Jorge Luis Borges
ZŁOTO TYGRYSÓW
Przełożyli
Dorota i Adam E1banowscy
Prószyński i S-ka
WARSZAWA 2001
Tytuł oryginału:
"El oro de los tigres" (1972)
@ Maria Kodama y Emece Editores, S.A., 1989 AlI rights reserved
Podstawa wydania: Jorge Luis Borges,
"El oro de los tigres", Emece Editores, Buenos Aires 1972;
"Obras completas", t. II, Emece Editores, 1989
Projekt okładki: Dorota Elbanowska
Ilustracja na okładce: Aleksandra Kucharska-Cybuch
Konsultant wydania: Adam Elbanowski
Redaktor prowadzący serię: Maria Domańska
Redakcja: Maria Domańska
Redakcja techniczna: Elżbieta Babińska
Korekta: Michał Załuska
Łamanie: Monika Lefler
ISBN 83-7255-881-7
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa:
Zakłady Graficzne im. KEN S.A. 85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1
Prolog
Po człowieku, który ukończył siedemdziesiąt lat, niewiele - wedle słów Dawida - możemy już oczekiwać; jedynie kilka zręcznych wprawek, tego czy innego wariantu i nadmiaru powtórzeń. Aby uniknąć owej monotonii lub choćby ją złagodzić, zdecydowałem się - powodowany być może nierozważną gościnnością – zebrać różnorodne tematy, które podsunęła mi pisarska rutyna. Po zwierzeniu następuje parabola, po sonecie wiersz wolny bądź też biały. U zarania czasów, tak uległych wobec mglistych spekulacji i nieodwołalnych kosmogonii, nie mogły istnieć zjawiska poetyckie lub prozaiczne. Wszystko przesycone było magią. Thor nie był bogiem piorunów; był piorunem i bogiem.
Dla prawdziwego poety każda chwila życia, każde wydarzenie powinno mieć wymiar poetycki, tak bowiem jest w istocie. O ile mi wiadomo, nikt dotąd nie osiągnął stanu owej głębokiej świadomości. Browning i Blake bardziej niż ktokolwiek inny zbliżyli się do celu; próbował również Whitman, lecz jego poetyckie wyliczania nie zawsze wykraczają poza bezduszne katalogi.
Nie dowierzam szkołom literackim. Uważam, że są pozorowaną dydaktyką, służącą do uproszczenia tego, co głoszą, ale jeśli miałbym już przyznać, skąd wywodzą się moje wiersze, rzekłbym, że z modernizmu, tej eksplozji wolności, która odnowiła wiele literatur, posługujących się wspólnym narzędziem - językiem hiszpańskim - i bez pienia dotarła aż do Hiszpanii. Rozmawiałem kilkakrotnie z Leopoldem Lugonesem, człowiekiem samotnym i wyniosłym; miał on zwyczaj odchodzić od tematu dyskusji, aby mówić o swoim „przyjacielu i mistrzu, Rubenie Dario”. Uważam nadto, że powinniśmy akcentować podobieństwa naszego języka, a nie jego regionalizmy.
Na niektórych stronicach czytelnik dostrzeże fascynację filozofią. Towarzyszy mi ona od dziecka, odkąd ojciec, za pomocą szachownicy (pamiętam, że była z cedrowego drewna) objaśnił mi wyścig Achillesa i żółwia.
Co się zaś tyczy wpływów, jakie dostrzec można w tej książce... Przede wszystkim moi ulubieni pisarze - wspomniałem już o Robercie Browningu; następnie ci, których czytałem i wciąż do nich wracam; wreszcie zaś ci, których nigdy nie czytałem, ale którzy są we mnie. Język jest tradycją, sposobem odczuwania rzeczywistości, a nie arbitralnym wykazem symboli.
Buenos Aires, 1972
Tamerlan1
(1336-1405)
Królestwo moje z tego świata. Miecze,
Lochy i straże są na me rozkazy,
Których nigdy dwa razy nie powtarzam.
Moje najcichsze słowo jest z żelaza.
I nawet serca tych, co nie słyszeli
Nigdy imienia mego w swych odległych
Stronach, z drżeniem czekają mych wyroków.
Ja, który byłem stepowym łupieżcą,
Zatknąłem me sztandary w Persepolis
I napoiłem me spragnione konie
Świętą wodą Gangesu i Oksusu.
W chwili moich narodzin spadł na ziemię
Z niebios miecz, który miał znaki tajemne;
Jam jest, ja zawsze będę owym mieczem.
Ja pokonałem Greków i Egipcjan,
Ja wraz z hordą Tatarów spustoszyłem
Niestrudzone przestrzenie wielkiej Rusi,
Wznosiłem piramidy z ludzkich czaszek.
Ja w pyle drogi wlokłem za swym wozem
Czterech królów, bo nie chcieli głów skłonić
Przed mym berłem. Ja w Aleppo cisnąłem
W płomienie Koran, Księgę nad Księgami,
Która wcześniejsza jest niż dni i noce.
Ja, czerwony Tamerlan, pieściłem
Białe ciało egipskiej Zenokrate,
Czystej jak śniegi najbielsze na szczycie.
Pamiętam ociężałe karawany
I ciemne chmury kurzu nad pustynią,
I miasto dymem spowite pamiętam,
I płonące łuczywa w gospodach.
Wszystko wiem, wszystko mogę.
Nie spisana Jeszcze złowieszcza księga zdradziła mi,
Że umrę, tak jak inni umierają,
A gdy nadejdzie czas bladej agonii,
Rozkażę mym łucznikom, niech wymierzą
Strzały żelazne we wrogie niebiosa
I przyobleką w czerń cały firmament,
I niechaj każdy człowiek na tej ziemi
Dowie się, że umarli już bogowie.
Bogowie to ja. Niech inni sięgają
Po astrologię, kompas, astrolabium,
By się dowiedzieć, czym są. Gwiazdy to ja.
W niepewnym świetle brzasku pytam siebie,
Czemu nie opuszczam swojej komnaty,
Dlaczego nie radują mnie pokłony
Krzykliwego Orientu. Śnię czasami
O natrętnych sługach, którzy lękliwą
Dłonią chwytają szaty Tamerlana,
Kładą go do snu, przynoszą do łoża
Czarodziejskie pigułki ukojenia.
Gdzie jest mój kołpak, pytam. Nie znajduję.
Gdzie jest twarz moja, w lustrze widzę cudzą.
Rozbiłem lustro i poniosłem karę.
Czemu nie uczestniczę w egzekucjach,
Czemu nie widzę topora i głowy?
To wszystko niepokoi mnie, ale nic
Nie stanie się bez woli Tamerlana,
A on, być może, chce tego bezwiednie.
Tamerlan to ja. Władam krajami
Zachodu i złotym Orientem, a przecież...
Dziś sądzimy, że wszystko było łatwe
W nieodwracalnej, choć giętkiej przeszłości:
Sokrates, który w pośpiechu wypija
Cykutę, po czym rozprawia o drogach
Ludzkiej duszy, gdy tymczasem śmierć sina
Ogarnęła już chłodem jego stopy;
Nieubłagany zgrzyt miecza o wagę;
Rzym, który oporny marmur tej mowy,
Co wciąż nam służy, choć tylko w okruchach,
Ujarzmia śpiewnym rytmem heksametrów;
Piraci Hengista, którzy przebyli
Srogie Morze Północne na swych wiosłach,
By stworzyć trudem krzepkich rąk i męstwem
Dumne królestwo, kolebkę Imperium;
Saski władca, który przyrzeka siedem
Stóp ziemi królowi Norwegii i nim
Słońce zachodzi, spełnia obietnicę
W twardej, męskiej walce; pustynne hordy,
Które rozlały się po krajach Wschodu,
By zagrozić kopułom ruskich cerkwi;
Bezimienny Pers, który snuje pierwszą
Z Tysiąca i Jednej Nocy, lecz nie wie,
Że rozpoczyna księgę, którą wieki
Uchronią przed milczącym zapomnieniem;
Snorri, który na zagubionej Thule,
W świetle zmierzchów opieszałych i nocy
Sprzyjającej pamięci, wskrzesza pismo
I bogów ludu pradawnej Germanii;
Młody Schopenhauer, który odkrywa
Powszechne prawo rządzące wszechświatem;
Walt Whitman, który w brooklyńskiej redakcji,
Przesiąkniętej ostrą wonią tytoniu
I farby drukarskiej, marzy, by stać się
Wszystkimi ludźmi i napisać książkę,
Która stanie się wszystkimi książkami;
Arredondo, który w Montevideo
Zabija o świcie Idiarte Bordę
I oddaje się w ręce sędziów, mówiąc,
Że działał sam, bez niczyjej pomocy;
Żołnierz, który umiera gdzieś w Normandii;
Żołnierz, który umiera w Galilei.
