła zaczynają się bowiem uginać w części środkowej. Wygięcie zaś w skali mikrona daje wypaczenie obrazu nie do naprawienia.
— Czy mógłbym zobaczyć, jak ten teleskop funkcjonuje? — zapytałem nieśmiało, w obawie czy nie palnąłem przypadkiem głupstwa. /
Sołowiow nie roześmiał się jednak, tylko w zakłopotaniu wzruszył ramionami, jak to czyni gospodarz, kiedy nie ma czym poczęstować gościa.
— Widzi pan — powiedział — w dzień jest w ogóle trudno coś zaobserwować. Księżyca dziś nie zobaczymy, a patrzeć przez ten teleskop na Słońce... powiedziałbym.-byłoby zbyt nierozważne! — Pozwolił sobie teraz na uśmiech,
Roześmiałem się zakłopotany i zaczerwieniłem do nasady włosów — mam taką wadę, że czerwienię się z byle jakiego powodu.
— Czy istnieją takie teleskopy za granicą? — zapytałem-
— Tak, w Ameryce. Również u nas nie jest to pierwszy teleskop tego typu — odparł z ożywieniem. — Pierwszy zmontowany został w Pułkowie. Nasz różni się od pozo-
•stałych przede wszystkim specjalnym układem elektro-nowo-korygującym, który wybitnie zmniejsza zniekształcenia atmosferyczne. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że jest to najdoskonalsza konstrukcja, jaką znam. Inne na razie niewiele dały...
Popatrzył z ciepłym uśmiechem na pulpit sterowniczy, jak na żywe, mądre stworzenie.
— Dzięki temu teleskopowi udało się panu zapewne osiągnąć poważne sukcesy? — spytałem. Sołowiow zaprzeczył:
— Tego nie mógłbym powiedzieć. Po pierwsze, zmontowany został zaledwie przed miesiącem. Po drugie — okres opozycji Marsa jeszcze się nie zaczął. A wie pan przecież, że obserwacje Marsa prowadzi się przeważnie w tym okresie... Chociaż, rzecz jasna, nasza aparatura daje nam pewne atuty...
Uchwyciłem się tych słów.
— Oczywiście, daje panu wielkie atuty. Chyba teraz dopiero można naprawdę obserwować Marsa. I zobaczył pan zapewne coś interesującego.
Sołowiow uśmiechnął się łagodnie.
— Obawiam się, że pan się rozczaruje. Z tego, co dotychczas widziałem, nie można wyciągnąć żadnych przekonywających wniosków. Moje obserwacje mają na razie znaczenie tylko dla mnie jako pierwsze potwierdzenie pewnych hipotez. Ale o tym nie mogę panu powiedzieć, to się do druku jeszcze nie nadaje.
Schowałem notatnik do kieszeni i przyrzekłem, że nic więcej o przebiegu naszej rozmowy nie napiszę, po czym uczepiłem się Sołowiowa jak rzep. Myślę, że sprawiło to napięcie, w jakim żyłem w owych dniach. Uroiłem sobie, że ta rozmowa od razu rozstrzygnie ważne problemy w moim życiu. Choć muszę przyznać, że nie miało to wielkiego sensu. *
Gdyby nawet Sołowiow oświadczył, że widział Marsjan na własne oczy, przecież nawet to nie rozwiązałoby zagadek związanych z płytkami i przeklętą świątynią. Ale
w tym momencie nie zastanawiałem się i natrętnie indagowałem Sołowiowa. Przeszliśmy do innego pokoju, zatopiliśmy się w dłuższej rozmowie. 'Z początku Sołowiow był bardzo powściągliwy.
— Nie przypuszczam, żeby moje obserwacje mogły szczególnie pana zainteresować. Zorganizowaliśmy stałe filmowanie obrazu Marsa z naszego ekranu. Stwierdziliśmy przy tym, że w jego strefie równikowej miało miejsce osiem wybuchów. Każdy trwał 40—60 sekund. Należy dodać, że stało się to w czasie przedświtu (mam na myśli, rzecz prosta, nie czas ziemski, lecz odpowiedni czas w tej strefie Marsa). Przerwy między wybuchami wynosiły dwie doby marsjańskie. To właściwie byłoby wszystko...
— Ale co z tego wynika? — zapytałem.
— To zależy od poglądów uczonego. Na razie można wyciągnąć z tego zjawiska najrozmaitsze wnioski. Dlatego uważam, że sprawa nie nadaje się do publikacji... Ja mogę być takiego zdania, a inni — całkiem innego... A przecież w sprawie Marsa toczą się zacięte spory... Niektórzy uczeni są zdania, że na Marsie nie ma i nie może być żadnych rozwiniętych form życia. Inni, wręcz przeciwnie, dowodzą, że na Marsie niewątpliwie istnieją rośliny. Niektórzy zaś, a w tej liczbie pański pokorny sługa, idą w swych wnioskach jeszcze dalej...
— Pan sądzi, że na Marsie żyją ludzie.. to jest istoty rozumne? — zapytałem z ożywieniem. Sołowiow wzruszył ramionami.
— W każdym razie nie uważam tego za wykluczane — powiedział ostrożnie i dodał natychmiast: — Ale muszę pana uprzedzić, że większość specjalistów nie podziela bynajmniej moich poglądów, uważa je za bezpodstawne i należące, że tak powiem, do dziedziny fantazji... Może fantastyki naukowej, jak dodają uprzejmie, lecz jednak fantastyki. Na moją obronę można w pierwszym rzędzie powiedzieć jedno: nikt z nas dotychczas nie ma ścisłego i jasnego wyobrażenia o tym, co się dzieje na Marsie i jakie istnieją na nim warunki życia. Może obserwacje prowa-
dzone obecnie za pomocą sztucznych satelitów, no i nasz teleskop telewizyjny pomogą stopniowo wyjaśnić, kto z nas jest bliższy prawdy. Jeszcze więcej mógłby dać lot na Marsa, który zresztą jest sprawą niedalekiej przyszłości. -
Wszystko, co mówił, zainteresowało mnie ogromnie. Zbyt żywo miałem w pamięci słowa, które wypowiedział Milford przed śmiercią; wciąż jeszcze nieodstępnie towarzyszyły mi ponure obrazy himalajskiej wiosny. Zdawało mi się, że moja przyszłość zależy od tego, co sądzi Soło-wiow na temat Marsa. Mówił mi później, że uderzyło go jakieś głębokie osobiste zainteresowanie, przebijające z moich pytań. Ja zaś tak się rozpaliłem, że zapomniałem o Maszy i nie zwracałem uwagi" na to, że rozmowa z Sołowiowem straciła pierwotny, rzeczowy charakter. Bezceremonialnie zabierałem mu cenny czas.
— Niech mi pan powie, dlaczego tak pana interesują zagadnienia Marsa? — zapytał Sołowiow. — Przecież oświadczył pan, że nie napisze ani słowa o moich obserwacjach. To chyba oznacza, że te sprawy obchodzą pana ze względów osobistych?
Zawahałem się. Chciałem opowiedzieć Sołowiowowi o wszystkim, co się zdarzyło w Himalajach, i poprosić go o radę. Ale nie mogłem się zdecydować. Przecież przede wszystkim trzeba wyjaśnić, co oznaczają płytki? Z trudem wybąkałem kilka słów:
— Chciałbym... chciałbym opowiedzieć panu o pewnej sprawie... ale nie wiem...
W tym momencie przerwano nam rozmowę. Zadzwonił telefon. Sołowiowa wzywano w pilnej sprawie do dyrektora obserwatorium. Ucieszyłem się, że na razie nie muszę nic opowiadać, zanotowałem sobie numer jego telefonu, prosząc, by mi pozwolił zadzwonić po jakimś czasie. Pożegnaliśmy się.
Na korytarzu spojrzałem na zegarek i przeraziłem się. Spędziłem w obserwatorium prawie półtorej godziny) Biedna Masza! Pośpiesznie skierowałem się do wyjścia, aż mnie noga rozbolała. Jęcząc z bólu stoczyłem się po schodach,
— Maszo! — zawołałem, wybiegając na ulicę. — Ma-szęńko! Nie gniewaj się na mnie! Jestem skończonym idiotą, jestem cymbałem!
Otworzyła drzwiczki samochodu.
— Już myślałam, że zemdlałeś — powiedziała poważnie.
— Jesteś 'kochana! — zawołałem z ulgą. — Musimy teraz jeszcze wstąpić do redakcji, oddam materiał, a potem jestem wolny. Do redakcji — rzuciłem kierowcy. — Maszo, to wszystko jest takie interesujące! Nie gniewaj się na mnie!
— Nie gniewam się, ale z redakcji musimy pojechać do mnie — oświadczyła kategorycznie. — Umieram z ciekawości.
— Zgoda — powiedziałem. — Opowiem ci o wszystkim. I natychmiast pomyślałem, że nie bardzo wiem, jak jej opowiedzieć o wszystkim.
Na szczęście w redakcji prawie nikogo nie było, nie musiałem odpowiadać na pytania w rodzaju tego, jakie mi zadał przez telefon Siłantiew — o pannach yeti. Poszedłem do hali maszyn, podyktowałem wywiad z Sołowiowem i oddałem Siłantiewowi.
— Niepotrzebnie posłałeś mnie tam — powiedziałem. — Nic ciekawego jeszcze nie odkryli.
— No, to odkryją — odparł Siłantiew, czytając mój artykulik. — Popatrz, jaką rzecz wynaleźli! To nie żarty:
Księżyc o średnicy 25 metrów! No to uda się chyba zobaczyć jego mieszkańców, jeżeli spacerują grupami. Dobra jest, świetny materiał. Dobrze, że nam pomogłeś. A teraz jedź do domu i pisz reportaże o wyprawie himalajskiej. Bo po tym Katmandu zupełnie umilkłeś. Myśleliśmy już, że zostałeś gdzieś na szczycie Everestu. Powiedz, co się tam z tobą działo? — Teraz dopiero przyjrzał mi się uważnie i aż krzyknął ze zdumienia. — Litwinów, co ci jest, chyba jesteś bardzo chory? Jak ty wyglądasz!
— Podróż była bardzo męcząca — odpowiedziałem niechętnie. — No i upadłem w górach, stłukłem sobie nogę. Znów poczułem, że nie potrafię mówić o tym, co się
ze mną działo naprawdę! Bo jak powiedzieć? A jednak trzeba będzie...
— Idź do domu, zabieraj się stąd! — rzekł stanowczo Siłantiew. — Gdybyśmy mieli w redakcji telefon telewizyjny, jak ten twój teleskop, za nic w świecie nie posyłałbym cię do obserwatorium...
— Nie szkodzi, miałem tam bardzo ciekawą rozmowę... — rzekłem.
— Tak, ciekawą... — gderał Siłantiew. — Mnie teraz interesuje tylko twoje zdrowie. A więc, jazda do domu, wóz już na ciebie czeka.
Ale rzecz jasna, nie pojechałem do domu, tylko do Ma-szy. Wprawdzie byłem bardzo znużony, nie czułem się jednak aż tak źle, abym nie mógł z nią pomówić.
I znów wszystko było tak jak dawniej. Siedzieliśmy w jej przytulnym, słonecznym pokoju, za oknem po rozgrzanym asfalcie sunęły samochody, wróble ćwierkały na gzymsach. Zdawało mi się, że nigdzie nie wyjeżdżałem. Opowiedziałem Maszy po kolei o wszystkim — o Milfor-dzie, o Angu, o jego płytce, o wyprawie w góry do tajemniczej świątyni, o Czarnej Śmierci — oczywiście w sposób zwięzły i nie tak szczegółowo jak teraz, ale w zasadzie niczego z moich przeżyć nie pominąłem.
Słuchała w milczeniu, nie odrywając ode mnie oczu.
— Tak, Maszo — zakończyłem — czuję, że muszę opowiedzieć o tym ludziom. Muszę postarać się o zorganizowanie drugiej ekspedycji do Nepalu, która w gruntowny sposób zbada ślady pobytu gości z Kosmosu. Zrozum, bez względu na konsekwencje, muszę walczyć o zorganizowanie ekspedycji. Nakazał mi to Milford przed śmiercią, to mój obowiązek wobec zmarłych przyjaciół i wobec ludzkości. Niech się dzieje, co chce, lecz doprowadzę sprawę do końca. Jest to cel mojego życia!
Masza siedziała bez ruchu. Kiedy dotknąłem jej ręki, ocknęła się z zamyślenia. *
— Zwariowałeś chyba! — powiedziała zrozpaczonym głosem. — Po prostu zbzikowałeś! To jest okropne!
2
Okrzyk Maszy dość ściśle określił jej stosunek do całej sprawy... Z czasem zacząłem rozumieć, co czuła wówczas słuchając mojej relacji. A przecież od pierwszej chwili to było jasne! Jednakże pochłonięty własnymi przeżyciami nie wyobrażałem sobie, że Masza może ocenić te wydarzenia całkiem inaczej. Ona zaś natychmiast wyczuła, że do naszego życia, do wspólnych marzeń o przyszłości wtargnęła jakaś obca, groźna siła, która może wszystko zniweczyć. O tym, jak niebezpieczne mogą być moje dalsze plany i projekty, można było wywnioskować chociażby z mojego wyglądu... Przyjaciele zginęli, ja uratowałem się cudem. A teraz chcę rozpocząć na nowo grę ze śmiercią? W imię czego?
Masza zaczęła na swój sposób pokpiwać ze mnie, nie dlatego bynajmniej, że ją to bawiło. Robiła to raczej ze strachu i zakłopotania, a może sądziła, że uda jej się mnie przekonać. Rozumiałem wówczas jedno tylko: Masza drwi ze sprawy, za którą moi przyjaciele oddali życie. Wstrząsnęło to mną do głębi. Ze smutkiem słuchałem, jak śmiejąc się nerwowo proponowała, żebym „na podstawie materiału himalajskiego" napisał powieść przygodową.
Zdawało mi się, że wypadki w Nepalu odcięły wszystkie drogi wiodące do mojego dawnego, spokojnego świata. Maszę, którą niezmiennie kochałem, oddzieliła ode mnie jakby szklana ściana. Widzę ukochaną dziewczynę, jak siedzi koło mnie z podkurczonymi nogami na ulubionym tapczanie z mnóstwem poduszek. Widzę jej jasne włosy mieniące się w słońcu. Słyszę jej słowa, lecz w gruncie rzeczy jestem bardzo daleko od niej, nie rozumiemy się zupełnie.
Widocznie te myśli i uczucia odbiły się na mojej twarzy, natychmiast bowiem zmieniła ton.
— Szuro, nie gniewaj się na mnie! Myślisz pewnie, że jestem oschłą egoistką. Przeżyłeś tragedię, jesteś wyczerpany, chory, a ja...
Ujrzałem łzy w jej oczach. Odwróciła głowę i ciągnęła dalej urywanym głosem:
— Mówiłam w ten sposób dlatego, że zbyt poważnie traktujesz swoje odkrycia... Rozumiem, ten Anglik ci zasugerował... a okoliczności temu sprzyjały. Ale jestem przekonana, że wszystko da się wyjaśnić w sposób realny, rozsądny.
Nie, szklana ściana między nami nie znikła. Poczułem, że jestem śmiertelnie zmęczony. Nie byłem w stanie dłużej z nią dyskutować, ale nie wypadało przerywać rozmowy, więc zapytałem apatycznie:
— Dlaczego uważasz, że Marsjanie i w ogóle goście z Kosmosu muszą być mrzonką i bzdurą?
— Dlatego, że gdyby naprawdę odwiedzili Ziemię, wiedzielibyśmy o tym od dawna! — odparła energicznie. — Powiedz, czy jesteś naprawdę przekonany o tym, że takie wydarzenie, jak przybycie mieszkańców innej planety, mogłoby przejść niepostrzeżenie? Zastanów się!
Patrzyłem na nią zbity z tropu. Ta okoliczność jakoś ani razu nie przyszła mi do głowy. Zresztą jeszcze niczego gruntownie nie przemyślałem. Podczas podróży świadomie odsuwałem od siebie myśli o całej sprawie, a w Moskwie wszystko spadło na mnie z taką szybkością, że nie miałem czasu na rozważania.
— No widzisz! — Masza zorientowała się, że trafiła w słabe miejsce. — Widzisz! Najpierw odpocznij, wyśpij się, a potem dobrze zastanów i poradź się specjalistów...
Nie była to rozmowa, jakiej oczekiwałem. Zrezygnowałem więc i nie prosiłem jej o radę w sprawie moich dal-swych planów. Piliśmy herbatę, potem Masza wezwała taksówkę przez telefon, bo noga mnie rozbolała, i wróciłem do domu.
Postanowiłem prowadzić racjonalny tryb życia i przynajmniej wysypiać się. Zażyłem środek nasenny i spałem dość mocno, ale miałem przykre sny. Śniło mi się, że z ogromnym wysiłkiem przebijam się do jakiegoś celu, a następnie, kiedy już jestem blisko, to albo nie starcza mi sił, albo przeszkody stają się nie do pokonania. Najbardziej
męczył mnie piasek, grzęzły w nim nogi, każdy krok wymagał takiego wysiłku, że pot mnie zlewał. Padałem, czołgałem się, wstawałem znów, lecz wszystko na próżno. Mimo to wyspałem się i rano czułem się nie najgorzej. Tylko noga wciąż mi dokuczała. Postanowiłem więc wezwać lekarza, ale wkrótce zorientowałem się, że trzeba będzie czekać na niego w domu cały dzień, i pojechałem do polikliniki.
Po drodze i w poczekalni chirurga myślałem nieustannie: co zrobić z płytkami? Powinienem pokazać je uczonym, to jasne! A przede wszystkim archeologom. Ale, do licha, jak wytłumaczyć całą historię? Dziennikarz radziecki wplątał się za granicą w jakieś przygody w towarzystwie ekscentrycznego Anglika i chłopca-tubylca. Potajemnie, odłączywszy się od ekspedycji, wyruszył z nimi do jakieś tajemniczej świątyni... A może nawet obraził uczucia religijne i narodowe miejscowej ludności? A na domiar wszystkiego, dwaj jego współtowarzysze zginęli w bardzo dziwnych okolicznościach. Przyznaję, że kiedy spojrzałem na sprawę z tego punktu widzenia, poczułem się nieswojo. Nie dlatego, że obawiałem się konsekwencji... To byłoby uczucie niegodne przeżytej niedawno tragedii, ale po prostu nie wiedziałem od czego zacząć. Wszyscy będą mnie uważali za awanturnika lub co najmniej za człowieka nienormalnego. A może wcale nie będą chcieli poważnie rozmawiać ze mną.
Chirurg zbadał nogę, potem przeniósł spojrzenie na moją opaloną i podrapaną twarz i ze współczuciem pokiwał głową: — cóż, młody człowieku, pasjonuje się pan alpini-styką. Oto wyniki, jak to się mówi, widoczne na twarzy i na nodze. Pan będzie łaskaw udać się na rentgen, a potem do domu, zaraz napiszę zwolnienie. Niech pan zadzwoni do mnie jutro, zorientuję się, czy nie ma pęknięcia kości, a wówczas zdecydujemy, co robić dalej. Pewnie spędzał pan lato na Kaukazie?
Skinąłem w milczeniu głową i pożegnałem się. Gdybym dobrodusznemu staruszkowi opowiedział, gdzie byłem i co
przeżyłem, posłałby mnie chyba nie na prześwietlenie, lecz do psychiatry! Nic dziwnego, że Masza mi nie wierzy...
Jestem teraz w jej oczach narwańcem, fantastą, nie ufa mi. Przypuszcza, że Milford mnie zahipnotyzował... Istotnie Milford miał wielki wpływ na mnie i na Anga. Gdyby nie on, jego opętanie i upór, nie poszedłbym nigdy do żadnej świątyni... Nie, nie w tym rzecz! Mimo wszystko tajemnica istnieje, istnieje przeklęta świątynia i byli w niej zapewne goście z Kosmosu... A jeśli nawet nie tak było, to jednak w tym wszystkim tkwi jakaś doniosła tajemnica...
Zabrałem się w domu do rozpakowywania rzeczy. Wszystko pogniotło się, przesiąknęło wilgocią — z walizek powiało zwrotnikami.
Niespodziewanie przyszła Masza. Musiałem głupio wyglądać, siedziałem na podłodze i trzymałem w ręku koszulę nie pierwszej świeżości. Lecz nie roześmiała się, jakby to zrobiła dawniej. Była bardzo poważna, a nawet smutna.
— Tu pachnie egzotycznymi krajami — powiedziała, rozdymając lekko nozdrza. — Wiesz, Szurik, zazdroszczę ci tej podróży jak mała dziewczynka, chociaż wiem, że nie miałeś tam łatwego życia.
Pomyślałem, że kiedyś, gdy minie trochę czasu, sam sobie będę zazdrościć.
— Wspominałeś, że masz fotografię Milforda i Anga — powiedziała Masza. — Pokaż mi. I płytki, jeśli można...
Zaskoczyło mnie to, że mówiła cicho, bez zwykłej energii, powiedziałbym, nieśmiało. Zacząłem pośpiesznie wyrzucać wszystko z walizki. Podnosiła rzeczy w milczeniu i wygładzała. Nie spostrzegłem nawet, kiedy odwiesiła garnitur do szafy i odłożyła na bok bieliznę do prania. Uprzytomniłem to sobie później. Na razie wydobyłem z dna walizki paczkę z dokumentami i fotografiami i znieruchomiałem ściskając ją kurczowo w ręku. Na myśl, że za chwilę ujrzę twarze zmarłych przyjaciół, że dotknę zagadkowych płytek, odczuwałem nieomal fizyczny ból.
Zbladłem zapewne, Masza bowiem kazała mi siąść na tapczanie i skłoniła do wypicia szklanki wody.
— Jesteś poważnie chory — powiedziała. — Po co zaczęłam rozmowę o płytkach!
— Nie mów tak, Maszo! — sprzeciwiłem się. — Właśnie byłem w trakcie porządkowania walizek.
— No dobrze już, dobrze — rzekła uspokajająco.—Czy odczuwasz dolegliwości serca?
— Nie, nie ma się czym przejmować — powiedziałem, lecz czułem, że coś ze mną dzieje się niedobrego. Ogarnęło mnie dziwne osłabienie, niemal straciłem przytomność. Oparłem się o wezgłowie tapczana i zamknąłem oczy. Powoli wracałem do siebie.
— Wezwę pogotowie — powiedziała Masza. — Nie wolno tak lekceważyć zdrowia.
— Maszeńko, proszę cię, nie wzywaj — zaprotestowałem. — Już mi lepiej. Jestem po prostu przemęczony.
— Nie, jesteś chory, Szurik — powtórzyła. — Dawniej nawet nie używałeś słowa „zmęczony".
— Bo dawniej nie zdarzało mi się coś podobnego. Wstałem, otarłem zimny pot z czoła, napiłem się wody i poczułem trochę lepiej. Wstyd mi było przed Masza — zachowuję się jak rozhisteryzowana panna, omal nie zemdlałem. Widocznie długo jeszcze będę pamiętać Himalaje i czarną świątynię!
Rozwinąłem paczkę. Fotografie znajdowały się gdzieś głębiej, wyjąłem więc najpierw płytki. Masza z zapartym tchem wzięła je ostrożnie w ręce, obejrzała, położyła na stole i nerwowym ruchem cofnęła rękę.
— One nie są groźne — rzekłem — nie działają radioaktywnie.
— Ja wcale nie dlatego — odezwała się głucho. — Zdawało mi się, że przesiąkły krwią ludzką...
Zapewne w ciągu minionej nocy myślała nad tą sprawą. Nie wierzyła, jak przedtem, w żadnych Marsjan, ale zrozumiała, że przeżyłem prawdziwą tragedię i że moje życie potoczy się teraz całkiem inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy przed dwoma miesiącami.
Bez słowa, długo oglądała zdjęcia: oto Dardżiling, Kan-czendzanga, bazar, piękność himalajska z mężem; Ang, Milford i ja w grupie dziennikarzy, mieszkanie Szerpów;
znów Ang z kudłatym pieskiem i Milford na hamaku, w fotelu przy oknie; Milford w wesołej rozmowie ze mną;
potem Katmandu, wąskie, cieniste ulice, starożytne świątynie. Oto Milford w pozie triumfatora, trzymający krowę za rogi i obok — smutna twarz Anga. Potem — góry, wąwozy, rzeki, bujna zieleń, kwitnące łąki, błyszczące szczyty śnieżnego pustkowia, groźny chaos lodospadu Khumbu, szczelina, przez którą przeprawia się Szerpa... i jeszcze — martwa twarz ojca Anga i obrządek pogrzebu. To były ostatnie iJjęcia, które udało mi się wywołać w naszej bazie przy klasztorze Thiangbocze. Chyba więcej zdjęć nie robiłem. Oglądałem fotografie razem z Ma-szą, udzielałem krótkich wyjaśnień, serce mi się ściskało z bólu i smutku.
— Jaką niezwykłą twarz ma Milford, nawet na tych przypadkowych zdjęciach — powiedziała cicho Masza. — Podobny jest do Sherlocka Holmesa.
Uśmiechnąłem się mimo woli: według mnie wcale nie był podobny do słynnego detektywa, po prostu jego wizerunek kojarzył się w myślach Maszy z tajemnicą, z poszukiwaniami. Wydawało mi się, że Milford na zdjęciach jest przystojniejszy, niż był w rzeczywistości: jasne oczy, podłużna, smagła twarz z wyrazem spokojnej odwagi i lekkiej ironii, które ją cechowały w pierwszych dniach naszej .znajomości. Mądra, piękna twarz. Masza ma rację!
— Myślisz o nim? — zapytała cicho. — Nie zapomnisz go do końca życia. A przecież był winien śmierci Anga, i ty cudem ocalałeś. Najbardziej żal mi jest Anga.
— Gdybyś wiedziała, Maszo, jak mi go żal! Nie opowiedziałem ci jeszcze szczegółowo o tym wspaniałym chłopcu. Opowiem ci później o nim i o innych...
— A świątynia? — zapytała nagle. — Wspominałeś przecież, że Milford robił w niej zdjęcia?
Istotnie, jak, mogłem zapomnieć! Oto w rogu walizy leży rolka z filmem z aparatu Milforda. A co jest w tym za
winiątku? Aha, tajemniczy niebieski przyrząd, który Milford wyniósł ze świątyni! Nie zdążyłem nawet obejrzeć go dokładnie.
Długo obracaliśmy w rękach przedmiot zrobiony z dziwnego, niezwykle twardego tworzywa koloru niebieskiego z zielonymi refleksami. Na pierwszy rzut oka przypominał ramkę do fotografii. Podłużną, czworokątną, złożoną z półokrągłych pustych w środku rurek, a ściślej mówiąc, z jednej rurki: nigdzie nie było widać śladów spawania.
Z obydwu stron w środkowej części wystawały przezroczyste odrostki, jak gdyby w naturalny sposób wystające z rurki.
Zaglądając przez nie, widziało się wewnątrz rurki złożony system cieniutkich przewodów, sworzni, kolorowych kryształków. Na powierzchni rurki, tam gdzie znajdował się czworokątny otwór, spostrzegliśmy mnóstwo dziurek różnych rozmiarów i kształtów — okrągłe, owalne, podobne do szpar. Powierzchnia rurki mieniła się lekkim odblaskiem, zdawało się, że przepływają w niej nieustannie fale zielonkawego światła. W środku, o ile udało mi się stwierdzić, była matowa.
Nie wiem, dlaczego przyszło mi na myśl, że najważniejsze w tym przyrządzie są dziwne, przezroczyste odrostki. Dotykałem ich, naciskałem, próbowałem przesuwać — lecz bezskutecznie. Nagle, kiedy nacisnąłem je lekko z dołu, zmieniły kształt, stały się bardziej płaskie. Jednocześnie z ramki wysunęła się niebieska listewka. Cofnąłem rękę, listewka znikła, nie zostawiając śladu na powierzchni rurki, a odrostki przybrały poprzedni, podłużny kształt.
— Daj spokój! — rzekła Masza. — Zostaw w tej chwili! Przecież mówiłeś, że pochodzi z Czarnej Świątyni, a my bawimy się nią jak dzieci!
Pomyślałem, że ma rację. Owinąłem przedmiot w gruby papier i schowałem do szuflady. Następnie wziąłem film i poszedłem wywołać go do łazienki.
Wróciłem po chwili z markotną miną. Masza rzuciła na mnie okiem i uśmiechnęła się słabo.
— Taśma jest prześwietlona, prawda?
W zakłopotaniu patrzyłem na nią.
— Oczywiście! — domyśliłem się, — Skutki radioaktywności! Jaki ze mnie głupiec, że nie zorientowałem się od
razu.
— Po prostu i ty, i Milford byliście w takim stanie, że nie zdawaliście sobie z tego sprawy — powiedziała. — Uważam, że Milford wykazał niesłychaną odwagę i opanowanie. Ty również...
— Gdzie tam! — odparłem całkiem szczerze. — Prawie nie wiedziałem wówczas, co robię. Zginąłbym, gdyby nie
pomoc Szerpów...
— Wszystko jedno, robiłeś to, co trzeba było — odparła poważnie. — A tego, że film jest prześwietlony, domyśliłam się. Zastanawiałam się, co Milford mógł sfotografować w ciemnej świątyni, przypomniałam sobie o niebieskim jarzeniu i o Czarnej Śmierci.
— To znaczy, że Milford zginął nadaremnie! — powiedziałem strapiony. — Nie mam nawet zdjęć, teraz nikt się nie dowie, co znajdowało się w tej przeklętej dziurze.
— A ten niebieski przyrząd? — przypomniała Masza. —
A płytki?
Słusznie! Znów zaczęliśmy oglądać płytki. Oto talizman Anga, przedstawiający Układ Słoneczny. A oto płytki, które Milford wyniósł ze świątyni.
Usiedliśmy razem na tapczanie i oglądaliśmy je dokładnie. W istocie rzeczy przyjrzałem się im z bliska pierwszy raz, w Himalajach nie chciało mi się wcale patrzeć na nie.
Płytki różniły się od talizmanu Anga nie tylko kształtem, ale i kolorem. Podczas gdy talizman miał kolor matowego srebra, płytki były żółte, jakieś ciepłe, wyglądały bardzo przyjemnie. Z jednej strony matowe, a z drugiej — błyszczące. Również ich rozmiary były nieco większe. Ale co najważniejsze, nie znalazłem na nich ani rysunków, ani znaków. Z obu stron były zupełnie gładkie.
Speszyło mnie to i zmartwiło. Czego się można z takich płytek dowiedzieć? Co powiedzą specjaliści, gdy je zobaczą? Co prawda, były wykonane z jakiegoś osobliwego metalu... A może jestem po prostu laikiem w sprawach
techniki, nie znam tego stopu, być może od dawna znanego specjalistom?
Masza posiedziała u mnie jeszcze godzinę, niewiele mówiła; nie widziałem jej nigdy tak smutnej i osowiałej. Zapytałem nawet, czy nie jest chora. Obraziła się na mnie.
— Widocznie sądzisz, że nic mnie nie obchodzi twoje życie — odparła z goryczą. — A przecież sam nie rozumiesz, co ciebie czeka!
Może istotnie nie rozumiałem. Postanowiłem nie myśleć o tym, lecz działać. Bez zwłoki. Po odejściu Maszy zadzwoniłem do redakcji. Zapytałem o kolegów, którzy mieli kontakty z archeologami. Podali mi natychmiast nazwisko jednego z najwybitniejszych specjalistów. Na pytania kolegów odpowiedziałem, że znalazłem w górach rzadką monetę i chciałbym ustalić jej wiek i pochodzenie.
— On ci to na pewno powie! Stary wie wszystko! — zapewniono mnie.
Nie podaję nazwiska uczonego-archeologa przede wszystkim dlatego, że zachowałem przykre wspomnienie z naszej rozmowy, a nie chciałbym źle mówić o nim. Ostatecznie, może ze swego punktu widzenia miał rację.
Pojechałem taksówką do instytutu i dzięki legitymacji dziennikarskiej zostałem dość szybko przyjęty przez dyrektora — „wszechwiedzącego starca".
W wielkim, mrocznym gabinecie, wśród czarnych, masywnych mebli, za olbrzymim połyskującym biurkiem siedział wysoki, tęgi mężczyzna o wyrazistych rysach i pochmurnej twarzy. Nie był wcale taki stary, jak można było mniemać na podstawie słów moich kolegów. Miał szpakowate, jeszcze dość gęste włosy; oczy spoglądały bacznie i żywo spod zwisających, krzaczastych brwi. Mówił donośnym basem.
— Czym mogę panu służyć, młodzieńcze? — zahuczał, wskazując fotel ruchem głowy.
W tym ponurym gabinecie nie można było nawet myśleć o życzliwej, szczerej rozmowie — zrozumiałem to od razu. Dzieliło nas ogromne biurko; na dobitkę tonąłem w głębokim fotelu klubowym, a gospodarz spoglądał na
mnie z drugiej strony połyskującego biurka. Postanowiłem więc być jak najbardziej zwięzły.
— Wróciłem właśnie z Nepalu — powiedziałem. Dostrzegłem błysk zainteresowania na surowej twarzy dyrektora. — Przypadkowo znalazłem tam kilka ciekawych rzeczy. Chciałbym dowiedzieć się, jakiego pan będzie zdania o nich.
Po tym lakonicznym wstępie położyłem na biurku trzy „płytki i niebieski przyrząd. Gospodarz popatrzył na wszystko nieufnie.
— Dlaczego zwraca się pan z tym właśnie do mnie? — zapytał nieoczekiwanie.
— Przepraszam, a do kogo miałem się zwrócić... przecież pan jest uznanym autorytetem...
— Pan sądzi, że mój autorytet rozciąga się na wszystkie dziedziny wiedzy? — mruknął zjadliwie. — Przecież te przedmioty nie mają nic wspólnego z archeologią!
Tego nie oczekiwałem.
— Jak to? — powiedziałem, usiłując zachować spokój. — Przecież ta płytka z wykresem Układu Słonecznego była talizmanem w rodzinie Szerpów i przechodziła z ojca na syna.
— Ta płytka? — zapytał z powątpiewaniem i zaczął ją obracać w ręku.
Opowiedziałem o legendzie związanej z płytką i tajemniczej świątyni. O Milfordzie nie wspomniałem, powołałem się tylko na ojca Anga, który rzekomo zdobył talizmany, a następnie padł ofiarą Czarnej Śmierci.
Dyrektor instytutu słuchał w milczeniu, z grymasem -niechęci. Kiedy skończyłem, zakaszlał głośno i zgarnął płytki oraz przyrząd do szuflady.
— Wie pan co, młodzieńcze — powiedział basem — pan przyjdzie do mnie, powiedzmy, pojutrze. Zajmę się zbadaniem pańskich zabawek. Ale sądzę, że zostały zrobione najwyżej przed pięcioma laty. I dlatego nie należą do mojej kompentencji. Skoro jednak opowiada pan takie legendy — sprawdzimy. Tak, mój panie. Myślę, że niepo
trzebnie zawraca pan głowę pańskimi talizmanami ludziom, których czas jest drogi. Słowo „talizmany" powiedział z głęboką pogardą. Po takiej rozmowie, rzecz jasna, nie oczekiwałem niczego dobrego. I rzeczywiście, podczas następnego spotkania „wszechwiedzący, starzec" zwrócił mi wszystko i stwierdził kategorycznie, że są to rzeczy produkcji współczesnej.
— Chyba nie chce mnie pan przekonać, młodzieńcze — zahuczał rozdrażnionym głosem, kiedy próbowałem zaprzeczyć — że pańscy Szerpowie albo kto tam wie, diabeł czy szatan, znali jeszcze przed kilkoma wiekami sekret produkcji doskonałych tworzyw sztucznych?
— Przecież nie chodzi tylko o sam przyrząd — odparłem.
— Oczywiście, że nie tylko o to! Pańskie płytki, a wśród nich ten t-talizman — nie wiem dlaczego to słowo tak go złościło — są również z masy plastycznej... lub, powiedzmy, z materiałów syntetycznych!
— Sądzi pan? — bąknąłem zbity z tropu.
— Może mi pan wierzyć! Zresztą, proszę bardzo, niech się pan zwróci do... uznanych autorytetów, jak pan był łaskaw określić, lecz w zakresie chemii... tak jest, chemii organicznej, a nie archeologii... Tylko nie archeologii, młody człowieku!
Straciłem głowę do tego stopnia, że zacząłem coś bąkać bez ładu i składu... Opowiedziałem mu znów o talizmanie, o świątyni, Czarnej Śmierci... o Synach Nieba...
Dyrektor instytutu słuchał niechętnie. Widziałem, że ma dość tego wszystkiego.
— Niech pan wreszcie da spokój tym bredniom! — zagrzmiał i oburzony podniósł się z miejsca. — Patrzcie go, z pokolenia w pokolenie przekazywano przedmiot z nowoczesnego tworzywa! To wykluczone! Wykluczone! A pan, człowiek wykształcony, nie wstydzi się powoływać na brednie jakiegoś dzikiego, przesądnego chłopaka! Skąd pan ma pewność, ile lat nosił jego ojciec ten talizman? Może rok albo dwa! A synowi opowiedział bajkę po to, żeby
chłopak nie zgubił tej zabawki. To wszystko! Znam dość dobrze tamte strony, na każdym kroku spotyka się tam legendy i podania. Ani jedno drzewo nie rośnie u nich zwyczajnie, lecz wyrasta albo z czyichś włosów, albo z paznokci. Legendy zaś o Synach Nieba słyszy się niemal we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej. Tak, młodzieńcze!
— A świątynia? A Czarna Śmierć? — zapytałem zrozpaczony, czując, że tracę grunt pod nogami. Archeolog parsknął wściekle.
— Pokłady rud uranowych spotyka się w różnych miejscach globu — ryknął. — Jeśli pan tego nie rozumie... A zresztą, proszę zabrać swoje eksponaciki. Nie mają one nic wspólnego z żadnymi Synami Nieba... Chyba że za Synów Nieba uważa pan Anglików... lub Amerykanów... otóż to, Amerykanów, młody człowieku!
Ze złością patrzył na mnie, kiedy zbierałem moje „eksponaciki". Sądzę, że uważał mnie za kompletnego kretyna. Pożegnałem się niezręcznie i wyszedłem z gabinetu, czując na sobie jego pełne wzgardy spojrzenie.
3
Łatwo można zrozumieć, jaki nastrój ogarnął mnie po tej rozmowie. Argumenty rozgniewanego archeologa nie były przecież pozbawione podstaw. Istotnie, czy mogłem zaręczyć, że przesądna wyobraźnia Szerpów nie utkała legendy dokoła jakiegoś współczesnego przedmiotu? Skąd wiadomo, w jakich okolicznościach płytka znalazła się w rękach ojca Anga? A jeżeli... na tę myśl zrobiło mi się nieswojo... a jeżeli wszystko się zaczęło od tajemniczego sahiba, który wyruszył z ojcem Anga do świątyni i również padł ofiarą Czarnej Śmierci? Może wtedy właśnie płytka znalazła się w rodzinie Szerpów? Przecież nie miałem żadnych ścisłych informacji... Musiałem wyciągać każde słowo z Anga, a inni Szerpowie w ogóle nic nie mówili. Jeśli ową ,,tajemnicą rodu" jest zagadkowa śmierć Euro
pejczyka, który chciał się przedostać do niedostępnej świątyni, śmierć, którą dla bezpieczeństwa rodziny trzeba było otoczyć nieprzeniknioną zasłoną tajemnicy i milczenia? A świątynia... lub mówiąc ściślej, po prostu kołpak nad wylotem pokładu rudy uranowej — mogli go przecież zbudować Amerykanie lub Europejczycy, którzy przebywali w tamtych stronach całkiem niedawno.
Z jaką nie ukrywaną pogardą odnosił się do mnie „wszechwiedzący starzec"! W jego oczach jestem zapewne naiwnym prostaczkiem, który przyjął za dobrą monetę brednie przesądnego chłopca. No cóż — Ang był rzeczywiście trochę mistykiem i ulegał zabobonom... Więc i Mil-ford, mądry sceptyk Milford, człowiek z 'takim doświadczeniem i z takim instynktem dziennikarskim, omylił się, zginął w pogoni za urojeniem, za jakimiś kawałkami masy plastycznej? Ta myśl sprawia ból — ale co począć, jeśli
taka jest prawda?
Nie, po stokroć nie! Nie mogłem poprzestać na tej wersji. Niech mnie uważają za idiotę, wariata, awanturnika — za kogo chcą! Niech patrzą na mnie z pogardą i niedowierzaniem. Będę próbować wszędzie, aż dowiem się wszystkiego, czego się tylko można dowiedzieć.
Od kogo zacząć? Nie mam po co chodzić do archeologów. Groźny starzec dobrze zna swoje rzemiosło i od tej strony nic się nie da zrobić. Trzeba poszukać innych dróg. Ale kto może mi pomóc? Historycy? Etnografowie? Geologowie?
Postanowiłem zacząć od etnologów. Ale i tu oczekiwał mnie zawód. Plemionami zamieszkującymi Himalaje, a tym bardziej małym ludem Szerpów, zajmowało się tylko kilku specjalistów. Jeden z nich niedawno umarł, drugi wyjechał na dłuższą ekspedycję naukową. Pokazałem płytki i przyrząd uczonemu, który zajmował się kulturą chińską, a szczególnie tybetańską. Pokręcił je w rękach, obejrzał przyrząd i bezapelacyjnie orzekł, że jego zdaniem przedmioty te są wyrobami współczesnymi.
— A nawet nowoczesnymi, z ostatnich lat! — dodał. —
Nie spotykałem jeszcze takich tworzyw sztucznych. Być może jest to produkcja amerykańska.
Jakby się zmówił z archeologiem! Zmartwiłem się ogromnie. Ale po namyśle postanowiłem pójść do chemików, by uzyskać ostateczną opinię co do rodzaju tworzyw i wyjaśnić, jak mogły znaleźć się w Himalajach.
Postanowiłem zatelefonować do któregoś ze specjalistów. Lecz kiedy przerzucałem strony notatnika, natknąłem się na numer telefonu Sołowiowa.
Wyszedłem na korytarz i zadzwoniłem do niego. Byłem bardzo zdenerwowany — aż mi w gardle zaschło. Może dlatego, że zdawałem sobie sprawę z jednej rzeczy: jeśli Sołowiow, człowiek życzliwy, subtelny i mądry, również będzie zdania, że moja sprawa nie zasługuje na uwagę, trzeba będzie wyrzec się dalszych starań. A może denerwowałem się, czując podświadomie, że ten człowiek odegra ważną rolę w moim życiu.
Sołowiow nie zawiódł moich oczekiwań. Pamiętał o mnie, a nawet jak gdyby ucieszył się z telefonu i umówił na godzinę piątą. By zrozumieć, z jakim szczerym i głębokim zainteresowaniem odniósł się do mojej opowieści, wystarczy powiedzieć, że rozstaliśmy się dopiero po północy. Rozmawialiśmy długo w obserwatorium, spacerowaliśmy po ulicach, zjedliśmy kolację w restauracji, siedzieliśmy na skwerze, potem byliśmy u niego w domu, w jego gabinecie — i nie mogliśmy się nagadać do syta. Oczywiście, opowiedziałem Sołowiowowi całą historię z wszystkimi szczegółami i bardziej szczerze niż Maszy — dlatego, że dużo przemyślałem na nowo w owych dniach, jak również dlatego, że nie widziałem oznak lęku i niedowierzania, jak to było z Maszą, lecz gorące zainteresowanie, a nawet zachwyt. W ogóle nie wyobrażam sobie, że mógłbym cokolwiek zrobić w tej sprawie, gdyby nie energiczne poparcie Sołowiowa i jego niezmordowane starania. Mieliśmy przecież tylu przeciwników — i trudno się temu dziwić.
Przede wszystkim Sołowiow bardzo poważnie ustosunkował się do całej sprawy. Szczegółowo wypytywał mnie o legendę, o świątynię i kotlinę na górze. Z jego pytań
zorientowałem się, że potraktował hipotezę Milforda jako tymczasową hipotezę roboczą. W każdym razie nie odrzucił jej bezapelacyjnie.
Następnie zaczął badać płytki. Rzuciwszy okiem na talizman Anga, gwizdnął przeciągle.
— Niech pan popatrzy na ten rysunek! — powiedział.
— Tak, wiem, to schemat Układu Słonecznego — odpowiedziałem.
— Nie o to chodzi! — rzekł z ożywieniem. — Podobnie jak Milford, uważam za rzecz niezwykle dziwną, że talizmanem w rodzinie Szerpów stała się właśnie płytka przedstawiająca Układ Słoneczny. Tym bardziej że wykonana jest z jakiegoś osobliwego sztucznego tworzywa! Archeologowie i etnografowie wydali z punktu widzenia swojej nauki całkiem słuszny sąd, ale była to ocena wąska i uproszczona. Mówili tylko jako specjaliści w swoim zakresie. Pan rozumie — rzecz polega nie tylko na tym, że mamy przed sobą rysunek wyryty nie znanym sposobem na niezwykłej płytce. Są tu jeszcze inne zagadkowe szczegóły. Niech pan popatrzy — przecież widać tu nie tylko planety, lecz również ich księżyce. Czy zwrócił pan uwagę na to. że Jowisz ma tu dwanaście księżyców, a Mars tylko jeden?
Mówiąc uczciwie, gdybym nawet zauważył, nie przypisywałbym temu większego znaczenia. Ale teraz zacząłem się gorączkowo zastanawiać.
— Tak, przecież Mars posiada dwa księżyce! — przypomniałem sobie. — A Jowisz?
—• Jowisz istotnie ma dwanaście. Rzecz w tym, że dziesiąty i jedenasty księżyc astronomowie odkryli w roku 1938, dwunasty zaś — jeszcze później, bo w 1951!
— Pan pozwoli — rzekłem zdziwiony, widząc jego radość. — Przecież to stanowi jeszcze jeden przekonywający dowód, że płytka jest jak najbardziej współczesnej produkcji!
— To dlaczego Mars ma na niej jednego satelitę? Fobos i Deimos znane były już dawno, od 1877 roku.
Wzruszyłem ramionami. Nie rozumiałem nic. Kto wie, dlaczego narysowali tylko jeden księżyc?
— Może to zwyczajna pomyłka...
— Nie przypuszczam. Rysunek jest zrobiony z wielką dokładnością i precyzją. Nasuwa się raczej myśl, że wykonany został w czasach, kiedy Mars nie miał jeszcze drugiego księżyca.
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że jeszcze go wtedy nie odkryto? — zapytałem. — A jak się sprawa przedstawia z satelitami Jowisza?
— Nie, chciałem powiedzieć coś innego: a mianowicie, że drugi księżyc jeszcze wówczas nie istniał! Pan nie rozumie? Zaraz to panu wytłumaczę...
Siedzieliśmy w obserwatorium. Sołowiow uśmiechnął się wesoło i przespacerował się kilka razy po pokoju. Mimo silnego podniecenia przyglądałem mu się z zachwytem. Według mnie to typ uczonego przyszłych stuleci — nie chorobliwie rozwinięty mózg, który tłamsi swą potężną działalnością słabe ciało, lecz istota wyższego rzędu, w której harmonia i zgodność wszystkich funkcji są gwarancją swobodnego, ścisłego -myślenia. Szybkie, lekkie, celowe ruchy, doskonale wyćwiczone mięśnie, promieniowanie siły i zdrowia.
— Drogi panie Aleksandrze — Sołowiow usiadł przy mnie. — Nie wyobraża sobie pan, w jaki zaskakujący sposób ten dziwny rysunek łączy się z pewnymi moimi przypuszczeniami, wydawałoby się nader śmiałymi i nawet fantastycznymi. Ale tylko na pierwszy rzut oka! Uprzedzałem już pana, że większość kolegów uważa mnie za heretyka... ściślej mówiąc, za fantastę. Dawno się z tym pogodziłem. Czekam, aż życie udowodni, że mam rację. Rzecz prosta, nie czekam z założonymi rękami, szukam dowodów... Tak. Badacze uważają, że księżyce Marsa — przynajmniej jeden z nich, Fobos — zachowuje się bardzo dziwnie. Można powiedzieć, że w swoim rodzaju jest unikatem w całym Układzie Słonecznym. Jak panu wiadomo, Fobos i Deimos oznacza Strach i Przerażenie, nazwano je tak dlatego, iż towarzyszą planecie noszącej imię groźnego
boga wojny, Marsa. Satelity te zachowują się w dziwaczny sposób. Fobos jest jedynym księżycem w naszym Układzie Słonecznym, którego czas obrotu dokoła planety jest krótszy niż czas obrotu dokoła własnej osi. Doba na Marsie jest prawie równa naszej — wynosi 24 godziny i 30 minut, a Fobos dokonuje pełnego obrotu dokoła Marsa w ciągu 7 godzin i 39 minut. Nie znamy innego satelity, który by zjawiał się nad horyzontem na zachodzie i posuwał ku wschodowi. Mówię, oczywiście, o satelitach naturalnych!— podkreślił ze specjalnym naciskiem.
— Pan chce powiedzieć... — zacząłem niepewnie.
— Nie chodzi o to, co chcę powiedzieć, lecz o to, co mi się nieodparcie nasuwa — przerwał mi. — Widzi pan, Fobos i Deimos tak sobie poczynają, jak gdyby były specjalnie przystosowane do potrzeb mieszkańców Marsa! Deimos obraca się wolniej: obiega planetę w ciągu trzydziestu godzin, osiemnastu minut, czyli trochę więcej niż w ciągu doby. Z takiego satelity można by doskonale korzystać dla retransmisji audycji telewizyjnych i utrzymywania łączności radiowej. Oba księżyce poruszają się w płaszczyźnie prawie równikowej, a wiadomo, że sztuczne satelity najwygodniej jest wyrzucać właśnie w takiej płaszczyźnie. Szczególnie kiedy mamy do czynienia z wielkimi satelitami. Nie znamy dokładnie ich masy, lecz średnica Fobosa wynosi prawdopodobnie 58 kilometrów, a Dei-mosa — 16. Wszystko to nasuwa wątpliwości, czy te dwa ciała niebieskie powstały w naturalny sposób... Co więcej! W ruchu Fobosa zauważona została jeszcze jedna osobliwość, której nie można wyjaśnić na podstawie praw mechaniki niebieskiej. Obserwując Fobosa astronomowie stwierdzili, że porusza się on coraz prędzej. Zjawisko to nosi w astronomii nazwę przyśpieszenia wiekowego. Jeśli chodzi o Fobosa, przyczyny tego zjawiska nie są jasne. Dajmy na to, że w tym wypadku przyśpieszenie jest wynikiem oporu atmosfery.
Popatrzyłem na niego ze zdumieniem, a Sołowiow, jak mi się zdawało, uśmiechnął' siei z pobłażaniem.
— Mnie się wydaje, że słuszna jest tylko jedna koncep-
cja: Fobos jest w środku pusty. Na przykładzie ziemskich sztucznych satelitów wiemy, że ciała wydrążenie doznają znacznie większego hamowania niż pełne. Wysoce rozrzedzona atmosfera Marsa może wywierać wpływ hamujący na Fobosa tylko w tym wypadku, jeśli jest on pusty w środku. Lecz taki satelita, rzecz prosta, nie mógłby powstać w drodze naturalnej... Jak widzę, jest pan trochę zaskoczony. Ale jeśli mieszkańcy Ziemi wyrzucają wielkie sztuczne satelity, to dlaczego Marsjanie nie mogliby zrobić tego wcześniej? Dlaczego nie mieliby stworzyć obok planety stale czynnej stacji, służącej do lądowania i startu statków kosmicznych, do obserwacji astronomicznych i urządzeń telewizyjnych?
Aż mnie zatkało ze zdumienia. Spojrzałem na Sołowio-wa — mówił całkiem serio.
— Więc pan uważa, że Marsjanie istnieją? — zapytałem zdławionym głosem.
— W każdym razie nie odrzucam takiej możliwości. Niech pan popatrzy na zdjęcia dokonane za pomocą naszego ekranu telewizyjnego.
Popatrzyłem na fantastyczne zarysy ciemnych mórz, na słynną sieć kanałów. Wszystko to wyglądało inaczej niż na fotografiach, które widywałem dawniej — było większe, wyrażniejsze, jakoś bardziej zrozumiałe. Nierówne kanały rozszerzały się nagle, tworząc łańcuch połączonych z sobą plam albo też niemal zanikały. Na skrzyżowaniach kanałów widniały również jakieś ciemne plamy o nieregularnych kształtach. Lecz mimo to, kiedy się patrzyło na zdjęcia z daleka, widać było jakiś ogólny plan, celowość w rozmieszczeniu kanałów — linie równoległe, wyraźne skrzyżowania... Usiłowałem oswoić się z myślą, że gdzieś tam również dziś mieszkają istoty o wysoko rozwiniętym intelekcie.
Sołowiow obejrzał raz jeszcze płytki i zdecydował:
— Trzeba będzie zwrócić się do chemików pracujących w dziedzinie polimerów. Może uda się ustalić, jaki to jest nowy rodzaj tworzyw sztucznych,
— Moim zdaniem — powiedziałem — wcale nie przypominają tworzyw sztucznych. Nigdy bym nie powiedział...
— Panie Aleksandrze, wcale nie jest tak łatwo zorientować się w tworzywach sztucznych i w ogóle w polimerach — zauważył Sołowiow. — Jest ich niezliczona ilość! Pan nie stykał się z tą dziedziną?
dziedzina techniki i ani jeden człowiek nie mogą w życiu
— Nie — odpowiedziałem z żalem.
— To wielka szkoda. Nasz wiek często nazywają wiekiem energii atomowej i polimerów. Obecnie już ani jedna codziennym się bez nich obejść. A mimo to znajdujemy się dopiero w zaraniu ery polimerów. Dziś trudno jest sobie wyobrazić, jakie znaczenie będą miały w naszym życiu. Między innymi również dla podróży międzyplanetarnych. Oczywiście, wkrótce będziemy budować statki kosmiczne przede wszystkim ze zbrojonych tworzyw sztucznych — przezroczystych i twardych jak szkło, a równocześnie sprężystych i giętkich jak stal, lekkich... jak te płytki himalajskie!
Podniósł do góry żółtą płytkę i rzucił ją na biurko: upadła prawie bez hałasu, z lekkim, melodyjnym dźwiękiem i podskoczyła nieznacznie.
