Tomasz Beksiński Opowieści z krypty

Solsbury Hill



A więc stało się: wchodzę w poczet ludzi marudzących na łamach "Tylko Rocka" nie tylko o rocku.

Spróbujmy się zastanowić, jak do tego doszło. Otóż dwa lata temu Kolega Nadredaktor, do łez rozbawiony (?) moją drugą relacją z Londynu, zaproponował mi pisanie o wszystkim - byle śmiesznie. Nigdy nie przypuszczałem, że swoją sarkastyczną pisaniną mógłbym kogokolwiek rozbawić; poczułem się więc dowartościowany, ale zarazem zdezorientowany. Z jednej strony korciło mnie, żeby skorzystać z okazji i zacząć wyśmiewać monty-pythonowski świat, jaki nas otacza... Z drugiej jednak nie chciałem w muzycznym piśmie rozprawiać o filmach, obżarstwie w kinie (oby człowiek, który wymyślił szeleszczące papierki i torebki smażył się w piekle przy dźwiękach rapu do końca świata!), telewizji kablowej Aster Shitty, otaczających mnie idiot(k)ach, komunikacji miejskiej i nie tylko, a także egzystencjalnych frustracjach. Zatem nie dałem się skusić, żywiąc w skrytości ducha nadzieję, że nastąpią w moim życiu pewne zmiany i wyprowadzą starego zboczeńca z cmentarzy ku słońcu. Być może owa nadzieja, że wkrótce na ekranie pojawi się napis "and they lived together happily ever after" zaprawiła moją londyńską relację z 1996 roku dozą wesołości, która tak udzieliła się Nadredaktorowi. Cóż, miało się stać inaczej.

Rok później napisałem trzecią londyńską opowieść, zdecydowanie mniej dowcipną. Owa Podróż Antysentymentalna wywołała różne reakcje u krewnych i znajomych Królika, pardon, Wampira. Jedni pochwalili cięte pióro (czyli świeżo naprawioną maszynę do pisania), a inni stwierdzili, że Nosferatu posunął się za daleko w swoim ekshibicjonizmie. Racja jest gdzieś pośrodku, a prawda jeszcze gdzie indziej: zamiast spocząć na kozetce u jakiegoś psychoanalityka, wybrałem katharsis twórcze. Wyplułem z siebie wszystko na papier, przyjrzałem się temu i postanowiłem uwiecznić, żeby nigdy o tym nie zapomnieć. Byt to zarazem początek końca: kilka miesięcy później zrezygnowałem też z pracy w radio i odsunąłem się oficjalnie od muzyki na czas bliżej nieokreślony Dlaczego było to konieczne? Otóż odbywszy Podróż Antysentymentalną próbowałem zdjąć z nosa ciemne okulary i zacząć postrzegać monty-pythonowską rzeczywistość bardziej różowo. Ale słuchacze Trójki poczęli się niecierpliwić. Dlaczego pan jest taki wesoły? - pisano. Dlaczego w audycji nie ma już tylu wampirów, grobów, gotyku? l tak dalej. Poczułem się wtłaczany na siłę w pelerynę i zamykany w krypcie, szprycowany depresją i osaczony przez przeważające siły wyznawców widzących we mnie mizoginistycznego mesjasza z czarnym krukiem na ramieniu. Wszystko to bardzo ładnie wygląda, ale ja nie jestem Vincent Price.

Uciekając przed tym, zdałem sobie sprawę, że uciekam przed samym sobą. Audycja z 29 marca zaskoczyła mnie najbardziej: miał to być seans o śmierci, a okazał się manifestacją chęci ostatecznego zmartwychwstania.

Zostawiłem więc Trójkę pod Księżycem. Nie wiem, na jak długo, może nawet na zawsze. Przy okazji zrozumiałem też, że dla młodego słuchacza żyjącego w obecnym świecie jestem zgredem puszczającym jakąś starą muzykę - facetem "żyjącym przeszłością". Przypomnieli mi się różni podtatusiali panowie, którzy za czasów mojej młodości słuchali tylko Presleya. l powiedziałem sobie: nie pasuję do tego obrazka. Współczesna muzyka wcale mnie nie rusza; rock is dead, a jeśli rap można nazwać muzyką, to z równym powodzeniem można by zacząć podawać gówno w restauracjach jako delikates o wyrafinowanym smaku.

I walked right out of the machinery jak śpiewał kiedyś Peter Gabriel, zacząłem sobie słuchać muzyki filmowej i cieszyć się wolnymi sobotami. Tymczasem doniesiono mi, że słuchacze Trójki zaproponowali, żeby Beksiński otworzył swoją stronę w Internecie. Wszyscy znają mój stosunek do komputerów. Nienawidzę paskudztwa! Gdybym mógł za naciśnięciem jednego guzika unicestwić wszystkie komputery, uznałbym, że spełniłem swoją życiową misję i nie męczyłem się przez 39 lat na tym świecie na próżno. W komputerze postrzegam bowiem zagładę ludzkości i źródło wszelkiego zła. Nie przypadkowo Kubrick pokazał w 2001: Odysei kosmicznej, do czego zdolna jest maszyna myśląca, jeśli dać jej moc podejmowania decyzji. Od tamtej chwili słowo komputer jest u mnie na drugim miejscu po kobiecie wężu, a dopiero potem są wszelkie diabły strzygi i zmory z klechd domowych i bajek japońskich. Niedawno obejrzałem System (The Net) z Sandrą Bullock, utwierdzając się jedynie w przekonaniu, że lepiej trzymać się od tych białych skrzynek z ekranem i klawiaturą z daleka. Do Sandry Bullock podłączyłbym się chętnie, ale nigdy do Internetu!

Poza tym, widzę codziennie, co komputer robi z moim ojcem. Odkąd sprawił sobie to świństwo, przestał słuchać muzyki, a teraz nawet filmy przestaje oglądać. Ba, nawet nie umie prawidłowo nagrać właściwego filmu z telewizji! Siedzi całymi dniami i gapi się w ekran, a wszelkie obowiązki i funkcje życiowe regulują przeróżne brzęczyki. Brzęczyk na łykanie tabletek, brzęczyk przypominający o dzienniku telewizyjnym, brzęczyk wołający na obiad. Licho wie, co jeszcze. Kiedyś wszedłem do jego pracowni i zobaczyłem na ekranie komputera twarz ojca. Batem się spojrzeć na niego, żeby nie stwierdzić, że zamiast twarzy ma już ekran.

Tak więc, zamiast do Internetu, podłączam się do grona producentów Świeżego Kremu w "Tylko Rocku". Skoro istnieje tak wielkie zapotrzebowanie na mój sarkazm - proszę bardzo. Klient nasz pan. Poza tym, jak powiedział Al Pacino, vanity is my favourite sin. Obok obżarstwa w chińskich restauracjach.

TOMASZ NOSFERATU BEKSIŃSKI

Tylko Rock 8/1998









Martwy krab



W zeszłym miesiącu, inaugurując cykl "Opowieści z krypty", napisałem między innymi, Ze współczesny rock (o ile można tym zaszczytnym mianem określić ów hałas) działa mi na nerwy i że słucham głównie muzyki filmowej. Zamierzałem rozwinąć ten temat, ale zabrakło mi miejsca. Uczynię to więc tym razem. Przy czym przemycę też sporą dawkę swoich sarkastycznych obserwacji dotyczących otaczającego nas świata.

Zaczęło się od Adwokata diabła. Obejrzawszy film na premierowym pokazie od razu zapragnąłem zdobyć muzykę. Spędziłem cały dzień na poszukiwaniach, ale wynik był negatywny. Przeglądając w wielkich sklepach półki z soundtrackami zauważyłem z niesmakiem, że przeważają oferty szalenie monotematyczne. Głównie chłam z piosenkami pop, bo jest teraz taki irytujący "trynd", żeby do każdego filmu wpakować kilkanaście przebojów lub pseudo-przebojów. I tylko czasem są to niezłe rzeczy, które jednak sympatycy rocka od dawna mają w swoich zbiorach. Otóż na przykład nie sposób kupić oryginalnej muzyki Alana Silvestri do Foresta Glempa; wszędzie są podwójne zestawy kilkudziesięciu przebojów z lat sześćdziesiątych wykorzystanych w filmie. To samo można powiedzieć o muzyce Jerry'ego Goldsmitha do Tajemnic Los Angeles. Ale mniejsza z tym. Najbardziej wkurzyło mnie to, że w całej Warszawie nie było płyty z nowego, reklamowanego filmu! W Digitalu powiedziano mi, że żaden dystrybutor nie ma tytułu w swojej ofercie. Próby załatwienia płyty przy znajomości z Warner Bros Poland nie odniosły rezultatu, wydała ją bowiem malutka amerykańska firma TVT. No tak. Gdyby to było nowe Prodigy albo inne gówno, zaraz znalazłby się polski dystrybutor. Na szczęście dzięki uprzejmości sklepu Galaxis przy Placu Konstytucji udało mi się CD zamówić i odebrać miesiąc później za skromną kwotę ponad 70 zł. Ale warto było. James Newton-Howard pokazał, na co go stać, rewelacyjnie wykorzystując orkiestrę i chór. Stworzył muzykę ilustracyjną, idealnie korespondującą z kluczowymi scenami filmu (np. pusta ulica); ale także intrygującą samą w sobie. Utworu Lovemaking słucha się z zapartym tchem, podobnie jak ogląda się ową niesamowitą scenę erotyczną - jedną z lepszych, jakie w kinie widziałem. Devil's Advocate to płyta, którą warto mieć w swoich zbiorach, nawet jeśli komuś film się nie podobał. Przy okazji pozwolę sobie przypomnieć, że w połowie lat 70. James Newton-Howard grał w zespole Eltona Johna.

Gdy otrzymałem ze sklepu zawiadomienie, że płyta już jest, udałem się do metra. Po drodze wstąpiłem do kiosku celem nabycia bloczku biletów (innymi słowy: 100 sztuk),bo poprzedni właśnie mi się skończył. Jestem człowiekiem starej daty - przyzwyczaiłem się kasować bilet po wejściu do pojazdu, więc tzw. miesięczne nie budzą mojego zaufania. Czym skorupka za młodu... W kiosku okazało się, że biletów jest tylko kilkadziesiąt, a co gorsza - nie mogę ich wszystkich kupić! Czemu? Bo "dla innych nie wystarczy". Czerwony upiór wyskoczył zza lady; wkrótce będziemy dostawać karki na bilety. Mało mnie szlag nie trafił. To, że większość głąbów bez wyobraźni kupuje po cztery bileciki codziennie, nie oznacza wcale, że mnie nie wolno nabyć ich więcej. Mam przecież pieniądze i pełne prawo prosić o towar przeznaczony na sprzedaż! Niestety, nadal żyjemy w kraju krótkowzrocznych obywateli. Żyją dniem dzisiejszym, o ile w ogóle żyją, przesiąknięci wódką i obżarci kiełbasą. A największą zakałą są babsztyle, które nieustannie robią w sklepach kolejki. Kupują ćwierć chlebusia, pół banana, jedno jabłko, półtora pomidora, plasterek szynki...a kilka godzin później, lub najdalej nazajutrz wracają po to samo, zamiast od razu zaopatrzyć się na cały tydzień. Gdyby mogły, gazety pewnie kupowałyby po jednej kartce co parę godzin i do tego jeden bilecik na tramwaj do kościółka, żeby podziękować Panu za dwie suszone śliwki. W tramwaju następuje sprawdzanie zawartości szeleszczących toreb - bo większość tych bab i tak nie pamięta, co ma w siatce. Zawsze usiąść muszą koło mnie - w metrze, autobusie, tramwaju. I grzebią w tych szeleszczących torbach szukając Świętego Gralla. A przecież i tak nie odróżniają masełka Whizzo od martwego kraba. Przydałby się jakiś proszek, którym można by je posypać, żeby zmarniały.

I jak tu się dziwić, że w sklepach nie ma muzyki do Adwokata diabła? Mój przyjaciel George powiedział kiedyś, że dla przeciętnego Polaka określenie "muzyka filmowa" to przede wszystkim inna pisownia słów Ennio Morricone. Ostatnio rozmawiał ze znajomym i wspomniał, że ma już nowego Poledourisa - a rozmówca wystraszył się, że George złapał jakąś nową odmianę adidasa. To nie jest żart. Niedawno pewna telewizja miała przysłać po mnie samochód - w końcu zadzwonili z pytaniem, gdzie jest ulica Mozarta, bo rzekomo nie ma jej na planie. Okazało się, że szukali pod "Mocart" albo "Moccart". No comments. Ale teraz kilka słów o tym, czego jeszcze warto posłuchać z dziedziny filmowej. Przede wszystkim radzę zwrócić uwagę na kompozytora o niemieckim nazwisku Hans Zimmer. Odpowiedzialny jest m. in. za muzykę do Karmazynowego przypływu i Peacemakera. Był też współautorem muzyki do Twierdzy. Szczególnie fajnie słucha się Crimson Tide. Film można obejrzeć tylko raz: gdy już znamy zakończenie, szkoda ponownie tracić czas. Za to po płytę można sięgać wielokrotnie. Zaletą kompaktów Zimmera jest to, że zawierają najczęściej 5-6 długich kompozycji, nie pociętych na kawałeczki ilustrujące poszczególne sekwencje filmu. Dodatkową zaletą jest wszechobecny "rosyjski" posmak, a także chóry, orkiestra, syntezatory - i podniosły nastrój. Pewnych fragmentów Peacemakera słucha się ze łzami w oczach (Sarajevo), a motyw otwierający The Rock sprawia, że widz od razu czuje, że czeka go "duży" film. Powtarzam jednak: płyt można słuchać zupełnie niezależnie. Każdy wrażliwy odbiorca, któremu rap nie wyjadł jeszcze mózgu, może śmiało spróbować.

Wspomniany Basil Poledouris popełnił przed laty oszałamiającą muzykę do Conana barbarzyńcy, wykorzystując fragmenty Carmina Burana Orffa. Jego ostatnia robota to Starship Troopers (Żołnierze kosmosu). Mistrz doczekał się niezłego i śmiałego naśladowcy w osobie syna innego filmowego kompozytora, Jerry'ego Goldsmitha; Joel Goldsmith napisał bowiem muzykę do bardzo conanowskiego filmu Kull The Conqueror. Jest to komiksowa baśń z rycerzami, wiedźmami, bogami itp. (główny bohater to mięśniak, ale partnerują mu dwie wyborne dupy). Ogląda się z przyjemnością - a szukać trzeba w wypożyczalniach video. Zaś muzyka jest rewelacyjna! Łączy chóralno-orkiestralne motywy w stylu Orffa i Poledourisa z ... metalowymi gitarami i perkusją. Złoty środek, serio. Trzeba słuchać bardzo głośno.

Zimmer jest ogólnie dostępny, podobnie Poledouris (choć radzę samemu znaleźć na półce w sklepie, bo sprzedawca nie odróżnia Prodigy od martwego kraba). Kull The Conqueror i Devil's Advocate to rarytasy, trzeba zamawiać w mniejszych, specjalistycznych sklepach. Ale dobre i to. A tak z zupełnie innej beczki: szukałem ostatnio w sex-shopach czarnej maski (takiej, jaką miał dziwny facet przetrzymywany przez zboczków w piwnicy w Pulp Fiction). Odesłano mnie do "śmiesznych sklepów", gdzie mają tylko Eddiego z Iron Maiden i Michaela Jacksona. Dziwny jest ten świat, jak śpiewał Czesław Niemen. Kajdanki też musiałem kupić w śmiesznym sklepie. Za to w sex-shopie były kulki z krwią. Ciekawe, jaką rolę mogą spełnić w alkowie? Pewnie chodzi o to, żeby uradować żonę lub kochankę niespodziewanym krwotokiem z ust w trakcie orgazmu.

TOMASZ BEKSIŃSKI
6 czerwca 1998

Tylko Rock 9/1998



































Odsuńcie ode mnie ten komputer goryczy



Nie przypuszczałem że podjąwszy się pisania comiesięcznych felietonów będę miał tyle pomysłów. Pchają się drzwiami, oknami, przez telefon... A także rodzą się podczas każdego wyjścia z domu. Choć nienawidzę opuszczać krypty, czasem trzeba. I wtedy od razu mam ochotę spryskać coś swoim sarkazmem.

Jednym z pomysłów był strumień świadomości. Postanowiłem napisać tekst w rodzaju myśli Molly z "Ulissesa" Joyce'a, nie stosując interpunkcji, swobodnie przechodząc od jednego tematu do drugiego. Takie rozważania Nosferatu na ulicach. Nastały jednak wspaniałe upały. Kocham upały. Uwielbiam, jak jest 30 stopni w cieniu, a deszcz pada tylko w nocy (lub wcale). Niestety - w takiej sytuacji mój strumień świadomości na ulicach Warszawy i nie tylko sprowadza się tylko do jednego: cycki cycki cycki cycki cycki cycki... Mógłbym tak zapisać kilka kartek. Chwilowo więc zrezygnowałem z tej koncepcji, może innym razem. Ale o cyckach będzie kilka słów.

Przede wszystkim jednak rozprawię się z komputerami. Od tego tematu po prostu nie sposób uciec. Wszyscy nieustannie trują mi nad uchem, jakie to dobrodziejstwo i jak szalenie mogłoby ułatwić mi życie. Zaś z drugiej strony, ilekroć zbliżę się do tego draństwa, mam kłopoty. Ostatnio nie mogłem kupić płyty w Pomatonie bo w związku z przeprowadzką magazynu coś przerabiano w komputerach. Płyty były. Kasa była czynna. Ale komputer powiedział "Fuck off".

