artykuły o sprawach narodowych
z posłowiem Antoniego Zambrowskiego
Jestem człowiekiem starszym - nie na tyle jednak, by pamiętać międzywojnie. Znam je zatem jedynie z przekazów i dokumentów. Mimo wyraźnych wysiłków - nie tyle cenzury, co pamętnikarzy - antysemityzm jest na tym obrazie bardzo wyraźnie widoczny.
Sądzić należy, że powstał on przede wszystkim jako odprysk nacjonalizmu - typowego dla narodów uzyskujących świeżo tożsamość. Należałby do tej kategorii zjawisk, co anty-polonizm Litwinów. Nie tłumaczy to jednak całości zjawiska.
Anty-semityzm można z grubsza podzielić na:
- instynktowny (widok lub zapach Żyda jest mi wstrętny)
- wszczepiony (niechęć do Żydów jest naśladownictwem obserwowanego w dzieciństwie odruchu starszych)
- ekonomiczny (racjonalny: zajmują najlepsze stanowiska i wyzyskują nas)
- narodowy (dla utrzymania czystości charakteru narodowego trzeba się od nich separować)
- kulturalny (jest to kultura niższa, oparta na wzajemnej adoracji)
- barbarzyński (jest to kultura starsza, wyższa, bardziej wyrafinowana)
- intelektualny (umysły raczej odtwórcze, pasożytujące na pomysłach innych)
Dwa pierwsze motywy działają na podświadomość. Pierwszy (odruch bezwarunkowy) de facto nie istnieje i służy tylko do racjonalizacji motywu drugiego. Istnieją bowiem całe społeczności nie przejawiające bezwarunkowego odruchu niechęci do Żydów. Tyczy to zresztą bardzo wielu form rasizmu.
Drugi jest faktem. Obrazowo rzec można, że jeśli praojciec Lech skrzywił się z niechęcią na widok starozakonnego - jego dzieci mogą naśladować ten gest do dziś. Dla jego utrzymania, a nawet wzmocnienia w kolejnych pokoleniach wystarczają drobne motywacje: zapach cebuli u Żyda będzie pamiętany lepiej niż takiż zapach u Polaka. Konkurent Żyd będzie wyraziściej wspominany (jeśli wygryzł z posady lub zmusił do obniżenia cen w sklepiku) - bo istnieje już sztanca! Przypuśćmy, że w awansie wyprzedziło nas kolejno trzech zielonookich - nawet tego nie zauważymy, choć kolor oczu może być wyrazistszy niż kształt nosa.
Ten antysemityzm może istnieć, choćby człowiek w ogóle w życiu nie widział Żyda! Ludzkość bowiem potrafi myśleć kategoriami abstrakcyjnymi. Dość kuriozalnie egzystuje więc i obecnie w Polsce, stanowi nawet część naszego dziedzictwa kulturowego. W pewnym sensie nawet się pogłębia: dawniej człowiek „nie lubił Żydów” - ale przyjaźnił się z Mojżeszem Zamościskierem i sypiał z Sarą Rotbaum. Dziś Żyd jest kategorią abstrakcyjną i łatwiej na Żydów zwalić winę za np. niepowodzenie ekonomiczne.
Trzeci motyw jest bardziej złożony. Składają się nań dwa elementy. Jeden omówię przy kolejnych punktach; drugi zaś nie ma nic wspólnego z rasą.
Używają go ci sami nieudacznicy, którzy pomstują na badylarzy i twierdzą, że ajenci zarabiają ich kosztem miliony; gdy wszakże zaproponować, by sami zostali ajentami - zaczynają się wykręcać, twierdzić, że są za starzy, mają ważniejsze sprawy (np. zaopatrywanie ludności w okólniki zamiast świeżej marchewki) itd. Innymi słowy ludzie niezdolni, mający pretensje do całego świata. Ataki na Żydów są dla nich wygodnym samousprawiedliwieniem się; z tego samego powodu socjalizm właśnie w Polsce przyniósł tak tragiczne owoce.
Czwarty jest wysoce racjonalny - napisałbym nawet „wymyślny”. W czystej formie nie jest on właściwie nawet anty-semityzmem. Prowadzi co najwyżej do apartheidu (ich kultura jest być może znakomita, ale trzymajmy się osobno).
Praktycznie jednak właśnie ta racjonalizacja pozwala z czystym umysłem dawać folgę podświadomej irracjonalnej niechęci - stąd ekscesy anty-żydowskie przybierały tak ostre formy na uniwersytetach, co tak dziwi zwolenników tezy o prymitywiźmie intelektualnym anty-semitów i zaniku anty-semityzmu w miarę wzrostu wykształcenia społeczeństwa.
Piąty jest bezwzględnie uzasadniony w części dotyczącej „wzajemnej adoracji”. Nie ma to jednak nic wspólnego z semityzmem! Proszę popatrzeć na rubrykę „Polacy na Świecie” - facet, który został profesorem w Uniwersytecie na Gwadelupie, jest wychwalany pod niebiosa! Ba, publicyści narzekający na protekcjonizm u Żydów publicznie wyrzekają, gdy rodak rodakowi za granicą takiejż protekcji nie udzieli!
Żydzi od tysięcy lat żyją w diasporze - i trudne warunki musiały u nich wykształcić to, co wykształciły: dużą bystrość i instynkt wzajemnej pomocy (będący zresztą, o ile wiem, w znacznej mierze mitem). Czy ich kultura jest niższa? Na miejscu naczelnika tiurmy, któremu Kuzniecow (ten porywacz samolotu w latach 70-tych) oświadczył „Wyście jeszcze po drzewach chodzili, gdy Żyd leżał na baranicy i myślał o Bogu” nieco bym się wstrząsnął - ale dyskusja nad „niższością” tak starej kultury jest doprawdy bezsensem - jej „starość” jest dowodem, że znakomicie umożliwia przetrwanie narodu.
Motyw ostatni też jest po części uzasadniony. Bystrość umysłu zazwyczaj okupowana jest głębią - niezależnie od rasy. Prymitywni anty-semici stalinowscy i hitlerowscy o wiele mądrzej zrobiliby, wskazując, że teoria Einsteina w gruncie rzeczy jest prostym wnioskiem z filozofii Poincare’ego i transformacji Lorentza - zamiast twierdzić, że jest ona nieprawdziwa! Przypomina to wprawdzie chwalenie autora teorii gotowania oraz wynalazcy rury - natomiast zapominania o facecie, który wpadł na pomysł, że rurę można z jednego końca zasklepić i postawić na ogniu; ale czego to już nie robiono w tej dziedzinie!
Nie dziwię się więc Żydom, że wzajemnie wychwalają mniejsze lub większe osiągnięcia członków swego narodu, i nie potępiam ich za to. Jest wszakże faktem, że bywa to dla innych irytujące - a dla zawodowców stanowi wręcz nieuczciwą konkurencję ekonomiczną. Gdy w Assamie wybuchły rozruchy przeciwko Bengalczykom, to przecież z tego samego powodu: imigranci, wzajemnie się wspierając, zajęli najlepsze stanowiska.
Tu nie mogę pominąć mego konika. Anty-semityzm rośnie wraz z etatyzmem. Gdy każdy ma to, co zarobi lub odziedziczy - zawiść jest ukryta: gdy jednostka uzyskuje możność skierowania państwowych pieniędzy do jednej lub drugiej kieszeni - zawiść wypływa swobodnie na wierzch.
Przypuśćmy, że urzędnik nazwiskiem Mościskier może - dla zbudowania szkoły - wywłaszczyć Kowalskiego albo Goldbauma. Jak wiadomo w PRL koszt placu budowlanego był pięcio-dziesięciokrotnie wyższy od ceny płaconej oficjalnie. Jeśli Mościskier wywłaszczy Goldbauma - narazi się na zarzut skrzywdzenia rodaka; jeśli wywłaszczy Kowalskiego - pojawi się antysemityzm.
Ba! Mościskier może zadać sobie wielki trud i obliczyć, że w województwie jest 12% Żydów i przy wywłaszczeniach skrupulatnie pilnować, by dotknęły ich one w takimż procencie.
Nic mu to nie pomoże! Oskarżenia pozostaną, a jedynym realnym efektem będzie nieoptymalna lokalizacja, gdyż kryterium narodowości właściciela gruntu przy rozmieszczaniu żłobków trudno uznać za rozsądne. W etatyźmie tworzą się więc idealne warunki do pasożytowania - robi to półinteligencja, w znacznej mierze żydowska. Usunąć to podłoże może wyłącznie powrót do liberalnego kapitalizmu. Gdy kapitaliści żydowscy bogacili się w XIX wieku budując fabryki - nie odczuwali anty-semityzmu; gdy przez stosunki uzyskiwali koncesje rządowe - i owszem!
W skład polskiego anty-semityzmu wchodzą te - i inne, niewymienione - motywacje. Są one ze sobą sprzeczne, co daje czasem wynik zadziwiający: narodowcy zwalczający Żydów w kraju chętnie zniszczyliby państwo Izrael, zamiast marzyć o wysłaniu wszystkich Żydów do Palestyny (a przecież ś.p. Roman Dmowski niewątpliwie wysłałby wojsko dla wspomagania Izraela przeciwko Arabom!).
Z kolei Żydzi popełnili w ostatnim półwieczu ogromny błąd, stawiając na lewicę - w złudzeniu, że anty-semityzm zniknie (tak było w programie!), a etatyzacja życia stworzy szanse dla ludzi o zbliżonym typie umysłowości. W rzeczywistości naród żydowski drogo zapłacił za to doświadczenie - zarówno klientela lewicy, jak i prawicy, okazała się być nastawiona anty-semicko; jedynie wolnokonkurencyjny kapitalizm, gdzie nikt przy zawieraniu interesu nie pyta o pochodzenie, a jedynie o zysk - jest ustrojem zapewniającym współżycie. Etatyzm - niezależnie od ideologicznego podkładu - prowadzi albo do anty-semityzmu, albo apartheidu (jak w feudaliźmie, gdzie Żydzi mieli odrębne prawa - w Polsce jak widać tak korzystne, że ściągali z całej Europy).
Obecnie, tj. po 1968 roku realny (nie: psychologiczny) problem semicki w Polsce istnieje - ale w sensie ujemnym. To znaczy - pozostała próżnia po Żydach, którzy zostali wymordowani podczas wojny lub wyemigrowali. Kto pamięta poziom dowcipów politycznych przed Marcem i porówna go z obecnymi witzami zrozumie, o co chodzi. Po prostu brakuje nam inteligencji - a Żydzi stanowili dawniej (czy się to komu podoba, czy nie) znaczną jej część. Mam tu na myśli prawdziwą inteligencję, ludzi takich jak np. Antoni Słonimski. Narodowcy twierdzą wprawdzie - i mają rację - że w to miejsce wyrośnie nasza, swojska - tylko strasznie długie jest to czekanie w obecnych warunkach społeczno-gospodarczych... A i same warunki wzrostu są wysoce niezdrowe.
