David Weber Honor Harrington T10 Nie tylko Honor(rtf)



David Weber

Honor Harrington


Nie tylko Honor


Przekład: Jarosław Kotarski

Dom Wydawniczy REBIS Poznań

Tytuł oryginału: Changer of Worlds: Worlds of Honor III


SPIS TREŚCI:


David Weber - Pani midszypmen Harrington

--------------------------------------------------

David Weber - Zmieniająca światy

--------------------------------------------------

Eric Flint – Góral


DZIEŃ PIERWSZY

DZIEŃ DRUGI

DZIEŃ TRZECI

DZIEŃ CZWARTY

DZIEŃ PIĄTY

DZIEŃ SZÓSTY

PÓŹNIEJ

--------------------------------------------------

David Weber - Byle do zmroku


*************************************


David Weber

Pani midszypmen Harrington


Wygląda na pańskiego zasmarkańca, panie bosmanmat.

W cichym głosie stojącego na warcie kaprala Royal Manticoran Marine Corps słychać było fałszywe współczucie. Takim głosem marines tradycyjnie informowali członków załóg okrętów Royal Manticoran Navy, że im się portki palą albo też przytrafiło się coś równie miłego. Dlatego bosmanmat Roland Shelton w żaden sposób nie zareagował, przyglądając się byczemu karkowi z wyższością zarezerwowaną dla niższych form życia. Przyszło mu to jednak z pewnym trudem, gdyż spojrzał wpierw w kierunku wskazanym przez podbródek kaprala i dostrzegł obiekt jego uwag.

Z pewnością był to czyjś zasmarkaniec. Jej mundur midszypmena, jak i ciągnięta przez nią szafka były tak nowiutkie i nienagannie świeże, że tylko metek z cenami brakowało. Szafka zresztą wyglądała dziwnie, jakby ktoś przyczepił do niej jakiś pokaźny pakunek, ale to akurat Sheltona nie zaskoczyło. Midszypmeni przeważnie zjawiali się z rozmaitymi nietypowymi bagażami, mając nadzieję, że nie całkiem łamią regulamin i zdołają przemycić je na pokład. Zwykle byli w błędzie, ale na wyjaśnienie tego będzie dość czasu, jeśli okaże się, że ta midszypmen faktycznie ma zamiar wejść na pokład jego okrętu. A wszystko na to wskazywało, bo kierowała się ku korytarzowi prowadzącemu do ciężkiego krążownika War Maiden. Choć mogło to być po prostu wynikiem pomyłki.

Taką miał przynajmniej nadzieję.

Była młoda i wysoka - wyższa od niego. Miała ciemne, króciutko ścięte włosy i trójkątną twarz o ostrych rysach. Pierwsze wrażenie było takie, że składała się ona wyłącznie z nosa i wielkich, migdałowego kształtu oczu. Chwilowo też twarz ta nie wyrażała niczego, za to w oczach płonął blask, na widok którego każdemu doświadczonemu starszemu podoficerowi ciarki powinny przejść po plecach.

Wyglądała na jakieś trzynaście lat. Co oznaczało, że należy do trzeciego pokolenia poddanego prolongowi, i w niczym nie poprawiało pierwszego wrażenia, mimo że poruszała się z gracją atlety i ani razu na nikogo nie wpadła, co było dużą sztuką, gdyż galeria była zatłoczona, a szafka, choć wyposażona w antygrawitator, nie była poręcznym ładunkiem do holowania, co Shelton wiedział z własnego doświadczenia. A ona wyglądała, jakby tańczyła, a nie przepychała się z szafką na holu przez tłum.

Gdyby to było wszystko, bosmanmat prawdopodobnie zaklasyfikowałby ją (prowizorycznie i nieco na wyrost, ma się rozumieć) nieco powyżej przeciętnej, jeśli chodzi o grupę zasmarkańców, z której doświadczeni starsi podoficerowie Królewskiej Marynarki mieli zrobić królewskich oficerów. Niestety, to nie było wszystko, bo na jej ramieniu siedział sobie spokojnie kudłaty i wąsaty treecat rodem ze Sphinksa. Mimo trzydziestu czterech lat standardowych doświadczeń Shelton musiał się bardzo starać, by nie okazać emocji.

Treecat na jego okręcie!

Gorzej: treecat w kabinie midszypmenów! Już sama ta myśl mogła każdego, kto był zwolennikiem ładu, porządku i spokoju (o tradycji nie wspominając), doprowadzić do rozstroju nerwowego. I niezwykle silnej pokusy, by gołymi rękami zadusić zadowolonego z siebie kaprala.

Shelton przez parę sekund żywił jeszcze nadzieję, że to nie na niego spadnie ten dopust boży i że dziewczę po prostu zgubiło drogę. Potem nadzieja ta zwiędła, gdy midszypmen skierowała się prosto ku pilnowanemu przez nich wylotowi korytarza.

Obaj zasalutowali, na co odpowiedziała oddaniem honorów w dziwnie paradny, a równocześnie dojrzały sposób, po czym posłała Sheltonowi błyskawiczne, taksujące spojrzenie i zwróciła się wyłącznie do wartownika:

- Midszypmen Harrington z rozkazem zameldowania się na pokładzie, kapralu.

I podała mu wyjęty z kieszeni kurtki mundurowej chip z logo RMN. Jej sopran był zaskakująco miękki jak na kogoś o tym wzroście, ale w jej tonie nie było śladu wahania czy niepewności. Mimo to bosmanmat, obserwując, jak kapral umieszcza chip w czytniku i sprawdza zapisany tam rozkaz, zastanawiał się, czy ktoś tak młody zdoła nauczyć się, jak należy wydawać rozkazy. Miał pewność, że nawet ślad tych myśli nie odbił się na jego twarzy, ale dziwnym trafem jej treecat przekrzywił łeb i przyjrzał mu się uważnie jasnozielonymi ślepiami, poruszając przy tym wąsami.

- Zgadza się, ma'am - oznajmił Marine, gdy stwierdził, że treść rozkazów, które miał w elektrokarcie, pokrywa się z zapisanymi w chipie, po czym oddał go właścicielce i wskazał Sheltona:

- Bosmanmat Shelton, jak sądzę, oczekuje pani.

Oboje zignorowali jego podejrzanie radosny ton. A Honor spojrzała jedynie na bosmanmata i uniosła pytająco brew.

Zaskoczyło go to solidnie, jednak jak spokojną by udawała, widział zbyt wielu zasmarkańców meldujących się na pierwszy w życiu okręt, by dać się zwieść. A najlepszym dowodem tego, że była równie podniecona i spięta oraz pełna marzeń co inni, był ten błysk w oczach. A mimo to w tym momencie, unosząc pytająco brew, była pewna siebie i swego autorytetu. I nie była to poza mająca ukryć strach czy niepewność. Było to zachowanie naturalne i to właśnie ono rozbudziło w nim cień nadziei. Może jednak będą z niej ludzie...

A zaraz potem treecat zastrzygł uszami i Shelton jęknął w duchu z rezygnacją.

- Bosmanmat Shelton, ma'am - zameldował się przepisowo. - Jeśli pozwoli pani za mną, zaprowadzę panią do pierwszego oficera.

- Dziękuję, bosmanmacie - odparła i ruszyła w ślad za nim. Z treecatem na ramieniu.


* * *


Honor Harrington robiła co mogła, by nie okazać podniecenia i radości, pokonując w ślad za bosmanmatem Sheltonem pozbawiony grawitacji korytarz łączący stację kosmiczną z krążownikiem. Nie przyszło jej to łatwo, gdyż właśnie miała osiągnąć to, czego pragnęła przez prawie połowę życia i o co walczyła przez trzy i pół roku standardowego na wyspie Saganami. W żołądku czuła łaskotanie, a na plecach ciarki. Dotarła do końca korytarza, złapała poręcz i wylądowała, dotykając stopami pokładu za grubą linią oznaczającą granicę zasięgu pokładowej grawitacji. Dla niej było to równoznaczne z opuszczeniem obszaru Stacji Kosmicznej Jego Królewskiej Mości Hephaestus i znalezieniem się wreszcie na pokładzie okrętu, na którym miała odbyć pierwszy patrol bojowy: ciężkiego krążownika HMS War Maiden. Nawet powietrze tu inaczej pachniało... przynajmniej dla niej. A wrażenie, że otacza ją coś odmiennego, a za rogiem korytarza czeka coś specjalnego, było zbyt silne, by próbować z nim walczyć.

Nimitz miauknął cicho z naganą - jako empata doskonale wiedział, co czuła, ale jako pragmatyk do szpiku kości doskonale rozpoznawał zarówno niebezpieczeństwa związane ze stanem euforii swego człowieka, jak i konieczność stosownego zachowania od samego początku pobytu w nowym miejscu, toteż wolał jej o nich przypomnieć.

Honor uśmiechnęła się lekko i pogłaskała go, prostując się. Przynajmniej nie zrobiła z siebie pośmiewiska tak jak nieszczęśnik z jej roku na ostatnim locie treningowym, który wylądował przed granicą pokładowego systemu przyciągania. Omal nie uśmiechnęła się, przypominając sobie minę oficera dyżurnego pokładu hangarowego jednostki, na której miało to miejsce. Teraz jednakże nie był stosowny czas na wesołość - zasalutowała oficerowi dyżurnemu pokładu hangarowego HMS War Maiden i wyrecytowała:

- Proszę o zezwolenie wejścia na pokład i dołączenia do załogi, ma'am! Płowowłosa chorąży zmierzyła ją bacznym, taksującym spojrzeniem, zanim odsalutowała i bez słowa wyciągnęła rękę. Honor podała jej chip z rozkazami i chorąży sprawdziła je z zawartymi w pamięci swej elektrokarty, tak jak przed chwilą zrobił to wartownik z korpusu. Potem kiwnęła głową, oddała jej chip i powiedziała:

- Zgody udzielam, midszypmen Harrington.

Jej ton był jak najbardziej przepisowy, lecz czuło się w nim nie tyle wyższość, ile świadomość własnego doświadczenia - w końcu nie dość, że była co najmniej rok standardowy starsza, to miała już za sobą ten sprawdzający patrol, no i była mianowanym oficerem Jego Królewskiej Mości. Spojrzała na Sheltona i odruchowo wyprostowała się - minimalnie, lecz zauważalnie.

- Proszę kontynuować, panie bosmanmat - powiedziała już zupełnie innym tonem.

- Aye, aye, ma'am - potwierdził Shelton i dał znak Honor, by poszła za nim.

I skierował się ku windom.


* * *


Komandor porucznik Abner Layson siedział za biurkiem i uważnie studiował rozkazy, nie kryjąc przed sobą, że mogą one stanowić nowy powód bólu głowy. Przed biurkiem siedziała niezwykle sztywno midszypmen Harrington, zajmując jedynie fragment fotela. Dłonie trzymała na kolanach, stopy miała przepisowo rozchylone, a wzrok wbity w ścianę jakieś piętnaście centymetrów nad głową pierwszego oficera. Prawie się zarumieniła, gdy kazał jej usiąść, zabierając się do przeglądania jej papierów, ale zdołała nad sobą zapanować. W ogóle kontrolowała się całkiem dobrze. Jednak lekki ruch koniuszka ogona treecata świadczył, że nie była wcale tak spokojna, na jaką starała się wyglądać. Layson przyznawał natomiast, że własne zewnętrzne objawy zdenerwowania stłumiła błyskawicznie i całkowicie.

Ponownie spojrzał na ekran i czytając oficjalne, suche zdania opinii oraz wyniki z poszczególnych przedmiotów, cały czas zastanawiał się, co też napadło kapitana Bachfischa. I co tak niezwykłego było w siedzącej przed nim dziewczynie, że ten poprosił o przydzielenie jej na pierwszy próbny lot na swój okręt.

To, co najbardziej uderzało na pierwszy rzut oka, to wiek. Była młoda, miała bowiem zaledwie dwadzieścia lat (nie wyglądała na tyle, ale to już była zasługa prolongu). Wiek kandydatów przyjmowanych do akademii nie był ściśle określony, ale większość zjawiała się tam, mając osiemnaście - dziewiętnaście lat standardowych. Ona miała wtedy ledwie siedemnaście, co było tym bardziej zaskakujące, iż nigdzie nie mógł dopatrzyć się śladu koneksji arystokratycznych czy finansowych. Z drugiej strony jej średnia ocen ze wszystkich lat była doskonała. Jeśli nie liczyć matematyki, miała wyłącznie doskonałe i wyśmienite noty. Zwłaszcza z taktyki i symulatorów, co było warte zapamiętania. Choć naturalnie miał przykrą świadomość faktu, że wielu prymusów akademii w praktycznych warunkach służby liniowej okazywało się smętnym rozczarowaniem. Doskonale także spisywała się na testach kinetycznych, choć to przy obecnym stanie techniki pokładowej miało coraz mniejsze znaczenie. Oraz bardzo dobrze szedł jej pilotaż wszystkiego, czego tylko się dało, w tym także lotni. Była aktualną rekordzistką akademii w długości lotu; godne podziwu. Ale mogła też być uparta, a nawet beztroska. .. o czym świadczyła oficjalna reprymenda za zignorowanie instrumentów w czasie lotu. I nagana za brak dyscypliny w trakcie lotu... i to niejedna... to nie wyglądało obiecująco... choć z drugiej strony wszystkie dostała tego samego dnia...

Zagłębił się w szczegółową część dokumentacji i prychnął, z trudem maskując to atakiem kaszlu. Wszystko było jasne: skoro przeleciała w czasie regat nad jachtem komendanta na wysokości masztów, kładąc wszystkich na pokład, a bardziej nerwowych skłaniając do skoku za burtę, to nie było się czemu dziwić. Hartley musiał mięć o niej naprawdę dobrą opinię, skoro na naganach się skończyło... no tak, jej boczna była siostrzenicą króla, a tej przecież z akademii wylać nie mogli! No, przynajmniej nie za coś takiego, bo za morderstwo z premedytacją to i może...

Komandor porucznik Layson westchnął i odchylił oparcie fotela, masując sobie nasadę nosa i zza zasłony dłoni przyglądając się siedzącej. Niepokoił go treecat. Wiedział, że nie powinien, jako że przepisy w tej kwestii były całkowicie jednoznaczne od czasów rządów królowej Adrienne. Zgodnie z prawem żadnego adoptowanego nie można było odseparować od treecata, a Harrington jakoś przeszła z nim przez akademię, i to nie zostawiając śladu problemów w papierach, więc nawet jeśli jakieś wyniknęły, to nie były poważne. Niestety, okręt to znacznie mniejszy świat niż wyspa, a ona nie była jedynym midszypmenem na pokładzie.

W czasie długiej podróży małe zazdrości i złośliwości mogą urosnąć do rangi poważnych problemów, a tylko jej przysługiwało prawo do zabrania ze sobą zwierzaka. Layson doskonale wiedział, że treecaty nie są zwierzątkami domowymi i że są inteligentne, choć nie wiadomo było dokładnie jak bardzo. Podobnie jak wiedział, że kiedy połączą się empatyczną więzią z człowiekiem, nie można ich oddzielić od adoptowanego na większą odległość bez poważnych konsekwencji dla obu stron. Ale wyglądały niczym pluszowo - futrzane zabawki albo ziemskie koty, a większość obywateli Gwiezdnego Królestwa Manticore wiedziała o nich jeszcze mniej niż on, toteż umknięcie w tej sytuacji nieporozumień i zazdrości wydawało się mało prawdopodobne. Jego zmartwienie pogłębiała świadomość, że okręt dostał nowego pomocnika oficera taktycznego dzięki niezbadanym wyrokom kadr floty. A pomocnik oficera taktycznego tradycyjnie odpowiedzialny był na każdym okręcie za wyszkolenie i zdyscyplinowanie midszypmenów. Layson co prawda nie miał jeszcze okazji bliżej zapoznać się z nowym oficerem, ale to, czego dotąd się dowiedział, jakoś nie skłaniało do pokładania zaufania w jego możliwościach i umiejętnościach.

Jednak to nie obecność treecata była głównym problemem nurtującym Laysona. Musiał bowiem istnieć powód, dla którego kapitan chciał ją mieć na pokładzie, a on nie był w stanie się go domyślić, choć naprawdę próbował. Taka prośba o przydzielenie kogoś oznaczała zwykle początek gry w protekcję, której z zamiłowaniem oddawali się starsi stopniem oficerowie. Motywy były dwa: albo chęć uzyskania wsparcia kogoś ustosunkowanego poprzez wykonanie pierwszego ruchu wobec jego syna, córki czy bliskiego krewnego, albo też odwzajemnienie podobnej uprzejmości. Tyle, że Harrington była córką wolnych posiadaczy ziemskich z planety Sphinx, a jej koneksje sprowadzały się do znajomości z młodszą córką earla Gold Peak, z którą mieszkała przez ponad dwa lata standardowe w jednym pokoju. Co ciekawsze, nawet gdyby rzeczywiście o to chodziło, Layson nie widział sposobu, w jaki stary mógłby na tym skorzystać, faworyzując Harrington. I to właśnie najbardziej go niepokoiło, bo dobry pierwszy oficer powinien wiedzieć o wszystkim, co mogło mieć wpływ na sprawne funkcjonowanie załogi i okrętu, którym zarządzał w imieniu swego kapitana.

- Wygląda na to, że wszystko jest w porządku, pani midszypmen - powiedział, przestając masować nasadę nosa i prostując oparcie fotela. - Naszym pomocnikiem oficera taktycznego jest porucznik Santino, a więc to on będzie pani bezpośrednim przełożonym. Kiedy skończymy rozmowę, bosmanmat Shelton zaprowadzi panią do kabiny midszypmenów i przyjdzie tam po panią, gdy się pani rozpakuje. Ponieważ jednak mam zwyczaj rozmawiać ze wszystkimi nowymi oficerami meldującymi się na pokładzie, spędzimy z sobą jeszcze trochę czasu. Da mi to okazję poznać panią nieco bliżej i zorientować się, czy będzie pani pasować do reszty załogi.

Zrobił przerwę, więc Honor skinęła głową.

- W takim razie może zacznie pani od powiedzenia mi, pokrótce naturalnie, dlaczego zdecydowała się pani zostać oficerem Royal Manticoran Navy.

- Z kilku powodów, sir - odparła po paru sekundach zastanowienia. - Mój ojciec, nim przeszedł na emeryturę i otworzył prywatną praktykę, był lekarzem okrętowym i do około jedenastego roku życia byłam, jak to się mówi, dzieckiem floty. Zawsze też interesowała mnie historia flot wojennych, i to zaczynając od okresu okrętów pływających Przed Diasporą. Ale najważniejszym powodem jest Republika Haven, sir.

- Doprawdy? - Tym razem Layson nie potrafił ukryć zdziwienia.

- Tak, sir - powiedziała z szacunkiem i najzupełniej poważnie. - Uważam, że wojna z Republiką Haven jest nieunikniona. Nie wybuchnie natychmiast, ale wybuchnie na pewno.

- A pani chce być na miejscu, by załapać się na przygodę i sławę?

- Nie, sir - odparła takim samym tonem jak poprzednio. - Chcę pomóc w obronie Królestwa Manticore. I nie chcę żyć w Republice Haven.

- Rozumiem... - powiedział wolno, przyglądając się jej z namysłem.

Słyszał już podobne stwierdzenia, ale od znacznie starszych stopniem i wiekiem oficerów, nigdy jeszcze od dwudziestoletniego midszypmena. Osobiście się z nią zgadzał. Wiedział też, że jest to powód największej rozbudowy Royal Manticoran Navy w całej jej historii. Jak zresztą i tego, że rocznik, z którym Harrington ukończyła akademię, był o ponad dziesięć procent liczniejszy od poprzedniego. Ale jak sama powiedziała, wojna nie wybuchnie natychmiast... a on nadal nie rozumiał, dlaczego stary chciał ją mieć na pokładzie.

- Cóż, midszypmen Harrington - powiedział w końcu - skoro chce pani pomóc w obronie Gwiezdnego Królestwa, to przybyła pani we właściwe miejsce. I może pani mięć okazję zacząć nieco wcześniej, niż się pani spodziewała, ponieważ dostaliśmy rozkaz udania się na patrol antypiracki do Konfederacji Silesianskiej.

Harrington siadła jeszcze bardziej prosto, choć przed chwilą przysiągłby, że to niemożliwe, a ogon treecata znieruchomiał, dziwnie przypominając znak zapytania.

- Natomiast jeśli nie żywiła pani nadziei na sławę, to lepiej nie zaczynać teraz - dodał. - Jak pani zapewne do znudzenia powtarzano, ten patrol to pani ostateczny egzamin.

Ponownie przerwał, przyglądając się jej z uwagą, a ona ponownie skinęła potakująco głową.

Sytuacja bowiem była taka, że pod wieloma względami do midszypmena stosowało się stare powiedzenie "Ni pies, ni wydra". Oficjalnie pozostawał kandydatem na oficera tuż przed otrzymaniem patentu. Stopień midszypmena zapewniał mu czasowo miejsce w korpusie oficerskim i stosowne traktowanie, ale nie gwarantował utrzymania tego stanu rzeczy po pierwszym patrolu. Ukończenie nauki w akademii nie oznaczało bowiem rozpoczęcia kariery prowadzącej do objęcia dowództwa własnego okrętu lub do osiągnięcia stopnia flagowego. O tym, czy absolwent zwany midszypmenem otrzyma patent oficerski i przydział liniowy, decydował ten pierwszy patrol. Każda flota potrzebowała wielu oficerów nieliniowych i ktoś, kto udowodnił, że nie nadaje się do służby liniowej, zawsze mógł znaleźć miejsce w administracji, zaopatrzeniu czy stoczni. Chyba, że pokazał, iż jest całkowicie niezdolny do wykonywania obowiązków czy brania na swe barki odpowiedzialności, bo wówczas po zakończeniu patrolu otrzymywał dyplom akademii i formalne pismo, iż Korona jednakowoż nie jest zainteresowana wykorzystaniem go w jakikolwiek sposób w Królewskiej Marynarce.

- Jest tu pani po to, by się uczyć, a zarówno kapitan, jak i ja będziemy starannie oceniali pani osiągnięcia. Jeżeli chce pani kiedykolwiek dowodzić własnym okrętem, doradzam dołożyć starań, by ta ocena była pozytywna.

- Rozumiemy się?

- Tak, sir!

- Doskonale. - Layson uśmiechnął się leciutko. - Zgodnie ze starym powiedzeniem: midszypmen, który przetrwał akademię, jest jak kot - jak by go nie rzucić w tryby służby, spadnie na cztery łapy. Przynajmniej takich midszypmenów próbuje stworzyć akademia i tego spodziewają się wszyscy na okręcie. W pani przypadku jednak, z czego musi pani zdawać sobie sprawę, istnieje dodatkowy czynnik komplikujący. Konkretnie pani towarzysz.

Zrobił przerwę, by sprawdzić, jakie wrażenie wywrą jego słowa. Nie wywarły żadnego - ta dziewczyna czego jak czego, ale opanowania miała zgoła imponujące zapasy.

- Nie wątpię, że lepiej niż ja zna pani przepisy dotyczące przebywania treecatów na okrętach - podjął Layson tonem jednoznacznie wskazującym, że lepiej byłoby dla niej, gdyby się nie mylił. - i spodziewam się, że będzie ich pani dokładnie przestrzegać. Fakt, że oboje przetrwaliście akademię, pozwala mi mięć nadzieję, że zdołacie to zrobić i tutaj, ale chcę, by była pani świadoma, że to znacznie mniejsze środowisko niż wyspa i że prawo przebywania razem na pokładzie niesie z sobą obowiązek unikania sytuacji, które mogłyby mięć negatywny wpływ na sprawne działanie załogi. Spodziewam się, że to także pani rozumie. I on też.

- Rozumiem, sir - potwierdziła. - I on też.

- Miło mi to słyszeć. W takim razie bosmanmat zaprowadzi panią do kabiny. A ja życzę powodzenia, midszypmen Harrington.

- Dziękuję, sir.

- Może pani odejść.

Honor wstała, zasalutowała i wyszła w ślad za Sheltonem.

A komandor porucznik Layson zagłębił się w lekturze kolejnego dokumentu.


* * *


Honor zakończyła słanie koi i przyjrzała się jej krytycznie. Zgodnie z nawykami wpojonymi jej na wyspie Saganami zrobiła to tak, że narożniki były nieskazitelnie proste i równe, a koc tak napięty, że odbiłaby się od niego pięciodolarówka. Potem odczepiła od szafki to, co jechało na niej wierzchem cały czas, uniosła samą szafkę i wsunęła ją w mocowania wystające ze ściany, uśmiechając się przy tym na wspomnienie pewnego kadeta. Chłopak pochodził z Gryphona, z rodziny nie mającej żadnej tradycji służby w RMN, co udowodnił absolutną ignorancją, pytając kiedyś, dlaczego wszystkie szafki osobiste mają takie same wymiary. Otworzyła drzwi, wyłączyła antygrawitator i gdy szafka osiadła nieco pod własnym ciężarem, włączyła elektromagnesy.

A potem mimo płonących na zielono kontrolek potrząsnęła nią solidnie. Widziała, co się przytrafiło komuś, kto zawierzył samym tylko kontrolkom, i nie miała zamiaru powtarzać jego błędu. Zamknęła drzwi i zajęła się drugą, mniejszą szafką. Przytwierdziła ją do ściany na wysokości swojej koi i także potrząsnęła, sprawdzając elektromagnesy. Nimitz przyglądał się temu z uwagą, siedząc na poduszce, i trudno było mu się dziwić. W przeciwieństwie bowiem do szafki będącej standardowym wyposażeniem każdego członka załogi okrętu Royal Manticoran Navy to urządzenie kosztowało siedemnaście tysięcy dolarów, z których zresztą większość zapłacił ojciec. Był to prezent z okazji ukończenia akademii, niezbędny w dalszej karierze zawodowej Honor - samodzielny moduł ratunkowy dla treecata umożliwiający Nimitzowi przeżycie w razie utraty szczelności w wyniku trafienia okrętu lub innych uszkodzeń spowodowanych walką.

Zadowolona, uruchomiła autodiagnostykę i z satysfakcją obserwowała, jak panel kontrolny ożył i po paru sekundach wykazał pełną sprawność wszystkich funkcji i podzespołów. Nimitz skwitował jej stan ducha pełnym aprobaty bleeknięciem. Przełączyła moduł na stan pogotowia i rozejrzała się po kabinie zwanej potocznie gniazdem zasmarkańców. Aż do powrotu bosmanmata Sheltona nie miała nić do roboty, więc mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu.

Kabina była zaskakująco przestronna jak na tak stary i mały okręt, dwukrotnie większa od pokoju w akademiku, ale z drugiej strony tamten dzieliła tylko z Michelle Henke, kabina zaś przeznaczona była dla sześciu osób. Jak na razie zasłane były tylko cztery koje, co miałoby swoje plusy i minusy, gdyby tak pozostało w chwili odcumowania.

Siadając na cienko wyściełanym krześle stojącym przy podniszczonym stole, rozważyła, co bardziej by jej odpowiadało. Cztery osoby oznaczały więcej miejsca dla każdej, ale z drugiej strony na czwórkę midszypmenów przypadłyby zadania przewidziane dla sześciorga, a choć w większości były to na siłę wynajdywane zajęcia, część obowiązków była poważna, a wszystkie czasochłonne. Lwią część stanowiły ćwiczenia i szkolenia praktyczne prowadzone przez różnych oficerów, ale midszypmen był mimo wszystko królewskim oficerem (choćby chwilowo), toteż musiał się na coś przydać na pokładzie okrętu Jego Królewskiej Mości.

Wzięła na kolana Nimitza i pogłaskała go wolnymi, długimi ruchami. Miauknął cicho i wtulił głowę w jej brzuch, nadstawiając bezwstydnie grzbiet. Honor powoli odetchnęła z ulgą - poczuła prawdziwą ulgę pierwszy raz od chwili, gdy rano spakowała się i opuściła akademik na wyspie Saganami. I choć wiedziała, że uczucie to jest przedwczesne, a spokój krótkotrwały, postanowiła nie psuć tego momentu martwieniem się o przyszłość.

Przymknęła oczy i odtworzyła w myślach przebieg rozmowy z pierwszym oficerem. Zastępca dowódcy każdego okrętu miał status półboga, jako że dowódca był pierwszym po Bogu. I zwykły midszypmen nie miał prawa kwestionować jego podejścia czy decyzji, czego zresztą nie zamierzała robić. Natomiast w jego zachowaniu i głosie było coś, czego nie potrafiła zrozumieć ani nawet dokładnie określić. I nie była to ciekawość. Wyobraźnia nie płatała jej figlów, nie miała też omamów z racji zdenerwowania. Wiedziała, że o coś mu chodzi. A poza tym uważał obecność Nimitza na pokładzie za co najmniej niepożądaną - podobnie jak bosmanmat Shelton.

Honor westchnęła ciężko i potrząsnęła głową. Nie pierwszy raz spotykała się z takim podejściem, a jednak nadal nie mogła się do niego przyzwyczaić. Znała doskonale przepisy RMN dotyczące treecatów i adoptowanych przez nie ludzi, ale wiedziała też, że większość członków załóg czy oficerów nie ma o nich pojęcia. Trudno było się temu dziwić, gdyż przypadki adopcji zdarzały się rzadko, a treecatów poza Sphinksem prawie nie widywano. W Królewskiej Marynarce, z tego co zdołała się dyskretnie dowiedzieć, było z tuzin adoptowanych, jeżeli brać pod uwagę ludzi w aktywnej służbie. Biorąc pod uwagę liczbę personelu Royal Manticoran Navy, był to ułamek procenta, toteż siłą rzeczy pojawienie się treecata na okręcie zwykle wywoływało zamieszanie.

Zrozumienie powodów tego stanu rzeczy niewiele jednak pomagało. Honor wiedziała z doświadczenia, że większość przełożonych uznałaby obecność Nimitza za potencjalne źródło problemów. Większość ludzi miała mgliste pojęcie o treecatach, a ci bardziej świadomi i tak instynktownie traktowali je jak sprytne zwierzaki. Niewielu z nich zmieniłoby zdanie, nawet mając ku temu okazję. Uprzedzenia były zbyt silne. A to, że treecaty nie potrafiły wydawać artykułowanych dźwięków i że wyglądały jak futrzane maskotki, jedynie pogłębiało mylne wrażenie. I czasami prowadziło do zazdrości lub niechęci.

Naturalnie nikt, kto zobaczył treecata w walce, nie uważał go już za maskotkę, natomiast często zaczynał widzieć w nim zagrożenie, bo nie mieściło mu się w głowie, że "zwierzę" może być groźne, wyłącznie broniąc życia swego lub adoptowanego człowieka - co dla treecata było dokładnie tym samym. Tych ludzi było niewielu, większość natomiast zachowywała się w stosunku do nich tak, jakby były pieskami pokojowymi - ślicznymi, głupimi i jak na złość dla nich niedostępnymi (a też by chcieli mięć w domu takiego).

A od takiego nastawienia był już tylko krok do niechęci wobec kogoś, komu takie stworzenie towarzyszyło. Honor i Nimitz spotkali się z tym parokrotnie nawet w akademii i jedynie fakt, że mieli po swojej stronie przepisy, a Nimitz był urodzonym i pozbawionym skrupułów manipulatorem, pozwolił im wybrnąć z najgorszych opałów. Cóż, skoro udało się tam, to teraz przy większym doświadczeniu też powinno się udać...

Drzwi do kabiny otworzyły się nagle, toteż odruchowo zerwała się z Nimitzem w objęciach i obróciła ku nim. Na korytarzu nad drzwiami paliła się kontrolka oznaczająca, że ktoś przebywa w pomieszczeniu, toteż włażenie bez choćby naciśnięcia dzwonka było nie tylko chamstwem, ale naruszeniem zwyczajów panujących na pokładach wszystkich okrętów RMN. Poza wypadkami alarmu bojowego czy innej sytuacji wyjątkowej przepisy wyraźnie tego zabraniały, toteż zaskoczenie wywołało u niej chwilowy paraliż ośrodka mowy. W progu stał o siedem czy osiem lat standardowych starszy od niej porucznik, którego jeszcze trafnie określał przymiotnik "nabity", ale niewiele mu brakowało, by przejść do kategorii "gruby". Był o dwa - trzy centymetry niższy od niej i nawet można by go uznać za przystojnego, jeśli ktoś lubił proste rysy, gdyby nie wyraz oczu, który wywoływał instynktowną niechęć. Przynajmniej u niej. Niechęć tę pogłębiała jego postawa - ujął się pod boki, kołysał na piętach i spoglądał na nią ze złością.

- Nawet zasmarkaniec powinien wiedzieć, że w obecności starszego rangą oficera należy stanąć na baczność, prawda? - warknął pogardliwie.

Honor zarumieniła się przede wszystkim ze złości, słysząc cichutki, ale całkiem jednoznaczny warkot Nimitza. Wiedziała, że treecat nie okaże swych uczuć, bo szybko nauczył się nad nimi panować, obcując ze starszymi od niej stopniem. Uważał to za głupi zwyczaj, czemu niejednokrotnie dawał wyraz, gdy byli sami, ale był skłonny go przestrzegać, skoro dla niej było to aż takie ważne.

W oczach przybysza błysnęła satysfakcja na widok jej rumieńca, toteż Honor odczekała jeszcze sekundę, nim odstawiła Nimitza na stół i wyprężyła się w pozycji zasadniczej.

- Tak już lepiej - warknął porucznik i wszedł, z rękoma na biodrach. - Jestem porucznik Santino, pomocnik oficera taktycznego. Co oznacza, że jestem także odpowiedzialny za zasmarkańców na tym okręcie, nie wiem za jakie grzechy. I dlatego chciałbym wiedzieć, co midszypmen Harrington porabia tutaj, zamiast zameldować się u mnie?

- Sir, dostałam polecenie rozpakowania się i poczekania na bosmanmata Sheltona, który...

- A odkąd to podoficer jest ważniejszy od oficera, midszypmen Harrington?

- Nie powiedziałam, że jest, sir - odparła, starając się nie okazać rosnącej złości.

- Ale mówiąc to, sugerowała pani, że jego rozkazy są ważniejsze od moich! Honor zacisnęła zęby i nić nie odpowiedziała.

- A może nie sugerowała pani tego, midszypmen Harrington? - spytał ostro, gdy cisza zaczęła się przeciągać, a Honor nie spuściła wzroku.

- Nie, sir, nie sugerowałam - odparła spokojnie.

W jej oczach było coś, co spowodowało, że zacisnął usta i spytał dziwnie cicho:

- A co pani sugerowała?

- Niczego nie sugerowałam, sir. Po prostu próbowałam odpowiedzieć na pańskie pytanie, sir.

- To niech pani dokończy!

- Sir, komandor Layson polecił mi pozostać tu do powrotu bosmanmata Sheltona, który miał mnie zaprowadzić do pana, żebym się formalnie zameldowała, sir. - Nazwisko pierwszego oficera wypowiedziała całkowicie beznamiętnie, ale dostrzegła, że Santino zmrużył oczy i zacisnął usta, słysząc je.

Spojrzał na nią bykiem, ale użycie nazwiska pierwszego oficera chwilowo go zakneblowało. Co na dłuższą metę było gorsze dla niej.

- No to jestem, midszypmen Harrington - warknął po długiej chwili ciszy. - Niech się więc pani w końcu zamelduje.

- Sir! Midszypmen Harrington melduje się na pokładzie, sir! - wyrecytowała niczym na egzaminie z musztry.

W ten sposób mógł się zameldować albo żółtodziób prosto po kursie rekruckim, albo kompletny idiota. Albo też ktoś, kto za takiego uważał przełożonego.

W oczach Santina błysnęła wściekłość, ale nić nie był w stanie zrobić, bo z formalnego punktu widzenia wszystko było w porządku.

A Honor z kamienną twarzą patrzyła mu w oczy.

Doskonale zdawała sobie sprawę, że robi błąd, celowo wyprowadzając go z równowagi. Po doświadczeniach w akademii powinna to sobie uświadomić, nawet gdyby Henke jej tego w głowę nie wbijała. Ale nie była w stanie nie zareagować. A poza tym jeśli dobrze oceniła Santino, to na dłuższą metę i tak nie miało to znaczenia.

- Doskonale, midszypmen Harrington - oznajmił lodowato porucznik. - Skoro łaskawie zaszczyciła nas pani wreszcie swoją obecnością, proponuję, by towarzyszyła mi pani do kabiny nawigacyjnej. Chyba mam dla pani stosowne zajęcie, które zajmie pani czas do obiadu.


* * *


Honor poczuła większe zdenerwowanie, niż się wcześniej spodziewała, gdy dołączyła do grupy oczekującej przed drzwiami prowadzącymi do kabiny kapitańskiej, jak tradycyjnie określano zespół pomieszczeń przysługujących kapitanowi okrętu. Ledwie trzy dni po opuszczeniu przez krążownik orbity Manticore zarówno ona, jak i pozostali midszypmeni odkryli ze zdumieniem, iż kapitan Bachfisch miał zwyczaj regularnego zapraszania oficerów na wspólne obiady.

Ponieważ War Maiden był starym okrętem - zbudowano go prawie trzydzieści pięć lat standardowych temu - był też ciasny jak na obecnie obowiązujące standardy, gdyż mniejszy od aktualnie budowanych ciężkich krążowników. Dlatego też kapitańskie pomieszczenia nie były wystarczająco przestronne, a w jadalni z trudem mieściło się pół tuzina gości. Stąd też na każdy obiad zapraszana była inna ich grupa i rotację przeprowadzano tak, by nikogo nie pominąć.

Był to niezwykle rzadki zwyczaj, acz kapitan Courvosier - ulubiony instruktor Honor w akademii - powiedział jej kiedyś, że dobry dowódca powinien jak najlepiej i przy jak najrozmaitszych okazjach poznawać swoich oficerów, jak też dać im się poznać. Była ciekawa, czy ten właśnie cel przyświecał kapitanowi Bachfischowi, ale gdy stwierdziła, że znalazła się na liście gości zaproszonych na najbliższy obiad, zdenerwowanie zdecydowanie przeważyło nad ciekawością. Każdy midszypmen byłby spięty w takiej sytuacji, nawet gdyby nie odbywał próbnego patrolu.

Gdy steward kapitana otworzył drzwi i goście zaczęli wchodzić, rozejrzała się dyskretnie, gdyż jako najmłodsza stopniem wchodziła oczywiście ostatnia. Co było tylko trochę lepsze, niż gdyby wchodziła pierwsza. Nie będzie się zastanawiała, co ze sobą zrobić ani które miejsce zająć, bo wolne zostanie tylko jedno, za to wszyscy będą już siedzieć, więc naturalnie i gapić się na nią z braku lepszego zajęcia. Ogarnęły ją wątpliwości, czy słusznie postąpiła, zabierając Nimitza, ale zgodnie z przepisami jeśli w zaproszeniu nie było wyraźnie napisane "bez treecata", to obejmowało ono i człowieka, i jego. A w tym zaproszeniu nie było żadnej wzmianki o Nimitzu. Co nie zmieniało faktu, że przełożeni mogli zabranie go uznać za dowód jej pyszałkowatości. Niepewność jak zwykle sprowadziła jej myśli na kwestię własnego wyglądu. Do momentu poznania bosmana MacDougala była przekonana, że łudząco przypomina przerośniętego konia. Dopiero trenowanie coup de vitesse przekonało ją, że ani nie wygląda, ani nie zachowuje się jak niezgrabna kobyła. I pomogło nauczyć się panować nad zdenerwowaniem. Teraz skorzystała ze sprawdzonych metod, dziękując w duchu losowi za nieobecność Elvisa Santino. Makira miał pecha uczestniczyć w obiedzie z jego udziałem i było to przeżycie, którego należało mu współczuć.

W końcu przyszła jej kolej. Zajęła ostatnie wolne krzesło, starając się jak najmniej rzucać w oczy, a Nimitz świadom, że powinien się jak najlepiej zachowywać, przycupnął na szczycie oparcia.

Steward okrążył stół, nalewając obecnym kawy. Mimo ciasnoty poruszał się płynnie, by nie rzec z wdziękiem, nabytym podczas wieloletniej praktyki. Honor od zawsze darzyła kawę głęboką niechęcią, toteż gdy podszedł, zasłoniła filiżankę dłonią. Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem, ale nie wygłosił żadnego komentarza.

- Nie przepada pani za kawą?

Pytanie zadał siedzący z lewej strony porucznik, toteż spojrzała na niego szybko. Miał ciemne włosy, perkaty nos i był w wieku Santino, ale w przeciwieństwie do niego miał przyjazny wyraz twarzy i życzliwy głos pozbawiony złośliwości, która u tamtego wyglądała na wrodzoną.

- Obawiam się, że nie, sir - przyznała.

- To może okazać się poważną niedogodnością w karierze zawodowej - ocenił radośnie, spoglądając na pyzatą i ciemnowłosą komandor porucznik siedzącą po przeciwnej stronie stołu. - Niektórzy z nas zdają się wychodzić z założenia, że królewskie okręty napędza kofeina, nie wodór. A część doszła już do tego, że spożycie kawy przewyższa zużycie wodoru i wymaga częstego uzupełniania zapasów.

Adresatka tych uwag spojrzała na niego wyniośle, upiła łyk i odstawiła filiżankę dokładnie na środek talerzyka.

- Ufam, poruczniku, że nie miał pan zamiaru kwestionować ilości kawy spożywanych przez pewnych ciężko pracujących przełożonych na mostku? - spytała.

- Skądże znowu, ma'am! Jestem wręcz zaskoczony pani sugestią, iż mógłbym mięć podobnie niecne intencje.

- Naturalnie! - zgodził się z kamienną twarzą komandor Layson siedzący z prawej strony jeszcze nie zajętego przez kapitana krzesła i spojrzał na Honor. - Midszypmen Harrington, pozwoli pani, że dokonam prezentacji. Z lewej ma pani porucznika Saundersa, pomocnika oficera astrogacyjnego, dalej komandor porucznik LaVacher, pierwszego mechanika, i komandor porucznik Hirake, oficera taktycznego. Panie i panowie: pani midszypmen Harrington.

Obecni wymienili ukłony. LaVacher była filigranową, ładną blondynką, a do Hirake Saunders kierował swe złośliwości. Nikt nie emanował poczuciem wyższości, którą nieodmiennie prezentował Santino w stosunkach z niższymi stopniem.

Saunders miał właśnie coś powiedzieć, gdy otworzyły się drugie drzwi wiodące do jadalni i stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna w mundurze kapitana z listy. Wszyscy obecni podnieśli się i pozostali w tej pozycji, dopóki kapitan Bachfisch nie zajął miejsca i poprosił:

- Siadajcie państwo.

Przy akompaniamencie lekkiego szurania krzeseł wykonano polecenie. Honor, rozwijając śnieżnobiałą serwetkę, obserwowała go spod oka. Wreszcie miała okazję przyjrzeć się dowódcy i pierwszemu po Bogu na pokładzie i pierwsze wrażenie było raczej rozczarowujące. Kapitan Bachfisch miał wąską, pobrużdżoną zmarszczkami twarz i ciemne oczy o wyrazie nieustannego zdziwienia z domieszką niezadowolenia. Wyglądał bardziej na księgowego, któremu nie zgadzają się rachunki, niż na kogoś, kto w imieniu króla ma zwalczać piractwo. Albo raczej nie pasował do wyobrażenia, które stworzyła sobie Honor. Lekko nosowy tenor także pasowałby bardziej do egzaltowanego księgowego i jej rozczarowanie pogłębiło się.

Zaraz potem jednak pojawił się steward i Honor zajęła się posiłkiem, co było znacznie przyjemniejszym zajęciem niż bezpodstawne dywagacje, no i wymagającym skupienia. Jedzenie było znacznie smaczniejsze niż to, co zwykłe trafiało się midszypmenom, toteż potraktowała je z odpowiednim entuzjazmem. W trakcie posiłku rozmawiano niewiele, z czego była zadowolona, jako że nie musiała się rozpraszać ani zastanawiać, czy powinna się odzywać nie pytana, czy wręcz przeciwnie. Kapitan zresztą także konsumował w milczeniu - ba, wyglądał tak, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na gości. Honor zaczęła się wręcz zastanawiać, po co w ogóle zadał sobie trud zaproszenia ich. Wszystko to wyglądało przedziwnie.

Za to obiad był wyśmienity: zupa ziemniaczana, kurczak pieczony z migdałami, sypki ryż ze świeżo prażonymi warzywami i sosem grzybowym, surówka, zielony groszek i trzy rodzaje ciasta na deser. A co ważniejsze - za każdym razem, gdy unosiła głowę, steward już był przy niej, proponując dokładkę. Nie sprawiała mu zawodu i zajadała ze smakiem - kapitan mógł nie spełniać jej oczekiwań, za to kuchnię miał znakomitą. Tak dobrych potraw nie jadła od ostatniej wizyty w domu.

A jabłecznik z lodami był nawet lepszy od kurczaka, toteż z radością przyjęła od stewarda trzeci kawałek. Podając go jej, mrugnął porozumiewawczo, a od strony porucznika Saundersa dobiegło zduszone westchnienie. Spojrzała na niego ukradkiem, ale nie licząc rozbawionego błysku w oczach, miał nieprzeniknioną minę. Honor zignorowała to - wywodziła się w prostej linii od osadników z Meyerdahla i była przyzwyczajona do reakcji, jakie wzbudzał u nieprzygotowanych jej genetycznie zmodyfikowany metabolizm przejawiający się olbrzymim apetytem, zwłaszcza na słodycze.

W końcu jednak i ona miała dość - po krótkiej pogoni łyżeczką zebrała resztki roztopionych lodów z talerzyka i usiadła prosto z cichym westchnieniem satysfakcji, jaką zawsze daje napełniony smakołykami żołądek. Steward pojawił się natychmiast, by sprzątnąć naczynia, które zniknęły w jakiejś jego prywatnej czarnej dziurze. Następnie podał kapitanowi do oceny butelkę wina zamkniętą tradycyjnym korkiem. Honor obserwowała to z uwagą, gdyż jej ojciec był prawdziwym snobem, jeśli chodzi o te trunki, i w Bachfischu bez trudu rozpoznała podobnego. Kapitan kiwnął głową, steward złamał pieczęć i wprawnym ruchem wyciągnął korek, który podał Bachfischowi do powąchania. Sam zaś nalał niewielką ilość wina do jego kielicha i czekał. Kapitan spróbował, zastanowił się i skinął przyzwalająco głową. Dopiero wówczas steward napełnił jego kielich i obszedł stół, nalewając wszystkim po kolei.

Kiedy podszedł do niej, Honor ponownie poczuła mrowienie w żołądku. Jako najmłodsza stopniem wśród obecnych miała swoje obowiązki; poczekała, aż wino zostanie nalane, po czym ujęła kielich i wstała.

- Panie i panowie: za króla! - wygłosiła toast prawie normalnym głosem.

Wyglądało na to, że nikt nie zauważał jej zdenerwowania.

- Za króla! - odpowiedź zabrzmiała dziwnie głośno w ciasnej kabinie. Honor zaś z ulgą opadła na krzesło, zadowolona, że udało jej się wznieść toast bez przypominania i bez niespodzianek.

Atmosfera nagle zmieniła się zupełnie, jakby toast kończył część oficjalną. Honor nie całkiem była w stanie określić, co się stało, gdyż pozornie wszyscy jedynie rozsiedli się wygodniej. Komandor porucznik Hirake nawet założyła nogę na nogę.

- Mogę przyjąć, że zrobiłeś porządek z tymi mapami, Joseph? - spytał kapitan Bachfisch.

- Zrobiłem, sir - poinformował go porucznik Saunders. - Miał pan rację: były właściwe, tylko źle opisane. Natomiast obaj z komandorem Dobrescu nadal zastanawiamy się, dlaczego przysłano nam uaktualnione mapy Republiki, skoro udajemy się prawie dokładnie w przeciwnym kierunku.

- A to akurat jest całkiem proste - odezwała się komandor porucznik Hirake. - Najprawdopodobniej astrogator War Maiden poprosił o nie przed dziewiczym patrolem krążownika. Wiesz, to tylko trzydzieści sześć lat standardowych. Jak na naszą logistykę, to nawet nie najgorszy wynik.

Kilkoro obecnych parsknęło śmiechem, a Honor z trudem ukryła zdumienie, widząc szeroki uśmiech także na twarzy Bachfischa. Ten potrząsnął głową i pogroził oficerowi taktycznemu.

- Nie należy rozsiewać takich plotek, Janice - zganił ją. - Przede wszystkim dlatego, że rozbudzasz w ten sposób fałszywe nadzieje co do sprawności naszego zaopatrzenia.

- Nie wiem, sir, czy tak do końca ma pan rację - sprzeciwił się komandor Layson. - W końcu udało nam się jednak dostać nową głowicę do grasera numer 4.

- Udało się, ale nie dzięki zaopatrzeniu - oświeciła go komandor LaVacher. - Znaleźli ją stoczniowcy w magazynie, a wydali, gdy zagroziłam wysadzeniem abordażu na stację. Prawdopodobnie trzymali ją tam z pięć lat i przeznaczona była dla zupełnie innego okrętu, ale myśmy mieli większą siłę perswazji, że się tak wyrażę.

Wywołało to nową falę uśmiechów. I wzrost zaskoczenia Honor Obecni zachowywali się teraz zupełnie inaczej niż parę minut temu. A największa zmiana nastąpiła w zachowaniu kapitana, który właśnie przyglądał się z przekrzywioną głową i prawie radosną miną komandorowi Laysonowi.

- I mam nadzieję, że w czasie, gdy Joseph porządkował mapy, oboje z Janice zdołaliście wymyślić taki układ ćwiczeń, żeby cała załoga nas znienawidziła? - spytał.

- Cóż sir, próbowaliśmy - westchnął Layson, przyznając się do klęski. - Zrobiliśmy, co się dało, ale obawiam się, że część załogi maszynowej jedynie zacznie nas nie lubić.

- Hm... - Bachfisch zmarszczył brwi. - Rozczarowaliście mnie nieco... Mając tak zieloną załogę, dobry pierwszy nie powinien mieć żadnych problemów z ułożeniem takiego programu ćwiczeń, by gwarantował on, że każdy z członków załogi będzie wściekły.

- A to nam się akurat udało, sir. Problem w tym, że Irma zdołała utrzymać na pokładzie większość poprzedniej obsady, a oni wiedzą już, na co nas stać.

- Aha. No cóż, na taki cud nie mogłeś mieć wpływu - przyznał kapitan i spojrzał z naganą na komandor LaVacher. - Jak to zrobiłaś, skoro nie zanotowano serii tajemniczych zgonów w kadrach floty?

- Z dużym trudem, sir. Cały czas siedzieli mi na karku i próbowali ukraść najlepszych ludzi.

- Tak podejrzewałem. - Tym razem w głosie Bachfischa nie było wesołości, tylko pochwała. - Przejrzałem część twojej korespondencji z kapitanem Allertonem i do samego końca sądziłem, że stracimy bosmanmata Heismana, ale załatwiłaś Allertona pięknie. Mam nadzieję, że Heismana nie będzie to kosztowało opóźnienia awansu; jest nam potrzebny, ale byłoby to nieuczciwe.

- Nie będzie, sir. - Zamiast LaVacher głos zabrał Layson - Rozmawialiśmy o tym, zanim Irma użyła ostatecznego argumentu: "niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania". W dziale maszynowym brak nam dwóch pomocników bosmańskich, a patrol będzie trwał wystarczająco długo, by miał pan prawo awansować go na któreś z tych stanowisk. Kadry na pewno to zatwierdzą.

- I to mi się podoba! - ucieszył się Bachfisch. - Inteligentni oficerowie liniowi bez trudu zapędzający w kozi róg naturalnych wrogów, czyli gryzipiórków z administracji Royal Manticoran Navy. Tak to powinno wyglądać!

Honor jedynie z najwyższym trudem panowała nad sobą na tyle, by nie gapić się z osłupieniem na osobę, która zastąpiła ponuraka i wcielenie powagi u szczytu stołu. I dobrze, że panowała, gdyż kapitan akurat odwrócił wzrok od LaVacher i spojrzał prosto na nią. W jego oczach bez cienia wątpliwości błyskały radośnie złośliwe iskierki.

- Zauważyłem, że pani towarzysz spędził cały obiad na oparciu krzesła, midszypmen Harrington - zagaił. - Dotąd odnosiłem wrażenie, że treecaty spożywają posiłki wraz z adoptowanymi przez siebie ludźmi.

- Och, tak, sir... - wyjąkała, poczuła, że się czerwieni, i wzięła się w garść; miała dość czasu, by zmienić o nim opinię, i teraz należało z tego skorzystać. - Nimitz zwykle je razem ze mną, ale nie radzi sobie najlepiej z warzywami. Ponieważ nie wiedzieliśmy, jakie przygotowania poczynił pański steward, zjadł wcześniej w naszej kabinie.

- Rozumiem... - Bachfisch przyglądał się jej jeszcze przez chwilę z namysłem, nim wskazał stewarda i dodał: - Mat Stennis jest zaradną osobą. Jeżeli dostarczy mu pani spis potraw odpowiadających pani towarzyszowi, jestem pewien, że zdoła przygotować stosowny zestaw na następne spotkanie przy obiedzie.

- Rozumiem, sir - powiedziała, bez skutku próbując ukryć ulgę na wieść, że Nimitz najwyraźniej był mile widziany, a nie tylko tolerowany. - Dziękuję, sir.

- Nie ma za co. - Uśmiechnął się Bachfisch. - Być może jest coś, co moglibyśmy zaoferować mu jako przekąskę poobiednią?

- Jeżeli matowi Stennisowi zostało trochę selera naciowego, byłaby to idealna przekąska, sir. Treecaty nie radzą sobie dobrze z warzywami, za to uwielbiają seler.

- Jackson? - Kapitan spojrzał pytająco na stewarda. Ten uśmiechnął się i skinął potakująco głową.

- Sądzę, że to się da załatwić, sir - obiecał i zniknął w kuchni.

Kapitan Bachfisch zaś wrócił do rozmowy z Laysonem i Hirake. Honor usiadła wygodniej, czując na karku zadowolone mruczenie Nimitza - było zbyt ciche, by dało się je usłyszeć, za to przez skórę odbierało się je doskonale. Gdyby mogła, też zamruczałaby z zadowoleniem, tyle że głośniej. Dyskutujący z ożywieniem kapitan był zupełnie inną osobą niż oficjalny, sztywny dowódca w czasie posiłku. Nadal nie rozumiała, dlaczego wówczas był tak odległy i niemal zimny, ale doceniała talent, z jakim prowadził rozmowę, oraz to, jak pozornie bez wysiłku włączył w towarzystwo zwykłego midszypmena, czyli ją. Jego uwagi były dowcipne, celne i złośliwe, ale ta złośliwość nie była wymierzona w podkomendnych. A równocześnie z każdym dyskutował o rzeczach poważnych i to jako przywódca, a nie tylko dowódca. Przypomniała sobie to, co Courvosier powiedział o potrzebie poznania własnych oficerów, i zrozumiała, że Bachfisch właśnie dał jej lekcję poglądową, jak do tego podchodzi rozsądny kapitan.

Była to lekcja warta zapamiętania. Myślała o tym, odbierając z uśmiechem od mata Stennisa miseczkę z selerem.


* * *


- ... i jak widać, lokalna kontrola położenia działa została zmodyfikowana do stopnia Alfa 3 - ciągnęła bosmanmat MacArthur.

Zarówno naszywki na rękawie oznaczające dwadzieścia pięć lat standardowych służby, jak i baretki na piersi kurtki mundurowej wskazywały, że zapłaciła uczciwie za znajomość broni, którą obsługiwała. Niestety nigdy nie opanowała umiejętności przekazywania tej wiedzy innym - nawet zainteresowana tematem Honor miała problemy z koncentracją i stłumieniem chęci ziewania, słysząc monotonny głos instruktorki.

Obie z Aubrey Bradlaugh, drugą midszypmen na pokładzie, stały w korytarzu numer 4, zaglądając przez ramie MacArthur do niewielkiego, potężnie opancerzonego pomieszczenia. Nie było w nim zbyt dużo miejsca dla obsługi, wszędzie bowiem gdzie się dało upchnięto monitory, wyświetlacze, klawiatury i klapy dostępu technicznego. Fotele z uprzężami antyurazowymi dla ludzi ustawiono jakby na doczepkę.

- Po ogłoszeniu alarmu bojowego obsługa ma piętnaście minut na włożenie skafandrów i zajęcie stanowisk - oznajmiła MacArthur tak, jakby nikt przed nią ich o tym nie poinformował. - W praktyce kwadrans to o wiele za długo dla doświadczonej obsługi, ale w początkowym okresie, gdy załoga jeszcze się nie zgrała, czasami ledwie wystarcza. Ponieważ kapitan nie należy do zbyt cierpliwych wobec tych, którzy zaniżają średnią, nie zalecałabym opieszałości.

I mrugnęła, co przy całkowicie nieruchomej reszcie twarzy dało zaskakujący efekt. Mimo to Honor uśmiechnęła się. Temat także nie był zbyt radosny, o czym doskonale wiedziała po spędzeniu wielu godzin w symulatorach odtwarzających z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co mogło spotkać dowódcę obsługi działa w czasie walki. Przestała się uśmiechać, gdy przypomniała sobie wycie alarmu i klaustrofobiczny lęk, w momencie gdy po podłączeniu skafandrów zatrzaskiwały się pancerne drzwi, a potężne pompy wysysały powietrze z pomieszczenia oraz otaczających je korytarzy i kabin. Próżnia - chroniła stanowiska i obsługę przed ogniem i falą uderzeniową wywołaną przez trafienia, ale wątpiła, by ktokolwiek reagował na nią inaczej niż atawistycznym strachem.

Nimitz poruszył się na jej ramieniu, czując nagłą zmianę jej emocji, toteż podrapała go pod brodą, mrucząc uspokajająco.

- Jeżeli bosmanmat panią nudzi, midszypmen Harrington, to jestem pewien, że znajdziemy dla pani dość innych ciekawych zajęć - rozległo się nagle z tyłu.

Honor odwróciła się, automatycznie prostując ramiona. Jej twarz była już bardziej pozbawiona wyrazu niż oblicze MacArthur, choć w duchu była na siebie wściekła, że pozwoliła Santino dać się zaskoczyć. Nie ulegało wątpliwości, że podkradł się, wykorzystując ich zasłuchanie, i teraz gapił się na nią oskarżycielsko, jak zwykle z pogardliwym grymasem i jak zwykle ujęty pod boki.

Przyglądała mu się tak spokojnie, jak tylko potrafiła, mając świadomość, że cokolwiek by powiedziała, zostanie przekręcone. I wiedząc też, że milczenie również nie jest bezpiecznym wyjściem.

- I co? Jeżeli jest pani znudzona, wystarczy powiedzieć. Bosmanmat MacArthur także ma ważniejsze obowiązki. Jest pani znudzona?

- Nie, sir - odparła tonem tak neutralnym, na jaki tylko mogła się zdobyć. Santino uśmiechnął się paskudnie.

- Doprawdy? W życiu bym tak nie pomyślał, widząc, jak się pani bawi z tym swoim zwierzakiem.

Ponownie miała świadomość, że każda jej odpowiedź dałaby mu tylko okazję do dalszych ataków - była tego pewna. Aubrey także nie odezwała się, wiedząc z doświadczenia, że i tak nie pomogłaby Honor, natomiast sama stałaby się celem złośliwości Elvisa Santino, której miała już okazję doświadczyć wielokrotnie. Niespodziewanie wtrąciła się MacArthur, odwracając się ku porucznikowi z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Odchrząknęła i oznajmiła:

- Z całym szacunkiem, sir, ale obie młode damy słuchały mnie dziś wyjątkowo uważnie.

Santino spojrzał na nią, nie zmieniając miny.

- Nie przypominam sobie, bym prosił o opinię w kwestii ich uwagi - warknął.

Po MacArthur spłynęło to w sposób doskonały.

- Rozumiem, sir. Ale ponownie z całym szacunkiem, dopiero co wyszedł pan zza narożnika, a ja pracuję z midszypmen Harrington i midszypmen Bradlaugh od półtorej godziny. Po prostu uznałam, że powinien pan wiedzieć, iż przez ten czas słuchały mnie uważnie.

- Rozumiem...

Przez moment Honor była pewna, że Santino ją zruga za wtrącanie się, ale tylko przez moment. Nawet on nie był aż tak głupi, by ryzykować podobną konfrontację z podoficerem o takim stażu i doświadczeniu, i to na dodatek w kwestiach związanych z jej działem. Zakołysał się na piętach i przeniósł wzrok na Honor.

Jak uważnie by pani poprzednio słuchała, nie ma powodów, dla których miałaby pani przestać w chwili, gdy to zauważyłem! - warknął. - Rozumiem, że przepisy zezwalają pani na noszenie tego stwora w czasie służby, ale radziłbym nie nadużywać tego przywileju. I proszę przestać się z nim zabawiać, kiedy powinna się pani skupiać na nauce! Mam nadzieję, że wyraziłem się wystarczająco jasno?

- Tak, sir - odparła pozbawionym wyrazu tonem Honor.

- Cieszę się - parsknął.

I odmaszerował zadowolony z siebie.


* * *


- Co go, do cholery, opętało? -jęknął Nassios Makira, siadając na najwyższej koi i opuszczając nogi. - Niewyżytek jeden!

Honor nie mogła zrozumieć, dlaczego Nassios wybrał to właśnie posłanie. Co prawda był najniższy z obecnych, ale sufit znajdował się tak blisko koi, że nawet on nie mógł na niej usiąść wyprostowany. Może właśnie dlatego, że był jednym z najniższych członków załogi, robił co mógł, by przy każdej okazji spoglądać na resztę z góry, i dlatego wspinał się na wszystko niczym ziemska małpa...

- Pojęcia nie mam - odparła Aubrey, nie unosząc głowy znad pucowanego właśnie buta.

Nikt nie powiedział, o kogo chodzi, a i tak wszyscy wiedzieli.

- Ale uważam, że jeżeli będziemy na niego narzekać i to do niego dojdzie, tylko pogorszymy własną sytuacje - dodała rudowłosa midszypmen.

- Dajcie mu się wyżalić - obruszył się Basanta Lakhia, ciemnoskóry blondyn wyciągnięty na koi. - Dobrze mu to zrobi, a nie wmówisz mi, że ktoś z obecnych poleci z pyskiem do Santino. Poza tym przepisy nie zabraniają rozmawiać 0 starszych rangą oficerach.

- Tak długo, jak dyskusja nie podkopuje dyscypliny - dodała Honor.

Ku swemu zdumieniu odkryła, że ma najdłuższe starszeństwo wśród midszypmenów na pokładzie. W przypadku midszypmenów starszeństwo liczono nie według długości służby, gdyż wszyscy kończyli akademię tego samego dnia, lecz według wyników osiągniętych w tejże akademii. W tym konkretnym wypadku był to wątpliwy zaszczyt, gdyż skazywał ją na częste kontakty z Elvisem Santino. I dawał mu więcej powodów do wyrażania opinii o zasmarkańcach w ogóle, a o niej w szczególności. Tematem rozmowy więc ze zrozumiałych powodów zachwycona nie była, ale nie mogła zapobiec jego poruszeniu. Tym bardziej że w kabinie obecni byli wszyscy czworo, co należało do rzadkości. Tym razem po prostu nałożyły się na siebie czasy wacht, do których mieli przydziały, i to tak, że dopiero za dwie godziny Aubrey i Basanta mieli zameldować się na stanowiskach.

- Wiesz, że nie mam ochoty niczego podkopywać - obruszył się Nassios. - A poza tym nić, co mógłbym powiedzieć, nie zdoła choćby w połowie wywołać tego efektu, który on osiąga naturalnie.

- Basanta ma rację, nikt z nas mu o niczym nie powie. - Aubrey uniosła wreszcie głowę znad lśniącego buta. - Ale nasze utyskiwanie przypadkiem może dojść do uszu pierwszego oficera, zwłaszcza jeśli będziemy robili to często 1 któreś z nas zapomni się na korytarzu czy gdzieś... A wtedy zwali ci się na głowę taka tona gówna, Nassios, że długo się nie pozbierasz.

- Wiem - westchnął Nassios. - I dotąd siedziałem cicho, ale powoli zaczynam mieć dość. Ten facet nie ma nić lepszego do roboty, niż uprzykrzać nam życie! To, że jest upierdliwy z natury, to jedno, ale na Honor i Nimitza zwyczajnie się uwziął!

- Być może uważa, że powinien tak postępować, chcąc zrobić z nas oficerów - zasugerowała Honor, kończąc szczotkowanie Nimitza i starannie zbierając jego sierść, by nie zatkała filtrów powietrznych.

- Aż taki głupi chyba nie jest! - prychnął Basanta.

- Może i jest - sprzeciwiła się Honor. - Wszyscy wiemy, że nadal popularna jest szkoła głosząca, że im bardziej twardo postępuje się z zasmarkańcami, tym wytrzymalsi i lepsi wyrastają z nich oficerowie.

- Na szczęście powoli odchodzi już w przeszłość, a większość jej przedstawicieli to kościane dziadki od dawna pozbawione szans na awans. Albo tradycjonaliści uważający, że okręty powinny być nadal napędzane parą czy czymś jeszcze głupszym. Santino do tradycjonalistów nie należy, a na kościanego dziadka jest za młody. No i w żaden sposób nie tłumaczyłoby to jego stosunku do Nimitza.

- Tego ostatniego nie tłumaczy, ale co do reszty, to Honor może mieć rację - powiedział z namysłem Basanta. - Jeżeli w czasie jego pierwszego patrolu asystent oficera taktycznego tak właśnie się na nim i innych midszypmenach wyżywał, to nabrał przekonania, że tak właśnie trzeba. A ponieważ jest tępy, to się to potęguje.

- A co on ma do Nimitza? - Nassios nie ustąpił tak łatwo.

- Może należeć do tych ludzi, dla których treecat jest i będzie tylko głupim zwierzakiem - oceniła Aubrey. - Sama późno zorientowałam się, jaki z tego diablika jest cwaniak, a w wiele opowieści Honor nie uwierzyłabym, gdybym go nie spotkała. Dla Santino obecność zwierzaka na pokładzie może być kamieniem obrazy.

- To prawdopodobne - zgodziła się Honor. - Do większości ludzi szybko dociera, że treecat nie jest ani głupim zwierzakiem, ani domową maskotką, gdy mają okazję go poznać, ale są wyjątki od tej reguły. To zależy głównie od tego, na ile dany człowiek jest inteligentny i jaką ma wyobraźnię...

- A z obiema tymi rzeczami u niego nie jest najlepiej - podsumował Basanta. - A ponieważ wyobraźnię ma, że tak powiem, nienachalną, że o reszcie nie wspomnę, Honor może mieć rację, że postępuje wobec nas dokładnie tak, jak jakiś cymbał kiedyś postępował z nim. Inny sposób po prostu nie przyszedł mu do głowy, a tamten mu pokazano.

- Wątpię, żeby ktokolwiek musiał mu cokolwiek w tej kwestii pokazywać - burknął Nassios.

Honor w duchu całkowicie się z nim zgadzała, choć wolała tego głośno nie mówić. Co więcej, była przekonana, że zachowania Elvisa Santino są wrodzone, a nie nabyte, a już na pewno nie nabyte niedawno. Podobnie jak nie wątpiła, że gdyby kiedykolwiek ktoś starszy rangą zarzucił mu prześladowanie midszypmenów, byłby tym szczerze zaskoczony i twierdziłby, że robi tylko to co trzeba dla ich własnego dobra.

- Teraz na pewno już nie musi - zgodził się Basanta i niespodziewanie zmienił temat: - Czy ktoś może wie coś o ćwiczeniach, jakie przygotowuje dla nas Hirake?

- Nie, ale Wallace ostrzegł mnie, że nie będą łatwe - odparła Aubrey.

A Honor wzięła Nimitza w ramiona i słuchała, nie wtrącając się do rozmowy. Powinna być szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu, ale kreatura zwana Elvisem Santino robiła co mogła, by to szczęście nie było kompletne. I co gorsza udawało jej się to. Mimo różnych wyjaśnień wymyślanych na potrzeby pozostałych midszypmenów była pewna, że Santino z natury jest złośliwym chamem uwielbiającym wyżywać się na słabszych (czyli niższych stopniem). A co gorsza to chamstwo i wredota potęgowane były głupotą, a być może i tchórzostwem.

Bo co do tego, że jest głupi, nie miała wątpliwości - wystarczyło choć raz zobaczyć go w roli asystenta oficera taktycznego, by nie mieć w tej kwestii złudzeń. Wiedziała, że pogardliwy stosunek do starszych rangą był niebezpieczny - nie dlatego by sądziła, że może się zapomnieć i dać to po sobie poznać, ale dlatego że będzie to miało wpływ na jej reakcję na rozkazy wydane przez kogoś takiego, a zwłaszcza na jego pouczenia o obowiązkach oficera. Tyle, że nić nie mogła na to poradzić. Taktyka i manewrowanie okrętem należały do jej ulubionych przedmiotów i była świadoma, że ma do nich wrodzony talent. Santino nie dość, że go nie posiadał, to w dodatku był tępym, pozbawionym wyobraźni leniem, którego braki maskowała z jednej strony kompetencja komandor porucznik Hirake, a z drugiej doświadczenie i fachowość bosmanmata Del Conte kierującego załogą taktyczną. W symulatorze widziała go zaledwie dwa razy i w obu przypadkach z trudem powstrzymała się, by go nie przegonić i nie usiąść na jego miejscu.

I to też mógł być powód, dla którego się na nią uwziął - co prawda nie okazała pogardy, tego była pewna, ale Santino miał dostęp do jej teczki personalnej z wynikami z akademii. A to znaczyło, że doskonale wie, jak wysokie noty otrzymywała z taktyki. I jeśli nie był głupszy, niż sądziła (co było możliwe, acz naprawdę mało prawdopodobne), musiał zdawać sobie sprawę, że była pewna, iż mogłaby wykonywać jego obowiązki przynajmniej dwa razy lepiej.

A przekonana była, że tylko dwa razy lepiej, wyłącznie z racji wrodzonej skromności.

Westchnęła i wtuliła twarz w futro Nimitza, przyznając w końcu, dlaczego tak serdecznie nie lubiła Elvisa Santino. Ano dlatego, że każdym gestem i słowem przypominał jej pana midszypmena lorda Younga imieniem Pavel. Wredną, złośliwą, egoistyczną i tchórzliwą glistę, która zrobiła co mogła, by zniszczyć ją i jej karierę jeszcze na wyspie Saganami.

Zacisnęła usta, a Nimitz bleeknął z naganą i pogładził ją prawą chwytną łapą po policzku. Zamknęła oczy, a w jej pamięci odżyła tamta noc pod prysznicem... a potem wzięła głęboki oddech i położyła Nimitza na kolanach.

- W porządku, Honor? - spytała cicho Aubrey, korzystając z zażartej dyskusji pozostałych dwóch midszypmenów dotyczącej zalet i wad nowego trenera drużyny piłkarskiej akademii.

- Co? A, tak. Pewnie. - Honor uśmiechnęła się. - Po prostu myślałam o czymś innym.

- Tęsknota za domem? - Aubrey odpowiedziała uśmiechem. - Też mnie to czasem dopada. I nie mam treecata do towarzystwa, żeby mnie pocieszył.

Roześmiała się, widząc spłoszoną minę Honor. Po czym wyjęła z kieszeni raczej nie najświeższy kawałek selera i podała go Nimitzowi, który natychmiast zajął się spożyciem go. Wszyscy midszypmeni błyskawicznie nauczyli się organizować seler wszędzie, gdzie się dało, praktycznie od momentu, w którym dowiedzieli się, jak Nimitz go uwielbia.

- Dzięki jak nie wiem co! - prychnęła Honor. - Właśnie mu załatwiłaś apetyt na obiad.

- Uwierzyłabym, gdybym nie widziała go w akcji. On ma gdzieś własną czarną dziurę, w której znika jedzenie. Ty zresztą też.

- Jako osoba wykształcona i bywała powinnaś wiedzieć, że to się nazywa żołądek - poinformowała ją Honor.

- Pewnie, tylko działa jak czarna dziura - dodał Basanta.

- Ot, przyganiał kocioł garnkowi - ucieszyła się Aubrey. - Niejadek się odezwał.

- Tylko bez wyzwisk! Jestem normalnym dorastającym przedstawicielem gatunku ludzkiego - obruszył się Basanta.

Honor parsknęła śmiechem i szybko dołączyli do niej pozostali.

Gdyby tylko szlag trafił Elvisa Santina, życie byłoby naprawdę przyjemne...


* * *


HMS War Maiden od tygodnia znajdował się w nadprzestrzeni. Prawie dokładnie za rufą miał terminal Gregor, a dokładnie przed dziobem obszar Konfederacji Silesianskiej, od której dzielił go prawie miesiąc lotu. Załoga zaczynała się zgrywać, a poziom jej wyszkolenia wzrastał z dnia na dzień, choć nie był to proces bezbolesny. Większość jej członków albo była zupełnie zielona, albo nieobeznana z tym typem okrętu, co stwarzało masę problemów. Powód był prosty - krążownik przeszedł właśnie poważną modernizację, toteż kadry wykorzystały długi pobyt w doku, by zabrać z jego załogi kogo tylko się dało. Działo się tak zawsze, ale ostatnimi laty Royal Manticoran Navy była tak gwałtownie rozbudowywana, że momentami braki w wyszkolonym personelu stawały się wręcz dojmujące. A zarówno oficerowie, jak i pozostali członkowie załóg wiedzieli, że proces ten nabiera dopiero tempa i problemy podobnej natury nie znikną. Król Roger i jego ministrowie zamierzali stworzyć flotę, która zdoła oprzeć się atakowi Ludowej Marynarki. I dlatego przed rządem i Admiralicją stało zadanie jak najlepszego wykorzystania posiadanych zasobów materiałowych, ludzkich i finansowych. Pierwszą trudnością były możliwości stoczni, drugą obsadzenie nowych jednostek załogami. I dlatego załoga War Maiden składała się w większości z całkowitych nowicjuszy świeżo po kursach lub też dopiero, co awansowanych młodszych podoficerów. Na dokładkę zaś wśród starszych podoficerów było sporo wakatów, co poważnie komplikowało zarówno zgranie załogi jak i sprawne funkcjonowanie okrętu. Ponad jedna trzecia ludzi pierwszy raz brała udział w tak długim patrolu, co musiało powodować tarcia. Z braku doświadczonych podoficerów potrafiących zażegnać lub zdusić je w zarodku problem ten stał się poważniejszy, niż powinien.

Honor doskonale zdawała sobie sprawę z napięcia panującego na pokładzie po pierwsze dlatego, że tylko wyjątkowo tępy midszypmen by tego nie zauważył, po drugie dlatego że Nimitz aż zbyt często jej o tym przypominał. Wystarczyło obserwować jego zachowanie, by wiedzieć o wszechobecnym podenerwowaniu ludzi. Naturalnie nie znaczyło to, że na pokładzie groził bunt czy też istniał jakiś spisek. Po prostu nowe otoczenie, obowiązki i brak wprawy powodowały, że wszyscy byli poirytowani, a najmniejszy drobiazg mógł się stać powodem awantury albo nawet i bijatyki.

Istniała też możliwość, że ten właśnie brak zgodnego, rutynowego współdziałania był powodem wredoty Santino, ale sama w to nie wierzyła. Natomiast bez dwóch zdań zwiększał on jej własne poczucie niepewności, podobnie zresztą jak i pozostałych midszypmenów. Żaden z krótkich w sumie przydziałów pokładowych w okresie nauki nie przygotował ich do tego, ponieważ żaden z okrętów, na których przebywali, nie miał świeżej załogi i nie był świeżo po remoncie. Zawsze wiedziała, że akademia to pod wieloma względami zamknięte, chronione środowisko z dopracowanymi zasadami i precyzyjnym rozkładem zajęć. I niezależnie od tego, jakie "niespodzianki" by instruktorzy wymyślali czy jak by się zachowywali, to także było przemyślane i zaplanowane. Podobna perfekcja organizacji obowiązywała na pokładach jednostek szkolnych, a dopiero na War Maiden zaczynała się prawdziwa Królewska Marynarka. Jeśliby brać to w ten sposób, było to nawet podniecające - niczym wyzwanie i krok ku dorosłości. By stać się dojrzałym, trzeba było udowodnić, że potrafi się radzić sobie w niedoskonałym dorosłym wszechświecie.

Tyle, że samo istnienie Santino powodowało, że wszechświat ten był naprawdę bardzo daleki od ideału. Reszta stanowiła już tylko mało istotny dodatek. Tego dnia pan porucznik był łaskaw mieć jeszcze gorszy niż zwykle humor i po prostu fizycznie niemożliwe było zrobienie czegokolwiek na tyle dobrze, by go to usatysfakcjonowało. Mogli tylko próbować, wiedząc z góry, że im się nie uda. I dlatego właśnie Honor znajdowała się w drodze do dziobowego magazynu artyleryjskiego numer 2 z zadaniem przeliczenia głowić laserowych, by sprawdzić, czy pokrywa się on ze stanem wykazanym przez komputer. Był to czysty idiotyzm, kolejna demonstracja władzy nad zasmarkańcami, ale miał jedną zaletę: na jakiś czas pozbawiał ją jego uprzykrzonej obecności.

War Maiden był krążownikiem na tyle starym, że widać to było po generalnych założeniach jego konstrukcji. System wind pozostawiał na przykład wiele do życzenia, choć bowiem docierał wszędzie, to w nader okrężny sposób. A poza tym okręt posiadał coś, co nazywało się Axial 1 i było przestronnym korytarzem biegnącym przez sam jego środek od dziobu do rufy. Panowało w nim ciążenie 0,2 g i był to główny ciąg komunikacyjno - transportowy, którym w wiele miejsc można było dotrzeć szybciej niż windą. Dlatego też Honor skorzystała z niego, poruszając się długimi skokami przypominającymi ni to lot, ni to pływanie.

Nowoczesne jednostki nie miały już takiego korytarza - zastąpiony został przez sensowniejszy system wind, gdyż uznano, że jego istnienie z jednej strony osłabia konstrukcje, a z drugiej stanowi karygodne marnotrawstwo miejsca, i to w samym środku okrętu. Przejście na dodatek wymagało naprawdę wytrzymałych i dużych grodzi awaryjnych oraz śluz, które odcinałyby uszkodzone pomieszczenia i musiały być rozmieszczone blisko siebie, gdyż inaczej pożar czy dehermetyzacja błyskawicznie objęłyby cały okręt. Honor nie do końca zgadzała się z argumentem, iż istnienie Axial 1 zmniejsza odporność okrętu na uszkodzenia, ale skoro żaden z projektantów nie pytał jej o zdanie, nie wyrażała go, za to korzystała z okazji, gdyż uznała korytarz za doskonałe miejsce do biegów.

Nimitz wczepił się w wyściełane ramię jej kurtki mundurowej i miauczał z zadowoleniem. Bieg takim korytarzem przypominał lot na lotni, który treecat od zawsze uważał za doskonałą zabawę. Patrząc z technicznego punktu widzenia, przekraczała dozwoloną szybkość poruszania się po Axial 1 (poza alarmem bojowym czy inną sytuacją wyjątkową), ale znajdowało się tam tak niewielu ludzi, że uznała, iż może sobie na to pozwolić. A gdyby ktokolwiek zarzucił jej zbyt szybkie przemieszczanie się, zawsze mogła, i to całkowicie zgodnie z prawdą, wyjaśnić, że pan porucznik Santino rozkazał jej dotrzeć do magazynu biegiem.

Prawie osiągnęła cel, gdy spokojna podróż nagle się zakończyła. Samej kolizji co prawda nie widziała, gdyż zasłoniło ją załamanie korytarza, za to jej skutki były oczywiste. Trzyosobowa grupa mechaników ciągnąca paletę anty grawitacyjną wyładowaną jakimiś podzespołami elektronicznymi zderzyła się z technikiem rakietowym holującym pięć połączonych w rząd napędów rakiet. Na cud zgoła zakrawało, że nikt przy tej okazji nie poniósł poważnego uszczerbku na zdrowiu, ale mogło się to lada chwila zmienić, bo awantura między zainteresowanymi właśnie się rozkręcała:

- ... i zabierajcie tę gówno wartą kupę złomu, bo mi, kurwa, drogę tarasuje! - wrzasnął technik.

- Pierdol się, kretynie! - odszczeknęła mu równie uprzejmie starszy mechanik. - Nikt ci, idioto, nie powiedział, że transport na dziób idzie wzdłuż prawej burty, a na rufę wzdłuż lewej? Czy po prostu, boża krówko, stron nie rozróżniasz?! Miotałeś się z tym złomem po całym korytarzu, jakbyś się nachlał! Cudem nikogo nie zabiłeś tymi bajzlami!

I dla dodania powagi swym słowom kopnęła najbliższy napęd. Zapomniała tylko o zmniejszonej sile grawitacji, w związku z czym napęd ani drgnął, za to ona poleciała pięknym łukiem na środek korytarza, młócąc rękoma powietrze. I wylądowała z głośnym plaśnięciem na tyłku. Z niezrozumiałych powodów technika ten widok nie rozbawił, lecz rozwścieczył. Odpiął pasy i zaczął złazić z holownika, najwyraźniej mając zamiar komuś przylać. Na ten widok obaj mechanicy pospieszyli koleżance z pomocą. W tym momencie Honor złapała się najbliższej poręczy i zatrzymała.

- Stać! - Jej sopran nie był wiele głośniejszy niż zwykle, ale zabrzmiał niczym strzelenie z bata.

Wszyscy odwrócili się zaskoczeni, a ich szok wzrósł na widok osoby, która wydała ten rozkaz. Nim zdołali się otrząsnąć, Honor oznajmiła rzeczowo:

- Nie wiem, kto tu komu co zrobił, i nie obchodzi mnie to. Interesuje mnie uprzątnięcie tego bałaganu i wysłanie każdego z was w dalszą drogę. Mechanicy pozbierają to, co im się rozsypało, i tym razem przymocują ładunek solidnie do palety. Dalej, do roboty: starszy mechanik da przykład, a pozostali jej pomogą. Wykonać! - Po czym odwróciła się ku zaczynającemu się radośnie uśmiechać technikowi i dodała: - A ty nie szczerz zębów, tylko popraw kołnierze na tych napędach, nim któryś do końca się wysunie i rąbnie o pokład. I bądź łaskaw trzymać się właściwej strony korytarza przez resztę drogi, obojętnie dokąd się udajesz!

- Eee... tak jest, ma'am! - Technik rozpoznał autorytet, ledwie usłyszał jej głos, mimo iż należał do midszypmen wyglądającej na nieletnią uczennicę, i zdecydował, że lepiej nie rozdrażniać kogoś, kto w tak młodym wieku już potrafi tak rozkazywać.

I to całkiem naturalnie.

Wyprężył się nawet i zasalutował, a gdyby nie zmniejszona grawitacja, zdołałby strzelić obcasami, nim zabrał się do wykonania polecenia. Mechanicy najwyraźniej doszli do takich samych wniosków, bo pospiesznie pozbierali rozsypany ładunek, ustawili pojemniki na palecie i zabrali się do mocowania ich. Honor przyglądała się temu ze zniecierpliwieniem, przytupując leciutko. A siedzący na jej ramieniu Nimitz z rozbawieniem, gdyż wszyscy winowajcy (a najmłodszy był przynajmniej o pięć lat standardowych starszy od niej) wyglądali niczym przestraszone dzieciaki pod okiem zirytowanej opiekunki.

I uwinęli się naprawdę błyskawicznie.

Po czym, gdy wszystko było już ułożone, przymocowane i poprawione, cała czwórka odwróciła się w stronę Honor.

- Tak już lepiej - pochwaliła. - Sugeruję, żeby teraz wszyscy wrócili do wykonywania obowiązków z nieco większą rozwagą i ostrożnością, niż miało to miejsce przed chwilą.

- Aye, aye, ma'am! - rozległ się nieco niezgrany chór głosów.

Honor kiwnęła głową i oba konwoje ruszyły - każdy w swoją stronę i znacznie wolniej niż poprzednio. Ona zaś całkiem zadowolona z siebie podjęła przerwany marsz do magazynu, nieświadoma, iż tuż po niej zjawił się w pobliżu miejsca wypadku pewien podoficer, który był świadkiem tego, jak zaprowadzała porządek.


* * *


- I co Pepanc teraz sobie myślisz o radosnej bandzie naszych zasmarkanych maminsynków? - spytał radośnie bosman Flanagan.

- Ja? - zdziwił się bosmanmat Shelton rozparty wy godnie w fotelu, trzymający nogi na najbliższym stole i kufel piwa w ręku.

Niewielu mogło bezkarnie używać tego przydomka, ale z Flanaganem znali się ponad dwadzieścia lat standardowych. I łączyło ich coś, czego tylko oni sami nie nazywali wprost przyjaźnią.

- A ty - potwierdził Flanagan, także wygodnie siedzący, choć nie z nogami na stole. - W życiu nie widziałem takich ofiar. Gdy weszli na pokład, założyłbym się, że nie wszyscy wiedzieli, które drzwi śluzy otwiera się najpierw.

- Aż tacy źli nie byli. Surowi jak cholera i bez doświadczenia, fakt. Ale pracujemy nad nimi. Zanim dotrzemy do Silesii, będą z nich ludzie. A z niektórych już prawie są.

- Serio? - zdziwił się bosmanmat.

Shelton kiwnął głową i zdziwienie Flanagana wzrosło.

- A kto, jeśli wolno wiedzieć, wywołał tę pochwałę? - spytał.

- Harrington - odparł zwięźle zapytany. - Trafiłem dziś na nią w Axial 1, kiedy robiła porządki. Cztery łajzy zdołały wpaść na siebie z ładunkiem: elektronika na pokładzie, paleta sztorcem, pół tuzina napędów prawie się wysmyknęło z kołnierzy, a czworo naszych podkomendnych właśnie miało wziąć się za łby, gdy się tam zjawiła. Mówię ci, miło było patrzeć, jak się za nich wzięła. Nie dość, że nie doszło do mordobicia, to jeszcze w rekordowym czasie uprzątnęli cały bajzel i ruszyli każde w swoją stronę.

Flanagan zdziwił się jeszcze bardziej, słysząc w jego głosie aprobatę.

- Proszę, proszę... - mruknął. - Nie sądziłem, że ma tak dobre płuca, żeby rugnąć. Taki miły głosik... przy krzyku nie brzmiał czasem głupio?

- To właśnie było najpiękniejsze. - Uśmiechnął się Shelton. - Ona nie podniosła głosu. Nie musiała. To dziewczę samym tonem potrafi zedrzeć farbę z burty. Od lat czegoś równie miłego nie widziałem.

- Mhm... znaczy się ten gnojek Santino może się od nich uczyć - podsumował niespodziewanie ponuro i zmieniając temat Flanagan.

Tym razem Shelton był zaskoczony. Co prawda siedzieli w mesie podoficerskiej sami, ale przez te wszystkie lata z dziesięć, no może piętnaście razy zdarzyło się, by Flanagan takim tonem wypowiedział się o którymś z oficerów.

- Od niej mógłby nauczyć się wszystkiego, a i tak by mu to nić nie dało. Od nich wszystkich mógłby się nauczyć sporo, gdyby zdołał trzymać gębę choć na tyle, aby usłyszeć, co mówią.

- Już to widzę.

- Właśnie. Nie dość, że jest głupi i arogancki, to uwielbia słuchać własnego głosu.

- Co byłoby jeszcze do strawienia, gdyby na dodatek nie był takim kawałem sukinsyna - dokończył z czystym potępieniem w głosie Flanagan. - Kutas złamany!

Ten ostatni epitet zaniepokoił Sheltona.

- Słuchaj no, Flan, czy przypadkiem nie dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? - spytał ostrożnie.

- Wątpię, żebyś o tym nie wiedział, bo ślepy by to zauważył. Jak traktuje zasmarkańców, sam orientujesz się lepiej niż ja, a do swoich podkomendnych nie odnosi się lepiej. Ma dość instynktu samozachowawczego, żeby nie zadzierać ze starszymi podoficerami, ale reszta to dla niego śmieci. Choćby wczoraj zrugał jak burą sukę sygnalistę za coś, co sam spieprzył. Wiesz tak jak ja, że oficer, który zwala winę za własne błędy na innych, jest gówno wart i stanowi zagrożenie dla okrętu. A ten to najgorsze ścierwo, z jakim miałem do czynienia od lat. Pepanc, on się nigdy niczego nie nauczy i zawsze pozostanie złamasem!

- Nie dramatyzuj, widzieliśmy już różne okazy w oficerskich mundurkach. Wielu równie złych... ale żadnego, cholera, gorszego. Wiesz, chyba łamiemy właśnie przepisy, obszczekując pana porucznika przy piwie.

- Wiem. A kiedy nam się to ostatnio zdarzyło? - skrzywił się Flanagan. - Więc chyba na to zasłużył, nie uważasz? Poza tym za długo się znamy... przyznaj, Pepanc: martwi cię to, jak traktuje zasmarkańców, zgadza się?

- Martwi - przyznał Shelton. - Oni są naprawdę obiecujący, jak to się ładnie mówi. Zwłaszcza Harrington, ale nie tylko... i taki gówno warty wszarz robi co może, by ich zgnoić, pozbawić entuzjazmu czy w ogóle ochoty do czegokolwiek. No bo orać w nich i wymagać to jedno, a zupełnie co innego znęcać się nad nimi dwadzieścia godzin na dobę z czystej małpiej złośliwości. Dlatego że jesteś zbokol i daje ci to satysfakcję, a na dodatek wiesz, że jesteś zupełnie bezkarny, bo oni nić ci nie mogą zrobić.

- Fakt. Nie dość, że ma za sobą przepisy i łańcuch dowodzenia, to oni mają świadomość, że jak mu niewystarczająco wlezą w dupę, to skończy ich karierę jednym raportem. Wystarczy parę zdań w opinii po tym patrolu i wszystkie nadzieje biorą w łeb.

- Biorą albo i nie biorą. Jest druga możliwość... nie wiem, jak długo Harrington to wytrzyma. Przyznaję, że jak ją zobaczyłem z tym całym treecatem, to mi ręce opadły. Myślałem, że zacznie się piekło na pokładzie... najpierw w kojcu zasmarkańców, a potem gdzie indziej. A ona będzie taka pewna siebie, że aż strach. I pomyliłem się w obu przypadkach. A teraz powiem ci coś jeszcze, Flan, ta dziewczyna ma rozum, charakter i jaja. I zostanie kimś... chyba że Santino przegnie. Ale jeśli to zrobi, to może go spotkać wypadek... nie wiem, czy coś takiego planuje, czy będzie to spontaniczne, ale jest do tego zdolna. Jeżeli któregoś pięknego dnia ten wszarz dopiecze jej tak, że uzna, iż nie ma już nić do stracenia, może być różnie...

Obaj popatrzyli na siebie i jakoś żadnemu nie przyszła ochota, by się uśmiechnąć na myśl o świeżym ścierwie martwego i nie opłakiwanego Elvisa Santino.


* * *


- Midszypmen Harrington, czy może dzięki jakiemuś niespotykanemu ciągowi logicznemu albo innym chorobliwym urojeniom rzeczywiście uznała pani to zadanie za kompetentnie wykonane? - spytał jadowicie El vis Santino stojący w wejściu do stanowiska grasera numer 3.

Było to drugie działo energetyczne na lewej burcie, licząc od dziobu, i wszyscy obecni zgodnie z przepisami mieli na sobie skafandry próżniowe, gdyż od próżni oddzielał ich tylko pojedynczy właz, nie śluza powietrzna. W momencie ogłoszenia alarmu bojowego i obsadzenia stanowisk najpierw dehermetyzowano pomieszczenie, a potem potężny tłok wypychał całą działobitnię tak, by wylot emitera znalazł się poza kadłubem i można było bezpiecznie włączyć jego soczewki grawitacyjne. Honor zawsze bawiło to, że współczesne działa energetyczne także należało "wytaczać" niczym prymitywną artylerię ładowaną od przodu używaną na ziemskich żaglowcach wieki temu. Teraz jednak nie czuła śladu rozbawienia, jedynie wściekłość i niechęć do nadętego dupka będącego jej przełożonym.

Ten stał oczywiście w swej ulubionej pozie, czyli na szeroko rozstawionych nogach, ujęty pod boki. No i rzecz jasna pojęcia nie miał, jakie uczucia ta kretyńska pozycja wzbudza u jego podkomendnych, a poza Honor w pomieszczeniu znajdowało się ich sześcioro, w tym bosmanmat Shelton.

- Tak, sir. Uważam. - Zmusiła się do opanowanego tonu. Słysząc to, skrzywił się pogardliwie.

- W takim razie mogę jedynie powiedzieć, że pani ocena jest błędna - warknął z tryumfem. - Nawet stąd widzę, że klapa dostępu technicznego tłoka głównego jest otwarta!

- Jest otwarta, sir - zgodziła się Honor. - Kiedy ją otworzyliśmy, by sprawdzić.. ..

- Nie przypominam sobie, żebym prosił o tłumaczenie się, midszypmen Harrington - przerwał jej. - Klapa jest nadal otwarta czy nie?

Honor zacisnęła zęby, zadowolona, że nie ma tu Nimitza. Treecat nie miał skafandra, więc nie mógł jej towarzyszyć. Santino nie cierpiał od dawna i traktował go jak poważne zagrożenie. A tym razem była zbyt wściekła, by zdołać nad nim zapanować....

- Tak, sir. Jest otwarta - przyznała, zupełnie jakby już tego nie zrobiła.

- A przypadkiem jest pani może świadoma, że stałe rozkazy i procedury wymagają, by wszystkie klapy dostępów technicznych i inne panele inspekcyjne były zamknięte po zakończeniu przeglądu i okresowych napraw?

- Tak, sir. Jestem - odparła ostrzej i wyraźniej niż dotąd. Prawy kącik jej ust zaczął drgać.

A w oczach Elvisa Santino coś na ten widok błysnęło.

- To jak, do cholery, ma pani czelność stać tu i wmawiać mi, że przegląd został zakończony?! - wrzasnął, pochylając się ku niej.

- Z tego prostego powodu, że główny tłok jest uszkodzony, sir. Od ostatniego przeglądu w aktywatorze musiało powstać spięcie, gdyż na wewnętrznej stronie osłony widać ślady osmalenia. Diagnostyka wykazała niesprawność etapu 1 i 5. Dlatego zgodnie z rozkazami natychmiast zameldowałam o tym komandor LaVacher, która poleciła mi zostawić otwarty panel inspekcyjny, dopóki nie przyśle ekipy naprawczej. Mój raport zawiera wszystkie szczegóły, sir.

I spojrzała mu w oczy nieustępliwie, świadoma, że robi błąd. Mówiła spokojnie, ale zarówno ton, jak i ostatnie zdanie całkowicie jednoznacznie świadczyły, co myśli o nim i o tym incydencie. I najwyraźniej dotarło to do adresata, gdyż w oczach Santino zapłonęła wściekłość, a jego twarz poczerwieniała.

- Sądzę, że zna pani karę za niesubordynację! - warknął. Honor nie odpowiedziała.

Santino poczerwieniał jeszcze bardziej.

- Zadałem zasmarkańcowi pytanie!

- Przepraszam, sir, nie wiedziałam, że pomyślał pan to jako pytanie, bo brzmiało jak stwierdzenie - odpaliła, nawet się nie zastanawiając.

- To nie było stwierdzenie! - W głosie Santino nie wiele już pozostało poza wściekłością. - I nadal czekam na odpowiedź!

- Tak, sir. Znam karę za niesubordynację.

- Doskonale, proszę zasmarkańca, bo zasmarkaniec właśnie na nią zarobił! Teraz precz mi z oczu. Midszypmen ma natychmiast udać się do swojej kwatery i pozostać tam, dopóki osobiście nie wydam innych poleceń.

- Tak jest, sir.

Honor wyprężyła się, zasalutowała, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała z wysoko uniesioną głową, zanim Santino zdążył cokolwiek dodać.


* * *


Słysząc brzęczyk przy drzwiach wejściowych, komandor Layson uniósł głowę znad ekranu i nacisnął klawisz zwalniający zamek. Drzwi otworzyły się i wszedł porucznik Santino.

- Chciał mnie pan widzieć, sir? - spytał.

Layson jedynie kiwnął głową i przyglądał mu się zimnym, pełnym namysłu wzrokiem. Jego twarz nie wyrażała niczego, ale Santino wyraźnie się zmieszał. Na razie było to tylko zmieszanie, ale od zaniepokojenia dzielił go tylko jeden krok. A cisza się przeciągała. W końcu po dobrych trzech minutach porucznik Santino nie mógł jej już dłużej znieść - odchrząknął i zapytał:

- Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego chciał mnie pan widzieć, sir?

- Może pan - poinformował go Layson, odchylając się na oparcie fotela i splatając dłonie na brzuchu.

Siedział tak przez dobre pół minuty, nie spuszczając wzroku z twarzy porucznika, który denerwował się coraz bardziej. W końcu powiedział neutralnym tonem:

- Jak rozumiem, dziś wyniknęły pewne... problemy z midszypmen Harrington, poruczniku Santino. Może opowiedziałby mi pan, o co chodziło.

Santino najpierw wytrzeszczył oczy, potem poczerwieniał. Jeszcze nie zameldował o niesubordynacji tej siksy, więc najwidoczniej zdążyła się już pierwszemu oficerowi wypłakać w mankiet. Dokładnie tak jak podejrzewał! Jeszcze zanim ta przemądrzała i rozpuszczona gówniara znalazła się na pokładzie, wiedział, że będzie miał z nią problemy, a to, co nastąpiło potem, jedynie upewniło go, że słusznie go ostrzegano. Co prawda niby "niewłaściwe" było, że jeszcze przed poznaniem zasmarkańców otrzymał o nich informacje, ale ona i jej parszywy zwierzak w pełni zasłużyli na specjalne traktowanie, jakie dzięki temu ostrzeżeniu, za które był wdzięczny, faktycznie ich spotkało. Widział w jej oczach arogancję od pierwszego spotkania - jakby była przekonana, że jest lepsza od wszystkich wokół - i to właśnie był zdecydowany wybić jej z głowy. Bo tylko wtedy można było mieć cień nadziei, że da się z niej jeszcze zrobić cokolwiek wartego oficera. Nawet po dzisiejszej demonstracji bezczelności zaskoczyło go, że miała tyle tupetu, by poskarżyć się pierwszemu. Zakazał jej opuszczać kwaterę, co oznaczało także zakaz używania interkomu. Cóż, będzie trzeba to dodać do opinii, którą napisze po zakończeniu patrolu...

W tym momencie zdał sobie sprawę, że zastępca dowódcy nadal czeka na odpowiedź, i wziął się w garść.

- Naturalnie, sir. Midszypmen Harrington dostała rozkaz przeprowadzenia okresowego przeglądu grasera numer 3. Kiedy przybyłem, by sprawdzić jego wykonanie, była gotowa do podpisania protokołu i kazała już ludziom opuścić działobitnię. Zauważyłem, że jedna z klap technicznych nadal pozostaje otwarta, co jest niezgodne z obowiązującymi rozkazami. Gdy zwróciłem jej na to uwagę, zachowała się bezczelnie i odpowiedziała w niesubordynowany sposób, toteż kazałem jej wrócić do kabiny i nie opuszczać jej do momentu odwołania rozkazu.

- Rozumiem... - Layson lekko zmarszczył brwi. - A w jaki dokładnie sposób przejawiły się ta arogancja i niesubordynacja?

- Cóż, sir... - odparł nieco ostrożniej Santino. - Zapytałem, czy uważa zadanie za zakończone, powiedziała, że tak. Więc wskazałem otwartą klapę i spytałem, czy zna rozkazy i procedury nakazujące zamykanie wszystkich klap i paneli inspekcyjnych, jeśli nie są używane do dokonania napraw lub przeglądów. Odpowiedziała, że zna, ale jej ton i zachowanie były bezczelne. Kiedy zażądałem wyjaśnień, poinformowała mnie, że odkryła usterkę w oprzyrządowaniu tłoka i zameldowała o tym komandor LaVacher. Nie mogłem o tym wcześniej wiedzieć. Wyjaśniła to w sposób nader arogancki, tak dobierając słowa, by okazać pogardę starszemu stopniem oficerowi. W tych warunkach nie miałem innego wyjścia, jak tylko natychmiast zwolnić ją z wykonywanych obowiązków i odesłać do kwatery z zakazem jej opuszczania.

- Rozumiem... - powtórzył Layson, siadając prosto. - Niestety, poruczniku Santino. Słyszałem zupełnie inną wersję przebiegu tej rozmowy. Poza jej treścią nić się nie zgadza, prawdę mówiąc.

- Sir? - Santino wyprężył się jak na paradzie. - Sir, jeżeli Harrington próbowała...

- Nie powiedziałem, że usłyszałem to od midszypmen Harrington! - przerwał mu lodowato Layson.

Santino z trzaskiem zamknął usta.

- Ani też nie powiedziałem, że usłyszałem to od jednej osoby - dodał równie lodowato pierwszy oficer. - Mam sześć relacji naocznych świadków i ani jedna z nich, ani jedna, poruczniku Santino, nie opisuje tego zajścia w sposób choćby zbliżony do pańskiej wersji. Byłby pan może tak uprzejmy i wytłumaczył mi, skąd ta rozbieżność?

Santino oblizał wargi, czując na plecach zimny pot. Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, jakim tonem przemawia Layson. I zaczął się bać.

- Sir, przedstawiłem jedynie własne wrażenie. I z całym szacunkiem, sir, ale miałem dość czasu i okazji, by obserwować zachowanie Harrington, co dało mi jako jej bezpośredniemu przełożonemu lepsze podstawy do oceny jej zamiarów i zachowania w tym konkretnym przypadku, niż mogłoby mięć sześciu członków załogi nie posiadających podobnych doświadczeń.

- Wśród tych sześciu członków załogi jest bosmanmat służący w Królewskiej Marynarce siedem lat dłużej niż pan żyje, poruczniku Santino. Przez te lata miał on okazję poznać więcej midszypmenów niż pan dań obiadowych! I nie mam zamiaru wysłuchiwać insynuacji, że jest zbyt niedoświadczony, by formułować wiarygodne i sensowne opinie o charakterze i zachowaniu midszypmen Harrington. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno?

- Tak jest, sir!

Santino pocił się już zauważalnie. Layson zaś wstał i oznajmił odrobinę jedynie łagodniejszym głosem:

- Prawdę mówiąc, poruczniku Santino, to ja poprosiłem bosmanmata Sheltona o opinię parę dni temu, gdy zaczęły do mnie docierać pewne niepokojące wieści o naszych kandydatach na oficerów. W związku z tym działał na mój rozkaz, zdając mi dziś relację z pańskiej... rozmowy z midszypmen Harrington. I naprawdę cieszę się, że był przy niej obecny, ten epizod potwierdza bowiem coś, co już podejrzewałem. Mianowicie to, panie Santino, że jest pan za głupi, żeby się wyszczać bez pisemnej instrukcji!

Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wystrzał i Santino drgnął. W następnej sekundzie zaś poczerwieniał, gdy dotarło doń, co usłyszał.

- Sir, protestuję przeciwko temu, co pan sugeruje, i przeciwko słowom, jakich pan użył! Żadne przepisy kodeksu wojskowego nie wymagają, bym wysłuchiwał obelg i był obiektem szykan!

- Ale pozwalają panu bezkarnie obrażać i szykanować midszypmen Harrington i jej kolegów, prawda? - Głos Laysona stał się nagle jedwabisty. - To chciał pan powiedzieć?

- Ja... - Santino ugryzł się w język, rozumiejąc nagle, w jakim położeniu się znalazł. - Sir, sytuacja bynajmniej tak nie wygląda. Harrington i reszta są świeżo po akademii i nadal uczą się, że świat nie będzie im wycierał nosów. Nawet jeżeli sprawiam wrażenie... albo nawet jeśli bosmanmat sądzi, że ich szykanowałem, w rzeczywistości były to po prostu niezbędne posunięcia pomagające stanąć im na nogi i zostać królewskimi oficerami.

I spojrzał prosto w oczy Laysona. Ten zaś skrzywił się z niesmakiem.

- Jakoś to właśnie spodziewałem się usłyszeć - oznajmił. - I oczywiście nikt nie zdoła udowodnić, że pan kłamie. Bo gdybym był w stanie to udowodnić, wylądowałby pan w pokładowym areszcie z prędkością światła. Ponieważ na razie nie mogę tego zrobić, coś panu wyjaśnię. I radzę, żeby pan uważnie słuchał, bo uczynię to tylko raz.

Pierwszy oficer nie podniósł głosu, ale Santino z trudem przełknął ślinę, słysząc jego ton. Layson tymczasem obszedł biurko, przysiadł na jego blacie, skrzyżował ręce na piersiach i przyglądając mu się uważnie, oświadczył:

- Do pańskiej informacji, panie Santino: ci młodzi ludzie już są królewskimi oficerami. Przechodzą również ostatni test praktyczny i są tu zarówno po to, by nabrać doświadczenia, jak i po to, by ostatecznie oceniono, do czego konkretnie przydadzą się Royal Manticoran Navy. Natomiast w niczym nie zmienia to faktu, że są pełnoprawnymi członkami załogi i królewskimi oficerami tak samo jak pan. A to oznacza, że mają być traktowani z należnym szacunkiem, zwłaszcza przez starszych rangą. Pierwszy patrol z założenia ma być dla nich ciężki i stresujący. Celem jest danie nam okazji do oceny, jak każdy z nich się zachowa, będąc pod presją. Oni z kolei mają się nauczyć, że dadzą sobie radę z trudnymi zadaniami. Celem tego pierwszego patrolu nie jest narażanie ich na szykany, obelgi czy nie zasłużoną pogardę ze strony bezpośredniego przełożonego, który jest zbyt głupi, by znać swoje obowiązki.

- Sir, nigdy nie szykanowałem ani nie obra...