Kilka dni później potrzebowałem swojej listy dialogowej do Tommorow Never Dies w związku z edycją filmu na kasetach video. Wpisałem ją do komputera firmy Dim-5 w grudniu ubiegłego roku. Była to wyjątkowo upierdliwa robota, zważywszy że obok kręcił się (przez całą noc) pewien kolega tłumacz w czerwonej chustce na głowie, który rzekomo coś robił przy drugim stole montażowym. Podobno uczył się jakiegoś programu komputerowego (!), co wyglądało w ten sposób, że smarkał, kichał, prychał, wiercił się na skrzypiącym stołku, mamrotał coś do siebie a czasem wypijał szklankę herbaty. Oto, co komputery robią z ludzi. W każdym razie pracę udało mi się jakimś cudem zakończyć nad ranem. Miałem nadzieję, że komputer - owo genialne, pomocne urządzenie - posiada program korekty błędów i literówek. Takie opowieści słyszę od wszystkich, którzy zachęcają mnie do wywalenia pieniędzy na to paskudztwo. O słodka naiwności! Przekonałem się o tym, gdy film wszedł na ekrany. I przypomniał mi się stary rysunek ze "Szpilek": ogromny komputer, obok półkilometrowy wydruk i dwóch facetów. Jeden mówił do drugiego: A teraz Maliniak sprawdzicie czy to bydlę się nie pomyliło.

Wówczas zaufałem komputerowi po raz ostatni. Wierzyłem jednak, że jeśli w przyszłości napisy do Tommorow Never Dies będą mi potrzebne, wystarczy przegrać je na dyskietkę. Tak też zrobiłem (tzn. poprosiłem o to fachowca). I znów pełen naiwnej ufności zaniosłem ową dyskietkę do firmy ITI, która miała się zająć opracowaniem kopii napisowej dla Warner Bros Poland. Tu się okazało, że wszystko było nie tak. Nie ten program, nie ta czcionka, nie ten system. Szlak wie, co było nie tak. Sorry, ale muszę tutaj zakląć: kurwa mać, gdybym miał wszystko napisane na maszynie, nie byłoby żadnego problemu!!!

Nerwy leczyłem tydzień później na działce u przyjaciela (też komputerowca i maniaka Internetu). Wywiózł mnie tam w przekonaniu, że nieba mi przychyla - że wypocznę(!), napiję się piwa(paskudztwo!), zjem smażonej kiełbasy (jeszcze większe paskudztwo) i wystawię ciało na żer komarów i wszelkiego fruwającego obrzydlistwa. Czemu ludzie, posiadający obszerne i komfortowe mieszkania, wyjeżdżają męczyć się w dziczy bez telefonu, magnetowidu, kibla z bieżącą woda i wanny z ciepłą wodą - tego nie zrozumiem nigdy. Ale to raczej temat na inny felieton z krypty.

Miało być o komputerach. Gadaliśmy między innymi o nich. Przyjaciel wysłuchał moich długich dywagacji na temat komputerowej zarazy i powiedział: Jeśli ktoś twierdzi, że hulajnogą dojedzie szybciej niż samochodem, to mu nie wierzę. Przemyślałem to zdanie. Owszem, do Krakowa na pewno szybciej dojadę samochodem. Ale do sklepu Pana Marka na osiedlu po czekoladę Alpen Sahne dotrę szybciej hulajnogą. Gdybym zdurniał i kupił komputer, używałbym go wyłącznie do pisania - ale po co, skoro mam maszynę? Poza tym od gapienia się w ten cholerny ekranik zawsze boli mnie głowa. Im dalej od komputera, tym lepiej.

Kumpel jednak nie dał się zbić z tropu. Roztoczył przede mną uroki Internetu i tak zwanych grup dyskusyjnych. Pokazał mi swoją komputerową kolekcję zdjęć rozebranych panienek, a także piece de resistance owej kolekcji: aniołkowatą blondynkę o niebieskich oczach zjadającą gówno. Starał się mnie zachęcić, jak mógł... Ale ja wolę swój telewizor Sony widescreen i zbiór Hammer horrorów. Zaś cycki duże i małe są już teraz w każdym filmie, w każdym kiosku. Człowiek obojętnieje! W dzieciństwie na siłę wpychaliśmy się do kina, żeby przez ułamek sekundy zobaczyć ćwierć cycka raz na rok. Potem tygodniami gadało się o tym w szkole. A teraz wystarczy wyjść na miasto a tu cycki cycki cycki... Po co mi komputer i gołe Moniki z Krakowa w Internecie?

Dwa miesiące temu napisałem, Ze upatruję w komputerze narzędzie zagłady ludzkości (vide Terminator) i że chętnie rozpieprzyłbym te wszystkie urządzenia, bo wkrótce będziemy wyglądać jak Genesis ze Szpitala Brytania. Człowiek jest przecież niedoskonały, powinna zastąpić go maszyna. Rabelais przed pięcioma wiekami napisał, że daremny to trud i próżny wysiłek chcieć papierem czysto utrzeć tyłek. Założę się, że jakiś jego potomek pracuje w tej chwili nad komputerowym utrzyjzadkiem. Aktorom można już za pomocą komputera amputować nogi ( vide Forrest Glemp), a wkrótce przestana być wcale potrzebni! Gdy Ozzy nagrywał Paranoid 28 lat temu, musiał wszystko sam zaśpiewać. Teraz wokaliści kleją słowa za pomocą komputerów, a za kilka lat wpuszczą do tej machiny tylko próbkę głosu - i powstanie partia wokalna bez jednego fałszu; wzruszająca, wspaniała i sztuczna. Cholera jasna, nie chcę dożyć tych czasów! Nie chcę mieć dzieci i skazywać je na życie w takich czasach!

Ze zgrozą zauważyłem, że stanął przede mną Peter Cushing czyli hammerowski doktor Frankenstein. Patrząc na mnie przez szkło powiększające powiedział: Beksiński, tacy durnie jak ty od wieków stoją na drodze postępu! Gdyby człowiek nie poszukiwał nowych rozwiązań, dzisiejszą kolację pożarłbyś w jaskini, porozrzucał kości i wytarł paluchy w okrycie ze zwierzęcej skóry. Nawiasem mówiąc, twój t-shirt z napisem "Interview with the Vampire" jest jakby trochę przytłuszczony..

. Exeunt doktor Frankenstein. Obudziłem się przed telewizorem: to był tylko film. Sprawdziłem swoją koszulkę niczym Otto w Rybce zwanej Wandą. No tak, przy tych upałach... Wyprałem ją więc przy dźwiękach starego Black Sabbath, a potem obejrzałem jeszcze jeden horror z okresu, gdy niekomputerowe nietoperze latały na sznurkach. To były dobre czasy. Szkoda, to se ne vrati.

Rano okazało się, że moja niechęć do komputerów jest odwzajemniona. Poprosiłem ojca o odbitkę jednego ze zdjęć, które zrobił mi swoim cyfrowym aparatem i przepuścił przez swój... Oto, co komputer z nim zrobił.

TOMASZ BEKSIŃSKI
21 lipca 1998

Tylko Rock 10/1998































Upadek cesarstwa kasetowego

Coroczne wyprawy Nosferatu do Londynu stały się niemal tradycją. Dlatego tym razem przeniesiemy się z krypty najpierw do autobusu linii Eurolines, a potem na barwne aleje, ulice i zaułki stolicy Imperium Brytyjskiego. Niczym stokerowski Dracula, uwielbiam przechadzać się zatłoczonymi ulicami Londynu, dać się porwać wirowi zdarzeń i być świadkiem życia pokoleń, ich przemian i śmierci... Tym razem byłem świadkiem upadku cesarstwa kasetowego: innymi słowy wkurzyłem się na jakość kaset video. Zanim jednak zajrzymy do sklepów HMV Virgin i Tower Records, spróbujmy wyjechać z Polski.

Najtańszy sposób to kupić bilet w obie strony na autobus turystyczny. Jednak jakiś konstruktor o wzroście siedzącego psa zaprojektował owe pojazdy dla ludzi swojego pokroju. Jeśli masz długie nogi, jesteś skazany na dyby przez prawie 30 godzin jazdy (w jedną stronę!). Na domiar złego, oparcia foteli można opuszczać, z czego ochoczo korzysta tłumnie podróżująca tymi środkami lokomocji emerytura (określenie courtesy of Jacek Leśniewski, Mega Disc, który wraz z małżonką towarzyszył mi w tej wycieczce). Człowiek ma więc pod brodą oparcie poprzedniego fotela, a nogi - żeby uniknąć zmiażdżenia kolan - trzeba wygiąć w bok i umieścić w przejściu. Depczą po nich ci, którzy zamiast oddać mocz podczas postojów, nieustannie żłopią kawki, herbatki i mineralną w autobusie, biegając potem do cuchnącej toalety. Oto, jak się podróżuje pod koniec XX wieku. Nic dziwnego, ze szpital w Konstancinie ma tylu pacjentów z uszkodzonym kręgosłupem.

W drodze do Londynu siedziała przede mną emerytura z Brukseli. Oczywiście opuściła fotel wcześniej niż kury idą spać. Nawet zagadać się do takiej nie da, bo rozumie tylko w żabojadzim języku przypominającym wymioty trzmiela. Gdyby nie Rammstein, którym zagłuszałem głupie filmy mające nam "umilać" podróż, trudno byłoby wytrzymać (choć Knapika skuteczniej tłumi Ozzmosis Osbourne'a). Rozkosze podróży najgorzej znosił Jacek, ale nie będę go cytował, żeby się znowu nie wkurzył.

Na szczęście autobus dotarł na stację Victoria bardziej niż punktualnie, bo przed czasem! Z radości zapomniałem o zmęczeniu i jeszcze tego samego popołudnia wyruszyłem na pierwszy rekonesans po sklepach. Wyjazdy "za video" są dla mnie niczym wizyty długoletniego więźnia w burdelu. Całymi godzinami przechadzam się wśród szeregu półek. Najpierw notuję ceny, potem przygotowuję plan działania. Prawdziwe zakupy zaczynają się zazwyczaj na drugi, a nawet trzeci dzień. Podczas letnich wyprzedaży nie można inaczej. W każdym sklepie ceny są inne. Czasem nawet w tym samym sklepie znaleźć można te same filmy po różnych cenach.

Oczywiście, przede wszystkim przejrzałem dział widescreen. Wybór był spory: kilkanaście japońskich filmów z Godzillą (bez wątpienia w związku z premierą wersji amerykańskiej), a także nader intrygująca seria Maverick Directors wydana przez Warners Bros. Prawdziwe arcydzieła w wersji panoramicznej: Amadeusz, Ucieczka Gangstera Peckinpaha, Lot nad kukułczym gniazdem, Performance, Bullitt... Niestety, rychło okazało się, że Warner produkuje najgorszej jakości kasety w Zjednoczonym Królestwie. Pod względem ilości zakłócających obraz białych rys konkurować z nim może tylko firma nazywająca się, nie wiedzieć czemu, Entertainment On Video. Ładny mi entertainment!

Podczas gdy ja w słodkiej naiwnej radości kupowałem przeróżne buble, które teraz miesiącami trzeba będzie reklamować i wymieniać, Jacek Leśniewski szperał wśród starych analogów. Okazało się przy okazji, że Nicolas Cage przepłacił w Twierdzy za oryginalne wydanie Meet The Beatles, amerykańskiej wersji With The Beatles. Nie trzeba tracić aż 600 dolarów. Płyta okazyjnie kosztuje 15 funtów.

Podniecony beatlesowskimi zakupami (nabył też oryginalne wydanie Please Please Me ze złotym labelem za niewyobrażalną dla mnie kwotę 180 funtów) Jacek zapragnął przespacerować się tam i z powrotem po słynnym przejściu na Abbey Road. Udaliśmy się tam razem, uzbrojeni w aparat fotograficzny. Rezultat owej sesji zdjęciowej był ozdobą artykułu Jacka; ja zaś mogę z dumą powiedzieć, że nie trzasnął mnie żaden z masowo jeżdżących po Abbey Road samochodów. Podobno zdarza się tam najwięcej wypadków! Aż dziw bierze, że nikt nie reguluje ruchu - co kilka minut ktoś robi sobie zdjęcie na tych pasach. Obok stoi facet z plakietkami, fotosami i koszulkami na straganie, a z magnetofonu lecą piosenki chłopców z Liverpoolu. Interes wciąż się kręci po prawie 30 latach.

Drugi raz oderwałem się od video, robiąc wypad do seks-shopów na Soho. Jak już pisałem, w Polsce nie można w nich kupić niczego zabawnego poza sztucznymi fallusami, co marnie świadczy o kondycji seksualnej rodaków. Czarnej maski musiałem więc poszukać na wyspach. Natychmiast znalazłem odpowiedni sklep. Sprzedawczyni - cała w łańcuchach, czarnych koronkach i skórzanych dodatkach - uśmiała się zdrowo na wieść o tym, że seks po polsku to tłusta blondyna i pół litra. Wolisz gumę czy skórę? spytała. Nie używam żadnej gumy, jeśli mnie dobrze rozumiesz - odparłem. Maska z gumy kosztowała 10 funtów, ale za skórzaną zapłaciłem 65. Jest świetna! Zdjęcie załączam.

Tegoroczna wizyta w Londynie nie tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że nadszedł koniec epoki video kaset i trzeba się przestawić na DVD (tak jak kiedyś kompakty wyparty analogi). Doszedłem do ostatecznego wniosku, że świat zwariował. Prześliczne dziewczyny w metrze i na ulicach mają jakieś gwoździe sterczące z nosa, powiek i uszu. Ohyda! Nawet monstrum Frankensteina miało więcej uroku. Co to ma być? Jakaś kultywacja szpetoty czy programowa dekadencja z braku pożyteczniejszego zajęcia? Aż strach pomyśleć, co te panny mają powbijane w tytek. Poza tym wszyscy snują się ulicami jak w malignie. Kilka razy miałem ochotę złapać kogoś za kark i spytać: Czemu, się cholero, me śpieszysz? Czas ucieka! Idź szybciej, bo mnie opóźniasz! Obok co chwila przejeżdżają Murzyni w kabrioletach (każdy wygląda jak Marsellus Wallace z Pulp Fiction) i słuchają ryczącego na cały regulator rapu. Nawet w kupionym przeze mnie filmie Ferrary The Addiction wampirzyca wyprowadza z raperskiej dyskoteki młodego Murzyna w idiotycznej czapce ubranej tyłem do przodu i... o zgrozo!... wysysa z niego krew! Co za brak smaku i gustu! Rap i techno w sklepach. Rap i techno na ulicy. Istny koniec świata! A wszystko jakieś takie szare i wyniszczone. Rzeczywistość jak z porysowanej kasety video.

Oburzyła mnie też reklama w metrze. Duża, smutna krowa wygląda przez ogrodzenie: Gdy już będę hamburgerem, chciałabym, zęby mnie popito IRN-BRU. Nie jestem zbzikowanym sekciarzem żrącym trawę. Lubię wsunąć krwawy befsztyk i uprawiam zdecydowane mięsożerstwo, ale uważam, że taka reklama jest poniżej pasa. I co to za paskudztwo to IRN-BRU?

Autobus powrotny zabrał z Dover jakąś młodzieżową wycieczkę (ku zgrozie i rozpaczy Jacka), ale na szczęście nie jechał przez Brukselę i Antwerpię, przez co byliśmy w Polsce 2 godziny wcześniej. W Londynie pogoda była wspaniała: przez 8 dni żadnego deszczu, non stop słońce i upały. Słynną mgłę zabrał chyba z sobą do grobu Kuba Rozpruwacz. Za to ledwo wjechaliśmy do naszego ukochanego kraju, zaczęło lać. Poczułem, że jestem w domu.

TOMASZ BEKSIŃSKI
5 września 1998

PS. The Reptile można jeszcze kupić jedynie w The Cinema Store przy Upper St. Martins Lane za 24.99!
PS2. Podziękowania dla Elżbiety i Sławka Skopów.

Tylko Rock 11/1998















































III Reich n' Roll

Tym razem coś z zupełnie innej beczki.

Słuchając często nagrań niemieckiej grupy Rammstein zaobserwowałem u siebie ciekawe zjawisko. Nogi mi sztywnieją, prawica unosi się ku górze - i zaczynam maszerować po mieszkaniu niczym John Cleese w Hotelu Zacisze, kiedy zachwalał Niemcom śledzia a la Hermann Goering. Tymczasem w poczciwie techno-rockowej muzyce chłopaków z Rammstein nie ma niczego stricte faszystowskiego! To tylko jej niemieckość sprawia, że chciałoby się włożyć czarny mundur Brunnera i lśniące oficerki. No cóż, nawet śp. Frank Zappa zauważył, że Niemcy uwielbiają maszerować. Tę ich skłonność narodową czuje się w produkowanej tam muzyce (może z wyjątkiem Modern Fucking i rocka elektronicznego, ale wyjątki potwierdzają regułę).

Nie zamierzam jednak rozwodzić się nad marszowością muzyki naszych zachodnich sąsiadów. Zastanowiło mnie coś innego: dlaczego, maszerując, od razu pomyślałem o Adolfie i jego wesołej ferajnie. Dlaczego na samą myśl o hitlerowcach poczułem radosny dreszczyk podniecenia? Dlaczego widząc w Londynie koszulkę z "fjurerem" i napisem Hitler European Tour 1939-45, natychmiast ją kupiłem i wkładam co rok we wrześniu? Faszystą nie jestem. Nazistów - tych prawdziwych - nienawidzę ze szczerego serca. Okropieństwa II wojny światowej są mi doskonale znane, w Oświęcimiu byłem i wyszedłem wstrząśnięty. A jednak... gestapowcy kojarzą mi się z przezabawnym kabaretem. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: to kino doprowadziło do zdewaluowania grozy hitleryzmu, ośmieszenia niemieckiej sztywności i wyrobienia u młodszych pokoleń coraz większego dystansu do tego, co wciąż jeszcze przeraża ich dziadków.