Ale to wszystko mogło się nie zdarzyć.
Niemal się nie stało. Wymyśliliśmy
To sobie w nieuniknionej przeszłości.
Nie ma czasu innego niż obecny
Styk tego, co już było i co będzie,
Chwila, gdy kropla spada do klepsydry.
Iluzoryczne wczoraj jest galerią
Woskowych figur stojących bez ruchu
Albo może literackich odniesień,
Które czas gubić będzie w swych zwierciadłach.
Eryk Czerwony, Karol XII, Brennus,
Ów nieuchwytny wieczór, co był twoim,
Trwają w wieczności, ale nie w pamięci.
Tanka2
1
Ogród wysoki
Cały zda się księżycem,
Księżycem złotym.
Droższy dla mnie jest dotyk
Ust twoich w mroku nocy.
2
Głos ptaka słyszysz,
Którego ciemność skrywa.
Ptak zamilkł nagle.
Po swym ogrodzie chodzisz.
Wiem, że czegoś ci braknie.
3
Odległy kielich,
Miecz, który w innej dłoni
Zawsze był mieczem,
Księżyc nad ulicami
- Powiedz, to jeszcze mało?
4
W blasku księżyca
Tygrys z cienia i złota
Liże pazury.
Nie wie, że o świtaniu
Rozszarpały człowieka.
5
Smutne są krople
Padające na marmur,
Smutno być ziemią.
Smutno nie być latami
Człowieka, snem, świtaniem.
6
Ja nie poległem,
Co dane było przodkom,
Na polu bitwy
Trwonię próżniacze noce,
Licząc sylaby wiersza.
Susana Bombal3
Strzelista o zmierzchu, wyniosła i wzniosła,
W dziewiczym ogrodzie widoczna w świetle
Tej chwili czystej i nieodwołalnej,
Którą ofiarowuje nam ten ogród
I strzelisty, milczący wizerunek.
Widzę ją tu i teraz, ale także
Widzę ją w chaldejskim zmierzchu miasta Ur
Lub jak zstępuje powoli ze stopni
Świątyni, która jest bezkresnym pyłem
Ziemi, a była pychą i kamieniem,
Lub kiedy zgłębia magiczny alfabet
Gwiazd świecących na innych firmamentach,
Albo w Anglii, jak chłonie zapach róży.
Jest zawsze tam, gdzie jest muzyka, w zwiewnym
Błękicie, w heksametrach greckiej mowy,
W samotności, która bez niej jest pusta,
W lustrze wody. W czasie w marmur zaklętym,
W błysku miecza lub w łagodnym spokoju
Tarasu, co w zamyśleniu spogląda
Na dalekie zachody i ogrody.
A ukryta za mitami i maskami
Została dusza, w samotności.
Buenos Aires, 3 listopada 1970
Do Johna Keatsa
(1795-1821)
Od dnia narodzin aż do chwil ostatnich,
Które dla ciebie nadeszły zbyt wcześnie,
Jak los, co szczęście daje lub boleśnie
Rani, osaczało cię piękno w matni
Życia. Było w bladych, londyńskich świtach,
W czyimś głosie, w czyjejś twarzy nieznanej
I na śmiertelnych wargach ukochanej
Fanny Brawne, i w słownikach, i w mitach.
Ślepocie czasu wydarty na zawsze,
Spoczniesz w wieczności urn greckich i w śpiewie
Słowika. Jesteś wolny, jesteś zbiegiem,
Nic śladów twoich na ziemi nie zatrze.
Byłeś płomieniem. A dziś nie popiołem
Jesteś, lecz chwałą, pamięcią, żywiołem.
On his blindness
Niegodny gwiazd i ptaka, co szybuje
W głębię błękitu, tak teraz tajemną,
Zawiłych linii, ukrytych przede mną,
Z których kto inny pismo odczytuje,
Niegodny jestem marmurowych schodów,
Ginących w mroku mych zużytych źrenic,
Milczącej ciżby złota i czerwieni,
Róż niewidzialnych, wschodów i zachodów
- Dla mnie Tysiąc Nocy i Jedna odkrywa
Morza i brzaski obleczone cieniem,
Dla mnie Whitman, co jak Adam nazywa
Każdą istotę jej własnym imieniem,
Dla mnie łaskawej niepamięci rzeka
I miłość, której nadaremnie czekam.
Poszukiwanie
Dziś, gdy trzy pokolenia przeminęły,
Powracam do dawnej siedziby rodu
Acevedo, moich przodków. Szukam ich,
Błądząc po tym starym domu o białych
Ścianach w czworobok zamkniętych, w głębokim
Chłodzie krużganków, wśród rosnących cieni
Kolumnady, w odwiecznym krzyku ptaka,
W deszczu, co mgłą posępną kryje taras,
W zmierzchu luster, w odbitym wizerunku,
Echu, co kiedyś było twoim, a dziś
Do mnie należy, chociaż o tym nie wiem.
Spoglądam na żelazne pręty kutej
Kraty, która powstrzymała napór lanc
Barbarzyńców z pustkowia; spoglądam
N a pień palmy strzaskanej przez piorun,
Na czarne byki z Aberdeen, na wieczór
I na kazuaryny, których widok
Na zawsze miał im pozostać nieznany.
Tu miecz był, tu walka była zacięta,
Twarde nakazy, bohaterskie czyny;
Niezłomni na swych koniach, stąd władali
Równiną bez początku i bez końca
Dziedzice tych niezmierzonych przestrzeni.
Pedro Pascual, Miguel, Judas Tadeo...
Któż mi zaprzeczy, że w tajemny sposób,
Pod dachem, co na jedną noc mnie przyjął,
Gdzieś poza czasem, co w proch się obraca
Marny, gdzieś poza zwierciadłem pamięci,
Spotkaliśmy się, stopiliśmy w jedno,
Ja z nimi we śnie, oni ze mną w śmierci.
Utracone
Gdzie jest moje życie, które mogło być,
Ale nie było, tumultem bitewnym,
Walecznością albo trwogą przed gniewnym
Mieczem gotowym znienacka uderzyć?
Nie tak było. Dokąd odeszły cienie
Persów, czemu Norwegów pochłonął mrok,
Gdzie przypadek, który przywróci mi wzrok,
Gdzie kotwice, morza? Gdzie zapomnienie
O tym, kim jestem? Gdzie cicha noc, która
Oraczom prostym powierzyła niwy,
Plony, dzień znojny i żywot poczciwy,
Jak opisała to literatura?
O tej przyjaciółce rozmyślam nieraz:
Oczekiwała mnie i czeka teraz.
H. O.
Przy pewnej ulicy jest kuta brama.
Ma ona dzwonek i numer jak trzeba,
A także woń utraconego nieba.
Gdy tam przychodzę, jest zaryglowana
W porze zmierzchu. Z nadzieją nasłuchuję
Upragnionego głosu w zgiełku dnia.
Gdy doczekam tej chwili ukojenia,
Wtedy spokoju nocy posmakuję.
Wszystko nie tak. Co innego mnie czeka:
Stracone chwile, bezwstyd wspominania,
Książki czytane bez opamiętania,
Na koniec śmierć, ona nigdy nie zwleka.
Pragnę jedynie owego kamienia,
Gdzie wyryta data. I zapomnienia.
Religio Medici, 1643
Wybaw mnie, Panie. (Wokatywna fraza
Nie wzywa Nikogo. To tylko słowa
Ćwiczenia, które układa odraza
I bojaźliwą nocą moja mowa).
Wybaw mnie ode mnie. To wymawiały
Usta Montaigne'a, Browne'a i pewnego
Hiszpana; jeszcze coś ze złota tego
Moje cieniste oczy zatrzymały.
Wybaw mnie, Panie, od porywczej chęci,
By się obrócić w marmur niepamięci;
Wybaw mnie od wszystkiego, co przeżyłem,
Wybaw mnie od człowieka, którym byłem.
Nie od ciosu miecza czy lancy mnie broń,
Panie, lecz od próżnej nadziei mnie chroń.