- Poruczniku, nigdy nie przestał pan ich szykanować i obrażać! - warknął Layson. - Oto prosty przykład: określenie "zasmarkaniec", choć potocznie przyjęte i mające wielowiekową tradycję, w stosunku do midszypmena odbywającego pierwszy staż jest określeniem slangowym, nie epitetem, którego obelżywie używa wobec niego jego własny oficer szkoleniowy! Od pierwszej chwili prześladuje ich pan i próbuje zaszczuć! I sprawia to panu przyjemność! Podejrzewam, że jest pan nie tylko głupi, ale i tchórzliwy, na co również niestety nie mam dowodów. No bo co może porucznikowi zrobić zwykły midszypmen, zwłaszcza jeśli wie, że tenże porucznik jednym zdaniem w opinii podsumowującej może zakończyć jego karierę?

Santino nie odpowiedział - stał wyprężony z zaciśniętymi szczękami. Layson zaś przyglądał mu się przez chwilę z zimną pogardą, po czym dodał:

- Zostaje pan zwolniony z funkcji oficera szkoleniowego kandydatów na oficerów, i to od zaraz, poruczniku Santino. Zamelduję o tym kapitanowi, który wyznaczy innego oficera do wykonywania tych obowiązków. Pan zaś niezwłocznie przygotuje akta wszystkich midszypmenów pozostających dotąd pod pańskim nadzorem, tak by były gotowe, gdy tylko pański następca zgłosi się po nie. Co więcej, nie podejmie pan żadnych działań przeciwko midszypmen Harrington czy jakiemukolwiek innemu midszypmenowi na pokładzie tego okrętu, bosmanmatowi Sheltonowi ani żadnemu z członków załogi obecnych dziś na stanowisku grasera numer 3. Każde działanie, które ja lub kapitan uznamy za próbę zemsty, będzie miało dla pana przykre konsekwencje, zapewniam. Czy wyraziłem się wystarczająco zrozumiale?

Santino kiwnął gwałtownie głową.

Layson zaś uśmiechnął się zimno i oznajmił:

- Obawiam się, że nie dosłyszałem, panie Santino. Zapytałem, czy wyraziłem się wystarczająco zrozumiale?

- Tak, sir - wychrypiał Santino. Komandor Layson uśmiechnął się ponownie.

- Doskonale, poruczniku - powiedział cicho. - Może pan odejść.


* * *


Honor nigdy dokładnie nie dowiedziała się, co komandor Layson powiedział porucznikowi Santino, ale nienawiść we wzroku tego ostatniego jednoznacznie świadczyła o tym, że nie było to nić przyjemnego. Zarówno ona, jak i pozostali midszypmeni robili co mogli, by nie okazać żywiołowej radości, gdy komandor Layson ogłosił, że Santino zostaje zastąpiony przez porucznika Saundersa, ale nie bardzo im się to udało. I nikt im się, prawdę mówiąc, nie dziwił - okręt jest w końcu niewielkim światem, w którym plotki rozchodzą się błyskawicznie.

Nastrój w kabinie i humory midszypmenów uległy natychmiastowej poprawie. Za radośnie złośliwymi pozorami krył się wymagający zawodowiec, ale Saundersowi nawet przez myśl nie przeszły podobne szykany czy pogarda będące u Santina czymś naturalnym. Nikt poza naiwnym durniem (a midszypmeni na pokładzie War Maiden nie należeli ani do pierwszych, ani do drugich) nie traktował lekko Saundersa, kierując się pozorami, lecz nie przejawiał on skłonności do wyżywania się na midszypmenach. I to był już wystarczający powód, by go od razu polubili.

Niestety, ich szczęście nie było pełne, gdyż nie byli w stanie całkowicie uniknąć kontaktów z porucznikiem Santino. Taktyka bowiem była jedną z najważniejszych dziedzin ich szkolenia - dlatego zresztą pomocnik oficera taktycznego tradycyjnie miał pod swą pieczą midszypmenów nie tylko w Royal Manticoran Navy. Santino został zdjęty z tej funkcji, ale nie został zwolniony z pozostałych obowiązków. Już to pierwsze musiało znaleźć odzwierciedlenie w jego aktach, co stało się powodem nienawiści, która go przepełniała, natomiast drugie ciągle mu o tym przypominało. I choć komandor porucznik Hirake jakoś tak przypadkiem zaczęła się znacznie częściej zajmować szkoleniem midszypmenów, fizyczną niemożliwością było choćby zameldowanie się jej tak, by nie znaleźć się w pobliżu Santino. A przynajmniej przez połowę czasu to on nadzorował ich treningi w symulatorach, co nikomu - ani im, ani jemu nie sprawiało żadnej przyjemności. Starał się wyraźnie trzymać oficjalnych reguł i gryźć w język, ale przychodziło mu to z trudem, a błysk nienawiści był ciągle obecny w jego oczach.

Honor momentami prawie mu współczuła. Ale tylko prawie, bo Elvisowi Santino naturalnie nawet przez myśl nie przeszło, że sam jest sobie winien. Według niego wszystkiemu winna była Honor Harrington i na niej skupiała się jego nienawiść, której w żaden sposób nie potrafił ukryć. Honor zaś nie widziała żadnego powodu, by żałować kogoś tak wrednego.

Pod jednym względem jej sytuacja się pogorszyła - zdawała sobie sprawę, że powinna zachowywać się wobec niego tak, jakby nić nie zaszło, co sprawiało jej naprawdę dużą trudność. Maskowała to nieporównanie lepiej niż Santino nienawiść do niej, ale nie było to łatwe. Miała przy tym świadomość, że Layson nie mógł bardziej ograniczyć ich wzajemnych kontaktów, nie zawieszając Santino w ogóle w obowiązkach, do czego ten nie dał mu wystarczającego powodu. A czasami zastanawiała się, czy pierwszy oficer nie postąpił tak celowo - w ten sposób mógł sprawdzić, jak ona i pozostali midszypmeni zachowają się w trudnej sytuacji, którą dodatkowo pogarszały problemy osobiste. I to sytuacji trwającej dłuższy czas.

Generalnie jednakże rozwijała się i rozkwitała, mogąc wreszcie w spokoju ducha zająć się wyłącznie tym, czym powinna od początku, czyli nauką i nabieraniem doświadczenia. To, że krążownik przybył na teren Konfederacji Silesianskiej krótko po pozbyciu się Santino, spotęgowało zadowolenie Honor. Choć w chwilach szczerości przyznawała, że nie dla wszystkich mogły być zrozumiałe główne tego zadowolenia (by nie rzec uszczęśliwienia) powody. Obiektywnie bowiem rzecz biorąc, Konfederacja Silesianska była gniazdem żmij, w którym kotłowały się rozmaite frakcje polityczne zwalczające się na wszelkie możliwe sposoby, kwitła korupcja na skalę całych systemów planetarnych i ciągle miały miejsce jakieś rewolucje, próby oderwania się planet czy większych obszarów. A rząd centralny z największym trudem wygrywał jednych przeciwko drugim, zachowując zgoła iluzoryczną władzę. Dla postronnego obserwatora, zwłaszcza cywilnego, było to środowisko mniej niż pożądane. Dla Honor wręcz doskonałe, gdyż to właśnie ciągły brak spokoju i ładu sprowadził tu ciężki krążownik Jego Królewskiej Mości z nią na pokładzie. A ona była gotowa sprawdzić się w prawdziwym świecie.

Brak stabilizacji na obszarze Konfederacji stwarzał bowiem doskonałe warunki dla kupców z Królestwa Manticore. Powód był prosty - żaden lokalny handlowiec nie był w stanie na dłuższą metę zapewnić zaopatrzenia w nić poza podstawowymi produktami spożywczymi, a i to nie zawsze. A obywatele Konfederacji mieli swoje potrzeby tak jak wszyscy ludzie. Dlatego też był to doskonały rynek zbytu dla towarów spoza Konfederacji Silesianskiej. Niestety, tenże brak stabilizacji stwarzał idealne wręcz warunki dla piratów - piractwo więc kwitło, żerując na kim się dało, czyli w znacznej mierze na frachtowcach przybywających z Gwiezdnego Królestwa Manticore. Ponieważ były łakomymi kąskami, Królewska Marynarka musiała wyznaczać okręty wojenne do ich ochrony, a z uwagi na to, iż było ich zbyt mało, stosować drakońską politykę wobec piratów. Wprowadzanie jej w życie trwało od dawna i było powodem obecności HMS War Maiden w tym rejonie.

Piratom bowiem trzeba było regularnie przypominać, jakie są konsekwencje ataków na tak pozornie atrakcyjny cel jak mający siedem czy osiem milionów ton frachtowiec. Zdobycie go dawało pirackiej załodze wielkie pieniądze, a jak wiadomo, chciwość jest niezwykłą siłą napędową. A nawet najgłupszy z nich doskonale wiedział, że Królewska Marynarka nie może być obecna wszędzie równocześnie, nikt inny zaś (no, może poza Imperialną Marynarką) nawet nie będzie próbował im przeszkodzić.

I to właśnie były powody, dla których obszar Konfederacji Silesiańskiej stanowił od dziesięcioleci poligon, na którym oficerowie i załogi Royal Manticoran Navy nabierali bojowego doświadczenia, sprawdzali założenia taktyki i testowali uzbrojenie. Oprócz tego oficerowie uczyli się, jak poruszać się w labiryntach układów i układzików politycznych, robiąc coś naprawdę pożytecznego, czyli chroniąc handel Gwiezdnego Królestwa Manticore.

Dodać do tego należało przykry fakt - do zadań antypirackich zawsze przeznaczano zbyt mało okrętów, a ostatnimi laty sytuacja ta uległa pogorszeniu. Główny nacisk położono bowiem na rozbudowę umocnień chroniących terminale i nexus Manticore Wormhole Junction oraz na zwiększenie liczby okrętów liniowych, a do obsadzenia ich potrzeba było olbrzymiego wyszkolonego personelu. Jednostek lekkich zaczęło więc brakować wszędzie i do wszystkiego i musiało to mieć swoje konsekwencje zarówno dla HMS War Maiden, jak i pani midszypmen Harrington. Bo im mniej dowódców operowało na obszarze Konfederacji, tym więcej roboty miał każdy z nich.


* * *


Honor weszła do mesy jak zwykle z Nimitzem na ramieniu. Było późno, a ona po wachcie czuła się solidnie zmęczona, ale przed udaniem się na spoczynek musiała zrobić jeszcze jedno... Wyszli z nadprzestrzeni w systemie Melchor w sektorze Saginaw na krótko przed końcem wachty i miała doskonałą możliwość obserwowania tego procesu, jako że w tym miesiącu przydzielono ją do astronawigacji. Dzięki temu w zasadzie nie mając nić do roboty, jej obowiązki bowiem polegały na zastępowaniu oficera astronawigacyjnego, komandora Dobrescu, mogła skupić całą uwagę na tym wielce atrakcyjnym zjawisku. Brak zajęć wynikał z prostego powodu - wyjście z nadprzestrzeni było zbyt poważną sprawą, by powierzyć je midszypmenowi, Dobrescu zaś robił to setki razy, a na dodatek jego pomocnikiem był porucznik Saunders.

Minusem przydziału do astronawigacji było zaś to, że w tej dziedzinie Honor czuła się najsłabsza. A raczej czuła się najbardziej niepewnie, bo teorię rozumiała doskonale i dopóki zostawiano ją samą, potrafiła dokonać właściwych obliczeń, i to nawet w niezbyt długim czasie. Niestety, była midszypmenem, czyli nadal się uczyła, a z niezrozumiałych (przynajmniej dla niej) powodów zarówno Królewska Marynarka jako taka, jak i Dobrescu czy Saunders oczekiwali, że udowodni, iż potrafi dokonać podstawowych obliczeń, dysponując jedynie kalkulatorem, kartką i ołówkiem. Co z jednej strony było czystą torturą, a z drugiej oczywistym nonsensem. Teoria teorią bowiem, a obliczenia obliczeniami i Honor w tych ostatnich nigdy nie była tak naprawdę dobra. Stanowiło to swoisty paradoks, gdyż wszystkie testy wykazywały, że powinna być wręcz doskonała. Nie oznaczało to, że nie potrafiła określić pozycji okrętu -jeśli dawano jej spokój, dochodziła do właściwego wyniku. W końcu. Albo, gdy nie miała czasu na deliberacje i pamiętanie, że nie jest dobrym matematykiem, odpowiedź pojawiała się szybko i jakoś tak sama z siebie. Ale prawie nigdy nie miała okazji do spokojnego dokonania obliczeń, gdyż z reguły jeśli nie Dobrescu, to Saunders stał nad nią wyczekująco. A wtedy zaczynały się schody...

A szczytem niesprawiedliwości było to, że męczyła się zupełnie bez sensu, bo nikt nie obliczał pozycji okrętu czy czegokolwiek innego na piechotę. Po to były komputery, a jeżeli okręt doznałby takich uszkodzeń, że wysiadłyby wszystkie urządzenia astronawigacyjne, określenie, gdzie się znajduje, byłoby najmniej istotnym problemem spośród tych, z którymi trzeba byłoby sobie poradzić. Bez komputerów nie dało się używać ani kompensatora bezwładnościowego, ani generatora hipernapędu, ani nawet reaktora, więc naprawa systemu komputerowego była najważniejsza. A gdy się go naprawi, da się za jego pomocą ustalić pozycję. ..

Niestety przełożeni nie byli zainteresowani poznaniem opinii niejakiej midszypmen Harrington, tylko jej umiejętności liczenia na piechotę, toteż mordowała się regularnie, skrobiąc wyniki na papierze i klnąc na czym świat stoi.

Na szczęście komandor porucznik Dobrescu miał poczucie humoru.

I znaleźli się w normalnej przestrzeni, co oznaczało, że następnym razem będzie musiała martwić się tylko o głupie trzy wymiary.

Co prawda byłoby milej, gdyby Melchor był ciekawszym systemem, biorąc pod uwagę, ile trudu kosztowało Honor i kalkulator wytyczenie kursu prowadzącego bezpiecznie do tego układu planetarnego, ale niestety nie był. Wokół gwiazdy typu G-4 krążyło co prawda siedem planet (w tym trzy gazowe giganty) i cztery pasy asteroidów, ale do za mieszkania nadawała się tylko jedna. Była to Arianna okrążająca Melchor w odległości dziewięciu minut świetlnych, czyli znajdująca się jedenaście minut świetlnych od granicy wejścia w nadprzestrzeń. Był to suchy, górzysty świat o płytkich morzach i niewielkich lodowcach oraz florze niskopiennej i pustynnej. Zasiedlony został ponad dwieście standardowych lat temu, ale kolonia dopiero po stu pięćdziesięciu latach zaczęła się rozwijać. Wtedy to bo wiem andermańskie konsorcjum górnicze zdecydowało się zaryzykować wydobywanie minerałów z pasów asteroidów. Zewnętrzne inwestycje i odkrycie zaskakującej ilości rzadkich pierwiastków spowodowały rozkwit ekonomiczny całego systemu planetarnego i przyciągnęły więcej imigrantów, niż rząd planetarny mógł się spodziewać. Niestety, gubernator sektora potraktował całą sytuację jako wymarzoną okazję do nabicia sobie kabzy, co w Konfederacji nie było oryginalne. Na tym jednakże się nie skończyło, jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Po paru latach wspomniany dostojnik zaczął przekupstwami, szantażami i rozmaitymi innymi metodami wymuszać to, czego konsorcjum nie chciało dobrowolnie zaoferować, czyli udziały. W ciągu dziesięciu lat wraz z rodziną przejął ponad 30% akcji i zmusił pozostałych udziałowców z Imperium Andermańskiego do wyprzedawania swoich obywatelom Konfederacji. W efekcie po kolejnych dziesięciu latach cała firma górnicza znalazła się w ich rękach i coraz bardziej podupadała.

W tym jednak momencie większość udziałowców postanowiła przynajmniej odzyskać swoje pieniądze. Jako udziałowca większościowego wbrew panu gubernatorowi i jego rodzinie ściągnięto Dillingham Cartel z Gwiezdnego Królestwa Manticore. Kartel sprowadził specjalistów górniczych i zaczął modernizację sprzętu pochodzącego sprzed pół wieku, silesjańscy właściciele nie inwestowali bowiem w urządzenia, a istniejące eksploatowali do granic możliwości. Honor podejrzewała, że górników z Manticore mogły przyciągać wyłącznie wysokie dodatki za niebezpieczną pracę, i wiedziała, że kartel poważnie traktował kwestie bezpieczeństwa. Na odprawie kapitan Bachfisch przedstawił systemy obrony zainstalowane przez Dillingham Cartel, a mające na celu ochronę tak planety, jak i centrów wydobywczych - i robiły one wrażenie. Naturalnie nie powstrzymałyby ataku żadnej regularnej eskadry, ale zupełnie wystarczały do odstraszania nawet większych grup piratów. Niestety rząd Konfederacji odmówił kartelowi zgody na posiadanie własnych okrętów wojennych, choćby tylko wewnątrzsystemowych, toteż musiał się on ograniczyć do umocnień stałych. Zakaz posiadania floty wojennej obowiązywał na całym obszarze Konfederacji i w opinii Honor był jedną z głupszych restrykcji. Naturalnie w zamyśle była to próba uniemożliwienia lub choćby ograniczenia piratom dostępu do uzbrojonych jednostek, ale wyjątkowo bezsensowna. Przypominało to odmawianie obywatelom zezwoleń na zakup broni (gdy jeszcze stosowano tę idiotyczną zasadę), podczas gdy przestępcy bez trudu mogli ją nielegalnie kupić, a policja nić nie robiła. Piraci bowiem na niedobór jednostek jakoś nie narzekali, Marynarka Konfederacji miała ważniejsze problemy niż uganianie się za nimi, a ci, którzy mogliby się bronić samodzielnie albo - tak jak w tym wypadku - zapewnić bezpieczeństwo całemu systemowi, nie mogli tego robić. Umocnienia i platformy obronne kartelu stworzyły bowiem strefy bezpieczeństwa, ale nie były w stanie chronić frachtowców wylatujących czy wlatujących w układ planetarny.

Co naturalnie guzik obchodziło władze Konfederacji, jako że do systemu Melchor latały głównie statki należące do firm z Gwiezdnego Królestwa i Imperium, czyli obce. A obcy mogli ponosić straty, bo w końcu nikt ich tu nie zapraszał. Jeśli im się coś nie podobało, mogli się wynosić albo nakłonić własne rządy, żeby ich pilnowały. Naturalnie nikt tego tak zwięźle i jasno nie ujął, a rząd Konfederacji Silesianskiej wcale nie był zachwycony obecnością na swym terenie okrętów wojennych należących do innych flot, ale nauczył się już dawno temu, że Gwiezdne Królestwo Manticore i Imperium Andermańskie i tak je przyślą, by chronić własne statki. W efekcie sprawa ochrony systemu Melchor nie interesowała nikogo poza rządem Królestwa Manticore i RMN.

Honor ta sytuacja się nie podobała, ale nie była nią zaskoczona. A każdy, kto miał aspiracje, by w przyszłości dowodzić królewskim okrętem, musiał być świadom, że ochrona własnych jednostek handlowych stanowiła jedno z najważniejszych zadań Royal Manticoran Navy. A to dlatego, że handel międzyplanetarny był podstawą ekonomii Gwiezdnego Królestwa. Dlatego też, cokolwiek by sądziła o lokalnych władzach i ich podejściu do obowiązków, była zadowolona, że się tu znalazła.

Zdawała sobie też sprawę, że mało prawdopodobne jest, aby natknęli się na piratów. Było ich co prawda sporo, ale obszar Konfederacji był olbrzymi, a War Maiden mógł znajdować się równocześnie tylko w jednym miejscu. Jak często ostrzegał ją kapitan Courvosier, życie na pokładzie okrętu składało się w 10% z ciężkiej pracy, 89% z nudy i w 1% z ciężkiego przerażenia. W takiej jak ta okolicy proporcje te mogły uleć pewnym zmianom, ale z pewnością nie drastycznym - nuda i tak musiała przeważać. Chwilowo jednakże na jej nadmiar nie narzekała, a poza tym czuła głód i to właśnie był powód jej wizyty w mesie.

Ponownej wizyty.

Odruchowo rozejrzała się i odetchnęła z ulgą - Santino był nieobecny. Midszypmen w mesie oficerskiej był w sytuacji młodszego członka ekskluzywnego klubu na okresie próbnym - miał prawo tu przebywać, ale nie miało prawa być go słychać ani widać, dopóki któryś z pełnoprawnych członków nie zaprosił go do rozmowy. No i naturalnie był chłopcem na posyłki tychże pełnoprawnych członków, gdyż zgodnie z odwieczną tradycją nie zamierzali oni przerywać sobie zasłużonego odpoczynku, by przynieść sobie na przykład coś do picia, skoro mogli po to wysłać kogoś o młodszych nogach. Przeciwko tej akurat tradycji wykorzystywania midszypmenów Honor nić nie miała. Generalnie ma się rozumieć, istniały bowiem wyjątki od reguły, którym nie zamierzała usługiwać. Konkretnie jeden wyjątek. Co prawda sprawdziła to wcześniej i stwierdziła, że Santino powinien być na wachcie, ale teoria z praktyką nie zawsze się pokrywały. W każdym razie nie znajdował się tutaj, co oznaczało, że nie musiała rejterować.

Nie było także komandor porucznik LaVacher, która będąc nader sympatyczną i rozsądną istotą, miała jednak niespotykany wręcz talent do wynajdywania najprzeróżniejszych zajęć midszypmenom, z czego w dodatku bezwstydnie się cieszyła.

Na obecnych widok Honor nie wywarł wrażenia - już zdążyli się przyzwyczaić do jej nieregularnych, acz częstych wizyt. Porucznik Saunders uniósł głowę znad książki i kiwnął jej na powitanie, komandor Layson i porucznik Jeffers, oficer logistyczny, zignorowali ją pochłonięci szachownicą, podobnie jak porucznicy Livanos i Tergesen z maszynowni grający w karty z chorąży Baumann. Zadowolona z takiego obrotu spraw Honor skierowała się do bufetu. To, co o tej porze można było tu znaleźć, czyli zimne przekąski, smakowało znacznie gorzej od normalnych posiłków, ale i tak nieporównanie lepiej od racji serwowanych wolnym od służby midszypmenom. A co ważniejsze z jej punktu widzenia, było go znacznie więcej. Nimitz zamruczał z aprobatą, gdy podała mu faszerowany serem seler, wyławiając smętnie wyglądającą oliwkę z sałatki dla siebie. Po czym zabrała się do konstruowania kanapki, jako że przyrządzenie uczciwej kanapki wymagało rozwagi i uwagi. Na chlebie najpierw wylądował majonez, potem mięso, musztarda, ser, plastry cebuli, kolejna warstwa mięsa, pomidor, ser, sałata i ogórek na zakończenie. Dołożyła na talerz trochę frytek, żeby dotrzymały kanapce towarzystwa, nalała sobie dużą szklankę zimnego mleka i żeby jej się nie zrobiło smutno, wzięła też dwie babeczki. No i kilka selerów dla Nimitza, któremu też się coś od życia należało. Po czym zaniosła to wszystko do wolnego stolika, postawiła i usiadła zadowolona z kompozycji.

- Jakim cudem to się trzyma kupy bez antygrawitacji? - rozległ się zaskoczony głos komandora Laysona.

Honor odwróciła głowę i uśmiechnęła się promiennie.

Layson przyglądał się kanapce jeszcze przez chwilę ze szczerym podziwem, po czym potrząsnął głową z niedowierzaniem. Za to porucznik Jeffers zachichotał radośnie.

- Zaczynam rozumieć, dlaczego kończą nam się pewne produkty - oznajmił tryumfalnie. - Zawsze wiedziałem, że midszypmeni to worki bez dna, ale to...

Teraz on pokiwał głową z podziwem, a roześmiał się Layson.

- Nie rozumiem tylko, jak można tyle zjeść i nie przytyć ani o kilogram - odezwała się z lekkim wyrzutem porucznik Tergesen.

Była trzydziestoletnią blondynką, której nie można było określić mianem pulchnej, ale do chudych zdecydowanie się nie zaliczała.

- Gdybym zjadała połowę tych kalorii o tej porze, wkrótce łatwiej byłoby mnie przeskoczyć, niż obejść! - dodała.

- Cóż, mam raczej dużo zajęć, ma'am - poinformowała ją Honor.

Była to święta prawda, a że niepełna, to już inna sprawa. Obecnie przeważająca większość nie traktowała mutantów jak istot gorszego gatunku, ale kiedyś tak było i tacy jak Honor potomkowie genetycznie zmodyfikowanych ludzi nadal wykazywali dużą ostrożność. Tym bardziej gdy modyfikacje te, tak jak w jej przypadku, były dziedziczne.

- Fakt, że ma - zgodziła się chorąży Baumann. - Widziałam, jak wczoraj wieczorem ćwiczyła z sierżantem Tausigiem... sparring był kontaktowy, nie pozorowany.

- Z Tausigiem?! - Layson aż się obrócił w fotelu, po czym spojrzał na Honor i spytał: - Proszę mi powiedzieć, midszypmen Harrington, jak dobrze zna pani chirurga porucznika Chiema?

- Porucznika Chiema? - Honor zmarszczyła z namysłem brwi. - Zameldowałam się u niego na badania kontrolne zaraz po przybyciu na pokład, sir. I był gościem kapitana na jednym z obiadów, na który także byłam zaproszona, ale poza tym nie spotkaliśmy się, więc nie mogę powiedzieć, żebym go znała. A dlaczego pan pyta, sir? Powinnam go odwiedzić?

Tym razem wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem.

Honor zarumieniła się gwałtownie, a dobiło ją radosne bleeknięcie Nimitza. Ale był to zwykły śmiech - nie było w nim złośliwości, szyderstwa czy satysfakcji, natomiast jego powód nadal był dla niej zupełnie niezrozumiały. Pierwszy z jej ogłupienia zdał sobie sprawę Saunders:

- Sądząc z reakcji, wnoszę, że nie ma pani pojęcia, że nasz zacny sierżant zajął drugie miejsce w zeszłorocznym turnieju floty w walce wręcz, midszypmen Harrington? - spytał z uśmiechem.

- Drugie mie... - Honor zamarła, gapiąc się na niego przez moment, nim się opanowała. - Nie, sir. Nie wiedziałam o tym. Nigdy mi nie powiedział, a temat jakoś nigdy nie pojawił się w rozmowie. Naprawdę jest wicemistrzem floty?

- Naprawdę - potwierdził poważnie Layson. - A wszyscy obecni znają teorię szkolenia sierżanta Tausiga. Jest ona prosta i skuteczna: należy tak długo trafiać ucznia, aż albo obudzi się w izbie chorych, albo nauczy tyle, że zacznie oddawać. Skoro więc nie miała pani okazji zawrzeć bliższej znajomości z doktorem Chiemem, musi być pani naprawdę dobra w coup de vitesse.

- Cóż, próbuję, sir. Byłam w reprezentacji akademii, ale... daleko mi do umiejętności sierżanta Tausiga. Parę razy udało mi się go trafić, bo dał mi fory.

- Pozwolę sobie mieć na ten temat odmienne zdanie. - Layson uśmiechnął się kwaśno. - Mam czarny pas, pani Harrington, a sierżant Tausig parę razy skopał mi tyłek i zamiótł mną podłogę. I nigdy nie dał mi żadnych forów. Sądzę, że coś takiego jest zupełnie sprzeczne z jego przekonaniami. Naprawdę wątpię, by dla pani zrobił wyjątek. Skoro udało się pani parę razy go spunktować, to jest pani lepsza od 95% ludzi, którzy stanęli z nim na macie.

Honor wytrzeszczyła na niego oczy, nadal trzymając w dłoniach nietkniętą kanapkę. Wiedziała, że Tausig był jednym z najlepszych, z jakimi walczyła czy ćwiczyła, że jest nieporównanie lepszy od niej, ale nigdy by się nie odważyła poprosić go o sparring, gdyby miała świadomość, że jest wicemistrzem floty. Musiał wziąć ją za kompletną wariatkę i zgodzić się dla rozrywki, tylko dlaczego w takim razie tak łagodnie się z nią obchodził?! Bo Layson mógł sobie wierzyć w to, co mówił, ale ona była pewna, że...

Przenikliwy, szarpiący nerwy i stawiający natychmiast na nogi nawet największych śpiochów dźwięk alarmu bojowego rozdarł ciszę. Kanapka wylądowała na talerzu, a Honor znalazła się przy drzwiach z Nimitzem w objęciach, nim zdała sobie sprawę z tego, co robi. Na korytarzu była szybciej, niż talerz zjechał ze stołu, a kanapka wylądowała na podłodze.

Porucznik Saunders uniósł głowę znad ekranu i obejrzał się przez ramię, słysząc sygnał oznaczający przybycie windy na mostek. Widząc wybiegającą z niej Honor, spojrzał na wiszący na ścianie chronometr, po czym natychmiast przeniósł wzrok na nią i skinął głową z uśmiechem.

Przepisy dawały adoptowanym dodatkowe pięć minut na umieszczenie treecatów w bezpiecznym miejscu przed zjawieniem się na stanowisku, ale Honor stawiła się na mostku po trzynastu minutach od chwili ogłoszenia alarmu bojowego. Spory wpływ na to miał fakt, iż kabina midszypmenów znajdowała się blisko mostka, ale jeszcze większy to, że w akademii sporo wolnego czasu poświęciła na trening we wkładaniu skafandra i umieszczaniu Nimitza w module ratunkowym. Wiedziała, że będzie to potrzebne, i teraz zaczęło się to potwierdzać.

Co i tak nie zmieniało faktu, że wkładanie skafandra próżniowego w pośpiechu, a zwłaszcza podłączanie wejść sanitarnych nie było rzeczą przyjemną, toteż w fotelu siadała ostrożniej niż zwykle. Zajęła miejsce pomocnika oficera astronawigacyjnego, gdyż dyżurnym oficerem nawigacyjnym był porucznik Saunders. Komandor Dobrescu i komandor Layson byli na zapasowym stanowisku dowodzenia. Posiadało ono pełną obsadę zapasową, gdyż okręt był stary. Nowoczesne ciężkie krążowniki nie miały zapasowych stanowisk dowodzenia, a jedynie awaryjne stanowisko kontroli ogniowej, gdyż uznano, iż na tak małych jednostkach szkoda marnować miejsce bardziej potrzebne na dodatkowe uzbrojenie czy systemy obronne. Dlatego oprócz obsady kontroli ogniowej mógł się tam zmieścić jedynie zastępca dowódcy. War Maiden miał zdublowany cały mostek na wypadek, gdyby coś niemiłego przytrafiło się obsadzie głównego, dowodzonej przez kapitana Bachfischa.

Honor była zachwycona faktem znalezienia się w obsadzie mostka, ponieważ miała w tym miesiącu przydział do astronawigacji, podobnie jak Basanta, który był pomocnikiem komandora Dobrescu. To nieco mąciło jej szczęście, gdyż wolałaby znaleźć się na miejscu Aubrey będącej pomocnikiem oficera taktycznego, czyli komandor Hirake. Choć z drugiej strony mogłaby trafić tak jak Nassios - ponieważ kapitan Bachfisch przydzielił na zapasowe stanowisko dowodzenia bardziej doświadczonego astronawigatora, zrównoważył to niedoświadczonym oficerem taktycznym. I Nassios skazany był na towarzystwo Elvisa Santino... jako bezpośredniego dowódcy.

Zdecydowanie mogła wylądować gorzej niż w astronawigacji.

Pocieszyła się tą myślą i czym prędzej przestała zajmować bzdurami, uaktywniając swoje stanowisko. A potem już nie musiała się zmuszać. Obraz, który widziała na ekranie, pozbawiony był szczegółów typowych dla ekranów stanowisk taktycznych, ale wystarczająco wyraźny, by wiedziała, co przedstawia. I miała pewność, że to nie są ćwiczenia, tylko rzeczywista tragedia. Frachtowiec posiadał transponder nadający kod identyfikacyjny dla statku z Królestwa Manticore, natomiast znacznie mniejsza jednostka oddalona o mniej niż czterysta kilometrów od niego nie nadawała żadnego kodu, toteż komputer uznał ją za wrogą. Frachtowiec miał wyłączony napęd, natomiast napastnik zakwalifikowany został przez komputer jako wrogi i oznaczony czerwoną barwą. Miał też aktywny napęd.

- Zidentyfikowaliśmy statek, skipper - zameldowała komandor porucznik Hirake. - RMMS Gryphons's Pride należący do Dillingham Cartel. 5,5 miliona ton, bez kabin pasażerskich. Nadaje sygnał alarmowy numer 17.

Przez mostek przeleciał niewidzialny podmuch - wszyscy to podejrzewali, ale dopiero jej słowa potwierdziły obawy. Sygnał alarmowy numer 17 nadawany przez transponder oznaczał bowiem "piraci na pokładzie".

- Odległość od celu? - Głos kapitana Bachfischa stracił nosowe brzmienie: był chłodny, wyraźny i rzeczowy.

Zaskoczona tym Honor spojrzała ukradkiem przez ramię i zdziwiła się jeszcze bardziej - Bachfisch siedział w fotelu kapitańskim wyprostowany, ale dziwnie odprężony. Założył nogę na nogę i przyglądał się ekranowi taktycznemu fotela. I nie marszczył brwi, a jego oczy były oczami drapieżnika, który dostrzegł ofiarę.

Pospiesznie odwróciła głowę.

- Dziewięć milionów trzysta dziesięć tysięcy kilometrów od celu, sir - odparła zwięźle Hirake i dodała: - Nie zdołamy go dopaść, sir. Napastnik już rozpoczął ucieczkę, a nasza pozycja uniemożliwia przecięcie mu drogi.

- Oficer astro? - spytał Bachfisch.

- Zgadzam się, sir - przyznał porucznik Saunders. - Oddalamy się od frachtowca z prędkością prawie jedenastu tysięcy kilometrów na sekundę i będziemy potrzebowali czterdziestu pięciu minut, by dotrzeć do niego, a napastnik, sądząc po już rozwijanym przyspieszeniu, będzie w stanie osiągnąć ponad pięćset g.

- Prawdopodobnie pięćset trzydzieści - dodała Hirake.

- Jesteśmy od niego o dwadzieścia g wolniejsi - podsumował Saunders. - Na dodatek on się cały czas od nas oddala, więc jego przewaga będzie rosła.

- Rozumiem... - W głosie kapitana słychać było rozczarowanie, które Honor doskonale rozumiała.

Piracka jednostka musiała być znacznie mniejsza, skoro osiągała takie przyspieszenie, a to oznaczało, że była też nieporównanie słabiej uzbrojona. Co w tym wypadku było bez znaczenia, gdyż nie mogli jej ani dogonić, ani przeciąć jej drogi na tyle blisko, by znalazła się w skutecznym zasięgu rakiet.

- Doskonale - odezwał się już bez śladu rozczarowania w głosie Bachfisch. - Poruczniku Saunders, proszę wziąć kurs na przechwycenie frachtowca. Poruczniku Sauchuk, proszę próbować nawiązać z nim łączność.

- Aye, aye, sir - potwierdził cicho Saunders.

- Aye, aye, sir - powtórzył oficer łącznościowy.

Ale jego głos i tak rozbrzmiał dziwnie głośno w ciszy panującej na mostku. Wszyscy bowiem mieli świadomość porażki.


* * *


Mimo regularnych wezwań porucznika Sauchuka frachtowiec nie odezwał się. Im dłużej to trwało, tym cisza na mostku War Maiden stawała się cięższa i posępniejsza. Ponad godzinę zajęło krążownikowi osiągnięcie nieruchomej pozycji względem Gryphons's Pride dryfującego wolno stałym kursem. Krążownik był prawie trzydzieści razy mniejszy od niego i wyglądał przy nim niczym delfin przy wielorybie, ale był uzbrojony po zęby. Zgodnie z rozkazem kapitana pluton Marines w skafandrach próżniowych miał dokonać inspekcji. Ponieważ szansa napotkania choćby jednego pirata na pokładzie była równa zeru, nie było sensu używać zbroi.

Wydając major McKinley stosowne rozkazy, Bachfisch dodał:

- Dołączę do grupy abordażowej dwóch oficerów, majorze. I spojrzał na Honor.

- Rozumiem, sir - potwierdził głos McKinley z głośnika. Kapitan Bachfisch zakończył połączenie i polecił:

- Komandor Hirake, proszę udać się na pokład hangarowy i dołączyć do grupy abordażowej. I proszę wziąć ze sobą midszypmen Harrington.

- Aye, aye, sir - potwierdziła oficer taktyczna i wstała. - Midszypmen Bradlaugh, proszę przejąć stanowisko taktyczne.

- Aye, aye, ma'am - odrzekła Aubrey.

I posłała Honor pełne zazdrości spojrzenie.

- Midszypmen Harrington, proszę za mną - poleciła Hirake. Honor wstała i zwróciła się do porucznika Saundersa formalnie:

- Sir, proszę o zwolnienie z wachty.

- Udzielam, midszypmen Harrington - odparł równie formalnie Saunders.

- Dziękuję, sir.

Honor odwróciła się, chcąc ruszyć za Hirake, ale obie znieruchomiały, widząc uniesioną dłoń kapitana Bachfischa.

- Tylko proszę tym razem nie zapomnieć broni bocznej - dodał, patrząc wymownie na Hirake.

Ta zaczerwieniła się i kiwnęła potakująco głową.

- Dobrze - ocenił Bachfisch. - W takim razie proszę wykonać. I skinął im głową na pożegnanie.


* * *


W windzie Hirake nie odezwała się słowem. Mimo przestarzałego systemu wind podróż trwała zaskakująco krótko, może dlatego że z mostka na pokład hangarowy prowadziła prosta trasa. Była jednak wystarczająco długa, by Honor na przemian zalewały fale obawy i oczekiwania. Pojęcia nie miała, dlaczego kapitan przydzielił ją do grupy abordażowej. W trakcie nauki w akademii usłyszała wystarczająco wiele obrazowych, a czasami makabrycznych historii o tym, co można zastać na statkach, które padły łupem piratów, by jej obawa była jak najbardziej zrozumiała. Z drugiej zaś strony zwalczanie piratów i odzyskiwanie zaatakowanych przez nich jednostek należało do obowiązków, które chciała wykonywać, toteż oczekiwanie zmieszane z podnieceniem musiało po prostu towarzyszyć pierwszej konfrontacji Marzeń z rzeczywistością.

Drugi pluton porucznika Blackburna był już gotów, gdy dotarły na pokład hangarowy, ale Honor ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że obecni i gotowi są również major McKinley i sierżant - major Kutkin. Sądziła, że McKinley zostanie na okręcie, a o Kutkinie w ogóle nie pomyślała. Tymczasem sierżant - major miał przewieszony przez ramię karabin plazmowy, a pistolet pulsacyjny tkwiący w kaburze na prawym biodrze major McKinley wyglądał jak jej organiczna część. Wrażenie to potęgowały ślady zużycia zarówno kabury, jak i kolby.

McKinley przyjrzała się obu oficerom marynarki z kliniczną dokładnością i w jej błękitnych oczach pojawił się wyraz lekkiej dezaprobaty.

Hirake westchnęła.

- No dobrze, Katingo - przyznała z rezygnacją. - Skipper już mi się dobrał do skóry, więc daj mi tę cholerną pukawkę.

- Miło wiedzieć, że ktoś na pokładzie zna przepisy i ma instynkt samozachowawczy - skomentowała McKinley i dała znak stojącemu obok sierżantowi.

Dopiero gdy podał on pas z pulserem komandor Hirake, Honor rozpoznała sierżanta Tausiga. Komandor porucznik ostrożnie ujęła pas z kaburą i założyła go, zachowując się tak, jakby ten mógł ją ugryźć. Wyjęła jednak broń z kabury i sprawdziła, czy jest zabezpieczona oraz jaki jest poziom naładowania zasilacza, potem schowała ją i skinęła głową.

- Proszę, ma'am - powiedział Tausig, podając Honor taki sam standardowy pas z bronią.

Honor wzięła go, czując na sobie badawcze spojrzenie McKinley i obu podoficerów, ale nie dała tego po sobie poznać. Założyła pas, zapięła i poprawiła położenie kabury tak, by było najwygodniejsze. Następnie odwróciła się nieco, wyciągnęła pulser z kabury i, cały czas celując w pokład, sprawdziła liczniki magazynka, zasilacza oraz bezpiecznik. A potem wyjęła magazynek i sprawdziła, czy w komorze zamkowej nie ma naboju. Zadowolona załadowała bron i schowała ją do kabury. Wojskowy model zaopatrzony w klapkę był znacznie mniej poręczny od robionej na zamówienie, którą nosiła na Sphinksie, ale ciężar broni na biodrze był znajomy, co było widać po jej zachowaniu. Gdy uniosła głowę, napotkała pełne aprobaty spojrzenie Tausiga.

- Dobra - podsumowała McKinley i dodała głośniej, zwracając się do Marines: - Wszyscy wiecie, co macie robić. Postępujemy zgodnie z przepisami, a każdemu, który coś spieprzy, osobiście skopię dupę.

Nie pytała, czy zrozumieli - nie musiała, co jasno wynikało z jej tonu i słów. Naturalnie miło byłoby, gdyby ktoś uświadomił Honor, jak powinna się zachować, ale był to niedoskonały wszechświat, toteż jedyne co mogła zrobić, to obserwować innych i brać z nich przykład. Zresztą sądząc z pożegnalnej uwagi kapitana i komentarza McKinley dotyczącego Hirake, to nie Honor najbardziej potrzebowała niańki i przewodnika.


* * *


Pinasa niczym nie różniła się od tych używanych w akademii do ćwiczeń poza jednym szczegółem - przedział desantowy wypełniało 46 uzbrojonych Marines. Honor siedziała obok komandor porucznik Hirake w tylnej części przedziału i obserwowała przez okno zbliżający się kadłub Gryphons's Pride. W pewnym momencie kadłub przestał rosnąć w oczach, a zaczął się przesuwać - zbliżyli się od strony rufy, pilot na wszelki wypadek wyłączył napęd główny i używając silników manewrowych, okrążył frachtowiec po spirali.

Obie miały moduły łączności skafandrów nastrojone na częstotliwość Marines, ale panowała na niej cisza. Przerwał ją dopiero pilot:

- Mamy szczątki na wizualnej, ma'am. Dokładnie na godzinie dziesiątej... wygląda na to, że są wśród nich ciała ma'am.

- Widzę - odparła spokojnie McKinley.

Ze swego miejsca Honor nie była w stanie czegokolwiek dostrzec, co ją w pierwszej chwili zmartwiło, potem zaś ucieszyło. Ciała istot żywych w próżni najczęściej stanowiły niesympatyczny, by nie rzec makabryczny widok, gdyż jeśli ktoś znalazł się tam bez skafandra, gwałtownie krystalizująca się krew rozsadzała tkanki, powodując albo rozerwanie ciała na strzępy, albo inne poważne uszkodzenia. Obrazek taki mógł wywołać rozmaite reakcje, a choć własnego żołądka była raczej pewna, nie chciała, by Hirake czy Marines wzięli ją za żądną krwi miłośniczkę katastrof czy inną hienę spragnioną widoku ludzkiego nieszczęścia, od których roiło się tak wśród dziennikarzy, jak i wśród gapiów.

- Zbliżamy się do głównych śluz na śródokręciu, ma'am - odezwał się ponownie pilot. - Zdaje się, że śluza towarowa na prawej burcie jest zamknięta, ale osobowa otwarta. Mam przycumować?

- Nie. Zrobimy to zgodnie z regulaminem. Proszę zatrzymać dwieście metrów od kadłuba.

- Aye, aye, ma'am.

Pinasa ustawiła się względem frachtowca tak, że krawędź płata dzieliło od śluzy prawie dokładnie dwieście metrów, i znieruchomiała. Sierżant - major Kutkin wstał, prostując swoje liczące ponad dwa metry ciało. Porucznik Blackburn zrobił to sekundę później i oznajmił:

- Do roboty, chłopcy i dziewczęta! Carras, idziesz na szpicy, Janssen, pilnujesz tyłów. Reszta w standardowym szyku jak na ćwiczeniach. Włożyć hełmy i jazda!

Honor odczepiła swój hełm od mocowania transportowego na piersiach i włożyła na wszelki wypadek, po sekundzie obracając go leciutko, by upewnić się, że uszczelnienie ze skafandrem jest dokładne. Następnie uniosła lewą rękę i prawą nacisnęła na wmontowanej w rękaw klawiaturze przycisk uaktywniający wyświetlacz hełmu. Na wysokości jej oczu pojawił się natychmiast zestaw podświetlonych symboli informujących o stanie skafandra. Był hermetyczny, miał pełny zapas tlenu i ogniw energetycznych. Wstała uspokojona i zajęła miejsce na samym końcu kolejki ustawionej do lewoburtowej śluzy.

Ponieważ pinasę miało opuścić czterdzieści osiem osób, załoga nie próbowała przepuszczać ich partiami przez śluzę, gdyż inaczej trwałoby to zbyt długo. Otwarto i zablokowano zewnętrzne drzwi, po czym zrobiono to samo z wewnętrznymi i z przedziału desantowego błyskawicznie wyleciało powietrze, natychmiast tworząc chmurę skrystalizowanych molekuł. Przez parę sekund Honor miała wrażenie, jakby wiał wiatr próbujący pociągnąć ją do wyjścia, po czym wszystko zamarło, a mikrofony zewnętrzne skafandra przestały przekazywać jakiekolwiek dźwięki. Znalazła się w próżni.

Kapral Carras - ten, który stał na warcie przy wejściu do korytarza łączącego War Maiden ze stacją orbitalną, gdy Honor przybyła na pokład, co dopiero teraz sobie uświadomiła - jako pierwszy przeszedł przez otwartą śluzę, odepchnął się i po przebyciu czterech - pięciu metrów włączył napęd skafandra. I poleciał prosto ku śluzie frachtowca z wprawą dobrze wyćwiczonego drapieżnika. Reszta plutonu kolejno poszła w jego ślady.

Mimo praktyki i zgrania wyjście zajęło im trochę czasu, ale w końcu nadeszła kolej Hirake, a potem Honor. Komandor porucznik wykonała manewr z równą wprawą, choć większą gracją niż Marines, a po niej w przestrzeń wydostała się Honor.

Znajdowali się tak daleko od słońca systemu, że stanowiło ono jedynie kiepską imitację uczciwej gwiazdy, i to na dodatek usytuowanej po przeciwnej stronie frachtowca. Pinasa i jej pasażerowie skrywali się więc w cieniu rzucanym przez jego kadłub, czyli właściwie w absolutnym mroku. Jedynie reflektory pinasy skierowane na kadłub rozjaśniały śluzę i jej sąsiedztwo jaskrawym blaskiem. Ich promienie były jednakże niewidoczne, tak samo jak promienie znacznie słabszych lamp skafandrów próżniowych. Rzucane przez nie koła światła tańczyły po kadłubie w miarę ruchów poszczególnych Marines. Honor zapaliła swoją po włączeniu silniczków manewrowych skafandra. Jej oczy pałały, gdy obserwowała zbliżający się kadłub. Nie miała na szczęście złudzeń, że jest bohaterką holodramy rozpoczynającą wielką przygodę, jednak puls i oddech miała przyspieszone i jedynie z największym wysiłkiem powstrzymała się, by nie oprzeć prawej dłoni na kolbie pulsera.

Niespodziewanie w mroku coś się poruszyło - bardziej to wyczuła, niż dostrzegła, jako że owo coś znalazło się przelotnie w kręgu blasku rzucanego na kadłub przez czyjś reflektor. Obróciła się lekko, by oświetlić to coś światłem lampy skafandra, i nagle jak ręką odjął odeszła ją ochota do przygód.

Dziewczyna, której ciało obracało się powoli w próżni, była niewiele starsza od niej... choć trudno to było stwierdzić z całą pewnością, gdyż wyrzucono ją bez skafandra. Jej do połowy zdarty kombinezon ciągnął się za nią zaplątany w obsceniczny tren. Twarz miała wykrzywioną tak z przerażenia, jak i na skutek uszkodzeń - zamiast oczu ziały zakrwawione dziury, nos był rozerwany, a z ust i uszu ciągnęły się warkocze zakrzepłej krwi. Podobne ciągnęły się od krocza i odbytu, tyle że nie składały się z samej krwi - wcześniej musiały puścić zwieracze. Jedynym słowem, jakie przyszło jej na myśl, gdy patrzyła na te zwłoki, było "zbezczeszczona". Z dużym trudem zapanowała nad żołądkiem, przypominając sobie żarty o wystawianiu człowieka w próżnię bez skafandra. Już nie wydawały się jej zabawne.

Nie wiedziała, ile czasu spędziła, przyglądając się komuś, kogo potraktowano jak śmiecia - miała wrażenie, że całą wieczność, ale w rzeczywistości musiało to być zaledwie kilka sekund, bo gdy zdołała oderwać wzrok od ciała, komandor porucznik Hirake znajdowała się jedynie około trzydziestu metrów przed nią. Automatycznie zarejestrowała, że zdryfowała z kursu, wprowadziła więc poprawkę do ustawienia dysz manewrowych i ze zdziwieniem stwierdziła, że jej palce w ogóle nie drżą... W następnej sekundzie leciała już śladem Hirake.

Pomimo tego, co zobaczyła, była prawie spokojna, potrafiła też logicznie myśleć, co ją solidnie zaskoczyło. Natomiast przez dalszą część drogi była bardzo, ale to bardzo ostrożna w wyborze tego, co oświetlić lampą skafandra.


* * *


- .. .i to by było wszystko, sir! - westchnął komandor Layson, kładąc na biurko Bachfischa elektrokartę. - Nikt nie przeżył i nić nie wskazuje na to, by próbowano do wiedzieć się od któregokolwiek z członków załogi, co znajduje się w zabezpieczonej ładowni. Po prostu weszli na pokład, zabawili się i wyrżnęli wszystkich. Jedenastu mężczyzn i pięć kobiet. Ci, którzy mieli szczęście, zostali zastrzeleni od ręki, reszta...

Potrząsnął głową i przetarł oczy zmęczonym gestem.

- Nie bardzo pokrywa się to z tym, co usłyszeliśmy na odprawie przed odlotem - powiedział cicho kapitan, odchylając fotel i wbijając wzrok w sufit.

- Nie bardzo, sir. Ale to Konfederacja i jedyne, czego tu można być pewnym, to że wariaci rządzący tym wariatkowem są gorsi, niż można by się spodziewać - przypomniał Layson i dodał ponuro: - Czasami chciałbym całe to bagno po prostu podarować Imperium. Imperialna Marynarka nie certoli się z takimi zboczonymi skurwielami.

- Abner, nie powinieneś mówić rzeczy, które mogą przyprawić o zawały członków naszego rządu - upomniał go łagodnie Bachfisch. - Nie wspominając o wylewach u szefów karteli na wieść, że ktoś chce oddać konkurencji ich najlepsze rynki zbytu. A tak na serio, naprawdę chciałbyś zachęcić Imperium do tak dużej ekspansji za jednym zamachem?

- Tak bez żartów, sir, to mogłoby być niezłe rozwiązanie z naszego punktu widzenia. Imperium zawsze wolno, lecz systematycznie się rozwijało, anektując terytoria sąsiadów po kawałku i stopniowo, by mieć czas na przyswojenie zdobyczy. Jeżeli równocześnie przyłączyłoby całą Konfederację, byłoby to jak złapanie hexapumy za ogon: można się utrzymać, ale to wyczerpujące i pochłaniające całą uwagę zajęcie. Może nawet tak bardzo, że ekspansjonizm przeszedłby władzom Imperium na długo.

- Pobożne życzenia. - Bachfisch wstał i zaczął spacerować po kabinie. - Powiedziałem Ich Lordowskim Mościom, że potrzebujemy tu więcej okrętów. Zupełnie jakby sami o tym nie wiedzieli! Niestety nie mamy tych okrętów, a biorąc pod uwagę, że Ludowa Marynarka ostrzy sobie zęby na Trevor Star, nie będziemy też mieli ich w przewidywalnej przyszłości. I wszyscy tutaj świetnie zdają sobie z tego sprawę.

- Chciałbym, żeby się pan mylił, sir, ale niestety ma pan rację.

- A ja bym chciał móc zdecydować, które ścierwa są gorsze - mruknął Bachfisch. - Sadyści, jak ci, którzy zdobyli Gryphons's Pride, czyli zwykli piraci, czy zasrani patrioci oficjalnie klasyfikowani jako korsarze.

- Osobiście wolę korsarzy - zadeklarował Layson. - Jest ich mniej, a część rzeczywiście przestrzega zasad, choć może nie wszystkich. Poza tym istnieje rząd czy komitet rewolucyjny, na który można w razie czego wywrzeć presję. Ktoś wystawił im listy kaperskie i jest za nich odpowiedzialny. Wiemy, że jak się go odpowiednio postraszy, daje to efekty.

- Tylko najpierw trzeba ich znaleźć. Wiem, że to działa w większości wypadków, i albo ich własne szefostwo zmusza ich do poprawnych zachowań, albo wydaje nam, a wtedy problem kończy się definitywnie. Ale to zawsze trwa tak długo i wiąże nas w jednym miejscu, a wszyscy inni mogą bezkarnie grabić i mordować, wiedząc dokładnie, gdzie jesteśmy.

Layson pokiwał głową. To, co mówił kapitan, było prawdą, a sprawę pogarszał fakt, że jednostką piracką wcale nie musiał być normalny okręt wojenny. Odliczając parę specjalnie zaprojektowanych statków, jak szybkie liniowce pasażerskie stanowiące własność Hauptman Cartel, które posiadały uzbrojenie zarówno ofensywne, jak i defensywne, statki cywilne były duże, powolne i bezbronne. Nawet wobec naprawdę lekkiej broni pokładowej. Dlatego jednostki pirackie z zasady były niewielkie, szybkie i słabo uzbrojone.

I to był główny powód, dla którego żaden rozsądny pirat (a obojętne jakimi psychopatami by nie byli piraci generalnie mieli dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy i podchodzili do kwestii przeżycia naprawdę poważnie) nie miał najmniejszego zamiaru walczyć z jakimikolwiek okrętami wojennymi. Nawet jednostki Marynarki Konfederacji były lepiej uzbrojone i posiadały lepiej wyszkolone załogi. Poza tym jednostka piracka stanowiła dużą inwestycję dla właściciela i chciał on zarabiać pieniądze, nie zaś łatać dziury w kadłubie, i to przy nader optymistycznym założeniu, że zdołałby w ogóle przetrwać spotkanie z okrętem wojennym.

Inaczej sprawy miały się z korsarzami. Albo przynajmniej mogły się mieć. Inwestorzy, którzy wykładali pieniądze na jednostkę korsarską, co prawda także robili to z chęci zysku, ale do całej sprawy inaczej podchodzili kapitanowie i załogi, a przynajmniej większość z nich. Mimo sprzeciwu dużych państw takich jak Gwiezdne Królestwo Manticore, w myśl prawa międzynarodowego nadal byli traktowani jak kombatanci legalnie biorący udział w działaniach wojennych. Potężna flota handlowa Manticore automatycznie powodowała wrogość rządu wobec wszelkich prywatnych przedsięwzięć, których celem były ataki na statki handlowe oraz próby zalegalizowania takiego procederu. Z punktu widzenia rządu Gwiezdnego Królestwa czy też oficerów Royal Manticoran Navy między piratem i korsarzem istniała niewielka różnica.

Jednak mniejsze nacje, których nie stać było na stworzenie i utrzymywanie silnej, regularnej marynarki wojennej, opierały się wszelkim próbom zdelegalizowania korsarstwa w traktatach międzyplanetarnych. Brały naturalnie udział we wszystkich konferencjach na ten temat, ale dla nich korsarstwo było ekonomicznym, dostępnym środkiem, przy użyciu którego nawet słabe państwo mogło skutecznie zadawać straty silnemu i wiązać znaczną część jego floty wojennej w działaniach czysto defensywnych.

Teoria była nawet słuszna i logiczna, tyle że praktyka istniejąca na obszarze Konfederacji Silesianskiej niewiele miała z nią wspólnego. Planetarne rządy dążące do oderwania się od Konfederacji oraz rozmaite ruchy ludowe lęgły się niczym robaki na padlinie, a przynajmniej co drugi wydawał, a raczej sprzedawał listy kaperskie każdemu, kto chciał. Dwie trzecie z nich trafiało w ręce piratów traktujących je jako bilet na wolność w razie ujęcia. Piractwo w świetle prawa międzyplanetarnego było bowiem przestępstwem karanym śmiercią, korsarstwo traktowano natomiast jako służbę w formacji ochotniczej działającej legalnie w imieniu tego, kto podpisał list kaperski. Oznaczało to, że można było skonfiskować jednostkę kaperską, ale jej załoga mogła jedynie trafić do obozu jenieckiego. Chyba, że przyłapano ją na mordowaniu, torturowaniu, gwałceniu czy kradzieży. Albo udowodniono jej takie postępki na przykład na podstawie zeznań pokrzywdzonych.

Dlatego ci, którzy uprawiali ten proceder, nie zostawiali świadków.

Pod pewnymi względami gorsi od nich byli szczerzy patrioci, bo choć nieporównanie rzadziej oddawali się takim przyjemnościom jak torturowanie czy gwałcenie, dysponowali większymi i lepiej uzbrojonymi jednostkami (często mniejszymi okrętami wojennymi) i uważali je za pełnoprawne okręty wojenne, a w najlepszym razie za pomocnicze, walczące o sprawę, nie o pieniądze. Dlatego też gotowi byli na ryzyko, o którym nawet nie pomyślałby uczciwy pirat, jak na przykład podejmowanie walki z mniejszymi okrętami nacji, przeciw której w tym akurat tygodniu się buntowali. Royal Manticoran Navy nie wzruszałoby to specjalnie, gdyby niejeden drobiazg - nawet najlepsi korsarze byli amatorami regularnie źle identyfikującymi napotkane statki i okręty.

Innym niemiłym czynnikiem było nie wiadomo skąd biorące się u części z nich przekonanie, że atakując statki któregoś z dużych państw, na przykład Królestwa Manticore, skłonią je do interwencji, choćby w obronie własnych interesów. Rząd Gwiezdnego Królestwa za każdym razem udowadniał, że jedynym skutkiem może być zniszczenie ruchu rewolucyjnego, który zrobił rozmyślnie coś takiego, ale i tak ciągle znajdowali się nowi rewolucjoniści przekonani, że znaleźli sposób, by postawić na swoim. Kończyło się to na kolejnej lekcji udzielanej przez RMN, ale na dłuższą metę niczego nie zmieniało. Co prawda po fanatykach pozostawało tylko wspomnienie, ale wcześniej cierpiały na tym też niewinne załogi, a za rok czy dwa i tak pojawiali się następni terroryści przekonani, że znaleźli metodę manipulowania Królestwem Manticore dla własnych celów, i wszystko zaczynało się od początku.

A w tej chwili w sektorze Saginaw (do którego należał system Melchor) panowała wyjątkowa nawet jak na ten rejon anarchia. Dwa systemy - Krieger Star i Prism - otwarcie wypowiedziały posłuszeństwo rządowi Konfederacji, a pół tuzina innych posiadało albo nieoficjalne władze, albo silne ruchy separatystyczne czekające tylko na sprzyjający moment do otwartego wystąpienia. Wywiad floty oceniał, że przynajmniej połowa z nich zdołała nawiązać ze sobą kontakt i koordynowała poczynania, co oczywiście zaskoczyło kompletnie bandę łapowników zwaną rządem Konfederacji. A co gorsza, niejaki Janko Wegener, gubernator sektora Saginaw, uznał całą sytuację za wymarzoną okazję do zarobienia dużej kasy. Oficjalnie walczył więc bohatersko z rebeliantami różnej maści, a po cichu zgarniał ciężkie pieniądze od przynajmniej trzech ugrupowań rewolucyjnych za ignorowanie ich istnienia. Prawdopodobnie brał i od innych, ale na to wywiad nie miał dowodów. Miał je natomiast na inną działalność gubernatora - pozwalał on mianowicie na publiczne aukcje pirackich zdobyczy, w tym i statków, w zamian za pewien procent od ceny. I był nietykalny jako bliski krewny ministra spraw wewnętrznych Konfederacji i szwagier premiera, gdyż układy kumpelsko - rodzinne były tu święte. Jak długo nie zmieni się obsada stołków na samej górze, tak długo Wegener będzie miał gwarancję bezkarności. A jeśli do takiej rotacji na szczytach władzy dojdzie, przejdzie po prostu na zasłużoną emeryturę jako bardzo bogaty człowiek.

Oznaczało to, że dowódca i załoga HMS War Maiden mogli liczyć tylko na siebie w walce z piractwem i innymi przyjemnościami codziennego życia w Konfederacji Silesianskiej.

- Gdybyśmy mogli wysłać eskadrę liniową, by złożyła wizytę panu gubernatorowi - westchnął Bachfisch. - To by coś dało. A tak możemy tylko się miotać i sikać na płonący las, udając, że gasimy pożar. Czyli robić dokładnie to, co zwykle robią okręty RMN na obszarze Konfederacji, nieprawdaż?

- Obawiam się, że ma pan rację, sir. Choć przyznam, że wolałbym zacząć to sikanie od salwy w stronę tych bydlaków, którzy zabili załogę Gryphons's Pride.

- A co do tego jesteśmy zgodni - prychnął Bachfisch. - I co z tego? I tak mieliśmy wielkie szczęście, że udało nam się odzyskać statek. Gdyby nie tracili czasu na zabawianie się z załogą, tylko od razu zmienili kurs i ruszyli w drogę... albo choćby wyłączyli transponder, uciekliby, bo zbyt późno zdalibyśmy sobie sprawę z tego, co się naprawdę wydarzyło. Odzyskanie statku to nie to samo co zniszczenie piratów, ale znacznie więcej niż nić.

- Ubezpieczyciele będą zachwyceni - dodał Layson i skrzywił się. - Przepraszam, sir, wiem, że nie to miał pan na myśli. I wiem, że byliby szczęśliwsi, gdybyśmy zdołali także uratować załogę. Tylko że...

- W porządku. - Bachfisch przerwał mu przeprosiny, robiąc kolejną rundę po kabinie. W końcu opadł na fotel i zajął się przyniesionym przez Laysona meldunkiem. - Przynajmniej McKinley nie napotkała oporu... o, proszę: Janice tym razem pamiętała o zabraniu broni!

- Jedynie po lekkim przypomnieniu - dokończył Layson. Obaj uśmiechnęli się porozumiewawczo.

- Wydaje mi się, iż problem polega na tym, że wszystko co mniejsze od rakiety albo działa laserowego ona uważa za niegodne uwagi oficera taktycznego - dodał Layson.

- Gorzej. - Bachfisch potrząsnął głową z rezygnacją. - Ona pochodzi z Landing i wątpię, by nawet jako dzieciak spędziła więcej niż dzień czy dwa na łonie przyrody, jak to się ładnie określa. Przed wstąpieniem do akademii nie miała w ogóle kontaktu z bronią, a do tej pory nigdy nie musiała jej użyć. Jest przekonana, że od tego mamy Marines.

- Sierżant Tausig wspomniał, że midszypmen Harrington jest w tej kwestii nader kompetentna - powiedział Layson, siląc się na obojętny ton.

- To dobrze - ucieszył się kapitan. - Naturalnie jeśli weźmie się pod uwagę, że wychowała się w rodzinnej posiadłości w górach Copper Wall, to nie dziwi. To rejon hexapum. Nie sądzę, żeby wyruszała gdziekolwiek bez broni, i to od najmłodszych lat. Bardziej mnie cieszy, że zdołała zapanować nad żołądkiem w czasie sprzątania trupów.

Layson dużym wysiłkiem woli zmusił brwi do pozostania na miejscu. Orientował się, że Harrington pochodzi z planety Sphinx, ale w jej aktach nie było mowy o tym, że z Copper Wall, więc skąd Bachfisch o tym wiedział? Przyglądał mu się przez chwilę, po czym wziął głęboki oddech i spytał:

- Przepraszam, sir, zdaję sobie sprawę, że to nie moja rzecz, ale myślę, że musiał pan mieć powód, by poprosić o przydzielenie Harrington na jej pierwszy patrol.

Było to stwierdzenie w formie, ale pytanie w zamyśle i tak też zostało odebrane. Bachfisch odchylił się na oparcie fotela i długą chwilę przyglądał uważnie swojemu zastępcy.

- Masz rację, Abner - powiedział w końcu. - Znasz może przypadkiem kapitana Raoula Courvosiera?

- Kapitana Courvosiera? - Layson zmarszczył brwi. - A! Naturalnie! Szefa departamentu taktyki w akademii, to o niego panu chodzi?

- Chwilowo szefa - potwierdził kapitan. - Wieść niesie, że jest na liście awansów na kontradmirała z pominięciem komodora. I że gdy tylko nim zostanie, przeniosą go do Kolegium Sztabu Generalnego.

- Wiem, że ma dobrą opinię, sir, ale czy naprawdę jest aż tak dobry? - zdziwił się Layson, co było zrozumiałe, gdyż mimo gwałtownego rozwoju awans 0 dwa stopnie należał w Royal Manticoran Navy do rzadkości.

- Jest lepszy - odparł rzeczowo Bachfisch. - Jest najlepszym taktykiem 1 jednym z trzech najlepszych strategów, pod jakimi miałem zaszczyt służyć.

Stwierdzenie to zaskoczyło Abnera Laysona równo i dokładnie, gdyż właśnie w ten sposób opisałby kapitana Thomasa Bachfischa.

- Gdyby Raoul urodził się w bardziej ustosunkowanej rodzinie albo chciał choć trochę podszkolić się w wazeliniarstwie, komodorem zostałby już lata temu - ciągnął Bachfisch, najwyraźniej nie zauważając zdumienia rozmówcy - choć z drugiej strony jako instruktor taktyki w akademii zdziałał więcej niż tuzin komodorów dowodzących okrętami... Skoro Raoul powiedział mi prywatnie, że ma uczennicę, która w jego opinii posiada wszelkie predyspozycje, by zostać najwybitniejszym oficerem swego pokolenia, i poprosił, bym wziął ją na pierwszy patrol, należało zrobić to, o co prosił. Poza tym uważam, że należy jej się mała pomoc w karierze.

- Przepraszam, sir? - Layson zadał to pytanie odruchowo, nadal próbując dojść do ładu z tym, co usłyszał, a co było kompletnym szokiem.

Owszem, Harrington wywarła na nim jak najlepsze wrażenie, ale najwybitniejszy oficer swego pokolenia... ?!

- Powiedziałem, że należy jej się pomoc w karierze - powtórzył Bachfisch i zachichotał, widząc ogłupiałą minę Laysona.

- Abner, myślałeś może, że poprosiłem o przydział Santino? - spytał uprzejmie po chwili milczenia. - Sądziłem, że uważasz mnie za inteligentniejszego.

- Ale... - zaczął Layson i umilkł, spoglądając na niego z nagłą podejrzliwością, po czym dodał powoli: - Uważałem, że Santino to tylko wyjątkowo drastyczny efekt skłonności naszych kadr do przydzielania najmniej stosownych kandydatów na odpowiedzialne stanowiska. Twierdzi pan, że tak nie jest, sir?

- Nie potrafię tego udowodnić, ale gotów jestem się założyć, i to o dużą sumę. Dlatego nić ci wcześniej nie mówiłem... i dlatego tak mnie uradowało, że dał ci aż za dużo powodów do tego, by go zdjąć z tej funkcji. Należało się to padalcowi. Niezależnie od motywów, które nim kierowały, nikt, kto przeczyta twój raport oraz raporty Sheltona i Flanagana, nie będzie mógł kwestionować tego, że podane powody były rzeczywiste.

- A dlaczegóż ktokolwiek miałby chcieć to kwestionować, sir?

- Miałeś kiedyś okazję spotkać Dimitra Younga?

Layson wytrzeszczył oczy, zdziwiony tym niezrozumiałym zwrotem w rozmowie.

- Tego... nie, sir. I przyznam, że nie bardzo wiem, o kogo chodzi.

- Nie dziwi mnie to i nić nie straciłeś. Natomiast wiesz, o kogo chodzi, ale o tym zaraz. Służył w marynarce na długo przed tobą i zrezygnował, będąc w stopniu komandora, gdy odziedziczył tytuł po ojcu i zdecydował się poświęcić karierze politycznej. Teraz nazywa się earl North Hollow i z tego co wiem, jest jeszcze gorszą gnidą, niż był. W dodatku rozmnożył się, a jego synek Pavel był w akademii rok wyżej niż Harrington.

- Dlaczego jestem przekonany, że nie spodoba mi się to, co zaraz usłyszę, sir?

- Bo masz dobry instynkt. Wygląda na to, że pan Young i pani Harrington mieli drobną... różnicę poglądów pewnej nocy w łaźni.

- W łaź... - zaczął Layson i urwał. - Cholera! Musiała go stłuc, co się zowie!

- Stłukła - przyznał Bachfisch, spoglądając wyczekująco na niego, by usłyszeć ciąg dalszy.

- Pewnie, że stłukła. - Uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją pierwszy oficer. - Midszypmen Harrington trenuje wersję pełnego kontaktu coup de vitesse z sierżantem Tausigiem, sir. I od czasu do czasu przebija się przez jego obronę.

- Doprawdy? - Bachfisch uśmiechnął się powoli z równie złośliwą satysfakcją. - No cóż, to by wyjaśniało parę drobiazgów... W każdym razie wysłała go na dłużej na chirurgię urazową, a on nigdy nie potrafił przekonująco wytłumaczyć, co robił w nocy sam na sam z nią w łaźni i co też spowodowało, że spokojne dziewczę połamało mu gnaty w trakcie tego spotkania. Ona też niestety tego nie wyjaśniła, a co gorsza nie wniosła przeciwko niemu żadnych oskarżeń. Nie wiem dlaczego i nie mam pojęcia, czemu Hartley nie zdołał jej do tego nakłonić. W każdym razie nie zrobił tego i wszarz ukończył akademię w terminie. No i oczywiście zaraz potem zajęli się nim koledzy tatusia.

- Którzy uczynili również co mogli, by zakończyć karierę Harrington - dodał już bez śladu rozbawienia w głosie Layson.

Bachfisch przytaknął.

- Tak przynajmniej sądzi Raoul, a ja wierzę jego instynktowi. Poza tym w przeciwieństwie do ciebie miałem nieprzyjemność znać starego Younga, toteż wiem, czego można się po nim spodziewać. Dlatego przydział Santino od samego początku wydał mi się podejrzany. North Hollow nie dość, że utrzymał kontakty z dawnych lat, to jest figurą w Izbie Lordów i zasiada w komitecie do spraw floty. Ma więc stosowne układy, by ukarać Harrington za "upokorzenie" jego drogiego synalka, który jest takim samym gówno wartym bękartem jak on.

- Rozumiem, sir. - Layson zamyślił się, analizując to, co usłyszał.

Sytuacja była bardziej skomplikowana, niż wcześniej sądził. Kapitan rzeczywiście potrafił wybrać sobie wrogów dużego kalibru - to musiał mu przyznać. Rozumiał też doskonale, dlaczego tak akurat wyszło. Pod wieloma względami Royal Manticoran Navy składała się jakby z dwóch flot przenikających się nawzajem. Jedną tworzyła klika dobrze urodzonych i ustosunkowanych oficerów, takich jak Pavel Young czy Elvis Santino. Choć uczciwość nakazywała przyznać, że większość potomków arystokratycznych rodów poczuwała się do wykonywania swych obowiązków i była w tym całkiem dobra, a zdarzały się i jednostki wybijające się ponad przeciętność. Drugą zaś grupę tworzyli oficerowie tacy jak Thomas Bachfisch i on sam (a przynajmniej miał taką nadzieję w tej ostatniej kwestii), dla których stopień był wyłącznie odzwierciedleniem umiejętności i którzy byli gotowi na wszystko, byle wypełnić swoje zadania. Obie grupy troszczyły się o swoich i pomagały młodym oficerom, tyle że każda z innych powodów. No i zdecydowanie innym oficerom.

- Czy Harrington wie? - spytał po chwili. - Chodzi mi o to, czy wie, co knuje Young i jego rodzinka, sir?

- Nie mam pojęcia. Jeżeli jest choćby w połowie tak bystra, jak podejrzewam, to na podstawie obserwacji i analizy wydarzeń powinna na to wpaść. Z drugiej strony w akademii nie wniosła przeciwko niemu oskarżenia, co budzi wątpliwości w kwestii, czy interpretacja stosunków międzyludzkich idzie jej tak dobrze jak rozwiązywanie problemów taktycznych w symulatorze. A nie sądzę, by pierwszy patrol i to jeszcze w samym środku Konfederacji był najlepszym możliwym czasem i miejscem, żebyśmy to jej uświadomili, nieprawdaż?

- Ładnie pan to ujął, sir.

- Ot, jeden z wielu niedocenianych przez otoczenie talentów - stwierdził skromnie Bachfisch, po czym oddał mu elektrokartę. - Chwilowo wystarczy plotek o podkomendnych. Teraz musimy się zastanowić, co robimy dalej. Przyszło mi do głowy, żeby się tu zaczaić, jako że Melchor jest atrakcyjnym rejonem z punktu widzenia piratów, gdyż tu koncentruje się największy ruch naszych statków. Natomiast jeśli uczynimy to zbyt ostentacyjnie, to i oni, i Wegener zrobią się podejrzliwi i niczego nie osiągniemy. Wpadłem na następujący pomysł...


* * *


Komodor Anders Dunecki odsłuchał krótką wiadomość i zgrzytnął zębami, z trudem powstrzymując się od rzucenia paru przekleństw.

- To potwierdzone? - spytał, nie unosząc głowy znad ekranu.

- Tak. Marynarka Konfederacji ogłosiła to w zeszłym tygodniu. Zgodnie z komunikatem zniszczyli Lydię dwa tygodnie wcześniej, a komandor Presley jest o prawie miesiąc spóźniony, więc to by się zgadzało. - Mężczyzna w cywilnym ubraniu wzruszył ramionami z nieszczęśliwą miną. - Twierdzą, że miało to miejsce w systemie Hera, a tam właśnie zamierzał się udać. Naturalnie nie podali nazwy okrętu czy bliższych szczegółów, ale wszystkie fakty za bardzo do siebie pasują, by mogło chodzić o kogoś innego.

- Ale zgodnie z tym... - Dunecki wskazał brodą ekran, na którym nadal widniało logo Marynarki Konfederacji -jednostkę piracką zniszczył ciężki krążownik. A w takim razie chciałbym, do cholery, wiedzieć, jak zdołali przemycić tam tak duży okręt bez naszej wiedzy! John Presley nie dałby się tak zaskoczyć, mając świadomość, że w okolicy działa ciężki krążownik. A powinien o tym, do cholery, wiedzieć!

Wściekłość, którą na próżno próbował opanować, wymknęła się spod kontroli przy ostatnim zdaniu i jego rozmówca znieruchomiał. Anders Dunecki nie był kimś, kogo dobrze było rozwścieczyć, a cywil pamiętał o tym, że za złe wieści często karze się posłańca.

On był posłańcem.

- Nie znałem komandora Presleya tak dobrze jak pan, komodorze Dunecki - powiedział w końcu, starannie dobierając słowa. - Ani też tak długo, ale orientuję się w przebiegu jego służby i zgadzam, że był odważnym oficerem. Postępował stosownie do skali zagrożenia. Zdołaliśmy się dowiedzieć, że w ciągu ostatniego półtora miesiąca do sektora Saginaw wysłano na pewno dwa, a prawdopodobnie trzy ciężkie krążowniki. I to nie koniec. Najwyraźniej straty okazały się tak duże, że nawet flota musiała podjąć zdecydowane działania i zaczęła od wzmacniania stacjonujących tu sił.

- Co jest dobrym sygnałem, bo świadczy o tym, że naprawdę dobraliśmy się im do skóry - skomentował Dunecki, ale jego zielone oczy pozostały lodowate, a głos, choć spokojny, także brzmiał zimno. - Równocześnie jednak oznacza to zwiększone ryzyko dla naszych jednostek. .. los komandora Presleya tego dowodzi. A to z kolei oznacza, że dane wywiadowcze o ruchach jednostek rządowych są obecnie ważniejsze niż kiedykolwiek. I dlatego tak mnie martwi, że Wegener nie uprzedził nas na czas, tak by Presley wiedział, czego się spodziewać.

- Mógł nie posiadać tych informacji. Dunecki prychnął pogardliwie.

- To siostrzeniec ministra spraw wewnętrznych i szwagier premiera Stolara, do cholery! Nie mówiąc już o tym, że kieruje w sektorze władzą cywilną i ma pod sobą wojsko. Naprawdę pan sądzi, że ktokolwiek odważyłby się przebazować na jego teren trzy ciężkie okręty, nie informując go o tym?

- To mało prawdopodobne. Ale skoro wiedział o nich, to dlaczego nas nie ostrzegł? My straciliśmy Lydię, a przez to część sił umożliwiających rajdy na dotychczasową skalę, a on proporcjonalną część dochodów płynących od nas.

- Gdyby chodziło o kogoś mniej ważnego, byłbym skłonny zgodzić się, że mógł nie dowiedzieć się o tym wystarczająco wcześnie, by nas uprzedzić. Bo ma pan rację: utrata Lydii przekłada się na zmniejszenie jego dochodów, a od początku wiadomo, że idzie nam na rękę tylko dla pieniędzy. Ale faktem też jest, że nikt w rządzie czy dowództwie Konfederacji nie odważyłby się wysłać tu flotylli, albo i eskadry ciężkich krążowników, nie pytając go o zgodę. Bo jeśli nie wujek, to teść doszedłby do wniosku, że ten ktoś nie ufa ich drogiemu pociotkowi, a to byłoby fatalne dla kariery tego kogoś. Nie, prawda jest inna: wiedział i świadomie nas nie uprzedził.

- Tylko dlaczego? - spytał cicho, jakby sam siebie, posłaniec. Najwyraźniej stopniowo dochodził do wniosków, które dla Duneckiego były już oczywiste.

- Stwierdził, że czas zakończyć współpracę, czyli mówiąc prościej, spisał nas na straty - powiedział Dunecki ponuro.

Posłaniec spojrzał na niego zaskoczony i Anders roześmiał się - był to bardziej zgrzyt niż śmiech, bez śladu wesołości, za to towarzyszył mu drapieżny grymas ukazujący zęby.

- Wystarczy logicznie pomyśleć - wyjaśnił Dunecki. - Właśnie uzgodniliśmy, że robił to dla pieniędzy, bo nigdy nie podzielał naszych ambicji, a wolny i niezależny system Prism guzik go obchodzi. Musi zresztą zdawać sobie sprawę, że dla nas Prism to pierwszy krok do wyzwolenia całego sektora. Gdyby nam się to udało albo gdyby choć wyglądało na to, że może nam się udać, to nawet jego koneksje nie pomogłyby mu uratować stołka. Jeśli sytuacja okazałaby się naprawdę poważna, mogliby go nawet poświęcić i urządzić mu pokazowy proces, żeby udowodnić, że sami są niewinni jako te dziewice. Wegener jest chciwy, ale nie głupi, co oznacza, że od początku miał zamiar w dogodnym dla siebie momencie skończyć współpracę z nami, spróbować zlikwidować radę i odzyskać pełną kontrolę nad systemem. Z tego, co się stało z Lydią, i z informacji o posiłkach wnoszę, że uznał, iż właśnie nadszedł ten moment.

- Jeżeli ma pan rację, to jest to straszne - wymamrotał posłaniec, wpatrując się ze strachem we własne zaciśnięte na kolanach dłonie. - Utrata dostępu do informacji sama w sobie jest problemem, ale on także wiele wie o planach rady! Jeżeli wykorzysta tę wiedzę...

Nie dokończył, tylko spojrzał wymownie na Duneckiego.

- Nie orientuje się aż tak dobrze, jak mu się wydaje - odparł ten, ku jego zaskoczeniu uśmiechając się z zadowoleniem. - Rada spodziewała się takiego obrotu sprawy i dlatego wykorzystywaliśmy go tylko jako źródło informacji, nie próbując wciągnąć w planowanie posunięć strategicznych. W sumie wie niewiele: zna tożsamość oficjalnych, czyli występujących publicznie członków rady, ale to nie tajemnica. A nikogo więcej nie zna. I wie jedynie o tych okrętach, które sam "stracił" na naszą rzecz. Tak jak było to z Lydią.

Posłaniec pokiwał wolno głową. Rada istniała od dziesięcioleci, podobnie jak on od lat działał na rzecz niepodległości systemu planetarnego, w którym się urodził. Nigdy jednak w przeciwieństwie do Duneckiego nie stał się członkiem wewnętrznego kręgu. Był świadom, że rada mu ufa, bo inaczej nie powierzałaby mu takich zadań, jakie wykonywał, ale patrzył na rzecz realnie. Przydzielano mu takie zadania, gdyż uznano, że nie jest niezastąpiony. Ponieważ mógł wpaść w ręce wrogich władz, zawsze starannie ograniczano jego dostęp do informacji, by wiedział tylko to, co musi. Nikt bowiem nie zdoła zdradzić więcej, niż wie, a przy obecnych metodach śledczych każdy sypał, i to szybko a dokładnie, gdy zabrali się do niego fachowcy. Ale nawet on zdawał sobie sprawę, że dopiero w ciągu ostatnich czterech - pięciu lat rada stała się poważnym graczem jak na realia Konfederacji. Pojęcia nie miał, jak doszło do tego, że jedna z wielu grup chcących oderwać przygraniczny system zdołała go w połowie opanować, ale wiedział, że istotną rolę odegrał w tym Anders Dunecki i jego brat Henryk. A ponieważ także był ambitny (jak każdy, kto poświęcił dwadzieścia lat na tworzenie nowego ładu politycznego), chciał swą wiedzę pogłębić. Dodatkowym powodem była świadomość, że jeśli Dunecki zdecyduje się podzielić z nim dodatkowymi informacjami, będzie to oznaczało awansowanie do grona osób uznanych za niezastąpione.

Dunecki przyglądał mu się z nieprzeniknioną twarzą, doskonale wiedząc, co myśli rozmówca. Wolałby nie mówić mu więcej nie dlatego, że mu nie ufał czy miał coś przeciwko jego pragnieniu zostania kimś więcej niż zwykłym posłańcem. Był to po prostu nawyk, który po tylu latach stał się odruchem. Przetrwanie zależało od tego, czy informowało się tylko tych, których należało, i czy wiedzieli oni wyłącznie o tym, o czym powinni.

Niestety, podobnie jak on sam, Henryk działał poza systemem Prism. Mógł polegać na bracie w kwestii przekonania rady o zmianie frontu Wegenera, ale zmiana ta oznaczała także konieczność przejścia do następnej fazy operacji. Była zaplanowana, lecz pod nieobecność brata potrzebował kogoś, kto przemówi w jego imieniu i przekona radę. A jedyną dostępną osobą był jego rozmówca.

Dlatego nie miał wyjścia i zaczął mówić.

- Wegener wie o fregatach i lekkich krążownikach głównie dlatego, że to on sam przy współpracy komodora Nielsena nam je sprzedał. Proszę się nie dziwić, podejrzewam, że Nielsen sądził, iż jak zwykle trafią w ręce zwykłych piratów, ale Wegener był świadom, z kim rozmawia. W końcu brał już od nas pieniądze za niezauważanie, jak szybko organizujemy się w systemie, więc nie widział problemu, żeby wziąć następne za pozwolenie, byśmy kupili kilka "przestarzałych" okrętów, jeśli Nielsen gotów był podpisać ich kasację. Nielsen naturalnie poinformował przełożonych, że zostały pocięte w stoczni złomowej, i pewnie ma na to papiery, ale wątpię, by ktoś mu tak naprawdę uwierzył. Mimo to znajdzie się w opałach, jeżeli któryś z tych "złomowanych" okrętów wpadnie w ręce Marynarki Konfederacji w trakcie walki. Ciekawe, co mu zrobią, ale to już nie mój problem. Natomiast ani on, ani gubernator nie mają pojęcia o niszczycielach, bo kupiliśmy je w sektorze Tumult, ani też o Annice, Astrid i Margit, które pochodzą z zupełnie innego źródła.

Dunecki przerwał, obserwując twarz rozmówcy. Istniała spora szansa, że tamten już o tym wiedział, być może poza tym, skąd pochodzą niszczyciele, ale sądząc po jego minie, właśnie zaczynał dostrzegać konsekwencje wynikające z tych informacji, których wcześniej nie brał pod uwagę.

- Obaj najprawdopodobniej oparli ocenę naszych sił na wiedzy o okrętach, które sami nam dostarczyli. Wzięli zapewne poprawkę na jedną czy dwie lekkie jednostki, ale nie na więcej, bo cały czas bardzo uważaliśmy w rozmowach z naszym sojusznikiem gubernatorem, by wymieniać tylko te okręty, które od niego kupiliśmy. Przepuściliśmy nawet parę okazji, o których nas poinformował, gdyż nie dysponowaliśmy okrętem, który mógłby wykonać zadanie w danym momencie.

- Przepraszam, komodorze, ale wiem, że pan i brat także wzięliście kilka pryzów. Czy w ten sposób nie dowiedzieli się o istnieniu choćby Anniki i Astrid?

- Nie, ponieważ przedsięwzięliśmy specjalne środki ostrożności. Żaden z pryzów nie został sprzedany na obszarze Konfederacji. Mamy przyjaciół i współpracowników w Ludowej Republice Haven, którzy pomagają braciom rewolucjonistom. - Dunecki roześmiał się, widząc minę cywila. - Proszę się tym nie przejmować: z Legislatorów są nędzni rewolucjoniści, ale pasuje im udawanie, że wspierają "ludowe powstania", dopóki, ma się rozumieć, mają one miejsce poza granicami Republiki. I dopóki mogą na tym prywatnie zarobić. Nam zaś pasuje mieć miejsce, w którym możemy legalnie sprzedawać pryzy i dokąd można przewozić załogi tychże bez konieczności odpowiadania na zbędne pytania. Szkoda tylko, że władze Republiki nie chciały nas wspomóc, sprzedając bron i okręty, ale i na to znalazła się rada.

- Tak więc Nielsen i cała Marynarka Konfederacji są przekonani, że nasza flota jest o połowę słabsza, niż jest w rzeczywistości - powiedział powoli posłaniec.

- Oceniają ją na około jedną trzecią rzeczywistej siły - poprawił go Dunecki. - To, co nam sprzedali, to złom, którego sami używają. Nie mają pojęcia o modyfikacjach ani o nowych głowicach samonaprowadzających czy o środkach wojny radioelektronicznej, więc nawet te jednostki, o których wiedzą, są znacznie groźniejsze, niż zakładają.

- Rozumiem, ale czy to naprawdę istotne na dłuższą metę? Chodzi mi o to, że nawet jeśli możemy zadać im ciężkie straty czy pokonać w pierwszej bitwie, korzystając z zaskoczenia, Nielsen ma za sobą całą Marynarkę Konfederacji. Może i dysponuje ona wyłącznie przestarzałym złomem, ale za to w nieporównanie większej liczbie.

- Zgadza się. I teraz dochodzimy do tego, o czym dotąd nie miał pan prawa wiedzieć. - Dunecki odchylił się na oparcie fotela, nie spuszczając uważnego spojrzenia z rozmówcy. - Nie zastanowiło pana, w jaki sposób zdołaliśmy wejść w posiadanie nowiutkich niszczycieli i ciężkich krążowników? Andermańskich ciężkich krążowników?

- Zastanowiło. Założyłem, że znaleźliśmy kogoś takiego jak Nielsen w Imperialnej Marynarce. Chodzi mi o to, że i pan, i brat macie w niej kontakty, więc...

Przerwał, bo Dunecki wybuchnął śmiechem, i to tym razem szczerze radosnym. I dobrą chwilę trwało, nim się uspokoił i otarł łzy.

- Panie szanowny, taki przekręt jak sprzedaż nowych okrętów na czarnym rynku jest po prostu niemożliwy w Imperialnej Marynarce! - wyjaśnił. - To zupełnie co innego niż ta banda przekupnych dupków tutaj. Poza tym nawet gdyby przypadkiem znalazł się tam taki, to system kontroli i podejście przełożonych, że nie wspomnę o karze, jaka by go za to spotkała, skutecznie to uniemożliwiają. Nie, ja co prawda doszedłem tylko do stopnia kapitana, a Henryk komandora, ale kontakty, które wykorzystaliśmy, nie należały do floty, a przynajmniej nie bezpośrednio.

- W takim razie z kim się dogadaliście?

- Powiedzmy, że z grupą po części składającą się z członków prominentnych rodzin, które z trudem przełknęły kradzież ich inwestycji w wykonaniu Wegenera i jego pociotków. Sprowadzenie konkurencji z Manticore przepełniło czarę. Porozmawialiśmy z nimi, oni porozmawiali z jeszcze bardziej ustosunkowanymi krewnymi... i to jeszcze zanim tu przybyliśmy. A teraz otrzymałem wiadomość, którą musi pan przekazać radzie i to tak, by w pełni zrozumiano jej wagę.

- Tak. - Rozmówca wyprostował się, przyglądając się Duneckiemu z uwagą, ten powiedział, patrząc mu prosto w oczy:

- Moi andermańscy znajomi, dzięki którym dysponujemy tymi okrętami, powiadomili mnie, że rząd Imperium wreszcie zdecydował się działać. Jeżeli zadamy Marynarce Silesianskiej wystarczająco poważne straty, by można to było wykorzystać jako pretekst, Imperium ogłosi, że brak spokoju w tym rejonie Konfederacji grozi jej całkowitą destabilizacją. Żeby temu zapobiec, Imperialna Marynarka zostanie wysłana do Saginaw z zadaniem wprowadzenia w życie rozejmu, a jednym z jego warunków będzie uznanie przez Imperium rady za legalny rząd systemu Prism.

- Mówi pan poważnie? - Gość wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. - Wszyscy wiedzą, że Imperium od lat chce ruszyć przeciw Konfederacji i od lat powstrzymuje go przed tym posunięciem stanowisko Królestwa Manticore.

- Tyle że głównym problemem Królestwa Manticore stała się Ludowa Republika. Tak więc Manticore nie ma środków ani ochoty, by sprowokować konflikt z Imperium z tak mało istotnego powodu.

- No dobrze, a co z tego będzie miało Imperium?

- Precedens. Skutecznie interweniuje i przywróci spokój i ład na obszarze Konfederacji, zdobywając pretekst do dalszych, bardziej zdecydowanych interwencji w przyszłości. I to legalny pretekst. Tym razem Imperium nie wysunie żadnych żądań terytorialnych. Ale tylko tym razem. Każdy następny będzie już niósł wymierne korzyści, i to coraz większe... - Dunecki uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. - A jeżeli chodzi o naszych znajomych, dostaną to, o co im chodzi: negocjatorzy imperialni wymuszą na Wegenerze czy też jego następcy anulowanie obecnych koncesji w systemie Melchor i przydzielenie ich pierwotnym inwestorom oraz sprzedaż przez rodzinę gubernatora, czy też byłego gubernatora, udziałów za rozsądną kwotę. W ten sposób wszyscy będą zadowoleni, nie licząc Wegenera, Konfederacji i Królestwa Manticore.

- Mój Boże! - Posłaniec potrząsnął głową. - To się może udać!

- To się musi udać - poprawił go rzeczowo Dunecki. - Bo rada dążyła do tego przez ostatnie trzy lata. Tyle tylko, że nie spodziewaliśmy się tak szybkiej reakcji Imperium. Natomiast biorąc pod uwagę to, co się stało z Lydią, czyli zmianę frontu gubernatora, jest to nader korzystny zbieg okoliczności. Musimy jednak działać szybko, bo należy założyć, że Nielsen i Wegener są gotowi wystąpić przeciwko nam. Dlatego musi pan wrócić do rady i przekazać, by natychmiast wysłano kurierów do Henryka i kapitana Traynora z rozkazami rozpoczęcia działań przeciwko Marynarce Konfederacji.

- Rozumiem, ale nie jestem pewien, czy rada mnie posłucha. - Cywil uśmiechnął się kwaśno. - Nie ma pan nikogo innego, stąd ten nagły przypływ zaufania, ale nie jestem nikim ważnym, tylko posłańcem, a wieści, które im przekażę, na pewno będą dużym zaskoczeniem. Co będzie, jeśli odmówią?

- Nie zrobią tego - zapewnił go Dunecki, po czym dodał spokojnie: - A gdyby próbowali, proszę im rzec, że niezależnie od tego, co zdecydują, Annika zacznie zwalczanie okrętów Marynarki Konfederacji za standardowy tydzień od dziś.


* * *


- Nadal uważam, że musi istnieć lepszy sposób - stwierdził zrzędliwie midszypmen Makira.

Siedząca po przeciwnej stronie stołu Honor spojrzała na niego i potrząsnęła bezradnie głową.

- Wiesz co, Nassios? - spytała uprzejmie. - Jesteś największym malkontentem, jakiego w życiu spotkałam.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - nasrożył się.

- Ze czego by kapitan nie zrobił, tobie się to i tak nie spodoba. A poza tym masz wrodzony talent do czepiania się szczegółów. Zawsze uda ci się wynaleźć potencjalną słabość w każdym pomyśle bez zaprzątania sobie głowy jego zaletami. Ktoś mniej pogodnie nastawiony do życia i na dodatek mniej ugodowy niż ja już dawno przestałby z tobą dyskutować, oszczędzając nerwy.

- W gruncie rzeczy możesz mieć rację - przyznał nie spodziewanie poważnie Makira. - Rzeczywiście mam skłonność do wyszukiwania problemów. Może dlatego, że odkryłem, iż dzięki temu niespodzianki z zasady bywają przyjemne. Poza tym pamiętaj o tym, co powtarzał kapitan Courvosier: żaden plan nie przetrwa pierwszego kontaktu z wrogiem. Wydaje mi się więc, że pesymista pod wieloma względami jest idealnym dowódcą.

- Dopóki pesymizm nie pozbawi go wiary we własne siły na tyle, by pozwolił przeciwnikowi odebrać sobie inicjatywę - skontrowała Honor.

Słysząc jej ton, Nimitz siedzący na grzędzie umocowanej do ściany, pod którą stał stół, przekrzywił głowę w idealnie belferskim geście i przyjrzał się dyskutantom z wyższością. Wywołało to nagłą wesołość Nassiosa.

- To nieuczciwe! - zaprotestował. - Nimitz znowu ci pomaga!

- Tylko dlatego, że nie masz racji - poinformowała go uprzejmie Honor.

- Nieprawda! Mówię tylko, że źle robimy, tkwiąc cały czas w jednym systemie, zamiast patrolować cały wyznaczony rejon. Bądź więc uprzejma wyjaśnić mi, gdzie w tym stwierdzeniu jest błąd.

I rozsiadł się wygodniej z zadowoloną miną.

- W tym stwierdzeniu nie ma błędu - przyznała Honor. - Problem polega na tym, że nie uwzględnia ono całości zagadnienia. A to sprowadza się do prostej, oczywistej prawdy: przydzielono do patrolowania zbyt dużej liczby systemów planetarnych zbyt mało okrętów. Możemy być tylko w jednym miejscu, a nikogo do pomocy nie mamy. Jeżeli spróbujemy objąć patrolem zbyt wiele systemów, skończy się na tym, że większość czasu spędzimy w nadprzestrzeni, latając między nimi, i nigdy niczego nie osiągniemy. W tych warunkach i biorąc pod uwagę to, że fakt obecności kartelu i statków z Manticore w systemie Melchor jest powszechnie znany, uważam, że najlogiczniejszym rozwiązaniem jest zasadzenie się właśnie tu na piratów. Prędzej czy później któryś przyleci.

- A w tym czasie w innym systemie, który powinniśmy patrolować, jakiś frachtowiec pozbawiony naszej ochrony wpadnie w ręce piratów, bo nas tam nie ma.

- Prawdopodobnie masz rację. Ale ochrona wszystkich statków zarejestrowanych w Królestwie Manticore przez jeden krążownik na obszarze całego sektora jest po prostu niemożliwa. A bez dokładnego rozkładu lotów i znajomości ładunków nawet nie można wytypować najbardziej prawdopodobnych celów ataków. A takiego rozkładu i informacji nie mieliśmy i nie mamy. Zresztą nawet gdyby ktoś udzielił nam potrzebnych informacji przed rozpoczęciem patrolu, teraz byłyby one bezużyteczne, bo zbyt wiele czynników ma wpływ na przeloty i sam o tym wiesz. Z tego co wiem, w ogóle nie istnieją podobne zestawienia, bo sporządzanie ich jest stratą czasu w Królestwie, a tu nie ma się tym kto zająć. Każdy nasz statek na obszarze Konfederacji jest więc igłą w stogu siana. Nawet gdybyśmy miotali się między systemami, najprawdopodobniej przybylibyśmy zbyt późno albo znaleźlibyśmy się w pozycji uniemożliwiającej przechwycenie pirata. Pomóc zaatakowanej jednostce moglibyśmy tylko przypadkiem i przy olbrzymim szczęściu. I z tego także doskonale sobie zdajesz sprawę, podobnie jak ja.

- Ale przynajmniej dalibyśmy losowi szansę! A tak nie robimy nawet tego.

- Nie, bo zamiast liczyć na szczęście, kierujemy się rozsądkiem, co jest znacznie skuteczniejsze. Wszyscy piraci wiedzą o działalności kartelu w systemie Melchor. I o tym, że przylatują tu i odlatują stąd nasze statki. Może nieregularnie, ale na pewno, co trudno powiedzieć o innych systemach. Nie mówiąc już o tym, że mogą liczyć na szczęście i spróbować zaatakować kopalnie czy centra przerobu minerałów pomimo ich stanowisk obronnych. Na tym kapitan oparł swoją strategię: zamiast miotać się od systemu do systemu bez pewności, że kogoś złapiemy, zastawił pułapkę, w którą powinien wpaść każdy, kto się tu zjawi, by rabować. Udawanie frachtowca może jest nudne, ale powinno okazać się skuteczne. Uważam, że daje nam to nieporównanie większe szanse na rozprawienie się z piratem, albo i kilkoma po kolei, niż jakikolwiek inny sposób postępowania.

- Ale myśmy nawet nie pokazali się w żadnym innym systemie! - zaprotestował Nassios. - Nikt nie wie, że powinien bać się działać w jakichś innych układach planetarnych.

- I tu masz rację, że to złe posunięcie z psychologicznego punktu widzenia. Ale nie do końca, gdyż nie przestraszyłoby to nikogo, kto umie liczyć. Biorąc pod uwagę obszar, który powinniśmy chronić, i to, że mamy jeden okręt, a zapewniam cię, że to błyskawicznie by się rozniosło, żaden pirat nie musiałby się nas obawiać, bo złapać moglibyśmy go tylko, gdyby miał prawdziwego pecha. Skoro nie dysponujemy choćby dywizjonem krążowników, w ten sposób nie odwiedlibyśmy nikogo od atakowania - w żadnym miejscu.

- W takim razie po kiego grzyba w ogóle nas wysłali? - zdziwił się Makira. - Skoro nić nie możemy zrobić, to o co tu chodzi?

- O to, o co zawsze chodziło, jak podejrzewam. Nie jesteśmy w stanie w pojedynkę zwalczyć piractwa w tej okolicy, ale możemy zniszczyć czy złapać parę ich jednostek, a wtedy wieść się rozniesie i dowiedzą się o tym wszyscy. Przynajmniej paru się zastanowi, czy opłaca im się dalej ryzykować, bo jeżeli trafią na nas, zarobią już wyrok śmierci. Co więcej, rozniesie się też, że szczególną uwagą obdarzyliśmy Melchor, co przypomni im, że Królestwo Manticore ma zwyczaj rozliczać do końca tych, którzy atakują statki zarejestrowane na jego obszarze. Wstyd powiedzieć, ale tak naprawdę chodzi o zachęcenie lokalnych bandytów, żeby atakowali statki innej nacji, a nasze zostawili w spokoju.

- W akademii tego nie mówili! Powtarzali, że naszym obowiązkiem jest zwalczanie piractwa, a nie zachęcanie piratów, by napadali na tych, którzy nie mogą liczyć na ochronę własnej floty, bo należą do biednego systemu, który jej nie posiada - zaprotestował Makira.

- Oczywiście, że tak nam mówili, bo niby co mieli powiedzieć? - zirytowała się lekko Honor. - Poza tym teoretycznie mieli rację, tyle że żyjemy w niedoskonałym świecie, który na dodatek robi się coraz mniej doskonały. Królewska Marynarka ma określoną liczbę okrętów i ludzi, a Silesia, jakkolwiek byłaby ważna, a jest, bo giną tu nasi rodacy, nie jest najważniejsza. Problem polega na tym, że mamy zbyt mało okrętów, by wszędzie tam gdzie trzeba wysłać odpowiednią ich liczbę. Zanim Ludowa Republika zaczęła podbijać sąsiadów, mogliśmy tu przysyłać rok rocznie znaczną część RMN, dzięki czemu były to realne działania antypirackie. Teraz natomiast musimy obsadzać system Basilisk, pilnować Trevor Star, trzymać duże siły w macierzystym systemie i po prostu nie mamy dość okrętów, by ulokować tu duże związki taktyczne. Wszyscy w Admiralicji doskonale zdają sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie "zwalczyć piractwa", podobnie jak wiedzą o tym wszyscy piraci, którzy nie są imbecylami. I możesz być pewien, że Imperium też to wie!

Nassios przyglądał się jej z zaskoczoną miną. Nagle dotarło do niego, że wszyscy midszypmeni na pokładzie mieli dostęp do dokładnie tych samych informacji, ale Honor na ich podstawie stworzyła znacznie spójniejszy i kompletniejszy obraz niż na przykład on sam.

- Dlatego więc nas tu przysłano? - spytał już bez wyzwania czy wyrzutu. - Jeżeli nie możemy nić zdziałać i wszyscy o tym wiedzą, to po co tu jesteśmy?

- Nie powiedziałam, że nie możemy nić zdziałać - odparła Honor prawie łagodnie. - Powiedziałam, że nie jesteśmy w stanie zwalczyć piractwa. Ale to, że nie możemy wybić czy wyłapać wystarczającej liczby piratów, by reszta ze strachu przeniosła się gdzieś indziej, nie oznacza, że mamy nić nie robić. Mamy obowiązek uczynić co się da, a w każdej sytuacji obowiązkiem Królewskiej Marynarki jest bronić cywilnych poddanych Korony tak, jak to jest tylko możliwe, obojętne jak ograniczone w praktyce byłyby nasze możliwości. Poza tym nie możemy sobie pozwolić na to, by piraci i Imperium uznali, że spisaliśmy nasze interesy w Konfederacji na straty z braku sił i środków. Kiedy mówiłam, że chodzi nam o to, by piraci wybierali inne ofiary, nie miałam na myśli jakiejś konkretnej narodowości. Naszym celem jest przypomnienie bandytom, że znacznie groźniejsze dla nich jest atakowanie naszych statków niż jakichkolwiek innych. Wiem, że są tacy, którzy argumentują, że najlepiej byłoby napuścić piratów na każdego, kto jest tu dla nas konkurencją, ale ci, którzy tak twierdzą, są durniami. Na krótką metę owszem, dało by to pewne korzyści, wszyscy wynajmowaliby nasze statki do przewozu nawet lokalnych ładunków, ale potem zostałyby tu tylko one, a piraci nie zaprzestaliby swego procederu. Wtedy każda jednostka, na którą by napadli, należałaby do nas, bo żadnych innych w okolicy by już nie było! Natomiast mogłoby nam się opłacić napuszczenie ich na statki należące do jednego konkretnego państwa... Widzisz, wszyscy przyzwyczaili się, że to my od prawie półtora wieku robimy w Konfederacji za policję. A nie tylko my mamy w tym rejonie interesy i nie tylko nas obchodzi, co się tu dzieje. Nie wątpię, że rząd i Admiralicja chciałyby, aby uważano, że mamy tu najwięcej do powiedzenia, bo to przyblokowałoby aspiracje Imperium, ale jest to niewykonalne, gdyż brak nam sił na skuteczne działania policyjne. I obawiam się, że naszą rolę przejmie Imperium, a wraz z rolą i wpływy, bo rząd Konfederacji na pewno nić w tej kwestii nie zrobi: nawet gdyby chciał, to nie będzie w stanie. A wobec takiej perspektywy dobrze byłoby zachęcić piratów do skupienia się głównie na frachtowcach Imperium, nie na naszych. Wtedy Imperium zaprowadziłoby tu porządek w czasie, gdy my będziemy zajęci gdzie indziej.

- Hmm... - Nassios potarł czoło, przyswajając stopniowo to, co właśnie usłyszał.

To miało sens. I teraz, kiedy Honor to wyłożyła, aż dziw brał, że sam do tych wniosków nie doszedł - były przecież tak oczywiste, że dawno powinny wręcz rzucić mu się w oczy. A jednak...

- No dobrze - powiedział w końcu. - Masz rację, ale nadal uważam, że powinniśmy bardziej się postarać przekonać piratów, by zainteresowali się statkami jakiejś innej bandery. A osiągnęlibyśmy to, pokazując się w większej liczbie systemów. Chodzi mi o to, że jeżeli tylko w systemie Melchor dopadniemy jakiegoś pirata, na co się zresztą nie zanosi, ale nie w tym rzecz, będzie to miało bardzo ograniczony wpływ na pozostałych.

- Czego byśmy nie zrobili, zawsze będzie to miało "ograniczony wpływ". Jest to niestety nieunikniona konsekwencja dysponowania tylko jednym okrętem - powtórzyła nieco rozbawiona. - Ale nie bój nic: wieść się rozniesie, bo piraci mają nader skuteczną pocztę pantoflową. Prawie tak dobrą jak Królewska Marynarka. Courvosier twierdził, że informacje o tym, gdzie zrobiło się niebezpiecznie, rozchodzą się błyskawicznie, a to znaczy, że choć przez jakiś czas będą omijać Melchor. A poza tym skąd ci przyszło do głowy, że to jedyny system, w którym kapitan zamierza się pokazać? Od tego układu zaczęliśmy, ale to nie znaczy, że będziemy tu tkwili cały czas. Przeniesiemy działania do innego systemu, gdy tylko kapitan uzna, że do lokalnych bandziorów dotarła stosowna wiadomość. Uważam, że z uwagi na obecność obiektów należących do kartelu tu jest najlepsze miejsce do polowań, i kapitan chyba też tak sądzi. Ale ta taktyka będzie skuteczna w każdym systemie, w którym odnotowano dużą aktywność piratów; byłabym bardzo zaskoczona, gdybyśmy się wkrótce nie przenieśli.