Pod koniec lat sześćdziesiątych w szkole czytaliśmy Medaliony, a w TV oglądaliśmy przygody kapitana Klossa. Nie ukrywam, że Mikulski był bardziej intrygujący od Nałkowskiej, a Karewicza traktowało się wtedy bardzo serio (teksty parodystyczne w rodzaju Nie ze mną te Brunnery powstały znacznie później). W Stawce większej niż życie Niemcy prezentowali się o wiele ciekawiej niż w Czterech pancernych, gdzie byli sprowadzeni do roli bezosobowego zła. Potem byt Stirlitz i 17 mgnień wiosny, a potem cała masa polskich filmów "sensacyjnych" - jeśli można się tak wyrazić - w których zbrodniarz zawsze okazywał się byłym hitlerowcem. Zastanawialiśmy się wówczas nawet, czy w Polsce miałby szansę powstać film sensacyjny bez hitlerowców. Chyba nie. Wyobraźmy sobie bowiem klasyczny początek: z więzienia wychodzi Jan Z. i zna jakąś tajemnicę. Jaka to mogła być tajemnica w czasach socjalizmu? Ze jutro o 11.30 do Megasamu rzucą pasztetową. Tak, dla takiej wiadomości można było dokonać zbrodni. Ale filmu by z tego nie było. Jan Z. musiał być byłym Volksdeutschem, ukrywającym się Obersturmbahnfuhrerem lub jego krewnym, który zamierza wywieźć z Polski torbę złotych zębów zrabowanych Żydom w Oświęcimiu, a udaremnia to dzielny porucznik milicji (najlepiej Borewicz). Hitlerowiec byt gwarancją jakiejkolwiek sensacji! Wspomnijmy choćby Życie na gorąco, gdzie "polski Bond" -red. Maj - walczył z Herr-Degenem kierującym Organizacją W, zrzeszającą byłych oficerów III Rzeszy. Sam pod wpływem takich filmów napisałem jeszcze w liceum kryminał, w którym były oświęcimski dentysta wiercił bohaterowi w zdrowych zębach, żeby go zmusić do zeznań. Kilka lat potem stwierdziłem, że w Hollywood ukradli mój pomysł, kręcąc Maratończyka. It wasn't safe! Na Zachodzie powstawały coraz to smakowitsze filmy w których panowie w czarnych mundurach wrzeszczeli bez sensu, salutowali, biegali i ginęli w efektownych finałach. Z czasem stało się regułą, że szef gestapo byt psychopatyczną kukłą i miał adiutanta-idiotę, zazwyczaj nazwiskiem Schultz (vide Soft Beds, Hard Batties z Peterem Sellersem, czy To Be Or Not To Be z Charlesem Durningiem i Christopherem LIoydem w roli Schultza). Trudno nie dusić się ze śmiechu, gdy Peter Sellers z głupkowatym uśmieszkiem i przesadnie niemieckim akcentem cedzi przez zęby: Teraz wiemy, ale oni nie wiedzą, że wiemy, a nawet jeśli wiedzą, że wiemy, nie wiedzą, co robić, wyrażam się jasno? Trudno poważnie traktować Malcolma McDowella w filmie The Passage, gdzie kreuje gestapowca tak przesiąkniętego hitleryzmem, że nawet nosi gatki ze swastyką! W tym kontekście, ilekroć na ekranie pojawi się "dze fjurer", pękamy ze śmiechu. Ba, nawet słysząc przepyszną angielszczyznę ze szwabskim akcentem, mamy gwarancję dobrej zabawy. Najnowszym przykładem może być Herr Doktor Kaufmann z Tomorrow Never Dies, kiedy mówi do Bonda: Mogę pana zastrzelić nawet ze Stuttgartu und wywołać właściwy efekt, ja?

A wszystko zaczęło się jeszcze za czasów "fjurera", kiedy to Charlie Chaplin nakręcił Dyktatora. Film miał ośmieszyć Hitlera i zrobił to nad wyraz dobrze; podobno wielki wódz III Rzeszy wydał wyrok na artystę. Wbrew pozorom nie była to zabawna komedia, choć z perspektywy lat ogląda się Dyktatora z uśmiechem (scena niszczenia spaghetti jest kapitalna!). Ale tylko dlatego, że ponad 50 lat po zakończeniu wojny kino oferuje nam karykaturę Szwaba w czarnym mundurze, który dla większego ubawu można ochlapać wapnem na biało.

A wracając na chwilę do muzyki: Ken Russell nakręcił 23 lata temu znakomity film o Liszcie - Lisztomania. Przedstawił w nim Wagnera jako wampira wysysającego z Liszta krew wraz z muzyką, żeby później w swoim drakulastym zamczysku powołać do życia antyżydowskie monstrum (niczym Frankenstein). Unicestwiony przez Liszta-egzorcystę Wagner wstaje z grobu z przedziałkiem i wąsikiem, swastyką na ramieniu i gitarą-karabinem maszynowym, z którego strzela do Żydów. Pamiętam, jak podczas pobytu w Warszawie Russell podkreślił, że muzyka Wagnera ma dla niego zdecydowanie nazistowski charakter. Może dlatego kochał ją "fjurer". W filmie jest też świetna scena, kiedy Wagner (w blond peruce) każe blondyniastym maluchom maszerować z uniesioną prawicą w rytm Walkirii. Wątpię, czy Russellowi chodziło o wywołanie stricte komicznego efektu... ale m. in. po obejrzeniu Lisztomanii Beksiński wchodzi czasem do redakcji "Tylko Rocka" i charakterystycznie salutuje, co Grzesiek Kszczotek zawsze z pobłażaniem komentuje słowami: Bez ćwiczeń gimnastycznych, Puschke! Trudno jednak nie bawić się czasem w hitlerowca, jeśli człowiek obejrzał choć raz Ministerstwo Głupich Kroków.

I tutaj wracamy do punktu wyjścia. Najpierw słuchamy kilku utworów z płyty Herzeleid (Rammstein, 1997), a potem maszerujemy do drugiego pokoju i wybieramy film na wieczór. Chłopcy z Brazylii, Nocny portier, Poszukiwacze zaginionej arki czy Ostatnia krucjata Indiany Jonesa? A może Ostatnia orgia gestapo! Najczęściej jednak sięgamy po nieśmiertelnego Klossa. l tutaj, na zakończenie, propozycja do przemyślenia. Jest teraz taki "trynd", żeby kręcić kinowe wersje seriali telewizyjnych: Święty, Rewolwer i melonik, Z archiwum X... Może by tak zrobić Stawkę większą niż życie? Tylko, błagam, bez Pazury lub Lindy w roli głównej!

TOMASZ BEKSIŃSKI


Tylko Rock 12/1998













































The Michael Douglas syndrome



Niedawno rozmawialiśmy z przyjaciółmi na temat fenomenu Bonda. Wyszło na jaw, że prawie każdy mężczyzna chciałby nim być: pojechać na koszt państwa w egzotyczne kraje, przeżyć superszpiegowską przygodę i zaliczyć kilka rasowych panienek. Z kolei kobiety twierdziły, że Bond jest seksistowskim szowinistą, a filmy z nim irytują infantylnością i adresowane są do tych panów, którzy zamiast garnituru i krawatu powinni nadal nosić krótkie majteczki. No cóż. Chętnie zamieniłbym się w Bonda na dzień lub dwa, choć nie używam już krótkich majteczek, a garniturem nie zhańbiłem się nigdy Agentem 007 zostałbym dla zabawy, bo to jedyny fajny sposób na życie. Jednak w obecnych czasach coraz trudniej go stosować. Zamiast Bondem człowiek chciałby raczej być Michaelem Douglasem z filmu Falling Down (Upadek): byłby to o wiele praktyczniejszy, choć niestety - ryzykowny sposób na życie.

Spróbujmy się nad tym zastanowić. Na początku filmu Douglas grzęźnie w gigantycznym korku i w końcu rozwścieczony opuszcza samochód i rusza pieszo. Od kilku tygodni wszyscy namawiają mnie do zrobienia prawa jazdy. Jest bowiem w rodzinie samochód - po śmierci Mamy przypadł on w spadku mnie i ojcu, dwóm smutnym panom bez prawa jazdy. Jednak nie pociąga mnie siedzenie za kierownicą. Jest mi wszystko jedno, czy stoję w korku w autobusie, taksówce, czy własnym wozie. Zaś w tym przypadku istnieje 90 procent prawdopodobieństwa, że odezwie się we mnie syndrom Michaela Douglasa. Wjadę na chodnik, zepchnę z drogi jakiegoś marudę stojącego przede mną, albo po prostu porzucę tę cholerną Toyotę i ruszę przed siebie po dachach innych stojących samochodów. Bond przypuszczalnie nacisnąłby guzik, zamienił wóz w helikopter i odleciał. Dlatego Bond jest zabawny, ale mało praktyczny. Michael Douglas natomiast uczy nas, jak sobie radzić w realnych sytuacjach.

Nie jestem nacjonalistą i nic nie mam przeciwko różnym mniejszościom narodowym, ale w chwilach ekstremalnych przypomina mi się scena z Chińczykiem. Gdy dotknęła nas rodzinna tragedia, akt zgonu sporządzał medyk pochodzenia arabskiego. Nie dość, że był na bakier z polską ortografią (zamiast "aorta zstępująca" napisał "stepująca"), to jeszcze zaczął bezczelnie wciskać nam usługi jakiejś firmy pogrzebowej motywując to tym, że "zaoszczędzimy pieniądze". Każde dziecko wie, że w grę nie wchodziło nasze dobro, lecz jego prywatny interes. Michael Douglas wziąłby do ręki baseballowy kij i powiedziałby: Żyjesz w moim kraju, więc naucz się łaskawie mojego języka, a z racji swojego zawodu miej przyzwoitość nie zarabiać na czyimś nieszczęściu. Następnie wskazałby mu drzwi i grzecznie zasugerował, że gdy kij wejdzie w bezpośrednie spotkanie III stopnia z nabiałem pana doktora, nie tylko zobaczy on Allaha, ale powie Ach! i sam zacznie stepować.

A teraz inna scenka. Agencja PKO przy stacji metra Służew. Od kilku miesięcy zainstalowano tam komputer, moje ukochane narzędzie przyszłości. W związku z tym na szybie pojawiła się kartka: Z powodu wprowadzenia do pracy komputera, obsługa trwać będzie dłużej, przepraszamy. Oto komputer in action: urządzenie, które podobno przyspiesza i ułatwia. Przed okienkiem ustawiać się poczęty gigantyczne kolejki, przez co zapłacenie głupie-go rachunku za telefon stało się niemożliwe. Oj, być Michaelem Douglasem! Wystarczyłoby wydobyć pistolet. Ślamazarna panienka nauczyłaby się błyskawicznie obsługiwać komputer i w przyszłości nie byłoby kolejek. Albo jeszcze lepiej: można by rozstrzelać to elektroniczne paskudztwo. Co za rozkosz! Co za nieziemskie katharsis! Dobry komputer to martwy komputer.

Wsiadamy do metra, jedziemy do wystawnej restauracji, żeby za ciężko zarobione pieniądze spożyć godziwy posiłek. Do picia zamawiamy coca-colę. Przynoszą nam szklankę lury bez gazu. Prosimy o podanie całej butelki z zimną zawartością. Okazuje się, że mają tylko dwulitrowe butle. Próbujemy wytłumaczyć fagasowi w drogim garniturze, że przyjem-ność picia coli polega na tym, żeby mocno nagazowaną zawartość butelki przelać do szklanki, a stamtąd do ust ZANIM gaz ucieknie. Chodzi bowiem o to, żeby cząsteczki gazu zaatakowały podniebienie aż do bólu. Fagas nie rozumie. Powtarzamy mu to po angielsku, ale zaczyna nam tłumaczyć na migi, że nie rozumie po niemiecku. Zamawiamy więc całą dwulitrową butlę, która - oczywiście! - jest ciepła. Powołujemy się na międzynarodowe hasło Zimna coca-cola orzeźwia!, ale w pięciogwiazdkowej restauracji nie mają lodówki. W desperacji oferujemy się ją kupić dla ogólnego dobra... ale wtedy przynoszą lód i sugerują wrzucanie go do szklanki. Tłumaczymy, że lód się rozpuści. Odwołujemy się do tradycji westernu: gdy kowboj otrzymywał rozwodnioną whisky, miał prawo zastrzelić barmana. Niestety fagas wychowany na Schwarzeneggerze nie wie, co to western. Cóż nam pozostaje? Znowu stać się Michaelem Douglasem i wydobyć spluwę. Gwarantowane, że gdy położymy ją obok talerza, natychmiast znajdzie się zimna cola, a sam kierownik przyniesie nam ją na złotej tacy i jeszcze zamówi dwie Chinki, żeby stripteasem umilały nam posiłek.

Jeśli nas po tym nie aresztują, wracamy do domu i włączamy telewizor. Odbiór znowu jest zły. Dzwonimy do telewizji kablowej Aster Shitty. Po raz kolejny przysyłają mechanika, który zmierzy coś swoim miernikiem i stwierdzi, że wszystko jest OK, choć na ekranie wyraźnie widać smugi i śnieg. Kiedy nie da się zwalić winy na nasz telewizor, pada rozbrajająca propozycja: Jak pan masz wymagania, załóż se pan antenę satelitarną. Interwencje w dziale technicznym i u prezesa nie przyśpieszają sprawy. Modernizacja magistrali trwa od roku. Zaś moja osobista krucjata w sprawie polepszenia odbioru trwa od 1995 roku. Już obudził się we mnie Michael Douglas i wprawdzie nie pójdę z panzerfaustem do prezesa (co na pewno załatwiłoby sprawę od ręki), ale niebawem napiszę felieton z krypty pod tytułem Klient nie ma racji. Wyświetlę w nim całą rozkosz bycia abonentem Aster Shitty W wersji widescreen i bez "morry".

Trochę się rozmarzyłem. Tak, pięknie byłoby móc przeżyć własną wersję Upadku i być Michaelem Douglasem - choćby przez jeden wieczór w kinie, gdy ktoś za plecami żre popcorn. Rzeczywistość jest przerażająco frustrująca. Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że najbezpieczniej jest nie wychodzić z domu. A jeszcze lepiej nie czytać gazet, nie oglądać telewizji (poza filmami) i nie słuchać radia. Głupota otoczenia budzi w człowieku Michaela Douglasa. Zaś oglądając Bonda można jedynie odprężyć się psychicznie i żyć w błogiej - i bezpiecznej - nieświadomości otaczającej nas dżungli, którą kierują małpy uzbrojone w komputery.

Tomasz Beksiński
21 października 1998

Tylko Rock 1/1999



















































Seks dla dorastających



Kilka godzin temu stuknęła mi czterdziestka. Ładna, okrągła liczba. I podobno złoty wiek, jak twierdzą starsi. Młodsi miłosiernie wstrzymują się, choć Anja Orthodox powiedziała mi kilka lat temu, że faceci w moim wieku są już po dwóch przecenach. Niewykluczone. Stare mądre powiedzonko brzmi: jeśli mężczyzna po czterdziestce budzi się rano i nic go nie boli, to znaczy że umarł. O tym przekonam się jutro. Dziś postanowiłem rozpatrzeć swoje lata w odniesieniu do muzyki rockowej. Bo właśnie słuchając płyt, czuję się stary.

Gdy zacząłem interesować się rockiem, miałem niespełna 13 lat. Każdy artysta był ode mnie co mniej dwa razy starszy. Tworzona przez nich muzyka fascynowała mnie więc, niekiedy nawet przerażała (ale ja zawsze lubiłem się bać!), a przede wszystkim oddziaływała na wyobraźnię i pomagała rozwijać różne zainteresowania. Przez wiele lat ojciec kpił ze mnie, że moja wiedza wywodzi się z płyt gramofonowych. Jeśli wymienisz przy moim synu nazwisko Kirkegaard - pisał kiedyś do znajomego Belga i kazał mi to przetłumaczyć na angielski - zamyśli się i po chwili stwierdzi, że nie ma takiego gitarzysty. Nie było wprawdzie tak źle, ale rzeczywiście: płyty King Crimson, Pink Floyd, Procol Harum, Black Sabbath i Genesis były moją biblią, albo raczej, różnymi rozdziałami mojej biblii. Zresztą, trudno się dziwić. Mózg nastolatka podatny jest na wszelkie wpływy. Krzyże muzyków Black Sabbath w kontekście ich utworów (Black Sabbath, Children Of The Grave czy Electric Funeral) wydawały mi się świętokradczo intrygujące. Tytuły nagrań Pink Floyd (Set The Controls For The Heart Of The Sun, Atom Heart Mother) wraz z muzyką tego nadzwyczajnego zespołu działały na mnie lepiej niż wszelkie narkotyki świata. Pewnie dlatego nigdy nie zacząłem pić ani palić, bo po co? Miałem muzykę! I teksty. Przede wszystkim pierwszy album King Crimson. Siedziałem ze słownikiem angielsko - polskim i próbowałem zgłębić sens Epitafium. Do dziś pamiętam, jak tłumaczyłem słowo po słowie: Confusion will be my epitaph "spolszczone" przeze mnie brzmiało Zamieszanie wola być moje epitafium. Kilka dni temu ojciec zademonstrował mi działanie tłumacza w komputerze. Radzi sobie równie wybornie jak ja w dzieciństwie! Kurde, aż mnie dziw bierze: potrzeba było prawie 30 lat, żeby "geniusze" wymyślili komputerowego tłumacza, który robi dokładnie to, co ja wtedy - czyli bezmyślnie przekłada słowo w słowo. Sam nie wiem, jak to rozumieć. Albo byłem genialnym dzieckiem, albo te komputery są faktycznie gówno warte.

Ale wracając do tematu: na początku lat siedemdziesiątych artyści rockowi mieli wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Przynajmniej dla mnie, nie odpornego na wpływy nastolatka. Dzięki nim właśnie zacząłem się uczyć angielskiego, żeby zrozumieć teksty piosenek. Żywię za to dozgonną wdzięczność dla takich panów jak Peter Snfield, Keith Reid czy Peter Hammill. I oczywiście dla wszystkich członków The Moody Blues.