— Widzi pan, wydaje się, że istotnie zrobiona jest z tworzywa syntetycznego, lekka, sprężysta, mocna... Gdyby się udało stwierdzić, że jest to polimer specjalnego rodzaju, wyprodukowany w niezwykłych warunkach — byłby to istotny argument na rzecz, powiedzmy... teorii Mil-forda. Poza tym, ma pan rację, w tamte strony powinna wyruszyć ekspedycja, która wszystko gruntownie wyjaśni...
To może dziwne, ale teraz, kiedy znalazł się człowiek (i to jaki!), który widocznie ufał mi i gotów był pomóc w poszukiwaniach, ogarnął mnie lęk. Co będzie, jeśli to wszystko jest jednak mrzonką, jeszcze jedną legendą himalajską, która w dziwaczny sposób przekręciła zwyczajne, powszednie sprawy? Przypomniałem sobie gniewne, pogardliwe słowa archeologa... Zimną logikę Maszy...
Zapytałem podniecony:
— Jeśli istoty z innych planet naprawdę przybyły na
Ziemię, jak to się stało, że nikt o tym dotychczas nie wiedział? Przecież to jest niemożliwe!
Sołowiow spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
— A dlaczego to ma być niemożliwe? Po pierwsze, nasza planeta wcale nie jest tak dobrze zbadana, jak można przypuszczać nie znając faktów. Nawet dziś odkrywa się nowe tereny, nowe plemiona. A jeśli statek kosmiczny wylądował w Himalajach istotnie przed kilkuset laty, jak twierdzą Szerpowie? Przecież świat był wówczas znacznie mniej zbadany, poziom nauki niższy, a co najważniejsze, ludzie byli odizolowani od siebie. Nie istniały ani samoloty, ani pociągi, ani radio, ani telegraf. A Himalaje były w ogóle księgą zamkniętą na siedem pieczęci... Zresztą nie tylko Himalaje! Jest całkiem możliwe, że nikt się nie dowiedział o gościach z nieba i pozostały o nich tylko mgliste legendy... Tym bardziej, że Marsjanie lub ktokolwiek to był, mogli zabronić miejscowej ludności rozgłaszania tajemnicy. A jeśli byli to właśnie Marsjanie, to musieli zamieszkać przede wszystkim w słabo zaludnionych lub nawet bezludnych miejscowościach wysokogórskich... Bo gdzieżby indziej! Dla nich nawet powietrze na szczycie Everestu byłoby zbyt gęste. Przecież uważamy dziś, że na powierzchni Marsa gęstość atmosfery jest mniej więcej taka, jak na wysokości 18 kilometrów nad Ziemią. A wysokość Everestu, jak panu dobrze wiadomo, nie sięga dziewięciu kilometrów.
Słuchałem Sołowiowa z zapartym tchem. Proste, nieomal wesołe słowa od razu przeniosły fantastyczną legendę na realny grunt. Aż mi dech zaparło, kiedy zrozumiałem, że tak właśnie mogło być! To znaczy, że Milford nie zginął nadaremnie! Chciałem działać, wrócić natychmiast do Nepalu, zgromadzić dowody, przekonać sceptyków... Zobaczyłem całą sprawę w zupełnie innym świetle, uzyskała właściwe wymiary... Jak gdyby rozwarły się nad Ziemią wrota nieba, otwierając drogę do nieskończonego, pędzącego z szaloną szybkością Wszechświata.
Po pożegnaniu z Sołowiowem siedziałem długo na skwerze, a w domu nie mogłem zasnąć. Co chwila widziałem
wielką rozpadlinę wśród ponurej, kamiennej pustyni, widziałem w ręku Milforda kamień osmalony niebiańskim ogniem... i płynące spod okrągłego, lśniącego kołpaka błękitne światło, które spowodowało śmierć Milforda... Przypomniałem sobie, że mnich wskazywał na niebo, wyjaśniając, skąd się wziął tajemniczy lek; przypomniałem sobie ciepłą podłogę jaskini i płytkę na ścianie...
Trzeba tam jak najprędzej wrócić! Tylko tam znajdą się dowody, tam jest klucz do tajemnicy.
4
Jak można było oczekiwać, Sołowiow szybko i energicznie zabrał się do rzeczy. Nie bez znaczenia był jego autorytet i rozległe kontakty w kołach naukowych. A przede wszystkim jego niezwykła energia. Już po kilku dniach otrzymaliśmy nowe informacje. Na razie nie były zbyt po-. cieszą jące.
Pracownicy Instytutu Chemii Fizycznej, którzy badali przedmioty znalezione w Himalajach, stwierdzili, że zarówno płytki, jak i przyrząd zrobione są z nie znanych nauce tworzyw sztucznych. Niektórzy byli zdania, że jest to produkcja amerykańska, której technologii nie znamy. Inni rozumowali w odmienny sposób:
— To jest wprost niewiarygodne! Oczywiście, Amerykanie mogą posiadać takie sztuczne tworzywa, jakich my nie znamy. Lecz przy obecnym stosunku sił w tym zakresie, możemy nie znać tylko pewnych szczegółów procesu technologicznego. Tu zaś chodzi o coś całkiem innego. Tworzywa, z których zrobione zostały płytki i przyrząd, mają zasadniczo odmienne od znanych nam cechy procesu wytwórczego: zarówno pod względem temperatury, jak ciśnienia i innych warunków, w jakich zostały wykonane. Odznaczają się również niezwykłą twardością, wysoką sprężystością i minimalnym ciężarem gatunkowym (wszystko to w znacznie wyższym stopniu, niż udaje się nam uzy
skać). Na dobitek mają właściwość wchłaniania promieniowania radioaktywnego. Zespół tych cech odróżnia je od tworzyw, które wytwarzaliśmy dotychczas lub możemy wyprodukować. Prócz tego w żaden sposób nie można ustalić, jak utrwalano rysunek na płytce. Nie udało się również stwierdzić, do czego miały służyć gładkie żółte płytki. Ponieważ wyglądały jednakowo — wzięto jedną dla dokonania prób, a drugą, jako kontrolną, przechowywano w obserwatorium.
Jak widać, mało było na razie argumentów, które mogłyby przekonać sceptyków. Sołowiow, tak samo jak ja, uważał, że trzeba niezwłocznie wysłać ekspedycję do Himalajów, by wyjaśnić na miejscu dodatkowe okoliczności i zdobyć nowe informacje.
Nie wspominam o tym, że wiele ludzi, z którymi rozmawiał, obawiało się przede wszystkim komplikacji natury dyplomatycznej i dlatego nie chciało wniknąć w istotę sprawy. Rzeczywiście, czy można było uznać za właściwe moje postępowanie w Nepalu (a gdyby się miało pominąć moją osobę, to jak można było wytłumaczyć, skąd się wzięły płytki)? No i jak zorganizować ekspedycję, która będzie miała -na celu przedostanie się do tajemniczei świątyni, chronionej przez przesądy i strach .tubylców? Jak wytłumaczyć Anglikom śmierć Milforda? Jak opowiedzieć Nepalczykom o śmierci Anga? Jak nakłonić Szerpów, by wyruszyli ponownie do przeklętego wąwozu, jak zmusić ich, by opowiedzieli coś więcej o całej sprawie?
Większość naszych rozmówców pragnęła przede wszystkim nie wtrącać się do tej ryzykownej historii, a w każdym razie nie nadawać jej rozgłosu. Rozumieliśmy ich dobrze.
Ale otwartą wojnę wypowiedzieli nam astronomowie. Nam — to oczywiście zwrot retoryczny. Ataki odpierał Sołowiow, a ja w duchu oklaskiwałem jego dowcip, pomysłowość, talent krasomówczy i szerokie horyzonty.
— Przecież to absurd! — wołał oburzony pewien znany astronom. — Niech pan zrozumie, że to są rzeczy niepo-
ważne, nonsensy. Nie mogę uwierzyć w to, że pan jest cał- , kowicie przekonany o słuszności swoich twierdzeń! Sołowiow roześmiał się dobrodusznie.
— Co by mi przyszło z 'tego, że pan się zirytuje... i nie tylko pan!
— Zmiłuj się pan... Przecież pan jest mądrym człowiekiem... erudytą! — oburzał się w dalszym ciągu jego rozmówca.
Był to krępy, łysy mężczyzna. Jego duże piwne oczy za wielkimi szkłami rogowych okularów płonęły szczerym oburzeniem.
— Przypuśćmy, że jestem mądry... dajmy na to, że jestem erudytą... — zgodził się Sołowiow. •— Ale co z tego wynika? Drogi kolego, niech pan wytłumaczy w rzeczowy sposób, co się panu nie podoba w mojej hipotezie?
— Wszystko! — odparł kategorycznie „drogi kolega". — To jest stek bzdur i pan wie o tym doskonale!
Sołowiow roześmiał się znów, lecz tym razem mniej dobrodusznie.
— Widzi pan, Aleksandrze — zwrócił się do mnie. — Widzi pan, jak bezapelacyjnie przekreśla się pańskie płytki?
Astronom obraził się.
— Jeśli panowie sobie tego życzą, mogę punkt po punkcie rozbić tę całą legendę o płytkach i o świątyni — rzekł oschle.
Nie wytrzymałem w tym momencie.
— Przepraszam najmocniej, płytki i świątynia bynajmniej nie są legendą — oświadczyłem sucho. — Są faktem, z którym trzeba się liczyć.
Sołowiow rzucił na mnie spojrzenie pełne aprobaty.
— Nasz szanowny rozmówca wcale nie neguje realnych faktów — odezwał się łagodnym, niemal aksamitnym głosem. — Uważa po prostu, że należy je komentować całkiem inaczej niż my to czynimy, prawda?
— Oczywiście — potwierdził gniewnie astronom. — I jestem bardzo wdzięczny za to, że oszczędził mi pan trudu wyjaśniania pańskiemu młodemu przyjacielowi pew
nych podstawowych rzeczy. Skoro zaś mówimy o płytkach, jestem przekonany, że to są wytwory arcywspółczesne. To nie ulega wątpliwości dla każdego rozsądnego człowieka!
— A wykres Układu Słonecznego z jednym księżycem Marsa? — przypomniał Sołowiow. — Co pan o nim powie?
— Przypuśćmy, że nie umiem tego wytłumaczyć — odparł uparty astronom. — Ale nie znaczy to wcale, że muszę zgodzić się z pańskimi fantastycznymi wyjaśnieniami. Skąd mogę wiedzieć, kto i w jakim celu narysował ten schemat? Dlaczego nie mógłbym sądzić, że zaszedł tu po prostu błąd? Przepraszam bardzo — ciągnął dalej coraz bardziej podrażnionym tonem — mój młodszy syn, Bor'ka, napisał wczoraj w swoim zeszycie słowo „eliktron". Jeśli, nie daj Boże, zeszyt wpadnie w ręce takiego ...zapalczywego człowieka jak pan... filologa, który zacznie rozważać: dlaczego to słowo pisze się przez „i"? Może to coś znaczy? I tak dalej, i tak dalej... Ilf i Piotrów napisali opowiadanie o nauczycielu geografii, który zwariował, kiedy zobaczył mapę bez Cieśniny Beringa.
Zdawało mi się, że tym razem Sołowiow poczuł się dotknięty. Pomyślałem, że „drogi kolega" trafił może w sedno: a jeśli naprawdę jest to tylko pomyłka autora rysunku?
— Nie wyjaśnił pan jednak — powiedział Sołowiow z uporem, choć równie łagodnie jak przedtem — w jaki sposób nieznany rysownik, który według pańskich domniemań zdolny był do popełnienia tak bezmyślnych błędów (przecież można przypuszczać, że nie rysował tego uczeń szóstej klasy), przeniósł ten schemat na płytkę? Przecież wiadomo panu, że ani diament, ani ultratwarde stopy doświadczalne nie pozostawiły na tym tworzywie najmniejszego śladu? Więc co to ma znaczyć?
— Zmiłuj się pan, nie jestem wszechwiedzący! — odparł astronom. — Lecz powtarzam: jeśli nawet nie wiem, jak to się stało, nie oznacza to jeszcze bynajmniej, że pan ma rację. Jeżeli nie rozumiem języka, jakim się ktoś posługuje, to wcale nie muszę wierzyć, że jest to język mieszkańców Atlantydy!
Nie można mu było odmówić dowcipu! Ale Sołowiow nie dał się zbić z tropu. Z tym samym łagodnym uporem zapytał:
— Co począć, skoro pan nie wysuwa żadnych konstruktywnych hipotez, a jednocześnie nie zgadza się na moją, nawet jako na hipotezę roboczą? Więc co pan radzi: po prostu machnąć ręką na niezrozumiałe fakty? Zapomnieć o wszystkimi Czy takie stanowisko jest godne naukowca, drogi kolego?
— Przepraszam! — wrzasnął kolega. — Przecież można podjąć • próbę skomentowania tych faktów, pozostając w kręgu prawdopodobieństwa? Po co zawracać sobie głowę wyraźną fantastyką?
— Ach tak! — powiedział Sołowiow. — Wobec tego niech pan powie, jaką interpretację uważa pan za mniej więcej prawdopodobną? Że płytki zostały kiedyś zrobione przez tubylców? Tę myśl archeologowie odrzucają kategorycznie. Uważam, że mają rację. Zarówno materiał, jak i sposób rytowania, a nawet tre^ć rysunku — wszystko zdecydowanie przekracza możliwości, jakimi mogli kiedykolwiek dysponować mieszkańcy Himalajów. Co z tego wynika? Pan chce powiedzieć, że jest to produkcja współczesna, przypuśćmy, amerykańska. Ale większość naszych chemików jest innego zdania. Sądzę, że i pan wie o tym, iż w ostatnich latach nie tylko dogoniliśmy Amerykę w tej dziedzinie, lecz prześcignęliśmy ją. O ile więc chemicy amerykańscy posiadają jakieś sekrety, to nie są one aż tak trudne do ujawnienia przez naszych specjalistów, zwłaszcza gdy mają do czynienia z próbkami gotowej produkcji. Dlatego powtarzam: nikt nie umie wytłumaczyć techniki rytowniczej autorów rysunku, czy pana to nie dziwi?
Astronom milczał.
— I jeszcze jedno pytanie: dlaczego uważa pan za całkiem fantastyczne przypuszczenie, że Ziemię odwiedzili przybysze z innych planet? Nie sądzi pan chyba, że życie istnieje wyłącznie na naszej planecie?
— Dziecinne pytanie! — oświadczył rozdrażniony astro
nom, wkładając na nos wielkie okulary. — Jasne, że wcale tak nie uważam. Lecz, drogi kolego, jeśli nie znam się na polimerach, to mam nadzieję, że o astronomii wiem coś niecoś. Pozwoli więc pan, że zapytam: skąd mogli do nas przybyć owi goście z Kosmosu?
— Trudno jest na to odpowiedzieć na podstawie skąpych danych, jakimi dotychczas dysponujemy — odparł poważnie Sołowiow. — W zasadzie mogli to być mieszkańcy Marsa lub Wenus, ewentualnie goście z innych systemów gwiezdnych, o których prawie nic nie wiemy. Jedno jest jasne: że ich statek kosmiczny wylądował gdzieś w Himalajach. A Czarna Śmierć jest po prostu rezultatem uszkodzenia zbiornika z paliwem atomowym.
Astronom jęknął z oburzenia.
— Przecież tak nie można mówić! — zawołał. — To jest niepoważne! Człowiek z pańską erudycją, z pańskim doświadczeniem opowiada nagle o jakichś Marsjanach! Rozumiem, że na Marsie istnieją mchy, porosty; może nawet jakieś krzewy albo trawy utrzymują się w jego chłodnej, niesłychanie rozrzedzonej atmosferze... Ale ludzie! I do tego jeszcze istoty wyższego rzędu, których cywilizacja rzekomo znacznie wyprzedziła ziemską! Niech pan się zajmie pisaniem powieści w rodzaju „Aelity" Aleksieja Tołstoja... ale niech pan da spokój nauce! Paliwo nuklearne — masz tobie! To już zakrawa na...
— Pan doskonale wie o tym, że prawdziwa nauka nie może bezapelacyjnie odrzucać, bez szczegółowego sprawdzenia, żadnych hipotez, zawierających chociażby ziarno prawdopodobieństwa — odezwał się Sołowiow z uśmiechem; przyzwyczaił się już widocznie do tego rodzaju sprzeciwów. — Dlatego jestem zachwycony, lecz bynajmniej nie przekonany pańską, powiedziałbym, młodzieńczą egzaltacją. Istotnie, klimat Marsa jest bardzo surowy. Nawet na równiku, na którym temperatura w letni dzień osiąga 20 stopni ciepła, panuje w nocy podbiegunowy mróz od 60 do 70 stopni poniżej zera. Wiadomo jednak, że na Syberii, w pobliżu Ojmiakonu, zdarzają się mrozy poniżej 70 stopni. Mimo to istnieje tam przeszło dwieście gatun-
ków roślin i zwierząt. Stale mieszkają tam ludzie. A ekspedycje na Antarktydzie? Ich uczestnicy pracują przy temperaturach zbliżonych do marsjańskich, podczas huraganowych wiatrów i na dobitek często na dużych wysokościach, w rozrzedzonym powietrzu. Proszę nie zapominać, że są to ludzie urodzeni i stale mieszkający w klimacie umiarkowanym, a niekiedy tropikalnym. Granice życia cechuje ogromna rozpiętość, nawet w znanych nam warunkach ziemskich. Jak panu wiadomo, niższe organizmy żyJ4 w kipiących źródłach i w strefie wiecznych śniegów, i na ogromnych wysokościach, i w bezwodnej pustyni... Już przed paru laty próbowano na Kaukazie, w Nalczyku, hodować rośliny w atmosferze trzy razy rzadszej od atmosfery Marsa. I wie pan — rozwijały się całkiem normalnie i nawet prędzej niż zwykle! Czy nie skłania to pana do zastanowienia się?
Byłem zdziwiony, widząc, że astronom wcale nie usiłuje zbijać argumentów Sołowiowa. Przypomniał sobie nagle, że na Marsie jest bardzo mało wody.
— Nie tak mało znówj — odparował natychmiast Soło-wiow. — Sama tylko czapa biegunowa daje tyle wody, ile Nil wlewa w ciągu roku do Morza Śródziemnego.
— Za pozwoleniem! — zawołał wzburzony astronom. — Przecież wiadomo, że czapy biegunowe nie topnieją, lecz wyparowują. Profesor Lebiedinski wykazał w przekonywający sposób, że na powierzchni Marsa w ogóle nie ma wody — wyparowuje natychmiast, a para zamarza i osiada na powierzchni planety w postaci cienkiej warstwy szronu. Czy w takich warunkach może 'istnieć roślinność?
— Bezwzględnie może — rzekł Sołowiow. — Woda istnieje w glebie Marsa. Nawiasem mówiąc, ten sam profesor Lebiedinski przypuszcza, że rośliny na Marsie mogą posiadać wysoce rozwinięty system korzeni dla pobierania wody z gleby.
— Kolego — niemal błagalnym tonem jęknął astronom. — Uważam, że w tych warunkach mogłoby istnieć życie w jakiejś postaci. Ale po to, by powstał o, niezbędne są inne warunki! Potrzebna jest wysoka tempe
ratura, znaczna gęstość atmosfery, otwarte zbiorniki wodne. Przecież to jest niezbity pewnik!
— Dla Ziemi! — odparł Sołowiow. — Nie należy zaczynać od abc: skoro tak jest u nas, to wszędzie musi być tak samo. W konsekwencji można się upodobnić do człowieka, który na widok żyrafy oświadczył: „Coś takiego nie może istnieć". Nie wiem zresztą, jakie warunki panowały na Marsie w dalekiej przeszłości. Niestety, znam na pamięć wszystkie argumenty, które chciałby pan jeszcze przytoczyć. Chce pan powiedzieć, że w atmosferze Marsa nie ma wolnego tlenu, a więc nie ma roślin i nie ma życia — przecież tlen na Ziemi jest wytworem roślin. Ale i na to można znaleźć kontrargument. Przede wszystkim nasze metody obserwacyjne dalekie są od doskonałości. I jeśli nie stwierdziliśmy dotychczas obecności tlenu w atmosferze Marsa, to nie znaczy wcale, że go tam nie ma. Nie umieliśmy również stwierdzić obecności pary wodnej, a jednak wiadomo, że na Marsie istnieje śnieg lub szron.
— Stwierdzono jednak, że istnieje tam najwyżej jedna tysiączna część tlenu znajdującego się w atmosferze Ziemi.
— I co z tego wynika? Może rośliny na Marsie nie wydzielają tlenu w powietrze? Może przechowują go w korzeniach? Albo wydzielają tlen wprost do gleby, jak to czynią niektóre nasze rośliny bagienne? Przy sposobności — może dlatego właśnie roślinność na Marsie ma czerwonawy odcień?
— Wie pan przecież, że Kozyriew uważa, iż zabarwienie Marsa zależy bynajmniej nie od koloru jego powierzchni, lecz od specyficznych cech rozpraszania się światła w jego atmosferze.
— Jestem zaskoczony tym, drogi kolego — z lekkim rozdrażnieniem powiedział Sołowiow — że pan tak uważnie i życzliwie traktuje wszelkie hipotezy, nawet tak nie uzasadnione jak Kozyriewa, i odrzuca a priori moje, chociaż nie potrafi pan podważyć ich przesłanek... Chciałbym tylko zwrócić pańską uwagę na to, że z punktu widzenia Marsjan (jeśli zgodzi się pan na chwilę z tym, że oni istnieją) Ziemia mogłaby się wydawać całkiem nieodpowiednią dla
życia. To, co mogliby zobaczyć poprzez gęstą atmosferę ziemską i warstwę obłoków, zmusiłoby ich do zastanowienia się. Zbyt wysoki procent tlenu w naszej atmosferze i brak bezwodnika kwasu węglowego, duża siła ciążenia i wysokie temperatury... Jeśli wysuniemy przypuszczenie, że Marsjanie rozumują w tak ciasny i ,,przyziemny" sposób jak niektórzy nasi uczeni, powinni byli dojść do wniosku, że życie na Ziemi istnieje 'tylko w niższych formach... ' Astronom żachnął się. Jednakże jego wywody nie tylko były nieprzefeonywające, ale wręcz drażniły mnie. Dlaczego uchyla się od odpowiedzi na pytania postawione wprost przez Sołowiowa i dlaczego w ogóle występuje wbrew oczywistej prawdzie? Podzielałem całkowicie poglądy Sołowiowa i byłem gotów poprzeć je wszelkimi sposobami. Sołowiow w dalszym ciągu zarzucał pytaniami swego przeciwnika. Astronom oświadczył, że na Wenus, rzecz jasna, nie ma rozwiniętego życia, i nie zadał sobie trudu przytoczenia argumentów popierających jego tezę. A kiedy Sołowiow zapytał, dlaczego uważa za nierealne przypuszczenie, iż Ziemię mogli odwiedzić goście z innych planet, oburzył się znów:
— Przecież pan wie, jak mały jest ułamek prawdopodobieństwa, żeby goście z Wszechświata trafili właśnie na naszą planetę! Dlaczego mieliby, przylecieć akurat do nas?
— To chyba wcale nie jest odpowiedź na moje pytanie! — zauważył rozgniewany Sołowiow. — Niby dlaczego nie do nas właśnie?
Przytoczyłem tylko jedną rozmowę, a było ich wiele w ciągu tych dni. Odbywały się zarówno w mojej obecności, jak i beze mnie. Dziwiłem się tylko, jak Sołowiow wytrzymuje to wszystko! Na jego miejscu dawno już kląłbym najgorszymi wyrazami. Ale on był wciąż tak samo spokojny, uprzejmy i ironiczny. Krok za krokiem torował drogę ekspedycji. Sądzę, że nie warto opowiadać o tym, jakie miał przeszkody do pokonania. Można to sobie wyobrazić w ogólnych zarysach. Najważniejszy jest wynik jego starań — już w sierpniu wyruszyła do Nepalu ekspedycja radziecko-angielska.
Nie mogę opisać szczegółowo jej prac, przede wszystkim dlatego, że nie brałem w niej udziału. Noga bolała mnie ciągle: rentgen nie wykazał wprawdzie pęknięcia kości, ale spuchlizna kolana nie zmniejszała się, ranka stale ropiała. W górach zawadzałbym tylko. Póz tym dokuczało mi serce — widocznie wskutek napięcia psychicznego i fizycznego, jakie przeżyłem. Słowem, inni pojechali, a ja leżałem w domu, obłożony stosami książek i szalałem z niecierpliwości i niepokoju.
5
W owym czasie czytałem wprost zachłannie wszystko, co udało mi się znaleźć, zarówno książki popularnonaukowe, jak i prace specjalistów astronomów (które rozumiałem tylko częściowo) oraz powieści o Marsie i podróżach międzyplanetarnych. Lekturę przynosili mi koledzy z redakcji. Oczywiście wiedzieli już o moich przeżyciach.
Początkowo szczegółowo opisywałem moje przygody, a potem znudzony milczałem chmurnie. Gniewało mnie to, że wielu najwyraźniej mi nie wierzy sądząc, że albo zmyślam, albo że nie wszystkie klepki mam w porządku: z zainteresowaniem słuchają moich opowiadań, wypytują ostrożnie, a potem odchodzą na palcach jak od obłożnie chorego... Czasami chce mi się rzucić za nimi jakimś pękatym tomem-rozprawą astronomiczną.
W towarzystwie Maszy też nie było mi lżej. Przychodziła co dzień, zajmowała się troskliwie moim gospodarstwem (razem ze staruszką, Łukianowną, która od kilku lat, po śmierci mamy, .prowadziła imoje kawalerskie gospodarstwo). Lecz na podstawie milczącego porozumienia unikaliśmy wszelkich rozmów o ekspedycji i o wszystkim, co się z nią łączyło.
Listy od Sołowiowa długo nie nadchodziły — prócz krótkiej notatki zawiadamiającej, iż ekspedycja dotarła pomyślnie do Katmandu — a uczucie osamotnienia, które tak
mnie dręczyło w owych dniach, znikało tylko wtedy, kiedy natrafiałem na prace zwolenników naszej koncepcji.
Czytałem, rzecz jasna, w bardzo jednostronny sposób i po dyletancku. Wcale nie -chciałem obiektywnie i bezstronnie ustalać prawdy. Zresztą byłem laikiem. Szukałem uspokojenia, szukałem pomocy, przyjacielskiego poparcia, a nie chłodnej sprawiedliwości. A przy okazji chciałem po prostu nauczyć się choć trochę astronomii. Czytałem wszystko, co mi wpadło do rąk, poznawałem mnóstwo faktów.
Boże, jakim zarozumiałym głupcem byłem do tego czasu. Jak mało wiedziałem i jak często po prostu marnowałem czas! Może ktoś będzie uważał moje' żale za przesadne, ale w owych chwilach naprawdę doznawałem takich uczuć. Później również. Począwszy od wiosny w Himalajach, bez przerwy dowiadywałem się czegoś nowego i niezwykłego.
Wkrótce zebrałem spory zasób wiadomości, aczkolwiek chaotycznych i nie uporządkowanych. Rozumiałem teraz rozważania i argumentację Sołowiowa i jego zwolenników.
Często, leżąc wygodnie na tapczanie, patrzyłem na zielone gałęzie topoli, przesłaniającej moje okno, i widziałem oczami wyobraźni suche, kamieniste płaskowzgórze i czerwone, piaszczyste pustynie Marsa, na których wieją bezlitosne wichry. Świat konający z pragnienia, dyszący suchym przezroczystym powietrzem pod wytężonym blaskiem dalekiego Słońca. Polarne czapy lodowe dają mało wody, lecz mimo to parują na wiosnę, nad Marsem padają zimne deszcze i wszędzie, gdziekolwiek dociera woda, wybuchają czerwonawe płomyki pierwszych pędów; później barwa czerwonobrunatna, podobna do barwy pędów ziemskiej roślinności, przybiera niebieskofioletowe odcienie dojrzałości. Pod świszczącym wiatrem kołyszą się dziwne— błękitne, niebieskie, fioletowe liście, kwitną nieznane kwiaty. Żyją mimo niedostatku wody, mimo burz piaskowych i lodowatego zimna nocy...
Mrużąc oczy wpatrywałem się w skrzyżowania kanałów, szukając w nich marsjańskich oaz, które jeszcze w zesz
łym stuleciu dostrzegł Włoch Schiaparelli i Amerykanin Perciyal Lovell. Schiaparelli był inżynierem, ale zrezygnował ze swego zawodu i zajął się obserwacją gwiazd. Przed młodym konsulem amerykańskim w Japonii, Lo^ellem, otwierała się świetna kariera dyplomatyczna, lecz wyrzekł się wszystkich pokus i na dwadzieścia lat zamieszkał w pustyni Arizony, tam bowiem, na wysokości przekraczającej dwa kilometry, w czystym suchym powietrzu widać było jaśniej dalekie gwiazdy, a wśród nich — czerwoną planetę przeciętą tajemniczymi cienkimi liniami. Lovell wierzył w istnienie Marsjan; zaobserwował nie tylko prawidłowe linie kanałów, lecz również równoległe drogi, skrzyżowania i czarne punkty na nich — oczywiście osiedla Marsjan! Lovell widział to, czego nie chcieli widzieć inni, „nie wierzący". Co to było — fanatyzm człowieka zaślepionego czy głębokie przekonanie badacza? Przecież całymi latami astronomowie wszystkich krajów kpili z Lovella twierdząc, że kanały stanowią złudzenie optyczne, wynik niedoskonałości teleskopów, że chaotyczne skupienia punktów obserwowane z wielkiej odległości tworzą nie istniejące linie... Lecz mimo to Lovell wierzył.
I oto mam przed sobą najnowsze mapy fotograficzne Marsa, sporządzone dzięki teleskopowi telewizyjnemu Sołowiowa. Widać na nich całkiem wyraźnie te linie. Owszem, po powiększeniu wydają się nierówne, przerywane, a niekiedy wyglądają jak łańcuch ciemnych plam. Lecz co z tego? Przecież są to, rzecz jasna, nie same kanały (tych nie można dostrzec, nawet gdyby się przelatywało nad Marsem), lecz roślinność Marsa, która bardziej niż nasza, ziemska, stara się dotrzeć do wody. Gdzieś na skrzyżowaniach kanałów, w niebieskofioletowe j głębinie marsjańskich mórz-lasów, znajdują się miasta i osady nakryte może przezroczystymi kopułami z tworzyw sztucznych, w których działają maszyny klimatyzacyjne, dające ciepło i światło. Mój ulubiony poeta Walery Briusow jeszcze w zaraniu naszego stulecia zapowiadał, że na Ziemi istnieć będą takie miasta, że powstanie takie wszechmiasto:
Jedyne Miasto spowije nasz glob,
Jak w lśniącą łuskę, skrzące szyb kryształy,
By maj za majem wciąż podążał w trop,
By liście w jesień więcej nie płowiały,
By dnia już nie kradł ciemnej nocy czad,
Lecz blask bez cienia czysty trwał, bezchmurny;
Co prawda Briusow opisuje dalej raj na ziemi, szczęśliwe społeczeństwo „władców żywiołów, panów przyrody, jej potomków i wybrańców", których życie będzie nieustannym świętem. Kto wie, jak wygląda ustrój społeczny u Marsjan? Przyłapywałem siebie na myśli, że traktuję sprawę istnienia Marsjan całkiem poważnie, że jestem przekonany o ich istnieniu. Ale co w tym jest nieprawdopodobnego? Dlaczego nie wolno tak myśleć? Zapewne nie porzucę mojego zawodu dla astronomii, jak to uczynili inżynier Schiaparelli i dyplomata Lovell, ale już nie jestem w stanie wyzbyć się myśli o Marsjanach. Całe moje życie, cały wysiłek poświęcony teraz będzie jednej sprawie — rozwiązaniu wielkiej tajemnicy. Co będzie potem, kiedy zagadka zostanie odsłonięta, pokaże przyszłość.
Nadszedł wreszcie pierwszy obszerny list od Sołowiowa z Katmandu.
Opowiedział mi pan tak szczegółowo o życiu w tym kraju — pisał — że mam wrażenie, jak gdybym już był kiedyś w Himalajach. Choć, prawdę mówiąc, żadne, nawet najbardziej szczegółowe i plastyczne opisy, nie mogą oddać piękna i uroku tej ziemi. Daję panu słowo, Aleksandrze, jestem panu bardzo wdzięczny chociażby za to, że znajduję się teraz w tym zielonym raju. Proszę mi wierzyć, rozumiem doskonale, że moje zachwyty są niezbyt taktowne: przecież na pańskie wspomnienia o Himalajach pada cień tragedii. Wierzę głęboko, że te ofiary nie były daremne. Wkrótce wyruszamy w góry i postaramy się odsłonić tajemnice Czarnej Śmierci i Synów
Nieba. To brzmi niezwykle romantycznie, lecz sprawa, którą zajęliśmy się wspólnie, jest niezwykle poetyczna i romantyczna. Nie wszyscy zdolni są to odczuć — i dlatego nie wszyscy wierzą w sukces. Co słychać u pana w Moskwie? Co nowego? Czy nie zaobserwowano nowych wybuchów na Marsie? Mam nadzieję, że nie zniechęca pana myśl o czekających nas trudnościach. Niech pan jak najwięcej czyta. Musi pan dowiedzieć się wszystkiego, co dostępne jest dla niefachowca, o niebie i gwiazdach. Niech pan przeczyta Flammariona, jeśli go pan jeszcze nie zna, Ciołkowskiego... Ci ludzie umieli marzyć!
W dalszym ciągu listu Sołowiow opowiadał o kierowniku ekspedycji — astronomie angielskim, Osbornie.
Oto kto umie marzyć — sir Leslie Osborne! Czy da pan wiarę, Osborne uważa mnie za sceptyka i człowieka oschłego? Dlatego, że wyrażam swoje poglądy w niezbyt kategorycznej formie i ośmielam się przypominać, że przede wszystkim należy zbadać fakty. Szkoda, że pana tutaj nie ma. Rozmowy z sir Osborne'em sprawiłyby panu wielką przyjemność. Ten niespokojny duch ogromnie mi się podoba. Już z listów jego wywnioskowałem, że to jest wielki entuzjasta, lecz gdy Osborne zobaczył pańską płytkę (Sołowiow zabrał z sobą talizman Anga), wpadł nieomal w ekstazę. Ściskał mi serdecznie ręce i prawie ze łzami w oczach mówił, że dokonujemy przewrotu w dziejach ludzkości. Nie chciał słyszeć żadnych sprzeciwów. Więc tak wygląda angielskie opanowanie i flegma! Oczywiście, chodzi tu nie tylko o płytki. Po prostu Osborne jest nie mniej od Lovella przeświadczony o istnieniu Marsjan. Jest fanatykiem tego poglądu. Nasi sceptycy, jak panu wiadomo, nazywają mnie fantastą i maniakiem, a sir Osborne'a uważają po prostu za wariata. Przynajmniej Szachów wypowiadał się w tym duchu — a on nie jest gorszy, choć i nie lepszy od innych. Jak to dobrze, że nie zna angielskiego. Myślę, że popełniłem błąd godząc się na udział Szachowa w ekspedycji. Byłoby lepiej, jeśliby pojechał
któryś z naszych sympatyków, na przykład Mały szew lub Sitkowski.
Nie wiem, czy asystent Osborne'a, Archibald Mac-Kiniey wierzy w cokolwiek. To również oryginalna postać! Osborne .przypomina Paganela (nie pod względem powierzchowności — jest to niezwykle przystojny, srebrnowłosy dżentelmen). Mac-KinIey zaś jest w najwyższym stopniu rzeczowy, skryty, oschły i odrobinę posępny. A jednak właśnie taki asystent to skarb dla Osborne'a, który poza sprawami nauki jest całkowicie bezradny. Zresztą Mac-KinIey, posępny Szkot, dokładny jak chronometr, przydałby się każdej ekspedycji.
Uzyskaliśmy audiencję u króla Nepalu. Domyśla się pan, że sprawa była bardzo trudna i delikatna. Miałem obawy, ze władca podobłocznej krainy wypędzi nas po prostu albo pociągnie do odpowiedzialności jako świętokradców. Król istotnie długo wahał się i namyślał. Mac-KinIey wysunął argument, że świątynia stanowiąca cel naszej ekspedycji nie ma nic wspólnego z buddyzmem i hinduizmem i że zagraża bezpieczeństwu ludności kraju. Przemawiał z taką znajomością przedmiotu i głębokim przekonaniem, jak gdyby już kiedyś tam był. Wykazał przy tym gruntowną znajomość miejscowych religii i obyczajów. W końcu zaproponował, by ekspedycji towarzyszyli mnisi w charakterze, że tak powiem, ekspertów do spraw religii. Sądziłem, że jest to chwyt nader ryzykowny, lecz króla to przekonało. Ostatecznie, jak przypuszczam, mnisi nie będą nam zawadzać. Nie jest to bowiem normalna świątynia, jak można sądzić z pańskiego opisu, i będą się mogli przekonać o prawdziwym stanie rzeczy. Byle tylko nie skierowano do nas jakichś tępaków — o to ma się zatroszczyć Mac-KinIey.
A więc mamy już pozwolenie na wyprawę do świątyni. Musimy teraz namówić pańskiego druha, Lakhpa Chediego i jego przyjaciela, by zaprowadzili nas do wąwozu. Bez nich nie damy sobie rady. Jutro lecimy z Mac-KinIeyem do Dardżilingu. Żałuję ogromnie, że nie ma tu pana z nami. Pan łatwiej porozumiałby się ze znajomymi Szerpami.
W bezsilnej wściekłości rzuciłem list na ziemię. Można zwariować! Ja wręguję się tutaj na przeklętym tapczanie, a oni tam... Podniosłem list, spojrzałem na stempel pocztowy — tak, zapewne już wyruszyli w góry, przecież droga nie jest uciążliwa i niepotrzebne są specjalne przygotowania... Najważniejsze zacznie się przy świątyni. A ja jestem przykuty do łóżka!
Przyszła Masza. Dałem jej do przeczytania list Sołowio-wa. Sądziłem, że zrozumie, jak ciężko mi jest na duszy. Lecz ona westchnęła tylko i zaczęła zmieniać wodę w wazonach.
Odwróciłem się do ściany. Nie, już nigdy nie zacznę z nią rozmowy o ekspedycji. Po co mamy się oboje denerwować? Wróciła i stanęła obok mnie. Spoglądała spoza ciemnoczerwoinych georginii.
— Proszę cię, nie gniewaj się! — powiedziała z łagodnym smutkiem. — Powinnam już dawno się z tym pogodzić, a jednak wciąż jeszcze mam nadzieję... że to ci przejdzie, że znów pojedziemy razem' na Kaukaz i wszystko znów będzie dobrze. Pamiętasz?
Pewnie, że pamiętałem. Byliśmy razem w górach; Masza z ekspedycją botaniczną, ja z polecenia redakcji. Jakże cieszyliśmy się, że udało się nam pojechać razem! Zdecydowaliśmy wówczas, że następne lato spędzimy na Kaukazie — w górach, na morzu, zrobimy mnóstwo wycieczek! I oto nadeszło następne lato...
— Maszo — powiedziałem — przecież nie Kaukaz jest najważniejszy. Ważne jest to, żebyśmy byli razem. Przecież o to nam szło, prawda?
Mówiłem te słowa i rozumiałem, że już nie jesteśmy razem. Ciężko mi było z tą myślą. Masza postawiła kwiaty na stole, usiadła koło mnie. Milczeliśmy długo.
— No tak — powiedziała w końcu. — To jest zrozumiałe, że jesteśmy razem. Ale co mam począć, kiedy jestem przekonana, że działasz na własną zgubę? Nie opuszczam ciebie, jestem z tobą. Ale jak ciebie przekonać? Twoje wszystkie projekty spełzły na niczym, jesteś chory, zatruty przez szalone marzenie...
— Moje projekty — mruknąłem. Wydawały mi się teraz takie przyziemne.
— Tak, twoje plany i projekty! — oświadczyła zapalczywie. — Aspirantura, praca o Briusowie... przecież marzyłeś o tym! A teraz nie piszesz nawet reportażu o Himalajach, nic już ciebie nie interesuje.'
— Książkę o Himalajach napiszę na pewno — odparłem usiłując zachować spokój. — Aspirantura również mi nie ucieknie. Zapiszę się w przyszłym roku, przecież będę miał dopiero dwadzieścia siedem lat. A co się tyczy Briu-sowa, to byłby zachwycony, gdyby wiedział, dlaczego go zdradzam. Słowo daję! Zresztą nie wiadomo jeszcze, jak by mi się udała ta praca, a tutaj... zrozum, Maszo.
— Nie, dyskutowanie z tobą nie ma sensu — powiedziała znużonym głosem. — Jesteś fanatykiem. Zapomniałeś o wszystkim i przestałeś kochać to, co było ci drogie. Mnie również...
W milczeniu patrzyłem na nią. Nie wiedziałem, co po-- wiedzieć. Ostatecznie miała rację. Wszystko, czym żyłem dawniej, straciło wartość w moich oczach. Pewnie, gdyby Masza tak odnosiła się do sprawy jak ja, gdyby całym sercem, a nie tylko w słowach była ze mną w tych trudnych dniach, byłoby mi o wiele lżej. Lecz z własnej woli trzymała się na uboczu i choć nie przestałem jej kochać, dzieliła nas jakaś przegroda.
— Musimy się umówić — powiedziałem w końcu — że nie będziesz pośpiesznie i z góry zaprzeczać wszystkiemu. Poczytasz, zastanowisz się, podyskutujemy. A kiedy wróci Sołowiow, przedstawię ci go...
— Trzeba to było dawno zrobić! — zawołała.
— Kiedy był tak zajęty — odparłem zakłopotany i pomyślałem, że powinienem był znaleźć czas i skontaktować ich ze sobą. Może inaczej odniosłaby się do sprawy. — A na razie, proszę, zrób to dla mnie, przeczytaj te książki.
Zgodziła się i zabrała z sobą paczkę książek. Dzięki temu znaleźliśmy przynajmniej wspólne tematy rozmów. Z żarliwością neofity przekonywałem Maszę, że Sołowiow
ma rację, że słuszność jest po stronie Lovella i Osborne'a:
na Marsie istnieją wysoko rozwinięte formy życia! Masza właściwie nie kłóciła się ze mną, stawiała tylko pytania: widać było, że chce mi uwierzyć. Ale nie bardzo jej się to udawało.
— Zrozum, Maszo — dowodziłem. — Przecież Ciołkowski uważał, że istnieje co najmniej pół miliona planet zamieszkałych przez istoty rozumne. Co najmniej pół miliona! A Flammarion marzył o czasie, kiedy człowiek stanie się obywatelem nieba. Przecież czytałaś, co mówi o planetach: „Wszak to ludzkość, pokrewne nam duchy mijają nas w przestrzeni!" Czy to ciebie nie wzrusza?
— Flammarion był utalentowanym marzycielem — odpowiedziała — a Ciołkowski to fantasta. Nie mówię o lotach międzyplanetarnych, tu sprzeciw byłby śmieszny, skoro lada dzień złożymy wizytę na Księżycu. Ale po co roić nieziszczalne marzenia o spotkaniu z istotami rozumnymi? Przecież to nic nie daje! A jeśli na planetach nie ma nikogo?
— A wybuchy na Marsie? — zawołałem. — Zgoda, dajmy na to, że całą historię himalajską można wyjaśnić w inny sposób, ale wybuchy?
Tak, wybuchy — to było najbardziej interesujące! Jeszcze przed wyjazdem Sołowiowa zanotowano nowy wybuch na Marsie, a niedawno, po czterdziestodniowej przerwie, zjawisko powtórzyło się. Zaobserwowano je w tym samym rejonie co poprzednie, o których opowiadał mi Sołowiow podczas naszego pierwszego spotkania. Lecz ostatnie wybuchy trwały znacznie dłużej, bo około 3—4 minut. Przemieszczały się na równiku w kierunku ruchu planety. Towarzyszyło im silne promieniowanie podczerwone. Poza tym w obu wypadkach, po upływie piętnastu minut po wybuchach, zaobserwowano na drugim końcu strefy równikowej jeszcze jaśniejsze, lecz krótsze eksplozje. Nie ulegało wątpliwości, że zostały sztucznie wywołane. W obserwatorium czekano niecierpliwie na powrót Sołowiowa i bez przerwy obserwowano Marsa.
Opowiedziałem Maszy o tych nowych obserwacjach. Odparła nieoczekiwanie:
— Przecież to mogły być zwykłe wybuchy wulkanów!
— Posłuchaj, Maszo — powiedziałem. — Po pierwsze, co to za wulkany, które wybuchają w tak dokładnych odstępach czasu? Gdzie spotykałaś takie?
— Nie spotykałam, lecz wiem o nich — odparła z triumfem. — A Stromboli na Morzu Śródziemnym?
Bodaj ten wulkan diabli wzięli, zupełnie o nim zapomniałem! A przecież czytałem o nim jeszcze w dzieciństwie!
— Zgoda — ciągnąłem dalej, zbity z tropu. — Ale dlaczego właśnie w godzinach przed świtem? Przecież nowa seria eksplozji wyglądała całkiem inaczej — pod względem periodyczności i tak dalej — a jednak odbywały się one również przed świtem?
— Tego nie wiem. Nie studiowałam zagadnień Marsa ani wulkanów. Może to zwykły zbieg okoliczności? Przecież to nie jest wykluczone?
— Za dużo zbiegów okoliczności! — powiedziałem niezadowolony. — A dlaczego wybuchy przemieszczają się na linii równika? Dlaczego po nich następują inne jasne, rozrzucone eksplozje? Zastanów się, Maszo!
Wzruszyła ramionami.
— Dlaczego mnie o to pytasz? Jestem botanikiem, a nie astronomem. A cc, twoim zdaniem, dzieje się na Marsie, skoro to nie są wybuchy wulkanów?
— Ja powiedziałbym — rzekłem ostrożnie — że te eksplozje są najbardziej podobne do prób jakiejś potężnej broni. Właśnie dlatego odbywają się przed świtem, z dala od miejsc zamieszkałych, na pustyniach równikowych.
— Bomby atomowe, co? — uśmiechnęła się i zamyśliła. — Nie, jesteś fanatykiem. Nie przypuszczałam nawet, że możesz się stać aż takim fanatykiem. Mam wrażenie, że rozmawiam z kimś obcym...
Milczałem. Więc Masza, moja dzielna, wesoła przyjaciółka, mówi do mnie w taki sposób...
6
Listy Sołowiowa nadchodziły coraz częściej. A każdy przynosił wiadomości, które wzruszały mnie do głębi. Pierwszy obszerny list przyszedł z Dardżilingu.
Lakhpa Chedi powitał nas niezbyt radośnie, ale nie liczyłem na entuzjastyczne przyjęcie — pisał Sołowiow. — Historia z talizmanem byłaby ciężkim wspomnieniem nawet dla człowieka pozbawionego przesądów i mistycznego lęku. W ciągu jednego roku — dwa zgony w rodzinie i na dodatek śmierć dwóch Europejczyków!... Kiedy dowiedział się o celu naszej podróży, opuścił nisko głowę z przerażenia. A w oczach Nimy błysnęła taka rozpacz, że przykro mi się zrobiło. Tym bardziej ze dużo wiedziałem o obojgu z pańskich opowiadań i powitałem ich jak starych przyjaciół. Mac-KinIey długo przekonywał Szerpów, z wielką znajomością rzeczy wyjaśniał, że to nie jest świątynia, że cała sprawa nie ma nic wspólnego z religią, ale niewiele wskórał.
Moim zdaniem, zastosował niezbyt właściwe metody. Mimo wszystko jest to legenda rodowa Szerpów, zarówno posępny mnich strzegący świątyni, jak i cuda, które widzieli na własne oczy. W rezultacie Mac-KinIey zmienił taktykę i użył prostego, lecz okrutnego chwytu: przypomniał Lakhpa Chediemu, że skoro sam zdradził raz tajemnice, to jest bezapelacyjnie skazany na śmierć. Na te słowa Mac-KinIeya Nima osunęła się na podłogę, a Lakhpa Chedi skulił się jak gdyby w oczekiwaniu ciosu, wargi mu pośmiały. Mac-KinIey dobrze wycelował, ale byłem o to zły na niego. Usiłowałem złagodzić efekt okrutnych słów Mac-KinIeya i oświadczyłem, że tym. razem żaden z członków ekspedycji nie jest zagrożony, a gwarancją dają znakomite środki ochrony, jakie posiadamy.
Lakhpa Chedi długo siedział w kucki. Z kamienną twarzą mamrotał modlitwy. Mac-KinIey rozglądał się nieżyczliwie dokoła, a ja rozmawiałem z Nimą, usiłując ją pocieszyć. Przekazałem pozdrowienia od pana — bardzo
się ucieszyła — a następnie podarowałem powiększenie fotografii Anga. Pański dar wywarł ogromne wrażenie. Nima wprost zdrętwiała. Obawiała się wziąć zdjęcie do rąk — położyłem więc fotografię na stole. W milczeniu patrzyła na nią, w jej oczach czaił się strach. Gotów byłem pomyśleć, że popełniłem jakiś nietakt. Lecz Nima westchnęła głęboko i rzekła: „Thudżi czej!" tak szczerze, że wzruszenie mnie ogarnęło. Lakhpa Chedi podniósł się, podszedł do stołu i długo przypatrywał się zdjęciu Anga. Po czym oświadczył nam, że gotów jest poprowadzić ekspedycję aż do wąwozu. I dodał, że mógłby wyruszyć nawet jutro rano. Nima milczała.
To są dobrzy i nieszczęśliwi ludzie. Żal mi ich bardzo. Uspokajam własne sumienie tym, że wszystko powinno się pomyślnie zakończyć. Nie będziemy chwytać byka za rogi jak Milford. To jest zresztą niepotrzebne. Uruchomimy naszą „żelazną maskę". Jaka szkoda, że nie widział jej pan przed wyjazdem (przesyłam zdjęcie). Zresztą i ja jej prawie nie widziałem. Obejrzeliśmy ją dopiero tu, na miejscu. Jest genialna! Niesłychanie wrażliwa i posłuszna, gotów jestem ją ucałować, lecz obawiam się, że mnie opacznie zrozumie! Chociaż jestem pewien, że odpowie mi wzajemnym uczuciem!
Roześmiałem się. Genialna i wrażliwa „żelazna maska" była oryginalnym robotem, skonstruowanym na zamówienie Sołowiowa specjalnie dla ekspedycji. Robot kierowany był za pomocą bioprądów — czyli faktycznie przez myśl człowieka. Pierwszy, eksperymentalny model takiego mechanizmu — „żelazna ręka" — demonstrowany był w pawilonie radzieckim na wystawie w Brukseli jeszcze w 1958 roku. Uważany był wówczas za prawdziwy cud techniki:
posłuszny myśli człowieka funkcjonował z precyzją prawdziwej ręki, podnosił różne rzeczy, przenosił z miejsca na miejsce, umiał ostrożnie obchodzić się z kruchymi przedmiotami, ale na rozkaz ujawniał również nieprzeciętną siłę. Sterowanie odbywało się w nader prosty sposób, chociaż wyglądało wówczas na coś niewiarygodnego: do „że
laznej ręki" przyłączono za pomocą stalowych ogniw rękę ludzką. Przez ogniwa przechodziły przewody elektryczne i stop przenoszący prąd. Od tego czasu mechanizmy sterowane przez bioprądy zostały znacznie udoskonalone. Nasz robot {pierwszy model tego typu) nie tylko swobodnie poruszał ręką od ramienia do czubków palców i wykonywał nimi wszelkie ruchy, lecz również chodził (ściśle mówiąc posuwał się na gąsienicach), nachylał tułów, kręcił głową na wszystkie strony. W jego głowie zmontowany został nadajnik telewizyjny i dwie potężne lampy.
Robot istotnie odznaczał się niezwykłą wrażliwością, jak gdyby zmysłem dotyku — „odczuwał" temperaturę i ciężar przedmiotu, stopień jego twardości, mógł określić kształt i charakter powierzchni. A co najważniejsze — kierowany był z daleka, odbicie zaś przedmiotów oświetlonych przez silne „oczy" robota przekazywane było na ekran przenośnego telewizora. Zaiste, genialna maszyna! Spojrzałem na fotografię robota — siedział przy stole i grzebał w rozrzuconych przed nim rzeczach.
Widzi pan, jaka mądra jest nasza „żelazna maska"? — pisał Sołowiow. — Przecież potrafi sortować przedmioty, zatemperowane ołówki układa w jedną kupkę, a nieza-temperowane oddzielnie. Umie również wyjmować stalówki z obsadek i wyciera je starannie. Ale proszę nie sądzić, że wykonuje tylko prace kancelaryjne. Bynajmniej! Umie kopać ziemię, dźwigać ciężary, chodzi szybko po schodach... To jest prawdziwy cud! I nie obawia się Czarnej Śmierci. Ta mądra maszyna wejdzie do świątyni z małym wózkiem na kółkach i na mój rozkaz wyniesie stamtąd wszystko, co pozostawili goście z nieba. (Prócz substancji radioaktywnej, z którą nie wiemy, co począć). My zaś w tym czasie usiądziemy na górze, nawet w tej niecce, która tak zainteresowała Milforda, lub gdziekolwiek indziej i będziemy oglądać siedzibę Czarnej Śmierci na ekranie telewizora. Potem poprosimy „żelazną maskę", by wyszła ze świątyni, wyciągnęła wózek, zamknęła za
sobą szczelnie drzwi — i gotowe! Uzyskamy wszystko, co tam zdobędzie.
Odłożyłem list. Ogarnął mnie głęboki smutek. Tak, oni wejdą do świątyni! Ach, Monty, Monty, dlaczego tak się pośpieszyłeś? Bylibyśmy tam teraz razem, patrzylibyśmy, jak cudowny robot pracuje wśród śmiercionośnych oparów, widzielibyśmy, jak pod białymi promieniami jego lamp ukazuje się na ekranie telewizora chropawa, kamienna podłoga, okrągła, błyszcząca kopuła i dziwne, różnokolorowe przyrządy i części aparatów nie z tej Ziemi... może szczątki statku kosmicznego?...