Prawdziwy jest też zarzut narodowców, że właśnie błyskotliwość Żydów pozwoliła im udawać, że w doktrynach typu Dia-Mat jest jakiś głęboki sens. Faktem jest, że najgłupszy słuchacz obecnych wykładowców dialektyki jasno widzi, że jest to stek bzdur - dawna kadra umiała stwarzać pozory... Jednakże ci sami ludzie, widząc zmianę trendu światowego, w ciągu jednej nocy umieliby zmienić front i z ulgą szerzyliby rozsądne poglądy - natomiast właśnie w środowisku np. narodowców wyraźnie widać, że zdrowym poglądom nie musi niestety towarzyszyć wysoki poziom intelektualny.
Półinteligencja jest warstwą dającą się kupić - jest jednak warstwą potrzebną. Kto na przykład (poza skrajnymi anarchistami i liberałami) nie potrzebuje bezideowych, a inteligentnych urzędników! (Nasi władcy już zaczynają zgłaszać to zapotrzebowanie, jednak jest to błędne koło: inteligentny urzędnik nie chce pracować wśród sprzecznych przepisów - a nie ma komu ich zmienić, gdyż ludzie inteligentni nie docierają właśnie wskutek tego na szczyt hierarchii). Otóż tej właśnie inteligencji i pół-inteligencji nam brakuje. Byli to - powtarzam - ze względów historycznych bardzo często Żydzi (Ale w Katyniu i Sonderakcjach wyniszczano planowo i aryjską inteligencję).
Brakuje nam również warstwy kupieckiej - choć to odrodzić można w ciągu roku. Jednak z braku tradycji trudno Kowalskiemu zamienić wegetację urzędnika na pozycję ajenta.
Żydzi prędzej orzekliby, że „pieniądz jest pieniądz” i przestaliby przysparzać rządowi kłopotu życiem za państwowe pieniądze - gdy tylko stwierdziliby, że są to pieniądze marne.
Czy istnieje psychologiczny anty-semityzm? Jest to zjawisko, które trwać będzie wiele jeszcze pokoleń - gdyż nie wyruguje się go zakazami. W gruncie rzeczy będzie on jednak coraz bardziej sprowadzał się do opowiadania żydowskich kawałów - o ile nie zostanie sztucznie podsycony. Natomiast autentyczny, instynktowny antysemityzm zniknąć musi po prostu z powodu zbyt wielkiej rzadkości Żydów w populacji.
Jako przykład przytoczę tu - cynicznie opublikowane wspomnienia wyborów do przedwojennej Akademii Literatury w 1933 r. Sama instytucja jest najoczywiściej bzdurna - ale my zawsze wzorowaliśmy się na etatystycznej Francji, za jej wzorem postanowiono więc pisarzy usadzić na stołki. Rozpisano ankietę wśród czytelników, jednak odpowiedzi wpłynęło mało - a, co gorsze, nie były one zgodne z upodobaniami twórców ankiety. W szczególności publika nie doceniała sympatycznego skądinąd poety, Bolesława Leśmiana. Sfałszowano więc wyniki ankiety! Czy fakt, że prawdziwe nazwisko bajkopisarza brzmi Lesman odegrał tu rolę? Zapewne nie - ale choć cała sprawa jest śmieszna, wiele osób traktuje rozmaite akademie poważnie - i dezynwoltura, z jaką opisuje ten incydent pamiętnikarka (też pochodzenia żydowskiego...) jest znakomitym pretekstem do wzniecenia anty-semickich nastrojów wśród mistrzów pióra.
Sądzę, że o pewnych problemach trzeba pisać i mówić otwarcie - by nie pozostawić ich na pastwę kanapowych plotek. Mówi się - a podsyca to umiejętnie sterowana propaganda - że wielkie zgęszczenie osób pochodzenia żydowskiego wystąpiło w okolicy KKS „KOR”. Wysoko cenię sobie inteligencję żydowską - witam więc to z radością jako symptom bliskiego upadku obecnego reżimu. Gdyby miał on przed sobą przyszłość, osoby te starałyby się raczej o posady rządowe. Rozumowanie to nie jest posądzeniem o koniunkturalizm - największą przyszłość ma strategicznie rzecz biorąc doktryna mająca za sobą rozsądek i uczciwość.
Z drugiej strony w KORze razi mnie jego lewicowe odchylenie. Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem skompromitowane dziewiętnastowieczne idee socjalistyczne można serio propagować w naszym kraju? Jednym wytłumaczeniem jest niewytłumaczalna sympatia Żydów dla tego kierunku. Piszę „niewytłumaczalna” (choć parędziesiąt wierszy uprzednio podawałem rozsądną motywację) dlatego, że niektórzy bankierzy żydowscy finansowali nawet narodowy socjalizm!
Natomiast świetnie rozumiem narodowców. Ludzie ci poprostu nie są w stanie sobie wyobrazić, że znakomite umysły - a byli wśród nich i lauraci Nobla! - potrafią proponować tak szkodliwe rozwiązania społeczne, w czym popiera ich niemal jednogłośnie „mediakracja”*. Jedynym wytłumaczeniem jawi im się teoria spiskowa: tajemne siły (np. mędrcy Syjonu) chcą zniszczyć naszą cywilizację. Jeśli nie jest to Żyd - to musi być mason. Przyznać trzeba, że taka teoria stanowi proste wyjaśnienie, dlaczego np. wybitny uczony całkiem dobrowolnie głosuje za „urawniłowką” - choć dziecko zrozumiałoby, że skutki społeczne i gospodarcze będą tragiczne. Wyjaśnienie rzeczywiste jest o wiele trudniejsze i bardziej złożone - nie tu jednak miejsce na rozważania historyczne.
Kończę tę garść uwag wyrażając przekonanie, że udawanie iż antysemityzm jest całkiem irracjonalnym i nie ma ku niemu żadnych podstaw, jest - jak każde chowanie głowy w piasek - najgorszym sposobem podejścia do zagadnienia.
art. nie drukowany, odrzucony przez „Bratniaka” w 1978 r.
* mediakracja - termin Philiona („Mediacracy”, NY,1975)
CO NAS DZIELI?
(list liberała do narodowców)
Zastanówmy się - bez etykietek i demagogii - nad różnicami ideologii narodowej (w stylu propagowanym przez „Samoobronę”) i liberalnej (w sensie XIX-wiecznym - a nie zupełnego pobłażania występkom jednostek, co Wy nazywacie ideologią masonerii).
Zacznijmy od tego, co nas łączy. Odrzucamy socjalizm, komunizm i kolektywizm. Odrzucamy etatyzm?
My - tak. Chcemy tę plagę wykorzenić. Wy cytujecie wprawdzie Konecznego, przypisującego inklinację ku ingerencji państwa we wszystkie dziedziny życia społecznego, gospodarczego, rodzinnego etc...wpływom żydowstwa - ale czy wolni jesteście od chęci wykorzystania aparatu państwa dla realizacji Waszych celów? Np. PRL prowadziła aktywną politykę ateizacji - czy (w przekonaniu, z którymi gotowi jesteśmy się zgodzić, że podzielanie ideałów chrześcijańskich korzystne jest dla większości społeczeństwa polskiego) po ewentualnym zdobyciu władzy nie zechcecie - może nie przymuszać, ale: delikatnie nakłaniać bodźcami ekonomicznymi ku wierze katolickiej?
Podejrzewam, że tak. Zwracam przy tym uwagę, że fenomen renesansu katolicyzmu zaistniał częściowo właśnie wskutek represji - natomiast przedwojenne aktywne popieranie Kościoła wzbudziło ku Niemu niechęć. Dziś sam Kościół nie życzy sobie owego poparcia...
Przykład Kościoła jest ważny, ale nie charakterystyczny. Czy nie chcielibyście popierać - powiedzmy - „polski przemysł” w walce z „kapitałem obcym”? Np. drogą ustanawiania ceł protekcyjnych? Ustalmy: nam też zależy na rozwoju polskiego przemysłu, ale wierzymy, że jedyną drogą ku temu jest swobodna konkurencja z przemysłem światowym. Nie miejsce tu na dyskusję podstaw ekonomii, odwołam się do przykładu: dziecko najlepiej rośnie biegając - a nie dzięki rozciąganiu na siłę! A że się przy tym wywraca i nabija sobie guza - trudno, to są właśnie koszty rozwoju!
Łączy nas sprzeciw wobec anty-natalistycznej polityki państwa. Wy jednak chyba chcielibyście zastąpić ją aktywnymi działaniami na rzecz prokreacji, my natomiast wierzymy, że naród sam te sprawy znakomicie - jak zdrowy organizm - reguluje i wołamy: „Łapy precz od rodziny”!
Łączy nas sprzeciw wobec morderstw popełnianych, a legalizowanych dzięki ustawie o przerywaniu ciąży. My wszakże sprzeciwiamy się im, gdyż sądzimy, że jednostka ma prawo do ochrony swego życia - w szczególności tyczy to kobiet i dzieci od poczęcia do dojrzałości. Wam - podejrzewam - chodzi raczej o siłę narodu: masową rzeź niewiniątek potępiacie, ale czy nie bylibyście skłonni zaakceptować skały Tajgetu? Nie jestem pewien! Gdyby Was przekonano, że dzięki temu Naród będzie zdrowszy, prężniejszy... Wiem, jesteście katolikami - ale czy nie istnieją endecy-ateiści?
Łączy nas sprzeciw wobec eutanazji - ale my raczej nie mamy nic przeciwko temu, by lekarz (jak w Szwajcarii) mógł choremu pragnącemu umrzeć zostawić truciznę. Nie tylko choremu zresztą. Jeśli przyznaje się dojrzałej jednostce prawo do życia i dysponowania nim - to konsekwentnie musi to być prawo do skończenia z nim. Sądzę, że w tej akurat sprawie głosy w obu obozach byłyby rozbite - wskazuję tylko na generalną tendencję!
My wierzymy w wolny wybór jednostki, skrępowanej minimalnymi tylko ograniczeniami (np. „Nie zabijaj”, „Nie kradnij”). Wierzymy też - i owszem! - w rozwój ludzkości. Jednak z naszego przynajmniej punktu widzenia - nie ma tu między nami różnicy, gdyż rozwój ludzkości następować może tylko przez zdrowo rozwijające się narody, a zdrowy naród składa się z wolnych jednostek. Powtarzam: Wy możecie wymyślać nam od masonów, nie zmieni to faktu, że my nie widzimy tu żadnej sprzeczności. W teorii. A w praktyce? Gdyby np. Słowińcy, Kaszubi czy Łemkowie zaczęli domagać się - na wzór Basków - narodowej autonomii - zezwolilibyście na nią? My - w ramach federacji, z zabezpieczeniem strategicznych interesów państwa - tak. A Wy? Czy nie pragnęlibyście ich spolonizować? Tylko - kto tu jest wtedy wyznawcą idei narodowej? Czy nie awansujecie wówczas na państwowców-szowinistów? My jesteśmy konsekwentnie antyetatystami - ale w silne państwo wierzymy. Używać jego potęgi chcemy jednak raczej wobec wrogów zewnętrznych oraz w służbie owego podstawowego prawa i porządku.