- To dlaczego od razu tego nie powiedziałaś?! - jęknął Makira. - Pozwoliłaś mi narzekać przez trzy dni na obsesję starego i robić z siebie idiotę, a teraz siedzisz tu spokojnie i mówisz, że cały czas spodziewałaś się, że zrobi właśnie to, o co mi chodzi!

- Cóż - roześmiała się złośliwie Honor - nie moja wina, że nie słuchasz, co się do ciebie mówi. A poza tym nie powinieneś go krytykować tak energicznie, zanim nie zdobyłeś pewności.

- Jesteś złośliwą małpą, która dostanie kiedyś przykrą, acz zasłużoną nauczkę - oświadczył Makira. - A jeśli w tym wszechświecie jest jakaś sprawiedliwość, to będę tego świadkiem.

Honor parsknęła śmiechem, tak pompatycznie to zabrzmiało, a Nimitz bleeknął radośnie.

- Śmiejcie się... póki możecie, ale nadejdzie dzień zapłaty - dodał jeszcze bardziej pompatycznie Nassios, zadzierając dumnie nosa. - Przypomnicie sobie wtedy własną niegodziwość i powiadam wam: pożałujecie jej!

Po czym smarknął dumnie.

Nimitz spojrzał na Honor.

Ta leciutko skinęła głową.

A w następnej sekundzie Nassios Makira, wymachując gwałtownie rękoma, padł wraz z krzesłem na podłogę, gdy Nimitz po odbiciu się od stołu wylądował mu na piersiach i owinął się wokół szyi. Stłumione przez futro protesty błyskawicznie ustąpiły rozpaczliwemu chichotowi, gdy treecat z wprawą wskazującą, że nie jest to jego debiut, zaczął go łaskotać pod pachami palcami chwytnych łap. Honor rozparta wygodnie przyglądała się tej całkowicie zasłużonej egzekucji z radosnym uśmiechem.


* * *


- No i jesteśmy - oznajmił komandor Obrad Bajkusa.

Sądząc po tonie, nie był szczęśliwy z tego powodu. Choć bowiem darzył szacunkiem komodora Duneckiego zarówno jako taktyka, jak i stratega, pomysł tej operacji nie podobał mu się od ponad sześciu standardowych miesięcy, czyli od momentu, gdy po raz pierwszy o niej usłyszał. I chodziło nie tyle o motywy andermańskich wspólników Duneckiego (choć nie ufał im przesadnie), ile o wewnętrzne i niezłomne przekonanie, że każdy, kto był wystarczająco głupi, by sprowokować starcie z okrętami Royal Manticoran Navy, zasłużył na wszystko, co go w efekcie tej durnoty spotkało. Pozornie plan Duneckiego był prosty i sensowny, zwłaszcza biorąc pod uwagę obietnice pomocy ze strony Imperium. I z logicznego punktu widzenia nader trudno było coś zarzucić przemawiającym za nim argumentom. Niestety nie uwzględniono jednego drobiazgu - że Królewska Marynarka ma przykry zwyczaj skutecznego rozprawiania się z każdym, kto jej się naraził. Obrad Bajkusa nie miał specjalnej ochoty być następnym w kolejce.

Jednakże rozkazy były rozkazami, a RMN nie znała ani jego okrętu, ani adresu, więc wszystko co musiał zrobić, to utrzymać ten stan rzeczy.

- No dobrze, Hugh - zwrócił się do pierwszego oficera. - Polećmy dalej i zobaczmy, co znajdziemy.

- Tak jest, sir - odparł porucznik Wakefield i wydał stosowne polecenia. Po ich wykonaniu przez sternika fregata Floty Republiki Prism Javelin skierowała się prosto na odległą gwiazdę zwaną Melchor.


* * *


- Proszę, proszę, i co my tu mamy?

Bosmanmat Jensen Del Conte odwrócił głowę, słysząc to cichutkie mamrotanie. Technik Francine Alcott, operator pasywnych sensorów grawitacyjnych, nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że wypowiedziała pytanie na głos. świadczył o tym skupiony wyraz jej czarnej twarzy i to, że aż się pochyliła ku ekranowi. Jej palce przebiegały po klawiaturze z podświadomą precyzją pianisty koncertowego i Jensen nie miał najmniejszych wątpliwości, co jest tego powodem. Zacisnął zęby i zaczął bardzo intensywny przekaz telepatyczny.

Niestety, tak jak się spodziewał, Alcott na telepatię okazała wrażliwość bryły cerambetu, toteż zaprzestał próżnych wysiłków i zmełł w ustach przekleństwo. Była doskonałym operatorem - miała zarówno wrodzony talent, jak i odpowiednie połączenie energii i poczucia odpowiedzialności, które dzieliły dobrego operatora od nadzwyczajnego. Wiedział, że komandor porucznik Hirake również jest o tym przekonana. Wiedział również, że zamierzała ją awansować na młodszego podoficera pomimo młodego wieku. Alcott miała jednak jedną wadę - była zadziwiająco nieświadoma tego, co ją otaczało, a nazywało się życiem, a szczególnie sytuacji istniejącej w dziale taktycznym. To, że została przeniesiona na jego wachtę zaledwie dwa tygodnie temu, jeszcze pogarszało sprawę, ale Del Conte miał dziwną pewność, że nawet gdyby Alcott weszła w jej skład, gdy opuszczali system Manticore, nadal byłaby radośnie nieświadoma niczego.

A sytuacja była, mówiąc oględnie, niezdrowa i śmierdząca.

Del Conte dyskretnie spojrzał za siebie, starając się jak najmniej poruszać głową, i ponownie zaklął w duchu. Porucznik Santino, oficer wachtowy, siedział w kapitańskim fotelu i robił za uosobienie kompetentnego oficera Królewskiej Marynarki. Przedramiona oparte na poręczach, wyprostowane ramiona na oparciu, uniesiona głowa o męskim profilu i oczy nawet nie tęskniące za inteligencją, gdyż ich właściciel nie wiedział, co to takiego.

Jensen Del Conte widział w życiu więcej oficerów, niż byłby w stanie zliczyć. Zapamiętał tych, którzy wyrastali ponad przeciętną - dobrych i złych. I uczciwie przyznawał, że jak dotąd żaden nie zbliżył się nawet do bezdennej otchłani głupoty, w której bez trudu i prawie stale znajdował się Elvis Santino. Każdy człowiek między uszami miał mniej lub bardziej sprawny mózg, choć znał paru, u których kołatały się tylko nieliczne szare komórki. Santino posiadał tam najwyraźniej jedynie żyłkę, dzięki której nie odpadały mu uszy. Del Conte wiedział, że świadoma tego komandor porucznik Hirake niewiele mogła zrobić, choć naturalnie nie usłyszał tego od niej. Byłoby bowiem złamaniem żelaznej zasady i tradycji, gdyby oświadczyła nawet najbardziej doświadczonemu starszemu podoficerowi, że jego bezpośredni przełożony w stopniu oficerskim to kretyn i dupa z rączką bez żadnych szans na reedukację. Del Conte liczył jedynie na to, że oboje ze starym dają temu bezmózgowcowi okazję, by sam się pogrążył własnym postępowaniem, i stąd ich bezczynność. Stanowiło to jednak nikłą pociechę dla pechowców służących pod rozkazami tego chamskiego sukinsyna. Takich jak bosmanmat Del Conte.

Alcott na szczęście zamilkła, przechodząc na bezgłośną komunikację ze sprzętem, a Del Conte żałował, że fotel kapitański nie znajduje się choć parę metrów dalej. Stał jednak na tyle blisko, że Santino mógł bez trudu usłyszeć, co on sam powiedziałby Alcott. Prawdę mówiąc, miała dużo szczęścia, że porucznik nie zauważył, jak jest pochłonięta dostrajaniem odczytu. Jego poza nie była w stanie zmylić nikogo z obsady mostka, ale wszyscy też wiedzieli, że czasami budzi się on ze stanu totalnej ignorancji. Jak na razie tego nie zrobił i to właśnie stworzyło dylemat, przed którym stanął Del Conte.

Poprawił ostrość odczytu na swoim ekranie i zmarszczył brwi. Pokazywał on dokładnie to samo co ekran Alcott i bez trudu dostrzegł, co przyciągnęło jej uwagę, choć równocześnie przyznawał uczciwie, że sam by tego nie zauważył, gdyby nie wzmocnienie sygnału, które było jej zasługą. Mimo to sygnatura napędu przypominała bardziej elektronicznego ducha niż cokolwiek innego. Tak bardzo, że komputer nie podzielał przekonania Alcott, że jest to cokolwiek konkretnego, a nie elektroniczne echo. świadczył o tym bursztynowy, migający krąg, który go otaczał - według komputera był to zaledwie możliwy kontakt, co najczęściej rzeczywiście oznaczało zakłócenie. Alcott miała jednak instynkt i umiejętności i Del Conte był pewien, że jest to sygnatura napędu.

Problem z czytelnością sygnału brał się stąd, że jednostka doganiała ich od rufy i z góry. Znajdowała się o tyle wyżej, że górny ekran krążownika był między nią a własnymi sensorami grawitacyjnymi. Teoretycznie nie powinno to mieć znaczenia, komputery pokładowe znały bowiem siłę ekranu i kompensowały sygnał, niwelując rozproszenie nim spowodowane. W praktyce ekran powodował spore zakłócenie sygnałów przechodzących bezpośrednio przez niego i dlatego główne anteny sensorów na okrętach umieszczano na dziobie i rufie, gdzie nie było ekranu. Naturalnie zapasowe znajdowały się na górnych, dolnych i bocznych powierzchniach kadłuba. I w tym wypadku jedynie ta na górnej powierzchni miała przybysza w zasięgu. Sygnał był jednak słaby, a rozproszenie wywołane przez ekran jeszcze go osłabiało i jak dotąd nie przebił się on przez autofiltry, toteż komputery traktowały go jak zakłócenie. Co oznaczało, że nikt poza Alcott (a teraz i nim) nie miał pojęcia o jego istnieniu.

Rozkazy na wypadek podobnej sytuacji były jasne i Alcott na swoje nieszczęście wypełniła je... prawie. Zrobiła bowiem dokładnie to, czego wymagała komandor porucznik Hirake, która ufała podkomendnym, a nie lubiła służbistości. Czyli przekazała obraz na ekran taktyczny fotela kapitańskiego i nie odezwała się słowem. Zgodnie z brzmieniem rozkazów powinna o tym zameldować, ale komandor Hirake wolała, by operatorzy zajmowali się uzyskiwaniem jak najdokładniejszych informacji z wątpliwych sygnałów, a nie tracili czas na gadanie, że jeszcze nie wiedzą, co widzą, a sama też potrafiła ocenić, na co patrzy.

Problem polegał na tym, że Hirake zachowywała się jak przystało na kompetentnego oficera mającego zaufanie do podkomendnych i szanującego ich umiejętności. Natomiast ta żałosna miernota udająca oficera wachtowego nie była ani kompetentna, ani nie miała do nikogo zaufania, o szacunku nie wspominając. Gdyby na jego miejscu siedział ktokolwiek inny, problemu by nie było, gdyż Alcott natychmiast po zauważeniu tego, co wzbudziło jej podejrzenia, przekazała obraz na ekran taktyczny numer 2 fotela.

Czego pogrążony w snach o potędze czy też słodkim nieróbstwie wszarz nawet nie zauważył.

Gdyby komputery uznały kontakt za rzeczywisty, wszyscy by o tym wiedzieli, a więc on też. Gdyby Alcott zameldowała o swych przypuszczeniach, też by wiedział. Gdyby choć trochę wysiłku wkładał w to, co robił, a nie tylko wygniatał fotel, grając kompetentnego oficera, także by wiedział. Ponieważ jednak żadna z tych możliwości nie zaistniała, nadal siedział pogrążony w błogiej nieświadomości.

Kiedy jednak kontakt stanie się na tyle wyraźny, że komputery zmienią jego klasyfikację, dowie się o tym jak wszyscy. A dzięki sygnaturze czasu notowanej automatycznie zorientuje się, że Alcott zidentyfikowała go prawidłowo kilkanaście minut wcześniej. A więc i on powinien o tym wiedzieć wcześniej. Co więcej, kiedy stary i pierwszy sprawdzą zapis wachty, także uznają, że powinien już dawno zameldować o kontakcie. A biorąc pod uwagę wredny charakterek Santino, łatwo było przewidzieć, jakie konsekwencje wynikną z tego dla Alcott. I dlatego bosmanmat Królewskiej Marynarki siedział i klął, próbując znaleźć sposób uchronienia utalentowanego podkomendnego przed zemstą konkursowo głupiego i na dodatek wrednego oficera.

A nie mógł zbyt długo zwlekać, bo to pogarszało sytuację.

Wziął więc głęboki oddech i zameldował, całkiem nieźle udając szacunek:

- Mamy potencjalną nie zidentyfikowaną sygnaturę napędu zbliżającą się z namiaru 1-6-5 na 1-1-5, sir.

- Co?! - Santino podskoczył i przez moment jego wygląd odpowiadał jego rzeczywistym zdolnościom umysłowym.

Potem jego wzrok padł na ekran taktyczny fotela i pan porucznik zesztywniał.

- Dlaczego centrala o tym nie zameldowała? - warknął Santino.

Del Conte z najwyższym trudem zapanował nad przemożną chęcią wyjaśnienia tego w prostych, czyli zrozumiałych dla pytającego słowach, gdyż wówczas porucznik Santino nie miałby cienia wątpliwości, jaką opinię ma o nim bosmanmat Del Conte.

- Sygnał jest bardzo słaby, sir - odrzekł po sekundowej zwłoce. - Gdyby Alcott go nie wzmocniła, nić byśmy nie zauważyli. Zanim nie przybierze na sile, wyłapują go filtry i dlatego nie dociera do centrali, sir.

Mówił tak rzeczowo i służbiście jak potrafił, mając nadzieję, że odwróci w ten sposób uwagę Santino od sygnatury czasowej i ten nie odkryje, ile czasu zmarnował, nim uświadomiono mu to, co sam powinien dostrzec.

Przez moment Santino spoglądał na pulsujący krąg, zbyt zdumiony, by zwracać uwagę na cokolwiek innego, i Del Conte odetchnął z ulgą.

Przedwcześnie.

Elvis Santino w panice spojrzał na dolną część ekranu, w pełni świadom, że zarówno kapitan, jak i ten gnój Layson czekają tylko na okazję, by go dopaść. Gdyby miał choć trochę gorsze układy wśród arystokracji służącej w Royal Manticoran Navy, opinia, którą Layson z pewnością dołączył do rozkazu zdejmującego go z funkcji opiekuna midszypmenów, byłaby pocałunkiem śmierci. Ponieważ różne osoby winne były jego rodzinie uprzejmości, jego kariera powinna to przetrwać bez trwałego uszczerbku, ale istniały granice, poza które nawet najlepsze plecy się nie wychylą. Dlatego też nie mógł dać sukinsynom pretekstu do kolejnych szykan.

Mimo paniki dostrzegł sygnaturę czasową i zdał sobie sprawę, co ona oznacza. Kontakt znalazł się na ekranie ponad sześć minut temu. Prawie usłyszał zimny, nienagannie uprzejmy i tnący do kości głos Bachfischa (albo tego lizusa Laysona, co byłoby jeszcze gorsze) równający go z pokładem za to, że nie zareagował szybciej. Ta świadomość była jedyną rzeczą, która powstrzymała go przed urwaniem łba przy samej dupie Alcott i bosmanmatowi Del Conte. Nie wątpił, że specjalnie nie zameldowali mu tym wcześniej, ale Layson już udowodnił, że ma skłonność do używania personelu jako szpicli, toteż z przyjemnością dołączyłby raport bosmanmata do swej oceny raportu. A Del Conte wypichciłby sobie taki dupochron, że wszystko zostałoby przedstawione na opak i wina zwalona na niego. Dlatego zamiast skopać im zdradzieckie dupy, jak na to zasłużyli, zmusił się do pozornego zignorowania obojga. Przyjdzie pora na spłatę długów, ale teraz nie miał na to ani odwagi, ani czasu.

Musiał zdecydować, jak wybrnąć z tej sytuacji... przygryzł wargę i myślał gorączkowo. Del Conte miał rację - filtry przeszkodziły komputerowi we wszczęciu alarmu, ale jeśli ocena Alcott była właściwa, a wszystko na to wskazywało, sygnał przebije się w ciągu najbliższych pięciu, góra dziesięciu minut. A kiedy to nastąpi, będzie musiał zameldować kapitanowi... i wtedy się wyda, kiedy ta parka zdrajców oficjalnie posłała mu informacje. A fakt, że to ukryli, nie meldując mu 0 tym, zostanie kompletnie pominięty. Tak Bachfisch, jak i Layson skoncentrują się na tym, że "zmarnował tyle cennego czasu". Zwłaszcza Layson, mściwe bydlę, bez dwóch zdań wytknie mu zmarnowanie potencjalnej przewagi uzyskanej przez doskonały dział taktyczny, a raczej jego kompetentnych (w przeciwieństwie do niego, Elvisa Santino) podkomendnych, którzy tak wcześnie zidentyfikowali prawdopodobnego napastnika.

Strach, wściekłość i bezsilność kotłowały się w jego głowie, czas uciekał sekunda za sekundą, a on nie był w stanie podjąć żadnej decyzji, gdyż z tego chaosu nić nie chciało się wyłonić. Najbardziej dobijała go świadomość, że w sumie był to drobiazg. No bo co z tego, że Alcott zauważyła kontakt sześć minut wcześniej, ano nić. Nawet gdyby zauważyła go trzydzieści minut wcześniej niż centrala, 1 tak niczego by to w praktyce nie zmieniało. Napastnik był o dobre dwie minuty świetlne, czyli około pięćdziesięciu milionów kilometrów za krążownikiem. W ocenie Alcott rozwijał przyspieszenie około 500 g i leciał obecnie z prędkością mniejszą niż tysiąc kilometrów na sekundę. Więc potrzebował z pięciu godzin, żeby dogonić War Maiden, i na wszystko było aż za dużo czasu. Ale co z tego, skoro zasadą było natychmiastowe informowanie kapitana o każdym kontakcie, a tego nie zrobił. Więc "marnowania czasu" mu nie darują i wpiszą naganę do akt z uzasadnieniem, które...

Nagle go olśniło. Rozwiązanie było tak genialnie proste, że omal się tryumfalnie nie uśmiechnął. Jego kompetentni podwładni zauważyli kontakt pierwsi i chwała im za to. A jego obowiązkiem jako oficera wachtowego było potwierdzenie najszybciej jak to tylko możliwe, czy rzeczywiście jest to kontakt, czy awaria sprzętu. I to zanim zrobią to komputery i obsada centrali, o ile to tylko możliwe. A było to możliwe i dlatego nie zameldował natychmiast kapitanowi 0 tym odkryciu. Najpierw musiał potwierdzić, czy prawdopodobny kontakt jest nim naprawdę.

Omal nie zatarł rąk z satysfakcją. Odczekał parę sekund, by mieć pewność, że w jego głosie nie będzie śladu radości, i polecił sternikowi:

- Sternik, przygotować się do obrotu na lewą burtę o siedemdziesiąt stopni 1 wzięcie nowego kursu 2-2-3.

Del Conte obrócił się z fotelem, słysząc to, nim zdołał nad sobą zapanować. Rozumiał, co ten głąb chce zrobić, ale nie potrafił uwierzyć, że nawet Santino może być aż takim idiotą. Zamierzał wykonać klasyczny manewr polegający na równoczesnym obrocie i zwrocie, dzięki któremu nie przesłonięte ekranem sensory burtowe miałyby w zasięgu obszar, z którego nadlatywał potencjalny napastnik. Dawało to natychmiastowy pełny i czytelny jego obraz, ale był to manewr, który wykonywały tylko okręty, a załoga War Maiden zadała sobie wiele trudu, by skutecznie udawać bezbronny i nieświadomy niczego frachtowiec, właśnie po to, by skłonić pirata do zbliżenia się. Cały ten wysiłek zostanie przekreślony tym jednym manewrem...

- Sir, nie jestem pewien, czy to dobry pomysł - powiedział ostrożnie.

- Na szczęście ja jestem - warknął Santino, nie mogąc się opanować.

- Ale mamy udawać frachtowiec, sir, i jeżeli...

- Wiem, co udajemy, bosmanmacie. Ale jeżeli jest to prawdziwy kontakt, a nie wytwór czyjejś wybujałej wyobraźni, powinniśmy to potwierdzić, prawda?

- Tak, sir, ale...

- To tylko piraci, bosmanmacie - przerwał mu pogardliwie Santino. - Cały manewr potrwa tak krótko, że nawet nie zauważą.

Del Conte otworzył usta, by dalej protestować... i bez słowa je zamknął. Teoretycznie cymbał mógł mieć rację, choć szansę były małe. Natomiast jeśli ten ktoś ich uważnie obserwował, a War Maiden znajdował się przynajmniej z dziesięć minut świetlnych wewnątrz zasięgu jego sensorów grawitacyjnych, to tylko będąc kompletnie pijany, mógł tego manewru nie zarejestrować. Oznaczało to naturalnie, że cały wysiłek pójdzie na marne i pirat ucieknie, ale też coś innego: próbował go powstrzymać, więc będzie kryty, a cała odpowiedzialność spadnie na pana porucznika Elvisa Santino. Być może spieprzy sprawę na tyle, że stary go zawiesi i wszyscy będą mieli spokój.

Poczucie obowiązku walczyło w nim ze wszystkimi innymi uczuciami i przez prawie pięć sekund Del Conte siedział zwrócony twarzą do Santino, aż w końcu obrócił fotel bez słowa.

Santino chrząknął z satysfakcją i przeniósł spojrzenie na sternika.

- Sternik, wykonać rozkaz! - polecił donośnie.

- Aye, aye, sir.

I War Maiden obrócił się na burtę, zmieniając na moment kurs i dając okazję sensorom burtowym do obejrzenia celu. Akurat po to, by wszyscy na mostku zobaczyli, jak cel gwałtownie zmienia kurs i przyspiesza, byle jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od "frachtowca", który okazał się okrętem wojennym.


* * *


- Nie mogę uwierzyć w... w coś... - Komandor porucznik Abner Layson potrząsnął bezradnie głową, nie mogąc się zdecydować, czy jest bardziej wściekły, czy ogłupiały, a nie chcąc kląć przy kapitanie.

Bachfisch chrząknął. W pełni podzielał jego odczucia.

Siedzieli obaj w kabinie kapitańskiej, a na ekranie monitora stojącego na biurku widać było ujęcie z ekranu taktycznego przedstawiające moment gwałtownej zmiany kursu pirata, którego przez tyle czasu próbowali zwabić w pułapkę.

- Wiedziałem, że to idiota - podjął po chwili Layson, nie kryjąc obrzydzenia - ale sądziłem, że potrafi przynajmniej wykonać proste, obowiązujące już od jakiegoś czasu rozkazy, tym bardziej że zostały dokładnie wyjaśnione wszystkim oficerom.

- Też miałem taką nadzieję - westchnął Bachfisch. - Ale również widzę, co się stało.

- Stało się to, że oficer wachtowy nie wykonał pańskiego rozkazu dotyczącego natychmiastowego poinformowania pana w przypadku odkrycia potencjalnej wrogiej jednostki, sir. Co gorsza, nakazał z własnej inicjatywy wykonanie manewru, którym zdradził fakt, iż jesteśmy okrętem wojennym, przez co umożliwił piratowi ucieczkę.

- To prawda. Ale obaj dobrze wiemy, że postąpił tak, bo zdawał sobie sprawę, że tylko czekamy na poważne uchybienie z jego strony, żeby mu się dobrać do skóry na serio.

- No cóż, dał nam właśnie idealny powód - ocenił ponuro Layson.

- Ano dał... - Bachfisch pomasował sobie powieki. - Ale obawiam się, że jego kariera to przetrzyma, bo coś mi się wydaje, że ma naprawdę dobre plecy. A jego postępowanie da się wytłumaczyć jako naturalnie godzien pożałowania, ale łatwy do przewidzenia rezultat klimatu wrogości wywołanego przez nas obu, gdy arbitralnie zdjęliśmy go z funkcji oficera odpowiedzialnego za midszypmenów.

- Z całym szacunkiem, sir, ale to bzdura i pan to wie.

- Oczywiście, że wiem, choć musisz przyznać, że jest w tym jednak nieco prawdy, jako że obaj rzeczywiście jesteśmy do niego wrogo nastawieni. No bo jesteś do niego wrogo nastawiony, czyż nie?

- Pewnie, że jestem, i to jeszcze jak! - prychnął Layson, wywołując radosny uśmiech kapitana. - No dobrze, sir. Rozumiem, co chciał pan powiedzieć. Możemy tylko opisać, co zaszło, i mieć nadzieję, że w Admiralicji znajdzie się dość uczciwych oficerów, by uszanować fakty. Ale póki co musimy zdecydować, co z nim zrobić. Bo nie mam zamiaru ryzykować jego kolejnego występu w roli oficera wachtowego!

- Ja też nie. I nie chcę go w dziale taktycznym nawet jako pomagiera Janice. Nie dość, że jest patentowanym kretynem, to jeszcze jego podkomendni pomogli mu się podłożyć.

- Zauważył pan to, sir?

- Abner, na litość boską! Jeszcze mi paru lat do emerytury brakuje i skleroza też jakoś nachalnie mnie nie męczy! Del Conte doskonale wiedział, co się stanie.

- Myślę, że to trochę zbyt mocne określenie, sir. - Layson spróbował złagodzić ocenę Bachfischa. - Santino wyraźnie dał mu rozkaz, żeby...

- Abner, daj spokój, dobrze? Del Conte to doświadczony podoficer i przewidział, jakie skutki będzie miał ten manewr. Nie powinien pozwolić oficerowi, niezależnie od tego, jaką by ten był dupą z uszami, sknocić głupią decyzją sytuacji taktycznej. Obaj doskonale rozumiemy, dlaczego to zrobił, i wiemy, że głupota Santino nie była głównym powodem. Wiemy też, że źle postąpił, i on także to wie. Masz dopilnować, by do bosmanmata Del Conte dotarło, że jeżeli dopuści do podobnej sytuacji w przyszłości, osobiście mu nogi z tyłka powyrywam. Wyraziłem się, mam nadzieję, wystarczająco obrazowo?

- Myślę, że można tak powiedzieć, sir.

- To dobrze. Natomiast kiedy mu to uświadomisz, sprawa zostaje zamknięta i to też mu powiedz - dodał Bachfisch i udał, że nie widzi leciutkiej ulgi widocznej w zachowaniu Laysona. - Masz zresztą całkowitą rację: Del Conte dokładnie zastosował się do otrzymanego rozkazu. I tu właśnie tkwi największy problem. Kiedy podoficer o takim jak on doświadczeniu pozwala, by jego bezpośredni przełożony w stopniu oficerskim ukręcił sznur na własną szyję w tak spektakularny sposób, świadczy to o tym, że przydatność tegoż oficera do czegokolwiek w służbie liniowej wynosi dokładnie zero. Obawa, że ten dureń może się zbłaźnić w każdym możliwym momencie, to jedno, ale oficer, który doprowadza swoich podkomendnych do takiego stanu, to zupełnie co innego. Kogoś takiego nie życzę sobie na moim okręcie ani nigdzie w jego pobliżu.

- Całkowicie pana rozumiem, sir. Ja też go nie chcę na pokładzie. Ale nie mamy sposobu, by się go pozbyć.

- Mamy - sprzeciwił się niezbyt radośnie Bachfisch. - Jeszcze nie odesłaliśmy Gryphons's Pride do domu. Uważam, że porucznik Santino właśnie zapracował sobie na dowodzenie załogą pryzową w czasie powrotnej podróży frachtowca.

Layson zamrugał gwałtownie, otworzył usta i zamarł.

Istniały tylko dwa powody, dla których kapitan wyznaczał któregoś z oficerów na dowódcę odsyłanego pryzu. Albo była to nagroda, danie mu nienależnego dowództwa przed czasem, co mogło zwrócić na niego uwagę Ich Lordowskich Mości, albo sposób pozbycia się osoby, do której umiejętności i kompetencji nie miało się zaufania. W tym wypadku nie było wątpliwości, który powód wchodził w grę, a w połączeniu z raportem o poczynaniach Santina na pokładzie War Maiden tworzyło to taki obraz, że nikt w Admiralicji nie powinien mieć dylematów. Perspektywa była nęcąca, ale obowiązkiem zastępcy dowódcy było wytknąć jej mankamenty. A miała co prawda tylko jeden, ale za to poważny.

- Przepraszam, sir - powiedział po chwili. - Jest bezużyteczny, ale to jedyny pomocnik, jakiego ma Janice. Jeżeli go odeślemy...

Nie dokończył, bo nie musiał - Bachfisch skinął głową na znak, że rozumie.

W załodze War Maiden powinno być dwóch pomocników oficera taktycznego: porucznik i podporucznik lub chorąży. Jednakże z uwagi na chroniczne braki kadrowe rozrastającej się Royal Manticoran Navy przydzielono tylko jednego, co w tej sytuacji komplikowało całą sprawę.

Bachfisch pobębnił chwilę palcami po blacie biurka, rozważając alternatywy. Żadna nie była specjalnie atrakcyjna, ale...

- Nie wzrusza mnie to - oznajmił. - Janice będzie musiała sobie poradzić bez niego, bo to jedyny sposób, by się go pozbyć z okrętu.

- Ale, sir... - zaczął Layson i umilkł, widząc uniesioną dłoń Bachfischa.

- Jego już nie ma, Abner, i sprawa jest zamknięta - stwierdził spokojnie kapitan tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Już podjąłem decyzję.

- Rozumiem, sir - poddał się Layson. Bachfisch uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Wiem, że to ci utrudni życie, i przykro mi z tego powodu - powiedział. - Pomyśl sobie za to, jak przyjemnie będzie mieć Elvisa Santino w odległości stu lat świetlnych i oddalającego się coraz bardziej z każdą sekundą... A potem bierz się do roboty i wymyśl sposób zatkania tej dziury.

- Wizja tych stu lat rzeczywiście jest miła... A czy może pan kapitan zechciałby zasugerować jakiś konkretny sposób?

- Prawdę mówiąc, sądzę, że w związku z pewną naszą wcześniejszą rozmową bym zechciał - poinformował go Bachfisch z radosnym błyskiem w oczach. - Sugerowałbym mianowicie, byśmy poważnie rozważyli awansowanie pani midszypmen Harrington na pełniącą obowiązki pomocnika oficera taktycznego.

- Mówi pan poważnie, sir?

W odpowiedzi Bachfisch uniósł pytająco brwi.

- Przyznaję, że jak dotąd dobrze się spisuje, sir. - Layson wzruszył ramionami. - Ale to tylko midszypmen.

- Zgadzam się, że brak jej doświadczenia. To na pierwszym patrolu powinna go nabrać. Uważam jednak, że udowodniła, iż poradzi sobie z obowiązkami spoczywającymi na asystencie oficera taktycznego. A na pewno jest inteligentniejsza i bardziej godna zaufania niż Santino kiedykolwiek.

- Co do tego zgadzam się z panem całkowicie, sir. Ale skoro nawiązał pan do naszej rozmowy... proszę pamiętać o starym Youngu. Jeżeli rzeczywiście zdołał nam podrzucić Santino, a pan nie tylko zwolnił go z funkcji, ale i wyrzuci z okrętu, a potem na jego miejsce awansuje osobę, którą tamten miał, przepraszam za określenie, zgnoić, to...

- Masz rację - zgodził się radośnie Bachfisch. - To go powinno solidnie wściec, prawda?

- Na pewno - przyznał Layson z rezygnacją. - Wątpię, by znalazł pan lepszy i pewniejszy sposób, aby dostać się na listę głównych wrogów tej rodzinki tuż za Harrington, sir.

- Cóż, jeśli tak, to mogłem wylądować w znacznie gorszym towarzystwie. Poza tym to, co się ewentualnie potem stanie, nie ma znaczenia dla rozwiązania tego konkretnego problemu, który mamy tu i teraz. Więc proponuję skupić się na nim. Czy jest w załodze ktoś, kto według ciebie jest lepiej wykwalifikowanym kandydatem na pełniącego obowiązki pomocnika oficera taktycznego niż Harrington?

- Oczywiście że nie ma nikogo takiego. Co prawda nie jestem pewien, czy łatwo byłoby to uzasadnić w kadrach, mogą się postawić. Natomiast biorąc pod uwagę jej umiejętności, sądzę, że to najlepszy wybór. Co naturalnie, spieszę zapewnić, nie oznacza, że nie dopilnuję, by Janice na nią uważała, i sam nie będę tego robił.

- Doskonale! - Uśmiechnął się szeroko Bachfisch. - Tylko się nie załamuj, Abner, myśląc o dodatkowych zajęciach dla ciebie i Janice. Pomyśl, jak Harrington będzie się czuła, gdy odkryje, jaki zakres odpowiedzialności zwaliliśmy na nią. Sądzę, że sporo się dowiemy choćby z tego, na ile spanikuje, gdy jej to oznajmisz. A tak na wszelki wypadek, żeby jej woda sodowa do głowy nie uderzyła, uświadom jej, że choć zrządzenie losu wymaga, by wykonywała dodatkowe obowiązki, nie zwalnia jej to bynajmniej z normalnego szkolenia.

- Chce pan powiedzieć... - W oczach Laysona pojawił się diabelski błysk.

- Właśnie, komandorze Layson - potwierdził radośnie Bachfisch. - Uważam, że nie należy uznać tego za dodatkowe obowiązki, ale za okazję do indywidualnej nauki w trudnej sztuce manewrowania okrętem i taktyki. Zwłaszcza w pojedynkach. Jak też w tysiącu i jednym sposobów, w które złośliwy a przewrotny przeciwnik może zaskoczyć, ogłupić i pokonać najlepszego nawet oficera taktycznego. Przyłóżcie się do stworzenia jak najlepszych programów symulacyjnych specjalnie dla niej. I pamiętaj, by powiedzieć jej o dodatkowym wysiłku, do którego dla jej dobra oboje z Janice będziecie zmuszeni.

- To jest złośliwość, sir - przyznał z podziwem Layson.

- Jestem zszokowany... zszokowany, że coś takiego przyszło panu w ogóle do głowy, komandorze Layson!

- Naturalnie, że pan jest, sir.

- No dobrze, "zszokowany" to może odrobinę zbyt mocne określenie - przyznał Bachfisch. - Natomiast tak na serio, to chcę wykorzystać okazję, by zobaczyć, ile wytrzyma. Myślę, że Raoul miał rację, więc zobaczymy, czy nie uda się nam pomóc jej zostać pełnowartościowym oficerem.

- Oczywiście, sir. I coś mi się wydaje, że też chciałbym sprawdzić, ile ona wytrzyma. Naturalnie nie spodziewam się, że doceni poświęcenie i wysiłek, do których oboje z Janice zostaniemy zmuszeni, tworząc dla niej specjalne programy treningowe.

- Pewnie, że nie doceni, to jej pierwszy patrol! Kiedy zaczną się wam kończyć pomysły, dajcie mi znać. Też się poświęcę i znajdę dla niej parę programów. Niech już będzie moja krzywda.

- Jestem pewien, że to będzie zmuszona docenić, sir.


* * *


- Wygląda na to, że miał pan rację, sir - ocenił komandor Basil Amami.

Z jego twarzy bił taki entuzjazm, że Bajkusa ugryzł się w język. Amami był kompetentnym oficerem i o dłuższym starszeństwie (choć tylko o kilka miesięcy). W normalnych warunkach nawet gdyby Bajkusa nie podał w wątpliwość jego wniosków, to na pewno przygasiłby ten entuzjazm, ale warunki nie były normalne, Amami bowiem pełnił także funkcję zastępcy komodora Duneckiego. Zdaniem Bajkusy głównie z powodu wpatrzenia w Duneckiego jak w święty obrazek. Co prawda nie podejrzewał, by Dunecki celowo i świadomie szukał pochlebcy, ale kompetencje Amamiego jako oficera nie powstrzymywały ludzi od zastanawiania się, czy są inne powody jego awansu. Duneckiego powinno zaalarmować to, że jego zastępca zawsze się z nim zgadza, ale jakoś nie zaalarmowało, a miesiące wspólnej służby spowodowały, że traktował swego pierwszego oficera prawie po ojcowsku.

Jak zauważył Bajkusa, sprowadzało się to do tego, że każdy, kto się z nim nie zgadzał, miał przeciwko sobie zgrany duet. Oficjalnie nie można było uczynić z tego zarzutu, jako że tworzyli zespół dowodzenia, który winien wspierać się nawzajem. Tyle że Amami przyklaskiwał każdej decyzji Duneckiego tylko dlatego, że to była jego decyzja, więc żaden komandor przy zdrowych zmysłach nie próbował argumentować przeciwko, jakkolwiek naciągane wydałyby mu się wnioski.

- Może miałem rację, może nie - odparł Dunecki, ale jak zwykle bez wiary we własne słowa. - Postąpił pan słusznie, komandorze. Doceniam to, co pan zrobił, i proszę przekazać załodze wyrazy mego uznania.

Ostatnie zdanie skierowane było do Bajkusy.

- Dziękuję, sir - odparł i postanowił mimo wszystko zaryzykować, naturalnie nie bezpośrednio. - Naprawdę niewiele brakowało, sir. Ten okręt miał doskonałe wyposażenie radioelektroniczne. Zbliżyłem się do niego na mniej niż dwie minuty świetlne i niczego nie podejrzewałem, dopóki nie zrobił tego głupiego manewru. Gdybym przez ostrożność nie zredukował prędkości, wpadłbym prosto pod jego lufy. I naprawdę nić nie wskazywało na to, że to krążownik, sir.

- Całkowicie rozumiem, że to był szok - zgodził się Dunecki.

- Tym bardziej w systemie, który tak kurczowo trzymają ci z Królestwa - dodał Amami.

Bajkusa przytaknął energicznie.

- Właśnie o to mi chodzi, sir. To do nich niepodobne, żeby zapraszać do ochrony konfederacki krążownik. Zwykle w podobnych sytuacjach używają własnych okrętów - dodał, obserwując kątem oka Duneckiego.

Widać było, że ten się zamyślił, i Bajkusa już zaczął mieć nadzieję, ale po chwili Dunecki wzruszył ramionami.

- Niepodobne - zgodził się. - Ale odczyty pańskich sensorów są jednoznaczne: to był albo naprawdę duży lekki krążownik, albo mały ciężki krążownik, a takie można na dobrą sprawę znaleźć tylko w Marynarce Konfederacji będącej prawdziwą zbieraniną. Diabli wiedzą, co wysłali do Melchora, za to Królewska Marynarka nie ma tak wielkich lekkich krążowników, a stare o podobnej wielkości są od pewnego czasu wycofywane z linii i złomowane. A co ważniejsze, żaden oficer RMN nie byłby takim idiotą albo nieukiem jak ten, którego pan spotkał. Po całym trudzie, jaki sobie zadał, żeby was przekonać, że gonicie frachtowiec, zrobić taką bzdurę, gdy byliście już tak blisko? Spotkałem wielu oficerów Royal Manticoran Navy i żaden nie był nawet w połowie tak głupi, by postąpić podobnie. Zwłaszcza mając za przeciwnika taki drobiazg jak fregata!

Bajkusa nadal nie był przekonany, ale musiał przyznać, że Dunecki ma sporo racji. Javelin był fregatą, a tej klasy okrętów nie budowały już żadne liczące się państwa, a wszystkie floty, które posiadały je jeszcze na stanach, szybko wycofywały je z użycia. Powód był prosty: jako najmniejsze okręty zdolne do wejścia w nadprzestrzeń fregaty plasowały się między jednostkami kurierskimi a niszczycielami, czyli były z jednej strony zbyt wolne, a z drugiej nie miały miejsca na poważniejsze uzbrojenie. Nowe generacje dozorowców i patrolowców dorównywały im pod tym ostatnim względem, a kutry rakietowe zaczynały doganiać. Owszem, miały magazyny amunicyjne, ale i zbyt dużą masę oraz załogę, by była to ekonomiczna zaleta. Nawet jako jednostki zwiadu przestawały być użyteczne, gdyż ostatnie modele sond zwiadowczych niewspółmiernie tańszych w eksploatacji prawie im dorównywały. Choć Bajkusa darzył swój okręt szczerym afektem, zdawał sobie sprawę, że ostatnim praktycznym wykorzystaniem fregat będzie zwalczanie piractwa... albo przekwalifikowanie się na jednostki pirackie, do czego idealnie wręcz się nadawały.

Ważniejsza była opinia Duneckiego o królewskich oficerach - żaden rzeczywiście nie zachowałby się tak bezsensownie. Bo ani nie dopuściłby do tego, by Jauelin aż tak się zbliżył nie wykryty, ani - wiedząc o jego obecności - nie ryzykowałby odstraszenia go zbędnym manewrem potwierdzającym to, co już wcześniej wiedział. Mogło być tylko jedno wytłumaczenie - że bał się wyniku ewentualnego starcia, ale to było jeszcze mniej możliwe. Cokolwiek by sądzić o oficerach Królewskiej Marynarki, nie dało się im zarzucić, że są tchórzami.

- Nie. - Dunecki potrząsnął zdecydowanie głową. - Nie wiem, kim był ten przygłup, ale na pewno nie oficerem RMN. Żaden andermański okręt nie znajduje się obecnie w systemie Melchor, więc pozostaje tylko jedna możliwość, prawda? A to oznacza, że jest w idealnym wręcz miejscu dla naszych celów. A ponieważ jest mały, nie będzie stanowił groźnego przeciwnika dla Anniki.

- Absolutnie nie, sir! - uradował się Amami.

- Ale może nie pozostać tam długo - dodał Dunecki - a nie chciałbym, żeby nam uciekł albo żeby, co gorsza, okazało się, że Wegener tak się boi o swoją inwestycję, że postanowił obsadzić ten system jakąś sensowną pikietą, i wkrótce zaroi się tam od okrętów Konfederacji. Czyli, moi panowie, musimy działać szybko, lecz z zachowaniem właściwej koordynacji. I dlatego osobiście sprawdzę sytuację w systemie Melchor, pan zaś, komandorze Bajkusa, uda się do Lutrell. Jeżeli mój brat trzyma się planu, który przysłał mi ostatnim kurierem, powinien pan tam go spotkać. Najprawdopodobniej wyśle pana do układu Prism z meldunkiem i wiadomościami, ale proszę mu przekazać, że w czasie gdy będzie z panem rozmawiał, nasz przyjaciel gubernator straci krążownik.

I uśmiechnął się zimno.

Bajkusa odpowiedział podobnym uśmiechem, gdyż w tej przynajmniej kwestii całkowicie zgadzał się z oceną Duneckiego.


* * *


Honor dowlokła się do koi i padła z jękiem prosto na twarz. Nimitz zeskoczył z jej ramienia w ostatnim momencie i wylądował na poduszce, po czym obrócił się, przyjrzał leżącej i z naganą machnął ogonem. Nie zwróciła na niego żadnej uwagi, więc bleeknął cicho i zwinął się w kłębek, wtulając nos w jej włosy.

- Późno pani ostatnio wraca, ma'am - rozległ się radosny głos.

Honor obróciła głowę, nie unosząc jej z poduszki, i przyjrzała się przekrwionym okiem wesolutkiej Aubrey Bradlaugh.

- Miło, że ktoś się z tego cieszy - oceniła ponuro. Aubrey zachichotała.

- Nie ktoś, tylko cała załoga - poprawiła. - Poza tym jest coś... właściwego, powiedziałabym, w tym rozwiązaniu. W końcu to ty i Del Conte pozbyliście się tego sukinsyna, więc sprawiedliwe jest, że teraz razem trzyma cię wachtę, wykonując jego obowiązki. Zresztą znacznie lepiej niż on, żeby nie było, że jesteś niedoceniana. Natomiast sporą rozrywką jest obserwowanie, jak stary, pierwszy i Hirake dzień w dzień dają ci w kość w symulatorze. Nie żeby przemawiała przeze mnie mściwość po tym, jak w zeszłym tygodniu spuściłaś manto Nassiosowi i mnie w tym samym symulatorze. A wcześniej Basancie. Zaręczam, że nie ma to najmniejszego wpływu na moją ocenę.

- Pewnie - prychnęła Honor. - Jesteś mściwą i złośliwą małpą, ale czekaj, los cię ukarze za znęcanie się nad kimś, kto jest za słaby i za bardzo wyczerpany, żeby się bronić.

- Jasne. Już się boję, moje ty wykorzystane niecnie biedactwo.

Honor zignorowała ją i zamknęła oczy. Miło było, że Aubrey i pozostali nie zazdrościli jej tego czasowego awansu, ale w złośliwych słowach Aubrey kryła się spora doza prawdy.

Honor była bardziej niż zaskoczona, gdy komandor Layson poinformował ją o decyzji kapitana awansującej ją na pełniącą obowiązki asystenta oficera taktycznego. Niezależnie od tego, za jak dobrego taktyka się uważała, oraz od faktu, że była to ekscytująca wiadomość, za nić we wszechświecie nie uważała, że jest gotowa podołać nowym obowiązkom bez trudności. Do poprawy samopoczucia nie przyczyniło się także rzeczowe wyjaśnienie pierwszego oficera, co zmusiło kapitana Bachfischa do takiej decyzji. Nie żeby Layson w jakikolwiek sposób ją skrytykował, po prostu logicznie wytłumaczył, że kapitan nie miał wyboru, bo gdyby istniał inny kandydat, na pewno właśnie on zostałby p.o. pomocnika taktycznego. Skoro jednakże kogoś takiego nie było, musiała się nadać pani midszypmen Harrington.

A dobił ją, gdy oznajmił, nie kryjąc zadowolenia ze swej wspaniałomyślności, że aby jej to ułatwić, tak on sam, jak i komandor porucznik Hirake, a nawet kapitan Bachfisch gotowi są poświęcić swój czas i nie żałować trudu, by pomóc jej opanować nowy zakres obowiązków.

Podziękowała mu naturalnie, bo niby co miała zrobić.

Jej obawy okazały się jak najbardziej uzasadnione - co prawda żadne z nich nie było z natury tak przewrotne i złośliwe jak Courvosier, ale on nie miał aż tyle czasu co to trio i nie poświęcał całej uwagi jednej ofierze. A poza tym Honor nie była przyzwyczajona do porażek w ćwiczeniach z taktyki. Prawdę mówiąc, była przyzwyczajona do zwycięstw i lekcja pokory zafundowana jej przez trójkę oficerów była ogólnie ciężka do przełknięcia. A na dokładkę jej awans nie zmieniał drobnego faktu, że nadal był to jej pierwszy patrol. Kiedy trzymała wachtę jako oficer taktyczny na mostku (na całe szczęście niejako oficer wachtowy!), była rzeczywiście oficerem taktycznym, natomiast poza wachtą nadal panią midszypmen Harrington i nikt nie uznał za stosowne zwolnić jej z innych "pouczających doświadczeń" przypadających w udziale pozostałym midszypmenom.

W sumie sprowadzało się to do tego, że harowała bardziej niż w ciągu ostatniej sesji w akademii i miała jeszcze mniej czasu, co było rażącą niesprawiedliwością.

I czego należało się spodziewać.

- Naprawdę jesteś złachana? - spytała już nieco poważniej Aubrey.

- Nie - odparła zgodnie z prawdą Honor. - Złachana to zbyt anemiczne określenie.

I było widać, że nie żartuje.

- Cóż, w takim razie może byś tak zdjęła buty i została na trochę tam, gdzie jesteś?

- Nie da rady. - Honor zmusiła się do otwarcia oczu. - Za niecałe cztery godziny mamy kontrolę kabiny.

- Ano mamy - zgodziła się Aubrey. - Oboje z Nassiosem chroniliście wczoraj mój tyłek przed Saundersem, chyba pora się odwdzięczyć. We trójkę damy radę tu posprzątać, zwłaszcza że twoja szafka to nie burdel na kółkach, którego drzwi trzeba kolanem dopychać. A ty przez ten czas się zdrzemnij.

- Ale... - zaczęła Honor.

- Zamknij się i spij, pókim dobra! - przerwała jej stanowczo Aubrey. Nimitz bleeknął z aprobatą i Honor zrezygnowała z protestów. Dla przyzwoitości spróbowała, a na większą szlachetność po prostu nie miała siły.

- Dzięki - wymamrotała.

I zasnęła, nim Aubrey zdążyła odpowiedzieć.


* * *


- Oto jest, sir - oznajmił komandor Amami - Dokładnie tak, jak się pan spodziewał.

- Prawdopodobnie oto jest - poprawił go Anders Dunecki.

Wbrew opinii Bajkusy Dunecki wcale nie był nieświadomy, że jego zastępca bezkrytycznie popiera każdą jego decyzję, i próbował cały czas mieć to na względzie. Zwłaszcza przy takich okazjach jak ta.

- To może być zwykły, porządny frachtowiec - dodał. Amami potarł w zamyśleniu dolną wargę.

- Leci kursem, jaki przyjąłby statek z zapasami dla kartelu, sir - przyznał po chwili. - Ale według danych wywiadu żadna jednostka z zaopatrzeniem nie powinna tu przybyć co najmniej przez miesiąc. A poza tym ruch do systemu i z powrotem znacznie ostatnio osłabł.

- Fakt - zgodził się Dunecki. - Ale ten ostatni argument działa w obie strony: skoro ruch zmalał, tym prawdopodobniejsze jest, że jakiś dodatkowy frachtowiec zjawił się niespodziewanie, a nasz wywiad nie wiedział o tym wystarczająco wcześnie, by nas uprzedzić.

- Rozumiem, sir. To co robimy?

- Dokładnie to, co zaplanowaliśmy. Zwróciłem tylko uwagę, że to może być frachtowiec, nie powiedziałem, że wierzę, iż jest to frachtowiec. Zresztą ostatecznie to bez znaczenia: jeśli będziemy go traktować jak konfederacki krążownik, a okaże się frachtowcem, to na nadmiarze ostrożności jeszcze nikt nie stracił. Natomiast gdybyśmy tę ewentualność zlekceważyli i uznali krążownik za frachtowiec, niespodzianka byłaby niemiła. Będziemy więc grali głupiego pirata, dopóki nie dotrzemy dokładnie tam, dokąd chcemy. A w tym wypadku nasze pragnienia są zbliżone.

I uśmiechnął się, unosząc głowę znad ekranu.

Amami odpowiedział mu identycznym uśmiechem drapieżnika.


* * *


- Obiekt nadal się zbliża, sir. - Głos komandor porucznik Hirake rozległ się w głośniczkach ekranu łączności znajdującego się na wysokości łokcia kapitana Bachfischa.

Hirake i komandor Layson byli w zapasowym stanowisku dowodzenia, a Honor na mostku. Nie stanowiło to jednak przejawu zaufania do niej, a wręcz przeciwnie - kapitan wolał mieć ją na oku na wszelki wypadek i dlatego dał Laysonowi doświadczonego oficera taktycznego.

- Zauważyłem - skwitował Bachfisch z lekkim uśmiechem. - Zakładam, że ostatni raport to subtelna próba zwrócenia mojej uwagi na fakt, że jak na piratów to zaskakująco duża jednostka.

- Coś w tym stylu, sir. - Hirake też się uśmiechnęła, ale z troską. - Według ostrożnej oceny jest od nas większy o około sześćdziesiąt tysięcy ton.

- Ano jest, ale jak widać, nie ma pojęcia, że nie jesteśmy kolejnym frachtowcem. Poza tym gdyby to był okręt Imperium czy Ludowej Marynarki, ta przewaga tonażu zaczęłaby mnie martwić. Natomiast żaden szanujący się kapitan okrętu regularnej floty nie skradałby się w ten sposób do frachtowca, więc ta możliwość nie wchodzi w grę. To albo piraci, albo korsarze, a więc nie mogą dysponować załogą o choćby zbliżonym do naszego poziomie wyszkolenia. Nie martw się, Janice, nie dam się ponieść ani nie zlekceważę go, ale nie obawiam się o wynik walki. Może i jest większy, ale uzbrojony w złom dostępny w okolicy, a jakiej jest on jakości, oboje wiemy. No a poza tym jesteśmy tu po to, by zwalczać piratów, więc po prostu zrobimy, co do nas należy.

- Rozumiem, sir - odparła Hirake.

A Honor słuchająca całej rozmowy, jako że jej komputer podłączony był do tej samej sieci, uśmiechnęła się leciutko.

Hirake doskonale wypełniła swoje zadanie - subtelnie a skutecznie przypomniała kapitanowi o przewadze tonażu, a więc potencjalnie i uzbrojenia przeciwnika, ale nie przesadziła. Oboje zdawali się nie wątpić w ostateczny wynik spotkania, do czego mieli pełne podstawy. Napastnik najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, kogo ściga, więc poważnych powodów do obaw nie było.

- Ścigający nas wywołuje, sir - zameldował niespodziewanie porucznik Sauchuk.

- Tak? - Bachfisch uniósł brew. - No to przełącz go na główny ekran łączności; zobaczymy, co ma nam do powiedzenia.

- Aye, aye, sir.

Cała obsada mostka odruchowo spojrzała na ekran łączności, gdy ukazał się na nim oficer w mundurze Marynarki Konfederacji Silesianskiej.

- Tu kapitan Denby z Marynarki Konfederacji - przedstawił się. - Sylvan Grove, proszę utrzymać kurs i prędkość, by umożliwić podejście i spotkanie z nami.

- Proszę, jaki miły - burknął cicho bosmanmat Del Conte. Nie na tyle jednak cicho, by Honor go nie usłyszała.

- Chyba należałoby odpowiedzieć temu dobremu człowiekowi, Yuri - zdecydował Bachfisch. - Tylko sprawdź, czy mam stosowny mundur, a potem przełącz na transmisję na żywo.

- Aye, aye, sir. - Sauchuk sprawdził co trzeba, uaktywnił symulację i oznajmił: - Idzie na żywo, sir.

- Tu kapitan Bullard, dowódca Sylvan Grove - przedstawił się Bachfisch, używając nazwy, którą wraz z kodem identyfikacyjnym transpondera wykorzystywali do zwabiania piratów.

Na wszelki wypadek podszyli się pod istniejącą jednostkę należącą do Hauptman Cartell, tyle że znajdującą się w zupełnie innym rejonie. Po uaktywnieniu przez Sauchuka programu symulującego odbiorca widział Bachfischa w mundurze floty handlowej, podobnie jak on sam był widziany w mundurze kapitana Marynarki Konfederacji.

- Mam nadzieję, że mnie pan źle nie zrozumie, kapitanie Denby, ale to nie jest najbezpieczniejsza okolica - kontynuował Bachfisch. - Nie żebym nie wierzył w to, że jest pan tym, za kogo się podaje, ale dlaczego chce się pan z nami spotkać?

- Rozumiem pańskie wątpliwości, kapitanie Bullard - odparł z leciutką urazą rozmówca, doskonale udając niechęć oficera marynarki do zwykłego cywila przypominającego mu, w jak nieskutecznej marynarce służy. - Mam na pokładzie siedemnastu pańskich rodaków, członków załóg dwóch frachtowców zdobytych przez piratów, których zmusiliśmy do kapitulacji w zeszłym tygodniu. Wydaje mi się, że dobrym sposobem umożliwienia im powrotu do domów będzie przekazanie ich kartelowi operującemu w systemie Melchor, a jeszcze lepszym skorzystanie z pańskiego statku, skoro pan tu jest.

- Pojmuję - powiedział znacznie uprzejmiej Bachfisch, czując podziw dla przeciwnika, który wymyślił praktycznie jedyny nie wzbudzający podejrzeń pretekst umożliwiający okrętowi bliskie podejście do frachtowca w tym rejonie i na dodatek sprzedał go perfekcyjnie. - W takim razie naturalnie utrzymamy kurs i wytracanie prędkości.

- Dziękuję, kapitanie Bullard - powiedział z uczuciem rozmówca. - Bez odbioru.


* * *


- Miło z jego strony, że pozwolił nam utrzymać kurs - skomentowała Janice Hirake.

- Nie miał wyjścia, nie chciał wzbudzać podejrzeń - odparł Layson.

Hirake pokiwała głową - okręty mogły osiągać znacznie większe przyspieszenia, toteż tradycyjnie to one manewrowały, dostosowując kurs i prędkość do osiągów statku, z którym chciały się spotkać w przestrzeni.

- Mimo to uważam, że to miło z jego strony, tym bardziej że wyszedł z nadprzestrzeni tak wysoko nad płaszczyzną ekliptyki. W ten sposób jest nad nami i nad ekranem.

- Jakoś wątpię, żeby to zostało zorganizowane z uprzejmości - prychnął Layson. - Z drugiej strony, gdy się do kogoś podkrada, czasami trudno jest zająć najdogodniejszą pozycję.

- Fakt - zgodziła się Hirake ze złośliwym uśmieszkiem.


* * *


- Szkoda, że nie możemy uzyskać lepszego odczytu, sir - powiedział półgębkiem porucznik Quinn, adresując wypowiedź do komandora porucznika Acedo.

Acedo był oficerem taktycznym ciężkiego krążownika Annika, Quinn zaś najmłodszym i wiekiem, i stażem oficerem pod jego komendą. Miał też jednak nos do wyczuwania kłopotów. Acedo nauczył się już ufać jego instynktowi i uważnie słuchał tego, co porucznik mówił.

- Też bym wolał lepiej mu się przyjrzeć - przyznał. - Ale dzięki Javelinowi w zasadzie wiemy, z czym mamy do czynienia, a stary ma rację: ważniejsze jest, by nie dawać mu dokładnych odczytów, trzymając się poza polem widzenia jego głównych sensorów. Poza tym fakt, że dzieli nas jego ekran, powinien utrzymać go w fałszywym przekonaniu, że nie mamy pojęcia, kim naprawdę jest.

- Wiem, sir, ale mimo to szkoda - stwierdził Quinn. - Tylko że nie da się mieć i tego, i tego.

- Ano nie da. Można tylko próbować znaleźć optymalne wyjście i tym razem staremu się to udało.


* * *


Dwa krążowniki zbliżały się do siebie. Załoga każdego była przekonana, że dokładnie wie, z kim ma do czynienia, i że przeciwnik dał się nabrać... i obie się myliły.

Odległość malała wolno, ale stale, by wreszcie osiągnąć punkt krytyczny.


* * *


- Przechwycenie za pięć minut - oznajmiła Honor spokojnie, choć wcale spokoju nie czuła - odległość dwieście szesnaście tysięcy kilometrów, prędkość zbliżania się tysiąc trzysta trzydzieści jeden kilometrów na sekundę.

- Dziękuję, pani Harrington - odparł równie spokojnie Bachfisch.

Jego postawa podziałała dziwnie kojąco na jej napięte nerwy. Zdenerwowanie spowodowane było przede wszystkim tym, iż jak dotąd nie otrzymali ani jednej rzetelnej informacji o przeciwniku, ale były też i inne przyczyny, jak chociażby fakt, że był to jej bojowy debiut. Zrozumiała też, że właśnie dostała kolejną praktyczną lekcję sztuki dowodzenia. Kapitan nie wiedział więcej o przeciwniku niż ona, ale zachowywał się tak, jakby wiedział wszystko, wzbudzając w ten sposób zaufanie podkomendnych i okazując, że ma zaufanie do nich. Courvosier wielokrotnie podkreślał, że jest to jedna z ważniejszych cech dobrego dowódcy, którą muszą w sobie wyrobić. Nawet jeśli dowódca się myli, a raczej zwłaszcza wtedy, gdy nie ma pewności, powinien zachować spokój i opanowanie, bo nić nie niszczy zgrania załogi szybciej niż panika. A nić z kolei nie wywołuje jej szybciej niż podejrzenie, że kapitan ma wątpliwości i się waha.

Pirat znajdował się już od pewnego czasu w skutecznym zasięgu broni energetycznej i jego załoga musiała być gotowa do otwarcia ognia w mgnieniu oka. Dokładnie tak samo jak załoga War Maiden. A starcie na tak małą odległość będzie krótkie i śmiertelne... dla tego, kto strzeli drugi.

Naturalnie piraci spodziewali się jedynie nie uzbrojonego frachtowca, toteż jakkolwiek przygotowani by byli, samo zaskoczenie, gdy frachtowiec okaże się krążownikiem, powinno ich sparaliżować na te najważniejsze sekundy. Było zresztą możliwe, że nawet nie obsadzili wszystkich dział, nie widząc ku temu powodu...

- Panie Saunders, proszę przygotować się do zmiany kursu o dziewięćdziesiąt stopni na prawą burtę z równoczesnym obrotem na lewą burtę, gdy znajdziemy się w odległości stu dziesięciu tysięcy metrów od przeciwnika - polecił spokojnie Bachfisch.

- Aye, aye, sir - potwierdził porucznik Saunders. - Gotów do zwrotu o dziewięćdziesiąt stopni na prawą burtę i obrotu na lewą burtę w odległości stu dziesięciu tysięcy kilometrów.

- Pani Harrington, proszę przygotować się do otwarcia ognia na moją komendę - dodał kapitan.

- Aye, aye, sir. Gotów do otwarcia ognia na pańską komendę.


* * *


- Komandorze Acedo, proszę być gotowym - powiedział cicho Anders Dunecki. - Przy tak małej odległości nie zaryzykują straty czasu na wezwanie, żebyśmy się poddali. My zresztą też nie. Gdy tylko się obróci, by móc nas ostrzelać, macie go zmieść z przestrzeni!

- Rozumiem, sir! - potwierdził Acedo z szerokim uśmiechem.

Sprawiał wrażenie pewnego siebie i w istocie tak się czuł. Krążownik Konfederacji co prawda miał przewagę, gdyż tylko jego kapitan wiedział, kiedy zmieni kurs, ale on miał jeszcze większy atut w ręku, przeciwnik bowiem musiał być pewien, że jego oszustwo się powiodło. Inaczej nigdy nie pozwoliłby im zbliżyć się tak bardzo. A jedyną rzeczą groźniejszą od zaskoczenia było to, gdy okazywało się, że ten, kto miał być zaskoczony, był na to przygotowany.


* * *


- Odległość sto dziesięć tysięcy kilometrów, sir!

- Proszę wykonać, panie Saunders - polecił natychmiast Thomas Bachfisch.

- Aye, aye, sir!

Sternik nie czekał na powtórzenie rozkazów, a krążownik zareagował błyskawicznie, wykonując ciasny skręt w prawo i obracając się na lewą stronę burtą ku napastnikowi. Honor pochyliła się, czując suchość w ustach i łomot krwi w skroniach. Na ekranie pojawił się ciąg informacji, a symbol nie zidentyfikowanej jednostki z żółtego zmienił się w krwistoczerwony.

- Proszę się przygotować, pani Harrington - polecił Bachfisch.

- Aye, aye, sir.

Dłoń Honor znajdowała się centymetr od czerwonego przycisku.

- Cel w namiarze, sir! - zameldowała, gdy wokół wrogiej jednostki pojawił się błękitny krąg.

- Ognia!


* * *


Oba okręty wystrzeliły pełne salwy burtowe z odległości mniejszej niż jedna trzecia sekundy świetlnej. Przy tak minimalnym dystansie promienie dział laserowych i graserów bez trudu przebijały osłony burtowe, toteż każde trafienie powodowało nader poważne zniszczenia. Przy wtórze wycia alarmów uszkodzeniowych wiązki energii pruły pancerz, wybebeszały przedziały i dehermetyzowały całe sekcje. Zaskoczenie obu stron było kompletne - Dunecki oszukał Bachfischa, który był przekonany, że ścigający nie jest gotów do walki. Dunecki zaś mimo dyskusji z komandorem Bajkusą ani przez moment nie wątpił, że ma do czynienia z krążownikiem należącym do Marynarki Konfederacji. Na spotkanie z okrętem Royal Manticoran Navy był całkowicie nieprzygotowany. A załoga War Maiden od razu udowodniła swą wyższość zgrania i wyszkolenia - pierwszą salwę oddała bowiem pełne dwie sekundy wcześniej, niż przeciwnik oczekiwał. Dodatkowym mankamentem jednostki korsarskiej było to, że miała więcej wyrzutni rakietowych na burcie, gdyż andermańska doktryna używania ciężkich krążowników preferowała pojedynki rakietowe na większe odległości. Lawina ognia, jaka spadła na Annikę, była więc znacznie silniejsza niż rewanż.

War Maiden był jednak okrętem mniejszym i lżej uzbrojonym, a co gorsza kapitan Bachfisch założył, że będzie miał do czynienia ze zwykłą jednostką piracką, i spodziewał się, że odda przynajmniej pierwsze dwie - trzy salwy bezkarnie, nim piraci oprzytomnieją po odkryciu nagłej transformacji "frachtowca". Stało się inaczej i w efekcie to, co nastąpiło, przypominało pojedynek na pistolety pulsacyjne z odległości dwudziestu kroków.

Pierwsze salwy spowodowały olbrzymie zniszczenia na pokładach obu okrętów.


* * *


Honor Harrington miała wrażenie, że wszechświat oszalał. Najpierw oczekiwanie. Jej nerwy były niczym struny instrumentu szarpane przez zimny wiatr. Pierwszy raz w życiu aż tak bardzo się bała. I to nie tylko 0 siebie. Bo na pokładzie miała przyjaciół, którym groziło to samo niebezpieczeństwo. No a w kabinie, w module ratunkowym siedział samotnie Nimitz. O tym, co by się stało, gdyby on zginął, nie chciała nawet myśleć. Podobnie jak o tym, co nastąpiłoby po jej śmierci, było bowiem zasadą, iż treecaty popełniały samobójstwo po śmierci adoptowanego człowieka. Wiedziała o tym przed wstąpieniem do akademii i ta świadomość prawie ją przed tym powstrzymała. Jedynie zaciekły upór Nimitza skłonił ją do podjęcia próby zrealizowania Marzeń. Teraz to, co dotąd stanowiło jedynie teoretyczną możliwość, stało się realnym zagrożeniem.

1 w żołądku czuła lodowaty strach - nie bała się śmierci, lecz straty.

W tym momencie zdała sobie bowiem tak naprawdę sprawę z faktu, że nie jest nieśmiertelna. Że groźba kalectwa lub śmierci dotyczy jej tak samo jak każdego innego człowieka na pokładzie War Maiden. Dotąd nie uświadamiała sobie tego tak do końca, mimo zainteresowań historią wojskowości, a zwłaszcza marynistyki. Teraz pojęła to w mgnieniu oka i długie godziny oczekiwania na starcie wypełniło jej szarpiące nerwy rozważanie, jak też zareaguje, wiedząc, że to nie ćwiczenia. Że ma przeciw sobie nie komputer, ale ludzi chcących ją zabić i zniszczyć jej okręt... których ona także będzie starała się za wszelką cenę zabić. Miała tylko nadzieję, że zdoła to zrobić, i że jest przygotowana na to, co nadejdzie.

Myliła się.

HMS War Maiden zatoczył się niczym galeon na niespodziewanie dużej fali, gdy trafiły w niego promienie energetycznych dział ciężkiego krążownika Annika. Przeciwnik co prawda uzbrojony był w mniej wyrzutni niż silesiańskie ciężkie krążowniki, ale za to w cięższe działa energetyczne. Jego grasery przebiły się przez osłony burtowe War Maiden niczym piekielne młoty i cztery z nich trafiły w kadłub. Graser numer 2, wyrzutnie numer 2 i 4, zapasowe stanowisko sensorów grawitacyjnych, zapasowy radar, zapasowy system podtrzymywania życia, lidar numer 3, magazyn amunicyjny numer 4, wyrzutnia numer 8... wszystko to zapłonęło nagle na planie okrętu czerwoną barwą wraz z kolejnymi pomieszczeniami znajdującymi się bliżej wnętrza okrętu, stojącymi na drodze tej śmiertelnej energii. Z głośników sypała się lawina meldunków o uszkodzeniach przebijających się przez krzyki i wycie alarmów uszkodzeniowych. A z dziur ziejących w kadłubie wylatywały chmury krystalizującego się w próżni powietrza z coraz to nowych rozszczelnianych przedziałów.

- Ciężkie straty w wyrzutni numer 2 - zameldował bosmanmat Del Conte, choć wtórne eksplozje nadal wstrząsały kadłubem. - Graser numer 6 odcięty od kontroli ogniowej, magazyn numer 4 zdehermetyzowany z rozprutą...

Nie dokończył, gdyż ściana mostka zniknęła w potężnej eksplozji. Jej siła zmiażdżyła bosmanmata niczym zabawkę wraz z fotelem i uprzężą antyurazową na oczach Honor. Szczątki ciała, krew i kawałki fotela zdawały się być wszędzie; dopiero po chwili do Honor dotarło, że rzeczywiście są wszędzie. Eksplozja zabiła co najmniej pięć osób, a po niej dzieła zniszczenia dokonały odłamki opancerzonej ściany działające jak gigantyczne fragmenty granatu. Ściana śmierci i zniszczenia przeszła przez mostek... i przez stojący w jego centrum na podwyższeniu fotel kapitański.

Bachfisch zdołał tylko pochylić się i unieść rękę, osłaniając odruchowo twarz. Fala uderzeniowa trafiła w fotel nieco z tyłu i z prawej strony i to właśnie uratowało mu życie, gdyż unosząc rękę, obrócił fotel trochę w lewo. Dlatego jego opancerzone oparcie przyjęło główną siłę fali uderzeniowej. Mimo to kapitan został wyrwany z fotela wraz z resztkami uprzęży antyurazowej i ciśnięty na ścianę.

Osunął się po niej na pokład niczym szmaciana lalka, nie wydając nawet jęku.

Nie był jedynym rannym na mostku. Metrowej długości odłamek pancernej ściany przeleciał przez stanowiska łączności - obciął głowę porucznikowi Sauchukowi tak równo jak katowski topór i utkwił w piersi porucznika Saundersa.

Umysł Honor próbował wycofać się, uciec od widoku tego chaosu i horroru, na które nie mogła jej przygotować żadna symulacja. Słyszała wycie uchodzącego z pomieszczenia powietrza głośniejsze od wycia rannych i już miała się zerwać, by pomóc założyć hełmy nieprzytomnym i okaleczonym, gdy zadziałały odruchy wbijane jej w głowę przez instruktorów na wyspie Saganami przez cztery lata. Ściągnęła i uszczelniła swój hełm, ale jej wzrok powrócił do ekranu taktycznego. Nawet udzielenie pomocy kapitanowi było bowiem mniej ważne od upewnienia się, że komandor Layson przejął dowodzenie.

W tym momencie działa War Maiden oddały drugą salwę, a po kilku sekundach odpowiedział przeciwnik. Okrętem wstrząsnęły kolejne trafienia, w tym jedno szczególnie silne w rufowy pierścień napędu. Połowa węzłów beta przestała istnieć lub funkcjonować w wyniku uszkodzeń, a prędkość okrętu wyraźnie spadła. Rozległy się kolejne alarmy uszkodzeniowe oznaczające tym razem masakrę załogi maszynowej, w tym komandor porucznik LaVacher. Równocześnie inne trafienie zniszczyło kontrolę uszkodzeń, zabijając ponad dziesięciu ludzi i ciężko raniąc porucznika Tergosena.

Działa Wiar Maiden odpaliły ponownie... i Honor z przerażeniem stwierdziła, że ciągle strzelają według wstępnego planu ogniowego, który sama załadowała zgodnie z rozkazem kapitana. Do tej pory powinien on już zostać zmieniony - mieli dość danych, by skoncentrować ogień na szczególnie ważnych celach, i Hirake powinna była tego dopilnować, gdy tylko zapasowe .stanowisko dowodzenia przejęło kontrolę nad okrętem.

Tyle tylko że nie przejęło...

Odwróciła głowę, wpatrując się w stanowisko Del Conte, zasnute pasmami dymu rozwiewanego ruchem uchodzącego powietrza. Plan okrętu z podświetlonymi uszkodzeniami nadal był sprawny... i widać na nim było zapasowe stanowisko dowodzenia otoczone pulsującym kręgiem bieli, co świadczyło o całkowitej utracie łączności. Samo pomieszczenie było niby nietknięte, ale nikt z przebywających w nim nie miał łączności nie tylko z mostkiem, ale przede wszystkim nie miał dostępu do pokładowego systemu komputerowego.

Oznaczało to, że w ciągu kilku sekund ciężki krążownik War Maiden został nie tylko poważnie uszkodzony, tracąc piątą część załogi, ale także, iż dowodzenie nim spadło na barki dwudziesto trzy letniej midszypmen odbywającej swój pierwszy patrol.

Mostek przypominał przedsionek piekła - połowa stanowisk została zniszczona lub tak uszkodzona, że nie nadawała się do użytku, czwarta część obsady była martwa lub ciężko ranna, a przynajmniej trójka operatorów zamiast siedzieć na tyłkach, czołgała się po pomieszczeniu, nakładając hełmy i próbując uszczelnić skafandry rannym i nieprzytomnym. Honor czuła się podle, że też tego nie robi, dusiła ją świadomość zniszczeń i żal, że nie ma nikogo, kto powiedziałby jej, jak powinna postępować.

Trwało to tylko moment. Potem zdała sobie sprawę, że okręt i załoga mają teraz tylko ją...

Wzięła głęboki oddech i rozkazała:

- Sternik, obrót o dziewięćdziesiąt stopni na lewą burtę!

Nikt z obsady nie rozpoznał spokojnego, chłodnego sopranu, który bez trudu przebił się przez całe zamieszanie, bo nawet jego właścicielce wydawał się obcy. Sternik też nie, ale rozpoznał autorytet i zareagował na rozkaz.

- Jest obrót o dziewięćdziesiąt stopni na lewą burtę! - warknął.

I krążownik posłusznie wykonał manewr, odgradzając się od przeciwnika ekranem. W tym samym momencie coś się zmieniło w Honor - zniknęła panika, a strach, choć pozostał, stał się czymś odległym i nieistotnym, czymś, co już jej nie dotyczyło i nie mogło mieć na nią wpływu, bo na to nie pozwalała. Spojrzała w twarz śmierci - nie tylko swojej, ale wszystkich na pokładzie - i postanowiła się jej przeciwstawić. Jej strach przekształcił się w większej części w coś innego, czego dotąd nie znała: w zimną, skupioną wolę zabijania, gdyż tylko zabijając, mogła uratować okręt, załogę i siebie.

- Stanowiska ogniowe na lewej burcie przygotować się do planu ogniowego Delta 7! - poleciła.

Na ekranie rząd kontrolek w pełni sprawnych stanowisk lewoburtowych rozświetlił się zielenią potwierdzeń.

Annika bez efektu ostrzeliwała denny ekran War Maiden, a Honor kalkulowała z lodowatą precyzją. Pierwszym odruchem było przerwać walkę i uciec, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę, jak ciężko uszkodzony został krążownik. Wiedziała też, że przeciwnik jest lepiej uzbrojony i ma znacznie lepiej wyszkoloną załogę, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać jeszcze chwilę temu. I te właśnie dwa czynniki uniemożliwiały odwrót. Różnica prędkości obu jednostek wynosiła zaledwie sześćset kilometrów na sekundę, a przy zniszczonym do połowy rufowym pierścieniu napędu War Maiden nie miał cienia szansy. Zresztą nawet przy w pełni sprawnym napędzie taki manewr byłby samobójstwem, gdyż wystawiałby na ostrzał z minimalnej odległości niczym nie osłoniętą rufę.

Jej palce przebiegły po klawiaturze, wpisując nowe polecenia i nadając nowe priorytety celom, gdyż to, co wymyśliła, stanowiło jedyną szansę na przeżycie.

- Sternik, proszę przygotować się na zmianę kursu na 1-3-5 prawo na burt, z równoczesnym obrotem na prawą burtę i opuszczeniem dziobu o czterdzieści stopni!

- Aye, aye, ma'am!

- Wszystkie obsługi stanowisk artyleryjskich - rozkazała tym samym dziwnie obco brzmiącym i nieprzyzwoicie wręcz spokojnym głosem - przygotować się do ostrzelania zaprogramowanych celów. Przekazuję ich koordynaty.

Wcisnęła klawisz i parametry, które przed chwilą skończyła wpisywać, zostały przesłane z głównego komputera ogniowego do wszystkich komputerów na stanowiskach ogniowych. Dzięki temu nawet jeśli któreś z nich straci z nią kontakt, załoga nadal będzie wiedziała, do czego konkretnie ma strzelać.

A potem wyprostowała się, nie spuszczając wzroku z symbolu wrogiego okrętu nadal manewrującego, by przeciąć kurs War Maiden. Odległość zmniejszyła się do 52 tysięcy kilometrów, malejąc z każdą sekundą o 506 kilometrów.

A ona spokojnie czekała.


* * *


Komandor Anders Dunecki klął, aż powietrze jęczało. Zaczął, gdy przeciwnik obrócił się ekranem do niego. Wiedział, że tamten poważnie ucierpiał, ale wiedział też, że jego okręt został znacznie bardziej uszkodzony, niż śniło mu się to w najczarniejszych koszmarach. I to wszystko z jego winy, bo stał się zbyt pewny siebie. Rozleniwił się, walcząc zbyt długo z Marynarką Konfederacji, i przestał być czujny. Rutyna i poczucie własnej wyższości zemściły się srodze. Bo tym razem nie miał za przeciwnika konfederata, ale kogoś zupełnie innej klasy.

I gdy wreszcie zrozumiał kogo, zaklął jeszcze dosadniej.

Zaatakował krążownik Royal Manticoran Navy, czyli popełnił najgorszy błąd, jaki mógł przydarzyć się piratowi czy korsarzowi. Dlatego tak oberwał - załoga tamtego krążownika była gotowa i tak wyszkolona, że mógł tylko pozazdrościć jej kapitanowi.

To był nie tylko niewybaczalny błąd, ale także zaprzepaszczenie całej strategii uzyskania poparcia Imperium dla niezależnego systemu Prism. Bez względu bowiem na zagrożenie, jakie stanowiła Ludowa Republika Haven, reakcja Królewskiej Marynarki na to, co się stało, była tak pewna jak entropia. I jak to, że Imperium nawet nie spróbuje wmieszać się w rajd antykorsarski, jaki urządzi mu RMN.

Ale tylko wówczas, gdy będzie wiedzieć, kto zaatakował jej okręt. W przeciwnym bowiem razie nie ustali, jaka grupa czy też jaki system planetarny jest za to odpowiedzialny, czyli nie będzie kogo karać. A jedyny dowód, czyli odczyty sensorów zawierające dokładne dane i sygnaturę Anniki, znajdowały się na pokładzie zaatakowanego okrętu. Bez nich nawet Wegener nie zdoła przekonać Royal Manticoran Navy, kto zniszczył jej okręt.

A to oznaczało, że musiał za wszelką cenę zniszczyć ten dowód.

Spojrzał na Amamiego słuchającego litanii raportów o uszkodzeniach. On sam nie musiał ich wysłuchiwać - wystarczyło uważne spojrzenie na plan okrętu, by wiedzieć, że praktycznie całe lewoburtowe uzbrojenie przestało istnieć. Ocalała mniej niż trzecia część dział i wyrzutni, z czego większość była uszkodzona. Generatory osłony burtowej dawały mniej niż 40% potrzebnej mocy... Przeciwnik musiał oberwać tak samo, a raczej gorzej, bo drastycznie spadła jego prędkość i moc napędu. On miał większy, lepszy i lepiej uzbrojony okręt, a teraz na dodatek zwrotniejszy. I był świadom, z kim walczy.

Miał więc wszystkie atuty i to starcie mogło mieć tylko jeden wynik.

- Obrót o sto osiemdziesiąt stopni na prawą burtę i utrzymać kurs! - rozkazał chrapliwie sternikowi. - Obsady dział prawoburtowych przygotować się do otwarcia ognia, gdy tylko zaczniecie nachodzić na cel!


* * *


Honor obserwowała, jak przeciwnik wykonuje obrót. Podobnie jak War Maiden chronił zmasakrowaną burtę przed dalszym ostrzałem, ale na tym nie zakończył manewru i poczuła iskierkę nadziei. Wroga jednostka skończyła obrót i otworzyła ogień ze wszystkich stanowisk nie uszkodzonej burty. Był on całkowicie nieskuteczny, gdyż pochłaniał go ekran denny War Maiden, ale nie o to chodziło i Honor także była tego świadoma. Ostrzał nie był prowadzony salwami, ale kolejno, tak aby przez cały czas coś trafiało w ekran. Oznaczało to, że w momencie, w którym War Maiden zacznie się obracać, by podjąć pojedynek artyleryjski, otrzyma kilka trafień, nim którekolwiek z jego dział będzie miało cel w zasięgu. Była to bezwzględna taktyka, która preferowała brutalną siłę, ale była skuteczna.

Tyle tylko, że ona nie mogła sobie pozwolić na wymianę salw burtowych, gdyż przeciwnik był większy, lepiej uzbrojony i odporniejszy na zniszczenia. I dlatego zamiast brutalnej siły musiała postawić na pomysłowość.

Skoncentrowała się na ekranie, nieświadoma grymasu odsłaniającego zęby, który jedynie z dobrego serca można byłoby nazwać uśmiechem. Wróg utrzymał przyspieszenie, a sekundy wlokły się nieskończenie wolno... sześćdziesiąt... dziewięćdziesiąt...

- Sternik, na mój rozkaz cała naprzód, daj tyle, ile tylko zdołasz wycisnąć z okrętu. I wykonaj mój poprzedni rozkaz! - poleciła.

Podświadomie zarejestrowała jego potwierdzenie, ale cały czas w centrum jej uwagi pozostawał ekran taktyczny.

- Teraz!


* * *


Anders Dunecki miał parę sekund, by zrozumieć, że popełnił jeszcze jeden błąd. Okręt RMN utrzymywał kurs, chroniąc się za ekranem, i założył, że było bez znaczenia, czy spowodowała to panika, czy też rozsądek i świadomość, że nawet gdyby tak nie oberwał, nie wygra pojedynku artyleryjskiego z Anniką.

Tymczasem to miało znaczenie.

I to zasadnicze. Dowodzący krążownikiem oficer nie spanikował, lecz zdał sobie sprawę, do czego doprowadzi wymiana salw burtowych. I nie zamierzał się w nią wdawać. Być może Dunecki w tej sprawie nie zawinił. Odległość dzieląca oba okręty była niespotykana, gdyż zbliżała się do setek kilometrów, a żaden mający choćby resztki zdrowego rozsądku oficer nie rozważał nigdy pojedynku z innym okrętem na tak mały dystans. Zresztą ani on, ani Bachfisch nie planowali podobnego wariactwa, każdy bowiem sądził, że zakończy bitwę, jeśli nie pierwszą, to drugą, a najdalej trzecią salwą dzięki kompletnemu zaskoczeniu przeciwnika. Z planów tych jednakże nić nie wyszło, a żadna flota nie szkoliła swych oficerów w manewrowaniu tak blisko wrogiego okrętu. I dlatego Anders Dunecki był całkowicie nieprzygotowany na to, co zrobił dowódca War Maiden.

We wszystkich pomieszczeniach War Maiden rozległ się przenikliwy dźwięk alarmu przeciążeniowego, gdy komputer bezwładnościowy został zmuszony do pracy na rezerwie mocy. Dołączyły doń następne, gdy węzły napędu o 40% przekroczyły moc znamionową. I mimo uszkodzeń rufowego pierścienia napędu okręt skoczył nagle do przodu z przyspieszeniem prawie 550 g, wykręcając równocześnie ostro i opuszczając nie osłonięty ekranem dziób. W ten sposób uniemożliwił wrogowi celne ostrzelanie go.

Annika rozpoczęła desperacki skręt, ale zbyt wolno i zbyt późno. Na dobrą sprawę nie zdążyła jeszcze zareagować na polecenie sternika, gdy War Maiden przeciął jej kurs za rufą. Nie było to idealne "postawienie kreski nad T" będące szczytem Marzeń każdego kapitana, kiedy to każde działo i wyrzutnia strzela kolejno, ledwie wyceluje w pozbawioną osłon rufę. Był to desperacki, pozbawiony wdzięku i finezji manewr przypominający atak ciężko rannej hexapumy.

I równie groźny.

Sześć graserów trafiło w rufową ćwiartkę Anniki, tak że ich ognia nie osłabił ani ekran, ani osłona burtowa. Pancerz pod ich uderzeniem wyparował, podobnie jak całe uzbrojenie pościgowe i znaczna część rufy. Jedna trzecia osłony burtowej, licząc od rufy, zapulsowała i zniknęła.

Annika próbowała zejść z linii ognia War Maiden, ale Honor Harrington właśnie odkryła, że jest równie bezwzględnym zabójcą co Anders Dunecki. Wprowadziła niewielką poprawkę do planu ogniowego, dzięki której wszystkie grasery kolejną salwę oddały w pozbawioną od paru sekund osłony burtowej rufową część kadłuba.

Annika zmieniła się w miniaturową supernową.


* * *


Nimitz siedział dostojnie i całkiem bez ruchu na ramieniu Honor, gdy ta zatrzymała się przed wartownikiem stojącym obok drzwi do kabiny kapitańskiej. Marine przyjrzał jej się i wcisnął klawisz uruchamiający interkom.

- Tak? - spytał głos należący do Abnera Laysona.

- Midszypmen Harrington do kapitana, sir!

- Wejść! - polecił inny głos. I drzwi się otworzyły.

Honor kiwnęła wartownikowi głową, na co odpowiedział nieregulaminowym mrugnięciem, i wykonała polecenie.

Za kapitańskim biurkiem siedział komandor Layson, kapitan Bachfisch zaś na wpół siedział, na wpół leżał usadowiony najwygodniej jak się dało na kanapie stojącej pod dłuższą ścianą. Wyglądał niezbyt kwitnąco, z lewym ramieniem na temblaku i prawą nogą o włos od wyciągu. Poza tym był poobijany, podrapany i w normalnych warunkach zapewnię siedziałby zamknięty w izbie chorych. Porucznik Chiem mógłby nawet użyć gróźb bądź broni, by go tam zatrzymać. Warunki jednak dalekie były od normalnych, a liczba rannych tak wielka, że w izbie przebywali tylko ci w stanie krytycznym i ciężkim. Tak jak Basanta Lakhia.

Stając na baczność, tak by znaleźć się twarzą do obu oficerów, Honor na zasadzie przedziwnego skojarzenia przypomniała sobie, że Nassios Makira nie znajdował się w izbie chorych - w czasie walki był w rufowej maszynowni i nie znaleziono nawet jego szczątków. Należał do 18% załogi, która zginęła na stanowiskach.

- Spocznij, midszypmen Harrington - polecił cicho Bachfisch. Wykonała polecenie.

A on przyglądał się jej długą chwilę uważnie i z namysłem. Zrewanżowała mu się spojrzeniem na tyle spokojnym, na ile potrafiła.

- Obejrzałem zapis walki i tego, co działo się na mostku od momentu, gdy straciłem przytomność - odezwał się Bachfisch. - Podobnie zresztą jak komandor Layson i komandor porucznik Hirake. Czy chciałaby pani coś do tego dodać, pani Harrington?

- Nie, sir - odparła, rumieniąc się lekko.

Siedzący na jej ramieniu treecat przekrzywił łeb i przyjrzał się uważnie najpierw Bachfischowi, potem Laysonowi.

- Zupełnie nic? - Bachfisch przekrzywił głowę w prawie identycznym geście. - Cóż, prawdę mówiąc, nie trzeba niczego dodawać. Nagrania uchwyciły wszystko co istotne.

Umilkł na dłuższą chwilę, po czym wskazał zdrową ręką komandora Laysona.

- Poprosiliśmy tu panią w związku z tym, co zostało zarejestrowane na tych nagraniach, pani Harrington - powiedział cicho. - Oczywiste jest, że musimy skrócić czas patrolu i wrócić do Królestwa Manticore, by dokonać napraw. Normalnie oznaczałoby to dla pani przeniesienie na inny okręt w celu dokończenia pierwszego patrolu, co spowodowałoby opóźnienie pani awansu o sześć standardowych miesięcy, a być może i o rok. W tym jednakże wypadku obaj z komandorem Laysonem postanowiliśmy uznać, że zakończyła pani patrol pozytywnie. Podobnie jak midszypmeni Bradlaugh i Lakhia. Wystąpimy także o pośmiertny awans dla midszypmena Makiry na stopień podporucznika.

Znów zamilkł.

Honor odchrząknęła i powiedziała:

- Dziękuję, sir. Zwłaszcza za Nassiosa. Myślę, że w tej kwestii mogę mówić w imieniu całej trójki.

- Jestem pewien, że pani może. - Bachfisch potarł nos i uśmiechnął się krzywo. - Nie wiem, jak potoczą się moje losy po powrocie. Wszystko zależy od werdyktu sądu, ale z pewnością pojawią się głosy krytykujące mnie. I nie będzie to krytyka nieuzasadniona.

Honor z trudem zapanowała nad zaskoczeniem spowodowanym tą niespodziewaną szczerością, ale Bachfisch mówił dalej tym samym spokojnym tonem.

- Padłem ofiarą zbytniej pewności siebie, pani Harrington. Byłem przekonany, że mamy do czynienia ze zwykłym piratem. Fakt, w tym rejonie naprawdę rzadko spotyka się okręty, czy to pirackie, czy korsarskie, dysponujące taką siłą ognia i tak wyszkoloną załogą, ale do obowiązków kapitana należy spodziewać się nieoczekiwanego, a ja tego nie zrobiłem. Ufam, że zapamięta pani tę lekcję i nie popełni podobnego błędu, gdy pewnego dnia będzie pani dowodziła królewskim okrętem.

Tym razem jego milczenie było tak wymowne, że Honor musiała coś powiedzieć. Udało jej się to zrobić bez odchrząknięcia:

- Spróbuję, sir.

- Jestem pewien. A po tym, czego pani tu dokonała, nie wątpię także, że będzie to próba udana. Chwilowo musimy jednak zająć się porządkami na pokładzie. Jak pani wie, ponieśliśmy ciężkie straty... załogę maszynową obejmie porucznik Livanos, a łączność chorąży Masters. Mamy szczęście, że przeżyła cała obsada zapasowego stanowiska dowodzenia, ale i tak brak nam będzie wykwalifikowanych oficerów do trzymania wachty. Dlatego zdecydowałem się zatwierdzić panią jako pomocnika oficera taktycznego ze stopniem służbowym podporucznika i stałym awansem na chorążego. I proszę się nie niepokoić, jestem pewien, że niezależnie od werdyktu sądu w mojej sprawie ten awans kadry zatwierdzą bez problemu.

- Sir, ja... nie wiem, co mam powiedzieć... dziękuję - wykrztusiła po chwili.

Bachfisch zachichotał.

- Przynajmniej tyle mogę dla pani zrobić w rewanżu za uratowanie mojego okrętu... i moich ludzi - odparł, poważniejąc. - Żałuję, że nie mogę awansować pani na podporucznika. Zasługuje pani na to, ale obawiam się, że dział personalny floty sprzeciwiłby się temu nawet w tych okolicznościach. Zostanie więc pani jedynie chorążym o pół roku wcześniej niż pozostali z pani rocznika w akademii.

- A ja jestem pewien - dodał cicho komandor Layson - że właściwe osoby zwrócą uwagę na to, za co i w jakich okolicznościach została pani awansowana. Nikt, kto pani nie poznał, nie oczekiwałby podobnego zachowania, pani Harrington. Jednak ci, którzy panią poznali, nie spodziewaliby się po pani niczego innego.

Honor poczuła, że policzki pieką ją żywym ogniem. Równocześnie czuła także aprobatę Nimitza, jak i to, że położył jej przednią chwytną łapę na głowie gestem dumnego właściciela.

- Chyba jak na jeden dzień wywołaliśmy dość pani rumieńców - dodał już z lekkim rozbawieniem, ale i zadowoleniem Bachfisch. - Mimo to oczekuję, że będzie mi pani wraz z komandor Hirake towarzyszyła w czasie obiadu. Przedyskutujemy zmiany w pani dziale. Ufam, że nie przeszkodzi to pani w żadnych planach?

- Oczywiście że nie, sir - odparła automatycznie Honor.

- Doskonale. W takim razie przypomnę Stennisowi o świeżym selerze. Nimitz bleeknął entuzjastycznie.

A Honor uśmiechnęła się szczerze pierwszy raz od momentu, w którym wrogi krążownik zmienił się w kulę ognia. Bachfisch zauważył to i pokiwał głową z aprobatą.

- Tak już lepiej, chorąży Harrington! A teraz, biorąc pod uwagę, jakie mamy braki w personelu, jestem pewien, że jest coś, co właśnie powinna pani robić, prawda?

- Tak jest, sir. Na pewno jest.

- W takim razie niech się pani tym zajmie. Wykonać, pani chorąży.

- Aye, aye, sir! - potwierdzała chorąży Honor Harrington.

Po czym zasalutowała, odwróciła się przepisowo i wymaszerowała z kabiny, by stawić czoło przyszłości.






David Weber


Zmieniająca światy



Skaczący po Gałęziach przystanął w połowie konaru, po którym wędrował, i zaskoczony nadstawił uszu, czując pierwszą poświatę zbliżającego się blasku umysłu.

A raczej umysłów, bo zbliżały się dwa, co dość szybko odkrył. Było to dziwne, gdyż przybysze z całą pewnością należeli do Ludu, a byli niezapowiedziani. W dodatku jeden wydawał się mu znajomy, tyle że nie potrafił określić dlaczego. A przecież powinien, bo...

Siadł nagle prosto, owijając się odruchowo ogonem, i spojrzał uważniej w kierunku, z którego nadciągały owe umysły. Ich blask był bardzo silny i charakterystyczny dla stałej pary. świadczyła o tym wszechobecna harmonia i to, że głos partnerki był mocniejszy. To było typowe, ale z szacunkiem zauważył, że w tym wypadku ma do czynienia z prawdziwą siłą. I to właśnie go dezorientowało, uniemożliwiając zidentyfikowanie tego drugiego, dziwnie znajomego blasku umysłu. Tak silny blask powinien być w stanie rozpoznać natychmiast, nawet jeśli poprzednio miał z nim krótki kontakt, a właśnie ta jego siła powodowała, że nie potrafił. No a poza tym znał wszystkie pary z Klanu Jasnej Wody - ta na pewno do niego nie należała.

Poruszył wąsami, nie bardzo wiedząc, co począć - zdarzało się, że pary przynależące do innych klanów przechodziły przez ich teren, ale dobre maniery nakazywały, by uprzedzić o swym zamiarze. Nie żeby to komuś przeszkadzało, no może poza okresami wielkiego głodu, czyli pod koniec zimnych dni niektórych obrotów, kiedy to dwoje dodatkowych myśliwych mogło oznaczać zagrożenie dla młodych całego klanu, ale była to ogólnie przyjęta uprzejmość.

W końcu podjął decyzję - wstał, podszedł do najbliższego pnia i wspiął się na wyższy poziom gałęzi, po czym znalazł wygodne rozwidlenie i usiadł. Obca para zbliżała się szybko, więc nie będzie musiał długo czekać.

I nie musiał. Lud co prawda zwracał mniejszą uwagę na mierzenie czasu czy odległości niż ludzie zwani kiedyś dwunogami, z którymi dzielił świat, ale przejął sporo ich jednostek miar, gdyż ułatwiały życie. Teraz, jak oceniał Skaczący po Gałęziach, minęło około dziesięciu minut, nim zauważył parę, której blask umysłów wyczuł wcześniej. Prowadził samiec, jak należało się spodziewać. Po jego zachowaniu widać było, że zna teren i czuje się jak u siebie, co tak zaskoczyło Skaczącego po Gałęziach, że aż mu się ogon wyprostował. Dlatego dopiero po chwili rozpoznał przybysza.

Śmiejący się Jasno! Nie wiedzieliśmy, że wróciłeś! Ani że znalazłeś partnerką.

To ostatnie dodał, nie kryjąc zaskoczenia i lekkiego rozbawienia.

Przybysze zatrzymali się i rozejrzeli bacznie. Śmiejący się Jasno prawie natychmiast dostrzegł Skaczącego po Gałęziach i ten wyczuł po blasku jego umysłu, że został rozpoznany.

Wiem, że nie wiedziałeś- odparł, nie kryjąc rozbawienia, ale i nie komentując zaskoczenia zwiadowcy, które musiał wyczuć.

Skaczący po Gałęziach był zawstydzony, że okazał zaskoczenie, choć było to w pełni zrozumiałe - Śmiejący się Jasno wiele obrotów temu związał się z człowiekiem, a ci, którzy wybrali taką więź, praktycznie nigdy nie łączyli się w stałe pary. Znajdowali sobie czasem partnerki, gdy na dłuższy czas wracali do swych klanów, ale więź z człowiekiem praktycznie wykluczała możliwość zakotwiczenia prawdziwej więzi z kimś z Ludu. Fakt, istniały wyjątki od tej reguły, ale wiedział, że człowiek Śmiejącego się Jasno rzadko i na krótko wracał do świata Ludu, co powinno skutecznie uniemożliwić temu ostatniemu spotkanie ewentualnej partnerki, nie mówiąc już o stałym związku. Teraz było oczywiste, dlaczego nie rozpoznał blasku jego umysłu - blask umysłu samca, który znalazł partnerkę, zawsze stawał się jaśniejszy i wyraźniejszy, a taka możliwość nawet mu przez myśl nie przemknęła.

A umysł Śmiejącego się Jasno rzeczywiście błyszczał tak, że Skaczący po Gałęziach musiał ograniczyć wrażliwość własnego umysłu - podobnie jak musiałby zmrużyć oczy, patrząc w słońce - gdy przybysze podeszli bliżej. Dopóki się do tego nie przyzwyczai, doświadczenie będzie niemiłe, by nie rzec bolesne. Jego zaskoczenie przeszło w podziw wywołany siłą obu tych połączonych w jedność umysłów. Umysły tych, którzy związali się z ludźmi, zyskiwały na sile prawie tak samo jak tych, którzy znaleźli stałych partnerów wśród Ludu, ale on sam nigdy nie spotkał nikogo, kto związałby się i z człowiekiem, i ze stałą partnerką.

To znaczy nie spotkał aż do teraz.

Zapraszam, starszy bracie - odezwał się po chwili Skaczący po Gałęziach. Nie powinienem okazać aż takiego zaskoczenia, ale myślałem, że nadal jesteś poza światem z Tańczącą w Chmurach. I nie przyszło mi do głowy, że możesz tam spotkać kogoś z Ludu.

Ani też że ktoś, kto związał się z człowiekiem, może znaleźć sobie także partnerką, młodszy bracie - dodał nieco złośliwie Śmiejący się Jasno. O to ostatnie trudno mieć do ciebie pretensje: sam nie podejrzewałem, że znajdę kogoś, kto mnie ścierpi, gdzie indziej niż na tym świecie, o ile w ogóle. Jak widać...

Pokiwał głową z rezygnacją i obaj bleekneli radośnie.

Oj! Najmocniej przepraszam: zapomniałem o podstawowych zasadach dobrego wychowania, które za młodu wbijała mi Szybka Biegaczka - speszył się nagle Skaczący po Gałęziach i rzekł oficjalnie: Witam na terenie Klanu Jasnej Wody, siostro-z-wyboru. Obyś polowała z nami często i dobrze.

Dziękuję młodszemu bratu za powitanie - odparła równie oficjalnie partnerka Śmiejącego się Jasno.

A Skaczący po Gałęziach stwierdził, że tym razem na baczność stanął mu nie tylko ogon, ale i uszy. Tak krystalicznie czystego głosu umysłu nie mógł mieć nikt inny... ale przecież niemożliwe było, by jakikolwiek klan pozwolił...

Nazywam się Złocisty Głos i pochodzę z Klanu Słonecznego Liścia - dodała.

Skaczący po Gałęziach zdołał zapanować nad sobą na tyle, by zastrzyc uszami na znak potwierdzenia. Przez długą chwilę było to zresztą jedyne, co mógł zrobić, próbując dojść do ładu ze świadomością, z kim ma do czynienia. Wyraźnie przy tym czuł jej na poły rozbawioną, na poły zrezygnowaną życzliwość - najwyraźniej spodziewała się takiej właśnie reakcji... podobnie zresztą jak Śmiejący się Jasno. Nie znał tak dobrze, jak by chciał, starszego członka klanu, gdyż ten zbyt rzadko i nieregularnie wracał do domu, ale wystarczająco dobrze, by wiedzieć, jaka byłaby jego reakcja na takie emocje wywołane przez Złocisty Głos, gdyby nie przygotował się na nie.

Skaczący po Gałęziach zawstydził się jeszcze bardziej, ale tym razem nie przeprosił - nie było takiej potrzeby, skoro oboje wiedzieli, co je spowodowało. Poza tym wątpił, czy potrafiłby to zrobić, nie pogarszając sytuacji, jako że ani matka, ani starsi klanu nie nauczyli go, jak się właściwie zachować w sytuacji, o jakiej nikt dotąd nie słyszał.

Dlatego po prostu wziął się w garść, wiedząc, że i tak wyczuli w blasku jego umysłu nie wypowiedziane przeprosiny, i spytał Śmiejącego się Jasno:

Zamierzacie spotkać się ze starszyzną klanu ?

Pytanie było bezpiecznym sposobem wybrnięcia z sytuacji, choć odpowiedź na nie znali wszyscy troje.

Zamierzamy - przyznał zapytany. Chcesz nam towarzyszyć?

Z przyjemnością - odparł uczciwie Skaczący po Gałęziach.

Po czym odwrócił się i poprowadził gości ku centralnym gniazdom Klanu Jasnej Wody.


* * *


Nim dotarli do celu, Skaczący po Gałęziach zapanował nad swym zaskoczeniem. Co prawda nadal nie był do końca pewien, co sądzić o wyborach, jakich musiała dokonać Złocisty Głos, ale siła więzi łączącej ją z partnerem była wystarczającym dowodem na to, iż ostateczna decyzja była właściwa. Teraz, gdy przyzwyczaił się do jej siły, już nie była bolesna - zmieniła się w coś równie intensywnego, ale znacznie milszego, niczym sygnalizacyjny ogień na powitanie. I był w stanie wyczuć w niej niuanse, choć był tylko zwiadowcą, a nie śpiewającym wspomnienia czy uczącym. Mimo to pod radością, od której więź wręcz wibrowała, czuł dziwny, zadowolony, ale wciąż pulsujący żal, którego źródłem był umysł Złocistego Głosu. Mieszanina bólu, poczucia straty i rozpaczy znajdowała się gdzieś w jego głębi; podejrzewał, że sama nawet nie zdawała sobie sprawy z tych emocji. Przypominało to starą ranę, o której nigdy do końca nie zapomni, ale z którą nauczyła się żyć.

Z początku wydało mu się dziwne, że w tak jasnym blasku umysłu wyczuwa podobne emocje, ale potem zrozumiał, że właśnie dzięki temu ów blask jest tak jasny i silny. Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, ale był pewien, że ta tajemnicza strata spotęgowała i wyostrzyła radość z tego, że są razem, i uświadomiła im obojgu, ile dla siebie znaczą.

I wiedział też, że niezależnie od tego, co można by sądzić o połączeniu się przez Złocisty Głos z kimkolwiek w stałą parę, nikt, kto pozna więź łączącą ją z partnerem, nie będzie miał wątpliwości co do jej głębokości i siły, a coś, co dało taką jasność i radość obojgu, nie mogło być złe, bez względu na to, jakie byłyby decyzje, które podjęła wcześniej. A zresztą najstarsze i najbardziej skrupulatnie przestrzegane tradycje uznawały łączenie się w pary i więź między partnerami za całkowicie prywatną sprawę. Nikt nie mógł tego nie wyczuć, ale kwestie wyboru były czymś, czego nikt, nawet starsi klanu, nie miał prawa kwestionować. I tak naturalnie powinno być. Problem polegał na tym, że tradycja mówiła również, że Złocisty Głos nie powinna nigdy...

Ponownie potrząsnął głową i wziął się w garść. Tym razem przyszło mu to łatwiej, co znaczyło, że przyzwyczaja się do niespodzianki. I poprowadził gości ku najwyższemu drzewu rosnącemu w samym środku terenu Klanu Jasnej Wody. Ich przybycie sprowadziło w okolicę więcej dorosłych członków klanu. Wszyscy byli równie zdziwieni jak on sam, gdy docierało do nich, że to umysł Śmiejącego się Jasno właśnie wyczuli i że ma on aż taki blask. Czując emocje niektórych, Skaczący po Gałęziach strzygł uszami ze złośliwą satysfakcją. Śmiejący się Jasno był od niego sporo starszy i tak dawno związał się z Tańczącą w Chmurach, że sam nigdy nie był świadkiem dowcipów i żartów, którym starszy zwiadowca zawdzięczał swe imię. Słyszał jednak o nich dość, by być pod wrażeniem. A teraz u starszych członków klanu wyczuwał rezygnację wywołaną świadomością, do czego może być zdolny niepoprawny żartowniś dysponujący takim blaskiem umysłu. I sporą dozę zadowolenia z faktu, że tak rzadko gości w domu.

Dotarli do pnia i Skaczący po Gałęziach jak zwykle zwolnił i zaczął poruszać się dostojniej. To drzewo stanowiło serce terytorium klanu od setek obrotów - zanim na powierzchni świata Ludu pojawił się pierwszy człowiek. Ledwie kilka klanów posiadało to samo terytorium tak długo. A na tym drzewie znajdowały się gniazda kilku największych śpiewających wspomnienia w dziejach Ludu, w tym samej Śpiewającej Prawdziwie! Zwyczajem Ludu nie było czczenie czy przesadne szanowanie któregokolwiek ze swych przedstawicieli, gdyż jeśli zna się uczucia i myśli przywódców czy śpiewających, zna się ich zbyt dobrze, by mieć do nich taki stosunek, ale Skaczący po Gałęziach zawsze czuł głębokie wzruszenie, gdy uświadamiał sobie, że dotyka tych samych miejsc, których dotykały pazury i palce Śpiewającej Prawdziwie czy innych legendarnych postaci.

Zatrzymał się, gdy dotarł do rosnącej wysoko gałęzi, na której znajdował się jego cel - gniazdo obecnie najstarszej śpiewającej wspomnienia Klanu Jasnej Wody. Tym razem też nie musiał używać dzwonka, by oznajmić swe przybycie, gdyż przed wejściem siedziała Wiatr Wspomnień, mając po bokach Echo Czasu, Śpiewaczkę i prawie dwie trzecie starszych klanu. Najwidoczniej uprzedzono ich o tym, kto się zbliża, i zebrali się wszyscy w okolicy. Blask ich umysłów był oficjalny i poważny.