W następnej dekadzie miałem już ponad 20 lat; wykonawcy nowofalowi i noworomantyczni byli mniej więcej w moim wieku. Śpiewali przede wszystkim o rzeczach, które dotyczyły mnie. Dlatego tak bardzo wciągnął mnie ten elektroniczny werteryzm. Z wypiekami tłumaczyłem teksty Depeche Mode, Ultravox i Visage. Chłopcy śpiewali o mnie! Mogłem się podpisać pod rzeczami typu Fade To Grey, We Stand Alone, Somebody czy Save A Prayer. Ale tylko wtedy. Teraz większość tych tekstów mnie śmieszy i nawet żenuje, bo już wyrosłem z tego cielęcego wieku, kiedy człowiekiem rządzi burza hormonów. Niedawno spróbowałem posłuchać Depeche Mode i - niczym Grubas z Monty Pythona - chciałem wołać o wiadro. Pozostał tylko jeden utwór Blasphemous Rumoors. Z tamtego okresu broni się głównie Talk Talk i wczesny Ultravox, ponieważ Mark Hollis i John Foxx nie śpiewali o problemach dorastającej młodzieży. Pierwszy z nich okazał się bardzo wrażliwym poetą muzyki z pogranicza rocka, a drugiego fascynował świat science-fiction i relacje człowiek-maszyna. Równie ciekawie prezentuje się po latach Gary Numan. Na resztę spuśćmy zasłonę miłosierdzia.

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kibicowałem artysto żyjącym w świecie zainteresowań podobnych do moich. Na pierwszy plan wysunął się rock gotycki i wszyscy "panowie w czerni" jak Eldritch, Peter Murphy, Carl McCoy, a potem Tilo Wolff i Petr Stepan. Lubię horrory i wampiry, bawi mnie to wszystko, dobrze się czuję w tej scenerii - choć nie traktuję tego serio. Wierzę, że oni też nie. Ze też tylko robią to, co sprawia im przyjemność.

Dlaczego współczesny rock do mnie nie trafia? Bo jest to muzyka ludzi dwa razy młodszych ode mnie, którzy noszą czapki ubrane przodem do tyłu pumpki z krokiem między kolanami, jeżdżą na deskorolkach, słuchają rapu i mają pluskiewki wystające z nosa. Nie obchodzą mnie ich problemy, ich świat jest dla mnie obcy. Amerykański junk - food z McDonaldsa zatruł im mózg, a rap wypalił ostatek szarych komórek. Nie przemawia przeze mnie nietolerancyjny zgred. Mam dowody na to, co rap robi z ludzi; ale nie będę podawał przykładów, bo po co? Znanym mi biedakom, którzy zaczęli tego słuchać i zdurnieli, nikt już nie zdoła pomóc. A mnie nie przeszkadza, jeśli jakiś tuman jeżdżąc na deskorolce przewróci się i skręci kark. To jego kark. I jego muzyka. Już nie moja.

Tak więc, gdy stoję przed półką z kompaktami, długo nie wiem co wybrać. Pamiętam tylko, że dawno, dawno temu na rock mówiono "muzyka młodzieżowa". A ja mam już 40 lat. Starocie znam na pamięć, a wartościowych nowości jest zdecydowanie za mało. Zaś większość tych wszystkich samplowanych rapo - techno - disco - grunge'o - podobnych "arcydzieł" zupełnie mnie nie kręci. Dawniej muzyka była dla mnie jak seks. Zaś na współczesne granie nawet Viagra nie pomoże. Ba, jest zbyteczna! Odtwarzacz kompaktowy sam staje.

TOMASZ BEKSIŃSKI
26 listopada 1998

Tylko Rock 2/1999



Kobieta Wąż



"Zanim opuszczę ten dom, opowiem pani o Annie" - niechaj te słowa doktora Franklyna z filmu "The Reptile" będą punktem wyjścia dzisiejszych rozważań, okolicznościowo poświęconych kobietom. Temat to rozległy i okrutny zarazem. Ale nie sposób go uniknąć, skoro historia kina i literatury pełna jest tekstów w rodzaju "Z babą źle, ale bez baby jeszcze gorzej". Postaram się udowodnić, że kobieta jest bublem genetycznym, a dobry (?) Bóg w chwili jej stwarzania był chyba mocno pijany lub tak podniecony wizualnym efektem swoich mocy twórczych, że resztę kompletnie schrzanił.

Odkąd obejrzałem w dzieciństwie kobietę węża, miałem wątpliwą przyjemność spotykać na swojej drodze wszelkiej maści femme fatale, żerujące na moich uczuciach i - przede wszystkim - portfelu. Mój znajomy twierdzi wprawdzie, że zwracam uwagę wyłącznie na tak zwany "typ kurewski", nie zgadzam się jednak, że uroda świadczy o charakterze. Humanoidy rodzaju żeńskiego uważają po prostu, że ich płeć daje im prawo deptania mężczyzn okazujących im uczucia. Wbrew utartym opiniom to nie mężczyźni znęcają się nad kobietami, ale odwrotnie! A nie ma nic gorszego od sadyzmu psychicznego. Biada tym, którzy twierdzą, że kobieta jest najlepszym przyjacielem człowieka. Do takiego "przyjaciela" lepiej nie odwracać się plecami, bo ukąsi jak Anna Franklyn. Lepiej nie przyznać się do miłości, bo zacznie traktować człowieka jak szmatę, a potem zostawi. Przejdzie obok niczym Josie Packard obok szeryfa Trumana i nie zatrzyma się nawet słysząc wykrztuszone ze łzami w oczach słowa "Kocham cię". Kilka lat temu zrobiłem w Radiu Mało Fajnym audycję z okazji Dnia Kobiet i rzuciłem wyzwanie konwencji: zamiast przymilać się naszym paniom, puszczałem utwory typu "The Lady Lies", "She Chameleon", "I'd Rather Be A Man", czy "Incubus". Odzew był bardzo pozytywny - stąd wniosek, że nie ja jeden jestem zaprzysiężonym mizoginistą. Oto więc kilka wniosków na temat relacji damsko-męskich. Są one wynikiem moich własnych doświadczeń i obserwacji, a także nauką wyciągniętą z wielu obejrzanych filmów, wysłuchanych utworów muzycznych i przeczytanych książek. Casus Moniki Lewinsky pozwala przypuszczać, że głównym modus operandi płci przeciwnej jest chęć zaspokojenia własnej próżności. Gotowa jest wyznać przed całym światem intymne szczegóły swoich stosunków z prezydentem USA, byleby trafić na pierwsze strony wszystkich gazet i przy okazji zniszczyć obiekt swoich uprzednich zakusów. A więc próżność, mściwość oraz interesowność - bo przecież można też na tym sporo zarobić. Strach pomyśleć, jak wpłynie to na inne kobiety, bo to przecież idealny drogowskaz do kariery: wystarczy obciągnąć druta znanemu mężczyźnie i już jesteśmy na topie! Przed laty wiele emocji wzbudzał film "Fortepian", nakręcony - nota bene - przez kobietę. Publiczność (głównie damska) wzruszała się losem bohaterki, sprzedającej swój tyłek za klawisze fortepianu. Nie odczuwałem dla niej współczucia, raczej oburzenie. Natomiast współczułem jej zdradzanemu mężowi. Oto gloryfikacja zwykłego kurewstwa podniesiona do rangi sztuki! Czy kobietę w ogóle stać na uczucia? Tak, ale tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia - vide Jenny z Forresta Gumpa: zostaje dopiero wtedy, kiedy wie, że umrze na AIDS, a wcześniej woli każdego gnojka od szczerze kochającego ją bohatera. W tym kontekście Titanic wzrusza do łez tylko dlatego, że jest czystą fikcją: gdyby jakakolwiek panna wróciła do ukochanego uwięzionego na tonącym statku, to najwyżej po to, żeby zabrać mu portfel.

Krótko mówiąc, kobieta = kłopoty + strata pieniędzy. A najlepszym przyjacielem człowieka jest telewizor, dzięki któremu można sobie oglądać bajki o wielkiej, wiecznej i wzajemnej miłości. W realnym świecie należy zachować ostrożność jak w dżungli. W utworze "Incubus" Fish sugeruje, że warto zrobić czasem swojej wybrance intymne i z lekka kompromitujące zdjęcie. Wówczas może zawaha się, zanim nagle wróci "pożyczyć" pieniądze na buty, w których pójdzie potem tańczyć z innym w Sylwestra. Japończyk bije żonę trzy razy dziennie - głosi stare porzekadło - i nawet jeśli czasem zadaje sobie pytanie po co tyle wysiłku, jego żona zna odpowiedź. Nie namawiam nikogo do stosowania przemocy, bowiem damski bokser to coś gorszego nawet od kobiety. Ale prawda jest jedna: dobre i uczuciowe traktowanie sprawia, że białogłowa wypina się na mężczyznę. Natomiast zlekceważona i sprowadzona czasem do poziomu szmaty uczyni wszystko, żeby udowodnić, że jest czymś więcej. Kiedyś pewne dziewczę umotywowało mi swoje odejście słowami: "Dawałeś za dużo". Szkoda, że nie dałem jeszcze kopa w zgrabny tyłeczek na drogę.

Jedna czytelniczka zarzuciła mi niedawno, że widzę w kobiecie tylko tyłek i cycki. To nie jest prawda. Przede wszystkim widzę naczynie interesownej podłości. Zawsze starałem się szukać czegoś poza wymienionymi wyżej atrybutami i nigdy nie udało mi się trafić na nic wartościowego. Prawie zawsze kończyło się to bólem serca i wieloletnią rekonwalescencją pod opieką Kruka z poematu Edgara Allana Poe, a także bólem głowy od papierosowego smrodu - dama bowiem nie wie, że z papierosem jest równie atrakcyjna jak z kapką wiszącą z nosa. Zbrzydło mi to wszystko do cna! Anna Franklyn była bardziej humanitarna od współczesnych kobiet-węży: gryzła raz a dobrze, a delikwent konał z pianą na ustach, wyzwolony z dalszych męczarni. Teraz mało która Lady lce jest człowiekowi człowiekiem.

Mimo to jednak NAPRAWDĘ nie jestem antyfeministą. Raczej zgorzkniałym romantykiem pozbawionym złudzeń. Najlepiej określił to kiedyś Roger Waters: "czuję się zimny jak ostrze brzytwy i oschły jak brzmienie bębna na pogrzebie". Zakończę jednak filozoficznym cytatem z piosenki "The Lady Lies" (Genesis, And Theb There Were Three), która najlepiej oddaje sytuację przeciętnego mężczyzny wobec damskiego powabu: któż zdoła uciec przed tym, czego pragnie? Wszystkiego najlepszego w Dniu Kobiet!

TOMASZ BEKSIŃSKI
31 grudnia 1998

PS. Niektóre panny pytają listownie, po co mi kajdanki i czarna maska? Odpowiem w stylu K.I. Gałczyńskiego: "załącz do listu swoje zdjęcie "od pasa i do pasa", a wówczas wraz z Moją Nadkobietą (yes! yes! istnieje taka) może pozwolimy Ci się przekonać.

Tylko Rock 3/1999







Patetyczny Bękart



Nikogo nie zaskoczy oświadczenie, że jestem zapalonym kinomanem i maniakalnym zbieraczem filmów. Oglądam przynajmniej jeden co wieczór, ale - niestety - głównie w zaciszu domowym, gdyż chodzenie do kina oznacza bezpośredni kontakt z hołotą żrącą popcorn. Człowiek się czuje jak w chlewie. na szczęście w dobie magnetowidów hi-fi stereo i panoramicznych telewizorów można skutecznie odseparować się od żenującego towarzystwa bliźnich. Zaś nadchodząca epoka DVD pozwoli również uciec od nie mniej żenujących tłumaczeń, czytanych przez lektorów: "wersje" polskie opracowane będą bowiem w napisach, które da się - na szczęście - wyłączyć.

Dziś będzie właśnie o tłumaczeniach. Sam param się tym zawodem, ale jestem przede wszystkim widzem - i jako widz nie mogę dłużej milczeć, bo szlag mnie trafia. Dialogi w polskich filmach rażą beznadziejną sztucznością, zaś idiotyczne tłumaczenia angielskich całkowicie psują przyjemność oglądania. Żeby móc w pełni rozkoszować się dziełem filmowym, trzeba kupić oryginał w Londynie. Być może dla Anglika ichniejsze dialogi też brzmią drętwo, mnie jednak wystarcza, że je rozumiem. Natomiast "rozmówki" w dziełkach produkcji rodzimej wywołują uczucie wstydu. W święta obejrzałem w TVP polski przebój - Girl Guide.

Wytrzymałem do końca tylko dlatego, że od głównej panny trudno było oderwać wzrok (choć bynajmniej nie działał tu magnetyzm aktorski), zaś Kukiz potrafi być śmieszny. Ale dźwięk należało wyłączyć. To samo można powiedzieć o tych wszystkich Sarach, Kilerach i innych. Ukwiecenie dialogów słówkami na "ch" i "k" nie przyda im autentyczności - wywoła najwyżej radośnie głupi rechot zgromadzonych w kinie głupoli. Jeśli takie są ambicje polskich scenarzystów, gratuluję. Zbudził się we mnie kosmopolita - wolę filmy anglojęzyczne. Byleby nie tłumaczone!

Większość moich kolegów i koleżanek po fachu nie ma pojęcia o idiomach, z naiwną rozkoszą powiela kalki językowe, a także zdradza podejrzany pociąg do wyrobów mleczarskich. Przełożone przez nich filmy o tematyce wojskowej roztaczają odurzającą woń sera. Tymczasem za słówkiem sir kryje się stopień wojskowy - zatem sakramentalne yes sir znaczy np. "tak jest, panie sierżancie (poruczniku, majorze, generale itp.)" w zależności od sytuacji. Lokaj też nie powinien straszyć goudą lub parmezanem, tylko odpowiedzieć: dobrze, proszę pana. Sir zostaje serem tylko wtedy, gdy jest tytułem szlacheckim (dlatego Bond zwraca się w ten sposób do M).

Kalki językowe to prawdziwa plaga. Amerykański mayor to nie major, a już na pewno nie mer - chyba że mamy do czynienia z angielską wersją filmu żabojadziego. Mayor to burmistrz! Bastard był kiedyś bękartem, ale teraz oznacza drania, gnojka, łajdaka. Zaś patetyczna była tylko VI Symfonia Czajkowskiego. Pathetic znaczy żałosny. Słowo block to przecznica, a nie blok (budynek) - choć głównie w amerykańskim angielskim. Graphic najczęściej tłumaczy się jako wyrazisty, a już szczególnie, gdy mówimy o zdjęciach (ktoś popełnił błąd w Kalifornii - przecież fotografie nie mogą być "graficzne"). Actually "aktualnie" znaczy faktycznie, a eventually - ostatecznie, w końcu. Guinea pig to nie świnka morska z Gwinei, tyko królik doświadczalny. I tak dalej. Warto czasem zajrzeć do słownika, byleby nie do Stanisławskiego - to absurdalna komedia lepsza od Monty Pythona.

Dzięki "kalkowym" tłumaczeniom można by sądzić, że najwięcej zbrodni dokonuje się w USA na ludziach z Kaukazu. Padają jak muchy! Tymczasem Caucasian to po prostu mężczyzna (kobieta) rasy białej. Najzabawniejszy przykład takiego przekładu: To na pewno była obywatelka Kaukazu, bo znalazłem w łóżku rudy włos! Za to tłumacz chyba był mongołem (ale nie z Mongolii).

Nawet najlepszym z nas zdarza się zapominać, że w tzw. szeptankach (slangowe określenie listy dialogowej czytanej przez lektora) należy unikać wołaczy. Nic bowiem nie irytuje bardziej od lektora robiącego za echo (bohater biega po ekranie, wołając Mary! Mary! - a głos ze studia pracowicie za nim powtarza). Imiona i nazwiska powinny być ograniczone w "szeptance" do koniecznego minimum! To nie jest dubbing! Poza tym, jeśli John rozmawia z Mary, widz rejestruje to wzrokiem. Yes! Yes! Już słyszę protesty tych, którzy "oglądają" telewizję przy kolacji lub szydełkowaniu. Ale film to nie słuchowisko radiowe, do ciężkiej cholery! Warto spojrzeć na ekran nie tylko wtedy, gdy słychać strzelaninę i wrzaski gwałconych dziewic.

Nad większością tłumaczonych tekstów czuwają telewizyjni adiustatorzy. Niektórzy znają angielski i dają z siebie bardzo dużo (bądż pozdrowiony, Wuju!); ale są też tacy, którzy tonują jedynie wulgaryzmy, żeby nic nie raziło uszu katolickich rodzin chłonących wzrokiem rozpruwanie brzuchów, gruchotanie piszczeli i krew sikającą z podziurawionych kulami ciał.

Przemoc może być nawet o godzinie 20.00, byleby bandziory mówiły językiem salonowym. Ba, w telewizji Polshit ponoć nawet orgazm uchodzi za brzydkie słowo (panie adiustatorki pewnie go nigdy nie zaznały). Stamtąd też dowiedziałem się kiedyś, że "nie ma twardych uczuć" (po angielsku: no hard fellings. Długo myślałem nad tym jakże celnym przykładem. Twardych uczuć nie zna tylko impotent, no ale skoro większość "tłumaczy" cierpi na impotencję umysłową... Niestety, sporo widzów może z nimi konkurować. Przed laty ktoś musiał przedstawić w sądzie alibi i twierdził, że oglądał telewizję. Zapytany o film powiedział, że "łysy latał". Po sprawdzeniu programu okazało się, że wyświetlano wtedy Kojaka i alibi zostało potwierdzone. Oto w jakim społeczeństwie żyjemy i dla kogo się wysilamy. Czasem więc, dzwoniąc do konsultantów, przeglądając słowniki, szukając w Biblii odpowiednich cytatów lub starając się znaleźć poetycki przekład wykorzystanego w filmie wiersza, zadaję sobie pytanie: dlaczego ja się jeszcze staram, skoro wszyscy i tak mają to w dupie?

TOMASZ BEKSIŃSKI
25 stycznia 1999

Ps. Wyżej podpisany ma opinię upierdliwie wymagającego, ale jeszcze więcej wymaga od siebie. Poza tym uczy się na błędach. Zatem:

1. Będę wdzięczny za wskazanie każdego błędu, jaki znajdziecie w tłumaczonych przeze mnie filmach.

2. Odcinam się raz na zawsze od wszelkich "przekładów" tekstów piosenek, które robiłem przed laty i czytałem na antenie. Była to robota translatorskiego analfabety. Od tamtej pory przeszedłem długą drogę i wciąż się uczę.