1971
Wędrowało po księżycu dwóch ludzi.
Po nich byli inni. Bezradne są słowa
I sztuka, jej zmyślonych tworów mowa,
Wobec obrazu, co nam oczy łudzi.
Upojeni boską trwogą, zuchwali
Idą księżycem synowie Whitmana,
Przed nimi pustka dziewicza, nieznana,
Co przed Adamem była i trwa w dali.
Nie była ułudą miłość Endymiona,
Hipogryf, Wellsa osobliwy świat,
Który w pamięci przechowuję od lat.
Tych śmiałków teraz nosimy imiona.
Żyją chwilami szczęścia i odwagi
Wszyscy bez wyjątku ludzie na tej ziemi,
Dniem jak inne pospolitym zadziwieni,
Dniem pamiętnej Odysei i magii.
Luna - której szuka miłość odwieczna
Gdzieś na niebie, z obliczem zasępionym,
Wiedziona snem, pragnieniem niespełnionym -
Będzie ich pomnikiem: jedyna i wieczna.
Rzeczy
Leżąca książka, za rzędami innych
Tomów ukryta na przepastnej półce,
Którą dni i noce przysypują kurzem
Niespiesznym. Kotwica Sydonu, którą
Morza Anglii pochwyciły i więżą
W swej ślepej i miękkiej otchłani.
Lustro, Które nie naśladuje już nikogo
W opuszczonym domu. Opiłki paznokci,
Rozsiane przez nas w czasie i przestrzeni.
Nieodgadniony proch, jakim był Szekspir.
Wielorakie i zmienne kształty chmury.
Symetryczna róża, którą ślepy traf
Na mgnienie oka utworzył z tajemnych
Szkiełek dziecinnego kalejdoskopu.
Wiosła Argosu, pierwszego okrętu.
Ślady stóp na piasku, które zaciera
Fala ospała i nieunikniona.
Barwy Turnera, kiedy przygasają
Światła w długich i prostych korytarzach
I milkną wszystkie kroki w głębi nocy.
Rewers rozległej mapa mundi. Wiotka
Pajęczyna we wnętrzu piramidy.
Ślepy kamień, poszukująca ręka.
Sen, który przyśnił mi się przed świtaniem,
Ale o brzasku był już zapomniany.
Początek i koniec pieśni o Finnsburh,
Dziś zaledwie kilka wersów z żelaza,
Które przetrwały wieki. Zarys liter
Na bibule. Żółw na dnie cysterny. To,
Co nie może być. Drugi róg jednorożca.
Istota, która jest Trojgiem i Jednym.
Trójkątny krążek. Nieuchwytna chwila,
Gdy wypuszczona strzała Eleaty
Zastyga w powietrzu, trafiając w cel.
Kwiat zasuszony w stronicach Becquera.
Wahadło, którego ruch zatrzymał czas.
Ostrze ręką Odyna wbite w drzewo.
Słowa na nierozciętych jeszcze kartkach.
Odgłos kopyt szarży na polach Junin,
Co uwieczniony w niepojęty sposób
Nie cichnie i jest częścią opowieści.
Cień Dominga Sarmienta na ulicach.
Głos usłyszany przez pasterza w górach.
Szkielet zbielały na pustyni. Kula,
Która zabiła Francisca Borgesa.
Druga strona kobierca. Wszystkie rzeczy,
Na które patrzy tylko Bóg Berkeleya.
To miłość. Muszę szukać schronienia albo uciec.
Wznosi wokół mnie mury swego więzienia, jak w straszliwym śnie. Zrzuciła swą piękną maskę, ale zawsze jest tą jedyną. Na cóż się zdadzą moje talizmany: pisarstwo, próżna erudycja, nauka słów, jakimi nieokrzesana Północ sławiła swoje morza i swe miecze, pogodna przyjaźń, korytarze Biblioteki, codzienne sprawy, nawyki, młodzieńcza miłość mojej matki, żołnierski cień mych zmarłych przodków, odwieczna noc, posmak snu?
Być z tobą albo z tobą nie być - oto jest miara mego czasu.
Już dzban rozbija się nad fontanną, już człowiek zrywa się na głos ptaka, już zmierzch zaciera twarze w oknach, ale ciemność nie przynosi ukojenia.
Już wiem, że to miłość: pragnienie i ulga, że słyszę twój głos, oczekiwanie i wspomnienie, piekło życia z dnia na dzień.
To miłość, z jej wszystkimi mitami, z jej błahymi, daremnymi czarami.
Jest pewna ulica, przez którą nie śmiem przejść.
Wojska i hordy już otaczają mnie zewsząd.
(Ten pokój jest nierzeczywisty; ona go nie widziała) .
Zdradziło mnie imię kobiety.
Kobieta sprawia mi ból w całym ciele.
Syn pustkowia i odległej równiny,
Bezkresnej, tajemnej ziemi żywiołów,
Zarzucał lasso, które czarnych byków
Karki dławiło mocnym splotem liny.
Z Indianami i Hiszpanami toczył boje,
Umierał w bójkach o karty i kości;
Służył ojczyźnie, chociaż nie z miłości,
Bo ojczyzny nie znał. Nadaremne znoje.
Stał się dzisiaj pyłem czasu i ziemi.
Miał wiele imion, a jedno tylko żyje,
To, które literacka maska kryje.
Lecz fikcja przeznaczenia już nie zmieni.
Był sierżantem i zbiegiem, był złoczyńcą.
Przemierzył heroiczne Kordyliery.
Był żołnierzem Urquizy lub Rivery.
To bez znaczenia. On zabił Lapridę.
Bóg daleko był od nich. Wyznawali
Pradawną wiarę w żelazo i męstwo,
Nieczułą na litość i na zwycięstwo.
Dla niej umierali i zabijali.
Ginął w potyczkach powstańczych oddziałów,
Za barwy godła swoje życie oddał;
Niczego, nawet sławy nie zażądał,
Co tylko wrzawą jest i garścią prochów.
Tak pospolity był. W stajennym mroku
Drzemał nad mate, snując sny, marzenia,
Gdy dzień się budził na wschodzie w promieniach
Słońca, odbitych w lustrze pustych stepów.
Jestem gauczem - tych słów wyrzec nie zdążył.
Nie dbał o to, co innym jest pisane.
Wiedział niewiele mniej niż nam jest dane,
Jak my samotny w mrok śmierci podążył.
Ty
Tylko jeden człowiek się narodził, tylko jeden człowiek umarł na ziemi.
Zaprzeczać temu to banalne wyliczanie, daremna arytmetyka.
Nie mniej daremna niż sumowanie zapachu deszczu ze snem, który przyśnił ci się zeszłej nocy.
Człowiekiem owym jest Ulisses, Abel, Kain, pierwszy człowiek, który z gwiazd odczytał konstelacje, człowiek, który wzniósł pierwszą piramidę, człowiek, który zapisał heksagramy w Księdze Przemian, kowal, który wyrył runy na mieczu Hengista, łucznik Einar Tamberskelver, Luis de León, księgarz, który spłodził Samuela Johnsona, ogrodnik Woltera, Darwin na dziobie Beagle, Żyd w komorze śmierci, a z czasem ty i ja.
Tylko jeden człowiek umarł pod Ilionem, nad Metauro, pod Hastings, pod Austerlitz, pod Trafalgarem, pod Gettysburgiem.
Tylko jeden człowiek umarł w szpitalach, na okrętach, w dotkliwej samotności, w alkowie miłości i obowiązku.
Tylko jeden człowiek patrzył na rozległą zorzę.
Tylko jeden człowiek poczuł w ustach orzeźwiający chłód wody, smak owoców i mięsa.
Mówię o jedynym, o jednym, o tym, który zawsze jest sam.
Norman, Oklahoma
Poemat o ilości
Myślę o skromnym, purytańskim niebie,
Niebie samotnych, zagubionych świateł,
W które Emerson patrzył tyle razy,
Stojąc w śniegu i mrozie Concordu.
Zbyt wiele jest tu gwiazd. Ludzi zbyt wielu.
Niezliczone pokolenia owadów
I ptaków, jaguarów w cętki, gadów,
Splecionych i rozplecionych gałęzi,
Liści, ziarn kawy, piasku przytłaczają
Poranki, pomnażając swój daremny,
Drobiazgowy labirynt. Może każda
Zdeptana mrówka jest jedyna w oczach
Boga, który ją to właśnie przeznaczył,
By wypełniły się do końca prawa,
Rządzące Jego osobliwym światem.
