Karol Modzelewski
Jaruzelski utorował drogę Balcerowiczowi
Okrągła 25 rocznica wprowadzenia stanu wojennego stała się okazją do pompatycznych uroczystości oraz gorących sporów. Rządząca prawica znalazła w niej pretekst do kolejnej odsłony polityki historycznej, której oddaje się tym chętniej, im mniej ma pomysłów na teraźniejszość. W tym wypadku jednak, politycznie nacechowane zainteresowanie nie tak dawną przeszłością wydaje się pod pewnym względem usprawiedliwione. Trzeba przyznać, że konsekwencje 13 grudnia 1981 r. trwają do dziś. Przepełniająca rewolucję „Solidarności” nadzieja, którą rozjechały czołgi generała Jaruzelskiego nigdy się już nie odrodziła. O to czym był stan wojenny, jak doszło do jego wprowadzenia i jakie były skutki tej decyzji zapytaliśmy Karola Modzelewskiego, jednego z najważniejszych uczestników wydarzeń sprzed 25 lat.
O grudniu ‘81, o wielkiej „Solidarności” lat 80-81, o stanie wojennym mogę mówić w zasadzie tylko jako uczestnik. Aby zrozumieć naturę i przebieg tamtych wydarzeń, musimy się najpierw zastanowić czym była pierwsza Solidarność, a także – czy miała szansę na przetrwanie. Bo przecież nie przetrwała. Dzisiejszy związek zawodowy nazywa się wprawdzie tak samo, ale jest czymś zupełnie innym niż „Solidarność” z lat 1980-81. Tamta „Solidarność” była ruchem bez precedensu i bez odpowiednika w historii powszechnej dlatego, że polegała na trwającym kilkanaście miesięcy, a więc niebywale długim wybuchu aktywności tłumnej, przy czym te tłumy ludzi – w całym ruchu związkowym było, wedle statystyk przedzjazdowych, 9 milionów 400 tysięcy – zorganizowały się do działania bez żadnego przyjętego z góry schematu. Nie był to związek oktrojowany. Zanim udzielono zgody na jego legalną organizację, strajkowało ponad 700 tysięcy ludzi: oni sami już się zorganizowali.
Podczas strajku byłem w Stoczni Gdańskiej, potem, wracając do Wrocławia, gdzie mieszkałem, zatrzymałem się w Warszawie u Aleksandra Gieysztora i opowiedziałem mu co tam widziałem, na co on odparł: „panie Karolu, to jest wypisz wymaluj Warszawa w pierwszych dniach powstania”. Trochę mnie to przestraszyło, w jego słowach też wyczułem strach, ale zarazem –była to prawda. W każdym strajkującym zakładzie spontanicznie zorganizowała się wolna rzeczpospolita. Podobnie było w całym paromiesięcznym okresie budowania związku. Motorem tego procesu byli ludzie, których lubię nazywać Joannami d’Arc w spódnicach i w spodniach. Ci ludzie rodzili się dosłownie na kamieniu. Było ich kilkadziesiąt do stu tysięcy i to oni byli prawdziwymi twórcami związku. Co więcej doskonale zdawali sobie sprawę z odgrywanej przez siebie roli i traktowali „Solidarność” jak swoje dziecko. Oznaczało to, że nie byli skłonni podporządkować się żadnym władzom – ani państwowym, ani partyjnym (choć wielu do partii należało), ani własnemu krajowemu kierownictwu. Ten fakt determinował charakter całego ruchu. Mimo że nie miał on jasnej ideologii, przepojony był pewnym systemem wartości: brało się to wprost z radykalno-demokratycznej praktyki codziennego, masowego współuczestnictwa w jego budowie. Wśród tych wartości czołową rolę odgrywał egalitaryzm i to zarówno rozumiany politycznie (jako demokracja bezpośrednia), jak i ekonomicznie. Był to ruch egalitarny, wspólnotowy i przywiązany do spontanicznie ukształtowanej bezpośredniej demokracji. Ze względu na te wartości „Solidarność” bywa dziś nie bez racji (chociaż z przekąsem) opatrywana socjalistyczną etykietą. W „Solidarności” nie dało się zrobić nic wbrew tej wielotysięcznej rzeszy ludzi, która związek stworzyła, nadała mu społeczny wymiar i która go faktycznie prowadziła.