...Tak, Masza ma rację: nigdy, aż do śmierci nie zapomnę Milforda. Jak by postąpił, gdyby wiedział o istnieniu „żelaznej maski?" Poczekałby chyba, nie ryzykowałby nadaremnie życia... Przecież domyślał się, co mu grozi w świątyni, przecież nie na próżno przygotował prymitywne środki ochronne... Maseczka z gazy i rękawiczki przeciw potężnej Czarnej Śmierci!... Biedny Monty!... Czekaj, przeklęta, zobaczymy, czy dasz radę naszej „żelaznej masce"!
Z jaką niecierpliwością oczekiwałem dalszych listów! So-łowiow pisywał często, opowiadał o mnichach-obserwato-rach i ekspertach, o przygotowaniach do wyprawy, wyrażał swój zachwyt nad pięknem gór i życzliwością miejscowej ludności. Później otrzymałem list z Namcze Bazar; tam założono bazę ekspedycji, a zespół uczestników zmierzał prosto do tajemniczego wąwozu.
Masza czytała wszystkie listy Sołowiowa, studiowała książki z dziedziny astronionfii. Zdawało mi się, że to upór dyktuje jej zawzięte milczenie. Jak mogła nie rozumieć, że jest świadkiem narodzin niezwykle ważnej sprawy? Zapewne gniewa się na mnie o to, iż rzekomo zdradziłem literaturę i dziennikarstwo i bez wahania odłożyłem na razie myśl o aspiranturze. W głowie nie mogło mi się pomieścić, iż fakty i argumenty, które przekonały mnie całkowicie, do niej nie przemawiają. Co innego z uczonymi o tendencjach zachowawczych. Ci mają już ukształto
wane poglądy (lub przesądy) i nie potrafią się ich wyrzec nawet w obliczu oczywistych faktów. Ale Masza? Jakie ona może mieć poglądy lub uprzedzenia w zakresie astronomii? To po prostu jest upór.
A tu, na domiar wszystkiego, ta straszna wiadomość przez radio! Od chwili gdy ją usłyszałem, nie mogłem sobie znaleźć miejsca. W tych dniach żadne odkrycie nie sprawiłoby mi radości.
Pewnego wieczoru, dość późno, zadzwonił do mnie Ber-szadski, zastępca Sołowiowa. Rozmawialiśmy z sobą często przez telefon, przekazując nawzajem nowiny: on o sprawach obserwatorium, ja o pracach ekspedycji (Sołowiow pisał do obserwatorium lakoniczne listy, informując tylko o najważniejszych rzeczach). Berszadski opowiedział mi o nowych eksplozjach na Marsie, przyniósł mi nawet ich zdjęcia. Informował mnie, jak wygląda sprawa z badaniem płytek, ściślej mówiąc jednej płytki i przyrządu (jak już wspominałem, Sołowiow zabrał z sobą talizman Anga, a jedna z gładkich, żółtych płytek została w obserwatorium — dla kontroli).
Płytka nie reagowała na nic. Bez względu na to, co z nią robiono, pozostawała niezmiennie gładka i czysta, połyskując tym samym matowym, ciepłym złotem. Niektórzy uczeni skłaniali się do poglądu, że są to po prostu nie zapisane tabliczki. Ale ani Sołowiow, ani ja nie chcieliśmy poprzestać na tym, więc na naszą prośbę poddawano płytkę coraz to nowym próbom.
I oto Berszadski, niesłychanie podniecony, zadzwonił do mnie późnym wieczorem i oznajmił, że musi się ze mną natychmiast zobaczyć. Telefon przyjęła Masza. Po chwili Berszadski zadzwonił ponownie i zapytał Maszę, czy mam w domu odbiornik radiowy. Masza odpowiedziała twierdząco.
— Dlaczego interesuje go odbiornik? — rzekłem zdziwiony. — Czy oczekuje jakiegoś ważnego komunikatu przez radio? — Nieswojo mi się zrobiło. — Maszo! Włącz prędko aparat, poszukaj, może nadają coś o ekspedycji! Albo nie, sam to zrobię. Czy on był zdenerwowany?
— Tak. Powiedziałabym jednak, że i ucieszony zarazem. Usiedliśmy przy aparacie radiowym. Zacząłem obracać gałkę strojeniowa.
Nagle usłyszeliśmy smutny, uroczysty głos: „Nauka wymaga ofiar — mówił ktoś po rosyjsku z lekkim cudzoziemskim akcentem. — Bez względu na nasz wielki żal po zmarłych — dzielnych synach Anglii i ich odważnych towarzyszach — chcemy żywić nadzieję, że ich śmierć nie
poszła na marne i że tajemnica Czarnej Świątyni zostanie odkryta".
Jakby mi ktoś zadał cios w samo serce. Zerwałem się z miejsca tocząc dokoła błędnym spojrzeniem. Przerażona Masza patrzyła na mnie: co się stało? Zginęli? Przepadli bez wieści? Co się z nimi stało?
Audycja skończyła się. Wybiegłem na korytarz i zacząłem dzwonić do radia. Odpowiedziano mi, że nie ma żadnych nowych wiadomości o ekspedycji, że oni na ten temat nic nie nadawali i że zapewne była to audycja zagraniczna w języku rosyjskim.
Kiedy Berszadski przyszedł, zarzuciłem go pytaniami.
— Czy pan coś wie? Co się stało?
Przeraził się nie mniej ode mnie. Nie, nie miał żadnych wiadomości o ekspedycji. Podbiegłem do aparatu radiowego. Stacja, którą złapałem, zakończyła nadawanie. Rozlegało się tylko brzęczenie i trzaski. Zrozpaczony, machnąłem ręką. Teraz już się niczego nie dowiemy.
— Ale co się stało? — powtarzał zaskoczony Berszadski.
Opowiedzieliśmy mu treść fragmentu audycji radiowej. Przerażony, dysząc ciężko, usiadł koło mnie na tapczanie. Po chwili namysłu oświadczył, że istnieją różne możliwości: albo było to zakończenie opowiadania fantastycznego, albo jakaś mistyfikacja... przecież rozgłośnie stosują niekiedy rozmaite triki. Byliśmy wciąż jednak pod wrażeniem głębokiego smutku, który brzmiał w głosie lektora radiowego. To nie była mistyfikacja!
— Gdyby coś się stało naprawdę, wiedziano by w naszym radiu — zapewniał Berszadski.
— A jeśli Anglicy wcześniej otrzymali wiadomość? Przecież w Katmandu mieszka konsul angielski! Mógł przekazać wiadomość drogą radiową do Londynu. My zaś dowiemy się później...
Kiedy to powiedziałem, dreszcz mnie przeszył. Widziałem, że Berszadski jest wyraźnie przerażony. Otworzył szeroko oczy i zwilżył końcem języka zaschnięte wargi. Raptownie wstał i pochylił sną nade mną — wysoki, chudy, ze wspaniałą szpakowatą czupryną.
— Nie chcę więcej mówić na ten temat — oświadczył — dopóki nie otrzymam oficjalnych wiadomości. Rozumie pan, nie chcę. I panu również nie radzę.
Zrozumiałem, że ma rację. I choć mi się serce ściskało, odpowiedziałem:
— Dobrze, nie mówmy o tym na razie. Niech pan opowie, co zdarzyło się u was.
A zdarzyło się coś niezwykle ciekawego.
Berszadski siedział wieczorem w gabinecie Sołowiowa. Zapadał zmierzch. Podobnie jak ja, Berszadski myślał przede wszystkim o ekspedycji, o gościach z Kosmosu, o tajemniczej świątyni... Zapragnął nagle rzucić okiem na płytkę znajdującą się w kasie pancernej.
Oglądał ją stojąc obok włączonego odbiornika radiowego. W tej samej chwili rozległ się telefon. Bezwiednie położył płytkę na aparacie radiowym i podniósł słuchawkę. Rozmawiał dość długo — jak przypuszcza, około dziesięciu minut. Nagle usłyszał jakiś trzask w odbiorniku, rzucił się w jego stronę i spostrzegł, że coś się nad nim słabo świeci. Przeprosił rozmówcę i odłożył słuchawkę. Kiedy wrócił do aparatu radiowego, stwierdził, że to jarzy się płytka. Ukazały się na niej słabo fosforyzujące kontury mapy. Linie były oświetlone w taki sposób, że wyglądały jak wypukłe. Rozróżnił falistą linię górskiego wybrzeża, plastycznie występujące łańcuchy i szczyty górskie. W jednym miejscu — gdzieś w górach — ujrzał jasny punkt, płonący jak mała gwiazda. Pobiegł po aparat fotograficzny, by utrwalić obraz, ale jarzenie znikło. Płytka znów była gładka i martwa.
Stwierdził następnie, że aparat radiowy nie działa — przepalił się bezpiecznik. Zanotował długość fali i stację, na którą odbiornik był nastawiony, potem wezwał dyżurnego elektryka. Zapytał go, czy przed chwilą nie podskoczyło napięcie w sieci. Okazało się, że napięcie nie uległo zmianie, było zgodne z normą. Elektryk naprawił uszkodzenie. Berszadski zaczął z różnych stron zbliżać płytkę do odbiornika, kładł ją ponownie na miejsce, na którym uprzednio leżała, kiedy zaczęła się jarzyć. Wszystkie wysiłki nie dały wyniku. Płytka milczała.
— Co to była za mapa? — spytałem go. — Czy można było zorientować się, jaki to kraj?
Berszadski rozłożył ręce bezradnie.
— Przecież nie jestem geografem! Zresztą trwało to najwyżej sekundę. Ale pamiętam, że widać było wybrzeże, góry znajdowały się na wschodzie, a morze na zachodzie. Góry ciągnęły się bezpośrednio obok linii brzegu.
— Może to był Kaukaz?
— Nie wiem... to nie jest wykluczone... ale raczej nie... Przecież na Kaukazie pasma górskie nie ciągną się równolegle, lecz prawie pod kątem prostym do morza. Właściwie nic nie wiem, mię mogłem się zorientować, byłem bardzo przejęty tym zjawiskiem.
Zadzwonił natychmiast do laboratorium Instytutu Fizyki, w którym poddawano płytkę próbom. Nikt nie odpowiadał. Była prawie dziesiąta wieczór. I wówczas pobiegł do mnie, by podzielić się niezwykłą nowiną...
— Jak pan przypuszcza, co to się mogło stać? — zapytałem.
— Wydaje mi się, że przed spaleniem się bezpiecznika powstało 'dookoła aparatu wskutek przypadkowego uszkodzenia jakieś specjalne pole elektromagnetyczne, które trwało najwyżej minutę, lecz zdążyło wywołać rysunek utrwalony na płytce. W każdym razie mamy teraz klucz do niej. Należy tylko powtórzyć te same warunki i utrwalić rysunek. To zrobią specjaliści. Czy pan zdaje sobie
sprawę, jakie to szczęście, jaki to sukces! — mówił z zachwytem.
Istotnie. To był wielki sukces! Przed godziną cieszyłbym się więcej od niego. Ale teraz nie czułem radości, dręczył mnie niepokój. Co mogło się stać tam, w górach?
7
Nikt o niczym nie wiedział. W rozgłośni radiowej powtórzono, że nie mają świeżych wiadomości o ekspedycji i że gdyby się zdarzyło coś poważnego, to Moskwa wiedziałaby o tym na pewno. Tak samo brzmiała odpowiedź Akademii Nauk, która zorganizowała ekspedycję;
to samo słyszeliśmy wszędzie, dokądkolwiek się zwracaliśmy. Na pytanie skierowane do Londynu nadeszła oficjalna odpowiedź, że nie ma żadnych nowych informacji o ekspedycji. Wiadomo tylko, iż opuściła Namcze-Bazar i wyruszyła do świątyni w wąwozie. A nowe wiadomości nadejdą zapewne nie wcześniej niż za kilka dni, kiedy ekspedycja powróci do Namcze-Bazar.
Trzeba było uzbroić się w cierpliwość i nie tracić nadziei. W owych dniach, nie mogąc, sobie znaleźć miejsca, kuśtykałem po pokoju, chwytałem za książkę lub dzwoniłem do obserwatorium. I właśnie w tym czasie udało się ponownie zmusić żółtą płytkę do mówienia.
Po zdarzeniu w obserwatorium specjaliści podjęli próby odtworzenia warunków, w których ukazał się rysunek na płytce. Umieszczano ją w polu elektromagnetycznym, którego parametry zbliżone były do tych, jakie mogły powstać wówczas wokół odbiornika.
Po długich wysiłkach, w pewnych warunkach (których i tym razem nie udało się z całą ścisłością ustalić) ukazały się po raz drugi na płytce fosforyzujące kontury mapy z jasnym punktem, znajdującym się niemal dokładnie w środku obrazu. Tym razem płytka świeciła się około trzech minut, zdążono zrobić zdjęcie. Geografowie ustalili bez trudu, że mapa przedstawia południowoamerykańskie wybrzeże Oceanu Spokojnego, między 25 i 35 stopniem
szerokości południowej oraz Kordyliery na granicy Chile' l Argentyny.
Punkt świetlny znajdował się w Kordylierach, mniej więcej przy 31 stopniu szerokości południowej. Jasne było ze wskazywał miejsce lądowania statku międzyplanetar^ nego! Tym razem goście z Kosmosu wybrali okolicę górską i pustynną: szukali widocznie warunków klimatycznych przypominających te, w jakich stale przebywali Najprawdopodobniej byli to mieszkańcy Marsa! To oni po-rzebują wysokich gór, suchego i rozrzedzonego powietrza... Sołowiow ma rację. Ale co się z nim dzieje?
Nowości nadchodziły teraz bez przerwy, jedna za drugą. Aczkolwiek opozycja Marsa, przypadająca na ten rok, już się zakończyła i warunki obserwacji znacznie się pogorszy
ły, udało się jednak zaobserwować jeszcze jeden wybuch, przypominający poprzednie, widziane w ostatnim czasie.
Piszę w taki sposób, iż można by pomyśleć, że nie mieliśmy co najmniej od miesiąca wiadomości o ekspedycji. A naprawdę czekaliśmy na nie zaledwie trzy dni — lecz po zagadkowej audycji radiowej czas dłużył mi się bardzo, a poza tym nastąpiły tak ważne wydarzenia: płytka przemówiła, zaobserwowano nowy wybuch na Marsie!
Czwartego dnia rankiem obudził mnie listonosz. Od razu poznałem energiczny, nieco ukośny charakter pisma. Chwyciłem łapczywie kopertę. Spojrzałem na stempel pocztowy — Katmandu. Patrzyłem z pewną obawą na kopertę. Jasne, że Sołowiow żyje, ale co się stało z ekspedycją? Kto zginął? Z jakiej przyczyny?
List Sołowiowa oszołomił mnie. Nie zawierał wiadomości, których z takim lękiem oczekiwałem. Jednakże przynosił wieść o niespodziewanej zmianie, o zaskakujących wydarzeniach.
Niech się pan przygotuje do wysłuchania bardzo przykrych wiadomości — pisał Sołowiow. — Proszą jednak nie tracić otuchy i nie wpadać w przygnębienie. Wierzą, że nie wszystko jest stracone, choć muszą przyznać, że znaleźliśmy sią w bardzo trudnej sytuacji. Dziwny kraj te Himalaje! Jakże mogłyby tu nie powstawać legendy!
Ale do rzeczy. Dotarliśmy pomyślnie do Namcze-Bazar, odpoczęliśmy jeden dzień i ruszyliśmy do wąwozu. Zmontowanego robota nieśli tragarze na noszach. Ubraliśmy go w hetm ochronny z otworami dla oczu i okulary. Baliśmy sią, że Szerpowie i mnisi przerażą sią okropnie, powiedzieliśmy im, że jest to człowiek pogrążony w hipnotycznym śnie. Był to pomysł Mac-KinIeya; zresztą nie najlepszy z jego pomysłów. Przewodnicy-Szerpowie szli zupełnie jak na śmierć — zastygłe twarze, milczenie, ani śladu zwykłych żartów i śmiechu. Próbowałem wciągnąć ich do rozmowy, tłumaczyłem, jakiej ważnej sprawie służą, lecz nie odpowiadali mi. Zresztą, nie znam zbyt dobrze angielskiego, a Szerpowie władają nim jeszcze słabiej — operują
małym zasobem słów i to wyłącznie w zakresie spraw dnia codziennego.
Mimo to jednak prowadzili nas pewnym krokiem przez bezludny płaskowyż, jaki pan już zna. Lakhpa Chedi po-kazał mi jaskinie, w której spoczywały kiedyś zwłoka Milforda i Anga. Szerpowie dawno już zabrali je stamtąd. i spalili. To wielka strata dla nauki: zwłoki Milforda na-leżało zbadać, dokonać sekcji i dokładnie ustalić, na czym polega Czarna Śmierć. Według pańskiej relacji, objawy przypominają chorobę popromienną, ale różnią się, pod pewnymi względami. Wiem, że będzie pan zadowolony, iż zwłoki pańskiego przyjaciela nie spoczywają już pod nie zbyt pewną ochroną z głazów, które łatwo mógł rozrzucić niedźwiedź lub wilk (gdyby się znalazły przypadkiem w tych stronach); spalenie zwłok to chyba ten rodzaj po-grzebu, jaki wybrałby sam Milford, człowiek tak blisko związany ze Wschodem. Smutek mnie ogarnął, kiedy stałem przed jaskinią. Wydawało mi się, ze znalem i lubiłem tych niezwykłych ludzi. Anglicy zdjęli czapki, poszedłem za ich przykładem...
Tak. I na tym właściwie zakończyła się nasza ekspedycja. Pan jest zdziwiony?
Prawie od godziny widać było, że Szerpowie są bardzo zaniepokojeni i ze strachem rozglądają się na wszystkie strony. Zaczęto się od tego, że zagrodziła nam drogę wąska, lecz głęboka i długa rozpadlina. Można ją było przejść bez trudu, nie zwróciłbym na nią nawet uwagi. Lecz Szerpowie patrzyli na rozpadlinę z wyrazem wielkiego zdumienia i niepokoju. Zapytałem, czy nie zbłądziliśmy; zapewnili mnie, że idziemy właściwą drogą, ale że takiej rozpadliny nigdy tu nie było. Nie wiem dlaczego nie potraktowałem poważnie tej sprawy, może dlatego, że podobnie jak pozostali członkowie ekspedycji drżałem z niecierpliwości, przecież pozostawała tylko godzina marszu do celu naszej wędrówki. Tylko Mac-KinIey chmurzył się słuchając Szerpów. Lecz za to mniejsze wrażenie wywarło na nim to, co stało się później. Ale my wpadliśmy
w rozpacz i jeszcze dotychczas nie możemy odzyskać równowagi.
Ledwie wydostaliśmy się z doliny, w której znajduje się jaskinia, kiedy nowa szczelina zagrodziła nam drogę. Była tak szeroka, że nie sposób było przeskoczyć. Szerpowie na jej widok zdrętwieli i zaczęli się modlić. Mieli kamienne twarze, w oczach wyraz rozpaczy i przerażenia. Mac-KinIey mruknął coś przez zęby. Potem wlazł na wysoki odłamek skały i zaczął wpatrywać się przed siebie. Szerpowie przeprawili się przez rozpadlinę i powoli ruszyli dalej. Lecz po przebyciu kilku kroków, zatrzymali się nagle i padli plackiem na ziemię. Dłuższą chwilę leżeli bez ruchu, a następnie ruszyli niemal biegiem z powrotem. Mac-KinIey zszedł ze skały, klnąc na czym świat stoi.
— Co się stało? — zapytaliśmy.
— Dowiecie się za chwilę — rzekł Szkot złowieszczo. Szerpowie trzęśli się ze strachu.
— Gniew bogów! — rzekł Lakhpa Chedi, dysząc z trudem. — Bogowie wydali rozkaz, żeby nikogo więcej nie wpuszczać do wąwozu. Zamknęli wejście do swego przybytku!
W jego głosie brzmiał zarazem smutek i triumf. Byliśmy zdumieni.
, — Przyjacielu — powiedział Osborne łagodnie — zrozum, że my nie boimy się gniewu bogów. Zobaczysz, że wrócimy tu cało. Zostańcie tutaj, m,y zejdziemy do wąwozu.
Szerpowie wytrzeszczyli na niego oczy.
— Nie ma wąwozu! — oświadczył Lakhpa Chedi. — Nie ma świątyni i nie ma rzeki. Nic nie ma ! Gniew bogów zniszczył wszystko!
— Co oni plotą? Co to ma znaczyć? — pytaliśmy, nie mogąc uwierzyć, że jakiś kataklizm obrócił wniwecz nasze wszystkie plany i oczekiwania.
— Dżentelmeni, oni mówią prawdę! — potwierdził Mac-KinIey. — Widzicie przecież, że niedawno miało tu miejsce trzęsienie ziemi.
Rozejrzeliśmy się dokoła. Istotnie, gdziekolwiek spojrzeć
widniały spiętrzone stosy ogromnych głazów, noszących świeże ślady pęknięć, w ziemi ziały wielkie szczeliny.
— To niemożliwe — szepnąłem zbity z tropu.
— Dlaczego? — sprzeciwił się Mac-KinIey. — W Himalajach trzęsienie ziemi nie jest rzadkością.
Miał rację. Trzęsienia ziemi zdarzają się w Himalajach dość często. Ale że musiało się właśnie zdarzyć w ostatnich dniach i w tym miejscu! Zarówno pomysł,'jak i wykonanie godne bogów! Lecz po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że obeszli się: z nami stosunkowo dość łagodnie. Zatrzasnęli nam tylko drzwi przed nosem — i nic więcej! A przecież mogli to zrobić w momencie, kiedy wkraczaliśmy do wąwozu!
Lecz żarty na bok. Ponieśliśmy całkowitą klęskę. Nie będę się rozwodzić nad moim stanem — sam się chyba pan domyśla, że mówiąc ostrożnie, pozostawia on wiele do życzenia. Z początku nie miałem nawet ochoty napisać do pana, ale teraz, kiedy opowiedziałem o wszystkim, lżej mi się zrobiło na duszy. List wysyłam dziś pocztą lotniczą do Indii, a stamtąd — do Moskwy. Tę samą trasę odbędę w kilka dni później. Musimy jeszcze udzielić oficjalnych wyjaśnień rządowi Nepalu, mamy wziąć udział w święcie sportowców nepalskich itp. Słowem, musimy zrobić wszystko, czego wymagają dobre obyczaje. Mam nadzieję, że przyjadę do Moskwy z Osborne'em. Jest oczywiście bardzo zmartwiony, lecz jak dawniej pełen zapału. Jest przeświadczony, że z pańskich płytek da się coś wykrzesać (przy sposobności, czy coś się robi w tym kierunku?). Obecnie uzgadniamy sprawę z Moskwą i Londynem. Nie sądzimy, żeby nam jakakolwiek ze stron odmówiła — ale załatwianie formalności wpłynie na małe opóźnienie naszego wspólnego przyjazdu.
Mój list jest dość smutny, lecz mimo to niech pan nie traci otuchy, drogi panie Aleksandrze! Wierzę, że wszystko przybierze jak najlepszy obrót.
List Sołowiowa tak mnie zaskoczył, że nie mogłem wydobyć z siebie ani jednego słowa. Masza pytająco spojrzała na mnie — podałem jej list. Tym razem przejęła się głę
boko, nawet krzyknęła, kiedy przeczytała ustęp o katastrofie.
— Jaki tragiczny nonsens — powiedziała gorąco. — Przecież to jest coś okropnego! — zamyśliła się nagle. — Ale skąd się wzięły pogłoski o ich śmierci? Co miała znaczyć ta audycja?
— Tak, tak, rzeczywiście... — powiedziałem apatycznie. — To zresztą nie ma już znaczenia. Przecież żyją, są zdrowi i cali.
„O nie, Sołowiow nie podda się tak łatwo! — myślałem. — Nie wyobrażam sobie, żeby zrezygnował z dalszych poszukiwań. Przecież płytki przemówiły! Wybuchy na Marsie trwają dalej... Sołowiow na pewno coś wymyśli!"
Zacząłem już pracować, wciągałem się powoli do życia redakcyjnego i stwierdzałem z zadowoleniem, że bardzo lubię dziennikarkę. Zdawało mi się ostatnio, że sprawy, które nie łączyły się z zagadką himalajską, nie budzą we mnie zainteresowania. Oczywiście, mój dawny tryb życia uległ pewnej zmianie, nie oddawałem się bez reszty, jak dawniej, pracy w redakcji, niemniej jednak pracowałem chętnie. Ale kiedy jechałem na lotnisko na powitanie Sołowiowa, znów mogłem myśleć tylko o jednym: co będzie dalej? Jak potoczą się teraz nasze poszukiwania?
Opalony, wesoły, dziarski Sołowiow uścisnął mnie serdecznie. Promieniała z niego energia i wiara we własne siły. Choć nic jeszcze nie powiedział, lżej mi się zrobiło na sercu. Przedstawił mnie angielskim gościom.
Sir Osborne mocno ścisnął moją rękę. Byłem bardzo zdziwiony. Sołowiow pisał mi, że astronom angielski jest pięknym starcem, przypuszczałem więc, że zobaczę majestatycznego staruszka w rodzaju Mendelejewa. Tymczasem stał przede mną szczupły mężczyzna, wzrostu więcej niż średniego, z piękną srebrną czupryną, podobny raczej do malarza lub muzyka. Podobieństwo to zwiększały niespokojne, porywcze ruchy niezwykle kształtnych długich, cienkich palców i duże, głęboko osadzone, szare oczy — oczy marzyciela i fanatyka.
Od artystycznej powierzchowności sir Osborne'a jeszcze
bardziej odbijał się wygląd jego asystenta — wysokiego, smagłego, ciemnowłosego, o typowej sylwetce biznesmena, w którym dzięki opisowi Sołowiowa poznałem od razu Mac-KinIeya. Szkot ukłonił mi się sztywno i wycedził z kwaśną miną swe nazwisko. Pomyślałem, że może gniewa się na mnie. Ale jak się później przekonałem, był to jego sposób bycia.
Poznałem również innych członków ekspedycji. Ruszyliśmy do samochodów. Ubranie Sołowiowa wydawało jeszcze lekki aromat zwrotników. Wdychając ten zapach zamknąłem oczy: minione ożyło na nowo. Przecież zapachy posiadają cudowną właściwość wskrzeszania przeszłości, a moje wspomnienia były jeszcze tak świeże.
— Niech się pan nie martwi! Słyszy pan, nie trzeba się martwić! — rzekł wesoło Sołowiow, tarmosząc mnie za ramię. — Cierpliwości, mamy jeszcze wiele do zrobienia!
Uśmiechnąłem się mimowolnie. Pewnie w oczach Sołowiowa jestem niedowarzonym smykiem, który stale kwęka i załamuje się po pierwszym niepowodzeniu. W samochodzie opowiedziałem mu pokrótce o wszystkim, co zaszło w tym czasie w Moskwie. Wysłuchał mnie z napiętą uwagą, a kiedy wspomniałem o miejscu, w którym znajdował się na płytce punkt świetlny, wydał okrzyk zdumienia.
— Wie pan! To jest wspaniały sukces, na który trudno było nawet liczyć. I pan, wiedząc o tym, wita mnie z taką ponurą miną? Jak panu nie wstyd!
Istotnie, w tym momencie zawstydziłem się bardzo. Odparłem jednak:
— Przecież punkt świetlny na mapie w takiej skali stanowi minimalną wskazówkę orientacyjną! Wiem, że dzięki pańskiej energii uzyska pan wysłanie ekspedycji w Andy, ale trzeba tam będzie zaczynać wszystko od początku, w niedostępnych okolicach, w górach... Czy nie byłoby lepiej podjąć jeszcze raz poszukiwania w Himalajach?
Sołowiow rozgniewał się wyraźnie. Lecz z właściwym sobie taktem odpowiedział spokojnie:
— Pańskie rozważania zawierają ziarno słuszności. Ale nie pojął pan, co jest zresztą zupełnie zrozumiałe, jaki
wpływ wywarł ten kataklizm na Szerpów... Zresztą nie tylko na nich. Teraz, nawet pod groźbą śmierci, nie wydobędzie się z nich ani jednego słowa. Lakhpa Chedi, którego długo przekonywałem, potwierdził, że świątynia stała w wąwozie od kilku .wieków, a mnisi, którzy się nią opiekowali, umierali prędko. Żywności i oliwy do kaganków dostarczano im z najbliżej położonej wsi. Zajmowała się tym stale jedna rodzina. Kiedy wszyscy mężczyźni z tej rodziny wymarli, obowiązki zgodnie z pewnymi wskazaniami przechodziły na inną rodzinę. Oprócz nich nikt nie miał prawa zbliżać się do wąwozu. Nawet spośród członków wybranej rodziny tylko dwie osoby znały drogę: ten, który zanosił żywność, i wyznaczony z góry jego zastępca. Skąd Lakhpa Chedi znał drogę — nie mogłem zrozumieć. Zapewne rodzina, która przechowywała talizman, posiadała jakieś szczególne przywileje. Ale im również nie wolno było zbliżać się do wąwozu...
Więcej się nie dowiedziałem. Mac-KinIeyowi też nie powiodło się lepiej. Szerpowie byli śmiertelnie przerażeni tym przeklętym trzęsieniem ziemi, czemu trudno się dziwić... Ale niech pan nie sądzi, że zrezygnujemy z dalszych poszukiwań w Himalajach. Będziemy to robić inną metodą i bez pośpiechu. Pomoże nam pewien dziennikarz nepalski, mieszkaniec Katmandu, który ma zamiar wyruszyć wkrótce do Solo Khumbu i osiedli się tam na dłużej, by zebrać materiały do książki o Szerpach. Nie jest to bynajmniej chytry podstęp. Po prostu wybierał się tam od dawna. Dziennikarz ten powoli i ostrożnie spróbuje dowiedzieć się jak najwięcej o świątyni i legendzie, która ją otaczała. Będzie mu znacznie łatwiej, jest bowiem swoim człowiekiem, zna dobrze język Szerpów, ich zwyczaje i obyczaje. Uprzedził nas, byśmy nie liczyli na wiadomości w najbliższym czasie, musi bowiem zachowywać wielką ostrożność. Szerpowie są zbyt wystraszeni. To rozsądny i dzielny człowiek. Przy sposobności, pamięta dobrze pana i Milforda. Nawet rozmawiał z wami.
— O czym? Może o historii Himalajów? — zapytałem. — O trzęsieniach ziemi? Czy to może on ostrzegał Milforda?
Zdziwiony Sołcwiow wzruszył ramionami, a ja przypomniałem sobie, że nie opowiedziałem mu o tym spotkaniu i o proroczych słowach Nepalczyka.
— To ciekawe! — powiedział po wysłuchaniu mojej opowieści. — To bardzo ciekawe! Szkoda, że mi pan o tym dawniej nie mówił. Ale będziemy z nim korespondować. Może właśnie dlatego zaofiarował nam swoje usługi, że w jakimś stopniu był związany z tym, co się stało.
Wybiegając nieco naprzód powiem, że nepalskim korespondentem Sołowiowa został istotnie ten sam dziennikarz, który oprowadzał Milforda i mnie po ulicach Kat-mandu, W odpowiedzi na pytanie Sołowiowa odpisał, że doskonale pamięta przebieg ówczesnej rozmowy. Pamięta również, że Milford, niezwykle dowcipny i pełen temperamentu, wywierał wówczas wrażenie człowieka znajdującego się w stanie najwyższego napięcia nerwowego. Ne-palczyk ani myślał o tym, by bawić się w smutne przepowiednie; po prostu ostrzegał Milforda przed wyprawą w góry wiedząc, że wymaga to zimnej krwi i opanowania...
Samochód zajechał przed hotel. Umieściliśmy naszych gości w przygotowanych kwaterach i pojechaliśmy dalej. Ulice zalane były złotawym światłem wieczoru, a Soło-wiow rozglądał się z zainteresowaniem na wszystkie strony — stęsknił się widocznie za Moskwą.
— A co się tyczy Andów — ciągnął dalej przerwaną rozmowę — to rozumując logicznie można dojść do wniosku, że goście z nieba mogli również tam wylądować. Możliwe, że w Himalajach wylądował nie jeden statek gwiezdny, lecz dwa lub kilka, ale nie mamy obecnie żadnych wskazówek umożliwiających poszukiwania. Słuszniej więc będzie wyruszyć w Andy nie przerywając poszukiwań w Himalajach. Czy zgadza się pan ze mną? Nie podoba mi się pańska mina! Dlaczego pan tak zmarkotniał? Przecież otwiera się przed nami nowa perspektywa!
— Po prostu przeżyłem tu bardzo ciężkie chwile — powiedziałem. — Przecież pan nie wie: mieliśmy wiadomość, że pan zginął.
Sołowiow zdziwił się ogromnie; nie mogło mu się w głowie pomieścić, kto mógłby nadać przez radio taką informację. Powiedział, że zwróci się do Anglików o pomoc w wyjaśnieniu sprawy.
Pojechaliśmy do obserwatorium. Sołowiow chciał jak najprędzej zobaczyć zdjęcia wybuchów na Marsie i fotografię rozjarzonej płytki. Potem odprowadziłem go do domu.
Muszę jeszcze opowiedzieć o zakończeniu sprawy tajemniczej audycji radiowej. Dokładny jak automat Mac-Kin-ley wyjaśnił ją szybko. Była to audycja z Londynu przeznaczona dla słuchaczy rosyjskich. Oczywista nie dla takich, którzy usłyszą tylko ostatnie zdanie, jak ja i Ma-sza. Anglicy, którzy zginęli w górach i ich śmiali towarzysze, o których była mowa w audycji — to byli Ang i jego ojciec, Milford i jego poprzednik, Europejczyk, z którym ojciec Anga wyruszył do świątyni. Anglicy sprawdzili nawet, że był to (co za dziwny zbieg okoliczności) także dziennikarz, nazwiskiem Fryderyk Starbotle. Otrzymałem później, dzięki pomocy Mac-KinIeya, pełny tekst audycji.
Głęboki smutek w głosie lekora był szczery: tekst czytał bowiem przed mikrofonem autor audycji — przyjaciel Starbotle'a, który zetknął się kiedyś z Milfordem. Nie miał on> długo żadnych wiadomości o losach Starbotle'a, który przepadł bez wieści. W rozmowie z uczestnikami ekspedycji usłyszał o Europejczyku, który zginął w tajemniczej świątyni. Napisał więc do Katmandu, nawiązał w Anglii kontakty z dobrze poinformowanymi ludźmi i stwierdził, że istotnie zeszłej jesieni przyjaciel jego przyjechał z Dardżilingu do stolicy Nepalu i przyłączył się jako korespondent do ekspedycji udającej się w góry. Na tym ślad się urywał, lecz dziennikarz, który dobrze znał charakter Starbotle'a, był przekonany, że to on, dowiedziawszy się w jakiś sposób o istnieniu świątyni, namówił Szerpa, żeby zaprowadził go do niej. Zresztą czy ten doświadczony alpinista, który już nieraz był w Himalajach, mógłby zniknąć bez śladu tak, iż nawet członkowie eks-
pedycji nic na ten temat nie mogli powiedzieć? Widocznie pod jakimś sprytnym pretekstem odłączył się od ekspedycji, nie wywołując żadnych podejrzeń. Możliwe jest również, że wcale nie brał w niej udziału, tylko wyruszył z nią razem z Katmandu.
Autor audycji wyrażał się również bardzo ciepło o Mil-fordzie, podziwiając jego talent dziennikarski, wybitny, oryginalny umysł i znakomite reportaże ze Wschodu. Wspominał — nader powściągliwie i mgliście — o jakiejś tragedii osobistej, wskutek której Milford na zawsze opuścił Anglię. Z bólem i radością czytałem te wzruszające słowa i z całego serca jestem wdzięczny autorowi audycji, redaktorowi Ryszardowi Darnieyowi. Jeśli wpadną mu do rąk te stronice, niech wie, że chciałbym bardzo spotkać się z nim i opowiedzieć o Milfordzie. Sądzę, że trzeba o nim napisać: jego życie i śmierć to temat godny książki. A najlepiej będzie, jeśli napisze ją rodak Milforda.
Po powrocie Sołowiowa sprawa przybrała całkiem inny obrót. Przyjechał z wyprawy zakończonej fiaskiem, zdawałoby się, że jego przeciwnicy powinni triumfować i głosić, że żadnej świątyni w ogóle nie było, że Sołowiow to znany fantasta i tak dalej. Stało się jednak inaczej. Nie zabrakło, rzecz prosta, uszczypliwych słów: niektórzy przedstawiciele sfer naukowych spotykając Sołowiowa mieli współczujące miny i wyrażali zdumienie — jakie niezwykłe zjawiska zdarzają się w przyrodzie... na przykład trzęsienie ziemi... Lecz on wcale nie zwracał uwagi na te docinki. Życzliwie i poważnie wysłuchiwał obłudnych frazesów, stwierdził, że istotnie w przyrodzie zdarzają się dziwne zjawiska, i dodawał, że wobec głębokiego zainteresowania szanownego kolegi dla tych zagadnień radziłby szanownemu koledze odbyć małą przejażdżkę w Himalaje — do tej skarbnicy cudów. Następnie wypowiadał parę słów na temat piękna przyrody Himalajów, serdecznie ściskał dłoń rozmówcy i z uśmiechem śpieszył do swych różnorodnych zajęć.
Trzeba przyznać, że postąpił bardzo mądrze i dyplomatycznie, przywożąc Anglików do Moskwy. Głęboka wiara
gir Osborne'a sama przez się działała zaraźliwie — jeśli nie na filary astronomii, to w każdym razie na zwykłych śmiertelników. Przy Osbornie Sołowiow wyglądał na niesłychanie trzeźwego, rozważnego a nawet oschłego człowieka interesu, a nie na marzyciela, za jakiego uważała go większość kolegów. Takie zestawienie było więc nader korzystne i Sołowiow celowo, załatwiając sprawy ekspedycji, wszędzie, gdzie się dało, zabierał z sobą Anglików. W ich obecności nikt nie odważał się na drwiny. Nie tylko dlatego, że byli gośćmi. Odgrywała tu również rolę światowa sława Osborne'a, jego romantyczna powierzchowność oraz rzeczowość i surowa powaga Mac-Kin-leya.
. Tak czy inaczej, sprawy ekspedycji rozwijały się pomyślnie. Nie mówię o tym, że Sołowiowowi stosunkowo łatwo udało się uzyskać zgodę na zorganizowanie ekspedycji w Andy — zarówno rząd radziecki, jak i angielski oraz państwa południowoamerykańskie wykazały duże zainteresowanie i chęć udzielenia pomocy. Lecz nawet na tych szczeblach, gdzie często następuje zwłoka z załatwianiem bezspornych spraw, jak na przykład dobór ludzi, finanse, zaopatrzenie techniczne ekspedycji — nawet na tych różnych szczeblach wysokiej drabiny administracyjnej — wszystko szło niezwykle gładko. Może to romantyczny, niezwykły cel ekspedycji wpływał na wszystkich, od których zależała nasza sprawa, a może był to wynik energii Sołowiowa czy też obecności naszych angielskich gości (a ściślej mówiąc, może to wszystko razem) — dość że otworzono przed nami „zielone światło".
Po tak szybkiej realizacji spraw w ZSRR, Osborne i Mac-KinIey mieli ułatwione zadania w swojej ojczyźnie.
Rzecz oczywista, że ekspedycja w Andy wymagała bardziej skomplikowanych i większych przygotowań niż wyprawa w Himalaje. Tam ekspedycja zmierzała na określone miejsce, zgodnie z uprzednio ustaloną trasą — przynajmniej w ogólnych zarysach wiadomo było, z czym się można zetknąć i co trzeba będzie zrobić... A tu — same
niewiadome: przybliżone dane o miejscu, w którym ma się przeprowadzić poszukiwania, droga wiodąca przez nie zbadane, dzikie okolice... na domiar wszystkiego żaden z uczestników ekspedycji (z wyjątkiem uniwersalnego Mac-KinIeya) nie znał języka hiszpańskiego, którym posługuje się znaczna część mieszkańców Ameryki Południowej, ani języków plemion indiańskich, zamieszkujących ten mała zbadany kontynent.
Z nową ekspedycją w ogóle było znacznie więcej kłopotów dlatego chociażby, że wyruszała na dłuższy okres czasu i w jej skład wchodziła znacznie większa liczba uczestników niż poprzednio. Tak się złożyło, że Sołowiow zajmował się przede wszystkim ogólnymi sprawami organizacyjnymi i doborem ludzi, sir Osborne utrzymywał łączność z Anglią i prowadził niezbędne pertraktacje, a dokładny i wszechwiedzący Mac-KinIey wziął na siebie sprawy ekwipunku i zaopatrzenia.
Nie należy zresztą sądzić, że każdy członek kierownictwa odpowiadał tylko za swój odcinek pracy. Nie, była to raczej rada trzech. Wszystkie ważniejsze sprawy omawiane były w trójkę. Przygotowania odbywały się nader składnie. Sołowiow i Anglicy byli nawzajem bardzo z siebie zadowoleni.
Sądzę, że nie ma potrzeby absorbowania czytelników szczegółami przygotowań. Dość powiedzieć, że dzięki wyjątkowej energii i stanowczości naszych kierowników zostały pomyślnie zakończone w rekordowo krótkim czasie. Przypuszczam, że czytelnicy rozumieją, iż pośpiech usprawiedliwiała pewna ważna okoliczność. Wyjeżdżaliśmy na półkulę południową i powinniśmy byli znaleźć się tam w porze roku odpowiadającej naszemu latu. Dlatego Sołowiow, Osborne i Mac-KinIey dokładali wszelkich starań, by ekspedycja mogła wyruszyć nie później niż w początku listopada.
I osiągnęli to. Wesoło i radośnie spędzaliśmy w Moskwie pierwszy dzień święta, a drugiego dnia już żegnaliśmy się z przyjaciółmi i krewnymi na lotnisku: lecieliśmy do Władywostoku, skąd mieliśmy wyruszyć drogą
morską do brzegów Chile. Cały bagaż ekspedycji został wcześniej wysłany do Władywostoku. Mac-KinIey poleciał tam również trochę wcześniej i dopilnował osobiście załadowania na statek.
Masza również jechała z nami. Została włączona w skład ekspedycji w charakterze botanika: w etatach wyprawy przewidziany był udział różnych specjalistów. Przecież mieliśmy pracować w zupełnie nieznanych krajach i szukać nieznanych śladów nieznanych istot. Toteż jasne jest, że potrzebni nam byli specjaliści, którzy mogliby przynajmniej wskazać, co jest tam normą, a co odchyleniem od niej i dlaczego.
Można było znaleźć lepszego specjalistę niż Masza. Liczyła zaledwie 24 lata i niedawno ukończyła uniwersytet. Co prawda, zdobyła już pewne doświadczenie w dziedzinie flory wysokogórskiej — przecież poznałem ją w górach. A wątpię, czy zgodziłby się na udział w naszej wyprawie (dalekiej, trudnej i niebezpiecznej) wybitny specjalista starszego pokolenia, niezbyt silny fizycznie. Angażowaliśmy przede wszytkim ludzi młodych, zdrowych, posiadających zaprawę sportową i w miarę możności doświadczenia alpinistyczne. W istocie rzeczy, jedynym człowiekiem, który budził pod tym względem pewne obawy, był sir Osborne. Zdecydowaliśmy, że jeżeli zajdzie potrzeba, pozostanie pn w jakimś osiedlu górskim lub w odpowiednio urządzonej bazie ekspedycji.
Dziwne było nie to, że Masza znalazła się na liście uczestników ekspedycji — zajął się tym osobiście Sołowiow — lecz to, że sama wyraziła chęć wzięcia udziału w wyprawie. Ale jej postanowienie miało swoje podstawy.
Decyzja zapadła po rozmowie Maszy z Sołowiowem. W pewnym momencie wyszedłem na korytarz do telefonu, a następnie pobiegłem po papierosy. W pokoju została Masza z Sołowiowem. Jak się tego spodziewałem, wywarł on na Maszy bardzo silne wrażenie. Zrozumiałem to, kiedy po powrocie spostrzegłem, z jaką uwagą go słucha. Policzki jej aż płonęły. Przykro mi się zrobiło. Tyle razy w tym samym pokoju gorąco i serdecznie prosiłem, żeby
mi zaufała, żebyśmy naprawdę byli razem, a ona tylko kiwała na to głową! Sołowiowowi zaś wierzy, chociaż on nie usiłuje jej przekonywać, tylko zwyczajnie opowiada o niepowodzeniu, które spotkało wyprawę himalajską, • o nowych zamierzeniach, nowych staraniach, o przyjaciołach Anglikach... Opowiada z filuternym, trochę ironicznym uśmiechem, jak gdyby nie przywiązując większego znaczenia do tego, co mówi.
—• Nie, Masza nigdy chyba nie kochała mnie naprawdę — myślałem wówczas. — Zdawało się jej, że jestem chłopcem, którego trzeba wychować i trzymać w ryzach. A kiedy nieoczekiwanie zboczyłem z wytyczonej przez nią drogi — wpadła w rozpacz i nie wiedziała, co robić. Lecz oto przyszedł inny mężczyzna — doświadczony, dojrzały— jemu wierzy bez zastrzeżeń, uznaje słuszność idei, którą wczoraj jeszcze uważała za bzdury. Oto typowo kobiecy odruch — mówiłem do siebie w duchu, rozgniewany na Maszę. Reakcja subiektywna, oparta na emocjach, a nie na rozumie.
Dopiero później doszedłem stopniowo do przekonania, że nie miałem racji. Przede wszystkim rozmowa Maszy z So-łowiowem była przysłowiową ostatnią kroplą, która przepełniła kielich. Zawzięty, urażony i zły, nie dostrzegałem, że Masza zmieniła pogląd na całą sprawę. Zmiany rozpoczęły się owego wieczoru, gdy Berszadski przyszedł z płytką. Wprawdzie opowiadanie Sołowiowa podziałało mocno na jej wyobraźnię, jednakże nie stała się entuzjastką naszej sprawy. To zrozumiałem od razu.
— Powiem ci szczerze — oświadczyła — chociaż od owego wieczoru zaczęłam wierzyć w istnienie gości z Kosmosu, to i dziś moim największym pragnieniem jest, by wszystko między nami zostało po dawnemu.
— Nawet teraz jesteś tego zdania? — spytałem, przeczuwając, co usłyszę w odpowiedzi. — I teraz tak myślisz, Maszo?
— Tak! — odrzekła, patrząc mi prosto w oczy. — Tak! — Możesz mnie uważać za mieszczkę, egoistkę, tchórza. Marzę o tym, żeby zatrzymać bieg całej sprawy. Nad
szedł kwiecień, ale ty nie wybierasz się w Himalaje. Nadchodzi lipiec i jedziemy razem na urlop. Wrzesień — wstępujesz na aspiranturę. I znów wszystko układa się
pomyślnie. Widziałem, że z trudem powstrzymuje łzy. Ale tak mnie
zaskoczyły jej słowa, że pozostałem niewzruszony.
— Więc dlaczego pragniesz pojechać z nami jako członek ekspedycji? — zapytałem.
— Dlatego, że jestem niespokojna o ciebie — odparła. —
Czy nie możesz tego zrozumieć?
— Nie, nie rozumiem — rzekłem, nie mogąc się pohamować. — Nie rozumiem, jak można brać udział w wyprawie, jakiej nie było jeszcze w dziejach ludzkości, i myśleć przy tym wyłącznie o sprawach osobistych!
Odwróciła się nagle i podeszła do okna. Zdawało mi się, że płacze. ,,A jednak nie wolno mi było mówić do niej w taki sposób — pomyślałem. — Przecież my się kochamy".
Chociaż nie wiedziałem już na pewno, czy kocham Maszę i czy jej uczucie dla mnie można nazwać prawdziwą miłością, podszedłem i położyłem rękę na jej ramieniu.
Cofnęła się raptownie.
— Nic nie rozumiesz! — powiedziała nieomal łkając. — Nic nie zrozumiałeś! Co ty sobie wyobrażasz, że chcę być twoją nianią? Jestem botanikiem, a nie nianią, to wszystko. Tak czy inaczej jadę z wami. Sołowiow mi przyrzekł. To już nie twoja rzecz.
Wytarła oczy chusteczką i odeszła, nie pożegnawszy się ze mną. Patrzyłem z balkonu, jak szła przez podwórze. A właściwie biegła. W szarym kostiumie sportowym wyglądała jak małe, szczupłe dziewczątko. Jaka ona jest dziwna! Czasami wesoła i żartobliwa, to znów milcząca i posępna! Przed chwilą rozmawiała ze mną tak, jak gdyby miała za sobą długie lata ciężkiego życia i pragnęła tylko spokoju. A potem rozpłakała się jak skrzywdzone dziecko i nagadała mi impertynencji.
Chciałem pomówić o Maszy z Sołowiowem, ale był bar-
dzo zajęty i nie przywiązywał zbyt wielkiego znaczenia do moich przeżyć.
— Niech mi pan wierzy, niepotrzebnie pan sobie zaprząta tym wszystkim głowę — powiedział. — Oczywiście, rozumiem pana, sądzę jednak... A czy to nie wszystko jedno, dlaczego ona chce pojechać z nami? Na pewno będziemy mieli pożytek z jej pracy, no i razem będziecie spokojniejsi o siebie. Niech pan zostawi Maszę w spokoju, niech jej pan nie zamęcza pytaniami, proszę mi wierzyć, że wszystko ułoży się jak najlepiej.
Co mogłem zrobić? Posłuchałem jego rady. W ten sposób na liście członków naszej ekspedycji znalazła się Maria Baturina, botanik. Anglicy nazywali ją miss Mary, niektórzy Rosjanie — Maria Siergiejewna, a inni po prostu — Masza.
I oto nadszedł dzień, w którym opuściliśmy Moskwę i wyruszyliśmy do dalekich krajów śladami Tajemnicy...
CZĘSĆ TRZECIA
1
Od pierwszego dnia podróży do dnia, w którym nastąpiła katastrofa, prowadziłem dość szczegółowy dziennik — przecież jestem przede wszystkim dziennikarzem! Dlatego sądzę, że zrobię słusznie sięgając do niego i uzupełniając niezbędnymi komentarzami. Tylko drobną część moich notatek wykorzystałem do korespondencji prasowej, tak iż nie ma obawy o to, bym się powtórzył. Pominę jednak wszystkie notatki zrobione na statku, nie mają bowiem bezpośredniego związku ze sprawą.
Przytoczę chyba tylko jedną. Ale i ta /wymaga również komentarza. Chodzi o to, że w drodze Ku brzegom Ameryki Południowej uczyliśmy się pilnie hiszpańskiego. Trzeba było przynajmniej w pewnym stopniu zapoznać się z językiem miejscowej ludności. Uczyliśmy się w bardzo praktyczny sposób — wykuwaliśmy codziennie na pamięć po dwadzieścia słów, następnie usiłowaliśmy rozmawiać w naszym gronie, a także z Mac-KinIeyem. Śmiechu było przy tym co niemiara.
18 listopada. Dziś, jak zwykle, próbowaliśmy na pokładzie rozmówek hiszpańskich. Osborne'owi szybko znudziło się kaleczenie hiszpańskich słów. W milczeniu usiadł na otomance. Przyglądałem mu się ukradkiem. Nie była to męska uroda Sołowiowa. Romantyczna sylwetka Anglika miała w sobie raczej coś kobiecego, niezwykle subtelnego. Nie wyobrażam sobie, jak Osborne będzie się wspinać po górach! Wydaje się, że przewróci go byle podmuch wichru górskiego. Za to czas prawie nie posiada władzy nad sir Osborne'em. Prócz siwych włosów nic nie wskazuje na jego wiek. Ma młodzieńczą, zgrabną sylwetkę, twarz o gładkiej białej skórze i wyrazistych rysach. A oczy — jak gdyby prześwietlone od wewnątrz nie gasnącym płomieniem. Tak, bywają ludzie o tak poetycznej powierzchowności!
Mac-KinIey wygląda przy nim jak kruk Edgara Poego. Krzywi się pogardliwie, obserwując nasze nieudolne próby opanowania języka hiszpańskiego. Rozmowa z nim się nie klei — odpowiada dwoma-trzema słowami i siedzi nachmurzony. Oświadczył dziś, że należałoby się uczyć nie hiszpańskiego, lecz Lingua Geral. Wiem z książek, że jest to język stworzony przez misjonarzy. Amerykę Południową zamieszkuje mnóstwo plemion indiańskich, nie utrzymujących z sobą kontaktów wskutek trudnych warunków terenowych S w związku z tym istnieje mnóstwo języków i narzeczy. Nawet maleńki szczep Aricapo, liczący zaledwie 14 przedstawicieli, posiada własny język. Dlatego misjonarze, by móc porozumiewać się z ludnością, połączyli najbardziej rozpowszechnione języki i stworzyli
uproszczony język, coś w rodzaju południowoamerykańskiego esperanta. Jest to właśnie Lingua Geral — język główny. Rozpowszechnił się on bardzo wśród tubylców, wielu go rozumie. Mac-KinIey ma rację, trzeba się go było przede wszystkim nauczyć, ale kto mógł być wykładowcą? Nikt z nas nie zna Lingua Geral. To dopiero zmartwienie!
Robię te notatki na pokładzie. Sołowiow przysiadł się tymczasem do Osborne'a, wdali się w ożywioną rozmowę.
Nie trzeba sądzić, że moje wszystkie notatki były tak obszerne i powiedziałbym, statyczne. Na statku miałem dogodniejsze warunki do prowadzenia zapisów i sporo wolnego czasu. Dalsze były coraz krótsze, niekiedy nieczytelne, robione naprędce nieposłusznymi rękami, zdrętwiałymi z zimna, otartymi do krwi o głazy lub kłujące krzewy. Wraz z rozwojem wydarzeń będą coraz częściej wymagały komentarzy. Jednak nie mogę się obejść bez moich notatek — to są żywi świadkowie. Pamięć zaś zawodzi mnie. To rezultat przeżyć i wstrząsów.
A oto zapiski zrobione na kontynencie.
21 listopada.
Nareszcie jesteśmy na lądzie! Nasz wspaniały „Sputnik" przybył do Valparaiso. Jak przyjemnie będzie usnąć w hotelu, na stałym lądzie, który zresztą jest bardzo niepewny — trzęsienia zriemi są tu częstsze niż w Himalajach, mnóstwo czynnych wulkanów. Nikt z nas nie może zapomnieć o ostatnim trzęsieniu ziemi w Himalajach, z niepokojem spoglądamy na góry — czy nie zrobią nam przykrej niespodzianki? Z portu widać zresztą tylko Kordyliery nadbrzeżne — stare, mądre, spokojne góry. A wulkany i trzęsienia ziemi — to figle „młodych" Kordylierów, owej śnieżnej zębatej ściany, którą podziwialiśmy z daleka, gdy zaczęły się przed nami wynurzać z fal brzegi Ameryki Południowej.