3. Gdybym mógł, poprawiłbym całego Monty Pythona. Udało mi się na nowo opracować tylko te skecze, które weszły do filmu And Now For Somethig Completly Different (emitowanego w Sylwestra przez TVP1).

4. Koleżanki i koledzy tłumacze, których cechuje profesjonalizm, wiedzą, że powyższy tekst raczej ich nie dotyczy.

5. A teraz coś z zupełnie innej beczki: koniec.



Tylko Rock 4/1999































Shit przyszłości



Dałem się już poznać jako antykomputerowiec, a także przeciwnik "nowoczesnego grania" (czyli samplowania i żerowania na tematach dawno już wyeksploatowanych przez ich prawdziwych twórców) oraz rapu-rytmicznego bełkotu nie mającego nic wspólnego z muzyką. Najwyższy czas zatem ustosunkować się do rozwoju techniki i tak zwanego "postępu", oferującego nam coraz bardziej urozmaicone cacka za coraz większe pieniądze. Wszystko byłoby dobrze, gdyby owe przysłowiowe zegarki z wodotryskiem były też bardziej niezawodne. Niestety, jest inaczej.

Podobno Heraklit stwierdził przed wiekami, że wszystko na świecie zmienne jest - pantha rei. Miał chyba jednak na myśli przemijanie czasu, a nie maniakalne przetwarzanie całego świata w ramach mody i niczym nie umotywowanego(poza chęcią zarobku) pościgu za czymś "nowym". Bynajmniej nie neguję wynalazków! Jestem jednak zagorzałym antagonistą udziwniania urządzeń, które już dawno potwierdziły swoją skuteczność. Bowiem w efekcie otrzymujemy na przykład zegarek, który wskazuje ciśnienie atmosferyczne, podaje aktualny kurs walut, odbiera kilkanaście stacji telewizyjnych, służy za kalkulator i wykałaczkę, pracuje nawet w wodzie o głębokości 300 m, ale nie odmierza czasu.

Rozwinę ten temat na przykładzie zwykłej automatycznej sekretarki rejestrującej rozmowy telefoniczne. Ojciec kupił sobie taką gdzieś na początku lat osiemdziesiątych. Pracowała u niego przez ponad 10 wiosen, a potem przeszła na służbę u mnie, gdy ojciec - zauroczony reklamą "nowocześniejszego" sprzętu - nabył dla siebie inną. Ja jednak wolałem tę starą, do której zdołałem się przyzwyczaić i która robiła przede wszystkim to, do czego ją zaprojektowano: nagrywała wiadomości. Wszystkie wiadomości. Nawet brak wiadomości. Mogłem wyjechać na kilka dni, a po powrocie odsłuchać kasetę i przekonać się, że dzwoniło do mnie 20 osób, cztery coś nagrały, zaś pozostałych 16 nie miało nic do powiedzenia. Cenna to była usługa np. po kłótni z dziewczyną. Gdy następnego dnia budziłem się koło południa i znajdowałem kilkanaście "pustych" nagrań, wiedziałem od razu, że panna zmiękła przez noc. Gdy telefon znów dzwonił, miałem już przygotowany tekst rozmowy i odpowiedni tembr głosu. Ba, zdążyłem nawet szybko obejrzeć kluczowe sceny z Casablanki i przećwiczyć minę Humphreya Bogarta na wypadek, gdyby nagle zastukała do drzwi.

Niestety, wspomniana sekretarka zepsuła się ostatecznie w 1996 roku. Musiałem kupić nową i wówczas okazało się, że takich samych nikt już nie produkuje. Postęp dokonał się straszliwy. Nie ma już w handlu urządzenia, które nagrywa wiadomości. Panowie konstruktorzy nauczyli to urządzenie myśleć. Aparat sam decyduje, czy ma coś nagrywać. Pustych zgłoszeń nie rejestruje wcale. Do innych podchodzi wybiórczo: niektóre nawet nagrywa w przypływie łaskawości, ale inne przerywa w połowie, a jeszcze inne od razu przerywa i kasuje. Jeśli sygnał jest za cichy, podejmuje bezmyślnie mechaniczną decyzję, żeby go nie zapisywać. Bez wątpienia, wszystko to robi "dla mojego dobra", żebym nie zawracał sobie głowy jakimiś telefonami. Dla dodatkowej osłody, urządzenie to posiada setkę zupełnie niepotrzebnych funkcji (instrukcja obsługi i całe menu możliwości ma aż 72 pieprzone strony!). Do tego szczyci się homologacją, czyli powinno współdziałać z naszym zdezelowanym system telefonicznym. Ale nie współdziała. Mam więc w domu sekretarkę, która robi wszystko z wyjątkiem rejestrowania rozmów. Przepraszam, prawie wszystko: laski (jeszcze) nie robi. Ale wiele przed nami.

To samo można powiedzieć o odtwarzaczach kompaktowych i magnetowidach. Im nowocześniej, tym gorzej. Im więcej funkcji i "bajerów", tym mniejsza skuteczność i wytrzymałość. Pierwszy odtwarzacz CD kupiony w 1984 roku w Pewexie działał (też najpierw u ojca, potem u mnie) do 1995 roku. W drugim, którego używam od 1994, już trzeba było wymienić czytnik laserowy. Od 1986 ojciec miał chyba sześć odtwarzaczy, które po jakimś czasie odmawiały posłuszeństwa. Kupował je zachęcony coraz to nowszymi "udoskonaleniami". O magnetowidach sporo mógłby powiedzieć Jacek Leśniewski. Od kilku lat bezskutecznie usiłuje sprawić sobie niezawodny sprzęt hi-fi stereo. Resztki włosów stają mi na głowie, gdy mi relacjonuje, co ten najnowocześniejszy szajs wyprawia. Miałem szczęście, że poznałem pana Grzegorza z serwisu Blaupunkta. Dzięki temu moje magnetowidy służą mi już 10 lat. Strach jednak pomyśleć co będzie, gdy kiedyś nadejdzie ich godzina.

Przyszłość wygląda ponuro. Zaś metoda ukryta w tym szaleństwie zwanym postępem jest następująca: wyprodukować szmelc, który zepsuje się najdalej po roku. W tym czasie opracuje się "nowszy" model z inaczej rozmieszczonymi przyciskami, zawierający kilka kretyńskich błyskotliwych diod i możliwości nikomu nie potrzebnych (jak na przykład "random" w odtwarzaczu Cd-urządzenie ma samo decydować o tym, jakie utwory mi zagra? No fucking way!). Nabywca, omamiony odpowiednią reklamą sądzi, że kupuje coś lepszego. Tymczasem wydaje forsę na jeszcze większy szmelc, który zepsuje się po pół roku. Jednak w sklepach czeka już "najnowszy" model, jeszcze bardziej efektowny i jeszcze bardziej do dupy. I tak dalej. Nie odmówię sobie tutaj przyjemności nadmienia, że tłumaczę filmy w oparciu o dźwięk przegrany z video kasety na taśmę magnetofonowa i używam do tego celu magnetofonu szpulowego... ZK 140. Tak! Ma już ponad 20 lat, a wciąż działa!!!

Miałeś pan cholerną rację, Mr Heraklit. Panta rhei. Wszystko "trzeba" zmieniać. Dawniej pudełka z płytami CD miały ciemno-szary środek. Teraz wymyślono środki przeźroczyste. Niczemu to nie służy, ale jest INACZEJ. Poza tym, niektóre kompakty wydaje się w dziwnych tekturowych, niewymiarowych pudełkach-żeby nie mieściły się na półce z innymi. Wkrótce nie będzie telefonów tarczowych; zastąpią je przyciskowe, które najczęściej nie działają. O komputerach, upgrade'ach i całym tym horrorze już pisałem, więc nie będę raz jeszcze wyjaśniał, czemu boję się w to zainwestować (nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim nerwy). W obecnych czasach już chyba tylko doktor Lecter pamięta słowa Marka Aureliusza: najważniejsza jest prostota! Im bardziej skomplikowany sprzęt, tym bardziej zawodny. Ale ponieważ sytuacja ekonomiczna na świecie tego wymaga, musimy produkować, produkować, produkować i sprzedawać, sprzedawać, sprzedawać... aż w końcu utoniemy w bezmiarze gówna.

TOMASZ KASANDRA BEKSIŃSKI
6 marca 1999

Tylko Rock 5/1999















































Co by tu jeszcze spieprzyć?



Wybaczcie, ale znowu będzie o telewizji. Obiecuję sobie od dawna, że napiszę wreszcie coś bardziej muzycznego, jednak inne tematy wciąż mi w tym przeszkadzają, na przykład w święta włączyłem telewizor z zamiarem nagrania jakiegoś filmu - i krew mnie ostatecznie zalała. Ilość kanałów do wyboru jest teraz tak ogromna, iż dawno już przestałem zazdrościć Rogerowi Watersowi, utyskującemu w "The Wall" na "16 channels of shit on the TV to choose from". Martwi mnie jednak ogólny brak poszanowania dla widzów: stacje telewizyjne starają się bowiem obrzydzić nam oglądanie filmów fabularnych za wszelka cenę.

Wśród dostępnych na rynku telewizji prym wiedzie Polsat, pieszczotliwie przechrzczony przeze mnie na Polshit. Nie jest to jednak pierwsze miejsce godne pozazdroszczenia. Wysoka oglądalność tej stacji nie dziwi mnie specjalnie - wszak lwia część społeczeństwa składa się z idiotów, dla których teleturniej z pytaniami w stylu: Czy poniedziałek to a) dzień tygodnia, b) nazwa miesiąca, c) faza księżyca, stanowi poważną trudność. Pokazywane tam filmy są najczęściej niedbale przetłumaczone (vide "Patetyczny bękart") i skażone głosem Knapika, zaś kretyni od emisji wpuszczają reklamy w miejscach najmniej ku temu odpowiednich. Poza tym w czasie projekcji wyświetla się jakieś głupawe komunikaty. Gdy jakiemuś nad wyraz cierpliwemu szczęśliwcowi uda się cudem nagrać względnie nieokaleczony film, podczas finałowej listy plac ekran zostaje podzielony na pół, a z boku pojawia się radosna zapowiedź następnego programu! Ze zgrozą zauważyłem, że ten barbarzyński zwyczaj przyjął się także w skądinąd sympatycznej stacji RTL7. Nie pojmuję tylko, dlaczego zawsze musimy się wzorować na czymś najgorszym? Z tego powodu uważam, że na wielkich tablicach z napisem POLSAT które od jakiegoś czasu są ozdobą miasta, powinien być koniecznie umieszczony napis: "Minister Zdrowia i Opieki Społecznej ostrzega, że oglądanie Polsatu może stać się przyczyną groźnych chorób nerwowych". A skoro jestem przy RTL7. Tę stację można pochwalić za dość rzadkie i w miarę inteligentne umieszczanie reklam w trakcie emitowanych filmów. Jednak obcinanie napisów końcowych, żeby obwieścić, co będzie za tydzień, uważam za skandal. Człowiek ogląda ze łzami w oczach np. "W imię Ojca", pragnie posiedzieć jeszcze przez chwilę przed ekranem i uspokoić emocje - a tu niezdrowo podekscytowany głos niczym z meczu piłki nożnej oznajmia, że już wkrótce Van Damme lub Pamela Anderson będą gruchotać piszczele i potrząsać silikonowym cycem. W zeszłym roku jakiś myśliciel z RTL7 wpadł też na pomysł oznaczania emitowanych filmów specjalnym kodem. Po co? Żeby siedzący przed odbiornikami debile wiedzieli, że oglądają komedię, film detektywistyczny albo horror. Inaczej mogliby wziąć np. "Omen" za przemówienie papieża. Na szczęście ktoś rychło poszedł po rozum do głowy i kretyńskie znaczki z prawej strony ekranu zniknęły. Jednak logo RTL7 przesunięte w tym celu na lewą stronę, już tam pozostało.

Stosunkowo młoda i dobrze zapowiadająca się telewizja TVN emituje niezłe filmy i także nie najgorzej radzi sobie z reklamami (przynajmniej wiadomo, kiedy się kończą). Jednak tuż przed finałem filmu na ekranie wyskakuje kolorowy napis: "za chwilę...". 0d czego jest telegazeta i setka pism podających szczegółowy program TV? Czyżby ten proceder byt formą hołdu dla Polsatu? Po co mi ta rozpraszająca informacja, gdy nagrany obraz oglądać będę ponownie za 5 lat? Ale mniejsza z tym, TVN ma bowiem inny, znacznie gorszy zwyczaj. Podczas tzw. filmów dla dorosłych białe logo stacji na początku i po każdym bloku reklam miga na czerwono. Jest to niczym chińska tortura i nie służy niczemu poza irytowaniem widza. Popieram pomysł oznaczania filmów nie dozwolonych dla młodzieży, ale czy nie można tego załatwić samym kolorem czerwonym bez cholernego migania?

I wreszcie nasza stara poczciwa Jedynka, czyli TVPl. Jedyna z ogólnie dostępnych (oprócz Dwójki) stacja emitująca filmy w całości, bez reklam. Choć i tutaj nie wszystko prezentuje się idealnie. Przy każdej projekcji filmu z teletekstem (dla niesłyszących) z dołu ekranu dwukrotnie pojawia się napis: telegazeta, strona 777. Tak jakby nie można było wyświetlić odpowiedniej planszy PRZED rozpoczęciem emisji. Gdy ktoś sobie film nagrywa, ów napis oglądany wraz z obrazem kilka lat później nie będzie miał żadnego sensu. Czy my, kolekcjonerzy filmów, nie mamy już żadnych praw w tym kraju? Ponadto, jakiś "geniusz" zatrudniony chyba w celu ukrycia bezrobocia, wycisnął ze swojego mózgu koncepcję upiększenia logo TVPl z okazji świąt w Boże Narodzenie. U góry prawej strony ekranu widniały jakieś kolorowe mazaki przypominające działalność artystyczną przedszkolaka z zespołem Downa. W Wielkanoc litery TVPl ubrane były w kolorowe jaja. Słowo daję, chętnie urwałbym pomysłodawcy jego własny nabiał. Bez jaj! Nie mogłem niczego oglądać (ani nagrać) przez całe święta! Dziękuję! Ciekawe, po co płacę comiesięczny haracz za posiadanie telewizora. Przy okazji, kilka wskazówek dla prężnych i pragnących się wykazać pracowników stacji telewizyjnych. Co by tu jeszcze spieprzyć? Można w rogu ekranu umieścić faceta tłumaczącego dialogi dla niesłyszących oraz zatrudnić specjalnego lektora, który niczym komentator sportowy relacjonowałby cały film dla niewidomych. Przecież im też coś się należy! Ponadto, u dołu ekranu proponuję non stop wyświetlać telegraficzny skrót ważnych wiadomości, a także program telewizyjny na resztę dnia. Reklamy należałoby grupować w najbardziej dramatycznych momentach filmów - szczególnie w finale można by przerywać nimi projekcję co 2-3 minuty. Wszelkie filmy fabularne powinny być klasyfikowane dla różnych grup wiekowych, a symbole typu b/o, 16, 18 itp.
niechaj pojawiają się w wielkich czerwonych kółkach na samym środku telewizora i pulsują przez całą emisję! Pozostaje jeszcze do zagospodarowania jeden górny róg ekranu. Teatr dla pomysłodawców widzę tutaj ogromny. Zegar odmierzający czas? Ksiądz ostrzegający na bieżąco przed szkodliwością oglądania TV i namawiający zamiast tego do udziału w nieszporach? Horoskop? Albo wzorem lekkomyślnie zarzuconym przez RTL7 - znaczek określający charakter filmu, a pod nim jego tytuł? Pamiętając casus "łysy latał", nie pozwólmy obywatelowi zapomnieć, co ogląda. A przede wszystkim nie dopuśćmy do tego, żeby z oglądania telewizji czerpał przyjemność!

TOMASZ BEKSIŃSKI
6 kwietnia 1999

PS. Najwyższy już czas, żeby pingwin stojący na telewizorze eksplodował.


Tylko Rock 6/1999

















































Młotek człowiekowi sąsiadem



Mieszkanie w bloku ma swoje dobre strony, Przede wszystkim nie trzeba się przejmować wywozem nieczystości i przeciekającym dachem, nie wspominając o wodzie, kanalizacji, ogrzewaniu. drogach, winie, publicznych łaźniach... przepraszam, to nie Żywot Briana. Chciałem dodać: nie wspominając o sąsiadach. których obecność paradoksalnie działa czasem lepiej na potencjalnego złodzieja niż tabliczka z napisem "Uwaga, zły pies" (przykrości związane z trzymania psa pominę milczeniem). Czasem jednak chciałoby się na niektórych drzwiach przymocować ostrzeżenie "Uwaga, zły sąsiad". Szczególnie, jeśli skurczybyk kupi sobie młotek i postanowi zacząć przestawiać ściany.

Nie mam nic przeciwko remontom; sam czasem muszę użyć wiertarki udarowej i młotka. Nie pojmuję jednak, dlaczego u mnie trwa to zazwyczaj pół dnia, a u innych ciągnie się tygodniami. Co gorsza, nie kończy się na tygodniu lub dwóch, ale powtarza co pół roku lub co rok... i tak dalej, jakby dranie budowali drugie mieszkanie wewnątrz tego, które już mają. Kucie, łomoty, wiercenie, stukanie, pukanie, piłowanie i warkoty wszelkiej tonacji i o każdej porze. Wprowadziłem się do swojego bloku w 1978 roku i przez co najmniej piętnaście lat był spokój. A teraz, co wiosny, budynek zamienia się w kamieniołom.

