Karol Modzelewski, polski historyk i polityk, mediewista, profesor doktor habilitowany nauk historycznych, działacz opozycji w okresie PRL, senator I kadencji - rozmawia Robert Walenciak.
Panie profesorze, cofnijmy się o 20 lat. Jest grudzień 1989 r., styczeń 1990, ich prezydent, nasz premier bądź odwrotnie, Polska wchodzi w nową erę. A pan? Jak projektował pan rozwój sytuacji w Polsce?
W
ogóle nie projektowałem. Myśli pan, że ktoś projektował?
...
Jest
zapis tego, co wówczas sądziłem. 30 grudnia 1989 r. było
posiedzenie Senatu, które zatwierdzało kilka ustaw, wcześniej
przyjętych przez Sejm. Składały się one na tzw. plan
Balcerowicza. Ja wtedy głosowałem przeciwko dwóm z tych ustaw.
Przeciwko ustawie o podatkach, tej która wprowadziła popiwek i tzw.
dywidendę. To były kluczowe punkty planu Balcerowicza. Byłem
przeciw i wygłosiłem wówczas przemówienie, które ten sprzeciw
uzasadniało. Było nas wtedy pięciu albo sześciu w Senacie, którzy
byli przeciw. A reszta była za. Wszyscy. Także związkowcy...
Wybrałem robotników
A w zakładach? Załogi?
Potem
pojechałem do zakładów Hydral we Wrocławiu, dziś już chyba
nieistniejących. Było 400-500 osób w hali fabrycznej. I było
zgorszenie, że krytykuję NASZ rząd!
Bo wszystko miało pójść dobrze...
Ludzie
z Hydralu byli przekonani, że dadzą sobie radę. Nie dopuszczali
myśli, że państwo może doprowadzić taki zakład do upadku!
Wykwalifikowana załoga, dobra technologia. Hydral produkował
elementy hydrauliki do silników lotniczych na użytek Układu
Warszawskiego, więc można powiedzieć, że był skazany z góry.
Generalnie wszystkie fabryki we Wrocławiu, które pamiętam, a
bywałem w nich często w latach 1980-1981, albo w ogóle nie
istnieją, albo... Fadroma - stoi ruina, Hutmen jeszcze się tli,
Pafawag skasowany, Dolmel skasowany, Elwro całkowicie skasowane,
jeszcze istnieje Predom Polar. Niedawny krzyk stoczniowców to krzyk
ostatnich Mohikanów, którzy właśnie giną.
A pan trzymał i trzyma z Mohikanami.
Ja
byłem z tej Polski, która ginęła. Nie mówię o Polsce Ludowej,
bo wszyscy z niej byliśmy, ale mówię o Polsce robotniczej. Ja się
czułem...
Robotnikiem?
Bez
przesady. W sumie przepracowałem jako robotnik jakieś trzy, cztery
lata w moim życiu. Byłem robotnikiem przymusowym w fabrykach
przywięziennych. Natomiast czułem się bardzo związany z naszą
bazą społeczną z lat 1980-1981. I chyba nie zdawałem sobie do
końca sprawy, że tamtej "Solidarności" to już dawno nie
ma. Że ta nowa "Solidarność", o tej samej nazwie i
posługująca się tą samą symboliką, to już jest coś zupełnie
innego. I że obrony robotniczej bazy nie ma się już co spodziewać.
A pan bronił. Dlaczego?
Bo
wydawało mi się, że zmierzamy do zapaści ekonomicznej i
społecznej. Przesadne, być może, były moje obawy. Ale
niebezpodstawne. Ponieważ przez fazę ciężkiego kryzysu
przeszliśmy i nie całkiem z niej wyszliśmy. Nie wszyscy wyszli i
nie wszędzie. A ci, z którymi czułem się związany w latach
1980-1981, najczęściej nie wyszli. Nie mam na myśli kadry
działaczy związkowych, tylko ludzi w zakładach.
Wtedy zderzył się pan ze swoimi przyjaciółmi politycznymi.