Bo gdyby tak nie było, wszechświat cały
Okazałby się błędem i chaosem.
Hebanowe zwierciadła, lustra wody,
Lustro snów, pełne zmyślonych obrazów,
Mech i porosty, ryby, madrepory,
Szeregi żółwi wędrujące w czasie,
Świetliki tej jedynej, jednej nocy,
Dynastie długowiecznych araukarii,
Księgi pełne cyzelowanych liter,
Których noc zatrzeć nie zdoła, są jak ja,
Jedyne i zagadkowe, choć dla mnie
Niejasne. Nigdy bym się nie ośmielił
Osądzać, czym jest trąd lub Kaligula.
San Pablo, 1970
Strażnik
Wpada światło i rozpoznaję siebie: oto jest.
Najpierw mówi mi swe imię, które jest (co oczywiste) moim imieniem.
Powracam do okowów, trwających ponad siedem dziesiątków lat.
Obarcza mnie swoją pamięcią.
Obarcza mnie codziennym ubóstwem, ludzką dolą.
Jestem jego starym pielęgniarzem; zmusza mnie, żebym mył mu nogi.
Osacza mnie w lustrach, w lśniącym mahoniu, w sklepowych witrynach.
Ta lub inna kobieta odrzuciła go, a ja muszę dzielić jego smutek.
Teraz dyktuje mi ten wiersz, który mi się nie podoba.
Domaga się, bym zgłębiał zawiłości opornej mowy anglosaskiej.
Nawrócił mnie na bałwochwalczy kult martwych żołnierzy, z którymi być może nie potrafiłbym zamienić nawet słowa.
U szczytu schodów czuję, że jest przy mnie.
Jest w moich krokach, w moim głosie.
Nienawidzę go w każdym calu.
Z ulgą spostrzegam, że prawie nie widzi.
Jestem w kolistej celi, a nieskończone mury napierają.
Żaden z nas nie oszukuje drugiego, ale kłamiemy obaj.
Nazbyt dobrze się znamy, nieodłączny bracie.
Pijesz wodę z mojej szklanki i pożerasz mój chleb.
Drzwi samobójcy stoją otworem, ale teolodzy utrzymują, że w ostatecznym mroku tamtego królestwa sam siebie będę oczekiwał.
Do niemieckiej mowy
Mym przeznaczeniem jest język hiszpański,
Spiżowy ton Francisca de Quevedo,
Lecz w nocnym rytmie niespiesznych przechadzek
Pobrzmiewają melodie bliższe sercu.
Jedna była mi dana wraz z krwią przodków
- Mowa Szekspira i Pisma Świętego
Inne są darem szczodrego przypadku.
Ciebie jedną, dźwięczna niemiecka mowo,
Wybrałem sam i sam ciebie szukałem.
Przez gramatyki i noce bezsenne,
Przez zagmatwaną dżunglę deklinacji,
Przez słowniki, które zawsze chybiają
Znaczenia, ku tobie się przedzierałem.
Moje noce pełne są Wergiliusza,
Rzekłem kiedyś; dziś rzec mógłbym to samo
O Hölderlinie i Aniele Ślązaku.
Heine dał mi wysoki lot słowików;
Goethe - nadzieje spóźnionej miłości,
Jednakowo niewinnej i sprzedajnej;
Keller - różę, którą czyjaś ręka
Włożyła w dłoń zmarłego, ten zaś nigdy
Nie ujrzy, czy jest biała, czy czerwona,
Choć ją kochał. Tak więc, niemiecka mowo,
Jesteś mistrzowskim dziełem: nieodpartym
Wdziękiem spółgłosek splecionych uściskiem,
Otwartych samogłosek i dźwięcznych fraz,
Dzięki którym zgłębiano heksametry
I w których słychać szmer lasu i nocy.
Niegdyś cię posiadłem. Dziś na krawędzi
Lat znużonych jawisz mi się daleka,
Odległa niby księżyc i algebra.
Do smutnego
Oto jest, co już było: miecz niezłomny
Saskich plemion, ich wiersza rytm żelazny,
Morza i wyspy, gdzie los nieprzyjazny
Rzucił syna Laertesa, ogromny
Złoty księżyc nad Persją, nieskończone
Ogrody filozofii i historii,
Nagrobne złoto pamięci i glorii
I noce jaśminami odurzone.
To wszystko na nic. Nic cię nie ocali:
Ani wiersze składane pracowicie,
Snu ocean, ani gwiazda w oddali,
Która nie wie, że zgaśnie o świcie.
Jedna kobieta jest ci przeznaczona,
Taka jak inne, ale tylko ona.
Morze
Morze. Młode morze. Morze, po którym
Tułał się Odys i ów kupiec śmiały,
Którego ludy Islamu przezwały
Sindbadem Żeglarzem. Morze o burych
Falach, spiętrzonych wichrem, który łodzie
Eryka Czerwonego rozkołysał,
Morze poety, który w Goa pisał
Elegijny epos o swym narodzie.
Morze Trafalgaru, które sławiła
Anglia w ciągu swych długich dziejów, znojny
Żywioł, dzień za dniem nękany przez wojny,
To morze, które chwała krwią zbroczyła.
Nieustające morze, co o brzasku
Żłobi ślad swój w nieskończonym piasku.
Do pierwszego poety Węgier
W dniu dzisiejszym, dla ciebie tak odległym,
Nieosiągalnym dla wróżbity, który
Wzbronioną przyszłość czyta z ruchu planet
Ognistych albo we wnętrznościach byka,
Z łatwością mógłbym, bracie mój i cieniu,
Odszukać imię twe w encyklopediach
I poznać rzeki, które odbijały
Twarz twą, co dziś nicością jest i prochem,
Odkryć, jacy królowie, bóstwa, miecze
N a chwałę twoich nieskończonych Węgier
Zbudziły głos twój, by rozbrzmiały pieśni.
Rozdzielają nas oceany, noce,
Przeobrażenia epok i stuleci,
Dzielą klimaty, imperia i rody,
Ale w zagadkowy sposób łączy nas
Umiłowanie słów nieodgadnione,
Przywiązanie do symboli i dźwięków.
Na podobieństwo strzelca Eleaty
Samotny człowiek w puste popołudnie
Daje się unieść daremnej nostalgii,
Która go zwodzi na spotkanie z cieniem.
Lecz cóż, nigdy nie staniemy twarzą w twarz
I głosu mego nigdy nie usłyszysz.
Dla ciebie ja nie jestem nawet echem;
Ja sam dla siebie jestem niewiadomą,
Tęsknotą, wyspą magii oraz lęku,
Co być może jest ludzkim przeznaczeniem
I twoim także, choć pod innym niebem.
Początek
Ja jestem ten, który był o świtaniu
Wybrany spośród mojego plemienia.
Leżąc w odległym zakątku jaskini,
Z trudem pogrążałem się w mroczne wody
Snu. Ranione grotem strzały, widmowe
Zwierzęta budziły trwogę w ciemnościach.
Coś - być może spełniona obietnica,
Śmierć nieprzyjaciela w górskim pustkowiu,
Być może miłość lub magiczny kamień
Zostało mi dane. I utracone.
W nadwątlonej przez wieki pamięci trwa
Tylko tamta noc. O, jakże pragnąłem
Wówczas, jakże lękałem się poranka.
Aż nagle usłyszałem głuchy tętent
Niezliczonych stad, pędzących poprzez świt.
Porzuciwszy dębowy łuk i strzały,
Pomknąłem ku rozpadlinie u wyjścia.
I wtedy je ujrzałem. Rdzawy płomień,
Nieubłagane rogi, grzbiet zwalisty,
Złowroga grzywa, rozwścieczone ślepia
Budzące trwogę. Były ich tysiące.
Bizony, rzekłem. Słowa tego nigdy
Przedtem nie wypowiedziały me wargi,
Ale wiedziałem, że to jest ich imię.
Było tak, jakbym widział po raz pierwszy,
Było tak, jakbym ślepy był i martwy,
Zanim ujrzałem bizony jutrzenki.
Wybiegły z jutrzenki. Były jutrzenką.
Nie chciałem, by ktoś ręką świętokradczą
Tknął ten wzburzony żywioł boskiej siły,
Niewiedzy, pychy, nieczuły jak gwiazdy.