Być może niektóre z tych supozycji są krzywdzącymi Was insynuacjami. Z góry przepraszam - ale podstawową zasadą polityki jest szczere ukazanie celów. Bardzo dobrze więc byłoby, gdyby opinia publiczna mogła zapoznać się z autorytatywnym wyjaśnieniem Waszego stanowiska w w/w kwestiach. Dla nas jest to tym ważniejsze, że poza nimi różnice naszych programów są raczej niewielkie...
(Zeszyty „Prawica-Liberalizm-Konserwatyzm” 1979 r.)
PRAWICA, CENTRUM
P. JACEK KUROŃ
„List Otwarty” p. Kuronia pozostawia czytelnika w nieświadomości: materii pomieszanie z konieczności rzutowało i na odpowiedzi zespołu redakcji „Bratniaka” - kilka spraw zasadniczych prosi się więc o wyjaśnienie.
Pojęcia „lewicy” i „prawicy”, skorumpowane nowomową, tracą w powszechnej świadomości społeczny sens. Funkcjonuje jedynie syndrom cech przypisywanych lewicowemu ethosowi. Skutki upowszechnienia tego ethosu są społecznie doniosłe - warto więc, by Autor wyjaśnił, na ile zgodne z nim są Jego poglądy. Dedukcja z Jego „Zasad Ideowych” może bowiem okazać się zawodną; również one cierpią na brak spójności wynikający - mym zdaniem - z ewolucji poglądów Autora.
Z przykrością stwierdzam, że poziom ścisłości dyskusji społecznych jest - niezależnie od środowiska - bardzo niski. Efektowna demagogia i uproszczenia zabijające problem... W tym stanie rzeczy trudno dziwić się konkluzjom Autora, iż racja może być po obu stronach. Jest to nic innego, jak przyznanie się do logicznej bezradności.
Przykład: można wiele miesięcy dyskutować, czy „dobro Narodu winno być ważniejsze od dobra Jednostki”. Jednak chwila refleksji, iż zdrowa jednostka dziś to zdrowy naród jutro i odwrotnie: silny naród dziś to usatysfakcjonowanie jednostki jutro - pozwala ujrzeć zagadnienie nie jako spór między Narodowcem a Masonem, lecz o wiele głębiej.
Powiedzmy inaczej: prasa codzienna bardzo lubi psioczyć na motorniczych zamykających pasażerowi drzwi przed nosem i ruszających z przystanku. „Czy komunikacja jest dla pasażera, czy pasażer dla komunikacji?” - grzmi nieodmiennie retoryczne pytanie.
Zagadnienie jest absurdalne w swym demagogiźmie: w dobrze działającej komunikacji motorniczy ma ruszać w dokładnie określonej sekundzie nie dla „dobra Komunikacji” lecz w interesie innych jednostek kwadransami wyczekujących na opóźnione pojazdy. Jest to dokładnie ten sam problem: dobro tej oto staruszki, którą akurat widzimy podbiegającą do przystanku vs. dobro dziesiątków tysięcy, których na razie nie widać.
Wróćmy do poprzedniego problemu, który narodowcom można teraz przedstawić jako wybór między „dobrem Narodu dziś a dobrem Narodu jutro” - zaś Masonowi zamieniając odpowiednio „Naród” na „Jednostkę”. Oba ujęcia są formalnie poprawne i w ramach obu można dojść do poprawnych rozwiązań - spór „ideologiczny” jest tu nieistotny.
Kłopot w tym, że terminologia „narodowa” jest po prostu łatwiejsza w użyciu, bardziej adekwatna do problemu. Lewicowcy zaś - zazwyczaj ethos lewicowy właściwy jest kobietom, dzieciom, humanistom itp., myślącym raczej sercem niż rozumem, istotom - mają kłopot w ustawieniu proporcji; jednostka będąca aktualnie w polu widzenia przesłania im cały świat. Jest to stanowisko dobre w życiu jednostkowym, ale nie w kierowaniu państwem - i dlatego w wyniku ewolucji przeżyły społeczeństwa powierzające rządy dojrzałym mężczyznom.
Przykład: lewicowiec będzie występował przeciwko budowie elektrowni atomowej, gdyż „grożą wypadkiem”. To, że statystycznie licząc, w elektrowniach klasycznych i przy wydobywaniu dla nich węgla ginie pięć razy tyle osób - zupełnie umyka jego uwadze i trudno go o tym przekonać: w ostateczności oświadczy, że „cała statystyka, to jedno wielkie oszustwo, że jeśli mnie żona nie zdradza - a sąsiada dwa razy na tydzień - to...” itd. - że, jednym słowem, wszystko można udowodnić. Na takie dictum można wzruszać ramionami i wyrazić żal, iż demokracja zmusza do wyjaśnień na poziomie siódmej klasy szkoły podstawowej.
Pan Kuroń - zalecając kompromisy - proponuje realizację programów „wszystkich stronnictw politycznych”. Rozumiałbym, gdyby z propozycją taką wystąpiła gospodyni przyjęcia, na którym powaśnieni adwersarze braliby się za łby - chóralny śmiech rozładowałby niewątpliwie atmosferę. Ale w poważnej dyskusji?
Czy kompromisy są niemożliwe? To zależy. Nie sposób wyobrazić sobie kompromisu między zwolennikami lewo- i prawostronnego ruchu drogowego (a może w dni parzyste jeździć lewą, a w nieparzyste prawą stroną?). Czasem są konieczne: nie można stopy inwestycji ustawić tak, by obywatele dziś zmarli z głodu, ani tak, by przeżerali cały dochód narodowy. Tu nie jest potrzebna doktryna - lecz zdrowy rozsądek i wyczucie sytuacji. W takim sensie lewicowiec, z reguły wyczuciem aktualnych potrzeb obdarzony, jest w rządzie cennym partnerem. Ale - w moim przekonaniu - nie powinien być niczym więcej.
Oto inny przykład nieporozumień (z omówienia książki Wasiutyńskiego): „interes ludzkości ważniejszy jest od interesu państwa”. Ta teza ma ponoć charakteryzować ethos masoński. Nie miejsce tu na dłuższy wykład i proponuję Czytelnikom samodzielne przemyślenie tezy „W interesie ludzkości leży istnienie zdrowych odrębnych narodów”. Jako punkt wyjścia zalecam biologiczne wyradzanie się jednolitych populacji.
Jeśli ta teza jest prawdziwa, to ów punkt charakterystyki po prostu traci sens. Podobnie i polemiczne zdanie Kuronia „Program zwrócony przeciwko innej narodowości jest antyludzki, a więc głęboko niemoralny i to wystarczy aby go zdyskwalifikować bez względu na jego polityczne zalety”, mimo aż dwóch (!) klasycznych błędów non sequitur, nie może być uznane za fałszywe, gdyż jest po prostu bez realnego sensu - niezależnie od tego, czy „antyludzki” rozumieć jako „zwrócony przeciwko człowiekowi” czy „...ludzkości”! Oto jak nieprecyzyjne stwierdzenie wywołuje nieprecyzyjną replikę!
Nie rozumiem też odpowiedzi p. Halla: „W dzisiejszym świecie uniwersalizm wciąż j e s z c z e (podkr. J R) budowany jest przede wszystkim w narodach i przez narody”. Dlaczego „jeszcze”??? Czy Autor nie widzi, jak zagrożenie uniwersalizmem wywołuje reakcję narodów - nawet tak wydawałoby się pogrzebanych jak Jurajczycy lub Walijczycy? Kto jak kto, ale p. Kuroń po przejściu przez Dia-Mat-His powinien dostrzegać to zjawisko.
Właśnie „naród” - a nie „państwo” - jest najwyższą formą organizacji społecznej. P. Hall nie pomylił się i p. Kuroń niepotrzebnie go poprawia. Być może myli mu się organizacja formalna z nieformalną. Jednak w najbardziej formalnej organizacji więcej - daleko więcej - zachowań generowanych jest niepisanym zwyczajem niż formalnym regulaminem, więcej informacji przechodzi kanałami nieformalnymi niż na urzędowych druczkach. Jeśli Pan nawiązuje znajomość z kobietą, czy więcej wagi przywiązuje Pan do słów, czy do wyrazu oczy, kąta ułożenia głowy, tonu głosu, pozycji ciała? No właśnie - a ta postawa generowana jest zwyczajami narodowymi i środowiskowymi.
Również narodowym chyba urazem generowana jest reakcja p. Halla na „wymienienie jednym tchem nazwiska Józefa Kępy i Leszka Moczulskiego” (cytat luźny). U licha, nawet Jezus Chrystus i Adolf Hitler mieli na pewne sprawy wspólne poglądy (np. jaroszostwo) i nie ma w tym nic ubliżającego!
Na zakończenie sprawa centralna. Pojęcia „narodowca” i „prawicowca” są całkiem odrębne i łączy je jedno: oba używane są z całkowitym brakiem jednoznaczności. W Polsce zawiniła ewolucja poglądów Romana Dmowskiego, który pod koniec życia nie widząc możliwości przekonania większości do zdrowych poglądów z rozpaczy chyba postawił na dokładnie przeciwną kartę: zamiast populizmu, elitarny faszyzm korporacyjny. Być może, gdyby wiedział, że w 1978 roku Kalifornia w d e m o k r a t y c z n y m głosowaniu odrzuci supersocjalne idee, wytrwałby w swych liberalnych przekonaniach. Wówczas jednak wiedza społeczna była własnością elity naukowców.
To samo nieporozumienie tyczy polityki zagranicznej. Ze szkolarskiego punktu widzenia jedynie federacyjna koncepcja Piłsudskiego zasługuje na miano „narodowej”; aneksjonizm, negujący prawa innych narodów, jest zupełnie czym innym. Z powodów mogących interesować już tylko badacza krętych szlaków myśli ludzkiej akurat tę koncepcję przyjęli wodzowie grupy zwącej się Narodową Demokracją; nie ma powodu, by obowiązywało to dziś człowieka, pragnącego zwać się „narodowcem”! Hitler był nacjonalistą żądając Sudetów, Górnej Adygi i Gdańska - gdy zrezygnował z Adygi, a zajął Czechy i Morawy, był już tylko zaborcą.
Podobnie z „prawicą”. Na jej ethos składają się: poszanowanie Prawa i dążność do skupienia dyspozycji w elicie. Lewicowiec domaga się równego głosu dla kucharki i profesora uniwersytetu oraz uwzględnienia „dobra społecznego” przed literą prawa. Sądzę, że w walce paragraf dopuszczający odejście od przepisów na rzecz owego mniemanego „dobra” p. Kuroń byłby po tej samej stronie barykady, co reżimowi prawnicy. Tamże zapewne znalazłaby się część duchowieństwa...