Ten olbrzymi łańcuch górski, ciągnący się przez cały kontynent, w ciągu tysiącleci swego istnienia to znikał
pod wodą, to znów się podnosił. Darwin widział na jego szczytach skamieniałe drzewa; wyrosły one na górach, potem wraz z nimi znikły pod wodą i pokryły się grubą warstwą osadowych skamielin, a następnie wspięły się wysoko nad oceanem i trwają pod południowym słońcem, martwe w swych kamiennych pancerzach. Ostatni raz Andy wynurzyły się z oceanu stosunkowo niedawno (oczywiście w sensie geologicznym) i teraz jeszcze kształtują się w dalszym ciągu.
Trzeba przyznać, że goście z Kosmosu nie mieli szczęścia: stale natrafiali na rejony trzęsień ziemi i czynnych wulkanów. A co by szkodziło, gdyby się wybrali w Alpy!
Valparaiso — oznacza po hiszpańsku rajską dolinę. Nie wiem, co tu rajskiego spostrzegli hiszpańscy konkwistadorzy, którzy w ten sposób ochrzcili zatokę. Nagie, czerwo-nobrunatne skały, dziwaczne miasto zawieszone na stopniach stromych zboczy, przyciśnięte do wody... Dziwi mnie gust tych rozbójników!
Valparaiso — to bardzo oryginalne miasto. Kordyliery nadbrzeżne, opadające wprost do oceanu, schodzą nad wodę wielkimi tarasami. Na wąskim dolnym tarasie mieści się dzielnica handlowa miasta. Osłonięta jest tylko ze strony południowej, ale i to dobrze, z tej bowiem strony dmą straszliwe wichry. Wyżej położona jest dzielnica zamieszkała przez bogatych mieszkańców miasta. Jeszcze wyżej gnieżdżą się nędzne lepianki biedaków. Dzielnica biedoty dominuje nad miastem bogaczy — to zaiste oryginalne zjawisko. Wejście do tej dzielnicy jest tak strome, że dla komunikacji między tarasami zbudowane zostały wyciągi, coś w rodzaju kolejek linowych w Tbilisi czy Kijowie, tylko że tu droga jest bardziej stroma. Dzieci jednak bez lęku biegają po tych niemal pionowych wąskich ścieżkach, przyzwyczaiły się!
Bogatym nie podoba się, że dzielnica biedoty góruje nad nimi. Budują więc swe wille jeszcze wyżej, tam gdzie się kończy urwisko i zaczyna płaskowyż. Ta dzielnica nazywa się Almendral. Jezuici próbowali tu kiedyś sadzić drzewa migdałowe. Teraz milionerzy z Valparaiso podziwiają stąd
słońce i wspaniały widok na ośnieżone szczyty gór. Jest to coś w rodzaju podmiejskiej dzielnicy willowej.
Byliśmy w jednej z takich willi i jak oczarowani patrzyliśmy na lśniący łańcuch śnieżny. W niczym nie przypominał Himalajów: tam śnieżne szczyty wyrastają jak gdyby z bujnej podzwrotnikowej zieleni lub wznoszą się nad malowniczymi łąkami i lasami doliny Katmandu, a tu — pustka, cisza, nagie, martwe płaskowzgórze gór nadbrzeżnych, nie kończące się kamienne osypiska, a nad nimi jak gdyby skrwawiona, płonąca groźnie w świetle wieczornego słońca, olbrzymia zębata ściana, zasypana śniegiem. Widok wspaniały, lecz ponury, a nawet przygnębiający. A może to ja po prostu odczuwam lęk na widok gór? Zauważyłem jednak, że Sołowiow również czuł się nieswojo. Inni koledzy milczeli i w zamyśleniu spoglądali na góry. Powietrze jest tu bardzo przezroczyste. Wydaje się, że szczyty są całkiem blisko.
W mieście widać wszędzie topole lombardzkie, eukaliptusy, wierzby płaczące — są to drzewa „importowane". Jak mówią w Chile, rośliny i zwierzęta przywiezione z zagranicy odgrywają w życiu ludności znacznie większą rolę niż miejscowa flora i fauna. A w ogóle jest bardzo dużo zieleni. Lecz klęską są tumany pyłu płynące z gór, z Kordylierów nadbrzeżnych. Pył jest przekleństwem tego miasta.
Natychmiast po wyładowaniu bagażu wyruszamy do Santiago, stolicy Chile, gdzie chcemy się zwrócić do prezydenta z prośbą o pomoc. Potrzeba nam mułów i tragarzy;
potrzebny jest przewodnik i tłumacz — wszystko to można zorganizować wyłącznie na miejscu.
Chciałbym coś niecoś dodać do tych notatek. W Yalparaiso mieszka sporo Anglików. Z jednym z nich Mac-KinIey nawiązał już wcześniej kontakt przez wspólnych znajomych i sir Griffiths powitał nas w porcie jak starych przyjaciół. Był to starszy, zażywny dżentelmen o czerwonym obliczu, przypominającym bohaterów Dic-kensa. Jak się okazało, człowiek bardzo wymowny. Uwa-
żal za swój obowiązek przekazanie rodakom i ich kolegom wszystkich informacji o tym „przeklętym kraju". Jego narzekania nie miały podstaw, bo dobrze się urządził w Chile. Ożenił się z Chilijką, piękną, czarnooką Metyską. Mają dwie córki, dorosłe, zalotne panny.
W Chile zdumiały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, kraj ciągnie się wąskim pasem wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego i jest jakby wciśnięty między góry i ocean. Nawet w najszerszym miejscu pas ten nie przekracza 350 kilometrów. Po drugie — większa część tego długiego pasa jest nie zamieszkana. Na południu szaleją huragany i stale padają zimne deszcze, na północy zaś rozciąga się pustynia Atacama, gdzie nieraz w ciągu kilku lat nie ma desz-czu. 90 procent ludności Chile mieszka w środkowej części kraju, na wybrzeżu i w dolinach górskich.
Przedsiębiorcze córki Griffithsa chętnie oprowadzały nas po mieście, pokazując wszystko, co zasługiwało na uwagę. Obwoziły kolejką linową, zaprowadziły do parku miejskiego (dość skromnego i smutnego), a nawet zdobyły się na odwagę i wyruszyły z nami do górnego miasta, do lepianek biedoty portowej.
Okropne jaskółcze gniazda! Nigdy o nich nie zapomnę. Przylepiły się do zbocza góry w najbardziej dziwacznych miejscach; gdyby przynajmniej skała była twarda i mocna, a przecież Kordyliery nadbrzeżne kruszą się cały czas, pełzną, osypują i lepianki są wszędzie podparte żerdziami, kamieniami, belkami, wszystkim, co się nawinie pod rękę. W ogóle nie są to nawet chatki, lecz jakieś balkoniki z daszkami lub małe wnęki w skale z dobudowaną werandą. Dociera się do nich karkołomnymi ścieżkami. Brud i ubóstwo — straszne. Dzieci w łachmanach, wymizerowa-ne, blade; Szaleje tu gruźlica, której przyczyną jest nie tylko pył — przedmiot narzekań mieszkańców Yalparai-so — lecz potworne warunki życia 'i stałe niedojadanie.
Są to wrażenia dziennikarza nie łączące się bezpośrednio z naszą wyprawą. W dalszej mojej relacji będę bardziej oszczędny.
Wieczorem tego samego dnia, w którym przybyliśmy do
Valparaiso, zrobiłem jeszcze jedną notatkę, związaną bezpośrednio ze sprawami ekspedycji. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z ważności tego zdarzenia.
,,W niepojęty sposób wiadomości o naszej ekspedycji rozeszły się po mieście (czy przypadkiem nie zawinił tu Griffiths?). Ledwie urządziliśmy się w hotelu, kiedy zwołano nas wszystkich do pokoju Osborne'a. Zobaczyliśmy tam eleganckiego, przystojnego mężczyznę o smagłej twarzy, o jasnych, żywych oczach. Wyglądał na trzydzieści
lat.
— Poznajcie się państwo — rzekł Osborne. — To jest seńor Luis Mendoza, który pragnie wziąć udział w naszej ekspedycji.
Gość wstał i skłonił się z dystynkcją.
— Proszę państwa — oświadczył, wskazując pełnym gracji gestem na Osborne'a — oświadczyłem, że pragnę przyłączyć się do waszej ekspedycji. Sądzę, że mógłbym się przydać. Znam nie tylko język hiszpański, lecz również języki Araukanów, Ajmara, Ketchua i kilka innych narzeczy indiańskich. Poza tym znam dobrze nasze góry i jestem silny fizycznie. Chętnie zgodzę się na skromne honorarium.
Mówił całkiem poprawnie po angielsku. Osborne spoglądał bezradnie na zebranych.
— Seńor Mendoza — rzekł Sołowiow — rozumie pan zapewne, że nie mamy prawa angażować mieszkańców Chile, dopóki nie uzyskamy na to oficjalnego zezwolenia waszego prezydenta. W tym celu musimy udać się do Santiago.
Mendoza słuchał, pochyliwszy z szacunkiem głowę.
— Oczywiście! — odpowiedział. — Rozumiem. Lecz do Santiago mógłbym pojechać razem z panami. Proszę mnie dobrze zrozumieć... na własny koszt. Mam tam kilka spraw do załatwienia. Poczekałbym w Santiago na zezwolenie. Czy panowie zgadzają się?
W tym momencie do pokoju wszedł Mac-KinIey i zmierzył Mendozę zdumionym spojrzeniem. Powiedziałem mu szeptem, o co chodzi. Mac-KinIey kiwnął głową i zapalił
/
cygaro, przyglądając się bacznie eleganckiemu Chilijczy-kowi.
— Jak się pan dowiedział o naszej ekspedycji? — zapytał sucho Sołowiow.
Pomyślałem, że to jest istotnie dziwne, skąd Mendoza ma takie dobre informacje i dlaczego tak nalega na wzięcie udziału w ekspedycji.
Mendoza podniósł ręce błagalnym gestem.
— O, Matko Boska! —' zawołał. — Rozumiem, że to się wydaje panom trochę dziwne. Ale dowiedziałem się od znajomych pana Griffithsa o przybyciu waszej ekspedycji. A dziś byłem w porcie, kiedy przybijał wasz statek. Słyszałem rozmowy... Och, w Valpara'iso po kilku minutach wie się o wszystkim. Czy któryś z panów rozumie po hiszpańsku? — Mac-KinIey skinął w milczeniu głową. — Więc pozwólcie państwo, że przeprowadzę mały eksperyment... a przekonacie się!
Wyszedł na balkon, przechylił się nad poręczą i zawołał coś po hiszpańsku. Z ulicy odpowiedział mu natychmiast cały chór głosów. Ludzie przekrzykiwali się nawzajem. Mac-KinIey uśmiechnął się posępnie.
— Nasz nowy znajomy ma rację — powiedział. — Ci ludzie z ulicy wiedzą, że nasza ekspedycja udaje się w góry. Różnią się tylko na temat celów. Jedni uważają, że wyruszamy na poszukiwanie skarbów Inków, inni zaś twierdzą, że szukamy drogi wiodącej do nieznanych bogów...
— Do nieznanych bogów? — powtórzył z przejęciem Osborne. — Co to ma znaczyć?
— O, tutaj krążą różne pogłoski — rzekł Mendoza uspokajającym tonem. — Nie warto przywiązywać do nich zbyt wielkiego znaczenia.
Zamieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Po chwili zabrał głos Mac-KinIey.
— Wie pan, seńor Mendoza — powiedział twardo — musimy się zastanowić nad pańską propozycją. Proszę pozostawić adres, zakomunikujemy panu jutro naszą decyzję.
Mendoza był wyraźnie zakłopotany.
— O nie, panowie, proszę mnie nie zawiadamiać... po
co mają wiedzieć moi sąsiedzi. Raczej ja zatelefonuję jutro do panów. A może pojutrze? O jedenastej przed południem? Doskonale!
Po odejściu Mendozy naradzaliśmy się długo. Logicznie biorąc był dla nas nieocenionym pracownikiem. Czy znajdziemy w Santiago takiego poliglotę, a przy tym znawcę gór? Lecz osoba Mendozy nie budziła zaufania, raczej wywoływała niejasne obawy. Dlaczego tak mu zależy na uczestnictwie w naszej ekspedycji? Dyskutowaliśmy długo. Osborne'owi Mendoza nie przypadł do serca. Sołowiow również miał wątpliwości. Lecz Mac-KinIey, zazwyczaj tak podejrzliwy i nieufny, uważał, że powinniśmy bezwzględnie zaangażować Mendozę. Żadnej szkody, jego zdaniem, Chilijczyk nie może nam wyrządzić. Jaki sens miałoby szkodzenie naszej ekspedycji, która nie narusza niczyich interesów? A pomóc nam Mendoza może, zwłaszcza jeśli wie coś o tajemnicy, którą pragniemy odsłonić. Zdecydowaliśmy, iż zasięgniemy jeszcze rady Griffithsa i spróbujemy dowiedzieć się o Mendozie czegoś bliższego".
W dzień później zanotowałem:
„Griffiths pomógł zebrać informacje o Mendozie. Mieszka on w Valparaiso dopiero od pół roku. Przybył skądsiś z rejonów górskich. Ma mieszkanie w dzielnicy bogaczy (odnajmuje pokój u wdowy po zbankrutowanym kupcu), lecz utrzymuje stałe kontakty z biedotą i mętami portowymi. Zajmuje się jakimiś drobnymi interesami. W ogóle osobnik dość niewyraźny. Wiadomo o nim jeszcze, że jest kobieciarzem i miał kilka zatargów z mężami, braćmi oraz innymi opiekunami pięknych mieszkanek Valparaiso. Griffiths radzi, żeby się z nim nie wdawać w żadne interesy.
— Nie macie panowie pojęcia, jakie się tu spotyka typy — mówił. — Na pozór uprzejmi, dobrze wychowani, ale zawsze usiłują coś wyciągnąć człowiekowi z kieszeni.
Może ma rację, lecz mimo wszystko Mendoza mógłby się nam bardzo przydać. Ma zadzwonić wkrótce do Osborne'a,
który zaprosi go na rozmowę. Mac-KinIey liczy na to, że uda się wydobyć z Mendozy jakieś szczegółowe wyjaśnienia".
Tegoż dnia, wieczorem, pisałem:
„Mac-KinIey porządnie wymęczył Mendozę. Powiedział z początku, że ekspedycja ma na widoku bardzo ważne sprawy 'i że musimy mieć zaufanie do jej wszystkich uczestników. Dodał następnie, że niejasne są dla nas pobudki skłaniające Mendozę do zaofiarowania nam swych usług.
— Jak pan sądzi, po co wyruszamy w góry? — zapytał go wprost. — I dlaczego pana tak interesuje nasza wyprawa?
Mendoza wyprostował się dumnie i niemal tonem groźby odpowiedział:
— To, co wiem, to moja rzecz. Dlaczego chcę wyruszyć z panami — to również moja sprawa. Sądzę, że panowie zgodzą się ze mną?
Ale Mac-KinIeya niełatwo można zbić z tropu. Wycedził przez zęby:
— A to, że postanowiliśmy nie brać pana z sobą, to nasza rzecz. Sądzę, że pan zgodzi się z nami?
Byliśmy zdumieni i nawet zmartwieni. Przecież Mac-KinIey był gorącym rzecznikiem włączenia Mendozy do ekspedycji.
Szkot poczynał sobie energicznie.
— A więc, seńor Mendoza, przepraszamy pana najmocniej — rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Rozumie pan chyba, że jesteśmy bardzo zajęci...
Mendoza wyglądał jak rażony piorunem. Nie spodziewał się widocznie, że sprawa przybierze taki obrót...
— Panowie nie zgadzacie się? — wymamrotał. — Nie, to jest niemożliwe! Panowie nie zdajecie sobie sprawy z tego, co robicie!
— Wręcz przeciwnie, doskonale wiemy, co robimy — odparł nieubłagany Mac-KinIey. — Mamy dość własnych
tajemnic, cudze nas nie interesują. A jeśli koniecznie musi
pan być w górach, to proszę poczekać do następnej ekspedycji.
— Ale takiej chyba już więcej nie będzie! — zawołał Mendoza. Był przerażony, z trudem chwytał oddech, wybałuszył na nas oczy. — Co począć? Dobrze, niech będzie tak, jak panowie uważają! Niechaj zginie wszystko!
Z gestem rozpaczy podbiegł do drzwi. Odwrócił się na progu, chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz zrezygnował i trzasnął drzwiami. Słychać było, jak zbiega po schodach.
Patrzyliśmy zaskoczeni na Mac-KinIeya, który jak zwykle miał ponurą minę.
— Ten fircyk nie bez kozery nosi takie arystokratyczne nazwisko — powiedział. W jego żyłach płynie sporo hiszpańskiej krwi. Indianie są o wiele bardziej opanowani.
— A może on naprawdę posiada jakieś ciekawe informacje — zauważył Sołowiow.
— Być może. Chodzi tylko o to, żebyśmy je również mieli — odparł z niezmąconym spokojem Mac-KinIey. — On nam powie o wszystkim. Wróci 'tu jeszcze.
Istotnie, nie upłynęła godzina, kiedy Mendoza zjawił się ponownie. Otworzył na oścież drzwi i wpadł jak bomba do pokoju.
— Panowie, proszę bardzo! Oto moje listy polecające! — zawołał histerycznie, podając jakąś paczkę papierów.
— Zdaje się, że pan zapomniał o zapukaniu do drzwi — rzekł ze wzgardą Mac-KinIey. — Po co nam pańskie rekomendacje?
Mendoza rzucił na niego wściekłe spojrzenie i mruknął coś po hiszpańsku. Po czym potrząsnął papierami i zawołał znów: — Proszę, panowie, proszę!
Przejrzeliśmy listy polecające. Zawierały różnorodne opinie. Chwalił go kupiec, który zatrudniał Mendozę w swym biurze. Pozytywnie oceniał jego pracę adwokat, w którego kancelarii Mendoza wykonywał funkcje sekretarza; inżynier, u którego pracował (nie pamiętam już w jakim charakterze). Nas najbardziej interesowały opinie o nim jako tłumaczu i uczestniku wypraw wysokogór-
skich. Takie były tam również i trzeba powiedzieć — nader pochlebne, wystawione przez kierowników dwóch ekspedycji (jedno nazwisko — Anglika-geologa — było dobrze znane Osborne'owi).
— Widzicie panowie, że jestem uczciwym człowiekiem — oświadczył z dumą Mendoza przekonawszy się, że jego referencje wywarły dodatnie wrażenie.
Jednakowoż Mac-KinIey postanowił przypuścić jeszcze jeden atak.
— Dlaczego pan tak często zmienia miejsce pracy? Przecież ma pan zaledwie 29 lat?
— Każdy człowiek ma prawo szukać szczęścia! — odparł Mendoza. „
— Zależy jednak, w jaki sposób — oświadczył Mac-KinIey znacząco. Mendoza zarumienił się.
— Co pan chciał przez to powiedzieć? Mac-KinIey przez dłuższą chwilę patrzył na niego z lekceważeniem, a następnie oświadczył dobitnie:
— Oto co chcę powiedzieć: pan za dużo wie o naszej ekspedycji. Co więcej — dobył pan te informacje w podstępny sposób. Niech pan spróbuje zaprzeczyć!
Wściekły i zrozpaczony Mendoza wyrzucił teatralnym gestem ręce do góry. Rozumiem 'teraz, że był całkiem szczery, a afektowane gesty cechują wielu południowców.
— Jak pan śmie mnie obrażać? — zawołał. — Nie było żadnego podstępu ani zbrodni. Była śmierć — tak! Była tajemnica! Ale nie było żadnej zbrodni! Sam ryzykowałem własne życie.
— Życie ryzykuje się w różnych okolicznościach — powiedział zgryźliwie Mac-KinIey. — Na przykład, szubienica...
Mendozę aż zatkało. Wargi mu zbielały. Żal się go nam zrobiło.
— Archibaldzie, niech pan posłucha — wtrącił się Osborne. — Sądzę, że jeśli pan Mendoza zna jakąś tajemnicę, która by nas zainteresowała, to sam o tym opowie, kiedy się przekona, że mamy czyste, uczciwe zamiary...
Mac-KinIey parsknął pogardliwie.
— Pan chyba rozumie, seńor Mendoza — zwrócił się do Mendozy Osborne — że jesteśmy również w kłopotliwej sytuacji. Sam pan przyznał, że ukrywa pan jakąś tajemnicę. Jak więc możemy dzielić trudy i niebezpieczeństwa z człowiekiem, który ukrywa jakieś ważne dla nas informacje i z niewiadomego powodu nie chce nam pomóc?
Mendoza uspokoił się trochę i wysłuchał Osborne'a ze
spuszczoną głową.
— Ma pan rację, seńor! — odpowiedział szczerze zmartwiony. — Ale nie mogę... Nie odmawiam udzielenia panom pomocy. O, nigdy nie będziecie żałować tego, że wzięliście mnie z sobą. Wierzcie mi, nie okłamywałem was. Lecz mam swoją prywatną tajemnicę... swój cel.
Mac-KinIey aż syknął ze złości.
— Seńor Mendoza — powiedział Sołowiow. — Pan wybaczy, ale musimy się naradzić.
Mendoza ukłonił się z godnością i wyszedł z pokoju. Mac-KinIey na wszelki wypadek sprawdził, czy nie stoi za drzwiami (mnie się to wydawało niepotrzebne) i oświadczył, że nie ma co się zastanawiać, że tego przecherę trzeba przyjąć, ale uważnie go obserwować. Moim zdaniem, nikt z obecnych nie chciał rezygnować z pomocy Mendozy. Nie wszyscy uważali go za niebieskiego ptaka. Mnie podobał się nawet. Bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że wzbudził we mnie współczucie, nawet litość. Widać było wyraźnie, że to jest człowiek skrzywdzony przez życie, lecz raczej niezły człowiek.
Zaprosiliśmy go do pokoju i zakomunikowaliśmy naszą decyzję. Cieszył się jak dziecko! Nie, Mac-KinIey jest przesadnie podejrzliwy. Mendoza nie jest oszustem. Ale ciekaw jestem, czego on szuka w górach?
Kiedy wracałem do mojego pokoju, spotkałem Maszę. Przywitała się ze mną i chciała iść dalej. Opowiedziałem jej o Mendozie. Wysłuchała mnie, stwierdziła, że to wszystko jest bardzo ciekawe, i odeszła. Popatrzyłem za nią. Nie wiem, zupełnie nie wiem, jak się zachować w jej obecno-
ści. Masza ma teraz nowych znajomych — lekarza Kostię Lisowskiego, wytwornego, przystojnego młodzieńca, mniej więcej w moim wieku, i zoologa Pietię Wieniewcewa, ponurego, kudłatego, w okularach. Trzymają się stale razem. Nazywamy ich żartobliwie wydziałem przyrodniczym. Jak mi się zdaje, Wieniewcew zaleca się do Maszy. Nie mogę powiedzieć, że jestem zazdrosny, lecz wszyscy przecież wiedzą, co nas łączy... Byłoby lepiej, gdyby została w Moskwie".
2
26 listopada.
Jesteśmy w Santiago. Okazuje się, że prawdziwa rajska dolina znajduje się tu właśnie! Mnóstwo zieleni i kwiatów. Wszystko zalane potokami światła niezwykle intensywnego, odświętnego, triumfalnego. Pierwsza reakcja na ten widok — przecież to istne święto światła.
Dolina wśród gór, zamknięta ze wszystkich stron wysokimi szczytami, przypomina trochę Katmandu, szczególnie po wschodniej stronie, gdzie widnieją wierzchołki głównego łańcucha górskiego. Lecz jest to tylko powierzchowne podobieństwo — góry wyglądają tu inaczej dzięki przezroczystemu powietrzu. Są jakieś bliższe i jaśniejsze, i dolina jest bardziej płaska, a zieleni (prócz samego miasta) jest mniej niż w Nepalu. Andy są niższe od Himalajów: najwyższy szczyt Aconcagua :niie przekracza siedmiu tysięcy metrów i daleko mu do himalajskich olbrzymów. Płaskowyż, na którym położone jest Santiago, znajduje się częściowo na wysokości poziomu morza. Góry na wschodzie widoczne są w całej potędze i piękności. Granica wiecznych śniegów leży tu bardzo wysoko — przebiega na wysokości czterech-pięciu tysięcy metrów, a gdzieniegdzie jeszcze wyżej. Jakie groźne i nagie są te góry! Podobno panuje tam straszny klimat. Widzę, że obleciał mnie tchórz:
wciąż myślę o grożących nam niebezpieczeństwach.
28 listopada.
Nasze sprawy rozwijają się pomyślnie. Sołowiow, Osborne i Mac-KinIey zostali przyjęci przez prezydenta i otrzymali odpowiednie zezwolenie — ten dokument ma zapewnić nam aktywną pomoc całej ludności Chile. Mieli duże trudności z wytłumaczeniem, dokąd kieruje się nasza wyprawa. Po co — to prezydent zrozumiał i bardzo się zainteresował. Lecz dokąd idziemy — tego sami nie wiemy dobrze. Mapa daje tylko pewne przybliżone i mgliste pojęcie. A w ogóle twierdzenie, że punkt świetlny oznacza miejsce lądowania gości z Kosmosu, jest tylko hipotezą. A jeśli wcale tak nie jest? Jak to sprawdzić, gdzie szukać? Punkt świetlny wskazuje na odludne, niebezpieczne rejony górskie. Nagie skały, wieczne śniegi i lodowate wichry — oto, co nas czeka.
Nie jest wykluczone, że znajdziemy się na terytorium państw sąsiadujących z Chile — Argentyny, Peru, Boliwii. Z nimi również zostały nawiązane kontakty i jeśli zajdzie potrzeba, odpowiednie dokumenty zostaną nam wysłane do Santiago lub otrzymamy je w stolicy państwa, na którego terytorium się znajdziemy. Do naszego uznania. Zresztą, jak się wydaje, granice państwowe na terenie gór nie są zbyt pilnie strzeżone...
Zaangażowaliśmy już przewodnika i tragarzy. Bagaż ekspedycji ładuje się na muły, które będą posuwać się aż do końca normalnych ścieżek. Potem przełoży się juki na barki ludzi. Tragarze — bez wyjątku Indianie, to niewysocy, lecz silnie i dobrze zbudowani, smagli mężczyźni o sztywnych czarnych włosach i prawie mongolskich twarzach. Podobni są trochę do Szerpów, lecz mniej ruchliwi i życzliwi od górali himalajskich. Porozumiewanie się z nimi jest utrudnione — nie znają zupełnie angielskiego, a my nie władamy hiszpańskim. Indianie zadowoleni są z ustalonego wynagrodzenia i mówią, że za te pieniądze gotowi są zanieść w góry nie tylko nasz bagaż, ale nawet nas samych. No cóż, może wypadnie nam kiedyś skorzystać z tej propozycji — kobietom i sir Osborne'owi niełatwo będzie w górach!
29 listopada.
Piszę na postoju. Na razie droga nie była ciężka. Nikt się nie zmęczył. Nie dotarliśmy jeszcze do prawdziwych gór. Powietrze jest chłodne, suche, czyste. Mnóstwo słońca. Muły skubią złocistą trawę na górskich łąkach, porozłaziły się na stromych zboczach. Zwołuje się je w nader prosty sposób: wyprowadza się madrinę (starą mulicę z dzwonkiem na szyi), a reszta kroczy pokornie za nią.
Jak wyglądają nasze dalsze plany? Marszrutę orientacyjną opracowaliśmy na statku, w drodze do Chile. W Val-paraiso i Santiago wnieśliśmy poprawki. Nasz przewodnik, małomówny Indianin o mądrym, posępnym obliczu, dobrze zna te strony, na razie prowadzi całkiem pewnie. Szkopuł polega na tym, że nawet w przybliżeniu nie możemy określić miejsca, do którego pragniemy dotrzeć. Pokazaliśmy Carlosowi (tak się nazywa przewodnik) punkt na mapie i zapytaliśmy, czy odnajdzie to miejsce. Długo spoglądał na mapę, a następnie wzruszył ramionami i rzekł: quien sabe?, co oznacza po hiszpańsku „kto wie?" (Zauważyłem, że ludzie lubią tu ten zwrot).
Mendoza patrzył na mapę z dziwnym wyrazem twarzy i widać było, że jest bardzo zdenerwowany, bo tłumaczył nieudolnie i niejasno. Mac-KinIey zauważył to (zna bowiem dobrze język hiszpański, którym Carlos również
włada bez zarzutu). Dlaczego Mendoza jest tak zdenerwowany?
Poza tym uczestnicy wyprawy są w świetnych humorach. Wkrótce wyruszamy dalej.
2 grudnia.
Urządziliśmy postój w małej kotlinie wśród skał. Muły zostały wysłane w powrotną drogę; nie ma już ścieżek. Ekwipunek ekspedycji niosą tragarze, na razie dzielnie, bez skarg. Mendoza zapewnia, że czują się dobrze tylko w górach — tu przynajmniej jedzą do syta.
Znaleźliśmy się teraz na tak zwanej tierra fria (zimna ziemia). Ta zmiana daje o sobie znać. Rano było
spokojnie i jasno, a przed południem rozszalała się burza — lodowaty zimny deszcz siekł po twarzach, gęsta mgła spowiła wszystko dokoła, wściekle wył wiatr. Pomagaliśmy sobie nawzajem, droga była niełatwa, nogi ślizgały się po kamieniach, nic nie było widać.
Carlos powiedział, że w tej porze roku deszcze w p a -r a m o s zdarzają się bardzo rzadko. (Paramos — to łąki górskie, przez które szliśmy w ciągu dnia). Wyżej zaczyna się p u n a — pustynia wysokogórska. Tam nawet szczęśliwy przypadek nie ma znaczenia, klimat jest bardzo ciężki. Punę nazywają tu puna brava — złośliwa pu-na. Tu dostaniemy za swoje!
Kiedy mgła się rozpłynęła, a wiatr uspokoił, postanowiliśmy odpocząć. Niektórzy uczestnicy ekspedycji zaczęli się skarżyć na chorobę górską. Tragarze narwali smolistych gałązek adesmii — jest to podstawowy opał używany w górach — rozpalili ogniska, przy których zaczęliśmy suszyć odzież i odpoczywaliśmy.
Po pewnym czasie ukazało się stado owiec. Dwaj pasterze Indianie przysiedli się do ogniska. Podczas rozmowy Indianie dowiadywali się, dokąd idziemy i po co. Mendoza spojrzał na nas pytająco. Sołowiow poradził mu, by powiedział prawdę. Pasterze z powagą wysłuchali wyjaśnień, mrużąc wąskie, skośne oczy. Następnie starszy z nich coś zaczął mówić wolno, kołysząc się przy tym lekko. Mendoza tłumaczył, był bardzo podniecony. Wszyscy zresztą byliśmy głęboko przejęci treścią słów Indianina. Pasterz opowiadał, że przed bardzo wielu laty przyleciały w te strony Dzieci Słońca. Przyleciały na odłamku słonecznym. Ludzie ślepił od światła, jakie biło od nich, odłamek zaś słońca buchał takim żarem, że topniały głazy. Powstał wielki łoskot, góry zakołysały się. A Dzieci Słońca zstąpiły na Ziemię. I były podobne do świętych ptaków-kondorów, ich potęga zaś nie miała granic. Opowieść ta jest prawdziwa, jak prawdą jest, że słońce wędruje po niebie.
Nie muszę podkreślać, że opowieść starego Indianina zainteresowała nas głęboko. Przypominała przecież legendę himalajską, uzupełnioną nowym szczegółem — wzmian-
ką o skrzydlatych ludziach. Zaczęliśmy zadawać pasterzom pytania, lecz nic więcej nie wiedzieli. Zresztą uroczysty ton opowieści starego Indianina świadczył o tym, że jest to legenda, która powtarzana wielokrotnie, przybrała w końcu zastygłą, uświęconą postać. Pasterz podał tylko, że wszystko to działo się w tych stronach, całkiem blisko, i nieokreślonym gestem wskazał okolicę.
To spotkanie zelektryzowało Osborne'a, dodało otuchy wszystkim, stanowiło potwierdzenie faktu, iż jesteśmy na dobrym tropie. Tylko Mendoza wyraźnie nie podzielał ogólnego zadowolenia. Zdawało mi się, że był raczej zaniepokojony i stropiony. W tej chwili siedzi dość blisko mnie i w zamyśleniu patrzy przed siebie. Porusza wargami, jak gdyby rozwiązywał jakieś trudne zadanie. O czym on myśli?
3 grudnia.
Witaj, zła puno! Teraz poznaliśmy się osobiście. Znajomość nie należy do przyjemnych. Lodowaty wiatr dosłownie zwala z nóg, drobny, kłujący śnieg bije w twarz. Wielu uczestników wycieczki zapadło na chorobę górską. Pod koniec dnia sir Osborne czuł się_ tak źle, że tragarze musieli go nieść na rękach. Teraz leży w namiocie, mdli go, dzwoni mu w uszach, jest o krok od utraty przytomności. Musimy go szybko odesłać na dół, lecz sir Osborne protestuje gorąco. Domniemane miejsce lądowania Marsjan jest już blisko. Co robić? Oprócz Osborne'a jeszcze dwóch członków ekspedycji — radiotelegrafista i geolog — czują się źle, ale się nie poddają. Mnie również dokuczają bóle głowy, poruszam się z coraz większym wysiłkiem, mam trudności z oddychaniem, ale to mi szybko przejdzie. Byłem już w Himalajach na tej wysokości; odczuwam widocznie skutki osłabienia fizycznego, spowodowanego przeżyciami w Nepalu.
4 grudnia.
Znaleźliśmy się na jeszcze większej wysokości. Pogoda jest ohydna, okropnie marzniemy i opadamy z sił. Pozostawiliśmy Osborne'a w małej wiosce indiańskiej.
Pytaliśmy wszystkich starszych ludzi w wiosce, czy słyszeli coś o Dzieciach Słońca. Odpowiadali niechętnie i zawile. Owszem, taka legenda istnieje, ale nie wiedzą, czy wydarzenie, o którym mówimy, miało miejsce w tych stronach czy też gdzie indziej. Carlos gdera, powiada, że nie wie, dokąd ma dalej iść. Sołowiow i Mac-KinIey długo mu coś tłumaczyli, ale nie sądzę, aby to pomogło. Jutro wyruszamy dalej.
Pejzaż jest tu posępny: pustkowie i martwota. Całkiem blisko przed nami połyskują ośnieżone szczyty, a dokoła nas — ciemnoczerwone skały. Roślinności prawie nie ma, prócz pokracznych krzewów adesmii, zwanej przez Indian „kozi róg", oraz kęp zeschniętej trawy. Nie widać również ptaków i zwierząt.
W żaden sposób nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś z Marsa lub innej planety chciał właśnie przylecieć tutaj, na tę martwą, kamienną pustynię? Na Marsie znajdują się chyba, cokolwiek się mówi na ten temat, przyjemniejsze okolice. A na naszej planecie — z całą pewnością.
Pod jasnym błękitnym niebem rozpostarłszy wspaniałe skrzydła wolno szybuje kondor — święty ptak Peruwiań-czyków. Czyżby goście z Kosmosu podobni byli do ptaków? Sołowiow przypuszcza, że posługiwali się aparatami latającymi. Oczywiście, mogliby się wówczas łatwiej tu poruszać. Sołowiow trzyma się dzielnie, lecz moim zdaniem nurtuje go niepokój. Co znajdziemy na tej kamiennej pustyni?
Mój notatnik jest zniszczony, wilgotny, często nieczytelny. Ręce mii zgrabiały z zimna a zmęczenia. Im wyżej, tym notatki są krótsze.
Przerzucam kartki pokryte strasznymi gryzmołami i wspominam, wspominam. Jakie to były ciężkie, bardzo ciężkie, a zarazem ciekawe, barwne, niepowtarzalne dni! Człowiek przeżywał tak mocno, z takim napięciem, jakiego się nie zna w powszednim życiu — nadzieję i niepokój, entuzjazm i rozczarowanie.
Oto radosna, krótka notatka. Litery nierówne, na wpół starte ślady ołówka, niezrozumiałe skróty:
„Hura! Znaleźliśmy! Mimo wszystko znaleźliśmy! Nasze wysiłki nie poszły na marne! Szczegóły później. Jesteśmy w miejscu przypominającym okolice przeklętej świątyni w Himalajach. Takie samo płaskowzgórze, taki sam lej i wokół niego dziwne kamienie, odmienne nieco, podobne do kawałków szkła. Zebraliśmy ich sporo, schodzimy na dół, do Osborne'a. Sołowiow i Mac-KinIey o coś się kłócą. Jesteśmy bardzo zmęczeni, już się ściemnia, ale najważniejsze jest to, że nasz wysiłek nie poszedł na marne. Jutro wracamy tutaj".
W tym miejscu, rzecz naturalna, potrzebny jest komentarz. Spróbuję na jakiś czas pozostawić dziennik w spokoju i opowiedzieć szczegółowo o tym, co zaszło owego dnia i dni następnych.
Stało się to w połowie grudnia. Tyle czasu bezskutecznie łaziliśmy po górach, że już nam brakło sił i energii. Przy tym Mac-KinIey — jak zresztą my wszyscy — zamartwiał się stanem zdrowia Osborne'a. Wprawdzie sir Leslie już się zaaklimatyzował, objawy choroby górskiej minęły — wioska, w której mieszkał, położona była na wysokości 3 000 metrów — lecz dokuczała mu wątroba. Nasze odżywianie nie było obliczone na ludzi wymagających diety (aczkolwiek zapobiegliwy Mac-KinIey zabrał specjalnie dla Osborne'a różne konserwy).
Również paru innych członków ekspedycji czuło się nie najlepiej. W góry szliśmy w jak najmniejszych grupach, robiliśmy postoje na różnych wysokościach i pozostawialiśmy tam słabszych uczestników. Staraliśmy się nie brać z sobą dziewcząt, lecz Masza i młoda Angielka, Ethel, ra-diotelegrafistka zmianowa, z uporem towarzyszyły nam na najtrudniejszych trasach i trzymały się nie gorzej od mężczyzn.
Masza miała za sobą doskonały trening na Kaukazie i Pamirze, a Ethel — w Szwajcarii. Szedł z nimi zoolog Wieniewcew. Lekarz, Kostia Lisowski, dał za wygraną i siedział przeważnie w obozie. Na wysokości powyżej 4 000 metrów zapadał na chorobę górską. Ludzie chorują
na różnych wysokościach, czasami nawet trening nic nie pomaga, chociaż ma duże znaczenie.
Ja czułem się gorzej dopiero po przekroczeniu 5 000 metrów, ale rzadko docieraliśmy tak wysoko. Punkt świetlny na naszej mapie orientacyjnej znajdował się z dala od wysokich szczytów, nieraz błogosławiliśmy gości z Kosmosu, że nie wybrali sobie na lądowisko wierzchołka Aconcagui lub na przykład, Illimani. Co byśmy wówczas zrobili!
Carlos prawie nie rozmawiał z nami. Widocznie uważał, że jesteśmy niespełna rozumu, skoro chodzimy śladami starej bajki pasterskiej, a może nie rozumiał po prostu, czego szukamy w tych bezludnych górach.
W owych dniach Mendoza zachowywał się bardzo dziwnie. Byliśmy zbyt zajęci i zmęczeni, by zwracać na niego uwagę, ale teraz, kiedy przypominam sobie owe chwile (wspomnienia te prawie zawsze kojarzą się z odblaskami ogniska), widzę jego dziwne, jak gdyby roztargnione spojrzenie i nerwowe ruchy gibkich, smagłych palców. Podobnie jak my wszyscy schudł, zmizerniał, broda mu urosła, wyglądał na prawdziwego potomka konkwistadorów.
I oto któregoś z takich nieskończenie długich, męczących dni, potykając się ze znużenia pod podmuchami lodowatego wiatru, znaleźliśmy się na szerokim, stosunkowo gładkim płaskowzgórzu, zasypanym odłamkami zwietrzałych skał. Zwróciliśmy od razu uwagę na duże okrągłe wgłębienie podobne do leja i pobiegliśmy w jego stronę. Stanęliśmy na skraju. Sołowiow przyglądał się długo, potem nachylił się i podniósł jakiś kamień... Jak żywy stanął mi przed oczami Milford w ostatnich godzinach swego życia — oto stoi w Himalajach i tak samo uważnie bada kamień osmalony ogniem niebieskim...
Nie wiem, w jaki sposób Masza odgadła moje myśli — przecież widok tego leja nie mógł w niej wywołać żadnych skojarzeń. Podeszła do mnie i łagodnym ruchem oparła rękę na moim ramieniu. Odwróciłem się i ujrzałem jej duże, jasne oczy, wychudłą twarz, opaloną przez słońce i wiatr.
— Szura — szepnęła — Szura, nie myśl o tym.
Zapomniałem na chwilę o wszystkim, poczułem, że jestem szczęśliwy, pogodziliśmy się! Zrozumiałem wtedy, jak mi ciążyło nasze milczenie, uprzejma obcość... Nie powiedzieliśmy sobie nic więcej, tylko z uśmiechem podaliśmy sobie ręce. Pamiętam, że zawstydziłem się nagle — nie goliłem się od dawna...
Usłyszeliśmy okrzyk Sołowiowa i podbiegliśmy do niego.
— Mac-KinIey, przecież to jest tektyt. Ale piasku tutaj nie ma! Czy pan rozumie, co to może znaczyć?
Mac-KinIey skinął głową. Ja również wiedziałem, że tektyty znajdują się w pobliżu niektórych kraterów, jeśli obok jest piasek. Tu zaś były tylko nagie kamienie.
Rzuciliśmy okiem na liczniki kieszonkowe: radioaktywność powietrza była normalna. Mac-KinIey schylił się i podniósł drugi kamień. — Niech pan popatrzy, jest tu ich mnóstwo! — powiedział.
Zaczęliśmy przeszukiwać kotlinę i znaleźliśmy sporo takich kamieni, a ściślej mówiąc, przezroczystych odłamków podobnych do potłuczonego szkła butelkowego. Przeważnie były małe, o nieregularnym kształcie; jak się okazało, brzegi odłamków były stopione. Lecz Masza spostrzegła w głębi kotliny przezroczysty biały odłamek wielkości talerzyka, wklęśnięty w części środkowej. Zainteresował on szczególnie naszych uczonych, którzy tak długo spierali się na jego temat, aż im Carlos zwrócił uwagę, że wkrótce zapadnie zmrok i że należy zejść na dół, pod osłonę skał. Sołowiow i Mac-KinIey na łagodniejszych partiach trasy nadal dyskutowali zaciekle.
Ale prawdziwy spór wybuchł rano, po powrocie do indiańskiej wioski, w której pozostał Osborne. Jej starosta z szacunkiem przeczytał dokument podpisany przez prezydenta (jestem przekonany, że raczej zrozumiał na podstawie wyjaśnień Mendozy, co zawiera pismo, znał bowiem hiszpański nader słabo). Okazał ekspedycji wszechstronną pomoc, przydzielił Osborne'owi najlepiej urządzoną chatę i zlecił swym córkom opiekę nad nim. Sir Leslie wzbudzał w Indianach wielki szacunek. Mac-KinIeya, jak mi się zdaje, lękali się, a Mendozy słuchali bez słowa
sprzeciwu: do Ósborne'a odnosili się w sposób szczególny, jak do człowieka świętego.
Sądzę jednak, że tego wieczoru przekonanie o jego świętości zostało narażone na szwank; nie przypuszczaliśmy, że potrafi się tak unosić. Nawet w jego głosie, zawsze melodyjnym i łagodnym, zabrzmiały ostre nuty, twarz mu płonęła, zerwał się z miejsca, gestykulował, krzyczał. Wszystko w związku ze szklanymi odłamkami.
Istota sporu polegała na tym: Osborne twierdził kategorycznie, że są to szczątki statku kosmicznego, Mac-KinIey popierał jego zdanie, a Sołowiow uważał, że jest to znane od dawna szkło krzemowe — silikaglas, które spotyka się w różnych miejscach na ziemi, w pobliżu kraterów wy-drążonych przez meteoryty.
— Przepraszam najmocniej, gdzie pan widział takie duże kawały silikaglasu? I to w miejscu, w którym nie ma piasku? — protestował namiętnie Osborne. — Szkło meteorytowe nie mogłoby mieć takiego prawidłowego owalnego kształtu! Przecież pan widzi! To jest jasne jak dzień. Istotnie, odłamek przypominał część płaszczyzny wygiętej w kształcie cylindra. A jeśli Osborne ma rację — myślałem. — Może mamy przed sobą odłamek statku kosmicznego, który uległ katastrofie? Lecz po replikach Sołowiowa znów ogarnęły mnie wątpliwości.
— Drogi Osborne, proszę mnie posłuchać — perswadował mu łagodnie Sołowiow. — Przecież pragnę tego samego co pan. Uważam jednak, że statek kosmiczny nie mógł rozwiać się bez śladu! Dlaczego miałyby zostać po nim tylko te tak podobne do siebie odłamki? Przecież na takim statku wszystkie lub prawie wszystkie części powinny być bardzo mocne, odporne na ogień, słowem, wytrzymałe pod każdym względem! Uważam, że na miejscu katastrofy powinny były pozostać przynajmniej jakieś części aparatury, grodzi, silnika! A propos silnika — przecież tu (stwierdzam, że na nasze szczęście) nie ma ani śladu paliwa jądrowego, które znajdowało się w Himalajach.
Muszę przypomnieć, że wyruszając na poszukiwania braliśmy z sobą zawsze liczniki Geigera, pamiętaliśmy o nie-
bezpieczeństwie. Czerwone oczka liczników nie zaświeciły się ani w kotlinie, ani w żadnym miejscu, w którym byliśmy ostatnio.
— Paliwo jądrowe! — zawołał Osborne. — Dlaczego pan uważa, że to były te same istoty, w tym samym czasie? Przecież to mogła być rakieta bez paliwa atomowego!
— Zgadzam się z panem — odparł Sołowiow. — Chciałbym jednak przypomnieć, że przybyliśmy tu posługując się domniemanymi wskazówkami istot, które były w Himalajach i korzystały z paliwa jądrowego. Poza tym żadna rakieta nie mogła zniknąć bez śladu. Powietrze jest tu suche, proces rozkładu powolny, a miejscowość bezludna.
Spór trwał bardzo długo i nie przyniósł wyniku, obie strony obstawały przy swoim...
Rankiem przeprowadziliśmy ponownie rozmowy z miejscową ludnością. Pokazywaliśmy Indianom odłamki, opisywaliśmy miejsce, w którym zostały znalezione. Starzy Indianie twierdzili tak jak przedtem, że nic nie widzieli, że nic konkretnego nie jest im wiadome o gwieździe i piorunach. Owszem, coś takiego zdarzyło się kiedyś, słyszeli nawet o tym, ale było to bardzo dawno i w całkiem innej stronie. Na tej zaś wysokości, z której powracamy, nie byli nigdy, bo i po co? Tam jest martwa pustynia, ludzie nie mieszkali tam nigdy. A takie przezroczyste kamienie widzą pierwszy raz w życiu.
W trakcie rozmowy Mac-KinIey przyjrzał się uważnie młodemu Indianinowi, a następnie szepnął coś Mendozie na ucho. Mendoza podszedł do Indianina.
— Skąd to masz? — zapytał.
Indianin nosił na smagłej szyi naszyjnik z kolorowych szklanych korali. W środku naszyjnika znajdował się niezwykły wisiorek — prawidłowo wytoczone kółko zębate, wielkości miedzianej monety pięciokopiejkowej. Kółko miało niezwykły kolor pomarańczowoczerwony, nieomal płomienny.
Młody Indianin zmieszał się, a nawet przestraszył. Usiłował schować się za plecami rodaków i coś mamrotał.
Mendoza starał się go uspokoić. Indianin nabrał odwagi i zaczął coś szybko mówić, wskazując na niebo.
— Myślał, że posądzamy go o kradzież — wyjaśnił Mendoza. — Mówi, że kółko znalazł jego wujek w górach, daleko stąd, zapewne w Peru.
— Gdzie znajduje się jego wujek? — zapytał niecierpliwie Osborne.
— Nie żyje. Dzieci jego umarły przed nim, a spadek
przypadł bratankowi.
3
Nic więcej nie zdołaliśmy uzyskać. Zaproponowaliśmy Indianinowi w zamian za tajemniczą ozdobę doskonały składany nóż — zgodził się skwapliwie. Najwidoczniej nie wiedział nic o gościach z nieba i cenił kółko jako ładne świecidełko. Obejrzeliśmy je uważnie. Było tak twarde, że diament nie zostawiał na nim najmniejszego śladu. W ciemności słabo fosforyzowało. Nie czekając na analizę, można było dojść do wniosku, że mamy znów do czynienia z niezwykłym gatunkiem sztucznego tworzywa.
Osborne był w siódmym niebie. Cieszyliśmy się wszyscy. Lecz w gruncie rzeczy był to jeszcze jeden nieużyteczny przedmiot, który chyba nie miał nic wspólnego z lejem na płaskowyżu i odłamkami szkła. W dalszym ciągu nie można było znaleźć wyjaśnienia, w jaki sposób z całej aparatury statku kosmicznego pozostały tylko odłamki, przypominające tłuczone szkło.
Wyruszyliśmy znowu w góry, zbadaliśmy gruntownie całą kotlinę, spenetrowaliśmy okolice, lecz znaleźliśmy jedynie przezroczyste, bezbarwne odłamki, znacznie mniejsze od tego, który znalazła Masza.
•Ostatecznie nawet Osborne doszedł do przekonania, że nie mamy po co siedzieć dłużej w górach, że trzeba wracać do Santiago. Ale mimo wszystko słyszeć nie chciał
o tym, że oznacza to fiasko ekspedycji, i zapewniał, że wkrótce nasze wysiłki przyniosą pozytywny rezultat.
Pamiętam ostatni wieczór w niskiej chacie oświetlonej płomieniem ogniska. Wszyscy byliśmy markotni, tylko Osborne nie uległ powszechnemu nastrojowi i cały czas rozmawiał z ożywieniem. Wydawało mi się, że jest sztuczne, lecz Osborne'a zawsze słuchało się z przyjemnością i zainteresowaniem.
— Seńor Osborne — powiedział nagle Mendoza. — Chciałbym zadać panu jedno ważne pytanie, jak również wszystkim panom. Wiem, że szukacie śladów Dzieci Słońca, które przyleciały do nas z nieba. Na co oni są panom potrzebni, ci goście ze Słońca? Dlaczego ich szukacie?
— Niełatwo jest tak od razu odpowiedzieć — rzekł Osborne, patrząc z zaciekawieniem na niezwykle podnieconego Mendozę.
— Tak, tak, rozumiem. Panowie poszukujecie ich skarbów, prawda?
— W pewnym stopniu można by tak powiedzieć... — zacząłOsborne.
— Aha! — przerwał mu Mendoza z głośnym westchnieniem ulgi. — Tak właśnie przypuszczałem! Bo wielu rzeczy nie mogłem zrozumieć. Więc dlatego pan mówił, że nasza ekspedycja ma na celu to samo co poszukiwacze Eldorada?
— Wcale tego nie powiedziałem! — rzekł zdziwiony Osborne. — Chciałem tylko powiedzieć, że Ameryka Południowa jest dziś tak samo mało znana, jak za czasów konkwistadorów... Ale my mamy całkiem inne cele...
— Jakież to mogą być inne cele? — sprzeciwił się Mendoza. — Rozumiem, że panowie może nie szukacie złota i brylantów, lecz tajemnicy potęgi; ale to nie zmienia postaci rzeczy: władza, bogactwo, wolność! Po co byście się tak męczyli w górach?
Twarz mu płonęła, wargi 'drżały nerwowo. Popatrzyliśmy na siebie. Mac-KinIey nachmurzył się i coś mruknął.
— Pan tego nie rozumie, seńor Mendoza — odpowiedział Osborne. — Nie szukamy ani bogactw, ani władzy.
Pracujemy, żeby przynieść pożytek nauce, ludzkości... Ludzkość nie stanie się szczęśliwsza, jeśli otrzyma jeszcze jeden
stos złota czy kosztowności.
— A dzięki czemu będzie szczęśliwsza? — zapytał w podnieceniu Mendoza. — O, proszę mnie nie oszukiwać! Człowiek jest tylko człowiekiem i szuka szczęścia. Wy również jesteście ludźmi i tak samo szukacie szczęścia. Więc i ja robię to samo... — zaciął się nagle i umilkł.
— Niech mnie pan posłucha. Jeżeli wszyscy ludzie będą egoistycznie szukać szczęścia tylko dla siebie, to zawsze będą nieszczęśliwi — powiedziałem. — W pojedynkę nie
można zdobyć szczęścia. Mendoza wlepił we mnie oczy, widać było, że nic nie
rozumiał.
— Kto mnie pomoże? — zapytał. — Człowiek sam odpowiada za siebie. Jeśli się przewróci, nikt mu nie pośpieszy
z pomocą.
— O, pan jest w błędzie — zaprzeczyłem. — Prawdziwe
szczęście to szczęście wszystkich, którzy go są godni!
— Szczęście powszechne jest niemożliwością! — oświadczył z przekonaniem. — Ludzie są różni. Skąd można wiedzieć, czego każdemu potrzeba? O, słyszałem o waszym kraju — dodał — ale w Chile to jest niemożliwe. W ogóle w Ameryce Południowej tak żyć nie można. Tu jest inne niebo, inne powietrze, inni ludzie, niech mi pan wierzy! Jeśli człowiek pomknie się i upadnie na równinie, to jeszcze można mu jakoś pomóc. Ale jeśli spadnie w górach w przepaść — to co począć? Trzeba odrąbać linę, jeśli się
pragnie uratować własne życie!
— Widzę, że pan nigdy nie był w górach z prawdziwymi alpinistami — zauważyłem. — Towarzysze tak nie postępują.
— Towarzysze? Wiem, to jest wasze ulubione słowo. Co do mnie, to bywałem w górach. W towarzystwie doskonałych alpinistów, Niemca i Szwajcara. Byli również towarzyszami. Lecz kiedy Szwajcar zaczął spadać w przepaść, Niemiec przeciął liną i czołgając się, wycofał z niebezpiecznego miejsca.