Stratowały biegnącego drogą psa;
To samo uczyniłyby z człowiekiem.
Ich wizerunek na ścianach jaskini
Utrwalę ochrą i czerwienią. Były
Bogami ofiar i zdobyczy. Nigdy
Me usta nie rzekły - Altamira.
Wiele było mych wcieleń i mych śmierci.
..
Kuszenie
Generał Quiroga idzie na swój pogrzeb;
Zaprasza go najemnik Santos Perez,
A nad Santosem Perezem jest Rosas,
Przyczajony pająk z Palermo. Rosas,
Sam kawał tchórza, wie, że spośród wszystkich
Ludzi ten jest najsłabszy i najbardziej
Chwiejny, kto innych przewyższa swym męstwem.
Juan Facundo Quiroga jest odważny
Aż do granic rozsądku. Teraz Rosas
Będzie mógł wypróbować swą nienawiść.
Wie, że go zabije. Myśli, waha się.
Znajduje wreszcie broń, jakiej mu trzeba.
Wyzwanie śmierci stanie się przynętą.
Quiroga wyrusza na północ. Rosas
Go ostrzega, gdy wóz już gotowy jest
Do drogi, że ludzie mówią, iż López
Chce pozbawić go życia. Przypomina,
Żeby nie rezygnował z obstawy. Sam
Chce z nim jechać. Facundo się uśmiecha.
Po co eskorta, sam sobie poradzi.
Wóz turkocze po wybojach, zostawia
Za sobą wioski. Mozolnie brnie poprzez
Ulewne przestrzenie rozległych deszczów,
Poprzez mgły, błota i wezbrane wody.
Wreszcie w oddali majaczy Córdoba.
Patrzą na nich, jakby ujrzeli widma.
Nikt już nie wierzył, że mogliby przeżyć.
Bo jeszcze wczoraj mieszkańcy Cordoby
Widzieli, jak Santos Perez się zbroi.
Trzydziestu konnych wnet stanęło przy nim.
Nigdy dotąd zbrodni nie uknuto w sposób
Bardziej bezecny, napisze Sarmiento.
Generał Quiroga, nieustraszony,
Posuwa się coraz dalej na północ.
W Santiago del Estero oddaje się
Grze w karty i jej kunsztownym pułapkom.
Od zachodu do wschodu słońca traci,
To znów wygrywa, setki złotych sztabek.
W ciąż nadchodzą niepokojące wieści.
Nagle Quiroga nakazuje odwrót.
Przez bezdroża, przez góry wyruszają
W drogę, co wiedzie ich do niebezpieczeństw.
W miejscu zwanym Ojo de Agua poczmistrz
Donosi mu, że przeszedł tędy oddział,
Który ma rozkaz schwytać go i zabić.
Będą czekać na niego w wyznaczonym
Miejscu. Mają wyciąć ich w pień. To rozkaz
Ich kapitana, Santosa Pereza.
Quiroga, niewzruszony, odpowiada,
Że nie ma na całej ziemi człowieka,
Który ośmieli się podnieść nań rękę.
Ciężkie milczenie zalega wokoło.
Nadchodzi noc bezsenna. Śpi ten tylko,
Przy kim jest siła i przychylność losu,
Ten, kto zaufał swoim mrocznym bogom.
Świta. Nie ujrzą już nigdy poranka.
Po cóż kończyć opowieść z dawna znaną?
Wóz zmierza traktem ku Barranca Yaco.
1891
Jego obraz mam w oczach: wyłania się,
Potem znika. Czarny, odświętny surdut,
Czoło nieco wąskie, przystrzyżony wąs,
Na szyi chusta, jakich wokół wiele.
Idzie, mijając popołudniowy tłum,
Sobą zajęty, nikogo nie widzi.
W barze za rogiem, przy ulicy Piedras,
Pociąga łyk brazylijskiej gorzałki.
Jak zawsze. Ktoś go zagadnął. On milczy.
Nigdy nie wyzbył się dawnej urazy.
Następna przecznica. Z jakiegoś patio
Dochodzą monotonne takty milong.
Ach, jakże ci grajkowie drażnią nerwy.
Po chwili znowu odzyskuje spokój.
Raz po raz dłonią muska kamizelkę:
Wyczuwa pod dotykiem twardość noża.
Już wkrótce rachunki będą spłacone.
Po kilku krokach mężczyzna przystaje.
Wchodzi do sieni: wokół kwiaty kardu.
Słyszy brzęknięcie wiadra o cembrowinę,
Słyszy głos, który zna aż nadto dobrze.
Popycha drzwi wiodące na patio. Są
Otwarte, jakby na niego czekano.
Już tej nocy być może go uśmiercą.
1929
Niegdyś światło wpadało już o świcie
Do pokoju otwartego na patio.
Teraz wysoki budynek tuż obok
Zakrył słońce. W chybotliwym półmroku
Skromny lokator pokoju od dawna
Już czuwa. Porusza się bezszelestnie,
By nie obudzić sąsiadów; popija
Mate i czeka. Kolejny pusty dzień,
Pusty tak jak wszystkie inne jego dni.
Wrzód żołądka dokucza mu jak zawsze.
Nie ma już kobiet w moim życiu, myśli.
Przyjaciele go nudzą. Domyśla się,
Że on także ich nudzi. Rozprawiają
O sprawach, które są mu obojętne:
Mówią o bramkach, futbolowych meczach.
Nie spojrzał nawet na zegar. Powoli
Wstaje z łóżka i goli się niespiesznie.
Trzeba czymś zająć płynące godziny.
N a obliczu, które podpowiada mu
Lustro, widać opanowanie sprzed lat.
Starzejemy się szybciej niż nasza twarz,
Myśli, ale wszędzie tak wiele zmarszczek,
Rzadkie włosy, zapadnięte policzki.
Bierze kapelusz i wychodzi. W holu
Dostrzega otwartą gazetę. Czyta
Nagłówki - kryzys rządowy w krajach,
Które są tylko nazwami. Gdy widzi
Wczorajszą datę, oddycha z ulgą. Już
Dalej nie musi czytać. Tam, na zewnątrz,
Ranek wita go jak co dzień ułudą
Początku, nawoływaniem sprzedawców.
Nadaremnie zbyteczny człowiek mija
Place i ulice, by się zagubić.
Ogląda z uznaniem nowe domy; coś,
Być może wiatr od południowych dzielnic,
Ożywiło go. Przechodzi Riverą
Czy Cordobą, jak dziś zwą tę ulicę.
Nie pamięta nawet, że od wielu lat
Zwykł ją omijać. Kolejne przecznice.
Rozpoznaje kamienną balustradę,
Kutą kratę żelaznego balkonu,
Mur z cegły najeżony odłamkami
Szkła. Nic więcej. Wszystko się tu zmieniło.
Potyka się o krawężnik i słyszy
Drwiący śmiech dzieci. Mija je bez słowa.
Zwolnił kroku. Zatrzymuje się nagle.
Coś się stało. Tu, gdzie jest lodziarnia, był
Niegdyś sklep i bar zwany "Pod Figurą"
(To wydarzyło się pół wieku temu).
Obcy mężczyzna o podstępnej twarzy
Ograł go w truco, po dwakroć piętnaście.
On był pewien, że tamten oszukiwał.
Nie chciał awantur, ale wstał od stołu:
Oto twa wygrana, co do centavo,
A teraz wyjdziesz ze mną na ulicę.
Tamten odpowiedział: W karty przegrałeś
I z nożem w ręku nie pójdzie ci lepiej.
Na mrocznym niebie nie było gwiazd. Sztylet
Dał mu Benavides. Zacięta walka
W jego pamięci trwała jedną chwilę,
Znieruchomiały błysk, oszołomienie.
Zadał głębokie pchnięcie, wystarczyło.
Chciał się upewnić, zadał jeszcze jedno.
Usłyszał, jak upada nóż i ciało.
Dopiero wtedy poczuł ból w nadgarstku
I ujrzał plamę krwi. Dopiero wtedy
Z jego gardła wytrysnęło przekleństwo,
W którym był i tryumf, i gniew, i ulga.
Po tylu latach wreszcie przyszło szczęście,
Znów jest mężczyzną, jest silny, odważny,
Choć może wszystko to się wydarzyło
Pewnego razu, w odległej przeszłości.
Milonga O Manuelu Floresie
Manuel Flores ma umrzeć.