Czy w tej sprawie możliwy jest kompromis? To zależy. W prawie karnym - tak (niczym innym nie jest instytucja łaski, amnestii i nadzwyczajnego złagodzenia kary). Do pewnego, rzecz jasna, stopnia i nie na niekorzyść przestępcy. W prawie cywilnym - absolutnie nie - z tych samych powodów, dla jakich nie wolno zmieniać reguł gry w szachy w trakcie partii, choć, być może, słuszniejsze byłoby, by hetman mógł skakać jak konik!
Możliwy jest też kompromis w sprawie pierwszej: kucharka może mieć 0,9 (0,5 lub 0,1) głosu profesora uniwersytetu. Takie systemy (np. kurialny w Galicji) istniały i sprawowały się wcale nieźle.
Na szczęście do swego „Listu Otwartego” p. Kuroń zdążył dopisać zdania świadczące, że mimo wszystko odróżnia Prawicę typu Ligi Narodowej od Prawicy typu Obozu Narodowo-Radykalnego (choć „liberalizm” starej endecji umieszcza w cudzysłowie...). Postawmy jednak kropkę nad i: między tymi ideologiami zionie przepaść o wiele większa niż między socjalizmem a chadecją lub między naszym feudalizmem państwowym (od chwili, gdy przedsiębiorstwa zamiast sprzedaży wymieniają swoje towary i usługi, nasz ustrój przestał być kapitalizmem państwowym), a nazi-klerykalizmem Hlinki lub Piaseckiego.
Ten typ Prawicy dzieli od Lewicy sposób, w jaki chcą użytkować potęgę państwa względem obywateli. Jest to jednak różnica drobna wobec stanowiska reprezentowanego w różnych wersjach przez liberałów (ale nie tych, co za przestępstwa głaszczą po głowie, lecz klasycznych: żądających ograniczenia praw i ścisłego ich przestrzegania), anarchistów i radykałów - tych, jednym słowem, którzy wierzą, że Kowalski lepiej od urzędnika wie, co mu do szczęścia potrzebne i sam powinien decydować, na co winny iść jego pieniądze. Szczątkowa administracja, silna armia i - być może -część kosztów infrastruktury - i to już winien być koniec podatków.
To stanowisko nie mieści się w schemacie: Lewica-Prawica-Centrum. Jednak sposób myślenia szkoły z Chicago, u-wieńczony Noblem dla p. prof. Friedmana, upowszechnia się w świecie: Korea, Hong-Kong, Singapur, Cejlon, Chile, USA, Indie, Wlk. Brytania - oto początki tryumfalnego pochodu tych idei przez świat. Indywidualny przedsiębiorca, rzemieślnik, robotnik, a nie monopol, wszystko jedno jaki: państwowy, prywatny czy związkowy: oto przyszłość świata na najbliższe dziesięciolecia. Koło historii obróciło się po raz któryś już z rzędu i problem polega obecnie na tym, czy zdołamy uświadomić o tym ludzi tak, by przyjęcie tej formy gospodarki odbyło się z takim entuzjazmem jak w XIX-wiecznej Ameryce czy też jak w Chile, gdzie w odpowiedzi na skompromitowaną lewicowość Allende p. gen. Pinochet wprowadza liberalizm - siłą! Nie łudźmy się - nasza „zjednoczona i robotnicza” też z chęcią chwyciłaby wiatr w żagle - o ile jednak zdolna jest do przerzucania się cynicznie od lewicy do prawicy i na odwrót, to ta forma ustroju jest poza jej zasięgiem, gdyż wymaga rozmontowania całego aparatu partyjnego i prawie całej administracji. Nawet najbardziej dalekowzroczni ideolodzy padną w walce z własnymi aparatczykami (jeśli w ogóle są tacy w PZPRze).
Oni jednak stawiają opór nie z pozycji. ideowych, lecz dla interesu. Stanowią typowe centrum, „bagno”, balansując między lewicą i prawicą, starając się (podobnie jak sanacja) unikać skrajności. Natomiast p. Kuroń reprezentuje ideologię i gotów jest nadal zaludniać Polskę urzędnikami przydzielającymi ulgowe wczasy, ulgowe żłobki i tym podobne dobrodziejstwa (za pieniądze ukradzione uprzednio po cichu robotnikowi). Może to być ponętne dla ćwierćinteligenta marzącego o karierze czynownika - dla mnie p. Kuroń, niezależnie od osobistej sympatii, zgodności poglądów co do potrzeby pluralizmu etc., pozostaje ideowym przeciwnikiem. Jeśli zaś ten program przypomina mu (niesłusznie!) coś, co go niepokoi, to proponuję by zastanowił się jeszcze: czy przypadkiem nie myli etykiety z zawartością. Jeśli i ta refleksja nie pomoże - nic na to nie poradzę.
„JR” - używałem pseudonimu „Janusz Ryszard” „Bratniak” 1979
NARÓD I PAŃSTWO
W szkicu: „Teoria Narodowości” Jan Emeryk Edward von Dalberg, katolicki myśliciel lepiej znany jako lord Acton of Aldenham, napisał: „To, by narodowość stanowiła państwo, jest przeciwne naturze nowoczesnej cywilizacji” (Wiara i Wolność”, Warszawa 1985, s. 30).
Teza ta szokuje dzisiejszego czytelnika, który przywykł był do frazesów z epoki Woodrow Wilsona o „wkraczaniu w epokę państw narodowych”. Należą te frazesy do złudzeń i mitów tak bezlitośnie demaskowanych przez Romana Dmowskiego w Jego „Myślach Nowoczesnego Polaka”. „Najlepiej nam smakują sądy, którym rzeczywistość zadaje kłam na każdym kroku”.
Jeśli bowiem rozejrzeć się po świecie, to łatwo się przekonać, że państw narodowych prawie nie ma; można je policzyć na palcach!
Przede wszystkim nie jest narodowym żadne z nowo powstających państw Afryki, gdzie sztuczne granice przecinają się z naturalnymi etnicznymi i - UWAGA! - istnieje wyraźny zakaz uznawania racji narodowych, przyjęty przez wszystkie państwa - podobnie jak w dyplomacji Austro-Węgier istniał zakaz podejmowania dyskusji na tematy narodowe. Nie są narodowymi państwa Ameryki Północnej: przy najlepszych chęciach trudno uznać za członków jednego narodu Murzyna z Missouri i Kantończyka z Chinatown lub Eskimosa z Alaski. Z kolei Latynosi podzielili się na państwa dość sztucznie - i narody dopiero zaczynają się tam wytwarzać; wyjątkiem byłaby Brazylia, gdyby nie to, że sami Brazylijczycy z dumą podkreślają, że stanowią państwo nie tylko wielonarodowe, lecz i wielorasowe. W Azji za państwa narodowe można od biedy uznać Japonię, Syjam, Kambodżę Izrael (gdyż mniejszość arabska nie ma pełni praw politycznych) oraz Turcję.
Wreszcie w Europie mamy Węgry, Portugalię, Włochy, po części Francję, Holandię - i, niestety, Polskę. Zapewne da się tu doliczyć takie nacje, jak Luxemburczycy, Bhutańczycy lub Samoańczycy - ale nie byłbym tego pewien.
Takie wyliczenie wręcz wymaga wyjaśnienia: „Co należy uważać za naród?”
Dokładnej definicji - jak zawsze, poza matematyką - podać się nie da. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że - przynajmniej w języku polskim - „narodowość” i „obywatelstwo państwa” to dwie różne rzeczy. Takie rozróżnienie figuruje na szczęście nawet w oficjalnych kwestionariuszach - a gdyby nie istniało, to cały ten artykuł nie miałby, rzecz jasna, sensu. Naród stanowi pewną wspólnotę kulturową, a zatem powiązaną przede wszystkim językiem.
Z całą stanowczością podkreślam, że - tak jak między populacjami biologicznymi - granice między narodami nie są ostre. Narody pączkują, mutują, przechodzą specjację. Podobnie istnieją np. dwa odrębne gatunki zięb, fizycznie identyczne - ale nie krzyżujące się, gdyż... mają odmienną pieśń miłosną!
Z czasem zapewne w obydwu gatunkach rozwiną się inne różnice. Gdy zatem Australijczykowi będzie równie trudno poderwać Angielkę jak Niemcowi, to powiem, że specjacja Australijczyków w odrębny naród została zakończona. Chwilowo trwa. Natomiast Kolumbijczyk - choćby i patriota - w Argentynie czuje się swobodniej, niż Wielkopolanin na Podlasiu.
Każdy naród - podobnie jak gatunek - ma swoje centrum, swój rdzeń. Oprócz tego ma on swoje obrzeża, gdzie jego właściwy charakter jest słabszy, gdzie miesza się z innymi narodami gdzie podlega zmianom... Te właśnie obrzeża są często kulturowo najbardziej płodne, ale gdyby zginęło owo jądro zginąłby i naród; i jedno i drugie jest niezbędnie potrzebne: jądro, do stabilizacji, kresy do wprowadzania zmian i eksperymentowania nie szkodzącego centrum, które może te modyfikacje przyjąć lub zignorować.
Słowo „państwo” należy zdecydowanie odróżniać od angielskiego „the state”. „State” - to aparat państwa: legislatura, judykatura i administracja. Brytyjczyk żyje w „kraju”, a nie w „państwie”! Do „państwa” należy budynek ministerstwa i koszary - ale już ulica w mieście jest komunalna!
W związku z tym Anglosasi na ogół przez „nationality” rozumieją przynależność - w naszym sensie - państwową: są mieszkańcami kraju, a obywatelami bywają tylko przy wyborach (Brytyjczyk jest zresztą poddanym Królowej - „British subject” - a nie „citizen”, obywatelem!).
Po polsku przez „państwo” rozumie się raczej aparat wraz z obsługiwanym przezeń terytorium i jego mieszkańcami, mającymi pewne prawa i obowiązki polityczne. Ta różnica pojęć nie prowadzi zazwyczaj do nieporozumień - i w tekście jako „państwo” będę czasem „po angielsku” określał sam aparat, by uwyraźnić tytułowy temat.
Wypadki, gdy narody tworzą państwa, zdarzają się gdyż państwem jedno-narodowym łatwiej jest administrować. Często też na bazie państw wytwarzają się narody - jak wspomniałem będziemy ten proces obserwować przez paręset lat w Ameryce Łacińskiej. Dlaczego jednak państwa narodowe są taką rzadkością?
Przyczyna jest zasadnicza: państwo i naród to dwa osobne byty, pełniące odrębną funkcję, mające zupełnie inne potrzeby i inny charakter.