Bardzo szybko przekonał się o tym Wałęsa i każdy z przywódców regionalnych oraz krajowych. Bardzo boleśnie przekonali się o tym doradcy, na ogół intelektualiści przywykli do bardziej kameralnych forów, a nie do kontaktów z wyrażającym swoją wolę i emocje tłumem. Jeżeli nie wzięło się pod uwagę faktu zakorzenienia ruchu w masowej aktywności oddolnej, to po prostu „ster odbijał”. Kiedy władze związku podejmowały decyzje niezrozumiałe lub budzące sprzeciw, natychmiast natrafiały na opór ze strony bardzo szerokiego i bardzo aktywnego zaplecza społecznego. W tych warunkach trzeba było umieć rozmawiać z tłumem, potrafić przekonywać i wyjaśniać, co możemy w określonej sytuacji, czego w tej sytuacji nie możemy, czego nie powinniśmy i wreszcie dlaczego postępujemy tak, a nie inaczej. Jeżeli się tego nie chciało lub nie umiało, każdy kompromis, każde porozumienie zawarte z władzami ponad głowami ludzi musiały zostać odrzucone. Każda Joanna d’Arc wszczynała wtedy swoją własną wojnę z dyrektorem, wojewodą, naczelnikiem gminy, ze zjednoczeniem, z ministerstwem, z państwem. Mówiąc inaczej, wyrastała lawina konfliktów lokalnych, nad którymi związek, a tym bardziej partia i państwo nie miały kontroli, i które były groźne, ponieważ żyliśmy w stanie codziennego zagrożenia ingerencją radziecką.
Byłem wtedy działaczem związkowym, członkiem władz regionalnych we Wrocławiu, ponadto brałem udział w postanowieniu o utworzeniu „Solidarności”, w wyborze struktury i nazwy związku. Od listopada 1980 do 31 marca 1981 r. byłem rzecznikiem prasowym Krajowej Komisji Porozumiewawczej „Solidarności, ponadto od I Zjazdu byłem członkiem Komisji Krajowej, a potem jednym z tych, których uznano za ekstremistów i postanowiono nie wypuszczać z internowania, tylko po jego zakończeniu przenieść do aresztu i oskarżyć o próbę zamachu na ustrój. Taka jest moja perspektywa. Przez cały ten czas moim obowiązkiem było wierzyć, że możemy z tego wyjść obronną ręką, jeśli tylko będziemy działać z wyczuciem realiów społecznych z jednej oraz geopolitycznych z drugiej strony, jeśli będziemy właściwie kreować strategię Solidarności. Wtedy uważałem, że to było możliwe, dziś sądzę, że nie. Dlaczego?
Logika rewolucji i geopolityka
Aby na to odpowiedzieć musimy cofnąć się o parę lat wstecz. W gruncie rzeczy cała logika dekady gierkowskiej prowadziła do kryzysu początku lat 80. Dekada ta zaczęła się od bezpośredniego potępienia tych, którzy podjęli decyzję o strzelaniu do robotników w 1970 r. Kiedy Gierek w styczniu 1971 r. zrobił rzecz bez precedensu, decydując się, na żądanie Edmunda Bałuki i jego kolegów ze Stoczni Szczecińskiej im. Warskiego, pojechać do strajkujących w towarzystwie premiera, ministra obrony i ministra spraw wewnętrznych, ustanowił zasadę, która wpłynęła na całe dziesięciolecie, także na przebieg wydarzeń w sierpniu 1980 r. W pewnej mierze tłumaczy to porozumienia sierpniowe, bo przecież wtedy, w sierpniu ’80 rząd podpisał wyrok śmierci na ustrój, nawet jeśli był to wyrok w zawieszeniu. W systemie, który oparty był na całkowitym monopolu władzy politycznej, ekonomicznej, a także podporządkowaniu wszelkiej aktywności społecznej partii, odstąpienie od zasady monopolu w odniesieniu do czegoś tak niezwykle ważnego, tej transmisji partii do mas, jaką miały być według Lenina związki zawodowe, było równoznaczne z rozsadzeniem całej konstrukcji od środka. System zarządzania, koordynacja wszystkich procesów gospodarczych zależał od sprawności politycznych mechanizmów dyktatury. Wykształcenie się siły, która była w stanie skontrować każdą decyzję aparatu władzy na terenie gospodarczym w przedsiębiorstwach, prowadzić musiało do lawinowego rozkładu mechanizmu gospodarczego. Wcale nie dlatego, że „Solidarność” celowo niszczyła gospodarkę strajkami, jak utrzymuje generał Jaruzelski. Samo istnienie wolnego ruchu zawodowego paraliżowało system. W tej sytuacji musiało nastąpić rozstrzygnięcie: albo zmiana całej logiki gospodarczej, co za Breżniewa było niemożliwe, albo...