Najboleśniejsze
było to, że się zderzyłem z Jackiem Kuroniem. W jednym z wywiadów
zapytano mnie o Jacka (był wtedy ministrem), o jego próbę
łagodzenia konsekwencji społecznych transformacji. Powiedziałem
wtedy, że filantropia uprawiana przez Jacka Kuronia to nie jest
sposób na ten dramat społeczny, który się rozgrywa. No i Jacek
się obraził za tę "filantropię", co dotarło do mnie
przez wspólnych przyjaciół.
Gdy się spotkaliście, to jak się tłumaczył?
Wcale
się nie tłumaczył. Powiedział, że to nie jest żadna
filantropia, tylko próba wywołania społecznej aktywności w celu
dopomożenia ludziom poszkodowanym, pewnego rodzaju solidarności
społecznej. Ja rozumiem przez filantropię coś innego - gest
opasłego burżuja, który uspokaja sumienie jałmużną dawaną pod
kościołem. Jacek tak samo odbierał ten wyraz.
Dzieci 24. rozdziału "Kapitału" Karola Marksa
Zastanawiał się pan, dlaczego tak łatwo kupiono wówczas plan Balcerowicza, właściwie z entuzjazmem? I to kupili go wszyscy!
W
jednym pytaniu zawarł pan kilka... Po pierwsze, władza spadła
naszej ekipie na głowę. Nie byliśmy do tego przygotowani.
Zupełnie. Owszem, Balcerowicz, jak każdy doktryner, uważał, że
jest przygotowany...
A inni?
Uważali,
że nie ma innego wyjścia. Jacka Kuronia o tym, że nie ma innego
wyjścia, przekonał Jeffrey Sachs, który teraz mówi, że trzeba
było nie robić tego, co on wtedy doradzał... Prawdopodobnie były
możliwe różne warianty, ale w ramach pewnej logiki, której już
zmienić wtedy nie mogliśmy. Ta logika polegała na tym, że
zawaliła się dyktatura, więc gospodarka socjalistyczna, która
była jej przedłużeniem, też się waliła. Trzeba było zatem
szybko zmienić zasady jej działania. Stąd się wzięła idea skoku
w rynek. Ale jeżeli szybko otwiera się na świat, na konkurencję
gospodarkę, która jest niekonkurencyjna, to znaczy, że wystawia
się ją na zniszczenie. To zresztą wydarzyło się w byłej NRD,
gdzie wszystko padło.
Bo otworzyli się z dnia na dzień.
U
nas nie wszystko padło, ale wiele. Żeby osłonić ten potencjał i
stopniowo go modernizować, doprowadzać do konkurencyjności - na to
trzeba było czasu. Ewolucyjnego przejścia. Takie ewolucyjne
przejście zafundowały sobie Chiny - i mogły sobie zafundować, bo
tam dyktatura ani nie padła, ani się nie zachwiała.
A u nas - przeciwnie.
I
dlatego w Polsce jakiś rodzaj szybkiego przestawienia gospodarki na
nowe tory, bardzo kosztownego, był właściwie nieunikniony. Ale to
nie znaczy, że musiało być dokładnie tak jak w planie
Balcerowicza. Były też inne pomysły. Choć przyznać trzeba, że
różnice pomiędzy tymi pomysłami nie były wielkie... Tak mógłbym
dziś sformułować bardzo ograniczoną rehabilitację planu
Balcerowicza. To jest połowiczna rehabilitacja, a nie taka, jaką
dzisiaj przypisują mi moi przyjaciele z "Gazety Wyborczej".
Poza tym bardzo ważne było przy takiej zmianie, co ludzie mieli w
głowach, czyli sposób myślenia.
A jaki on był?
Polska
inteligencja w okresie stanu wojennego utraciła swoją oryginalność.
Polskie elity intelektualne zakaziły się - wtedy właśnie, nie po
1989 r., tylko przed - śmiertelną chorobą wtórności. Miałem
wrażenie, że wielu znajomych, już nie będę wymieniał nazwisk,
przeczytało z Marksa głównie 24. rozdział "Kapitału".