Cóż, śmierć to powszednia jest rzecz.
Bo śmierć jest przyzwyczajeniem,
Umiera każdy, to się wie.
A jednak smutno na duszy,
Choć było mi to pisane.
Żegnaj mi, życie, na wieki,
Tak swojskie i tak mi znane.
Świta. Patrzę na me dłonie
I widzę nabrzmiałe żyły.
Patrzyłem na nie zdziwiony:
Nie moje, lecz cudze były.
Cztery kule mnie czekają,
Zapomnienie już nadchodzi.
Bo jak mawiał mądry Medin,
Umiera, kto się narodził.
Stoję już u kresu drogi;
Tak wiele widziałem wszędzie.
Kto wie, co jeszcze zobaczę,
Kiedy Bóg mnie sądzić będzie.
Manuel Flores ma umrzeć.
Cóż, śmierć to powszednia jest rzecz.
Bo śmierć jest przyzwyczajeniem,
Umiera każdy, to się wie.
Obietnica
Historię tę opowiedział mi w Pringles doktor Isidro Lozano. Przedstawił ją w formie tak zwięzłej, iż bez trudu odgadłem, że opowiadał ją wielokrotnie; dodanie albo ujęcie jakiegoś szczegółu byłoby literackim grzechem.
Wydarzyło się to tutaj, około tysiąc dziewięćset dwudziestego któregoś roku. Wróciłem właśnie z Buenos Aires z dyplomem w ręku. Pewnej nocy przysłali po mnie ze szpitala. Wstałem zirytowany, ubrałem się i wyszedłem na opustoszały plac. W izbie przyjęć doktor Eudoro Ribera powiedział mi, że jednego z tych ulicznych zbirów, Clemente Garaya, przynieśli z raną brzucha, zadaną nożem. Zbadaliśmy go; teraz już przywykłem, ale wtedy byłem wstrząśnięty widokiem człowieka z wnętrznościami na wierzchu. Oczy miał zamknięte, oddychał z trudem.
Doktor Ribera powiedział do mnie:
- Nic tu się nie da zrobić, młody kolego. Zostawmy go, niech ścierwo zdycha.
Odrzekłem, że skoro już wyciągnął mnie z domu o drugiej nad ranem, to zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby uratować tamtemu życie. Ribera wzruszył ramionami. Przemyłem wnętrzności, włożyłem je na miejsce i zaszyłem ranę. Nie usłyszałem żadnego jęku.
Wróciłem następnego dnia. Mężczyzna nie umarł. Spojrzał na mnie, uścisnął mi rękę i powiedział:
- Dla pana wielkie dzięki, a dla Ribery garść miedziaków.
Kiedy Garay wyzdrowiał, Ribera był już w Buenos Aires.
Odtąd przez wszystkie lata dostawałem w dniu imienin jagnię. Około roku czterdziestego prezenty ustały.
Osłupienie
Opowiedział mi to pewien człowiek z Morón:
Nikt nie wie, czemu Moritan i Śniady Rivarola stali się zawziętymi wrogami. Obaj byli w Partii Konserwatywnej i, jak mi się zdaje, poznali się w siedzibie partii. Nie pamiętam Moritana, bo kiedy umarł, byłem jeszcze mały. Mówią, że jego rodzina pochodziła z Entre Rios. Śniady przeżył go o wiele lat. Nie był przywódcą ani niczym takim, ale miał coś w sobie. Był niewysoki, tęgi i nosił się szykownie. Żaden z nich nie zaliczał się do słabeuszy, ale Rivarola, jak się później wszyscy przekonali, okazał się sprytniejszy. Kiedyś poprzysiągł sobie, że dopadnie Moritana, postanowił jednak działać rozważnie. No i miał rację: jak ktoś zabija, żeby potem gnić w więzieniu, to robi bardzo głupio. Śniady dobrze to sobie obmyślił.
To była niedziela, koło siódmej wieczorem. Na placu roiło się od ludzi. Jak zawsze był tam Rivarola.
Szedł sobie wolno, ubrany na czarno, z goździkiem w klapie. Towarzyszyła mu siostrzenica. Nagle odepchnął ją, przykucnął i zaczął trzepotać rękami i gdakać jak kogut. Wystraszeni ludzie rozstąpili się na boki. Szanowany człowiek ten Śniady, a wyczynia takie rzeczy na oczach całego Morón, i to w niedzielę! Skręcił za róg i nie przestając gdakać i trzepotać, wpadł do domu Moritana. Pchnął drzwi w sieni i jednym susem znalazł się na patio. Ludzie tłoczyli się na ulicy. Moritim, słysząc rwetes, wyszedł na zewnątrz. Widząc, że jego śmiertelny wróg miota się wokół niego, stanął jak wryty. Najpierw dosięgła go jedna kula, potem następna. Rivarolę zabrało dwóch żandarmów. Wyrywał im się, nie przestając gdakać.
Po miesiącu wyszedł na wolność. Lekarz sądowy stwierdził, że był to atak szaleństwa. Przecież cała dzielnica widziała, że zachowuje się jak kogut.
Cztery cykle
Opowieści są cztery. Pierwsza, najdawniejsza, mówi o warownym grodzie, obleganym i bronionym przez mężnych ludzi. Obrońcy wiedzą, że ich walka jest daremna, a miasto wydane będzie na ogień i miecz; najsławniejszy z najeźdźców - Achilles - wie, iż przeznaczona mu jest śmierć, zanim nadejdzie zwycięstwo. Z upływem wieków nawarstwiały się elementy magii. Mówiono, że Helena Trojańska, dla której umierali wojownicy, była zaledwie cieniem, obłokiem piękna. Mówiono, że wielki koń, w którego pustym wnętrzu ukryli się Grecy, także był ułudą. I być może nie Homer jako pierwszy z poetów opowiedział tę historię; w pamięci błądzą mi słowa, które pozostawił po sobie ktoś, kto żył w XIV wieku: The borgh brittened and brent to brondes and askesl.4
Dante Gabriel Rossetti w wyobraźni swej ujrzy los Troi przypieczętowany w chwili, gdy Parys zapłonął miłością do Heleny; Yeats wybierze moment zespolenia Ledy z łabędziem, który był bogiem.
Inna opowieść, związana z pierwszą, mówi o powrocie. To historia Ulissesa, który przez dziesięć lat tułał się po niebezpiecznych morzach, zabłąkał się na wyspę czarów, a teraz wraca do swojej Itaki; to historia bogów Północy, którzy po zagładzie ziemi widzą, jak znów wyłania się z morza - zielona i lśniąca - i odnajdują rozrzucone w trawie figury szachów, ślad ich gry.
Trzecia opowieść mówi o poszukiwaniu. Można dostrzec w niej pewne warianty poprzedniej formy. Jazon i Złote Runo; trzydzieści ptaków Persa Farida al-Din Attara, które przebywają góry i morza, by spojrzeć w oblicze swego boga - Simurga - i widzą, że Simurg to każdy z nich i one wszystkie razem. Dawniej wszelkie przedsięwzięcia wieńczył szczęśliwy koniec. Ktoś wreszcie wykradał zakazane złote jabłka; ktoś wreszcie zasługiwał na zdobycie Graala. Dziś poszukiwanie skazane jest na niepowodzenie. Kapitan Ahab odnajduje wieloryba, ale wieloryb go unicestwia; bohaterowie Jamesa lub Kafki mogą jedynie oczekiwać klęski. Jesteśmy tak ubodzy w odwagę i wiarę, że happy end stał się domeną technokracji. Potrafimy uwierzyć w piekło, w niebo uwierzyć nie możemy.
Ostatnia opowieść mówi o ofierze boga. Frygijski Attis sam się okalecza i zabija; Odyn, złożony w ofierze Odynowi - On sam Sobie samemu - dziewięć pełnych nocy wisi na drzewie, zraniony włócznią; Chrystusa krzyżują Rzymianie.
Opowieści są cztery. Przez czas, jaki nam pozostał, będziemy je przeobrażać i snuć wciąż od nowa.