Naród jest jednostką naturalną, a więc nieostrą; np. można czuć się w ¼ Francuzem. Naród, jak każdy byt dąży do ekspansji. Jednak ekspansja ta nie ma nic wspólnego z wojną! Od ćwierć wieku obserwujemy np. inwazję na Polskę tureckich synogarlic, które w niektórych miastach wypierają swojskie gołębie. Mimo to nikt chyba nie widział synogarlicy tłukącej gołębia. Podobnie było np. z granicą między Królestwem Polskim a Cesarstwem Niemieckim, która po ustabilizowaniu się była jedną z najspokojniejszych granic przez 500 lat! Tym niemniej przez nią szedł nie planowany ani nie kierowany przez nikogo (na szczęście Cesarstwo było całkowicie zdecentralizowane) Drangnach Osten, przynoszący na te tereny zachodnią kulturę - a potem z kolei zaczął się Ostflucht: całkiem możliwe, że bez wysiedleń po II wojnie światowej za 200 lat liczba Niemców na ich kresach wschodnich byłaby minimalna. Nikt przy tym takich przemieszczeń nie rozpatruje w kategoriach agresji: czy przybycie do Krakowa Wita Stwosza (Stuosa? Stossa?) to była agresja na Polskę - czy obrabowanie Niemiec z utalentowanego rzeźbiarza?
Proszę zauważyć, że gdy dziś Polacy emigrują do RFN to nie przychodzi nam do głowy, że jest to „polska agresja na Niemcy”; traktujemy to raczej jako osłabienie Polski (co raz jeszcze wskazuje, że myślenie „państwowe” dominuje u nas obecnie nad „narodowym”).
Kultury narodowe mogą najspokojniej w świecie żyć przez stulecia obok siebie, we wzajemnym przemieszaniu lub w pewnym wyodrębnieniu. Mogą się też na obrzeżach mieszać i zapładniać. Konkurencja różnych zasad etycznych przynosi takie same skutki jak „walka” synogarlic z gołębiami: zwycięża lepszy. Z tym, że ludzie, jako obdarzeni świadomością, potrafią dostrzegać zalety innych kultur - i adaptować je, przywracając równowagę. Nie zawsze tak się dzieje: niektóre narody pomalutku wymierają (przed 10 laty umarł np. ostatni Dalmatyńczyk - a nikt nie uparł się ich wybijać) - inne zaś powoli się tworzą; tak, jak to w życiu... Nie widzimy tego, gdyż proces ten trwa powoli: przez wiele pokoleń.
Zupełnie inaczej wygląda konkurencja państw. Państwo ostro wyodrębnia zarówno swoje terytorium, jak kompetencje i obywateli. W państwie nie rozważa się kwestii etycznych - lecz literę prawa. Konsekwencją tej ostrości jest również to, iż ewentualny konflikt jest zazwyczaj zbrojny i krwawy.
Zaznaczam w tym miejscu, że tradycyjnie wojnę taką wiodły ze sobą wyłącznie aparaty państwowe, tj. władcy i ich najemni żołnierze. Poddanych to w ogóle nie obchodziło - chyba że nieprzyjaciel wdarł się na terytorium, którego nie zamierzał zawłaszczyć: wówczas pozwalano żołnierzom gwałcić, mordować i rabować. Po skończonej wojnie państwa układały się między sobą - i poddani ewentualnie zwalniani byli z przysięgi jednemu władcy, a składali ją drugiemu.
* * *
Pora na ukazanie wzajemnego stosunku państw i narodów.
Któryś z marksistów zdefiniował państwo jako „aparat ucisku”. Może nieco lepiej byłoby użyć tu słowa: „pasożyt”. Państwo czerpie wszelkie soki żywotne ze społeczności, którymi włada - a samo w sobie jest całkowicie jałowe i nietwórcze.
Błędem byłoby jednak sądzić, że istnienie państwa musi być dla społeczności szkodliwe. Na przykład szkielet człowieka też jest nietwórczy i wymaga zasilania przez aktywne komórki - jednak jest bardzo potrzebny. Również rozmaite gatunki współżyją ze sobą pasożytniczo - np. rybka pilot z wielorybem - i jest to dla wieloryba bardzo korzystny układ!
Nieszczęście powstaje wówczas, gdy interes państwa zaczyna się - jak mawiają marksiści - „alienować”. Gdyby mój szkielet zaczął domagać się coraz więcej kości, a potem tarczek kostnych („dla ochrony mego ciała przed wrogiem”) - to w końcu nie mógłbym go unieść. Coś podobnego obserwujemy we współczesnej ewolucji państw: wysysają one w swoim egoistycznym interesie większość soków ze społeczeństwa.
Z kolei sprawne, nie nadmiernie rozbudowane, państwo zapewnia swemu społeczeństwu - w więc i narodowi, narodom, lub fragmentom narodów - lepsze warunki życia, narzucając sprawną jego organizację i ochronę zewnętrzną.
Ochronę - to prawda - nie przed innymi narodami, lecz przed państwami. Na tej podstawie anarchiści i kosmopolici próbowali przeczyć roli państw, postulując zastąpienie ich jednym, światowym - lub też żadnym. Byłby to poważny błąd.
Wybitny teoretyk z Kalifornii, zbliżony zresztą do anarchizmu, p. prof. Robert Nozick, w Swej pracy „Anarchia, Państwo i Utopia” przekonująco wywodzi, że powstawanie państw terytorialnych jest procesem naturalnym i nieuniknionym.
O ich użyteczności dla rozwoju decyduje - moim zdaniem - argument, że tylko wielość państw o różnych systemach gwarantuje konkurencję; państwo musi walczyć również o dobro swych podopiecznych, gdyż boi się ich utracić - a poza tym żaden rozsądny pasożyt nie dopuszcza do nadmiernego osłabienia swego żywiciela.
Przed przejściem do analizy niebezpieczeństw wynikających z pomieszania idei państwowej z narodową raz jeszcze zilustruję ich różnicę.
Na dyskusji zorganizowanej przez ks. Józefa Maja z warszawskiej parafii św. Katarzyny nt. dziejów Litwy p. prof. Henryk Samsonowicz bardzo energicznie odrzucił przedstawioną tu terminologię - i w Swym zaperzeniu gotów był zaakceptować wszelkie nonsensy terminologii „państwowej”.
Twierdził np., że w wieku XIV przez „naród polski” rozumieć należy wyłącznie wąską grupę dworzan, mających „świadomość narodową”!!! Jeśli pominąć już zdumiewający u historyka anachronizm (wówczas raczej nie funkcjonowało pojęcie „obywatelstwa państwa”; było się „poddanym Korony” - i jej ślubowało się posłuszeństwo) to jasnym jest, że p. Profesorowi chodziło o świadomość państwową. P. prof. Samsonowicz konsekwentnie mówił o „narodzie belgijskim” - cóż, kiedy akurat nazajutrz gazety doniosły o poważnych tarciach na tle narodowym w Brukseli... Spór, oczywiście, dotyczy słów, a nie faktów - i kłopot tylko w tym, że po przyjęciu terminologii p. Samsonowicza owych tarć w Królestwie B e l g ó w (sic!) nie ma jak nazwać? Bójki plemienne?
Jeszcze jedna ilustracja. Państwo Krzyżaków przywędrowało na Pomorze w postaci parudziesięciu rycerzy-zakonników.
(W dobie największego rozkwitu owo państwo nie liczyło ich więcej niż 1000!). Państwo to było ideą organizacji życia, systemu praw i hierarchii, która okazała się bardzo żywotna (do chwili wyczerpania się jej racji bytu, tj. pogan-sąsiadów).
Narodowo natomiast ponad 60% owych rycerzy było Niemcami (byli wśród nich i Polacy - ale nikomu nie przychodziło do głowy oskarżać ich o „zdradę sprawy narodowej” jeśli walczyli przeciwko Jagiellonom pod Grunwaldem!) i nie tylko język, ale i obyczaj Zakonu był „niemiecki”. Co w niczym nie zmieniało faktu, że Cesarstwo Niemieckie było w sporze Zakonu z Polską całkowicie neutralne.
Tak więc legendarny Eneasz mógł założyć Rzym, a Pizarro, gdyby zdradził był Króla Hiszpanii, mógłby na miejscu państwa Inków założyć inne. Takie nowe państwo mogłoby prosperować przy identycznym składzie ludnościowym i narodowym jak państwo Inków (sam Pizarro i towarzysze mogliby w rok po jego ustanowieniu umrzeć na ospę) - ale byłoby to inne państwo. Zupełnie słusznie Karol de Gaulle wprowadzając nową konstytucję ogłosił we Francji obalenie IV Republiki i powołanie V-tej!! Hymn, sztandar, terytorium, ludność i godło pozostały bez zmian - ale państwo było inne. Bo państwo - to sposób organizacji.
Z powyższego wynika, że obalenie państwa i zastąpienie go innym może być dla społeczeństwa korzystne lub niekorzystne. Dlatego jestem zdecydowanym przeciwnikiem utrzymywania kary śmierci za zdradę państwa (nazywaną tradycyjnie „zdradą stanu”). Natomiast pojęcie „zdrady interesu narodowego” uważam za trudne do zdefiniowania - np. wyjazd do Niemiec, wmówienie dzieciom, że nigdy nie były Polakami, a Polacy to obrzydliwy naród? - i kwalifikujące się najwyżej do odmowy podawania ręki i przyjmowania w polskim towarzystwie.
Po tych roztrząsaniach pora na konkluzje. Uważny Czytelnik bowiem spostrzegł na pewno, że z wyodrębnienia istot państwa i narodu nie wynika, że nie mogą się one pokrywać. Na przykład czym innym jest „dom” jako budynek, a czym innym „dom” jako siedlisko rodziny - a mimo to właśnie w Anglii, gdzie istnieją na to odrębne słowa, ogromna większość domów rodzinnych znajduje się w domkach jedno- lub dwurodzinnych. Byłoby całkiem naturalne, gdyby podobnie państwa tworzyły się na podstawach narodowych, jak tego domagał się Adolf Hitler, ziejący nienawiścią do swojego państwa - tj. Austro-Węgier - za zdecydowane negowanie tej plemiennej zasady.
Otóż nie - gdyż istotą państwa jest konkurencja z innymi.
Czynnikami w tej konkurencji jest ludność, narodowość - i geopolityka. Aby konkurencja była efektywna, państwa niezdolne do życia powinny być pochłaniane przez inne lub też pączkować w inne (tak, jak państwo Aleksandra Wielkiego rozpadło się na liczne monarchie).
Wzrost lub kurczenie się państwa zależy od wielu czynników i byłoby niedopuszczalnym ograniczanie tej konkurencji; a tak by było gdyby sprawy narodowe były barierą nieprzekraczalną!
Cóż stąd, że istnieje sobie gdzieś naród, całkiem zwarty, spoisty i w pełni dojrzały - gdy warunki zewnętrzne nie pozwalają skonstruować stabilnego układu sojuszów zapewniającego równowagę? Takie państwo byłoby nieustannym zagrożeniem, właśnie przez swoją słabość (co niekoniecznie oznacza biedę lub małą liczbę obywateli: Polska przed rozbiorami była ludna i bogata!) i ewokowałoby obawę sąsiadów, że inny sąsiad może to terytorium i ludność zagarnąć, a po wprowadzeniu tam własnych instytucji państwowych zagrozi i im. Również zbyt silne państwo może być takim zagrożeniem.