Tam jest takie zdanie, że w świecie budującej fikcji kapitał
zawsze powstaje z oszczędności, pracy i wyrzeczeń, a w świecie
rzeczywistym powstaje z mordu rabunkowego i złodziejstwa. No i wobec
tego głosili to. Tylko że wcześniej głosili: ach, jakie to
niedobre! A potem: jakie to świetne! Bo pierwszy milion trzeba
ukraść... W czasach Ronalda Reagana i Margaret Thatcher w polityce,
a Miltona Friedmana w ekonomii, nastąpiło bierne przyjęcie
gotowca. Mówię o intelektualnym gotowcu, o sposobie myślenia. Nie
było próby refleksji nad swoistością naszej sytuacji, tylko
gotowość do wyrównania frontu do sprawdzonych wzorców. Ten trend
utrzymał się po 1989 r. I ta wtórność nie dawała nam
wyposażenia, zaplecza intelektualnego do tego, żeby radzić sobie
trochę bardziej po swojemu. W lepszym dopasowaniu do naszych
realiów.
W ten sposób pół Polski z zapałem i wiarą wprowadzało plan Balcerowicza, a pan stanął z boku. Jako kontestator.
Widziałem,
jak "Solidarność" się rozpada. Dlatego że była
przedtem pewnego rodzaju frontem mocującym się z dyktaturą.
Mającym wolnościowe aspiracje i kropka. Poza te aspiracje nie
wykraczaliśmy. I raptem dostaliśmy władzę. Wobec tego - uważałem
- ruch "Solidarności" skazany jest na podział. Bo mamy
różne systemy wartości, grupy społeczne, które są w naszym
zapleczu, mają różne interesy. Czyli musi dojść do rozejścia
się. W takiej sytuacji - uważałem - trzeba po prostu utworzyć
własną formację polityczną, która by kontynuowała aksjologię,
którą uważałem za aksjologię tamtej "Solidarności" z
lat 1980-1981. Czyli aksjologię egalitarną, wspólnotową, w
gruncie rzeczy - socjalistyczną.
Tak powstała Solidarność Pracy.
Nic
z tego, na długą metę, nie wyszło.
Dlaczego nie wyszło?
Dlatego,
że był błąd w założeniu. Odwoływaliśmy się do tamtej
"Solidarności" a jej już nie było. Stan wojenny ją
zniszczył. "Solidarność" nie żyła.
Śmierć "Solidarności", narodziny konspiry
Kiedy umarła?
W
Białołęce siedziałem z robotnikiem z Rawaru. Zakłady Rawar to
były zakłady wojskowe, jedne z nielicznych zakładów, które
zastrajkowały 13 grudnia. I on mi opowiadał, jak było. Weszło tam
ZOMO, oni siedzieli na hali. Dowódca zomowców powiedział:
wychodzić. Oni nic. Nie wyjdziecie? Nie! Ładuj broń! Trzasnęły
zamki, ci wymierzyli w nich lufy. I koniec. Wyszli z zakładu,
przecież nie mieli swoich karabinów, żeby odpowiedzieć...
Człowiek, który wyjdzie po czymś takim, już nie jest tym samym
człowiekiem, co przed. Generalnie rzec biorąc, nie można stawiać
całego społeczeństwa wobec próby heroizmu, choć bywają momenty
zbiorowego szału. Ale na szczęście taki moment nie nastąpił, nie
polała się rzeka krwi, zginęło stosunkowo mało osób. To jest
straszne, że oni zginęli, czuję się za to współodpowiedzialny,
trzeba było nie chlapać jęzorem w Radomiu...
Że bój to będzie ich ostatni...
Nie
mówiłem tego publicznie i na pewno nie powiedziałbym tego do
masowego zaplecza, mówiłem do członków Komisji Krajowej... Władza
to nagrała, wypreparowała, poszła salwa propagandowa... Trafiło
to do ludzi i niektórzy poszli, oczywiście nie dlatego, że ja tak
powiedziałem, ale dlatego, że im tak w duszy grało. I niektórzy
zginęli. Na szczęście była to tragedia na kilkanaście osób, a
nie na kilkadziesiąt tysięcy czy nawet jeszcze więcej... Na
szczęście ludzie w obliczu przemocy na ogół uznają, że mają
żyć. Naród nie może zginąć na barykadach, naród musi żyć.
Ale to, że się nie poszło na barykady, kłuje?