Sen Pedra Henriqueza Urenii
Któregoś świtu, w roku 1946, Pedro Henriquez Ureiia miał sen wypełniony, co dziwne, nie obrazami, lecz powolnymi słowami. Głos, który wypowiadał te słowa, nie był jego głosem, chociaż go przypominał. Temat dopuszczał wprawdzie patetyczne tony, ale brzmienie było pospolite i bezbarwne. Tak działo się podczas snu, który trwał krótko. On jednak wiedział, że śpi w swoim pokoju, a obok leży jego żona. W mroku sen przemówił do niego:
Niedawno, pewnego wieczoru, na rogu ulicy Córdoba, omawiałeś z Borgesem inwokację Anonima z Sewilli: O, śmierci, przyjdź milcząca, cichą niesiona strzałą. Obaj przypuszczali, że było to zamierzone echo jakiegoś łacińskiego tekstu, zapożyczenia owe pozostawały bowiem w zgodzie z obyczajami epoki, której całkowicie obce było współczesne pojęcie plagiatu, bez wątpienia zjawiska nie tyle literackiego, ile komercyjnego. Nie przypuszczali, bo nie mogli przypuszczać, że dialog ten był proroczy. Za kilka godzin przebiegniesz przez ostatni peron na dworcu Constitución, żeby zdążyć na swój wykład na Uniwersytecie La Plata. Wsiądziesz do pociągu, położysz teczkę na półce i usiądziesz wygodnie przy oknie. Ktoś, nie znam jego imienia, ale widzę jego twarz, wypowie do ciebie kilka słów. Nie odpowiesz mu, bo będziesz martwy. Już pożegnałeś się, jak zawsze, z żoną i dziećmi. Nie zapamiętasz tego snu, bo twoje zapomnienie jest konieczne, aby dopełniły się zdarzenia.
Pałac
Pałac jest nieskończony.
Mury, szańce, ogrody, labirynty, schody, tarasy,
balustrady, bramy, galerie, koliste lub prostokątne dziedzińce, krużganki, rozwidlenia, cysterny, przedsionki, komnaty, alkowy, biblioteki, strychy, lochy, cele bez wyjścia i krypty nieprzebrane są jak ziarnka piasku w Gangesie, lecz ich liczba ma swój kres. Z dachów, kierując wzrok ku zachodowi, dostrzec można kuźnie, stolarnie, stajnie, drwalnie i chaty niewolników.
Nikomu nie jest dane przemierzyć więcej niż nieskończenie mały fragment pałacu. Niektórzy znają tylko piwnice. Postrzegamy twarze, głosy, słowa, ale to, co postrzegamy, jest nieznaczne. Nieznaczne i zarazem cenne. Data wyryta stalą na kamiennej płycie i zapisana w księgach parafialnych jest późniejsza od naszej śmierci; jesteśmy martwi, gdy nic już nas nie porusza, ani słowo, ani pragnienie, ani wspomnienie. Ja wiem, że nie jestem martwy.
Hengist wzywa mężczyzn
(A.D. 449)
Hengist wzywa mężczyzn.
Pospieszą z piaszczystych rubieży, ginących w bezkresie mórz, z zadymionych chat, z jałowych ziem, z głębi wilczych borów, gdzie w niewiadomych ostępach mieszka Zło.
Oracze porzucą pługi, a rybacy sieci.
Porzucą swe żony i swe dzieci, bo mężczyzna wie, że zawsze, w jakimś miejscu nocy, znajdzie nowe kobiety, spłodzi nowych synów.
Hengist najemnik wzywa mężczyzn.
Powiedzie ich na podbój wyspy, która jeszcze nie nazywa się Anglią.
Pójdą za nim, karni i okrutni.
Wiedzą, że zawsze pierwszy był w męskiej walce. Wiedzą, że gdy raz zaniechał zemsty, podano mu Gagi miecz i miecz spełnił swą powinność.
Na wiosłach przebędą morza, bez busoli i bez żagla.
Przyniosą miecze i wypukłe tarcze, hełmy zdobne w kły odyńca, magiczne zaklęcia na obfitość plonów, zawiłe kosmogonie, legendy Hunów i Gotów.
Podbiją ziemię, lecz nigdy nie wejdą do opuszczonych przez Rzymian miast, zbyt niepojętych dla umysłu barbarzyńcy.
Hengist powiedzie ich do zwycięstwa, na grabież, na znieprawienie ciała i na zapomnienie.
Hengist nie wie, iż wezwał ich po to, żeby wyrosło najpotężniejsze imperium, żeby rozbrzmiała pieśń Szekspira i Whitmana, żeby okręty Nelsona zapanowały nad morzami, żeby Adam i Ewa, trzymając się za ręce, odeszli w milczeniu z raju, który utracili.
Hengist nie wie i nigdy się nie dowie, iż wezwał ich po to, żebym ja skreślił te słowa.
Uciekałem i czekałem tyle lat, a teraz wróg był w moim domu. Widziałem z okna, jak mozolnie wspina się wyboistą drogą. Podpierał się laską, ułomną laską, która w jego starczych dłoniach nie mogła być bronią, lecz jedynie zwykłym kijem. Wzdrygnąłem się, słysząc to, czego oczekiwałem: ciche stukanie do drzwi. Nie bez nostalgii spojrzałem na moje rękopisy, na zapisany w połowie brudnopis i traktat Artemidora o snach, książkę dość osobliwą w tym miejscu, nie znam bowiem greki. Kolejny stracony dzień, pomyślałem. Jakiś czas mocowałem się z zasuwą. Przestraszyłem się, że mężczyzna upadnie, ale on zrobił kilka niepewnych kroków, upuścił laskę, którą straciłem z oczu, i wyczerpany wyciągnął się na moim łóżku. Wielokrotnie lęk podsuwał mi jego obraz, ale dopiero teraz zauważyłem, że jest łudząco podobny do ostatniego portretu Lincolna. Była chyba czwarta po południu.
Pochyliłem się nad nim, żeby usłyszał moje słowa. - Niektórzy sądzą, że to im mijają lata - powiedziałem - ale mijają także wszystkim innym. Oto w końcu spotkaliśmy się, a to, co wydarzyło się wcześniej, nie ma znaczenia.
Gdy to mówiłem, on rozpiął płaszcz. Prawa ręka tkwiła w kieszeni marynarki. W skazał na coś; czułem, że jest to rewolwer.
Wtedy odezwał się stanowczym tonem:
- Odwołałem się do współczucia, żeby wejść do pańskiego domu. Teraz jest pan zdany na moją łaskę, a ja nie znam litości.
Próbowałem coś powiedzieć. Nie jestem odważnym człowiekiem i tylko słowa mogły mnie wybawić. Zdecydowałem się na te oto:
- To prawda, że kiedyś skrzywdziłem pewnego chłopca, ale pan nie jest już tamtym chłopcem, a ja nie jestem już tamtą bezmyślną osobą. A nadto zemsta jest równie próżna i śmieszna jak przebaczenie.
- Właśnie dlatego, że nie jestem już tamtym chłopcem - odpowiedział - muszę pana zabić. Nie chodzi o zemstę, ale o sprawiedliwość. Pańskie argumenty, Borges, to zwykły fortel zrodzony ze strachu, próba uniknięcia śmierci z mojej ręki. Nic już pan nie może zrobić.
- Mogę zrobić jedno - odrzekłem. - Co? - zapytał.
- Obudzić się.
Tak zrobiłem.
Do Islandii
Ze wszystkich krain na tym pięknym świecie,
Co me ciało i cień jego znużyły,
Najodleglejsza jesteś i najbliższa,
Ultima Thule, Islandio okrętów,
Mozolnego pługa i wytrwałych wioseł,
Rozpostartych na morskim brzegu sieci,
I osobliwej poświaty wieczorów
Zastygłych, którą blade niebo zsyła
Od świtania, ziemio wichru, co szuka
Zagubionych żagli łodzi wikingów.
Ziemio święta, która byłaś pamięcią
Germanii, ty ocaliłaś jej mity
O szarym wilku z żelaznego lasu
I okręcie, przed którym drżą bogowie,
Sporządzonym z paznokci umarłych.
Islandio, śniłem o tobie bez końca
Od tamtego poranka, gdy mój ojciec
Dał dziecku, którym byłem i wciąż jestem,
Volsunga Saga, co po dziś dzień jeszcze
Mój mrok odczytuje z pomocą słownika.
Gdy ciało utrudzone jest człowiekiem,
Gdy żar dogasa, stając się popiołem,
Dobrze jest trwonić czas na studiowanie,
Zgłębiać umysłem to, co nieskończone.
Ja wybrałem twą mowę, tę łacinę
Północy, co ogarnęła równiny
I morza, echem rozbrzmiała w Bizancjum
I na dziewiczych kresach Ameryki.