Nie wiem, może moja tolerancja na hałas maleje z upływem lat? Jako człowiek młody i żywiołowy lubiłem słuchać głośnej muzyki, czemu sprzyjał rodzinny dom otoczony sporym ogrodem. W Sanoku nie raz "demolowałem" pokój przy dźwiękach Black Sabbath, Budgie, Savage Rose czy Deep Purple. Potem, po przeprowadzce do Warszawy, trzeba było stonować nieco rockowe uczty, bowiem obecność sąsiadów zobowiązywała. Ścianki w blokach są rozpaczliwie cienkie. Nie raz słyszałem rzeczy, których nie powinienem byt słyszeć. Nie chciałem odpłacać innym niepożądanymi koncertami o dziwnych porach, więc często korzystałem ze słuchawek. Z czasem moje muzyczne fascynacje poczęty się zmieniać. Ostatnio prawie wcale nie słucham rocka - przede wszystkim muzyki filmowej, akustycznej, "klimatycznej", a nawet próbuję znaleźć coś intrygującego w jazzie. W dodatku niewiele mam czasu na muzyczne rozkosze, gdyż całe dni spędzam przy maszynie do pisania, ślęcząc nad listami dialogowymi. Wszelkie przejawy huku zakłócającego moją twórczą ciszę zaczynają mi coraz silniej działać na nerwy.

Przed laty najgorsza była małpa. Tak nazwałem mieszkającego w pobliżu jednokomórkowca, który "uszczęśliwiał" mnie dyskotekowym łomotem o każdej porze. Najchętniej z rana. Stwierdziłem, że tylko małpy zdolne są zaczynać dzień od pseudomuzyki, która przenosi się przez ściany pod postacią równomiernego "łup łup łup". Totalny brak wrażliwości, subtelności i poczucia estetyki. Małpa na szczęście chyba się wyprowadziła, albo zdechła na guza mózgu od słuchania tego gówna. W każdym razie od kilku lat dudnienia nie słychać. Za to rozbrzmiewają kanonady młotkiem ciągnące się tygodniami. Dwa piętra pode mną remont trwa już czwarty rok! Dwa lata temu ktoś nie przestrzegał nawet nocnej ciszy: piłowanie drewna, wiercenie i stukanie rozlegało się czasem do wczesnych godzin rannych. Zastanawiałem się, czy skurwiel nigdy nie śpi? Najbardziej jednak zastanawiał mnie fakt, czemu nikt nie zwrócił mu uwagi, czemu nikt nie wezwał policji. Dlaczego ja tego nie zrobiłem? Z przyczyn prostych. Takie bezczelne zachowanie w nocy świadczy o psychotycznej osobowości. Mógłbym wprawdzie zejść na dół i ukąsić drania, ale konfrontacja ze zboczeńcom z młotkiem w ręku o drugiej w nocy to rzecz mato pociągająca. Jeszcze przez przypadek zabijesz takiego pasożyta, a pójdziesz siedzieć jak za człowieka. Nie warto.

Zacząłem więc kombinować, jak by się ostatecznie odizolować od tego towarzystwa. I ostatnio opracowałem zadowalającą metodę zagłuszenia upierdliwego stukania i pukania. Przepis podaję z pełną złośliwą satysfakcją: jest on bowiem dość brutalny, ale - daję słowo - skuteczny. Najlepszy jest Rammstein, ale może być także Ozzy Osbourne Ozzmosis, koncert Black Sabbath Reunion, zestaw "przebojów" The Sisters Of Mercy, albo nawet XIII Stoleti Nosferatu. Puszczamy to tak głośno jak tylko pozwala nam moc wzmacniacza i głośników. Jednocześnie do odtwarzacza podłączamy słuchawki i wkładamy je na uszy. Muzyka z głośników wprawia cały pokój w wibracje, zaś muzyka w słuchawkach pełni rolę stopperów. Słyszymy TYLKO Rammstein. Wszelkie młotki, wiertarki i inne hałasy giną całkowicie!

Do udoskonalenia tej metody, co nastąpiło drogą kolejnych przybliżeń, zmusiła mnie najnowsza "działalność artystyczna" dwa piętra pode mną, rozpoczynająca się z regularnością szwajcarskiego zegarka o siódmej rano. Trzeba być wyjątkowo wyrachowanym, żeby zaczynać o takiej porze. Jestem Strzelcem ze sporą domieszką Skorpiona, więc odpowiedziałem podobnym wyrachowaniem. Zemsta jest rozkoszą bogów. Niniejszym udzielam patentu na stosowanie mojej metody w walce z wszelkimi humanoidami, które zamiast siedzieć na dupie i mieszkać, nieustannie bawią się w dzięcioły.

Jednak życie w bloku ma swoje dobre strony. Najlepszą jest to, że gdy zajmuje się lokal na X piętrze (lub na wszelkiej najwyższej kondygnacji), siadając na toalecie zawsze wali się na wszystkich pod spodem. To działa naprawdę oczyszczająco.

TOMASZ BEKSIŃSKI
24 kwietnia 1999

Tylko Rock 7/1999









Jaszczurka w bidecie



Są wakacje. Okres wzmożonej aktywności turystycznej. Pociągi i autobusy wypchane po brzegi. Plecaki, torby, walizki i spocone towarzystwo obwieszone aparatami fotograficznymi. Exodus we wszystkie strony świata i ze wszystkich stron świata. Tylko po co? Cholera wie.

Zawsze intrygowała mnie w ludziach ta całkowicie niezrozumiała potrzeba nieustannego przemieszczania się z miejsca na miejsce bez wyraźnego powodu. Zamiast cieszyć się weekendem wolnym od pracy, wyjeżdżają na łono natury, gdzie gryzą ich komary, słońce przypieka na czerwono, a do spożywanego na trawie posiłku włażą mrówki i wpadają muchy. Albo jadą z ukradzioną komuś dziewczyną do Zakopanego, żeby romantycznie wdychać aromat owczych odchodów. Albo świadomie decydują się na potworne niewygody na tak zwanych działkach, gdzie żrą nadwęglone nad ogniem mięso, wdychają cuchnący dym z ogniska i śpią w iście spartańskich warunkach - podczas gdy wygodne mieszkanie z normalnym łóżkiem, łazienką z ciepłą wodą, telewizorem i lodówką stoi puste. Zboczeńcy, ani chybi! Zaś latem większość tego towarzystwa postanawia wyjechać na "wypoczynek", z którego zawsze wraca się w stanie skrajnego wycieńczenia. Ogólnie wiadomo bowiem, że nic nie męczy bardziej od wypoczynku. Miał rację Szekspir - są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom!

Większość krewnych i znajomych kracze mi nad głową, żebym gdzieś sobie pojechał i "zobaczył kawałek świata". Innymi słowy, powinienem wyrzucić ciężko zarobione pieniądze na bilet do jakiegoś dalekiego kraju, gdzie kolorowi tubylcy gadają niezrozumiałym językiem, w hotelowym bidecie siedzi jakaś pieprzona jaszczurka, a w sklepach nie ma kaset video z filmami w widescreenie. Codziennie wycieczka do jakichś starych ruin, do picia ciepła cola (albo jakiś miejscowy "przysmak" bez gazu), zaś wieczorem walka z komarami i pająkami wielkości pięści przy akompaniamencie miejscowego folkloru. I obowiązkowe pstrykanie zdjęć. Wujek Ted na tle meczetu. Wujek Ted przed piramidami. Wujek Ted na ulicach Maroka. Wujek Ted przed wieżą Eiffla. Wujek Ted przed Muzeum Prado w Madrycie, a obok czai się Hiszpańska Inkwizycja... Nobody expects the Spanish Inquisition!!! Właśnie.

Gdy pierwszy raz byłem w Londynie, Wojtek Szadkowski próbował mnie zafascynować urokami zwiedzania. Pod pretekstem wyprawy do mniej lub bardziej podejrzanych video shopów na Soho, zawiózł mnie najpierw na Tower Bridge. Spoglądając nerwowo na zegarek, lustrowałem wzrokiem Tamizę w nadziei, że wypłynie trup nagiej panny z krawatem okręconym wokół szyi (Alfred Hitchcock, Szał) - ale niestety. Następnie pojechaliśmy oglądać Big Bena. Robert Powell nie wisiał na wskazówce (39 stopni), za to wokół tłoczyli się skośnoocy fotografujący Wujka I to na tle Parlamentu. Znów nie wydarzyło się nic sensacyjnego. Wsiedliśmy w autobus, z którego zobaczyłem jeszcze kolumnę Nelsona (ale nie przeleciał nad nią balon z Umą Thurman walczącą z Umą Thurman - to miało się wydarzyć w The Avengers dopiero w 1998 roku). Przy Piccadilly Circus nareszcie coś przykuło mój wzrok: sklep Tower Records, a w nim filmy! Stamtąd udaliśmy się na Soho, a Wojtek dał mi spokój z pokazywaniem Londynu. Zrozumiał, że wszystko i tak dawno już widziałem w znacznie ciekawszym sosie. I że zdecydowałem się na ten męczący wyjazd tylko po to, żeby sobie przywieźć coś więcej do oglądania.

Bo tak też jest, moi drodzy! Mając w domu telewizor Sony widescreen 32 cale i kilkaset kaset, nie trzeba ruszać tyłka nawet na korytarz w bloku. Najwięcej atrakcji oferuje seria filmów z Bondem, który za pieniądze MI6 jeździ sobie po wszystkich zakątkach turystycznych świata i przeżywa przy okazji ciekawe przygody. Możesz być z nim na Jamajce (Dr No), w Stambule (From Russia With Love), Japonii (You Only Live Twice), Grecji (For Your Eyes Only), Sankt Petersburgu (Goldeneye) i Hongkongu (The Man With The Golden Gun). Masz chęć pooglądać sobie karnawał w Rio i nie dostać nożem w brzuch? Włączasz Moonrakera. Dodatkową rozrywką jest walka Bonda z Buźką. Oglądając ten film, masz także okazję podziwiać dorzecze Amazonki oraz przejechać się gondolą po Placu Świętego Marka w Wenecji. Zaintrygowała cię Wenecja? Sięgasz po Don't Look Now (Nie oglądaj się teraz, starring Donald Sutherland) - masz Wenecję mroczną, brudną, przerażającą; ponadto uliczkami przemyka upiorna karlica z brzytwą. Lubisz wodę i mosty? Ciekawi cię Most Karola w Pradze? Włączasz Mission Impossible i możesz dodatkowo przyglądać się, jak Jon Voight wpada do Wełtawy. Byłem na Moście Karola o 7.00 rano. Nuda, wieje wiatr, zimno. Most jak most. Podejrzewam, że słynny Golden Gate w San Francisco też prezentuje się przeciętnie, gdy na najwyższym przęśle 007 nie zmaga się z Christopherem Walkenem (A View To A Kill). Byłem, na przykład, w domu kobiety węża. Obecnie jest to hotel: luksusowy i piękny, ale przez to jakiś taki "ucywilizowany" i powszedni. Oakley Court w The Reptile, Plague Of The Zombies, And Now The Screaming Starts czy w filmie Vampyres (kiedy zamieszkują go dwie wampirzyce-lesbijki) prezentował się o wiele okazalej!

Oglądanie tych wszystkich atrakcji na własne oczy prowadzi tylko do rozczarowań. Mity zostają odbrązowione. Miałeś, chamie, złoty róg - a ostała ci się tylko jaszczurka w bidecie. Nie. Szkoda czasu i pieniędzy.

TOMASZ BEKSIŃSKI
6 czerwca 1999

PS. Ale tak z zupełnie innej beczki. Moim największym marzeniem było kiedyś objechać cały świat z tą jedyną, ukochaną osobą przy boku. I oglądać wszystko jej oczami, dzielić się każdym wrażeniem... Wtedy nie byłby to tylko głupi wyjazd turystyczny. Byłby to wyjazd RAZEM. Przed siebie. Ale sza! Jesteśmy w krypcie. Okna są pozasłaniane, bo nikt nie wykupił biletów na podglądanie wampira. Światła są przygaszone. To martwa strefa. A różne warianty życia stoją na półkach w dużym pokoju. Kim chcemy być dzisiaj? Znowu Drakulą? No dobrze, wszak dla miłości umiera się tak cudownie...

Tylko Rock 8/1999



Simone Choule



Nigdy nie zapomnę chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłem Lokatora Polańskiego. Było to w warszawskim Iluzjonie, gdzieś wczesną wiosną 1980 roku. Poszedłem na film z rodzicami. Pamiętam, że opuszczaliśmy kino w dziwnych nastrojach. Moja Mama była przerażona, a na mojej twarzy widniał perwersyjny grymas. Mam nadzieję, że teraz wreszcie zrozumiałaś, jak się czuję na tym świecie - powiedziałem.

When I began I was full of altruistic dreams, believed in princes and princesses, kings and queens - now I find they're all human inside (all bitterness and pride), so why shouldn't I be like that, too?

Wiele lat upłynęło od tamtego wieczoru, ale akuratność wizji Romana Polańskiego wciąż mnie poraża. Im dłużej żyję wśród ludzi, tym bardziej czuję się jak nieszczęsny Trelkowski - obserwowany, obgadywany, wtłaczany w szatki Simone Choule... Od najmłodszych lat byłem cholernie nieśmiały i nie chciałem, żeby ktokolwiek poznał moje uczucia. Z czasem zacząłem nawet grywać różne dziwaczne role, żeby ukryć swoje prawdziwe "ja". Już w szkole podstawowej doprowadzałem nauczycielki do białej gorączki niewybrednymi wygłupami, a w pierwszej klasie liceum o mało nie zostałem skierowany do szkoły specjalnej - nauczyciel niemieckiego nie lubił bowiem, gdy wołałem Heil Hitler! na jego widok. Podczas programów nocnych w Programie III nie raz udawałem wampira. W ten sposób zasłużyłem sobie na opinię ekscentryka, którym z natury wcale nie jestem. Nie jestem też paranoikiem. Po prostu marzy mi się życie z boku, z dala od stada. Po mojemu, w ciszy i spokoju. Niestety, w naszym społeczeństwie jest to niemożliwie.

Ludzie nie mają dość własnych problemów, nie potrafią zająć się sobą i żyć w swoim świecie. Nieustannie wtrącają się w sprawy innych, podglądają przez okno, komentują stroje, markę samochodu. Zaczepiają w windzie, usiłują się zakraść w czyjeś łaski, wejść w czyjeś życie, żyć czyimś życiem! Jest to wampiryzm najgorszego gatunku, bez romantycznej krypty, peleryny i węgierskiego akcentu Beli Lugosiego. Większość przyjaźni na tym świecie zawieranych jest właśnie po to, żeby na kimś żerować. A gdy w końcu masz dość i zamykasz kramik, "przyjaciele" przestają cię poznawać na ulicy. Przez wiele lat lubiłem zapraszać znajomych na kolacje do chińskich restauracji. Ostatnio musiałem z tego zrezygnować, gdyż zapożyczyłem się a conto pewnej inwestycji i ledwo wiążę koniec z końcem. Prawie nikt z "dożywianych" przeze mnie ludzi nie wpadł na pomysł, żeby mnie gdzieś zaprosić. Po prostu przestali do mnie dzwonić, bo po co? W dodatku to kosztuje.

Jeśli masz coś do zaoferowania, przeróżne hieny tłoczą się ze wszystkich stron. W Sanoku nieustannie przyłazili do mnie kolesie z magnetofonami, żeby "rzucić na taśmę" kilka utworów. Jeden nawet ukradł mi z półki kilka taśm, bo było mu mało. W Warszawie musiałem rozbić na kawałki magnetofon kasetowy, żeby wreszcie dano mi spokój. Odkąd zbieram filmy, muszę je bez przerwy dla kogoś kopiować (I do not mean you, George!). Nie jestem z natury nieużyty i chętnie dzielę się wieloma rzeczami, ale z czasem zauważyłem ze zgrozą, że jest to układ jednostronny: ja daję, a ktoś bierze. Zawsze ktoś coś bierze! Stałem się stacją obsługi. Zrobiłem więc bilans strat i zysków i odkryłem, że wszystko, do czego w życiu doszedłem, zawdzięczam wyłącznie moim rodzicom i sobie, a wszystkie straty zawdzięczam innym. Wpuścisz do domu kobietę, to wyrwie ci serce, opróżni portfel i poniszczy książeczki od kompaktów. Wpuścisz do domu kumpla, to najpierw zacznie żerować na twojej kolekcji filmów, a potem ukradnie narzeczoną. Żyjemy w dżungli. Nikomu nie wolno ufać. Do nikogo nie wolno się odwracać plecami, a już szczególnie do przyjaciół.

Friends - they're all harbouring knives to embed in your back out of revenge, or spite, or indifference, or lack of other things to do, so in the end who's gonna be a friend to you? When they kick you in the guts just as your hand holds out the pearl...

Nie wolno kupić drugiego mieszkania i przypadkiem się z tym zdradzić. Główki od razu zaczną kipieć od pomysłów. "Powinieneś je wynająć". "Moi znajomi szukają mieszkania". "Jak wynajmiesz, to zwróci ci się czynsz". "A może byś tam wpuścił kolegę?" I tak dalej. Nie wolno sobie znaleźć dziewczyny, gdyż jurny przyjaciel będzie drążył temat: "Nie rozstajecie się przypadkiem? Bo mam na nią ochotę". Natomiast innych zaciekawi, czy zamierzasz się ożenić i kiedy będą mogli się nażreć i nachlać na twoim weselu (na twój koszt, of course). Nie trudno przewidzieć, co nastąpi już po owym weselu. Wszyscy zaczną wypytywać o potomstwo, tak jakby to był ich zasrany interes. I snuć mniej lub bardziej wybredne domysły, dlaczego nic się jeszcze nie urodziło.

Zaczynasz się czuć jak pod lupą. Dookoła czai się krwiożercze stado życzliwych osób. Poznawszy twoją wybrankę, rodzina radośnie gdacze, że "nareszcie się ustabilizujesz". Analizujesz znaczenie tych słów i dochodzisz do wniosku, że chcą z ciebie zrobić taką jak oni kołtuńską glistę z maszynki do mięsa w The Wall. Wiedzą lepiej, czego ci potrzeba do szczęścia. Zaś najbliższa (?) osoba zaczyna ci wytykać, że twój świat to fikcja i że trzeba dołączyć do stada zachłystującego się pełnią życia przy kieliszku w zadymionym pubie. W zamian za miłość oferuje persyflaż (Do you love me? Like I love you?). Nie wystarczą sztuczne cycki, tytuł naukowy na uniwersytecie i koszulka z napisem "I'm not a piece of ass, I am a doctor" - trzeba naprawdę być czymś więcej. Ze zgrozą pojmujesz, z kim żyłeś przez ponad rok. Twój zamek marzeń staje w ogniu, a potem tonie w bagnie.