Witaj, Skaczący po Gałęziach. - Melodyjny głos Wiatru Wspomnień brzmiał niczym krystalicznie czysty dźwięk wietrznych dzwonków, które ludzie ofiarowali Ludowi.

Skaczący po Gałęziach zastrzygł z szacunkiem uszami i odparł równie formalnie:

Witaj, najstarsza śpiewająca, witajcie starsi klanu. Byłem w drodze do szerokiej wody w pobliżu tamy, gdy spotkałem Śmiejącego się Jasno i jego nową partnerkę, toteż wróciłem, by przyprowadzić naszą nową siostrę-z-wyboru.

I słusznie postąpiłeś, młodszy bracie - pochwaliła go poważnie Wiatr Wspomnień.

Naturalnie zrobił to, co należało, nie dlatego że musiał, ale że nakazywała tak uprzejmość, o czym wszyscy wiedzieli. W normalnych okolicznościach Śmiejący się Jasno zostałby nowym członkiem Klanu Słonecznego Liścia, bo taki był zwyczaj, gdy stali partnerzy nie należeli do tego samego klanu. Nie zdarzało się to często, ale zdarzało. Natomiast fakt, iż oboje wybrali się do siedziby Klanu Jasnej Wody, wyraźnie wskazywał, że nie zamierzali w tej sprawie przestrzegać zwyczajów. Także w tej sprawie jak się okazało. W sumie było to sensowne posunięcie - Śmiejący się Jasno był bowiem połączony więzią z Tańczącą w Chmurach, potomkiem Postrachu Zabójczego Kła. A teren Klanu Postrachu Zabójczego Kła graniczył z terytorium Klanu Jasnej Wody. Naturalnie ludzie rozumieli pojęcia "klanu" i "terytorium" nie całkiem tak samo jak Lud, ale w sposób na tyle zbliżony, że można ich było bez obaw używać. Jeżeli Złocisty Głos nie połączyła się więzią z człowiekiem, logiczne było, że zdecydowała się zostać członkiem klanu partnera, jako że terytorium Klanu Słonecznego Liścia znajdowało się naprawdę daleko. A w takich okolicznościach Skaczący po Gałęziach okazałby wyjątkową nieuprzejmość, nie towarzysząc jej, gdy miała poznać swych nowych braci i siostry. Oraz starszyznę klanu.

A raczej: a zwłaszcza starszyznę klanu.

Witam cię siostro-z-wyboru - Wiatr Wspomnień zwróciła się bezpośrednio do partnerki Śmiejącego się Jasno. Nie spodziewałam się, że Śmiejący się Jasno znajdzie sobie kogoś z Ludu, gdyż jest połączony z Tańczącą w Chmurach. A przecież czuję siłę waszej więzi i wiem, że blask jego umysłu spotężniał od ostatniego razu, gdy był wśród nas. Wasza więź jest silna. Życzę ci wiele radości z tego powodu.

Dziękuję, najstarsza śpiewająca - powiedziała Złocisty Głos.

Skaczący po Gałęziach poczuł szok obecnych, gdy ci po raz pierwszy usłyszeli jej niewiarygodny głos. Wiatr Wspomnień siadła prosto, a Śpiewaczka syknęła głośno. Nie było to wyzwanie, lecz wyraz niedowierzania, gdyż głos, który usłyszała w swym umyśle, był czysty, słodki i tak silny jak dźwięk jednego z wielkich dzwonów używanych czasami przez ludzi. Był znacznie potężniejszy od głosu Wiatru Wspomnień, a była ona najstarszą śpiewającą wspomnienia klanu właśnie dlatego, że miała najsilniejszy głos ze wszystkich jego członków.

Ty jesteś Złocisty Głos! - palnęła Echo Czasu, zbyt zszokowana, by pamiętać o uprzejmości.

Złocisty Głos spojrzała na nią, przekrzywiając głowę, i tamta zawstydzona opuściła wzrok. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby dosadniej wyrazić dezaprobaty, i naprawdę zawstydziła się własnego braku manier. Ale tylko braku manier, nie dezaprobaty, i Skaczący po Gałęziach wyczuł podobne emocje u części członków klanu.

Jestem nią, śpiewająca wspomnienia - potwierdziła po długiej chwili Złocisty Głos bez śladu złości czy niechęci, a jedynie z odrobiną zrezygnowanego rozbawienia, jakby była przyzwyczajona do podobnych reakcji.

Bo z pewnością tak właśnie było, co Skaczący po Gałęziach dopiero w tej chwili sobie uświadomił.

Wybacz moje zaskoczenie, siostro-z-wyboru. - Przeprosiny Echa Czasu były szczere, ale dotyczyły jedynie braku taktu i samokontroli, nie zaś dezaprobaty, którą czuła.

Ja na twoim miejscu czułabym prawdopodobnie to samo. Moi rodzice byli, łagodnie mówiąc, zszokowani. Nie wspominając już o śpiewających wspomnienia mego klanu... - odrzekła Złocisty Głos.

I poruszyła czubkiem ogona w geście oznaczającym to samo co wzniesienie oczu ku niebu u człowieka.

Wiatr Wspomnień zaś zaskoczyła wszystkich (nie wyłączając siebie, jak podejrzewał Skaczący po Gałęziach), bo roześmiała się. A gdy wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni, zastrzygła uszami i powiedziała:

Nie wątpię, że określiłaś to łagodnie. Słyszałam całą opowieść o twojej decyzji i przyznam, że byłam zdumiona, że nie użyli bardziej stanowczych argumentów.

Może tak, choć przyznaję, że były wystarczająco stanowcze, przynajmniej z mojego punktu widzenia, ale wtedy byłam jeszcze kociakiem, a młode zawsze są pewne swego i uważają za niesprawiedliwe, to że starsi nie podzielają ich opinii.

To fakt. Natomiast ty od tego czasu znacznie się postarzałaś, jak słyszę - oceniła starannie obojętnym głosem Wiatr Wspomnień.

Złocisty Głos bleeknęła radośnie, doceniając złośliwość, gdyż była naprawdę młoda. Śmiejący się Jasno był od niej prawie dwa razy starszy, choć trudno to było dokładnie ocenić, gdyż jak wszystkie samce był większy i miał na ogonie pierścienie oznaczające wiek. A na podstawie zachowania i wypowiedzi Złocistego Głosu trudno było określić, ile ma lat, gdyż różniła się pod zbyt wieloma względami od wszystkich samic, które Skaczący po Gałęziach dotąd poznał.

Nie powiem że nie, najstarsza śpiewająca. I nie żałuje, wyborów, jakich dokonałam. A Klan Słonecznego Liścia miał osiem w pełni wyszkolonych śpiewających wspomnienia, więc tak naprawdę nie potrzebował następnej. A mnie opanował głód blasku ludzkiego umysłu. - Złocisty Głos spojrzała w oczy rozmówczyni i dodała: Kiedy taki głód opanuje zwiadowcę, myśliwego czy jakiegokolwiek samca, nie protestujemy. Nieczęsto, ale zdarza się też, że samica połączy się więzią z człowiekiem, i także nie wywołuje to oburzenia. Byłoby rażącą niesprawiedliwością, gdyby starsi mego klanu odmówili mi prawa do takiej więzi tylko dlatego, że mam potencjalną możliwość zostania śpiewającą wspomnienia.

Ty nie masz "potencjalnej możliwości", siostro-z-wyboru - sprzeciwiła się Śpiewaczka, po raz pierwszy zabierając głos. - Ty jesteś śpiewającą wspomnienia, niezależnie od tego, czy przyjęłaś już na siebie ten obowiązek czy nie. I wiesz to równie dobrze jak ja. Mówisz, że odmowa prawa do więzi z człowiekiem byłaby zła, a odmowa służenia klanowi, jeśli ma się taki głos i taką pamięć, jakie ty posiadasz, jest dobra, słuszna i sprawiedliwa?

Po tym pytaniu zapadła chwila ciszy.

Skaczący po Gałęziach słyszał, że wśród ludzi pytanie to mogłoby zostać uznane za obelgę albo co najmniej niespotykane chamstwo, ale nigdy nie był w stanie pojąć dlaczego. Wśród Ludu bezsensem byłoby niezadanie podobnego pytania, gdyż wszyscy i tak by wiedzieli, kto chce je postawić i z jakiego powodu. Istniało naprawdę niewiele pytań, których nie zadawano, i dotyczyły one kwestii od pradawnych czasów uznawanych za całkowicie prywatne. Skaczący po Gałęziach był przekonany, że stało się tak dlatego, iż przodkowie doświadczyli na własnej skórze, do czego prowadzi nadmierna ciekawość i dociekanie, dlaczego na przykład wybrało się akurat te, a nie inną partnerkę czy partnera. Dyskrecja w sprawach osobistych była niemożliwa w społeczności, w której każdy czuł blask umysłu pozostałych i słyszał ich myśli. Dlatego tematów zakazanych było niewiele, za to zakazów przestrzegano z niezwykłą konsekwencją. A o wszystkich pozostałych sprawach rozmawiano ze szczerością niemożliwą do zrozumienia czy przyjęcia w jakiejkolwiek społeczności istot o ślepych umysłach.

Mimo to słowa te zabrzmiały niczym wyzwanie, a rzuciła je druga po Wietrze Wspomnień śpiewająca w klanie. Złocisty Głos przyglądała się jej przez kilka długich chwil, po czym poruszyła koniuszkiem ogona i powiedziała:

Jestem, kim i czym jestem. Nie wybrałam siły swego głosu, blasku umysłu czy pojemności pamięci, jakimi dysponuję. Tak jak nie wybrałam głodu ludzkiego umysłu. A wybór, jakiego dokonałam, przyniósł mi nie tylko radość, ale i smutek.

I w blasku jej umysłu pojawiły się wyraźnie te emocje, które Skaczący po Gałęziach wyczuł, prowadząc ich do siedziby klanu. Przebijały się ledwie przez moment, ale dotarły do wszystkich, był to bowiem żal i smutek śpiewającej wspomnienia o potężnym głosie i blasku umysłu. Toteż przez chwilę wszyscy czuli to samo co ona, gdy zginął jej człowiek i jego śmierć przecięła całą skomplikowaną więź, która ich łączyła w jedną osobę, niczym cięcie nożem. Było to nieznane i niesamowite przeżycie -jakby słońce eksplodowało, niszcząc cały świat, lecz nie w burzy ognia, a w lodowatej ciemności i samotności. Skaczący po Gałęziach stwierdził, że odruchowo przywarł brzuchem do gałęzi, zupełnie jakby to on stracił partnerkę. Czuł chęć Złocistego Głosu, nieodpartą chęć, by iść za swym człowiekiem w ciemność i zakończyć tę agonię i okropną pustkę, jakie nastąpiły, gdy jego zabrakło. I czuł coś jeszcze - blask innego umysłu, który wczepił się w jej umysł jeszcze bardziej rozpaczliwie, niż ona chciała zapaść się w nicość. Nie puszczał jej, płonąc w ciemnościach, i choć nie był podobny do blasku ludzkiego umysłu, też był silny i subtelnie piękny. Miał więcej wymieszanych barw, ale podobnie jak blask ludzkiego umysłu obejmował ją na wszystkich poziomach, łącząc się z jej umysłem i zakotwiczając się w nim tak, jak jej umysł odruchowo zakotwiczał się w jego.

To musiał być Śmiejący się Jasno. Skaczący po Gałęziach spojrzał na niego z podziwem, gdy to zrozumiał. Blask umysłu, który poznał, był słabszy od ludzkiego, ale i tak silniejszy od tego, do którego powinien być zdolny samiec. A on nie powinien był go poznać, podobnie jak nikt inny, dotąd bowiem nić podobnego nie docierało do tych, którzy nie brali udziału w akcie tworzenia więzi. Ale nigdy też taka więź nie powstała między śpiewającą wspomnienia a kimś, kto był już połączony więzią z człowiekiem. Złocisty Głos i Śmiejący się Jasno wkroczyli ponownie w nowy dla Ludu obszar doświadczeń, toteż nić dziwnego, że odkryli rzeczy, których nikt się nie spodziewał.

Zapłaciłaś - zgodziła się po chwili Śpiewaczka, ale dezaprobata w jej głosie nie zniknęła. - Lecz gdybyś pozostała z Klanem Słonecznego Liścia, tak jak powinnaś zrobić, nikt nigdy nie żądałby od ciebie zapłacenia tej ceny.

Fakt, ale jedynym sposobem na uniknięcie tego byłoby pozbawienie się całej radości, która poprzedzała cierpienie. A gdybym nie zapłaciła tej ceny, a wcześniej nie podjęła decyzji, które podjęłam, nie byłabym tym, kim jestem. Może jestem śpiewającą wspomnienia, ale byłam także połączona więzią z człowiekiem i znam siłę i piękno blasku jego umysłu... i tragedią spowodowaną jego śmiercią. Połączyłam się także więzią ze Śmiejącym się Jasno i wiem, co to radość stania się pełną jednością z partnerem. Urodziłam młode i poznałam radość i magię blasku ich umysłów, gdy witałam je na tym świecie. Zrobiłam to wszystko i znam to z doświadczenia, nie tylko z opowieści, które usłyszałam i przekazywałam innym.

A ci, którzy tego nie zrobili i znają je " tylko " z opowieści, są w jakiś sposób gorsi od ciebie, bo tyje znasz z autopsji? - prychnęła Śpiewaczka.

Tego nie powiedziałam, śpiewająca wspomnienia - zareplikowała spokojnie Złocisty Głos - ani też tak nie myślę.

Śpiewaczka jeszcze przez chwilę przyglądała jej się ze złością. Dopiero potem zastrzygła uszami na znak zgody. Tak samo jak pozostali nie miała cienia wątpliwości co do szczerości Złocistego Głosu, bo przy blasku jej umysłu po prostu nie mogła nie znać jej uczuć czy też niedokładnie je rozumieć.

Powiedziałam tylko, co zrobiłam i co wiem z własnych doświadczeń - dodała Złocisty Głos. - Wyboru dokonałam dobrowolnie, ale zapytam cię o coś. Znasz opowieści wszystkich, którzy połączyli się więzią z ludźmi, zaczynając od Wspinającego się Szybko. Najwięcej myśliwych właśnie z Klanu Jasnej Wody połączyło się z ludźmi. Więcej niż z jakiegokolwiek innego. Znasz blask umysłu człowieka. Gdybyś urodziła się z takim głodem jak ja, byłabyś w stanie go stłumić?

Pomyślałabym o obowiązkach i odpowiedzialności względem klanu - odparła Śpiewaczka, ale opuściła wzrok.

Była znacznie starsza od rozmówczyni, ale w tym momencie to Złocisty Głos robiła wrażenie bardziej doświadczonej i wykazywała więcej rozsądku i zdolności przewidywania.

A kto powiedział, że ja o tym nie myślałam? - spytała prawie łagodnie. -Ale nie o to pytałam. Zapytałam cię, czy byłabyś w stanie przeciwstawić się głodowi poznania blasku ludzkiego umysłu, gdybyś go poczuła?

No... - Śpiewaczka zawahała się, a potem to wahanie przeciągnęło się i zmieniło w przyznanie racji przeciwniczce, bo czuła i znała ten głód z umysłów innych, tak jak tylko mogła go znać śpiewająca wspomnienia, i wiedziała, że niemożliwe było zwalczenie go.

Nie sądzę, żebym ci zazdrościła, siostro-z-wyboru - Wiatr Wspomnień przerwała ciszę. Każdy śpiewający wspomnienia zna ten głód i opowieści tych, którzy go czuli i którzy połączyli się więzią z ludźmi jeszcze w czasach, gdy życie człowieka było tak krótkie, że oznaczało to dla każdego z połączonych pewną śmierć. Stanąć przed wyborem, jakiego oni musieli dokonać...

Życie to konieczność dokonywania wyborów - powiedziała spokojnie Złocisty Głos. - To, że nikt dotąd nie musiał podejmować decyzji takich jak ja ani nie przeżył tego co ja, tego nie zmieni. I żadna strata czy tragedia nie odbierze mi radości i szczęścia, które przeżyłam.

Mówiąc to, delikatnie objęła ogonem Śmiejącego się Jasno.

Mam jego i nasze młode, i jego człowieka, Tańcząca w Chmurach ma bowiem dość miłości, by obdzielić nią wielu przedstawicieli Ludu. I tak jak dla Śmiejącego się Jasno, ona i ludzie, którzy jej słuchają, stali się dla mnie moim klanem - dodała. - Być może także dzięki temu niedoszła śpiewająca wspomnienia mogła po śmierci swego człowieka połączyć się więzią z partnerem. A na pewno daje mi to szansę szczególnego spojrzenia na dzieje całego Ludu i umożliwia dojście do wniosków, do jakich niewielu albo i nikt wcześniej nie doszedł.

Co masz na myśli? - spytała Wiatr Wspomnień, przyglądając się uważniej niż dotąd Złocistemu Głosowi.

Złocisty Głos patrzyła na nią spokojnie, ale w blasku jej umysłu wyczuwało się napięcie i determinację, wolę równie nieugiętą jak stalowe ostrza noży otrzymanych od ludzi. To nie było wyzwanie, to było coś jak siły natury, wiatru przyginającego najwyższe drzewa. I choć Skaczący po Gałęziach nie wiedział, co jest tego powodem, to prawie było mu żal starszyzny i śpiewających wspomnienia Klanu Słonecznego Liścia, którzy musieli zetknąć się z czymś bardzo podobnym, gdy próbowali zmusić ją, by została śpiewającą wspomnienia.

Mam na myśli to, że nadszedł czas, by zakończyć nasze wielkie oszustwo - oznajmiła donośnie Złocisty Głos. - Najwyższy czas pokazać ludziom, jak inteligentni naprawdę jesteśmy.

Nie!

Ku zaskoczeniu wszystkich głos należał nie do którejś ze śpiewających wspomnienia, ale do Władcy Kory, drugiego pod względem ważności starszego klanu. Wszyscy spojrzeli na niego, ale wcale się nie speszył.

Śpiewająca Prawdziwie powiedziała, że musimy to ukryć, i miała rację - oznajmił stanowczo. - Tak nakazywał rozsądek wtedy, gdy musieliśmy poznać ludzi, i tak nakazuje teraz, gdy już ich znamy. Ci, którzy wiedzą o nas więcej, zwani rangersami, chronią nas i pomagają nam w ciężkich czasach. Leczą nas, pokonali wiele chorób, które nas zabijały, a my nauczyliśmy się od nich jeszcze więcej. Ale zawsze pozostaliśmy sobą. Możemy im ufać, ale nie wiemy, jak zareagują, gdy odkryją, że tak długo ich oszukiwaliśmy. A nawet jeśli ta reakcja nie będzie zła, to głupotą byłoby zmieniać wszystko, co istnieje, i niszczyć to, co osiągnęliśmy, kiedy właśnie osiągnęliśmy wszystko, czego nam trzeba!

Z całym szacunkiem, ale to nieprawda - odparła Złocisty Głos tonem tak władczym i pełnym pewności, jaki pobrzmiewał tylko w opowieściach o Śpiewającej Prawdziwie.

Mogła być dużo młodsza od Władcy Kory i mogła być też najmłodszym członkiem klanu, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. I nie było to nić osobistego, a w jej głosie nie było śladu wyzwania. Skaczący po Gałęziach poczuł dla niej jeszcze większy szacunek. I jeszcze bardziej pozazdrościł Śmiejącemu się Jasno.

Dlaczego tak uważasz? - spytała spokojnie Wiatr Wspomnień, nie spuszczając z niej badawczego spojrzenia, podobnie zresztą jak wszyscy obecni.

Po pierwsze dlatego, że to już niepotrzebne, a my nie musimy się już dłużej oszukiwać, że tak właśnie jest. Nie ma potrzeby dalej sprawdzać ludzi i sama musiałaś dojść do tego wniosku, znając wszystkie opowieści tych, którzy się z nimi związali. Wszyscy oni wracali co jakiś czas z informacjami o tym, co ich ludzie robili, czego oni sami się dowiedzieli i czego nauczyli. Znasz ich imiona i imiona wszystkich ludzi, zarówno te, którymi się posługiwali, jak i te nadane im przez Lud. I wiesz, że wszyscy nas chronili i strzegli naszego sekretu... podobnie jak inni ludzie, z którymi dzielimy ten świat. Oni także poznali prawdę, choć nie całą, a nadal nas akceptują i chronią. Powód, dla którego utrzymywaliśmy w tajemnicy to, jak jesteśmy inteligentni, przestał istnieć. Oczywiście możemy dalej to ukrywać, ale musimy znaleźć inne, prawdziwe uzasadnienie, bo oszukujemy także samych siebie.

Przerwała, a Wiatr Wspomnień po namyśle zastrzygła uszami na znak zgody.

Natomiast ważniejszy jest drugi powód - podjęła Złocisty Głos. - A jest on taki, że w świecie naszych ludzi wiele się zmieniło, a jeszcze więcej może się zmienić. A to oznacza, że te zmiany dotkną i nas. Nasi ludzie toczą wojnę z innymi, którzy mają więcej gniazd i których jest znacznie więcej niż naszych. Śmiejący się Jasno i ja poznaliśmy wrogów naszych ludzi. To oni zabili mojego człowieka. I wielu, których znał i o których troszczył się Śmiejący się Jasno, a których kochała Tańcząca w Chmurach...

Jej ogon zacisnął się wokół Śmiejącego się Jasno, a jego objął ją delikatnie.

Większość z nich jest normalna, ale są także naprawdę źli. ?li w sposób, który trudno zrozumieć, bo zło jest wszędzie w blasku ich umysłów. Wielu jest też takich, którzy niczym się nie różnią od naszych ludzi, ale mają mniej do powiedzenia od tych naprawdę złych. Oboje widzieliśmy też broń, jakiej używają ludzie, i czuliśmy ich strach; tak naszych ludzi, jak i tamtych. Ta broń może niszczyć światy, a nasi ludzie, choć odważni i lepiej walczący, są słabsi i wojna może dotrzeć aż tutaj. Wiem, że nasi ludzie prędzej zginą, niż dopuszczą tu wroga, bo to także ich świat, ale może im się nie udać go powstrzymać. Ta broń może też zniszczyć świat przypadkiem, co jest jeszcze gorsze. A jeśli tak się stanie, co zostanie z Klanu Jasnej Wody i jego śpiewających wspomnienia? Co pozostanie po wszystkich klanach Ludu ?

Odpowiedziała jej pełna zaskoczenia lodowata cisza. Skaczący po Gałęziach poczuł, jak ciarki przechodzą mu po grzbiecie - nigdy nie pomyślał o takiej możliwości, a powinien był, bo podobnie jak pozostali słyszał opowieści i czuł blask umysłu Śmiejącego się Jasno i jego człowieka, gdy stawiali czoło posiadającym bron, o których mówiła Złocisty Głos. Wiedział więc, że taka broń może zostać użyta przeciwko temu światu, ale jakoś nigdy nie połączył tej możliwości i jej istnienia. Pewnie dlatego, że były to urządzenia całkowicie wykraczające poza możliwości jego zrozumienia. Teraz czuł u wszystkich takie samo zaskoczenie i strach, większość bowiem rozumowała tak jak on. Najbardziej wstrząśnięci byli starsi i śpiewający wspomnienia - oni powinni przewidzieć to, o czym poinformowała ich właśnie Złocisty Głos, bo wiedzieli to samo co ona, a byli bardziej doświadczeni.

Nie możemy nić zrobić, by temu przeszkodzić - dodała Złocisty Głos takim samym szczerym do bólu głosem. - A nasi ludzie mogą zginąć i też nie zdołają temu przeszkodzić. Ale to nie oznacza, że mamy bezczynnie czekać i zdać się wyłącznie na nich.

Przecież sama powiedziałaś, że nie zdołamy temu zapobiec! - zdziwił się Władca Kory już bez poprzedniego uporu.

Był zaskoczony i przestraszony, ale teraz mówił, jak na starszego klanu przystało - spokojnie, chcąc znaleźć sposób na zażegnanie zagrożenia, choć wiedział, że takiego sposobu nie ma.

Nie zdołamy - przyznała Złocisty Głos. - Ale możemy zabezpieczyć się przed konsekwencjami. Dlatego musimy przestać oszukiwać ludzi. Lud żyje tylko na tym jednym świecie, nasi ludzie mają cztery takie światy, które uznają za domy. I wiele innych, na których żyją ich przyjaciele i sojusznicy. Uważam, że nadszedł czas, by Lud także zamieszkał w innych światach i miał tam swoje tereny.

W innych światach?! -jęknął Władca Kory ogłuszony tą nowiną.

Złocisty Głos zastrzygła uszami potwierdzająco, choć z leciutkim zniecierpliwieniem.

Już najwyższy czas podjąć decyzją - oznajmiła tak pewnie, jakby rzeczywiście była śpiewającą wspomnienia. -A prawdą mówiąc, decyzją tą należało podjąć już dawno temu, bo od wielu obrotów wiemy o istnieniu tych światów. Oboje ze Śmiejącym się Jasno byliśmy na części z nich. Próbowaliśmy wody, wspinaliśmy się na drzewa, sprawdzaliśmy powietrze. Nie wszystkie nadają się na domy dla Ludu, ale jest dość odpowiednich. Natomiast na większości nie będziemy mogli żyć tak jak dotąd: będziemy musieli wiele się nauczyć i zmienić zwyczaje. Niekiedy całkowicie, ale w ten sposób przeżyjemy. A żyć oznacza podejmować decyzje i nabierać doświadczenia. Jeśli ktoś tego nie robi, wegetuje, gdyż umiera wewnętrznie, tylko jego ciało istnieje nadal. Zawsze niechętnie podchodziliśmy do zmian, ale zawsze też wiedzieliśmy, kiedy są one nieuniknione... Wiemy też, że nie każda zmiana jest zła czy szkodliwa. Co więcej, będziemy mieli do pomocy naszych ludzi, bo chyba nie myślisz, że zostawią nas na pastwę losu po tych wszystkich zmianach i zasadach, jakie wprowadzili, by nas chronić?

Nie będą nam jednak w stanie pomóc tak, jak pomagali dotąd - zauważyła Wiatr Wspomnień, wymownym gestem wskazując otaczający ich las. - Jeżeli będziemy musieli tak dalece zmienić zwyczaje i sposób życia, jak powiadasz, nie będziemy już mogli żyć tak, jak żyliśmy zawsze, ani też żyć z dala od ludzi.

To prawda - zgodziła się Złocisty Głos. - I to najważniejszy powód, by zakończyć oszustwo i pokazać naszym ludziom, jacy naprawdę jesteśmy i ile wiemy. Żeby móc żyć z ludźmi na innych światach, musimy nauczyć się egzystować wśród nich, i to wszyscy, bo wszyscy ludzie muszą zrozumieć, że jesteśmy inteligentni. I chodzi tu o życie z nimi przez cały czas. Nie będzie tak jak teraz, kiedy każdy z nas może odwiedzić ludzkie gniazdo, pożyć tam jakiś czas i wrócić na terytorium klanu. To może być trudne. A jeszcze trudniejsze będzie znalezienie sposobów, by robić rzeczy, które będą im pomocne, żeby zaczęli nas traktować tak, jak traktują nas ludzie, z którymi jesteśmy połączeni więzią. To będzie wymagało czasu, ale musimy być postrzegani przez wszystkich ludzi jak partnerzy, których umiejętności są przydatne, a nie jak młode, które trzeba chronić. A tak właśnie większość ludzi widzi nas teraz. Zbyt długo pozwoliliśmy sobie udawać młode i czasami zastanawiam się, czy sami rzeczywiście tak się nie traktujemy w tych relacjach.

Wiatr Wspomnień w ostatniej chwili powstrzymała się przed wygłoszeniem ostrego sprzeciwu i zastanowiła się głębiej nad tym, co usłyszała i wyczuła w jej głosie. A potem musiała przyznać, że choć gorzka, niemniej jednak jest to prawda.

I jest jeszcze trzeci powód, dla którego uważam, że powinniśmy tak postąpić teraz - odezwała się ponownie Złocisty Głos. - Wy z Klanu Jasnej Wody najlepiej wiecie, od ilu pokoleń członkowie Ludu łączą się więzią z ludźmi z Klanu Postrachu Zabójczego Kła... i dlaczego. Z innych ludzkich klanów także wielu zostało wybranych, zwłaszcza z Wysokiego Klanu, ale ci pierwsi stanowią większość. Dlaczego tak się dzieje, najstarsza śpiewaczko?

Dlatego że mają znacznie mniej ślepe umysły niż inni - odparła Wiatr Wspomnień.

Właśnie - ucieszyła się Złocisty Głos. - Wiem, że są też inne powody. To dobry klan, jego członkowie troszczą się i o nas, i o świat, w którym żyjemy. Naturalnie i wśród nich zdarzają się tacy, z którymi nikt nie chciałby się związać, ale tak jest w każdym klanie. Ale większość to tacy, z których każdy klan byłby dumny. Głównym powodem jest jednak blask ich umysłów i siła więzi, jaką się łączymy. Ja połączyłam się z człowiekiem, nie z tego klanu... i nigdy nie będę tego żałować, ale wiem, że więź Śmiejącego się Jasno i Tańczącej w Chmurach jest silniejsza niż moja z Łowcą Gwiazd, a blask mojego umysłu jest silniejszy niż myśliwego czy zwiadowcy. Wątpię, by Tańcząca w Chmurach zdawała sobie sprawę z tego, że czuje blask umysłu Śmiejącego się Jasno prawie tak jak my. Jako śpiewająca wspomnienia możesz to podejrzewać, ale wiesz tylko tyle, ile był w stanie opowiedzieć ci Śmiejący się Jasno. A ja widziałam to i czułam przez łączącą mnie z nim więź i wiem, że Tańcząca w Chmurach słyszy jego myśli.

To niemożliwe! - zaprotestował rzeczowo Krzywy Ogon, jeden ze starszych klanu. - Ludzie mają ślepe umysły. Nawet Wróg Mroku mógł usłyszeć myśli śpiewającej wspomnienia tylko wtedy, gdy pomogło jej wielu myśliwych i zwiadowców!

Nie sądzę, by Wróg Mroku tak naprawdę nawet wtedy usłyszał jej myśli - sprzeciwiła się Złocisty Głos. - Słuchałam tej opowieści wiele razy i uważam, że wyczuł jej intencje, ale nie słyszał tak naprawdę jej myśli. A Tańcząca w Chmurach słyszy myśli Śmiejącego się Jasno. Nie tak wyraźnie jak ktoś z Ludu i nie tym samym zmysłem... wydaje mi się, że jej zdolność do odbierania blasku jego umysłu jest tak silna, że poprzez tę właśnie więź odbiera jego myśli...

Urwała i spojrzała na siedzącego dotąd w milczeniu Śmiejącego się Jasno.

Złocisty Głos ma rację. Jak sądzę, Tańcząca w Chmurach... - w głosie Śmiejącego się Jasno zabrzmiała zaskakująca miłość i czułość - nie słyszy mnie co prawda tak jak wy i nie słyszy moich myśli jako wypowiedzianych, a raczej jako pojęcia... nie wiem zresztą dokładnie, jak je słyszy, ale rozumie. Zresztą dopiero w ciągu kilku ostatnich obrotów pojąłem, że tak się stało, dlatego sam jeszcze nie bardzo się w tym orientuję.

Nie musiał mówić, że zaczęło się to tego dnia, gdy przekazał jej uczucia napastników, którzy chcieli zabić najstarszego świata, u którego właśnie gościli, bo wszyscy członkowie klanu znali dokładnie jego opowieść o tym. I o tym, jak wspólnie z Tańczącą w Chmurach zabił napastników.

Od tego czasu uczyła się wyczuwać blask umysłów innych ludzi - dodał z dumą. - Nie zdaje sobie z tego sprawy, ale niedługo może w ogóle nie potrzebować więzi ze mną, by móc to robić. W tej chwili więź wzmacnia jej możliwości, ale kilka razy zdarzyło się, że zrobiła to sama, oczywiście nieświadomie. Równocześnie zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż ktokolwiek dotąd, by móc rozmawiać też umysłami. Bardziej nawet niż Uderzający Szybko i Wróg Mroku. Trudno to opisać, bo ludzki umysł jest tak odmienny... Wiem, że tak jak powiedziała Złocisty Głos, nie możemy rozmawiać ze sobą myślami. To przypomina kontakt z młodym, który nie rozdziela jeszcze wyraźnie myśli i uczuć, a już bada swe możliwości i otaczający go świat. Ja także badam te nowe możliwości i szukam sposobów wzmocnienia więzi. Odkąd Złocisty Głos została moją partnerką, więź z Tańczącą w Chmurach pogłębiła się i przybrała na sile. Dzięki prolongowi mamy dużo czasu, a już zaszliśmy daleko. Mamy przed sobą jeszcze wiele obrotów i choć nie wiem, czy inni zdołają osiągnąć to ze swymi ludźmi, będę próbował dojść do poziomu normalnej rozmowy. Jeżeli komukolwiek się to uda i będziemy z ludźmi rozmawiali tak jak teraz ze sobą i rozumieli się w pełni...

Nie dokończył, bo wiedział, że wszyscy rozumieją, co by to oznaczało.

Oto są powody, dla których powinniśmy działać natychmiast, choć zdaję sobie sprawę, że niektórzy z nas wynajdą inne, by uzasadnić dalszą bezczynność. - Złocisty Głos przemówiła ponownie. - Proszę, byście rozważyli rzecz następującą. Otóż Śmiejący się Jasno i Tańcząca w Chmurach nie tylko połączeni są głębszą więzią i rozumieją się lepiej niż ktokolwiek z Ludu z jakimkolwiek człowiekiem dotąd, ale na dodatek Tańcząca w Chmurach stała się bardzo poważanym starszym wśród ludzi. Nie aż tak bardzo jak Stalowy Duch, gdyż nie przewodzi ludzkiemu Wysokiemu Klanowi, ale w swym drugim świecie jest wielkim starszym. Dzięki niej możemy dostać się do tego świata, gdyż ma władzę, by nas na nim powitać, i możliwości, by nas tam przewieźć. A jej miłość do Śmiejącego się Jasno, do mnie i do naszych młodych daje pewność, że pomoże nam w każdy sposób, w jaki będzie mogła, jeśli ją poprosimy. I że ona i wszyscy, którzy za nią idą, będą nas chronili tak samo jak wszyscy z Klanu Postrachu Zabójczego Kła chronili wasz klan i pomagali mu.

Umilkła i zdało się, że wiatr przestał wiać, tak wielka zapanowała cisza. Dopiero po dłuższej chwili Wiatr Wspomnień otrząsnęła się niczym młody złapany przez ulewę i rozejrzała się po zgromadzonych starszych klanu oraz po innych dorosłych jego członkach. Potem zaś spojrzała na Złocisty Głos i powiedziała tonem, w którym czuć było zmartwienie, rezygnację, nadzieję i ironię połączoną z rozbawieniem:

Wprowadziłaś niezłe zamieszanie w swym nowym klanie i to w niezwykle krótkim czasie, siostro-z-wyboru. Udało ci się to, zanim zdążyliśmy zaproponować tobie i Śmiejącemu się Jasno gniazdo na czas, w którym będziecie z nami. Możliwe, że Klan Słonecznego Liścia miał więcej szczęścia, niż sądził, mogąc uniknąć tak... energicznej śpiewającej wspomnienia!

Zawsze uważałam, że starsi mojego klanu mieli więcej szczęścia, niż zdawali sobie z tego sprawę... pod wieloma względami - przyznała skromnie Złocisty Głos, wywołując salwę rozbawionych bleeknięć nawet u najbardziej zszokowanych słuchaczy.

Może tak, a może nie - powiedziała znacznie poważniej Wiatr Wspomnień. - Nie ulega natomiast wątpliwości, że to, co nam właśnie powiedziałaś i zaproponowałaś, będzie nader istotne... może nawet istotniejsze i niebezpieczniejsze dla całego Ludu niż to, co kiedykolwiek zaproponowała Śpiewająca Prawdziwie. A na pewno ważniejsze od wszystkiego, co zaproponował ktokolwiek po niej. Jestem dumna i cieszy mnie to, że przyszłaś z tym do nas - do klanu, do którego należała Śpiewająca Prawdziwie i Wspinający się Szybko.

Nawet jeśli Złocisty Głos ma rację, to i tak nie da się w jeden dzień zmienić wszystkich starych zwyczajów - odezwał się Krzywy Ogon. - Jeżeli nawet postąpimy tak, jak sugeruje, to przecież nie przeniesiemy się od razu wszyscy do nowego świata, tylko wyślemy tam małą grupkę na zwiady.

To niczego nie zmieni i nie ma się co oszukiwać - odparowała Wiatr Wspomnień. - Oczywiście, że na początek to będzie mała grupa, choć nie tak mała, jak sądzisz. Musi się w niej znaleźć przynajmniej jedna śpiewająca wspomnienia, muszą też być myśliwi i zwiadowcy. Aha, żeby nie było wątpliwości: nie mam nawet zamiaru próbować przekonać matki i stałej partnerki do niedawna jeszcze połączonej więzią z człowiekiem, by podjęła się roli, do której nie zdołał skłonić jej cały Klan Słonecznego Liścia, gdy była znacznie młodsza i nieporównanie mniej doświadczona. Musimy zdać sobie sprawę, że nie chodzi tu o wielkość grupy, lecz o zmianę, która czeka nas wszystkich. Wątpię, by nastąpiła ona szybko, bo nadal doradzam ostrożność i rozwagę, ale nawet wysłanie małej grupy oznacza przyznanie się ludziom do naszej inteligencji. A to zmieni wzajemne stosunki na zawsze, wszędzie i dotyczyć będzie całego Ludu.

To prawda, najstarsza śpiewająca - zgodziła się Złocisty Głos. - Ale jest dla mnie jasne, że choć Śpiewająca Prawdziwie także zalecała ostrożność i rozwagę, zdawała sobie od początku sprawę, że nadejdzie taki dzień, w którym będziemy musieli to zrobić. Sądzę, że zgodziłaby się z twoim zdaniem, że nie możemy działać pochopnie. .. ale sądzę też, że byłaby zaskoczona, że zabrało nam aż tak wiele czasu osiągnięcie tego etapu.

Rozumiem. Ale wiem też, że podobnie jak zdarzało się to w przeszłości, inne klany pójdą w ślady Klanu Jasnej Wody w sprawach związanych z ludźmi. To ten klan zdecydował się zrobić pierwszy krok i jeśli teraz postanowi zrobić następny, nie będzie długo osamotniony.

Może i tak - zgodził się Władca Kory - ale nieuprzejmie i nierozważnie byłoby robić go bez choćby zasięgnięcia ich opinii. Potrwa to parę dni i nie ma na to rady.

Kilka czy kilkanaście dni nie jest problemem - zapewniła go Złocisty Głos. - Tańcząca w Chmurach pozostanie tu dłużej tym razem. Będziemy mieli nawet czas na dyskusję, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Ale pamiętajcie o jednym - dodał Śmiejący się Jasno, nie kryjąc dumy ze Złocistego Głosu. -Niezależnie od tego, jaka zapadnie decyzja, my i nasze młode opuścimy ten świat wraz z Tańczącą w Chmurach.

Oświadczenie to nie wywołało tak wielkiego zaskoczenia, jakie mogłoby wywołać w innych klanach, gdyby wygłosił je zwiadowca. Był to bowiem Klan Jasnej Wody, a jego starsi znali Śmiejącego się Jasno od dawna.

Rozumiemy to, Śmiejący się Jasno - zapewniła go spokojnie Wiatr Wspomnień, nie kryjąc pełnego rezygnacji rozbawienia. -Ale mógłbyś nie pozbawiać nas złudzenia, że poważnie traktujesz głosowanie wszystkich klanów w tej sprawie.

Oczywiście, że tak je traktuję! - obruszył się Śmiejący się Jasno, nie kryjąc rozbawienia. - Inaczej byłoby to nieuprzejme, prawda?

* * *


Honor Harrington uniosła głowę znad czytnika, słysząc cichy odgłos towarzyszący otwieraniu najstarszych na Sphinksie kocich drzwi. Zamontowała je w drzwiach wejściowych do domu jej praprababka Stephanie, żeby Lionheart mógł swobodnie wchodzić i wychodzić. I uśmiechnęła się, widząc, że wchodzą przez nie Nimitz i Samantha.

- Cześć, Stinker! - powitała go, odstawiając kubek z kakao. - Odwiedziny u rodziny upłynęły miło?

- Bleek! - potwierdził Nimitz, maszerując ku niej równie zadowolony jak ktoś, kto właśnie odkrył, że jest właścicielem całej grządki selera.

Honor potrząsnęła głową z rezygnacją.

- Nie można mu zarzucić nadmiernej skromności, prawda? - spytała Samanthę.

- Bleek! - zgodziła się zapytana i wskoczyła na fotel, by móc z góry obejrzeć stojący obok niego kosz.

Spały w nim smacznie cztery futrzane kłębki, przy czym jeden cicho pochrapywał. Samantha bleeknęła ponownie - ciszej i łagodniej - i delikatnie pogłaskała chwytną łapą chrapiącego.

- Przecież obiecałam, że ich popilnuję - przypomniała Honor, drapiąc ją za uszami.

Samantha odwróciła głowę i spojrzała na nią jasnozielonymi oczami z taką powagą i namysłem, że Honor zamrugała gwałtownie. Samantha potrząsnęła głową i zwinęła się na jej kolanach w ciasny, zadowolony z siebie kłębek.

A Nimitz wskoczył obok i umościł się jak mógł najwygodniej obok swojej partnerki i swojego człowieka.

Samantha wtuliła nos w udo Honor, westchnęła ciężko i zamruczała, gdy Honor pogłaskała ją po grzbiecie. A po paru sekundach umilkła i zasnęła, oddychając równo i powoli. Honor przestała ją głaskać i przyjrzała się wpierw jej, a potem Nimitzowi zwiniętemu między jej nogą a oparciem fotela i potrząsnęła głową.

Wygląda tak, jakby właśnie skończyła zmieniać świat albo robić coś równie męczącego - oceniła rozbawiona.

- Bleek! - zgodził się Nimitz.

Po czym oparł brodę na jej udzie i zamruczał cicho. Honor roześmiała się równie cicho i podrapała go za uszami.








Eric Flint


GÓRAL


DZIEŃ PIERWSZY - Helen


Strach mobilizował Helen do wysiłku, jakiego wymagało kopanie. Starała się zastosować naczelną zasadę mistrza Tye: obracać słabość w siłę. Strach był wszechobecny, ale zamiast pozwolić mu się sparaliżować, czyniła go motorem dalszego działania, choć bolały ją już ramiona.

Nie miała dość sił, by jednym pociągnięciem kawałka złomu, którego używała jako narzędzia, zrobić duże bruzdy w ścianie, mimo iż tworzyła ją ubita ziemia z gruzem rozmaitej wielkości. I trudno się było temu dziwić - była w dobrej kondycji dzięki regularnym treningom u mistrza Tye, ale skończyła dopiero czternaście lat.

Zresztą i tak musiała pracować powoli, żeby nie narobić hałasu. Za masywnymi drzwiami, które zamontowali w wejściu do jej celi, od czasu do czasu słyszała bowiem głosy porywaczy, więc łoskot osypujących się kawałków gruzu mógłby z kolei zostać usłyszany przez nich.

Postępowała zgodnie z prawdami wpajanymi jej tak przez ojca, jak i mistrza Tye: słabość trzeba zmienić w siłę, korzeń kruszy skały, a wiatr i woda mogą pokonać góry. No i naczelną zasadą, którą wyznawali obaj: zdecyduj, czego pragniesz, i weź się do realizacji tego, a czyniąc to, bądź jak płynąca woda - pracuj stopniowo, cicho i nieustannie, tak by nie dało się ciebie powstrzymać.

Nie miała pojęcia, jak gruba jest ta ściana ani nawet czy jest to ściana. Z równym powodzeniem mogła próbować wykopać tunel w gruncie. Wiedziała jedynie, że nadal znajduje się gdzieś na terenie Chicago, stolicy Ligi Solarnej, najprawdopodobniej w Starym Kwartale, ale to było wszystko, gdyż porywacze zdjęli jej worek z głowy dopiero w podziemiach.

Chicago było gigantycznym miastem, Stary Kwartał zaś przypominał olbrzymi labirynt i to trójwymiarowy, składał się bowiem z wielu poziomów ruin. A oni zeszli głęboko pod ziemię i to tak krętymi tunelami, że nie była w stanie zapamiętać drogi.

Mogła więc tylko próbować być jak płynąca woda, która pokonuje wszelkie przeszkody.

W końcu.

Drapiąc ścianę, bo chwilowo trudno było to, co robiła, nazwać kopaniem, myślała o ojcu i o mistrzu Tye, ale najczęściej wspominała mamę. Tak naprawdę nie pamiętała jej twarzy, tylko wizerunki z hologramów, gdyż mama zginęła, gdy ona miała cztery lata. Pamiętała natomiast doskonale dzień, w którym zginęła. Siedziała przerażona u ojca na kolanach i patrzyła na ekran, obserwując mamę dowodzącą eskortą konwoju walczącą ze znacznie większymi siłami Ludowej Marynarki. Zanim jeszcze rozpoczęła bój, wiedziała, że zginą, ale w ten sposób uratowała konwój, w którym lecieli ona i ojciec.

Drapanie było otępiającym zajęciem, toteż Helen szybko przestała myśleć o czymkolwiek. Miała przed oczyma tylko jeden obraz: przyznany mamie pośmiertnie Medal Honorowy Parlamentu, który w każdym z mieszkań, do których się wprowadzali, ojciec wieszał na najbardziej widocznym miejscu.

Wiedziała, że za to, co robi, nie otrzyma żadnego medalu, ale nie zależało jej na tym. Tak jak mamie nie zależało.

Chciała po prostu być wolna.

Tak jak płynąca woda.

Victor Victora Cachata po raz kolejny ogarnęła fala wątpliwości, gdy w końcu zauważył postać, której szukał. Fala wątpliwości i wahania.

I strachu.

Wiedział bowiem, że to, co chce zrobić, jest szaleństwem. I prawdopodobnie zaprowadzi go przed pluton egzekucyjny, jeśli jego obawy się potwierdzą.

Niepewność była na tyle silna, że na dobrą minutę uniemożliwiła mu podjęcie jakichkolwiek działań. Na szczęście obskurna knajpa, w której siedział, była słabo oświetlona i pełna gości, toteż nikt nie zwrócił na to uwagi.

A już na pewno nie zrobił tego mężczyzna będący obiektem jego zainteresowania. Głównie dlatego, że był odwrócony plecami i na wpół pijany. Co prawda mimo że siedział na barowym stołku, nie miał żadnych problemów z utrzymaniem równowagi, ale Victor podejrzewał, że jedynie dzięki żelaznej samokontroli. Widział Kevina Ushera trzeźwego - co prawda tylko okazjonalnie, ale wystarczająco często, by teraz zauważyć pewne subtelne objawy solidnego wpływu alkoholu na jego zachowanie.

I to w końcu przezwyciężyło jego obawy.

No bo gdyby Usher go zadenuncjował, zawsze będzie mógł twierdzić, że tamten był zbyt pijany, by pamiętać, o czym mówili. I Durkheim by mu uwierzył, bo sam nieraz żartował z pijackich nawyków Ushera.

Prawie natychmiast po dojściu do tego budującego wniosku zauważył, że siedzący obok Ushera mężczyzna zwolnił stołek, toteż nie wahając się, zajął jego miejsce.

I ponownie się zawahał.

Usher nawet na niego nie spojrzał. Towarzysz pułkownik Ludowego Korpusu Marines był pochylony i wpatrywał się w bursztynowy płyn w stojącej na ladzie szklaneczce. Victor więc nadal mógł odejść, nie narażając się na nić. Gdyby tak zdecydował.

Złudzenia te rozwiał głos Ushera, o którego reputacji Victor zapomniał.

- To poważne naruszenie procedury - oznajmił Usher, nie odrywając wzroku od szklaneczki. - Nie wspominając już o złamaniu wszelkich reguł zawodowych. Durkheim obedrze cię żywcem ze skóry. Chociaż nie, Durkheim to biurokrata i to, co wie o pracy agenta, zmieściłoby się w kurzym móżdżku. Takim jak jego.

I wypił połowę zawartości szklaneczki.

Słuchając tego cichego głosu, nie sposób było podejrzewać jego właściciela o upojenie alkoholowe, jeśli nie liczyć wolnego i starannego wymawiania słów. Jego spojrzenie także było trzeźwe, gdy w końcu odwrócił się do Victora i dodał:

- Ale znacznie ważniejsze jest to, że nie jestem na służbie i dekoncentrujesz mnie.

Ta ostatnia wypowiedź dziwnie rozzłościła Victora, toteż palnął, nim zdążył się opanować:

- Pierdol się, Usher! Przy takiej praktyce jak twoja mógłbyś chlać w środku huraganu i nie uroniłbyś ani kropelki!

Usher uśmiechnął się zimno.

- Proszę, proszę i cóż my widziem? Cudowny chłopczyk Durkheima nawet potrafi zakląć.

- Kląć nauczyłem się szybciej, niż mówić, toteż tego nie robię. Uśmiech znacznie stracił na cieple.

- No tak, następny Dolista chcący opowiedzieć o biedzie i wyzysku. Doczekać się nie mogę.

Victor z trudem zapanował nad złością. Zaskoczyło go, jak wiele go to kosztowało, i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że to strach wywołał agresję. Było to o tyle dziwne, że nauczył się panować nad sobą naprawdę wcześnie - gdy miał sześć lat, szło mu już całkiem nieźle. Tylko dzięki temu przetrwał, wydostał się ze slumsów i porzucił egzystencję Dolisty.

Choć czasami nie był pewien, czy podobała mu się cena, jaką za to zapłacił.

- Opowieści nie będzie - burknął. - Wiem, że łamię zasady, ale muszę z tobą porozmawiać prywatnie i bez podsłuchu. Nie wymyśliłem lepszego sposobu, więc jestem.

Usher przestał się uśmiechać i wrócił spojrzeniem do szklaneczki.

- Nie mam nić do powiedzenia Urzędowi Bezpieczeństwa. Do gadania moglibyście mnie zmusić tylko w sali tortur. A żeby mnie tam wsadzić, musiałbyś zorganizować naprawdę wielu pomocników. Sam nie masz cienia szansy, chłoptasiu.

I uśmiechnął się zachęcająco.

Równocześnie jednak jego dłoń trzymająca szklaneczkę zacisnęła się na niej tak, że zbielała. Patrząc na nią, Victor nie miał cienia wątpliwości, że do sali przesłuchań mógłby go zaciągnąć, jedynie mając do pomocy pluton funkcjonariuszy. Co najmniej pluton. A i tak połowa zginęłaby jak nić - reputacja Usher a była w pełni zasłużona.

- Dlaczegóż to? - spytał uprzejmie. - Mógłbyś być w tej chwili generałem albo generałem porucznikiem UB, a nie zwykłym pułkownikiem Marines zagrzebanym na zadupiu.

Usher skrzywił się pogardliwie.

- Nie lubię Saint-Justa i jego metod - prychnął. - Nigdy nie lubiłem, nawet przed rewolucją.

Victor osłupiał, po czym rozejrzał się nerwowo po sali. Nie wyglądało na to, by ktoś ich podsłuchiwał, ale mógł się mylić.

- Masz zdecydowanie niezdrowe nawyki - sapnął.

- Chodzi ci o to, że piję? - spytał niewinnie Usher. Victor prychnął pogardliwie.

- Będziesz miał więcej szczęścia niż rozumu, jeżeli umrzesz na marskość wątroby, krytykując głośno szefa Urzędu Bezpieczeństwa.

- Dlaczego? Stwierdziłem prostą rzecz: gardzę Oskarem Saint-Justem i nigdy tego nie ukrywałem. Powiedziałem mu to dwa razy: raz przed rewolucją i raz po. - Usher wzruszył ramionami. - Jakoś go to nie obeszło. Poza tym można 0 nim powiedzieć różne rzeczy, ale nie że zabija z prywatnych powodów. I gwarantuję ci jeszcze jedno: nie jest sadystą w przeciwieństwie do większości wszarzy, którzy dla niego pracują.

Victor zaczerwienił się, słysząc tę w sumie niezbyt zawoalowaną obelgę. Ale nie zaprotestował, gdyż nie bardzo mógł. Przez ten niedługi czas, jaki minął od ukończenia Akademii UB, przekonał się bowiem, że to, co powiedział Usher, jest prawdą. Dlatego zresztą między innymi narażał się, decydując się na spotkanie w tej spelunce.

Usher nadal wpatrywał się w bursztynowy płyn i milczał. Dzięki jego barwie 1 lekturze zawartości teczki Ushera, którą przestudiował - a była to gruba teczka, choć z pewnością niekompletna - Victor domyślił się, że to ziemska whisky. A konkretnie bourbon z niewielkiej prowincji zwanej Tennessee.

- Biorąc pod uwagę skłonności tychże wszarzy, doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie nie pchać się im w oczy, i dlatego przyjąłem proponowany patent oficerski w Korpusie - dodał niespodziewanie Usher. - I zgłosiłem się na ochotnika na dowódcę ochrony ambasady na Ziemi. Sześć miesięcy potrzeba, by tu dotrzeć z Ludowej Republiki, i bardzo mi to odpowiada. Saint-Justowi najwyraźniej też.

Opróżnił szklaneczkę jednym haustem i odstawił na kontuar.

Ruch był szybki i płynny, a szkło nawet nie stuknęło o blat.

- Przejdź do rzeczy, chłoptasiu - zaproponował. - Jeśli przyśniła ci się prowokacja, to daj sobie spokój: moją opinię o UB znają wszyscy łącznie z Saint-Justem i Robem Pierre'em. Tyle że Pierre ma do mnie słabość, jakbyś nie wiedział. Kiedyś oddałem mu przysługę.

I uśmiechnął się złośliwie. A potem dodał:

- Poszukaj okazji do awansu kosztem kogoś innego.

Nim Victor zdążył się odezwać, zjawił się barman. Szklaneczkę Ushera napełnił bez pytania, jako że ten był stałym klientem. Potem spytał Victora:

- Co ma być?

Ten zamówił piwo i poczekał, aż je dostanie, zanim ponownie się odezwał.

- Nie próbuję cię w nić wrobić i nie szukam okazji. Potrzebuję twojej rady.

Usher znów wpatrywał się w bursztynową zawartość naczynia. Jedynym znakiem, że usłyszał, było lekkie uniesienie prawej brwi. Victor zawahał się, próbując najlepiej dobrać słowa, a potem wzruszył ramionami i walnął prosto z mostu:

- Durkheim zwąchał się z Mesanami i z ich pomagierami na Ziemi. Tą grupą zbokoli nazywaną Świętą Bandą.

Cisza.

Usher jeszcze przez parę sekund przyglądał się alkoholowi, po czym wypił połowę zawartości szklaneczki i warknął:

- I dlaczego mnie to nie zdziwiło?

Jego reakcja natomiast zaskoczyła Victora.

- Nawet cię to nie obeszło? - syknął. - Na litość...

- No, no, tylko bez bluźnierstw. - Uśmiechnął się złośliwie Usher. - Towarzysz oficer wierzy w Boga i inne przesądy dla ciemnoty?

Victor zgrzytnął zębami.

- Nie miałem zamiaru wzywać żadnego Boga! - oświadczył.

- Pewno że nie. Zapewne chodziło o rewolucję - zachichotał Usher. - Biedactwo. Właśnie odkryłeś, że rewolucja ma plamy na niepokalanym pancerzu, co? Dlaczegóż Durkheim nie miałby zadawać się z najgorszym śmieciem wszechświata? Wszystko inne już ma na sumieniu, a UB cieszy się już tak zasraną reputacją, że trochę więcej gówna mu nie zaszkodzi. I tak nikt nie zauważy.

Victor ponownie się zarumienił. I ponownie nie zaprotestował.

Usher opróżnił szklaneczkę, odstawił ją bezgłośnie na blat i spytał bardzo cicho:

- Wiesz, że masz ogon?

Victor drgnął, ale nie odwrócił głowy.

- Cholera! - syknął, zapominając o niechęci do przekleństw. Usher uśmiechnął się leciutko.

- Niech mnie diabli, ty chyba jesteś szczery. Nie sądziłem, że tacy się jeszcze uchowali. Dobrze przyjmujesz lanie?

Pytanie było tak niespodziewane, że Victor zapomniał języka w gębie.

- Eee? - spytał inteligentnie.

- Nie szkodzi, zaraz się dowiesz - wyjaśnił Usher.

Następne pół minuty było dla Victora zlepkiem fragmentarycznych obrazów:

Usher ryknął wściekle i bluznął tak, że powietrze zawyło... Klientela przy kontuarze rozpłynęła się na boki... Sam Victor nagle opanował sztukę latania, i to zupełnie bez własnego udziału, niestety zaraz łupnął plecami o podłogę... i natychmiast poleciał ponownie, ciśnięty przez Ushera nadal klnącego, aż uszy puchły... Tym razem wylądował na stole, który rozpadł się pod jego ciężarem...

Nie wiedział, gdzie trafiły go pięści Marine, bo bolało go wszędzie. Próbował się osłaniać i bronić, ale był to całkowicie nieskuteczny wysiłek, którego Usher najprawdopodobniej nawet nie zauważył.

A potem dotarło doń, że ani na moment nie stracił przytomności. I zrozumiał, że w tym szaleństwie jest metoda - Usher nie chciał zrobić mu krzywdy, a był na tyle silny i tak dobrze znał walkę wręcz, że potrafił to zrobić, nie wzbudzając podejrzeń.

I całe szczęście, bo po pierwszych paru sekundach Victor przestał mieć wątpliwości, że gdyby tylko tamten chciał, mógłby go zabić bez żadnego problemu. I to w bardzo bolesny sposób. Ta część reputacji Kevina Ushera w przeciwieństwie do plotek o jego pijackich wyczynach nie była zmyślona. I był za to losowi naprawdę wdzięczny.

Admirał i ambasador Edwin Young był wysoki i kościsty, a jego fizjonomia doskonale pasowała do sylwetki, przywodząc na myśl ziemskiego konia. Natomiast szyty na miarę uniform kontradmirała Royal Manticoran Navy leżał na nim idealnie. Do końskiej urody nie pasowały jedynie szczupłe, delikatne palce arystokraty, którym oczywiście był. Co podkreślał każdym słowem i gestem, a nawet sposobem, w jaki spoczywał w fotelu. Spoczywał, bo mianem "siedział" nijak nie dało się jego pozy określić.

Dla kogoś, kto choćby pobieżnie orientował się w subtelnościach społecznych Królestwa Manticore, na pierwszy rzut oka było oczywiste, że ma do czynienia z kimś należącym do wyższej sfery, i mały, gustowny znaczek w klapie ogłaszający przynależność do Zjednoczenia Konserwatywnego nie był absolutnie potrzebny, by wzmocnić to wrażenie.

Znaczek ten stanowił także rażące naruszenie przepisów mundurowych Królewskiej Marynarki, ale tym akurat kontradmirał nie musiał się przejmować. Raz dlatego, że był najwyższym rangą oficerem RMN na Ziemi, dwa, że jedynym ważniejszym od niego przedstawicielem Korony w Lidze Solarnej, który mógłby mieć o to pretensje, był ambasador Gwiezdnego Królestwa Hendricks. A tak się dziwnie składało, że stojący przy oknie dyplomata nosił w klapie marynarki taki sam znaczek.

Trzecim i ostatnim obecnym w pokoju był kapitan Królewskiej Marynarki siedzący przed kontradmiralskim biurkiem, ale ignorował on całkowicie znaczek w klapie przełożonego. A to dlatego, że jego uwaga była skupiona całkowicie na admiralskiej szyi. Długiej, chudej i delikatnej, doskonale pasującej do arystokraty.

Kapitan był pewien, że zdołałby ją bez trudu złamać.

Prawdopodobnie, jako że nie o to głównie by chodziło. Celem bowiem byłoby skręcenie admiralskiego karku, ale dopiero po zmiażdżeniu krtani i odczekaniu stosownego czasu, by pan kontradmirał Edwin Young samodzielnie prawie się udusił. Inne metody kapitan uznał za zbyt szybkie i zbyt mało bolesne.

To zresztą też nie trwałoby wystarczająco długo. Zdawał sobie sprawę z własnej siły i wiedział, że dusząc takiego chuderlaka w przypływie wściekłości, zrobiłby to za mocno, a więc i za szybko.

A nie bardzo mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz był równie rozwścieczony jak teraz. Zapanowanie nad furią i żądzą mordu kosztowało go tak wiele wysiłku, że usłyszał dopiero końcowy fragment przemowy kontradmirała.

-... i jestem pewien, że przyzna mi pan rację, kapitanie Zilwicki, kiedy tylko przemyśli to pan spokojnie i bez emocji zagłuszających logikę.

Poprzez łomot krwi w uszach Zilwicki usłyszał głos ambasadora, naturalnie popierającego stanowisko partyjnego kolegi:

- Oczywiście. Bo po prostu nie ma żadnego powodu, dla którego mieliby skrzywdzić pańską córkę, kapitanie. Jak sam pan zauważył, byłoby to zachowanie całkowicie nietypowe nawet jak na UB. Już samo porwanie wykracza poza normalne granice działalności wywiadów.

Krępa i masywna postać w kapitańskim mundurze nie poruszyła się, jedynie dłonie zaciśnięte na poręczach fotela zbielały.

Zilwicki spojrzał przelotnie na stojącego przy oknie grubasa. Jak sądził, jego trzy podbródki także nie stanowiłyby problemu, gdyby uczciwie zabrał się do uduszenia go. Tyle że potrwałoby to dłużej i przyjemność byłaby większa. Ale najpierw nie odmówiłby sobie frajdy zastosowania paru chwytów całkowicie zakazanych w zapasach, jako że powodowały oberwanie organów wewnętrznych.

Hendricks wyglądałby znacznie atrakcyjniej, gdyby z każdego naturalnego otworu jego ciała płynęła krew.

Znacznie atrakcyjniej.

Łomot w uszach przycichł, toteż znacznie wyraźniej usłyszał zakończenie ambasadorskiego expose:

- ... nie mogę uwierzyć, że w Urzędzie Bezpieczeństwa pracują ludzie tak aroganccy i nieodpowiedzialni, żeby ryzykować coś podobnego. I to tuż przed przyjazdem Parnella.

Kontradmirał Young pokiwał głową i dołożył swoje:

- Grozi im największa klęska propagandowa w dziejach kontaktów z Ligą Solarną. Ostatnią rzeczą, jakiej by chcieli, jest pogorszenie własnego wizerunku w mediach przez zamordowanie czternastoletniej dziewczynki.

- Przecież wam mówię, że to nie jest akcja UB - warknął Zilwicki. - A raczej jest to operacja UB, ale wykonywana przez ubeków działających na własną rękę, bez oficjalnej zgody. I właśnie dlatego nie sposób przewidzieć, co mogą zrobić z Helen! Dlatego potrzebuję urlopu, by przeprowadzić nieoficjalne śledztwo. ..

- Dość, kapitanie Zilwicki! - przerwał mu ostro ambasador. - Decyzja została podjęta. Naturalnie rozumiem pańską troskę, ale chwilowo cały wysiłek i uwagę musimy skupić na odpowiednim wykorzystaniu okazji, jaką jest przybycie na Ziemię admirała Parnella. I jestem pewien, że się pan ze mną zgodzi, jeśli rozważy sprawę jako oficer wywiadu, a nie zaniepokojony ojciec. Możemy udawać, że daliśmy się zwieść tej dywersji, ale nie możemy pozwolić sobie na marnowanie sił i środków i rzeczywiście tak postąpić.

- I radzę uważać na maniery - warknął Young, rozwalając się jeszcze bardziej w fotelu. - Z powodu osobistego charakteru sprawy przymykałem dotąd oko na pańskie nieregulaminowe zachowania, ale jest pan oficerem Królewskiej Marynarki, więc wykona pan rozkazy i będzie się zachowywał zgodnie z zasadami protokołu wojskowego.

Przez moment Zilwicki nie był pewien, czy jego samodyscyplina wystarczy. Na szczęście pomógł jej instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsądek. Gdyby został aresztowany za obicie mordy przełożonemu albo też uduszenie go, w żaden sposób nie zdołałby pomóc Helen. I przez własną głupotę przekreśliłby jej i tak już niewielkie szanse na przeżycie.

Wstrząśnięty jej porwaniem popełnił błąd - należało zdawać sobie sprawę, że od tej pary kretynów nie uzyska żadnej pomocy, i tylko spokojnie o wszystkim zameldować. Znał ich za dobrze i za długo, a postąpił naiwnie jak dziecko. Odzyskaniem córki musiał zająć się sam, a żeby tego dokonać, musiał być wolny i oficjalnie zajęty czymś zupełnie innym. Czyli musiał zagrać posłusznego podkomendnego i jak najszybciej stąd wyjść.

A kiedy już odzyska córkę, przyjdzie czas na wyrównanie rachunków.

Ta świadomość sprowadziła spokój, wygaszając wściekłość, niczym kubeł zimnej wody, i przywracając mu zwykłą zdolność logicznego myślenia. Wstał, zasalutował i oznajmił:

- Jak pan sobie życzy, admirale. Wyślę odpowiedź porywaczom z domu, za pańskim przyzwoleniem.

- Jak najbardziej - ucieszył się Hendricks. - Gdyby wysłał ją pan z ambasady, mogliby nabrać podejrzeń. Dobrze pan to wymyślił, kapitanie. Jestem pewien i sądzę, że admirał Young podziela moje zdanie, że jest to długofalowe działanie przeciwnika mające na celu stworzenie źródła dezinformacji w naszym wywiadzie. Będą pewniejsi sukcesu, jeśli kontakt z panem będzie wyglądał na całkowicie prywatny.

Wygłosił to tonem doświadczonego asa wywiadu gratulującego nowicjuszowi uniknięcia prostej pomyłki.

I mimo przepełniających go uczuć Zilwicki omal nie parsknął śmiechem, gdyż to on był doświadczonym oficerem wywiadu, natomiast wszystko, co Hendricks wiedział o tego typu działalności, to że istniała. Jako doświadczony intrygant polityczny był naturalnie przekonany, że się na tym zna. Natomiast prawda wyglądała inaczej: arena polityczna Królestwa Manticore, choć skomplikowana i niebezpieczna, była piaskownicą w porównaniu z tą, na której Zilwicki działał od lat.

Zdołał jednak zapanować nad wesołością, z kamienną twarzą skinął głową i opuścił pomieszczenie.

Kiedy Anton Zilwicki wszedł do mieszkania, zastał w salonie Roberta Tye nadal siedzącego w pozycji lotosu na samym środku pokoju. Wyglądało na to, że mistrz sztuk walki nie drgnął od chwili jego wyjścia z domu. Tye miał własne sposoby kontrolowania wściekłości.

Widząc gospodarza, uniósł pytająco brew.

Zilwicki pokręcił głową.

- Jak należało się spodziewać, ta para imbecyli zwróciła uwagę jedynie na pozory. Poza tym mają chwilowo obsesję na punkcie okazji propagandowej, którą stworzy przybycie Parnella. A tacy jak oni nie są w stanie myśleć równocześnie o dwóch rzeczach - wyjaśnił. - Polecili mi postępować zgodnie z instrukcjami porywaczy. I nie dali urlopu.

Przez moment Tye przyglądał mu się uważnie, po czym uśmiechnął się złośliwie.

- A ty naturalnie jak grzeczny oficerek wykonasz rozkaz. Zilwicki tylko prychnął pogardliwie.

Robert Tye był pierwszą osobą, z którą skontaktował się po odkryciu faktu porwania córki, gdy późnym wieczorem wrócił do domu. Nadal nie do końca był pewny, dlaczego tak zrobił. Postąpił impulsywnie, a nie był człowiekiem działającym pod wpływem impulsów.

Powoli usiadł w fotelu, pierwszy raz analizując spokojnie całą sytuację.

Na Ziemię przybył z córką ponad cztery lata temu. Z racji specyficznego rodzaju pracy prowadził koczownicze, można by rzec, życie. Zdawał sobie oczywiście sprawę, jak ciężkie ono musi być dla Helen. Dla każdego zmiana przyjaciół i otoczenia bywa trudna, a zwłaszcza dla dziecka czy nastolatki, której do tego dochodzi jeszcze zmiana szkoły.

Helen z reguły nie bywała zachwycona perspektywą kolejnej przeprowadzki, ale tym razem było inaczej. Wieści o wyjeździe do Chicago powitała z entuzjazmem i trochę potrwało, nim pojął dlaczego. A sprawa była prosta - Helen, idąc śladami matki, zainteresowała się sztukami walki w wieku lat sześciu. Ale nie tylko samymi technikami i ćwiczeniami, lecz także ich historią i podstawami teoretycznymi. Dla niej Chicago oznaczało jedno - możliwość pobierania lekcji u jednego z legendarnych mistrzów sztuk walki, którego znano i szanowano w całej galaktyce.

Anton martwił się tylko, że Tye nie przyjmie jej na uczennicę. Ku jego zaskoczeniu mistrz nie miał nić przeciwko temu. Jak powiedział mu potem przy jakiejś okazji, w jego wieku obecność dzieci była mile widzianą odmianą. A przez te lata sensei Helen stał się członkiem rodziny pod wieloma względami najbardziej przypominającym dziadka.

- Jesteś pewien, że chcesz się w to mieszać? - spytał niespodziewanie Anton. - W sumie nie miałem prawa cię w to wciągać, a nie ma wątpliwości, że skończy się to czymś...

- Niebezpiecznym? - zasugerował Tye z uśmiechem. Anton też się uśmiechnął.

- Miałem zamiar powiedzieć: nielegalnym. Wysoce nielegalnym. Bo że niebezpiecznym, to oczywiste.

Tye wzruszył leciutko ramionami.

- To mnie guzik obchodzi - przyznał szczerze. - Natomiast ciekawi mnie coś innego. Jesteś pewien, że twoi szefowie, czyli te dwa imbecyle, jak ich ładnie określiłeś, się mylą?

Zapytany zacisnął szczęki, przez co jego twarz stała się kwadratowa.

- Możesz mi zaufać - powiedział po chwili. - Taka akcja nie tylko kompletnie nie pasuje do uboli, ale co ważniejsze, nie są w stanie nijak na niej skorzystać. Widzisz, ja nie wiem niczego i nie mam dostępu do żadnych informacji, które mogłyby się im przydać. Ta dupa Young jest przekonany, że chodzi im o to, by zrobić ze mnie źródło fałszywych informacji podsyłanych wywiadowi floty. Co jest szczytem idiotyzmów, jakie ten półgłówek w życiu wygłosił!

Tye przekrzywił lekko głowę, dając w ten sposób subtelnie do zrozumienia, że nie bardzo rozumie, skąd gospodarz ma tę pewność.

- Powód jest prosty - wyjaśnił Zilwicki ze znacznie bardziej zamyśloną miną. - Żeby kampania dezinformacyjna była skuteczna, musi być subtelna, więc długotrwała. Nie ma sensu gwałtownie wykorzystywać agenta, którego przeciągnęło się w taki czy inny sposób na własną stronę, do przekazywania przeciwnikowi fałszywych informacji, bo tenże przeciwnik szybko się w tym połapie, porównując je z danymi uzyskanymi z innych źródeł. I jedyne, co się osiągnie, to że taki podwójny agent zostanie spalony, czyli stanie się bezużyteczny. Trzeba bardzo ostrożnie i stopniowo dawkować fałszywe informacje, mieszając je z prawdziwymi i zwiększając ilość fałszywych naprawdę wolno, nim uzyska się zamierzony efekt i wpłynie w ten sposób na obraz widziany przez stronę przeciwną. To wymaga nie miesięcy, ale lat.

- Rozumiem.

Zilwicki przeczesał dłonią krótko ścięte włosy i dodał:

- Porwanie córki, by w ten sposób zmusić kogoś do współpracy, także jest debilizmem. Nawet bowiem jeśli ojciec się na to zgodzi, takie zniknięcie musi zostać zauważone i wzbudzić podejrzenia. A jeżeli nie samo zniknięcie, to jej dłuższa nieobecność. Kolejne niebezpieczeństwo jest takie, że chcący jak najszybciej odzyskać córkę ojciec zacznie się za bardzo starać i także wzbudzi podejrzenia kontrwywiadu. No i następna kwestia: gdzie trzymać porwaną przez tak długi czas? Ziemia to teren obcy dla UB, nie mogliby jej po prostu wsadzić do więzienia, a nie mogliby też wywieźć, bo ojciec będzie żądał dowodów, że dziecko żyje i jest dobrze traktowane. Dowodów, które muszą być dostarczone szybko, a do Republiki leci się stąd pół roku. O ubolach czy UB można powiedzieć różne rzeczy, ale nie to, że są głupi. A cała ta akcja od początku do końca jest głupia.

- Dobrze. Co w takim razie robimy?

Zilwicki wstał, przespacerował się w tę i z powrotem po pokoju i zdecydował:

- Zaczniemy od moich kontaktów w tutejszej policji.

Po czym podszedł do stolika i spojrzał na leżącą na nim kartkę. I uśmiechnął się zimno.

- A najlepszym dowodem głupoty porywaczy jest właśnie to. Wierzyć się nie chce! Ręcznie napisane żądanie okupu! - warknął chrapliwie. - A według Hendricksa to są zawodowcy. To, co on wie o wywiadzie, zmieściłoby się na łebku od szpilki. Który mniej więcej odpowiada wielkości jego móżdżku. Podobnie zresztą jak móżdżków porywaczy. I dlatego za nić nie uwierzę, że to robota UB.

Zilwicki uśmiechnął się z mściwą satysfakcją i spojrzał na drzwi prowadzące do mieszkania z korytarza. Drzwi, na których nie znalazł żadnych śladów włamania.

- Cała ta sprawa na kilometr śmierdzi amatorami zbyt cwanymi dla własnego dobra - ocenił. - Archaiczna, ręcznie pisana wiadomość z jednej strony i bez śladowe pokonanie drzwi z nowoczesnym systemem anty włamaniowym z drugiej. Idioci, postąpiliby lepiej, gdyby je spalili. Trochę by im zeszło, ale przynajmniej nie ogłosiliby od razu, że mają w tym bloku kogoś, kto im pomógł. A bez pomocy kogoś pracującego w obsłudze nie zdołaliby tak sforsować tych drzwi. Tutejsza policja jest niezła. Sądzę, że w ciągu dwudziestu czterech godzin będą mieli akta wszystkich pracowników i kompletne wyniki analiz tej kartki. Wątpię, żeby było problemem szybkie zawężenie listy podejrzanych do paru osób.

- Policja będzie współdziałać?

- Raczej tak. Raz, że mają u mnie parę długów wdzięczności, dwa - nie lubią porwań i zwykle gotowi są trochę nagiąć przepisy, byle dorwać porywaczy.

Zilwicki spojrzał ponownie na odręczną wiadomość napisaną na kartce papieru i parsknął pogardliwie:


DZIEŃ DRUGI - Helen


Początkowo Helen planowała urobek, czyli ziemię i gruz, po prostu zostawiać koło wygrzebanej dziury, gdyż podłoga także się z nich składała, a dodatkowo walały się na niej większe i mniejsze kawałki murów, złomu i rozmaite śmieci. W jednym rogu była ich całkiem duża sterta. Szybko jednak zorientowała się, że jeżeli porywacze rozejrzą się dokładniej, przynosząc jej posiłek, to zauważą ślady jej poczynań.

Taka inspekcja wydawała się mało prawdopodobna, bo byli tak aroganccy i pewni siebie, że najwyraźniej w ogóle im przez myśl nie przeszło, że czternastolatka może próbować ucieczki, ale nie oznaczało to, że była niemożliwa.

Helen nigdy porządnie się im nie przyjrzała, bo nie bardzo miała okazję. Gdy pojawili się w mieszkaniu, nałożyli jej na głowę worek i przestała widzieć cokolwiek. Wiedziała jedynie, że musieli mieć pomocnika wśród obsługi technicznej budynku, bo jakoś udało im się niepostrzeżenie przemycić ją do garażu. A kompleks mieszkalny był tak gęsto zaludniony, że inaczej nawet przy starannym zaplanowaniu byłoby to niemożliwe.

Worek zdjęto jej dopiero, gdy znaleźli się w podziemiach, i to też raczej z konieczności, a nie zgodnie z planem. Okazało się to niezbędne, gdyż alternatywą było niesienie jej, na co najwyraźniej porywacze nie mieli ochoty. Podłoga podziemnego labiryntu była bowiem nierówna i pełna rozmaitych przeszkód i Helen ciągle się o coś potykała. Najpierw zarobiła parę kuksańców i usłyszała serię inwektyw, ale w końcu porywacze doszli do wniosku, że to nić nie da, i zdjęli jej worek z głowy.

To że wcześniej nie zdawali sobie sprawy z takiej konieczności, dowodziło braku planu i beztroski. Samo porwanie przygotowali precyzyjnie, ale o oczywistych drobiazgach na następnym etapie po prostu nikt nie pomyślał Ponieważ Helen, chcąc pójść w ślady rodziców i zostać oficerem Royal Manticoran Navy, interesowała się historią wojskowości, było dla niej oczywiste, że porywacze są zbyt pewni siebie i nawet nie zadali sobie trudu zastanowienia się, co też przeciwnik (czyli ona) może przedsięwziąć. Takie lekceważenie i brak przewidywania zawsze się mściły. I miała zamiar im to udowodnić.

Po zdjęciu worka też nie była w stanie dokładniej im się przyjrzeć, bo kiedy tylko próbowała spojrzeć w ich kierunku dostawała kuksańca. A po wepchnięciu jej do celi polecili, by stała twarzą do ściany, a plecami do drzwi za każdym razem, gdy usłyszy, że je otwierają, by dać jej jedzenie i picie. Ucieszyło ją to, zgodnie bowiem z tym, co wyczytała w rozmaitych powieściach, oznaczało to, że nie zamierzali jej zabić. Gdyby od początku mieli taki zamiar, nie zależałoby im na tym, by nie potrafiła ich rozpoznać.

Tak przynajmniej głosiła teoria, w której Helen nie pokładała zbyt wielkiej nadziei. Nadal nie miała pojęcia, kim są porywacze ani też dlaczego ją porwali. Natomiast nie miała wątpliwości co do jednego: że w razie potrzeby nie zawahają się jej zabić. Fakt, w wieku czternastu lat raczej nie była ekspertem w tej dziedzinie, ale to akurat było oczywiste. Ich sposób chodzenia i całe zachowanie świadczyły, o tym, że uważają się za lepszych od całej reszty ludzkości. Poruszali się niczym leopardy puszące się przed spoczynkiem. Dotyczyło to całej czwórki, zarówno mężczyzn, jak i kobiet.

Wszyscy zresztą, z tego co zdołała zauważyć, byli zadziwiająco podobni do siebie, jakby należeli do tej samej rodziny. Tak przynajmniej wyglądało to na pierwszy rzut oka. Po zastanowieniu, a czasu na myślenie miała pod dostatkiem, przyszło jej do głowy inne, znacznie mniej miłe wytłumaczenie. Porywacze rozmawiali ze sobą, nie krępując się jej obecnością, gdyż używali języka, którego nie znała. Był on dziwnie podobny do starobiałoruskiego, w którym mówiono jeszcze tu i ówdzie na Gryphonie. Przeważnie w okolicach, w odniesieniu do których określenie "zadupie" brzmiało zbyt wielkomiejsko. Nie znała starobiałoruskiego, ale była osłuchana z jego melodią i brzmieniem na tyle, by mieć pewność, że język używany przez porywaczy jest doń bardzo podobny, czyli należy do języków słowiańskich.

A ojciec powiedział jej kiedyś, że, "superżołnierze", czyli mutanci stworzeni do walki w czasie Ostatecznej Wojny, hodowani byli w laboratoriach ukraińskich. Co prawda oficjalna wersja głosiła, że wyginęli w tym konflikcie, ale ojciec twierdził, że niedobitki przeżyły. I nadal żyły, kryjąc się gdzieś po kątach olbrzymiej populacji zamieszkującej Ziemię.

Z tego co wiedziała, ci "superżołnierze" uważali innych ludzi za gorszych od siebie i traktowali ich jak bydło albo zabawki.

Albo robactwo...

To ostatnie skojarzenie dziwnie ją ucieszyło, gdyż to, co zamierzała zrobić, było niczym innym jak powtórką zachowania jednego z najlepiej zaadaptowanych do życia ziemskich istot - karaluchów. Tak jak one szukała bezpieczeństwa w ścianie.

Podbudowana tym odkryciem ze zdwojoną energią wzięła się do pracy.

Victor Durkheim odwiedził Victora w szpitalu. Szef personelu UB na Ziemi jak zwykle był rzeczowy.

- Masz szczęście, że poza zebraniem imponującej kolekcji siniaków i zadrapań nić ci się nie stało - ocenił; najwyraźniej był już po rozmowie z lekarzem.

Durkheim był niesamowicie chudy - sprawiał wrażenie zagłodzonego, a kościstą głowę z twarzą o zapadniętych policzkach trzymał zwykle lekko pochyloną, jakby chuda szyja z wystającą grdyką nie była w stanie jej utrzymać. Stojąc w nogach łóżka, wyglądał niczym hologram ziemskiego sępa przycupniętego na gałęzi.

- Co się stało? - spytał ostro.

Victor powiedział bez wahania to, co wymyślił po odzyskaniu przytomności:

- Próbowałem skłonić Ushera, żeby tyle nie pił, bo to nam psuje reputację. Nie myślałem, że...

Durkheim przerwał mu prychnięciem.

- Oj durny ty, durny! - burknął, ale bez specjalnej złości. - Zostaw go w spokoju. Prawdę mówiąc, najlepiej dla wszystkich byłoby, gdyby zachlał się na śmierć.

Po czym oparł dłonie na poręczy łóżka i pochylił się do przodu. Teraz wypisz, wymaluj wyglądał jak ścierwojad.

- Usher żyje tylko dlatego, że jest Bohaterem Rewolucji, nieważne z jakiego powodu. I dlatego, że Rob Pierre bywa czasem sentymentalny. Tylko dlatego - syknął. - Rozumiesz?

Victor z trudem przełknął ślinę.

- Rozumiem, towarzyszu generale.

- To dobrze. To bardzo dobrze. Durkheim wyprostował się.

W pokoju zapanowała cisza.

Na szczęście Usher nie strzępi gęby, więc nie ma powodu, by nadawać bieg tej sprawie - dodał Durkheim. - Nie sądzę, żeby pociągnął dłużej niż rok... za dużo chla tej swojej nalewki na myszach. A ty trzymaj się od niego z daleka. To rozkaz.

- Rozumiem, towarzyszu generale - potwierdził Victor. Nim skończył mówić, Durkheim był już przy drzwiach.

Jak zawsze Victor był zaskoczony szybkością jego ruchów. Durkheim wyglądał jak niedożywiony nieboszczyk i miał raptowny, jakby przerywany krok, ale poruszał się błyskawicznie. A tym razem sposób, w jaki młócił przy tym łokciami, przywodził mu na myśl sępa próbującego niezgrabnie wzbić się w powietrze. Choć widok był zabawny, nie roześmiał się.

Aż tak naiwny nie był.

Sęp był padlinożercą. Ale był też drapieżnikiem i to w pewnych okolicznościach bardzo niebezpiecznym. Nie miał żadnych wątpliwości, że dokładnie tak samo było z Durkheimem.


* * *


Victor został wypisany ze szpitala trzy godziny później.

Przyspieszone leczenie trwało naprawdę krótko, ale i tak była już zbyt późna pora, by udać się do ambasady, toteż zdecydował się wrócić do domu. Mieszkał w olbrzymim kompleksie, w którym ambasada Ludowej Republiki wynajmowała lokale dla większości pracowników. Apartamenty były luksusowe, a adres prestiżowy, jako że kompleks położony był w dzielnicy wschodniej na cyplu, który rósł poprzez wieki, aż sięgnął całe kilometry w głąb jeziora Michigan. Niestety w tej chwili oznaczało to dla niego długą podróż komunikacją publiczną, gdyż szpital znajdował się na obrzeżu Starego Kwartału, w pobliżu knajpy będącej ulubionym wodopojem Ushera.

A więc...

Westchnął ciężko i z rezygnacją.

Nie żeby miał jakieś uprzedzenia względem hord ubogich imigrantów zamieszkujących Stary Kwartał i tłoczących się w publicznych środkach transportu. Wręcz przeciwnie - czuł się wśród nich swobodniej niż wśród elit Ligi Solarnej regularnie uczestniczących w często odbywających się w ambasadzie przyjęciach. Przypominali mu młodość spędzoną wśród proli Nouveau Paris.

Natomiast perspektywa godzinnej podróży na stojąco w zatłoczonym do granic możliwości wagonie była zupełnie inną sprawą. Władze stolicy Ligi chełpiły się systemem transportu publicznego, tylko jakoś tak dziwnie się składało, że z niego nie korzystały.

Jak naturalnie władze żadnej stolicy żadnego państwa. Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że w Lidze także zbliżała się wielkimi krokami rewolucja. Przebywał tu wystarczająco długo, by pod lśniącą fasadą bez trudu dostrzec zgniliznę.

Rad nie rad wsiadł do najbliższej kapsuły.


* * *


Nie minęło pięć minut, odkąd Victor znalazł się w zatłoczonej kapsule, bo tak oficjalnie zwano wagonik i nazwa ta całkiem doń pasowała, gdy poczuł, że ktoś się do niego przytula. Nie było w tym nić dziwnego, gdyż tłok był solidny, a wszyscy stali.

Podobno na samym początku swego istnienia kapsuły wyposażone były w siedzenia, ale w tych obsługujących Stary Kwartał i okolicę szybko je zdemontowano, by zwiększyć ich pojemność. I tak zresztą od dawna zbyt małą. Victor nie był wysoki jak na mieszkańca Ludowej Republiki, ale i tak prawie o głowę wyższy od większości zamieszkujących Stary Kwartał imigrantów.

Dlatego odruchowo spojrzał w dół.

Przyciskała się do niego młoda kobieta. I to zdecydowanie za bardzo, by można to było wytłumaczyć tłokiem. Sądząc po karnacji i rysach twarzy, część jej przodków pochodziła z południowej Azji, podobnie jak większość imigrantów w tym mieście. Natomiast prostytucją parała się niewielka ich część. A nawet nie widząc lubieżnego uśmiechu, jakim go obdarzała, Victor nie miałby żadnych wątpliwości, że ma do czynienia z przedstawicielką najstarszego zawodu wszechświata. Świadczył o tym jednoznacznie jej strój, który kiedyś w zamierzchłej przeszłości miał coś wspólnego z sari. Teraz jego naczelnym założeniem było podkreślenie figury noszącej go osoby ze szczególnym uwzględnieniem zmysłowego brzucha.

W Starym Kwartale było to coś zupełnie naturalnego - Victor dawno już stracił rachubę, ile razy proponowano mu tu podobne usługi, choć przybył na Ziemię niespełna standardowy rok temu. Nigdy nie był nieuprzejmy wobec prostytutek - być może na skutek solidarności klasowej, być może z braku doświadczeń w obcowaniu z kobietami. Nie próbował dojść powodów, bo w sumie go nie interesowały. Pozostał po prostu uprzejmy, ale zdecydowany w wyrażaniu odmowy.

Dlatego zaskoczyło go, że tym razem odmowa nie poskutkowała.

Był to pierwszy wypadek tego typu, ale za to ciężki - panienka go objęła, a na dodatek wysunęła język i zaczęła nim zmysłowo poruszać. Victor najpierw nieco zgłupiał, a potem, gdy zobaczył jego powierzchnię, zesztywniał.

Inżynierowie genetyczni Manpower Inc. tam właśnie znaczyli swoje produkty. Albo niewolników, bo to było właściwsze określenie. Oznaczenia służyły temu samemu celowi co dawniej tatuowanie lub wypalanie piętna, były jednak gorsze, ponieważ nieusuwalne. Stanowiły część pigmentacji skóry wkodowaną genetycznie i rozwijającą się wraz z organizmem. Pozbyć się jej w zasadzie można było tylko wraz z językiem. Ale gdyby go zregenerować, znak pojawiał się ponownie. Z jakiegoś powodu okazało się, że kubki smakowe najlepiej poddają się trwałej zmianie kodu, nie tracąc swych właściwości.

Victor zesztywniał nie tyle z obrzydzenia, ile z wściekłości. Dla niego, i zresztą nie tylko dla niego w znanym wszechświecie, nie istniało nić bardziej obrzydliwego i zasługującego na unicestwienie niż firma o nazwie Manpower Inc. I władze oraz część mieszkańców planety Mesa. Dopiero po chwili zapanował nad gniewem na tyle, by uświadomić sobie, że ma do czynienia z ofiarą, nie ze sprawcą. Dlatego powtórzył odmowę zdecydowanie, ale z przyjaznym uśmiechem.

Bez skutku.

Panienka wtuliła twarz w pobliże jego ucha, jakby miała zamiar go pocałować.

I szepnęła:

- Zamknij się i słuchaj! Porozmawia z tobą, ale w wybranym przez siebie miejscu. Masz wysiąść na Jackson i iść za mną.

Victor ponownie zesztywniał.

- Proszę, proszę!... - szepnęła zdumiona. - Ty naprawdę jesteś jak pijane dziecko we mgle! Dokładnie tak jak mówił...

Anton Porucznik policji chicagowskiej zmarszczył brwi.

- Tylko ostrzegam cię, Anton: jeżeli w okolicy zaczniemy znajdować trupy, to aresztuję cię natychmiast - ostrzegł.

Nawet odpowiadając, Zilwicki nie odrywał wzroku od koperty, którą wręczył mu policjant.

- Nie bój się, Muhammad, chodzi mi wyłącznie o informację. Porucznik Muhammad Hobbs przyjrzał mu się z niedowierzaniem, po czym przeniósł wzrok na siedzącego na podłodze Roberta Tye, a na końcu na stojącą w rogu konsolę komputera połączoną z modułem łączności. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to sprzęt profesjonalny, i to klasy znacznie przewyższającej klasę urządzeń spotykanych w prywatnych domach. Hobbs westchnął ciężko i dodał:

- Pamiętaj, że tym razem naprawdę dla ciebie zaryzykowaliśmy. I jeżeli sprawa się wyda, to nie tylko ja, ale jeszcze pięć innych osób będzie miało szczęście, jeśli straci tylko pracę.

Zilwicki spojrzał mu w oczy i odparł:

- Rozumiem i zapewniam cię, że w okolicy nie będzie trupów. Nie będzie w ogóle niczego niewygodnego dla policji.

- Jak dajmy na to epidemii złamań albo czegoś w tym guście - dodał Muhammad, spoglądając wymownie na siedzącego.

Tye uśmiechnął się łagodnie.

- Pan chyba nie rozumie natury mojej dyscypliny sztuki, poruczniku Hobbs - ocenił.

Hobbs prychnął.

- Takie gadki są dobre dla turystów. Widziałem pana na kilku turniejach: nawet walcząc zgodnie z ich zasadami, zrobił pan odpowiednie wrażenie - wyjaśnił, po czym wycelował wskazujący palec w Antona. - A to, że nie widziałem ciebie siedzącego z nogami na głowie, o niczym nie świadczy. Ćwiczymy w tej samej siłowni i wiem, ile możesz podnieść czy wycisnąć. To się w głowie nie mieści!

Po czym wyprostował się i warknął:

- Wystarczy kazań, tylko pamiętajcie: żadnych trupów i epidemii wypadków.

Po czym skierował się ku drzwiom.

Ledwie się za nim zamknęły, Zilwicki zasiadł przed komputerem i załadował chipa z raportem policyjnych specjalistów. Po czym pogrążył się w lekturze.

Victor Victor nigdy nie był w Starym Kwartale. Często przejeżdżał przez jego obrzeża, bo tamtędy wiodły trasy transportu publicznego, ale pierwszy raz chodził po jego ulicach.

O ile określenia "ulice" można było użyć w stosunku do najczęściej zamkniętych ze wszystkich stron ciągów komunikacyjnych. Architekci miejscy od wieków woleli używać określenia "arteria" i choć w większości przypadków było ono kompletnie nietrafione, to w Starym Kwartale pasowało doskonale. Gdyby bowiem te "ulice" nie miały przekroju kwadratowego, a okrągły, rzeczywiście przypominałyby arterie w ludzkim ciele. A odchodzące od nich uliczki pod względem pokręcenia i zwężania się w miarę oddalania od głównego ciągu komunikacyjnego, do złudzenia przypominały żyły.

Już w ciągu pierwszych minut stracił orientację i nie miałby szans odszukania drogi powrotnej, gdyż przewodniczka przeprowadziła go przez pięć ulic, trzy skrzyżowania i cztery windy, zmieniając poziomy i kierunki przy każdej okazji. Potem przeszli krętą trasą przez rozległy podziemny płać pełen straganów, budek i sklepików, a po drodze jeszcze bezczelnie przemaszerowali przez jakąś salę, gdzie odbywał się wykład czy inna prelekcja. Opuścili ją przez tylne drzwi przy toaletach i wsiedli do następnej windy. Jedyne, co zauważył, to że im dłużej szli, tym ulice stawały się węższe, niższe i gorzej oświetlone.

No i biorąc pod uwagę to, w jakim tempie pokonali tak pokrętną trasę, z całą pewnością musieli zgubić każdego, kto ich śledził, co naturalnie było celem tej wycieczki. W tym samym momencie przewodniczka jakby doszła do tego samego wniosku, bo przechyliła głowę i oświadczyła dumnie:

- Widzisz? Tak to się robi. A jakby ktoś pytał, to po prostu poszedłeś na dupy i tyle.

Po czym nagle zatrzymała się i odwróciła.

Było to tak gwałtowne i niespodziewane, że Victor ledwie zdołał uniknąć zderzenia i zatrzymał się tak blisko, że znaleźli się nos w nos. A raczej nos w czoło, bo podobnie jak większość zmutowanych niewolników była drobna i filigranowa. Jedynie przeznaczeni do ciężkich prać i walk mieli z oczywistych powodów inne cechy fizyczne.

Kobieta uśmiechnęła się do niego - uśmiech był podobny do lubieżnego grymasu, jakim obdarzyła go w kapsule transportowej, ale było w nim też sporo uczuć, głównie humoru. Jako osobnik pozbawiony złudzeń i nie mający przesad nie wysokiego mniemania o sobie, Victor założył, że najprawdopodobniej śmieje się z niego. Natychmiast okazało się, że miał rację.

- I nawet nie musisz udawać, że to nieprawda - oznajmiła radośnie. - Tylko uprzedzam, że za fanaberie biorę ekstra, a w zboczenia się nie bawię.

Victorowi spodobał się jej uśmiech - był łobuzerski i prawie przyjazny. Na wszelki wypadek jednak wystękał kolejną odmowę.

- Szkoda. Ty miałbyś frajdę, a ja gotówkę. - Przyjrzała mu się taksująco. - Jesteś pewien? Może jakieś wiązanko albo kajdanki?... Co?... eee tam, żadnego pożytku z chłopa, wyglądasz jak jeden duży kłębek nerwów powiązanych w supełki.

Na szczęście nie czekała na odpowiedź - wzruszyła ramionami, odwróciła się i ruszyła w dalszą drogę.

Co się szczęśliwie złożyło, bo Victor zapomniał języka w gębie.

Następnych kilka chwil spędzili na dalszej wędrówce pokrętną trasą. Gdzieś po dwóch minutach Victor zauważył, że teraz już na pewno zgubiliby każdego, kto by go śledził od szpitala.

- Nawet jeśli nie, to co z tego? - prychnęła pogardliwie. - Ja tu po prostu mieszkam, więc nie próbuję zgubić żadnego ogona. A poza tym męskie ogony interesują mnie zawodowo w zupełnie innych celach.

I zachichotała radośnie.

A potem zaczęła tak prowokacyjnie kręcić tyłkiem, że długo po tym, jak skończyła, Victor szczerze żałował swojej wcześniejszej odmowy.

Cóż, obowiązek i zdyscyplinowanie przeważyły.

Tylko wolał tego głośno nie mówić, bo choć nie był w stanie wyobrazić sobie jej komentarza, nie miał cienia wątpliwości, że byłby równie celny jak złośliwy.

Skupił się więc na oglądaniu otoczenia, na czym upłynęła mu reszta wycieczki. Stary Kwartał, zwany też czasem z niezrozumiałych zresztą dla nikogo powodów Pętlą, był słynny w całej Lidze Solarnej. Albo raczej miał określoną reputację jak wszystkie duże skupiska imigrantów w metropoliach. Zwano je jaskiniami przemocy i bazarami świata, jako że znaleźć w nich można było rzeczywiście wszystko. Stary Kwartał otaczała jednak także inna sława, bardziej, można by rzec, klasyczna, gdyż mieszkała tu plejada malarzy, pisarzy i muzyków przesiadujących w niezliczonych knajpkach, tawernach i kawiarenkach. I to serwujących prawdziwą ziemską kawę. W opinii Victora zresztą poważnie przereklamowaną - próbował paru gatunków i żaden nie przypadł mu do gustu. Być może dlatego, że choć był młodym i zagorzałym rewolucjonistą, to pod wieloma względami większym konserwatystą od dekadenckiego snoba.

Malarze byli naturalnie co do jednego awangardowi, co udowadniali klepaniem rzeczywistej biedy. Poeci prezentowali taki sam status majątkowy. Natomiast muzykom wiodło się nie najgorzej, co było zrozumiałe, gdyż poza operą życie muzyczne stolicy kwitło nocami właśnie tutaj.

Przedstawiciele świata kultury, bogaci czy biedni, stanowili zaledwie drobny procent mieszkańców Starego Kwartału. A spora cześć pozostałych była znacznie od nich niebezpieczniejsza, gdyż przez stulecia dzielnica stała się centrum zarówno podziemia przestępczego, jak i wszystkich politycznych radykałów.

Chicago przyciągało ich niczym magnes. Przybywali z każdego zakątka Ligi. Ponieważ jednak szacowne społeczeństwo nie przyjmowało do wiadomości istnienia takich rzeczy jak przestępczość i bieda, biurokraci, którzy stanowili prawdziwą siłę polityczną, pilnowali, by niepożądane elementy nie znajdowały się na widoku. Bo czego nie widać, tego nie ma - sprawdzone od dawna. Dlatego jak długo hołota siedziała w Starym Kwartale - naturalnie poza zatrudnionymi jako służba - władze zostawiały ją w spokoju. W pewnym sensie Pętla była jakby oddzielnym państwem, a jej mieszkańcy osobną społecznością. Policja ograniczała się do patrolowania rejonów, w których porządni mieszkańcy szukali rozrywki w renomowanych lokalach, i nie interesowała się resztą, jak długo ta reszta nie przesadzała z wzajemnymi porachunkami.

Dlatego Stary Kwartał przypominał Victorowi okolicę, w której się wychował - slumsy proli rozrosły się niczym chwasty w Ludowej Republice w czasie wieloletnich rządów Legislatorów. Istniała natomiast podstawowa różnica - te, z których się wyrwał, były ponure, szare i brudne. Zaczynało się to co prawda zmieniać, w miarę jak rosły poparcie dla rewolucji i aktywność Dolistów sprowokowane wojną. Zaczęli przyjmować do wiadomości konieczność poddania się dyscyplinie, ale nadal były to slumsy i żadne inne określenie nie pasowało do wież przez nich zamieszkiwanych.

Stary Kwartał był prawdopodobnie miejscem bardziej niebezpiecznym, ale nie zwykłym szarym zbiorowiskiem biedaków. Była to enklawa pełna życia i ludzi z poczuciem własnej wartości. Była też kolorowa i kpiła w żywe oczy z szacownych dzielnic i ich mieszkańców.

Energia ją przepełniająca była wszechobecna, a więc obejmowała także doliniarzy. Nim dotarli do celu, Victor stracił zegarek. Portfel zdołał uratować, ale niewiele brakowało, by też zmienił właściciela.

Kiedy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami, które przewodniczka zaczęła otwierać, bolały go już nogi. A proces otwierania był długi, drzwi bowiem wyposażono w imponującą liczbę zamków, w tym jeden otwierany oryginalnym przedpotopowym kluczem z metalu. W trakcie oczekiwania na wejście do środka Victor uzmysłowił sobie, że nawet nie zna imienia swej przewodniczki. Zawstydził się swego braku manier i instynktownego poczucia wyższości.

Postanowił czym prędzej swój błąd naprawić.

- Przepraszam, że się nie przedstawiłem - wymamrotał. - Na imię mi Victor, ale zapomniałem spytać....

Przerwało mu tryumfalne mruknięcie towarzyszki, gdy ostatni zamek odskoczył i drzwi w końcu się otworzyły. Nim zdążył coś dodać, odwróciła się ku niemu i z równie tryumfalnym uśmiechem rzekła:

- Przykro mi, ale przedstawiam się tylko płacącym klientom.

I przekroczyła próg niczym dama przybywająca do swego pałacu. Victor, nie mając innego wyjścia, podążył w ślad za nią. Drzwi prowadziły prosto do niewielkiego saloniku. Na stojącej w nim kanapie wylegiwał się wygodnie Kevin Usher.

- Jest cały twój - oznajmiła przewodniczka. - Ale ostrzegam cię: on się nie umie bronić.

I pomaszerowała ku drzwiom znajdującym się w prawej ścianie, znów energicznie i z werwą kręcąc tyłkiem.

- Będę w sypialni. Pewnie się z nudów wymasturbuję albo co... I zamknęła za sobą drzwi. Także energicznie i z werwą.

Victor wciągnął głęboko powietrze w płuca i wypuścił je prawie z gwizdem.

- Ma charakterek - przyznał z podziwem. Usher uśmiechnął się lekko i złośliwie.

- Wiem. Ma też parę innych zalet i dlatego się z nią ożeniłem. Po czym uśmiechnął się jeszcze złośliwiej, widząc minę Victora.

- śladu o tym nie ma w waszych aktach, prawda? - spytał z jadowitą satysfakcją. - Oto lekcja numer jeden, młody: mapa to nie teren, człowiek to nie jego akta.

Helen Teraz pracowała znacznie szybciej, jako że nabrała pewności, że porywacze wchodzą do celi, jedynie przynosząc jedzenie. Tego, że mogła spróbować ucieczki, najwyraźniej w ogóle nie brali pod uwagę. Ciężkie pancerne drzwi zostały tu ściągnięte wyłącznie w tym celu, by jej to uniemożliwić. A potem może niestarannie, ale za to solidnie wpasowano je w poszarpany otwór i umocowano.

Prawie się roześmiała, gdy odkryła drobny, acz w tych warunkach zasadniczy mankament tych solidnych przeciwwłamaniowych drzwi. Otóż nie miały One judasza, toteż gdyby chcieli sprawdzić, co porabia, za każdym razem musieliby je otwierać. A zaopatrzone zostały w parę zamków, a nawet antabę i ciężki łańcuch, sądząc po odgłosach towarzyszących otwieraniu. Ojciec śmiałby się do rozpuku, widząc je i znając ich przeznaczenie w tej konkretnej sytuacji.

To faktycznie byli amatorzy.

Właśnie brak judasza i liczba zamków powodowały, że zawsze była uprzedzana, że ktoś chce wejść do celi. I to na tyle wcześnie, by zdążyć zamaskować ślady swych poczynań.

Przynajmniej z początku.

Sprawy się bowiem skomplikowały, gdy dziura w ścianie zaczęła zmieniać się w tunel. A miał on już ponad pół metra głębokości i coraz trudniej było jej kopać, pozostając w celi. Co prawda zrobiła otwór wystarczająco duży, by móc się tam wczołgać, ale stwarzało to dodatkowy problem. Dziura wprawdzie była na tyle mała, że dawała się zasłonić kawałkiem plastiku, który znalazła w rumowisku, ale będąc w tunelu i kopiąc, mogła nie usłyszeć odgłosów otwierania drzwi.

Oznaczało to, że musi wymyślić jakiś rodzaj urządzenia odmierzającego czas, bo chronometr zabrali jej zaraz po porwaniu. Skonstruowanie czegoś, co pomogłoby jej określić pory posiłków, nie powinno stanowić większego problemu, zwłaszcza że miała do dyspozycji duży asortyment rozmaitych przedmiotów. Co prawda żaden nie został stworzony z myślą o takim właśnie zastosowaniu, ale modelarz musi być pomysłowy i biegły w prowizorkach.

Samo kopanie także nie było problemem, gdyż głębiej ściana była mniej ubita i znajdowało się w niej więcej gruzu, a mniej ziemi. Była pewna, że uwięziono ją gdzieś na obszarze Starego Kwartału, a raczej pod nim, w podziemnych poziomach ruin i śmieci najobficiej występujących tam, gdzie dawno temu było centrum. Chicago istniało od ponad dwóch tysięcy lat, a nikt nigdy nie zadał sobie trudu usunięcia ruin starych budowli, zwłaszcza po wojnach (a było ich w tym czasie parę). Ruiny po prostu burzono, teren wyrównywano i budowano dalej.

Problem, który powstał, gdy dziura przerodziła się w tunel, był zasadniczy: co zrobić z wykopanym urobkiem?

W końcu doszła do wniosku, do którego dochodzili przed nią wszyscy natykający się na ten problem - mimo że zabierało to sporo czasu, musiała mieszać go z ziemią i gruzem zalegającymi podłogę, by nie zdradził jej jego kolor, i rozsypywać, a większe kawałki rozkładać tak, by w żadnym miejscu nie pojawił się nowy pagórek. Naturalnie jeśli potrwa to dłużej, poziom podłogi zacznie się powoli podnosić, ale temu nie mogła zaradzić. Mogła jedynie starać się, by następowało to równomiernie i stopniowo, tak by porywacze niczego nie zauważyli.

Całe to rozumowanie było oparte na założeniu, że niewola potrwa parę tygodni. Nie wiedziała, czy tak będzie, ale miała świadomość, że jeśli nie wyjdzie z tego założenia, pozostanie jej tylko bezsilność, strach i czekanie. A ta kombinacja była nie do przyjęcia.

Była przekonana, że ojciec robi wszystko, by ją uwolnić, i że po nią przyjdzie. Tylko nie wiedziała kiedy. Tego, że przyjdzie, była pewna, bo taki właśnie był - zawsze dotrzymywał słowa i zawsze można było na niego liczyć.

Ale to wcale nie oznaczało, że ma bezczynnie czekać na ratunek.

Toteż wzięła się z powrotem do kopania.