To
potem zostaje. To pamiętają ci, którzy decydują się na
działalność podziemną. Oni już nie mają za plecami masowego
zaplecza, ich stosunek do masowego zaplecza się zmienia. Bo ci z
zaplecza, oni się złamali, jak scyzoryki, a my jesteśmy ci
twardzi, prawdziwi antykomuniści. I od razu przechodzimy na inną
retorykę, przeciwnika już nie postrzegamy jako rządu czy jako
partii, tylko jako ludzi Moskwy. Rosyjski generał w polskim
mundurze, okupant, orła wrona nie pokona... To jest język wojny,
ale zmienia on niepostrzeżenie tożsamość grupy, która tym
językiem się posługuje. Ta nasza konspira, w której dość długo
upatrywałem przedłużenie tamtej "Solidarności", stała
się po prostu antykomunistyczną konspiracją, bez żywej łączności
z masowym robotniczym zapleczem. A oprócz tego byli ludzie, którzy
znaleźli poparcie w kościołach... Gdy ktoś bał się działać w
podziemiu, to najprościej, bez ryzyka, było pójść do kościoła
i pokazać tam zajączka. Wtedy prawie człowiek się czuje, jakby
był na barykadach, prawda? Można też było zrobić w kościele
tydzień kultury chrześcijańskiej i powiedzieć, co dusza
zapragnie... Księża, którzy zdecydowali się współpracować z
"Solidarnością", to byli ludzie odważni, odczuwający
solidarność z wiernymi. Ci z nas, którzy chodzili do kościoła,
nie czuli się tam obco.
Obco?
Aktyw
"Solidarności" był dość antyklerykalny w latach
1980-1981. Wtedy słyszałem pełno sarkań, że ci czarni tu się
szarogęszą. W tym sensie, że narzucają nam kunktatorskie
stanowisko, za pomocą intryg wycinają co radykalniejszych
działaczy, popierają jakiegoś Wałęsę, a nie Gwiazdę i
Walentynowicz. A ten ksiądz Jankowski, taki obrzydliwie umiarkowany,
poplecznik ministrów i sekretarzy. O którym mówili, że nosi swoje
aspiracje na brzuchu, a przekonania w butach. Bo nosił fioletową
kamizelkę, a do czarnych butów czerwone skarpetki. Taki
antyklerykalizm był w 1980, 1981 r. na porządku dziennym.
Pokój rozbitków
A potem przyszedł rok 1989, 1990 i wszystko zostało odwrócone ? dawni obrońcy robotników chcieli teraz prywatyzacji i planu Balcerowicza, dawni antyklerykałowie postawili na Kościół. I do tego dochodzi język konspiratorów, który stał się obowiązującą ideologią III RP.
Można
powiedzieć, że różne kombatanckie obsesje stały się częścią
ideową establishmentu. Ale jeśli chodzi o Kościół, to on, moim
zdaniem, nie wiedział, co począć. Był dość bezradny, zagubiony.
Nie wiedział, jak się znaleźć. Naprawdę nie wiedział. Podobnie
jak nasi liderzy. Bo na czym polegał Okrągły Stół? To było
porozumienie wojskowych rozbitków komunizmu z historycznymi
przywódcami niegdysiejszej "Solidarności". Co z komunizmu
ocalało? Wojsko, policja i trochę aparatu państwowego. A u nas?
Tysiąc, może dwa tysiące czynnych aktywistów w podziemiu? Jakieś
kanapy inteligenckie skupione wokół Wałęsy, garść historycznych
przywódców "Solidarności"? Jak przyszły dwie fale
strajków, to się okazało, że te strajki robią bardzo młodzi
ludzie, którzy nie mają wiele wspólnego ani z "Solidarnością"
z lat 1980-1981, ponieważ wtedy chodzili do szkoły, ani z
"Solidarnością" podziemną, bo do niej nie należeli.
Więc po co wołali: "Solidarność"?