All the efforts I've made to be gentle and kind are repaid with contempt, degraded by sympathy and worthless kindness and love that isn't meant.

Zamykasz się w krypcie, zasłaniasz okna (żeby ciekawscy z sąsiedniego bloku nie zapuszczali sępiego spojrzenia swoich źrenic w twoje sanktuarium), nie otwierasz drzwi i nie odbierasz telefonów. Mimo to budzisz się któregoś dnia ze smakiem krwi w ustach i w panice odkrywasz, że wyrwano ci ząb (a może serce?). Ząb tkwi teraz w dziurze w ścianie, zaś twoja perła trafiła pod wieprzka. Nim się zorientujesz, już stoisz na parapecie. "Is everybody in? The ceremony is about to begin". Jeszcze tylko malutki kroczek... i wpadniesz w mroczną czeluść szeroko rozwartych, wrzeszczących ust Simone Choule. .

TOMASZ BEKSIŃSKI
20 czerwca 1999

PS. Podstawowe cytaty w tekście pochodzą z piosenki Betrayed Petera Hammilla.

PS 2. Mój przyjaciel z lat licealnych, pan Waja, zacytował mi kiedyś Wielkiego Filozofa Nietzschego: Kto uważa ludzi za stado i ciągle przed nim ucieka, ten musi liczyć się z tym, że to stado dogoni go i weźmie na rogi. Następnie skonstatował: A niech mnie ch... biorą na rogi, ja ich p... . Podpisuję się pod tym.

Tylko Rock 9/1999



































Tylko nie rock!



Niechaj wolno mi będzie rozpocząć od anegdoty. Na dzień przed warszawskim koncertem Porcupine Tree przyjechaliśmy z Piotrem Kosińskim do Stodoły. Szef Rock Serwisu i animator kolejnej wizyty Jeżozwierzy w Polsce pragnął bowiem zobaczyć wnętrze słynnego klubu po remoncie. Akurat odbywała się tam jakaś huczna rockowa impreza dla licealistów. Sprawnie obmacano nas przy bramce i upewniwszy się. że jesteśmy "bezpieczni", wpuszczono do środka (naiwni ochroniarze nie wiedzieli. że najgroźniejszym atrybutem Nosferatu są zęby. ha ha ha). Wraz z organizatorem wkroczyliśmy na główną salę. gdzie właśnie na podium zainstalował się jakiś rodzimy zespół. Nie wiedząc o tym. zaczęliśmy rozmowę... gdy nagle ze sceny gruchnęło. l wówczas stała się rzecz znamienna. Trzech panów, jak na komendę. bez stówa odwróciło się i błyskawicznie opuściło audytorium. Przed laty taki obrazek byłby niemożliwy. Na dźwięk rockowego zgiełku przybieglibyśmy z drugiego końca świata.

Pisałem już, że ostatnio nienawidzę hałasu. A słuch mam, niestety, wyborny. Mimo wieloletniego pieszczenia uszu dźwiękami muzyki spod znaku Budgie i Black Sabbath. Słyszę wszystko, cokolwiek dzieje się w niebiosach i na ziemi. Słyszę wiele z tego, co dzieje się w piekle. Nie pomagają stopery - nawet pierdzenie ko-mara potrafi mnie obudzić. Wszelkie inne łomoty, o których niedawno pisałem, przeszkadzają mi w skupieniu przy pracy To chyba zrozumiałe, że w wolnych chwilach coraz częściej skłaniam się ku muzyce raczej stonowanej, oddziałującej na zmysły za pomocą specyficznego nastroju. I dlatego prawie już nie chce mi się słuchać rocka, a szczególnie o nim pisać. Zresztą, Edgar Froese powiedział wiele lat temu, że gadanie o muzyce przypomina tańczenie o architekturze. Muzyki trzeba słuchać. Przeżywać ją. Obcować z nią za pomocą emocji, a nie stów. To tak, jakby opowiadać pannie orgazm, zamiast iść z nią do łóżka.

Moja niechęć do rocka bierze się przede wszystkim z potwornej jałowości i wtórności współczesnych produkcji spod tego znaku. O tym też już pisałem. Do uświęconych staroci wracam zawsze z takim samym pietyzmem, bo tamta muzyka jest gdzieś we mnie. Czym skorupka za młodu... Natomiast syntetyczna papka masowo produkowana obecnie obraża mój zmysł estetyki. Dobrych płyt jest bardzo mało. Arcydzieła kalibru Elodii Lacrimosy ukazują się raz na kilka lat. Wrażliwym i wartościowym twórcom kompozycje nie wypadają bowiem spod ogona. My zaś jesteśmy zbyt mali wobec Muzyki tak wspaniałej, żeby poddawać ją wiwisekcji za pomocą wytartych sloganów. Nie potrafiłbym napisać ani słowa o Elodii. Brak mi słów. Uważam też, że za pomocą paru gwiazdek nie można zmierzyć, ani tym bardziej podsumować całej gamy wzruszeń, ja-kie wywołuje ta płyta. Pamiętam określenie "piękno desperacji", które padło kilkanaście lat temu w związku z albumem Within The Realm Of A Dying Sun Dead Can Dance. Określenie prawie doskonałe... ale mało precyzyjne. Każdy bowiem cierpi inaczej.

Dlaczego więc w ogóle o tym piszę? Otóż otrzymałem kilka listów od rozsierdzonych czytelników, że moje opowieści z krypty traktują o wszystkim, tylko nie o muzyce. Odkrywczość tego stwierdzenia początkowo wzbudziła mój szczery podziw. Potem jednak zasępiłem się ździebko. Pełen obaw odgrzebałem numer naszego pisma z ubiegłego sierpnia, kiedy to niniejsza rubryka miała swoją inaugurację. I odetchnąłem z ulgą. W tekście pod tytułem Solsbury Hill wyraźnie napisałem: wchodzę w poczet ludzi marudzących na lamach " Tylko Rocka" nie tylko o rocku. A sam tytuł felietonu nawiązywał niedwuznacznie do pierwszego przeboju Petera Gabriela, dla którego wspinaczka na Solsbury Hill była symbolem wolności. Ja też chciałem zerwać z przeszłością. Niestety, nie do końca mi się to udało, gdyż moje życie porównać można do wysiłków psa uwiązanego do budy gumowym sznurem: im dalej ucieknie, tym szybciej wraca. Mimo to definitywnie skończyłem z okraszaniem Trójkowych audycji osobistymi wywodami. Niedawno powiedziałem nawet Ani z grupy Batalion d'Amour, że choćbym znalazł się w najczarniejszym dole, nie będzie o tym ani słowa w eterze. Za to w krypcie... Tutaj wszystko zdarzyć się może.

Jednak wrócę jeszcze na chwilę do rockowych dywagacji, żeby na jakiś czas wyczerpać ten temat. "Siedzę" w tej branży od prawie 30 lat. Wiele słyszałem. I naprawdę, niewiele może mnie jeszcze zaskoczyć. Większość nowych "odkryć" na rockowej scenie to nic innego, jak powtórka z rozrywki. Weźmy np. grunge. Przecież to bezczelna zżynka grepsów brzmieniowych z pierwszych płyt Black Sabbath. Tylko że wokaliści z Seattie mają się nijak do charyzmy Ozzy'ego. O regresywności progresywnego rocka napisałem już wiele, więc nie muszę chyba dodawać, że zamiast stu wcieleń Clive'a Nolana wolę stary Genesis czy Yes. W rocku gotyckim wkurza mnie irytująca maniera wokalna "diabolicznych" artystów. Ich charczenie pozwala przypuszczać, że śpiewając, starają się wyrzygać (lub odwrotnie). Kiedy 10 lat temu robił to CarI McCoy, można było żartować, że chyba wysłuchał o jedną płytę Motorhead za dużo. Teraz setna kopia Fields Of The Nephilim po prostu żenuje.

Odnoszę wrażenie, że większością współczesnych muzyków nie powoduje naturalna potrzeba tworzenia. Oglądając jeszcze w podstawówce MTV, upatrzyli sobie jakiegoś idola i teraz chcą go naśladować. Wystarczy podpatrzyć czyjś styl i poćwiczyć przed lustrem. Choć bekając po pijanemu na scenie i spuszczając spodnie, nie zostanie się Jimem Morrisonem. Czarny kapelusz i płaszcz nie zrobią z nikogo EIdritcha. Jednak dziennikarze i krytycy chyba tego nie widzą, nazywając jakiegoś Prince'a nowym Hendrixem, a tych zblazowanych kretynów Gallagherów nowymi Beatlesami. W ten sposób nawet oryginalnych twórców pozbawia się oryginalności (vide Porcupine Tree, prawem Kaduka porównywany do Pink Floyd). Pod koniec XX wieku wszystko sprowadza się do wspólnego mianownika. Kiedyś każdy zespół miał swoje charakterystyczne brzmienie i oryginalnego wokalistę. Nawet "nowi romantycy" w latach osiemdziesiątych różnili się od siebie. Trudno było zestawić Ultravox, Depeche Mode, OMD i Classix Nouveaux, choć pochodzili z jednej stajni. A teraz prawie wszyscy Goci rzężą, "progresywni" upajają się wtórnymi solówkami, metalowcy naśladują brzmienie wiertarki udarowej, a "twórcy" techno i rapu napierdalają równo aż do znudzenia. Wystarczy posłuchać sieczki nadawanej przez tzw. radiostacje komercjalne; można pomyśleć, że wszędzie puszczają ten sam utwór przez cały dzień.

Mam już tego wyżej uszu! A przecież nie jestem jeszcze wapniakiem ani wrogiem "mocnego uderzenia", bo nadal kocham stary Black Sabbath. Dlatego wolę pisać o wszystkim, a tematy muzyczne pomijać znieczulającym milczeniem. Nie wypada bowiem opluwać rocka w jedynym rockowym piśmie w Polsce.

TOMASZ BEKSIŃSKI
26 lipca 1999

Tylko Rock 10/1999















































Dyskretny urok klasy robotniczej



Gdy chodziłem do szkoły, uczono mnie podziwu i szacunku dla dzielnych robotników budujących nasze szczęście. Opowiadano mrożące krew w żyłach historie powstania i dojścia do władzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Były capstrzyki, pochody pierwszomajowe, akademie i lekcje wychowania obywatelskiego. Na plakatach stał u steru socjalistyczny Rambo w rozchełstanej koszuli, z zamglonym wzrokiem skierowanym gdzieś daleko (uważałem wówczas, iż mętne jego spojrzenie jest wynikiem troski o przyszłość narodu). Ba, nawet John Lennon śpiewał wtedy: a working class hero is something to be.

Moje pierwsze bliskie spotkanie III stopnia z przedstawicielem klasy sprawiedliwych miało miejsce dopiero w Warszawie. Odebrałem klucze od mieszkania i wybrałem się je obejrzeć. Po wyjściu z windy pieszczącej nozdrza zapachem cementu i papierosów, znalazłem się na długim korytarzu. Z przeciwnej strony ktoś się zbliżał wolnym, ciężkim krokiem. Był to dorodny okaz robotnika w koszuli tak samo rozchełstanej jak na plakacie, jednak nie wyzierał spod niej stallone'owski tors. Tłusty, obwisły brzuch wylewał się na pobrudzone farbą pludry. Owe indywiduum, niemalże żywcem wyjęte z filmów Felliniego, w jednej ręce trzymało wiadro, a w drugiej pędzel. Spływała z niego świeża farba, znacząc białymi kropkami trasę przemieszczania się "artysty". Szklanym wzrokiem spojrzał na mnie przez dym sączący się z trzymanego w ustach peta. A potem ruszył dalej, roztaczając wszędzie intensywny aromat wody ognistej.

Nieświadom historycznej powagi chwili, odszukałem drzwi swojego mieszkania i wszedłem do środka. Trochę zrzedła mi mina na widok krzywych ścian, zapaćkanych tynkiem okiennych zawiasów i byle jak osadzonych kontaktów. Długo nie mogłem wyjść ze zgrozy i podziwu dla surrealisty, który zamontował zlewozmywak pod oknem w kuchni. Wreszcie zajrzałem do łazienki. Wanna była poobijana i brudna, natomiast w sedesie spoczywał powitalny prezent od budowniczych: wielka zaschnięta kupa. Podpis klasy robotniczej.


Można by powiedzieć, że ciężar gatunkowy owego znaleziska zaważył na całym moim życiu w stolicy. A już z pewnością stał się symbolem radosnej działalności tak zwanych fachowców, z których "usług" nie raz przyszło mi korzystać. Nie wspominam tych chwil z rozrzewnieniem. Jednak kiedyś pękałem ze śmiechu, gdy Tadeusz Nyczek (przyjaciel rodziny, który w 1976 roku zabrał mnie na koncert Procol Harum w Nowej Hucie i nauczył jeść jajka smażone) opisywał swoje perypetie z naturszczykiem wezwanym do reperacji ściany w łazience. Zjawił się kompletnie pijany i na wstępie wyraził swoje niezadowolenie z powodu złożenia w spółdzielni wniosku o dokonanie przeróbek. Bo należało dogadać się z nim i bezpośrednio jemu zapłacić. A tak rachunek wystawi spółdzielnia, jemu zaś kapnie tylko procent. Rozbieganym spojrzeniem obrzucił front pracy i zaproponował, że on może jeszcze ten wniosek wycofać. Uzyskawszy zgodę i zaliczkę, radośnie oddalił się po niezbędne narzędzia. Powrócił dopiero nazajutrz - cały szczęśliwy, że wycofał wniosek, i pijany oczywiście nadal. Rozwalił pół ściany, wziął kolejną zaliczkę na cement i odpłynął w sobie tylko znanym kierunku. Nie było go przez kilka następnych dni. (Tadeusz Nyczek, Listy do Beksińskich, skoroszyt 2, pozycja 13, wersy od 21 do 28).

Łatwo się śmiać z cudzych perypetii, o wiele trudniej radzić sobie z własnymi. Parkiet, który w latach osiemdziesiątych położył w moim mieszkaniu pewien wyleniały mistrz, mógłby otrzymać specjalne wyróżnienie na Wystawie Robót Spierdolonych. Boazeria w przedpokoju wygląda lepiej, bowiem poprawiałem ją każdego wieczoru po wyjściu wykwalifikowanego orła. Mnie więcej 20 lat temu wezwałem hydraulika ze spółdzielni, gdyż przeciekała rura odpływowa od ubikacji. Przybył o jakiejś nieboskiej rannej godzinie, upchnął szparę pakułami, spuścił wodę i poszedł. Po południu sedes znowu stał w kałuży. Krew mnie zalała i przez następną godzinę bawiłem się woskiem. Kazał pan, zrobił sam. Do dzisiaj nie cieknie. Nauczony tym doświadczeniem, większość pozostałych robót u siebie wykonywałem osobiście.

Jako mieszkaniec osiedla Służew nad Dolinką przez wiele lat miałem przykrość przyglądać się budowie metra (do dziś nie potrafię uwierzyć, że jeszcze się nie zawaliło). Często też moim oczom jawił się następujący obrazek: rozkopana droga, postawione kolorowe rogatki i kilku prymitywów w brudnych ferszalunkach, niedbale przycupniętych obok z petem w pysku i butelką piwa w łapie. Sklep spożywczy z działem monopolowym zawsze był w bezpośredniej bliskości miejsca "pracy". Doszedłem do wniosku, że ci ludzie po prostu krążą tak po mieście i rozbijają obóz w pobliżu wodopoju. A żeby uzasadnić swoje koczowanie w danym punkcie, rozkopują ulicę pod pretekstem jej naprawy. Znów przypomina mi się Michael Douglas: Co się stało tej drodze? Jeszcze wczoraj nią szedłem i była dobra!

I tak mijały lata. Zmieniła się sytuacja polityczna. Nastały nowe czasy. Wiosną bieżącego roku postanowiłem przeprowadzić remont generalny w niedawno zakupionym drugim mieszkaniu. Nadzór powierzyłem wujkowi, który tak kocha przestawiać ściany, jak Kuba Rozpruwacz lubił haratać prostytutki. Naczelny koordynator sprzężonych układów robotniczych w niedzielę pomierzył pokoje, żeby kupić parkiet, a w poniedziałek - bez ostrzeżenia - ekipa zaczęła zbijać tynki. Gdy zajrzałem tam we wtorek, natknąłem się w przedpokoju na ścianę, której w tym miejscu wcześniej nie było. Inna ściana z kolei uległa destrukcji. Wciąż z pełnym opadem szczęki zostałem załadowany do samochodu i zawieziony na ul. Bartycką, gdzie musiałem na gwałt wybrać wannę, kabinę prysznicową i umywalkę, bo "pracownicy nie będą czekać". Z rosnącym niepokojem zauważyłem, że to wszystko nie zmieści się w łazience; jednak wuj był już w swoim żywiole i spokojnie wyjaśnił, że ekipa właśnie przestawia drzwi i burzy ściany. W obawie o swoje serce (jestem już w wieku zawałowym) postanowiłem zostawić mu wolną rękę. Dzielni i sprawni post-socjalistyczni chłopcy wymienili wszystkie drzwi, okna, parapety, kaloryfery. Przesunęli kilka ścian, dobudowali jedną, ułożyli glazurę w łazience i ubikacji. Po miesiącu rzuciłem okiem na rezultat. Nowa ściana była krzywa. Jeden kaloryfer był umocowany nierówno. Jeden parapet pękł. Glazura i terakota została położona bez głowy i oleju - fugi na podłodze nie pasowały do fug na ścianach. Okna w kuchni nie można było otworzyć, bo samo się zamykało. Nigdzie nie było linii prostej ani kąta prostego. Jak za starych dobrych czasów towarzysza Edwarda.