Anton Po zapoznaniu się z wynikami analiz z laboratorium policyjnego Anton wstał i podszedł do okna, za którym rozciągała się panorama miasta, a konkretniej sąsiedniej wieży mieszkalnej i kawałka ulicy. Nie zwrócił na nią żadnej uwagi pochłonięty rozmyślaniami.

- Cholera! - sapnął w końcu. - Wiedziałem, że to nie UB, ale nie spodziewałem się, że to oni!

Robert Tye odchrząknął wymownie, a gdy nie sprowokowało to oczekiwanej odpowiedzi, spytał uprzejmie:

- Jacy oni?

- Święta Banda - warknął Zilwicki. - Czyli inaczej mówiąc, scragi. Wynik badania genetycznego jest całkowicie jednoznaczny. Słyszałeś o nich?

I odwrócił się od okna.

- Podobno to miejska legenda. Wszyscy eksperci tak twierdzą. Zilwicki prychnął pogardliwie, ale nić nie powiedział.

- Tak się składa, że wiem, że istnieją - dodał po chwili Tye - Jeden z nich był moim uczniem. Krótko. Szybko domyśliłem się prawdy, bo nie mógł się powstrzymać przed demonstrowaniem swych możliwości fizycznych.

- Typowe - mruknął Zilwicki. - Arogancja to ich najbardziej dominująca cecha. I co się stało potem?

Tye wzruszył ramionami.

- Nić. Powiedziałem mu, że nie życzę sobie jego obecności i że nie będę go uczył. Raczej dobitnie, bo zrozumiał bez powtarzania. I nie był na tyle głupi, by się kłócić. Odszedł.

- Jeden z nich pracuje w obsłudze tego budynku. - Anton zmienił temat. - Jego dane wręcz biją po oczach na tle innych zatrudnionych. Ścierwo nawet nie zadał sobie trudu, by poddać się operacji plastycznej. Ta sama buźka i struktura kostna, nie wspominając już o wynikach testów medycznych. "Doskonały stan zdrowia", kretyn jeden! Nazywa się Kennesaw i jest szefem obsługi technicznej, więc ma specklucz do wszystkich drzwi. To wyjaśnia, jak się tutaj dostali. I dlaczego porwali Helen: chcieli kogoś związanego z ambasadą Królestwa Manticore, a to, że jest dzieckiem i często przebywała sama w domu, stanowiło duże ułatwienie. Więc wykorzystali okazję.

Tye milczał przez chwilę, po czym spytał:

- Dlaczego Święta Banda potrzebowała kogoś związanego z waszą ambasadą?

Zilwicki wzruszył ramionami.

- Tego jeszcze nie wiem. Ale podejrzewam, że wykonywali zlecenie Manpower Inc.

Tye otworzył szerzej oczy, co było u niego objawem olbrzymiego zaskoczenia.

- Producentów niewolników? - upewnił się. - Nie wiedziałem, że nadal mają ze sobą coś wspólnego.

- Bo Manpower się tym nie chwali. To zrozumiałe, skoro tyle pieniędzy i wysiłku włożyli w stworzenie pozorów, że są godną szacunku firmą. Całą fasadę szlag by trafił, gdyby opinia publiczna łączyła ich z największymi potworami w dziejach ludzkości. Istotami na wpół legendarnymi, ale mającymi reputację dorównującą wampirom czy wilkołakom.

- Gorszą - poprawił go Tye. - Istnienia wampirów czy wilkołaków nikt nie dowiódł, więc mało kto tak naprawdę w nie wierzy. Ostateczna Wojna natomiast miała miejsce i nikt w to nie wątpi.

- Fakt - przyznał Zilwicki - natomiast współpraca Świętej Bandy i Manpower jest niejako naturalną konsekwencją obecnej sytuacji. Scragi mogą być przekonani, że są nadludźmi, ale wiedzą, że pozostało ich niewielu. W ocenie naszego wywiadu kilkunastu w Chicago, kilkudziesięciu łącznie na całej Ziemi. Są wredni i niebezpieczni, ale dla niewielkich grup czy organizacji, natomiast nie groźni na większą skalę. Dlatego jak wiele grup ekstremistów w historii sprzymierzyli się z kimś potężniejszym, a być może uznali też sprawę mocodawcy za swoją. Cel i ideologia Manpower są wystarczająco zbliżone do ich własnych, a możliwości firmy nieporównywalnie większe od tych, którymi dysponują. Przekładając to na ludzki język, to się nazywa faszyzm. To faszyści po raz pierwszy wymyślili i zastosowali w praktyce teorie rasistowskie o nadludziach i podludziach. Wtedy uważano za wyznacznik naturalne pochodzenie i to ono decydowało o przynależności do rasy panów, teraz nastąpiła drobna modyfikacja i wyznacznikiem są manipulacje genami. Skoro Manpower produkuje genetycznie niewolników, to ci, którzy zostali wyprodukowani jako sprawniejsi od normalnych ludzi, są rasą panów.

- Ale... czekaj, ja jestem tylko prostym adeptem sztuk walki... Nadal nie rozumiem, po co Manpower to zrobiło. Firma ma coś do ciebie?

- Jeżeli tak, to nić o tym nie wiem. Fakt, moja żona należała do Ligi Antyniewolniczej, podobnie jak wielu oficerów RMN, ale nie była aktywistką ruchu. Poza tym przeciwników niewolnictwa w ogóle, a Manpower czy Mesy w szczególności, jest w Królewskiej Marynarce i w całym Gwiezdnym Królestwie tylu, że nie warto o tym w ogóle wspominać. A poza tym było to wiele lat temu... - Zilwicki potrząsnął głową. - To nie jest nić osobistego. Zresztą prawdę mówiąc, nie jestem do końca przekonany, czy cała sprawa jest pomysłem Manpower. Oni naprawdę robią co mogą, by uchodzić za szacowną firmę, naturalnie nie zmieniając profilu działalności, a to porwanie stoi z tym w jawnej sprzeczności. Podejrzewam, że na pomysł wpadł ktoś inny, a Manpower dostało propozycję nie do odrzucenia. Czyli albo opatrzoną naprawdę poważną groźbą, albo perspektywą zysków, jakich dotąd nie mogli mieć... być może nowego rynku...

Zilwicki umilkł, złączył dłonie na plecach i rozłożył ręce zgięte w łokciach. Był to sposób przeciągania się, ale w jego przypadku powodował także, że łatwiej było go przeskoczyć, niż obejść, bo stawał się szerszy niż dłuższy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak wygląda, i zaprzestał ćwiczenia, uśmiechając się lekko i nieśmiało - żona określała to ćwiczenie "manierą Zilwickiego", czyli próbą wywarcia groźnego wrażenia na otoczeniu, to znaczy na rozmówcy.

Temu celowi służył znacznie skuteczniej zimny, bezlitosny uśmiech, który pojawił się zaraz potem na jego twarzy.

- W sumie to nawet dobrze - powiedział z lodowatą satysfakcją. - Skoro są w to zamieszani Manpower i scragi, to chyba znalazłem sposób na obejścia się bez pomocy tej pary dupków żołędnych. I żeby było weselej, będzie to na dodatek czystej wody dobry uczynek.

Ponownie zasiadł przed komputerem.

- To może potrwać parę dni - ostrzegł. - Jeśli ci dwaj nie są głupsi, niż podejrzewam, trochę mi zejdzie na złamanie zabezpieczeń.

- A potrafisz je złamać?

Zilwicki roześmiał się złośliwie, nie przerywając stukania w klawisze.

- Widzisz, wygląd ma swoje zalety - wyjaśnił enigmatycznie. - Zwłaszcza jeśli ludzie wiedzą, że byłem stoczniowcem, zakładają, że musiałem być specjalistą od spraw czysto mechanicznych. A tak się składa, że zajmowałem się zawodowo oprogramowaniem systemów pokładowych, a głównie ich zabezpieczeniami.

Tye uśmiechnął się szeroko.

- Oto jak rozwiewają się złudzenia - westchnął smętnie. - A cały czas wyobrażałem sobie ciebie umazanego smarem, z potężnym francuzem w garści. Ot, szkoda...

Anton uśmiechnął się, ale nić nie odpowiedział. Zadanie już go bowiem wciągnęło, i to bardzo.


* * *


Późnym popołudniem Zilwicki rozparł się wygodnie w fotelu i westchnął.

- To wszystko, co mogłem chwilowo zrobić - ocenił. - Teraz pozostały kombinacje liczbowe, na których zejdzie mi jak nić pół dnia, a może więcej. Możemy więc złożyć wizytę niejakiemu Kennesawowi, ale najpierw...

Niespodziewanie urwał i to z taką miną, jakby nagle zobaczył ducha. Tye widział go w takim stanie pierwszy raz, toteż spytał zaniepokojony:

- Co się stało? Zilwicki potrząsnął głową.

- Nić się nie stało... teraz. Po prostu muszę zrobić coś, co dotąd odwlekałem. Potrafiłem nawet przestać o tym myśleć, ale teraz muszę to sprawdzić...

I ponownie pochylił się nad klawiaturą.

Tye rozprostował się, powracając najpierw do normalnej pozycji siedzącej, a potem do pionu, i podszedł do niego, po czym zajrzał mu przez ramię. Na ekranie widać było szybko zmieniające się schematy, które absolutnie nić mu nie mówiły.

Zilwicki nie był już tak blady jak przed chwilą, ale w jego głosie nadal słychać było napięcie.

- Jedną ze standardowych metod porywaczy jest natychmiastowe zabicie ofiary, co eliminuje problem pilnowania jej, jak też możliwość zostania przez nią zidentyfikowanym - wyjaśnił, nie przestając operować klawiaturą. - Postępują tak albo kompletni amatorzy, albo najwyższej klasy zawodowcy. Amatorzy nie zdają sobie sprawy, jak trudno jest pozbyć się ciała bez pozostawienia śladów, zawodowcy wiedzą o tym i mają odpowiednie sposoby. Mam nadzieję, że nasi porywacze plasują się pomiędzy tymi obiema grupami.

W czasie gdy mówił, przez ekran przemknęło kilkanaście wykresów i schematów. Na widok ostatniego Zilwicki chrząknął i wpatrzył się weń uważnie. Potem chrząknął ponownie, ale tym razem z satysfakcją.

- Doskonale. Jest dużo śladów związków organicznych, ale nie takich, jakie stworzyłaby utylizacja ludzkiego ciała. I nie w odpowiednich ilościach - oświadczył. - Gdyby było inaczej, dawno roiłoby się tu od policji, bo wszystkie utylizatory mają stosowne zabezpieczenia wywołujące natychmiastowy alarm. A przy tych nikt nie grzebał... chyba że był to doskonały programista, a nie podejrzewam, by ktoś taki znalazł się w składzie Świętej Bandy.

Widać było, że nastrój mu się wybitnie poprawił. Słychać to było także w głosie, gdy ponownie pochylił się nad klawiaturą i powiedział.

- A ja jestem doskonałym specem od zabezpieczeń. I choć to nie jest najłatwiejsze, da się zrobić, jeżeli się wie, co się robi i...

Tye chrząknął głośno i spytał:

- Sprawia ci przyjemność mamrotanie nonsensów? Anton uśmiechnął się półgębkiem.

- Zboczenie zawodowe. Przepraszam, sprawa jest następująca: nowoczesna technika powoduje, że pozbycie się ciała w zasadzie przestało być problemem. Każdy utylizator w kompleksie mieszkalnym, takim jak ten, zrobi to bez trudu. Dlatego w każdym sensownym społeczeństwie wszystkie urządzenia, do których istnieje łatwy i masowy dostęp, a które mają takie możliwości, po cichu wyposażono w zabezpieczenia. Nie uniemożliwiają one samego pozbycia się ciała, ale uruchamiają alarm i ten, kto o tym nie wie, błyskawicznie wpada w ręce policji. Ten, kto wie, nie użyje utylizatora albo - jeśli jest naprawdę dobrym programistą - spróbuje obejść zabezpieczenie. Jest to możliwe, ale trudno nie pozostawić śladów. - Zilwicki nacisnął ostatni klawisz i opadł na oparcie fotela. - Właśnie sprawdziłem, że nie zdarzyło się to, czego się najbardziej obawiałem: nikt nie majstrował przy zabezpieczeniach, a alarm nie został uruchomiony, co oznacza, że nie zabili Helen natychmiast i nie pozbyli się ciała, korzystając z utylizatora tego kompleksu... Naturalnie nie daje to gwarancji, że nie zabili jej później, ale zmniejsza możliwości takiego wariantu...

Zapadła chwila ciszy, którą przerwał spokojny głos Roberta Tye:

- Jak sądzę, właśnie wyłączyłeś alarm?

- Owszem. Nić, co trafi przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny do utylizatora, nie włączy go, choćby to była kompania wojska. A po upływie tego czasu, gdy alarm ponownie się uaktywni, nie da się już zrekonstruować tego, co zostało zdezintegrowane, bo wcześniej nastąpi mała awaria i dane ulegną skasowaniu.

Zilwicki wstał, spojrzał na chronometr i skierował się ku drzwiom.

- Kennesaw ma dziś dzienną zmianę, więc za jakieś pół godziny powinien dotrzeć do swego mieszkania. Rusz się, jeśli chcesz brać w tym udział.

Victor - On zrobił co?! - spytał chrapliwie Usher, siadając prosto.

Po odprężeniu nie zostało śladu - ścięgna dłoni ściskającej poręcz nagle nabrzmiały niczym naciągnięte liny, a Victor, wiedząc, do czego te rączki są zdolne, omal się nie cofnął.

- Nie mam absolutnej pewności, to znaczy nie wiem, czy na pewno chodzi o małą Zilwicką - wyjaśnił. - Wydał rozkazy Mesanom, z którymi był w kontakcie, ale mogłem je źle zinterpretować. To było...

Usher przerwał mu gestem i ocenił:

- Musimy się upewnić, ale mogę się założyć, że masz rację, Victor. Pierwszy raz Kevin zwrócił się doń, używając imienia, i Victorowi sprawiło to dużą a niespodziewaną przyjemność. Co w sumie nie było aż takie dziwne, gdyż już po krótkiej rozmowie przekonał się, że Usher jest kimś, kogo miał nadzieję spotkać, gdy wreszcie zacznie pracę. Myślał o tym przez cały czas nauki w akademii. I nie chodziło tylko o starszego, bardziej doświadczonego kolegę, będącego mentorem, ale także o ducha współpracy. O stworzenie wrażenia, że jest jednym z nich, jednym z organizacji i że może liczyć na kolegów.

Usher wstał i wyszedł do kuchni.

Gdy wrócił, niósł dwie butelki starego ziemskiego i całkowicie bezalkoholowego napoju zwanego colą. Bez słowa wręczył jedną Victorowi i zachichotał, widząc jego minę.

- Lekcja numer... chyba osiem, jak mi się wydaje. Reputacja alkoholika pozwala uniknąć kłopotów w równym stopniu jak bycie nim naprawdę. - Opadł z westchnieniem na kanapę. - I bardzo ułatwia życie. Mam dużą odporność na alkohol i sporo piję, ale w rzeczywistości jest to drobny procent tego, co sądzą wszyscy naokoło.

Po czym podniósł butelkę do ust i duszkiem wypił połowę zawartości.

Czknął, jako że napój był solidnie gazowany. A potem oświadczył:

- Dokładnie coś takiego mógł wymyślić Durkheim. Typowe dla wywiadowcy - teoretyka o duszy urzędasa. A to właśnie idealna charakterystyka towarzysza generała. To doskonale pomyślana operacja: za jednym zamachem pozbywa się Parnella i Bergrena i zwala winę na kogoś innego. A przynajmniej mąci obraz, wplątując w zamach oficera wywiadu Royal Manticoran Navy. I to na tyle skutecznie, że nikt nie myśli o oczywistych winnych, czyli o nas. Może nawet doprowadziłoby to do przychylnych artykułów w prasie i komentarzy w mediach, których brak nam od momentu, gdy rozniosło się, że Harrington żyje i uciekła z Piekła. W ten sposób przypomniałby wszystkim, że nadal jesteśmy nieprzejednanymi wrogami niewolnictwa, a zwłaszcza genetycznego niewolnictwa. Czyli że nadal jesteśmy najlepsi w okolicy pod tym względem... Parnell, jeśli pamiętasz, dowodził zdobyciem i zniszczeniem filii Manpower na Esterheim, kiedy to rząd Republiki wykorzystał zwalczanie niewolnictwa jako pretekst do ekspansji terytorialnej. A Bergren jako sekretarz spraw zagranicznych wyraził na to oficjalną zgodę. Zabicie ich obu w takich okolicznościach będzie więc wyglądało na zemstę. Spóźnioną, ale zemstę... Idiota! Jak mu się nudzi, to niech dzieci robi, a nie buduje zamki na piasku!

I parsknął śmiechem, widząc głupią minę Victora.

Szybkość, z jaką Kevin doszedł do wniosków, które właśnie przedstawił, wprawiła Cachata w osłupienie. Skończył przed chwilą relacjonować, co robił Durkheim, ale sam nie znał powodów, dla których tamten tak postępował. Jego oburzenie i gniew wywołała świadomość tego, co towarzysz generał przedsięwziął i z kim się skumał, a nie powody, bo ich po prostu nie znał.

Usher spoważniał i pochylił się ku niemu.

- Pomyśl, a przyznasz mi rację. No bo z jakich innych powodów szef UB na Ziemi nieoficjalnie dogadywałby się z Manpower i ich pomagierami? I z jakich innych powodów oprócz tych, które ci podałem, robiłby coś tak wariackiego jak organizowanie porwania córki oficera Królewskiej Marynarki? To jedyne logiczne wytłumaczenie.

- Nie pojmuję... Parnell, zgoda. Rozumiem, dlaczego chciałby go zgładzić i to jak najszybciej, zanim zacznie zeznawać. Ale już o tym dyskutowaliśmy, wszyscy oficerowie UB w ambasadzie... i nie zajęło nam to więcej niż kwadrans, że automatycznie zostaniemy obwinieni, jeśli stanie mu się cokolwiek. Nawet jeśli się potknie albo rozchoruje. .. I wszyscy byli co do tego zgodni, Durkheim także. A więc to, co knuje, powiększyłoby tylko klęskę propagandową... Kevin, to prawda?... Chodzi mi o to, co mówią, że Parnell opowie.

Pytanie zadał dziwnie miękko i odruchowo wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź.

Kevin Usher odpowiedział równie miękko:

- Widzisz, zdecydowałem się przystać do Marines w dniu, w którym dowiedziałem się, że Saint-Just mianował Treskę nowym nadzorcą planety więziennej. To było publiczne oznajmienie wszystkim starym znajomym z podziemia, że skończyły się dawne dobre czasy przyjaźni i współpracy. Wszyscy znaliśmy tego zbokola i wiedzieliśmy, do czego jest zdolny... Tak, Victor, to wszystko, co słyszałeś, to prawda, a podejrzewam, że nie słyszałeś nawet połowy. Nie mam co do tego cienia wątpliwości.

Victor ze świstem wypuścił powietrze, nie zdając sobie sprawy, że jego twarz w tym momencie wygląda, jakby należała do kogoś znacznie starszego. I pozbawionego złudzeń.

Z trudem wziął się w garść.

- Dobra, ale dalej nie rozumiem, co to może zmienić. Obojętnie, czy to, co Parnell powie, to prawda, czy jak twierdzi Durkheim, kłamstwa starego zdrajcy. I tak w Lidze Solarnej mu uwierzą. Choćby dlatego, że Parnell i Harrington żyją, a my ogłosiliśmy coś innego i daliśmy się złapać na kłamstwie. I to na wielką skalę. Logiczne, że wszyscy w takiej sytuacji dadzą wiarę im, a nie nam, wychodząc z założenia, że dalej łżemy, ile wlezie. Co by więc to miało dać... A ty jesteś na dodatek przekonany, że chodzi też o Bergrena... Dlaczego?

I upił łyk coli.

Usher prychnął rozbawiony i wyjaśnił:

- Widzisz, prawdziwym celem jest Bergren, choć naturalnie chodzi także o uciszenie Parnella. Wątpię, by nawet Durkheim liczył na większe niż pięćdziesięcioprocentowe szanse na uniknięcie uznania za winnego śmierci Parnella, nawet jeśli zabije go scrag i będzie w to wplątany oficer RMN. Ale to taki sam typ jak Saint-Just: bardziej zależy mu na władzy niż na opinii. Bergren jest ostatnim pozostającym przy życiu Legislatorem z kręgów dawnej ekipy rządzącej. A stało się tak tylko dlatego, że był wystarczająco przewidujący albo też miał wiele szczęścia i zabrał tu swoją rodzinę. Saint-Just nie mógł go zmusić do powrotu, skazać za cokolwiek i rozstrzelać. Albo spowodować, by po prostu "zniknął". Dlatego zdecydowali się go zostawić w spokoju, udowadniając tym samym, że nie zabijają wszystkich jak leci, tylko tych, którzy są winni. No bo proszę: stary sekretarz, a teraz ambasador rewolucji, kryształowy przykład uczciwości w bandzie złodziei, prawda? - Dopił zawartość butelki i czknął ponownie.

Obserwujący go Victor mimo ponurych wiadomości powodujących, że wszystko, w co wierzył, teraz sypało się jak domek z kart, z trudem stłumił wesołość. Usher mógł sobie mówić, że nie pije tyle, ile wszyscy sądzą, ale to, jak "walił z gwinta", dowodziło dużej wprawy i zupełnie nie wskazywało na stan choćby zbliżony do abstynencji.

- Ale teraz wszystko się zmieniło - podjął Kevin i zaczął spacerować po pokoju. - Ucieczka Harrington, nie wspominając już o paruset tysiącach jeńców i więźniów w większości tak jak ona oficjalnie martwych, to potężny cios dla reżimu. Durkheim doskonale zdaje sobie sprawę, że głównym zmartwieniem Saint-Justa w najbliższym czasie będzie pozostanie przy władzy, a propagandę będzie miał towarzysz sekretarz gdzieś. Poza tym jest pewny, podobnie jak i ja zresztą, że ledwie Parnell zacznie ze zeznawać, Bergren poprosi Ligę o azyl polityczny i ochronę. Naturalnie odegra rzewną komedię, że zostały zdradzone ideały, w które wierzył i za które walczył, i nie ma innego wyjścia. I zagra to nader przekonująco, stary hipokryta. Możesz być tego pewien... Czy zdarzyło ci się kiedykolwiek zainteresować taką starą, zapomnianą formą ziemskiej sztuki zwaną filmem?

Victor potrząsnął przecząco głową, w ostatnim momencie gryząc się w język, by nie spytać, co to ma do rzeczy, i nie skomentować, że takie zainteresowania to klasyczny objaw burżuazyjnej dekadencji. Kevin jak dotąd mówił z sensem, a skoro wszystko, w co on sam wierzył, waliło się w gruzy, to był zupełny drobiazg niewart wzmianki.

Usher musiał jednak wyczuć w jego zachowaniu brak aprobaty, bo uśmiechnął się złośliwie.

- Twoja strata, młody. Ja obejrzałem masę i sporo jest naprawdę dobrych. - Zatarł ręce i dodał ze specyficznym akcentem: - Jestem zszokowany! Zszokowany! Hazard w kasynie Ricka!

Wypowiedź była dla Victora całkowicie bez sensu, ale Ushera rozbawiła.

- Tak to mniej więcej będzie wyglądało w wydaniu Bergrena - wyjaśnił Usher i podjął wędrówkę po pokoju. - Mogę się założyć. Durkheim też tak uważa i na tym właśnie oparł swój plan: chce mu to uniemożliwić, wykorzystując Manpower i scragów, żeby odsunąć od nas podejrzenia. My, jak by nie było, nigdy nie skalaliśmy się współpracą z twórcami i handlarzami niewolników. I chociaż to nie jest kłamstwem.

Victorowi to ostatnie zdanie nieco poprawiło humor.

- A przynajmniej nie było, dopóki Durkheim nie zwąchał się z nimi - dodał ponuro Usher.

Przez moment wyglądało na to, że ma ochotę splunąć na podłogę, ale nie zrobił tego. Może dlatego, że choć małe i niezbyt bogato umeblowane, mieszkanie było dobrze utrzymane i czyściutkie. Cokolwiek by Victor sądził o profesji gospodyni czy o fakcie, że była żoną Ushera (a to nadal nie mieściło się w jego purytańskiej głowie), fleją na pewno nie była, a wręcz przeciwnie.

Postanowił sobie twardo nie ferować wyroków ani w odniesieniu do niego, ani do niej, bo jak na jeden dzień stracił zbyt wiele złudzeń i zbyt wielu bohaterów. Lepiej będzie poczekać, aż uzyska pewność, że zdoła ocenić oboje właściwie. Co, jak samokrytycznie przyznawał, nie nastąpi tak szybko.

Teraz należało się skupić na ważniejszych problemach.

- Czyli mówiąc krótko, uważasz, że Durkheim działa na własną rękę, nie wykorzystując ludzi, kontaktów ani sprzętu Urzędu Bezpieczeństwa. Do mokrej roboty znalazł sobie Manpower, a we wszystko wplątał agenta z Królestwa Manticore - podsumował. - I chce za jednym zamachem pozbyć się Parnella i Bergrena, a być może uda mu się to tak przeprowadzić, że na UB nie spadnie wina, tak?

- Tak - potwierdził Usher. Victor potrząsnął głową i przyznał:

- No dobra, jak na razie rozumiem. Ale nadal nie pojmuję dwóch rzeczy. Po pierwsze: dlaczego Manpower się na to zgodziło? Przecież nas nienawidzą... - Olśniło go, gdy to jeszcze mówił, toteż zaraz dodał: - O cholera!

- Właśnie - potwierdził przyglądający mu się przed chwilą z pogardą Usher. - A już myślałem, że cię przeceniłem. Naturalnie to, czy Durkheim zdoła dotrzymać obietnic, to zupełnie inna sprawa. Musi uzyskać zgodę Saint-Justa, a może i Pierre'a. Natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości, jak brzmiała propozycja: "Wykonacie mokrą robotę, a my przymkniemy oko na fakt, że od czasu do czasu handlujecie na naszym terenie niewolnikami".

Victorowi mowę odebrało na dłużej, toteż Usher postanowił zmienić temat:

- A po drugie, czego nie rozumiesz?

Zapytany przełknął ślinę, odchrząknął i z widocznym trudem zmusił się do myślenia na inny temat.

- No tak... wygląda na to, że domyśliłeś się wszystkiego, pochwaliłeś nawet plan, a potem powiedziałeś, że Durkheim jest idiotą. To w końcu jak naprawdę...

Usher potrząsnął głową, nie kryjąc rozczarowania.

- Oj, Victor, Victor! Dorośnij, na litość boską! -jęknął. - Iluzje i ideały to jedno. Mogę to zrozumieć i wybaczyć... zresztą prawdę mówiąc, gdybym nie sądził, że wierzysz w te mrzonki, nie rozmawiałbym w ogóle z tobą. Natomiast zwykła głupota to zupełnie co innego. Ty podobno jesteś agentem, do cholery! Przecież cała ta skomplikowana intryga Durkheima to pomysł prosto z podręcznika. Jeśli nie wiesz jakiego, to ci powiem: Bzdurne pomysły agentów - teoretyków, którzy nie odróżniają skrzynki kontaktowej od dziury w ziemi.

Victor parsknął śmiechem. Ton Ushera brzmiał jak wypisz, wymaluj ton ulubionego instruktora z akademii - agenta z długoletnią praktyką i złośliwym poczuciem humoru, który wykłady urozmaicał anegdotami. Przynajmniej połowa dotyczyła bzdurnych pomysłów teoretyków nie wstających zza biurka.

Usher usiadł z westchnieniem i potrząsnął głową.

- Ten plan, po pierwsze, jest zbyt skomplikowany, a po drugie, nie bierze poprawki na realia - wyjaśnił. - I dlatego wszystko, co w tej akcji może pójść nie tak, właśnie tak pójdzie. Durkheim nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z żywymi ludźmi, a nie z podręcznikową teorią. A ludzie mają przykry zwyczaj robić różne rzeczy niedokładnie albo nie całkiem tak, jak przewiduje plan. A nie mówimy tu o przypadkach, które też odgrywają dużą rolę. Zignorujmy je chwilowo i skupmy się na tym, co już poszło nie tak, a co nawet nie zaniepokoiło towarzysza generała, jak sądzę. Dolary przeciwko orzechom, że założył sobie, iż porwania dokonają zawodowcy pracujący dla Manpower. Ponieważ jednak firma od porwań nieletnich chce się trzymać jak najdalej, zleciła to scragom. Zawodowców użyje, i owszem, ale do przeprowadzenia zamachu na Parnella i Bergrena.

I urwał, czekając na reakcję.

Ponieważ nie było żadnej, a zwłaszcza zrozumienia, westchnął z rezygnacją i spytał:

- Tak na serio, wiesz cokolwiek konkretnego o scragach?

Victor już miał powiedzieć, że owszem, ale się zawahał. Tak naprawdę to poza frazesami o faszystowskich przekonaniach, że są rasą panów i nadludzi, niewiele na ten temat słyszał. Czyli nie wiedział nić konkretnego.

- Nie - przyznał uczciwie.

- Miło, że się przyznałeś - pochwalił Usher. - Teraz zapomnij o wszystkim, co kiedykolwiek obiło ci się o uszy. Podstawową kwestią jest to, że musisz zrozumieć, że to banda błaznów, amatorów i idiotów. Fakt, morderczych błaznów i idiotów, ale to niewiele zmienia. Fizycznie są o wiele sprawniejsi od normalnego człowieka, zostali tak dobrani i zmodyfikowani genetycznie, by być doskonały mi żołnierzami. I pokazali, że potrafią nimi być. Ale jako szeregowcy, a poza tym było to dawno temu, a co gorsza, sami uwierzyli w to, że są nadludźmi. Co w praktyce oznacza, że są równie beztroscy i nieodpowiedzialni jak przeciętny pięciolatek. Ich plany są zawsze prymitywne i nigdy nie uwzględniają możliwości, że coś się nie uda. Nie mają planów awaryjnych, bo nie przychodzi im do pustych łbów, że mogą być potrzebne, a na dodatek lekceważą przeciwnika, co się zawsze mści. Przy tak skomplikowanym planie i tak niechlujnym wykonaniu pierwszej części coś musi pójść nie tak, albo już poszło. I Durkheim będzie musiał na gwałt improwizować, bo o tym też cymbał nie pomyślał, ponieważ działa na własną rękę, ale nie ma przygotowanego odwodu, który na gwizdek mógłby zacząć działać. Więc będzie go musiał migiem stworzyć, a coś takiego jest zmorą każdego prawdziwego zawodowca, bo wtedy błędy są nie do uniknięcia. A drugie, co spieprzył, to wybór ofiary. Bo ojciec tej dziewczyny urwie mu łeb razem z płucami. Durkheim jest nie tylko idiotą, ale jeszcze samobójcą: już nie miał kogo wybrać, tylko córkę Zilwickiego!

Victor przyglądał mu się, nie kryjąc zaskoczenia. Znali się z Antonem Zilwickim na tyle, na ile mogli się znać dwaj oficerowie walczących ze sobą wywiadów, przebywający w stolicy neutralnego państwa i mający określone obowiązki towarzysko - socjalne. Nie była to więc bliska znajomość, ale Zilwicki nie wywarł na nim specjalnego wrażenia. Po akcencie domyślił się, że pochodzi z górskich rejonów Gryphona, miał też specyficzną budowę ciała - był prawie równie szeroki jak wysoki. Słowa Ushera totalnie go więc zaskoczyły.

- Nie bardzo rozumiem, dlaczego tak uważasz - powiedział po chwili. - Zilwicki nie jest agentem i nie ma doświadczenia polowego. To analityk i specjalista od oprogramowania. Jego zadaniem jest uzyskanie informacji, co z nowinek technicznych udostępniły nam firmy z Ligi Solarnej.

Usher parsknął pogardliwie.

- No! Durkheim na pewno też tak myśli. Zilwicki może faktycznie tym się zajmuje, ale to nie wszystko, bo to nie jest urzędas, a obaj o paru drobiazgach zapomnieliście. Zaczynając od tego, że jego żona, a matka małej Helen, została pośmiertnie odznaczona Medalem Honorowym Parlamentu Gwiezdnego Królestwa Manticore za zmasakrowanie jednej z naszych grup wydzielonych. Zrobiła to, broniąc konwoju i dysponując znacznie mniejszymi siłami. Jak ci się wydaje, czy taka kobieta wyszłaby za gryzipiórka, dupę z rączką czy inną ofermę?

- Och!

- Właśnie. Och. Po drugie on pochodzi z Gryphona, a konkretnie z gór Gryphona, i choć prywatnie uważam, że ich mieszkańcy są największymi debilami politycznymi w znanym wszechświecie, to jest to ich jedyna wada. Nie patrz tak na mnie! Jak można inaczej określić ludzi, którzy tak bardzo nienawidzą arystokracji, że są niewzruszony mi stronnikami największego arystokraty w Królestwie, czyli króla? Nie o to jednak chodzi, dla nas najważniejsza jest inna ich cecha: są maniakami zemsty. Waśnie klanowe potrafią się u nich ciągnąć przez wieki i to waśnie spowodowane duperelami, nie porwaniem dziecka. Zilwickiego można zabić, ale jak długo będzie żył, ani jedna osoba, która brała udział w porwaniu jego córki, nie będzie pewna dnia ani godziny. On stanie na głowie, ale pozabija ich jednego po drugim. A teraz na deser jeszcze coś: Zilwicki jest agentem, to fakt. Spotkałeś go?

Victor kiwnął głową na znak potwierdzenia. Usher zatarł z zadowoleniem dłonie.

- Niski, szeroki w barach, masywny, by nie rzec kwadratowy, tak? - upewnił się.

- Tak - przyznał Victor.

- Wiesz, skąd ta budowa? Jest ciężarowcem i to na tyle dobrym, że w swej klasie wagowej miałby spore szanse na złoto w ziemskiej olimpiadzie, która nadal jest najlepszym turniejem atletycznym w zasiedlonym wszechświecie Tak na dobrą sprawę powinien przestać, bo od śmierci żony jest nieco maniakiem na tym punkcie, ale zapewne to jego sposób na zachowanie samokontroli. Natomiast nie ma wątpliwości co do tego, że w swojej starej dyscyplinie zdobyłby złoty medal. Trzy razy pod rząd wygrywał w zapasach w stylu grecko - rzymskim na Grach, które w Gwiezdnym Królestwie są odpowiednikiem olimpiady. To najtrudniejsza odmiana zapasów i najwięcej w niej chwytów, które mogą zabić. Możesz mi wierzyć, że je zna. I tego to człowieka twój genialny szef, towarzysz generał UB Raphael Durkheim, wybrał sobie na ofiarę ze wszystkich oficerów Royal Manticoran Navy przebywających na Ziemi. A ja mam pretensje do scragów, że są za pewni siebie i nie potrafią niczego zrobić porządnie!

Mówiąc to, Usher uśmiechał się z tak złośliwą satysfakcją, że prawie promieniał.

Victor odchrząknął z zakłopotaniem.

- Wątpię, żeby Durkheim o tym wszystkim wiedział... - bąknął.

Co oczywiście nie było żadnym wytłumaczeniem, bo powinien o tym wiedzieć. Natomiast uświadomiło to Victorowi coś zupełnie nowego...

- A skąd ty masz te wszystkie informacje? - spytał.

Usher przyglądał mu się w milczeniu, po czym odetchnął głęboko i oznajmił:

- No dobrze, młodzieńcze. Jak się to mówi: nadeszła chwila prawdy! I zamilkł.

Widać było, że szuka właściwych słów, i nim je znalazł, Victor nagle zrozumiał to, co najważniejsze. Skomplikowana gra pozorów połączona z wiedzą o sprawach, o których zwykły towarzysz pułkownik Ludowego Korpusu Marines nie miał prawa wiedzieć, ba, które nawet nie powinny go interesować, potwierdzały pewne plotki niedopowiedzenia, które wcześniej dotarły do niego. Wynikało z nich, że gdzieś istniała doskonale zakonspirowana opozycja.

- Wchodzę - oznajmił. - Co by to nie było. Usher nadal przyglądał mu się uważnie.

- Tej części nienawidzę serdecznie - przyznał. - Nieważne, jak by człowiek był doświadczony czy przewidujący, zawsze przychodzi taki moment, kiedy kończą się żarty i zaczynają schody, czyli kiedy trzeba komuś zaufać... albo nie zaufać.

Victor nie odezwał się, bo nić, co mógłby rzec, nie byłoby mądre. Natomiast poczuł dziwny spokój - jego przekonania ideologiczne solidnie się zachowały, ale pojął, że runęły te, które były ułudą lub wynikiem kłamstw. Pozostały zaś te, które były naprawdę istotne. I pierwszy raz tak naprawdę zrozumiał Kevina Ushera i jemu podobnych. Było to niczym spojrzenie w lustro. Pęknięte, ale jednak lustro.

Usher najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku.

- Widzisz, Victor: to moja rewolucja. Nie Saint-Justa, a już na pewno nie Durkheima czy Treski - powiedział poważnie. - Ona należy do mnie i do takich jak ja. Walczyliśmy i krwawiliśmy za nią. I zrobimy, co musimy, by znów była nasza.

- Więc co konkretnie? - spytał spokojnie Victor.

- Na początek skoncentrujemy się na tym małym problemie, jakim jest towarzysz generał Durkheim i jego durne pomysły. - Usher rozciągnął się wygodnie na tapczanie. - Należy wymyślić rozwiązanie dyskretnie a skutecznie zmieniające osobę, na którą zastawiono pułapkę. A poza tym należy znaleźć jakiś sposób, by ta czternastolatka nie została kolejną ofiarą UB. Już za dużo dzieci zginęło bez sensu. Co ty na to?

Scragi Kennesaw wyczuł zbliżanie się napastników, gdy otwierał drzwi mieszkania. Jak wszyscy Wybrani miał doskonały słuch i niewiarygodnie szybko analizował dane, toteż zanim atak się rozpoczął, był już gotów do kontrakcji.

Obracał się w takich rejonach miasta, że musiał być przyzwyczajony do napadów rabunkowych. Stanowiło to zresztą jedną z niewielu rzeczy, jakie lubił w Chicago, gdyż wysoki poziom przestępczości na ulicach pomagał mu utrzymywać refleks i umiejętności walki wręcz. W ciągu ostatnich dwóch lat zabił trzech rabusiów, a z trzech innych zrobił kaleki.

To, że tym razem napastników było dwóch, nie martwiło go w najmniejszym stopniu. Zwłaszcza że, obracając się i wyprowadzając pierwsze kopnięcie, zobaczył, że obaj są niżsi od niego.

Kilka sekund trwało, nim okazało się, że błędnie ocenił przeciwników - na ile, nie wiedział, bo był w tym czasie zbyt zaskoczony i zajęty.

A potem już nić się nie liczyło, tylko ból.

Za cel pierwszego ataku wybrał starszego i drobniejszego. Prawie się roześmiał, gdy stwierdził, jak stary jest ten podczłowiek. Jeden cios powinien wystarczyć, by go wyeliminować z walki. Wtedy mógłby się zabawić z drugim - też kurduplem, ale młodszym i masywniejszym.

Tyle że kopnięcie nie dotarło do celu. Za to ktoś go złapał za stopę, wykręcił ją gwałtownie i pozbawił go równowagi... Zaczął padać, lecz nim zdążył zareagować, dostał łokciem w skroń i zobaczył gwiazdy... Walnął plecami o ziemię i drugą nogę przeszył mu ostry ból... Odbił się rękoma, ale kolana okazały się dziwnie słabe i nie chciały go utrzymać....

A potem złapał go od tyłu potwór i unieruchomił w chwycie, który Kennesaw ledwie rozpoznał, gdyż był on bardzo stary i prawie już nie stosowany. Trzymający był potwornie silny i w efekcie prawie wbił mu podbródek w klatkę piersiową, i unieruchomił obie ręce...

Potem zaś go podniósł, obrócił i wepchnął przez otwarte drzwi do mieszkania.

A po drodze walnął jego twarzą o klamkę, łamiąc nos i szczękę. I ani na moment nie wypuścił z objęć.

Znaczący drogę krwią i zębami Kennesaw został na wpół wniesiony, na wpół wciągnięty do pokoju. Ponieważ należał do Wybranych, zachował resztki przytomności. Każdy inny dawno straciłby świadomość. Ale to, że był przytomny, nie stanowiło żadnej pociechy - w oczach mu się dwoiło, cały umysł pulsował bólem, a za plecami czuł zwierzęcą wręcz furię kogoś z trudem powstrzymującego się, by go nie rozerwać na strzępy tu i teraz.

Trzymający go potwór dwoma celnymi kopniakami pod kolana doprowadził do tego, że nogi Kennesawa odmówiły mu posłuszeństwa, czego po kimś z doświadczeniem w walce wręcz należało się spodziewać. Czego Kennesaw się jednak nie spodziewał, to tego, że zamiast cisnąć go na podłogę i usiąść na nim, przeciwnik sam usiądzie, pociągając go za sobą i ani na sekundę nie zwalniając duszącego chwytu.

Kennesaw wylądował na ciele równie twardym jak skała, a w następnej sekundzie poczuł, jak siedzący pod nim nożycowym chwytem własnych nóg unieruchomił jego dolne kończyny. Potwór miał znacznie krótsze nogi, ale grube i umięśnione. I Kennesaw z dużym zaskoczeniem stwierdził, że należą one do przedstawiciela gatunku ludzkiego. Byłby mniej zszokowany, gdyby były porośnięte futrem i należały, dajmy na to, do goryla.

A potem już nić nie widział, bo zrobiło się ciemno...


* * *


Kennesaw nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. W końcu odzyskał świadomość wraz z ostrością widzenia, toteż mógł przyjrzeć się dokładniej spoglądającej na niego z góry gębie. Gęba należała do starego mężczyzny, którego próbował kopnąć i którego przynajmniej trzy czwarte przodków pochodziło ze wschodniej Azji.

Niespodziewanie stary przemówił cichym i miękkim głosem:

- Kiedyś byłem biologiem, Kennesaw. Potem zdecydowałem się skupić na sztuce. To, co tu widzisz, jest sofizmatem platońskiego myślenia zastosowanym do zasad rewolucji.

Był to czysty bełkot i na twarzy Kennesawa musiało odmalować się niezrozumienie, bo stary zachichotał.

- Czasami jest to nazywane "myśleniem populacyjnym", Kennesaw. Szkoda, że nigdy nie nauczyłeś się stosować jego zasad. Zamiast tego popełniłeś klasyczny błąd, szufladkując ludzi według abstrakcyjnych typów, zamiast rozpoznawać ich osobnicze warianty.

Kennesaw znów nić nie zrozumiał. A stary ponownie zachichotał:

- Widzisz, głupku, to jest tak: supermanem to ty jesteś w sytuacji, w której przeciwstawia się przeciętnego przedstawiciela twojej Świętej Bandy i przeciętnego przedstawiciela normalnego gatunku ludzkiego. A ty miałaś pecha znaleźć się w rękach dwóch ludzi, którzy, choć z rozmaitych powodów, od przeciętnego człowieka różnią się bardziej nawet niż ty. Częściowo dzięki cechom odziedziczonym, a częściowo dzięki treningom i przyzwyczajeniom - migdałowego kształtu oczy spojrzały gdzieś nad jego głową i stary dodał: - Nie jestem pewien, na ile to zadziała. Jestem natomiast pewien, że nasz znajomy ma fenomenalną odporność na ból.

Zza pleców Kennesawa rozległ się chrapliwy głos:

- Bez znaczenia. Jestem pewien, że brał udział w porwaniu, więc w mieszkaniu muszą być ślady wskazujące, dokąd ją zabrali.

Stary zmarszczył brwi.

- W takim razie po co...

Do Kennesawa dotarło dzięki tej wymianie zdań, z kim ma do czynienia.

- Zidiociałeś, Zilwicki? - wykrztusił. - Zabijają, jak mi coś zrobisz. Chwyt zacieśnił się i mógł już tylko jęknąć z bólu.

- Wątpię. Organizację pracy macie do dupy, więc jak się nie zjawisz, po prostu dojdą do wniosku, że gdzieś polazłeś. Jakbyście to profesjonalnie załatwili, to jak zdołałbym tak szybko dowiedzieć się, że jesteś w to zamieszany?

Mimo bólu wywołującego otępienie Kennesaw zrozumiał, że nie ma żadnej szansy.

Taki chwyt z równą skutecznością mogło zastosować niewielu Wybranych. Żaden, którego znał, nie zdołałby rozmawiać normalnym głosem, utrzymując go.

- Już mi powiedziałeś to, co tak naprawdę chciałem wiedzieć - dodał Zilwicki. - Nie mam serca kogoś zabijać, dopóki nie jestem absolutnie przekonany, że jest winny.

Kennesaw potrzebował paru sekund, by zrozumieć znaczenie tych słów. Gdy to nastąpiło, próbował coś powiedzieć, ale głos Zilwickiego go zagłuszył:

- Ten chwyt nazywa się podwójnym nelsonem i jest zakazany w zapasach. Zaraz będziesz wiedział dlaczego.

W następnej sekundzie Kennesaw prawie pojął, o co chodziło staremu. Odmienność osobników! Nigdy by nie uwierzył, że jakikolwiek podczłowiek może być na tyle silny, by...

Była to ostatnia myśl, jaka przemknęła mu przez głowę.

Nacisk na jego kark stał się bowiem tak silny, że wbił mu złamaną szczękę w pierś, wywołując falę wszechogarniającego bólu. A zaraz potem jego kręgi szyjne pękły z trzaskiem i przestał czuć cokolwiek.

Victor Victor spędził wieczór na wycieczce z przewodnikiem po górnych poziomach Starego Kwartału. A raczej z przewodniczką, bo rolę tę pełniła żona Ushera. Co prawda palił się wręcz do pokrzyżowania knowań Durkheima i chciał się do tego zabrać niezwłocznie, ale Kevin wybił mu to z głowy na swój zwykły złośliwy sposób.

- I co chcesz zrobić, młody? - spytał go. - Wpakować się po uszy w gówno, tak? Masz się trzymać z dala od kłopotów i nie robić nić, ale to absolutnie nić, dopóki ci nie powiem. Albo dopóki Durkheim czegoś ci nie każe. Teraz to mój problem i najpierw muszę się dowiedzieć paru rzeczy.

Słysząc o Durkheimie, Victor zmarszczył brwi. Widząc to, Kevin zachichotał złośliwie.

- A tak, przyjdzie do ciebie w tej sprawie, możemy się założyć - potwierdził. - Mówiłem przecież, że ten jego gówniany plan zacznie się rozłazić w szwach, prawda? A kiedy to się stanie, Durkheim będzie musiał na poczekaniu zmontować grupę awaryjną, której zadaniem będzie posprzątanie i zatuszowanie tego, co niewygodne. Zgadza się?

Pytanie było najwyraźniej retoryczne, bo nie czekając na odpowiedź ogłupiałego po raz kolejny rozmówcy, dodał:

- A jak ci się wydaje, kogo wybierze? Przecież nie doświadczonego agenta, tylko naiwnego nowicjusza, ufnego i tępego, aż litość bierze, którego już używał jako posłańca w tej sprawie. Czyli ciebie, mój posłuszny rewolucjonisto, jakbyś nie zrozumiał.

- Mnie? A niby dlaczego? Nie powiedział mi przecież, co to za wiadomości ani do kogo. Sam się domyśliłem, więc on myśli, że o niczym nie wiem.

Victor zawahał się. Potarł podbródek. Widać było, że toczy ze sobą walkę. A raczej jego duma toczyła walkę z uczciwością. Ta ostatnia wygrała.

- Prawdę mówiąc, jestem niedoświadczony. Durkheim nigdy nie dał mi żadnego ważnego zadania, a to jest mój pierwszy przydział po ukończeniu akademii. Używał mnie tylko do normalnej papierkowej roboty albo czasami jako kuriera. Żaden z jego podwładnych też nie kiwnął palcem, więc to, co wiem, to najczęściej teoria bez praktyki. Natomiast gdybym to ja montował zespół awaryjny w sytuacji kryzysowej, powierzyłbym dowództwo doświadczone mu agentowi.

- Bo nie myślisz tak jak Durkheim. Dla ciebie najważniejsze byłoby uratowanie operacji i osiągnięcie tych z zaplanowanych celów, które byłyby jeszcze możliwe do osiągnięcia. A do tego potrzebowałbyś doświadczonego agenta. Natomiast Durkheim jest urzędasem, agentem - teoretykiem i karierowiczem. Dla niego najważniejsze, teraz i zawsze, będzie chronienie własnej dupy i utrzymanie stanowiska. Kiedy coś się sypie, nie będzie ratował operacji, tylko obijał dupę blachą. A do tego nie znajdzie nikogo lepszego niż głupi, młody greenhorn, zwłaszcza jeśli ma reputację fanatyka. Victor poczerwieniał.

- Co to jest greenhorn? - warknął, by ukryć zmieszanie.

- To taki stary ziemski termin związany z pasterzami bydła. Ktoś młody i niedoświadczony, kto ma znacznie więcej testosteronu niż rozumu. Podobny do żółtodzioba, ale bardziej narwany.

Rumieniec Victora przybrał na sile.

- Chcesz powiedzieć, że on się spodziewa, że mi się nie uda? - spytał. Kevin uśmiechnął się szeroko.

- Raczej że zginiesz z hukiem i w towarzystwie takiej liczby trupów, że będzie mógł się od wszystkiego odciąć i twierdzić, że to był wyłącznie twój pomysł, a on dowiedział się o wszystkim dopiero, kiedy dupnęło. Sądzę, że da ci drużynę doświadczonych ubeków dowodzoną przez podoficera, któremu ufa. Kogoś, kto zna Stary Kwartał, a przynajmniej jego górne poziomy. Tobie powie, że scragi zgłupieli i z własnej inicjatywy porwali córkę oficera Królewskiej Marynarki. Pewnie będzie utrzymywał, że mieli tylko przeszukać jego mieszkanie, ale ich poniosło, gdy ją tam zastali, i spanikowali. Oczywiście, że ta historia kupy się nie trzyma, bo niby dlaczego ją porywali, zamiast zabić od ręki, ale on nie będzie się spodziewał, że zaczniesz ją analizować, tylko że w nią uwierzysz i z wizją awansu w oczach polecisz wykonać rozkazy. Ku chwale rewolucji.

Słuchając go, Victor przestał się rumienić, za to zaczął myśleć.

- Więc każe mi przeszukać podziemia i przyprowadzić dziewczynę - powiedział powoli. - Nie. Nie przyprowadzić, tylko...

- Tego rozkazu ci nie wyda - przerwał mu Usher. - Może uważać cię za naiwnego fanatyka rewolucji, ale nie jest aż tak głupi, by sądzić, że może kazać młokosowi z zimną krwią zamordować dziewczynę, nie podając mu powodów, które byłyby nie do podważenia. Ty dostaniesz rozkaz uratowania jej i wybicia przy okazji porywaczy. A towarzysz sierżant będzie miał dopilnować, żeby nie przeżyła.

- Podobnie jak i ja - dodał rzeczowo Victor.

- Brawo. I kiedy rozwieje się dym, cóż będziemy mieli? Młody, niedoświadczony oficer Urzędu Bezpieczeństwa odkrywa jakąś intrygę scragów i całkowicie z własnej inicjatywy, bez uzgodnienia z przełożonymi próbuje im przeszkodzić. I doprowadza do masakry, w której sam ginie, podobnie jak dziewczyna trafiona przypadkowym pociskiem. Porywaczy w akcie zemsty rozstrzeliwują do ostatniego jego zrozpaczeni podkomendni. I nie pozostaje nikt, kto mógłby podważyć wiarygodność tej wersji wydarzeń.

- Przecież to idiotyzm! - zaprotestował Victor. - Zilwicki i jego przełożeni nigdy w to nie uwierzą! Władze Ligi Solarnej też nie!

Kevin parsknął śmiechem.

- Oczywiście, że nie uwierzą. Ale nie będą w stanie udowodnić, że było inaczej. A Durkheim ma gdzieś, czy uwierzą czy nie. Po ucieczce Harrington i zeznaniach Parnella nikt na Ziemi nie da wiary słowom jakiegokolwiek funkcjonariusza Urzędu Bezpieczeństwa czy oficjalnego przedstawiciela Ludowej Republiki Haven. Jedno kłamstwo więcej nie zrobi żadnej różnicy. Jedyne, co będzie interesowało Durkheima, to dupochron przed Saint-Justem. Ten oczywiście także nie uwierzy w oficjalną wersję, ale będzie usatysfakcjonowany sposobem, w jaki Durkheim wybrnął z tarapatów. A ponieważ sam ma dość problemów, nie zaryzykuje dodatkowych, karząc Durkheima za głupotę, tak jak na to zasłużył.

Zapadła cisza.

Dobrą minutę Victor przegryzał się przez pasztet, jaki właśnie mu zaserwowano. I czuł coraz większe obrzydzenie. Jako młody i pełen zapału oficer UB był naturalnie przygotowany na pewną bezwzględność w walce klasowej, ale to...

- No dobrze - powiedział w końcu. - To co robimy?

- Ty nić. Teraz moja kolej. Zrobię, co będę mógł, żebyście oboje przeżyli, ale nie mogę ci obiecać, że mi się uda. Prawdę mówiąc, mam zamiar użyć cię jako przynęty. A przynęty czasami niestety zostają zjedzone.

Victor pokiwał głową - do tego wniosku już sam doszedł.

Składając papiery do akademii UB, zdawał sobie sprawę z ryzyka związanego z pracą oficera wywiadu. Niebezpieczeństwo akceptował, oszustwa, zwłaszcza z tak egoistycznych powodów, nie miał zamiaru.

- Nie szkodzi, ryzyko zawodowe - oświadczył butnie. - Skoncentruj się na uratowaniu dziewczyny, o siebie sam się zatroszczę. Usher uśmiechnął się, ale nie skomentował tej buńczuczności.

- Ona cię może zaskoczyć, chłopcze - powiedział zamiast tego. - Nie zapominaj, czyim jest dzieckiem... nawet imię nosi po matce. A, i jeszcze drobiazg, o którym Durkheim z pewnością nie wie: jest najmłodszą osobą, która kiedykolwiek dostała brązowy pas od Roberta Tye.

Victor znowu się zgubił.

- Zaraz! Co to jest brązowy pas? I kto to jest Robert Tye? Usher ponownie uśmiechnął się szeroko.

- Nie jesteś miłośnikiem sztuk walki - ocenił zjadliwie. - Tak podejrzewałem po naszym spotkaniu w lokalu gastronomicznym.

I zamilkł.


* * *


Wynikiem tej rozmowy była wycieczka z przewodniczką. Imieniem, jak twierdziła wbrew logice, Wirginia. Biorąc pod uwagę jej ubiór i zachowanie, Victor miał poważne wątpliwości, czy to jej prawdziwe imię.

Powiedziała też, że nie jest prostytutką. A raczej już nie jest. Przeczyło temu całe jej zachowanie, bo udowadniała całemu światu, że jest - i to nachalną. Przechodzili akurat przez jakiś bazar i Victor zdołał ją przekonać, by opowiedziała mu choć część swego życiorysu.

Szybko zaczął tego żałować i to wcale nie dlatego, że zalała go potokiem słów. Wręcz przeciwnie - opowiadała zwięźle i rzeczowo. Ale przekonał się, że jedną rzeczą było sprzeciwianie się niewolnictwu teoretycznie jako czemuś niesprawiedliwemu i krzywdzącemu. A zupełnie inną sprzeciw towarzyszący wysłuchaniu relacji, w której te krzywdy zostały obrazowo opisane przez ofiarę. Ten pierwszy sprzeciw wywoływał gniew. Drugi obrzydzenie i wściekłość.

Virginia została wyhodowana na planecie Mesa, gdzie mieściła się główna siedziba Manpower Inc. Na języku miała wytatuowane imię: C-17a/65-4/5. A raczej nie imię, tylko metkę, bo to było o wiele właściwsze określenie. "C" oznaczało najpopularniejszy typ niewolnika, na który zawsze było zapotrzebowanie na rynku - seksualnego. "17" oznaczało typ somatyczny, "a" rodzaj żeński, "4/5" zaś że była czwarta z miotu liczącego 5 sztuk. Jej genotyp został tak dobrany, by była fizycznie atrakcyjna, a psychicznie uległa i pełna zmysłowości. Naturalnie na tyle, na ile genetycy zdołali zmieszać przynależne do przeciwieństw i rozmaitych cech ubocznych geny. Jedną z nich był typ inteligencji określanej potocznie mianem sprytu. Dlatego tez najwięcej zbiegłych niewolników należało do typu C. A pryskali, ledwie tylko znaleźli się poza obozami i ośrodkami hodowlanymi na Mesie, które były nader dobrze pilnowane.

Żeby zwalczyć te skłonności i "fenotypowo indukować" pożądaną uległość, rozwijające się osobniki typu C były poddawane rygorystycznemu treningowi. Manpower oczywiście stworzyło cały naukowy żargon na opisanie tego "procesu fenotypu". W przekładzie na ludzki język oznaczało to, że niewolnicy tego typu obojga płci od chwili osiągnięcia dziewięciu lat byli systematycznie gwałceni.

- Najgorsze było to, że oni nie mieli na to najmniejszej ochoty. Z tym nie wiązały się absolutnie żadne emocje ze strony gwałcicieli. Technicy, którzy to robili, musieli być chemicznie stymulowani, żeby mieć erekcję. Czasami, jak sobie to przypomnę, jest mi ich prawie żal. Wątpię, żeby istniała w galaktyce grupa ludzi bardziej znudzonych seksem niż oni.

- Dziewięciu? - spytał słabo Victor. Virginia wzruszyła ramionami.

- Pewnie, że bolało. Z początku nawet bardzo. Dla rodzaju "b" było to jeszcze gorsze. Wiesz, "b" to chłopcy.

Victor poczuł się tak, jakby znalazł się w kloace. Ale dzięki temu w końcu zrozumiał zawziętość i bezwzględność Baletu. Nigdy nie pochwalał metod, jakie jego członkowie stosowali wobec indywidualnych celów, gdyż dawały na dłuższą metę odwrotny do oczekiwanego skutek propagandowy, ale...

Rozmyślania przerwał mu gardłowy śmiech Virginii.

- Z tym żalem to przesadziłam - przyznała. - Kiedy Jeremy X i jego towarzysze złapali tego technika na Ziemi, leciałam jak na skrzydłach, żeby zobaczyć, co z nim zrobili. Wiesz, że ten głupi skurwiel wybrał się tu na wakacje? W głowie się nie mieści...

Przed wysłuchaniem jej historii Victor poczułby się nieswojo, teraz jedynie mruknął z satysfakcją. Incydent, o którym mówiła, dobrze znał, gdyż był to jeden z najgłośniejszych wyczynów Baletu. Może nie pod względem skuteczności, ale oficjalnego potępienia. Rada Ligi Solarnej zbierała się na posiedzenia w przepysznie wyposażonym pałacu. Jedną z jego najważniejszych ozdób była rzeźba stojąca w wielkim hallu. Była to replika dawno zniszczonego monumentu zwanego Statuą Wolności, tylko w mniejszej skali - miała wysokość dwóch metrów. Członkowie rady nie byli zachwyceni, gdy pewnego dnia przybyli do pałacu i zastali rzeczonego "technika" nabitego na pochodnię, którą posąg dzierżył w uniesionej prawicy. Na szyi miał kartkę z napisem: "Kto mieczem wojuje... o ile można to nazwać mieczem".

Victor wziął głęboki oddech i oświadczył:

- Ale i tak uważam, że to błędna propagandowo taktyka. Virginia uśmiechnęła się, tym razem bez śladu lubieżności.

- Kevin też tak mówi. Pewnie obaj macie rację, ale... - Także odetchnęła głęboko i dodała już poważnie: - Nie wiesz, jak to jest, kiedy cały czas powtarzają ci, że jesteś gorszą odmianą człowieka, mutantem, który tak naprawdę nie jest człowiekiem. Po pewnym czasie zaczynasz się nad tym zastanawiać. Czasami myślę, że gram tak wulgarną dziwkę dlatego, że...

Urwała, bo w jej oczach pojawiły się łzy. Otarła je gniewnym gestem i powiedziała spokojniej:

- Może macie rację, ale kiedy obejrzałam sobie to ścierwo nadziane na pal, poczułam się znacznie lepiej. A poza tym po ucieczce zarabiałam jako kurwa. Nić innego nie umiałam, a płacili całkiem dobrze. Kevin się uparł, żebym przestała, kiedy mi się oświadczył.

Ostatnie zdanie dodała z pretensją w głosie.

I tylko to powstrzymało Victora przed uwagą, że przecież z ulgą powinna przyjąć fakt, że nie musi już żyć w poniżeniu. Na pewno nie tęskniła do tej profesji, ale z pewnością nie darowałaby mu tej uwagi i miałaby używanie.

Virginia tymczasem już zupełnie doszła do siebie.

- I jeszcze na dodatek pobił mojego alfonsa! - oświadczyła z urazą. - A biedny Angus był taki delikatny!

Kiedy zorientowała się, że tym razem Victor nie da się podpuścić, uśmiechnęła się szeroko. I naturalnie lubieżnie.

A Victor pojął, że wbrew pozorom była bardziej doświadczoną agentką niż on. Poza tym jednym momentem, kiedy to omal się nie rozpłakała, ani razu nie wypadła z roli. Jeżeli ktokolwiek zdołałby ich nadal śledzić, byłby przekonany, że Victor Cachat przestał być poprawnym rewolucjonistą i purytaninem i znalazł sobie kurewkę, która mu nader odpowiada.

Czyli stał się normalny.

I w związku z tym żadnemu też do głowy by nie przyszło, że spacerki po Starym Kwartale pod rączkę z wybranką służą wyłącznie lepszemu poznaniu tej dzielnicy i jej tajemnic. Tak jak to zaplanował Kevin Usher.

- Sprytny jest - mruknął Victor.


DZIEŃ TRZECI - Helen


Po czwartym posiłku Helen doszła do wniosku, że karmią ją dwa razy dziennie, bo tak meldował żołądek. A z braku chronometru inaczej nie była tego w stanie stwierdzić. Jedzenia było dużo, ale monotonnego - same standardowe racje żywnościowe nie znanego jej przeznaczenia. Mogły być wojskowe albo więzienne, podejrzewała, że to drugie, bo wątpiła, by ktoś ryzykował karmienie tym uzbrojonej grupy ludzi. Jak nić po tygodniu by się zbuntowali.

Jej żołądek też nie był nimi zachwycony, czemu dawał dość dosadny wyraz. Na szczęście porywacze zaopatrzyli celę w przenośną ubikację. Nie była nowa ani idealna, ale o niebo lepsza od wiadra z pokrywą występującego w powieściach przygodowych, które tak uwielbiała. Używała jej znacznie częściej, niż zakładali porywacze, i to nie tylko z powodu protestów żołądka, ale głównie dlatego, że koło wlotu spalarki znalazła miłe, wąskie miejsce, idealne do ukrycia kawałków złomu, którymi kopała tunel.

I do tego w zasadzie sprowadzały się zalety ubikacji. Była bowiem stara i zużyta i ledwie spełniała swoje podstawowe zadanie. Nie na tyle dobrze zresztą, by uporać się również z zapachem, który na drugi dzień stał się wszechobecny w celi.

Co miało swoją dobrą stronę, która ujawniła się właśnie drugiego dnia - porywacze bowiem starali się w celi przebywać jak najkrócej, co Helen bardzo odpowiadało. Tym bardziej, że im dłużej śmierdziało, tym mniej to czuła, gdyż jej nos się do tej woni przyzwyczajał.

Dlatego kopała w prawie radosnym nastroju, a w pewnym momencie omal nie zaczęła pogwizdywać.

Victor Następny dzień ciągnął się Victorowi niemiłosiernie, bo jak wiadomo, najbardziej męczy nicnierobienie. A to właśnie polecił mu Usher, więc pozostały tylko obowiązki służbowe sprowadzające się do przekładania papierków z kupki na kupkę.

Nić więc dziwnego, że z niecierpliwością czekał na nadejście wieczoru. Miał się spotkać z Virginią w jednej z knajpek w Starym Kwartale, a potem spędzić z nią noc w tanim hoteliku. Należało kultywować wizerunek napalonego młodziana, który właśnie odkrył istnienie seksu i prostytutek.

Najdziwniejsze było, że naprawdę miał ochotę na ten wieczór, mimo świadomości, że Ginny będzie mu docinać i niemiłosiernie go podpuszczać. Zwłaszcza gdy znajdą się w pokoju. Powodów tej niecierpliwości było kilka - po pierwsze, dziewczyna powinna przynieść wiadomości od Kevina, po drugie, on sam będzie miał wrażenie, że coś robi, po trzecie, wreszcie chciał po prostują zobaczyć.

Przeanalizował w nocy swoje motywy, co było u niego nawykiem, i stwierdził z zaskoczeniem, że ją po prostu polubił. Nie chciał się z nią przespać i nie pożądał jej, choć podobała mu się jako kobieta. Po prostują polubił. Była "czysta", bo nie znalazł lepszego określenia, i stanowiła nader miłą odmianę po gnojówce, w której tkwił po uszy. I sądził, choć w tej sprawie nie miał pewności, że ona także poczuła doń sympatię. Jak dotąd miał niewielu przyjaciół w życiu, a od chwili opuszczenia akademii żadnego. Poświęcił się obowiązkom, które wypełniały mu dotąd cały czas. Teraz uświadomił sobie, że był bardzo samotny.

Kiedy zaczęła się przerwa na lunch, stwierdził, że życie nie jest takie złe, i nawet zaczął się odprężać. A potem w drodze do stołówki zobaczył Ushera maszerującego energicznie korytarzem prowadzącym do części koszarowej i wszystko wróciło do normy.

A nawet bardziej, bo tak się spiął na jego widok, że ledwie zdołał się uratować przed wywaleniem na pysk. Usher tego nie zauważył, bo w ogóle go nie widział, a tuż wcześniej zamknęły się za nim drzwi prowadzące do części, w której kwaterowali Marines stanowiący ochronę ambasady.

Natomiast zwrócił oczywiście na siebie uwagę wszystkich pozostałych obecnych, czyli dwóch urzędników i towarzysza sierżanta Marines.

Zarumienił się tak ze wstydu, jak i ze złości i z opuszczoną głową podreptał dalej, przeklinając się w duchu za głupotę i niezdarność. Atak cholery przeszedł mu, gdy dotarł do stołówki. Analizując zajście na spokojnie, stwierdził, że bać się nie ma czego, bo wszyscy powinni dojść do wniosku, że tak go przestraszył widok Ushera, który spuścił mu niedawno solidne lanie. Nawet Durkheim powinien tak pomyśleć, kiedy mu o tym doniosą, bo to, że doniosą, było pewne.

Nagle za plecami usłyszał "sceniczny szept", czyli na tyle głośny, by usłyszał go każdy w promieniu pięciu metrów:

- Tylko się pan nie zlej w portki następnym razem. Towarzysz pułkownik z zasady uczy gówniarzy szacunku tylko raz.

A w następnej sekundzie ktoś go odsunął silnym pchnięciem ramienia. Tym "ktosiem" był towarzysz sierżant z korytarza maszerujący ku bufetowi. Victora wmurowało w podłogę. Dopiero gdy zdał sobie sprawę, że blokuje drogę dwóm urzędnikom, odsunął się na bok. Zobaczył, jak jeden z nich spogląda na niego i uśmiecha się złośliwie.

W tym momencie dopiero dotarło do niego, że opowieść o jego spotkaniu z Usherem w knajpie wraz ze stosownymi komentarzami musiała obiec całą ambasadę. I to nie martwiąc absolutnie nikogo, nawet innych oficerów UB. Za to powodując radość wielu.

W drzwiach natomiast unieruchomiło go bynajmniej nie zawstydzenie, ale szok, sierżant bowiem, przechodząc i odtrącając go, zdołał równocześnie wcisnąć mu w dłoń karteczkę. Victor nie wiedział jak, bo tego nie dostrzegł, ale było to w pełni profesjonalne.

I nie to go zaskoczyło, ale fakt, że takim fachowcem okazał się ktoś, kogo nie podejrzewałby o inne zdolności niż celne strzelanie i doskonałość w walce wręcz.

Na szczęście nie zapomniał tego, czego go uczono, i nie popełnił żadnego głupiego błędu, jakim byłaby na przykład próba natychmiastowego odczytania wiadomości. Wsunął po prostu karteczkę do kieszeni i poszedł dalej, kierując się do bufetu. Nie próbował też przeczytać jej niepostrzeżenie w czasie posiłku. Był na to zbyt dobrze wyszkolony, a poza tym zbyt zajęty przyglądaniem się - uważnym, ale dyskretnym - obecnym w stołówce Marines.

Nigdy dotąd nie poświęcał im uwagi i tak naprawdę ich nie dostrzegał - jedynie rejestrował ich obecność. Nie miał powodu, by to robić, bo nie interesował się nimi, a żyli w odrębnych światach. Dopiero teraz uprzytomnił siebie, że nie ma pojęcia, ani co się dzieje w ich kwaterach, ani też co myślą Marines. Wiedział jedynie, że są tam gdzie zawsze, milczący, nienagannie umundurowani i gotowi do akcji.

I podobnie wyglądała sprawa z większością oficerów UB - oni także wiedzieli tylko tyle. Naturalnie Urząd Bezpieczeństwa zawsze był głęboko zainteresowany nastrojami i wiarygodnością polityczną sił zbrojnych, zwłaszcza zaś floty i Marines, ale było to tak ważne, że zlecano to najbardziej zaufanym. Reszty oficerów kwestie te nie powinny interesować, co też dano im wyraźnie do zrozumienia. Przy tak małym kontyngencie jak ten zajmował się sprawą tylko jeden oficer. Naturalnie zawsze mógł poprosić o pomoc i ludzi, ale tak naprawdę tylko on potrafiłby powiedzieć cokolwiek o Marines.

Tym oficerem był niejaki Paul Gironde. O którym także Victor prawie nić nie wiedział, bo nawet jak na standardy UB był to człowiek wyjątkowo skryty i milczący. Victor rozmawiał z nim parokrotnie przy różnych okazjach i rozmowy te były zawsze raczej krótkie i nużące.

Natomiast co do jednego nie miał wątpliwości. Gironde był szanowanym oficerem, ale na pewno nie należał do ulubieńców czy zauszników Durkheima. świadczyły o tym dobitnie pewne subtelne szczegóły w zachowaniu ich obu.

A poza tym była jeszcze jedna kwestia, którą dotąd nie zaprzątał sobie głowy, bo go to nie interesowało, ale która w tej chwili stała się całkiem istotna. Nie pamiętał dokładnie, jak pytanie to brzmiało po łacinie, ale sens znał doskonale: "Kto pilnował wartownika?"


* * *


Victor przeczytał wiadomość dopiero w zatłoczonej kapsule transportowej w drodze do Starego Kwartału. Zrobił to oczywiście dyskretnie, ukrywając kartkę w dłoni, tak by nikt znajdujący się tuż obok nie zorientował się w jego poczynaniach.

Na karteczce znajdowały się, tak jak się spodziewał, dokładniejsze informacje dotyczące spotkania. Kobiecym charakterem pisma napisano:

"U Garry'ego o 8.00. Ubierz coś różowego. Kocham różowy, przypomina mi..."

Uzmysłowienie sobie, o czym przypomina Virginii kolor różowy, spowodowało, że twarz Victora najpierw się zaróżowiła, a potem spurpurowiała. Zmiął karteczkę i niepostrzeżenie wsunął ją do ust, przeżuł i połknął. A potem parsknął śmiechem. Pod tym względem nie wyróżnił się z pstrokatego tłumu wracającego z pracy do domu - w kapsułach śmiech słychać było często.

Przed dotarciem do kawiarenki wszedł do dużego sklepu odzieżowego i kupił różową chustkę. Wściekle różową. Co prawda czuł się nieco głupio, zawiązując ją na szyi - nie dość, że jej kolorek był jadowity, to jeszcze stanowiła wyraźną oznakę popadania w dekadencję. Ludzkie pojęcie przechodziło, żeby tracić pieniądze i nosić całkowicie nieprzydatną do niczego szmatę tylko po to, by zadowolić kobietę!

Ale...

Choć nie była to jego kobieta, chciał jej zrobić przyjemność. W pewnym sensie to, że Ginny się ucieszy, będzie drobnym zwycięstwem, jakich w swoim dotychczasowym życiu odniósł naprawdę niewiele. Drobnym, ale zwycięstwem.

Anton - No i proszę - powiedział miękko Anton.

Po czym odchylił się i przeciągnął, bo choć fotel był wygodny, ścierpł od siedzenia w tej samej pozycji przez kilkanaście godzin. Konkretnie od wczesnego rana do prawie dziesiątej wieczór. A ta właśnie dochodziła.

Tye stojący przy oknie i patrzący bez specjalnego zainteresowania na jasno rozświetlone miasto odwrócił głowę i uniósł pytająco brew.

W odpowiedzi na tak nachalne żądanie wyjaśnień Zilwicki parsknął śmiechem.

- Bingo, jak to się mawia - oznajmił. - Tak na marginesie, skąd się to głupie słówko wzięło?

Tye wzruszył ramionami.

- Co znalazłeś? - spytał. Anton wskazał palcem ekran.

- Obejrzyj sobie. Wprost z archiwum i bazy danych ambasady. Prywatny komputer ambasadora też miał ciekawą zawartość, ale na żyłę złota trafiłem dopiero w prywatnych plikach Younga. - Zilwicki potrząsnął głową na poły ze złością, na poły z rozbawieniem. - Co za dupek żołędny!

Tye podszedł i przyjrzał się kolumnom cyfr widocznym na ekranie. Podobnie jak te, które widywał na nim przez ostatnie dwa dni, te także nić mu nie mówiły.

- Przecież nie był na tyle głupi... Anton prychnął rozbawiony.

- Skądże. Był nawet całkiem cwany i to go ostatecznie zgubiło. Kiedy amatorzy próbują zabezpieczać i kodować informacje, prawie zawsze robią to w zbyt skomplikowany sposób, ułatwiając zawodowcom robotę. Prosty jednorodny kod jest zawsze trudniejszy do złamania, bo nie daje wystarczających punktów zaczepienia. Naturalnie nie może być za prosty.

Tye zmarszczył brwi.

- Dlaczego Young miałby robić brudne interesy? - spytał. - Z tego, co mi powiedziałeś, wynika, że jest wystarczająco bogaty, żeby nie musiał dorabiać sobie na boku.

- Pieniądze są gnojowi potrzebne nie do zwiększenia dochodów, ale do pokrycia wydatków - syknął Anton.

- Och. - Tye pociągnął nosem, jakby nagle poczuł, że coś śmierdzi.

- Podobnie rzecz się ma z większością ludzi figurujących na jego liście - dodał Anton. - I jestem pewien, że na liście Hendricksa też, choć udowodnienie tego trochę potrwa, bo był mniej beztroski od Younga.

Odsunął fotel i wstał, po czym zaczął spacerować po pokoju, wymachując ramionami, by rozluźnić mięśnie pleców. Nie spuszczał jednak wzroku z ekranu, a wyraz jego twarzy wskazywał, że rozważa nową możliwość.

Robert Tye przyglądał mu się i w pewnym momencie lekko wytrzeszczył oczy - najwyraźniej coś przyszło mu właśnie do głowy.

- Nie sądzisz, że oni są zamieszani... ?

- Nie - przerwał mu zdecydowanym głosem Anton. - Sam się zastanawiałem, kiedy się przekonałem, jak blisko są związani z Manpower. Nie ma jednak żadnego powodu, by tak postąpili, a gdyby z jakiejś nie znanej mi przyczyny chcieli mi się dobrać do skóry, obaj mają do dyspozycji szybsze i prostsze sposoby. W końcu jestem ich podwładnym. Ale jeśli spojrzysz na to z innej strony, wszystko zaczyna mieć sens, bo te same powiązania z Manpower powodują, że Young i Hendricks są doskonałymi kozłami ofiarnymi. I to właśnie wyjaśnia, dlaczego Helen: bo jest córką oficera wywiadu Royal Manticoran Navy. Widzisz, wszystko sprowadza się do jednego: ten, kto to zaplanował, nie chce ani uzyskać jakichkolwiek informacji, ani zacząć jakiejkolwiek kampanii dezinformacyjnej. A przynajmniej nie w zwykłym rozumieniu tego słowa. Przygotował coś solidnego i chodzi mu o to, że kiedy granat trafi w wychodek i gówno zacznie latać pod niebiosa, winą za to da się bez problemu obarczyć poddanych Korony albo i samo Królestwo Manticore.

- Winą za co?

Zilwicki roześmiał się posępnie.

- Nie przesadzaj, jasnowidzącym to ja nie jestem: w dwa dni wszystkiego się nie domyśle. - Przyjrzał się ekranowi komputera i klasnął w dłonie. - Ale powoli dochodzę do wniosku, że organizator tego wszystkiego albo organizatorzy, bo i to jest możliwe, są za sprytni - i to ich zgubi.

- myślisz, że to UB? Jeśli chodzi o zaszkodzenie Królestwu Manticore, to najbardziej im na tym zależy. Zwłaszcza teraz, kiedy lada dzień zjawi się Parnell i zacznie zeznawać. To będzie hit we wszystkich mediach.

- Może i tak, ale nadal coś tu nie pasuje. - Anton podrapał się w podbródek. - Jak na robotę zawodowców ta operacja jest zbyt skomplikowana i zawiera zbyt wiele wątków, które przy lada okazji się rozsnują.

- Chcesz powiedzieć, że to machina Ruby'ego Goldberga? Zapytany skrzywił się boleśnie.

- Następne idiotyczne ziemskie powiedzonko! -jęknął. - Odkąd je pierwszy raz usłyszałem, pytałem z tuzin osób i nikt mi nie potrafił powiedzieć nawet, kto to był ten cały Goldberg, o szczegółach nie wspominając!

Tye zachichotał, ale też nie próbował niczego wyjaśniać.

Anton popatrzył na niego z wyrzutem, po czym wrócił do tematu.

- Zbyt wiele wątków... w sumie to byłoby nawet zabawne, tyle że kiedy ich plan zacznie się rozłazić na wszystkie strony, pierwszą ofiarą będzie Helen...

Przerwał i popatrzył z namysłem na paczuszkę, którą tuz przed dwunastą przyniósł porucznik Hobbs. Zawierała wyniki analiz tego, co otrzymał od Antona poprzedniej nocy; najwidoczniej zadanie nie okazało się trudne dla policyjnego laboranta.

Muhammad wpadł jak po ogień - nawet nie wszedł, podał mu tylko przesyłkę z komentarzem:

- Nie będę pytał, skąd masz pięć par męskich butów.

Przynajmniej tak długo, jak długo nie znajdę zimnych nóżek, z których je zdjąłeś. I poszedł.

Anton natychmiast przestudiował wyniki. Były jednoznaczne - osoba chodząca w tych dostarczonych butach ostatnio często przebywała na najniższych poziomach Starego Kwartału, gdzie rozciągał się labirynt tuneli i przejść przez ruiny najstarszej części miasta.

Teraz, przyglądając się przesyłce, rozważał możliwości i dość szybko podjął decyzję, a raczej utwierdził się w tym, że ta, która najmniej przypadła mu do gustu, jest jednak najwłaściwsza.

- Tego nie da się uniknąć - mruknął pod nosem i dodał z autoironią. - I na co mi przyszło?! Będzie trzeba zagrać, a diabeł karty rozdaje...

Tye spojrzał na niego zdziwiony.

- Chcesz rozmawiać z Manpower?!

Zilwicki spojrzał na niego zgorszony, po czym roześmiał się naprawdę szczerze.

- Przepraszam, użyłem niewłaściwego powiedzenia. Powinienem rzec: "Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle". I to nie byle jaką babę... pasuje do niej parę porównań do znanych postaci: Hekate, Circe, ale najbardziej Morgan. Tye skrzywił się z niesmakiem.

- Jaką babę? - spytał z naciskiem. - Przestań się na mnie odgrywać, używając jakichś niezrozumiałych powiedzonek rodem z Manticore. Kto to, do cholery, jest Morgan i te inne?! Ja nie jestem specjalistą od mitologii twojego Gwiezdnego Królestwa, jakbyś nie wiedział!

Po czym zmarszczył się jeszcze bardziej, słysząc radosny rechot Zilwickiego. Który oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru wyjaśniać mu czegokolwiek.

Kiedy się wreszcie uspokoił, czekający ze stoickim już spokojem Tye wskazał drzwi i spytał:

- Wychodzimy czy będziesz dalej mówił zagadkami?

- Nie wychodzimy, bo jest za późno na wizytę - odparł Anton. - Skontaktuję się z nią natychmiast, ale na audiencję nie ma co liczyć wcześniej jak jutro rano.

- Audiencję?! To do kogo mamy iść, do wygnanej królowej?!

- Nie, ale jesteś blisko - przyznał Anton, podchodząc do komputera. - Young określiłby ją pewnie jako niewiastę z piekielnego sąsiedztwa, co, jak sądzę, jest całkiem dobrą rekomendacją. Choć podejrzewam, że prawdopodobnie nie przypadnie mi do gustu.

- Co to jest "Piekielne Sąsiedztwo"? - zdziwił się Tye. - Prowincja Gwiezdnego Królestwa? I dlaczego prawdopodobnie podejrzewasz?

Anton nawet nie silił się, by odpowiedzieć na pierwsze pytanie - po prostu wymownie wzruszył ramionami.

- Nigdy jej nie spotkałem, więc nie mam pewności - wyjaśnił drugą kwestię. - Natomiast sądząc z jej reputacji, tak to się skończy. A reputację ma całkiem głośną.


DZIEŃ CZWARTY - Helen


Helen była naprawdę zaskoczona, gdy przebiła się przez ścianę. Dość dawno przestała myśleć o ucieczce - kopała po prostu, by mieć zajęcie i panować nad strachem.

Teraz wstrzymała oddech. Co prawda przebiciu się przez powierzchnię nie towarzyszył żaden spektakularny odgłos, ale według własnego rozeznania mogła z powodzeniem wykopać otwór prowadzący na przykład do pomieszczenia zajmowanego przez porywaczy. A wtedy nawet jeśli niczego by nie usłyszeli, mogli zauważyć wysypującą się ziemię.

Dlatego czekała bez ruchu, oddychając tak płytko, jak to tylko było możliwe. I licząc powoli. Westchnęła z ulgą, gdy doszła do sześciuset.

Powinno upłynąć mniej więcej pięć minut, a nadal się nić nie działo.

Spróbowała wyjrzeć przez otworek, ale szybko zrezygnowała - znajdował się w prawie półmetrowej wnęce nieco szerszej niż jej ręka, więc zdecydowanie zbyt daleko, by zdołała dostrzec cokolwiek, gdyż nie wpadało przez niego żadne, choćby słabe światło. O tym, że przebiła się na drugą stronę, poinformował ją wyłącznie zmysł dotyku.

Odczekała kolejne pięć minut i zaczęła ostrożnie kopać dalej, poszerzając wnękę tak, by dotrzeć jak najbliżej dziurki.

LADY CATHERINE MONTAIGNE, HRABINA TOR - Kapitan Zilwicki, Royal Manticoran Navy - ogłosił służący lady Catherine, otwierając drzwi jej gabinetu. - I pan Robert Tye.

Po czym odsunął się, przepuszczając gości, a następnie dokończył prezentacji:

- Lady Catherine Montaigne, hrabina Tor.

Cathy wstała i nim przyjrzała się gościom, spojrzała z rozbawieniem na Isaaca. Stanowił w tej chwili ucieleśnienie ideału służącego i recytował swój tekst tak pełnym szacunku głosem, że nikt nie domyśliłby się, jak głęboko nienawidzi wszelkich tytułów i form podkreślających podziały klasowe. Nie wspominając już o tym, że w klasycznej liberii wyglądał tak, jakby się w niej urodził.

A przecież przyszedł na świat w inkubatorze jak wszyscy niewolnicy wyprodukowani przez Manpower. Imię przybrał już po ucieczce i przyłączeniu się do Baletu, zgodnie ze zwyczajem jego członków. Teraz nazywał się Isaać Douglass na cześć Fredericka Dougłassa. Z urodzenia jednak był V-44e-684-3/5.I miał to nadal wypisane na języku.

Rozbawienie przeszło jej błyskawicznie, gdy zorientowała się, że Isaać jest spięty, i zobaczyła, w jakiej pozycji stanął po zamknięciu drzwi. Sygnały były subtelne, acz jednoznaczne. Nieco szerzej niż zwykle rozstawione nogi, nieco bardziej ugięte kolana i dłonie złączone z przodu tak, by osłaniały krocze.

Nie była zapaloną miłośniczką coup de vitesse, ale na tyle dobrze znała tę sztukę walki, by bez trudu rozpoznać pozycję wyjściową zwaną "bojowym koniem".

Tylko nie wiedziała, dlaczego ją przyjął.

Przeniosła więc wzrok na gości. Oficer Królewskiej Marynarki nie wydawał się stanowić zagrożenia. Niski i krępy, miał tak szerokie bary, że wyglądało to prawie na deformację. Gdyby ubrać go w kolczugę, dodać topór i zastąpić wąs rozłożystą brodą, wyglądałby dokładnie jak krasnolud z powieści fantasy. Nić w jego zachowaniu czy postawie nie wskazywało na napięcie, a jego prawie kwadratowa twarz miała obojętny wyraz.

Ale w oczach nie było obojętności.

To jednak zostawiła sobie na później. Przeniosła spojrzenie na jego towarzysza. I zagadka od razu się wyjaśniła, gdyż ten nie patrzył na nią, ale uważnie przyglądał się Isaacowi. A potem niespodziewanie uśmiechnął się szeroko, aż jego oczy zamieniły się w szparki.

- Za pani pozwoleniem, lady Catherine, usiądę sobie - zaproponował. - Sądzę, że to nieco uspokoi pani... hm, służącego.

I nie czekając na odpowiedź, ułożył się na dywanie w pozycji lotosu, zakładając nogi tak, by pięta prawej opierała się o podudzie lewej i odwrotnie. Na koniec oparł dłonie na kolanach i zamarł w bezruchu.

Issac wyprostował się odrobinę i przestał osłaniać krocze, łącząc dłonie za plecami, czyli tam gdzie zwykle.

- Znasz go? - spytała. Potrząsnął lekko głową.

- Jedynie jego reputację, ma'am. Wśród mistrzów sztuk walki cieszy się zasłużoną sławą.

Cathy spojrzała z szacunkiem na siedzącego.

- Coup de vitesse? - spytała.

Tye uśmiechnął się równie radośnie jak przed chwilą.

- Litości! -jęknął z wyrzutem. - Czy ja wyglądam na barbarzyńcę?! W tym momencie wtrącił się Zilwicki.

- Mistrz Tye przybył tu na moją prośbę, lady Catherine.

Cathy zaskoczyło brzmienie jego głosu i akcent - w Zilwickim nadal czuło się górala z planety Gryphon, natomiast głos miał tak głęboki, że prawie dudniący. Pod wpływem nagłego impulsu spytała:

- Zastanawiał się pan kiedykolwiek nad karierą śpiewaka, kapitanie? Byłby z pana doskonały Borys Godunow.

Zilwicki skrzywił się leciutko, a jego oczy pociemniały jeszcze bardziej.

- Moja żona też tak uważała, ale sądzę, że był to wynik znudzenia koniecznością słuchania kościelnego chóru w odpowiednio przyzwoitym stroju. Wolałaby iść do opery w jednej z kreacji, które niestety nader rzadko miała okazję nosić.

Wypowiedź była pełna humoru, ale w głosie nie można było nie usłyszeć żalu. I to w końcu otworzyło w umyśle Cathy stosowną szufladkę.

- Helen Zilwicka? Jedynie skinął głową.

- Moje kondolencje, kapitanie.

- To było dawno temu, lady Catherine - odparł spokojnie. Jego brązowe oczy pociemniały tak, że stały się prawie czarne.

Być może była to jedynie gra świateł - gabinet w końcu nie był rzęsiście oświetlony, a Zilwicki miał gęste, czarne włosy potęgujące to wrażenie. Cathy jednak nie wątpiła, że wbrew temu, co powiedział, nigdy nie przeszedł do porządku dziennego nad stratą żony i nadal było mu jej brak.

- Jestem zaskoczony, że tak szybko się pani domyśliła - dodał. - Zilwicki to na Gryphonie dość popularne nazwisko... a przyznam, że nie spodziewałem się, by ktoś o pani poglądach politycznych pamiętał takie rzeczy.

Cathy potrząsnęła głową nie ze złością, ale ze zniecierpliwieniem.

- Kapitanie, ostrzegam, że nie cierpię być szufladkowana!

- Tego akurat też się domyśliłem, studiując pani akta. Niemniej jednak jestem zaskoczony. - Zilwicki skłonił głowę. - Za co przepraszam.

Cathy przyglądała mu się uważnie i poważnie.

- Studiował pan moje akta... - powtórzyła. - Po co? Uprzedzam, że nie lubię także być szpiegowana.

Zilwicki wziął głęboki oddech i oznajmił:

- Nie miałem wyboru, milady. Z uwagi na sytuację zmuszony jestem działać bez wsparcia ze strony ambasady i potrzebuję pani pomocy.

- Mojej pomocy? Z uwagi na jaką sytuację?

- Zanim to wyjaśnię, muszę panią uprzedzić, że działam wbrew rozkazom przełożonych i... - Znów odetchnął głęboko. - Kiedy to się skończy, niezależnie od wyniku spodziewam się stanąć przed sądem wojennym. I nie będę zdziwiony, jeśli zarzuty będą obejmowały nie tylko nie subordynację i niedopełnienie obowiązków, ale i zdradę.

Jego nieruchome oczy wyglądały jak wykonane z hebanu, ale w głosie słychać było wściekłość, gdy dodał:

- Zarówno ambasador Hendricks, jak i admirał Young wydali mi raczej precyzyjne rozkazy, które mam szczery zamiar wsadzić im, przepraszam za wyrażenie, tak głęboko w dupy, jak tylko zdołam. I to raczej bez mydła czy wazeliny.

Cathy nienawidziła własnego śmiechu - słyszała go wielokrotnie na rozmaitych nagraniach i zawsze kojarzył się jej z końskim rżeniem. Nie zdołała się jednak powstrzymać, tym bardziej że wizja opisana przez Zilwickiego była naprawdę zabawna.

- Doskonałe! - wykrztusiła, gdy się nieco uspokoiła. - Bez wazeliny...! I zdecydowanie bez mydła, kapitanie...! A tak prawdę mówiąc, możemy spróbować jeszcze podgrzać całość, tak żeby im się w dupach zagotowało, na co w pełni zasłużyli.

Tym razem Zilwicki także się uśmiechnął i wesołość ta ogarnęła również jego oczy.

Cathy zdecydowała, że mógł uchodzić za całkiem atrakcyjnego mężczyznę - jeśli komuś udało się nie poddać pierwszemu wrażeniu.

- W jaki sposób mogę panu pomóc w tak zbożnym dziele, kapitanie? - spytała z radosnym błyskiem w oczach. - O co konkretnie chodzi?

Helen Helen była tak pochłonięta powiększaniem tunelu, że zupełnie zapomniała o upływie czasu. Ucieczka wreszcie stała się realną możliwością, a nie abstrakcyjną teorią pozwalającą zabijać strach. Dopiero gdy spod narzędzia sypnęło się kilka grud gruzu, uprzytomniła sobie, że dawno nie sprawdzała, ile zostało jej czasu, i ogarnęła ją panika. Czym prędzej zaczęła się wycofywać do celi, a ledwie się tam znalazła, spojrzała na klepsydrę i zdrętwiała.

Była pusta.

Klepsydrę wykonała z pustego pojemnika po farbie znalezionego w rumowisku. Chyba po farbie, bo napisy były tak zatarte, że trudno się było zorientować, ale pojemnik wykonany z jakiegoś sztucznego tworzywa jak najbardziej nadawał się do użytku. W jego dnie jednym z odłamków wydłubała dziurkę i zaczęła eksperymenty ze sprawdzaniem, ile suchej ziemi trzeba doń wsypać, by wystarczyło na czas pomiędzy posiłkami. Suchej, przypominającej pył ziemi miała pod dostatkiem i po trzech próbach ustaliła taką jej ilość, by ta wysypała się wystarczająco wcześnie, aby Helen zdążyła zamaskować ślady swej działalności. Kontrolowała regularnie poziom ziemi i starała się kończyć kopanie, gdy w pojemniku pozostawało jej tylko trochę.

Tym razem o tym zapomniała i teraz nie miała pojęcia, od jak dawna pojemnik był pusty. Porywacze mogli właśnie podchodzić do drzwi...

Przez moment prawie poddała się panice.

Ale tylko przez moment.

W następnej chwili zmusiła się do zastosowania zasady, którą mistrz Tye wbijał jej do głowy od samego początku treningów: Najpierw uspokoić oddech!

Powoli nabrała powietrza, pozwalając, by ta czynność wypełniła cały jej umysł, tak jak tlen wypełnił jej płuca.

A potem równie powoli je wypuściła.

I powtórzyła cały proces.

A potem jeszcze raz.

Jak zwykle podziałało - wrócił rozsądek i trzeźwość myślenia. I mogła metodycznie a szybko zabrać się do zacierania śladów swej nielegalnej aktywności.

Zaczęła od zasłonięcia dziury kawałem plastiku i od rozłożenia na nim rozmaitych kawałów gruzu i innych śmieci, tak by znajdowały się w podobnych co zwykle miejscach. Następną czynnością było zmieszanie świeżo wykopanej ziemi ze starą i rozsypanie jej po podłodze. Zajęcie czasochłonne, gdyż musiała uważać, by jak najmniej się przy tym ubrudzić, a wbrew pozorom było to trudniejsze niż podczas kopania. Porywacze co prawda przynosili jej wodę do mycia, ale wystarczało jej jedynie na opłukanie twarzy i rąk. Po paru dniach spędzonych w celi będącej niczym innym jak grotą w ruinach była tak brudna jak nigdy dotąd. Nie mogła jednak być uświniona jak nieboskie stworzenie, bo wzbudziłoby to podejrzenia.

Na samym końcu ubrała się w wierzchnią odzież, gdyż kopała wyłącznie w bieliźnie. Gdyby się nie rozbierała, ubranie zdradziłoby ją natychmiast, a wyprać go nie miała w czym. Coś takiego zauważyliby nawet porywacze traktujący ją z obojętnością niczym królika doświadczalnego albo inne zwierzę laboratoryjne.

Zdążyła w ostatnim momencie, ale gdy rozległy się odgłosy towarzyszące otwieraniu drzwi, stała już tak, jak tego wymagali - w kącie, twarzą do ściany, grzeczna i posłuszna niczym wzorowy więzień.

Usłyszała, że do celi jak zwykle wchodzą dwie osoby. Przeważnie była to para mieszana, tym razem także: kobieta powiedziała coś, czego Helen nie zrozumiała, ale jej ton był zupełnie jednoznaczny - biła z niego pogarda i złośliwość. I może jeszcze coś... lubieżność, choć tego nie była pewna. Osiągnęła właśnie wiek, w którym różnice między chłopcem a dziewczynką zaczynają być widoczne, toteż była dość wyczulona na tym punkcie. Ponieważ normy moralne w Lidze i Królestwie w tych sprawach były nader podobne, mogła z dużym prawdopodobieństwem domyślić się komentarza.

Mężczyzna odpowiedział coś ze śmiechem i co do treści jego wypowiedzi Helen nie miała żadnych wątpliwości.

Na szczęście na słowach się skończyło, też tak jak zwykle.

Rozległo się stuknięcie towarzyszące stawianiu na podłodze pojemników z jedzeniem i butelek z wodą, potem kolejna wymiana złośliwych uwag, tym razem rozpoczęta przez mężczyznę. Zakończył ją wybuch śmiechu obojga, choć właściwiej byłoby nazwać go rechotem, bo był nie dość, że szorstki, to i obleśny.

Nie podeszli do niej i nie przespacerowali się po celi, co im się rzadko, ale jednak czasami zdarzało. Wynieśli się.

Helen zmusiła się do pozostania w bezruchu, dopóki nie usłyszała szczęku zakładanego łańcucha i przesuwanej zasuwy.

Dopiero potem odetchnęła z ulgą.

I zabrała się do napełniania klepsydry.

Cathy Kiedy Zilwicki skończył mówić, Cathy czuła się oszołomiona bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Nić z tego, co usłyszała, nie miało sensu i nie trzymało się kupy.

- Przecież policja... - zaczęła. Zilwicki potrząsnął przecząco głową.

- Nie. W tej jednej kwestii Hendricks i Young mają całkowitą rację, lady Catherine: moja córka nie została porwana przez kryminalistów. To działanie wywiadu o wymiarze politycznym, a policja Ligi po prostu nie ma doświadczenia w postępowaniu w podobnych przypadkach. A ani ja, ani panowie ambasador i admirał nie chcemy o niczym zawiadamiać solarnego kontrwywiadu, bo to by była dopiero katastrofa. To banda amatorów i to sprzedajnych, do których mam takie zaufanie jak do ubeków.

Cathy wstała z fotela i podeszła do okna. Powodem nie była nagła chęć podziwiania widoku; zadziałał odruch - dawno temu odkryła, że najlepiej myśli się jej na stojąco, a problemy rozwiązuje w marszu. Było to tak charakterystyczne zachowanie, że przyjaciele często przezywali ją Brykającą Damą. Niezbyt jej się to przezwisko podobało, ale nie kwestionowała jego zasadności. Jej nerwowy sposób poruszania się, rżący śmiech oraz wysoka i koścista postać często przywodziły na myśl narowistą kobyłę.

Kiedy już znudziła się staniem przy oknie, naturalnie nie mogła się powstrzymać i wyjrzała przez nie. W końcu za widok płaciła wystarczająco dużo, ale było za co. Apartament znajdował się prawie na szczycie jednego z najwyższych i najdroższych kompleksów mieszkalnych Chicago. Dobrze ponad kilometr nad poziomem ulicy, o ile takiego określenia w ogóle można było użyć, gdyż mimo wielowiekowej historii stolica Ligi Solarnej nadal pełna była wielopoziomowych tuneli, zamkniętych w korytarzach przejść i podziemi. Nie było to estetyczne ani nie wynikało z potrzeb klimatycznych, ale jakoś nikomu z mieszkańców nie przeszkadzało.

Spoglądając w dół, miała wrażenie, że patrzy na olbrzymi kanion przypominający od pewnej wysokości mrowisko budynków rozmaitego kształtu połączonych ze sobą różnorodnej szerokości plątaniną ulic, przejść i tuneli. Na wszystkich poziomach mnóstwo było pojazdów i przeważnie spieszących się przechodniów. Temu akurat trudno było się dziwić, jako że nastała pora lunchu, a dla milionów pracujących w śródmieściu przerwa na lunch była zawsze za krótka.

Potrząsnęła głową i odwróciła się od okna.

- No dobrze, to mogę zrozumieć - przyznała. - Ale skąd pewność, że Hendricks i Young mylą się także w interpretacji motywów porywaczy? Tak, wiem, że obaj są tak głupi, że nie potrafią skorzystać z toalety bez instrukcji napisanej dużym drukiem, ale to nie znaczy, że są zawodowo niekompetentni. Przepraszam, że - jak się to ładnie określa - używam słów nieparlamentarnych. Wynik przymusowego ukończenia ekskluzywnych szkół za młodu. Może dlatego mam naturę rebeliantki.

Ostatnie zdanie powiedziała z uśmiechem, po czym przemaszerowała do fotela i opadła nań z gracją. I dodała:

- Tak przynajmniej twierdzili psycholodzy wynajęci przez moich rodzicieli. Osobiście uważam, że gówno wiedzieli i pieprzyli bez sensu, żeby nie musieli oddać kasy za wizytę.

Anton Obserwując i słuchając uważnie gospodyni, Anton z niejakim zaskoczeniem stwierdził, że jej sposób mówienia i poruszania są dziwnie podobne. Mówiła szybko, dobitnie i ledwie zwracając uwagę na gramatykę. Szerokie usta i wyraziste błękitne oczy oraz szopa kręconych blond włosów potęgowały wrażenie energiczności i zdecydowania.

Jedynym nieruchomym elementem jej twarzy był perkaty nos przywodzący na myśl głuchoniemego w plotkarskiej wiosce. Porównanie było o tyle trafne, że posiadająca tytuł i związaną z nim fortunę lady Catherine miała twarz o prostych, wieśniaczych rysach, zdecydowanie niearystokratyczną. A podkreślała to jeszcze łuszcząca się skóra na nosie będąca efektem zbyt intensywnego opalania - Cathy miała jasną karnację, czyli nader podatną na działanie promieni słonecznych. W przypadku hrabiny taki brak troski o wygląd był szokujący - większość arystokratek Gwiezdnego Królestwa raczej dostałoby anemii, niż zaczęło rozważać możliwość wystawienia się na słońce z perspektywą tak okropnych konsekwencji. Lady Catherine, jak podejrzewał, nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. A jeśli już, to absolutnie jej to nie obchodziło.

Dziwnie go to zauroczyło.

Przyszedł tu dlatego, że nie miał wyjścia, a prawdę mówiąc, spodziewał się, że gospodyni potwierdzi jego najgorsze obawy. Jak wszyscy górale z planety Gryphon, Anton Zilwicki potępiał bowiem arystokrację w czambuł, ale szczególną pogardą darzył tę lewicującą. A nikt w całym arystokratycznym światku Gwiezdnego Królestwa Manticore nie sytuował się bardziej na lewo od lady Catherine Montaigne. Jak mawiali złośliwi, na lewo od niej była już tylko rewolucja, a nawet zatwardziali postępowcy tacy jak lady Descroix określali ją mianem "nieodpowiedzialnej utopistki". Hrabina New Kiev, ultradoktrynerka partii liberalnej, występując niegdyś w Izbie Lordów, nazywała ją "niebezpiecznym demagogiem".

Owo zauroczenie mogło naturalnie wynikać z tego, że jeśli chodziło o kobiety, pociągały go przeciwieństwa. Co prawda Helen w niczym nie przypominała gospodyni, przynajmniej fizycznie. Była niska, miała ciemne włosy i obfite kształty, choć nie była gruba. Ideologicznie natomiast obie panie były sobie bliskie, Helen bowiem, co stanowiło rzadkość wśród oficerów Royal Manticoran Navy, generalnie zgadzała się z poglądami postępowców, aczkolwiek tylko do pewnego stopnia, i to głównie z tymi najbardziej prawicowymi. Jeżeli chodziło o kwestie obronności czy floty, była wzorową wręcz centrystką, a nawet najbardziej złośliwie nastawiony osobnik nie mógłby zarzucić jej kontaktów z niebezpiecznymi radykałami. Co o lady Catherine mówiono od dawna. Obie cechował natomiast nadmiar energii. Helen co prawda niezwykle rzadko używała przekleństw czy wulgaryzmów, ale wyrażała opinię prosto i dosadnie.

Anton zaś zawsze starał się kontrolować swoje słowa i wyraz twarzy i robił to z powodzeniem. Żona nazywała go "kamiennym obliczem". Córka czasami "tatusiem - ponurakiem". Ale tylko czasami, bo przy niej zwykle zachowywał się naturalniej.

Sam mało o tym myślał, a kiedy już mu się zdarzyło, stwierdzał, że jak na kogoś z gór na Gryphonie ma zupełnie normalną osobowość. Psychologowie RMN, z którymi jak każdy zawodowy oficer spotykał się regularnie, choć na szczęście rzadko, mieli na ten temat własne zdanie. Znacznie bardziej skomplikowane i trudne do zrozumienia, głównie dlatego że zawsze przedstawiali je, używając uwielbianego żargonu. A poza tym...

Gówno wiedzieli i pieprzyli bez sensu.

Określenie było wręcz ujmujące w swej prostocie.

Toteż uśmiechnął się i powiedział:

- Mnie to nie przeszkadza, lady Catherine, proszę kląć do woli.

A potem przestał się uśmiechać. Położył dłonie na kolanach i rzekł poważnie:

- Natomiast może mi pani wierzyć, że ambasador, admirał i cała kupa jego wywiadowców - teoretyków pieprzą bez sensu. Moja córka nie została porwana przez UB, a raczej została porwana przez grupę ubeków, ale przeprowadzających jakąś akcję na własną rękę bez wiedzy i zgody dowództwa. I to nader nieliczną grupę, posłużyli się bowiem amatorami.

Lady Catherine zmarszczyła brwi.

- Skąd ta pewność? To, czego żądają od pana w zamian za życie córki... Anton wzruszył ramionami, nie odrywając dłoni od kolan.

- To czysty nonsens! - oznajmił. - I to z trzech powodów: po pierwsze, żądania zostawili w moim mieszkaniu w postaci ręcznie zapisanej kartki papieru!

Urwał, widząc minę rozmówczyni. Westchnął i zaczął wyjaśniać dokładnie.

- Zawodowiec przekazałby żądania elektronicznie. Z komputerami można robić cuda. Żaden choćby pobieżnie przeszkolony agent nie zostawi na miejscu przestępstwa tak obciążającego dowodu. Nie mówiąc już o tym, że ta kartka byłaby fizycznym dowodem w każdym sądzie, liczba informacji, jakie potrafiłaby wycisnąć z niej współczesna nauka na usługach policji, jest taka, że nazwisko sprawcy praktycznie stałoby się znane. A tutejsza policja jest pod tym względem doskonale wyposażona. Ponieważ jednak oficjalnie nie było przestępstwa, musiałem użyć prywatnych kontaktów. Kartka wraz z innymi do wodami, które znalazłem gdzie indziej, zostały zbadane przez techników śledczych, a wyniki ekspertyzy mam tutaj. - Zilwicki wyjął z kieszeni munduru niewielkie pudełko. - Wrócimy do nich za moment, bo najpierw chciałbym dokończyć tok myślowy. Tak więc po pierwsze, porwania dokonali amatorzy albo ludzie nie wykonujący dokładnie poleceń tego, kto ich wynajął, albo też ów typ był teoretykiem - dupą, nie agentem wywiadu. Po drugie, bezsensem jest próba wywarcia na mnie nacisku, bo ja po prostu na nić nie mogę się przydać Urzędowi Bezpieczeństwa czy komukolwiek w Ludowej Republice. Powód jest prosty: jestem oficerem wywiadu, ale moją specjalnością jest technika i technologie. Przed śmiercią żony byłem oficerem stoczniowym, potem poprosiłem o przeniesienie do wywiadu floty, chcąc bezpośrednio odpłacić wrogom za jej śmierć. Ponieważ nigdy nie byłem dobrym taktykiem, na oficera liniowego nie bardzo się nadawałem; wywiad to inna kwestia, a zemsta to doskonała motywacja...