Cała polityka zagraniczna to sztuka szukania takich układów, które w aktualnym układzie państw zapewniałyby równowagę. Czasem nie udaje jej się osiągnąć. Czasem się udaje: równowaga w Europie Środkowej XVIII wieku została na ponad 100 lat zapewniona - ale na trupie Polski. Lord Acton (op. cit., s.40) pisał przed stu laty, że „szlak nacjonalizmu będzie napiętnowany zarówno materialną, jak moralną ruiną, nieuniknioną, by nowy wymysł mógł zatryumfować nad dziełami Boga i interesem ludzkości”. Teoria nacjonalizmu: „Zapobiega nie tylko podziałowi, ale i wzrostowi państwa - i nie pozwala na zakończenie wojny podbojem ani na uzyskanie gwarancji pokoju”. Jest to bardzo trzeźwa obserwacja. Przypuśćmy, że prężne państwo narodowe ma obok sąsiada, którego ludność darzy je nawet przychylnością, ale samo państwo jest wrogie. Wybucha wojna - i co dalej? Zwycięzca, gdyby chciał zachować ideę narodową może tylko albo wyrżnąć doszczętnie ludność przeciwnika ryzykując za rok nową agresję! albo... zostawić go w spokoju.
Warto zauważyć, że najbardziej typowy przedstawiciel idei „państwa narodowego” stanął przed tym dylematem w 1936 roku. Bez wahania zdemaskował się, jako wróg nacjonalizmu - gdyż przyłączenie Czech i Moraw było zaprzeczeniem głoszonej przezeń idei! Prawdziwy nacjonalista powinien wskazywać, że Hitler był nacjonalistą fałszywym, wysiadł z nacjonalizmu na przystanku „Państwo”. Naród niemiecki znakomicie rozwijał się przez ponad 1000 lat podzielony na liczne szczepy, państwa, konfederacje, a nawet cesarstwa - natomiast dwie kolejne tragedie przeżywał właśnie po zjednoczeniu się w państwo. Poddaję to pod rozwagę zwolennikom „państwa narodowego”.
Hitler chciał mieć sprawny aparat państwowy - a idea narodowa była tylko chwytliwą propagandą (w którą sam wierzył - i to przeszkodziło mu właściwie widzieć sprawy). Przy okazji doprowadził do katastrofy państwo, podejmując działania absurdalne z punktu widzenia polityki państwa (np. odmowa zawierania sojuszów z państwami narodowo wrogimi).
Trzeba dodać, że państwo Hitlera miało być jednością nie tylko narodową, ale i ideologiczną. Był to nacjosocjoetatyzm. Brakowało jeszcze jedności religijnej - ale i o tym zamyślał: chciał wprowadzić neopoganizm germański. To jeszcze pogłębiłoby izolację Niemiec.
Natomiast dla rozwoju narodu - a i państwa - korzystna jest raczej różnorodność, niż jedność. Jednolitość - to zabójcza nuda. Jednym z najbardziej udanych państw jest Szwajcaria: cztery narody (jak ktoś chce mówić o „narodzie szwajcarskim”, to niech by powiedział Hitlerowi w oczy o istnieniu „narodu austro-węgierskiego”!), cztery języki, trzy religie, różne systemy szkolnictwa, różne nawet prawa wyborcze... a jakoś to działa.
Obecną religijną i narodową jednolitość PRL uważam więc za wielkie zagrożenie i obciążenie. W podobnej sytuacji znajduje się Izrael. Na jego szczęście niemal idealnie równy podział polityczny na socjalistów i antysocjalistów zapobiega przekształceniu się tamtejszej demokracji w faszyzm, która to perspektywa w czasach p. Goldy Meir była całkiem realna.
Również Niemcy są obecnie podzieleni między kilka państw - i stanowczo odrzucam stwierdzenie, że Niemcy są z tego powodu pokrzywdzeni. Utrudnienia w swobodnym poruszaniu się - a tak: to jest krzywda. Dla ludzi zresztą, a nie narodu (gdyby np. wszyscy Irlandczycy opuścili Szmaragdową Wyspę i kompletnie wynarodowili się w USA - to mielibyśmy przykład, że dobro jednostki nie całkiem zgodne jest z cokolwiek mitycznym „dobrem narodu”). Gdyby Niemcom przeszkadzano mówić po niemiecku, uczyć dzieci języka i kultury niemieckiej - to byłoby to odmawianie im praw narodowych. Ale wśród tych praw nie mieści się „prawo do posiadania państwa narodowego” !
Jestem, oczywiście, konsekwentny: tragedia Polaków pod rozbiorami nie polegała na podziale, lecz na tym, że okresami z Berlina i z Petersburga wydawano walkę z polskością. Trzeba jednak zauważyć, że wielu Rosjan oficjalnie deklarowało, iż chętnie dadzą Polakom takie same prawa narodowe, jakie mają Finowie, Estowie czy Łotysze (którzy nb. bez żadnych powstań propaństwowych zachowali nie gorszą od nas substancję narodową!) - cóż, kiedy Polacy od razu zaczynają przez prawa „narodowe” rozumieć „państwowe”.
Lord Acton słusznie zauważa, że po morderstwie Polski duch tego państwa trwał - i to on generował powstania. Duch ten - moim zdaniem - umarł przed stu laty, i II Rzeczpospolita była już zupełnie innym państwem, podobniejszym do Republiki Francuskiej z r.1795 niż do Najjaśniejszej z 1595 (tak nawiasem: w złotym wieku Rzeczpospolita była wielonarodowa, wielowyznaniowa, a nawet miała różne systemy wyborcze - zupełnie jak Szwajcaria dziś...).
Oczywiście, mimo absurdalności i szkodliwości łączenia idei państwowej z narodową, może się zdarzać, że pewne państwa przypadkiem uformują się na bazie narodu. Stan ten może się czas jakiś utrzymywać. Nawet wówczas jest to groźne dla narodu, gdyż... znika wówczas pojęcie rodaka!
Polakiem czuć się można widząc tylko wokół Niemców, Żydów, Litwinów, Kaszubów i innych. Proszę sobie wyobrazić, że nagle z powierzchni Ziemi znikają wszyscy ludzie, poza Polakami; jasne, że wówczas pojęcie „Polak” w ogóle straci sens? Bratem jest Polak Polakowi, gdy spotka go w Tanganice. W PRL przy braku przedstawicieli innych nacji, Polak Polakowi jest konkurentem. Tak więc właśnie nacjonaliści we własnym interesie powinni optować za państwem wielonarodowym.
Osobiście w sporze nacjonalistów z etatystami jestem po stronie tych pierwszych. Prawa narodowe mają pierwszeństwo przed państwowymi. Natomiast wszelkie roszczenia nacjonalistów przekraczające te naturalne prawa - uważam za groźne.
Ten artykuł jest właściwie propozycją terminologiczną. Pozwala uporządkować sprawy budzące zbędne emocje. Na przykład niektórzy chcą odmawiać Kaszubom prawa do nazywania się narodem, bo obawiają się, że w ślad za tym pójdzie domaganie się - bo ja wiem: niepodległości? Tymczasem Kaszubi narodem są, powinni mieć prawo do własnych książek, radia i telewizji (ale za własne pieniądze, a nie dofinansowywanych ze Skarbu Państwa! - w każdym razie: nie bardziej niż polskie) - ale co to ma wspólnego ze sprawami państwowymi? Nic. Nie mylmy tych pojęć - a jest to niestety, od czasów Wilsona tak popularne...
Trzeba też wspomnieć o stanowisku p. prof. Klemensa Szaniawskiego, który na zebraniu w Dziekanii powiedział, że myśl państwa wielonarodowego podoba Mu się - ale jak to wprowadzić w życie, by nie prowokować konfliktów? Jest to istotnie trudne (a raczej niemożliwe) gdy demokracja jest suwerenna i nie rządzą nią zasady moralne. Gdy uznaje się, że większość ma prawo narzucić mniejszości dowolne ograniczenia - to najspokojniejszy kraj przemienić się może w piekło. Przykład Libanu - ongiś „Szwajcarii Bliskiego Wschodu” - jest dostatecznie wymowny. Sapientii sat.
Zakończę słowami lorda Actona: „Nacjonalizm (...) jest to najbardziej zaawansowana forma rewolucji i zachowuje swą siłę do końca okresu rewolucyjnego, którego jest zwiastunem. (...) Aczkolwiek więc teoria nacjonalizmu jest bardziej absurdalna i bardziej zbrodnicza niż teoria socjalizmu, ma do spełnienia ważną misję w świecie: zaznacza ostateczny konflikt - a więc i koniec - dwóch sił, które są najgorszymi wrogami cywilnej wolności: monarchii absolutnej i rewolucji”.
Druk. WPROST 19./l.1989 roz. 8
MARZEC ’81- I CO DALEJ?
(...)Nieoczekiwanie wypłynęła znów sprawa żydowska. Ktoś chce powtórzyć Marzec 68? Uważam jednak, że nie można tego problemu przemilczeć, jak czynią to niektórzy intelektualiści. Jeśli bowiem proporcja osób związanych ze środowiskiem żydowskim w np. KOR-ze przekracza kilkadziesiąt razy średnią krajową, jeśli prasa („wielka prasa”) wolnego świata drukuje z zadziwiającą jednomyślnością pewne zastanawiające tezy (jak np. inteligentny człowiek może serio potraktować marksizm, zwłaszcza w sowieckim wydaniu? Jak może intelektualista broniący wolności słowa publikować oświadczenia w obronie wewnętrznej polityki ZSRS? - a robili to laureaci NOBLA!) - to sprawa wymaga wyjaśnienia.
Trudne warunki sprzyjają rozwojowi. Żyjący w diasporze i często prześladowani Żydzi stali się rasą bardzo inteligentną i umiejącą politykować. Interes zaś inteligencji (zwłaszcza zaś pół-i ćwierć-inteligencji!) leży w tłumieniu liberalizmu, w rozwoju machiny państwowej - gdyż wówczas oni - z natury rzeczy - zajmą stanowiska urzędnicze i żyć będą z pracy robotnika. Np. wzajemne odwiedziny delegacji „miast bliźniaczych” to po prostu darmowe wycieczki na koszt podatnika; inny skandal: ponad połowę budżetu FAO (agencji ONZ do pomocy głodującym krajom!) pochłaniają koszty administracyjne...