Poprawki trwały dwa miesiące. Nadzorowałem je osobiście. Wuj powiedział, że ludzie w Oświęcimiu przeżyli kilka lat, więc on ze mną jeszcze miesiąc wytrzyma. Odebrałem to jako komplement. Oraz sam wziąłem się za uszczelnianie silikonem wanny i futryn. Doszedłem do wniosku, że kwestię klasy robotniczej w tym kraju rozwiązać może tylko pluton egzekucyjny. Co z tego, że teraz brudni panowie mają jednakowe, kolorowe mundurki?
Co z tego, że jest konkurencja? You're still fucking peasants as far as I can see - śpiewał John Lennon w utworze Working Class Hero. Miał rację.

TOMASZ BEKSIŃSKI
31 sierpnia 1999

Tylko Rock 11/1999































Mur



A więc masz ochotę przeczytać felieton? Przełknąć kolejną porcję sarkazmu, niezdrowo się podniecić? Co, zaczynasz mieć wątpliwości? Czujesz się niepewnie? Boisz się. że tym razem znów będzie o tobie? A może chcesz zobaczyć, co naprawdę kryje się za tymi przekrwionymi oczami? Proszę bardzo! Wpierw jednak musisz sforsować mur krypty!

Jeśli marzy ci się ślizgawka na cieniutkim lodzie życia we współczesnym świecie, pamiętaj, że każdy twój ruch śledzić będą spojrzenia pełne milczącej zawiści i wyrzutu. Jedni będą ci zazdrościć, inni udawać twoich przyjaciół, jeszcze inni grzać się w twoim rzekomym blasku. Zaś wszyscy (bez wyjątku) czekać będą na moment, kiedy powinie ci się noga, kiedy lód pęknie ci pod stopami, kiedy wpadniesz w otchłań.

Najmłodsze lata spędziłem w dużym domu z ogrodem. Potem postano mnie do szkół, gdzie spotkałem różnych nauczycieli. Dyrektor podstawówki uczył matematyki i tłukł młodzież cyrklem. Dyrektor liceum uważał mnie za długowłosego, zdeprawowanego syna artysty i koniecznie chciał "wyprostować". Jego wysiłki spełzły jednak na niczym, bo już wtedy żyłem we własnym świecie. Zacząłem go tworzyć w podstawówce, gdzie rówieśnicy dokuczali mi na wiele sposobów, a szczególnie na lekcjach WF. Od tamtej chwili na sam dźwięk słowa "sport" czuję mdłości. Jednak była to tylko cegła w murze.

Dorastałem otoczony wielką miłością rodziców (a zwłaszcza Mamy, która trzymała mnie pod ciepłym skrzydełkiem z pierzastych cegiełek), przyswajając sobie uniwersalne "prawdy" o miłości, uczciwości i przyjaźni z książek Sienkiewicza i filmów o szlachetnym "harcerzu" Winnetou. W życiu okazały się jednak nierealne i mało skuteczne. Koledzy, przyjaciele, dziewczyny... kolejne cegły w murze.

Z dnia na dzień miłość robi się chłodna i sina jak skóra umierającego człowieka. Z nocy na noc wszystko staje się coraz większą rutyną. Jak wypełnić puste miejsca po wczorajszych emocjach? Czym zastąpić wspomnienia, które trzeba było zabić, żeby samemu przetrwać? Jak zbudować doskonalszy mur? Kupić sobie telefon komórkowy? Nowy telewizor? Odtwarzacz DVD? A może raz jeszcze spróbować komuś zaufać?

Hej ty, za murem, samotna, zziębnięta, roztrzęsiona. Czujesz mnie? Ktoś cię porzucił. Siedzisz ze słuchawką w ręku i płaczesz... a przecież nie powinnaś się poddawać bez walki. Przykładasz ucho do muru i nasłuchujesz, czy ktoś nie woła. Pomożesz mi nieść ciężar skamieniałej krwi? Otwórz swoje serce, tu będzie nasz dom. Przetrwamy razem, oddzielnie zginiemy.

Czysta fikcja! Mur jest już zbyt wysoki. Dawne rany i rozczarowania dławią spontaniczność, budzą podejrzenia. A w mózg wgryzają się robale - zaufani "przyjaciele" (dyplomaci i złodzieje). Parszywe ścierwniki żerujące na tym, co w nas umiera. Znów trzeba powyrzucać przez okno pamiątki. W murze była szczelina i wpełzł wąż. Już zapomniałaś, jak ratowałem ci życie? Wymazałaś z pamięci lawendę i róże? I teraz odchodzisz? Niech cię diabli! Nie potrzebuję niczyich objęć! Nie potrzebuję środków na uspokojenie. Nie potrzebuję rad przyjaciela. Ali in all he's just another prick... Rozszyfrowałem pismo na murze, choć trochę za późno. I nic już więcej nie chcę. Żegnaj, okrutny świecie.

Jest tam jeszcze ktoś na zewnątrz?

Wciąż mam stary zeszyt, w którym czasem piszę wiersze, ale nie mam natchnienia. Bardzo chciałbym pofrunąć, ale nie mam dokąd. Mam telewizor widescreen, magnetowid hi-fi stereo i sporo filmów; mam także możliwość oglądania kilkudziesięciu durnych kanałów TV w kablówce; mam odtwarzacz CD i pokaźną kolekcję płyt; mam lodówkę, kuchenkę mikrofalową, komputer i dostęp do Internetu; mam telefon z automatyczną sekretarką i mam wiele lamp, które mogłyby oświetlić wnętrze mojej krypty... ale nie mam prądu.

Tymczasem przedstawienie musi trwać. Skrwawione serca i marzyciele czekają na kolejny seans w Trójce pod księżycem. Jednak gdzieś popełniłem błąd. Nie chciałem, żeby wykradli mi duszę. Dawny entuzjazm przepadł. Może już jestem za stary? Co by im tu powiedzieć?

Mam dla was nie najlepszą wiadomość, kochani. Nosferatu czuje się źle i pozostał w krypcie. A ja nie będę was zabawiał. Ja postawię was wszystkich przed trybunatem! Znów ktoś kopci papierochy w windzie? Pod mur! Znów prymitywy zatłukły kogoś kijami do baseballu? Pod mur! Pijane wyrostki zakłócają ciszę nocną? Pod mur! Ktoś szeleści papierkami w kinie? Pod mur! Brakoroby, pijacy, złodzieje, zboczeńcy! Ach, żeby tak za jednym naciśnięciem guzika zlikwidować ich wszystkich!

Jeśli coś przeskrobałeś, lepiej pakuj manatki i uciekaj! Skryj twarz za ulubioną maską. Zmień klimat. Zmień nazwisko. Wiej każdego dnia, uciekaj także nocą. Dobrze schowaj swoje obleśne pragnienia. A jeśli znów uwiodłeś czyjąś kobietę, zaparkuj samochód tam, gdzie nie znajdzie cię jej mąż... bo mogę szepnąć mu stówko, a wówczas wrócisz do mamusi w plastikowym worku!

Tymczasem siedzę w bunkrze tuż za moim murem i czekam na wszystkie zimne dziwki, żeby je wypieprzyć (za drzwi).

Muszę wrócić do domu. Zerwać z tym wszystkim. Wypisać się z tej imprezy. Odsunąć się na ubocze. Ale przedtem chcę wiedzieć, czy sam jestem sobie winien?

OSKARŻYCIEL: Witaj Robaku, Najwyższy Sędzio! Tego oto więźnia schwytano na gorącym uczynku, kiedy przejawiał co najmniej ludzkie uczucia! A tak nie wolno! Wzywam świadków oskarżenia!

DYREKTOR: Od początku wiedziałem, że nic dobrego z niego nie wyrośnie. Mogłem go wziąć w obroty, ale to syn artysty, więc wszystko mu uchodziło na sucho.

NARZECZONA: Ty egoisto! Celowo manifestowałeś swoją odrębność popartą niechęcią do wszystkiego i wiele rzeczy doprowadzało cię do szału, który mnie przerażał. Chciałeś mnie zamknąć w grobowcu rodzinnym i pokazywać filmy! Kochałeś ty mnie w ogóle?

MATKA: Chodź do mamy, malutki, wezmę cię w ramiona. Mama zawsze dobrze ci życzyła, a ty odsunąłeś się od rodziny. Chciałeś być "niezależny". I co z tego masz?

SĘDZIA: Dowody są wystarczające! Nigdy nie spotkałem kogoś, kto bardziej zasługiwałby na pełny wymiar kary! Przez twój idealizm, nadwrażliwość i felietony ucierpieli wszyscy! Rzygać mi się chce! Czy chcesz coś powiedzieć, nim wydam wyrok?

Gdy bytem dzieckiem, zauważyłem coś kątem oka. Odwróciłem się; chciałem spojrzeć dokładniej... ale to mi się wymknęło, żeby nigdy już nie powrócić. Dziecko dorosło. Sen się skończył. Ogarnęło mnie wygodne odrętwienie.

SĘDZIA: Wiemy już, czego się boisz, więc wyśmiejemy twój idealistyczny świat! Zburzyć mur!

Chyba jestem szalony. Mimo że konstrukcja runęła, wszyscy są jak za niewidzialną szybą. Moi przyjaciele, wrogowie, byłe i potencjalne ukochane. Jedni są sami, inni spacerują grupami. Czasem próbują do mnie dotrzeć, ale ja już tego nie chcę. Teraz ich kolej przekonać się, jak to miło rozbijać sobie serce o mur.

TOMASZ BEKSIŃSKI

PS. Niniejszy tekst jest bardzo osobistą wersją The Wali by Roger Waters i powstał w ramach uhonorowania 20. rocznicy wydania tej nadzwyczajnej płyty Pink Floyd.

Tylko Rock 12/1999





















Fin de Siecle



Kocia łapa, stalowy pazur

Neurochirurg krzyczy nienasycony

U zatrutych wrót paranoi

Schizofrenik 21 wieku


Trzydzieści lat temu zniekształcony głos Grega Lake'a obwieścił apokalipsę zaćpanemu światu słodko pogrążonemu w bezmiarze psychodelii. Powszechnie wiadomo, że choremu polepsza się tuż przed śmiercią. Niesamowity rozkwit artystyczny na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był początkiem końca.
This is the end, beautiful friend - śpiewał Jim Morrison i ochoczo podążył w ślady Janis Joplin i Jimiego Hendrixa. Niespełna dziesięć jesieni później słowom tym towarzyszyła szerokoekranowa eksplozja napalmu w wietnamskiej dżungli (Apocalypse Now, directed by Francis Ford Coppola), rozpoczęła się agonia świata.

Opowieści z krypty przestały być zabawne. Wiem. Jednak żyjąc w trupiarni, trudno być równie radosnym jak Ziutek Słoneczko na plakacie pt: "Poranek naszej ojczyzny" (wide Piękni dwudziestoletni Marka Hłasko). Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakaty do filmu Carrie 2. To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych hollywoodzkich kretynów nie stać już na wymyślenie czegoś nowego. Kręcą więc remaki i rozciągają prastare pomysły niczym kura smarki, żeby zbić trochę kasy na sprawdzonym tytule. Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi Hamleta 2 (bo czemu nie?). Ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga. Zdaje się, że nawet kupili prawa do naszego Killera! Przed rokiem sprofanowali poczciwą japońską Godzillę, w dodatku przyprawiając napisy końcowe rapowaną wersją Kashmiru. Jimmi Page sprzedał dupę półgłówkom w przydużych szortach i rozsznurowanych trampkach. Podobnym smrodem jedzie z końcówki prawie każdego filmu (Event Horizon, Posse, a ostatnio Wild Wild West) - ale kretyński teledysk z udziałem aktualnej "gwiazdy" musi promować dzieło, bo szczeniaki nie pójdą do kina. W dodatku nie można nigdzie kupić płyt z właściwą muzyką filmową. Nowa moda to "music inspired by the movie", czyli zbiór koszmarnych piosenek w ogóle nie występujących w obrazie.

Poza tym przemoc w przeciętnym "rozrywkowym" filmie osiągnęła apogeum. Żadnej sprawy na żadnym szczeblu nie da się załatwić bez kopania w szczękę i strzelania z pistoletów maszynowych. Nawet nowy Mesjasz rozwala komputerowych faryzeuszy, kumulując w sobie cechy Rambo i Bruce'a Lee (Matrix). W kick-boxingu chyba jedyna nadzieja na przyszłość wszechświata doczesnego i następnego: archanioły i diabły w Armii Boga też wbijają sobie wiarę do łba metodami wychowanków klasztoru Shaolin. Może w tym szaleństwie rzeczywiście jest metoda? Może warto się zapisać na kurs, żeby potem jednym kopem w skropiony tanią wodą kolońską tłusty tyłek posłać kogoś aż na Cypr?

Tym czasem XX wiek dogorywa nawet nie skomląc. Nie ma już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne, publiczność chamska i nienażarta). W dodatku następny Bond podobno ma być Murzynem! Skończyła się telewizja (reklamy różnych elegancko opakowanych gówienek co chwila gwałcą nasze oczy i uszy). Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot). Moda przyprawia o dreszcz grozy i obrzydzenia (gwoździe w nosie). Niby-telewizyjne ekraniki podłączone do tajemniczych skrzynek nadzorują nasze życie. Całe zastępy zgarbionych i ślepnących człekokształtnych małp surfują po Internecie. Najkrótsza droga do ludzkiego serca (?) nie prowadzi już przez żołądek, ale przez komputer. Zostajemy w nim zredukowani do (dot-com) i zamknięci w cyberorzestrzeni, aż ktoś wciśnie klawisz enter, ponieważ "lubi czytać nasze listy". Nie ma już miłości. Przegrywa z techniką albo zoofilią. Skończyły się bezpieczne spacery po mieście i osiedlu (agresywne prymitywy bawią się w Stevena Seagala). Bloki mieszkalne zaczynają przypominać twierdze z domofonami i niedziałającymi zamkami cyfrowymi. Trędowaci sięgają po władzę. The fate of all mankind is in the hands of fools, ostrzegł Greg Lake w Epitafium. Wygląda na to, że na zamku Karmazynowego Króla pracował wyjątkowo dobry astrolog...


Nasienie śmierci, ślepa chciwość

Głodujące dzieci na żer poetów

Może nie liczyć na żadne spełnienie

Schizofrenik 21 wieku...

.
Cóż mogę jeszcze dodać? Spokojnie piętnowałem otaczający nas montypythonowski świat ostrzem sarkastycznej satyry, aż nagle ktoś, zwrócił mi uwagę, że Monthy Python zmienił się w taniec śmierci (Everyone I love is dead). To prawda. Za bardzo zbliżyłem się do jądra ciemności, niczym półkownik Kurtz. Może przesadnie rozdzierałem szaty na forum swojej krypty. Może ogarnęła mnie typowa dekadencja końca stulecia. Ale niczego nie żałuję. Bywają sytuacje, w których niczym bohater opowiadania Roberta Gravesa - człowiek ma ochotę wrzasnąć. Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokryzja i zakłamanie. Wolę usłyszeć od kobiety brutalne "odpieprz się" niż pokrętne teksty w rodzaju "kochanie, może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju, i został tam, bo pokój nie lubi być pusty". Wolę, żeby mój wróg nie robił na innych dobrego wrażenia, powołując sie na przyjaźń, którą sam zdradził. Jeśli kogoś wkurzyłem swoim pisaniem, pewnie ma coś na sumieniu. Prawdziwa cnota kryty się nie boi. Nie ja pierwszy posłużyłem się skrawkami swojego życia w charakterze materii twórczej. Zrobił to Fish (Kayleigh, Incubus); Peter Hammill odprawił serię egzorcyzmów nad końcem pewnego związku realizując album Over, John Lennon ostro dołożył McCartneyowi w How do you sleep?; wspomniany wcześniej Fish wyrównał piosenką rachunki z dyrektorem EMI (Tongues); zaś Roger Waters wypruł sobie zgorzkniałe serce na płycie The Pros And Cons Of Hitchhiking (po co przedłużać agonię? Każdy musi umrzeć!) oraz krytycznie skomentował twórczość A.Lloyda Webbera w utworze It's A Miracle. Gdybym żył sto lat wcześniej i miał do czynienia z człowiekiem honoru, zamiast pióra wybrałbym pistolety o świcie. Choć podobno pióro tnie ostrzej od miecza...

This is the end, my only friend. Opada kurtyna miłosierdzia na koniec XX wieku. Ktoś kiedyś bliski powtarzał, że zawsze może być gorzej. Mój ojciec mawia od czasów niepamiętnych, że ku gorszemu idzie. Jaką nadzieję co do przyszłości ludzkości może mieć człowiek, który weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miliona lat? - zastanawiał się kiedyś Kurt Vonnegut. I od razu sobie odpowiedział: Żadnej. Zatem nie pozostaje nic innego jak odwrócić się plecami do roku 2000 i niczym Panurg odejść, pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem. Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy "tylko" dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O fortuna - pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998...

Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.

TOMASZ BEKSIŃSKI

Tylko Rock 1/2000




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tomasz Beksiński Opowieści z krypty
Księżyc nad Denpasar, Audycje Radiowe, Tomasz Beksinski, ´90te, 1999, 1999-04-10 Księżyc nad Denpasa
Tomasz Beksiński felietony
Tomasz Beksiński Wieczór w porcie łez
Opowieści z Krypty
Tomasz Beksiński Queen na planecie Mongo
Tomasz Beksiński Spopielony kurzy obojczyk
Tomasz Beksiński Pół żartem pół serial
Tomasz Beksiński Różowe okulary
Tomasz Beksiński Czarny kształt o ognistych oczach
Tomasz Beksiński Taniec umarłych w raju
Tomasz Pacynski Opowiesc wigilijna
Tomasz Beksiński In my camera
Tomasz Beksiński Rycerze okrągłego stołu A D 1992
Tomasz Beksiński Dyskretny urok pająków
Pacyński Tomasz Opowieść wigilijna

więcej podobnych podstron