Słysząc to, lady Catherine przekrzywiła głowę jakby w pytającym geście. Anton odniósł wrażenie, że go rozumie, i uśmiechnął się krzywo. Po czym przeczesał włosy palcami prawej ręki i dodał:

- Wiem! A ile to baryłek tranu ta zemsta jest warta na rynku w Nantucket, kapitanie Ahab?

Gospodyni uśmiechnęła się szeroko, a w jej oczach błysnęła czysta przyjemność.

- Brawo! Rodowity góral z Gryphona cytujący klasykę literatury. I to marynistycznej na dodatek! Założę się, że skłoniła pana do tego chęć utarcia nosa tym snobom z arystokracji.

Mimo powagi sytuacji i strachu o córkę Anton po prostu nie mógł się nie roześmiać.

- Z początku dokładnie tak było, lady Catherine - przyznał. - Potem po prostu zaczęło mi się podobać.

A potem przestał się uśmiechać, bo wróciły wspomnienia. To Helen, pochodząca z dobrej rodziny z Manticore (choć na szczęście nie arystokratycznej), podsunęła mu do przeczytania Moby Dicka. Nie dlatego, że była miłośniczką literatury klasycznej, ale dlatego że jak większość oficerów Królewskiej Marynarki uwielbiała beletrystykę marynistyczną wszelkiego rodzaju. Najpopularniejszy wśród oficerów był Joseph Conrad uznawany za największego pisarza marynistę wszechczasów, na drugim zaś miejscu plasował się Patrick O'Brian. Choć ostatnio na popularności zaczął zyskiwać Cecil Scott Forester, a zwłaszcza jego cykl o przygodach Horatia Hornblowera.

Zilwicki otrząsnął się i wrócił do rzeczywistości.

- Reasumując, lady Catherine, chodzi po prostu o to, że ja nie jestem dla UB tyle wart, by zadawali sobie trud popełnienia poważnego przestępstwa w zaprzyjaźnionym państwie.

- Ubecy to prymitywni brutale - oświadczyła zdecydowanie gospodyni. - Jeżeli uznali, że jest inaczej, to kaliber zbrodni na pewno ich nie powstrzyma.

Ponownie go zaskoczyła. Liberałowie i postępowcy, z którymi dotąd się zetknął, zwłaszcza należący do arystokracji, wykorzystywali każdy ślad pretekstu, by tłumaczyć brutalność kliki rządzącej Ludową Republiką. Rewolucjoniści to w końcu nie obrzydliwa monarchia, więc należało im wybaczyć wszystko, co się dało. Zupełnie jakby nazwa zmieniała rzeczywistość...

Potrząsnął głową i odparł:

- Mogą sobie być do woli brutalni, ale nie są kretynami wszyscy jak leci. Nie jestem zwolennikiem UB czy innej podobnej organizacji, ale nie jestem też tak naiwny, by uznać ich wszystkich za żądne krwi potwory. Moim zadaniem jest zbieranie informacji o tym, co z nowych technologii okrętowych, a zwłaszcza z uzbrojenia, trafia z Ligi do Ludowej Republiki wbrew oficjalnemu embargo i jakimi kanałami. Z uwagi na poprzednie zajęcie jestem do tego przygotowany lepiej niż większość kolegów po fachu. .. nazwijmy rzeczy po imieniu: niż większość naszych szpiegów w Lidze. - Gospodyni skwitowała tę szczerość uśmiechem, Zilwicki zaś ciągnął dalej: - Mówiąc krótko: moim zadaniem jest odkrywanie tajemnic, a nie strzeże nie ich. Po co UB miałoby się trudzić porywaniem mi córki? Żeby dowiedzieć się ode mnie czegoś, co sami lepiej wiedzą? Przecież to czysty nonsens!

- A co...?

- Z teorią naszego admirała - idioty? Ze chcą mnie użyć do przeprowadzenia akcji dezinformacyjnej?

Lady Catherine skinęła głową.

On zaś wpatrzył się w okno, ale widać było, że nie zwrócił najmniejszej uwagi na zapierający dech w piersiach widok.

- Tu właśnie dochodzimy do trzeciego powodu - powiedział i westchnął. - Tak się po prostu nie robi, bo to marnotrawstwo sił i środków, ale nie wiem, czy zdołam panią o tym przekonać. Hendricksa i Younga nie udało mi się, przepraszam za porównanie... Będę szczery i może to zabrzmieć brutalnie, ale taka jest prawda. Po pierwsze: żeby zrobić z kogoś podwójnego agenta, potrzeba czasu. Osoba ta musi też pozostawać poza podejrzeniami. Czasu potrzeba, bo fałszywe informacje muszą być dawkowane stopniowo, inaczej cała sprawa wyjdzie na jaw i taki agent nie będzie już nigdy użyteczny. Pozostawanie poza wszelkimi podejrzeniami jest zrozumiałe samo przez się. Trudno uznać, że porwanie mi córki mogłoby temu służyć. A nawet jeśli założyli, że o tym nie zameldowałem, to jej długa nieobecność musiałaby wzbudzić podejrzenia. A inaczej nie są w stanie zmusić mnie do współpracy. Nie mówiąc już o technicznej kwestii, gdzie ją będą przez ten czas trzymać, bo musi być pod ręką, by mogli dać mi dowody, że żyje. Dowody, których będę żądał. Każdy dzień trzymania jej gdzieś tu, w zamknięciu, zwiększa ryzyko wpadki, a mówimy nie o dniach, ale co najmniej o miesiącach. Ewentualne korzyści po prostu nie równoważą poniesionego wysiłku. Ta akcja obliczona jest na krótką metę, więc nie może chodzić o dezinformację. Po drugie, tak się po prostu nie robi. Każdy arystokrata, jakiego dotąd spotkałem, ma zwichrowany punkt widzenia na Ludową Republikę. Powody są różne, ale sprowadza się to do jednego: widzą kategorie, nie widzą ludzi. Proszę mi wierzyć, porwanie komuś córki tak przekracza przyjęte granice, że nie sposób wyobrazić sobie zawodowego oficera wywiadu którejkolwiek ze stron, który zgodziłby się na podobne posunięcie.

Lady Catherine ponownie przekrzywiła głowę i przyjrzała mu się uważnie.

- Chce mi pan powiedzieć, że Urząd Bezpieczeństwa kieruje się takim samym kodeksem etycznym jak wywiad floty?

- W pewnym sensie, choć nie tyle chodzi tu o kodeks etyczny, ile o kodeks honorowy... choć to też nie jest najwłaściwsze słowo. Chodzi o zasady walki. Każdy kodeks postępowania, nawet zasady Ellingtona oparte są na praktycznych założeniach. Szpiedzy nie tykają rodzin przeciwników z obawy o własne. To zasada obowiązująca od wieków, o ile nie od początku istnienia wywiadu. Można, dajmy na to, uwieść komuś kochankę i przekabacić ją na swoją współpracownicę, ale żony, córki, rodzice czy rodzeństwo są nietykalni, bo gdyby było inaczej, walka wywiadów stałaby się jednym pasmem krwawej zemsty i na nić innego nikomu nie wystarczyłoby czasu. Dlatego tak się nie postępuje! Przez całą tę wojnę nie słyszałem o choćby jednej próbie złamania tej zasady przez przeciwnika, nawet w okresie najgorszego terroru i największych klęsk! Natomiast jeśli chodzi o ubeków, skoro już pani poruszyła ten temat... Z nimi sprawa jest nieco bardziej skomplikowana... głównie dlatego, że uważamy Urząd Bezpieczeństwa za bandę sadystów, morderców i gotowych na wszystko bandytów. I w znacznej mierze tak jest, ale nie do końca. Faktem jest, że wśród ubeków jest wyjątkowo duża liczba zboczeńców i sadystów, ale głównie wśród tych, którzy zgłosili się do służby więziennej i...

Urwał, widząc minę lady Catherine. I uśmiechnął się z nagłym zrozumieniem.

- Nie wiedziała pani o tym, że w UB można wybrać sobie przydział? - spytał. - Pod tym względem jest to bardziej demokratyczna formacja niż Ludowa Marynarka czy nawet Royal Manticoran Navy. I wbrew pozorom ma to sens, gdyż jest to formacja sztuczna, niejednorodna. Można by powiedzieć, że przypomina... mantykorę, mitycznego potwora złożonego z elementów zupełnie różnych zwierząt. Składa się bowiem z sił zbrojnych, i to tak przestrzennych, jak i lądowych, służby więziennej, wywiadu i kontrwywiadu zewnętrznego oraz agentur inwigilujących własne społeczeństwo. Ładna mieszanka, prawda? Jeśli chodzi o skład osobowy, także jest pełna sprzeczności. W większości tworzą ją ludzie, którzy wstąpili w jej szeregi po rewolucji, chcąc wyrównać stare rachunki, zdobyć władzę i wyższy status. Ich przekonania rewolucyjne po prostu nie istnieją, za to jest wśród nich najwięcej sadystów i morderców. Natomiast coraz liczniejsza staje się grupa druga - młodych ludzi z najniższych warstw społecznych, prawie wyłącznie Dolistów. Wśród nich też jest sporo bandytów i zboczeńców, ale większość stanowią prawdziwi idealiści wierzący w rewolucyjne wizje i przekonani 0 korzyściach, jakie zaczyna ona przynosić ich własnej klasie. Bardzo mi przykro, milady, ale taka jest prawda. Proszę nie dać się zwieść snobom z dyplomacji, przekonanym, że po rewolucji państwo przestanie istnieć. To durnie, którzy uważają, że prości ludzie to jedynie samobieżne brzuchy, a Doliści to głupie mięso armatnie. Dla Dolistów rewolucja to uwolnienie od dynastycznego ucisku Legislatorów i udowodnili już, że są gotowi do poświęceń, żeby się powiodła: zgodzili się na zamrożenie Doli, coraz więcej z nich rezygnuje ze słodkiego nieróbstwa 1 albo wstępuje do wojska, albo bierze się do roboty.

Przez moment oczy Zilwickiego pałały. Górale z Gryphona wybrali inną drogę polityczną niż Doliści. Byli co do jednego fanatycznymi wręcz lojalistami Korony - złośliwi twierdzili, że od chwili narodzin. Ale żaden z nich nie miał najmniejszego problemu ze zrozumieniem Dolistów, gdyż sami od wieków byli uciskani. Naturalnie nie aż do tego stopnia, ale mieli bogate doświadczenia z sobiepaństwem możnych. Stąd ich gorące i całkowicie nieżyczliwe podejście do arystokracji. Anton osobiście nienawidził Ludowej Republiki (choćby za zabicie ukochanej żony), ale nigdy nie żałował Legislatorów wyrżniętych na rozkaz Pierre'a. W jego i nie tylko jego opinii spora część arystokracji Królestwa Manticore najlepiej wyglądałaby z twarzowymi konopnymi krawatami na szyjach, dyndając na latarniach. Tak na początek dziewięćdziesiąt procent członków Zjednoczenia Konserwatywnego z Hendricksem i Youngiem na honorowych miejscach.

Wizja była naprawdę miła i dopiero po chwili z pewnym zażenowaniem zdał sobie sprawę, że przyjaźnie zachowująca się gospodyni, do której na dodatek zgłosił się z prośbą o pomoc, także należy do arystokracji. I to do najwyższych jej warstw. W heraldyce Gwiezdnego Królestwa, niezwykle sztywnej, gdyż stworzonej sztucznie w pewnym momencie kolonizacji, hrabiowie stali na równi z earlami, czyli sytuowali się w hierarchii zaraz po książętach. A fortuna hrabiny Tor przewyższała większość majątków księżnych i książąt.

Coś musiało wymknąć mu się spod kontroli, gdyż lady Catherine dostrzegła jego zażenowanie - uśmiechnęła się nagle od ucha do ucha i rzekła, posługując się cytatem:

- Hej, marynarzu! Odpuść, dobrze? Nić nie poradzę - tam się urodziłam. W tym momencie go olśniło - zobaczył, jak pięknie wygląda.

Nie chodziło o jakąś fizyczną przemianę, ale o osobowość, która przebiła się ostatecznie przez cielesną barierę. Catherine nie była ładna i choć figurę miała zdecydowanie kobiecą, była jednak koścista i zdecydowanie nie dało się jej określić mianem seksownej. A najdziwniejsze było to, że mogła mieć na usługi najlepszych chirurgów plastycznych i operację rzeźbienia ciała, jak to zgrabnie nazywano, za równowartość kieszonkowego. Wiedział skądś przy tym, że nigdy poważnie się nad nią nie zastanawiała. Wynikało to po prostu z jej natury i charakteru. Taka była i tak wyglądała, jeśli komuś nie podobało się to, co widział, mógł iść w cholerę...

Nie mógł się powstrzymać i sam się szeroko uśmiechnął.

I tak siedzieli, uśmiechając się do siebie.

A szok Antona Zilwickiego potęgował się - przybył tu jako wściekły ojciec i zasmucony wdowiec, szukając pomocy. A znalazł pierwszą od owego pamiętnego dnia, w którym zginęła Helen, kobietę, która autentycznie go zainteresowała.

Chciał oderwać od niej wzrok i nie potrafił.

A w miarę jak jej uśmiech słabł, coraz bardziej pojmował, że nie była to gra jego wyobraźni - ona także czuła ten niewytłumaczalny pociąg.

Dopiero obraz córki, który pojawił się w jego umyśle, przełamał ten czar: czteroletnia Helen siedząca mu na kolanach w chwili śmierci matki, Helen seniorka uratowała Helen juniorkę... A on miał swoje obowiązki jako ojciec.

Lady Catherine odchrząknęła.

Anton był świadom, że próbowała dać mu czas na dojście do ładu z emocjami, i był jej za to wdzięczny. Ale ta niezwykła intuicja jeszcze potęgowała jej atrakcyjność...

- Tak więc mówił pan... - odezwała się nieco gardłowym głosem. Zilwicki zdołał wreszcie oderwać od niej wzrok. Wbił go czym prędzej w okno i przeczesał palcami krótko ścięte włosy.

- Sprawa polega na tym, lady Cathe...

- Proszę mi mówić Cathy. Jeżeli naturalnie mogę się do pana także zwracać po imieniu.

- Oczywiście. Problem sprowadza się do tego, że w społeczeństwie Ludowej Republiki istnieją takie same podziały i rozdźwięki jak w innych. W UB też tak jest i Oscar Saint-Just ma tego pełną świadomość. Podobnie zresztą jak Pierre.

Dlatego starannie pilnuje, aby każdy robił to, co umie najlepiej, i z zasady akceptuje wybór rodzaju służby przez podwładnych. Oprychy i zbokole wolą być klawiszami, a młodzi rewolucjoniści wolą iść na front. Dla szpiegów frontem jest Liga Solarna, a głównie Ziemia. I dlatego znajdujący się tu ubecy w większości należą do tej właśnie kategorii, przynajmniej jeśli chodzi o młodszych oficerów. Są twardzi i bezwzględni, ale wiem, że to nie oni odpowiadają za porwanie mojej córki.

Gospodyni pochyliła się jak zwykle gwałtownym ruchem i powiedziała poważnie:

- Nie zgadzam się z twoim sądem. Nie posiadam co prawda twego doświadczenia wywiadowczego, ale miałam różne kontakty z wieloma, jak to określiłeś, młodymi ideowcami rewolucji. Większość z nich nie zawahałaby się przed niczym, co w ich opinii zaszkodziłoby wrogowi. Oni rzeczywiście wierzą w rewolucję i są gotowi na wszystko.

Anton pokiwał głową.

- Są gotowi na wszystko - przyznał. - Ale nie użyliby niewłaściwej broni, czyli amatorów. Tu jest kompletna analiza policyjnego laboratorium dochodzeniowego. Możesz się z nią zapoznać, jeśli chcesz, ale sprowadza się ona do jednego. Ci, którzy włamali się do mojego mieszkania i porwali Helen, a było to parę osób obojga płci, zostawili wyraźne ślady genetyczne. Bardzo wyraźne, prawdę mówiąc, bo kretyni nawet nie próbowali zetrzeć odcisków palców z kartki.

- I te ślady genetyczne nie pasują do genotypu obywatela Ludowej Republiki.

- Nie, choć w przypadku tak dużej społeczności zamieszkującej tak wiele planet trudno o jednolity genotyp. Nie to jest jednak najważniejsze, tylko to że wszystkie ślady należały do osobników tej samej, niewielkiej, ale nie zwykle charakterystycznej i niemożliwej do pomylenia z inną grupy. Co do jednego byli to członkowie Świętej Bandy albo też ich bezpośredni potomkowie w linii prostej.

Cathy usiadła prosto i spytała:

- Jesteś pewien?

Jej reakcja ucieszyła Zilwickiego. Nie dość bowiem, że Cathy nie wątpiła w istnienie Świętej Bandy, to doskonale wiedziała o kim mowa. Dla większości ludzi określenie to było nie znane, a większość tych, którzy je słyszeli i wiedzieli, co oznacza, uznałaby jego informację za niedorzeczność, gdyż scragi były istotami równie prawie mitycznymi jak wampiry. Jej reakcja potwierdzała jego podejrzenia, a to była już połowa sukcesu. Hrabina Tor mogła bowiem te wiadomości i tę pewność uzyskać wyłącznie dzięki kontaktom z tymi, których poszukiwał on sam, gdyż tylko oni mogli mu pomóc. Nawiązanie z nimi kontaktu było celem jego wizyty.

Gospodyni wpatrzyła się w okno i siedziała tak przez dłuższą chwilę.

- Ale to zupełnie nie ma sensu! - wybuchnęła. - Chociaż teraz rozumiem, skąd wiedziałeś, że to nie ubecka operacja.

Po czym spojrzała na Antona z błyskiem wrogości w oczach i dodała:

- I świetnie rozumiem, dlaczego te dwie dupy w ambasadzie ci nie uwierzyły!

Zerwała się na równe nogi i zaczęła maszerować tam i z powrotem, wymachując rękoma.

- Pierdolone dupki! Obaj członkowie założyciele Zjednoczenia Konserwatywnego i obaj pierdolone dupy wołowe! Żeby ich nagła i niespodziewana cholera! No ale jak czyjaś jedyna zasada polityczna brzmi: "Teraz, Kurwa, My", to czego ja się dziwię?!

Pytanie było retoryczne, toteż Anton jedynie uśmiechnął się ponuro.

- Nie są w stanie zrozumieć kogoś, kto ideologię traktuje poważnie - dodała, nie zwalniając tempa marszu. - Jak sądzę, jesteś lojalistą Korony.

- Od urodzenia do grobowej deski. Cathy parsknęła śmiechem.

- Górale z Gryphona! Dokładnie takie uparciuchy jak wieść niesie. - Podeszła do niego i dodała niespodziewanie: - W porządku, wybaczam ci.

I musnęła ręką jego włosy, nim odmaszerowała.

Dotąd podobny gest wykonany przez kogoś innego niż córka rozwścieczyłby go solidnie. A teraz poczuł jedynie mrowienie biegnące w dół kręgosłupa, które na moment go sparaliżowało.

Tymczasem niczego nieświadoma Cathy maszerowała wzdłuż okna tam i z powrotem. Ruchy miała zdecydowanie niearystokratyczne, ale wyraźnie świadczące 0 rozpierającej ją wręcz energii.

Anton zaś wpatrywał się w nią jak urzeczony. Promienie słońca wpadające przez okno przeświecały przez jej suknię - całkiem przyzwoitą w kroju, ale wykonaną z lekkiej dzianiny - i ukazywały długie, kształtne nogi o dobrze rozwiniętych mięśniach. Jego wyobraźnia nagle ożyła i...

I zmusił się do odepchnięcia, łagodnie rzecz określając, niestosownych obrazów. Dzięki dobrej samokontroli udało mu się to nawet szybko. Zaskoczenie jednak pozostało - od śmierci żony nie czuł niczego podobnego do żadnej kobiety 1 teraz było w tym coś dziwnie oczyszczającego.

Gospodyni tymczasem stanęła jak wryta, odwróciła się twarzą ku niemu i ujęła się pod boki.

Całkiem kształtne boki...

- Cholera! - oznajmiła. - Żaden ubek czy ktokolwiek inny z Ludowej Republiki nie zbliżyłby się na kilometr do scraga! Chyba że w zbożnym celu rozwalenia mu łba. Nas nienawidzą, ale ucieleśnieniem wszelkiego zła jest Manpower Inc. Z siedzibą na planecie Mesa!

- Właśnie - zgodził się Zilwicki. - Bo w Ludowej Republice jest tak, że wszystkie zwierzęta są równe, ale inne równiejsze, jak to ktoś kiedyś napisał. A w takim społeczeństwie nie ma miejsca ani na dziedzicznych władców, ani na genetycznych niewolników. A już zwłaszcza na mutantów zwących siebie nadludźmi. I muszę przyznać, że w tej kwestii Ludowa Republika i Ludowa Marynarka mają wielkie zasługi i ani jednej plamki na honorze. Gdy o rewolucji jeszcze się tam nikomu nie śniło, Manpower Inc. już nie miało prawa wstępu na teren Republiki. W dobrze pojętym własnym interesie wolało też trzymać się z dala od przygranicznej przestrzeni w przeciwieństwie...

- W przeciwieństwie do pogranicza przestrzeni Manticore - dokończyła, nie kryjąc wściekłości. - Zawsze mieli w dupie prawo, którego nikt nie egzekwował, a doskonale ścierwa wiedzieli, gdzie znaleźć u nas klientów!

Anton skrzywił się i zaprotestował:

- Cathy, to nieuczciwe! Królewska Marynarka... Zamachała gwałtownie rękoma, nie pozwalając mu dokończyć.

- Ja wiem, że robiła, co mogła, ale nie odkąd wybuchła wojna, bo nie ma ani ludzi, ani okrętów. Tak przynajmniej głosi oficjalna wersja.

Zilwicki spojrzał na nią z urazą i zmarszczył się jeszcze bardziej. Hrabina Tor ponownie zamachała rękoma i warknęła:

- No dobra, wiem, że to nie jest wymówka. Ale nawet zanim wojna się rozpoczęła, RMN tylko raz tak naprawdę przyłoiła handlarzom niewolników z Mesy. Kojarzysz, o czym mówię? Wtedy, gdy...

Oboje uśmiechnęli się szeroko - wieść o masowej ucieczce więźniów i jeńców z więziennej planety UB nadal żyła w pamięci wszystkich.

- ... kiedy Harrington rozpieprzyła obóz na planecie Casimir wraz z garnizonem i całą resztą - dokończyła. - A była wtedy ledwie w randze komandora porucznika! Jak ja lubię narwańców!

Anton pokiwał głową.

- Mało nie zakończyło to jej kariery, nim ta się tak naprawdę zaczęła. Gdyby Courvosier nie przyparł admirałów do ściany, dziwnym trafem samych konserwatystów. .. i gdyby pewna młoda i narwana hrabina o lewicowych poglądach nie wygłosiła jadowitej mowy w Izbie Lordów, żądając wyjaśnień w kwestii formalnej. .. Jeśli się nie mylę, to brzmiała ona następująco: Jakim cudem pierwszy oficer Royal Manticoran Navy, który w pełni wyegzekwował prawo zakazujące handlu niewolnikami, jest za to krytykowany, zamiast dostać medal?

Cathy uśmiechnęła się.

- Masz dobrą pamięć. A mowa wcale nie była jadowita. Jadowita była ta, za którą ostatecznie wypieprzyli mnie z Izby Lordów.

Anton prychnął na samo wspomnienie.

Choć członkostwo w Izbie Lordów było dziedziczne, w przeciwieństwie do członkostwa w Izbie Gmin, lordowie mieli prawo wykluczyć każdego ze swe go grona w drodze głosowania. Wypadki takie należały jednak do prawdziwych rzadkości - z tego co Antonowi było wiadomo, w ciągu ostatnich kilkunastu lat nastąpiło to tylko trzykrotnie. Pierwszym wyrzuconym był earl Seaview. Został usunięty dopiero po uprawomocnieniu się wyroku sądowego, choć większość zasiadających w Izbie od dawna doskonale wiedziała o jego zboczeniach. Drugą była Catherine Montaigne, a trzecią Honor Harrington - obie wykluczono za obrazę delikatnych uczuć arystokracji Królestwa Manticore, choć każda uczyniła to w inny sposób. Anton odchrząknął i powiedział:

- Prawdę mówiąc, właśnie z powodu tej mowy tu przyszedłem. Gospodyni znieruchomiała w pół kroku, przekrzywiła głowę i przyjrzała mu się z błyskiem w oczach.

- Odkąd to lojalista studiuje stare mowy kogoś, kogo poglądy są kamieniem obrazy nawet dla liberałów i postępowców?

Zilwicki uśmiechnął się złośliwie.

- Możesz mi wierzyć albo nie, ale twoja mowa zrobiła w górach naprawdę duże wrażenie i wszyscy ją dobrze pamiętają. Tak się bowiem złożyło, że w tym czasie toczył się proces jednego z wolnych posiadaczy ziemskich oskarżonego o morderstwo. Chłop zastrzelił barona, który molestował jego córkę, tylko trochę go poniosło i wpakował w niego osiem ładunków z pulsera. Prokurator twierdził, że morderstwo to morderstwo, a obrońca zacytował twoją mowę.

- Jak sądzę, kawałek o tym, że ten, kto dla jednych jest terrorystą, dla innych jest bojownikiem o wolność?

Zilwicki przytaknął w milczeniu i czekał.

Nie musiał czekać długo - Cathy naprawdę była bystra.

- O cholera! -jęknęła ze zrozumieniem. W oczach Antona zapłonął zimny blask.

- Właśnie tak - potwierdził. - Nie przyszedłem dyskutować o politycznych konsekwencjach porwania mojej córki. Prawdę mówiąc, gówno mnie to obchodzi. Te dwie dupy w ambasadzie mogą mi rozkazywać tylko do pewnego momentu. Najpierw byłem góralem, potem zostałem królewskim oficerem i są granice, za które nie da się mnie wypchnąć. Nie mogę użyć normalnych środków, bo jak nie Hendricks to Young szybko by się o tym dowiedzieli i jeszcze szybciej uniemożliwili mi jakiekolwiek działanie. Dlatego musiałem znaleźć inne sposoby. Mistrz Tye zaoferował swoją pomoc, ale we dwóch nie zdołamy uratować Helen. Z ekspertyzy policyjnej wynika, że scragi, którzy porwali Helen, żyją lub działają od pewnego czasu gdzieś na najniższych poziomach Starego Kwartału. Wiesz, jaki to labirynt. Tylko ktoś, kto naprawdę się w nim orientuje, ma szansę odszukać tam Helen.

- Znam kilka osób, które tam mieszkają. Mnóstwo osób, prawdę mówiąc. Któraś z nich...

Antona podniosło z fotela.

- Na litość boską, nie traktuj mnie jak idioty! - wybuchnął, ledwie kontrolując emocje. - To, że pochodzę z gór i jestem uparty, nie znaczy, że jestem tępy. Od lat jesteś jednym z przywódców Ligi Antyniewolniczej i to najbardziej radykalnym. Dlatego właśnie od lat przebywasz na Ziemi, a nie w jakimkolwiek innym miejscu. Więc mi nie opowiadaj, że nie znasz jego!

- Tego nigdy nie udowodniono! - pisnęła.

Zilwicki uśmiechnął się. Zupełnie jak wilk podziwiający grację lisa.

- Nie udowodniono - zgodził się. - Współpraca z każdym znanym członkiem Baletu, nie tylko z nim, to w Lidze Solarnej przestępstwo. W Królestwie Manticore zresztą też. Oskarżano cię o to cztery razy, za każdym razem zostałaś uniewinniona z braku dowodów. Więc bądź uprzejma przestać kręcić, dobrze? Znasz go dobrze i wiem o tym podobnie jak wszyscy. Nie jesteśmy, do diabła, w sądzie, a ja potrzebuję jego pomocy. Tylko nie wiem, jak się z nim skontaktować. A ty wiesz!

- Cholera! - powtórzyła, ale już znacznie ciszej. Zilwicki potrząsnął głową.

- Ci dwaj kretyni, wydając mi rozkaz bezczynności, przekroczyli granicę - warknął. - Trzeba być idiotą, by myśleć, że góral z Gryphona nie będzie ratował córki tylko dlatego, że jakiś oficerek mu zakazał! Mam w dupie ich i ich polecenia! Zrobię, co będę musiał, a odpowiem tylko przed Królową. Jeśli uzna, że to, co zrobiłem, to zdrada, niech tak będzie. Ale najpierw odzyskam Helen i naszczam na popioły tych, którzy próbowali mija odebrać!

Wyjął z kieszeni kurtki mundurowej drugie pudełeczko, identyczne jak to, które cały czas trzymał w dłoni.

- Powiedz mu, że w zamian za pomoc dam mu tego chipa. Straciłem dwa dni na włamanie się do pewnych baz danych w ambasadzie, ale opłaciło się. Zwłaszcza do osobistych baz Hendricksa i Younga. Szkoda tylko, że żaden nie był na tyle głupi, by prowadzić bezpośrednie interesy z Manpower Inc. Wtedy zgodnie z prawem Królestwa można by ich powiesić w pełnym majestacie prawa. Ale jest tu cała masa innych...

Cathy zamachała gwałtownie obiema dłońmi.

- W Królestwie wygląda to inaczej, a niewolnicy nie są dobrymi pracownikami fizycznymi. Żaden poddany Korony nie będzie bawił się w coś tak nieekonomicznego jak niewolnicza siła robocza ani tak ryzykownego jak plantacje czy kopalnie w Konfederacji wykorzystujące niewolników - zaprotestowała. - Mamy zbyt dobrze rozwiniętą technikę, by praca niewolnicza była u nas opłacalna.

- W takim razie zawartość tego chipa bardzo cię zaskoczy. - Zilwicki uśmiechnął się. Przywodził w tej chwili na myśl neorekina. - Ludzkie pojęcie przechodzi, ilu poddanych Korony jest głupszych, niż ustawa przewiduje. Zapominasz, że te plantacje czy kopalnie są równie zyskowne jak ryzykowne. Ale generalnie masz rację: większość obywateli Królestwa zadających się z Manpower robi to dla zaspokojenia swoich zachcianek, a nie dla zysku.

- Zaspokojenia zachcianek! - prychnęła. - Ładnie nazwałeś to, co się dzieje w tych resortach rozrywkowych! Banda zboczonych świń! Chcesz mi powiedzieć. .. ?

Ostatnie zdanie prawie wyszeptała, wpatrując się z niedowierzaniem w pudełeczko.

- Chcę i mówię - potwierdził, nadal tak samo się uśmiechając. - Cała rodzinka Youngów to banda nieskrobanych knurów. Ten tu nie jest wyjątkiem. Zarówno on, jak i Hendricks korzystali z "osobistych usług", jak to określają spece od reklamy Manpower Inc. I obaj zainwestowali sporo w resorty rozrywkowe, o których wspomniałaś, choć użyli do tego pośredników z Ligi Solarnej. A poza tym działali w imieniu całej kupy innych, których dane i szczegóły transakcji też tu są. Kompletne.

- Nie wierzę! Byli aż tak głupi?!

- I aroganccy na dodatek. - Zilwicki spojrzał na pudełeczko. - Początkowo chciałem tego użyć, by szantażem wymusić współpracę, ale stwierdziłem, że trwałoby to za długo i nie gwarantowałoby sukcesu. Muszę ją znaleźć szybko, bo jej porwanie stanowi część jakiejś większej operacji, tylko nie wiem jakiej. Ale na pewno obliczonej na parę dni, nie tygodni. I na pewno się ona nie powiedzie. A kiedy zacznie się rozłazić w szwach, pierwszą ofiarą będzie Helen. Zamordują ją, żeby się pozbyć świadka.

- Anton! Nie rozumiesz, co on zrobi, kiedy...

- A co mnie to obchodzi? Na tej liście nie znajdziesz ani jednego górala z Gryphona. Za to kupę arystokracji - ostatnie słowo ociekało pogardą. - Przykro mi, Cathy, ale nie mam wyjścia. Jeśli będzie chciał, może ich wszystkich pozarzynać tępą łyżeczką. Zasłużyli na to, a poza tym tu chodzi o moją córkę.

Cathy Cathy przyjrzała mu się i westchnęła.

A potem wzruszyła ramionami. Jak najbardziej zgadzała się z jego oceną, tylko nadal miała opory, by zaakceptować jego bezwzględność. Może dlatego że sama nie miała dzieci, nie była w stanie w pełni wyobrazić sobie furii, jaka musiała go przepełniać. Sam wychowywał córkę od chwili, gdy ta miała cztery lata, urodził się w górach Gryphona i wychowano go w określonej tradycji...

Z wysiłkiem zmusiła się, by przestać o tym myśleć.

- Przykro mi - powtórzył znacznie spokojniej. - Po prostu muszę zrobić to, co niezbędne, i potrzebuję pomocy. Tak na marginesie, jest określenie, które to doskonale oddaje, a istnieje od tysiącleci w nie zmienionej formie: potrzebuję specjalistów od mokrej roboty. Cathy parsknęła śmiechem.

- Pasuje idealnie. I jestem pewna, że Jeremy będzie zachwycony, gdy je usłyszy.

Anton podrzucił drugie pudełeczko.

- W takim razie z tego powodu powinien być wręcz wniebowzięty. Pudełeczko wyglądało niewinnie, ale doskonale wiedziała, co się stanie, kiedy Jeremy dostanie je w swoje ręce. Jeremy przyszedł na świat w zakładach Manpower Inc. na Mesie jako K-86b/273-l/5. K oznaczało osobistego służącego, tak jak u Isaaca V oznaczało technika, a 86b - odmianę genotypu, którego cechą dominującą były talenty akrobatyczno - żonglerskie. Mówiąc krótko, przeznaczono go na błazna. Ostatnia kombinacja informowała, że był pierwszym z pięcioosobowego miotu, jak to fachowo określano.

Przetarła twarz dłonią. Fachowe czy też naukowe określenia używane przez specjalistów od reklamy Manpower Inc. miały maskować metody, które były prawie równie niepewne jak złe i przypominały groteskowe eksperymenty medyczne szarlatanów z okresu mrocznych początków genetyki. Nie była biologiem z wykształcenia, ale walcząc przez tyle lat z niewolnictwem genetycznym, zapoznała się z tematem inżynierii genetycznej na tyle, że nie była także laikiem. Genetyka była bardziej płynną nauką, niż większość ludzi sądziła, a genotyp każdego osobnika rozwijał się nie tylko zgodnie z uwarunkowaniem dziedzicznym, ale także pod wpływem środowiska, w jakim ten żył. Manipulując genami, można było bez trudu wyhodować łysego albinosa o czarnych oczach mierzącego 1,3 metra i odpornego na większość chorób. Natomiast na to, jaki będzie on miał charakter i czy będzie lepszy w matematyce czy w historii, samo grzebanie w genach miało niewielki wpływ. Albo raczej niewystarczający.

Inżynierowie genetyczni Manpower doskonale o tym wiedzieli. Podobnie jak i o tym, że wbrew reklamie produkowani przez nich niewolnicy wcale nie muszą zachowywać się dokładnie tak, jak zostali zaprogramowani. Dlatego próbowali na to wpłynąć, tworząc "właściwe środowisko", by wykształcić w nich odpowiednie odruchy. Kiedy zdarzało się, że klient mający pojęcie o problemie (a choć nieczęsto, ale bywali i tacy) pytał o szczegóły, częstowano go wykładem w pseudonaukowym żargonie na temat "procesu rozwojowego fenotypu".

Brutalna prawda wyglądała natomiast tak, że hodowano ludzi, dobierając geny na podstawie przypuszczeń co do wpływu na cechy charakterologiczne, po czym przez lata torturowano ich, by wyrobić pożądane dla danego rodzaju niewolnika uwarunkowania psychiczne i zachowania.

I generalnie to się udawało. Istniały jednak wyjątki. Takim przypadkiem był Jeremy, który uciekł w tydzień po tym, jak został sprzedany i dostarczony nowemu właścicielowi. Po dłuższych peregrynacjach dotarł na Ziemię jedną z tras przerzutowych Ligi Antyniewolniczej i wstąpił do Baletu. Najbardziej radykalnej i skłonnej do używania przemocy grupy w całym ruchu zwalczającym niewolnictwo genetyczne. Zgodnie z panującym zwyczajem przybrał nowe nazwisko - nazywał się teraz Jeremy X - i w krótkim czasie został niekwestionowanym przywódcą Baletu. Obecnie uważany był za najgroźniejszego terrorystę w znanej galaktyce albo też największego bojownika o wolność niewolników - w zależności od punktu widzenia. Cathy naturalnie podzielała ten drugi.

A Anton Zilwicki miał rację - jeżeli jego córka i scragi, którzy ją porwali, znajdowali się w podziemiach Starego Kwartału, to uratować ją mógł tylko Jeremy. I Balet złożony wyłącznie ze zbiegłych niewolników. A jeśli na skutek tego w najbliższych latach zwiększy się śmiertelność wśród arystokracji Gwiezdnego Królestwa Manticore, to nie miała nić przeciwko temu. Bogaci zboczeńcy wykorzystujący niewolników do zaspokajania własnych zachcianek w pełni zasłużyli na karę i nie mogli od niej oczekiwać współczucia.

A już na pewno nie powinni się go spodziewać ze strony tych, którzy imiona mieli mieć na zawsze wypisane na językach.

Odprowadzając do drzwi Zilwickiego i jego milczącego towarzysza, przypomniała sobie o pewnym szczególe.

- Tak z czystej ciekawości, Anton. Powiedziałeś na początku rozmowy, że w Urzędzie Bezpieczeństwa są trzy rodzaje ludzi, a jakoś tak wyszło, że nie sprecyzowałeś, jaki jest ten trzeci. Wyjaśnij mi to, proszę.

- W sumie są nawet cztery, z tym że czwarty jest już tak nieliczny, że można go nie brać pod uwagę: to zawodowcy, byli agenci oraz oficerowie bezpieki i wywiadu, którzy przeszli na służbę nowym panom, bo albo lubią tę robotę, albo nie umieli nić innego. To apolityczni profesjonaliści, ale jak mówiłem, można ich pominąć. Trzecią grupę zaś stanowią... jak myślisz, co się dzieje z młodym, pełnym ideałów rewolucjonistą, gdy orientuje się, że jego ukochana rewolucja to zgniły kant?

Cathy zmarszczyła brwi.

- Zaadaptuje się - powiedziała po chwili. - A jeśli nie, to przejdzie na naszą stronę.

Anton potrząsnął głową.

- Wielu się zaadaptuje - przyznał. - Prawdopodobnie większość, a znaczna część z nich zmieni się w najgorszych oprawców i najbardziej zajadłych agentów, by zemścić się na świecie za utracone złudzenia i udowodnić przełożonym, że są niezastąpieni. Ale pozostali po prostu zaszyją się w kąt i będą robili dokładnie to, co muszą, ani trochę mniej, ani trochę więcej, a o jakiejkolwiek inicjatywie z ich strony nawet nie ma co marzyć. Natomiast prawie żaden z nich nie zdradzi i nie przejdzie na naszą stronę, bo z ich punktu widzenia to wcale nie jest atrakcyjna perspektywa. Spróbuj sobie wyobrazić, co Dolista wychowany pod rządami Legislatorów może myśleć o przyszłości, w której będzie musiał czapkować i wykonywać rozkazy takiego ścierwa jak na przykład nie opłakiwany Pavel Young. Wyraźnie ją zaskoczył.

- A skąd on ma wiedzieć, kto to...

- Oczywiście że wie! - przerwał jej Zilwicki, potrząsając smętnie głową. - Wszyscy w Haven wiedzą, kto to był Pavel Young. Widzisz, władze Ludowej Republiki i dowództwo Ludowej Marynarki mają nieźle rozwiniętą obsesję na punkcie Honor Harrington. Z jednej strony bowiem jest ich głównym wrogiem i biczem bożym, a z drugiej wielokrotnie już stała się żywym dowodem niesprawiedliwości panującej w imperialistyczno - elitarnym Królestwie Manticore. Teraz naturalnie sprawa ma się w tej ostatniej kwestii zgoła inaczej. Czas jej niełaski i wygnania skończył się raczej ostatecznie: wątpię, by po ucieczce z Piekła znalazło się w Izbie Lordów choćby trzech idiotów otwarcie występujących przeciwko niej.

I uśmiechnął się z satysfakcją.

- Wątpię, by znalazł się choć jeden - zgodziła się Cathy.

- Ale nie należy zapominać o tym, jak było, dopóki ta kretynka Ransom nie uparła się, że z punktu widzenia propagandy najlepiej będzie ją powiesić. Najgorsze jest to, że spece od propagandy Ludowej Republiki nawet nie musieli się starać: wystarczyło retransmitować wiadomości z Królestwa i do znudzenia powtarzać prawdę. Tak zresztą robiono i to wystarczyło, by osiągnąć cel. Trudno się zresztą dziwić, bo prawda była dość szokująca. Tchórz i ścierwo, ale arystokrata, użył pozycji i wpływów, by zrujnować karierę wybitnego oficera marynarki, a gdy mu się to nie udało, wynajął rewolwerowca, by ten zabił jej ukochanego. I chodził wolno i bezkarnie, dopóki Harrington nie zmusiła go do pojedynku, którego zasady zresztą złamał, udowadniając publicznie, że honor jest mu równie obcy jak odwaga. A kiedy go zastrzeliła w samoobronie, Izba Lordów była łaskawa wyrzucić ją ze swego grona, bo zastrzeliła go zbyt wiele razy! Przecież to się chce rzygać, jak się tego słucha! Zasrani arystokraci, mendy i wszarze!... No tego... to znaczy przepraszam. Wszędzie się zdarzają wyjątki, lady Catherine.

Prawie się zaczerwienił, bo góralski temperament go poniósł.

- W porządku, sama często zapominam, że jestem hrabiną - pocieszyła go bez złości.

- Ja... mnie naprawdę jest przykro, że poznaliśmy się w tych okolicznościach, Cathy. Wolałbym... naprawdę...

Uścisnęła jego ramię, przerywając mu w pół zdania, z którym zresztą i tak miał poważne problemy.

- Nić nie mów, dobrze? Najpierw musimy uwolnić twoją córkę. A resztą zajmiemy się później!

Uśmiechnął się z wdzięcznością.

I ruszył do otwartych przez wcielenie doskonałego służącego drzwi apartamentu, przez które przeszedł już Robert Tye. On i Cathy przez moment przyglądali się sobie. Dopiero teraz, gdy stali obok siebie, zdała sobie sprawę, o ile jest od niego wyższa. I jak naprawdę jest on szeroki w barach. Zupełnie jak krasnolud - wojownik przebrany w mundur oficera.

Anton skłonił się, przeszedł szybko przez drzwi i niespodziewanie zatrzymał się.

- Niech to... zapomniałem spytać, ile czasu zajmie ci... ? - Rozejrzał się nieco nerwowo.

- Niedużo, kapitanie Zilwicki - odparła z uśmiechem.

- Dziękuję - odetchnął z ulgą. I odszedł.

Helen Zanim Helen skończyła poszerzać tunel na tyle, by móc się przez niego przecisnąć, dwie trzecie ziemi z pojemnika wysypało się. I dlatego musiała stoczyć ze sobą ciężką walkę, bo w pierwszym odruchu chciała uciec natychmiast.

Co byłoby głupotą, jako że samo wydostanie się z celi nić nie dawało. Musiała zbiec porywaczom, a to było znacznie bardziej skomplikowane przedsięwzięcie niż jedynie wymknięcie się z tego pomieszczenia.

Skoro teraz stało się możliwe to, co dotąd uznawała za niewykonalne, musiała się zastanowić, bo odwrotu już nie było. A miała się nad czym zastanawiać - ledwie bowiem otwór zrobił się wystarczająco duży, wystawiła przezeń głowę i rozejrzała się wokół.

I ujrzała jedynie absolutną ciemność.

Jej ciało blokowało słaby blask wydostający się z celi, a tam, dokąd się dokopała, panowały całkowite ciemności. Nigdy nie była w miejscu, w którym mrok byłby tak gęsty... Przypomniała jej się opowieść ojca o tym, jak w czasie miesiąca miodowego wraz z mamą zwiedzali słynne jaskinie Ulster na Gryphonie. Częścią atrakcji było zgaszenie latarń oświetlających jedną z nich na całe pięć minut, z czego nowożeńcy pewno skorzystali, ale w tej kwestii ojciec był dziwnie małomówny. Natomiast dość dokładnie opisał wrażenie, jakie wywarło na nim znalezienie się w kompletnych ciemnościach.

Wspomnienie to omal nie złamało jej postanowienia, by nie uciekać natychmiast. Chciała zobaczyć go najszybciej, jak tylko mogła, bo bardzo jej go brakowało. Od śmierci mamy, którą dość mgliście pamiętała, ojciec był dla niej wszystkim. Dopiero gdy podrosła, zdała sobie sprawę z jego żalu i uczucia pustki, które maskował humorem. Zawsze też starał się nie sprawiać jej przykrości...

Z trudem się opanowała, mówiąc sobie, że jednym z największych prezentów, jakie od niego dostała, była nauka u mistrza Tye.

Zmusiła się do wzięcia głębokiego oddechu i rozpoczęcia ćwiczenia, które już tyle razy okazało się pomocne...

Dwie minuty później wycofała się z tunelu i zabrała do jego maskowania. Ponieważ miała więcej czasu niż zazwyczaj, zrobiła to staranniej, za to opłukała się w minimalnej ilości wody. Ot, tylko na tyle, by usunąć największe zabrudzenia.

Powód był prosty - nie miała pojęcia, kiedy po ucieczce znajdzie wodę, o ile naturalnie w ogóle będzie w stanie ją znaleźć. Miała zamiar wypić wszystko, co jej zostało, gdy tylko usłyszy, że porywacze zaczynają otwierać drzwi - dzięki temu całą butelkę, którą przyniosą, będzie mogła zabrać ze sobą. A będzie to jedyny zapas wody na nie wiadomo jak długi czas.

Miała świadomość, że może umrzeć tam, w mroku. Nawet gdyby udało jej się umknąć porywaczom i znaleźć źródło wody, pozostawała jeszcze kwestia jedzenia. I niebezpieczeństwa w naturze, o których nie miała pojęcia.

Wyciągnęła się na macie służącej za posłanie i rozpoczęła serię odprężających ćwiczeń. Wiedziała, że póki jest okazja, powinna odpoczywać, bo potem może nie mieć na to czasu. W miarę jak ćwiczenia skutkowały, przestawała myśleć kolejno:

0 ćwiczeniach, o mistrzu Tye i o ojcu... Zostały jedynie oderwane myśli - jak ta, że nosi imię matki zgodnie ze starym zwyczajem mieszkańców gór Gryphona 1 to wbrew woli mamy, której ten zwyczaj wcale nie przypadł do gustu.

A ona była z tego zadowolona... teraz bardziej niż kiedykolwiek. .. i tak powoli i niezauważenie zasnęła, mając przed oczyma obraz Medalu Honorowego Parlamentu.

Cathy Ledwie Isaać zamknął drzwi wejściowe za kapitanem Zilwickim, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

- Niedługo, kapitanie Zilwicki - zapiszczał falsetem. - Kłamstwo czy dyplomacja? Bo według mnie na jedno wychodzi!

Cathy prychnęła i wróciła do salonu. Stanęła na jego środku, ujęła się pod boki i popatrzyła wymownie na ścianę zastawioną regałami i książkami. Biblioteczka była użyteczna pod wieloma względami, nie wspominając o tym, że zawierała autentyczne antyki, czyli drukowane książki. Cathy należała do grona uparciuchów, dzięki którym nadal istniały prawdziwe wydawnictwa i przemysł drukarski wydający takie dzieła. Mniejsza lub większa biblioteka była Cathy niezbędna do życia, a ponieważ na Ziemi przebywała już ładnych parę lat, ta była większa.

Co z kolei stanowiło niepodważalny dowód, iż na swój sposób lady Catherine Montaigne, hrabina Tor, także była tradycjonalistką. A poza tym lubiła czytać.

- Możesz wyjść - warknęła.

Środkowy regał obrócił się na trzpieniu osadzonym w połowie szerokości, ukazując zagłębienie w ścianie na tyle duże, by zmieścił się tam człowiek. Nie każdy, bo Zilwicki na przykład nie dałby rady, ale ktoś przeciętnej budowy znalazłby dość miejsca.

A Jeremy X wcale nie miał imponującej postury - był niższy od Zilwickiego i proporcjonalnie zbudowany, czyli ogólnie rzecz biorąc, drobny. Był jednakże wysportowany i zaskakująco silny. Zza regału dosłownie wyskoczył, fiknął koziołka i wylądował na nogach. Po czym ujął się pod boki, uśmiechnął promiennie i oznajmił z podziwem:

- Tradycja to jest to!

Następnie podszedł do regału, ustawił go we właściwej pozycji i zablokował, zatarł teatralnym gestem ręce i stwierdził:

- Nigdy dotąd nie spotkałem górala z Gryphona. Wspaniały ludek! - Przyjrzał się z równie teatralnym wyrzutem Cathy i dodał: - Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałaś, jacy oni są? Ukrywałaś to celowo! Nie zaprzeczaj!

Cathy potrząsnęła głową i jęknęła:

- No to koniec świata mamy o krok: terrorysta wszechczasów spotkał nieuleczalnego zwolennika zemsty rodowej rodem z Gryphona. I jak się należało spodziewać, zakochał się od pierwszego wejrzenia.

Nadal promiennie uśmiechnięty Jeremy rozwalił się na najbliższym z wielu foteli.

- Tylko mi tu nie mydl oczu, dziewczę drogie. Jakbyś zapomniała, regał ma całkiem dużą dziurę służącą do podglądania, więc nie tylko was słyszałem, ale i widziałem. Jeśli już w kimś zaczęło rozkwitać jakieś uczucie do miłego pana kapitana, to nie we mnie. I nie zaprzeczaj: ja takie rzeczy wyczuwam na odległość. Pewnie jakiś efekt uboczny grzebania w genach. Jasnowidztwo czy coś.

Cathy wiedziała, że jego sposób bycia to tylko pozory - doskonale zdawała sobie sprawę, jak bezwzględny potrafi być. A także, że najgorsza waśń rodowa górali z Gryphona była niczym więcej jak przelotnym mordobiciem na wiejskiej zabawie w porównaniu z tym, co toczyło się między Baletem a Manpower Inc.

- Cholera, Jeremy, powiem prościej: jeżeli...

Ku jej zdumieniu Jeremy klasnął w dłonie i oznajmił:

- Wystarczy! Zgadzam się! Właśnie wygrałaś nasz odwieczny spór! Cathy poczuła, jak opada jej szczęka i pozostaje w tej zgoła niehrabiowskiej pozycji. Jeremy spojrzał na nią poważniej, zerwał się i spytał:

- Naprawdę myślałaś, że zabicie tych wszystkich ludzi sprawiło mi przyjemność? - I nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił: - Oczywiście że sprawiło! Olbrzymią, prawdę mówiąc. Zwłaszcza tych, którym mogłem pokazać język, zanim ich zabiłem. Ci, którzy mówią, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, nie mają racji, daję ci słowo. Zemsta jest czymś gorącym, słodkim i wspaniałym. Nie daj się zwieść, że jest inaczej, a jeśli mi nie wierzysz, to spytaj zacnego kapitana. Wspaniały jegomość... "I naszczam na ich popioły". Wiesz, to nie była metafora, założę się, że to zrobi. A ty jak sądzisz?

Pytanie skierowane było do Isaaca i towarzyszył mu pełen oczekiwania uśmiech.

Isaać był bardziej powściągliwy w mowie, ale jego uśmiech był idealnym odzwierciedleniem uśmiechu przywódcy. Oficjalnie nazywał się Isaać Douglass, ale traktował to jako pseudonim, Isaać X bowiem także był członkiem Baletu.

- Przyniosę coś na podpałkę - obiecał. - Bo Zilwicki ma dość na głowie w związku z córką i ani chybi o tym zapomni, a to byłaby prawdziwa szkoda, nie sądzisz? Nie dokończyć takiej malowniczej zemsty tylko dlatego, że się zapomniało rozpałki...

Obaj roześmiali się - cicho, ale naprawdę szczerze.

Przyglądając im się, Cathy kolejny raz poczuła, że jest nie z tej bajki. Miała świadomość, że mimo lat poświęconych na walkę z niewolnictwem genetycznym oraz ciągłych i bliskich kontaktów z byłymi niewolnikami nigdy nie zdoła spojrzeć na wszechświat z ich punktu widzenia ani w pełni ich zrozumieć. Nikt, kto urodził się w luksusie i w ustosunkowanej rodzinie, po prostu nie był w stanie tak do końca postawić się w ich sytuacji.

Nie był to zarzut czy wyznanie winy. Po prostu stwierdzenie faktu.

Wiele lat wcześniej, gdy jako naiwne dziewczę wstąpiła w szeregi Ligi Antyniewolniczej, była typowym, targanym poczuciem winy liberałem i jak każdy liberał płci niewieściej próbowała je zwalczyć nie kończącą się serią romansów z byłymi niewolnikami. Którzy, ma się rozumieć, korzystali z okazji, bo niby dlaczego mieliby nie korzystać. Jeremy wyleczył ją z tego głupiego zwyczaju. I z poczucia winy. Gdy go poznała, było już o nim głośno. Cieszył się w podziemiu zgoła romantyczną sławą. Cathy praktycznie rzuciła mu się w ramiona. I była zszokowana jego reakcją. A powiedział jej w prostych i dosadnych słowach, że nie jest zabawką i nie ma czasu zajmować się bezsensownym poczuciem winy głupiej dziewoi, która niczego złego w życiu nie zrobiła.

To on nauczył ją myśleć logicznie, oddzielać politykę od ludzi, nie mylić sprawiedliwości z zemstą czy winy z odpowiedzialnością. Jego wniosek końcowy był następujący: wymierzając sprawiedliwość, mógł cieszyć się zemstą, dopóki rozpoznawał różnicę. Jednak w przeciwieństwie do wielu młodych idealistów Cathy nie nabrała z wiekiem rozumu, jak to określano. Stała się jedynie bardziej cierpliwa. Z Jeremym zostali bliskimi przyjaciółmi i wspólnikami, mimo że regularnie kłócili się na temat taktyki. Niejednokrotnie zażarcie.

A teraz...

- Przestań się wydurniać! - warknęła i spojrzała wściekle na Isaaca. - I ty też! I przestań grać tego cholernego służącego!

Jeremy zachichotał i opadł z powrotem na fotel. Isaać znacznie spokojniej podszedł do innego i usiadł.

- Nie wydurniam się, Cathy - zapewnił ją poważnie Jeremy, a widząc jej niedowierzanie, skrzywił się i dodał: - Niczego cię nie nauczyłem? Zemsta to jedno, sprawiedliwość to drugie. Ten wspaniały oficer, który właśnie stąd wyszedł, dostarczy mi narzędzie, dzięki któremu sprawiedliwości stanie się zadość. Przynajmniej w Gwiezdnym Królestwie. Uważasz, że jestem takim idiotą, żeby zrezygnować ze sprawiedliwości na rzecz zemsty? Z mojej sprawiedliwości?

Przyjrzała mu się i odpaliła:

- Tak i to bez trudu. O co innego, do cholery, spieramy się przez te wszystkie lata?

Jeremy potrząsnął głową.

- O to, że ci się troszeczkę pozajączkowało. Mylisz hurt z detalem. Posłuchaj: jak długo byliśmy w stanie dorwać tylko pojedynczych wszarzy z Królestwa, tak długo było to działanie przypadkowe i sprawiedliwość po prostu nie mogła zostać wymierzona. Nawet gdybyśmy jednego z drugim dostarczyli w paczce do sądu, sama wiesz, jaki byłby oficjalny stosunek władz do tej sprawy: w każdym koszu znajdzie się kilka zgniłych jabłek.

Ostatnie zdanie wygłosił nosowo, z typowym dla arystokracji Królestwa Manticore zadęciem, które naśladował znacznie lepiej niż Zilwicki parę minut wcześniej. Przynajmniej w opinii Cathy.

Nie było w tym nić dziwnego - przebywali razem na tyle często i od tak dawna, że miał aż za dużo okazji do idealnego opanowania tego typu wymowy. Cathy bowiem bezskutecznie walczyła z tą manierą wysławiania się - poczyniła spore postępy, ale całkowicie wyplenić irytującego nawyku i tak jej się nie udało.

Jeremy wzruszył ramionami.

- W takiej sytuacji skuteczniej było zabić sukinsynów. Nie dość, że poprawia to człowiekowi samopoczucie, to zawsze istnieje szansa, że następne ścierwo, które będzie chciało spróbować, nie zaryzykuje ze strachu. Ale teraz... - Przyjrzał się jej uważnie i niespodziewanie zaproponował: - Powiedz mi: jak myślisz ty, lady Catherine Montaigne, hrabina Tor. Powiedz mi, jak sądzisz, ilu członków najwyższej arystokracji Królestwa Manticore znajduje się na liście Zilwickiego?

Cathy wzruszyła nieznacznie ramionami i przyznała:

- Wolę o tym nie myśleć, ale wiem, że na pewno zbyt wielu. I przyznam ci się jeszcze do czegoś: nie będę zaskoczona, jeśli zobaczę na niej kolegów ze szkolnej ławy czy znajomych. Zgnilizna rozszerza się błyskawicznie, zwłaszcza w czasie wojny. I przyznam ci się jeszcze do czegoś: nie byłam uczciwa wobec Zilwickiego, mówiąc o Royal Manticoran Navy. Flota naprawdę robiła, co mogła, by zwalczyć handlarzy niewolników, ale od wybuchu wojny do wszystkiego brak okrętów. Więc ścierwa korzystają z bezkarności. Znasz starą zasadę: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Dlatego cicho, stopniowo i w sekrecie, ale przenoszą się w przestrzeń Sojuszu coraz bardziej.

- Rozumiem... - zgodził się Jeremy, po czym ponownie zatarł dłonie. - Ale teraz dobierzemy się do nich!

Był tak zadowolony, że ani przez moment nie wątpiła, iż gdyby miał wąsa, zacząłby go podkręcać. Ponieważ nie miał, poprzestał na zacieraniu rąk. A wąsa nie posiadał, gdyż socjolodzy czy psycholodzy Manpower Inc. po zasięgnięciu opinii speców od marketingu uznali, że zarost nie pasuje do idealnej służby domowej, toteż żaden z genetycznych niewolników przewidziany do tej roli go nie posiadał. Jeremy powiedział jej kiedyś, że to właśnie uważa za największą niewybaczalną zbrodnię Manpower.

I wcale nie była taka pewna, czy żartował - stroił sobie żarty ze wszystkiego, co w niczym nie przeszkadzało mu być groźnym.

- Wszystko zaczyna się więc wybornie układać - ocenił, nadal zacierając ręce. - Mając tę listę, rozpieprzymy całą skrzynkę i zobaczymy, ile rzeczywiście jest zgniłych jabłek. I to w Królestwie Manticore, w którym, jak wszyscy twierdzą, nawet ja, sytuacja jest lepsza niż gdzie indziej. Poza Haven ma się rozumieć, ale ci idioci są zbyt zajęci dobrowolnym zmienianiem się w niewolników, by mieć czas na zajmowanie się handlem już istniejącymi. Skoro jednak jest tak, jak podejrzewasz, to jak źle musi być w Lidze Solarnej, że nie wspomnę o wrzodzie nazywającym się Konfederacją Silesiańską?

Cathy zmarszczyła brwi.

- Nikt nie uwierzy...

- Mnie? Baletowi? Oczywiście że nie! Przecież my jesteśmy tylko bandą zboczonych mutantów. Nie sposób wierzyć w cokolwiek, co rozpowiada taka kupa maniakalnych morderców, obojętnie, czy ma dowody czy nie. Skądże znowu, lista musi zostać ogłoszona publicznie...

Do Cathy w tym momencie dotarło, do czego zmierza Jeremy.

- Wybij to sobie z głowy! - wrzasnęła, rozpoczynając marsz wzdłuż okna. - I to natychmiast! To jeszcze większe wariactwo! I na dodatek niewykonalne! Jestem wyrzutkiem, zapomniałeś?! Moją reputację diabli wzięli, przynajmniej oficjalnie. Jestem jedynym żyjącym członkiem Izby Lordów wyrzuconym na zbity pysk z tego grona, nie licząc tego pierdolonego pedofila Seaviewa i...

Nagle umilkła i gwałtownie stanęła w pół kroku, przez co omal nie rozciągnęła się jak długa na podłodze. Odwróciła głowę i wpatrzyła się w Jeremiego tak wytrzeszczonymi oczyma, że prawie nie było widać ich barwy.

Jeremy zaś przestał zacierać ręce i spoważniał. Uśmiechnął się łagodnie i zaproponował spokojnie:

- Właśnie! Zechce mi łaskawa pani hrabina powiedzieć teraz, gdy już pani to zrozumiała, jak prawdopodobne jest, że jakikolwiek hipokryta w Izbie Lordów ośmieli się pisnąć publicznie choćby słowo na temat tego, kto jest godzien w niej zasiadać, a kto nie? Po tym jak najsłynniejsza z wyrzuconych wróciła i wepchnęła im ich własne słowa do gardeł? - Zerwał się błyskawicznie i dodał: - Harrington wróciła z zaświatów, Cathy. Nie pojmujesz, jak bardzo zmieniło to dotychczasowy układ sił politycznych?

Zapytana stała sztywno, jakby kij połknęła.

0 tym nie pomyślała, a raczej nie chciała pomyśleć, oznaczałoby bowiem to spełnienie się najgorszego jej koszmaru. Oznaczałoby powrót do Gwiezdnego Królestwa i ponowne znalezienie się na arenie politycznej, którą gardziła z całego serca i tak głęboko jak prawie niczym innym.

Poza niewolnictwem.

- Proszę, Cathy - powiedział zupełnie poważnie Jeremy. - Teraz jest najwłaściwszy czas. Odwrócił głowę i przez długą chwilę wpatrywał się w okno, jakby siłą woli był w stanie dostrzec przez nie Królestwo Manticore.

- Wszystko działa na naszą korzyść. Królewska Marynarka się wścieknie, podobnie jak Izba Gmin. I w tym wypadku przynależność partyjna będzie bez znaczenia - rzekł spokojnie. - Konserwatyści z Izby Gmin ukryją się w posiadłościach, mając nadzieję przeczekać zawieruchę, a twoi drodzy liberałowie i postępowcy...

- To nie są żadni moi postępowcy, do cholery! - Cathy odzyskała głos. I na pewno nie moi liberałowie! Nie cierpię Descroix i New Kiev, zresztą z wzajemnością, o czym doskonale wiesz! Więc...

- Góralski honor, kobieto! - Tym razem Jeremy nie naśladował głosu Zilwickiego.

1 dlatego wyraźniej było w nim słychać wściekłość. Cathy była tak zaskoczona, że umilkła.

- Honor mieszkańca gór z planety Gryphon! - syknął Jeremy. - Nie minęło jeszcze pół godziny od chwili, gdy w tym pokoju człowiek naprawdę godzien szacunku powiedział ci drukowanymi literami, że gotów jest poświęcić wszystko, wszystko, kobieto: karierę, szacunek, zwyczaje, a nawet życie, jeżeli Królowa uzna go winnym zdrady. Po to by uratować córkę... i spełnić swój obowiązek.

Jeremy odetchnął głęboko.

W salonie panowała wręcz idealna cisza.

- Lata temu wyjaśniłem pewnej dziewczynie, że nie może się winić za to, co zrobili inni należący do jej klasy czy narodu - dodał. - Teraz powiem kobiecie, która z niej wyrosła, to, co wtedy powiedziałem: każdy ponosi odpowiedzialność za własne czyny. Wiesz, że nigdy specjalnie nie zależało mi na doktrynie. Jestem człowiek konkretny i choć nadal uważam, że lojaliści Korony są zwolennikami tak głupiej ideologii politycznej, jak tylko to sobie można wyobrazić, nie uważam Zilwickiego za durnia. I nie sądzę, żebym miał problemy, by się z nim zrozumieć.

Ponownie umilkł i spojrzał na nią twardo.

Nie odezwała się, wiedząc, że jeszcze nie skończył.

- Nie mów mi więc, że to nie twoi liberałowie czy postępowcy. To, co było, to przeszłość, i to odległa, która mało kogo obchodzi. Teraz spowoduj, by to byli twoi liberałowie i postępowcy: jesteś hrabiną Tor, czy tego chcesz, czy nie. Masz swoje obowiązki i ponosisz odpowiedzialność.

Zwiesiła głowę, nie chcąc patrzeć mu w oczy. Nie dlatego że się wstydziła, ale dlatego że nie chciała przyznać mu racji.

Wzrok Jeremj'ego złagodniał, a w głosie znów pojawiła się nutka humoru.

- Czas wrócić tam, gdzie twoje miejsce, Cathy. A teraz jesteś nie dość, że wielką damą, to także doświadczonym politykiem. Zakasujesz ich, a tłumy będą wiwatować na twoją cześć.

- Przestań - wymamrotała. - New Kiev trzyma liberałów żelazną ręką i nie puści.

- Nie po opublikowaniu listy Zilwickiego!

Cathy uniosła głowę, wytrzeszczyła oczy i zamarła z otwartymi ustami.

- Nadal jesteś taka naiwna? Sądzisz, że w handel niewolnikami i ludzkim nieszczęściem zamieszani są tylko konserwatyści?!

Catherine nadal nie odzyskała daru wymowy.

- Jesteś taka naiwna! - Jeremy ucieszył się jeszcze bardziej. - Aha! I znów zaczął zacierać ręce.

- Pewno, New Kiev jest czysta, Descroix prawdopodobnie też, ale mogę się z tobą założyć, Cathy, i to o dużą sumę, że masa ich najbliższych współpracowników i popleczników jest po szyję unurzana w gównie. Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby wśród nich znalazła się cała rodzinka Housemanów. Są tak świętoszkowaci, że to by pasowało. I doskonale nadają się do pieprzenia, że niewolnictwo genetyczne tak naprawdę nie jest niewolnictwem genetycznym, a w ogóle wszystko jest względne.

Cathy nadal jeszcze nie mogła wykrztusić słowa.

- Możesz być pewna, że lista Zilwickiego będzie groźniejsza dla liberałów i postępowców niż dla konserwatystów - ciągnął Jeremy. - Oczywiście będzie ich tam mniej niż członków Zjednoczenia Konserwatywnego, ale nikt nie spodziewa się niczego lepszego po wieprzach w rodzaju High Ridge'a. Natomiast każdy świętoszek z obu pozostałych ugrupowań będzie szokiem. Tak dla pozostałych, jak i dla publiki. Ich szeregi zostaną zdziesiątkowane w Izbie Lordów, a w Izbie Gmin prawie przestaną istnieć. I to właśnie będzie idealny moment, by ktoś skazany przez nich i pohańbiony wrócił i zażądał swego prawowitego miejsca. I przeprosin!

Cathy odzyskała głos.

- Nienawidzę tych wszarzy! - syknęła. Jeremy wzruszył ramionami bez śladu współczucia.

- Cóż, kto przy zdrowych zmysłach czułby inaczej? - spytał filozoficznie. - Ale popatrz na to z innej strony. Rezygnuję z przyjemności odstrzelenia wszystkich tych skurwieli w imię wymierzenia im sprawiedliwości. Bo jeśli zastrzelę choćby jednego, wszystko stanie na głowie i to ja będę gorszy niż oni wszyscy razem wzięci. Więc możesz się pocieszać, siedząc i słuchając ględzenia w tym kurwidołku zwanym Izbą Gmin, że w końcu przekonałaś mnie do zaniechania użycia siły.

Issac syknął, słysząc to.

Jeremy pogroził mu palcem i dodał:

- Tylko na terenie Gwiezdnego Królestwa. Nie pozwoliłeś mi skończyć. Na terenie Ligi i Konfederacji nadal obowiązuje otwarty sezon polowań.

Cathy spojrzała na niego mało życzliwie.

- Nie zapomniałeś czasami o czymś, strategu polityczny? - spytała słodko. Jeremy spojrzał na nią niewinnie.

- O czym? O odszukaniu córki Zilwickiego? W Starym Kwartale?! Przekrzywił głowę i spojrzał na Isaaca.

Obaj równocześnie wywalili jęzory na brody i uśmiechnęli się szeroko. Zupełnie niczym dwie kobry, które przed atakiem rozpostarły kaptury.


DZIEŃ PIĄTY - Helen


Pierwsze kilka godzin ucieczki było koszmarem. Helen znalazła się w czarnym chaosie gruzu, kamieni, ziemi i śmieci. Szybko zorientowała się, że wydostała się do połączonych ze sobą jaskiń w rumowisku, tworzonych zupełnie przypadkowo przez wieki i rozgałęziających się bez ładu, składu i porządku. Jeśli nie liczyć zasad oddziaływania siły przyciągania ziemskiego na gruz i śmieci.

Rozgałęzienia biegły we wszystkich kierunkach, z czego zdała sobie sprawę dopiero, gdy drugi raz omal nie wpadła do nagle rozwierającej się pod nogami szczeliny. I to w ciągu pierwszych paru minut. Od tego momentu posuwała się na czworakach, starannie macając grunt przed sobą.

Co naturalnie szybko zaowocowało podrapaniem i poobijaniem dłoni i kolan. Ból nie stanowił problemu, jako że była adeptką szkoły sztuki walki i potrafiła go kontrolować. Przynajmniej do pewnego stopnia. Ale nawet dla czternastolatki oznaczało to dużo więcej niż siniaki i zadrapania. Te ostatnie wiązały się jednak z tym, iż zostawi ślady krwi. Słabe co prawda, ale jednak. A tego nie mogła zignorować - porywacze przy następnej wizycie z jedzeniem odkryją, że uciekła, i rozpoczną pościg. A w przeciwieństwie do niej z pewnością dysponują latarkami, o ile nie przenośnymi lampami. Będą więc w stanie poruszać się znacznie szybciej i nonsensem byłoby ułatwienie im zadania zostawianiem tak jednoznacznego tropu.

Nie widząc innego rozwiązania, oddarła rękawy bluzki i owinęła nimi dłonie. Z użycia reszty bluzki do ochrony kolan po namyśle zrezygnowała - spodnie nie były jeszcze podarte, więc lepiej było zostawić ją na później.

A następnie podjęła dalszą wędrówkę w mroku, badając dłońmi drogę przed sobą.


* * *


Helen nie miała pojęcia, jak długo posuwała się na czworakach w kompletnych ciemnościach, nim wreszcie ujrzała przed sobą słaby blask. Z początku próbowała liczyć sekundy, ale szybko odkryła, że potrzebuje całej uwagi, by uniknąć poważniejszego zranienia, toteż zrezygnowała.

W pierwszej chwili była przekonana, że światło jest po prostu iluzją stworzoną przez jej zmęczony ciemnością umysł. Ponieważ jednak i tak było jej obojętne, w którą stronę się uda, skierowała się ku niemu.

I po pewnym czasie uprzytomniła sobie, że naprawdę zaczyna coś widzieć.

Sprawiło jej to olbrzymią ulgę, choć nie miała pojęcia, czy światło oznacza bezpieczeństwo czy coś wręcz przeciwnego. Mogła przecież czołgać się w kółko i właśnie wracać w okolice celi. Było jej to jednak w tym momencie obojętne - jedyne, czego chciała, to być w stanie coś zobaczyć.

Okazało się, że światło wpada przez okrągły otwór zbyt regularny, by mógł powstać przypadkowo. Znajdował się tak wysoko, że musiała wspiąć się na palce, by wyjrzeć ponad jego dolną krawędź. To, co zobaczyła, wyglądało jak jakiś starożytny akwedukt czy kanał burzowy.

Albo na...

Ściek!

Obrzydzenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, kanał bowiem był suchy, czysty i nie śmierdział. Był też w zaskakująco dobrym stanie, a więc stanowił doskonałą drogę ucieczki. Najwyraźniej od wieków nie używano go zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, a sącząca się jego środkiem strużka wody wyglądała na czystą.

Położyła na krawędzi otworu butelkę z wodą i pojemnik z jedzeniem, po czym podciągnęła się na rękach, aż jej ciało znalazło się ponad nią. Większość dziewcząt w jej wieku miałaby z tym problem, ale ona dzięki treningom u mistrza Tye miała dobrze rozwinięte mięśnie rąk i ramion, toteż nie sprawiło jej to trudności.

Następnie odepchnęła się i zjechała po cerambetowej, jak się jej zdawało, ścianie na dno kolistego tunelu. Tyle że to nie był cerambet, z czego zdała sobie sprawę w pierwszej sekundzie zjazdu. Powierzchnia była zbyt nierówna i chropowata, na szczęście spodnie okazały się naprawdę wytrzymałe. Nie miała pewności, ale wydawało jej się, że właśnie zetknęła się namacalnie ze starożytnym prymitywnym materiałem budowlanym zwanym betonem. Poczuła się, jakby weszła do grobowca faraona.

Wstała nieco niepewnie, zabrała pojemnik z jedzeniem i butelkę z wodą i ruszyła wąską półką biegnącą na jednej trzeciej wysokości kanału. Skierowała się w lewo, bo odniosła wrażenie, że jest tam więcej lamp oświetlających drogę. Lampy były rozmaite i najwyraźniej zainstalowane zostały prowizorycznie z wykorzystaniem rozmaitych części i odpadów. Nie znajdowały się także w równych odstępach, ale dla kogoś, kto wcześniej przebywał w kompletnym mroku, światła dawały wystarczająco dużo.

Fakt, że widzi drogę, tak ją ucieszył, że dopiero po dobrych trzystu metrach szybkiego marszu uświadomiła sobie rzecz oczywistą.

To prowizoryczne i byle jakie oświetlenie ktoś musiał założyć i ktoś go doglądał, bo działało. Pytanie: kto?

Odpowiedź przyszła niemal natychmiast.

Zbliżała się do zakrętu, gdy zdała sobie sprawę, że w okolicy musi ktoś mieszkać, i zatrzymała się, rozglądając bacznie. Niejasno przypominała sobie opowieści 0 tym, że w podziemiach Starego Kwartału czają się rozmaite niebezpieczeństwa, ale nie bardzo pamiętała jakie... Dotąd nie zaprzątała sobie nimi głowy, gdyż porywacze byli znacznie realniejszym zagrożeniem. Ale teraz...

Zagrożenie ujawniło się samo - najwyraźniej czający się z przodu uznali, że ich dostrzegła, rozległy się bowiem jakieś szurania i po sekundzie zza zakrętu wybiegły trzy postacie.

Choć "wybiegły" nie było najwłaściwszym określeniem. Porywacze poruszali się z gracją drapieżnych kotów, a ci napastnicy ruchami zdecydowanie przypominali szczury. Tamci mieli proste, ale czyste kombinezony, ci szmaty trudne do opisania i - nawet z tej odległości było widać - lepiące się od brudu. Ogólnie rzecz biorąc, tak wyglądem, jak i sposobem poruszania się bardziej przypominali małpy niż ludzi.

Niskie, przygarbione małpy.

Jeden coś wrzasnął w nie znanym jej języku, a dwaj pozostali zachichotali obleśnie. I tym razem na pewno nić jej się nie przywidziało ani też niczego nie musiała przypuszczać.

Nie ulegało wątpliwości, że nie mają przyjaznych zamiarów. Podobnie jak 1 to, że choć szczur to nie hexapuma, też potrafi być niebezpieczny. Zwłaszcza w gromadzie.

Przez moment zastanawiała się, czy nie uciec - na pewno mogła pobiec szybciej od napastników, bo dobrej kondycji fizycznej w żaden sposób nie dało im się zarzucić. Zrezygnowała jednak z tego pomysłu - po pierwsze, nie miała ochoty wracać do ciemności i do porywaczy. Po drugie, nawet czternastoletnia dziewczyna może mieć dość. A ona miała dość i była wściekła.

Gniew był grzechem śmiertelnym według mistrza Tye, ale jego tu nie było, a ona nie znajdowała się w dojo.

Zeskoczyła z półki, która pozbawiała ją możliwości manewru, i zbiegła po betonowym zboczu na samo dno kanału. Było płaskie i dawało odpowiednio dużo miejsca do walki.

A zaraz potem zaczęła ćwiczenia oddechowe.

Nim dotruchtała do największego suchego kawałka tunelu w okolicy, miała już wyrównany oddech. Ostrożnie odstawiła butelkę i pojemnik i stanęła w pozycji Spiętego Konia. Wściekłość już kontrolowała i teraz uczucie to służyło jej celom.

Czekała spokojnie, oddychając miarowo.

Napastnicy rozdzielili się, by zaatakować ją z trzech stron. Jeden miał pałę, drugi kawał liny...

Helen nie przyglądała im się zbyt nachalnie, ale dokładnie rejestrowała ich sposób poruszania się, utrzymywania równowagi i inne istotne detale. Zanim rozpoczęli właściwy atak, wybrała już taktykę. Wiedziała, że mistrz Tye nie byłby z niej zadowolony - zawsze powtarzał, że najlepsze jest to, co najprostsze, bo to jest też najskuteczniejsze. Ale ona miała tak dość, że musiała się wyładować.

Dlatego zaatakowała przywódcę, który znajdował się przed nią i nie trzymał w rękach niczego. Gwałtowny wymach nogi z półprzysiadu zwany Opadającym Liściem podciął mu nogi i pozbawił równowagi, posyłając na tego z pałą, i obaj, wrzeszcząc, padli na beton. W następnym momencie ten z liną otrzymał kopniaka w krocze i cios kantem dłoni w nos - zastosowała kombinację zwaną Mieczem i Młotem. Zawył, łapiąc się za krocze, i zalał krwią. Przestał wyć, gdy jego tyłek dotknął betonu, bo w tym właśnie momencie pięta Helen trafiła go w skroń z półobrotu. Cios nazywał się Kosą i normalnego człowieka pozbawiłby jedynie przytomności. Temu chuderlakowi złamał kark z głośnym trzaskiem.

Właściciel pały ledwie zdążył wstać, gdy podwójny cios najpierw z prawej, potem z lewej strony zmiażdżył mu tchawicę i połamał żebra. Była to Nocna Sowa, która na pewno nie spodobałaby się mistrzowi Tye jako zbyt skomplikowana, ale która sprawiła Helen dużo satysfakcji, jako że wykonała ją bezbłędnie.

Przywódca dołączył do pozostałych sekundę później, trafiony Kosą. Stracił przytomność, ale nim padł, dosięgnęła go druga Kosa kończąca pełen obrót, która złamała mu kark.

Helen odetchnęła głęboko, z podziwem i niedowierzaniem przyglądając się własnemu rękodziełu. Ćwiczyła te ciosy i ataki tysiące razy przez lata, ale zawsze mając za przeciwnika cel lub ubranego w ochronny strój partnera. I nigdy tak do końca nie wierzyła, że...

Ogarnęła ją fala mdłości, ale szybko nad nią zapanowała.

Tak jak nad przerażeniem i wściekłością.

Najważniejsze to wyrównać oddech...

Kevin Usher wpuścił się do pokoju w tanim hoteliku, wynajętego na tę noc przez Victora, zamknął starannie drzwi i uśmiechnął się. Uśmiech wywołał widok kompletnie ubranego Cachata śpiącego obok Ginny, jako że w pokoju znajdowało się tylko jedno łóżko. Cachat poczynił olbrzymie postępy, jako że pierwszej "rozpustnej" nocy uparł się spać na podłodze i ku oburzeniu Ginny postawił na swoim.

Sądząc po tym, co widać było na stoliku, oboje spędzili wieczór na grze w karty. Znając żonę, Kevin był pewien, że próbowała namówić Victora na rozbieranego pokera. Jak było widać na załączonym obrazku, bezskutecznie.

Powrócił spojrzeniem do młodego oficera i na jego twarzy pojawił się wyraz, który można by określić jako ojcowski. Faktem było, że w ciągu kilku ostatnich dni polubił młokosa, a nawet zaczął mieć nadzieję, że da się jeszcze go wychować na dobrego oficera wywiadu i normalnego człowieka.

Jedną z umiejętności niezbędnych, by zostać tym pierwszym, był czujny sen.

Kevin preferował metody nauki tyle skuteczne, co gwałtowne, tym razem jednak ograniczył się do szklanki zimnej wody. Victor zerwał się, łapiąc spazmatycznie powietrze i przecierając mokre, zaspane oczy. Ginny zamruczała coś, obróciła się na wznak i powoli rozchyliła powieki.

- Wstawaj! - polecił Usher. - Zabawa się zaczęła!

Ponieważ Cachat nie zareagował, Kevin zmienił taktykę. Przyjrzał się żonie, także śpiącej w ubraniu, i prychnął pogardliwie:

- Jeszcze nie jestem rogaczem?! Beznadziejny przypadek! Cachat, ty czasem nie jesteś pedał?

- To nie jest zabawne! - skrzywił się zapytany. - Wczorajsza noc też nie była!

Dopiero w tym momencie oprzytomniał do końca. Zobaczył uśmiech na twarzy Ushera i pospiesznie spytał:

- Co się stało? Kevin potrząsnął głową.

- Dokładnie nie wiem, ale dostałem właśnie informację od Gironde'a, że w tutejszej siedzibie głównej Manpower nagle się zakotłowało. Środek nocy, a ci tam niczym pracowite pszczółki. Założę się, że plan Durkheima właśnie zaczął się sypać.

Zaskoczony Victor potrząsnął głową.

- Towarzysz major Gironde? Przecież on jest z Urzędu Bezpieczeństwa! Dlaczego cię o czymkolwiek informował? I dlaczego obserwuje siedzibę Manpower?! Durkheim wyznaczył go do... - i zamknął z trzaskiem usta.

Kevin uśmiechnął się i usiadł na stoliku, ignorując karty.

- Dobry chłopak - pochwalił. - Pamiętaj: mapa to nie teren, akta to nie człowiek.

Victor przyjrzał mu się z namysłem i dodał:

- A najłatwiej manipulować manipulatorem. Co także było cytatem z Kevina Ushera.

- Właśnie - zgodził się tenże.

I spojrzał na okno w pokoju. A raczej okienko, bo rozmiarowo było dość miniaturowe. I brudne do tego stopnia, że nić nie było przez nie widać. Jak zresztą przez okienka wszystkich tanich hotelików w okolicy. Był to jeden z powodów, dla których Kevin wybrał właśnie takie miejsce na spotkanie - brud nie pozwalał bowiem nie tylko wyjrzeć, ale i zajrzeć. Przynajmniej nie bez specjalnego sprzętu.

Naturalnie w ambasadzie znajdował się takowy, i to w dużej ilości. Ale nikt nie był w stanie go pobrać bez zgody i wiedzy oficera zań odpowiedzialnego. A tak się dziwnie składało, iż był nim niejaki towarzysz major Gironde.

- Dolary przeciw orzechom, że dziewczyna uciekła - dodał Kevin. - Nie mogę sobie wyobrazić innego powodu, który mógłby wywołać tam takie zamieszanie w środku nocy.

Victor znów nie wszystko zrozumiał.

- Jakie dolary i przeciwko jakim orzechom?! Co to ma wspólnego z...

- Daj sobie spokój, co? - zaproponował Usher, potrząsając smętnie głową. - Takie powiedzonko z klasyki, która jest ci obca. Jesteś gotów?

To pytanie nie sprawiło Victorowi najmniejszego kłopotu -jego twarz zmieniła się w kamienną maskę, nim skinął potakująco głową.

Rozciągnięta na boku, z głową wdzięcznie wspartą na dłoni, Ginny przyjrzała mu się, nie kryjąc podziwu.

- Ktoś ci kiedyś mówił, że byłbyś doskonałym modelem do plakatu rekrutacyjnego UB? - spytała.

Tym razem jej złośliwość spłynęła po Victorze jak woda po kaczce.

Durkheim Durkheima obudził natarczywy sygnał komunikatora. Sklął pod nosem idiotę z Manpower, który łączył się z nim w domu. Fakt, komunikator był specjalnie zabezpieczony przed podsłuchem, miał najnowszej generacji kodowanie, ale i tak było to nierozważne.

Zaczął kląć jeszcze bardziej, gdy usłyszał wiadomość.

- A czegoście się, do cholery, spodziewali, bezmózgie kretyny?! - warknął. - Użyliście scragów, co jest szczytem debilizmu! Ludzkie pojęcie przechodzi, z jaką bandą debili ja się muszę zadawać...

Po chwili się uspokoił.

Raz dlatego, że na rozmówcy jego furia nie robiła żadnego wrażenia, dwa dlatego, że od początku zdawał sobie sprawę, że jego plan jest zbyt finezyjny i złożony, by dawał gwarancję sukcesu. Od samego początku miał więc plan awaryjny.

Skończył rozmowę informacją, że się skontaktuje.

I zaczął myśleć, wpatrując się w sufit bez zapalania światła, gdyż ciemności pomagały mu w pracy końcepcyjnej.


* * *


Po godzinie gapienia się w sufit i przeanalizowaniu poszczególnych kroków Durkheim z zadowoleniem stwierdził, że wszystko powinno się udać. Przestawił budzik na wcześniejszą godzinę, jako że zapowiadał się pracowity ranek.

I zadowolony zasnął.

Helen Helen nie straciła wiele czasu na odszukanie kryjówki napastników, mimo że poruszała się z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, a więc wolno. Od zakrętu oddalona była ledwie o sto metrów.

Przez około pięć minut przyglądała jej się uważnie. Najwłaściwszym określeniem była "nora", choć nie została wygrzebana w ziemi. Składała się ze ściany sporządzonej z rozmaitych śmieci przywiązanych drutem i przewodami elektrycznymi do niechlujnego rusztowania. Ściana miała mniej więcej cztery metry długości i oparta była pod kątem o wygięty bok kanału. Nawet w najwyższym miejscu nie mógłby się tam wyprostować choćby niewysoki dorosły. Od jej strony równie niechlujna trójkątna konstrukcja zamykała owo schronienie tak, że nie była w stanie zajrzeć do środka.

Helen nie wahała się długo -jakkolwiek odrażająco by wyglądało to miejsce, powinny się w nim znajdować woda i pożywienie, a tego nigdy nie było za dużo, zwłaszcza że swoje zapasy już mocno naruszyła. Poza tym i tak musiała przejść obok, więc mogła przy tej okazji sprawdzić, czy nie znajdzie czegoś użytecznego.

Skoro już podjęła decyzję, działała szybko. Podbiegła do ściany, starając się stąpać jak najciszej, ale przede wszystkim robiąc to szybko. Jeśli krył się tam jeszcze ktoś podobny do tej trójki, wolała zaatakować go, nim będzie na to przygotowany. Z jednym albo dwoma była w stanie sobie poradzić, a po wielkości nory sądząc, było mało prawdopodobne, by mogła ich tam zastać więcej.

Jednym skokiem dopadła wejścia i rozejrzała się błyskawicznie. Wewnątrz nie czaił się żaden ewentualny napastnik. Zobaczyła jednak coś, co okazało się znacznie groźniejsze, bo wywołało dylemat moralny.

Chłopak na oko miał nie więcej niż dwanaście lat, ale trudno było to stwierdzić z jakąś dozą dokładności, bo był wychudzony i poobijany pod łachmanami. Dziewczyna prawdopodobnie była w jej wieku, ale to było jeszcze trudniejsze do określenia, mimo iż w ogóle nie miała ubrania; jej ciało stanowiło jeden wielki siniak i krwiak.

Helen odsunęła brudny i postrzępiony koc, którym tamta była przykryta, i obejrzała ją dokładnie, dotykając kilku miejsc. Badanie było szybkie i dokładne - ojciec dopilnował bowiem, by przeszła przeszkolenie w udzielaniu pierwszej pomocy.

Kiedy skończyła, poczuła ulgę, mimo świadomości że jej życie właśnie strasznie się skomplikowało. Z jednej strony mniej niż pół godziny temu pierwszy raz zabiła człowieka. A raczej trzech, co było niewielką różnicą. Panowała nad sobą, ale wstrząsnęło to nią dość mocno. Teraz szok przeszedł - ci, których zabiła, zasłużyli na śmierć, i to niekoniecznie tak szybką.

Z drugiej zaś strony...

Od momentu jej pojawienia się chłopak trwał przytulony do ściany kanału, przyglądając jej się oczyma wielkimi jak spodki. W końcu zebrał się na odwagę i spytał szeptem:

- Nie skrzywdzisz mojej siostry?

Dziewczyna była przytomna, ale przyglądała się Helen zmrużonymi oczyma i nie odzywała się.

- Wątpię, żeby Berry wytrzymała jeszcze więcej bólu - dodał i rozpłakał się. - Nie wiem, jak długo tu jesteśmy. Wydaje mi się, że wieczność... złapali nas, gdy szukaliśmy jedzenia, ale nie chcieliśmy ich okraść... naprawdę! Próbowałem im powiedzieć....

Usta leżącej poruszyły się, więc Helen pochyliła się nad nią. Do jej uszu dobiegł ledwie słyszalny szept:

- Uciekaj! Oni wkrótce wrócą! Helen potrząsnęła głową.

- Oni są martwi - wyjaśniła spokojnie. - Zabiłam ich. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.

- To kłamstwo! - szepnęła. - Dlaczego kłamiesz?! Helen, zamiast odpowiedzieć, spytała chłopaka:

- Jak masz na imię?

- Larsen. Ale wszyscy mówią mi Lars. Helen wskazała głową kierunek.

- W takim razie, Lars, idź w tamtą stronę i sprawdź, co leży zaraz za zakrętem.

Nie wahał się dłużej niż dwie sekundy i wymknął się niczym mysz.

Helen zaś zrobiła co mogła, by pomóc dziewczynie. Niestety nie mogła wiele - nakarmiła ją tyłka i z grubsza obmyła brud najczystszą szmatką, jaką znalazła. Przy okazji przeszukała wnętrze - jedzenia znalazła mało, za to butelek z wodą całkiem sporo, dlatego pozwoliła sobie na to, by zmarnować trochę jej do mycia.

Berry nie jęczała, najwyżej syczała przy dotknięciu wybitnie obolałego miejsca. Nie ulegało wątpliwości, że była słaba, ale nie pomieszało jej się w głowie, czego najbardziej Helen się obawiała, widząc jej stan. Próbowała nawet pomóc.

Nie było się jednak co oszukiwać - na pewno nie dałaby rady iść. Dlatego czekając na powrót Larsa, który dziwnie marudził, Helen zajęła się sporządzeniem noszy. Albo raczej travois, jako że nie była pewna, czy Lars ma tyle siły, by dźwigać je wraz z nią.

- Co robisz? - spytała Berry, gdy Helen zaczęła rozbierać ścianę.

Helen tymczasem znalazła dwa pręty, które powinny nadać się na nosze. Pojęcia nie miała, do czego służyły pierwotnie ani z czego je wykonano, poza tym że z jakiegoś sztucznego tworzywa, którego nie rozpoznała, ale nie miało to znaczenia. Były co prawda zbyt elastyczne jak na jej potrzeby, ale miały odpowiednią długość i wyglądały na wystarczająco wytrzymałe.

- Musimy stąd uciekać - wyjaśniła. - Jestem Helen. Gonią mnie tacy podobni do tej trójki... chyba nawet gorsi...

Wiadomość spowodowała, że Berry usiadła. A raczej próbowała, bo wysiłek okazał się zbyt duży i z jękiem opadła na materac.

- Około dwustu metrów stąd jest skrzyżowanie z innym kanałem... a potem następne, tylko bliżej... Ten kanał biegnie w górę, a potem w dół... będzie ciężko. .. spróbuję iść, ale pewnie będziecie musieli mnie nieść... tam jest doskonała kryjówka, moja i Larsa... to specjalne miejsce...

Od chwili, w której ich zobaczyła, Helen wiedziała, że musi ich ze sobą zabrać, choć zdawała sobie sprawę, że to prawie na pewno przekreśli jej szansę na ucieczkę. Teraz po raz pierwszy pomyślała, że mogą się okazać pomocni. Nie miała wątpliwości, że należą do grupy sierot, które jak wieść niosła, żyją w dolnych tunelach Starego Kwartału. A to oznaczało, że znali okolicę, przynajmniej najbliższą. Będzie się więc poruszała wolniej, ale przestanie miotać się po omacku...

Usłyszała za sobą szmer i odwróciła się.

W wejściu pojawił się Lars.

- Co ci zajęło tyle... - zaczęła i umilkła, zobaczyła bowiem, że chłopak ma w ręku nóż.

Musiał należeć do któregoś z zabitych, natomiast dziwne było, że choć ostrze zostało wytarte, nadal widać było na nim ślady krwi.

Oczy Larsa pałały. Na czworakach podczołgał się do siostry i pokazał jej nóż.

- Zobacz, to prawda! Już nigdy cię nie skrzywdzą! - spojrzał przepraszająco na Helen. - Chyba rzeczywiście ich zabiłaś, ale wolałem się upewnić. Teraz na pewno są martwi.

Berry uniosła głowę i przyjrzała się nożowi. A potem uśmiechnęła się pierwszy raz, odkąd Helen ją ujrzała.

- Dzięki, braciszku. Ale teraz musisz pomóc Helen dostać się do naszej specjalnej kryjówki. Ją też gonią i chcą jej zrobić krzywdę.


* * *


W niespełna kwadrans później wyruszyli w drogę. Lars ku zaskoczeniu Helen okazał się dość silny - albo też był wystarczająco zdeterminowany - by nieść wraz z nią nosze. Co prawda z początku miał z tym pewien problem, bo za nić nie chciał wypuścić z dłoni noża, ale po paru krokach znalazł rozwiązanie.

I za każdym razem gdy Helen na niego spojrzała, miała duży problem z opanowaniem wesołości. Sposób, który zastosował, był bowiem często opisywany w jej ukochanych powieściach przygodowych, ale nigdy nie sądziła, że ujrzy jego zastosowanie w praktyce. Zwłaszcza w wykonaniu dwunastolatka. A Lars zupełnie spokojnie maszerował za nią z nożem w zębach.

Niespodziewanie poczuła się lepiej niż kiedykolwiek od momentu porwania. Musiała się wręcz powstrzymywać, by nie zacząć podśpiewywać pod nosem.

Durkheim Victor Cachat jak co dzień zjawił się w ambasadzie rano. Najwyraźniej świeżo odkryty pociąg do kobiet nie rzutował na obowiązki służbowe, co Durkheim odnotował z przyjemnym zdziwieniem. Bo według raportów młodzian kurwił się zapamiętale.

Nie okazał jednak po sobie niczego, gdy Cachat zjawił się zgodnie z wezwaniem w jego gabinecie. Wezwanie czekało na niego w wartowni.

- Mamy problem - powitał go Durkheim. I uznałem, że ty go możesz rozwiązać.

Po czym sprzedał mu obmyśloną wcześniej wersję wraz z dokładnymi instrukcjami. Victor słuchał uważnie, a Durkheim, choć rzadko miewał przebłyski humoru, doszedł do wniosku, że młodzian wygląda niczym sztandarowy przykład młodego i zdolnego do wszystkiego oficera Urzędu Bezpieczeństwa, gotowego wypełnić do końca swój obowiązek wobec rewolucji.

Tak mu się to spodobało, że zignorował twardy wyraz oczu słuchacza, biorąc go za objaw naturalnej chęci działania typowej dla każdego młodego fanatyka, gotowego na pierwszy rozkaz bezlitośnie tępić wrogów ludu.

A właśnie takiego fanatyka potrzebował.

Anton Zanim Anton dotarł na uzgodnione miejsce spotkania, pogubił się kompletnie. Nie miał trudności z pokonaniem trasy podanej przez posłańca od lady Catherine. Po latach treningów w odszukiwaniu drogi w labiryntach, jakimi były okręty w budowie, gdy za przewodnika miał jedynie plany bądź słowne wskazówki, nie było to aż takie osiągnięcie. Ale gdy wszedł do niewielkiej kafejki na końcu ślepej uliczki w Starym Kwartale, nie miał pojęcia, ani gdzie są poszczególne kierunki świata, ani gdzie on sam się znalazł. Wydawało mu się, że górę i dół jeszcze potrafi rozróżnić, ale nie był tego tak do końca pewien.

Dlatego też z irytacją zarejestrował pełen wyższości powitalny uśmiech Roberta Tye - taki, jakim mistrzowie zwykle witają amatorów. Tye najwyraźniej dotarł wcześniej i inną drogą, ale to, że znał lepiej Stary Kwartał i siedział sobie tu wygodnie od jakiegoś czasu, jeszcze nie stanowiło powodu, żeby się aż tak nadymał.

Anton posłał mu przeciągłe spojrzenie, podchodząc do stolika, i przestał się nim interesować. Jego uwagę przyciągnęły bowiem dwie pozostałe siedzące przy nim osoby. Jedna, bo był nią zafascynowany, a druga, gdyż była ostatnią, którą spodziewał się tu spotkać.

- A co ty tu robisz? - zdumiał się. - Znaczy co pani, lady Catherine... Zapytana najeżyła się, ale nim zdążyła się odezwać, zrobił to nie znany Zilwickiemu mężczyzna. Jak podejrzewał, Jeremy X.

- A nie mówiłem? - spytał radośnie. - Nasz dobry kapitan zadurzył się w tobie, dziewczę drogie.

Wypowiedź ta skutecznie odebrała dar mowy tak Cathy, jak i Antonowi. Oboje za to spojrzeli wściekle na Jeremy'ego. Na którym nie wywarło to najmniejszego wrażenia.

- Ci, którzy głoszą prawdę, zawsze są prześladowani - oznajmił i spytał Roberta: - Nieprawdaż?

Tye nie odpowiedział, ale uśmiech, który wykwitł na jego twarzy, wyrażał pełną aprobatę.

Zilwicki i Catherine spojrzeli na siebie. Ona się zarumieniła, on wyprostował i odchrząknął.

- Po prostu martwię się o bezpieczeństwo lady Catherine - stwierdził.

- A co ja innego powiedziałem? - zdziwił się Jeremy. - Z jakiego innego powodu uczciwy góral z Gryphona interesowałby się losem bezużytecznego pasożyta? No, niech będzie pasożyta, bo trudno zarzucić obecnej tu damie, że jest bezużyteczna.

Anton ugryzł się w język. Częściowo z powodu córki, częściowo zaś dlatego, że musiał przyznać, iż Jeremy bezczelnie bo bezczelnie, ale i z humorem trafił w sedno. Odruchowo spojrzał na Cathy. Ubrana była w grubszą, całkiem nie prześwitującą odzież, znacznie stosowniejszą na wycieczkę w teren. Widać było, że często używa tego stroju i dobrze się w nim czuje, ale on miał przed oczyma inny jej obraz...

Była po pięćdziesiątce, ale jako osoba należąca do trzeciego pokolenia poddanego procesowi prolongu wyglądała znacznie młodziej. I tak będzie wyglądała przez kilkadziesiąt najbliższych lat. Choć strój nie podkreślał zalet jej figury, w jego opinii był równie atrakcyjny jak domowa suknia. Pasował bowiem doskonale do jej prostych rysów. Wyglądała na młodą, zdrową i pełną energii osobę, która w pełni cieszy się życiem...

Nie wiedzieć dlaczego nagle zabrakło mu słów...

- Naprawdę się martwię, Cathy - powiedział cicho. - To będzie niebezpieczne.

- Nie dla was - poinformował go stanowczo Jeremy. - A ona jest tu wręcz niezbędna. Proszę usiąść, kapitanie Zilwicki. Nastąpiła pewna modyfikacja planów, sytuacja bowiem nieco się zmieniła.

Zilwicki usiadł. Nie myślał już o niczym poza córką.

- Jakie to zmiany? - spytał, nie kryjąc napięcia. Jeremy przestał się radośnie szczerzyć.

- Na lepsze, kapitanie. Przynajmniej chwilowo. Pańska córka uciekła porywaczom.

Anton wypuścił ze świstem powietrze, które nieświadomie zatrzymał w płucach.

- Gdzie ona jest? - zagrzmiał, wstając.

Niewiele brakowało, by złapał rozmówcę i wytrząsnął z niego odpowiedź, ale lata pracy w wywiadzie zrobiły swoje. Opanował się i powoli opadł na krzesło.

- Skąd pan wie? - spytał już znacznie spokojniej. Jeremy uśmiechnął się lekko i potrząsnął przecząco głową.

- Na to pytanie nie odpowiem panu. I nie dlatego, że panu nie ufam, ale kiedy to wszystko się skończy, może pan sobie nagle przypomnieć, że jest pan oficerem wywiadu Royal Manticoran Navy. I na przykład nabrać ochoty na jakieś bohaterskie czyny w imię Królowej, albo co...

Jeremy nie był pierwszą osobą, która nie doceniła inteligencji kryjącej się pod powierzchownością muskularnego mieszkańca gór z Gryphona. Anton potrzebował ledwie paru sekund, by dojść do właściwych wniosków.

- Miałem rację - stwierdził i spytał Cathy: - Powtórzyłaś mu naszą rozmowę?

Przytaknęła.

Zilwicki przeniósł wzrok na Jeremy'ego i uśmiechnął się złośliwie.

- To jest samowolka kogoś z UB - podsumował. - A pan jest w kontakcie z tymi, którzy nie są zadowoleni z samowoli jednego ze swoich.

Jeremy drgnął, a przez jego twarz przemknął wyraz, który sprawił, że Anton zaczął natychmiast dalej myśleć.

- To nie całkiem tak... Operacja była samowolna, ale to nie zwykły oficer zaczął działać poza ustalonymi zadaniami... - Zilwicki uśmiechnął się drapieżnie. - To Durkheim, zgadza się? Ścierwo! A pan zna tych, którzy naprawdę działają samowolnie wbrew jemu i całemu Urzędowi Bezpieczeństwa.

Twarz Jeremy'ego przypominała maskę. A jego szare oczy były równie pełne wyrazu jak dwa kawałki stali. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Cathy.

- Powtórz mi to jeszcze raz - zażądał.

- Jesteś, kurwa, za cwany dla własnego dobra. Koniec cytatu - powiedziała i uśmiechnęła się do Antona. - On naprawdę jest sprytny, ale lubi drażnić się z drapieżnikami. Tylko nie zawsze pamięta o użyciu wystarczająco długiego kija. Moje gratulacje, Anton. Miło zobaczyć, jak ktoś okazuje się lepszy od niego i odpłaca mu pięknym za nadobne.

I uśmiechnęła się z aprobatą i uznaniem.

- Wystarczy, że mi o tym przypomniałaś. - Jeremy zgrzytnął zębami. - Nie musisz mi jeszcze dokopywać.

- Właśnie że muszę!

Jeremy zignorował ją i spojrzał na Antona. Jego oczy nadal przywodziły na myśl dwa kawałki stali. A Zilwicki uświadomił sobie, że ma do czynienia z najskuteczniejszym zabójcą w znanej części galaktyki, o czym zapomniał, zwiedziony jego radosnym, złośliwym zachowaniem.

Przez moment miał ochotę zapewnić go, że nić podobnego nie nastąpi, ale ugryzł się w język. Zrobił to z różnych powodów: częściowo z racji wrodzonego uporu, częściowo ze złości, a częściowo, gdyż intuicyjnie stwierdził, że tak będzie lepiej. I odpowiedział mu równie spokojnym spojrzeniem, które choć może nie było tak samo bezwzględne, wystarczająco dobitnie mówiło, że niełatwo go zastraszyć, a próby generalnie źle się kończą dla próbującego.

Usłyszał, jak Cathy ze świstem wciąga powietrze.

A kątem oka dostrzegł nagłe znieruchomienie Roberta Tye.

Ale ani na moment nie przestał wpatrywać się w oczy Jeremy'ego.

I po jakichś trzech sekundach napięcie nagle zniknęło.

Szare oczy byłego niewolnika odzyskały normalny wyraz, a on sam odchylił się na oparcie krzesła.

- Poprawka - przyznał. - Pan przecież tego nie zrobi, bo byłoby to sprzeczne z honorem mieszkańca gór, prawda, kapitanie? Zatrzyma pan dla siebie wiedzę o tym, że w Ludowej Republice istnieje opozycja. I to dobrze zorganizowana opozycja. I nie podzieli się pan nią z przełożonymi.

Anton prychnął pogardliwie.

- To żadna tajemnica, od lat wiemy, że w Ludowej Republice rośnie niezadowolenie.

Jeremy przyglądał mu się bez słowa i czekał.

- No dobrze - przyznał Zilwicki. - Nie mamy pojęcia, że sięgnęła ona szeregów UB i że podziemie jest tak dobrze zorganizowane, że ma kontakty na zewnątrz i jest w stanie przedsięwziąć konkretne działania. Nie wspominając już o tym, że jest to pierwsza informacja, że działa ono także na Ziemi. A biorąc pod uwagę niewielką liczebność obsady tutejszej ambasady, dałoby się z dużym prawdopodobieństwem ustalić, kto do niego należy... Umilkł, odetchnął głęboko i wyprostował ramiona.

- Honor mieszkańca gór, tak?

- Życie za życie, kapitanie - odparł miękko Jeremy.

Zrozumieli się natychmiast i Zilwicki poczuł dziwną sympatię do rozmówcy. Był to człowiek konkretny, podobnie jak on sam, o nader zbliżonym charakterze mimo mnóstwa dzielących ich różnić.

- Tak - powiedział poważnie. - Córka za matkę, a wiedzę zabiorę do grobu.

Jeremy pokiwał głową i rzekł równie poważnie:

- Mnie to wystarczy - po czym dodał złośliwie: - A najlepsze jest to, że to ci sami parszywi ubecy odnajdą pańską córkę. A my nie będziemy musieli się męczyć.

Anton wytrzeszczył na niego oczy.

- Niech pan tak na mnie namiętnie nie patrzy - zaprotestował Jeremy. - Przecież to proste. Oni wiedzą, jak się skontaktować z porywaczami, którzy już jej szukają. UB ma pomóc w tych poszukiwaniach. Wiedzą, w którym rejonie mają je przeprowadzić, więc łatwo im pójdzie i znajdą ją.

Anton zacisnął pięści.

- W takim razie...

Jeremy potrząsnął głową ze współczuciem.