Sprawami psychologii Żydów w powojennej Polsce zajął się w swym znakomitym wykładzie na UW Jacek Kuroń - nie będę wchodził na Jego podwórko. Odpowiem tylko na pytanie, czemu Żydzi grupują się wokół KOR-u, a nie np. Oficyny Liberałów? Otóż Żydzi, jak każdy naród, mają wśród siebie zwolenników etatyzmu - i liberalizmu (tych drugich o tyle mniej, o ile więcej jest wśród nich „zdradzieckich klerków”). Żydzi polscy również. Jednak nastąpiła ostra selekcja, Żydzi z Polski wyjeżdżali - i po prostu wszyscy zwolennicy wolnego geszeftu pojechali do Wolnego (w miarę) Świata - a pozostali ci, co lubią i umieją łowić ryby w mętnej wodzie lub siedzieć na karku robotnika i nim powodować.
Tak więc to nie „żydowstwo” tych ludzi jest odpowiedzialne za cechy, o jakie mają do nich pretensje prawica i liberałowie. Teoria „światowego spisku” też upada: po prostu tzw. „intelektualiści” mają w takim postępowaniu interes klasowy - byt określa świadomość...
Biuletyn Dolnośląski nr 21, 1981 rok.
JAKA ENDECJA?
W leżącym przede mną słowniku polsko-francuskim i francusko-polskim opracowanym przez O. Callier z r.1935 słowo „narodowiec” przełożone jest przez „liberal”.
Mało kto pamięta już dziś, że u zarania dziejów obóz narodowy wyznawał ideologię zbliżoną do dzisiejszego reaganizmu: Bóg w moralności, twardość uczciwość i realizm w polityce, pełen liberalizm w gospodarce. Piszę o teorii, gdyż zarówno endecy, jak i p. prezydent Reagan nieraz od tych zasad odchodzili (osobiście nie mogę p. RR wybaczyć ograniczeń w imporcie stali z Europy, tekstyliów z Japonii oraz sankcji gospodarczych - posunięć absolutnie sprzecznych z katechizmem liberała!).
Z tą moralnością, katolicyzmem i antysemityzmem też bywało różnie. Jak słusznie podkreśla p. Andrzej Micewski w swej książce o Romanie Dmowskim, był on w gruncie rzeczy ateistą i miał nieuregulowane życie osobiste. Niewielu też poważnych endeków było z ducha antysemitami: to wszystko były użyteczne hasła dla pozyskania mas; zbyt ograniczonych intelektualnie, by w dobie nasilającej się demokracji stworzyć trwałą większość zdolną do walki o coś tak abstrakcyjnego, jak wolny rynek.
Niestety, te same mobilizujące hasła powodowały napływ ich zwolenników - i gdy oni przejęli władzę w Stronnictwie Narodowym z rąk „starych” wystąpiło znane zjawisko przerostu środka nad celem. Ponieważ w dodatku prymitywny klerykalizm i antysemityzm (w odróżnieniu od wrogości do Żydów powodowanej tym, iż intelektualiści żydowscy forsowali w II połowie XIX wieku skrajnie antyliberalne doktryny) nie szły w parze z szerokością horyzontów myślowych, przeto rozwiązania, prostackie, doraźne, wzięły górę nad głęboką myślą społeczno-gospodarczą. Przywódcy tzw. „młodych” zaczęli przebąkiwać o naruszaniu świętej zasady własności, a radykałowie (ONR-Falanga) wręcz o wywłaszczaniu bez odszkodowania. I wcale nie szło jedynie o konfiskatę własności żydowskiej - proszę przeczytać np. pisma Jana Mosdorfa! Podczas dyskusji w Białołęce broniłem tezy, że Bolesław Piasecki wcale nie zdradził swych ideałów w 1945 roku; z jego postulatów: autorytarne rządy jednostki, totalna i scentralizowana władza, kierowanie przez państwo gospodarką, przyjaźń z Rosją, wrogość wobec kapitalizmu i zachodniej plutokracji, antyniemieckość i granica na Odrze-Nysie, reforma rolna i oddanie ziemi chłopom indywidualnym, oparcie się na moralności chrześcijańskiej - zostały wypełnione wszystkie z wyjątkiem ostatniego. Ponieważ jednak główne skutki niewypełnienia ostatniego okażą się na tamtym świecie - przeto Piasecki, jako polityk, ma czyste sumienie.
Tak więc nie ma racji p. Andrzej Friszke pisząc: „Narodowa Demokracja była od początku swego istnienia ruchem antyliberalnym”. Chyba, że ND utożsamia się z Dmowskim (zwłaszcza późnym...) lub przez „liberalizm” rozumie się permisywizm lub libertynizm. Po prostu po 1924 roku Stronnictwo Narodowe zmieniło program - podobnie jak Partia Konserwatywna niczego w Wielkiej Brytanii nie konserwuje, lecz zmienia co może. Programy OWP lub ONR nie są jedynie odmienne od programu SN - są jego całkowitym zaprzeczeniem. Proszę porównać prace Romana Rybarskiego (np. krytykę państwa monopolistycznego) z programami SN z lat trzydziestych, to właśnie monopolistyczne państwo propagującymi. Grupy, których nie udało się wymienić p. Aleksandrowi Hallowi, wzorują się na tej drugiej orientacji. Ja wolałbym odświeżyć tę pierwszą. P. Hall ma jeszcze inne pragnienia.
Powiedzmy jasno: poza nazwą i tym, że głosili je ci sami ludzie (w różnych swego życia okresach) - nie mają one ze sobą wiele wspólnego. Ja zresztą też mając lat 9 byłem socjalistą - i można by mi wypominać dziś moje ówczesne wypowiedzi...
Łatwo stąd wywnioskować, że moim ideałem jest stanowisko endeckie najbardziej zbliżone do liberalnego konserwatyzmu a’la Churchill lub Kisielewski. Różnica leży niewątpliwie w ujmowaniu roli narodu (tj. absolutyzowaniu jej przez endeków). Uważam się za narodowca w tym sensie, że wierzę w pozytywną rolę egoizmu narodowego, że uznaję prawa narodów do rozwoju (ale i do upadku...), że bardziej polegam na zmianach w genetyce niż w oświacie. Tu jednak koniecznie wstawić muszę dygresję o egoizmie.
Otóż w sensie naukowym nie sposób zdefiniować egoizmu.
Za każdym razem tłumaczę, że facet, który oto zaoferował cały majątek na rzecz sierot w Indiach uczynił tak z egoizmu (gdyż sprawiało mu to satysfakcję - a im większa ofiara, tym większa satysfakcja...) - i niech mi ktoś udowodni, że nie mam racji!! Nie ma altruistów - są tylko ludzie tak dobrze wychowani, że pomoc bliźniemu sprawia im przyjemność - oraz dalekowzroczni egoiści, którzy wiedzą, że społeczeństwo lubi „altruistów” i pomaganie bliźnim się opłaca.
Podobnie z „egoizmem narodowym”. Już Bismarck trafnie zauważył, że państwo nie ma żadnego interesu we wzmacnianiu się, gdyż nieodzownym skutkiem jest narastanie coraz silniejszej wrogiej koalicji. To samo dotyczy narodu. Najlepszą polityką „egoistyczną” jest utrzymywanie przyjaznych stosunków z sąsiadami. Pewnie, że między narodami trwa bezlitosna walka - ale odbywa się ona na poziomie genów i nie powinna dotyczyć jednostek. Obecnie w Warszawie synogarlice wypierają gołębie - ale ani razu nie widziałem, by synogarlica dziobała gołębia lub odwrotnie...
Cytowane przez p. Halla zdanie Dmowskiego: „Naród jest niezbędną treścią moralną państwa, państwo zaś jest niezbędną formą polityczną narodu” jest bałamutne. Wynikałoby zeń, że np. Watykan, Austro-Węgry, Zjednoczone Królestwo, ZSRS, USA i Szwajcaria pozbawione są treści moralnej - zaś np. Flamandowie lub Sikhowie nie są narodem! Na razie - wierutna bzdura; ciągnijmy jednak cytat: „Naród może stracić państwo i nie przestać być narodem (...)”. Jawna sprzeczność z poprzednim zdaniem (ale co z narodami, które nigdy państwa nie miały - a dotyczy to wszystkich narodów, gdyż najpierw istniał naród, a potem dopiero państwo) - więc Dmowski dodaje warunek” (...) jeżeli nie zerwał moralnego związku z tradycją państwową, jeżeli nie zatracił idei narodowo-państwowej, a z nią, zarówno świadomego, jak nieświadomego, dążenia do o d z y s k a n i a (podkr. - JKM) politycznie samoistnego bytu”.
Teraz zdanie przestaje być sprzeczne, a staje się jawnie fałszywe. Flamandowie nigdy nie mieli państwa, a Estończycy do 1919 roku - a nikt chyba nie przeczy, że były to i są n a r o d y. Tezy Dmowskiego nie są więc żadną prawdą naukową, lecz demagogią ad usum Polonorum. Gdyby pisząc je znał przyszłość, ostatnie zdanie brzmiałoby zapewne: „jeżeli przez dwieście lat nie zatracił...” itd. Niestety: prawda to smutna, ale w polityce demokratycznej trzeba używać zdań obiektywnie fałszywych, ale za to zrozumiałych dla odbiorców...
Przy takim postawieniu sprawy nie sposób mieć do Dmowskiego pretensji - ale popatrzmy na zastosowania. Otóż w moim pojęciu nie jest tak, że piłsudczycy lepiej rozwiązywali kwestie narodowościowe na kresach; prawdą jest coś mocniejszego: oni rozwiązywali je w stylu właśnie narodowym. Ten, kto nie uznaje narodu litewskiego, ukraińskiego i innych nie jest wcale narodowcem!!! Z definicji.
Tak więc wrogość do ZSRS, niedostrzeganie narodów kresowych - to degeneracja, a raczej zaprzeczenie myśli narodowej, spowodowane szczególną sytuacją polityczną (w szczególności ZSRS przestał być nie tylko Rosją, ale nawet państwem - na okres dziesięciu lat, gdy zamiast haseł państwowych głoszono tam ideę sowietyzacji świata). Natomiast odwrót od liberalizmu gospodarczego był wynikiem ogólnoświatowej tendencji antyliberalnej trwającej przez pół wieku (1918-1968). Tak, czy owak SN z 1936 i ZLN z 1906 to dwie różne partie (podobnie jak brytyjscy Whigowie z roku 1911 - i Liberal Party z 1970). I myśl p. Friszke pociągnąłbym dalej: właśnie odwoływanie się do instynktów „narodowych”, właśnie podporządkowywanie jednostki woli większości - sprowadza naród do poziomu szczepu. Niezależnie od tego, czy „ma” on własne państwo - czy nie.
Tu sprawa ostatnia: cóż za niedopuszczalne łączenie pojęć! Co ma wspólnego naród z państwem? W opozycji do wszystkich niemal polskich intelektualistów twierdzę, że uzyskanie przez nas państwa niemal jednolitego narodowo (i niemal jednolitego wyznaniowo) jest naszym wielkim nieszczęściem.