— Łotr! — zawołałem.
— O tak, to był łotr! — zgodził się ze mną. — I zginął jak łotr. Chciał mnie zabić, bo ja... zresztą, nie warto o tym mówić. Lecz nie znam ludzi, którzy potrafiliby...
— Nie przeciąć liny? — spytałem. — Pan sądzi, że my postąpilibyśmy tak samo jak ów Niemiec?
— Jesteśmy tylko ludźmi — odparł smutno. — A ludzie boją się śmierci i kochają życie.
Powtórzyłem tę rozmowę z wszystkimi szczegółami dlatego, że bezpośrednio po niej nastąpiły niezwykle ciekawe wypadki. Już następnego dnia Mendoza poznał człowieka, który nie przecina liny. Tym człowiekiem była Masza.
Schodziliśmy na dół trudnymi, prawie niedostrzegalnymi ścieżkami. Nie byliśmy ubezpieczeni, ponieważ było to jednak coś przypominającego dróżkę. Nad głębokimi wąwozami przerzucono nawet mostki. Wcale nie lepsze od himalajskich, tylko że tutaj — zapewne wskutek braku drzewa — zrobiono je ze skóry. Nie mogę sobie uprzytomnić, jak ciężko obładowani tragarze mogli z nich korzystać. Lecz podobnie jak górale himalajscy, szli bez wahania i w taki sam sposób dźwigali bagaże, przymocowując je opaską przeciągniętą przez czoło. Szliśmy więc po chwiejnych mostkach, po wąskich graniach skalnych, po kamiennych osypiskach, schodząc wciąż niżej i niżej. Wracaliśmy do dolin, do życia.
Mendoza dobrze radził sobie w górach, choć nie miał doświadczenia alpinistycznego. To, co mu się przydarzyło, było skutkiem zwykłego przypadku, jak sam o tym później opowiadał. Przechodząc przez wąski kamienny ganek, ominęliśmy ostry zakręt. Szliśmy gęsiego, nie zachowując specjalnych środków ostrożności. Skoro tragarze z ciężarami przechodzili tędy bez trudu, to nam, z lekkimi plecakami 'na grzbiecie, ścieżka nie powinna była sprawić kłopotu.
Szedłem za Maszą, rozmawialiśmy. Przed nią szedł Mendoza. Przysłuchiwał się rozmowie, zwracając lekko głowę w naszą stronę. Nagle zachwiał się, chwilę balansował na skraju przepaści, usiłując zachować równowagę i nagle,
wymachując rękami, poleciał w dół. Przed nim szedł Lisowski, który już minął zakręt. Pietia Winiewcew, idący za mną, krzyknął przeraźliwie.
Masza położyła się ostrożnie na ścieżce, trzymając w ręku zwój cienkiej linki.
— Co robisz! — szepnąłem przerażony.
— On jest tam, Szura — powiedziała cicho i spokojnie. — Zaczepił się o występ skalny i zdaje mi się, że żyje. — Zaczęła obwiązywać się linką. — Spuśćcie mnie, ty i Pietia. O, jest tu również Mac-KinIey. Utrzymacie nas we trójkę? Nie wiem tylko, czy linka jest dość długa? No, trzymajcie!
— Masza, ja zejdę po niego — powiedziałem.
— Jestem lżejsza — odparła zdecydowanym tonem. — A mam mniej sił do ciągnięcia liny. Do roboty, szkoda czasu.
Położyliśmy się we trójkę na ścieżce i zaczęliśmy spuszczać Maszę do wąwozu. Przedłużyliśmy linkę dodając drugą. Powinno było wystarczyć. Za zakrętem ukazał się So-łowiow. Ocenił szybko sytuację i również położył się na ścieżce, za Pietia Winiewcewem, chwytając koniec linki. Trudność polegała na tym, że gzyms był bardzo wąski, nie mieliśmy punktu oparcia, nie było o co się zaczepić.
Na szczęście między mną a Pietia ciągnął się na skraju ścieżki występ, podobny do małej bariery. Ostrożnie, starając się nie kołysać liną, odpełzłem nieco do tyłu i oparłem się o tę barierkę. Leżeliśmy wszyscy bokiem do przepaści, niewygodnie było ciągnąć, obawiałem się, że pod podwójnym ciężarem — Maszy i Chilijczyka — spadnę w przepaść i pociągnę za sobą innych. W dole, w ciemnym wąwozie, widziałem, jak Masza, ledwie trzymając się na występie, obwiązuje Mendozę linką, podaje mu manierkę; to znaczy, że Chilijczyk żyje. Potem poczułem lekkie szarpanie liny — znak, żeby ciągnąć do góry.
— Do roboty, towarzysze — powiedziałem, i oparłszy się całym ciałem o ścianę, zacząłem ciągnąć.
Były to ciężkie chwile! Linka do krwi wrzynała się w dłoń, ciało przesuwało się na skraj przepaści, rozpacz-
liwym wysiłkiem odsuwałem się od ściany, opierałem się nogami o barierkę i ciągnąłem, ciągnąłem. Wreszcie nad krawędzią wąwozu ukazała się głowa Maszy. Potem Masza położyła się również na ścieżce i zaczęliśmy wspólnymi siłami wyciągać Mendozę. Łączyła go z Maszą krótka linka. Zrobiła to celowo, doszła bowiem do wniosku, że razem będzie trudniej wydobyć ich na górę, a w pojedynkę łatwiej. W trakcie wyciągania Mendoza potłukł się o ścianę wąwozu i był prawie nieprzytomny.
Dłuższą chwilę leżeliśmy bez ruchu, dysząc ciężko. Następnie Masza namacała puls Mendozy i znów przyłożyła mu do ust manierkę z koniakiem. Wypił trochę i otworzył oczy.
— Seńorito, niech ci Bóg wynagrodzi — szepnął. — Pani ma serce orła, uratowała mi pani życie.
— Po prostu byłam najbliżej — odparła poważnie i przykucnęła, krzywiąc się z bólu. — Każdy z nas zrobiłby to samo. Czy będzie pan mógł pójść dalej ścieżką?
— O, pozostało tylko kilka kroków, poczołgam się — odpowiedział Mendoza trochę pewniejszym głosem. — Tam dalej znajduje się spora platforma.
Podnieśliśmy się i ruszyliśmy naprzód, ubezpieczając linką tylko Maszę i Mendozę. Szedł dzielnie, choć wyraźnie utykał. Lecz po dojściu do obozu osłabł nagle i z trudem podpełznął do namiotu.
— Co mu jest? — zapytaliśmy Kostię Lisowskiego, kiedy wyszedł z namiotu.
— Nic strasznego. Zdaje się, że ma złamane żebro. Nie wykluczone jest również pęknięcie kości goleniowej, więc na wszelki wypadek umieściłem nogę w łubkach. Wziął środek nasenny, niech pośpi spokojnie do rana. A tobie, Maszo, sen również by się przydał. Pozwól, zrobię ci opatrunek. Zuchy z was! Na takiej ścieżce wyciągnąć dwoje ludzi!
— Tak, dżentelmeni — odezwał się Mac-Kinłey, który cały czas starannie czyścił odzież — żałuję jednak, że nie przecięliśmy liny. Jak przypuszczam, seńor Mendoza wcale by się nie zdziwił i nie pogniewał o to.
Rzeczywiście — jaki zbieg okoliczności! Akurat nazajutrz po tej rozmowie musiała spotkać Mendozę taka przygoda — pomyślałem.
Ale nie skończyło się na tym. Mendoza obudził się rankiem i czołgając się wydostał z namiotu. Lisowski dał mu znak ręką, żeby wrócił do łóżka. Lecz Mendoza usiadł w słońcu i kiwał przecząco głową, dając do zrozumienia, że nie chce się kłaść, że ma coś innego na myśli.
Zbliżyłem się do niego i powiedziałem, że w tym stanie zdrowia powinien poleżeć, zwłaszcza że czeka nas dość trudna droga powrotna. Odpowiedział słabym głosem, zaciskając zęby z bólu:
— Niech mi pan wierzy, seńor Alejandro, że nie mogę leżeć spokojnie. Mam coś na sumieniu i chciałbym wszystko panom wyznać. Niech Bóg mi przebaczy!
— A jednak niech się pan położy, seńor Mendoza — posiedzę przy panu — odrzekłem rozbawiony. Rozśmieszył mnie uroczysty wyraz jego podrapanej twarzy.
— Czy zechce pan nazywać mnie po imieniu? — zapytał nieśmiało, podnosząc na mnie oczy. Zrozumiałem, że jest to dla niego ważne i odparłem:
— Oczywiście, seńor Luis.
— Nie, po prostu, Luis!
— Zgoda! W takim razie niech pan również nazywa mnie po imieniu — powiedziałem. — Muszę się przyznać, że sprzykrzyło mi się już stałe mówienie: seńor lub sir.
Mendoza ucieszył się.
— Dziękuję, Alejandro! — rzekł, chwytając mnie za rękę. Posmutniał nagle. — Obawiam się tylko, że kiedy pan dowie się o wszystkim, straci pan zaufanie do mnie.. Mimo wszystko jednak powziąłem decyzję... Alejandro, niech pan poprosi tu całe kierownictwo ekspedycji. Mam coś bardzo ważnego do zakomunikowania.
Zdumiony spojrzałem na niego, lecz Mendoza przymknął oczy ze zmęczenia i oparł się o występ skalny.
— Może innym razem... — zauważyłem.
— Nie, Alejandro, sprawa jest bardzo pilna. I tak już za długo milczałem.
W jego głosie brzmiała tak głęboka powaga, że po chwili namysłu postanowiłem uczynić zadość jego prośbie. W tym momencie otworzył oczy.
— Alejandro... seńorita Masza jest pańską narzeczoną? Tak, wiedziałem o tym. Czy wszystkie wasze dziewczęta są tak odważne jak ona?
— Wszystkie! — zapewniłem go, nie wiedząc, co właściwie odpowiedzieć. Bo czyż wiedziałem do wczoraj, że Masza jest tak odważna? Przecież w Moskwie uważałem ją nieomal za tchórza.
Przyprowadziłem Osborne'a, Sołowiowa i Mac-KinIeya, usiedliśmy koło Mendozy. Ogarnął wszystkich spojrzeniem i głęboko westchnął. Nagle wyciągnął dłoń, na której leżał jakiś przedmiot.
Rozległ się okrzyk zdumienia. Na dłoni Mendozy leżała nowa płytka!
Mendoza nic nie mówił, uśmiechnął się smutno. Osborne drżącymi rękami wziął płytkę i podał nam do obejrzenia.
Była podobna do talizmanu Anga, srebrzystoszara, mniej więcej tych samych rozmiarów. Lecz nie widać było na niej ani schematu Układu Słonecznego, ani konturów mapy. Pokryta była z obydwu stron drobnymi znakami w gęstych rzędach, bez odstępów. Dziwne znaki przypominały ślady ptasich łapek (tyle tylko, że w porównaniu z tymi ptakami koliber wydawać się mógł gigantem). Osborne w ekstazie patrzył na płytkę, poruszał wargami jak gdyby odmawiając modlitwę.
Pierwszy odezwał się Mac-KinIey, jak zwykle brutalnie i drwiąco:
— No, no — powiedział, siadając z powrotem na kamieniu — słuchamy pana, seńor Mendoza. Skąd pan wziął tę ciekawą rzecz? To zapewne klejnot rodzinny Mendozów? Dar otrzymany wraz z błogosławieństwem matki?
Wargi Mendozy drgnęły.
— Ja wiem — powiedział cicho ze spuszczonymi oczami. — Pan ma pełne prawo nie ufać mi. Przecież szedłem z wami i nic nie mówiłem! Ale uratowaliście mi życie...
— Nie ma o czym mówić! — przerwał mu Szkot nieco
łagodniejszym tonem. — Niech pan lepiej opowie, w jaki sposób ta rzecz znalazła się w pańskich rękach...
— Pamiętacie, panowie, zapewne, co mówiłem o Szwajcarze i Niemcu? Właśnie oni znaleźli tę płytkę. Nie byłem wówczas razem z nimi, czekałem na nich na dole, ale znam to miejsce i mogę panów zaprowadzić. Oni znaleźli jeszcze wiele innych, niezwykłych rzeczy. Lecz wszystko zginęło.
Zamilkł.
— Niech pan mówi dalej! — zachęcił go Mac-KinIey. — Jak to się stało, że zginęło wszystko?
— Kiedy Szwajcar spadł, Niemiec nie chciał go ratować. Chciał być wyłącznym panem tajemnicy. Mnie początkowo nie obawiał się — udawałem, że nic nie rozumiem i że mnie to wszystko nic nie obchodzi. Nawet kiedy przeciął linę, nie powiedziałem ani słowa. Lecz podpatrzył mnie w chwili, gdy chowałem płytkę, którą znalazłem w plecaku Szwajcara. Niemiec zabrał z plecaka wszystko, lecz nie spostrzegł płytki. Ale kiedy zauważył, że ją chowam, doszedł do wniosku, że znam część tajemnicy i również pragnę zdobyć bogactwo i władzę. Wówczas postanowił mnie zabić. Kiedy szliśmy wąską ścieżką, podobną do wczorajszej, chciał zepchnąć mnie w przepaść... Przejrzałem jego plan i upadłem na ścieżkę, on zaś stracił równowagę i z krzykiem runął w przepaść. Wpadł do rzeki, która porwała jego zwłoki. Płytka pozostała przy mnie. Żywiłem nadzieję, że prędzej czy później jakaś ekspedycja wyruszy w góry. Pierwotnie sam chciałem zorganizować ekspedycję, ale bez skutku, nie mogłem w żaden sposób zarobić takiej sumy, jaka była potrzebna!
— Czy pokazywał pan komuś płytkę? — zapytał Soło-
wiow.
— Czy ją pokazywałem? — powtórzył zdumiony Mendoza. — Oczywiście, że nie! Przecież to była moja tajemnica, moja nadzieja, moje marzenie o wolności!
— Według pana wolność to pieniądze? Pan myślał, że
w górach znajdują się skarby?
Mac-KinIey zadawał to pytanie z takim sarkazmem, że Mendoza drgnął nerwowo.
— Rzeczywiście, tak przypuszczałem — odparł słabym
głosem. — Bo czy ludzie mogliby się zabijać z innego powodu?
— O, ludzie zawsze znajdowali dość powodów, żeby się zabijać — zauważył melancholijnie Mac-KinIey.
— Sądziłem, że znaleźli skarby Inków! Chciaż ani u Niemca, ani u Szwajcara nie spostrzegłem żadnych kosztowności. Myślałem, że zabrali z sobą tylko przedmioty, które mogły wskazać kryjówkę...
— A co pan widział u nich? Płytki czy może coś innego? — pytaliśmy na wyścigi.
Mendoza zamknął oczy i zaczął sobie przypominać.
— Tak, mieli kilka płytek... —powiedział. — Były tam różne — żółte, szare, niebieskawe. Znajdowały się tam również inne rzeczy, bardzo ładne, kolorowe. Było coś przypominającego ramkę do fotografii...
Sołowiow wyjął z portfela kolorowe zdjęcia.
— Coś w tym rodzaju? — spytał, pokazując Mendozie
zdjęcie błękitnej ramki, którą Milford wyniósł z himalajskiej świątyni.
Mendoza wlepił w zdjęcie zdumione oczy.
— Tak, bardzo podobne! Tylko że Niemiec miał zieloną ramkę.
— A więc, seńor Mendoza — odezwał się Mac-KinIey — jeśli dobrze pana zrozumiałem, chce nas pan zaprowadzić
na to miejsce. Czy to daleko stąd? Niech pan wskaże na mapie, bodaj w przybliżeniu.
Mendoza długo wpatrywał się w mapę, a potem zdecydowanym ruchem wskazał palcem punkt znajdujący się na północ od Aconcagui. Zamyśliliśmy się. Droga była daleka i trudna, a Mendoza chory.
— No cóż, dżentelmeni, chociaż to bardzo przykre, ale na razie pozostaje nam tylko jedno — powrót do Santiago — orzekł Mac-KinIey.
4
Jestem przekonany, że wypadek na ścieżce tylko przy-śpieszył wyznanie Mendozy. Nie bez powodu tak się denerwował stale i zamyślał — to się rzucało w oczy. Nie mógł tylko uwierzyć, że nasza ekspedycja nie szuka złota, że nasza tajemnica ma całkiem inny charakter. Gdyby się o tym mógł wcześniej przekonać, na pewno zacząłby mówić. A teraz wszystko wypadło jeszcze bardziej efektownie, a on — jak prawdziwy południowiec — lubił efektowne sytuacje.
Miałem dla niego dużo sympatii i w powrotnej drodze rozmawiałem z nim często. Masza kpiła z moich rzekomych prób reedukcji Mendozy. Gdyby ktokolwiek potrafił tego dokonać, to przede wszystkim ona. Mendoza od samego początku patrzył na nią z zainteresowaniem, a po wypadku, kiedy wyciągnęła go z przepaści, wprost zamierał na jej widok. Nawet roztargniony Osborne zwrócił na to uwagę.
— Naszemu współtowarzyszowi podobają się widocznie odważne niewiasty — powiedział.
— O tak, jego serce trzepoce się na końcu linki — rzekł zjadliwie Mac-KinIey.
Lecz Mendoza odnosił się teraz niezwykle serdecznie do wszystkich uczestników ekspedycji, a szczególnie do mnie, może dlatego, że wiedział o mojej przyjaźni z Maszą.
Rozmawiałem z nim często. Wyjaśniłem mu, że odkrycie tajemnicy niebieskich gości nie przyniesie, nam bogactw, że skarby Inków nie mają z tym nic wspólnego. Tłumaczyłem, na czym polega zadanie naszej ekspedycji.
Z początku słuchał z zaciekawieniem i niedowierzaniem. Opowiedziałem mu wówczas o wydarzeniach w Himalajach. Był oszołomiony. Omal nie płakał, słuchając mojej opowieści, zarzucał mnie pytaniami, wydawał okrzyki przerażenia i współczucia. Podczas następnego postoju zapytał:
— Dlaczego Niemiec i Szwajcar nie zachorowali na Czarną Śmierć?
— Nie wiem. Zapewne nie natknęli się na paliwo jądrowe w tamtym miejscu.
— A jeśli ono jednak się tam znajduje? — powiedział z wyraźnym lękiem. — Matko Boska, zgodziłem się na udział w tej wyprawie bez żadnych środków ochronnych!
Zacząłem mu opowiadać o naszej „żelaznej masce". Popatrzył na mnie nieufnie i gniewnie, a następnie oświadczył kategorycznie, że takiej rzeczy nie ma i nie może być na świecie. I że nie powinienem kpić sobie z niego.
— To szczera prawda! — zapewniałem. — Niech pan popatrzy na zdjęcie.
Długo przypatrywał się fotografii „żelaznej maski" i słuchał moich wywodów. Lecz mimo wszystko 'nie był całkowicie przekonany. W tajemnicy przede mną wypytywał Sołowiowa, Maszę i nawet Mac-KinIeya, a kiedy się ostatecznie przekonał, że mówiłem prawdę, był głęboko wstrząśnięty. Podczas następnego postoju zwrócił się ponownie do mnie:
— Jeżeli posiadacie takie rzeczy, oznacza to, że jesteście bardzo bogaci. Nie podjęliście wyprawy, żeby zdobyć bogactwo? Więc w imię czego?
Odpowiedziałem, że uczyniliśmy to w imię nauki. Men-doza zniecierpliwił się wyraźnie:
— O tak, nauka, rozumiem! Niech pan nie myśli, Ale-jandro, że jestem takim nieukiem, że nic mnie nie obchodzi oprócz pieniędzy! — Zamilkł na chwilę i dodał nieomal szeptem: — Przecież nie zawsze marzyłem tylko o nich. Chciałem się uczyć, ale nie dano mi. Marzyłem o zawodzie adwokata. Nie miałem pieniędzy na naukę i tylko dwa miesiące uczęszczałem na uniwersytet w Santiago... tak, uczyłem się! Później poznałem pewną dziewczynę... ale to jest długa opowieść... i znów wszystko rozbiło się o pieniądze. Wówczas powiedziałem sobie: „Luis, tytko pieniądze dadzą ci wolność! Bez nich jesteś nędznym niewolnikiem!" Więc zacząłem walczyć o pieniądze... nie, nie dla dziewczyny, która już wyszła zamąż... byłem sam na świecie... Ale nie o tym chciałem mówić... Chciałem mówić o nauce, Alejandro. Moim zdaniem, nauka powinna poma
gać ludziom, prawda? Gdybym został adwokatem, mógłbym bronić ludzi przed krzywdzącymi zarzutami. Lekarz leczy chorych. Inżynier buduje drogi, mosty lub kieruje maszynami. Oni przynoszą pożytek ludziom. Ale co ludzie będą mieć z tego, że odnajdziecie ślady pobytu gości z Kosmosu? Zgoda, byli tu i odeszli, teraz nie ma ich na Ziemi. Więc po co są potrzebni?
— Luis — odpowiedziałem — uważam, że jeśli ludzie dowiedzą się, iż w przestrzeni kosmicznej znajdują się jeszcze inne istoty rozumne, wpłynie to może na ich zespolenie.
— Może być tak — rzekł, kiwając głową — i może być całkiem inaczej. Różne rzeczy wywołują wrogość między ludźmi. Pan przecież pamięta, co się działo, kiedy Europejczycy odkryli Amerykę i rzucili się na naszą nieszczęsną ziemię? Traktowali Indian jak ludzi z innych planet, a Indianie odpowiadali tą samą monetą. Czy wskutek tego ich wrogość była mniejsza? O nie, Europejczycy utopili Amerykę we krwi, kłócili się między sobą, walczyli nieustannie, 'dzielili ziemie, których nawet nie zdążyli dobrze poznać. Co ich obchodzili Indianie, co ich obchodziły nasze skarby, świątynie i pałace. Rozgrabili i zniszczyli wszystko!
— Luis, za kogo się pan uważa, za Hiszpana czy za Indianina? Sądząc z nazwiska, jest pan potomkiem hiszpańskich zdobywców? — zapytałem, zdumiony goryczą brzmiącą w jego głosie.
— Jestem Chilijczykiem — odpowiedział. — Nasz naród składa się prawie wyłącznie z Metysów. Ale bynajmniej nie potępiam konkwistadorów, o nie! Ludzie są tylko ludźmi. Władza Inków była również ciężkim jarzmem. Przodkowie mojej matki — Araukanie — kochali wolność. Byli to prości ludzie, myśliwi i rybacy, którzy nie chcieli budować pałaców i świątyń, nie pożądali złota. I nie wpuścili na swe ziemie ani Inków, ani Hiszpanów. Długo walczyli o zachowanie swego prawa do takiego życia, jakie im odpowiadało. Lecz również ta walka skończyła się tak, jak można było przewidzieć: zwyciężyli silniejsi!
— Czy Araukanie istnieją jeszcze? — spytałem.
— Mieszkają w lasach za rzeką Bio-Bio — odparł posępnie Mendoza. — Czy warto było tak walczyć, by ludzkość w rezultacie nawet nie wiedziała o istnieniu takiego narodu. Pedro de Valdivia przybył do nich, pustosząc ich ziemie ogniem i mieczem. Araukanie jednak zwyciężyli — dzicy pokonali doświadczonego wojownika! Ale sława przypadła pokonanemu najeźdźcy. Jego imieniem nazwano miasto na wybrzeżu, w Santiago wzniesiono mu pomnik... A nasi Araukanie, kto słyszał o nich? Nie, nie, Alejandro, odkrycie nowych światów również nie przyniesie szczęścia ludzkości!
— Nie wszędzie jest tak jak w Chile... — odezwałem się.
— Znam nie tylko Chile! — przerwał mi. — Znam dobrze świat, jestem starszy od pana, Alejandro. Rozumiem, pan ma na myśli swoją ojczyznę... Ale na świecie jest tak dużo ludzi i nie wszyscy zgodzą się żyć w takim ustroju jak wasz...
Dyskutował ze mną zawzięcie. Lecz chociaż rozpocząłem wymianę zdań od dość słabego argumentu (który nie mógł przekonać Mendozy i zmienić jego poglądu na życie), nie chciałem uznać siebie za pokonanego. Długo wyjaśniałem mu sytuację światową i jej perspektywy. Kiwał tylko sceptycznie głową i powtarzał, że każdy człowiek pragnie żyć po swojemu, że nie ma recepty na szczęście dla wszystkich.
Na dowód, że ludzie w najrozmaitszy sposób pojmują szczęście, przytoczył następujący przykład:
— Pewien mieszkaniec Santiago zapragnął utrwalić na swym ciele przygody Robinsona Cruzoe. Istnieje powieść o nim, którą pan zapewne czytał. Otóż kazał wytatuować na swej skórze 700 obrazków i zniósł 22 miliony nakłuć igłą! 22 miliony! Niech pan pomyśli, Alejandro!
Przykład wydawał mi się zupełnie nie na miejscu, zapytałem więc:
— Czy pańskim zdaniem to ma być szczęście?
— Ja tak nie uważam — oświadczył Mendoza — ale ów człowiek uważa się za szczęśliwego! Rozmawiałem z nim, pyszni się tym, co zrobił.
Następnie powiedział, że nie chciałby mieszkać w kraju, jaki opisałem (chociaż jest tam zapewne bardzo dobrze! — dodał uprzejmie), wolność bowiem jest dla niego największym dobrem.
— A tutaj jest pan wolny? — zapytałem rozzłoszczony. Odpowiedź brzmiała zaskakująco:
— Tutaj mogę walczyć o wolność i szczęście, ponieważ jest tu wielu nieszczęśliwych, a skoro w waszym kraju wszyscy są szczęśliwi, to wstyd by mi było domagać się czegokolwiek! A taka sytuacja jest jeszcze gorsza!
Mac-KinIey, który podszedł do nas w tym momencie, roześmiał się. Pierwszy raz widziałem, żeby się śmiał na głos.
— Pan go nie przekona! — powiedział.
Kiedy odszedł, Menidoza rzucił szybko pytanie.
— Jak pan sądzi, Alejandro, czy on jest dobrym człowiekiem?
— Przecież razem z innymi wyciągał pana z przepaści — odpowiedziałem wymijająco.
— O, nie o to mi chodzi! Pomagał razem z innymi, bo inaczej nie wypadało. Ale nie narażałby się jak seńorita Maria!
Nie miałem wielkiej ochoty na dyskusję o cechach charakteru Mac-KinIeya, rzekłem więc:
— Zbyt mało go znam, żeby się z panem spierać... A czy pan, Luis, jest dobrym człowiekiem? — zapytałem żartobliwie.
Odpowiedział tradycyjnym „quien sabe"? i zamyślił się głęboko.
— Taki bardzo zły nie jestem — powiedział po chwili, jak gdyby usiłując się usprawiedliwić. — To życie robi ze mnie złego człowieka.
Chciałem na to odrzec, że bardzo wygodne jest posługiwać się taką teorią, ale milczałem.
Schodziliśmy coraz niżej, okolica była coraz ciekawsza i piękniejsza. Znajdowaliśmy się już na t i e r r a t e m p-l a d a — w strefie klimatu umiarkowanego. Pasły się tu
stada wołów i owiec; dokoła rosły drzewa, trawy, kwiaty... I choć chłód płynął z gór, słońce i czyste powietrze dodawały nam sił. Mendoza wracał ido zdrowia, tylko noga dolegała mu jeszcze, więc Indianie musieli nieść go na krześle, które owiązali sznurem przymocowanym do czół tragarzy (w taki sposób podróżowali tutaj misjonarze). Mendoza wyglądał przy tym bardzo śmiesznie, zwłaszcza że chorą nogę musiał trzymać na specjalnej desce przybitej do krzesła. Masza kategorycznie odmówiła posługiwania się takim środkiem lokomocji, chociaż pierwszego dnia chodzenie sprawiało jej wielką trudność.
Trawa na wzgórzach pożółkła zupełnie — hojne słońce chilijskie zdążyło ją spalić, choć był to początek tutejszego lata. Roślinność była dość skąpa, lecz bez porównania obfitsza niż w górach, w których widziało się tylko kolczaste kaktusy i pokracznie powykręcane gałązki adesmii.
Tam, na wysokości, z której widzieliśmy rozpadlinę, zanika nawet tola — najbardziej wytrwały krzew w Kordylierach, jedyny, który waży się rosnąć tak wysoko. Masza zbierała rzadkie, wątłe trawki, których kępy sterczały tu i ówdzie między kamieniami, oraz mchy i porosty. Tu było jednak coś żywego! Zapominając o bólu, uwijała się po łączkach, zbierając trawy, kwiaty i liście. Cieszyła się bardzo — moskiewscy botanicy będą jej zazdrościć tego zielnika.
Lasów nie napotykaliśmy. Drzewa rosły w kępach lub pojedynczo. Za nimi odsłaniały się rozległe tereny porośnięte trawą. Widzieliśmy palmy chilijskie o grubych pniach (niektóre miały prawie dwa metry średnicy!), z wielkimi okrągłymi liśćmi jak gdyby pożółkłymi od słońca, piękne araukarie o długim prostym pniu i szerokiej koronie. Mendoza, wskazując na araukarie, znów zaczął dowodzić, że ludzie żyją rozmaicie. Można na przykład powiedzieć, że w Ameryce Południowej araukaria żywi biednych: zarówno jej pień, jak i tłuste, jadalne szyszki przynoszą ludziom korzyść. — A u was araukaria nie rośnie — powiedział.
— Mamy za to limbę, która wcale jej nie ustępuje — odrzekłem. — Ale czy pan wie, Luis, że ludzie u nas nie
mogą się obejść bez kartofli? A przecież ich ojczyzną jest właśnie Ameryka Południowa.
— Patrzcie! — wymamrotał zakłopotany.
Tak uporczywie powracał do tego tematu i mówił z taką goryczą, że jasne było, iż jest to dla niego nader istotna sprawa. Od czasu do czasu dolewałem oliwy do ognia. Po następnym wywodzie Mendozy na temat różnorodności pragnień ludzkich, pokazałem mu krytą słomą glinianą chałupę dzierżawcy — inquilino, jak ich tu nazywają. W tych lepiankach ludzie mieszkają w ciasnocie, w brudzie, stale są niedożywieni. A w pobliżu rozciągają się wielkie folwarki — haciendy, doskonale zagospodarowane, z rozbudowanym systemem nawadniającym; spichlerze, stajnie i corrale, obory i warsztaty, budynki dla maszyn rolniczych i silosy; winnice i pastwiska. I to wszystko na obszarze, którego mógłby pozazdrościć niejeden kołchoz radziecki. Taka na przykład hacienda Rio Colorado, w pobliżu Santiago, liczy 160 000 hektarów. Każdy z 375 wielkich majątków ziemskich ma przeszło 5 000 hektarów. Małych posiadłości jest tu niewiele. W dolinie chilijskiej 98 procent ziemi należy do wielkich posiadaczy ziemskich, stanowiących zaledwie 3 procent ludności. Czytałem o tym podczas podróży, na statku, a teraz widziałem na własne oczy majątki obsadzone eukaliptusami i topolami lom-bardzkimi, wille urządzone z komfortem, a nawet luksusem (byliśmy w jednej z takich posiadłości) — a obok, na tej samej ziemi, skupiska lepianek niepodobnych do siedzib ludzkich, w których mimo to jednak od wielu pokoleń mieszkają ludzie.
Wskazałem Mendozie na te kontrasty społeczne, nie mniej ostre niż w Valparaiso.
— Jak pan sądzi, Luis, czy inquilino żyją w taki sposób dlatego, że tak wygląda ich marzenie o szczęściu? Czy nie sądzi pan, że woleliby mieszkać w takiej willi i że pod tym względem ich pragnienia mogą być jednakowe?
Mendoza uśmiechnął się smutno.
— Takie żarty są nie na miejscu, Alejandro! Inquilino mają bardzo ciężkie życie!
— U nas, w Rosji, również istnieli chłopi pańszczyźniani, a teraz ich nie ma — powiedziałem.
— Kiedy inquilino wcale nie są niewolnikami! — odparł energicznie Mendoza. — W Chile nie ma niewolnictwa.
— To dlaczego nie odchodzą od gospodarza, dlaczego męczą się przez całe życie i cierpią głód tkwiąc stale na tym samym miejscu? Dlaczego nie szukają szczęścia, przecież są również ludźmi?
— Nie mają dokąd pójść — odpowiedział, nie zauważając mojej ironii. — W innej haciendzie nie wezmą ich do pracy, jeśli opuścili poprzednie miejsce. Właściciele haciend są solidarni, mają zresztą pod dostatkiem własnej siły roboczej. Wolnych ziem w Chile nie ma. Iść do miasta? Niektórzy tak właśnie robią, lecz w mieście jest bardzo trudno o pracę. Inquilino wiedzą o tym i dlatego bardzo rzadko opuszczają swego chlebodawcę. I już się przyzwyczaili...
Siedział zgarbiony; wokół ust ukazały się zmarszczki. Żal mi się go zrobiło.
— Co panu jest, Luis? — zapytałem, kładąc mu rękę na ramieniu. — Ma pan jakieś poważne zmartwienie? Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
— Tak, Alejandro, mam wielkie zmartwienie! Dawno już chciałem szczerze pomówić z panem.
Usiadłem obok Mendozy na płaskim kamieniu, pod cieniem topoli. Przed nami cicho szemrała woda w kanale. Niedaleko, na usianych kamieniami łąkach porośniętych lucerną, pasło się stado krów.
Mendoza wywodził coś zawile, długo nie mogłem zrozumieć, o co mu właściwie chddzi. Lecz później zrozumiałem. Mendoza długi czas uważał, że płytka z tajemniczymi znakami stanowi klucz do zaginionego skarbu. Do kogo on należał, do Inków czy do niebieskich gości — to nie miało znaczenia. Królów Inków nazywano również Dziećmi Słońca. Dlatego kiedy przysłuchiwał się rozmowom Niemca i Szwajcara (a w pierwszym okresie również naszym rozmowom), był przekonany, że sprawa dotyczy In
ków, ich skarbów, których Hiszpanie po podboju Peru szukali tak długo i bez skutku.
— Przecież nic nie znaleźli poza tym, co było w skarbcu świątyni i pałacu! A przecież bogactwa Inków musiały być gdzieś ukryte? Kacyk, który błagał Hiszpanów o darowanie mu życia, dał im tyle złota, ile od niego zażądali, cały stos złota sięgający aż do znaku zrobionego na ścianie. Ale nie oddał im chyba wszystkiego, przecież nie zostawił swego państwa całkowicie bez pieniędzy, prawda, Alejandro?
— Dajmy na to — powiedziałem, choć wcale nie interesował mnie jeszcze jeden wariant legendy o Eldorado. — I co z tego?
— Otóż chciałem znaleźć te skarby. Myślałem, że los zesłał mi klucz do nich! Wierzyłem'w ten złoty skarb jak w swoje szczęście! A teraz... teraz pan mówi, że tam nie ma złota, lecz jest Czarna Śmierć... i to wszystko dla dobra nauki. Mnie taka nauka nie interesuje, już panu mówiłem o tym! — Zrozpaczony zakrył twarz rękami.
Przyznaję, że w tym momencie żal mi było nie tyle Mendozy, ile siebie samego i moich towarzyszy. Wydawało mi się, że ta scena zapowiada następną, w której Mendoza odmówi nam swych dalszych usług. Okazało się jednak, że źle go zrozumiałem. Mendoza po chwili dodał, że bardzo chętnie pójdzie z nami w góry; cieszy się, że może pomóc szlachetnym ludziom, którzy uratowali mu życie. Zresztą ta praca nie jest gorsza od innej — jest trudna, lecz dobrze płatna... Ale wszystkie jego marzenia o szczęściu zostały obrócone wniwecz; sądzi, że jego przeznaczeniem jest dola biedaka.
— Czy pan jest naprawdę aż tak biedny? — zapytałem zdziwiony.
— A czy nie jestem? — zawołał gorąco. — Pewnie, ubieram się lepiej niż inquilino, nie piję brudnej wody i 'nie jadam ich okropnej zupy — naszej osławionej chilijskiej casueli! Ale nie mam własnego domu ani jakiegoś punktu oparcia. Mam w banku zaledwie kilka groszy odłożonych na wypadek choroby. Oto jak wygląda życie
Luisa Mendozy! I to wszystko dlatego, że nie mam szczęścia! — Uderzył się zapalczywie pięścią w kolano. — Nie mam szczęścia, Alejandro!
— Zdaje mi się jednak, że miał pan szczęście do naszej ekspedycji — odpowiedziałem. — Przecież jeśli zakończy się sukcesem, to o panu będzie głośno w całym kraju, ba, na całym świecie!
— Dlaczego? — zapytał nieufnie.
— Bo to będzie ogromnie ważne odkrycie naukowe, w którym pan brał udział.
Prawdę mówiąc, nie byłem przekonany, żeby Mendoza za swój udział w ekspedycji zasługiwał na światową sławę, ale chciałem dodać mu otuchy. Podałem mu jako przykład losy Norkey Tenzinga, skromnego górala z Ne-palu, dziś bohatera narodowego Indii. Moja opowieść zaskoczyła Mendozę.
— Przyjdą do pana dziennikarze! Opowie im pan o naszych przygodach! Zaprowadzi ich pan na miejsce, na którym znalazł pan płytki!
— O, tam nie pójdą — wymamrotał zamyślony. — To dla nich za trudna droga.
Oczy mu płonęły, wyprostował się i przybrał postawę pełną animuszu.
— Sława!... No cóż, sława może również przynieść wolność!
Po tej rozmowie odzyskał dobry humor; na jego twarzy ukazywał się coraz częściej rozmarzony, szczęśliwy uśmiech. Kiedy przybyliśmy do Santiago, oświadczył, że wyzdrowiał (istotnie żebro mu się zrosło, a okazało się, że kość nogi nie była pęknięta). Całymi dniami oprowadzał mnie i Maszę po mieście.
W Santiago lato było w pełni. Objadaliśmy się truskawkami, figami, wiśniami, łaziliśmy po pięknych, cienistych ulicach tego starego miasta, zaglądaliśmy do wspaniałych, posępnych katedr i starych domów zbudowanych w dawnym stylu hiszpańskim z domieszką wpływu mauretańskiego: z wewnętrznymi podwórzami-patio, z małymi fontannami i mnóstwem zieleni. Weszliśmy również na słynne
wzgórze Santa Lucia, na którym w XVI wieku założył obóz wojenny Pedro de Valdivia, założyciel Santiago. Teraz stoi tu jego pomnik. Bogaty Chilijczyk Martinez przekształcił wzgórze w ogród. Rosną tu piękne drzewa, pachną kwiaty. Na Santa Lucia prowadzi wygodna droga. Siedzieliśmy w restauracji na wzgórzu i z zachwytem patrzyliśmy na widniejące za gęstą zasłoną zieleni śnieżne szczyty, purpurowe w świetle zachodzącego słońca, jak gdyby zawieszone blisko nas w kryształowo czystym powietrzu.
— Seńor Martinez musiał być niezwykłym człowiekiem — odezwał się Mendoza. — Wydał mnóstwo pieniędzy i porządnie się napracował, żeby ofiarować miastu
i państwu taki dar...
— Zapewne był szczęśliwy widząc wynik swej pracy — powiedziałem drażniąc Mendozę. — Prawda? Był z całą pewnością szczęśliwszy od człowieka, który kazał sobie wytatuować na skórze przygody Robinsona Cruzoe?
— Owszem, zgadzam się, że był szczęśliwy — rzekł Mendoza. — Ale dlaczego przypomniało to się panu?
— Dlatego, że ludzie istotnie w najróżniejszy sposób pojmują szczęście. Tylko że ten wytatuowany chciał być szczęśliwy wyłącznie dla siebie. Przecież nie chciał chyba spacerować nago po ulicach i pokazywać siedmiuset obrazków. Co by komu 7 tego przyszło? Za to seńor Martinez zrobił coś zarówno dla mieszkańców Santiago, jak i dla nas. Cieszymy się tu i rozkoszujemy widokiem tęga piękna, a choć Martinez już dawno umarł, ludzie z wdzięcznością wspominają jego imię. Moim zdaniem, tak właśnie należy rozumieć szczęście.
— To jest jak? — spytał Mendoza.
— W taki sposób, żeby szczęście osobiste było zarazem szczęściem powszechnym. W przeciwnym razie nie będzie to szczęście, lecz egoizm — dodałem ostrym tonem.
Mendoza zastanawiał się długo, .popijając kwaskowate, aromatyczne wino chilijskie.
— Nie' — powiedział w końcu. — Nie, Alejandro, nie zgadzam się z panem. To jest szczęście dla ludzi wielkich.
A co mają począć zwykli ludzie? Ci, którzy nie mogą uszczęśliwiać innych? Czy mają dlatego wyrzec się swego małego szczęścia? Tak rzadko spotyka się je w życiu. — W jego głosie zabrzmiały znów smutek i gorycz.
— A gdyby pan był bogaty, Luis, czy zrobiłby pan coś takiego jak Martinez? — zapytałem. — Coś wielkiego?
— Gdybym był bogaty! Nigdy jeszcze nie byłem bogaty i nie wiem, co czuje człowiek posiadający dużo pieniędzy — Mendoza w rozmarzeniu zmrużył oczy. — Ale do wielkich inicjatyw potrzebny jest rozum, wyobraźnia, rozmach... Ja zaś jestem prostym człowiekiem. Może tylko korzystałbym z życia, dobrze bym się ubierał, jadł smakołyki, pił drogie wina...
— Czemu nie wspomina pan o kobietach? — zapytałem zjadliwie. Muszę się przyznać, że gniewały mnie spojrzenia, jakie Mendoza rzucał na Maszę. Tego dnia spacerowaliśmy we trójkę po mieście i Mendoza tak dużo mówił o urodzie ,,odważnej rosyjskiej seńority", że Masza wpadła w zakłopotanie. Oświadczyła, że Ethel czeka na nią, i opuściła nas. Kiedy odeszła, zwróciłem uwagę Men-dozie, że takie zachowanie wobec kobiety, szczególnie w obecności jej narzeczonego, uważane jest u nas za wysoce niewłaściwe.
— To u was ludzie są zazdrośni? — uśmiechnął się sztucznie Mendoza. — A mnie się zdawało, że w waszym kraju mieszkają aniołowie... Przepraszam, Alejandro, wcale mi się nie chce żartować. Może istotnie zbyt otwarcie wyrażałem mój zachwyt. Ale kobiety to lubią... Ubiegać się zaś o względy seńority Marii... jak pan sam rozumie, nawet nie śmiałbym! Przypuszczam więc, że nie będzie pan urażony.
Powiedział to takim tonem, jak gdyby był całkowicie
pewny, że bezwzględnie zdobyłby uczucie Maszy, jeśliby
mnie tu nie było. To zarozumialstwo rozgniewało mnie.
Dlatego właśnie zapytałem go o kobiety. Mendoza porozumiewawczo zmrużył oko i roześmiał się:
— O, pieniądze dają wszystko! — powiedział prosto-
dusznie. —.Zarówno kobiety, jak i przyjaciół... wszystko!
— Kobiety — może tak. Ale miłości — nie. Przyjaźni również nie — odrzekłem.
— Pan jest jeszcze dzieckiem! — odparł Mendoza. — Pańskim zdaniem, miłość i przyjaźń możliwe są w brudnej chacie inquilino lub w kamiennych norach nędzarzy Val-paraisa? Nie, nie, Alejandro — miłość to droga rzecz.
— Zgadzam się, ale nie można jej kupić za pieniądze — odpowiedziałem.
Mendoza tylko pokiwał głową.
5
W Santiago oczekiwały nas ciekawe nowiny. Moskwa zawiadamiała, że sprawa z płytkami jest bardziej skomplikowana, niż się to pierwotnie wydawało. Na tej samej płytce, na której ujawniła się mapka z konturami Kordylierów, ukazał się również inny rysunek. I tym razem nie udało się definitywnie ustalić, w jakich warunkach do tego doszło. Ponieważ płytka była unikatem, badano ją bardzo ostrożnie w obawie przed uszkodzeniem. Przecież nasi specjaliści nie znali właściwości tworzywa, z którego była zrobiona.
Tak czy owak, płytka znajdując się w specjalnych warunkach i umieszczona w polu elektromagnetycznym ujawniła jeszcze jedną tajemnicę: w niepojęty sposób zaczęły zanikać fosforyzujące kontury Kordylierów i wybrzeża oceanu, a na ich miejsce ukazały się zarysy innej górskiej krainy nie leżącej nad morzem. Wizerunek nowej mapki nie trwał długo, udało się go jednak sfotografować. Geografowie stwierdzili, że są to Himalaje nepalskie. Punkt świetlny położony był w Solo Khumbu, w pobliżu lodospadu Khumbu.
Te wiadomości oszołomiły mnie w pierwszej chwili (zdaje się zresztą, że wszyscy zareagowaliśmy w ten sam sposób). Czyżby znajdowało się tam jeszcze jedno miejsce lądowania, o którym nic nie wiedzieliśmy?
Jednak Sołowiow po uważnym zbadaniu mapki oświadczył:
— Przecież to jest właśnie świątynia, która znikła! W sąsiedztwie lodospadu! Przy sposobności zdobyliśmy dowód, iż mapki naszych gości są niezbyt dokładne. Chciałbym wiedzieć, na co potrzebne im były takie przybliżone dane? Jeśli my nie możemy na podstawie ich mapek znaleźć na naszej planecie lądowisk statków kosmicznych, to jak oni mogli liczyć na to, że je znajdą? A może były to tylko orientacyjne wskazania, dokąd mają się udać? Gdyby tak było, to kiepsko z nami! Obliczenia te musiały być dalekie od doskonałości!
— Dlaczego? — zaoponował Osborne. Tak się obraził o krytykę niebieskich gości, jak gdyby to szło o jego najbliższą rodzinę. — A może-posiadali urządzenia pozwalające na doskonałe sterowanie statkiem kosmicznym?
— Więc dlaczego nie wskazali dokładniej na mapce miejsca zamierzonego lądowania? — zapytał Sołowiow. — Zresztą, nie kłóćmy się, to nie ma sensu. Za mało wiemy, żeby twierdzić coś z absolutną pewnością. Ustalmy jeden fakt, całkowicie dziś niewątpliwy — punkty świetlne oznaczają, zgodnie z naszymi przypuszczeniami, miejsca lądowania statków.
— Słusznie, to jest najważniejsze — ucieszył się Osborne. — Ale co wobec tego zrobimy z planami Mendozy? Przecież jego jaskinia nie została oznaczona na płytce? Może poczekamy w Santiago, aż płytka zostanie rozszyfrowana? Przecież statków kosmicznych mogło być bardzo dużo? Może zaświeci się jakiś inny punkt!
— Owszem i nie wykluczone jest, że znajdzie się właśnie w tym miejscu, które wskazywał Mendoza! — rzekł Sołowiow. — Ale kto wie, kiedy się uda coś z tej płytki uzyskać? Od dnia, w którym ukazał się pierwszy rysunek, minęły przeszło trzy miesiące. Nie możemy czekać tak długo z założonymi rękami. Proponuję więc, żebyśmy wyruszyli w góry zgodnie z marszrutą Mendozy.
Tym razem Mac-KinIey zgadzał się z Sołowiowem. Ja także wypowiedziałem się za natychmiastowym podjęciem
wyprawy w góry. Byłem przekonany, że Mendoza się nie myli — wszystkie dane świadczyły o tym. Powracam teraz do notatek w dzienniku:
l stycznia. Wczoraj piliśmy koniak: witaliśmy Nowy Rok wysoko w górach, wśród czerwonych turni i kamiennych osypisk. Mendoza prowadzi nas pewnie, ale tak się denerwuje, że aż litość bierze. Schudł, zmizerniał, jego zapadnięte oczy błyszczą gorączkowym ogniem.
— Luis, niech się pan opanuje! — zwracam się do niego. — Sam pan mówi, że czeka nas trudna droga... A w takim stanie nie da pan rady.
— Nie szkodzi, wytrzymam — odpowiada przez zaciśnięte zęby. — Przed nami szczęście, Alejandro, szczęście przed nami, moje wszystkie marzenia i nadzieje.
Niepokoi mnie ten stan Mendozy. Co się stanie, jeśli nic nie znajdziemy? Dla nas będzie to jeszcze jedno rozczarowanie, które nas bynajmniej nie zniechęci, lecz on, jak mi się wydaje, załamie się zupełnie. Mam poważne obawy, czy w takim wypadku nie dojdzie z jego strony do jakichś nieobliczalnych posunięć. Pokazał mi miejsce na wąskiej kamiennej platformie nad rzeką; tu Niemiec chciał go zabić i sam spadł w przepaść. A nazajutrz powiedział: — Tutaj spadł Szwajcar, a Niemiec leżał na tej skałce i przecinał linę. Jaką miał straszną twarz, Alejandro! Miał zimną twarz szatana i martwe, sine usta!
Sugestywny obraz. Ale wargi mogły zsinieć Niemcowi z zimna. Bez przerwy dmie tutaj przenikliwy wicher i w ogóle jest piekielnie zimno, nie ma tylko śniegu. Zresztą, oślepiają nas śniegi leżące na szczytach, jak gdyby znajdowały się w odległości kilku kroków. Musimy wkładać ciemne okulary. Teraz znów zaczął lać deszcz zmieszany z lodowatą kaszką. Trzeba schować dziennik. Przeklęta puna!
3 stycznia. Osborne czuje się bardzo źle, męczy go stale migrena i astma. To nowy atak choroby górskiej. Wszyscy używamy środków nasennych, wskutek przyśpieszoriego bicia serca i duszności trudno jest zasnąć.
Osborne kategorycznie odmawia powrotu na dół. Ale nie jest w stanie iść dalej — nawet gdyby go nieśli tragarze. Dlatego założyliśmy obóz w zakątku górskim, osłoniętym przed wiatrami. Prawie wszyscy członkowie ekspedycji zostają z Qsborne'em. Dalej wyrusza czwórka — Soiowiow, Mac-KinIey, Mendoza i ja. Idzie z nami czterech tragarzy i Carlos. Mendoza twierdzi, że pozostały najwyżej dwa kilometry drogi. Lecz na tej wysokości każdy krok wymaga wielkiego wysiłku. A musimy wspiąć się jeszcze wyżej, ku wiecznym śniegom.
4 stycznia. Posuwamy się gęsiego przez śnieżną pustynię. Dokoła wznoszą się groźne, krwawe turnie. Jesteśmy już bardzo wysoko — 5 800 metrów. Każdemu krokowi towarzyszy taki wysiłek całego organizmu, jakby się wyciągało nogi z głębokiej warstwy sypkiego piasku. Czerwone koła wirują przed oczami, serce podchodzi pod gardło, głowa trzeszczy z bólu.
Tego samego dnia wieczorem. Szliśmy dziś po czerwonym śniegu. Z początku był różowy, lecz ślady naszych kroków jak gdyby spływały krwią. Przykro było patrzeć. Wiemy, że są to kolonie mikroorganizmów. Lecz na Indianach krwawy śnieg wywarł fatalne wrażenie, zdecydowanie oświadczyli, że dalej nie pójdą. Nawet Carlos zawahał się. Lecz mimo wszystko idzie z nami. W pobliżu granicy czerwonego śniegu pozostawiliśmy namiot, zapasy żywności i sprzętu. Tu zostają tragarze. Kto wie, w jakim stanie wrócimy stamtąd? Ale jest mi teraz wszystko jedno.
Mendoza mówi, że dalej nie szedł, ale zna dobrze drogę. Jutro o świcie wyruszymy do jaskini. Jesteśmy już całkiem blisko.
5 stycznia. Znaleźliśmy się znów na granicy czerwonego śniegu. Mendoza otrzymał podwójną porcję środków nasennych — czuje się bardzo źle. A my niewiele lepiej od niego.
Wszystko to jest straszne. Nie mogę pisać dłużej. Nie mam siły.
Dziennik przynosi następnie szczegółową relację o dalszych wydarzeniach, lecz notatki poczynione w górach są urywkowe i niezrozumiałe; dlatego opowiem o wszystkim, nie uciekając się do pomocy zapisków.
A więc ruszyliśmy dalej w piątkę z trudem wspinając się coraz wyżej. Zresztą wzniesienie nie było zbyt wielkie, a droga stosunkowo łatwa. Raz tylko musieliśmy zejść do głębokiej i szerokiej rozpadliny, by potem wydostać się z niej po stromym urwisku. Na małej wysokości byłoby to zupełnie łatwe dla zdrowego i silnego mężczyzny. Lecz tutaj, po wydostaniu się na górę, opadliśmy z sił i musieliśmy się położyć na ziemi. Carlos dał każdemu po kubku gorącej herbaty z termosu. To nas wzmocniło trochę. Mendoza usiadł i zaczął rozglądać się dokoła.
— Teraz musimy iść w tym kierunku, za ten łańcuch — powiedział.
Przed nami wznosił się ostry, zębaty grzbiet górski. Po przejściu zaskoczył nas bardzo dziwny widok — ujrzeliśmy jak gdyby setki ludzi w białych płaszczach ze spiczastymi kapiszonami: klęczeli, z pochylonymi lekko głowami, pogrążeni w modlitwie. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że są to figury ze śniegu, ukształtowane przez kaprys górskiego słońca i wiatru. Górne warstwy śniegu topniały i spływały w dół, stąd właśnie brały się dziwne postacie. Miejscowa ludność nazywa je trafnie ,,śniegi kajających się". Istotnie, wydaje się, że śnieżni ludzie ogarnięci są głęboką skruchą.
— Tu, na północnym zboczu, powinna się znajdować nasza jaskinia — szepnął Mendoza, ledwie dysząc ze zmęczenia i podniecenia. — Oznaczona będzie krzyżem wyrąbanym w skale.
Przyznam się, że mimo apatii i śmiertelnego zmęczenia, spowodowanego przez chorobę górską, ogarnął nas na chwilę lęk. Rzecz jasna, że nie zabraliśmy z sobą „żelaznej maski", a kto może wiedzieć, co się znajduje w jaskini? Lecz nie było rady. Liczniki Geigera powinny nas uprzedzić o ewentualnym niebezpieczeństwie, jeśli tylko nie będzie za późno.