- Oj, panie kapitanie, a jeszcze przed chwilą był pan taki inteligentny. Myśleć, mój drogi! To, że ubecy ją znajdą, nie oznacza, że to oni wyjdą z nią z podziemi.

Zilwicki zgodnie z jego radą zaczął myśleć i błyskawicznie doszedł do stosownych wniosków. Spojrzał na Cathy.

- Jesteś niezbędna, by odwrócić uwagę i dać mu czas na wyrównanie rachunków.

I wskazał palcem Jeremy'ego.

- Zadawnionych rachunków - dodał Jeremy. - I nie tylko mnie. Jego oczy znów lśniły metalicznie.

Anton powoli opadł na oparcie i rozluźnił pięści.

- To się może udać - ocenił. - Naturalnie jeśli ich nie zgubimy. I jeżeli ten ubek, do którego ma pan takie zaufanie, jest naprawdę dobry.

Jeremy wzruszył ramionami.

- Zgubić to my ich na pewno nie zgubimy. A on wcale nie musi być aż taki dobry. Wystarczy, żeby był zdeterminowany.

Helen Nie pierwszy raz Helen żałowała utraty chronometru. Nie wiedziała, ile czasu zajęło im dotarcie do specjalnej kryjówki. Z pewnością były to godziny, ale nie miała pojęcia ile. Tak jak Berry się obawiała, marsz w górę tunelu był nadzwyczaj trudny, ale jeszcze trudniejsze okazało się zejście, które po nim nastąpiło. Berry próbowała bohatersko, ale była zbyt obolała i wycieńczona, by zdołać poruszać się na własnych nogach. A jej brat, mimo że uparty i silny jak na swój wiek, był zbyt mały, by na tych dwóch odcinkach stanowić realną pomoc. Skończyło się więc na tym, że Helen była zmuszona samodzielnie wnieść i znieść ją przywiązaną na plecach.

Kiedy wreszcie dotarli na miejsce, czuła się tak wyczerpana jak nigdy dotąd w całym swoim życiu. Gdyby nie lata treningu pod okiem mistrza Tye, nie dałaby rady.

Mimo otępienia wywołanego przez zmęczenie odruchowo rozejrzała się, ale niewiele zobaczyła. światło dwóch latarek, które zabrali z częściowo rozebranego legowiska, było po prostu zbyt słabe.

Znajdowali się na macie ułożonej w szałasie opartym i schowanym pod starymi kamiennymi schodami. Dzięki temu potrzebne były tylko dwie ściany, a całość była naprawdę trudna do zauważenia. Schodów zresztą było tu wyjątkowo dużo - najpierw po wyjściu z kanału zeszli jednymi, szerokimi, na platformę, z której węższe już schody rozchodziły się na prawo i lewo. Zgodnie z instrukcjami Berry Helen ruszyła lewymi i skręciła w prawo. Dopiero tam znajdowała się kryjówka wykonana, jak mówił Lars, przez niego i Berry po zniknięciu matki, co nastąpiło jakiś czas temu, prawdopodobnie kilka miesięcy. Wtedy znaleźli to miejsce i zbudowali schronienie.

Teraz równie wyczerpana Berry leżała z prawej strony, a Lars po przykryciu ich dziurawym i niezbyt czystym kocem położył się z lewej strony Helen. Koc w sumie nie był potrzebny, gdyż jak Helen zauważyła, temperatura w tunelach była prawie stała - różnice nie przekraczały paru stopni. Ale zasypianie pod kocem było miłe i dawało poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli był on brudny i podarty.

Co do brudu, to nie powinna być specjalnie wybredna, jako że sama była chyba jeszcze bardziej zapuszczona. Marzyła o porządnym prysznicu. Nie wspominając o ojcu, no ale to inna sprawa. myśl o nim automatycznie sprowadziła wspomnienie domu - zawsze ciepłego domu. I to nie pod względem temperatury, bo ojciec preferował niskie; chodziło o wewnętrzne ciepło i nastrój...

Z trudem zmusiła się, by przestać o tym myśleć. Jakieś luźne skojarzenia jednakże pozostały. Dopiero teraz, leżąc w ciemności, zrozumiała ojca i w pełni pojęła, jakiej odwagi i poświęcenia wymagało, by przez tyle lat samotnie ją wychowywać i nie pozwolić, by ból, który on czuł, odbił się na jej psychice. I jak silna musiała być miłość między rodzicami, skoro ojciec zdołał tego dokonać. Ktoś słabszy załamałby się po tak tragicznej śmierci żony, on czerpał z niej siłę.

Pojęła też, jak bardzo błędnie ludzie go oceniają, oraz to, że sama także się myliła, przypisując jego spokój i opanowanie uporowi i stoicyzmowi. Zapomniała o tym, że góry, w których się wychował, nie są łagodne i pasywne - kształtują się w paleniskach wulkanów i wznoszą, nie rosną powoli, pod wpływem największych żywiołów na planecie. Natura musiała naznaczyć dusze mieszkańców - za kamiennymi obliczami kryły się gorące serca.

Zasnęła niepostrzeżenie uspokojona niewzruszoną pewnością, że ojciec ją znajdzie.

I to wkrótce. Było to coś, co nie podlegało żadnej dyskusji.

Skały bowiem także się poruszały.


DZIEŃ SZÓSTY - Victor


Gdy znaleźli ciała, Victor z trudem stłumił chęć, by uśmiechnąć się szeroko. Ten, kto porznął trzech mężczyzn, zrobił to co prawda niefachowo, ale za to z dużym entuzjazmem. Nie znał antonimu słowa "chirurgicznie" i nie wiedział, czy taki w ogóle istnieje, ale gdyby istniał, to na wpół oderżnięte głowy trzech włóczęgów stanowiłyby jego idealne zilustrowanie.

Towarzyszyło mu kilku funkcjonariuszy UB i ponad tuzin scragów i wszyscy byli przekonani, że zrobiła to poszukiwana. I to właśnie stanowiło główny powód jego wesołości. Najbardziej śmieszyły go reakcje scragów: wściekłość, zaskoczenie i ulga.

Oprócz wesołości Victor starannie ukrywał także wściekłość. Scragi mieli zasłużoną reputację seksualnych zboczeńców, zwłaszcza scragi płci żeńskiej. Nie było żadnych wątpliwości, że mieli zamiar zgwałcić porwaną, kiedy przestanie im być potrzebna. Przed zabiciem jej... albo przed i po...

Teraz, gdy patrzyli na trupy, łatwo było się domyślić, że ochota na tę odmianę rozrywki dziwnie szybko im przeszła.

Victor pochylił się nad ramieniem sierżanta i spytał:

- I co?

Towarzysz sierżant Kurt Fallon potrząsnął głową.

- Nie sądzę, żeby to ona ich pocięła, sir - odparł, wskazując na niewielkie kałuże zakrzepłej krwi, która wypłynęła z ran. - Mało krwawili, a przy tych obrażeniach ściany powinny być zbryzgane juchą. Najpierw zostali zabici, a potem pocięci. I to nie natychmiast, a dobrych kilkanaście minut później. Po co miałaby tyle czekać?

- W takim razie rodzi się inne pytanie: czy to ona ich zabiła? - zastanowił się Victor.

Fallon kiwnął potakująco głową i wskazał na niewielkie urządzenie trzymane w lewej dłoni. Victor wiedział, do czego ono służy, ale nie był w stanie zorientować się w odczytach wyświetlanych na ekraniku. Był to chemicznohormonalny czujnik wysoce specjalistyczny i równie kosztowny, o czym Durkheim nie omieszkał go poinformować. Był też powodem obecności w grupie towarzysza sierżanta, eksperta w jego obsłudze.

- Jej ślady są wszędzie, na ciałach też - wyjaśnił. - A wydzielanie adrenaliny miała takie, że omalże skala się nie skończyła. Co oznacza przerażenie albo wściekłość... albo jedno i drugie... Jak widać, bać się specjalnie nie miała czego. .. Poza tym jeszcze jedno: proszę spojrzeć, pod jakimi nienaturalnymi kątami znajdują się głowy tego i tego, obaj mają przetrącone karki. Trzeci ma zmiażdżoną krtań i połamane żebra... nie wiedziałem, że ona zna sztukę walki, ale właśnie tak zostali zabici. A to na pewno jej dzieło. I był tu jeszcze ktoś. Prawdopodobnie chłopak, który nie osiągnął wieku dojrzewania, ale wykluczone, by były to odczyty któregoś z nich...

Victor rozejrzał się - scragi zebrali się wokół, słuchając wyjaśnień Fallona i pożądliwie spoglądając na "niuchacza", jak potocznie nazywano urządzenie. Mimo nachalnego podkreślania każdym gestem, że uważają się za nadludzi, w rzeczywistości byli niewiele lepsi od zabitych. I nawet nie starali się ukryć, jakie wrażenie wywołało na nich wyposażenie techniczne funkcjonariuszy UB, a zwłaszcza niuchacz. Zanim przyznali się do tego, że im uciekła, sami próbowali ją znaleźć. Bez efektu. W miejscu znalezienia ciał, w którym byli obecnie, ślad się urywał.

- Możemy iść jej tropem? - spytał Victor. - Albo ich? Towarzysz sierżant kiwnął głową.

- Oczywiście że tak. To potrwa, ale da się zrobić. Dobrze, że oni mieli na tyle rozumu, żeby się przyznać w miarę szybko, bo gdyby minęły jeszcze ze dwa dni, to byłaby zupełnie inna historia.

"Oni" dotyczyło scragów i sądząc po tonie Fallona, on także nie miał o nich dobrego zdania.

- W takim razie ruszajmy - polecił Victor.

Rozkaz został wykonany sprawnie. Na czele szedł Fallon, za nim trzech funkcjonariuszy UB i Victor, potem scragi wymachujący bronią i nieodmiennie kojarzący się Victorowi z bandą ścierwojadów podążających za drapieżnikami. Scragi uzbrojeni byli rozmaicie, Victor miał strzelbę typu flechette, ubecy karabiny plazmowe.

Victor dyskretnie obserwował Fallona zbyt zajętego odczytami niuchacza, by to zauważyć. Twarz podoficera pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, a jej ostre rysy przypominały mu sokoła... polującego sokoła. Fallon był drapieżnikiem i nie polował na czternastoletnią dziewczynę. Polował na grubszego zwierza.

I to był główny powód, dla którego Durkheim przydzielił go Victorowi do tego zadania. Twarz podoficera była bowiem podobna nie tylko do sokolej głowy, ale także do topora. I to wrażenie było całkowicie stosowne, ponieważ naczelnym celem towarzysza sierżanta było upolowanie w stosownym momencie Victora Cachata.

Anton Obserwując zgromadzenie, Anton był w pełni świadom komizmu sytuacji. Mimo zdecydowanie negatywnego podejścia do arystokracji mieszkańców gór z Gryphona w żaden sposób nie dało się określić mianem politycznych radykałów. Byli konserwatystami do szpiku kości, zwłaszcza ci należący do Drugiego Zreformowanego Kościoła Rzymskokatolickiego, a stanowili około jedną trzecią. Poza konserwatyzmem cechowały ich szacunek dla monarchy i generalnie posłuszeństwo wobec władzy. Dopóki ta władza nie przekraczała dopuszczalnych granic...

Antona wychowano według tych zasad i pozostał im wierny, choć do kościoła chodził bardziej z powodów kulturalnych niż religijnych - jego bas był ceniony przez kościelne chóry, a on sam lubił śpiewać - a zawód jedynie umocnił jego tradycjonalistyczne skłonności polityczne.

Dla górala z Gryphona podstawowym przykazaniem było, iż silna monarchia opiera się na silnych wolnych posiadaczach ziemskich, toteż ich walka z arystokracją była w sumie walką o podstawy silnej monarchii, a nie żadnym radykalizmem. To bowiem arystokracja Gryphona próbowała zmienić i podważyć istniejący porządek.

Obserwując więc tłum biednych imigrantów wypełniający trybuny i skandujący jak najbardziej rewolucyjne slogany, Anton czuł się, łagodnie mówiąc, nie na miejscu. Było to tym silniejsze, że wiec zorganizowano jako przykrywkę, by bez kłopotów przeprowadzić akcję ratowania jego córki, więc w pewnym sensie czuł się jak współtwórca tego, jak pomyślał, chamskiego festynu.

Coś z jego niezadowolenia musiało być widoczne w zachowaniu, bo siedzący obok Robert Tye pochylił się i szepnął:

- Słyszałem, że takie rzeczy są zaraźliwe. Szerzą się szybciej niż plotka. Anton spojrzał na niego zaskoczony i zdegustowany. Tye uśmiechnął się złośliwie i dodał:

- Najwidoczniej jesteś organicznie uodporniony. Mam siłę dziesięciu chłopa, bom w sercu rojalista.

Anton zignorował przycinek. Patrzył na trybunę. Kolejnym mówcą, zdaje się, miała być Cathy. Przynajmniej na to wyglądało, bo wierciła się na krześle i pospiesznie wertowała ręcznie spisane notatki.

Przy tej okazji Anton miał sposobność poznać dokładnie, co to takiego mieszane uczucia. Z jednej bowiem strony był zafascynowany okazją usłyszenia Cathy na żywo. Hrabina Tor bowiem jeszcze wówczas, gdy występowała w Izbie Lordów, miała opinię doskonałej oratorki. A była wtedy zarówno znacznie mniej doświadczoną osobą, jak i politykiem. Z tego co wiedział, jej reputacja pod tym względem od chwili przybycia na Ziemię nie gasła, lecz rosła. Z drugiej zaś strony przyznawał, że się w niej zadurzył, i obawiał się, że gdy usłyszy, jak płomiennie a bez sensu przemawia albo też zagrzewa do czegoś, czego on organicznie nie znosi, uczucie mu przejdzie...

Próbując przestać snuć tego typu rozważania, rozejrzał się po amfiteatrze. Nazywany był "Soldier Field", choć wszyscy już dawno zapomnieli, co to znaczyło i skąd się wzięło. Budowla była tak stara, że tu i ówdzie widać było nawet fragmenty niewiarygodnie prymitywnego materiału budowlanego zwanego betonem.

Naturalnie przez stulecia całość tyle razy remontowano, modernizowano i przebudowywano że z oryginalnego kształtu niewiele pozostało, ale miejsce nadal miało, a raczej coraz bardziej nabierało mitycznego charakteru. I to, z czego wykonano kopułę czy kiedy ostatni raz wymieniano trybuny, nie miało znaczenia, jakby duchy tych, którzy przez wieki go wypełniali, nadal były tu obecne i unieważniały wszystkie zmiany.

Tu bowiem od niepamiętnych czasów wyrzutki społeczności miasta Chicago zbierały się, by dać wyraz swym żalom i pretensjom. I jak podejrzewał Anton, by móc się rozejrzeć i napawać widokiem jedynego miejsca w Starym Kwartale, które nie było ani ciasne, ani kręte, ani zatłoczone. I jedynego, w którym mogli zobaczyć, ilu ich naprawdę jest.

A była to olbrzymia liczba, choć wiec zorganizowano na poczekaniu, bez uprzedzenia. Anton nie miał pojęcia, ile amfiteatr mógł pomieścić osób, ale był pewien, że obecnych jest kilkadziesiąt tysięcy. Nie byłby zaskoczony, gdyby liczba ta przekroczyła sto tysięcy.

Wszyscy w tym momencie wyrażali poparcie dla sloganu, którym kolejny mówca zakończył wypowiedź, i hałas był wręcz namacalny, nie tylko słyszalny. Powietrze wibrowało od ryku zgromadzonych.

W pewien sposób było to podobne do zapału jego ziomków. Ktoś kiedyś powiedział, że w górach tak to już jest, że każdy pagórek to królestwo, a każda dolinka to oddzielna domena i wszyscy muszą się ze wszystkimi spierać.

Może właśnie dlatego mieszkańcy tego regionu uważali, że tylko monarcha może skutecznie władać całym zjednoczonym narodem, a każde inne rozwiązanie oznacza chaos.

Dalsze rozmyślania przerwało mu powstanie Cathy, która ruszyła w stronę podium w swój charakterystyczny, dynamiczny sposób, nieodmiennie kojarząc się z młodym koniem rwącym się do biegu, który zbliża się do linii startu. Zawodowe doświadczenie pomogło mu dostrzec subtelne oznaki całkiem niezłej ochrony, jaką Balet otoczył z okazji publicznego wystąpienia hrabinę Tor.

Jak się dowiedział, szefem tej ochrony był Isaac, a w ciągu kilku sekund dostrzegł jeszcze kilkunastu ochroniarzy. Byli dobrzy, ale zdradzało ich zachowa nie - ich uwaga skupiona była na tłumie i z zasady ustawiali się plecami do chronionej. Z tym że musiał przyznać, iż zauważył ich, bo się ich spodziewał, był zawodowcem i siedział wysoko, dzięki czemu miał doskonały punkt widokowy. A siedział wysoko, gdyż oznaczało to również siedzenie z tyłu, a więc w miejscu, skąd najłatwiej się niepostrzeżenie wymknąć.

Widok tej ochrony nieco go uspokoił, ale tylko nieco - wystarczyłby bowiem jeden dobrze usytuowany snajper i żadna ochrona na nić by się nie zdała. Tyle że Manpower nie opłacałoby się w ten sposób zlikwidować hrabiny Tor. Gdyby zabił ją jakiś niewolnik czy inny szaleniec, to co innego - byli niewolnicy stanowili najniższą warstwę społeczeństwa Ligi i wszyscy spodziewali się po nich najgorszego. Równość była fikcją w Lidze Solarnej, a mutantów wszelkiej maści i rodzaju powszechnie, acz nie publicznie określano mianem podludzi. Natomiast zawodowiec zabijający na zlecenie to byłaby zupełnie inna historia, a na dodatek wszyscy wiedzieliby, kto go wynajął. Tego więc można było się nie obawiać.

Większość obecnych stanowili oczywiście nie zbiegli niewolnicy, ale imigranci z planet granicznych czy tak zwanych protektoratów Ligi. Oni także nie byli wolni od podobnych uprzedzeń rasowogenetycznych, tyle że mówili o tym bardziej otwarcie i dosadnie. Oni też uważali byłych niewolników za najniższą formę życia ludzkiego, ale ostatnio mieli również świadomość (częstokroć nabytą w drodze doświadczeń), że okazywanie tego nie jest ani rozsądne, ani bezpieczne.

Balet bowiem wymierzał sprawiedliwość nie tylko bogatym i wpływowym, choć o tych akcjach było oczywiście najgłośniej. Można by rzec, że wymierzał ją również bogatym i wpływowym. Jeszcze nie tak dawno temu pogromy i lincze byłych niewolników w Starym Kwartale nie należały do rzadkości. Teraz przypadki pobicia stanowiły ewenement. Balet działał bezwzględnie, ale i skutecznie...

Cathy dotarła do podium i zaczęła przemawiać. Wbudowany w mównicę zminiaturyzowany system nagłaśniający sprawił, że jej głos był doskonale słyszalny w całym amfiteatrze, toteż natychmiast się w nim uciszyło. Wszyscy obecni byli ciekawi, co ta słynna oratorka ma do powiedzenia.

Imigranci pochodzili z kilkudziesięciu rozmaitych planet i choć wszyscy byli zgodni co do generalnej zasady solidarności wśród uciskanych i wyzyskiwanych, była to jedność raczej pozorna. Na wzajemne relacje istotny wpływ miały animozje natury politycznej, kulturalnej czy choćby pochodzeniowej. Nikt jednakże nie próbował przeszkadzać poprzednim mówcom, choć każdy z nich reprezentował tylko jedną z takich grup, które zgodziły się uczestniczyć w wiecu. Co oczywiście nie oznaczało, że wszyscy obecni słuchali każdego wystąpienia w ciszy. Cathy zaś, ledwie zaczęła mówić, przykuła uwagę tłumu, który słuchał jej w nabożnym wręcz skupieniu i milczeniu.

Zilwicki był pod wrażeniem.

I to dużym wrażeniem.

Wiedział, że Cathy może zwołać taki wiec bez uprzedzenia, gdyż twierdził tak Jeremy X, przedstawiając plan uratowania Helen. Ale była to wiedza teoretyczna. Widzieć to na własne oczy było zupełnie czymś innym.

Zastanawiał się, jak to jest możliwe. Cathy nie była nawet obywatelką Ligi ani któregoś z jej protektoratów. Była cudzoziemką i jeszcze na dodatek arystokratką. Dopiero słuchając jej słów, powoli i niechętnie zdał sobie sprawę, że wcale nie opowiada bzdur, a co dziwniejsze, że zauroczenie bynajmniej mu nie przechodzi.

W znacznej części powodem, dla którego tak jej słuchano, było to, że jest arystokratką z Gwiezdnego Królestwa Manticore. A to dlatego, że choć Królestwo cieszyło się sławą państwa aroganckiego i snobistycznego, to także dotrzymującego słowa i w opinii przeważającej większości obywateli Ligi Solarnej obejmowało to wszystkich jego mieszkańców. Można by rzec, że uważali je za państwo uczciwe, choć oparte na nienormalnych zasadach społecznych. A to z kolei stanowiło dokładne przeciwieństwo Ligi, w teorii opartej na równości i sprawiedliwości, o demokracji nie wspominając, a w rzeczywistości stosującej te zasady jedynie wobec klasy wyższej i średniej, tak zwanych Światów Środka, czyli planet najwcześniej skolonizowanych i od samego początku wchodzących w skład Ligi Solarnej. Prawdę tę obecni znali z autopsji.

Na planetach pogranicza, a zwłaszcza w protektoratach, z których uciekli, żelazna ręka Ligi działała bez pardonu. Wszechwładnymi panami byli urzędnicy Ligi, a naczelną siłą biurokracja ożeniona z interesami gigantycznych korporacji handlowych. W praktyce protektoraty były koloniami, i to najgorszego rodzaju. Co prawda nie każdy przypominał legendarne Kongo króla Leopolda, za to do wszystkich pasowało pochodzące z Ziemi, z okresu poprzedzającego kolonizację kosmosu, określenie "republika bananowa". Wielu mówców używało terminu "neokolonializm" i nawet Anton się z nim zgadzał.

A w Gwiezdnym Królestwie podobne niesprawiedliwości nie miały miejsca i to musiał przyznać nawet góral z Gryphona. Konflikt między wolnymi posiadaczami a arystokracją na jego ojczystej planecie był największy, ale był to drobiazg w porównaniu z tym, co stanowiło normę w protektoratach. I czego obecni doświadczyli.

Natomiast drugim i ważniejszym powodem było to, co mówiła i jak mówiła Cathy. Anton spodziewał się podobnego do dotychczasowych wystąpienia. Czyli sloganów i chwytliwych frazesów rozpalających słuchaczy, ale całkowicie pozbawionych spójności i sensu. Krótko mówiąc - zwykłej demagogii politycznej. Usłyszał natomiast spokojny i przemyślany wykład dowodzący, iż niewolnictwo genetyczne uniemożliwia jakąkolwiek formę wolności, gdyż jest sprzeczne ze wszystkimi. Cathy mówiła spokojnie, nie zaklęła ani razu i oparła swój wywód na argumentach używanych przez Manpower i jego zwolenników. Tyle że ona każdy z nich rozbierała na czynniki pierwsze i obalała, nie uciekając się przy tym do kwestii moralnych.

Robiła to z zimną krwią i makiaweliczną przewrotnością, ale zajmowała się logicznymi powodami niewolnictwa, a zwłaszcza niewolnictwa wynikającego z manipulacji genetycznych. Podawała wiele przykładów z historii, ludzkości, w tym sporo z zamierzchłych czasów, kiedy to planeta, na której się znajdowali, była jedyną zamieszkaną przez ludzi. Regularnie cytowała do tego Douglassa, Lincolna i innych, udowadniając, że logika, którą podpierają się handlarze genetycznych niewolników, nie jest niczym nowym.

Uderzyły go zwłaszcza dwie rzeczy. Pierwsza, że lata izolacji na dobrowolnym wygnaniu spędziła podobnie jak wielu przed nią na dokładnym i całościowym przestudiowaniu zagadnienia. Wiedział co prawda, że nawet zawodowi naukowcy uważają hrabinę Tor za jeden z największych w galaktyce autorytetów w dziedzinie "genetycznie wywołanego stanu służebności", ale dopiero teraz miał dowód, że jest nim w istocie. Zareagował więc jak każdy normalny (to jest każdy z gór na Gryphonie) człowiek mający do czynienia z autentycznym ekspertem - jego szacunek do Cathy wzrósł. Liberałowie i postępowcy, zwłaszcza arystokratycznego pochodzenia, z którymi miał dotąd do czynienia, brzydzili go nie tyle z powodu arogancji, ile głupoty i dyletanctwa w kwestiach, w których uważali się za specjalistów, i to demonstrowanych publicznie. W górach powszechnie uznano ich za leniwych ignorantów, ale jego zmarła żona określała ich znacznie dosadniej. W wypowiedzi Cathy nie było śladu dyletanctwa.

Drugą zaś rzeczą było to, do kogo adresowała swą wypowiedź. Choć bowiem tematem było genetyczne niewolnictwo, adresatami nie byli zbiegli niewolnicy, lecz wszyscy pozostali, naturalnie o ile nie należeli do Manpower czy nie pochodzili z Mesy. Celem było zademonstrowanie im i udowodnienie, że ignorowanie kwestii niewolnictwa genetycznego przez jakikolwiek ruch polityczny domagający się sprawiedliwości powoduje osłabienie albo i zafałszowanie sprawy, o którą walczy.

Po mniej więcej dziesięciu minutach stwierdził, że słucha jej całkiem uważnie, choć nie poświęcał się wyłącznie temu, pamiętając, że wiec i przemowa są jedynie dywersją dla akcji ratunkowej - gigantyczną, ale tylko dywersją. Co nie zmieniało faktu, że podobał mu się i złośliwy humor, i logiczne rozumowanie przemawiającej.

Dlatego też z pewnym, choć w sumie niewielkim żalem przestał w ogóle zwracać na nią uwagę, gdy poczuł delikatny dotyk czyjejś dłoni na ramieniu. Odwrócił głowę i zobaczył młodą kobietę przedstawioną mu przez Jeremy'ego.

- Już czas - powiedziała cicho.

Obaj z Robertem wstali natychmiast i ruszyli za nią.

Ubrani byli w typowe dla imigrantów stroje, toteż nikt nie zwracał na nich uwagi.

- Jak daleko? - spytał Anton, ledwie wyszli z amfiteatru i nikogo nie było w zasięgu głosu.

Kobieta uśmiechnęła się.

- Nie więcej niż kilometr - odparła. - Są gdzieś w Artinstute. Robert Tye spojrzał na nią zaskoczony.

- Zawsze myślałem, że to bujda - przyznał.

- Artinstute istnieje, ale znajduje się naprawdę głęboko. - Potrząsnęła głową. - Nigdy tam nie byłam. I nie znam nikogo, kto by był.

Anton zaczął się niepokoić.

- To skąd pewność, że Helen tam jest?

Przez moment się nie odzywała, gdyż na biegnącej w dół rampie, którą pospiesznie maszerowali, było sporo ludzi. Gdy wokół opustoszało, odparła:

- Bo Jeremy tak powiedział.

Zilwickiego nie całkiem to uspokoiło. Podejrzewał, że Jeremy X zawsze zachowywał się tak, jakby był pewien tego, co mówi, i tego, co nastąpi. Pozostało jedynie żywić nadzieję, że tym razem miał ku temu podstawy.

Kobieta przyspieszyła kroku, więc zrobili to samo i teraz już biegli.

Anton zaś przestał myśleć o czymkolwiek poza tym, co od paru dni było motorem każdego jego działania.

Helen Kiedy Helen się obudziła, pierwszą rzeczą, którą zobaczyła, był błękitny blask dochodzący gdzieś z góry i widoczny na ścianie stanowiącej tył schronienia. Jeśli 0 rumowisku, które je tworzyło, można było mówić jako o ścianie. Wyglądało to jak zasypany gruzem narożnik dwóch ścian. Musiały należeć do jakiejś dawno zburzonej, ale o dużej wytrzymałości budowli, a ich zbieg wyłonił się stopniowo spod resztek później burzonych budowli. Wyglądało na to, że błękitny przebłysk pochodził z kawałka jednej z tych najstarszych ścian.

Był błękitny i zdawał się świecić własnym blaskiem, co było dziwne. Przyglądała mu się długą chwilę, zastanawiając, co też mogło go wywołać, 1 aż usiadła, gdy do niej dotarło, że widzi słoneczny blask przeświecający przez coś.

Leząca obok Berry poruszyła się - najwyraźniej obudziła się już wcześniej. Widząc minę Helen i podążając za jej spojrzeniem, uśmiechnęła się.

- Dlatego to miejsce jest takie specjalne -jej głos nadal był cichy i słaby, ale nie był to już szept konającego. - Tu jest światło przedostające się z powierzchni. Po drodze musi być jakiś układ szczelin albo coś innego...

Przez chwilę obie w milczeniu przyglądały się błękitnemu blaskowi.

- To Okna - powiedziała Berry. - Wiem, że to Okna. Wszyscy o nich mówią, ale nikt nie wie, gdzie one są. A my z Larsem je znaleźliśmy.

Helen nigdy nie słyszała o żadnych oknach, które by wszystkim zaginęły, ale nim spytała o szczegóły, rozejrzała się. A gdy stwierdziła, że widoczność nie przekracza paru metrów, gdyż dalej panuje ciemność, zaczęła nasłuchiwać.

W końcu zapytała:

- Jak długo spałam? I gdzie jest Lars?

- Długo. Musiałaś być naprawdę zmęczona. A Lars poszedł sprawdzić, czy nie zostawiliśmy jakichś śladów. Wziął latarkę, ale też już go długo nie ma. Zaczynam się martwić, ale nić nie mogę zrobić...

Helen odszukała pod kocem drugą latarkę, wstała i poleciła:

- Nie ruszaj się, idę po niego. I wyszła.


* * *


Po około kwadransie w przestronnym korytarzu pełnym śmieci, gruzu i rozmaitych szczątków Helen napotkała Larsa. Szła powoli, oświetlając sobie drogę, by na coś nie wpaść, gdy w narożniku z lewej rozbłysła i natychmiast zgasła latarka, którą Lars oświetlił sobie twarz, by go poznała. Narożnik był o jakieś sześć metrów przed nią, toteż zgasiła latarkę i dotarła tam najszybciej, jak mogła, starając się zachować ciszę.

- Kto? - spytała szeptem, gdy znalazła się obok chłopaka.

- Duża grupa, większość to scragi: co najmniej ze dwunastu. Ale prowadzą ich inni, normalni, ale nie wiem kto. Jeden ma jakieś ustrojstwo... a wszyscy są uzbrojeni i wyglądają groźnie. Helen oparła dłoń na jego ramieniu i poczuła, że Lars się trzęsie, a jego głos całkiem wyraźnie drżał. - Myślę, że to ustrojstwo służy do tropienia naszych śladów. Zapachu albo czegoś...

Helen ogarnął strach - wiedziała, że istnieją podobne urządzenia, gdyż ojciec kiedyś jej o tym opowiadał. Wiedziała też, że są drogie. A to oznaczało kłopoty i to poważne.

- Jak daleko są? - spytała.

Niedaleko. Zauważyłem ich jakiś czas temu i od tej pory obserwuję. Miałem nadzieję, że idą gdzieś indziej, ale cały czas idą po naszych śladach. Łatwo ich zauważyć, bo mają dużo lamp i latarek i nie boją się ich używać.

Strach w jego głosie stał się wyraźniejszy, gdyż dla niego ktoś, kto w podziemiach używał światła bez obawy, musiał czuć się naprawdę bezpiecznie. A taki pokaz siły i arogancji mógł oznaczać tylko to, że jest groźniejszy od wszystkiego, co chłopak dotąd spotkał.

- Zostań tu - poleciła Helen i ustawiła latarkę na najmniejszą moc. A potem ruszyła ostrożnie w mrok.

Latarka dawała akurat tyle światła, by widziała, gdzie stawia kroki, dalej panowała ciemność, ale wrogowie, a nie miała cienia wątpliwości, że są to wrogowie, powinni być z daleka widoczni, z tego co mówił Lars. No a poza tym miała jeszcze dwa zmysły pomocne w poszukiwaniach - węch i słuch.

Odnalazła ich po niedługim czasie -jak oceniała, po około dwóch minutach.

I poczuła, jak opuszcza ją nadzieja, bo zdała sobie sprawę, że nie zdoła im uciec. Scragom może by zdołała, ale nie pięciu mężczyznom prowadzącym pościg.

Była wyżej od nich, ukryta za zakrętem jednego z szerokich korytarzy, z których składało się to dziwne miejsce. Scragów obrzuciła jedynie przelotnym spojrzeniem - chodzili tak samo dumnie jak porywacze, zupełnie jakby to całe rumowisko z labiryntem należało do nich. Natomiast uważnie przyjrzała się pięciu prowadzącym postaciom.

Wszyscy nosili się po cywilnemu, ale Helen całe życie miała do czynienia z wojskiem i na pierwszy rzut oka poznała, że to żołnierze przebrani w cywilną odzież. I to doskonale wyszkoleni żołnierze - widać to było po tym, jak się poruszali, jak trzymali bron... po wszystkim.

A w trakcie pobytu na Ziemi przekonała się, że siły zbrojne Ligi Solarnej nie są wcale tak dobrze wyszkolone. Pewno gdzieś istniały doborowe jednostki, ale skoro ich dotąd nie widziała w stolicy, to skąd by się nagle wzięły tylko po to, żeby jej szukać....

Dokładnie nie wiedziała skąd, ale nagle nabrała pewności, że to ubecy z kontyngentu chroniącego ambasadę Ludowej Republiki Haven. Tak podpowiadała jej intuicja, a tej nauczyła się ufać. Byli wrogami, tacy jak oni zabili jej mamę - co prawda nie miała pojęcia, dlaczego teraz pomagają scragom jej szukać, ale wrogowie byli wrogami i to było idealnie logiczne. Polityką nigdy się nie interesowała, toteż pojęcia nie miała o odwiecznej wrogości panującej między Ludową Republiką a Manpower, ba, o istnieniu tej ostatniej może i kiedyś słyszała, ale zupełnie nie wiązała tego ze swym losem. Wbrew pozorom takie skojarzenia jak to często występowały u dorosłych, a powstałe stąd uprzedzenia od początku historii ludzkości kształtowały ich podejście do innych.

Podobnie rzecz się miała z podstawami logiki politycznej wśród mieszkańców gór na Gryphonie. A choć ona urodziła się w wojskowym szpitalu na Hephaestusie i tylko od czasu do czasu przebywała na planecie, była nieodrodną córką swego ojca.

I pochodziła z gór.

Skoncentrowała uwagę na dwóch znajdujących się na samym przodzie. Widać było, że są przyzwyczajeni do rozkazywania. Ten z lewej był starszy i wyglądał na weterana. To on właśnie miał urządzenie śledzące określone przez Larsa jako ustrojstwo i chyba sprawiało mu jakieś kłopoty, bo jego twarz o ostrych rysach była dziwnie spięta.

Obok niego stał młodszy. Nie była pewna, ile ma lat, bo przy powszechnym stosowaniu prolongu trudno to było określić, ale podejrzewała, że jest tak młody, jak wskazywał na to wygląd.

Co akurat stanowiło niewielką pociechę, jako że młody nie musiało oznaczać niedoświadczony...

Weteran kiwnął stanowczo głową i powiedział coś cicho. Młody spojrzał prosto w miejsce, w którym się znajdowała. Ponieważ dzieliło ich ponad dwadzieścia metrów, nie mógł jej w ciemnościach zauważyć. Natomiast ona mogła go obejrzeć całkiem wyraźnie.

I obejrzała.

W jego twarzy nie było niczego dziecięcego czy delikatnego. Zobaczyła, jak zaciska szczęki, a w jego oczach pojawia się błysk - to była twarz młodego fanatyka, który właśnie podjął ostateczną decyzję. I w tym momencie w pełni zrozumiała, z kim ma do czynienia.

Była to bowiem twarz zabójcy, nie myśliwego.

I to niejako wymusiło na niej decyzję. Albo też uprościło dokonanie wyboru. Zrozumiała bowiem, że jeśli zdoła odciągnąć ich od kryjówki, być może zadowolą się zabiciem jej i nie będą tracili czasu na szukanie Berry i Larsa.

Victor - Prawie jesteśmy - oświadczył towarzysz sierżant Fallon. - Nie może być dalej niż sto metrów stąd. I pozostali też. Dzieciaki, sądząc po odczytach. Chłopak i dziewczyna w jej wieku albo młodsi.

Victor uniósł głowę i przyjrzał się szerokiemu przejściu, nad którym stanęli. Pomieszczenie było obszerne, ale w znacznej części zasypane ziemią i gruzem, najwidoczniej gdzieś zawaliło się sklepienie. Było nieźle oświetlone, jako że mieli ze sobą przenośne lampy i latarki, ale rozciągający się przed nimi korytarz był pogrążony w mroku.

Wahał się co najwyżej sekundę albo dwie, nim podjął decyzję i zacisnął szczęki.

Miejsce było dobre, czas, jak się okazało, właściwy, a więc...

Tu i teraz!

Na poszukiwania zabrał ze sobą strzelbę, wiedząc, że na małą odległość jest znacznie skuteczniejsza niż karabin pulsacyjny. Poza nim w podobną broń uzbrojony był tylko jeden scrag. Reszta miała karabiny pulsacyjne albo pulsery rozmaitej mocy i typu. Starając się, by wypadło to naturalnie, rozejrzał się. Szybko i nie wzbudzając podejrzeń - ot, oficer dokonujący ostatniego przeglądu przed rozpoczęciem ataku. Zapamiętał, gdzie stoi scrag ze strzelbą, i powiedział:

- Towarzysz sierżant Fallon i ja pójdziemy jako szpica.

Jego własny głos wydał mu się nienaturalnie chrapliwy, ale trzej pozostali ubecy odprężyli się nieco, słysząc, że to nie oni mają iść na przedzie.

Fallon za to odchrząknął.

- Jeżeli wolno zasugerować, sir, to sądzę...

Tego, co sądził, nikt już nigdy nie usłyszał - Victor uniósł bowiem lekko trzymaną w obu rękach bron i nacisnął spust. już na samym początku poszukiwań przestawił ją na najszerszy kąt rażenia, odbezpieczył i przeładował, korzystając z różnych okazji, by zrobić to niepostrzeżenie.

Teraz strzelił, prawie przykładając wylot lufy do brzucha towarzysza sierżanta, i ładunek wirujących tarczek dosłownie przeciął podoficera na pół. Nogi wraz z miednicą i resztkami brzucha upadły na ziemię, górna zaś część korpusu wykonała pół salta i bryzgając na wszystkie strony krwią i poszatkowanymi wnętrznościami, plasnęła o posadzkę, opryskując najbliżej stojących.

Victor nie czekał, aż trup dotknie podłogi - podrzucił strzelbę do ramienia i wziął na cel towarzysza kaprala Garchesa, jedynego poza Fallonem mającego jakieś bojowe doświadczenie, pociągnął za spust i głowa podoficera przestała istnieć.

Następnym celem był scrag uzbrojony w strzelbę jako stanowiący największe zagrożenie. A raczej stanowiąca, gdyż była to kobieta. Stała jak sparaliżowana, najwyraźniej w szoku. Co więcej, idiotka jedną ręka ocierała z twarzy szczątki i krew Fallona. Victor wyszczerzył zęby, widząc to. Superżołnierze, też coś!

W następnej sekundzie jej twarz, głowa i ręka do łokcia zmieniły się w krwawą miazgę. Teraz przyszła kolej na obu funkcjonariuszy. Victor obrócił się i zabił ich jednym strzałem, tak blisko siebie stali. Zdążyli się tylko zdziwić, na żadną inną reakcję nie mieli już czasu.

Victor nigdy dotąd nie brał udziału w walce, ale do szkolenia na strzelnicy jak do każdej nauki podchodził poważnie. Nigdy tez nie ograniczał się do formalnie wymaganego czasu na strzelnicy czy w symulatorach, zawsze ćwiczył dłużej ku rozbawieniu innych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa uważających to za marnowanie czasu.

Usłyszał dziwnie stłumione wrzaski scragów, ale zignorował je. Był świadom, że "nadludzie" zaczynają w końcu reagować, ale nie miało to dla niego większego znaczenia... zrobił trzy szybkie kroki, i naciskając raz po raz spust, znalazł się w samym środku grupy superżołnierzy. Strzelba systemu flechette przy małej odległości nie tyle zabijała, ile rozrywała ludzi. Była najbardziej skuteczną ręczną bronią, jaką dotąd wymyślił człowiek. W ciągu paru sekund podziemna sala zmieniła się w piekło pełne krwi, wrzasku i zamieszania. Blask rzucanych czy gwałtownie rozkołysanych lamp zwiększał tylko chaos, niczym stroboskop co sekundę oświetlając poszczególne osoby.

Mimo braku doświadczenia Victor starannie zaplanował strzelaninę, tak by mieć jak największą przewagę. Potem napisał stosowny program i w ciągu ostatnich dwóch dni spędził parę ładnych godzin w symulatorze, ćwicząc i analizując różne kombinacje. On wiedział, co nastąpi za sekundę, scragi nadal byli zaskakiwani jego kolejnymi poczynaniami sprzecznymi ze zdrowym rozsądkiem i tym, co wiedzieli o walce.

W następnym zaś momencie ich zmodyfikowane organizmy wyprodukowały zbyt wielką ilość adrenaliny, która spowodowała zbyt szybkie reakcje. Ich ruchy stały się zbyt gwałtowne i zamaszyste, przez co ich strzały chybiały celu albo i gorzej - dosięgały inne scragi, gdyż Victor znajdował się w środku grupy. On tego problemu nie miał - wiedział, że każdy, kogo zobaczy i do kogo strzeli, to wróg. Migające dziko oświetlenie, latające w powietrzu szczątki ciał i bryzgi krwi stanowiły dopełnienie całości mogące zszokować każdego, kto nie był na to przygotowany.

Victor był przygotowany i ledwie wystrzelał wokół siebie wolną przestrzeń, natychmiast podchodził bliżej do któregoś scraga. I strzelał, prawie przykładając wylot lufy do głów, pleców czy brzuchów. Dwa razy musiał odtrącić kierującą się w jego stronę broń, ale nie przejął się tym. Ignorował wszystko, łącznie ze świadomością, że sam może zginąć, chciał tylko zdążyć zastrzelić jak największą liczbę wrogów.

Zignorował też plan uzgodniony z Usherem, w myśl którego po wybiciu ubeków miał przeciągnąć serię po scragach, żeby ich rozpędzić i ogłupić, ułatwiając zadanie członkom Baletu, a samemu uciec.

Był to jedyny rozsądny sposób uratowania życia, bo scragi, nawet nie będący wyszkolonymi żołnierzami, i tak mieli lepszy refleks i większą siłę niż człowiek. Próba dotrzymania im pola była samobójstwem, zwłaszcza że mieli przewagę liczebną. Kevin powtarzał mu to do znudzenia. Jak również i to, że jego zadaniem jest odnaleźć dziewczynę, rozproszyć scragi i uciec wraz z nią. Resztą zajmie się Balet.

Ale Victor Cachat był zbrojnym ramieniem rewolucji, bohaterem uciśnionych, nie płatnym zabójcą kryjącym się podstępnie w cieniu. Tak o sobie myślał, a więc tak postępował.

Był ludowym oficerem, któremu próbowano ukraść rewolucję i wypaczyć ją kolaboracją z największym plugastwem wszechświata. Młodzian, którego ideały zszargano, stanął dęba. A raczej dostał szału. Bojowego szału. I niczym średniowieczny wiking - berserker poszedł w tłum wrogów, używając nowoczesnej strzelby tak, jak tamci używali topora i miecza, czyli w zwarciu. Szkolił się do walki, odkąd zaczął naukę w akademii Urzędu Bezpieczeństwa. Teraz miał broń, miał wrogów i miał motywację.

I dlatego nie próbował szukać ukrycia ani unikać ognia. Chciał tylko niszczyć wrogów i robił to, nieświadomy, że gwałtowność tego samobójczego ataku była jego najskuteczniejszą ochroną.

Obiecano mu, że będzie otwarcie walczył z wrogami rewolucji. Nikt dotąd tej obietnicy nie spełnił, więc sam stworzył sobie okazję. A gdy ogarnął go szał, zapomniał o taktyce. Wściekły grymas wykrzywił mu usta, a instynkt samozachowawczy przestał istnieć.

Jego szczęście polegało na tym, że logicznie przemyślana i wytrenowana taktyka oraz odruch zwarcia z wrogiem spowodowany przez szał bitewny sprowadzały się do tego samego. I dlatego strzelał, ledwie mierząc, niezdolny do dokładnego celowania, bo to wymagało zbyt wiele myślenia. Ponieważ jednak cały czas był tuż obok któregoś z wrogów, trafiał, zmieniając nadludzi w krwawą miazgę niczym bicz boży.

Jeremy - Mamo, mamo, ja wariat! - syknął Jeremy, obserwując poczynania Cachata.

On i pozostali śledzili Victora i resztę ubeków od chwili gdy znaleźli się oni w Starym Kwartale, i teraz ukryci w mroku w tylnej części sali czekali na dogodny do ataku moment. Uzbrojeni byli w karabiny pulsacyjne, ale nie mogli ich użyć, gdyż w samym środku grupy wrzeszczących i strzelających scragów szalał Victor Cachat, którego mieli nie zabijać.

Scragów zresztą ubywało błyskawicznie - ponad połowa była martwa, rozstrzelana z bliska przez szaleńca, który szerzył śmierć i zniszczenie. Jeremy'ego nieraz oskarżano o to, że jest potworem ogarniętym żądzą mordu. I bywało, że przyznawał, iż mogą to być słuszne oskarżenia.

Tak jak choćby teraz.

- Nie strzelajcie! - polecił głośno.

I wyskoczył zza sterty gruzu ze zręcznością akrobaty, którym zgodnie z planami producentów miał zostać. Wylądował na ugiętych nogach i wydobył z kabur parę pistoletów pulsacyjnych będących jego ulubioną bronią. Podbiegł do najbliższego jeszcze stojącego na nogach scraga i pełnym głosem zadał mu pytanie - zawołanie bojowe Baletu.

- Zatańczymy?

Scrag wytrzeszczył oczy i zginął z piersią rozerwaną igłami pulsera.

A w ślad za nim następny.

I następny.

Jeremy X był doskonałym strzelcem - żaden z trafionych przez niego nie zdążył nawet jęknąć, gdyż umierał natychmiast, a ponieważ scragów zostało niewielu, zginęli tak szybko, że żaden nie zdołał także wystrzelić w jego stronę.

W podziemnej sali zapadła nagła cisza.

A Jeremy znalazł się pierwszy raz w prawdziwym niebezpieczeństwie. Spoglądał w wylot lufy strzelby trzymanej przez Victora. Twarz młodego ubeka była blada, ściągnięta i pozbawiona wszelkiego wyrazu podobnie jak jego oczy. Wyglądała niczym twarz ducha.

A Jeremy był jedynym stojącym człowiekiem w zasięgu jego wzroku...

Sekundy ciągnęły się jak wieczność, nim w końcu Cachat opuścił strzelbę.

Jeremy w duchu podziękował temu, kto go wyszkolił.

Victor powoli niczym we śnie obejrzał swoje ciało i ciężko zaskoczony stwierdził, że żyje.

Zza stert gruzu i innych osłon terenowych wyłonili się pozostali członkowie Baletu.

Jeremy rozejrzał się i pokiwał z uznaniem głową - sala przypominała rzeźnię, w której maniak zabijał świnie granatami. Ponieważ latarnie i latarki niesione przez scragów porozrzucane były w nieładzie, nie wszystko było oświetlone. Jego ludzie zapalili własne i zaczęli przeszukiwać pobojowisko na wypadek, gdyby któryś z trafionych był nie do końca martwy.

Znaleźli jednego.

Ostatnią rzeczą, jaką w życiu zobaczył, był język zabójcy.

A potem w sali znów zapadła cisza.

Kątem oka Jeremy zarejestrował jakiś ruch. Odwrócił się, instynktownie unosząc pulser, ale natychmiast go opuścił i uśmiechnął się lekko. Przez pobojowisko szli ku niemu Zilwicki i Robert Tye. Kiedy znaleźli się w jaśniej oświetlonej części sali, ciszę przerwał nagle okrzyk:

- Tato!

Z ciemnego otworu tunelu w przodzie wypadła dziewczęca postać i puściła się biegiem z gracją, jakby odruchowo omijając przeszkody i szczątki.

- Tato!

- Ten nasz świat to zwariowane miejsce - ocenił Jeremy i spytał stojącego najbliżej podkomendnego: - Nie sądzisz?

Masywny i muskularny Donald X, który narodził się jako F-67d-8455-2/5, czyli pracownik fizyczny przeznaczony do ciężkich robót, rozejrzał się powoli i z satysfakcją.

- Czy ja wiem? - zastanowił się i wzruszył ramionami.

- Mistrzu Tye!

- Po mojemu normalne - zdecydował Donald.

Biegnąca wpadła na Zilwickiego niczym rakieta, ale przygotował się na to i złapał ją w objęcia, a zaraz potem uniósł w górę.

- Dobrze, że to złoty medalista - ocenił Jeremy. - Inaczej jak nić by go obaliła.

Przeniósł wzrok na Cachata stojącego w sporej kałuży krwi. Trzymał w dłoniach strzelbę, ale zwisały one bezwładnie i wyglądało na to, że po prostu nie przyszło mu do głowy, by ją z nich wypuścić. Na jego twarzy zaś widać było jedynie zdumienie.

- Dziwne - powiedział Jeremy, nie adresując tej wypowiedzi do nikogo konkretnego. - Galahad nie powinien być oprawcą.

Rafe Pierwszą rzeczą, jaką rozpoznał, gdy w ogóle zaczął coś kojarzyć, był głos. Cała reszta nadal pozostawała nonsensem bez znaczenia. Skądś wiedział, że ma otwarte oczy, ale zdawał sobie też sprawę, że niczego nie widzi.

Był tylko ten głos.

- Twój plan powiódł się wręcz idealnie, Rafe. Cudownie można by rzec! Jak nić zrobią cię Bohaterem Rewolucji. Prywatnie ma się rozumieć, tak jak zrobili ze mną.

Zdziwiła go własna reakcja na tę pierwszą konkretną informację. Uświadomił sobie bowiem, że nienawidzi zdrobnienia "Rafe". Nie lubił nawet swego pełnego imienia - Raphael - i nie tolerował jego używania.

Wszyscy o tym wiedzieli!

Co dziwniejsze, czuł nawet nie złość, a raczej urazę z tego powodu...

- Tak, to była prawie doskonała operacja. Najbardziej zbliżona do perfekcyjnej, jaką w życiu widziałem... Napiszę o tym w raporcie do Gironde'a, możesz być pewien.

Nazwisko Gironde także było dziwnie znajome... Gironde był majorem Urzędu Bezpieczeństwa przydzielonym do ambasady Ludowej Republiki Haven na Ziemi... jednym z jego podwładnych... ale nie należał do jego najbliższych wybrańców. .. był oficerem polowym, a on takich nie lubił...

- Na pewno sprawi ci przyjemność świadomość, że akcja Baletu w Starym Kwartale zakończyła się prawie kompletną eliminacją scragów. Mądrze to sobie wymyśliłeś, muszę przyznać.

Coś mu nie pasowało, ale nie bardzo wiedział co...

- Z jednej strony zamieszanie wywołane przez wiec na Soldier's Field, z drugiej próby złapania dziewczyny... nić dziwnego, że scragi powyłazili z kryjówek. .. cóż, niewielu to przeżyło, naprawdę niewielu.

A potem rozległ się dźwięk, który z pewnym trudem rozpoznał jako śmiech.... Albo raczej chichot... złośliwy chichot... i jakby skrzypienie odsuwanego krzesła, gdy ktoś z niego wstał...

- Tak, Rafe: to było genialne. Tak jak zaplanowałeś, Balet w ciągu jednego dnia pozbył się wszystkich scragów żyjących w Chicago. A dziewczyna jest oczywiście bezpieczna, też zgodnie z twoim planem. Możesz sobie wyobrazić bezczelność tych gnojów z Manpower?! Chcieli nas wrobić i zaczęli rozpowiadać, że wszystko to była nasza robota! Uważali, że teraz, gdy Parnell przyleciał, ludzie uwierzą, że wszystkiemu jest winne UB!

Rozległ się odgłos kroków... zbliżających się i oddalających, jakby ktoś chodził w tę i z powrotem... Nagle zdał sobie sprawę, że widzi tego kogoś! Nie był to stopniowy powrót zdolności widzenia; miał wrażenie, że jego oczy cały czas funkcjonowały prawidłowo, tylko do mózgu nie docierało to, co widzą. Teraz, zupełnie jakby ktoś przestawił w jego umyśle przełącznik, pojawił się nagle wyraźny obraz. Zaczął widzieć to, na co dotąd tylko patrzył.

- Przyleciał dziś, jakbyś zapomniał. Krótko po tym, jak policja aresztowała oczekujących na niego zabójców z Mesy. Policja, której daliśmy cynk. A raczej ty dałeś cynk, tak powinienem powiedzieć: nie należy przecież przypisywać sobie cudzych zasług.

Mężczyzna roześmiał się. A on przypomniał sobie, że zna ten śmiech. I jak bardzo go nienawidzi. Zawsze go nienawidził. I tego, który się śmiał, też nienawidził i gardził nim.

Ale za nić nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska... Albo imienia... Co było dziwne... I irytujące...

Irytacja była emocją... Zaczynał kojarzyć, co to są emocje...

Mężczyzna, który się roześmiał, był duży, zwłaszcza gdy stał. Przyjrzał mu się i ponownie zarechotał. A potem powiedział:

- Naturalnie oczekuje go znacznie mniej dziennikarzy, niż się wszyscy spodziewali. Bo połowa siedzi w Starym Kwartale w związku z, jak to określili, Drugą Masakrą w Dniu św. Walentego. To było doskonałe posunięcie, Rafe! Cały twój plan był genialny.

- Usher! - przypomniał sobie nagle. Ten mężczyzna nazywa się Usher.

A on serdecznie go nie cierpiał. Jego uśmieszku jeszcze bardziej niż śmiechu.

- Genialny - powtórzył Usher. - A po ostatnim akcie, który powinien zacząć się lada moment, przejdziesz do historii jako jeden z najlepszych oficerów wywiadu wszechczasów.

Nagle zdał sobie sprawę, że został odurzony, i nawet wiedział, jakim środkiem. Co prawda nie mógł sobie przypomnieć jego fachowej nazwy, ale potocznie zwano go zombiakiem. Był łatwy w użyciu - wystarczyło rozpuścić go w płynie i podać do wypicia ofierze albo psiknąć jej w twarz aerozolem... Był też nielegalny w większości państw, ponieważ działał niezwykle skutecznie, a rozkładał się błyskawicznie, nie pozostawiając śladów w organizmie, gdy tylko zabrakło we krwi tlenu.

Przypomniał sobie, że gdy wszedł do swego gabinetu, było tam dziwnie duszno. .. miał porozmawiać o tym z administracją, ale...

Rozległo się pukanie do drzwi, które dopiero dzięki temu zauważył. Szybkie pukanie. I rozległ się stłumiony głos mówiący gwałtownie:

- Teraz! Zaraz wysadzą wejście!

I odgłos szybko oddalających się kroków. Na twarz Ushera znów wypełznął ten cholerny uśmieszek pełen wyższości.

- No, to czas na ciebie, Rafe. Zaraz ukoronujesz swoją karierę. Tak jak powiedziałeś, Manpower zachowało swoich zawodowców na atak na ambasadę. Właśnie skończyliśmy przygotowania. Oczywiście Bergrena i jego rodzinę już ewakuowaliśmy, a napastnicy wpadną prosto w zasadzkę i zostaną zmasakrowani, dokładnie tak jak zaplanowałeś.

Chwilę później został podniesiony i postawiony niczym bezwolna kukła. Teraz mógł dostrzec stojących pod ścianami Marines. Wszyscy mieli na sobie zbroje i uzbrojeni byli w karabiny pulsacyjne.

- Cholernie szkoda, że uparłeś się osobiście dowodzić zasadzką, zamiast zostawić to zawodowcom, czyli Marines. No ale w głębi duszy zawsze chciałeś być agentem operacyjnym, no nie, Rafe?

Został pchnięty w stronę drzwi, więc automatycznie zaczął iść. Ktoś włożył mu coś w dłoń. Spojrzał i zobaczył, że to broń. Gorączkowo próbował sobie przypomnieć, jak się jej używa.

Ten wysiłek dał skutek, choć nie taki, jakiego się spodziewał.

- Nie mów do mnie "Rafe"! - wyszeptał.

Budynkiem nagle wstrząsnęła głośna eksplozja, a moment później za drzwiami rozległ się łomot uderzających o ściany większych i mniejszych szczątków.

Wstrząs uwolnił nową falę wspomnień.

Uzmysłowił sobie, że dokładnie to zaplanował, tylko...

Usher jedną ręką otworzył drzwi, a drugą złapał...

Durkheim! Przypomniał sobie, że nazywa się Durkheim! Towarzysz generał Durkheim!

Usłyszał dobiegający przez otwarte drzwi tupot licznych stóp - najemnicy z Manpower wbiegli do przestronnego westybulu. Drzwi, przed którymi stał, prowadziły właśnie do niego...

Przemknęło mu przez głowę, że tam nie powinno być nikogo poza Bergrenem i drużyną Marines dopiero co przysłanych po ukończeniu obozu rekruckiego.

Potężna dłoń zacisnęła się na jego kasku, a cichy głos powiedział:

- Zostałeś Bohaterem Rewolucji, Rafe! Pośmiertnie. I potężne pchnięcie posłało go do westybulu.

- Nie mów do mnie "Rafe"!

Wylądował dobrych parę metrów od drzwi i z trudem, ale zdołał utrzymać się na nogach. Zobaczył grupę napastników kierujących w jego stronę broń. Mogli być najemnikami, ale wszyscy wcześniej należeli do rozmaitych jednostek Sił Specjalnych, mieli doskonały refleks i wytrenowane odruchy.

Nadal próbował sobie przypomnieć, jak odbezpiecza się pistolet pulsacyjny, który trzymał w garści, gdy tamci prawie równocześnie pociągnęli za spusty.

Jego ciało zostało dosłownie rozpylone przez chmurę igieł.










PÓŹNIEJ - Admirał i ambasador


Siedzący za biurkiem admirał Królewskiej Marynarki Edwin Young obrzucił wściekłym spojrzeniem stojącego w pozycji zasadniczej przed tymże biurkiem kapitana RMN.

- Jesteś pan skończony, Zilwicki - warknął, unosząc dłoń, w której trzymał pudełeczko z chipem. - Widzisz pan to? To mój raport dla prokuratury wojskowej.

Young odłożył pudełeczko delikatnym i pełnym satysfakcji gestem.

- Skończony! - powtórzył z zadowoleniem. - Przy wielkim szczęściu tylko pana wyrzucą i zdegradują, aleja osobiście sądzę, że dostanie pan co najmniej dziesięć lat.

Stojący przy oknie ze splecionymi na plecach rękoma ambasador Hendricks dodał swoje, także z trudem hamując wściekłość.

- Przez swoją niesubordynację i nieodpowiedzialne zachowanie zdołał pan znacznie osłabić, a omal nie zniszczył pan tego, co powinno być naszym największym tryumfem propagandowym w Lidze Solarnej! I to w całej historii! Fakt, że z czasem przestanie to być taki cios, a Parnell będzie zeznawał przez całe miesiące przed Solarną Komisją Praw Człowieka, ale mimo to...

Przestał ponuro wpatrywać się w widoczną za oknem ruchliwą ulicę, odwrócił się i równie wściekle jak Young spojrzał na Zilwickiego. Twarz tego ostatniego pozostawała niewzruszona niczym wykuta w kamieniu.

- Mimo to powinniśmy rozpocząć jego pobyt od wielkiego sukcesu i odpowiedniej kampanii we wszystkich mediach - dodał Hendricks. - A zamiast tego...

Nie dokończył, tylko machnął zniechęcony ręką. Young pochylił się nad biurkiem i zaczął uderzać palcami o blat.

- A zamiast tego wszyscy gadają o tej wojnie UB z Manpower. Nikogo nie zainteresują zeznania Parnella, jeśli będzie miał do wyboru oglądanie częściowo zniszczonej ambasady Ludowej Republiki i całkowicie zniszczoną siedzibę Manpower - warknął wściekle. - Nie wspominając już o aspekcie zemsty zbiegłych niewolników. Ich najlepsi ludzie zginęli, więc personel Manpower, który jeszcze żyje, nie ma żadnych szans, bo ten maniak Jeremy X grasuje na Ziemi. Nikomu nie przepuści!

Zilwicki odezwał się pierwszy raz, odkąd wszedł do gabinetu Younga:

- Żadna z sekretarek w siedzibie Manpower nie została nawet draśnięta, sir. Obaj spojrzeli na niego jak na idiotę. A on i tak zachował spokój.

- Skończony! - powtórzył Young i wyprostował się. - Jest pan zwolniony z wykonywania wszelkich obowiązków i rozkazuję panu zameldować się bezpośrednio w Admiralicji. Technicznie rzecz biorąc, znajduje się pan w areszcie domowym i pozostanie pan w swoim mieszkaniu, dopóki najbliższa odlatująca do systemu Manticore jednostka kurierska nie będzie gotowa do drogi. W tym czasie...

- Odlecę natychmiast, sir - przerwał mu Zilwicki. - Poczyniłem już stosowne przygotowania.

Young zamarł z otwartymi ustami, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. W tym momencie w otwartych drzwiach gabinetu stanął jego adiutant. Young specjalnie zostawił drzwi otwarte, by wszyscy mogli usłyszeć, jak rozprawia się z Zilwickim.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale przybyła lady Catherine Montaigne i nalega, by natychmiast się z panem zobaczyć - zameldował adiutant, ukrywając zaskoczenie.

Jeszcze bardziej zdziwiony Young zmarszczył brwi. A stojący przy oknie Hendricks jęknął.

- Montaigne? - powtórzył. - Czego, do cholery, chce ta wariatka?! Jakby w odpowiedzi wariatka pojawiła się osobiście.

Energicznie wyminęła adiutanta i uśmiechnęła się promiennie do ambasadora.

- No, lordzie Hendricks, między parami Królestwa obowiązują pewne zasady uprzejmości - zganiła go. - Przynajmniej w przypadku spotkań prywatnych.

Zdjęła absurdalnie przepyszny kapelusz zupełnie nie pasujący do jej twarzy, za to idealnie dobrany do kapiącego wręcz od ozdób stroju i pomachała nim energicznie. Nim Hendricks zdążył wykrztusić słowo, dodała:

- Publicznie oczywiście może mnie pan nazywać, jak się panu żywnie podoba. - I uśmiechnęła się jeszcze radośniej. - Jeżeli dobrze pamiętam, w którejś mowie nazwałam pana oślim podogoniem. Ale tylko raz.

Przeniosła spojrzenie na Younga i wręcz się rozpromieniła.

- Jestem natomiast całkowicie pewna, że całą rodzinkę Youngów nazwałam publicznie stadem świń i bandą wieprzy, i to wielokrotnie. Choć przyznaję, zapomniałam o tak oczywistym określeniu jak "knury nieskrobane". I nigdy nie mówiłam niczego konkretnie o tobie, Eddie. Ale zapewniam, że przy pierwszej okazji nadrobię to niedopatrzenie. A to nastąpi już wkrótce, bo mam zamiar zaraz po powrocie wygłosić całą serię przemówień.

Zapadła długa cisza, gdyż zarówno ambasador, jak i admirał potrzebowali sporo czasu, by przyswoić sobie to, co właśnie usłyszeli.

Hendricks zareagował pierwszy, choć jak się okazało, nie do końca zrozumiał gościa.

- Powrocie?! - spytał. - Powrocie dokąd?

- Do Gwiezdnego Królestwa Manticore, a niby gdzie? - zdziwiła się Cathy. - Poczułam nieprzepartą ochotę, by odwiedzić rodzinną planetę. A coś mi się zdaje, że mogę tam wrócić na stałe.

Po czym spojrzała na chronometr wyglądający niczym koszmar jubilera bez gustu, za to z pojemnym sejfem, obciążający jej smukły nadgarstek.

- Mój jacht odlatuje za godzinę - oświadczyła.

I uśmiechnęła się zupełnie inaczej, spoglądając na Zilwickiego. Inaczej, gdyż w tym uśmiechu było ciepło.

- Jest pan gotów, kapitanie? Zilwicki przytaknął ruchem głowy.

- Myślę, że tak, lady Catherine. Sądzę, że admirał powiedział mi już wszystko, co uznał za stosowne. Jego rozkazy okazały się całkiem precyzyjne i wyjątkowo zrozumiałe.

Young wytrzeszczył oczy i znów zapomniał języka w gębie. Zilwicki wzruszył lekko ramionami i dodał:

- Jak widać, miałem rację. W takim razie, panowie, za waszym przyzwoleniem wykonam otrzymane rozkazy natychmiast.

Young nadal nie mógł wydobyć z siebie słowa. Hendricks owi się to udało:

- Zilwicki, czyś pan oszalał? Mało panu kłopotów?! Jeżeli wróci pan na Manticore z tą... tą...

- Z parem Królestwa, jakbyś pan zapomniał - przypomniała mu ostro Catherine.

I przestała promiennie się uśmiechać. Teraz uśmieszek był złośliwy i pogardliwy.

- Tak na wszelki wypadek przypominam, że jako par Królestwa mam obowiązek udzielać pomocy siłom zbrojnym Gwiezdnego Królestwa zawsze i jak tylko będę mogła. Takie jest prawo, Hendricks, nawet jeśli ten knur nieskrobany rozwalony za biurkiem i ty sam macie to w dupie i od dawna ignorujecie - oświadczyła.

Po czym delikatnie położyła dłoń na ramieniu Zilwickiego. Choć była o prawie dwadzieścia centymetrów od niego wyższa, jakoś nie wydawał się przy niej mniejszy. Raczej wyglądało to tak, jakby lady Catherine znajdowała się na jego orbicie.

- Tak więc - dodała - muszę dopilnować, by kapitan Zilwicki jak najszybciej stanął przed prokuraturą wojskową, skoro ciążą na nim tak poważne zarzuty, że grozi mu dziesięć lat. Ponieważ i tak muszę wracać do Królestwa w związku z innymi nie cierpiącymi zwłoki obowiązkami wobec Korony, zaniedbałabym wypełnienia tego, gdybym nie udostępniła panu kapitanowi środka transportu.

Ponownie zapadła długa cisza. Obaj próbowali zrozumieć to, co usłyszeli.

Tym razem szybszy okazał się Young.

- Jakie znów inne obowiązki wobec Korony?! - zgrzytnął. Lady Catherine spojrzała na niego zdziwiona.

- A co, nie słyszeliście, że samozniszczenie banku danych i skarbca w siedzibie Manpower nie zadziałało? Te dzikusy z Baletu zdołały uratować większość danych z banków pamięci. I jakiś anonimowy wielbiciel przysłał mi kopię tego, co dotyczy Królestwa Manticore. Nie miałam naturalnie czasu zapoznać się ze wszystkim, bo to ogrom materiału, ale zorientowałam się natychmiast, że Królowa musi to zobaczyć najszybciej, jak to tylko możliwe. Wiecie, co Elżbieta sądzi o niewolnictwie genetycznym, prawda? Wielokrotnie potępiała je publicznie, a w prywatnych rozmowach jest, powiedzmy, nieco bardziej dosadna. - Catherine potrząsnęła głową. - Taka gwałtowna niewiasta, że momentami aż się boję ojej zdrowie. Przyjaźniłyśmy się jako dzieci... Co, nie wiedzieliście o tym? Tak, byłyśmy sobie bardzo bliskie, ale potem stosunki stały się nieco napięte z powodu różnicy zdań na tematy polityczne. Ale o tym na pewno będzie chciała usłyszeć jak najszybciej. I jestem przekonana, że lady Harrington również. Co prawda nigdy jej osobiście nie poznałam, ale Isaac, mój służący, znają z dawnych lat.

Tym razem zaskoczyła wszystkich, nawet Zilwickiego, choć nikt, kto go dobrze nie znał, nie zauważyłby tego. Widząc reakcję pozostałych, uśmiechnął się szeroko.

- Nie wiecie? Dziwne, myślałam, że wszyscy o tym wiedzą... Isaać był jednym z niewolników uwolnionych przez lady Harrington na planecie Casimir. No, naturalnie nie była jeszcze wówczas parem, tylko zwykłym oficerem Królewskiej Marynarki, ale z tego, co o niej słyszałam, wnoszę, że na pewno zechce się z nim zobaczyć, gdy ją o to poprosi. I jestem pewna, że choć może nie być zadowolona z jego podziękowań, to z kopii tych danych z Manpower będzie.

W gabinecie panowała wręcz absolutna cisza.

Lady Catherine nasadziła na głowę kapelusz i rzekła:

- Kapitanie Zilwicki?

- Do pani usług, lady Catherine. Chwilę później już ich nie było.

Ambasador i admirał spoglądali na siebie w milczeniu i bledli coraz bardziej.

- Dane... ? - wykrztusił Hendricks.

Young zamiast odpowiedzi sięgnął do klawisza interkomu. A potem, gdy Hendricks wędrował nerwowo w tę i z powrotem, słuchał, jak pracownik z korpusu JAG przydzielony do personelu ambasady tłumaczy mu, że nie ma ani podstaw prawnych, ani możliwości, zwłaszcza tu na Ziemi, by powstrzymać para Królestwa wykonującego swe obowiązki względem Korony.

Victor Stojąc w galerii portu kosmicznego, Victor obserwował niewielką grupkę zbliżającą się w dole do wyjścia na lądowisko. I miał mieszane uczucia, co ostatnio było u niego stanem normalnym. Prawie żal mu było minionych uproszczeń i pewników.

Prawie.

Usłyszał rozbawione chrząknięcie i odwrócił głowę. Stojący obok niego barczysty mężczyzna obejmujący filigranową i piękną kobietę jak zwykle zdawał się czytać w jego myślach. Tym także Victor był prawie zmęczony.

Prawie.

- Groteskowe, nie? - spytał Usher. - Cały ten majątek w rękach jednej osoby. Za cenę tego jachtu dałoby się przez rok wyżywić niewielkie miasteczko.

Victor nie zareagował.

Tego przynajmniej już dobrze się nauczył - naczelną zasadą było: nie wszystko naraz. Nie miał ochoty znowu wysłuchiwać wykładu, toteż wolał milczeć. Zamiast tego spytał:

- Jak myślisz, co on jej mówi ?

Miał na myśli starego mężczyznę, którego ściskała właśnie Helen Zilwicka.

- Chyba już skończył ją sztorcować za użycie Nocnej Sowy. - Usher potarł podbródek. - Pewnie jej mówi, którymi szkołami powinna się zainteresować po powrocie na Manticore. I inne rzeczy, które naprawdę powinna usłyszeć... takie płynące z serca.

Helen zakończyła pożegnalny uścisk i z determinacją podążyła za ojcem i lady Catherine. A za nią poszli jej nowy brat i siostra. Pochód zamykał Isaac. Mistrz Tye pozostał na miejscu i spoglądał w ślad za nimi. Usher odwrócił się od barierki.

- I to by było na tyle - ocenił. - Chodź, najwyższy czas, żebyśmy cię wciągnęli w nowy nałóg.

Victor posłusznie ruszył za nimi, nawet nie próbując się odgryzać.

- Dobry chłopak - pochwalił go Kevin. - Spodoba ci się, obiecuję. Nazwa tez jest ładna: filmy. Ginny, jak myślisz, od którego zaczniemy?

- Od Casablanki - odparła natychmiast.

- Dobry wybór! - pochwalił, obejmując drugą ręką Victora. - Myślę, że to jest początek pięknej przyjaźni.

Helen Drugiej nocy lotu ojciec nie wrócił do kompleksu kabin gościnnych. Kiedy Helen upewniła się, że nie przyjdzie, posłała sobie na kanapie w salonie. Co prawda chwilę straciła na dojście do ładu z Berry i Larsem, z którymi dzieliła drugą sypialnię, bo bali się zasnąć bez niej.

- Dajcie spokój! - zirytowała się w końcu. - Nie będziemy wiecznie spali razem! A już na pewno nie w takim łożu, skoro ojciec wyląduje na połowie pensji.

Łoże było rzeczywiście imponujące, natomiast perspektywa biedy jakoś nie wydawała się robić na niej większego wrażenia, więc na pozostałej dwójce nie zrobiła żadnego.

Połowa pensji przybranego ojca i tak zresztą była dla nich fortuną.

- Spać! - zarządziła, gasząc światło. - Ojcu też się coś od życia należy, więc żadnego wczesnego wstawania.

A potem pouruchamiała wszystkie urządzenia alarmowe, które powymyślała poprzedniego wieczoru, i poszła spać.


* * *


Urządzenia okazały się niepotrzebne, bo nie zdołała zasnąć.

Kiedy więc usłyszała, jak ojciec otwiera drzwi prowadzące do kompleksu gościnnego, zdążyła wszystkie powyłączać i nawet miała czas, żeby usadowić się z powrotem na kanapie.

I uśmiechnąć szeroko.

Drzwi salonu otworzyły się i ojciec wszedł, starając się poruszać bezgłośnie. Zobaczył ją i sparaliżowało go.

Helen z trudem stłumiła chichot.

- I jaka była? - spytała, starając się zachować powagę. Ojciec zarumienił się.

A Helen nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, klaszcząc w dłonie. Nie sądziła, że aż tak jej się uda.

Ojciec otrząsnął się, spojrzał na nią groźnie... i tez się roześmiał.

- Łajza! - warknął z uśmiechem i podszedł do kanapy. Ledwie usiadł, Helen usadowiła mu się na kolanach.

Zaskoczyła go, to było widać. I trudno było się dziwić, gdyż od lat nie siadywała mu na kolanach - to było zbyt dziecinne.

Przestał się dziwić, a na jego twarzy pojawiło się coś bardzo ciepłego. Oczy mu się zamgliły, a w następnej chwili przytulił ją mocno do piersi.

Jej też dziwnie się obraz przed oczami rozmazał...

Otarła dłonią łzy, zła na siebie za mazgajstwo.

- Założę się, że chrapie - powiedziała.

Już dawno zaplanowała sobie, że to właśnie powie.

- Łajza! - powtórzył ojciec i umilkł. A potem pocałował ją w czoło.

I przyznał:

- Chrapie.

- To dobrze - szepnęła z satysfakcją. - Podoba mi się to. Ojciec roześmiał się.

- Dziwne, ale mnie też.

Pogładził ją po włosach i po długiej chwili spytał:

- Masz coś przeciwko temu, słonko? Potrząsnęła zdecydowanie głową.

- Nić a nić. - I przytuliła się mocno do niego. - Chcę, żebyś znów był cały i szczęśliwy.

- Ja też, słonko - powiedział cicho, gładząc ją po włosach. - Ja też.


































David Weber

Byle do zmroku


Przyszedł towarzysz generał Fontein, towarzyszu sekretarzu - zapowiedział Sean Caminetti.

Oscar Saint-Just uniósł głowę, słysząc głos swego osobistego sekretarza, gdy ten zaanonsował gościa. Starszy i niepozorny Erasmus Fontein wyglądał jak zaprzeczenie bezwzględnego i inteligentnego agenta Urzędu Bezpieczeństwa. Poza naturalnie samym Saint-Justem nikt nie osiągał podobnego efektu.

- Dziękuję, Sean - powiedział Saint-Just, dając równocześnie sekretarzowi znak, by wyszedł.

A potem przyjrzał się gościowi.

W przeciwieństwie do większości osób wezwanych do gabinetu Saint-Justa Fontein spokojnie podszedł do swego ulubionego fotela i usiadł bez śladu wahania czy obawy. Poczekał, aż powierzchnia mebla dostosuje się do jego kształtów, po czym usadowił się wygodniej, przekrzywił głowę i przyjrzał się szefowi.

- Chciałeś mnie widzieć? - To było stwierdzenie, nie pytanie. Ten prychnął cicho.

- Nie dramatyzuj. Zawsze miło mi, kiedy wpadniesz, co się ostatnio rzadko zdarza, ale żebym zaraz czegoś od ciebie chciał... Może po prostu chciałem cię znów zobaczyć....

Fontein uśmiechnął się lekko, doceniając poczucie humoru Saint-Justa, o które podejrzewało go naprawdę niewiele osób.

- Tak na serio, to jak się zapewne domyśliłeś, chciałbym z tobą pogawędzić o McQueen - dodał już poważnie towarzysz sekretarz Urzędu Bezpieczeństwa.

- Domyśliłem się. Nie było to zbyt trudne, zwłaszcza jeśli wie się o tym, jaka jest nieszczęśliwa z powodu przyspieszenia operacji "Bagration". Do którego ją zmusiłeś.

- Domyśliłeś się, bo jesteś bystry i przewidujący i wiesz, czym i w jakim stopniu martwi się twój szef - poprawił go Saint-Just.

- To też - zgodził się Fontein. - I właśnie dlatego że wiem, naprawdę się staram, żeby twoje podejrzenia nie wypaczyły mojego obrazu jej poczynań.

Zamilkł.

- I? - ponaglił go Saint-Just.

- I przyznam, że nie mam pewności. - Fontein wydął wargi, faktycznie wyglądając na niepewnego, co zdarzało mu się niezwykle rzadko.

Tym razem to Saint-Just przekrzywił głowę, spoglądając na niego wyczekująco.

Fontein westchnął i wyjaśnił:

- Byłem obecny na prawie wszystkich odprawach i naradach ze współpracownikami. A gdy zdarzyło się, że nie mogłem wziąć w którejś udziału, przesłuchiwałem uważnie nagrania. Wiem, że to doskonała aktorka i cwaniaczka kuta na cztery nogi. A do tego urodzona intrygantka. Nie zapomniałem i chyba nigdy nie zapomnę, jak mnie przechytrzyła przed zamachem Lewelerów. I powiem ci jedno: ona naprawdę martwi się możliwością, że Sojusz dysponuje nową bronią. To nie jest gra, to jest autentyczna troska: za bardzo się przy tym upiera i zbyt spójnej argumentacji używa. I to jest główny powód, dla którego boi się przejść do zdecydowanej ofensywy. I to boi znacznie bardziej, niż to okazuje na spotkaniach Komitetu. Tam gra pewniejszą siebie, bo tak trzeba, i sam o tym wiesz. A ponieważ naprawdę się obawia, jest na ciebie ciężko wkurzona za zmuszanie jej do tego, co w jej opinii będzie militarną klęską.

- Hmm... - Saint-Just potarł z namysłem podbródek.

Fontein był - może poza Eloise Pritchart - najlepszym z jego podwładnych. Choć na to nie wyglądał, potrafił zarówno obserwować, jak i analizować, miał dużą wiedzę i wybitny umysł. I na swój sposób był równie bezwzględny jak on sam. Co więcej - aniołem stróżem Esther McQueen był od prawie ośmiu lat i choć raz dał się oszukać, wątpliwe było, by pozwolił jej na powtórkę, a znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Co oznaczało, że powinien liczyć się z jego zdaniem, ale mimo to...

- To, że się obawia, nie musi znaczyć, że ma rację - oznajmił zgryźliwie.

Fontein starannie ukrył zaskoczenie, słysząc ten kwaśny ton. To było niepodobne do Saint-Justa. Nagle zrobiło mu się dziwnie zimno - Oscar Saint-Just był bowiem tak skuteczny głównie dzięki temu, że potrafił chłodno i obiektywnie podejść do problemu. Jeżeli ten obiektywizm zaczął ustępować złości, to oznaczało nie tylko, że McQueen zostało mniej czasu, niż można się było spodziewać, ale co gorsza, że skuteczność Saint-Justa zacznie drastycznie maleć. A na dodatek niezależnie od tego, co myślał szef, on nie był skłonny ignorować faktów, które martwiły McQueen. Miał zbyt wiele okazji, by widzieć ją w działaniu, i zbyt dobrzeją znał. Była za bardzo uparta, przewidująca i odważna, by bać się czegoś bez uzasadnionego powodu. Mógł jej nie ufać czy za nią nie przepadać, ale nauczył sieją szanować. A jeśli miała rację, Ludowa Republika w ciągu najbliższych kilku miesięcy mogła jej potrzebować bardziej niż kiedykolwiek dotąd.

- Nie powiedziałem, że ma rację - odezwał się, siląc się na neutralny ton. - Powiedziałem jedynie, że sądzę, iż nie udaje troski i obawy. Spytałeś, czyją podejrzewam, dlatego ci tłumaczę, że uważam, iż jej opór przed jak najwcześniejszym rozpoczęciem operacji "Bagration" spowodowany jest obiektywnymi przesłankami, przynajmniej obiektywnymi według niej, a nie złośliwością czy spiskiem.

- No dobrze... Zgoda. - Saint-Just potrząsnął głową i dodał już normalnym tonem: - Rozumiem. Mów dalej.

- Niewiele więcej mam do powiedzenia, bo nie sprawia żadnych kłopotów - przyznał uczciwie Fontein. - Od dnia, w którym objęła Octagon, zajmuje się sprawami czysto militarnymi, i to tak intensywnie, że nawet ja nie daję rady uczestniczyć we wszystkich spotkaniach z planistami, analitykami i logistykami. Najlepiej działa w kontaktach osobistych i w niewielkim gronie albo i sam na sam, a energii można jej tylko pozazdrościć. Zrobiła porządek i ma wyniki, o czym prawdopodobnie wiesz lepiej ode mnie. Wzięła się za nich, zagoniła do sensownej roboty i przyznaję, że jest w tym dobra. Nie podoba mi się, że ma taki zakres władzy, ale tego też nie ukrywam, a poza tym uważam, że ma rację co do tego, że wojsko potrzebuje jednej osoby jako źródła rozkazów. No i rezultaty, jakie osiągnęła, usprawiedliwiają decyzję powierzenia jej tego stanowiska. Nie sądzę, żeby zdołała coś zrobić za moimi plecami, ale nie mogę tego wykluczyć. Przy tak przeładowanym dniu, jaki jest u niej regułą, na pewno ma okazje do rozmów, o których nić nie wiem, choć z kolei sam nawał oficjalnych spraw zmniejsza ryzyko, że ma czas i głowę do spisku. Z drugiej strony nadal nie mam pojęcia, jak zdołała zmontować niespodziankę, dzięki której żyjemy. Mam pewne podejrzenia, ale nawet zakładając, że są prawdziwe, nie potrafiłem i zapewne nie zdołam już znaleźć żadnego dowodu. I dlatego nie mogę w tej chwili kategorycznie stwierdzić, że nie powtórzyła tego manewru. Bo trzeba sobie zdać sprawę z jednego: ona jest charyzmatyczna, i to cholernie. Obserwuję ją od lat i nadal nie rozumiem, jak to działa. To jakby magia albo urok działające tylko na wojskowych. Ale działające. Bukato wyciągnęła ze skorupy w tydzień, a resztę starszych oficerów w parę miesięcy. Wysłała Giscarda i Tourville'a gotowych gołymi rękami dusić pseudogrizzli i to po tym, co myśmy im zrobili. A z raportów Eloise obaj wiemy, że Giscard nie przepada za nią, podejrzewając ją o zbyt wybujałą ambicję. Jeżeli komuś mogłoby się udać namówić podkomendnych do jakiegoś nielegalnego działania za moimi plecami, to właśnie jej. Nić na to nie wskazuje, bo gdyby było inaczej, już byś o tym wiedział, ale z osobą taką jak ona nie można być niczego pewnym.

- Wiem - westchnął Saint-Just i odchylił fotel do tyłu. - Nigdy mi się nie podobało, że to ona ma kierować wojskiem, i to mając tak wiele swobody, ale Rob miał rację. Potrzebowaliśmy jej i udowodniła, że potrafi osiągnąć to, co było niezbędne dla nas wszystkich. I to jak potrafi. Ale teraz...

Umilkł, potarł nasadę nosa i prawie słychać było, jak klnie w duchu. Fontein doskonale wiedział dlaczego, należał bowiem do nielicznego grona wybrańców, które znało przerobione dossier Esther McQueen, które stworzył Saint-Just, zanim została mianowana sekretarzem wojny. Przedstawiało ono McQueen jako największego zdrajcę od czasów Amosa Parnella, i to dosłownie, ponieważ odkrywało, że była jego młodszym pomocnikiem. Niestety, Parnell zmartwychwstał dzięki Harrington i zamiast siedzieć w Piekle, przebywał w Lidze Solarnej, zeznając przed solarnym komitetem praw człowieka. A na skutek sfuszerowanego zamachu był tak znaną postacią, że słuchano go prawie w nabożnym skupieniu.

Fontein nagle omal nie puknął się w czoło. Ucieczka Parnella mogła jeszcze pogłębić podejrzliwość Saint-Justa w stosunku do McQueen. Fakt, że on żył, i to, co mówił, a co docierało na obszar Ludowej Republiki wolno, ale nieubłaganie, wstrząsnęło Ludową Marynarką. Głównie starym korpusem oficerskim, ale nie tylko, bo zbyt wielu obecnych oficerów i podoficerów go pamiętało. Naturalnie uważali na to, co mówili, ale nastroje łatwo było wyczuć. Na dodatek po sukcesach 12. Floty wykonującej rozkazy McQueen wojskowi przestali traktować ją podejrzliwie i stała się prawie równie popularna i szanowana jak dawniej Parnell. Dla Saint-Justa musiała być nowym wcieleniem Parnella, a unicestwienie zabezpieczenia, jakie miało stanowić dossier, nie mogło go mocno nie zaniepokoić.

Swoją drogą była to prawdziwa ironia losu - kiedy przygotowywano sfałszowane akta, była to jedynie szeroko rozwinięta profilaktyka, gdyż tak naprawdę UB nie potrzebowało żadnego uzasadnienia. W końcu bez powodu rozstrzeliwano admirałów, wystarczyło podejrzenie nielojalności. Tak działo się od lat i nikt w całej Ludowej Marynarce nie odważył się kiwnąć palcem ani słówka pisnąć w ich obronie. Chodziło po prostu o to, by ułatwić zadanie Cordelii Ransom oraz jej ludziom i skierować słuszny gniew motłochu w pożądanym kierunku. Teraz, gdy McQueen stała się bohaterką zarówno tłumu, jak i floty, takie uzasadnienie byłoby niezbędne, jeśli chciano by ją usunąć. No i właśnie w tym momencie Parnell wyskoczył jak diabeł z pudełka i wszystko wzięło w łeb.

Saint-Just stracił swoją tajną broń w momencie, w którym zaczął się obawiać, że będzie zmuszony jej użyć, co w połączeniu z różnicą zdań w kwestii analiz możliwości posiadania przez przeciwnika nowych rodzajów uzbrojenia doprowadziło go do sytuacji, w której prawie warczał na samo wspomnienie McQueen. Był to pierwszy przypadek, o jakim Fontein słyszał, że szefa zawodziła żelazna samokontrola.

- Uważam, że stała się zbyt niebezpieczna - dokończył Saint-Just. - Ktoś inny, dajmy na to Theisman, może teraz, gdy uporządkowała flotę, osiągnąć równie dobre wyniki. A ktoś taki jak on nie będzie próbował obalić Komitetu.

- Czy to znaczy, że podjęliście z Pierre'em decyzję o usunięciu jej? - spytał ostrożnie Fontein.

- Nie. Rob jest mniej przekonany, że ona jest groźna. Albo raczej nie jest przekonany, że potrafimy dać sobie radę bez niej, i obawia się ryzykować w takich okolicznościach. Może mieć rację, może jej nie mieć, ale to on jest przewodniczącym i moim szefem. Więc jak mówi, że mamy czekać, dopóki nie będziemy mieli pewności, że już nie jest niezbędna, albo do chwili uzyskania dowodu, że spiskuje, to będziemy czekać. Tym bardziej że gdybyśmy zdecydowali się jej pozbyć, to razem z nią idzie Bukato i większość starszych rangą oficerów z Octagonu. A to oznacza, że najpierw musimy być pewni, że wygrywamy wojnę, a dopiero potem możemy się brać za porządki w sztabie generalnym. Spodziewam się jednak, iż "Bagration" będzie kontynuacją "Scylli", a w takim wypadku będziemy mieli spełniony pierwszy warunek. I będziemy mogli pozbyć się tego, że się tak wyrażę, miecza, który wisi nam nad głowami. Mamy dość innych do wyboru, znacznie mniej dla nas groźnych. Sądzę, że w takiej sytuacji Rob zgodzi się na jej usunięcie.

- Rozumiem... - powiedział powoli Fontein, dziwiąc się własnemu spokojowi, bo informacja o tym, że ktoś, z kim tak długo i blisko współpracował, jest już trupem, tylko jeszcze o tym nie wie, dziwnie go zabolała.

- Nie chcę wzbudzać jej podejrzeń, zwłaszcza przed rozpoczęciem operacji i przed przybyciem tu Theismana. Kiedy obejmie dowództwo Floty Systemowej i ten problem będziemy mieli z głowy, sprawy będą już wyglądały inaczej. Przede wszystkim zaś nie chcę, żeby ona się zorientowała, że jej czas się kończy. Ale chcę zacząć tworzenie nowego dossier. Spójne, przekonujące i nie budzące wątpliwości, że zdradziła, zanim została zastrzelona, próbując uniknąć aresztowania. Nie możemy sobie pozwolić na fuszerkę i składanie go w ostatniej chwili, dlatego chcę, żebyś się tym zajął razem z pułkownikiem Clearym.

- Naturalnie - przytaknął Fontein, wiedząc, że Saint-Just za nić w świecie nie zrobi niczego bez zgody Pierre'a.

Umysł szefa UB po prostu tak funkcjonował. Ponieważ jednak był człowiekiem przewidującym, chciał już mieć wszystko przygotowane w momencie, gdy taką zgodę otrzyma. A fakt, że "oryginalne" dowody zdrady McQueen przestały być użyteczne, jedynie zwiększył jego determinację.

- Tylko pamiętaj - ostrzegł go Saint-Just - to są wyłącznie przygotowania. Rob nie kazał mi niczego robić, a to znaczy, że ty nie masz prawa robić nić więcej poza zbieraniem informacji i papierów. Nie życzę sobie żadnych pomyłek czy oddolnego entuzjazmu, który wymknie się spod kontroli, Erasmus!

- Doskonale to rozumiem - odparł chłodno Fontein. W odpowiedzi Saint-Just skinął głową.

Jednym z powodów, dla których Fontein został wybrany na stanowisko ludowego komisarza, była pewność, iż bez rozkazu Saint-Justa nie zrobi nić przeciwko Esther McQueen, dokładnie tak samo jak Saint-Just bez zgody Pierre'a. Poza sytuacją wyjątkową naturalnie, ale to już była zupełnie inna historia.

- Wiem, że mogę na ciebie liczyć - powiedział nieco przepraszająco gospodarz - a to jest teraz dla mnie szczególnie ważne. Dla Roba zresztą też. Całe to cackanie się z McQueen działa mi na nerwy bardziej, niż mogłem wcześniej przypuszczać. Czasami mnie ponosi i odbija się to na tobie.

- Rozumiem. Nie martw się, Oscar, we dwójkę z Clearym zrobimy dokładnie to, o co ci chodzi, i to będzie dokładnie wszystko, co zrobimy, dopóki nie wydasz nam innych rozkazów.

- Doskonale - Saint-Just poweselał na tyle, że wstał z uśmiechem. Obszedł biurko, odprowadził gościa do drzwi i w rzadkim przypływie wylewności objął go ramieniem.

- Nie zapomnę ci tego - obiecał, gdy drzwi się otwierały. Siedzący za biurkiem Caminetti uniósł głowę znad ekranu i zaczął się podnosić, ale Saint-Just dał mu znak, by się nie trudził, i sam odprowadził gościa do drzwi.

- Pamiętaj - powiedział na pożegnanie. - To musi być coś pewnego i solidnego. Kiedy załatwia się kogoś takiego jak McQueen, nie ma miejsca na partactwo i wątpliwości.

Tym bardziej że będziemy musieli też wyczyścić starannie Octagon.

- Doskonale to rozumiem. Nie martw się, załatwię to - zapewnił go Fontein. I wyszedł do poczekalni, a potem na korytarz.


* * *


Esther McQueen pracowała do późna, co stało się już nawykiem. Nagle rozległ się brzęczyk do drzwi gabinetu.

Spojrzała na stojący na biurku chronometr i uśmiechnęła się kwaśno - tak późno w nocy to mógł być tylko Bukato, bo nikt inny z nocnej zmiany nie przedarłby się przez jej adiutanta. Co prawda z Iwanem też nie była umówiona, ale widocznie chciał o czymś porozmawiać. Prawdopodobnie o jakichś szczegółach operacji "Bagration" albo o zbliżającym się przybyciu Theismana, który miał objąć dowództwo zreorganizowanej Floty Systemowej.

Nacisnęła klawisz otwierający drzwi i lekko uniosła brwi, widząc, kto w nich stoi. Był to bowiem zwykły porucznik, najmłodszy z oficerów sekcji łączności. Przy tej liczbie admirałów i komodorów kręcących się po budynku zwykły porucznik po prostu był niewidoczny, gdyż nikt nie zwracał na niego uwagi.

- Proszę wybaczyć, towarzyszko sekretarz, ale właśnie skończyłem przepisywać rozkazy, które dał mi po południu towarzysz komodor Justin - powiedział młodzian. - Szedłem do niego, gdy dowiedziałem się, że pani jeszcze pracuje, i przyszło mi na myśl, że i tak trafią do pani, a tak będzie po prostu szybciej.

- Dobrze pomyślałeś, Kevin - odparła zupełnie spokojnym głosem, w którym nie było śladu zaskoczenia, i wyciągnęła dłoń po trzymaną przez niego elektrokartę.

Twarz porucznika na moment stężała, gdy ich oczy się spotkały, a McQueen zrobiła głębszy wdech, czując pod palcami malutką karteczkę podaną wraz z elektrokartą.

Skinęła głową, położyła elektrokartę na stole i uaktywniła ją, po czym pochyliła się, by przeczytać wyświetlające się na ekranie zdania. Jedynie niezwykle bystry i nie spuszczający z niej ani na moment wzroku obserwator mógłby zauważyć nieznaczny ruch dłoni przesuwającej karteczkę spod elektrokarty za holoprojektor. Treść karteczki była niezwykle zwięzła:

"SJ autoryzował ruch EF, twierdzi S".

Wystarczyła jednak, by Esther McQueen poczuła się jak trafiona w brzuch z pulsera.

Wiedziała, że coś takiego się zbliża - od miesięcy było oczywiste, że podejrzenia Saint-Justa coraz bardziej przeważają nad przekonaniem, że jej umiejętności są nadal niezbędne. Myślała jednak, że Pierre wykaże więcej rozsądku... zwłaszcza w obecnej sytuacji militarnej.

Okazało się, że była w błędzie. Nie to było jednak najgorsze - najgorsze było to, że jeszcze nie ukończyła przygotowań. Brakowało jej niewiele czasu: tydzień, góra dwa. W tej sytuacji jednak czekanie było luksusem, na który po prostu nie mogła sobie pozwolić.

Odetchnęła głęboko, automatycznie wykonując wszystkie czynności, by sprawiać wrażenie, że zapoznaje się z zawartością elektrokarty, podczas gdy w tym czasie intensywnie myślała. A przy okazji lewą ręką zmięła papierek w kulkę i pod pozorem podrapania się po nosie włożyła ją do ust. I połknęła.

Trzydzieści procent - tak oceniała szanse sukcesu. Nie były to na tyle duże szanse, by ryzykować życie swoje i innych, ale nieporównywalnie większe niż zero procent. A skoro Saint-Just kazał Fonteinowi działać, to im dłużej zwlekała, tym to zero stawało się bliższe. Czyli mówiąc krótko, nie miała wyboru, chyba że chciała czekać jak cielę, aż pociągną za spust.

Przebiegła wzrokiem ostatni rozkaz, przyłożyła kciuk do skanera, autoryzując wszystkie, i podała porucznikowi elektrokartę. Może i nie była w pełni gotowa, ale plany były już na tym stopniu zaawansowania, że mogła całą strategię uruchomić jednym wybraniem numeru na module łączności. Nie rozmową, lecz samym wybraniem numeru, i to różniącego się zaledwie dwiema cyframi od numeru Iwana Bukato. Nigdy dotąd go nie użyła i wiedziała, że nie użyje go nigdy więcej, ale wiedziała także, że osoba, która się zgłosi, rozpozna jej twarz na ekranie i będzie wiedziała, co ma zrobić. Ona sama tylko przeprosi za pomyłkę i się rozłączy. A rozkazy rozpoczynające całą operację zostaną wydane przez innych.

- Dziękuję, Kevin - powtórzyła. - Wygląda na to, że zawierają wszystko, o co mi chodziło, ale komodor Justin może tez chcieć je przejrzeć, więc bądź tak dobry i zanieś mu je. Jeżeli nie będzie miał uwag, może je od razu wysłać.

Mówiła normalnym tonem, ale w jej zielonych oczach płonął ogień, którego nie sposób było nie zauważyć. Zwłaszcza gdy patrzyło się prosto w nie, stojąc przed biurkiem...

- Naturalnie, ma'am, zaraz mu je dostarczę - zapewnił porucznik Kevin Caminetti, młodszy brat osobistego sekretarza Saint-Justa.

Po czym umieścił elektrokartę pod pachą, zasalutował energicznie i wymaszerował z gabinetu.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Esther McQueen sięgnęła ku klawiaturze komunikatora. I stwierdziła, że jej dłoń nie drży ani trochę.


* * *


Towarzysz porucznik Mikis Tsakakis westchnął w duchu z rezygnacją, wychodząc z windy w ślad za towarzyszem sekretarzem Saint-Justem. Tradycyjnie przydział do nocnej zmiany osobistej ochrony polityka uważano za lżejszy niż dzienny. I generalnie tak było, niestety od każdej zasady istniały wyjątki, a Tsakakis miał pecha być ochroniarzem takiego właśnie wyjątku.

Wszyscy członkowie osobistej ochrony towarzysza sekretarza Oscara Saint-Justa wiedzieli, że ma on zwyczaj pracować do późna, i byli do tego przyzwyczajeni. Niestety, Saint-Just był najcięższym przypadkiem pracoholika, gdyż lubił również wcześnie wstawać i zaczynać pracę. A co gorsza ostatnimi laty nabrał też przykrego nawyku udawania się do biura o zgoła nieprzewidywalnych godzinach, zwłaszcza gdy coś go martwiło albo gdy szykował się jakiś poważny kryzys.

Oczywiście żaden z jego podwładnych nie miał najmniejszej ochoty krytykować zwyczajów drugiego najpotężniejszego człowieka w Ludowej Republice Haven, ale to bynajmniej nie oznaczało, że Tsakakis i jego ludzie musieli je lubić. W przeciwieństwie do Saint-Justa większość z nich potrzebowała normalnej dawki snu, a wszyscy preferowali choć trochę uregulowany tryb życia uwzględniający elementarne potrzeby towarzyskie, takie jak spotkanie z żoną i dziećmi trochę dłuższe niż przelotne i niekoniecznie w środku nocy.

Żadnemu do głowy nie przyszło, by narzekać, gdyż nie dość, że byłoby to... nierozsądne, to równocześnie, i co ważniejsze, stanowiłoby naprawdę skuteczny sposób, by zostać odwołanym ze składu osobistej ochrony towarzysza sekretarza. A o dostanie się do tego składu toczono zaciekłe i bezpardonowe współzawodnictwo. Kogoś z zewnątrz mogłoby to zaskoczyć, zwłaszcza że Saint-Just nie był osobą lubianą nawet przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Był natomiast przez nich szanowany, a wobec podkomendnych zachowywał się zawsze uprzejmie. No a poza tym jedynym bardziej prestiżowym przydziałem dla ochroniarza w całej Ludowej Republice była osobista ochrona towarzysza przewodniczącego. Obie także były pewną drogą do awansu.

Oczywiście ochrona najbardziej znienawidzonego człowieka w całej Ludowej Republice Haven była zajęciem wyczerpującym i nerwowym. Co prawda tylko wariat - samobójca miałby cień szansy na dotarcie do Saint-Justa, ale historia pokazywała dobitnie, że takim zdarzało się miewać zadziwiające pasmo sukcesów. Nawet jeśli nie zabijali tego, kogo najbardziej chcieli, zawsze udawało im się załatwić ochroniarza, albo paru. Ta świadomość skłaniała ludzi, by nie lekceważyli obowiązków.

A Tsakakisowi pomagała w bardziej filozoficznym podejściu do zwariowanego rozkładu dnia, a raczej doby ochranianego. Fakt, utrudniało to życie, ale znacznie bardziej utrudniało zadanie ewentualnym zamachowcom, nie można było bowiem przewidzieć jego ruchów z żadną dozą prawdopodobieństwa. A to, że plany zmieniał w ostatniej chwili i bez uprzedzenia, choć irytujące, nie pozwalało popaść w rutynę, w ślad za którą szła nadmierna pewność siebie. Czyli najgorszy wróg ochrony osobistej.

Była to bezwzględna prawda, ale nader trudno było o niej pamiętać, maszerując korytarzem cztery godziny wcześniej, niż się powinno. Tsakakis pojęcia nie miał, co sekretarza wygnało z łóżka tak wcześnie i po tak krótkim śnie, ale byłoby miło, gdyby ten choć wspomniał o takiej możliwości, udając się na spoczynek. Wtedy można było by skoordynować działania z dzienną zmianą, a tak musiał obudzić towarzyszkę kapitan Russell (kolejny raz) i uprzedzić, by gdy nadejdzie pora, zjawiła się go zmienić w pracy, bo w domu już ich nie ma. Towarzyszka kapitan była równie jak on przyzwyczajona do nagłych zmian w planach, co nie oznaczało, że wpadała w zachwyt z okazji pobudek w środku nocy. I choć wiedziała, że nie był to pomysł Tsakakisa, i tak go objechała równo a dokładnie. Nie miał jej tego za złe, wiedząc, że jest to u niej działanie uspokajające.

Żałował tylko, że przed rozmową nie włączył w komunikatorze nagrywania, gdyż przed zamachem na Harrisa towarzyszka kapitan była sierżantem Ludowych Marines i jej talent do inwektyw był wręcz legendarny w całym UB. Tsakakis miał najwięcej okazji, by podziwiać jej kunszt i zasób słownictwa, a mimo to nadal robiło to na nim wrażenie. Jak sprawdził, rugała go ponad trzy minuty, i z tego co pamiętał, nie powtórzyła się ani razu zarówno w opiniach na temat jego samego, jak i jego przodków oraz przyszłości. Był świadom, że ma do czynienia z prawdziwą artystką, a występy takowej należało uwieczniać dla potomności.

Dotarli do gabinetu Saint-Justa i Tsakakis czym prędzej przestał się uśmiechać, przyjmując służbowy wyraz twarzy. Gdy towarzysz sekretarz zniknął za drzwiami, skontrolował rozstawienie swoich siedmiu ludzi w korytarzu, poczekalni i sekretariacie, po czym otworzył niczym nie wyróżniające się drzwi po przeciwnej stronie korytarza i wszedł. Pomieszczenie nie było duże i pełno w nim było sprzętu elektronicznego, ale dało się też upchnąć tablicę kontrolną i fotel. Usiadł w nim i uruchomił system kamer bezpieczeństwa oraz łączności alarmowej.

Oscar Saint-Just bardziej niż większość osób publicznych poddawał się wymogom zasad bezpieczeństwa i życzeniom swej ochrony. Na pewno pomocne było to, że całe życie spędził w organach bezpieczeństwa i zdawał sobie sprawę, jak trudno jest chronić kogoś takiego jak on. Jak też i z tego, że kilka miliardów ludzi zabiłoby go, gdyby tylko mogło. Natomiast w kilku kwestiach pozostał nieugięty - jedną z nich był brak zgody na obecność uzbrojonego ochroniarza w gabinecie. Tsakakis co prawda wolałby tam mieć człowieka, ale zdawał sobie sprawę, że w pewnych kwestiach nie wygra, więc za bardzo nie naciskał. I tak miał szczęście, że nie musiał chronić kogoś, komu zdarzały się "ekscentryczne zachcianki", czyli zwariowane fanaberie, albo nagłe zmiany nastrojów z atakami furii włącznie, jak na przykład towarzyszowi sekretarzowi Farleyowi. Saint-Just poza tym nie miał nić przeciwko kamerom i mikrofonom.

Zdjął kurtkę mundurową, powiesił ją na oparciu fotela i nalał sobie kawy z ekspresu włączonego tu przez cały czas. Potem zaś rozsiadł się na tyle wygodnie, na ile to było możliwe, i zaczął kolejny sympatycznie nudny dyżur.


* * *


Major Alina Gricou klęła bezgłośnie, ale z uczuciem, życząc temu cholernemu pracusiowi, żeby go dopadła sraczka wraz z innymi nieszczęściami. Wiedzieli co prawda, że nie dosypia, pracoholik jeden, ale żeby o cztery godziny?! I jeszcze przez wrodzoną złośliwość musiał mu się ten napad pracowitości zdarzyć akurat tej nocy!

Zmusiła się do zapanowania nad atakiem cholery, co nie było wcale łatwe. Wraz z resztą grupy uderzeniowej siedziała w przedziale ładunkowym cywilnej furgonetki, który był równie ciasny jak niewygodny. Porównania nawet nie było z uczciwym promem szturmowym, a zwłaszcza z jego systemem łączności, ale niestety jego użycie było niewykonalne. Wiedziała też, że wszyscy członkowie grupy są spięci i zdenerwowani - każdy znał plan równie dobrze jak ona i miał w związku z tym świadomość, że właśnie szlag trafił starannie opracowane zgranie czasowe całej operacji.

Nie miała pojęcia, dlaczego sygnał do rozpoczęcia operacji nadano bez uprzedzenia, uniemożliwiając odbycie ostatniej odprawy i inne przygotowania, ale podejrzewała, że powody bardzo by jej się nie spodobały. Coś musiało się poważnie spieprzyć, a to oznaczało, że ubecy z ochrony mogli na nią czekać. Nie była to miła perspektywa, nawet zanim dowiedziała się, że jej cel opuścił dom.