To pierwszy powód, dla którego uważam, że nie mieliśmy szans. Drugi jest taki, że rosnąca radykalizacja nastrojów, a także polaryzacja będąca wynikiem pogarszających się warunków życia codziennego wymuszała na związku różne, idące coraz dalej postulaty. Przywódcy Komisji Krajowej, liderzy, doradcy starali się nad tym procesem zapanować, kierować tę rzekę w takie koryto żeby nie doprowadzić do frontalnego zderzenia z ustrojem, czyli tym samym z ZSRR. Niemniej trzeba było wysuwać kolejne żądania. Kiedy zażądaliśmy reformy gospodarczej opartej na samorządzie pracowniczym, automatycznie znaleźliśmy się w konflikcie z nomenklaturą i atmosfera między terenowymi ogniwami związku i partii bardzo się zaogniła. Do tego dochodził ZSRR, dla którego każdy dzień istnienia „Solidarności” był śmiercionośną trucizną, działającą na zasadzie przykładu, którego nie dało się ocenzurować.
Kiedy w 1989 r., już jako senator, byłem w rosyjskim mieście Nabiereżnyje Czełny, przewodniczący Klubu Politycznego im. Bucharina, niejaki Walery Pisigin zaprosił mnie do domu i z dumą pokazywał wycinki z prasy radzieckiej, w których szkalowano „Solidarność”. Tymczasem on nawet tam, w tych wycinkach, szukał podręcznika działalności opozycyjnej. To pokazuje jak działał przykład „Solidarności”. Już tylko z tej przyczyny ludzie Breżniewa od początku naciskali na polskie władze, aby te zrobiły u siebie porządek. Kania, a potem Jaruzelski miotali się pod presją.
Dziś już wiemy, że w grudniu 1980 r. Rosjanie zdecydowali się na inwazję, mając nadzieję na powtórzenie wariantu czechosłowackiego z 1968 r. Gotowych było 18 dywizji, w tym 14 radzieckich, 2 czechosłowackie i 2 NRD-owskie. Operacja została odwołana ze względu na reakcję Amerykanów na przesunięcia wojsk, które zachwiałyby równowagą sił w Europie. Radzieckie naciski jednak nie ustały. W czerwcu 1981 r. Rosjanie próbowali spowodować obalenie Stanisława Kani i Jaruzelskiego przez tzw. twardogłowych na plenum Komitetu Centralnego. To był słynny list KC KPZR do KC PZPR, w którym Kania i Jaruzelski figurowali po nazwisku, bez przedrostka „towarzysz”, czyli tak, jakby im naubliżano od ostatnich. Dzięki wsparciu wojskowych członków KC Jaruzelski uratował kierownictwo. Ale już 13 września 1981 r. na posiedzeniu Komitetu Obrony Kraju oraz kilka tygodni potem na konferencji z wojewódzkimi sekretarzami partii Kania znalazł się pod ostrzałem zwolenników wprowadzenia stanu wojennego. Efektem była jego dymisja i przejęcie władzy przez Jaruzelskiego, który zresztą zaraz zderzył się z tą samą presją ze strony wojska, milicji, bezpieki i aparatu partyjnego.