Sołowiow chciał iść pierwszy, lecz powstrzymaliśmy go. Ponieważ znajdowałem się najbliżej jaskini, to nie czekając na zakończenie sporu, kto ma iść pierwszy, wlazłem do ciemnego otworu. Musiałem czołgać się na czworakach. Czyżby goście z Kosmosu wybrali sobie tak niewygodne miejsce na skład? — pomyślałem, kiedy biały promyk latarki wyrwał z ciemności chropowate sklepienie groty, wiszące nisko nad głową.
Od czasu do czasu kierowałem światło latarki na licznik Geigera, który nie wskazywał na obecność elementów radioaktywnych w grocie.
Po przebyciu kilku metrów natrafiłem na ścianę z kamienia. Nie można było iść dalej. Oświetliłem dokładnie zakątek, lecz nie znalazłem szczeliny ani śladów zamurowania ściany cegłami. Usiadłem zgiąwszy się nisko i usłyszałem za sobą świszczący oddech — to czołgał się Sołowiow.
— Niech pan wraca! — zawołałem. — W jaskini nic nie ma! Mój głos, wzmocniony przez kamienną rurę jaskini niczym przez rezonator, doszedł do Mendozy, stojącego przed
wejściem.
— Niemożliwe, żeby nic nie było! — zawołał zrozpaczonym głosem. — Przecież to jest ta sama jaskinia! — Po chwili wlazł do środka. — Proszę uważnie szukać, przecież to jest niemożliwe! Oni musieli gdzieś schować wszystko!
— A może zabrali z sobą? — zapytał Sołowiow.
— Nie, nie, jestem pewien, że nie! Mieli wrócić tutaj i dlatego wyrąbali krzyż w skale! — krzyczał zdenerwowany Mendoza. — Szukajcie, na miłość boską, szukajcie!
Przeszukaliśmy całą jaskinię, sprawdziliśmy wszystkie zakamarki i zagłębienia. Ale nic nie było!
Bez słowa wyleźliśmy z groty i usiedliśmy wyczerpani. Mendoza zmierzył nas obłędnym spojrzeniem i nic nie mówiąc wczołgał się z powrotem do środka. Po paru minutach rozległo się przeciągłe wycie czy jęk. Wlazłem do jaskini. Meradoza tłukł głową w kamienną ścianę, gryzł palce i wył z rozpaczy. Z trudem udało mi się go wyciągnąć. Skło
niłem go do wypicia koniaku. Uspokoił się trochę; twarz wykrzywił mu grymas cierpienia, z przegryzionej wargi spływał strumyk krwi. Mac-KinIey zmierzył go spojrzeniem wyrażającym pogardę i litość.
— Niech się pan uspokoi, Luis — powiedziałem. — Znajdziemy. Wcześniej czy później znajdziemy.
Położyliśmy się na ziemi przed jaskinią i leżeliśmy bez ruchu tak długo, aż chłód przeszył nas na wskroś. Podnieśliśmy się niechętnie. Carlos znów dał każdemu trochę herbaty. Na dużych wysokościach organizm wypaca wiele wody i należy dużo pić.
— No cóż, trzeba zejść niżej — odezwał się Sołowiow. — Nie możemy tu nocować.
Mendoza zerwał się nagle z miejsca i runął twarzą na śnieg. Podniosłem go.
— Ostatnia nadzieja... — mamrotał zachrypniętym głosem. — Wszystko stracone, Najświętsza Panienko, wszystko stracone!
— Nic podobnego! — odparłem rozgniewany. Jego atak histerii wytrącił mnie z równowagi. — Luis, jest pan przecież mężczyzną. Niech się pan opamięta, niech pan wstanie!
— Nie jestem mężczyzną, jestem zerem — wyszeptał zrozpaczony. — Zostanę tutaj... Ostatnia nadzieja... O mój Boże! Przysięgam, że to jest właśnie ta jaskinia!
W tym momencie zabrał głos Mac-KinIey. Zajście z Mendoza zdenerwowało go.
— Niech pan tylko spróbuje to zrobić! — powiedział groźnie. — Stłukę pana na kwaśne jabłko! Niech się pan natychmiast podniesie i przestanie lamentować! To jest wstrętne!
W stosunku do Mendozy skutkował zapewne taki właśnie ton, a nie łagodna perswazja. Popatrzył na Mac-KinIeya mętnymi oczami i wstał, chwiejąc się na nogach. Ruszyliśmy na dół.
Lecz nie uszliśmy daleko, kiedy znów rozległ się krzyk Mendozy.
— A niech go wszyscy diabli! — mruknął Mac-KinIęy. — Melodramat zaczyna się od nowa.
Lecz Mendoza krzyczał z radości. Szedł za Sołowiowem i nagle spostrzegł jakiś przedmiot wiszący na rękawie jego swetra. Podbiegł i chwyciwszy Sołowiowa za rękaw, wyciągnął zaplątany w wełnie dziwny, mały przedmiot.
Obejrzeliśmy go dokładnie. Był lekki jak piórko, miał piękny kolor różowego bzu, przypominał maleńką spiralną muszlę. Z otworu wysuwały się prawie niedostrzegalne dwa cienkie wąsiki podobne do nitek pajęczyny, lecz mimo to twarde i giętkie. Były również niezwykle sprężyste, zginały się pod dotknięciem palca i prostowały się natychmiast, przybierając dawną postać.
W oczach Mendozy ukazały się łzy — łzy radości czy łzy wyciśnięte przez lodowaty wicher.
— Widzicie — zachrypiał. — A jednak byli tu goście z Kosmosu! To są ich ślady! To jest właśnie ta jaskinia!
Dręczyły go widocznie nie tylko zawiedzione nadzieje, lecz również obawa o to, że mu nie wierzymy. Lżej mu się zrobiło na sercu, kiedy spostrzegł dziwną muszelkę.
Nie mogliśmy długo stać na spadzistym stoku, w podmuchach zimnego wiatru. Ruszyliśmy naprzód. Najważniejsza sprawa została wyjaśniona. Dziwny przedmiot zaczepił się widocznie wąsikami o sweter Sołowiowa, w chwili kiedy ten czołgał się po jaskini. Jasne było, że tajemniczy przedmiot ma bezpośredni związek z gośćmi z Kosmosu. Świadczył o tym jego wygląd oraz miejsce, w którym został znaleziony. Któż inny mógłby go pozostawić w tym straszliwym pustkowiu wysokogórskim? Nie mogliśmy tylko zrozumieć, gdzie podziała się reszta rzeczy stanowiących własność gości z jaskini? Nie mogliśmy się również domyślić, do czego służył znaleziony przedmiot.
Pozostawało jedno, trzeba było iść naprzód, chwytając z trudem oddech, ledwie włócząc nogami, do ludzi, do życia, do cudownego ziemskiego powietrza, którego tak nam tu brakuje! Szliśmy więc w milczeniu, ze spuszczonymi nisko głowami, nie mając pewności, czy dojdziemy.
Dopiero kiedy minęliśmy strefę krwawego śniegu i uj
rzeliśmy w oddali namiot i dym ogniska, zrozumieliśmy, że tym razem uszliśmy cało. Po wypiciu gorącej herbaty rozbiliśmy jeszcze jeden namiot, wsunęliśmy się do śpiworów i zasnęliśmy kamiennym snem — nie mogła nam w tym przeszkodzić nawet choroba górska.
Smutne rozważania zaczęły się nazajutrz rano. Więc dla znalezienia tego przedmiotu, służącego do niewiadomych celów, ryzykowaliśmy życie? A tajemnica pozostała tajemnicą. A w ogóle — skąd się wzięła skrytka w jaskini? Przecież w pobliżu nie było miejsca, na którym mógłby wylądować statek kosmiczny — same tylko rozpadliny, wąskie, ostre grzebienie, spadziste stoki, sterczące turnie... Kto i w jakim celu zbudował tę kryjówkę? W jaki sposób znalazły się tu rzeczy pochodzące z Marsa? Kto i dokąd je zabrał? I jeszcze jedno pytanie — w jaki sposób dotarli na to miejsce Niemiec i Szwajcar? Skąd wiedzieli o nim?
Sytuacja była bardzo zagmatwana. Zebraliśmy sporo dowodów świadczących o tym, że Marsjanie byli w tych okolicach (jeśli nawet nie liczyć tektytów budzących wątpliwości): zębate kółko Indianina, płytka Mendozy, wreszcie ta "różowa muszelka. Lecz wszystko to razem nie wyjaśniało tajemnicy. Jeśli dolina z tektytami powstała istotnie wskutek lądowania statku kosmicznego, to dlaczego nic nie ma w pobliżu? Czy będziemy musieli wrócić do domu, nie mając nic więcej prócz tych wątpliwych trofeów, o których oponenci na pewno powiedzą, iż nie są to wcale argumenty świadczące o słuszności naszych teorii.
Mendoza tak osłabł, że kiedy rano przeszedł dwieście kroków, upadł zemdlony. Skleciliśmy nosze, na których Indianie nieśli go dalej. Prawie nie odzyskiwał przytomności. Jak to się zdarza po silnych wstrząsach fizycznych lub duchowych, organizm usiłował zmniejszyć skutki ciosu, wyłączając lub osłabiając swoje wszystkie funkcje.
W bazie rozległ się na nasz widok powszechny okrzyk zdziwienia: byliśmy podobni do widm — przybyszów z innego świata, zmęczeni, o spalonych twarzach, czarnych
spuchniętych wargach i zapadniętych oczach. Nawet żelazny Mac-KinIey nie wyglądał lepiej.
Spaliśmy długo kamiennym snem. Kostia Lisowski zaopiekował się Mendozą i starał się doprowadzić go do przytomności. Lecz Mendozą leżał bez ruchu w śpiworze i tylko drżeniem powiek i lekkim ruchem warg reagował na jego słowa.
Nasza czwórka czuła się trochę lepiej. Byliśmy śmiertelnie znużeni i przemarznięci. Sołowiowa zamęczał kaszel — oznaka choroby płuc niebezpiecznej na tych wysokościach. Mac-KinIey upadł po drodze i potłukł sobie rękę, łokieć porządnie mu spuchł. Ja wyszedłem stosunkowo najlepiej z tarapatów, chociaż też byłem potłuczony i podrapany, a nogi miałem lekko odmrożone. Tylko Carlos nazajutrz rano, odpocząwszy po ciężkiej przeprawie, wylazł ze śpiwora rześki jak zwykle. Twarz spaloną przez wiatr i słońce posmarował topionym tłuszczem z domieszką jakichś ziół górskich.
Ze względu na Sołowiowa i Osborne'a musieliśmy wolno schodzić na dół. Zresztą nie mieliśmy tu nic więcej do roboty. Szlak wskazany przez Mendozę przeszliśmy aż do końca — i prawie bez rezultatu. Zawiódł nas również punkt świetlny na płytce...
Sprawa była jasna — trzeba na razie wracać do Santiago, zdając sobie sprawę z tego, że mc nie uzyskaliśmy, choć poświęciliśmy na poszukiwania tyle czasu i wysiłków!
6
Nie będę opowiadać o drodze powrotnej do Santiago. Tu lato było w całej pełni, wszystko dokoła kwitło i zieleniło się. Lecz nam te piękne widoki sprawiały przykrość, zdawało się, że drwią z nas. Pozostawał właściwie tylko wypoczynek i powrót do domu.
Kiedy opuściliśmy strefę zimna, Osborne i Sołowiow od razu poczuli się lepiej, a ręka Mac-KinIeya goiła się do
brze. Wszystko powracało do normy. Po co zwlekać? 19 stycznia zanotowałem w dzienniku:
„Przyznaliśmy się oficjalnie do porażki. Wczoraj wysłaliśmy depesze do ZSRR i Anglii, pytając, co robić dalej. Rano nadeszła odpowiedź z Anglii. Wynikało z niej, że Osborne i Mac-KinIey, którzy znajdują się na miejscu, orientują się najlepiej, co należy robić. Gdyby jednak nie było żadnej nadziei, to najlepiej będzie wrócić. Depesza stwierdzała również, iż jeśliby powstał jakiś nowy realny plan działania, to znajdą się dodatkowe kredyty na ekspedycję.
Przypuszczam, że nasz rząd odpowie mniej więcej w tym samym duchu. Ale jakie możemy mieć teraz realne plany? Przeszukać całe Andy? Nie starczy na to ani pieniędzy, ani sił; ba, nie wystarczyłoby naszego całego życia. Co począć? Nawet Mac-KinIey zwiesił nos na kwintę. Podoba mi się w tym stanie znacznie więcej.
Mendozą zaczął wstawać z łóżka. Był jeszcze bardzo osłabiony i blady, policzki mu się zapadły, oczy przygasły;
wyglądał jak obłożnie chory.
Rozumiem, że przyczyną tego stanu jest przede wszystkim zmartwienie, więc staram się jak najczęściej rozmawiać z nim; pocieszam go, jak mogę. Ale bez wielkiego powodzenia.
— Luis, przecież pan jest jeszcze bardzo młody! — mówię. — Czeka pana w życiu wiele sukcesów, zobaczy pan, że będzie pan szczęśliwy!
Mendozą wzrusza apatycznie ramionami i milczy.
— Niech się pan ubierze i wyjdzie na świeże powietrze. Mogę postarać się o samochód, pojedziemy na spacer. Nasz przyjaciel, Mac-KinIey, ma ładnego mercedesa. Sam proponuje, żebyśmy skorzystali z jego wozu... Pojedźmy, Luis!
Mendozą odpowiada szeptem: — Dziękuję, Alejandro, nie mogę! — i znów się kładzie do łóżka. Zadręcza siebie tym milczącym, głębokim cierpieniem".
Tak, w owych dniach miałem z Mendozą poważne kło-^ poty. Niekiedy myślałem, że jest chory nerwowo.
— Alejandro, pan mną gardzi? — zapytał nieoczekiwanie. — Myśli pan, że niepotrzebnie zamartwiam się z powodu pieniędzy... czy sławy, która mogłaby mi przynieść pieniądze? Uważa pan, że to jest niegodne człowieka?
Ucieszyłem się z nagłego wybuchu żywszego uczucia i zacząłem mu cierpliwie tłumaczyć, że bynajmniej nim nie gardzę, że szczerze mi go żal, i choć nie mógłbym się martwić z takiego powodu, to rozumiem go i wcale nie potępiam — przecież wychowywał się w innych warunkach niż ja.
Mendozą wysłuchał mnie uważnie, nie otwierając oczu. Ale kiedy zacząłem perswadować mu, żeby się tak nie zamartwiał, że są w życiu o wiele ciekawsze i szlachetniejsze zajęcia niż zdobywanie bogactwa — uśmiechnął się blado.
— Byłem pewny, że pan tak powie — szepnął i znów zamilkł na długo.
Nie wiedziałem, co z nim zrobić. Następnym razem przyszedłem z Maszą, przypuszczając, że jej obecność pomoże mi wyrwać Mendozę z duchowego letargu. Kiedy dowiedział się o zamierzonej wizycie „senority Marii", ubrał się, uczesał, usiadł w fotelu, lecz nie okazywał szczególnej radości. Rozmowa z Maszą nie kleiła się. Mendozą był grzeczny, lecz apatyczny, odpowiadał monosylabami i bez przerwy wpatrywał się w podłogę. Maszą po chwili pożegnała się z nami, szepnęła mi na ucho w przedpokoju: — Moim zdaniem, on jest trochę nienormalny (puknęła się kilka razy palcem w czoło). Czy zbadał go już psychiatra?
Kiedy wróciłem do pokoju, Mendozą cichym, lecz zdecydowanym głosem poprosił, żebym więcej senority Marii nie przyprowadzał i że w ogóle nie chce widzieć nikogo, nawet lekarza.
— Lekarz mojej choroby nie uleczy — powiedział nie bez racji.
Jednak z wolna powracał do siebie. Pierwszą oznaką rekonwalescencji było to, że zaczął czytać, coraz więcej, zapamiętale. Czytał, co mu wpadło do ręki — prozę, wiersze, sztuki teatralne, utwory pisarzy chilijskich i obcych... Zobaczyłem któregoś dnia na jego nocnym stoliku angielski kryminał i ,,Cichy Don" Szołochowa w przekładzie hiszpańskim, powieść chilijską „Kobieta potrzebuje mężczyzny" w pstrej okładce, obok tomu Szekspira.
Mendozą był bardzo małomówny i wciąż jeszcze nie interesował się niczym, lecz w jego oczach pojawił się żywszy blask.
Ale wybiegłem nieco naprzód. Wracam do dziennika.
14 stycznia. Z Moskwa nadeszła zagadkowa depesza:
„Czekajcie w Santiago na zdjęcia". Nadesłał ją Berszad-ski. Wczoraj otrzymaliśmy długą, nader życzliwą depeszę rządową. Zawierała propozycję kontynuowania poszukiwań i życzenia sukcesów. Depesza powierzała Sołowiowowi podjęcie decyzji w sprawie dalszych poczynań, z uwzględnieniem konkretnych okoliczności. Koniec depeszy brzmiał następująco: „Nie traćcie otuchy, mamy do was całkowite zaufanie". Sołowiow mimo swego opanowania tak się wzruszył, że milczał zakłopotany. A potem powiedział: — Bardzo mi przykro, że nasze sprawy tutaj wyglądają w ten sposób! — i wyszedł z pokoju.
Wracam do zagadkowej depeszy Berszadskiego. Sołowiow zwrócił się telegraficznie do niego i do Akademii Nauk prosząc o bliższe wyjaśnienia, o jakie zdjęcia chodzi.
Jak się później okazało, Berszadski, uzyskawszy radosną dla nas wiadomość, był tak wstrząśnięty, że pobiegł na pocztę i natychmiast nadał depeszę, nie zastanawiając się nad wrażeniem, jakie w tej postaci mogła wywrzeć i co z niej można było zrozumieć.
Odpowiedź nadeszła szybko. Przerwaliśmy przygotowania do powrotu. Los znów uśmiechnął się do nas!
Obydwa telegramy stanowiące odpowiedź na pytania Sołowiowa zawiadamiały, że w laboratorium moskiewskim udało się wywołać na żółtej płytce jeszcze jeden obraz
i sfotografować go. Jest to mapka przedstawiająca Andy oraz punkt świetlny. Tym razem jednak mapka jest bardzo szczegółowa i obejmuje stosunkowo niewielki odcinek rejonu górskiego, a miejsce oznaczone punktem świetlnym można znacznie łatwiej odnaleźć.
— Byłem całkowicie pewny, że tak będzie! — zawołał Sołowiow po przeczytaniu depesz. — Wiedziałem, że musieli mieć bardziej szczegółową mapkę i dokładniejsze dane o miejscu lądowania!
Uszczęśliwieni wyruszyliśmy gromadą na spacer do San-ta Lucia i cały wieczór przechadzaliśmy się wśród pięknych alei, piliśmy wino w restauracji, tańczyliśmy. Słowem, daliśmy wyraz naszej radości. Była tym większa, że nikt się już nie spodziewał dobrych wiadomości. Wszyscy gotowi byli zrezygnować z dalszych poszukiwań, nawet fanatyk Osborne.
Mendoza nie poszedł z nami na spacer, ale widać było, że nowina zainteresowała go. Zapytał mnie:
— Teraz z powrotem wyruszycie w góry?
— Oczywiście, jakżeby inaczej! — zawołałem. Chciał coś powiedzieć, ale zamilkł. Zaczął mówić później, kiedy podjęliśmy przygotowania do drogi.
7
Nadeszły zdjęcia z Moskwy. Punkt świetlny znajdował się niezbyt daleko od miejsca, w którym szukaliśmy go za pierwszym razem. W ten sposób pierwsza część trasy była nam częściowo znana, co ułatwiało zadanie. Zaczęły się spieszne, gorączkowe przygotowania do wymarszu. Kiedy już były w pełnym toku, Mendoza oświadczył, że pragnie pomówić ze mną w ważnej sprawie. Ucieszyłem się, że ma znów jakieś ważne sprawy, i powiedziałem, że jestem do jego usług.
Nie podnosząc oczu, z wielkim wysiłkiem zadał pytanie: czy kierownictwo ekspedycji poszukuje tłumacza?
— A pan nie chce pójść z nami? — odpowiedziałem pytaniem, choć rozumiałem go dobrze.
Istotnie, ze względu na stan zdrowia Mendozy szukaliśmy tłumacza... Skoro jednak sam wyraża chęć wzięcia udziału w wyprawie... Cóż, lepszego fachowca niełatwo znajdziemy. Uważaliśmy zresztą Mendozę za swojego człowieka. Nie mówiłem mu o tym i czekałem na jego odpowiedź.
Mendoza bez dawnego zapału, lecz w pewnym stopniu przejęty, oświadczył, że nie może sobie darować fiaska wyprawy. A choć właściwie nie ma w tym jego winy, to jednak przez niego męczyliśmy się niepotrzebnie. Jak to dobrze, że przynajmniej znalazła się ta muszelka! Bo seńor Mac-KinIey uważałby go za oszusta.
— Nie, nie, Alejandro. Wiem, że pan nie jest tego zdania, ale Mac-KinIey uważa mnie za szalbierza. To okrutny człowiek, który nienawidzi ludzi.
— Dlaczego pan tak sądzi? — zaprotestowałem. W istocie rzeczy Mac-KinIey często traktował Mendozę zbyt surowo, a wrażliwy Chilijczyk cierpiał wskutek tego. Powiedziałem mu, że Mac-KinIey w ten sam sposób odnosi się do wszystkich, takie już ma usposobienie.
Mendoza nic na to nie odpowiedział i zaczął dowodzić, że może się przydać ekspedycji, że ciężko mu jest rozstawać się z przyjaciółmi — przecież jestem jego przyjacielem? — i tak dalej.
— Przecież nie zwracaliśmy się do pana wyłącznie z powodu choroby — zapewniłem go. — Będziemy bardzo radzi, jeśli pan pójdzie z nami. Również Mac-KinIey będzie zadowolony, choć pan sądzi, że nie lubi pana.
Mendoza stwierdził, że czuje się zupełnie dobrze i że gorąco pragnie wziąć udział w ekspedycji. Odparłem na to, że poinformuję kierownictwo, i czekałem na dalszy ciąg wypowiedzi Mendozy. Rozumiałem, że rozmowa nie skończyła się jeszcze. Rzeczywiście 'zapytałem po chwili:
— Teraz na pewno znajdziecie to, czego szukacie?
— Sądzę, że tak. Mamy dość ścisłe wskazówki co do miejsca poszukiwań.
— Najświętsza Panno — wymamrotał — ja również miałem dokładne dane, a jednak... — twarz wykrzywił mu grymas bólu.
Następnie zaczął coś zawile wywodzić. Był wyraźnie zakłopotany. Sens tego był mniej więcej taki: on, Men-doza, rozumie dobrze, że teraz nie będzie miał żadnego udziału w sukcesie. Może jednak odstąpimy mu cząstkę naszej sławy?
Po wyłożeniu tych myśli spojrzał na mnie błagalnie.
— Wiem, że źle postępuję, prosząc o cząstkę cudzej sławy. Ale skoro mam takiego pecha! Niech pan nie przecina liny, Alejandro!
Zapewniłem go, że wspomnimy o jego zasługach w najbardziej życzliwy sposób. Przecież dzielił z nami wszystkie trudy i nawet teraz mimo złego stanu zdrowia pragnie nam również pomóc. Zresztą dzięki niemu otrzymaliśmy płytkę z zagadkowymi znakami i różową muszelkę. To znaczy, że część sławy słusznie mu się należy.
Mendoza ucieszył się ogromnie.
— Dziękuję panu, Alejandro. Pan jest prawdziwym przyjacielem i szlachetnym człowiekiem! — powiedział wzruszony. I natychmiast dodał smutno: — Sądzę jednak, że nie mam prawa... Przecież tak długo nie pokazywałem panom płytki. Kto wie? Gdybyśmy tam poszli od razu, może kryjówka byłaby jeszcze nie naruszona. Nie, Alejandro, tym dziennikarzom nie wystarczy tego.
— Sam jestem dziennikarzem! — odparłem ze śmiechem. — Na pewno napiszę o panu, Luis, i innych również namówię do tego.
— Matko Boska! — zawołał zdumiony. — Pan chyba żartuje! Pan, człowiek tak szlachetny, nie może być dziennikarzem, Myślałem, że pan bada gwiazdy. Tak pięknie mówił pan o nich!
Mendoza długo kiwał z niedowierzaniem głową.
— Przepraszam, Alejandro, że mimowolnie uraziłem pana. Jeśli' jest pan naprawdę dziennikarzem, to niech pan napisze o mnie życzliwy artykuł. I jeżeli wolno o to
prosić, niech gazeta zamieści moją fotografię, dobrze, Alejandro?
W końcu jednak nie wytrzymał i zapytał, dlaczego wybrałem taki zawód. Czy dlatego, że nie miałem pieniędzy i nie mogłem się kształcić? Wytłumaczyłem mu, że w naszym kraju dziennikarze uczą się swego zawodu w ciągu pięciu lat, tak jak na przykład, inżynierowie.
— No wie pan, aż pięć lat uczyć się dziennikarstwa! — powiedział sceptycznie. — Byle kto potrafi kłamać i przeklinać!
— Ależ Luis — roześmiałem się — jeśli pan sobie tego życzy, nie będę kłamać ani przeklinać i napiszę o panu czystą prawdę.
— Ach, co to jest prawda, Alejandro? — powiedział. — Nikt nie chce jej znać. Prawda to żebraczka wypędzana zewsząd. A kłamstwo nosi szaty wyszywane złotem.
Przyrzekłem mu solennie, że napiszę tylko prawdę — i oto spełniam moje przyrzeczenie.
Marzenia Mendozy o sławie zaczęły się urzeczywistniać prędzej, niż się tego spodziewał. Nazajutrz po naszej rozmowie kierownictwo ekspedycji postanowiło zorganizować coś w rodzaju konferencji prasowej dla dziennikarzy z Santiago, którzy od dawno już przypuszczali szturm za szturmem do hotelu Crillon — siedziby naszego kierownictwa. Na moją prośbę Osborne i Sołowiow podkreślili w rozmowie z dziennikarzami wybitne zasługi Mendozy-W związku z tym dziennikarze obiegli Mendozę (który przyrzekł mi, że będzie panować nad sobą i nie powie nic zbędnego) i oto w wydaniu wieczornym miejscowych dzienników ukazała się fotografia Mendozy obok wywiadu „z naszym znakomitym rodakiem". Mendoza cieszył się jak dziecko. Kupił tego dnia całą masę dzienników. Co chwila odczytywał wywiad. Jego niechęć do dziennikarzy znikła bez śladu, był zachwycony ich uprzejmością.
W moim przekonaniu sława przydała mu się na razie w jednej tylko dziedzinie, w której i tak cieszył się dużym powodzeniem. Mnóstwo pań, mówiąc wykwintnym stylem, zwróciło na niego łaskawą uwagę i prawie do dnia wy-
jazdu nie widziałem Mendozy, choć mieszkałem z nim
w jednym pokoju.
Nadeszły wreszcie długo oczekiwane zdjęcia płytki. Zgromadziliśmy się dokoła stołu i ze wzruszeniem przekazywaliśmy je sobie z rąk do rąk — oto klucz tajemnicy! Na powiększonym zdjęciu wyraźnie uwidocznione były wszystkie szczegóły ukształtowania pionowego tej części wielkiej krainy górskiej. Punkt świetlny umieszczony był pomiędzy dwoma wysokimi szczytami, zapewne w dolinie wysokogórskiej. Wąwozem płynęła rzeka, oznaczona na mapie świetlistą falującą linią, która wyglądała tak, jakby się poruszała.
Mapka była szczegółowa, otrzymaliśmy bezcenne wskazówki. Lecz geografowie zakomunikowali jednocześnie, że nie ręczą za dokładność mapki, rejony te bowiem są mało znane i, o ile wiadomo, całkowicie bezludne. Nasz przewodnik, Carlos, był również tego zdania, ale nie wypowiadał się ostatecznie — raczej powtarzał swoje ,,quien sabe?"
Geografowie uprzedzili nas również, że te okolice nawiedzane są przez trzęsienia ziemi wskutek wzmożonej działalności wulkanów. To ostrzeżenie w tym samym stopniu dotyczyć mogło odcinka łańcucha Andów, w którym byliśmy niedawno. Do tej pory jednak nie mieliśmy do czynienia z trzęsieniem ziemi. Można więc było żywić nadzieję, że w przyszłości również go unikniemy.
— Tak — powiedział Sołowiow, odczytując na nowo list — widać, że goście z Kosmosu poznali ten trudny rejon lepiej od nas. Mapka jest po prostu doskonała; zresztą wkrótce sprawdzimy jej wartość w praktyce.
Spostrzegłem, że Osborne przy tych słowach żachnął się, jak gdyby mu się nagle zimno zrobiło. Zdziwiłem się, chociaż byliśmy już przyzwyczajeni do tego, że bardzo nie lubi, jeśli ktoś wątpi w istnienie Marsjan, jak również w ich wysoki poziom intelektualny. Był głęboko przekonany, że to właśnie Marsjanie przylatywali na Ziemię, a kiedy Sołowiow wyraził przypuszczenie, że mogli to być goście z innej planety, popatrzył na niego z takim zdumieniem,
«;ak gdyby Sołowiow usiłował przekonać go, że dwa razy "dwa równa się trzy i pół.
Ale przecież tym razem Sołowiow nie powiedział nic szczególnego. Moim zdaniem, był już najwyższy czas, żeby Osborne przyzwyczaił się do jego zastrzeżeń. Zauważyłem jednak, że zdenerwował się i przygryzł wargi. Jego subtelna twarz pociemniała od hamowanego z trudem rozdrażnienia. Niestety, Sołowiow przyglądał się mapce i nie zwrócił uwagi na zdenerwowanie Anglika, ja zaś nie mogłem ostrzec Sołowiowa. Rozmowa toczyła się więc dalej.
— Tak, tym razem musimy znaleźć jakieś konkretne dowody — mruknął Sołowiow, zwracając się do nas czy do samego siebie.
— Czyż ich nie posiadamy? — rzekł Osborne podniesionym głosem.
— Ale sceptykom nie wystarczą — powiedział Sołowiow.
— Niech diabli wezmą sceptyków! — wybuchnął Osborne. — Nienawidzę ich! Ten nieodstępny, zjadliwy uśmieszek, te zimne oczy, które w nic nie wierzą... Znieść tego nie mogę!
Uderzył nawet pięścią w stół. Sołowiow rozsiadł się wygodniej w fotelu i spojrzał na niego z zaciekawieniem.
— Ale po co tak się przejmować, drogi sir Osborne — powiedział łagodnie. — Przecież wśród nas nie ma tego typu ludzi. Zatroszczyłem się o to.
Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że Sołowiow kategorycznie odmówił włączenia w skład ekspedycji południowoamerykańskiej jakiegokolwiek „sceptyka". Z tych samych względów uchylił również kandydaturę Szuchowa, który towarzyszył mu w Nepalu. Decyzję umotywował tym, że ekspedycja będzie pracować w bardzo ciężkich warunkach i dlatego mogą przynieść korzyść tylko prawdziwi entuzjaści, gotowi do wszelkich ofiar.
Chciałbym podkreślić, że sceptycy nie bardzo przeszkadzali Sołowiowowi, przyzwyczaił się do nich. Ale rozprawił się ostro z oponentami właśnie przez wzgląd na Osborne'a. Nie poszło mu to łatwo. Akademia Nauk uznała jego ar-
gumentację, lecz ile złośliwych uwag nasłuchał się od astronomów; niby, że dlatego obawia się krytyki, bo zna słabość swoich pozycji, że jego postępowanie wygląda na wielkopańskie zarozumialstwo, że jakoby stosuje reżym Arakczejewowski w nauce itp... lecz on śmiał się z tego wszystkiego.
— Skoro nie wierzycie, to czemu jesteście tacy niecierpliwi? — odpowiadał przeciwnikom. — Kiedy przywiozę do Moskwy „dowody rzeczowe" i położę przed wami na biurku, wówczas dyskutujcie sobie na zdrowie. Ale kiedy człowiek wspina się na wysoką górę, nie jest mu potrzebny krytyk, łapiący go za nogi i wrzeszczący: nie właź tam!
Dlatego w skład członków ekspedycji włączony został astronom Sitkowski, zwolennik Sołowiowa. Lecz zachorował przed wyjazdem i ekspedycja wyjechała, mając w swym składzie tylko jednego astronoma radzieckiego.
Co się zaś tyczy Mac-KinIeya, to nie można go było uważać za autorytet naukowy, chociaż Sołowiow twierdzi, że posiada on poważny zasób wiadomości z dziedziny astronomii i jest wszechstronnie wykształconym człowiekiem. Nie wiem, co Mac-KinIey robi w Anglii, lecz w ekspedycji spełnia przede wszystkim funkcję „cienia" Osborne'a, jest jego troskliwym opiekunem, ale nie samodzielnie myślącym naukowcem. Poza tym, jak już wspominałem, jest doskonałym organizatorem, niezwykle energicznym i wytrwałym pracownikiem i jeśli nie brać pod uwagę jego oschłości — w gruncie rzeczy dobrym kolegą.
Lecz wróćmy do rozmowy. Osborne był tak rozdrażniony, że odpowiedź Sołowiowa nie uspokoiła go. Zerwał się z fotela i zaczął chodzić po pokoju, starając się zapanować nad sobą. Widziałem zaniepokojenie malujące się na surowej twarzy Mac-KinIeya, lecz Szkot milczał i tylko obserwował Osborne'a spod zwisających czarnych brwi.
Osborne zatrzymał się raptownie przed Sołowiowem. Twarz miał zmienioną, nerwowo skubał klapę marynarki.
— Właśnie cała rzecz jest w tym — powiedział zdławionym głosem — że pan jest również sceptykiem! Pan
w nic nie wierzy. Nie mogę tego dłużej znieść, niech mnie pan zrozumie!
Po tym wybuchu opadł na fotel i zakrył twarz rękami. We wszystkim, co dotyczyło Marsjan, Osbonne jest fanatykiem. Jego teorie naukowe są dla niego religią, której służy namiętnie i z samozaparciem. Sceptyków uważa za świętokradców. O tym wiedzieliśmy dobrze.
Ale z Sołowiowem sprawa wyglądała całkiem inaczej;
przecież Sołowiow był po jego stronie, choć jednocześnie pozwalał sobie na zastrzeżenia i nie kończące się sprawdzanie dowodów. Nieraz już mówił do mnie cichaczem: — Znów rozzłościł się przeze mnie! Tak mi go żal, on się bardzo denerwuje, kiedy się z nim spieram! Ale nie mogę milczeć!
Teraz długo ukrywane rozdrażnienie Osborne'a doprowadziło do otwartego wybuchu.
Sołowiow zapalił papierosa. Widać było, że starannie dobiera słowa. Wszyscy szczerze lubiliśmy Osborne'a i nikt nie chciał go urazić. A poza tym jak by to wyglądało, żeby nasi kierownicy mieli się pokłócić właśnie w przeddzień zwycięstwa!
— Drogi sir Osborne — powiedział w końcu Sołowiow. — Ta rozmowa nie jest dla mnie czymś zaskakującym. Lecz co począć? Od pierwszej chwili było jasne, że nasze podejście do zagadnienia trochę się różni. Co prawda, uważałem i uważam do dnia dzisiejszego, że te różnice nie dotyczą istoty sprawy, lecz, że tak powiem, metody jej rozwiązania. Moim zdaniem, pan zbyt łatwo udziela kredytu zaufania faktom, które należałoby uprzednio gruntownie zbadać. No cóż! To pańska rzecz. Ale niech mi pan pozwoli odnosić się do faktów tak, jak ja to uważam za stosowne. Nie możemy milczeć i nie podejmować dyskusji, skoro pracujemy wspólnie nad tą samą sprawą i ze wszystkich sił walczymy o sukces. Przecież prawda rodzi się w trakcie wymiany myśli. Być może popełniłem nietakt i to spowodowało pańską dzisiejszą reakcję. Jeśli tak się rzecz przedstawia, to przepraszam pana najmocniej. Szanuję pana ogromnie i nie-
takt z mojej strony mógł być tylko wynikiem roztargnienia.
— Nie to miałem na myśli! — odrzekł szybko Osborne, który wyraźnie cierpiał. — Pan jest prawdziwym dżentelmenem, zawsze taktownym w stosunku do ludzi.
— A więc chodzi tylko o kontrowersje naukowe — rzekł Sołowiow z ulgą w głosie. — Drogi kolego, przecież jesteśmy zwolennikami tych samych koncepcji! Pan nazywa mnie sceptykiem, ale nasz młody przyjaciel (tu wskazał na mnie) może zaświadczyć, że wielu naszych astronomów — i nie tylko naszych — nazywa mnie chorobliwym fantastą, maniakiem, romantykiem — słowem, obdarza wszystkimi epitetami, na które może sobie pozwolić uczony podczas dyskusji. Skłonny jestem w tej chwili żałować, iż nie zabrałem z sobą ani jednego z tych panów! Sądziłem jednak wówczas, że nasza ekspedycja i bez tego jest tak trudna i skomplikowana, iż nie ma potrzeby mnożenia tych trudności przez jałowe spory z człowiekiem, który zawzięcie nie chce patrzeć dalej swego nosa.
Na te słowa Osborne kiwnął aprobująco głową.
— Widzi pan — ciągnął dalej Sołowiow — ja również umiem gniewać się na „niewierzących"; ale przecież mówiło się o ludziach, którzy z uporem trzymają się pewnego powziętego z góry sądu i nie chcą sobie nawet zadać trudu myślenia, czy ten sąd jest słuszny. Odrzucają wszelkie argumenty i nie wysłuchawszy oponenta do końca, jako ultima ratio oświadczają: „Przecież pan sam wie, że to są brednie". Albo mówią inaczej: „Pamiętam, że pan przed sześciu laty całkiem niesprawiedliwie ocenił pewną obserwację. I jestem w pełni przekonany, że pan myli się również teraz". Ale ja wcale tak nie postępuję, drogi kolego! Nie odrzucam żadnych danych, sprawdzam je tylko. Pizecież to jest podstawowy obowiązek uczonego... Czy można się o to gniewać na mnie?
— Pan mnie źle zrozumiał! — Osborne wyraźnie się wycofywał. — Jestem ostatnio trochę podniecony nerwowo i może wyraziłem się zbyt ostro. Zresztą, drogi kolego, gdyby pan w istocie rzeczy był sceptykiem, nie próbował
bym pana przekonywać. Lecz pański sceptycyzm, moim zdaniem, ma charakter, powiedziałbym, przymusowy... Proszę mi wybaczyć... oficjalny. Pan w istocie rzeczy nie » jest taki, za jakiego pragnie pan uchodzić! t/ Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Widziałem, że Sołowiow z trudem stara się zachować powagę.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał. — Ze komuniści nie umieją marzyć?
— Nie, wcale nie to — odparł Osborne. — Tylko że racjonalizm i praktycyzm cechujący współczesnych Rosjan...
— Czy naprawdę? — Sołowiow uśmiechnął się otwarcie. — I pomyśleć tylko, że w pierwszych latach istnienia władzy radzieckiej pański rodak uważał sternika naszego państwa za bezpłodnego marzyciela! Jak się czasy zmieniły!
— Nie mówię o takich marzeniach jak elektryfikacja kraju! Przecież Lenin nie odkrył elektryczności!
— Słusznie. Ale ani pan, ani ja nie odkryliśmy Marsjan — odparł Sołowiow. — Pozwoli pan zwrócić sobie uwagę, że dla ówczesnej Rosji elektryczność, radio i inne zdobycze kultury, które już istniały na Ziemi, były w gruncie rzeczy nie mniejszą fantastyką, niż nasze poszukiwania statku kosmicznego z Marsa!
— Tak, tak, oczywiście — bąknął cicho Osborne. Widocznie żałował już, że rozpoczął tę dyskusję. — Nie myślałem...
— A poza tym, żeby dogadać się ostatecznie i już nie wracać do tego tematu: nie można w żaden sposób oskarżać ZSRR o „oficjalny sceptycyzm" w stosunku do naszej ekspedycji, jak pan mniema.! Mimo to, że poglądy astronomów radzieckich są bardzo zróżnicowane, a przewaga ilościowa jest po stronie znienawidzonych przez pana sceptyków, rząd nasz udzielił nam wszelkiej pomocy i wyasygnował na koszty ekspedycji sumę nie mniejszą niż pańska ojczyzna, którą, jak widzę, uważa pan za bardziej romantyczną i skłonną do marzeń.
Istotnie ZSRR dał więcej pieniędzy, więcej ludzi, a cała skomplikowana, pośpieszna praca przygotowawcza odby-
wała się w Związku Radzieckim. Osborne doskonale wiedział o tym, dlatego zrobiło mu się nieswojo. Poczerwieniał nawet.
— Tak mi przykro, że wywołałem ten spór — powiedział szczerze.
— Myślę, że te wyjaśnienia były bardzo pożyteczne — rzekł Sołowiow. — Mam nadzieję, że nie będzie już między nami żadnych nieporozumień.
Osborne gorąco (i moim zdaniem zupełnie szczerze) oświadczył, że jest tego pewny. Mac-KinIey, który cały czas milczał, skinął potakująco głową, jak gdyby potwierdzając jego słowa. Wydaje mi się, że surowemu, zjadliwemu Szkotowi w istocie -rzeczy bardziej odpowiadała trzeźwa logika Solowiowa niż fanatyczna, ślepa wiara Osborne'a. Ale lubił go i nie chciał drażnić sprzeciwami. Powiedział później Sołowiowowi, że z przykrością słuchał tej rozmowy, wiedział bowiem, że Leslie Osborne jest piekielnie drażliwy i że wymiana zdań może zakończyć się atakiem nerwowym. Zdarza się to niekiedy Osborne'owi i na dłuższy czas uniemożliwia normalną pracę.
— Ale gdybym się wtrącił, byłoby jeszcze gorzej. Sir Leslie nie lubi, kiedy mu się przypomina, że jest niezbyt zrównoważony. Jestem panu bardzo wdzięczny za to, że pan nie wiedząc o tym przemawiał tak spokojnie i taktownie. Myślę, że teraz wszystko będzie w najlepszym porządku!
Powiedział to wszystko z niezwykłym podnieceniem. Wzruszyło nas jego przywiązanie do Osborne'a. Rzeczywiście — kontrasty przyciągają się. A powiedział to wszystko, moim zdaniem, z pewną intencją: może spór się odnowi i Sołowiow, wiedząc o chorobie Osborne'a, będzie bardziej ustępliwy. Lecz Sołowiow i tak uczyniłby wszystko, co w jego mocy, by uniknąć nowych zatargów. Tak czy owak, o ile sobie przypominam, żadnych kontrowersji między Osborne'em i Sołowiowem więcej nie było.
Myślę, że po prostu nie było podstaw ku temu. Długo jeszcze rozmawialiśmy owego dnia o przedmiotach znalezionych w Ameryce Południowej w Andach. Płytka, kółko
i drobiazg przypominający muszelkę zostały wysłane do Moskwy. Długo oglądaliśmy powiększone zdjęcia płytki i przyrządu usiłując rozwiązać ich tajemnicę.
^a temat muszelki wypowiedział się chyba najtrafniej Mac-KinIey. Oświadczył, że przypomina mu miniaturowe nadajniki racaowe, stosowane jeszcze przed drugą wojną światową (ze względu na wysoką cenę używane były przede wszystkim przez wywiady różnych państw), a ostatnio znajdowały coraz szersze zastosowanie.
Coś niecoś słyszałem przedtem o tej sprawie, ale jak to się mówi, piąte przez dziesiąte. Mówiono o niezwykle szybkim i łatwym sposobie opanowywania różnych gałęzi wiedzy. Odbywało się to w następujący sposób: do ucha śpiącego człowieka przystawiano miniaturowy aparat radiowy, który szeptał tak cicho, że świadomość nie reagowała na te bodźce i śpiący nie budził się. Szept zatrzymywał się niejako na progu świadomości. Lecz informacje uzyskane w ten sposób utrwalały się szybko i na stałe. Podczas wojny uczono tą metodą szpiegów. W ten sposób poznawali języki obce. Ale można w ten sposób również zdobyć mnóstwo wiadomości z dowolnej dziedziny wiedzy, przebiegając dosłownie pędem liczne stopnie drabiny wiedzy.
Osborne i Sołowiow wyrazili pogląd, że hipoteza jest wysoce prawdopodobna. Możliwe, że aparaty były rozpowszechnione wśród Marsjan i odznaczały się jakimiś szczególnymi walorami.
Niestety nie wiem dotychczas, czy przypuszczenia Mac-Kinieya znalazły potwierdzenie. Ale chyba wkrótce się o tym dowiemy.
Co się tyczy znaków na płytce, to większość skłonna była przypuszczać, że nie są to słowa, lecz formuły techniczne. Przypuszczenie to opierało się raczej na przesłankach logicznych niż na konkretnej analizie tekstu. Jasne jest, że taką analizę musiałaby przeprowadzić grupa specjalistów, a prace potrwałyby dość długo (o ile mi wiadomo, w żadnym kraju nie uzyskano jeszcze w tym kierunku większych sukcesów).
— Może są to wiersze albo teksty modlitw? — rozmyślał na głos Osborne.
— Możliwe — rzekł Sołowiow z uśmiechem. — Uważam jednak, że rejs kosmiczny z zapasem modlitw wygląda trochę dziwnie. Podróżnicy nie sądzili chyba, że Bóg ucieszy się z najazdu na jego królestwo? Sądzę raczej, że to są formuły naukowe.
Osborne skinął głową z aprobatą. W sprawach religii zajmował stanowisko sceptyka i wolnomyśliciela.
8
Wracam do dziennika:
23 stycznia
Jesteśmy z powrotem w górach, lecz idziemy teraz inną trasą. Chociaż panuje pogląd, że nowa mapka stanowi tylko bardziej dokładny wariant poprzedniej, są to w istocie rzeczy niezwykle ważne poprawki. Proszę sobie wyobrazić, że wybraliście się państwo do Ał.ma-Aty, kiedy nagle oświadczają wam: to pomyłka, mieliście pojechać w stronę jeziora Bajkał. Ta analogia jest ścisła tylko częściowo: nie jest wcale tak trudno zajechać nawet nad Bajkał, wstępując po drodze do Ałma-Aty. Lecz tu, w tych trudnych warunkach, taka pomyłka kosztuje bardzo drogo! Ale nie ma rady! Przypuszczam, że tym razem znaleźliśmy właściwy szlak.
Dziś rano przeszliśmy wysoki grzbiet górski i cały dzień posuwaliśmy się długą, szeroką równiną leżącą między górami. Zresztą słowo „równina" stanowi tu raczej pojęcie umowne. Wyobraźcie sobie teren pustynny ze śladami mizernej roślinności, poprzecinany głębokimi, wąskimi rozpadlinami, na których dnie płyną małe, lecz wartkie rzeczki, huczące donośnie na wielkich kamieniach. Wyobraźcie sobie na dodatek, że cała równina podobna jest raczej do kamiennej jezdni, którą zarżał układać jakiś olbrzym, i z niewiadomego powodu zaniechał pracy. Cały teren po
krywa gruba warstwa różnych kamieni, spod których od czasu ,do czas',1 prześwieca ciemnoczerwone lub granitowe dno. Kordyliery kruszą się jak suchary. Chodzenie po tym tłuczniu rozrzuconym bezładnie przez nieudolnego olbrzyma jest niezwykle uciążliwe. Nawet kiedy się nie ma plecaka na grzbiecie, a cały bagaż dźwigają muły. Dodajcie do tego obrazu turnie czy pagóry sterczące tu i ów-dzie... Geografowie nazywają ten wertep równiną; Bóg z nimi! Moim zdaniem, bardziej odpowiednia jest miejscowa nazwa „cajon", co znaczy — skrzynia. Nazwa ta nie jest stosowana do tak wielkich obszarów, mimo to jednak najbardziej odpowiada tej sytuacji.
Jedyne urozmaicenie stanowią wznoszące się z obydwu stron tej miłej równiny strome kamienne zbocza. Mienią się wszystkimi barwami tęczy. Siedzę właśnie przed namiotem, u stóp takiej kamiennej ściany, i opisuję ją wprost z natury. Istny przekładaniec, tylko że ktoś podparł go mocno z dołu, wskutek czego poszczególne warstwy dosłownie włażą na siebie.
Nasz geolog, Henry Edwards (zdaje się, że jeszcze nie wspominałem o nim — sympatyczny, wysoki dryblas z bujną, rudą czupryną) tłumaczy mi, że zielone, białe, czerwone i purpurowe warstwy górne są warstwami osadowymi, wskazującymi, że Kordyliery znajdowały się kiedyś pod wodą. Przecinające je czarne warstwy lawy mówią o istnieniu czynnych wulkanów. Na dole, wrzynając się w warstwy osadowe, widnieje chaotyczne nagromadzenie porfiru kwarcowego. To mnie szczególnie zdziwiło. Sądziłem bowiem, że porfir jest zawsze ciemnoczerwony, a tu widać zarówno jasnoliliowy, jak i pąsowy, szkarłatny, ja-snoczerwony oraz ciemnobrunatny i mnóstwo innych odcieni. Widowisko jak z bajki. Zrobiłem na pamiątkę kilka zdjęć.
Uzupełniając dziennik muszę stwierdzić, że moje wszystkie filmy zginęły podczas katastrofy. A były wśród nich unikalne! Dodam również, że dzięki pomocy Edwardsa na-
uczyłem się odróżniać skały. Jak starych znajomych witałem granity, porfiry, dioryty i diabazy, pochodzące, jak tłumaczył Edwards, z epoki jurajskiej i kredowej. Z ciekawością oglądałem nawarstwione przez morze piaskowce, wapnie, gliny i łupki; podnosiłem rozrzucone w dolinie odłamki jaspisu i chalcedonu i przypominałem sobie opowieść biblijną o wspaniałym życiu króla Salomona (a może to nie były reminiscencje z Biblii, lecz z „Sulamity" Kuprina?). Z obawą i szacunkiem spoglądałem 'na czarne lawy i białawe tufy oraz na inne skały pochodzenia wulkanicznego — pumeks, obsidian, perlit, bazalt. Oczywiście recytowałem przy tej okazji strofy Briusowa:
Przybijcie lodzie do skal tych, Posępnym mrokiem zasnutych! Łożem będą nam chłodne bazalty, Tam noce spędzimy smutne.
Gdyby poeta wiedział, jak bardzo jego wizja zgadza się
z drogą, którą szliśmy! Tylko, że zamiast łodzi używaliśmy namiotów i mułów.
Jeszcze jedna notatka:
25 stycznia.
Lato w całej pełni, przecież znajdujemy się w strefie podzwrotnikowej. A tu licho wie co! W słońcu chodzimy obnażeni po pas i opalamy się na Murzynów. Lecz w nocy jest piekielnie zimno. W dzień człowiek również czuje się jak przy ognisku — z jednej strony przypieka, a z drugiej — zimno. W cieniu temperatura jest bardzo niska, zaledwie kilfea kresek powyżej zera.
Na razie znajdujemy się na średnich wysokościach: od 2 500—3 000 metrów. Zaaklimatyzowaliśmy się całkowicie, nikt nie skarży się na chorobę górską. Ale skóra swędzi nieznośnie, usta mamy spierzchnięte, paznokcie zaczęły się łamać. Kostia Lisowski kazał wszystkim wysmarować się wazeliną borną. Wyglądamy, jakbyśmy przed chwilą wyszli z łaźni parowej — wszystkie twarze lśnią i połyskują,
a rozcapierzone palce mimowolnie przyklejają się do każdej rzeczy. Ale co zrobić? Zanim upłynie godzina, skóra wchłonie tłuszcz i trzeba cały zabieg powtarzać od nowa. Poganiacze wysmarowali tłuszczem nie tylko nozdrza i uszy mułów, lecz nawet kopyta. Mało tego: musieliśmy starannie natłuścić obuwie i skórzaną uprząż, wszystko bowiem pęka •» niszczy się. Żywność nie zawinięta w folię polietylenową tak wyschła, że nie można jej wziąć do
ust.
Nasz zapas woldy wystarczy tylko na jedną jeszcze dobę. Trzeba zmniejszyć racje, choć chce się pić okropnie — jak gdyby trzewia zasychały w człowieku. Lecz nie mamy na razie skąd wziąć wody. Rzeki płyną tu w niezwykle głębokich i stromych wąwozach, nie ma mowy o zejściu na dół. Przyglądamy się bacznie ścianom wąwozów, ani śladu zagłębień czy stopni w tych kamiennych ścianach, jak gdyby ociosanych gigantycznym toporem. Umrzeć z pragnienia w pobliżu rzeki — to byłby szczyt wszystkiego! Piszę i połykam ślinę, by choć odrobinę odświeżyć przełyk. Ale to nie wystarcza. Osborne i niewiasty dostają podwójną rację wody, ale i oni kiepsko wyglądają. To jest prawdziwa dolina śmierci. Gdzieniegdzie widzi się kości koni i mułów. Ciekawe, jak się one tu znalazły? Wszystko dokoła
tchnie zagładą.
Mendoza mówi, że te rzeki były dawniej bardzo duże (zapewne, skoro potrafiły wyżłobić takie wąwozy), a teraz wyschły i w krótkim czasie znikną zupełnie.
— W Kordylierach wszystko wysycha. Nawet święte jezioro Inków, Titicaca, zmniejsza się z dnia na dzień.
Pytałem Mendozę o nazwę tej doliny, lecz nie wiedział. Powiada, że słyszał o niej (to szczęśliwy zbieg okoliczności — dzięki temu radził wziąć z sobą jak największy zapas wody i tłuszczów), ale nigdy tu nie był i nie wie, jak daleko sięga i co się znajduje za nią.
Wieczorem tego samego dnia.
To prawdziwa pułapka! Przed nami, na północnym wschodzie, ciągnie się wysoki zębaty grzebień gór, zamy-
kający wyjście z doliny. Na razie nie widać ani śladu przełęczy i nie wiadomo, jak przedostaną się muły z bagażami. A jeśli nie przejdą? Co się znajduje za tym łań-chem? Może taka sama pustynia? O świcie ruszamy do szturmu. Wody jest już niewiele. Ale jest ciemno, musimy tu zanocować.