Bo
mit przeżył. Ruch masowy został zmiażdżony, struktury podziemne
były wątlutkie i nie miały już zakorzenienia w środowisku
masowym, w fabrykach, ale mit przeżył. I strajkujący, żeby kraj
ich zrozumiał i poparł, musieli wołać nie tylko o podwyżkę, ale
i o "solidarność" dla wszystkich. Depozytariuszami tego
mitu byli Wałęsa i skupieni wokół niego działacze dawnej
"Solidarności". Czyli, siłą rzeczy, rozbitkowie w
wojskowych mundurach musieli się dogadać z rozbitkami w
historycznej szacie solidarnościowych przywódców. I tak doszło do
Okrągłego Stołu.
I w ten sposób komunizm sam się obalił...
Tak
można powiedzieć, że sam się obalił, ale nikt nie chce tego
przyznać. I nie jest prawdą, że obalił go Reagan. Upadł, bo
Gorbaczow próbował modernizować ZSRR, żeby dotrzymać kroku
Ameryce w wyścigu zbrojeń. Bo przecież nikt rozsądny nie uwierzy,
że obaliła go ta resztka "Solidarności", która dotrwała
do 1989 r.
Wybór konspiratorów
A dlaczego nowa władza przyjęła ideologię konspiratorów, stała się uległa wobec Kościoła? Co wpłynęło na to wszystko? Na ewolucję poglądów, postaw?
W
pewnym momencie w tzw. obozie postsolidarnościowym pojawiła się
świadomość, że gdzieś nam ucieka ta wielka popularność. Naród
nas wybrał, naród nas kochał, a tu raptem naród przestaje nas
kochać. Zrobiliśmy słuszne i konieczne, choć bolesne rzeczy, a ci
szarzy zjadacze chleba - oni chcą chleba! I bezrefleksyjnie
zaczynają nas odrzucać. Nie wiem, czy pan wie, że popularność to
jest stan, w którym rodzi się uzależnienie. Kto jest noszony na
rękach, nie zapomni tego uczucia. I jak przestają go nosić na
rękach - to mu okropnie czegoś brakuje. Goni wtedy za uciekającą
popularnością na różne sposoby. I wtedy jest gonitwa. Jedni
zaczynają kontestować rodzący się kapitalizm, tacy jak Bugaj czy
ja. Drudzy - idą z Kościołem. Bo Kościół to jest ta siła
wpływowa. A inni - stawiają na dekomunizację. Że my tutaj
pogonimy czerwonego. Zmobilizujemy potrzebę odwetu, która tkwi w
ludziach... Pokażemy tego, który jest winien...
Na czym polegał sukces werbalnego antykomunizmu, że zdominował debatę?
Dla
elit postsolidarnościowych jest to retoryka legitymizująca ich
roszczenia do władzy.
Patrzę na te 20 lat z dzisiejszego punktu widzenia i zastanawiam się, czy tak musiało być, że mamy wybór między prawicą łagodną i prawicą niełagodną.
Uważam,
że w warunkach globalizacji cała lewica światowa jest w stanie
głębokiej zapaści, być może śmiertelnej. Państwo narodowe w
warunkach globalizacji ma coraz mniejsze możliwości wpływania na
procesy gospodarcze. Dlatego coraz mniej zależy od decyzji
podejmowanych na szczeblu tego państwa. Demokracja, społeczeństwo
obywatelskie, a tym samym i lewica - istnieje na dobrą sprawę tylko
na poziomie państwa narodowego. A państwo narodowe coraz mniej
może.
Więc nie ma co fikać?
Jest
co fikać. Na razie odpowiedź na to mają nacjonaliści - próbują
okopać się w państwie narodowym i bronić jego szańców. Ta
obrona jest wprawdzie na długą metę pozbawiona widoków
powodzenia, wobec przemożnego naporu globalizacji, ale jest to
przynajmniej jakaś próba odpowiedzi na wyzwania współczesności.
Natomiast lewica europejska nie ma na te wyzwania żadnej odpowiedzi
i pogrąża się w kryzysie. Szczególnie dramatyczny jest kryzys tej
formacji w krajach pokomunistycznych. Polityczni spadkobiercy dawnej
nomenklatury musieli tam wejść w rolę lewicy, chociaż duchowo
bliżej im do neoliberalizmu.
Dlaczego bliżej?