Podczas konferencji w Jachrance poświęconej polskiemu kryzysowi tamtych lat Jaruzelski powiedział mi prywatnie o naradzie w Sztabie Generalnym 2 grudnia 1981 r., podczas której najwyżsi oficerowie jeden po drugim domagali się wyprowadzenia wojska na ulicę. Jaruzelski, który wszystkich ich awansował, wyznał, że uświadomił sobie wówczas, że ci „jego ludzie” mogą pójść za kimś innym. Po tej naradzie było jasne, że Jaruzelski może wprowadzić stan wojenny albo odejść. Nie mógł już dłużej kluczyć jak to robił Kania. Poza tym trzeba pamiętać, że nastroje w Polsce były tak podminowane, że w obliczu narastającego kryzysu gospodarczego w końcu musiały wybuchnąć. Wówczas armia radziecka i tak by wkroczyła do pogrążonego w walkach wewnętrznych kraju przy milczącej aprobacie Zachodu. Myślę zatem, że rozwiązanie siłowe było czymś w rodzaju fatum. Nie dało się tego uniknąć i nie są istotne prawdziwe motywy generała Jaruzelskiego i jego ekipy.
Ze strony „Solidarności” wyglądało to tak, że wiedzieliśmy, iż znajdujemy się w sytuacji rewolucyjnej, ale wiedzieliśmy też, że nie możemy zrobić rewolucji, czyli obalić ustroju. Zarazem sytuacja wymuszała na nas stawianie coraz nowych postulatów. W lipcu 1981 r. była to wspomniana koncepcja samorządności pracowniczej, która zaogniła sytuację, ale dla której alternatywą były marsze głodowe. Pod koniec roku 1981 to były postulaty Społecznej Rady Gospodarki Narodowej, postulaty przedterminowych i wolnych wyborów do Rad Narodowych (chociaż nie chcieliśmy postulować wolnych wyborów do sejmu). W marcu 1981 r., kiedy nastąpił szczyt fali rewolucyjnej, nie zdecydowaliśmy się na to, by docisnąć, i podpisaliśmy kompromisowe porozumienie. Od tej chwili poparcie dla „Solidarności” zaczęło spadać.
W marcu ‘81 rząd był praktycznie w politycznej izolacji. W ogólnopolskim strajku ostrzegawczym (który był protestem przeciw pobiciu przywódców związkowych na sali obrad Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy) na wartach strajkowych stali obok siebie ludzie z opaskami „Solidarności”, związków branżowych i komitetów zakładowych PZPR. To był moment największej słabości władzy w tym okresie. Potem proporcje w układzie sił zaczęły się zmieniać. To też wpłynęło na politykę forsowania żądań.
Przekreślenie szans na Samorządną Rzeczpospolitą
Wątpię czy była szansa na realizację samorządowego programu „Solidarności”. Oczywiście był wówczas podmiot społeczny zdolny jego forsowania, ale okoliczności zewnętrzne, w tym międzynarodowe, wykluczały taką szansę. Trzeba powiedzieć jasno, że niezależnie od okoliczności zewnętrznych stan wojenny zniszczył tamtą „Solidarność”. Nie zniszczył jednak podziemia. Być może zniszczenie to byłoby osiągalne przy bardziej terrorystycznej realizacji stanu wojennego. Tylko że, wbrew pozorom, podziemie nie było dalszym ciągiem ruchu, który narodził się w sierpniu 1980 r. Dlaczego? Ponieważ masowe zaplecze, które decydowało o obliczu i polityce „Solidarności”, poszło do domu.
Na początku stanu wojennego zastosowano wiele teatralnych chwytów mających zastraszyć społeczeństwo: czołgi na ulicach, patrole, godzina policyjna, wyłączenie telefonów czy plakaty zapowiadające karę śmierci za strajk sprawiły, że wyglądało to gorzej niż zamach stanu, choć przecież robiła to ta sama co przed grudniem ekipa rządząca. Po pierwszych tygodniach wyspowego oporu stan wojenny przyniósł zamierzony efekt: ruchowi masowemu przetrącono kręgosłup. W więzieniu na Białołęce pewien chłopak z Rawaru (warszawski zakład zbrojeniowy) opowiadał mi o tym, jak po ogłoszeniu strajku do jego zakładu wkroczyło ZOMO i zagroziło użyciem broni palnej. Tak było w dziesiątkach innych zakładów w całej Polsce. W takich sytuacjach nawet najbardziej radykalni robotnicy zdawali sobie sprawę, że nie mają najmniejszych szans. Po lufami karabinów ludzie kończyli strajki i uważam, że nie było w tym nic nagannego. W przeciwnym razie działaliby wbrew elementarnemu instynktowi samozachowawczemu.