Napotkaliśmy niedawno ślady tragedii, która rozegrała się kiedyś w tej posępnej pustyni. Najpierw natrafiliśmy na szkielety koni i mułów, leżących w sporej odległości od siebie. Zachowały się grzywy, ogony i srebrne okucia na uprzęży. Mięso zapewne rozszarpały sępy. Potem zobaczyliśmy szkielet człowieka. Był to zapewne mężczyzna wysokiego wzrostu. Leżał obok niego staroświecki miecz w zniszczonej pochwie ze skóry, garść złotych monet — hiszpańskich dublonów — sztylet z rękojeścią w kształcie krzyża (podobny do mizerykordii, którą rycerze dobijali na turniejach pokonanych przeciwników) oraz stalowy hełm konkwistadorów. Na kościach wisiały resztki kosztownego stroju cudem zachowane w tej gigantycznej suszarni. Zmarły przejechał całą dolinę i prawdopodobnie skonał z pragnienia. O kilka kroków dalej ujrzeliśmy leżące obok siebie dwa trupy — resztki hiszpańskiej odzieży i uzbrojenia z XVI wieku. Nieco dalej — jeszcze jedne szczątki człowieka. Ten próbował zapewne iść dalej i również zginął.
— Czy w Himalajach też jest tak? Sama tylko pustynia i wiatr? — pyta Pietia Wieniewcew.
— Nic podobnego! — odpowiadam i przed oczami stają mi Himalaje.
Moim zdaniem, są o wiele piękniejsze. Są również bardziej majestatyczne i powiedziałbym, jakoś bardziej ludzkie.
Mówię zresztą o tych okolicach, które zwiedziłem (oczywiście z wyjątkiem lodospadu Khumbu i przeklętego wąwozu). Strefa wysokogórska jest tam również pokryta lodem i martwa. Ale aż do granicy śniegu kipi życie. A w Kordylierach nawet na niewielkiej wysokości najczęściej spotyka się nagie skały i wicher. Istotnie, tybetańska część Himalajów jest bardziej pustynna, uboga i chłodna.
Ale Andy, podobnie jak Himalaje, posiadają dwa oblicza. Tylko że nie stanowią granicy dzielącej południe od północy, lecz wschód i zachód. W gruncie rzeczy sytuacja się powtarza — jedna strona obfituje w wodę i roślinność, druga zaś jest sucha i bezpłodna.
Cały czas idziemy przez nagie i zimne zachodnie stoki wielkiego łańcucha. Na rgską temperaturę wpływa zimny Prąd Peruwiański, płynący wzdłuż brzegów Chile i Peru, który wybitnie obniża temperaturę oceanu. Ten krótki komentarz podaję po to, by czytelnicy, którzy przypadkowo posiadają równie skąpe wiadomości z geografii, jak ja przed niespełna rokiem, nie musieli sięgać do podręczników, by stwierdzić, dlaczego w strefie podzwrotnikowej jest tak zimno.
26 stycznia.
Hura! Pustynia skończyła się! Schodzimy przełęczą i z każdą godziną wracamy do strefy życia. Coraz częściej widać między kamieniami kępy trawy i karłowate krzewy. Natknęliśmy się już na spore łączki porośnięte prawdziwą żółtozieloną trawą i kwiatami. Masza zbiera granatowe, błękitne i żółte gencjany, płomienne skalnice. Pamiętam je z Himalajów. Ale jak się nazywają duże kwiaty pozbawione łodyg, podobne do małych słońc leżących na ziemi? Nazwałbym je „kwiatami Inków", lecz Masza wymienia długą, niezrozumiałą nazwę łacińską. Krzewy rosnące dokoła — to wiecznie zielona, smolista tola. Muły stąpają jak po dywanach, poszycie jest takie gęste, że nie pozostają ślady kopyt. Edwards uderza w tę dziwaczną zieleń młotkiem geologicznym i twierdzi z uśmiechem, że pod względem twardości nie ustępuje niektórym rodzajom skał. Mendoza nazywa te ścielące się nisko krzewy — liaretta. Masza mówi, że to jest Azorella compacta — jaka to ładna nazwa. Jeśli chodzi o twardość, spostrzeżenie jest nader trafne. Mendoza dodaje, że ta azorella czy liaretta doskonale się pali i służy Indianom za opał.
Stajemy przed lodowcem spływającym z wysokiej góry.
Z lodowca tryska strumyk, wijąc się między kamieniami. Woda! Woda!
Okolice są coraz bardziej ożywione. W oddali zamajaczyły wigonie. Są to niezwykle zgrabne zwierzęta przypominające antylopy. Pozostają w dalekim pokrewieństwie z wielbłądami, ale nie są do nich wcale podobne, w odróżnieniu od lam i alpak mających wyraźnie wielbłądzie pyski. Wigonie mają rudawożółtą sierść, a na piersi biały żabot z długiej wełny. Mac-KinIey zauważył pumę. Ma zamiar wydobyć karabin z bagażu i zapolować. Kostia Lisowski i Ethel Preston popierają gorąco ten projekt. Jak się okazuje, Ethel jest namiętnym myśliwym. Między skałami uwijają się znane już nam puszyste zwierzątka — szynszyle, na moment mignął za odłamkiem bryły porfiru spiczasty pyszczek lisa. Na wysokiej skale rysuje się wyraźnie na tle nieba wielki kondor z puszystym białym kołnierzem dokoła nagiej szyi. Najbardziej zaskakuje nas to, że spostrzegamy kolibry. Sądziłem, że spotkać je można tylko w lasach tropikalnych. Toteż kiedy ujrzałem je tu po raz pierwszy, wziąłem je za wielkie żuki lub motyle.
Wieczorem tego samego dnia.
Założyliśmy obóz w pobliżu małej wioski indiańskiej na wysokości 3 000 metrów. Wioska składała się z kilkunastu nędznych chatynek. Ponieważ nie ma tu drzewa, domki sklecone są z kaktusów. Mieszkańcy wioski ubrani są w prymitywny, ubogi strój, złożony z poncho — dużego kawała grubej tkaniny z sierści alpaki; w środku poncho zrobiony jest otwór, do którego wsuwa głowę — i to wszystko. Szerokoskrzydłe kapelusze w kształcie stożka i tanie ozdoby (przeważnie paciorki) dopełniają stroju tubylców.
Mendoza powiada, że język ich przypomina narzecze aj-mara, lecz nie należą oni do tego plemienia. Sprawiają miłe wrażenie — szczególnie mężczyźni (kobiety wyglądają na znużone). Nie są wysocy, lecz dobrze zbudowani i zgrabni. Nie mają mongolskich rysów jak nasi tragarze,
podobni są raczej do Indian z Ameryki Północnej: orle nosy, wystające kości policzkowe, chude, długie twarze. Ale nie odznaczają się surowym, wojowniczym wyglądem bohaterów Fenimore'a Coopera. Wyglądają raczej na smutne, spokojne i łagodne istoty. Skórę mają ładną, o ciemnobrązowym odcieniu. Uprawiają jęczmień, proso, kartofle, kapustę, czosnek. W pobliżu wioski pasą się na łąkach
lamy i alpaki.
Indianie patrzą na nas ze zdumieniem i nawet lękiem. Twierdzą, że obcy ludzie docierają do nich bardzo rzadko, a biali byli tylko jfc^den raz — od tego czasu minęło dziesięć wiosen. Mendoza odczytał im dokument podpisany przez prezydenta, ale nie wiedzieli nawet, kto to jest.
Zaprosiliśmy Indian na wieczerzę; jedli żarłocznie, nie z głodu, lecz z ciekawości. Potem zaczęliśmy zadawać im pytania. Od razu ujawniły się pewne fakty, dzięki którym można przypuszczać, że jesteśmy na dobrym tropie. Kiedy wyjaśniliśmy Indianom, w jakim kierunku idziemy, długo porozumiewali się szeptem między sobą i w końcu oświadczyli, że nie wolno tam chodzić, że to są złe miejsca. Nic więcej nie chcieli powiedzieć, twierdząc, że więcej nic nie wiedzą. Trzeba będzie zastosować jakiś podstęp.
27 stycznia.
Mendoza i Carlos poradzili nam, by wezwać starca, którego ludność wioski uważa za starostę. To, że ta funkcja istnieje, jest jedyną oznaką organizacji społecznej wśród tych na wpół dzikich ludzi; nie wiedzą, w jakim kraju mieszkają, i nie są w stanie wyobrazić sobie świata, leżącego poza obrębem okolicznych gór. Jesteśmy dla 'nich jak gdyby przybyszami z innej planety. Nie zdziwiliby się nawet na widok Marsjan. Albo patrzyliby na nich tak, jak patrzą na Maszę i Ethel (pierwszy raz widzą kobiety należące do innego plemienia).
Przyszedł starosta — skurczony, siwy, poważny starzec. Mendoza wyjaśnił mu, że goście pragnęli pomówić z najważniejszą osobistością tej wsi. Starosta słuchał go z kamienną twarzą, wydaje się jednak, że pochlebstwo od-
niosło skutek. Postawiliśmy przed starcem najefektowniejsze puszki konserw i butelkę koniaku. Zapytał, czy konserwy rosną na drzewach, czy też wykopuje się je z ziemi? Mrużył oczy z rozkoszy, spożywając nieznane specjały. Szczególnie smakowały mu sardynki, spałaszował całe pudełko. Napił się koniaku, zakrztusił się i przestraszył. Ale lęk minął szybko. Nasz gość upił się. Naleliśmy mu znów koniaku. Nie szkodzi, na pewno nie zostanie alkoholikiem, bo skąd w tej pustyni weźmie napoje wyskokowe.
Nieco później.
Jakie wstrząsające odkrycie! Opowiem o najistotniejszej rzeczy. Starosta poinformował nas, że tam, dokąd idziemy, znajduje się przeklęty wąwóz. Nie ma tam żadnych osiedli ludzkich i w ogóle ludzie unikają tych .stron. Biali, którzy byli tu przed dziesięcioma laty, wyruszyli w tamtym kierunku. Ostrzegał ich o niebezpieczeństwie. Powróciło tylko dwóch — jeden biały i jeden Indianin — a poszło ich dziesięciu. Ci dwaj wrócili chorzy i wkrótce zmarli tutaj, w wiosce. I jeszcze jedna rzecz: mieszkaniec tej wsi, myśliwy, zabrnął w tamte strony podczas polowania na pumę. Wrócił ciężko chory i umarł. Matka jego pozostała na utrzymanłu wsi.
Zapytaliśmy starostę, gdzie pochowano zmarłych, lecz tu spotkała nas niespodzianka — plemię to, podobnie jak Szerpowie, paliło zwłoki zmarłych. Białego człowieka i Indianina nie spalono jednak, wyniesiono ciała za obręb wsi i zostawiono sępom na pożarcie. (W ogóle sępy wykonują tu w wielu miejscach rolę grabarzy i oczyszczają ulice ze ścierw zdechłych zwierząt. Dlatego znajdują się pod ochroną, nie strzela się do nich).
Usiłowaliśmy się również dowiedzieć czegoś o chorobie, która dotknęła owych ludzi, ale starosta odpowiedział tylko: ,,Bardzo zła choroba, bardzo zła! My takiej choroby nie znamy, przynieśli ją z przeklętego wąwozu!" Wynika z tego jasno, że nie ma tam zamkniętego pomieszczenia, że cała okolica jest zakażona. Czekają nas poważne trudności!
Ale to jeszcze nie wszystko. Ofiarowaliśmy staroście po
darki — duży nóż w pochwie z kolorowej wytłaczanej skóry (musieliśmy pokazać, jak dobrze tnie, ludzie bowiem nie znają tu żelaza i używają prymitywnych narzędzi z miedzi) oraz kilka naszyjników z korali. Starosta roztkliwił się i oświadczył, że podaruje nam w zamian pewną bardzo ważną rzecz.
Ach, jak to dobrze, że wpadliśmy na pomysł podarowania mu noża!
Z jego opowieści wynikało, że przed wielu, wielu laty, kiedy na świecie nie było jeszcze ani naszych ojców, ani dziadów, ani nawet pradziadów, mieszkał w tej wiosce pewien biały człowiek. Działy się w tym czasie różne rzeczy, ale starosta nie o wszystkim wie. Co do białego, to wie sporo, ów biały człowiek bowiem na łożu śmierci przekazał ówczesnemu staroście swój kuferek, a starosta przysiągł na Jasny Księżyc, że będzie pilnować tej skrzynki jak źrenicy oka i odda ją białym ludziom, którzy tutaj przyjdą zza gór. Lecz skrzynkę wolno oddać tylko ludziom dobrym. Gdyby zaś przyszli źli, to trzeba kuferek schować i przekazać przed śmiercią następnemu staroście. Nowy starosta musi również przysiąc na Księżyc, że uczyni tak, jak ustalono.
Starzec opowiadał dalej, że za jego czasów biali ludzie przyszli tutaj dwa razy, ale byli to źli ludzie. Za pierwszym razem, bardzo dawno, kiedy jeszcze był młodzieńcem, a rządził poprzedni starosta, biali zabili dwóch Indian. Następni przybysze, którzy zjawili się tu przed dziesięcioma laty, nie zabili nikogo, byli to jednak źli ludzie, nie poczęstowali nikogo tak jak my (mówiąc te słowa pogłaskał się po brzuchu). Wręcz przeciwnie, bez pozwolenia zarżnęli lamę, własność jego siostry. Doszedł do wniosku, że to są źli biali ludzie, którym nie wolno oddawać kuferka, jeśli się nie c'ilce pogwałcić przysięgi. W pierwszej chwili zdecydował, że nam również go nie da, wiedział bowiem, że umrzemy wszyscy, a tajemnica zginie wraz z nami. Ale ów biały człowiek pragnął bardzo, by skrzynkę zaniesiono za góry. Starosta zaś przekonał się, że jeste-
śmy dobrymi ludźmi. Prosi nas tylko, żebyśmy nie szli do przeklętego wąwozu.
Następnie przyniósł skrzynkę. Był to masywny, okuty srebrem, okryty rzeźbami drewniany kufer. Z boku, na cienkim srebrnym łańcuszku wisiał kluczyk. Nasz archeolog Tomlinson stwierdził, że jest to kufer hiszpańskiej roboty, pochodzący przypuszczalnie z początków XVI wieku.
Zardzewiały zamek poddawał się z trudem, w końcu jednak wieko podniosło się ze skrzypem. W kuferku znajdowała się Ewangelia w skórzanej oprawie, sztylet ó rękojeści z kości słoniowej i złoty medalion misternej roboty, a w nim miniaturowy portret starszej pani, bardzo pięknej i majestatycznej damy, z krezą na szyi. Wszystkie te przedmioty zachowały się doskonale.
Na dnie kufra leżało coś zawiniętego w kawałek wytartego malinowego aksamitu. Wewnątrz ujrzeliśmy kilkanaście stron zżółkłego papieru zapisanego gęsto notatkami w języku hiszpańskim. Utrwalone zostały jakimś czarnym płynem, w kilku miejscach starły się i wyblakły.
Nie mam dziś tego dokumentu przy sobie (wzięli go historycy, by poddać zabiegom konserwatorskim i dalszym badaniom). Ale w moim dzienniku pozostały dwa fragmenty, zanotowane na miejscu, w wiosce, na podstawie ustnego przekładu Mendozy.
Oto początek dokumentu, przełożony najpierw z hiszpańskiego na angielski, a następnie z angielskiego na rosyjski:
Ja, Diego de Farnesio, hidalgo z Kastylii, piszę te słowa. Z woli Bożej znalazłem się wśród obcych ludzi, w krainie, skąd nie ma dla mnie powrotu, ci zaś, którzy byli ze mną (nie zdążyłem w pośpiechu zanotować nazwisk A. L.) oraz nasi giermkowie zginęli niedobrą śmiercią wśród bezwodnej pustyni, taka bowiem była wola Najwyższego. Ja zaś, w męce okrutnej i smutku, goniąc resztkami sił, wspiąłem się na wysokie góry i przyczołgałem do miejsca, w którym napotkałem myśliwych Indian. Użyczyli mi jadła i napoju, dziwiąc się wielce mojemu obliczu i strojowi. Pragnąc wynagrodzić ich za gościną dobyłem z za
nadrza złotego dukata, miałem bowiem przy sobie sporo złota, lecz brakło mi żywności i wody, póki mi nie dali owi dobrzy ludzie. I przekonałem się, iż nie wiedzą, co to jest złoto ani pieniądz, że nic im nie wiadomo o królu Hiszpanii ani o wielkim państwie Słońca. Żyją tu bowiem sami jako pierwsi ludzie na Ziemi, a pogańskim obyczajem czczą Księźyc. Lecz ci prości ludzie odznaczają się dobrym, łagodnym sercem, ja zaś jestem w porównaniu Z nimi zatwardziałym grzesznikiem, który splugawił swą duszę złością i pychą, chęcią zysku i rozpustą; usta moje rzucały przekleństwa przeciw Panu, a oczy moje spoglądały lubieżnie na niewiasty i cieszyły się na widok złota.
Na tym kończy się urywek, który zanotowałem. W dalszym ciągu spróbuję odtworzyć treść notatek z pamięci. Pamiętam niezwykły dokument całkiem dobrze, bo dużo mówiliśmy na ten temat zarówno w wiosce, jak i w drodze. Napisany był przez nieprzeciętnego człowieka, a wydarzenia, o jakich wzmiankował, zainteresowały nas ogromnie.
Na podstawie notatek można było ustalić niektóre szczegóły życiorysu i charakteru hidalga Diega de Farnesio, choć informacje te podane były urywkowo i pobieżnie. Był najmłodszym synem znakomitej rodziny hiszpańskiej (medalion zawierał wizerunek matki Diega, dońi Josephy de Farnesio, a syn żywił dla matki uczucie głębokiej czci jako dla wzoru szlachetności).
Diego de Farnesio liczył lat dwadzieścia, kiedy wyruszył do Nowego Świata na statku wchodzącym w skład floty Franciszka Pizarra. W szeregach jego wojsk przybył do państwa Słońca; był świadkiem upadku Cajamarki i Cusco oraz śmierci ostatniego króla Inków. De Farnesio z bólem i goryczą opisuje zbrodnie Pizarra i jego pomocników i kaja się za udział w tych. niecnych czynach. Następnie de Farnesio wyruszył z oddziałem Almagra przez Boliwię do Chile. Jak wiadomo, podczas tej wyprawy, której szlak wiódł przez niebotyczne góry i wieczne śniegi, zginęło 150 Hiszpanów i 10000 Indian. Oddział Almagra
szedł na ślepo, droga jego usiana była trupami. Niekiedy wysyłano naprzód zwiadowców, którzy prawie nigdy nie wracali. W końcu Almagro wysłał na zwiad de Farnesia oraz dwóch innych hidalgów z czeladzią. Podczas burzy śnieżnej zwiadowcy zbłądzili i znalazłszy się w dolinie położonej wśród gór, ruszyli na oślep przed siebie w mniemaniu, że tak jak przedtem dążą na zachód. W owej dolinie towarzysze Farnesia zginęli z pragnienia, choć na jej dnie płynęły rzeki. Jeden z Hiszpanów ogarnięty szałem pragnąc dotrzeć do wody skoczył w przepaść.
Z opisu można było poznać dolinę, przez którą przeszliśmy wczoraj... A szkielety stanowiły szczątki towarzyszy de Farnesia. On zaś, jak już czytelnicy wiedzą, przeszedł przełęcz, natknął się na Indian i pozostał w ich osiedlu. Zdobył zapewne sympatię tubylców i dlatego chyba jego kufer był tak troskliwie przechowywany w ciągu trzystu pięćdziesięciu lat jako rzecz niezwykle cenna, niemal święta.
Ten konkwistador odznaczał się widocznie wyjątkową energią i odwagą (świadczy o tym chociażby fakt, iż na wpół żywy z pragnienia potrafił zdobyć się na taki wysiłek i przedostać przez przełęcz, nie wiedząc, co go czeka z drugiej strony grzbietu górskiego). Ale po śmierci towarzyszy i przeżytych mękach zaszła w nim wielka zmiana. Stało się to może również pod wpływem rozmyślań o matce, o której pobożności mówi z takim podziwem — przecież Hiszpania była twierdzą fanatyzmu religijnego, a młody Diego wyrósł i wychował się w takiej właśnie atmosferze. To, że miał przy sobie podczas krwawych wypraw Ewangelię, mogłoby świadczyć o potwornej obłudzie, gdyby nie dalszy ciąg jego życia, oparty na całkowicie odmiennych zasadach. Lecz z notatek de Farnesia przemawia nie tylko uczucie człowieka wierzącego. Ujawniają one również pewne cechy charakteru, nader dziwne u człowieka, który brał udział w zbrodniach konkwistadorów i masowych zabójstwach. Byliśmy zdumieni jego szczerym humanitaryzmem, przytłumionym na pewien czas przez atmosferę krwawej wyprawy, humanitaryzmem, który mimo
wszystko stanowił prawdziwą postawę moralną tego Człowieka. De Farnesio szczerze kochał prostych, ciemnych ludzi, do których przywiódł go los. I choć jako chrześcijanin powinien potępiać składanie czci Księżycowi, to jednak szanował wierzenia tubylców i nie podejmował żadnych prób nawracania ich, uważał bowiem, że pod względem moralnym stoi znacznie niżej. Zapewne ta skromność i szczerość ułatwiła 'mu "zbliżenie z Indianami.
De Farnesio mieszkał w wiosce przeszło rok, kiedy zaszło coś, co zmusiło go do sporządzenia notatek na znalezionych przez nas kartkach papieru. Pisał sadzą rozpuszczoną w woldzie. Uważał za swój obowiązek powiadomienie ludzi o tym, co się stało, i dlatego zaprzysiągł starostę na Święty Księżyc.
9
De Farnesio opowiada dalej, że tuż przed Bożym Narodzeniem poszedł w góry, by zapolować na wigonie. Ścigając ranne zwierzę zapuścił się niepostrzeżenie dość daleko i opadł z sił. I właśnie w chwili gdy odpoczywał na występie skalnym, ujrzał „coś wielkiego i niezwykłego". Ten fragment odnotowałem w moim dzienniku:
Leżąc na ziemi usłyszałem silny grzmot i ujrzałem lecącą gwiazdę, świecącą sto razy silniej od Słońca. W przerażeniu zakryłem twarz rękami sądząc, że nadszedł Dzień Sądu Ostatecznego i że stanę za chwile przed Panem, by zdać mu sprawę z moich czynów. Góry chwiały się w posadach. Spadłem z cypla, na którym leżałem, potłukłem się i skaleczyłem nogę, a potem długo leżałem bez przytomności. Kiedy ją odzyskałem i otworzyłem oczy, ujrzałem białe światło płonące na wysokiej równinie nad wąwozem, skierowane w niebiosa. Zaczęło się ono posuwać jako słup ognisty i dotknęło mnie, a ja padłem znów na ziemię, zasłaniając twarz i pomyślałem: „Panie, oto twój anioł przyszedł po mnie". I anioł zstąpil z wysokości, pod-
niósł mnie z ziemi i wiódł ze sobą w powietrzu nad górami, przepaściami i rzeką i opuścił na równinie, na której płonęła wielka gwiazda...
Kilka dalszych wierszy tekstu zatarło się na załamaniu stronicy i Mendoza nie mógł odczytać tej części. Tekst czytelny zaczynał się o trzy wiersze dalej, w środku zdania:
...i w cudowny sposób rozumiałem ich mowę, jak gdyby posługiwali się najczystszym narzeczem kastylijskim. Lecz nie wypowiadali słów, widziałem jeno jak gdyby postaci czy cos na kształt obrazów, ruchomych i pełnych życia. A kiedy je oglądałem, myślałem o nich, jak gdyby wbrew woli własnej odpowiadałem na nie myślami, nie używając słów, zaś owe istoty rozumiały mnie. Wygląd zaś miały one ni to człowieczy, ni to anielski. Pomyślałem wówczas, czy spadająca gwiazda nie przyniosła na Ziemię księcia ciemności we własnej osobie wraz z poplecznikami jego? Lecz ujrzeli moje myśli i nakazali mi, iżbym się nie lękał, bowiem władza ich pochodzi od Dobra, a nie od Zła, i uwierzyłem im, nie mogąc pojąć, kim są naprawdę. Potem wprowadzili mnie do wnętrza gwiazdy, gdzie ujrzałem coś na kształt siedziby ludzkiej, lecz zarazem całkiem odmiennej niż u ludzi, czego nie jestem w stanie opisać słowami.
Nie zdążyłem zanotować więcej, ponieważ kierownictwo ekspedycji wezwało Mendozę. Następnie wyruszyliśmy w drogę, a na postojach ledwie nadążałem z notowaniem wydarzeń dnia. Dlatego muszę odtworzyć dalszy ciąg znalezionego rękopisu z pamięci.
De Farnesio spotkał się z tajemniczymi skrzydlatymi istotami jeszcze jeden raz, ale Indianom nic o tym nie wspomniał — nie wiedział, jak wytłumaczyć im całe zdarzenie, a co najważniejsze, od pierwszej chwili żywił obawę, czy nie znalazł się przypadkiem w mocy złych demonów. Nie opisywał wyglądu mieszkańców gwiazdy, choć z niektórych słów można było wnioskować, że przypomi-
nali ludzi. Treść rozmów z nimi zanotował w najogólniejszym zarysie:
Chcieli się dowiedzieć ode mnie, co sią dzieje na Ziemi i jak żyją na niej ludzie oraz dlaczego znajduje się tu dokoła taka pustynia, a ja odpowiadałem im zgodnie z prawdą i sumieniem, czego nie powinienem był czynić.
Przyszedłszy po raz trzeci na skraj wąwozu (skąd skrzydlaci goście przenosili go swej siedziby) de Farnesio spostrzegł, że „wielkiej gwiazdy" na równinie nie ma. Stwierdził również, że na miejscu równiny wznosi się stroma góra, wąwóz zaś zawalony jest odłamkami skał, a rzeka płynie z łoskotem w innym kierunku przez głęboką rozpadlinę, której dawniej nie było w tym miejscu.
Ogarnął go taki strach, że w popłochu zaczął uciekać z przeklętego miejsca. Ale jakaś nieznana siła coraz mocniej skuwała jego członki, tak, iż z trudem dotarł do wsi, od której dzielił go dzień marszu. Wówczas zrozumiał, że został ukarany za świętokradcze rozmowy ze skrzydlatymi demonami, a pragnąc przed śmiercią przynajmniej cze- ściowo odkupić swą winę, postanowił opowiedzieć ludziom o swym życiu, by ostrzec ich przed przewrotnością szatana. Grzech swój widział w tym, że nie rozpoznał Złego w jego nowym wcieleniu i opowiedział mu wiele o życiu ludzi. Teraz był przekonany, że miał do czynienia ze sługami Złego, któż inny bowiem posiadałby taką władzę i umiał odczytywać myśli, latać w powietrzu i obalać skały? Aniołom, zdaniem de Farnesia, było to wszystko niepotrzebne, bowiem ich moc na czymś innym polega.
Czy muszę opowiadać, jakie wrażenie wywarła na nas relacja de Farnesia? Zawołaliśmy „hura!", obejmowaliśmy się, zachowywaliśmy jak wariaci, potomkowie zaś przyjaciół de Farnesia patrzyli na nas z milczącym zdumieniem.
W końcu uspokoiliśmy się i zrobiliśmy bilans naszych zdobyczy. A więc statek kosmiczny przyleciał w te strony w XVI wieku!
— Można ustalić czas przylotu jeszcze dokładniej — rzekł Osborne. — Daty wypraw Pizarra i Almagra są dobrze znane. Jasne więc jest, że de Farnesio odpłynął z Hiszpanii w roku 1531, a na wyprawę z Almagrem wyruszył w roku 1535. W tym salmym czasie znalazł się w tej wiosce, a po upływie roku, to znaczy w 1536 ujrzał ,,mieszkańców gwiazd" lub „sługi szatana", jak ich na przemian określa. Trudniej będzie ustalić inną rzecz — co się stało z Marsjanami?
— Pan ma na myśli załogę statku, który widział de Farnesio? — zapytał Sołowiow. — Wydaje mi się, że to wynika jasno z jego opowieści i z obawy tubylców przed przeklętym wąwozem. Trzęsienie ziemi rzuciło statek w dół, do wąwozu, statek rozbił się, a załoga zginęła. Potłukł się zbiornik z paliwem atomowym, które zaczęło emanować. To spowodowało śmierć de Farnegia, a już za naszych czasów stało się przyczyną śmierci Indianina-myśliwego i tej ekspedycji, o której opowiadał nam starosta. Dla mnie niejasne jest coś innego — co powinniśmy teraz robić? Jak się tam przedostać, gdzie założyć obóz, z jakiego miejsca spuścić do wąwozu robota, by nie narazić się na niebezpieczeństwo? Przecież ,,żelazna maska" została skonstruowana z tym założeniem, iż będzie funkcjonować w zamkniętym hermetycznie pomieszczeniu, a my będziemy całkowicie zabezpieczeni przed radioaktywnością. Te wszystkie zagadnienia będziemy musieli rozstrzygnąć na miejscu.
— Co należy sądzić o informacji Hiszpana w sprawie języka bez słów? Skrzydła — to była zapewne aparatura latająca. Ale rozmowa za pomocą obrazów... to wytwór wybujałej fantazji. Czy tego de Farnesio przypadkiem nie zmyślił? — zadałem pytanie.
— Ma pan zbyt wysokie pojęcie o konkwistadorach — rzekł Osborne z uśmiechem — jeśli pan uważa, że nawet najlepszy z nich byłby w stanie wymyślić coś takiego! Przecież to był XVI wiek! Niech pan się tylko zastanowi! Nie, jestem przekonany, że tak działo się naprawdę...
Sołowiow zgodził się z Osborne'em. Nagle Masza zapytała:
— A dlaczego Marsjanie nie przylatywali na Ziemię po XVI wieku?
— Skąd pani wie, że nie przylatywali — rzekł Osborne z urazą. — Czy posiada pani dokładne informacje na ten temat?
Masza stropiła się, i odparła nieśmiało:
— Takich informacji nie posiadam, po prostu przypuszczam, że nie przylatywali na Ziemię w wieku XIX i XX, bo zostałoby to zauważone. Zresztą, po co mieliby siedzieć cały czas na odludziu, w górach? Przecież wcześniej czy później spróbowaliby nawiązać kontakt z ludźmi. A może próbowali to zrobić za pośrednictwem de Farnesia?
Osborne skinął aprobująco głową, odpowiadała mu taka koncepcja.
— Niewątpliwie, droga miss, winni byli dążyć do nawiązania kontaktów z ludźmi — wyjaśnił, tak jak gdyby znał Marsjan osobiście. — Lecz nie możemy z pewnością twierdzić, że nie przylatywali... dajmy na to, nawet w ubiegłym lub w tym roku.
Ja uważałem twierdzenie Osborne'a raczej za wątpliwe i już miałem zamiar oponować, lecz Masza ubiegła mnie:
— Oczywiście, nie można mieć pewności, nawet dziś moglibyśmy przegapić ich przylot. Lecz logicznie biorąc, technika lotów międzyplanetarnych musiała się w ciągu minionych 350 lat jeszcze bardziej rozwinąć i udoskona-, lic. Jeśli Marsjanie lub ktokolwiek inny umieli latać już w XVI wieku, to w naszych czasach powinni byli bezwarunkowo zorganizować regularną komunikację z Ziemią. Na razie takiej łączności nie ma, to można stwierdzić z całą pewnością. Dlaczego więc przestali odwiedzać swą najbliższą sąsiadkę? Czyżby nie spodobała im się?
„Zuch Masza, trafiła w sedno!" — pomyślałem. Soło-wiow nie wtrącał się do rozmowy, ale słuchał z zainteresowaniem. Osborne miał wciąż życzliwy uśmiech na twarzy.
— Mógłbym wysunąć pewne hipotezy na ten temat — powiedział — ale wymagałoby to małego wykładu.
Nie mamy teraz na to czasu, a nie chciałbym częstować państwa gołosłownymi twierdzeniami.
— Możliwe, że już za dzień twierdzenia te zostaną poparte konkretnymi faktami — wtrącił Sołowiow.
Sądzę, że właśnie z tego powodu Osborne uchylił się od odpowiedzi na pytania Maszy. Mimo iż gorąco wierzył w swoje teorie, to jako naukowiec nie mógł zaprzeczyć, iż fakty są wymowniejsze od abstrakcyjnych rozumowań. A przecież spodziewaliśmy się, że lada dzień uzyskamy na pewno nowe fakty. Osborne nie chciał wysuwać teorii, które mogły zostać przekreślone już następnego dnia. I słusznie robił. Przecież wkrótce mamy otrzymać przekonywające odpowiedzi na wiele pytań.
Prowadziłem dziennik aż do dnia katastrofy. Nawet rankiem poczyniłem jeszcze kilka notatek, katastrofa nastąpiła koło drugiej po południu. Lecz te zapiski nie zadowalają mnie, są zbyt emocjonalne i chaotyczne.
Dlatego opowiem o dalszych wypadkach, a od czasu do czasu sięgnę do dziennika.
O świcie opuściliśmy wioskę, żegnani posępnym milczeniem Indian, którzy nie mogli pojąć, dlaczego dobrowolnie ruszamy na niechybną śmierć. Poprzedniego wieczoru pożegnaliśmy się serdecznie z wszystkimi, podarowaliśmy naszyjniki z korali i różne drobiazgi. Nawiasem mówiąc, dotychczas nie wiem, skąd tubylcy mieli korale. Widocznie odwiedzali ich niekiedy Indianie z innych osiedli. Lecz w pobliżu nie było żadnych wiosek, prócz tej jednej, która była właściwie odcięta od świata; dokoła groźne masywy gór z głębokimi pionowymi ścianami wąwozów, a na południu — dolina śmierci.
De Farnesio słusznie doszedł do wniosku, że stąd nie ma powrotu. Tubylcy na przykład nie widzieli nigdy lustra, oglądali je z przerażeniem i pytali: „Kto tam jest w środku?" Nie mieli pojęcia o istnieniu cukru. Smak cukru działał na nich jak narkotyk, aż piszczeli z rozkoszy. Nasi tragarze stali w porównaniu z nimi na bardzo wysokim szczeblu rozwoju.
Ale odbiegłem od tematu. Opuściliśmy więc wioskę, zo-
stawiając nasze muły wśród lam i alpak na pastwisku Szliśmy, wspinając się stopniowo coraz wyżej i wyżej. W zasadzie trzymaliśmy się wysokości 3 800 — 4 200 metrów, co nie było szkodliwe nawet dla organizmu Osborne'a.
Początkowo mijaliśmy okolice pełne znaków życia i obfitujące w zwierzynę. Nasi myśliwi upolowali dwa wigonie. Na postoju jedliśmy świeżą pieczeń. Mac-KinIey tropił również pumę — amerykańskiego lwa, lecz bez powodzenia.
Aż do przełeczy szliśmy w spokojnym nastroju, przerywanym od czasu do czasu wybuchami wesołości. Zagrodził nam drogę długi łańcuch górski. Wspięliśmy się do wysokości 4 900 metrów (de Farnesio podawał, że szedł przez cały czas w kierunku wschodnim, ten łańcuch zaś ciągnął się z południa na północ, zagradzając drogę na wschód).
Na przełęczy zaatakowała nas zawieja śnieżna. Wybuchła tak nieoczekiwanie, jak gdyby czaiła się na nas długo i ucieszyła się na nasz widok. W tym momencie spostrzegłem, że licznik Geigera, który zawiesiłem na piersi, wskazuje dość wysoki stopień radioaktywności atmosfery, szkodliwy dla organizmu ludzkiego.
— Wszystko się wyjaśnia — rzekł Sołowiow. — Ten śnieg przeleciał nad przeklętym wąwozem! Widocznie w ciągu z górą trzech wieków radioaktywność marsjań-skiego paliwa niezbyt się zmniejszyła.
Znaleźliśmy się w pobliżu niebezpiecznej strefy. Sporządziliśmy szybko maseczki z chustek do nosa. Ale, rzecz jasna, był to niedostateczny środek ochronny. Na szczęście wiatr się uspokoił i śnieg przestać padać. Ruszyliśmy dalej, ale nastrój zepsuł się wyraźnie. A co najważniejsze, nie wiedzieliśmy, co zrobić z tragarzami. Nie mogliśmy się obejść bez nich, lecz z drugiej strony nie mieliśmy prawa korzystać z ich niewiedzy i narażać na groźne niebezpieczeństwo.
Po dłuższej dyskusji postanowiliśmy wyjaśnić tragarzom, co nam zagraża. Zaproponowaliśmy podwójną zapłatę za
doniesienie bagażu do wąwozu i pomoc w urządzeniu obozu. Następnie będą mogli wycofać się do strefy niezagrożonej i zaczekają na nasz sygnał (mieliśmy z sobą rakietnicę). Prawie wszyscy się zgodzili, może dlatego, że nie orientowali się, na czym polega niebezpieczeństwo.
Po kilku godzinach znaleźliśmy się w pobliżu wąwozu. Liczniki znów podniosły alarm. Trzeba było wycofać się do bezpiecznej strefy i ułożyć plan dalszych działań.
Mieliśmy z sobą stroje ochronne, coś w rodzaju lekkich skafandrów, wykonanych ze specjalnego gatunku polistyrenu, z tak zwanymi „cechami zaszczepionymi". Jedna z nich przyjęła się bardzo dobrze: twardy, kruchy polistyren stal się miękki, giętki i plastyczny. Ale drugą cechę — odporność na działanie radioaktywne — udało się, zdaniem wynalazcy, zaszczepić tylko częściowo: strój znacznie osłabiał wpływ promieniowania, ale nie w tym stopniu, jak się tego spodziewał wynalazca.
Posiadaliśmy dwa takie skafandry. W drodze losowania ustalono, kto ma pójść na zwiad.
Los wskazał na mnie i Edwardsa. Koledzy pomogli nam włożyć skafandry, których szwy zaszyto igłą elektrodową, po czym ruszyliśmy w drogę.
Doszliśmy do skraju wąwozu. Tu radioaktywność wzrosła znacznie. Nie miało sensu stanie i napawanie się widokiem. Był zresztą dość posępny: wąski, bardzo głęboki i mroczny wąwóz, na dnie wyje i huczy rzeka. Zdążyliśmy tylko spostrzec, że na szerokim upłazie, dość wysoko nad rzeką (jak stwierdziliśmy później, głębokość wąwozu wynosiła w tym miejscu prawie kilometr) leżą jakieś odłamki, odcinające się na tle skał kształtami i barwą: jakiś jasnozielony płat, kapryśnie powyginana rura czy belka mieniąca się błękitnawym srebrem. Wniosek był jasny — są to szczątki statku kosmicznego.
Teraz trzeba było poszukać bezpiecznego miejsca dla założenia bazy. Zauważyliśmy, że w odległości stu metrów od miejsca, na którym leżały szczątki statku kosmicznego, prąd rzeki jest znacznie szybszy. Znajdował się tam wi-
docznie wodospad. Ruszyliśmy wzdłuż wąwozem. Liczniki bez przerwy sygnalizowały dużą radioaktywność, lecz staraliśmy się nie myśleć o tym i przypatrywaliśmy się uważnie biegowi rzeki. Rzeka skręcała na prawo, opryskując białą pianą ogromną czerwoną skałę wiszącą nad wodą, niczym resztki wysadzonego w powietrze mostu. Następnie pędziła naprzód szerokim strumieniem. Skraj wąwozu zaczął opadać wielkimi tarasami pełnymi głazów. Skakaliśmy 'po .nich, licząc na to, że polistyren wytrzyma. Po każdym skoku radioaktywność zmniejszała się wyraźnie, ale trzeba było się z nią liczyć; w żadnym razie nie można było założyć tutaj obozowiska.
Kiedy zeszliśmy z wielkiego progu, liczniki uspokoiły się od razu. Stanęliśmy i rozejrzeliśmy się bacznie dokoła. Wejście na górę byłoby stąd dość uciążliwe, ale z powodzeniem moglibyśmy tu pozostawić tragarzy, jeśli znajdziemy drogę bardziej oddaloną od wąwozu. Miejsce było całkiem niezłe: kamienny szeroki taras z niezliczonymi pękami niskorosłej trawy i znanymi nam już krzewami adesmii i toli. Wiatr nie docierał do tego zakątka, a od rzeki dzieliło go coś w rodzaju granitowej ściany, wysokości dwóch metrów. Pozostawało tylko jedno — jak się do tego zabrać?
Byliśmy z Edwardsem jak gdyby królikami doświadczalnymi. Jeśli nie zachorujemy, będzie to oznaczało, że można używając na zmianę naszych skafandrów uruchomić „żelazną maskę". Cała trudność polegała na tym, że robot nie mógłby sam zejść po spadzistych ścianach wąwozu;
trzeba by go opuszczać i wyciągać za pomocą liny, a następnie wycofywać się z tego miejsca i dyktować z daleka, co ma robić.
Znaleźliśmy dłuższą i bardziej uciążliwą, ale za to całkowicie bezpieczną drogę do tarasu i już wieczorem rozbiliśmy tu nasze namioty. Tragarze zgodzili się zostać.
Żadnych oznak choroby nie spostrzegliśmy. Rankiem czuliśmy się zupełnie normalnie. Widocznie wynalazca skafandra (a właściwie materiału, z którego został wykonany skafander), towarzysz Bezsonow, był zbyt skromny
w ocenie swej pracy. Korzystam z okazji, by zawiadomić go i wszystkich, których to interesuje, że umieszczaliśmy jeden licznik pod skafandrem, na odzieży, a drugi — na zewnątrz i przez przezroczystą błonę polistyrenu porównywaliśmy wskazania ,,wewnętrznego" licznika z „zewnętrznym". Podczas kiedy zewnętrzny wskazywał wysoki stopień radioaktywności, wewnątrz stwierdzało się znacznie mniejszy, prawie niegroźny dla organizmu. Żałowaliśmy tylko jednego, że zabraliśmy z sobą tylko dwa takie skafandry.
10
Ważna notatka w dzienniku: „Nadszedł decydujący dzień! Robot ruszy do wąwozu. Sołowiow i Mac-Kinłey wkładają skafandry. W strefie pośredniej ubezpieczać będą Masza i Lisowski. Jesteśmy wszyscy niesłychanie podnieceni. Ja mam pozostać w obozie i nic nie zobaczę. Złości mnie to bardzo!"
Istotnie, nie byłem przy tym wszystkim. Ale opowiedziano mi dokładnie, jak spuszczano na dół „żelazną maskę" i jak ona zbierała czujnymi palcami różne resztki aparatury i całe przyrządy, wkładając do wielkiej torby przytroczonej do pasa. Jak następnie wyciągano „żelazną maskę" z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, by nie zderzyła się ze ścianą wąwozu. Mac-Kinłey oświadczył, że przydałoby się uruchomić blok... Zrobiliśmy tak, lecz skorzystaliśmy z niego tylko jeden raz.
Ale nie te szczegóły są ważne.
Po włożeniu rękawic na wszelki wypadek, zaczęliśmy oglądać naszą zdobycz (chociaż specjaliści w Moskwie twierdzili, że marsjańskie tworzywa sztuczne są uodpornione na skutki radioaktywności, musieliśmy sprawdzić, czy dotyczy to również świeżo znalezionych rzeczy).
Robot wydostał z wąwozu istne skarby. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy takiego mnóstwa dowodów rzeczowych
pobytu Marsjan na Ziemi! Rozsiedliśmy się dokoła wielkiej plandeki, na której ułożone zostały części złożonych mechanizmów, kawałki okładziny statku kosmicznego, ciekawe, nieznane przyrządy, wśród nich kilka srebrnosza-rych, żółtozłotych płytek i znacznie mniejszych, grubszych, o ciemnofioletowym odcieniu. Oglądaliśmy kolejno przedmioty, przekazując je sobie z rąk do rąk.
Zwróciłem uwagę na zielonkawobłękitną ramkę, podobną do tej, jaką mi dał Milford. Była tylko bardziej pognieciona i wykrzywiona. Podałem ją dalej. Po paru minutach dostałem od Mac-KinIeya zagadkowy przedmiot. Było to coś w rodzaju pudełka z dwiema rurkami na szerokiej pokrywce. Pudełko miało bardzo ładny kolor, również zie-lonkawobłękitny, z takimi samymi głębokimi refleksami jak ramka Milforda. Rurki na pokrywce rozmiarami i kształtem przypominały dziwne ruchome odrostki na ramce. Zaczekałem, aż wszyscy ją obejrzeli, i poprosiłem Sołowiowa, by mi ją dał znów.
— Spotkał pan starą znajomą? — rzekł z uśmiechem.
— Tak jest i jak mi się zdaje, w bardzo ciekawym towarzystwie — odpowiedziałem. Odszedłem na bok, by nie przeszkadzać innym i zacząłem badać pilnie przyrząd... Nie ulegało wątpliwości: miałem do czynienia z dwiema częściami jednego przyrządu. Rurki idealnie odpowiadały rozmiarami wyrostkom na ramce. Kiedy połączyłem obydwie części — przystały szczelnie do siebie.
Mac-KinIey spojrzał na mnie z zaciekawieniem, a potem wziął przyrząd i zaczął go uważnie oglądać.
— Zuch z pana! — pochwalił mnie. — Ciekawe, co też to może być? — Rozebrał przyrząd na części i zajrzał do środka pudełka. — Aha, jest tu coś w rodzaju wydrukowanego schematu.
Wśród rzeczy wydobytych przez „żelazną maskę" znajdowały się przedmioty równie ciekawe jak przyrząd. Długo obracaliśmy w ręku czarne pudełko ze sztucznego tworzywa, z okrągłym otworem. Otwór zakrywała przezroczysta masa podobna do szkła, świecąca się lekko w środ
kowej części. Dokoła otworu umieszczone było ruchome kółko z podziałką i niezrozumiałymi znakami. W tylnej części pudełka tkwiła wysuwana ścianka, za nią zaś, w części środkowej, rowki, do których widocznie coś się wstawiało. Ktoś wyraził przypuszczenie, że może właśnie płytki. Wskazywałby na to ich rozmiar.
— Płytki? — powtórzył zamyślony Osborne. Wziął żółtą płytką i umieścił ją w rowkach. Przylegała doskonale. — Jeśli lak, to mamy zapewne do czynienia z czymś w rodzaju aparatu fotograficznego. Przecież na żółtych płytkach mogą znajdować się nie tylko wykresy i mapki...
Mac-KinIey oderwał się od swej pracy, z zainteresowanie przysłuchując się rozważaniom Osborne'a. Twarz rozjaśniła mu się nagle. Podniósł żółtą płytkę i zaczął ją dopasowywać do błękitnego przyrządu. W tym samym czasie badaliśmy w dalszym ciągu pudełko z połyskującym obiektywem.
— Wątpię, żeby to był aparat fotograficzny! — oświadczył Pietia Wieniewcew. — Popatrzcie, między obiektywem i płytką znajduje się ciemna, nieprzezroczysta przegródka. Tworzywo podobne do grafitu.
— To nie ma znaczenia, mój przyjacielu — powiedział zamyślony Osborne. — To nic jeszcze nie oznacza. Skąd pewność, że ich aparaty fotograficzne muszą być podobne do naszych. Ich obrazy są inne — widział pan przecież, że wyglądają jak wypukłe. Poza tym, nałożone na siebie, ujawniają się kolejno, nie tracąc przy tym na wyrazistości i jasności. A tego nie dałoby się uzyskać za pomocą naszych aparatów fotograficznych.
— W takim razie może to jest elektronowy aparat fotograficzny? — wyraził przypuszczenie Sołowiow, który w skupieniu badał pudełko.
— O, właśnie to! — zawołał uradowany Osborne. — Możliwe, że mamy do czynienia z aparatem elektronowym. Przecież Marsjanie na pewno wyprzedzili nas...
Nagle rozległ się triumfalny okrzyk Mac-KinIeya. Wszyscy zwrócili się w jego stronę. Szkot podniósł błękitny przyrząd do góry.
— A jednak zdobyłem odpowiedź! — oświadczył. — Czy wiecie, co to jest? Coś w rodzaju naszego adaptera. Proszę! Płytkę wstawia się do tej ramki. W środku znajduje się urządzenie podobne do drukowanego schematu. — Otworzył pudełko, w którym zobaczyliśmy ściankę z wytłoczonymi znakami różnych kształtów i rozmiarów. Do ścianki przymocowane były kolorowe kryształki. W jednym rogu znajdowały się dwa duże kryształy białawoprze-zroczyste. Stanowią one coś w rodzaju baterii. Powinny dawać energię uruchamiającą przyrząd. Ten przełącznik do tego służy. A tutaj, z boku znajduje się regulator strojenia. — Mac-KinIey przekręcił boczną korbkę, która pstryknęła słabo. — Oczywiście, nie rozumiem jeszcze wielu szczegółów, ale z grubsza biorąc, wydaje się, że mam rację.
— Tak, to chyba jest najsłuszniejsze rozwiązanie — powiedział Sołowiow po obejrzeniu przyrządu. — Oni musieli w jakiś sposób odczytywać płytki! Przecież nie mogli kłaść ich za każdym razem na odbiornik radiowy i czekać aż się zepsuje! — zażartował, przypomniawszy sobie Berszadskiego. — Zdaje mi się, że tym razem przyrząd jest uszkodzony.
— Ja się nim zajmę — obiecał Mac-KinIey. — Miss Ethel, niech pani również przyjrzy się mu dobrze. Zastanowimy się, może wspólnymi siłami uda się nam tu, na miejscu, stwierdzić, co znajduje się na płytkach.
Ethel przyniosła skrzynkę z narzędziami i materiałami. Wraz z Mac-KinIeyem zaczęli badać błękitny przyrząd. My zajęliśmy sie innymi przedmiotami.
Z rąk do rąk przechodził przedmiot, który wzbudzał powszechne zainteresowanie. Była to przezroczysta kula o średnicy około pół metra, z dużym okrągłym otworem. W pobliżu otworu znajdowała się okrągła płytka usiana małymi dziurkami. Długo medytowaliśmy, próbując odgadnąć, do czego mogłaby ona służyć. W końcu Masza oświadczyła, że kula przypomina górną część skafandra.
— To bardzo prawdopodobne, 'istotnie przypomina skafander! — rzekł uradowany Edwards.
— Nie wydaje mi się! — sprzeciwił się Tomlinson. — Jak pańskim zdaniem łączyła się ta kula ze skafandrem? Nie ma na niej gwintów i w ogóle nic nie ma.
— A może spawano ją ze skafandrem, tak jak nasze stroje ochronne — odparł Edwards.
Sołowiow dodał, że uważa taką możliwość za prawdopodobną.
— A do czego służyłyby dziurki w płytce? — zwróciliśmy się do Sołowiowa. — Dlaczego kula nie potłukła się?
— Może płytka stanowi jakiś specjalny filtr dla ochrony przed bakteriami ziemskimi lub przeciw napływowi nadmiaru tlenu. Jeżeli byli to Marsjanie, atmosfera Ziemi zawiera dla nich zbyt wiele tlenu, przed którym muszą się bronić. Dlaczego skafander nie potłukł się? Może upadł na jakąś elastyczną masę, która z czasem znikła. Przecież minęły stulecia, a nie był to wybuch czy pożar, lecz po prostu silny wstrząs i upadek. Oczywiście, istoty żywe zginęły albo we wnętrzu statku, albo spadły do rozpadliny, lub zostały zasypane podczas trzęsienia ziemi, lecz ultratrwałe tworzywa, z których zrobiony był statek oraz wszystkie przyrządy i aparaty ucierpiały znacznie mniej. Niestety, widocznie większa część szczątków statku wpadła do rzeki. Widać teraz, że na tarasie pozostało nie wszystko. Z tych kawałków nie można zrekonstruować statku kosmicznego, a na ekranie telewizora nie widzieliśmy na razie większych fragmentów. — Sołowiow podniósł z rozesłanej na ziemi plandeki lekki odłamek, powleczony opalizującą emulsją. — Sądzę, że to jest część korpusu statku. Czy zgodzi się pan ze mną, sir Osborne?
— Oczywiście! — odpowiedział sir Leslie. — Z zainteresowaniem słucham pana. Proszę, niech pan mówi dalej.
— To już chyba wszystko — rzekł Sołowiow. — Niewiele mam teraz do powiedzenia. Najważniejsze jest to, byśmy pomyślnie przywieźli te materiały do domu. Jakie bogate żniwo! „Żelazna maska" popracuje jeszcze jutro, może uda się uzyskać coś nowego. Będziemy musieli postarać się zebrać wszystko, co się da. Nie orientuję się
tylko, gdzie może się znajdować zbiornik z paliwem atomowym.
— Może w rzece? — powiedział Pietia.
— Nie, co też pan! W takim wypadku mielibyśmy do czynienia z radioaktywną wodą. A przecież liczniki zachowywały się spokojnie. Nie, zbiornika w rzece nie ma, musimy więc być bardzo ostrożni. W zasadzie trzeba by .go wydobyć z wąwozu i zakopać głęboko w ziemi. Ale jak to zrobić? Nie mamy dostatecznie grubych płyt ołowianych. Ukryć w skale również nie możemy bez pomocy saperów i materiałów wybuchowych. Zresztą, gdyby się nawet udało nam zrobić otwór w skale, to czym byśmy go zamknęli? Sądzę więc, że lepiej dać spokój zbiornikowi... a w ogóle wynieśmy się stąd jak najprędzej.
— Dlaczego ten hełm jest taki wielki? — zapytała Ma-sza. — Czyżby Marsjanie mieli aż tak duże głowy?
— Mnie to również zaciekawiło — odrzekł Sołowiow. — Widzi pani, astronomowie uważają, że istoty rozumne zamieszkujące inne planety zbudowane są na ogół na podobieństwo człowieka. Rzecz jasna, że nie jest to pełne podobieństwo, lecz zbieżność niektórych najistotniejszych cech. Mogą one na przykład mieć kilka rąk lub kilka nóg, lecz podział na kończyny dolne, służące przede wszystkim do poruszania się, i na kończyny górne, służące do wykonywania bardziej złożonych czynności, musi niewątpliwie istnieć. Pamięta pani, co mówił Engels o roli ręki w rozwoju człowieka. Odnosi się to oczywiście nie tylko' do mieszkańców naszej planety. Można więc przypuszczać, że istoty rozumne mogą mieć ręce i nogi rozmaitych kształtów i w różnych ilościach. Oznacza to również, że położenie ciała istoty rozumnej powinno być pionowe, a nie poziome jak u zwierząt. Wydaje mi się, że Wells nie miał podstaw, by przedstawiać Marsjan jako straszliwe, krwiożercze mięczaki, które nie mogą się poruszać bez pomocy maszyn! Jasne jest również, że taka istota musi mieć co najmniej dwoje oczu, by uzyskać trójwymiarowość obrazu. A organy wzroku, słuchu, węchu oraz innych nie znanych nam zmysłów, znajdują się zapewne w najwyżej
umieszczonej części ciała. A więc musi istnieć głowa o takim lub innym kształcie.