Zamknęła oczy i zmusiła się do przeanalizowania sytuacji na tyle spokojnie, na ile tylko potrafiła. Mogła użyć modułu łączności zbroi, by skontaktować się z generałem Conflansem, ale to była ostateczność. Nie dlatego, że ktoś mógłby na czas złamać szyfr i kodowanie sygnału, ale dlatego że Urząd Bezpieczeństwa przez całą dobę prowadził aktywny nasłuch, a przechwycenie transmisji na wojskowej częstotliwości pochodzącej z cywilnej furgonetki znajdującej się w pobliżu wieży, w której zamieszkiwał szef tegoż UB, musiałoby wzbudzić podejrzenia.

Skoro nie było go w domu, miała tylko jedno wyjście - poszukać go w pracy, bo najprawdopodobniej tam cholernika zaniosło. W sumie mogło to być nawet lepsze rozwiązanie... nigdy bowiem nie była zachwycona koniecznością ataku na terenie wieży mieszkalnej. Nie obeszłoby się bez ofiar wśród cywilów, i to być może sporych, jeśli walka z ochroniarzami przeciągnęłaby się, a mordowanie ludności nie było jej ulubionym zajęciem. Pewnie dlatego że była Marine, a nie rzeźnikiem z UB. Teraz ten problem przestał istnieć - w kwaterze głównej Urzędu Bezpieczeństwa nie przebywali niewinni cywile. Z drugiej strony był to obiekt, którego największy nawet optymista nie nazwałby łatwym celem. Natomiast właśnie z tego powodu, jak i z uwagi na to, że była trzecia w nocy, mogło pójść łatwiej, niż głosiła teoria. O tej porze i w tym miejscu ubecy musieli być zbyt pewni siebie i mniej czujni. A ona dysponowała kompletnymi, aktualnymi planami budynku - przynajmniej w teorii. No i co ważniejsze: nikt nie wpadłby na pomysł, że ktoś zechce zaatakować najlepiej strzeżony budynek w mieście.

Gricou uśmiechnęła się kwaśno - nie przewidywała większych problemów z dostaniem się do środka, natomiast wydostanie się było zupełnie inną kwestią. Jedynie jeśli dostaną Saint-Justa żywego, będą mieli wystarczający argument, by istniały na to realne szanse. Jeżeli zaś tego nie osiągną i nie zdołają go zabić, było to bez znaczenia, gdyż ani oni, ani ich rodziny nie przeżyją masakry, jaka nastąpi w siłach zbrojnych. Perspektywy nieciekawe, ale była tego świadoma, podejmując decyzję, do której zresztą nikt jej nie zmuszał.

Operację zaplanowano tak, by równocześnie porwać Saint-Justa i Pierre'a (tego miała dokonać grupa kapitana Wicklowa). Dopiero potem miały zacząć akcję grupy wysłane po pozostałych członków Komitetu. Chodziło o to, by najważniejsze cele osiągnąć, nim zostanie ogłoszony alarm. Tego, że Saint-Just poleci w nocy pracować, nie dało się przewidzieć. I nie mogła o tym powiadomić na czas Wicklowa.

Pozostało więc jedynie improwizować.

- Pete, złożymy mu wizytę w pracy - powiedziała przez interkom furgonetki. - Miejmy nadzieję, że będą to niespodziewane odwiedziny.


* * *


Mikis Tsakakis ziewnął, przeciągnął się i z grymasem sięgnął po kubek z kawą. Niewiele zajęć było równie męczących jak obserwowanie kogoś siedzącego za biurkiem i uczciwie zajmującego się papierkową robotą. Ale nuda była mile widziana przez każdego ochroniarza, bo była bezpieczna. Uśmiechnął się krzywo, zdając sobie sprawę, że to mało odkrywcze stwierdzenie, i upił łyk kawy.

Przypadkiem zerknął na monitor pokazujący ruch w pobliżu budynku. Nie było to jego zmartwienie, tylko zewnętrznej ochrony, ale o tak nieludzkiej porze wszystko stanowiło mile widzianą rozrywkę.

Tyle że i tam niewiele się działo. Co prawda w nocy dostarczano zaopatrzenie, ale o znacznie wcześniejszej godzinie, a mimo że Urząd Bezpieczeństwa działał przez całą dobę, aktywność stopniowo malała. Obecnie w budynku znajdowała się mniej niż połowa ludzi w stosunku do dziennej zmiany, co widać było także po zapełnieniu garaży. Sprawdził z nudów kilka poziomów i skrzywił się - oświetlano je tak samo jak poziomy biurowe, a wyglądały nie wiedzieć czemu jak pogrążone w półmroku jaskinie.

Przez automatyczną bramkę wleciał akurat na jeden z nich cywilny furgon - najwidoczniej zakończono właśnie jakąś tajną operację i ekipa wróciła do bazy. UB często używało pojazdów na cywilnych numerach i pozbawionych jakichkolwiek napisów, by trudniej je było zapamiętać.

Wzruszył ramionami i wrócił do oglądania pracowitego biurokraty, jakim przez większość czasu był Oscar Saint-Just.


* * *


Alina Gricou z trudem stłumiła westchnienie ulgi, widząc, jak system bezpieczeństwa budynku przyjmuje kod ich wozu. Co prawda generał Conflans zapewnił ją, że dysponuje aktualnymi kodami pozwalającymi na przeniknięcie przez ochronę budynku bez wzbudzania podejrzeń, a ona mu ufała, ale była też weteranem z wieloletnim doświadczeniem. A każdy, kto przeżył pierwszą bitwę, staje się zagorzałym zwolennikiem pierwszego prawa walki głoszącego, że pech występuje zawsze i wszędzie, gdzie tylko może. Dlatego też zawsze zakładała, że dane wywiadu okażą się niepełne albo nieaktualne - dzięki temu jeżeli spotkają ją jakieś niespodzianki, to jedynie te z rodzaju przyjemnych.

Niestety życie nauczyło ją, że przy tym założeniu niespodzianki zdarzają się niezwykle rzadko. Tym razem, przynajmniej jak do tej pory, jedna niespodzianka się zdarzyła. Obserwując, jak pilot parkuje furgon na właściwym miejscu, zastanawiała się, kiedy sytuacja wróci do normy.


* * *


Obudziły go odgłosy eksplozji.

W pierwszej chwili zresztą nie zdał sobie sprawy, że były to eksplozje. Od lat dobrze nie sypiał, ale tej nocy udało mu się wyjątkowo głęboko zasnąć i w pierwszym momencie był przekonany, że słyszy odgłosy odległej burzy. Dopiero w następnym powracająca świadomość rozwiała to wrażenie - mieszkanie przewodniczącego usytuowane było w samym sercu Wieży Ludu i zbyt dokładnie wygłuszone tak od wewnątrz, jak i od zewnątrz, by zwykła burza była w stanie wyrwać go ze snu.

Rozbudził się błyskawicznie, usiadł na łóżku i poczuł przyspieszone bicie serca, gdy rozległy się kolejne wybuchy. Przybliżały się, więc wyskoczył z pościeli, wbijając nogi w buty i równocześnie sięgając pod poduszkę po ciężki pulser wojskowego typu.

Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie, toteż wykonał obrót i zamarł w półprzysiadzie, celując w postać, która się w nich pojawiła. Ta w ostatniej chwili uniosła ręce i Rob Pierre zdjął palec ze spustu, rozpoznając jednego z członków swojej osobistej ochrony.

- Musimy pana stąd wyprowadzić! - oznajmił sierżant UB.

- Co się dzieje? Gdzie porucznik Adamson?

- Nie wiem! - W głosie ochroniarza słychać było napięcie i panikę powstrzymywaną jedynie żelazną samokontrolą. - Atakują z dachu i z dołu! I dysponują cięższą bronią niż my. Nie mamy czasu, musi się pan ruszyć za raz albo...

Pierre już się ruszył, i to biegiem, prosto ku niemu. To, że podoficer nie miał pojęcia, gdzie jest jego dowódca, a szef osobistej ochrony od ponad dwóch lat, mówiło samo za siebie. Sytuacja musiała być gorsza, niż się spodziewali, ale Pierre nie należał do osób, które strach paraliżował niczym ziemskiego królika złapanego w światła reflektorów. Sierżant odsapnął z widoczną ulgą, widząc to, i cofnął się do korytarza, obracając równocześnie.

Wieżą wstrząsnęła nowa seria wybuchów, po których dało się słyszeć odgłosy szybko przybliżającej się strzelaniny. A Pierre ze zdziwieniem odkrył, że się boi, i to nawet bardzo. Sądził, że po morzu rozlanej krwi i po tylu trupach jest ze śmiercią za pan brat. Okazało się, że się mylił i że mimo zmęczenia i zniechęcenia całą tą sytuacją, pomimo pragnienia, by wreszcie zsiąść z tygrysa, jakim była Ludowa Republika, dalej desperacko chciał żyć.

Luksusowy korytarz pełen był kurzu i pasm dymu, a przez odgłos strzałów przebijał się dźwięk alarmów przeciwpożarowych. Do sierżanta dołączyło jeszcze trzech umundurowanych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Jeden miał lekkie trójlufowe działko, pozostali karabiny pulsacyjne. Poza podoficerem żaden nie należał do jego osobistej ochrony, ale sprawiali wrażenie weteranów wiedzących, co mają robić. Jeden ruszył przodem, dwaj wzięli Pierre'a między siebie, a sierżant pilnował tyłów. I półbiegiem ruszyli ku awaryjnemu szybowi antygrawitacyjnemu znajdującemu się w prywatnej sali konferencyjnej. Jeśli napastnicy nie wiedzieli o tej drodze ucieczki, mieli szanse się wydostać...

A potem okazało się, że już nie mieli żadnej szansy.

Coś za nimi eksplodowało z ogłuszającym hukiem i Pierre poczuł na plecach falę uderzeniową. Obrócił głowę akurat na czas, by zobaczyć, jak sierżant odwraca się ku niemu i łapie lewą ręką za kołnierz, równocześnie prawą unosząc broń. Podoficer gwałtownym pchnięciem posłał go w głąb korytarza, a sam odwrócił się w stronę eksplozji. Pchnięcie było tak potężne, że towarzysz przewodniczący przeleciał ładnych parę metrów niczym wyjątkowo niewydarzona kura. Złapał go jeden z ubeków i bezceremonialnie rzucił na podłogę, w następnej sekundzie przyciskając go własnym ciałem dla osłony.

Pierre przekręcił głowę i zobaczył sierżanta, który przyklęknął na jedno kolano i w klasycznej pozycji strzeleckiej, trzymając oburącz pistolet, raz za razem pociągał za spust. Gdzieś za sobą usłyszał wycie działka, którego pociski przelatywały nad głową podoficera, wypełniając całą szerokość korytarza śmiercionośnymi igłami.

Co nie miało żadnego znaczenia, gdyż z dymu i kurzu powstałych po wysadzeniu ściany wyłoniła się postać w matowoczarnym skafandrze pancernym zwanym popularnie zbroją. Lawina pocisków rykoszetowała od jego powierzchni w snopach iskier, co nawet ładnie wyglądało, ale dla zaatakowanych oznaczało wyrok śmierci. Nawet działko nie było w stanie przebić zbroi. A w ślad za pierwszą z dziury w ścianie o dymiących brzegach wyłoniły się następne postacie. Pierre wiedział, że wszyscy próbujący go bronić musieli mieć świadomość, że nić nie zdziałają przeciwko opancerzonym Marines, ale żaden nie przerwał ognia.

Jeden z napastników uniósł granatnik i ostatnią rzeczą, jaką w życiu zobaczył towarzysz przewodniczący Rob S. Pierre, był lecący w tył sierżant z pociskiem rakietowym wbitym w pierś.

A potem ten pocisk eksplodował.


* * *


Przenikliwy dźwięk alarmu całkowicie zaskoczył Tsakakisa.

Nie uświadomił sobie nawet od razu, o który alarm chodzi, i dopiero gdy dostrzegł czerwoną kontrolkę pulsującą na module łączności, zrozumiał, co się dzieje. I zamarł na dobrą sekundę.

Otrząsnął się z osłupienia i walnął dłonią w klawisz, uaktywniając połączenie.

- Zaraz przez nas przejdą! Nawet nie widzieliśmy, jak się tu dostali, a... - Głos zamilkł zagłuszony przez huk detonacji i odgłosy zaciętej strzelaniny, a zaraz potem rozległa się głośniejsza eksplozja i połączenie zostało przerwane.

Mikis Tsakakis zbladł.

Nie zidentyfikował mówiącego, ale głos rozpoznał, bo znał wszystkich członków osobistej ochrony Roba Pierre'a. A to był właśnie głos jednego z nich.

Przez moment nie był zdolny do działania - to, co się właśnie stało, było niemożliwe! W następnej chwili górę wzięło wyszkolenie i odruchy zastąpiły myśli. Lewą dłonią uruchomił alarm, prawą wyjął z kabury pulser i zerwał się na równe nogi.

Wycie alarmu prawie zagłuszyło huk eksplozji, gdy rozpoczęli przebijanie się przez ściany.


* * *


Major Gricou poprowadziła swoją grupę przez wysadzone pancerne drzwi. Zdawała sobie sprawę, że powinna puścić przodem sierżanta Jacksona, ale zawsze miała problemy z tym, żeby pozwolić prowadzić atak komuś innemu. Poza tym przed nimi znajdował się cel, więc tu właśnie była potrzebna.

Nagle zaskoczyło ją wycie alarmów, ale tylko na moment - wiedziała, że nie zdoła dotrzeć do gabinetu Saint-Justa czy choćby na piętro, na którym się znajdował, zanim Wicklow rozpocznie atak, toteż spodziewała się ogłoszenia alarmu. Jej grupa jak dotąd nikogo nie spotkała i Gricou wątpiła, by ktoś ich zauważył, a nawet gdyby, to nie powinien z tego powodu włączyć alarmu. W końcu nawet ubecy nie byli aż tak głupi, by w ten sposób uprzedzać napastników, zanim nie będą mieli w ich bezpośrednim sąsiedztwie wystarczających sił, by ich zniszczyć. Wiadomość o ataku na Pierre'a musiała wywołać u tych, którzy się o niej dowiedzieli, szok porównywalny z osłupieniem po, dajmy na to, eksplozji granatu w szambie, ale nie łudziła się, że potrwa on długo. Dlatego musiała jak najlepiej wykorzystać chwilowe zamieszanie tym wywołane, a spotęgowane przez alarm i plotki.

Owszem, ochrona zarówno Saint-Justa, jak i budynku musiała należeć do najlepiej wyszkolonych spośród tych, którymi dysponował cały Urząd Bezpieczeństwa, ale zaskoczenie stanowiło potężną broń. A nawet najlepsze szkolenie nie było w stanie przygotować ochroniarzy na to, że atakujący znaleźli się już wewnątrz i że są w zbrojach...

Przeszła przez poszarpaną dziurę o słabo płonących brzegach, obróciła się w lewo i nacisnęła spust przełączonej na ogień ciągły strzelby. Nieprzerwany strumień wyjących tarczek wypełnił korytarz i stojący na jego środku ubek, który przyglądał jej się z otwartą gębą, zginął, nim zdążył krzyknąć.


* * *


Ludzie Tsakakisa zareagowali prawie tak szybko jak on sam - kilku było już w sekretariacie, gdy tam wpadł, reszta nadbiegła zaraz po nim. Otwarto specjalne szafy w ścianach zawierające cięższe uzbrojenie i sprawdzano jego stan. Żaden z nich nie wiedział, co się dzieje, ale u wszystkich myślenie zastąpiły wyrobione w czasie wielogodzinnych szkoleń odruchy.

- Ktoś właśnie zaatakował Pierre'a - warknął Tsakakis i dostrzegł na ich twarzach taki sam wyraz zaskoczenia, jaki musiał widnieć parę sekund wcześniej na jego obliczu. - Nie wiem kto, ale przeszli przez część ochrony. Jeśli to próba rewolty, szef też jest na liście, bo...

Drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się nagle i pół tuzina luf wymierzyło w powstały otwór. Stojący w nich sierżant UB pospiesznie uniósł ręce, ale jakoś nie zrobiło na nim wrażenia to, że właśnie ledwie uniknął śmierci.

- Przebijają się z garażu! - wy sapał. - Nie wiem ilu, ale są w zbrojach. Przebijają się przez ściany i są nie dalej jak piętro...

W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu Saint-Justa i stanął w nich towarzysz sekretarz z ciężkim pistoletem pulsacyjnym wojskowego typu w prawej dłoni. Tsakakis ledwie zaszczycił go spojrzeniem.

- John i Hannah zostają tutaj z szefem! - polecił. - Al, Steve i Mariano, obstawić windy. Isabela i Janos, na schody przeciwpożarowe. Nikt nie ma prawa wejść na to piętro bez mojej zgody, jasne?

Odpowiedziały mu krótkie kiwnięcia głów i wymienieni wybiegli na korytarz zająć wyznaczone pozycje.

- A co ja mam robić, sir? - spytał sierżant.

- Jeżeli są w zbrojach, to tą służbową pukawką nić im nie zrobisz. - Uśmiechnął się Tsakakis i sięgnął do pancernej szafy.

Wyjął z niej karabin plazmowy i spytał:

- Umiesz się tym posługiwać?

- Przez ostatni rok nie miałem z nim styczności, sir, ale teraz chyba mi się wszystko przypomni...

- Lepiej, żeby tak było, sierżancie. Cholernie dobrze by było...


* * *


Gricou biegła korytarzem, zastanawiając się, jakim cudem Jackson zdołał ją wyprzedzić. Zewnętrzne mikrofony zbroi wychwytywały krótki wizg jego strzelby systemu flechette, gdy mierzonymi seriami oczyszczał drogę.

W korytarzu unosił się dym, ale nie było go wiele. Z tyłu dochodziły odgłosy strzałów z pulserów i strzelb, czyli jak na razie z tej strony nie groziło im niebezpieczeństwo. Nie miała jednak dość ludzi, by obsadzić trasę powrotną do garażu, toteż tego nie zrobiła. Wyznaczeni do tylnej straży mieli za zadanie trzymać na dystans ochronę budynku, dopóki reszta nie złapie Saint-Justa. Jeżeli uda im się z wyjściem, nie będzie problemów. Jeśli nie...

Sprawdziła na wyświetlaczu HUD plan budynku i mruknęła zadowolona. Od zdetonowania pierwszego ładunku torującego przejście w ścianie minęło mniej niż trzy minuty, a byli tylko jedno piętro poniżej tego, na którym rzeźnik miał gabinet. Jackson skierował się ku windom. Z prawej strony ktoś otworzył do niego ogień, ale pociski z pulsera odbiły się od pancerza, krzesząc iskry. Sierżant obrócił się i nacisnął spust. Ktoś zawył i ogień ustał. Jackson nacisnął klawisz przywołujący windę.

- Nie mamy czasu! - warknęła Gricou. - Idziemy przez sufit!

I gestem przywołała kaprala Taylora obarczonego ładunkami wybuchowymi.


* * *


Tsakakis sprawdził ponownie zasilacz swego karabinu plazmowego - był pełen. I otarł pot z czoła: robiło się gorąco, i to dosłownie, nie tylko w przenośni. Cały czas zastanawiał się, czy podjął właściwą decyzję, by czekać i bronić się, zamiast uciekać. Zdecydował tak odruchowo i stąd te wątpliwości, choć doświadczenie nauczyło go ufać instynktowi.

Z jednej strony powinien jak najszybciej wyprowadzić Saint-Justa w bezpieczne miejsce, ale nie miał pojęcia, gdzie takie może być, bo nikt nie wydawał się wiedzieć, co się w ogóle dzieje. Z komunikatora napływały sprzeczne meldunki i odgłosy paniki, gdy dyżurny pracownik próbował zapanować nad chaosem. Jedyne, czego był pewien, to tego, że jeden zespół zaatakował dom Pierre'a, a drugi przedostał się niepostrzeżenie tutaj i rozpoczął atak od wewnątrz. To sugerowało, że rozsądna byłaby ucieczka, ale nie orientował się, gdzie jeszcze mogą być napastnicy i czy nie czekają właśnie na to, by ewakuował szefa poza budynek. Poza tym nigdzie na całej planecie nie było tylu rezerwowych jednostek, ile w tym budynku i jego sąsiedztwie. Jedyny problem stanowiło doczekanie ich przybycia z żywym Saint-Justem.


* * *


Ładunki założone przez kaprala Taylora detonowały i spory kawał sufitu po prostu zniknął. Z dziury buchnął dym, kurz i szczątki, w tym zmasakrowany trup jednego z podkomendnych Tsakakisa. Ale dwóch pozostałych przeżyło i było gotowych, toteż sierżant Amos Jackson zginął, ledwie do pasa wyłonił się nad podłogę - w jego zbroję trafiły dwa ładunki plazmy równocześnie.

Alina Gricou zaklęła, gdy dolna połowa dymiącej zbroi Jacksona spadła na podłogę. Igły z pulserów czy tarczki ze strzelb nie były groźne dla pancernych skafandrów. Karabiny plazmowe były. Problem w tym, że nikt jej nie uprzedził, że ochrona rzeźnika nimi dysponuje...

Alarmy przeciwpożarowe na obu piętrach zawyły uaktywnione nagłym wzrostem temperatury po wystrzałach z karabinów plazmowych. Pożar jej nie martwił - zbroje były ognioodporne - ale jakoś nie chciał wybuchnąć.

- Taylor, Benson, Yuan! - rozkazała. - Granaty!


* * *


Tsakakis rozpoznał głuche łupnięcie eksplodujących granatów i zacisnął szczęki - dobiegły od strony wind, toteż wysłanych tam ludzi mógł spisać na straty. Dzięki manii prześladowczej Saint-Justa dysponował cięższym uzbrojeniem, niż napastnicy mogli się spodziewać, ale jego ludzie mieli na sobie jedynie lekkie kurtki kuloodporne chroniące przed ogniem wyłącznie pistoletów pulsacyjnych, i to nie wojskowego typu...

W korytarzu eksplodowały kolejne granaty i ktoś przeraźliwie zawył i zaraz umilkł.

- John! - polecił. - Weź Hannah i chodźcie tu, potrzebuję wsparcia!


* * *


Pozostający dotąd w sekretariacie kapral John Stillman dał znak towarzyszce szeregowej Flanders i oboje wybiegli na zadymiony korytarz.


* * *


- Teraz! - poleciła Gricou.

Dwóch Marines wykonało polecenie - przy wspomaganiu, jakie zapewniały serwomechanizmy zbroi, nawet w warunkach planetarnego przyciągania było to trywialne zadanie, tym bardziej że wszyscy byli wysportowani. Trywialna za to nie była umiejętność wykręcenia się w locie tak, by móc strzelać, nim się wyląduje. Ich strzelby plunęły seriami pocisków, szatkując ściany i niosąc śmierć, ale sensory zbroi potrzebowały ułamków sekund, by znaleźć cele. Standardową techniką było w takich sytuacjach położenie zapory ogniowej i to właśnie zrobili, tyle że jedyny ochroniarz, który przeżył, nie znajdował się tam, gdzie się go spodziewali. Był ciężko ranny, ale nie na tyle ciężko, by nie móc nacisnąć spustu.

Zrobił to w tym samym momencie co jeden z Marines, ale zginął o ułamek sekundy później, gdyż ładunek plazmy osiąga prawie prędkość światła w przeciwieństwie do pocisków ze strzelby.


* * *


Stillman i Flanders minęli sierżanta ukrytego w bocznym korytarzu i padli plackiem, ustawiając bron do strzelania wzdłuż korytarza. Żadnemu z nich nie podobała się perspektywa leżenia na jego środku bez żadnej osłony, ale nie mieli innego wyjścia. Karabin plazmowy przy strzale emitował dużą ilość ciepła w krótkim czasie i naprawdę niezdrowo było znaleźć się przed strzelcem, jeśli nie miało się skafandra pancernego. Równie niezdrowo było ulokować się zbyt blisko ścian. Dlatego też ich kolejnym zmartwieniem był sierżant, z którym nigdy nie ćwiczyli i którego nie znali. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali, było to, żeby zaczął strzelać nad ich głowami.

A potem towarzysz sierżant stał się tylko drobną niedogodnością, gdyż w dymie przed nimi zamajaczyła znajoma postać. Stillman wycelował, ale był zdany na własny wzrok, a Marine miał do dyspozycji sensory i komputer celowniczy skafandra, toteż namierzył go wcześniej. Jego i Flanders, dokładnie rzecz biorąc.

I rozstrzelał ich długą serią, nim któreś z nich zdążyło nacisnąć spust.

Marines ruszyli biegiem, nie widząc nowego zagrożenia. Jednak nawet sensory zbroi nie były w stanie przeniknąć ścian, toteż pojawienie się sierżanta, który nagle wytoczył się z bocznego korytarza i zamarł z bronią gotową do strzału, rozciągnięty na podłodze, stanowiło dla nich kompletne zaskoczenie.


* * *


- Isabela i Janos do mnie! - warknął Tsakakis do mikrofonu. - Atakują od strony wind i jesteście tu potrzebni!

Usłyszał basowy dźwięk karabinu plazmowego i wiedział, że to sierżant, bo nikt z jego ludzi z tamtej strony korytarza nie pozostał już przy życiu. Stłumił odruch, by pospieszyć mu z pomocą. Nienawidził siebie za to, a jeszcze bardziej za rozkaz, który właśnie wydał, ale jego najważniejszym zadaniem było utrzymać przy życiu Saint-Justa, czyli jak najdrożej sprzedać własne.


* * *


Alina Gricou biegła za kapralem Taylorem, czując na karku gorący oddech śmierci. Akcja trwała za długo, a ona straciła zbyt wielu ludzi przez te cholerne plazmówki. Jeżeli ochrona zda sobie sprawę, jak niewielu ich zostało, i zdoła się przegrupować, uniemożliwi jej wykonanie zadania. Z jednej strony nienawidziła ubeków, z drugiej zmuszona była ich podziwiać - przynajmniej tych z osobistej ochrony rzeźnika. Bez pancerzy nie mieli cienia szansy na przeżycie w starciu z jej ludźmi, a walczyli do końca. Nie rozumiała, dlaczego gotowi są umierać w obronie kogoś takiego...

W dymie przez moment zamajaczył kolejny samobójca, który zniknął, nim nacisnęła spust. Mimo strzelaniny za plecami, gdzie dwaj jej ludzie powstrzymywali posiłki ubeków, i trzasku ognia słyszała jego kaszel. Ale kaszel niestety nie miał wpływu na jego celność i Taylor zginął trafiony kolejną kulą plazmy. Zaklęła, przyklęknęła i rozstrzelała jego zabójcę celną serią.

Nim zdążyła wstać, minął ją Krueger, ostatni jej podkomendny poza tylną strażą. Byli trzydzieści metrów od gabinetu Saint-Justa i Krueger prawie do nich dotarł, zdając sobie sprawę, że czas jest najważniejszy, gdy z głębi korytarza nadleciał kolejny ładunek plazmy, który trafił go w plecy. Zostały z niego nogi i głowa. ..

Gricou już nie klęła - nacisnęła spust strzelby i omiotła ogniem całą szerokość korytarza w tę i z powrotem. Ktoś wrzasnął i padł, potem jeszcze ktoś, już bez jęku. Pognała do przodu, mając nadzieję, że żadnym z nich nie był rzeźnik. Szanse na wyjście stawały się coraz mniejsze, ale jeśli go zabiła, przestały istnieć w ogóle. Była gotowa go zlikwidować, ale musiała mieć pewność, gdyż inaczej śmierć jej i jej ludzi poszłaby na marne. A jak długo tej pewności nie miała, tak długo istniała szansa, że zdoła go wziąć żywcem, nim niedobitki ochrony będą w stanie przetransportować go do jakiejś bezpiecznej kryjówki.


* * *


Mikis Tsakakis wiedział, że nigdy sobie tego nie wybaczy, ale wiedział też, że desperacki plan się powiódł. Poświęcił dwóch ostatnich ludzi, których znał i szkolił przez trzy standardowe lata. Wykorzystał ich jako przynętę, wiedząc, że wybiegną prosto na napastników i zginą.

I tak też się stało. Napastnicy założyli, tak jak na to liczył, że tych dwoje stanowi tylną straż grupy próbującej ewakuować Saint-Justa w bezpieczne miejsce. Było to bowiem jedyne sensowne założenie, jako że żaden ochroniarz nie byłby takim idiotą, by atakować biegiem kogoś w zbroi, samemu jej nie mając, niezależnie od tego, jaką bronią dysponował. Wrażenie to potęgowały otwarte drzwi do sekretariatu, z którego nikt nie strzelał, choć jeden z napastników prawie w nie wszedł, nim zginął. Pozostali mogli dojść tylko do jednego wniosku - że się spóźnili i Saint-Justa nie ma już w gabinecie. A więc ich jedyną szansą jest dogonienie go, nim resztka ochrony połączy się z odsieczą.

Dlatego odczekał jeszcze dwie pełne sekundy, nim wyłonił się na korytarz.

Ocalał tylko jeden napastnik, co ułatwiło mu zadanie. A sądząc z odgłosów walki dobiegających od strony wind, tylna straż znalazła się właśnie w poważnych tarapatach, gdyż nadciągnęły rezerwy ochrony budynku. Co oznaczało, że oddalająca się od niego postać w zbroi stanowiła jedyne poważne zagrożenie, jakie pozostało.

Unosząc karabin, stwierdził, że wszystko dzieje się jakby na zwolnionych obrotach. Miał nawet czas uświadomić sobie, że wcale nie darzy nienawiścią tego, kogo właśnie miał zabić. Powinien, a nie darzy. Może dlatego, że za bardzo nienawidził w tym momencie samego siebie.

Postać zaczęła się odwracać i powody, dla których nie czuł do niej nienawiści, przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.


* * *


Alina Gricou dostrzegła na wyświetlaczu HUD postać, ledwie ta wyszła na korytarz, i zrozumiała, że dała się wyprowadzić w pole. Desperackim szarpnięciem obróciła się w pół kroku, mając świadomość, że nie zdąży. Mimo to nie poddała się i jeszcze w trakcie obrotu nacisnęła spust. A zaraz potem trafiła w nią kula plazmy...


* * *


Esther McQueen uniosła głowę znad holoprojekcji taktycznej, gdy trzej Marines - kapitan i dwaj kaprale - wprowadzili do sali kolejnych dwóch "gości". Sala była olbrzymia, jako że mieściła centrum dowodzenia Octagonu, czyli centrum dowodzenia obroną całej planety i jej bezpośredniego sąsiedztwa. Pełno w niej było stanowisk, ekranów, holoprojekcji i rozmaitego sprzętu łączności, toteż jej wybór na stanowisko dowodzenia był logiczny. Dodatkową zaś atrakcję stanowił fakt, że władcy Ludowej Republiki nie byliby zachwyceni, widząc, do czego jest właśnie wykorzystywana.

Towarzysze sekretarze Avram Turner i Wanda Farley nie byli na pewno, sądząc z ich na wpół przerażonych, na wpół morderczych spojrzeń, którymi ją obrzucili. Nie ulegało wątpliwości, że jej widok ich nie ucieszył. Natomiast McQueen ich widok ucieszył, i to bardzo. Przynajmniej ta część akcji przebiegła zgodnie z założeniami. Poza Pierre'em, którego zabito, i Saint-Justem, któremu udało się niestety przeżyć i uciec, jej ludzie zdołali ująć i dostarczyć do Octagonu wszystkich członków Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. A więc mimo wszystko być może jej się uda.

Być może.

Gdyby zdołali zabić Saint-Justa albo porwać Pierre'a, miałaby pewność. Nigdy nie potrafiła zrozumieć powodów, dla których ktoś taki jak Oscar Saint-Just był ślepo oddany Robowi Pierre'owi, ale fakty wskazywały jednoznacznie, że tak właśnie jest. Gdyby ujęła Pierre'a, Saint-Just nie zrobiłby niczego, co naraziłoby jego życie, i rozpocząłby negocjacje. Taki był zresztą cel akcji - nie zabicie, a porwanie Pierre'a. Niestety jego ochrona stawiła zbyt zacięty opór i jej ludzie przestali mieć czas na subtelności. Odwodowy batalion interwencyjny ubecji był już w drodze, a te formacje uzbrojone były równie solidnie jak Marines, tylko w nowsze modele sprzętu. Dlatego do każdego porwania wyznaczono niewielką grupę zawodowców - chodziło o szybkość i zdolność manewru nie o siłę. Mieli wykonać zadanie i uciec, nim pojawią się bataliony interwencyjne. No i przez to Rob S. Pierre zszedł z tego świata - został zabity w strzelaninie między członkami własnej ochrony a wysłanymi przez McQueen Marines.

Żałowała tego jak naprawdę niewielu rzeczy w życiu. I to nie dlatego że darzyła miłością bądź uwielbieniem towarzysza przewodniczącego albo że miała zamiar darować mu życie po zrobieniu porządków. Od początku nie ulegało wątpliwości, że będzie musiała go prędzej czy później (ze wskazaniem na prędzej) postawić pod jakąś poręczną ścianą, ale chwilowo posiadanie go w roli zakładnika niezwykle ułatwiłoby jej zadanie. W sumie ubolewała nad jego śmiercią, podobnie jak później ubolewałaby, gdyby zginął na jej rozkaz, Pierre bowiem mimo swych licznych wad zdołał przeprowadzić podstawowe reformy strukturalne w ekonomii Ludowej Republiki. Takie, bez których jej dalsze istnienie stałoby się niemożliwe. Był jednak zbyt niebezpieczny, by pozwolić mu żyć. Komitet popełnił ten błąd wobec niej. Esther McQueen nie zamierzała iść w jego ślady.

Saint-Just z pewnością zdawał sobie z tego sprawę i także uważał ją za zbyt niebezpieczną, by pozwolić jej żyć, ale gdyby miała Pierre'a, stanąłby przed poważnym dylematem i zostałby najprawdopodobniej zmuszony do rozmów. A czas działał na jej korzyść - najbardziej krytyczny był pierwszy dzień, jeśli zdoła przeżyć do zmroku...

- Przyszła jakaś wiadomość od admirał Graveson? - spytała.

- Nie, ma'am - odparł porucznik Caminetti, zadziwiająco spokojny, biorąc pod uwagę okoliczności; gdyby nie wyraz oczu, nie zorientowałaby się, jak bardzo boi się o brata. - Nie zareagowała w żaden sposób na naszą wiadomość.

- Mogła jej w ogóle nie otrzymać - wtrącił Bukato. - Nie mieliśmy okazji przetestować tego połączenia.

- Wiem - przyznała niechętnie.

I ugryzła się w język, by nie dodać, że jeśli do Amandy nie dotarła ta informacja, to nie zdążyła także nikogo ostrzec, zanim zaczęła się zabawa. Gdyby miała jeszcze tydzień, dopięłaby kwestie łączności i Amanda wiedziałaby o wszystkim. Czyli miałaby po swojej stronie może nie całą, ale przeważającą część Floty Systemowej. ..

- Jeżeli nie dostała naszej wiadomości, to oznacza, że nie możemy liczyć na Flotę Systemową - powiedziała rzeczowo. - Saint-Just na pewno zdołał skontaktować się z okrętami UB, zanim ktokolwiek we flocie zorientował się, co się naprawdę dzieje. A jeżeli okręty liniowe Urzędu Bezpieczeństwa są gotowe do akcji, żadna jednostka nie zdoła przyjść nam z pomocą, bo nim zdąży uaktywnić osłony, zostanie zniszczona.

- Jedno, co dobre, to to, że nikt także nie wydaje się przejawiać ochoty do przejścia na stronę UB - zauważył któryś z oficerów sztabowych.

- Pewnie, że nie przejawia! - prychnęła McQueen. - Żaden ubek nie zaryzykuje udzielenia zezwolenia jakiemukolwiek okrętowi floty na uzyskanie gotowości bojowej, jak przekonujący by był jego kapitan. Prędzej na wszelki wypadek też go zniszczą. Nawet najgłupszy zwolennik nowego ładu z awansu społecznego, który nosi mundur Ludowej Marynarki, będzie więc cicho siedział, czekając, co z tego wszystkiego wyniknie. Jeżeli wygramy, zawsze będzie mógł powiedzieć, że tylko udawał.

- Fakt - przyznał Bukato z nieszczęśliwą miną. - Ale to, co zrobi Flota Systemowa, może okazać się bez znaczenia. Nie podobają mi się meldunki o rozwoju sytuacji w zachodniej części miasta, ma'am.

- Rzeczywiście, nie są najlepsze - przyznała - ale prawdę mówiąc, spodziewałam się gorszych. Kevin, jakie były ostatnie wieści od generała Conflansa?

- Trzy bataliony ochrony portu kosmicznego przeszły na naszą stronę, ma'am - zameldował Caminetti. - Jeden jest w drodze tutaj, by wzmocnić obronę Octagonu, a generał Conflans prowadzi dwa pozostałe, by wesprzeć brygadiera Hendersona, ma'am.

- Właśnie nadszedł meldunek od pułkownika Yazowa, ma'am - rozległ się głos od drzwi.

McQueen odwróciła się błyskawicznie ku mówiącemu. Był to zwykły komandor, ale w tych okolicznościach nie stopień się liczył, tylko treść wiadomości. A poza tym prawdziwą satysfakcję sprawiało jej to, że wreszcie słyszała wokół normalne zwroty grzecznościowe, obowiązujące w każdej uczciwej marynarce wojennej. Uszami wychodzili jej już ci zasrani "towarzysze" oraz udawanie cywila. Teraz znów była sobą, czyli admirałem Ludowej Marynarki.

- Pułkownik ocenia, że co najmniej jedna trzecia lotnictwa i artylerii przeciwlotniczej przeszła już na naszą stronę - zameldował oficer. - Sądzi, że zdoła przeciągnąć kolejne, jeśli nadal będziemy powtarzać naszą wiadomość. W tej chwili jest pewien, że zdoła przynajmniej powstrzymać okoliczne bazy przed zorganizowaniem nalotów na stolicę.

- A te jednostki, które znajdują się w stolicy, a które nie przeszły na naszą stronę? - spytał kwaśno Bukato.

- Z tymi będzie musiał sobie poradzić system obrony przeciwlotniczej - odparła McQueen. - Przynajmniej gnojki nie będą w stanie poczęstować nas głowicami nuklearnymi.

- Póki co - zgodził się Bukato. - Nie myśli pani chyba, że Saint-Just nie użyje ich, jeśli dojdzie do wniosku, że przegrywa, ma'am?

- Jeżeli zdoła to zrobić tak, by zniszczyć Octagon i nie zrównać z ziemią połowy miasta, to oczywiście że użyje - przyznała bez chwili wahania. - Ale dopóki system działa, nie zdoła tego osiągnąć w inny sposób niż ostrzałem dywanowym, bo tylko ilość gwarantuje, że coś się przedrze i nas załatwi. A to oznaczałoby zniszczenie większej części miasta przy okazji. Po masakrze przy tłumieniu rewolty Lewelerów wątpię, by zaryzykował. Punktowe uderzenie w nas to jedna sprawa, ale większość miasta, i to jeszcze ostrzeliwana przypadkowo, to zupełnie coś innego. Nić mu nie przyjdzie z zabicia nas, jeśli tym samym rozwścieczy załogi Floty Systemowej tak, że wszyscy zwrócą się przeciwko okrętom UB. A taka bezsensowna rzeź miałaby właśnie taki skutek. I wiesz o tym doskonale, podobnie jak ja. On też to wie.

Bukato chrząknął, ale nić nie powiedział.

Co prawda nikt nie miał absolutnej pewności, jak zareagowałaby Flota Systemowa na kolejne, na jeszcze większą skalę niż pierwsze masowe użycie broni nuklearnej w stolicy, ale Bukato był prawie pewien, że McQueen ma rację. Za bito już zbyt wiele milionów cywilów i w sytuacji, gdy McQueen miała w ręku wszystkich członków Komitetu poza Saint-Justem, któryś z oficerów flagowych zaryzykowałby nawet samobójczą misję, byleby utłuc maniaka, gdyby ten zniszczył kolejny kawał miasta. A wtedy reszta poszłaby za nim i nić nie zdołałoby ich powstrzymać.

- No dobrze - powiedziała McQueen znacznie energiczniej. - Jak dotąd poza wsparciem Floty Systemowej oraz ujęciem Pierre'a i Saint-Justa wszystko przebiega zgodnie z planem. Iwan, zajmij się z komandorem Tillotsonem utrzymaniem stałej łączności z Conflansem i Yazowem. Kapitanie Rubin, pan dowodzi systemem obrony przeciwlotniczej Octagonu. Przypominam zasadę: jeżeli pojazd nie nadaje właściwego kodu, nie ma prawa wlecieć w naszą przestrzeń powietrzną. W żadnych okolicznościach. Czy to jasne?

- Oczywiście, ma'am.

- Majorze Adams, jest pan odpowiedzialny za współdziałanie garnizonu z obroną przeciwlotniczą. Proszę być w stałym kontakcie z kapitanem Rubinem i dopilnować, by ruchome środki obrony przeciwlotniczej zostały rozmieszczone tak, by jak najskuteczniej wspomagały system.

- Aye, aye, ma'am! - warknął major w mundurze Marines.

- Iwan? - McQueen odwróciła się do Bukato. - Gdzie zamknęliśmy Fonteina?

- Pod strażą w pani gabinecie, ma'am.

- No proszę, w końcu ta nora się na coś przydała - oceniła złośliwie, wywołując u paru osób uśmiechy. - Sądzę, że możemy przyjąć, iż nasz drogi Erasmus jest realistą i człowiekiem praktycznym. Popiera co prawda rewolucję i wierzy w jej zalety, ale podejrzewam, że gdy dowie się o śmierci Pierre'a, da się przekabacić. Jeżeli przekonamy go, że Saint-Just przegrywa, ma się rozumieć. Albo raczej uda, że przechodzi na naszą stronę, co na krótką metę da ten sam efekt. Jeśli nakłonię go do nagrania stosownego przesłania, powinniśmy zabić tęgiego klina wszystkim ubekom. Może nawet w ten sposób spowodujemy wśród nich rozłam, a na pewno utrudnimy znacznie życie Saint-Justowi i ograniczymy jego możliwości użycia tych cholernych batalionów interwencyjnych!

- W tej kwestii ma pani całkowitą rację - przyznał Bukato - ale obawiam się, że może być trochę trudno go przekonać, ma'am.

- Jeśli się komuś wsadzi lufę pulsera wystarczająco głęboko w dupę, da się go przekonać do wszystkiego - oznajmiła ponuro McQueen.

I uśmiechnęła się złowieszczo.


* * *


Zwyczajowo pozbawione wyrazu oblicze Saint-Justa tym razem przypominało granitowe. Siedział w swoim gabinecie w zapasowej kwaterze głównej prze widzianej na wypadek poważnego niebezpieczeństwa i słuchał najistotniejszych meldunków.

- Ludzie się niepokoją, towarzyszu sekretarzu - wybełkotał towarzysz brygadier, pocąc się przed biurkiem. - Słyszeli plotki, że towarzysz przewodniczący. .. no, tego...

Saint-Just obrócił głowę i towarzysz brygadier zamilkł, widząc jego jadowicie lodowate spojrzenie. Saint-Just pozwolił mu się pocić dobre piętnaście sekund, nim się odezwał; mówił bardzo wolno i bardzo dobitnie:

- Ludzie zrobią to, co im się rozkaże, towarzyszu brygadierze. Tak samo jak dowodzący nimi oficerowie. Wszyscy oficerowie. Obowiązuje teraz stan "Horatius", o czym proszę poinformować wszystkich dowódców jednostek. Proszę ich także poinformować, że mają zgodę na użycie wszelkich metod utrzymania posłuchu i dyscypliny w podległych pododdziałach. Czy to jasne i zrozumiałe?

- T... tak, towarzyszu sekretarzu! - wykrztusił towarzysz brygadier.

Po czym wyprężył się, strzelił obcasami, aż echo poszło, odwrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju.

Saint-Just uśmiechnął się i jego twarz nabrała zadziwiającego podobieństwa do trupiej czaszki. Towarzysz brygadier musiał być rzadkim kretynem, skoro sam się nie domyślił, że obowiązuje stan "Horatius". Choć z drugiej strony mógł to być efekt szoku, nie durnoty, jako że Esther McQueen zdołała ich wszystkich zaskoczyć... ponownie.

Westchnął i zmusił się do zignorowania ciągłego strumienia meldunków i rozpaczliwych pytań o rozkazy. Przetarł dłońmi oczy, zastanawiając się, co tę babę napadło, żeby zacząć działania właśnie teraz. Przecież musiała zdawać sobie sprawę, że jest bezpieczna, dopóki nie zmusi Sojuszu do odwrotu i prawie nie wygra wojny. Mogło jej chodzić o pełne zaskoczenie, ale coś tu nie pasowało - bo, owszem, pierwszy etap był całkowitą niespodzianką i w dużym stopniu osiągnęła to, co zamierzała, ale nie ulegało wątpliwości, że to, co nastąpiło potem, wcale nie było tak dobrze zorganizowane ani też nie zakończyło się podobnymi sukcesami.

Choć z drugiej strony miała wszystkich członków Komitetu i zabiła Roba. Jeśli zmusi ich, by poparli jej poczynania, a była to tylko kwestia czasu, to...

Dalsze rozmyślania przerwał mu dźwięk sygnału oznaczającego, że odebrano jakąś wiadomość, którą szef łączności uznał za na tyle ważną, by mu o tym natychmiast dać znać. Saint-Just skrzywił się, spodziewając się kolejnej serii nieszczęść, ale wcisnął stosowny klawisz na klawiaturze modułu łączności. I zacisnął usta, gdy z głośnika dobiegł głos Esther McQueen:

- Do wszystkich lojalnych członków sił zbrojnych Ludowej Republiki! Tu towarzyszka sekretarz wojny McQueen! Rewolucja została zdradzona! Otrzymałam potwierdzenie wiadomości, że towarzysz przewodniczący Pierre został zamordowany. Zamordowany przez swoich ochroniarzy z Urzędu Bezpieczeństwa na rozkaz Oscara Saint-Justa! Nadal jeszcze nie potrafię stwierdzić, co pchnęło sekretarza Urzędu Bezpieczeństwa do popełnienia tej zbrodni i zdrady rewolucji, ale wiem, że równocześnie próbował ująć mnie i pozostałych członków Komitetu. Oznacza to istnienie szeroko rozgałęzionego i groźnego spisku wewnątrz organów bezpieczeństwa. Dlatego wzywam wszystkich lojalnych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa: pamiętajcie, towarzysze, że przysięgaliście wierność rewolucji, Komitetowi i towarzyszowi przewodniczącemu, a nie człowiekowi, który z powodu prywatnych ambicji stał się zdrajcą sprawy ludu! Wzywam was do udaremnienia jego podłych prób przejęcia władzy od legalnych organów rządu i do odmowy wykonania rozkazów tego sługusa imperialistów i zdrajcy Ludowej Republiki! Nie pomagajcie mu, towarzysze, w haniebnych aktach zdrady i w kolejnych mordach, do których się posunie dla zdobycia absolutnej władzy! Natomiast do oddziałów regularnych sił zbrojnych adresuję następującą wiadomość: waszym wrogiem nie jest Urząd Bezpieczeństwa, a jedynie te indywidua i formacje, które wybiorą służbę przyszłemu dyktatorowi! Tak jak dotąd bohatersko broniliście Ludowej Republiki i rewolucji przed zewnętrznym wrogiem, tak teraz musicie obronić ją przed wewnętrznymi wrogami znacznie groźniejszymi niż Sojusz czy Królewska Marynarka. Groźniejszymi, bo czającymi się w ukryciu niczym mordercy. Żołnierze, wzywam was do wierności przysiędze głoszącej, że służycie Republice i Komitetowi Bezpieczeństwa Publicznego! I apeluję o rozwagę: to nie jest konflikt, w którym można użyć okrętów liniowych czy broni masowego rażenia. Niezależnie od tego, co będzie chciał zrobić zdrajca Saint-Just, my, członkowie legalnego Komitetu, odmawiamy zamienienia stolicy w radioaktywne rumowisko będące grobem milionów niewinnych cywilów. Mamy w swym posiadaniu Octagon i będziemy go bronić wszelkimi koniecznymi sposobami, ale nie prosimy ani też nie będziemy tolerowali użycia broni nuklearnej czy ostrzału stolicy z orbity, choćby użyto rakiet jako broni kinetycznej! Jeżeli takie rozkazy wyda wam zdrajca Saint-Just lub jego pomagierzy, odmówcie wykonania ich, obojętnie jakie groźby by im towarzyszyły! Komitet potrzebuje w tej chwili najbardziej lojalnych jednostek naziemnych i lotniczych, bo wszyscy wiecie, jak liczne są oddziały interwencyjne UB w samej stolicy i jej sąsiedztwie. Mam nadzieję i wierzę, że wielu towarzyszy z tych batalionów pozostanie wiernych przysiędze i odmówi udziału w zamachu mającym na celu zniszczenie wszystkiego, o co walczył i co z takim trudem osiągnął towarzysz przewodniczący Rob S. Pierre. Ale nie ma się co łudzić, że tak postąpią wszyscy. Część da się ogłupić rozkazom zdrajców, którzy sprzymierzyli się z wrogiem ludu Oscarem Saint-Justem. Obrona Octagonu jest silna, ale nie zdołamy w nieskończoność odpierać zmasowanych ataków. Dlatego dla przetrwania Komitetu najważniejsze jest, by wierne mu oddziały jak najszybciej przebiły się tu i zapewniły bezpieczną ewakuację jego cywilnym członkom. Dlatego wzywam wszystkich oficerów Ludowego Korpusu Marines, Ludowej Armii i Obrony Planetarnej i nakazuję wam zarówno jako sekretarz wojny, jak i członek legalnej władzy, jaką stanowi Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, abyście wraz ze swymi jednostkami natychmiast wyruszyli z odsieczą Octagonowi i zdławili opór wszelkich napotkanych oddziałów zdrajcy Saint-Justa! W chwili takiej...

Saint-Just trzepnął zirytowany w klawisz, nie kryjąc wściekłego grymasu.

Głos McQueen umilkł, a on długą chwile siedział, odzyskując panowanie nad sobą. Dziwka była dobra, to jej musiał przyznać. Sam by jej uwierzył, gdyby nie znał prawdy, taka szczerość, wściekłość i święte oburzenie brzmiały w jej głosie. Była w stanie przekonać nawet część jego ubeków, a co się tyczy wojska, to oni będą chcieli jej uwierzyć, bo to ona wiodła ich od zwycięstwa do zwycięstwa po latach klęsk, a on był odpowiedzialny za czystki, które dotknęły także rodziny oficerów uznanych za zdrajców. A ponieważ Rob nie żył, wszyscy pozostali byli teoretycznie równi, jako że mieli status zwykłych "towarzyszy sekretarzy". To, że on najdłużej, a ona najkrócej, nie miało znaczenia dla tych, którzy szukali pretekstu, by wystąpić przeciwko niemu. A gdy zmusi pozostałych członków Komitetu do potwierdzenia jej wersji wydarzeń, stanie się ona znacznie bardziej przekonująca. A co do tego, że ich zmusi, nie żywił cienia wątpliwości - miała ich w Octagonie, a on sam i Rob lata spędzili na tym, by wyplenić wśród pozostałych przy życiu członków Komitetu wszystko poza posłuszeństwem. Poza tym istniały inne środki i wiedział, że jest zdolna ich użyć...

A ten numer z zakazem atomówek i broni kinetycznej był wręcz genialny. Nie dość, że stawiał ją na moralnym piedestale, to na dodatek był jasno sformułowaną groźbą, która prawie na pewno powstrzyma podobne zapędy załogi i dowódców jednostek UB. Towarzysz komodor Helft zniszczył już dwa superdreadnoughty, które sprawiały wrażenie, że chcą ją wesprzeć, i póki co reszta Floty Systemowej biernie czekała. Ale on miał do dyspozycji tylko eskadrę liniową, co w obecnej sytuacji wystarczało, ale gdyby zbombardował stolicę po apelu tej małpy, ruszą na niego wszyscy. Zniszczy wiele okrętów floty, ale pozostałe zniszczą jego, to była kwestia prostej matematyki. A ruszą na pewno - z początku może nie wszystkie, ale część dowódców będzie chciała go powstrzymać, a kiedy zniszczy ich okręty, a będzie ich trochę, pchnie to do akcji wszystkich pozostałych. To także było pewne.

Ktoś zapukał w futrynę drzwi.

Saint-Just uniósł głowę i zobaczył pułkownika, którego twarz znał, ale nazwiska nie był w stanie sobie przypomnieć.

- Tak? - spytał.

- Właśnie otrzymaliśmy kolejny meldunek od towarzysza generała Boucharda, towarzyszu sekretarzu. - Towarzysz pułkownik odchrząknął. - Jego atak został powstrzymany, i to przy dużych stratach własnych.

- Jak dużych? - spytał równie neutralnym tonem jak poprzednio Saint-Just. Zapytany odchrząknął.

- Bardzo dużych, towarzyszu sekretarzu. Towarzysz generał zameldował, że oba czołowe bataliony cofają się w nieładzie... Podejrzewam z tego, co słyszałem, towarzyszu sekretarzu, że po prostu uciekają... i to nie tylko te dwa bataliony...

- Rozumiem. - Saint-Just przyjrzał się pułkownikowi : z nowym zainteresowaniem. - Co by pan proponował w tej sytuacji, towarzyszu pułkowniku?

Zapytany spojrzał mu prosto w oczy i odparł ze znacznie mniejszym wahaniem, jakby przełamał jakąś wewnętrzną barierę.

- Nie dysponuję informacjami z pierwszej ręki, towarzyszu sekretarzu, ale z nadchodzących meldunków wynika, że towarzysz generał Bouchard nie zdoła przełamać obrony. Garnizon Octagonu jest zbyt liczny, zbyt dobrze uzbrojony i znacznie lepiej wyszkolony do takiej walki niż nasze oddziały.

- Rozumiem... - powtórzył Saint-Just. - Niemniej jednak bunt musi zostać stłumiony. Zgadza się pan ze mną?

- Naturalnie, że się zgadzam, towarzyszu sekretarzu. Chodzi mi tylko o to, że ponawianie ataków wzdłuż tych samych osi natarcia spowoduje olbrzymie straty i nić więcej. Wydaje mi się, że obrońcy dysponują jedynie niewielką ruchomą rezerwą, co prawda z kilku kierunków zmierza ku Octagonowi odsiecz, głównie są to jednostki Marines, ale żaden oddział jeszcze nie dotarł do nich. Uważam, że nasze jednostki znajdujące się w pobliżu powinny otoczyć Octagon i skoncentrować się na powstrzymaniu odsieczy. A my w tym czasie powinniśmy wysłać brygadę towarzysza brygadiera Tome'a jako wsparcie dla towarzysza generała Boucharda i ściągnąć posiłki spoza stolicy. Kiedy przybędą, będziemy dysponowali wystarczającymi siłami, by przełamać obronę zmasowanym atakiem czołowym pomimo olbrzymich strat. A do tej pory utrzymywałbym inicjatywę za pomocą ataków lotniczych, ale przeprowadzanych niewielkimi siłami, gdyż próba dużego desantu najprawdopodobniej zakończyłaby się masakrą.

Saint-Just przyglądał się oficerowi z namysłem. W tym, co mówił, było sporo sensu z wojskowego punktu widzenia, niestety ta konfrontacja miała naturę nie tylko militarną, ale i polityczną. A to oznaczało, że każda godzina powtarzania tego nagrania, którego wysłuchał, to dalszy wzrost sił buntowników. Mówiąc inaczej - czas pracował na ich korzyść, nie na jego.

- Doceniam szczerość, towarzyszu pułkowniku... Jurgens - powiedział, odczytując nazwisko z naszywki na mundurze. - Skoro ludzie Boucharda i tak się cofają, to lepiej by zajęli stanowiska obronne, przynajmniej chwilowo. Natomiast planując dalsze posunięcia, musimy brać pod uwagę także inne, niemilitarne czynniki.

Saint-Just potarł czoło, co w jego wypadku było równoznaczne z wybuchem złości, po czym wzruszył ramionami i polecił:

- Proszę przekazać towarzyszowi generałowi Bouchardowi, by utrzymał pozycje obronne i użył rezerw do uszczelnienia kordonu wokół Octagonu. Ma się zameldować, gdy zakończy reorganizację swoich sił. I proszę powiedzieć towarzyszce brygadier Mahoney, żeby tu przyszła.

- Rozumiem, towarzyszu sekretarzu. Natychmiast się tym zajmę.


* * *


- Generał Conflans melduje, że połączył się z generałem Hendersonem i że nieprzyjaciel przerwał atak, ma'am!

W sali rozległy się wiwaty, ale McQueen tylko skinęła głową. Też chciałaby się cieszyć, bo była to najlepsza informacja od czasu przywiezienia ostatniego członka Komitetu. Jego atak z flanki musiał się powieść, a to oznaczało, że siły naziemne posłuszne Saint-Justowi w najbliższym sąsiedztwie Octagonu zostały zneutralizowane.

Spojrzała na chronometr - czas zdawał się pełznąć, ale w rzeczywistości od rozpoczęcia operacji przez grupy szturmowe minęło ponad pięć godzin. A ona wciąż żyła, co ją mocno dziwiło, gdyż dając sygnał rozpoczęcia akcji, nie spodziewała się pożyć tak długo. Na dodatek informacja od Gerarda o odwrocie ubeków Boucharda oznaczała, że jej ludzie stopniowo przejmują inicjatywę.

Co jeszcze o niczym nie świadczyło, poza tym że jeśli wpadnie w huraoptymizm, to Saint-Just przed wieczorem będzie mógł zatknąć jej głowę na sztachetę przy Placu Ludowym.

Odwróciła się do Bukato i powiedziała spokojnie:

- Proszę powiadomić Gerarda, żeby przekazał dowództwo Hendersonowi, gdy tylko uzna to za stosowne, i zjawił się tu z takimi siłami, jakie uzna za możliwe, by nie osłabić przez to zbytnio Hendersona.

- Rozumiem, ma'am. Sądzi pani, że nadszedł czas, by zaplanować jakieś posunięcia ofensywne?

- Nie - oświadczyła ponuro. - Myślę, że nadszedł czas, by wzmocnić obronę Octagonu, na ile tylko się da. Proszę się tak nie dziwić, to kwestia nie tylko wojskowa. Jeżeli atak Gerarda przekonał Saint-Justa, że siły naziemne nie zdobędą Octagonu, musi spróbować czegoś innego, bo czas pracuje dla nas, nie dla niego.

- Ależ to idiotyzm, ma'am! - sprzeciwił się Bukato. - System obrony przeciwlotniczej rozniesie desant na strzępy, nim tu dotrą!

- Ty to wiesz i ja to wiem, tylko czy Saint-Just to wie? A jeśli nawet wie, czy to go obchodzi? On nadal ma do dyspozycji znacznie większą siłę ognia i nieporównywalnie więcej ludzi na tej planecie niż my. Także nie sądzę, by nalot zdołał przebić się przez obronę przeciwlotniczą, ale możemy się mylić, a jemu wystarczy, by tylko część sił tu dotarła. Poza tym w przeciwnym razie straci tylko promy szturmowe i ubeków: jedne i drugich łatwo zastąpić nowymi przy tych rezerwach, jakie posiada.

Bukato przyglądał się jej przez moment, jakby chciał zakwestionować jej ocenę sytuacji, po czym jedynie kiwnął głową na znak zgody. - Zaraz wydam stosowne rozkazy, ma'am.


* * *


- Zakończyliśmy organizowanie rzutu powietrznego, towarzyszu sekretarzu. Tak desant, jak i osłona są gotowe.

Saint-Just uniósł głowę i przyjrzał się oficerowi, który właśnie skończył meldunek.

- Dowódcy zostali w pełni wprowadzeni w sytuację?

- Tak, towarzyszu sekretarzu.

- W takim razie proszę kazać im startować.

- Natychmiast, towarzyszu sekretarzu!

Oficer wybiegł, a Saint-Just ponownie wbił wzrok w moduł łączności wmontowany w blat biurka. Mógł tylko mieć nadzieję, że desant i osłaniające go myśliwce wykonają zadanie, podobnie jak mógł jedynie liczyć na to, że piloci pinas i myśliwców naprawdę zaakceptowali to, że będą musieli ostrzelać innych członków Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. A nie było innego wyjścia, jeśli Ludowa Republika miała nadal istnieć. Bo choć walczył o przeżycie, podobnie zresztą jak McQueen - żadne z nich nie mogło pozostawić przeciwnika przy życiu nawet w przypadku całkowitego zwycięstwa - to nie chodziło jedynie o przetrwanie. Istniała możliwość, że McQueen okazałaby się równie zdolna jako przywódca państwa co jako admirał, ale to było bez znaczenia. Po pierwsze dlatego, że zabiła Roba, po drugie zaś dlatego, że państwo, którym by kierowała, pozostałoby Ludową Republiką jedynie z nazwy. Nie byłoby to państwo, które stworzył Rob, i nie zmierzałoby do osiągnięcia celów, które on chciał osiągnąć. A Rob Pierre był nie tylko przyjacielem Oscara Saint-Justa, był także jego wodzem.

McQueen mogła tego nigdy nie zrozumieć w pełni, ale nawet gdyby zrozumiała, i tak niczego by to nie zmieniło. Mimo słynnego braku emocji bowiem Oscar Saint-Just miał duszę członka feudalnego klanu i zemsta była dlań najważniejsza.


* * *


- Tango Leader do wszystkich. Ruszamy! Powtarzam: rozpoczynamy atak!

Towarzyszka porucznik Angelica Constantine zamknęła oczy, słysząc głos dowódcy. Nie mogła uwierzyć w to, co powiedziała. A raczej nie chciała w to uwierzyć.

Otworzyła oczy i spojrzała na symbole wyświetlające się na ekranie HUD znajdującym się na wewnętrznej stronie owiewki. W pierwszej fali leciało dwanaście pinas, a zaraz za nimi czterdzieści myśliwców atmosferycznych takich jak jej własny. I to właśnie one stanowiły główną siłę uderzeniową nalotu mającą utorować drogę promom szturmowym. Pinasy były silniej uzbrojone i znacznie groźniejsze od myśliwców, ale w tej sytuacji było to bez znaczenia, bo nie istniał nawet cień szansy, by którakolwiek zdołała przedrzeć się przez obronę przeciwlotniczą Octagonu. I ich załogi wiedziały o tym, że głównym ich zadaniem jest skupienie na sobie ognia obrońców i odciągnięcie ich uwagi od myśliwców. Nikt nie liczył, że wszystkim myśliwcom uda się dzięki temu przetrwać, ale nawet gdyby tylko czwarta część była w stanie zaatakować Octagon, powinno to wystarczyć, by przetrzeć drogę desantowi.

Znała plan i dawała mu nie więcej niż 20% szans na powodzenie. W najbardziej optymistycznym założeniu. Nalot został zorganizowany w pośpiechu i w nadziei, że rebelianci nie zdołali jeszcze przejąć pełnej kontroli nad systemem obrony przeciwlotniczej. Jeżeli tak było, to ta jedna czwarta myśliwców mogła się przedrzeć. Jeżeli natomiast w pełni kontrolowali system obrony przeciwlotniczej. ..

Nawet Lewelerzy nie odważyli się zaryzykować ataku na Octagon, a po ich rewolcie system nie został ani zdemontowany, ani obsadzony przez personel Urzędu Bezpieczeństwa. Tego ostatniego Angelica Constantine nie była w stanie pojąć. Za to doskonale rozumiała, że przez to niedopatrzenie Saint-Justa zginie wielu ludzi, w tym prawdopodobnie ona sama.

Bała się śmierci, ale jeszcze bardziej bała się o męża. Gregory także był funkcjonariuszem UB... przydzielonym do ochrony Octagonu. Nawet nie wiedziała, czy żyje, i prawdę mówiąc, wolała nie wiedzieć. Zresztą to, czy żył czy nie, niczego nie zmieniało i niczego nie mogło zmienić, dlatego właśnie była taka zrezygnowana i zrozpaczona. Oraz pozbawiona wszelkich nadziei.

Legislatorzy zbudowali Octagon jak fortecę, wychodząc z założenia, że siedziba naczelnego dowództwa i sztabu generalnego sił zbrojnych całej Republiki oraz stanowisko dowodzenia obroną przeciwlotniczą stolicy na wszelki wypadek powinno być łatwe do obrony, a trudne do zniszczenia. Dlatego tez zadaniem myśliwców nie było jego zniszczenie, co bez użycia pocisków z głowicami nuklearnymi i tak by się nie udało, lecz likwidacja wystarczającej liczby stanowisk dział i rakiet przeciwlotniczych, by stworzyć bezpieczny korytarz promom z desantem lecącym w następnej fali. Była to desperacka próba, ale po załamaniu się ataku sił lądowych, a raczej po ich panicznej ucieczce, na zorganizowanie kolejnego natarcia potrzeba było wielu godzin, a być może i kilku dni. A jak przez ten czas rozwinie się sytuacja, tego nikt nie potrafił przewidzieć, natomiast elementarna znajomość taktyki nakazywała stłumienie rewolty jak najszybciej. Zanim dołączą do niej kolejne oddziały wojska Marines i Ludowej Marynarki. Stąd tez nalot połączony z desantem. A jeżeli ta próba się nie powiedzie, pozostanie tylko zrównanie Octagonu z ziemią.

Co nieuchronnie doprowadzi do śmierci Gregorego.

Jedynym pocieszeniem dla Angeliki była świadomość, że zginie pierwsza. - Tango Leader do wszystkich: ruszamy! - warknął głos w słuchawkach.


* * *


- Nadlatują, ma'am! - oznajmił kapitan Rubin.

Esther McQueen uniesieniem dłoni uciszyła czytającego ostatni meldunek Caminettiego i odwróciła się ku głównej holoprojekcji taktycznej. Zwykle ukazywała ona rozmieszczenie orbitalnych fortów i okrętów stacjonujących w systemie, by bronić go przed jakimkolwiek zewnętrznym atakiem. Teraz przedstawiała coś, co widziało naprawdę niewiele osób, nawet spośród tych, którzy od lat pracowali w Octagonie - dokładną holomapę Nouveau Paris i otaczającego go terenu w promieniu 100 km. Na mapie zaznaczono czerwone plamy znanych, wrogich jednostek i znacznie mniej liczne zielone punkty symbolizujące własne oddziały. Nad budynkami widać było rój czerwonych obiektów zbliżający się ku centrum holoprojekcji, czyli ku Octagonowi.

Esther McQueen bez trudu rozpoznała, jakie jednostki oznaczają poszczególne symbole, i zmrużyła oczy zaskoczona.

- Biedne sukinsyny! - dobiegł z prawej strony cichy, pełen żalu głos. Obróciła głowę i spojrzała na mówiącego - Iwan Bukato tylko potrząsnął wymownie głową.

- Mamy namiar, ma'am - oznajmił ktoś.

McQueen ponownie odwróciła się do holoprojekcji i skoncentrowała na śledzeniu sytuacji. Czołowe symbole znajdowały się już w niebieskich kółkach oznaczających stały namiar celu.

- Muszą wiedzieć, że mają takie same szanse jak bałwan w piekle - powiedział cicho Bukato.

Wzruszyła ramionami i burknęła:

- Oczywiście że wiedzą. Ten, kto wydał im rozkaz, też to wie, ale liczy, że się myli, więc wysłał ich, by sprawdzić, czy przejęliśmy pełną kontrolę nad systemem obrony przeciwlotniczej i czy jest on w pełni sprawny. A może to też być próba odwrócenia naszej uwagi od czegoś innego...

Bukato spojrzał zaskoczony na profil drobnej niewiasty, która wypowiedziała te słowa całkowicie beznamiętnie, wzdrygnął się i przeniósł spojrzenie na holoprojekcję.


* * *


Huknęło, błysnęło i zmasakrowane szczątki pinasy rozleciały się po zasnutym dymem błękitnym niebie nad Nouveau Paris. Nie były osamotnione, choć większość zdołała już opaść na ziemię.

Zanim bowiem pinasy dotarły na tyle blisko Octagonu, by móc go ostrzelać z broni pokładowej, otworzyły się pancerne pokrywy silosów, z których wystrzelono rakiety przeciwlotnicze wyposażone w napędy typu impeller. Pociski pomknęły na spotkanie rakiet z prędkością cztery razy przewyższającą prędkość dźwięku i natychmiast po opuszczeniu wyrzutni uaktywniły napędy i ekrany. Pinasy lecące w czołówce nalotu nie miały żadnych szans przy spotkaniu z nimi.

A potem przyszła kolej na myśliwce. W przeciwieństwie do pinas lecących na dużej wysokości utrzymywały się ledwie 200 metrów nad ziemią, tnąc z wyciem powietrze i manewrując między cerambetonowymi budynkami stolicy. Ponieważ jednak używały klasycznych napędów, były w stanie rozwinąć jedynie trzy machy. Na ich spotkanie pomknęły kolejne rakiety.

Tym razem nie wyposażone w napędy typu impeller, gdyż zabezpieczenie w oprogramowaniu systemu obrony przeciwlotniczej uniemożliwiło zastosowanie ich przeciwko celom lecącym poniżej pułapu 500 m. Powód był prosty - gdyby taka rakieta trafiła w wieżę, skutek byłby tyleż widowiskowy, co makabryczny. Dlatego też rakiety wystrzelone na spotkanie myśliwców także miały stare, klasyczne napędy. Było ich jednak naprawdę dużo i wszystkie posiadały głowice samonaprowadzające na wszelkie możliwe źródła emisji od radarów zaczynając, na turbulencji powietrza wywołanej przelotem kończąc. Na każdy myśliwiec przypadło ich prawie tuzin.

To nie była bitwa.

To nawet nie była masakra.

To była egzekucja - ani jeden myśliwiec nie zdołał dolecieć do celu na odległość umożliwiającą odpalenie rakiet czy użycie broni pokładowej. Za to stolicą wstrząsnęła seria prawie pół setki wybuchów, po których na dachy i ulice posypał się deszcz szczątków trudnych do zidentyfikowania, jako że w każdą maszynę trafiło po kilka rakiet przeciwlotniczych.


* * *


- Mój Boże! -jęknął ktoś. - Promy szturmowe?!

Esther McQueen nawet nie obróciła głowy, cały czas spoglądając na holoprojekcję, na której pozostała tylko jedna grupa symboli. Było ich kilkadziesiąt i wszystkie identyczne, a każdy oznaczał prom szturmowy, na pokładzie którego znajdowało się 250 funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, czyli pełna kompania interwencyjna z ciężką bronią piechoty. Promy leciały wprost na Octagon, jakby ich piloci naprawdę wierzyli, że myśliwce zdołały odciągnąć uwagę systemu lub wyczerpać zapas rakiet przeciwlotniczych. Przyglądając się im, McQueen przypomniała sobie pewne stare powiedzenie pochodzące jeszcze z Ziemi, opisujące podobny atak, choć nie lotniczy.

- Cest magnifique, mais ce n 'est pas la guerre - powiedziała bardzo cicho. - To wspaniałe, ale to nie jest wojna.


* * *


- Słodki Boże!

Oscar Saint-Just nawet nie obrócił głowy. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Oficer, który jęknął, nawet nie zdawał sobie sprawy, że powiedział to głośno, a nawet gdyby był tego świadom i gdyby dodał jeszcze coś, jakieś słowo krytyki pod adresem tego, na czyj rozkaz dokonano nalotu, ten jeden jedyny raz towarzysz sekretarz nie zareagowałby.

Saint-Just bez mrugnięcia okiem obserwował promy szturmowe lecące prosto na spotkanie śmierci. Leciały z tą samą prędkością co myśliwce, ale wyżej - na tyle wysoko, że system wystrzelił rakiety z napędem impeller. Promy miały lepsze wyposażenie radioelektroniczne, ale nie na tyle dobre, by mogło to spowodować jakąś zauważalną różnicę, i rakiety trafiały w nie bez większych problemów. Na niebie wykwitły całe serie wybuchów - a na ziemię posypały się szczątki i płonące, poskręcane wraki. Tylko dwa zdołały dotrzeć na tyle blisko Octagonu, że znalazły się w zasięgu działek laserowych umieszczonych na dachu budynku.

Gdy ostatni prom rąbnął o ziemię, zmieniając się w stos pogrzebowy kompanii interwencyjnej Urzędu Bezpieczeństwa, w kwaterze głównej Saint-Justa zapanowała cisza tak ciężka i gęsta, że można ją było kroić. Sam Oscar Saint-Just przyglądał się spokojnie liczbie zabitych wyświetlonej w rogu ekranu, po czym leciutko wzruszył ramionami.

Musiał spróbować i choć kosztowało go to pełną dywizję i załogi wszystkich maszyn biorących udział w ataku, i tak były to straty nieporównywalne do tych, jakie spowodowałaby alternatywa. A teraz miał pewność, że będzie zmuszony z niej skorzystać.

Wziął głęboki oddech i bez słowa wrócił do swego gabinetu.


* * *


- No to teraz towarzysz sekretarz Saint-Just wie, że system obrony przeciwlotniczej jest w pełni sprawny, i przestał mieć wątpliwości co do tego, kto go atakuje - oceniła spokojnie Esther McQueen, odwracając się od holoprojekcji taktycznej do ekranów wizualnych ukazujących płonące wraki wstrząsane wtórnymi eksplozjami. - Mam nadzieję, że ten, kto zaplanował wykonanie jego rozkazu, przeżyje i dostanie się w nasze ręce.

Dodała to prawie normalnym tonem, ale nikt kto spojrzałby w jej oczy, nie miałby cienia wątpliwości, co spotka osobę, o której mówiła.

- Też chciałbym... przedyskutować z nim wybór taktyki, ma'am - dodał Bukato.

- Zgadzam się, że nie mieli szansy, ma'am - odezwał się kapitan Rubin - ale jak sama pani powiedziała, nie było alternatywy. Musieli spróbować.

- Zdaję sobie z tego sprawę, kapitanie - powiedziała po chwili McQueen. - Ale ten, kto dowodził atakiem, widząc, jak zostały zniszczone myśliwce, powinien zrozumieć, że system jest sprawny i całkowicie pod naszą kontrolą. I zawrócić promy, gdyby miał choć szczyptę odwagi. I powiedzieć Saint-Justowi, że posłanie promów jest równoznaczne z masowym morderstwem. Najwyżej sam by zginął, a tak współuczestniczył w masowym mordzie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Cokolwiek by Saint-Just zaplanował po tym, jak szybko i skutecznie zostały zestrzelone myśliwce, dla każdego posiadającego choćby elementarne wyszkolenie taktyczne powinno być jasne, jaka jest sytuacja obrony przeciwlotniczej. Posłanie w ślad za nimi promów było całkowicie nieuzasadnione, bo wiadomo było, że jedynym skutkiem tego posunięcia będą ofiary wielekroć przewyższające poniesione dotąd we wszystkich próbach zdobycia Octagonu.

- Nie wspominając już o ofiarach wśród ludności, której posypała się na głowy taka ilość wraków i większych ich fragmentów - dodał posępnie Bukato.

- Nie wspominając - zgodziła się McQueen. - Choć ofiarami wśród cywilów nie epatujemy za bardzo, bo ostatnim razem to myśmy im zafundowali ostrzał kinetyczny z orbity, więc w ogólnym rozrachunku jesteśmy odpowiedzialni za ofiary wśród ludności w takim samym stopniu jak Saint-Just. Poza tym, że złośliwie podejdę do tematu, tym razem nie zginąłby ani jeden cywil, gdybyśmy spokojnie poczekali i dali się rozstrzelać ubekom.

- Wiem, ma'am. Ale my przynajmniej staramy się zminimalizować straty wśród ludności cywilnej.

- Fakt. Podobnie jak niezaprzeczalnym faktem jest to, że Saint-Just i Pierre zabili więcej obywateli Republiki niż Sojusz w czasie całej tej wojny, toteż zastąpienie ich naszym zarządem powinno poprawić sytuację wszystkich. Tyle że my mamy w całej tej sprawie całkiem inny, prywatny interes, nieprawdaż?

I uśmiechnęła się lekko.

A Iwan Bukato ku swemu zaskoczeniu parsknął śmiechem.


* * *


- Jakie są najnowsze wiadomości z portu kosmicznego? - Nader uprzejmy ton, jakim Saint-Just zadał pytanie, był odpowiednikiem ataku furii i takie też wywołał wrażenie na sztabowcach.

Wszyscy spojrzeli na niego ze strachem i nikt nie odważył się odezwać. Dopiero po chwili towarzyszka kapitan odchrząknęła i przyznała:

- Obawiam się... że nie najlepsze, towarzyszu sekretarzu. Wygląda na to, że generał Conflans zdołał włączyć się w system dowodzenia garnizonu portu, z czego nikt wcześniej nie zdał sobie sprawy... W efekcie w ciągu pierwszych dwudziestu minut rebelii cały garnizon podporządkował się jego rozkazom. To właśnie większość jednostek stanowiących garnizon portu wykonała kontratak na skrzydło sił towarzysza generała Boucharda i zmusiła je do odwrotu... - urwała, wzięła głęboki oddech i dodała: - I to nie wszystko, towarzyszu sekretarzu. Towarzysz generał Maitland właśnie ogłosił, że przyłącza się do rebelii, a krótko przed nim zrobił to towarzysz pułkownik Yazov.

- Rozumiem... - Saint-Just panował nad głosem, ale sporo go to kosztowało.

Wieść o zdradzie tych dwóch mocno go bowiem poruszyła. Yazov był pierwszym oficerem UB, który oficjalnie zadeklarował poparcie dla McQueen. Co prawda zwykły towarzysz pułkownik nie był ważną figurą ani nie miał wiele do powiedzenia, toteż z czysto militarnego punktu widzenia nie był to fakt doniosły, ale Saint-Just dobrze wiedział, że bezpośrednio po masakrze sił towarzysza brygadiera Tome'a wrażenie, jakie to wywarło na przestraszonych i zaskoczonych oficerach i funkcjonariuszach UB, było niewspółmiernie duże. I dlatego zdrada Yazova była naprawdę poważnym ciosem. Nie wspominając już o tym, że na stanowisko zastępcy dowódcy portu kosmicznego Nouveau Paris został starannie wybrany z powodu lojalności i oddania, a nie tylko umiejętności. I w tej sytuacji musiało zrodzić się pytanie, którzy z oddanych i lojalnych kolegów pójdą w jego ślady.

Bo w to, że pójdą, Saint-Just nie wątpił ani przez moment.

Maitland był pierwszy, ale z całą pewnością nie ostatni. Fakt, był przełożonym Yazova, więc ten miał na niego większy, bo osobisty wpływ, ale fakt, że zdołał go przekonać, był groźny. Teraz bowiem za wersją McQueen opowiedział się towarzysz generał Urzędu Bezpieczeństwa, dowodzący ważnym strategicznie obiektem. Skoro tak wysoki rangą oficer uznał, że Saint-Just jest zdrajcą, a McQueen działa legalnie, reprezentując Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, to jej pozycja będzie powoli, ale nieubłaganie ulegała wzmocnieniu.

A równocześnie jego będzie słabła...

Wychodziło na to, że nie pozostawiono mu wyboru. A jeżeli będzie musiał użyć ostatecznego środka, to...

Saint-Just zamknął oczy i zmusił się do spokojnego rozważenia konsekwencji takiej decyzji. Była to w tej sytuacji jedyna realna szansa stłumienia rewolty, zanim McQueen stanie się zbyt silna. Nie mógł czekać, aż reszta regularnych jednostek stacjonujących w stolicy przejdzie na jej stronę, skoro zaczęły to już robić oddziały UB.

Sprawie należało ukręcić łeb teraz, zanim kompletnie wymknie się spod kontroli. Bo inaczej walki będą trwały przez kilka dni, a coraz więcej regularnych oddziałów będzie dołączać do rebeliantów. A nawet jeśli tego nie zrobią, to inni oficerowie, zwłaszcza Ludowej Marynarki, mogą zacząć snuć własne projekty. Ambitny człowiek skorzysta na tym, że dwaj główni przeciwnicy toczą walkę na śmierć i życie i nie będą mieli ani głowy, ani sił, by zająć się nim.

A nawet gdyby do tego nie doszło i gdyby ostatecznie zdołał zdławić rebelię, nie byłby w stanie zapobiec szkodom, jakie już zostały wyrządzone. Nie byłoby nadziei, by objęcie przez niego władzy zostało uznane za legalne. Im dłużej walki będą się ciągnąć, tym więcej ludzi będzie skłonnych uwierzyć w jej wersję, a urządziła się tak sprytnie, że nie był w stanie zagłuszyć jej komunikatu. Naturalnie do pewnego stopnia i tak takie właśnie konsekwencje nastąpią, ale jeśli zdusi rewoltę szybko i bezwzględnie, będą one niewielkie i niezbyt groźne.

Natomiast niewiadomą stanowiło coś innego - jaka będzie reakcja wojska i cywilów, gdy dotrze do nich, jak daleko jest zdolny się posunąć. Istniały dwie możliwości - albo będą tak przerażeni, że się podporządkują bez prób sprzeciwu, albo uznają, że i tak nie mają już nić do stracenia, jeżeli on pozostanie przy władzy.

A wtedy nić go nie uratuje...

Oscar Saint-Just nie bał się podejmowania trudnych decyzji ani tego, że ma ręce ubroczone we krwi. Natomiast tej decyzji naprawdę nie chciał podejmować i gdyby wierzył w Boga, modliłby się, by nie został do tego zmuszony.


* * *


- Mogę być zbytnim optymistą, ma'am - powiedział Iwan Bukato. - Ale wydaje mi się, że najgorsze za nami.

Stał obok McQueen, wpatrując się w wielki ekran wizualny ukazujący panoramę podejść do Octagonu. Wszystkie usłane były płonącymi wrakami i ciałami zabitych.

Było późne popołudnie, a wraki pochodziły z trzech kolejnych prób desantu. Wszystkie zakończyły się tak samo - żaden myśliwiec ani prom szturmowy nie dotarł na tyle blisko Octagonu, by go móc ostrzelać, o wysadzeniu desantu nie wspominając. Na dodatek w zamieszaniu powstałym po masakrze drugiego desantu do Octagonu dotarł generał Conflans, prowadząc równowartość pełnego pułku Marines.

- Myślę, że decydującym czynnikiem okazał się czas, w którym Maitland ogłosił, że przechodzi na naszą stronę - dodał Bukato, wskazując holoprojekcję taktyczną.

Widniała na niej solidna zielona plama oznaczająca port kosmiczny i jego okolicę oraz druga obejmująca jedną z pobliskich wież administracyjnych i jej przyległości. Jeszcze parę minut temu płonęła czerwienią.

- Kiedy sztab sił interwencyjnych UB zdecydował się "wesprzeć prawowitych członków Komitetu w ich walce z sekretarzem Urzędu Bezpieczeństwa", zacząłem naprawdę być optymistą - dodał.

- Póki co nie spieszyłabym się aż tak bardzo z planami emerytalnymi - odparła McQueen z uśmiechem. - Ale rzeczywiście wygląda na to, że najgorsze mamy już za sobą. Chyba powinnam ponownie pogawędzić z Fonteinem.

- To faktycznie dobry pomysł, ma'am - zgodził się poważnie Bukato. - Co prawda spodziewałem się, podobnie jak pani, że szybciej zmądrzeje, ale teraz, gdy ubecy przechodzą na naszą stronę masowo, może uda się go pani przekonać, by poparł publicznie nasze stanowisko. W ten sposób przynajmniej zapobiegnie w znacznej mierze dalszym walkom i rzezi.

- Obyś miał rację, bo to wyjątkowo uparty jegomość. Mam nadzieję, że się nie pomyliłam w jego ocenie i naprawdę zależy mu na utrzymaniu stabilizacji państwa i zakończeniu zbędnego rozlewu krwi. Teraz powinno mi się powieść, bo realistą to on jest na pewno, a rzeczywistość jest nieco inna od tej, która istniała podczas naszej pierwszej rozmowy.

- Obawiam się, że nieco cyniczniej oceniam jego motywy, ma'am, ale realizmu trudno mu odmówić. I nie sądzę, by zatracił instynkt samozachowawczy: dotąd miał dobrze rozwinięty.

- Może masz rację. W końcu tak naprawdę jest mi obojętne, z jakich powodów nas poprze, byle to zrobił. Zgadza się?

- Całkowicie, ma'am. Na krótką metę na pewno.

- W takim razie idę z nim pogadać. A ty obserwuj rozwój wydarzeń.

- Oczywiście, ma'am.


* * *


- Proszę mnie połączyć z towarzyszką generał Speer na najlepiej zabezpieczonej linii - powiedział Saint-Just głosem prawie tak beznamiętnym jak zazwyczaj.

Ale tylko prawie.

- Rozumiem, towarzyszu sekretarzu - odrzekł oficer łącznościowy, patrząc wymownie na kolegę. - Skąd będzie pan rozmawiał?

- Ze swojego gabinetu - odparł Saint-Just.

- Rozumiem, towarzyszu sekretarzu. Łączę...

Saint-Just siedział wyprostowany i czekał na połączenie z kobietą, której podlegali wszyscy funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa w mieście. Oczekiwanie trwało ledwie kilka sekund, po czym na ekranie modułu łączności pojawiła się koścista twarz Rachel Speer.

Ukazująca ją kamera nastawiona była na szeroki kąt obrazu, a sama Speer nie znajdowała się w swoim gabinecie, ale na stanowisku dowodzenia, toteż w tle widać było sztabowców zajętych rozmaitymi, ale zawsze energicznymi działaniami. Saint-Just uśmiechnął się w duchu - ustawienie kamery nie było kwestią przypadku czy przeoczenia - to był dupochron. - Chciała, by widział, że się stara, i by o tym pamiętał, gdy przyjdzie czas szukania winnych tego, co wydarzyło się w tym dniu.

- Towarzyszu sekretarzu, chciałabym powiedzieć, że miło mi pana widzieć - powitała go Speer. - W tych warunkach jednakże śmiem wątpić, by mi pan uwierzył, gdybym to zrobiła.

- Jak zwykle, Rachel, jesteś mistrzynią niedomówień - odparł sucho. Twarz Speer stężała. Istniało kilka różnych interpretacji jego odpowiedzi i oczywiste było, że większość z nich jej się nie podobała.

Saint-Just milczał przez chwilę, pozwalając jej się pocić, ale tylko przez chwilę. Po czym odchrząknął. Słysząc to, Speer zmrużyła oczy.

- Powód, dla którego skontaktowałem się z tobą, jest prosty - powiedział. - Zdecydowałem, że nie możemy pozwolić sobie na dalsze czekanie. Zdrada Yazova i Maitlanda już była rzeczą złą, ale teraz Azhari poszedł w ich ślady, i to zdaje się wraz z całym sztabem.

- Zapewniam, że nie miałam absolutnie żadnych powodów, by podejrzewać go o coś takiego! - powiedziała pospiesznie Speer. - Już wysłałam ludzi po jego rodzinę i...

- Nie powiedziałem, że to twoja wina - przerwał jej Saint-Just - a zakładając, że oboje to przeżyjemy, przyjdzie czas, żeby się zająć tą kwestią. Wspomniałem o nich tylko dlatego, żebyś zrozumiała, dlaczego nie możemy dłużej czekać. Dlatego daję ci pełną autoryzację i polecam natychmiast wykonać "Skok na bank".

Towarzyszka generał Speer wytrzeszczyła oczy, Saint-Just zaś dokładnie obserwował jej reakcję. I był zbudowany tym, co widział; obawiał się bowiem, że może protestować lub argumentować, że jeszcze za wcześnie. Najwyraźniej jednak w którymś momencie przemyślała rozwój wydarzeń i zdała sobie sprawę, że ta możliwość staje się coraz bardziej realna. I zdążyła się na to przygotować psychicznie. Widać też było, że cokolwiek by o tym rozwiązaniu sądziła, nie miała zamiaru ryzykować zachowania, które mógłby odczytać jako choćby częściowo nielojalne. Mimo to...

- A rozważył pan, towarzyszu sekretarzu, możliwość ostrzeżenia jej o takim rozwiązaniu? - spytała, bardzo ostrożnie dobierając słowa.

- Rozważyłem. I odrzuciłem ją - odparł zwięźle, cały czas patrząc jej w oczy, po czym dodał: - McQueen jest realistką, więc powiadomienie jej, co mogę zrobić, zapewne skłoniłoby ją do negocjacji. Ale żeby nam uwierzyła, musiałbym powiedzieć jej, jak "Skok na bank" zadziała, a to dałoby jej czas na wy myślenie sposobu, jak uniknąć tego zagrożenia. To inteligentna kobieta, przyzwyczajona do improwizacji. Podejrzewam, że udałoby jej się to znacznie szybciej, niż można by się było tego spodziewać. Nie mogę tego zaryzykować, bo to nasza ostatnia szansa.

Speer milczała przez jakieś dziesięć sekund, po czym przytaknęła ruchem głowy.

- Rozumiem, towarzyszu sekretarzu. Natychmiast wydam rozkazy rozpoczynające ewakuację i...

- Chyba mnie pani niedokładnie zrozumiała, towarzyszko generał - przerwał jej tak oficjalnym tonem, że aż sam się zdziwił. - Rozkazuję pani wykonać "Skok na bank" natychmiast! Nie będzie żadnej ewakuacji.

- Towarzyszu sekretarzu, rozumiem, że sytuacja jest krytyczna. Ale mówimy o... - Tym razem w jej oczach widać było przerażenie, a na twarzy konsternację.

Ale Saint-Just nie pozwolił jej skończyć.

- Doskonale zdaję sobie sprawę, o czym mówimy, towarzyszko generał. Przed chwilą przypomniałem pani o zaletach McQueen jako oficera: jeśli zorientuje się, że ewakuujemy mieszkańców wież otaczających Octagon, a zorientuje się bez trudu, domyśli się, co przygotowaliśmy, tak szybko jakbyśmy ją o tym uprzedzili celowo. Co pociągnie za sobą niebezpieczeństwo, o którym wspomniałem przed chwilą. Podam pani najprostszy przykład uniknięcia zagrożenia: apel do Floty Systemowej o przeciwdziałanie, który najprawdopodobniej zostanie wysłuchany. Nie możemy tego lub czegoś podobnego zaryzykować, dlatego powtarzam: nie będzie żadnej ewakuacji. Czy wyraziłem się wystarczająco zrozumiale, towarzyszko generał Speer?

Rachel Speer otworzyła usta i po sekundzie zamknęła je bez słowa. Przez dobre trzy sekundy milczała, po czym skinęła głową i powiedziała z wysiłkiem:

- Tak, towarzyszu sekretarzu. Teraz już wszystko rozumiem.


* * *


- .. .i dlatego uważam, że czas się zastanowić nad zmianą stanowiska - zakończyła spokojnie Esther McQueen.

Po czym upiła łyk kawy z kubka z emblematem Ludowej Marynarki i uśmiechnęła się nieznacznie, obserwując Erasmusa Fonteina trzymającego taki sam kubek. Musiała przyznać, że choć go nie lubiła, jego spokój i opanowanie wzbudzały podziw.

Był w tym prawie równie dobry jak ona sama.

- Zabrzmiało to rzeczywiście rozsądnie - przyznał po chwili Fontein. - Niestety towarzysz sekretarz Saint-Just może mojego zachowania nie uznać za sensowne.

- Nie dramatyzujmy - osadziła go McQueen. - Oboje wiemy, że Saint-Just nie bardzo może twierdzić, że legalnie przejął władze. Ja mam tu całą resztę Komitetu i dwie trzecie już się zgodziło publicznie mnie wesprzeć. Reszta też się zgodzi, to tylko kwestia czasu. Zaczynają na naszą stronę przechodzić wyżsi oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa wraz ze swymi podkomendnymi. Fakt, nie jest ich jeszcze wielu, ale początek zawsze jest najtrudniejszy. A co ważniejsze, Flota Systemowa nie wykonała żadnego ruchu. Nie ostrzelali co prawda ubeckich okrętów, ale też Saint-Just nie zdołał skłonić nikogo do ostrzelania nas, a oboje wiemy, co to oznacza. Od nadania pierwszego komunikatu minęło piętnaście godzin i nie zdołał nas pokonać, a to na jego niekorzyść pracuje czas. Najważniejszy z militarnego punktu widzenia jest pierwszy dzień, a zmrok zaczyna już zapadać. Z politycznego zaś punktu widzenia, kiedy reszta Komitetu zgodzi się mnie poprzeć publicznie, on będzie skończony.

Fontein upił kolejny łyk kawy, zyskując w ten sposób na czasie. McQueen zaś nie naciskała. Oboje wiedzieli, że jeżeli Saint-Just szybko nie zdławi rebelii, to nie zdławi jej wcale. Ponieważ Pierre był martwy, im dłużej trwało powstanie, tym bardziej cierpiał na tym autorytet towarzysza sekretarza, który nie miał już za plecami towarzysza przewodniczącego. Teraz wszystko szło wyłącznie na jego konto, a był najbardziej znienawidzoną osobą w całej Ludowej Republice Haven. Każdy byłby lepszy niż on jako przywódca i jeżeli tylko rozniesie się poza planetę, że ktoś taki się pojawił i ma realne szanse wygrać, ruszy lawina.

Fontein odstawił kubek i uniósł głowę. Przez chwilę spoglądał prosto w oczy McQueen, nim się odezwał:

- To wszystko może okazać się prawdą, ale Oscar może także jeszcze was zaskoczyć. A nawet jeśli nie i jeśli wam się uda... Co panią, do cholery, napadło, żeby spróbować?! Może się pani powiedzie, ale ryzyko było kolosalne! Rzucać wszystko na jedną kartę! Tylko proszę mi nie opowiadać, że byliście "gotowi". Za długo się znamy, żebym nie wiedział, kiedy pani improwizuje. A w tym wypadku improwizowała pani prawie cały czas.

- Oczywiście, że improwizowałam, bo niby co miałam zrobić, skoro Saint-Just zdecydował się mnie pozbyć?! Byłam prawie gotowa, ale prawie to nie to samo co zupełnie. Nigdy nie sądziłam, że Pierre zgodzi się na moją egzekucję, zanim nie będzie miał pewności, że wygramy tę wojnę. - McQueen potrząsnęła głową ze smutkiem. - Cóż, pomyliłam się...

- O czym pani mówi?!

McQueen uniosła brwi, słysząc w jego głosie autentyczne zaskoczenie.

- Nie powiem, żeby mi sprawiła przyjemność wiadomość, że Saint-Just właśnie panu zlecił pozbycie się mnie, ale doszłam do wniosku, że w końcu to nie było nić osobistego, tylko interesy. Natomiast naprawdę nie musi pan udawać, że tego nie polecił.

- Ale... - Fontein ugryzł się w jeżyk i przez kilka długich sekund przyglądał się jej. Po czym roześmiał się gorzko.

- Nie wiem, dlaczego pani sądzi, że Oscar planował wkrótce panią usunąć - powiedział i dodał pospiesznie, widząc wyraz jej twarzy: - Nie mówię, że nie zdecydował, że trzeba panią zabić. Zdecydował, i to dość dawno temu. Natomiast w ostatniej rozmowie ze mną polecił mi jedynie przygotować wstępny etap, konkretnie spreparować dowody pani zdrady na przyszły użytek. I żeby było śmieszniej, zakazał mi podejmowania jakichkolwiek innych kroków bez jego zezwolenia, ponieważ Pierre nie zezwolił mu chwilowo na żadne posunięcia przeciwko pani.

Tym razem McQueen była zaskoczona. I choć nie bardzo chciała, to jednak uwierzyła, że Fontein mówi prawdę. Zbyt długo miała z nim do czynienia, by nie rozpoznać jego autentycznego zdziwienia. Wiedziała, że szczerze wierzy w to, co powiedział.

Wbrew sobie roześmiała się.

- Byłoby znacznie prościej i miłej dla wszystkich, gdyby mnie pan po prostu 0 tym poinformował - skomentowała złośliwie. - Po Lewelerach powinien pan wiedzieć, że nie dam się rozstrzelać bez walki i że o moich przygotowaniach nić pan nie będzie wiedział. Gdybym miała jeszcze dwa tygodnie, Saint-Just nie wiedziałby, co go zabiło, i nie zginęłoby tylu ludzi. Cóż, w końcu najważniejsze, że wszystko się dobrze skończy.

- Nadal uważam, że za wcześnie na gratulacje z powodu zwycięstwa. Z drugiej strony ma pani całkowitą rację co do konsekwencji, jakie czekają Oscara, jeśli szybko sobie z wami nie poradzi. Jeżeli rzeczywiście ma tu pani resztę Komitetu, to może się pani udać. Mam nadzieję, że nie stracę w pani oczach, jeśli przyznam, że wolę przeżyć, niż zginąć dla sprawy i zupełnie bez sensu. I wątpię, by chciała mnie pani łudzić perspektywą jakiegoś wysokiego stanowiska w zamian za oficjalne poparcie. Mam rację?

- Jeżeli panu na tym zależy, mogę połudzić. Tyle że nie jest pan głupi i nie uwierzy mi. Oboje zdajemy sobie sprawę, że nie zaryzykuję intryganta pańskiej klasy w pobliżu, bo zostawiłabym sobie włączoną bombę zegarową, tyle że z nieznanym czasem wybuchu. Proponuję panu co innego: w zamian za oficjalne poparcie, gdy skończą się walki, a Oscar Saint-Just będzie nie opłakiwanym nieboszczykiem, otrzyma pan możliwość cichego przedostania się z Ludowej Republiki na jakąś spokojną, cichą planetę w Lidze Solarnej, którą pan sobie wybierze, 1 przejścia na zasłużoną emeryturę. W uzgodnionym banku tejże Ligi będzie spoczywała okrągła sumka, której wysokość także uzgodnimy. Sądzę, że zna mnie pan na tyle dobrze, by wiedzieć, że mam zwyczaj dotrzymywać słowa. Dotrzymam i to tak długo, jak długo pozostanie pan emerytem. Jeżeli przestanie pan nim być, każę pana zabić natychmiast. Nie popełnię błędu Saint-Justa i nie pozostawię pana przy życiu, by mieć w przyszłości kolejne kłopoty z tego powodu.

I uśmiechnęła się promiennie.

Fontein, choć z pewnym wysiłkiem, także się uśmiechnął.

- Taka szczerość to miła odmiana po tylu latach - przyznał. - I sądzę, że jestem w stanie przekonać sam siebie, że moim obowiązkiem jest udzielić pani publicznego wsparcia, gdyż przyczyni się to do szybszego zakończenia walk, zmniejszenia liczby ofiar cywilnych i przyspieszenia ponownej stabilizacji władzy, jakakolwiek by ona nie była.

- Więc poprze mnie pan publicznie?

- Powiedzmy, że jestem skłonny, ale najpierw chciał bym się przekonać, ilu członków Komitetu rzeczywiście korzysta z pani gościny i jakiego poparcia zamierzają pani udzielić bądź też już udzielili. To nie muszą być długie rozmowy i mogą być przy świadku, którego pani wyznaczy.

- Hmm... sądzę, że to się da zrobić....


* * *


Kiedy Esther McQueen wróciła do centrum dowodzenia, Bukato przerwał rozmowę z kapitanem Rubinem i generałem Conflansem i ruszył w jej kierunku, ale dała mu znak, by sobie nie przerywał. Wyglądało na to, że rozmawiają o czymś ważnym, a choć miała im do przekazania dobre wieści, nie musiała tego robić natychmiast.

Założyła ręce za plecami i odwróciła się w stronę ekranu wizualnego ukazującego panoramę zapadającej nocy rozświetlonej płonącymi wrakami, którymi zasłane były wszystkie podejścia do Octagonu. W oknach wież mieszkalnych stojących w pobliżu perymetru obronnego zaczynały pojawiać się światła. Widząc to, potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

Mniej niż trzy kilometry od budynków było pobojowisko, a parę godzin temu toczyły się walki, a mogła się założyć, że przynajmniej dwie trzecie mieszkańców siedziało w oknach i oglądało z zainteresowaniem przebieg wydarzeń. To wiele mówiło o państwie, jeśli mieszkańcy jego stolicy zamiast uciekać, gdy zaczęły się w niej walki, zostali w domach i przyglądali się najlepszej od dawna rozrywce. I to państwo nazywało się cywilizowanym!

Ponownie potrząsnęła głową, patrząc, jak ostatnie wspomnienia po słońcu znikają za budynkami na zachodzie.

Gdyby ktoś się uparł, mógłby reakcję mieszkańców poczytać za wiarę w celność obrony przeciwlotniczej. Naprawdę jednak była to bezsilność - nie mieli bezpieczniejszego schronienia niż własne domy, a doświadczenie poprzedniej próby zamachu nauczyło ich, że śmierć może dopaść ich wszędzie. A poza tym zostali skutecznie pozbawieni złudzeń i doszli do tego etapu, w którym uważa się, że jedna banda polityków warta jest drugiej, a zwykli ludzie i tak są pionkami bez znaczenia. Podejrzewała, że jedyne, na czym im tak naprawdę zależy, to żeby ci politycy wreszcie się powyrzynali, bo może wtedy zapanowałby spokój...

Wzięła głęboki oddech i obróciła się energicznie. Miała jeszcze sporo do zrobienia i z wieloma osobami musiała jeszcze porozmawiać, bo to wcale nie był koniec. To był dopiero początek końca.

Teraz już mogła się sama przed sobą przyznać, że tak naprawdę nie spodziewała się dożyć południa. Dożyła jednak. Starała się przygasić optymizm Bukato, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej umacniała się w przekonaniu, że to on jednak ma rację. Najważniejsze było dotrwać do zmroku. Żeby wygrać, Saint-Just musiałby ich wykończyć przed nocą. Już zapadł zmrok, a jemu się nie udało. A to oznaczało, że trzyma sukinsyna za jaja.


* * *


- Mam na linii towarzyszkę generał Speer, towarzyszu sekretarzu - zameldował oficer łącznościowy.

Tym razem Oscar Saint-Just nawet nie potwierdził, że słyszał - po prostu wcisnął klawisz, odbierając połączenie.

- Towarzyszko generał - powiedział w charakterze powitania, ledwie na ekranie pojawiła się twarz Rachel Speer.

Skłoniła lekko głowę i odwzajemniła uprzejmość:

- Towarzyszu przewodniczący...

Twarz Saint-Justa stężała - pierwszy raz ktoś użył tego tytułu w stosunku do niego i zdał sobie sprawę, że Speer zrobiła to rozmyślnie, jakby chciała zwrócić jego uwagę na konsekwencje, z których nie zdawał sobie sprawy... albo raczej nie chciał zdawać sobie sprawy.

Jakiej udzieliłby odpowiedzi na proste w sumie pytanie: jak bardzo chciał zająć miejsce Roba? Zawsze sobie powtarzał, że tylko szaleniec chciałby zostać przewodniczącym, ale skoro naprawdę był o tym przekonany, to dlaczego nie próbował osiągnąć z McQueen jakiegoś kompromisu i zakończyć walki przynoszącej jedynie nowe ofiary? Zemsta była ważną rzeczą, ale czy ona stanowiła jego jedyny motyw...

W tej chwili to i tak zresztą nie miało znaczenia.

- .. .jestem gotowa wykonać "Skok na bank" - dodała po sekundowej przerwie Speer.

Saint-Just kiwnął głową.

- W takim razie proszę wykonać - polecił spokojnie.

Oddalona o piętnaście kilometrów od niego nacisnęła niewielki przycisk. Spowodowało to przesłanie sygnału wkopaną w ziemię linią, której istnienia nie podejrzewał nikt poza najbardziej zaufanymi podwładnymi Oscara Saint-Justa. Linia kończyła się na najniższej kondygnacji podziemi Octagonu detonatorem, który można było uruchomić jedynie w ten sposób.

Jego uruchomienie zaś powodowało detonację ładunku nuklearnego o mocy 50 kiloton, o którym nie wiedział nawet Erasmus Fontein. Octagon, Fontein, wszyscy członkowie Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, Esther McQueen wraz ze sztabem, Iwan Bukato i cały garnizon wraz z generałem Conflansem zmienili się w kulę atomowego ognia rozrastającą się w samym centrum Nouveau Paris.

Fala cieplna i pędząca tuż za nią fala uderzeniowa rąbnęły w wieże mieszkalne otaczające Octagon. Ich mieszkańcy nie zostali o niczym ostrzeżeni i ci, którzy nie uciekli wcześniej, a była to przeważająca większość, nie mieli nawet cienia szansy. Wieże miały standardowe rozmiary - ponad kilometr wysokości i pół kilometra średnicy - i były wystarczająco solidnym schronieniem dla mieszkańców, ale tylko tak długo, jak długo walczące strony ograniczały się do użycia broni konwencjonalnych.

Wybuchu nuklearnego w odległości 3 - 5 kilometrów nie były w stanie przetrwać. Rozszerzająca się kula plazmy ogarnęła je niczym ognisty oddech z piekła rodem.

Wieże natomiast zadziałały jak falochron, chroniąc znajdujące się za nimi budowle gdyż skierowały siłę podmuchu w górę. Dlatego zginęło wraz z nimi "tylko" prawie półtora miliona mieszkańców Nouveau Paris.


* * *


Oscara Saint-Justa od miejsca wybuchu dzieliło dwie trzecie stolicy, a na dodatek znajdował się w centrum wieży administracyjnej, toteż nawet najmniejszy rozbłysk nie dotarł do niego. Natomiast nawet tak potężna góra zbrojonego cerambetu musiała się zatrząść, gdy dotarła do niej fala uderzeniowa. Ponieważ głęboko wkopane łącza zabezpieczonych linii rządowych były ekranowane przed skutkami impulsu elektromagnetycznego towarzyszącego wybuchowi nuklearnemu, twarz Rachel Speer na ekranie nawet nie drgnęła.

Podobnie jak jej oczy cały czas wbite w niego.

- Detonacja potwierdzona... towarzyszu przewodniczący - powiedziała cicho.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(T 02) David Weber Honor Harrington Honor Królowej
David Weber [Honor Harrington 4] Kwestia honoru
David Weber Cykl Honor Harrington (05) Honor na wygnaniu
David Weber Cykl Honor Harrington (02) Honor Królowej
David Weber Cykl Honor Harrington (11) Wojna Honor (1)
David Weber Cykl Honor Harrington (04) Kwestia honoru
Weber David Swiaty honor
Weber, David Ms Midshipman Harrington
higiena to nie tylko czystośc ciała
Szarlotka, Przepisy z Tupperware i nie tylko
Praktyczna stylistyka nie tylko dla polonistów
pbfd choroba nie tylko duzych p Nieznany

więcej podobnych podstron