Wobec tak jaskrawej manifestacji siły władzy i determinacji do jej użycia, co pokazały również wydarzenia w kopalniach „Manifest Lipcowy” i „Wujek”, większość tych związkowych Joann d’Arc, a wraz z nimi miliony ludzi, które im ufały, wycofało się w prywatność. Pozostali najwytrwalsi, motywowani w znacznej mierze nie tyle poczuciem solidarności z tymi, którzy wycofali się do domów, ale raczej solidarnością między konspiratorami. Wobec spacyfikowanych tłumów pojawiło się coś na kształt politowania, nastąpiło rozluźnienie bardzo silnej emocjonalnej więzi aktywistów związkowych z ich społecznym zapleczem. Zmienił się też język, zapanowała radykalna retoryka antykomunistyczna. Przed 13 grudnia „Solidarność” na ogół nie operowała retoryką wojującego antykomunizmu. Zdarzało się to na obrzeżach, pojawiały się efektowne zwroty w rodzaju wypowiedzi Andrzeja Rozpłochowskiego na posiedzeniu Krajowej Komisji Porozumiewawczej, że jak „my uderzymy pięścią w stół, to kremlowskie kuranty zagrają mazurka Dąbrowskiego”. Jednak nie było haseł w stylu „komuna - wróg narodu”, „okupant”, „Jaruzelski – radziecki generał w polskim mundurze”. Nie było tego, co w stanie wojennym stało się obiegową frazeologią opozycji.Frazeologia ta, integrując środowiska, sprawdzała się w warunkach okopowych, ale zarazem zmieniała charakter ruchu. Przekształcił się on w kadrową konspirację antykomunistyczną, która była dość liczna, trudna do zwalczenia przy bardziej autorytarnym niż totalitarnym rozgrywaniu stanu wojennego, niemniej miała coraz mniej wspólnego z Wielką „Solidarnością” lat 1980-81. Od początku też ruch ten słabł, równolegle do tego, jak słabła partia.
Musimy pamiętać, że dla PZPR stan wojenny też był ciosem śmiertelnym, ponieważ rolę kierowniczą w państwie przejęło z rąk partii wojsko. Armia nie wystąpiła jedynie w roli ratowników. Cały system nomenklatury, czyli lista stanowisk politycznych, gospodarczych, o których obsadzie wcześniej decydowała partia, przeszedł pod kontrolę wojska. Dotyczyło to w równym stopniu państwa, województw, gmin i poszczególnych zakładów. Dotychczas o tym, kto będzie brygadzistą, decydował zakładowy komitet partii. W stanie wojennym to się zmieniło – brygadzistów dobierała zlokalizowana w zakładzie komórka służby bezpieczeństwa i komisarz wojskowy, a partia była już tylko „od parady”. Mało, że utraciła blisko jedną trzecią członków, którzy byli jednocześnie w PZPR i w „Solidarności” i zostali wyrzuceni, bądź sami odeszli z partii, to jeszcze wojsko zdemolowało u samych podstaw system jej kontroli nad społeczeństwem.
Kierowniczą rolę partii zastąpiła dyktatura wojskowo-policyjna. Generał Jaruzelski i jego otoczenie (ludzie tacy jak Jerzy Urban, Stanisław Ciosek, generał... Pożoga) zdawali sobie sprawę, że taki stan rzeczy nie może się utrzymać i trzeba szukać porozumienia. Skoro zarówno partia, jak i „Solidarność” były coraz słabsze, starano się stawiać na innych partnerów. Ponad głowami „Solidarności” negocjowano z Kościołem, kokietowano inteligencję (szczególnie gdy, z inicjatywy Mieczysława Rakowskiego, zrewidowano wizję wydarzeń 1968 r. w dwudziestą ich rocznicę). Wszystko to jednak były paliatywy. „Solidarność” już praktycznie nie istniała. Pozostał jednak jej mit, ufundowany na pamięci zbiorowego, czynnego przeżycia wolności.