— Pocieszył mnie pan! — zawołał Zdumiony Kostia Lisowski. — Dobrze, że mają przynajmniej głowę. Czy wyobrażacie sobie państwo takiego potwora o sześciu nogach, sześciu rękach i trzech parach oczu? Brrr!
— Jeśli taki potwór popatrzy na ciebie, to powie: a cóż to za kloc? — powiedział Pietia Wieniewcew. — Jak on się może utrzymać na dwóch łapach? I co może zrobić tymi nieszczęsnymi dwiema rękami?
— Słusznie! — zgodził się Kostia. — Sądzę, że w zasadzie, przydałoby się każdemu z nas mieć jeszcze jedną rękę!
Rozmowa toczyła się w języku rosyjskim. Przetłumaczyłem ją Anglikom. Mendoza słuchał z szeroko otwartymi oczami, wcale się nie śmiał.
— Alejandro, czy to prawda? — szepnął mi na ucho. — To wszystko, co mówią o ludziach z innych gwiazd?
— Oczywiście — odpowiedziałem szeptem. — Biorąc ogólnie, prawdą jest, że istnieją i mogą mniej więcej tak właśnie wyglądać. Przecież pan chyba wiedział o tym dawno, Luis, od chwili gdy pan rozpoczął współpracę z nami. Słyszał pan przecież tyle razy, że szukamy śladów pobytu Marsjan na Ziemi.
— Słyszałem, ale nie wierzyłem! — wyznał szczerze. — Panno Święta, jakie cuda! Czy nie uważa pan, że my wszyscy jesteśmy trochę stuknięci?
Odpowiedziałem, że bynajmniej tak nie uważam. I zacząłem przysłuchiwać się wywodom Sołowiowa, który twierdził, że duży rozmiar hełmu niekoniecznie związany jest z rozmiarem głowy Marsjan, możliwe, że jest to po prostu cecha szczególna konstrukcji.
— Lecz większość astronomów jest zdania, że wzrost mieszkańca danej planety uzależniony jest od jej rozmiarów. Im mniejsza jest masa planety, tym mniejsza jest siła ciążenia i tym wyższego wzrostu może być jej mieszkaniec, bo jest mniej przeszkód hamujących rośniecie. Tak, iż według obliczeń tej teorii Marsjanie powinni być trochę
wyżsi od nas. Czy zgadza się pan z tym twierdzeniem, sir Osborne?
— Nie... raczej nie — -odparł Osborne. — Uważam ten argument za niezbyt przekonywający. Po pierwsze, mieszkańcy każdej planety przystosowali się w ciągu tysiącleci do istniejących warunków — dlaczego nie mieliby wyrównać siły ciążenia siłą swojej muskulatury? Gdyby mieszkańcy Ziemi znaleźli się w dzieciństwie na Marsie, mogliby rosnąć w przyśpieszonym tempie. Ale nie Marsjanie. Z tej teorii wynikałoby również, że na Jowiszu mogłyby mieszkać tylko karły, a na asteroidach — gdyby były zamieszkane — wręcz przeciwnie, same olbrzymy. Nie ma co, świetnie by się 'tam czuli! Ale proszę powiedzieć, dlaczego istota rozumna miałaby w tym względzie zachowywać się inaczej niż inne? Prawo ciążenia jest jednakowe dla wszystkich. A przecież na Ziemi istnieją słonie, wieloryby, hipopotamy, nosorożce, żyrafy, strusie i inne zwierzęta, którym wielki wzrost wcale nie przeszkadza. Nie mówię już o dinozaurach i innych gigantycznych potworach. Uważam za bardzo prawdopodobne, że Marsjanie są tego wzrostu co my i wyglądają mniej więcej tak samo jak my. Potwierdza to w pewnym stopniu relacja de Farnesia.
— Tak, ale on wcale nie miał ochoty opisywać ani Marsjan, ani ich statku — wtrąciłem.
— Co do statku kosmicznego to rzecz zrozumiała. Słownik człowieka XVI wieku nie zawierał odpowiednich do tego celu słów — rzekł Osborne. — Lecz o Marsjanach de Farnesio, mimo swojego lęku i obaw, podaje kilka ciekawych informacji. Po pierwsze, byli mniej więcej jego wzrostu. Tak jest! W przeciwnym razie podkreśliłby wzrost jako atrybut ich wielkości. Następnie — byli człekokształtni. W najogólniejszych zarysach. To znaczy, posiadali dwie ręce i dwie nogi. W przeciwnym razie de Farnesio uznałby ich za szatańskie plemię. Przecież Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje. A zepsuć ten obraz może tylko szatan. Diabły mogą mieć rogi i ogon oraz kopyta,
a aniołów odróżniają od ludzi tylko skrzydła. Tak powinno było wyglądać rozumowanie de Fairaesia. A to, co napawało go lękiem, związane było widocznie z osobliwym wyglądem twarzy Marsjan. Przecież pisze, że „Wygląd zaś mieli ni to człowieczy, ni to anielski". Ja jestem również zdania, że z naszego punktu widzenia nie byli podobni do aniołów. Mam w tym wypadku na myśli aniołów jako ideał harmonijnej piękności człowieka należącego do białej rasy — przecież nikt nie będzie przedstawiać anioła, na przykład, w postaci Murzyna. A Marsjanie posiadają, rzecz jasna, swój własny ideał piękności. Poza tym wcale nie jestem przekonany, czy między warunkami życia w klimacie umiarkowanym na Ziemi a warunkami życia w jej strefie tropikalnej istnieje większa różnica niż między warunkami ziemskiego klimatu tropikalnego a warunkami panującymi na Marsie. Chciałbym zwrócić pańską uwagę na jeszcze jeden szczegół: Marsjanie rozmawiali z de Farnesiem bez masek i skafandrów. Mogłoby to oznaczać, że atmosfera Marsa jest gęstsza niż uważaliśmy dotychczas. Przecież nasze metody obserwacji są na razie tak niedoskonałe, tak przybliżone!
Tłumaczyłem wywód Osborne'a na rosyjski. Wszyscy słuchali go w zachwycie. Wstał. Jego srebrne włosy roz-. wiewały się, oczy błyszczały ogniem zapału. Był teraz podobny do anioła — myślącego, subtelnego anioła — takiego powiedzmy, jak w „Buncie aniołów" France'a.
— Jak widzicie, de Farnesio niemało nam powiedział — dodał rozmarzonym głosem.
Myślę, że Osborne był w tym momencie szczęśliwy. Widział oczami wyobraźni całkowitą porażkę znienawidzonych sceptyków lub może przewidywał nawiązanie ^stałego kontaktu z Marsjanami, wprowadzenie regularnych rejsów między Ziemią i Marsem. Przecież tyle razy mówił o tym, a teraz sprawa stała się tak bliska, nieomal realna.
Lecz tego samego dnia otrzymaliśmy wyraźną odpowiedź na pytanie Maszy — dlaczego Marsjanie przestali przylatywać na Ziemię.
11
Mac-KinIey i Ethel długo krzątali się koło błękitnego przyrządu. W końcu powiodło im się, z triumfem zawołali:
— Uwaga! Za chwilę wyświetlimy film z życia Marsjan! Oczywiście pomyśleliśmy, że żartują. Ale była to prawda. Mac-KinIey postawił aparat na wielkim kamieniu i poprosił, żebyśmy usiedli w taki sposób, by każdy mógł widzieć płytkę wstawioną do aparatu. Kiedy usiedliśmy, nacisnął przełącznik. Po sekundzie płytka zaczęła fosforyzować, a potem ukazały się na niej jakieś cienie, światła i linie... Ożyły, zaczęły się poruszać... Obraz nabierał ostrości... Z zapartym tchem, nie wierząc własnym oczom, wpatrywaliśmy się w płytkę. Przed nami migotały kadry filmu, opowiadającego o życiu nieznanej planety i nieznanych istot.
Obraz był kilkakrotnie powiększony. W jaki sposób, tego nie mogliśmy zrozumieć. Płytka nie miała żadnego obiektywu, lecz mimo to obraz wyglądał jak na ekranie telewizora. Prócz tego był stereoskopowy i bardzo wyraźny. Zresztą, nie myśleliśmy w tej chwili o niczym, nie mogliśmy oderwać oczu od ekranu (tak umownie będziemy nazywali płytkę).
Kadry były fragmentaryczne. Jak się nam wydawało, miały charakter kroniki filmowej. Lecz w sumie wyłaniał się z nich zarys jakichś ważkich wydarzeń, kataklizmu, który wstrząsnął owym nieznanym, a jednocześnie dziwnie bliskim nam światem.
...Nad szerokim stołem pochyliły się jakieś istoty. Mają szerokie, potężne klatki piersiowe, przy których ich ręce i nogi wydają się bardzo cienkie. Ich uszy są większe od ludzkich. Gesty i ruchy wyrażają niepokój. Na stole leży coś w rodzaju mapy — stojący dokoła stołu wskazują mapę, kreślą na niej rękami urojone linie, jak gdyby ustalając jakąś drogę. Nagle jeden z grupy odwraca się w stronę białej, przezroczystej ściany — jest to widocznie okno — i rozkłada szeroko ręce gestem rozpaczy. Kadr urywa się.
Następne kadry migoczą w coraz szybszym tempie. Ulice miasta. Gmachy o niezwykłej architekturze, jasne okna wielkości całej ściany, bez futryn. Wysoko nad miastem lekko zawieszona przezroczysta kopuła. Na ulicach miasta widać wielu Marsjan. Są bardzo zaniepokojeni. Ich gesty nie są podobne do naszych, ziemskich, wyrażających lęk, lecz można wyczuć nastrój ogólny. Marsjanie spoglądają na niebo, jak gdyby spodziewali się jakiegoś niebezpieczeństwa z tej strony. Słońce jasno świeci... Jeszcze jedna ulica... wielki, okrągły plac... Długie, szerokie schody... Wszędzie nerwowe ożywienie. Wszędzie przerażone spojrzenia, skierowane w stronę nieba.
Dalsze kadry. Pomieszczenie przypominające szpital. Odbywa się widocznie przegląd lekarski. Marsjanie wchodzą do pokoju, jeden za drugim. Zbliżają się do jakiejś skomplikowanej aparatury. Potem niecierpliwie i trwożnie czekają na to, co powie siedzący w rogu pokoju wysoki Marsjanin. Oto mówi coś jednemu z czekających na odpowiedź. Ten chwieje się, nagle pada na ziemię jak rażony piorunem. Podbiegają do niego dwaj Marsjanie ubrani w hermetycznie zamknięte kombinezony. Rozwijają jakiś przedmiot, z którego wyłaniają się nosze. Wynoszą leżącego. Pozostali Marsjanie stoją przerażeni.
Wysoki mur, półokrągła brama. Marsjanie w takiej samej odzieży — czarne kombinezony, nieco odmiennego kroju, z odznakami na piersi — powstrzymują tłum napierający na bramę. W końcu jeden z nich widocznie stracił cierpliwość, chwyta cienką rurkę zawieszoną u pasa i wznosi nad tłumem. Wszyscy padają. Umundurowani Marsjanie znikają za bramą, która zaczyna fosforyzować. Leżący stopniowo odzyskują przytomność. Czołgają się, oddalają od bramy...
...Jasna sala z przezroczystym sufitem w kształcie kopuły. Za okrągłym stołem siedzą Marsjanie. Słuchają uważnie mówcy stojącego na podium. Mówca widocznie domaga się czegoś zaciekle, uporczywie. Zdjęcie wykonane z dużej odległości.
Zbliżenie. Tłum wypełniający okrągły plac. Na podium
stoi Marsjanin i coś namiętnie wyjaśnia. Jeszcze większe zbliżenie. Twarz mówcy. Istotnie nie ma pozorów „ni ludzkich, ni anielskich", jakby, to określił Farnesio. Wysokie, guzowate czoło, ruchliwe uszy w kształcie lejów, wielkie usta pozbawione warg i płaski nos o szerokich nozdrzach. Ukryte głęboko pod wydatnym czołem oczy, otoczone gęstymi kosmykami długich włosów. Twarz niezwykle ruchliwa i wyrazista — stopniowo zapomina się o jej szpetocie — szczególnie kiedy widzi się błyszczące oczy w ciemnych obwódkach.
Znów ukazuje się postać mówcy górująca nad tłumem. Koniec przemówienia, orator wykonuje szeroki, płynny gest podnosząc rękę do góry. Tłum odpowiada wybuchem entuzjazmu. Ręce z rozcapierzonymi szeroko palcami podnoszą się. Na każdej — siedem, a nie pięć palców.
Długa kolejka przed jakimś gmachem. Potem jego wnętrze. Marsjanie w białych kombinezonach wykonują zabiegi na przychodzących, robią zastrzyki lub nacięcia na ramieniu, przykładając do tego miejsca jakiś aparat. Podobne sceny przed innymi gmachami, przypominającymi poprzedni.
Napięcie w mieście rośnie. Co jakiś czas gromadzą się podniecone tłumy, które domagają się czegoś; potyczki ludu z uzbrojonymi policjantami. Prosto na widzów idzie chwiejąc się na nogach Marsjanin z otwartymi szeroko ustami; pada w konwulsjach; inni pochylają się nad nim. Dalsze i dalsze sceny śmierci, cierpień, narastającego strachu i wzburzenia.
...Pustynna okolica. Równina wśród wysokich okrągłych pagórków. Noc. Świeci ogromny, podwójny księżye. Koło niego widnieje na meble jasny ślad, jak gdyby lecącego meteoru. Na jednym ze wzgórz stoi grupa Marsjan z podniesionymi do góry głowami.
Dzień. Lśniąca biała rakieta na starcie. W oddali tłum, który usiłuje dotrzeć do niej, lecz powstrzymuje go zbrojna ochrona. Znów lekki ruch cienkiej rurki. Marsjanie padają.
Kilka rakiet na starcie. Ogarnięci paniką pasażerowie
wsiadają szybko. Tłum szturmuje rakietodrom. Tym razem udało się kilku Marsjanom przedrzeć przez linię ochrony. Ze wszystkich sił pędzą w stronę rakiety. Zagradza im drogę wysoki Marsjanin. Odpychają go, pada, podnosi się i wyciąga rękę za biegnącymi. Nikły dymek — tłum znika, jak gdyby wyparował w powietrzu.
Dalsze kadry były innego rodzaju.
Czarne niebo i płonące kosmate gwiazdy. Ciasna kabina, skomplikowany pulpit sterowniczy, mnóstwo dziwnych przyrządów. Zdjęcia przez okrągłe okno: Ziemia błyskawicznie pędzi na spotkanie rakiety. W wyrwach między chmurami widać oceany, góry i lasy.
Rakieta stoi na środku piaszczystej pustyni. Na horyzoncie ruiny starożytnego miasta — okrągłe wieże, zębate mury; koło rakiety krzątają się Marsjanie w przezroczystych skafandrach.
Znów w dole Ziemia. Kadry sfilmowane przez okno lecącej rakiety.
Pustynny teren górski. Rakieta stoi na kamienistej równinie. Koło niej Marsjanie bez skafandrów; mają na ramionach błoniaste skrzydła.
Przed grupą Marsjan stoi wysoki śniady mężczyzna z cienką czarną bródką. Na jego energicznej, wyrazistej twarzy maluje się rozterka i strach. Ubrany jest w zniszczony strój Hiszpana XVI wieku. Wskazuje na coś rękami.
Marsjanin z błoniastymi skrzydłami leci nad górami. Zdjęcie z Ziemi. Takie same zdjęcia z powietrza. Panorama gór z lotu ptaka.
Na 'tym zakończył się pokaz najdziwniejszego filmu, jaki widzieliśmy w życiu.
Długą chwilę siedzieliśmy jak odrętwiali. Pierwszy odezwał się Osborne.
— Przyjaciele moi! — mówił drżącym, urywanym głosem. — To jest największa chwila mego życia. — Nie był w stanie mówić dalej, wyczerpany osunął się na kamień.
Byliśmy tak wstrząśnięci tym, co zobaczyliśmy, że
w pierwszej chwili rozległy się bezładne okrzyki, ściskaliśmy sobie ręce.
— Ale co to wszystko mogło być? — zapytała w końcu Masza. — Tam musiało się coś zdarzyć. Ale co? Epidemia?
— A może wojna? — wyraził przypuszczenie Pietia Wieniewcew.
— Nie, to nie była wojna. To wyglądało raczej na epidemię — odparł Kostia Lisowski. — Przecież widziałeś, że przeprowadzano masowe szczepienia. I ludzi konających na ulicach. To była jakaś marsjańska dżuma.
— Więc dlaczego patrzyli na niebo? — zapytałem.
— Może prosili Boga o zmiłowanie — odpowiedział niepewnym głosem Kostia. — Może Marsjanie są religijni, bo ja wiem.
Osborne nie rozumiał naszej rozmowy, ponieważ toczyła się po rosyjsku. Kiedy przetłumaczyłem jej treść, oświadczył-
— Drodzy przyjaciele, chciałbym przemyśleć to wszystko. Sam jeszcze nie rozumiem wielu rzeczy. Lecz w tej chwili najważniejszy jest dla mnie fakt, że cel naszej ekspedycji został osiągnięty. Teraz wszyscy sceptycy zamilkną !
— Drogi sir Osborne — zabrał głos Sołowiow — zgadzam się z panem w tej ocenie, lecz chciałbym przypomnieć, że naszym ostatecznym, wielkim celem jest nawiązanie łączności z mieszkańcami Marsa.
— Oczywiście! — poparł go gorąco Osborne. — To jest jasne dla nas wszystkich.
— Muszę więc powiedzieć — rzekł Sołowiow — że kiedy oglądałem kronikę z życia Marsjan, ogarnęły mnie w pewnym momencie wątpliwości, czy oni istnieją jeszcze.
Popatrzyliśmy zdumieni na Sołowiowa.
— Tak, zacząłem wątpić, czy istnieją dziś jeszcze mieszkańcy Marsa! — ciągnął dalej. — Przecież na podstawie tych zdjęć można sądzić o jakimś straszliwym kataklizmie. Słuchałem waszego sporu, przyjaciele. Moim zdaniem, nie była to ani wojna, ani nawet epidemia w przyjętym tego słowa znaczeniu. Choroba, która wywołała taką pa
nikę i przerażenie wśród mieszkańców Marsa, nie udziela się człowiekowi od innego człowieka, lecz w takim samym stopniu zagraża wszystkim ludziom — nawet pokoleniu, które jeszcze nie przyszło na świat!
— Choroba popromienna? — zapytała Masza.
— Niezupełnie. Mars został zagrożony z zewnątrz, dlatego jego mieszkańcy patrzyli z taką obawą na niebo.
— Wydaje mi się,*że ma pan rację! — powiedział Osborne, który słuchał uważnie wywodów Sołowiowa.
— Zapewne. Otóż sądzę, że potężny strumień promieni kosmicznych spłynął na Marsa i życie na planecie znalazło się w obliczu zagłady. Uważam, że Marsjanie już przed tym wydarzeniem przygotowywali się do lotów międzyplanetarnych i zapewne dokonali takich lotów. Lecz w owych dniach odlatywali w panice, szukając ratunku przed nieuchronną zagładą.
— A skąd wziął się strumień promieni kosmicznych? — spytała. Masza. — I dlaczego nie zagroził Ziemi?
— Niełatwo jest odpowiedzieć na te pytania. Był to najprawdopodobniej silny wybuch na Słońcu. Może się zdarzył w tej części Słońca, która w danym momencie zwrócona była w stronę Marsa. W tym wypadku strumień mógł nie zaczepić o Ziemię. Poza tym znaczną część promieni mogła wchłonąć gęsta atmosfera ziemska i w ten sposób uchroniła naszą planetę przed poważniejszymi uszkodzeniami. Są to, rzecz jasna, tylko hipotezy...
— Lecz brzmią nader przekonywająco — rzekł Osborne. — Rzeczywiście, w takich warunkach planowane przez Marsjan loty na Ziemię lub Wenus mogły zmienić się w bezładną ucieczkę. Jak się okazuje, mieszkańcy Marsa mieli do dyspozycji sporo rakiet!
— Mam wrażenie, że byli chyba już przedtem niejeden raz na Ziemi. W tym zaś czasie mogli się przygotowywać do zorganizowania dużego desantu kosmicznego, który miałby wylądować na Ziemi i Wenus i podjąć próby nawiązania stałych kontaktów z najbliższymi sąsiadami Marsa w Układzie Słonecznym. Katastrofa kosmiczna uniemożliwiła wykonanie tych zamiarów. W takich warunkach
miejsca w rakietach zagarniali nie najlepsi, lecz najsilniejsi... Widział pan przecież, co się działo przed startem rakiet, które zabierały widocznie albo bogaczy, albo przed-stawicieli władz! Uzbrojona ochrona, okrutna rozprawa z nieposłusznymi, którzy zapewne również chcieli ujść przed kataklizmem... Sądzę, że Mars opuściła tylko mała grupka, która chyba nie żyła długo tu, na Ziemi...
— Kto może wiedzieć, a może właśnie długo! — podjął Osborne. — Przecież zdążyli zbudować magazyn w Himalajach i zapewne nawiązali mniej lub więcej ścisły kontakt z miejscową ludnością. Zresztą, tutaj w Andach również nie wszystko jest na razie wyjaśnione. Skąd, na przykład, wzięła się kryjówka, którą znaleźliśmy dzięki seńorowi Mendozie? Jeśli Marsjanie dysponowali aparatami latającymi, to mogli ją zbudować z dala od miejsca lądowania. Ale zgodzi się pan chyba ze mną, że zbudowali ją nie ci, których spotkał de Farnesio. Byłaby to dla nich za duża odległość. Sądzę zresztą, że wymarli bardzo szybko.
— Istnieje jeszcze jeden argument na poparcie pańskich przypuszczeń — dodał Sołowiow. — Załoga statku, który zginął w tym wąwozie, w ogóle nie miała potrzeby budowania kryjówki. Statek znajdował się widocznie w dobrym stanie, a lądowanie odbyło się pomyślnie. Sądząc ze słów de Farnesia, okolica wydała im się zbyt pustynna i ponura, mieli więc zamiar poszukać innego, bardziej im odpowiadającego miejsca. Przecież jedno już zdyskwalifikowali!
— Przy sposobności, jaki to był teren? Piaszczysta pustynia i ruiny jakiegoś miasta? — zapytałem.
— Według mnie, była to najprawdopodobniej Mongolia Wewnętrzna — rzekł Tomlinson. — Nie były to ruiny miasta, lecz tak zwane miasta eoliczne — dziwne konstrukcje stworzone z piaskowca i gliny przez wiatr i słońce. W Mongolii istnieją takie tereny, widziałem je.
— Sądzę, że równina nie nadawała się dla nich. Przecież musieliby cały czas chodzić w skafandrach — ciągnął dalej Sołowiow. — W górach czuli się znacznie lepiej,
chociaż nie znajdujemy się tu bynajmniej na dużej wysokości. Wydaje mi się, sir Osborne, że ma pan rację uważając, iż atmosfera nad powierzchnią Marsa jest gęstsza, niż to się zazwyczaj przypuszcza.
— To znaczy, że skrytkę zbudowali inni przybysze? — zapytał zaskoczony Mendoza. — A może żyją jeszcze? Kto bowiem mógłby zabrać wszystkie rzeczy z jaskini?
— O, to jest dla mnie jasne — wtrącił Mac-KinIey. — Zrobili to towarzysze Niemca i Szwajcara, którzy również znali położenie skrytki. Teraz ci spryciarze zastanawiają się, jak osiągnąć największy zysk z tego osobliwego skarbu. Obmyślają wielki biznes, łotry! Zobaczycie, państwo, kiedy zrobi się trochę głośniej o naszej ekspedycji, zaraz wypełzną ze swej nory i postarają się sprzedać swój towar jak naj drożej.
— Ma pan chyba rację — powiedział po chwili namysłu Sołowiow. — Lecz w Andach wylądował chyba jeszcze jeden statek kosmiczny. Musimy to sprawdzić.
— Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę kotlinę z tektytami i kółko Indianina — przypomniał Osborne.
— Tak, jeszcze ta kotlina — powtórzył Sołowiow z odcieniem wątpliwości w głosie. — Bo ostatecznie Indianin mógł otrzymać to kółko z tej właśnie kryjówki... Jest jeszcze sporo innych niejasnych punktów. Chciałbym jednak przedstawić dalszy ciąg moich przypuszczeń. A więc nieznaczna tylko część mieszkańców Marsa opuściła swą planetę. Co się stało z resztą, z większą częścią ludności? Jeżeli przypuścimy, że wszyscy zginęli lub stracili zdolność posiadania potomstwa, oznaczałoby to, że dziś, po upływie przeszło trzech stuleci, planeta jest nie zamieszkana.
— To niemożliwe! — zawołał Osborne. — A wybuchy, które pan obserwował w tym roku!
— Właśnie o to mi chodzi! — ciągnął dalej Sołowiow.— Wybuchy te bezsprzecznie wywołane zostały w sztuczny sposób, świadczą więc, że na Marsie żyją również dziś istoty rozumne.
— Ale w jaki sposób ocalały? Może katastrofa nie była
aż tak groźna? — posypały się pytania. — I dlaczego Marsjanie dotychczas nie dawali znaku życia?
— To należy wyjaśnić. Po pierwsze, mogli istotnie przesadnie ocenić stopień zagrożenia planety, jak to się mówi, strach ma wielkie oczy. Wydaje się, że posiadali w owym czasie jakieś środki, mogące w pewnym stopniu osłabić zabójcze działanie promieni kosmicznych. Nie znamy, rzecz jasna, siły strumienia, który zagroził Marsowi w XVI wieku. Ale z ich kroniki filmowej widać, że walczyli z tym kataklizmem — stosowali środki służące albo do dezak-tywizacji organizmu lub też środki profilaktyczne, organizowali pogadanki dla ludności — być może, propagowali środki profilaktyczne lub lecznicze, usiłując dodać otuchy...
— A propos — dodał Osborne — czy zwrócił pan uwagę na przezroczystą kopułę nakrywającą miasto Marsjan? Może tworzywo, z którego została zrobiona, nie przepuszczało promieni kosmicznych?
— To dlaczego Marsjanie umierali na ulicach? — zadałem pytanie.
— Można przypuszczać, że kopuły nad miastami zostały zbudowane po to, aby ich mieszkańcy mieli lepsze warunki życia — odparł Osborne. — Nie umieli zbudować kopuły nad całą planetą (jak to radził zrobić Ciołkowski nad Ziemią, by stworzyć idealne, bezpieczne warunki istnienia), zresztą było to im niepotrzebne. Jasne jest, że choć aż do momentu katastrofy warunki życia na Marsie, z naszego punktu widzenia, były bardzo surowe, to jednak Marsjanie przystosowali się do nich, pogorszenie bowiem następowało stopniowo, ze stulecia na stulecie; rzeki wysychały, było coraz mniej roślin, a powietrze stawało się rzadsze, zimniejsze i bardziej suche. Wobec tego Marsjanie budowali kanały i wieże ciśnień, sadzili rośliny na piaskach, by powstrzymać ich posuwanie się, nakrywali miasta kopułami dla klimatyzacji i regulacji temperatury. A jednocześnie przygotowywali się do lotów międzyplanetarnych, by w razie potrzeby opuścić swą zbyt surową ojczyznę... Ale jest dla mnie jasne, że duża część ludności
miast wyruszała częściej lub rzadziej poza ich obręb do pracy w polu lub w przedsiębiorstwach przemysłowych, mądrze rozmieszczonych poza granicami miast. Właśnie ci Marsjanie, szczególnie przed wprowadzeniem środków zapobiegawczych, mogli ponieść szwank wskutek promieniowania kosmicznego. A ich zagłada wywołała panikę wśród mieszkańców miasta. Przecież nie każdy potrafi zachować zimną krew w obliczu niebezpieczeństwa, na dobitkę tak nieoczekiwanego, groźnego i nieodwracalnego!
— Sądzę, że nie będę w błędzie, jeśli dodam, że szerzeniu paniki bardzo sprzyjało zachowanie się kół rządzących, które rzuciły się do haniebnej ucieczki — powiedział Sołowiow. — Musiało to wywołać przekonanie, że wszelka walka ze śmiercionośnymi promieniami jest beznadziejna! W istocie rzeczy wcale tak źle nie było — czego dowodem są ostatnie wybuchy na Marsie. Oznacza to, że spora część ludności mimo paniki ocalała. Przecież nie wszyscy biegli na rakietodromy, by gwałtem zdobyć miejsca w rakietach, nie wszyscy zginęli od zabójczej broni straży i niemniej straszliwego promieniowania, przed którym na otwartym terenie, z dala od miasta, nie było ratunku. Ci zaś, którzy nie opuścili miasta i otrzymali szczepionkę, mogli uratować się. Oczywiście, katastrofa musiała wyrządzić kolosalne szkody w życiu planety. Mnóstwo Marsjan zginęło lub ciężko chorowało; przez długi czas rodziły się potworki i dzieci niezdolne do życia; gospodarka uległa całkowitej ruinie, z którą trudno było walczyć w tych warunkach. Wydaje mi się na przykład, że częste burze piaskowe na Marsie stanowią jeden z dalszych skutków owego kataklizmu.
— Bez wątpienia! — ucieszył się Osborne, oceniając trafność tej myśli. — Jakoś nie wpadłem na tę koncepcję. Marsjanie musieli w łych warunkach zrezygnować z wielu rzeczy. Zrezygnowali z sadzenia roślin na wydmach piaszczystych i przegrali wskutek tego pojedynek z wiatrem i piaskiem.
Sołowiow i Osborne mówili o sadzeniu roślin na Marsie w taki sposób, jak gdyby sami brali w tym udział.
Lecz słuchaliśmy ich wywodów z zachwytem. Nawet Men-doza był tym razem całkowicie przekonany.
— No i rzecz jasna, musieli na długo zrezygnować z myśli o lotach międzyplanetarnych — ciągnął dalej Solo-wiow. — Oto, jak mi się wydaje, odpowiedź na pani pytanie, Maszo. Dopiero po upływie trzystu lat mogli powrócić do swego starego i już urzeczywistnionego kiedyś marzenia. Teraz będą to starannie przemyślane loty, poprzedzone odpowiednio przygotowanym zwiadem, mające na celu ważne zadania naukowe, nie będzie to paniczna ucieczka, podczas której uczeni zapewne nie otrzymali miejsca na pokładzie statku kosmicznego!
— To jest bardzo prawdopodobne! — rzekł Osborne. — Właśnie dlatego, jak sądzę, przylot Marsjan na Ziemię nie zostawił po sobie prawie żadnych śladów. Część statków zginęła zapewne podczas lotu, wskutek niedostatecznego przygotowania pilotów i mechanizmów. A ci, którym udało się dotrzeć na Ziemię, stracili głowę w skomplikowanych, obcych warunkach i nie zdołali się tu zaaklimatyzować.
—itNie jest wykluczone, że byli oni w pewnym stopniu dotknięci promieniowaniem kosmicznym i po przybyciu na Ziemię w krótkim czasie wymarli, nie pozostawiając potomstwa — dodał Sołowiow.
— A jeśli mimo to jednak ich potomstwo żyje w jakimś zakątku Ziemi? — zawołał z lękiem czy entuzjazmem Kostia Lisowski. — Jako czystej krwi Marsjanie lub jako hybrydy Marsjan i ludzi! Chciałbym ich zobaczyć!
Mendoza usłyszawszy te słowa mruknął coś i splunął.
— Więc możemy się spodziewać nowej -wizyty Marsjan? — zapytał Pietia Wieniewcew. — Trudno mi w to jakoś uwierzyć!
— Na miłość boską, jak można w to uwierzyć? — wymamrotał Mendoza dysząc ciężko. — Te potwory miałyby przylecieć do nas? Nie, w takim razie nie ma po co żyć!
— Dlaczego potwory? — obraził się Osborne. — Nie można mierzyć wszystkiego swoją miarką. Gdyby tak było, musielibyśmy uważać, że Murzyn w porównaniu z białym również jest potworem...
— Murzyn? Oczywiście! Przecież jest czarny! — powiedział Mendoza z głębokim przekonaniem.
— ...i Chińczyk, i Indianin — ciągnął dalej Osborne. — Powstaje pytanie, dlaczego mielibyśmy uważać za ideał wygląd białego człowieka lub w ogóle mieszkańca naszej planety?
Były to słuszne myśli, lecz Mendozę poruszyły do żywego.
— Panno Święta, jak można tak mówić? — zawołał. — Czy można, na przykład, porównywać jakąś Murzynkę ze seńoritą Marią! — Zauważył uśmiech na twarzach słuchaczy i natychmiast przytoczył inny przykład: — Czy można mówić o tym, kto jest ładniejszy: taki uszaty potwór bez nosa, Marsjanin, czy dajmy na to, sir Osborne? Przecież każdy z nas jest ładniejszy od takiego potwora!
Oczywiście, Marsjanin nie mógł w żadnym razie rywalizować pod względem urody z Osborne'em. Ale Mendoza wyglądał śmiesznie, kiedy się irytował z tego powodu.
— Nie wiedziałem, Luis, że jest pan aż takim wielbicielem urody Europejczyków — powiedziałem. — A jakiego jest pan zdania o Indianach, których krew płynie w pańskich żyłach? Czy uważa pan to za cechę ujemną?
Trzeba przypomnieć, że w powierzchowności Mendozy nie widać było prawie domieszki krwi indiańskiej, miał tylko skórę nieco bardziej smagłą od Hiszpana czystej krwi i węższe oczy.
— Niczego nie uważam za cechę ujemną — sprzeciwił się Mendoza. — Chcę po prostu powiedzieć, że Murzyni i Indianie nie są tak piękni jak biali. A już ci pańscy Marsjanie! Śmieszne byłoby spierać się na ten temat!
— Widzę, że pan niedostatecznie zastanawiał się nad tym zagadnieniem — powiedział z wyrzutem Osborne.
Ja zaś byłem przekonany, że Mendoza nigdy o tych rzeczach nie myślał. W ogóle wyraźnie nie miał skłonności do myślenia abstrakcyjnego, a filozofować umiał tylko na dwa tematy — co to jest szczęście i jaka jest rola kobiety w życiu mężczyzny.
Osborne zaczął udowadniać — nie wiadomo Mendozie
czyj nam — że organizmy istot żywych przystosowują się do środowiska, że cechy zewnętrzne Marsjan, odmienne od ludzkich, można wytłumaczyć jako skutek oddziaływania specyficznych warunków klimatycznych na Marsie.
— Wie pan przecież, że atmosfera na Marsie jest bardzo rozrzedzona. Stąd szeroka klatka piersiowa jego mieszkańców; muszą nabrać w płuca więcej powietrza, by otrzymać niezbędną ilość tlenu. W rozrzedzonym powietrzu dźwięk rozchodzi się znacznie gorzej; szczególna jest więc budowa muszli usznej Marsjan. Usta ich są duże, gdyż w pewnym stopniu pełnią funkcję rezonatorów. Co się zaś tyczy głębokich oczodołów i gęstych rzęs, to tłumaczą się w ten sposób, że w przezroczystej atmosferze Marsa światło słoneczne nie rozchodzi się tak jak w gęstej atmosferze Ziemi, chociaż Mars znajduje się dalej od Słońca niż Ziemia. Ale natężenie światła jest na Marsie większe i dlatego organizm jego mieszkańców wytworzył tego rodzaju środki ochronne. Podobne cechy zaobserwowałem u niektórych mieszkańców Polinezji — małe oczy osadzone głęboko pod łukaimi brwiowymi i dzięki temu lepiej chronione przed silnym słońcem tropików. Przy sposobności — uważają tam, że małe oczy są ładniejsze od dużych, im mniejsze — tym ładniejsze...
— To jacyś wariaci! — obruszył się Mendoza. — Co w tym ładnego?
— Na to zgoda, istnieją różne gusty na świecie — wtrącił Mac-KinIey, widząc, że Osborne zaczyna się denerwować. — Może zjemy kolację?
Zapadał zmierzch. Kontury gór rozpływały się w fioletowej mgle; tylko najdalsze szczyty na zachodzie płonęły jeszcze pod ostatnimi, niewidzialnymi już promieniami słońca. Zrobiło się chłodno, z przyjemnością sied-liśmy wokół ognisk.
Masza siedziała tuż przy mnie, odblask promieni padał na jej włosy. Czy mogłem wówczas przypuszczać... Dyskusja toczyła się dalej, wysuwane były hipotezy na temat tego, co widzieliśmy. Pietię Wieniewcewa najbardziej interesował aparat projekcyjny.
— Jak to jest możliwe: wstawia się do środka jedną płytkę, a widzi się nieomal cały film? — wołał, wymachując rękami.
— Uspokój się, szatanie! — powiedział Kostia, którego Pietia nieumyślnie uderzył w czoło. — Nie rozumiem, jesteś zachwycony, czy oburzasz się?
— Dziwaku, oczywiście zachwycam się Marsjanami i jestem oburzony, że nie mamy takiego samego aparatu jak oni!
Mnie również aparat zainteresował w najwyższym stopniu. Jasne było, że płytka, którą oglądaliśmy, była rodzajem osobistego albumu fotograficznego (albo ściślej, filmowego) stanowiącego własność jednego z pasażerów rakiety.
Ale w jaki sposób obraz powiększał się i istawał się trójwymiarowy? Ile warstw zdjęć znajduje się na gładkiej, żółtej płytce? Długo indagowałem Mac-KinIeya i Ethel, ale nie mogli mi powiedzieć nic istotnego. Uruchomili aparat dzięki intuicji, a nie wskutek ścisłego rozumowania.
12
Rankiem następnego dnia — był to l luty — obudziliśmy się z uczuciem szczęścia. Wiecie, jak to bywa, gdy się wspomina, że stało się coś radosnego... Mendoza rozśmieszył wszystkich — jak się okazało, całą noc śnili mu się Marsjanie, Jakieś potwory i diabły, z którymi rozmawiał.
— A nie śniło się panu przypadkiem, że jest pan de Farnesiem? — zapytała Masza.
Były to ostatnie słowa Maszy, jakie słyszałem...
Tego dnia mieliśmy z Sołowiowem spuścić robota do wąwozu i pokierować nim; wciągać do góry miało go dwóch innych członków ekspedycji — Mac-KinIey i Ed-wards. Postanowiliśmy bowiem pracować na zmianę, żeby nikt nie pozostawał za długo w zakażonym terenie, nawet w skafandrze.
Wspięliśmy się na górę, spuściliśmy robota na taras, następnie cofnęliśmy się i Sołowiow zaczął kierować ruchami „żelaznej maski". To było zdumiewające, kiedy na ekranie telewizora widziało się robota, który bezapelacyjnie posłuszny woli człowieka, ale jak gdyby całkowicie samodzielnie, pochyla się, ryjąc w stosie odłamków, i podnosi te, jakie Sołowiow uznał za interesujące, i wkłada do dużej torby zawieszonej u boku. Oto podniósł jakiś duży biały odłamek o poszarpanych brzegach i wsunął do torby. Odłamek zahaczył się widocznie zazębioną krawędzią o płótno. Robot, pochyliwszy lekko głowę, odczepił go starannie.
— Nasza „żelazna maska" znów zebrała sporo ciekawych rzeczy! Jakie to mądre stworzenie! — powiedział z zachwytem Sołowiow.
Torba była już pełna, nadeszła kolej na wyciągnięcie robota z wąwozu. Na nasz sygnał przyszła zmiana, której oddaliśmy skafandry, a następnie ruszyliśmy w kierunku
obozu.
— Dlaczego Marsjanie posługują się wyłącznie tworzywami sztucznymi? Czy nie znają zastosowania metali? — spytałem Sołowiowa.
— Nie, na pewno posiadają również metale. Zgodnie z teorią Szmidta, Mars powstał w identycznych okolicznościach co Ziemia, a ich elementy składowe są podobne. Lecz, jak sądzę, rzecz polega na tym, że w ubogiej w tlen atmosferze Marsa wyroby z metalu prawie nie ulegają rdzewieniu i Marsjanie nie wyprodukowali silnych środków zapobiegających powstawaniu rdzy. Wiedzieli oczywiście, że w atmosferze Ziemi jest dużo tlenu i rozumieli, że części i przyrządy z metalu szybko ulegną zniszczeniu. Dlatego posługiwali się wyłącznie tworzywami sztucznymi, w których produkcji, jak panu wiadomo, osiągnęli wysoki stopień doskonałości. Jestem zresztą zdania, że polimery różnego rodzaju są najlepszym materiałem dla budowy statku kosmicznego.
W tym momencie rozległ się głośny huk nad rzeką, a następnie plusk ciężkiego przedmiotu, który wpadł do wody. Znajdowaliśmy się już w pobliżu obozu (szliśmy oczywiście okrężną, bezpieczną drogą), przyśpieszyliśmy kroku. Zbliżając się do namiotów spostrzegliśmy, że nad granitową ścianą podniosła się wysoka ściana wody, runęła na obóz i porwała dwa namioty. Potok z rykiem popędził na dół, skacząc po kamiennych tarasach. Nie cały obóz został zalany, lecz najbardziej ucierpiały namioty, które znajdowały się najbliżej rzeki. Ludzie spiesznie odciągali bagaże na suche miejsce, nieco wyżej.
Nagle rozległ się krzyk: „Robot, robot płynie!" Istotnie, robot zbliżał się na fali do obozu. Nie mógł utonąć, ponieważ wykonany był z lekkich polimerów. Nie zdążyliśmy jeszcze zorientować się, w jaki sposób znalazł się w wo-
dzie, kiedy nieoczekiwanie Masza skoczyła do wody, płynąc na ratunek „żelaznej maski". Pobiegłem w ślad za nią. Sołowiow dogonił mnie i w biegu obwiązywał liną. Masza płynęła, trzymając robota za rękę. Szybki prąd znosił ją w dół rzeki. Udało nam się wyciągnąć Maszę na brzeg. Przemokła i przemarzła w zimnej wodzie, potłukła się o kamienie, lecz na jej obliczu malował się triumf. Daliśmy jej koniaku, a Ethel zaprowadziła do namiotu i pomogła się przebrać.
Nadbiegł Mac-KinIey i Edwards. Obaj byli na wpół przytomni. Nawet flegmatyczny Mac-KinIey zgrzytał zębami ze złości i zmartwienia. Okazało się, że po naszym odejściu ujrzeli na ekranie telewizora jakiś ciekawy przedmiot, leżący na skraju tarasu. Na ich rozkaz robot ruszył w tym kierunku; jak się okazało, było to pudełko. Mac-KinIey, który kierował robotem, widział, że torba jest już pełna, i rozkazał robotowi trzymać nowo znaleziony przedmiot w rękach. Następnie ruszyli w stronę wąwozu, by wyciągnąć robota na górę — a w tym samym momencie przeklęta czerwona skała runęła do rzeki. Zanim zdążyli podbiec do bloku wyciągowego, poziom wody na rzece wzrósł znacznie, fale zalały taras i zmyły „żelazną maskę".
Kiedy dowiedzieli się, że Masza wyciągnęła robota z wody, zamarli i wytrzeszczyli na nas oczy. Wyszedłem właśnie z namiotu i widziałem, że twarz Edwardsa zszarzała, a Mac-KinIey z trudem łapiąc oddech, zapytał:
— Jak mogliście dopuścić do tego, żeby miss Mary weszła do wody?
Zaczęliśmy na wyścigi wyjaśniać mu, że na widok płynącego robota skoczyła nagle do wody i doznała tylko lekkich potłuczeń i zadrapań.
— Na Boga! — powiedział Mac-KinIey. — Przecież woda zmyła wszystko z tamtego tarasu. Woda jest zakażona!
Wszyscy dokoła skamienieli. W tej samej chwili Ethel Preston wyszła z namiotu.
— Mary źle się czuje — powiedziała. — Straciła przytomność.
Poczułem, że mi się robi słabo. Opadłem zupełnie z sił i położyłem się na kamieniach. Podniesiono mnie i wprowadzono do namiotu, w którym znajdowała się Masza. Leżała na wznak, z przechyloną w bok głową. Mokre jasne włosy przylepiły się do policzków. Na chwilę zostawiono nas samych.
— Maszo! — zawołałem, z trudem podnosząc się na łokciu. — Maszeńko!
Leżała bez ruchu, lecz widziałem, że oddycha. Ostatnim wysiłkiem podczołgałem się do niej, przycisnąłem głowę do jej rąk — i wydałem jęk przerażenia. Na czubkach palców widniały aksamitnoczarne plamy.
— Czarna Śmierć! — szepnąłem. — Czarna Śmierć! Koledzy weszli do namiotu, ale nic już więcej nie widziałem, zemdlałem.
Na tym właściwie kończy się moja opowieść. Wszystko, co zaszło później w naszym obozie, pamiętam jak przez sen, fragmentarycznie i mgliście. Kilka razy odzyskiwałem przytomność, lecz Maszy już nie widziałem — umarła w godzinę po wypadku. Indianie zanieśli mnie na noszach do wioski, w której ongi mieszkał de Farnesio. Ethel Preston udało się stąd nawiązać łączność radiową z Santiago i wezwać samolot sanitarny. W Santiago długo leżałem w szpitalu. "Kiedy stan mojego zdrowia uległ pewnej poprawie, przetransportowano mnie samolotem do Moskwy.
Dopiero w Moskwie zacząłem powracać do siebie, przypominać sobie wszystko i rozmyślać nad minionymi wydarzeniami. Do tego czasu, choć byłem przytomny i odpowiadałem na pytania, wszystko było mi obojętne. Jak gdyby życie skończyło się dawno, a wokół mnie poruszały się cienie ludzi. Nie pamiętałem nic i nic mnie nie obchodziło.
I oto pewnego dnia zbudziłem się nad ranem. Było już widno. Gałązki brzozy pokryte świeżymi jasnozielonymi liśćmi zaglądały w okno. Wiedziałem już przedtem, że znajduję się w Moskwie i że to jest już koniec kwietnia,
ale nie docierało to jakoś do mnie. Nagle poczułem, że kocham tę brzozę i wróble na parapecie okna, i blade niebo świtu — że kocham wszystko na świecie. W tym momencie zrozumiałem po raz pierwszy, że żyję.
Potem nadeszły wspomnienia... Ale i one stanowiły część życia...
Zamiast epilogu poinformuję czytelników o dalszych pracach ekspedycji. Właściwie zakończyły się, a raczej zostały przerwane w momencie katastrofy. Woda wszystko zmyła ze skalnego tarasu. Nawet w torbie robota nic prawie nie pozostało. Robot uległ uszkodzeniu (słyszałem, że go już wyremontowano). Pozostawanie w pobliżu wąwozu nie miało celu i było niebezpieczne. Na szczęście obóz nie poniósł zbyt wielkiej szkody, jak się to wydawało w pierwszej chwili. Zginęły kolekcje roślin, które Masza zbierała z takim zapałem. Woda porwała również ciekawe zbiory geologiczne Edwardsa i moje rolki z filmami; przepadła część zapasów żywności i śpiwory. Lecz namiot, w którym mieszkali kierownicy ekspedycji, ocalał, a właśnie w nim przechowywane były wszystkie materiały „marsjańskie". Nie można więc było podawać w wątpliwość świetnych sukcesów ekspedycji.
Oczywiście jej prace nie zostały jeszcze zakończone. Po pierwsze, materiały trzeba poddać dokładnym badaniom, nie rozszyfrowano również znaków na płytkach. Po drugie — a to jest najważniejsze — kierownictwo ekspedycji uważa, że cel został zrealizowany tylko częściowo.
Przecież zarówno marzeniem Osborne'a, jak i Sołowio-wa jest nawiązanie łączności między planetami. Zostanie ona zrealizowana wcześniej czy później, niezależnie od danych uzyskanych przez ekspedycję. Mieszkańcy Ziemi zaczęli już zapoznawać się bliżej z Księżycem; teraz kolej na Marsa i Wenus. Lecz teraz właśnie, przed podjęciem ataku na Marsa i Wenus — naszych najbliższych sąsiadów w Kosmosie — trzeba znaleźć i wykorzystać wszystko, co mogłoby się przyczynić do zdobycia sukcesu
w tej trudnej sprawie. Astronautyka marsjańska wyprzedziła ziemską w dużym stopniu — kilka wieków w skali kosmicznej nie ma znów tak wielkiego znaczenia! Ważne jest stwierdzenie, w jaki sposób Marsjanie osiągnęli cel. Ważna jest również inna rzecz — uzyskanie dokładnych i wszechstronnych informacji o Marsie i cywilizacji Marsjan, informacji, których nie można uzyskać za pomocą rakiet-zwiadowców.
Prace ekspedycji pozwoliły na razie stwierdzić z całą pewnością jeden fakt: w XVI wieku miał miejsce na Marsie kataklizm i w tym okresie Marsjanie przylatywali na Ziemię. O przebiegu dalszych wydarzeń można snuć tylko hipotezy. Jasne, że specjaliści potrafią uzyskać niemało cennych informacji po zbadaniu dostarczonych przez ekspedycję części gwiazdolotu i różnych aparatów. Ale i tego nie wystarczy. Nie poznamy, na przykład języka Marsjan. Większość specjalistów przychyla się do zdania Sołowiowa, że na płytce Mendozy wyryte są cyfry i formuły, a nie tekst słowny...
Wolno przypuszczać, że gdzieś jeszcze w bezludnych zakątkach górskich zachowały się szczątki innych marsjań-skich statków kosmicznych — kto wie, może ważniejszych jeszcze dla nauki od znalezionych przez nas. Jak się wydaje, Marsjanie posiadali sporo statków kosmicznych; z całą pewnością nie tylko te dwa, których miejsca lądowania zostały dotychczas stwierdzone. Można więc żywić nadzieję, iż inne statki Marsjan również dotarły na Ziemię. Stąd wniosek, że należy ich szukać. To bowiem, co uda się znaleźć, może przyśpieszyć i ułatwić szturm Kosmosu, zmniejszyć straty i pomyłki nieuniknione w takiej sprawie, uratować życie i zachować zdrowie pierwszych odważnych ludzi, którzy wystartują z Ziemi.
Wybuchy zaobserwowane na Marsie świadczą bezsprzecznie o tym, że również dziś zamieszkują tę planetę istoty rozumne, znajdujące się na wysokim poziomie rozwoju i że mamy wszelkie podstawy ku temu, by spodziewać się ich ponownej wizyty na Ziemi. Przecież rekonstrukcja jest o wiele łatwiejsza niż poszukiwanie od nowa,
a bez względu na rozmiary katastrofy, jaka dotknęła Marsa, mieszkańcy planety zdążyli w ciągu trzech wieków naprawić szkody. Mimo to nie możemy siedzieć z założonymi rękami i czekać na nowe odwiedziny Marsjan, tym bardziej że mogą one nastąpić dopiero po wizycie mieszkańców Ziemi na Marsie. Niezależnie od rozwoju astronautyki i lotów w Kosmos, należy szukać na Ziemi terenów, na których lądowały statki międzyplanetarne.
Jest to zadanie przekraczające możliwości nawet najlepiej zorganizowanej ekspedycji, złożonej z ideowych, ofiarnych uczestników. Szukanie śladów pobytu Marsjan na Ziemi winno stać się sprawą całej ludzkości. Tak jest — całej ludzkości. Nie tylko udział wielkich państw jest ważny w tej akcji. Być może — a to jest bardzo prawdopodobne — znów okażą nieocenioną pomoc małe górskie plemiona, mieszkające wśród skał i śniegów, z dala od ośrodków cywilizacji. Legendy o Synach Nieba, opowieści o tajemniczych zakątkach i zagadkowych przedmiotach znalezionych tam, niosących zagładę każdemu, kto ich dotknie — wszystko to może się stać cennym materiałem pomocnym w ostatecznym odsłonięciu tajemnicy...
Zazdroszczę Sołowiowowi. Wraz z Osborne'em i Mac-Kinieyem podróżuje po różnych krajach, opowiada o pracach ekspedycji, demonstruje znalezione przedmioty — i oczywiście wstrząsającą kronikę filmową z życia Marsa. Wiele państw wyraża chęć przyjścia z pomocą ekspedycji. Nasze kierownictwo zostało wprost zasypane listami osób prywatnych. Zwiedzili już całą Europę, Amerykę Północną, teraz jadą do Ameryki Południowej, Azji, Afryki i Australii. Są pełni entuzjazmu i wcale nie obawiają się trudów tych wielkich podróży. Można byłoby zorganizować drugi zespół odczytowy, ale, jak się okazało, dysponowaliśmy tylko jedną płytką z filmem. A stanowi ona najważniejszy, najbardziej efektowny argument, popierający wywody prelegentów...
Życzę wam powodzenia, przyjaciele... Luisie Mendoza, gdzie jesteś teraz? Czy znalazłeś swe szczęście? Wiem — jesteś dobrym człowiekiem. Opowia
dano mi, jak" rozpaczałeś po śmierci Maszy i jak troskliwie opiekowałeś się mną, gdy długo leżałem nieprzytomny. Dziękuję ci, Luisie! Życzę ci szczęścia, którego tak gorąco pragniesz!
Przesyłam wam pozdrowienia, przyjaciele, z którymi wspólnie znosiłem mróz i pragnienie, z którymi wspinałem się na martwe czerwone skały i zbierałem drogocenne trofea. Może spotkamy się znów w Himalajach, Andach, na Pamirze lub w Antarktydzie; kto wie, dokąd skieruje nas los!
Spoglądam wstecz na miniony rok — dwudziesty siódmy rok mojego życia. Przeżyłem w nim tyle tragedii, doznałem tylu ciężkich strat, że zdawałoby się, iż nie powinienem o nim myśleć, a wspomnienia ukryć w najdalszych zakątkach świadomości. Ale tego, co przeżyłem, tego, o czym dowiedziała się cała ludzkość, nie powinny przesłaniać żadne tragedie osobiste...
Otworzyły się drzwi wiodące do Nieznanego. Życzymy więc powodzenia tym, którzy śmiało wyruszają niezbadanymi szlakami, szukając drogi wiodącej do naszych dalekich braci!