Dlatego
że duchowe predyspozycje potrzebne do robienia kariery w aparacie
partyjnym czy policyjnym są dokładnie takie same jak do robienia
kariery w biznesie. To jest ten sam typ psychiczny. Sukces w biznesie
ludzi tamtej formacji nie wydaje mi się przypadkowy. Nie dlatego, że
oni mieli dostęp do informacji, choć to jest dość ważne, nie
tylko dlatego, że mieli więcej pieniędzy (bo ile mogli ich mieć?),
ale dlatego, że oni mieli tę głowę do interesów. Oni, co prawda,
w PRL robili inne interesy, ale w gruncie rzeczy to jest dość
podobne. W innej wodzie pływali, ale to są takie same ryby.
Ludzie siedli...
Po 1989 r. mieliśmy wielkie nadzieje, potem przyszło rozczarowanie, potem mieliśmy hebertystów, ludzie krzyczeli "złodzieje, złodzieje!", PiS wykorzystało tę falę. I teraz ta fala odpłynęła. Mamy Termidor? Rewolucja opadła?
Nie
było żadnej rewolucji. Rewolucja to była w latach 1980-1981. Gdzie
potem pan ją widział? "Złodzieje, złodzieje!" - tak
ludzie krzyczą, gdy im się źle dzieje, a nie wiedzą dlaczego,
więc myślą, że ktoś ich okradł. Jak krzyczą "złodzieje!"
- to nie jest żadna rewolucja.
Ale teraz ludzie siedli.
A
przedtem nie siedzieli? Ludzie siedli po 13 grudnia i się nie
podnieśli od tego czasu. Było przebudzenie aktywności, dość
ograniczone w 1989 r. - w końcu do wyborów udało się zmobilizować
nie tak wiele, bo głosowało sześćdziesiąt parę procent. A potem
było jeszcze niżej...
Kaczyńscy też nie ruszyli społeczeństwa?
Nie.
Kaczyńscy nie starali się ruszyć społeczeństwa, oni się starali
zagospodarować społeczną frustrację, to nie jest to samo. Wie
pan, nie lubię wieszać psów na Kaczyńskich, co nie znaczy, że
zmieniłem zdanie, jeśli chodzi o pisowski model państwa. Bo PiS
rzeczywiście zmierzało w stronę państwa policyjnego. A ponadto
ich próba zagospodarowania społecznej frustracji, jeśli się nie
ma pozytywnej odpowiedzi na tę frustrację, też jest groźnym
zjawiskiem. Problem polega na tym, że oni frustrację widzieli, a
zacni koledzy z Unii Wolności twierdzili, że w ogóle takich
zwierząt nie ma. Więc musieli przegrać.
Rok 2010 będzie spokojny?
W
roku wyborczym na pewno będą skandale. Mieliśmy już pierwszą
próbę zniszczenia wizerunku Platformy Obywatelskiej przez akcję
CBA i Mariusza Kamińskiego. Ale lęk przed PiS obecny nadal wśród
przeważającej wciąż liczebnie części polskiego społeczeństwa,
która ceni sobie odzyskany spokój, pokrzyżował ten manewr. Nie
udało się zatopić okrętu PO torpedą "afery hazardowej"
tak jak niegdyś udało się zatopić okręt SLD "aferą
Rywina". Nie jestem wygórowanego mniemania o talentach
makiawelicznych podwładnych Jarosława Kaczyńskiego. Kiedy się
przypomni, jak żałosną operację Mariusz Kamiński przeprowadził
przeciwko Lepperowi, za pomocą której obalił własną formację,
to ja bym na miejscu tej formacji już dawno się pozbył i jego, i
Ziobry... Bo nikt nie był w stanie obalić rządów PiS, tylko
dokonali tego, wspólnymi siłami, Kamiński i Ziobro, chłopcy z CBA
i chłopcy z ABW, którzy poszli do Blidy. Oni to wszystko zrobili.
Ludzie chcą spokoju.
W
Polsce większość wciąż jeszcze chce spokoju. Jeżeli to się
skończy... Trudno przewidzieć, co się będzie działo, ale nikomu
wtedy spokojnego życia ani nawet spokojnej śmierci nie
wróżę.
Wywiad
ukazał się w tygodniku "Przegląd".