To była ogromna siła, o czym przekonali się generałowie w czasie pierwszej a zwłaszcza drugiej fali strajków w 1988 r. Organizowali je ludzie, którzy nie byli zaangażowani w podziemnych strukturach „Solidarności”, ale jednoczyło ich symboliczne hasło żądania legalizacji związku. Co prawda „Solidarność” nie miała już na zakładach dojścia do „tych ludzi, co trzeba”, ale „ci ludzie” dalej wierzyli w mit „Solidarności”. Siła tego mitu wpływała na umacnianie się pozycji tych, których powszechnie uważano za depozytariuszy związku, czyli środowiska Lecha Wałęsy.
Sprzyjały temu zmiany geopolityczne, które zainicjował Gorbaczow. Wraz z nadejściem jego rządów ekipa generała Jaruzelskiego zorientowała się, że niebezpieczeństwo interwencji ZSRR znikło. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie bardziej otwartym formom dialogu, a jednocześnie w razie konfliktu społecznego nie można było liczyć na ratunek z zewnątrz. Wszystko to sprawiło, że gdy w 1988 r. wybuchły wspomniane strajki, władze nie zdecydowały się na użycie siły (z wyjątkiem Nowej Huty, gdzie strajk spacyfikowano). Rozumiano już, że bombę narastającego niezadowolenia da się rozbroić jedynie środkami politycznymi. W konsekwencji to Wałęsa zażądał od młodych robotników zakończenia strajku – i został przez nich wysłuchany. Udowodnił generałom, że, choć nie ma armii, panuje nad nastrojami. Tak też doszło do Okrągłego Stołu. Obie zasiadające przy nim strony były pogruchotane. Oficjalne dokumenty „Solidarności” już od lat mówiły o potrzebie kompromisu, usunięto z nich dawny radykalizm. Silne było tylko wspomnienie roku 1980, które odegrało jeszcze rolę w wyborach czerwcowych.
13 grudnia i początek restauracji kapitalizmu
Nie ma wątpliwości, że niszcząc „Solidarność” Jaruzelski utorował drogę Balcerowiczowi. Nie lubię gdybania w historii, ale pewne jest, że gdyby dawna „Solidarność” istniała w 1989 r., to nie pozwoliłaby na plan Balcerowicza. Stan wojenny stłumił potężną falę aktywności społecznej, zniszczył sieci bezpośredniej demokracji, tak że poruszenie wywołane wyborami czerwcowymi 1989 r. okazało się powierzchowne i krótkotrwałe.
Poziom społecznego zaangażowania z lat 1980-81 nigdy już nie powrócił, a przebudowa ustroju następowała w warunkach społecznej bierności i przyzwolenia. Co gorsza, także w warstwie frazeologicznej reformatorzy roku 89 odwoływali się do bierności i przyzwolenia. Aktywności społecznej się wówczas obawiano: na przykład, starano się maksymalnie ograniczyć wpływy samorządów pracowniczych, które istniały w zakładach (co było zresztą jedną ze zdobyczy pierwszej „Solidarności”). Balcerowicz wiedział, że będą one występować w interesie załóg, a przecież cała jego polityka transformacji była skierowana przeciwko tym interesom. Niezależnie od tego, czy będziemy Balcerowicza chwalić czy potępiać, musimy przyznać, że uważał on silne samorządy pracownicze za główne zagrożenie dla liberalnej modernizacji gospodarczej, której był rzecznikiem – po prostu dlatego, że jego posunięcia godziły w bezpośrednie interesy tych, których owe samorządy miały reprezentować. Nieuniknione były też konflikty ze związkami zawodowymi, ale ich opór okazał się słaby. Nie odrodziło się to, co złamano w grudniu, i w pewnym sensie to stan wojenny utorował drogę takiemu modelowi transformacji ustrojowej, do jakiej w Polsce doszło. Z drugiej strony, nie ulega dla mnie wątpliwości, że Okrągły Stół był polskim sukcesem, gdyż, wbrew temu, czego spodziewały się obie strony – doprowadził w krótkim czasie do pokojowego wyjścia Polski z komunizmu. Nikt nie poległ na polu chwały, za co chwała Bogu. I tej pozytywnej oceny nie podważa nawet oczywisty fakt, że Okrągły Stół był porozumieniem elit, kompromisem między generałami nieistniejących armii.
Karol Modzelewski
(notował Przemysław Wielgosz)