Nigdy jej nie poznam, ale być może
Moją nagrodą jest poszukiwanie,
Nie zaś owoce roztropnie ukryte.
To samo wiedzą ci, co podpatrują
Bieg gwiazd lub rozplątują cyfr szeregi...
Tylko miłość, ślepa miłość, Islandia.
Do kota
Jesteś jak lustra cichy i milczący,
Czarny jak noc, co przed świtem ucieka;
Jesteś, gdy patrzę na ciebie z daleka,
Panterą, z księżycem wędrującą.
W zamyśle swoim Bóg nieodgadniony
Sprawił, że dla nas jesteś niepojęty;
Starszy niż wieczór i niż Ganges święty,
Zawsze samotny i nieprzenikniony.
Prężysz swój grzbiet pod leniwym dotykiem
Mojej dłoni. Pogrążony w wieczności,
Ulegasz gnuśnej pokusie miłości,
Pieszczota stała się twoim nawykiem.
Przebywasz w innym czasie. Obojętny,
Władasz swoim światem, jak sen zamkniętym.
East Lansing
Noce i dni
przeplatane są (interwoven) wspomnieniami i strachem, strachem, który w pewien sposób jest nadzieją, wspomnieniami, których mianem określamy
szczeliny w upartej niepamięci.
Mój czas zawsze Janusem był o dwóch obliczach, patrzącym na zmierzch i na świtanie;
dzisiaj ciebie chcę uczcić, najbliższa przyszłości. Krainy Pisma i topora,
drzewa, na które będę patrzył, choć ich nie zobaczę, niesione wiatrem ptaki, których nie znam, urok chłodnych nocy,
które będą pogrążać się we śnie, a może w ojczystej Ziemi,
fotokomórki i drzwi obrotowe, do których z czasem przywyknę, przebudzenia, kiedy powiem sobie Dzisiaj jest Dzisiaj. Książki, które pozna moja dłoń,
kobiety i przyjaciół, którzy będą głosami,
żółte piaski zmierzchu - jedyny kolor, jaki mi pozostał - wszystko to opiewam,
wraz z niezniszczalnym wspomnieniem tych miejsc w Buenos Aires,
gdzie nie byłem szczęśliwy
i gdzie nigdy nie zaznam szczęścia.
W zaraniu opiewam zmierzch twój, East Lansing. Wiem, że słowa, które dyktuję, są być może celne, ale niepostrzeżenie przemienią się w kłamstwo,
rzeczywistość jest bowiem nieuchwytna,
a język jest sekwencją sztywnych znaków. Michigan, Indiana, Wisconsin, Iowa, Teksas, Kalifornia, Arizona - kiedyś spróbuję zamknąć je w mej pieśni.
Do kojota
Od stuleci przez piaski nieskończone
Rozległych pustyń przemykasz się skrycie,
Nocą tam słychać twe posępne wycie,
W dzień widać ślady kroków niezliczone.
Od stuleci? Cóż mówię. Przemijamy,
A ty trwasz poza czasem i nicością.
Jesteś czystym istnieniem. Tyś wiecznością,
A my rodzimy się i umieramy.
Twój głos był echem, nieledwie złudzeniem,
Gdzieś wśród bezkresnych piasków Arizony,
Gdzie wszystko jest bezkresem. Zagubiony,
Samotny głos twój dzisiaj jest wspomnieniem.
Bądź symbolem tej nocy niepojętym,
Jak twój obraz w lustrze wiersza zaklęty.
9 marca 1972
Złoto tygrysów
Aż do godziny żółtych zmierzchów
Ileż to razy jeszcze patrzeć będę,
Jak potężny tygrys z Bengalu
Krąży po drodze z góry przesądzonej,
Za żelaznymi prętami,
Nie wiedząc nawet, że są mu więzieniem.
Potem zjawią się inne tygrysy,
Płomienisty tygrys Blake'a;
Potem zjawią się inne złota,
Miłosny metal, który był Zeusem.
Pierścień, który w co dziewiątą noc
Wydaje na świat dziewięć pierścieni5,
A te znów dziewięć
I tak bez końca.
Z biegiem lat opuszczały mnie
Wszystkie piękne kolory;
Teraz pozostało mi już tylko
Zamglone światło, cień nieprzenikniony
I pierwotny blask złota.
O zachody, o tygrysy, o błyski
Z mitycznych i epickich opowieści,
O złoto stokroć szlachetniejsze, twoje włosy,
Których pragną te oto dłonie.
East Lansing, 1972
Spis treści
Prolog (Prólogo) 5
TamerIan (Tamerlan) 7
Przeszłość (El pasado) 10
Tanka (Tankas) 13
Susana Bombal (Susana Bombal) 16
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Do Johna Keatsa (A John Keats) 18
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
On his blindness (On his blindness) 19
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Poszukiwanie (La busca) 20
Utracone (Lo perdido) 22
H.O. (HO.) 23
Przełożył Adam Elbanowski
Religio Medici, 1643 (Religio Medici, 1643) 24
Przełożył Adam Elbanowski
1971 (1971) 25
Przełożył Adam Elbanowski
Rzeczy (Cosas) 26
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Zagrożenie (El amenazado) 28
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Gauczo (El gaucho) 30
Przełożył Adam Elbanowski
Ty (Tu) 32
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Poemat o ilości (Poema de la cantidad) 34
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Strażnik (El centinela) 36
Do niemieckiej mowy (Al idioma aleman) 38
Przełożył Adam Elbanowski
Do smutnego (Al triste) 40
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Morze (El mar) 41
Do pierwszego poety Węgier
(Al primer poeta de Hungria) 42
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Początek (El advenimiento) 44
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Kuszenie (La tentación) 46
Przełożył Adam Elbanowski
1891(1891) 49
Przełożył Adam Elbanowski
1929 (1929) 51
Przełożył Adam Elbanowski
Milonga o Manuelu Floresie
(Milonga de Manuel Flores) 54
Przełożył Adam Elbanowski
Obietnica (La promesa) 56
Przełożył Adam Elbanowski
Osłupienie(El estupor) 58
Przełożył Adam Elbanowski
Cztery cykle (Los cuatro ciclos) ....................60
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Sen Pedra Henriqueza Urenii
(El suefto de Pedro Henriquez Urefta) 63
Przełożył Adam Elbanowski
Pałac (El palacio) 65
Przełożył Adam Elbanowski
Hengist wzywa mężczyzn
(Hengist quiere hombres) 66
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Epizod z wrogiem (Episodio del enemigo) ...68
Przełożył Adam Elbanowski
Do Islandii (A Islandia) 70
Do kota (A un gato) 72
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
East Lansing (East Lansing) 73
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Do kojota (Al coyote) 75
Przełożyła Dorota Walasek-Elbanowska
Złoto tygrysów (El oro de los tigres) 76
Przełożył Adam Elbanowski
1 Mój biedny Tamerlan przeczytał pod koniec XIX wieku tragedię Christophera Marlowe'a i jakiś podręcznik historii. (Przyp. aut.).
2 Chciałem zastosować do naszej prozodii japońską strofę, której pierwszy wers składa się z pięciu sylab, następny z siedmiu, kolejny z pięciu, a dwa ostatnie z siedmiu sylab. Kto wie, jak zabrzmią te wprawki dla orientalnego ucha. W oryginalnej formie również nie ma rymów. (Przyp. aut.).
3 Susana Bombal - argentyńska pisarka; jedna z miłości Borgesa, który był częstym gościem w jej posiadłości Los Alamos, słynnym od lat dwudziestych salonie literackim. Borges zadedykował jej kilka swoich utworów, a także opatrzył przedmową parę tomików jej opowiadań. (Przyp. tłum.).
4 Wers ÓW, spisany w średniowiecznej angielszczyźnie, brzmi: "Warowny gród, obrócony w zgliszcza i popioły". Pochodzi z pięknego poematu aliteracyjnego "Sir Gawain and the Green Knight", który zachowuje pierwotną melodię języka saksońskiego, choć od podboju dokonanego przez Wilhelma Bastarda dzieli go kilkaset lat. (Przyp. aut.).
5 O pierścieniu rodzącym co dziewiątą noc zaintrygowany czytelnik dowie się z rozdziału 49 Eddy Mniejszej. Pierścień [a raczej obręcz - naramiennik] nazywał się Draupnir. (Przyp. aut.).