Zanim rzucą się na mnie prawdziwi Polacy-katolicy, chcę zdążyć napisać, że i narodowcy powinni się ze mną zgodzić, gdyż nie można czuć się Polakiem widząc wokół samych Polaków (podobnie nie można czuć „wspólnoty istot białkowych” dopóki nie spotkamy istot zbudowanych np. z krzemu). Taka dialektyka. Oczywiście, jeśli nawet tym paradoksem przekonam narodowców, to nie oznacza, że udowodniłem, iż owa jednolitość jest naszym przekleństwem. Jest to jednak osobna i obszerna kwestia.
By nie pozostawiać jednak tezy bez uprawdopodobnienia, sięgnę po argumenty praktyczne. Otóż niemal żadne z istniejących państw nie jest „narodowe” (wbrew opinii, iż żyjemy w czasach państw narodowych!). Nie jest nim żadne państwo Afryki ani Ameryki Łacińskiej (z wyjątkiem, być może, Brazylii). Nie istnieje naród kanadyjski, meksykański ani amerykański (natomiast istnieją narody szanujące reguły gry i wartości państwa amerykańskiego; chyba Dmowski nie twierdziłby, że Murzyni i Polonusi należą do jednego narodu?) Nie istnieje „naród Zjednoczonego Królestwa” lecz narody brytyjskie (Walijczycy, Anglicy i Szkoci) i ulsterczycy należący narodowo do Irlandii lecz nie pragnący przyłączenia się do tego państwa. Wielonarodowościowy jest ZSRS. Także Indie i (wbrew pozorom) Chiny. Wielonarodowościowe jest też najlepiej zorganizowane w Europie państwo - Szwajcaria. W zasadzie poza Japonią (która płaci za to - a nie za bombę atomową! - wysoką cenę w liczbie noworodków-mutantów), Francją, Polską, Węgrami, Portugalią, Włochami, Holandią (z ogromnym procentem Żydów!) i Skandynawią nie istnieją państwa narodowe. W dodatku: im większy sukces odnosi państwo, tym rzadziej jest ono mononacyjne. Co się stało z Niemcami, gdy po raz pierwszy znaleźli się w jednym państwie (po Anschlussie - a przecież istnieli Niemcy w Szwajcarii i innych państwach i istniały mniejszości wewnątrz Rzeszy?) Sapientii sat?
Nie? No, to z własnej historii: jakim państwem była Rzeczypospolita w dobie Złotego Wieku? I jakim językiem posługiwała się jej elita? I co się stało, gdy nastąpił zwrot ku narodowemu językowi i religii?
DLACZEGO NIE POSZLIŚMY NA „SHOAH”?
- pyta p. Dawid Warszawski w „KOS”-ie nr 87/86. Odpowiem za siebie (za innych odpowiadają zawodowcy).
1. Sytuacja gospodarcza jest ciężka. Wyrwanie 9 godzin plus 4-krotne dojazdy to dla mnie strata ładnych paru tysięcy złotych, które zarobiłem w tym czasie. By je wydać musiałbym podejrzewać, że warto.
2. By warto było pójść na film „Shoah”, zamiast przeczytać pięć dobrych książek, film ten powinien spełnić jeden z kilku warunków.
2a) Mógłby być dobrą rozrywką w stylu p. Spielberga. Nie jest.
2b) Mógłby być wybitny artystycznie i formalnie. Krytyka niczego takiego nie sugeruje.
2c) Mógłby wzbogacić moją wiedzę. Jednakże wówczas znów dwa są warunki:
A) Mogłaby to być wiedza na temat interesujący i ważki.
Przyznam, że bardziej interesuje mnie rzeź Ormian dokonana przez Turków niż holocaust - i zapewniam p. Warszawskiego, że za to drugie ludobójstwo nie czuję się ani trochę bardziej odpowiedzialny, niż za pierwsze. A gdyby mój Ojciec był szmalcownikiem? Nie wiem, ale chyba też nie czułbym się winny! Za co??? To byłaby wina Dziada po mieczu!
B) Mogłaby to być wiedza nowa i obiektywna. Wiemy jednak, że informacji w filmie jest tyle, że zmieściłyby się na pół kartki papieru - a w dodatku zawsze jest to informacja subiektywna, gdyż te pół kartki wyrwane jest z grubego tomu.
2d) Mógłbym chcieć przeżyć emocje, związane z Historią. Jednakże - niech Pan wybaczy - równie mocno przeżywam mordowanie Rzymian przez spartakusowców jak mordowanie Żydów przez hitlerowców - przeto nie jest to powód, by iść właśnie na „Shoah”.
2e) Pozostaje możliwość ostatnia: chcę poddać się działaniu propagandy filmowej, dopuścić do próby zmiany mojej postawy. W takim przypadku musiałbym mieć zaufanie do reżysera. Jednakże - o czym nie pisze ani „KOS”, ani „Trybuna Ludu” - p. Lanzmann jest komunistą i - jak sądzę - Żydem. Wiele jest wspaniałych filmów nakręconych przez Żydów - natomiast filmy kręcone przez komunistów są zawsze nudne (np. „120 dni Sodomy” Passoliniego!) i propagandowe. Połączenie Żyda z komunistą budzi obawę, że geniusz tej rasy używany jest do podejrzanych celów. I ja miałbym za własne pieniądze wystawiać się na ten wpływ?????!? Pan daruje, panie Warszawski!
Sądzę, że p. Warszawski zgadł. W „Muranowie” byli wyłącznie Żydzi i antysemici. Dlaczego miałby być kto inny? A we Francji? Tam widać więcej Żydów i antysemitów...
PS. O tym, że Polska jest beznadziejnie brzydka - i to nie brzydotą Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, niestety - lecz brzydotą zmajstrowaną przez oszczędnego ślusarza i energicznego górnika - wiem bez oglądania filmów. W odróżnieniu od p. Warszawskiego jeżdżę trochę poza Warszawą, Krakowem itd. Dotyczy to jednak głównie budynków państwowych!
Druk w „KOS-ie”.
LIBERAŁOWIE JESZCZE BLIŻEJ
Na temat liberalizmu pisze się tak wiele bzdur, że przestałem już reagować. Jednak tekst p. Henryka Korwina jest rzeczowy i wymaga odpowiedzi - co czynię w swym własnym imieniu, gdyż środowisko nasze dzielą różne niuanse.
Całkowicie zgadzam się z oceną historyczną liberalizmu w Polsce (z zastrzeżeniem, iż nie mam danych, by Ignacego Matuszewskiego uznać za liberała). Dlaczego jednak Autor pisze, że liberałowie pojawili się w zdewastowanym przez lewicę krajobrazie politycznym po 13 Grudnia? „Officyna Liberałów” działa od jesieni 1978, a „Merkuryusz Krakowski i Światowy” był o pół roku wcześniejszy! Nasz „Program Liberałów z seminarium „Prawica-Liberalizm-Konserwatyzm” to rok 1979.
Dyskusje nt. „ewolucyjnego” czy „racjonalistycznego” liberalizmu uważam za równoważną rozważaniom: „Czy pluskwa gryzie człowieka by mu szkodzić - czy dla realizacji przedustawnej harmonii gatunków?”. My lubimy wolność - a każdy to zdrożne pragnienie uzasadnia przed sobą i światem jak umie najlepiej, do czego nie należy przywiązywać szczególnej wagi. Każdy powinien jeno rozważyć, jaką korzyść przyniosłaby taka wolność jemu, jego dzieciom, krajowi, ludzkości wreszcie.
Nie jest jednak prawdą, że racjonaliści chcą znieść państwo. Oni chcą je w z m o c n i ć poprzez zmniejszenie. Porównanie młotka z poduszką wyjaśnia skrótowo o co chodzi. P. Korwinowi pomylili się liberałowie z anarchistami.
Jesteśmy natomiast istotnie doktrynerami. Wierzymy w ideał Wolności. Wiemy, że praktyka zmusi nas do rezygnacji z c a ł k o w i t e j realizacji tego ideału - ale to ona nas zmusi! My będziemy doń dążyć. Pomysł, by nie dążyć do czegoś tylko dlatego, że jest to nierealizowalne, jest śmieszny; w myśl tej zasady zaprzestano np. w szkołach nalegać na poprawną wymowę końcowych nosówek („bo i tak nie da się ich całkiem nosalizować”) - i efektem jest całkiem niedbała wymowa.
Autor twierdzi - być może na podstawie mego artykułu w „Itd” - że głosimy liberalizm pod wrażeniem rewolucji mikroprocesorowej w USA. A co ma piernik do wiatraka?
Czyżby p. Korwin sądził, że gdy bzdurny postulat zgłaszają syndykaty zrzeszające 60”% pracowników, to mają rację - a jeśli zrzeszają tylko 30”% to nie mają racji??? Drogi Panie: we Francji w latach 1864-1914 było całkiem sporo liberalizmu - natomiast nie było ani jednego mikroprocesora, zaś prototyp komputera Babbadge’a był zepsuty. Nie było video, a nawet telefonów. I co z tego?
Związki zawodowe - jak każdy oligopol - uważamy za zło - ale walkę z tym złem za zło jeszcze gorsze. Dlatego nie zabronimy zrzeszać się w związki zawodowe. Natomiast nie powierzymy im żadnych uprawnień quasi-państwowych - nawet konsultować się z nimi nie będziemy, gdyż wolno nam uważać, że reprezentanci pracowników przedstawiają punkt widzenia tylko reprezentantów pracowników. Niech sobie istnieją.
Niech istnieją - ale pod warunkiem przestrzegania reguł gry. Związkowcy chcą walczyć o wyższą płacę - niech namówią pracowników, by złożyli gremialne wypowiedzenia! Jeśli jednak spróbują grozić łamistrajkom - poniosą s u r o w ą (podkreślam: „s u r o w ą” i proszę by PT Redakacja nie cenzurowała mi tekstu!) karę. Jeśli spróbują rzucać kamieniami - zostaną potraktowani jak bandyci, a nie jak „przestępcy polityczni”.
Będziemy starać się usuwać punkty sporne poprzez stworzenie kapitalizmu ludowego (nazwijmy to „socjalizmem akcyjnym”...). Jednak część - i to znaczna - robotników wybierze status pracowników najemnych po prostu sprzedając swoje akcje. Jeśli spróbują strajku okupacyjnego i właściciel - kapitalista czy samorząd innych robotników - wezwie aparat państwa do przywrócenia posiadania własności, to aparat zadziała z całą bezwzględnością.
Podobno p. gen. Jaruzelski miał wyrzuty sumienia z powodu śmierci górników z „Wujka”. Ich opór miał oczywiście charakter polityczny, działali w najlepszej wierze i są bohaterami - natomiast w przypadku opisanym wyżej (szantaż ekonomiczny strajkiem okupacyjnym) nie miałbym cienia wyrzutów sumienia. Machina państwowa musi zapewnić funkcjonowanie reguł gry - albo trzeba zmienić reguły. Jeśli nie decydujemy się na to drugie - nie wolno się zawahać, gdyż być może ocaleje paruludzi, ale gdzie indziej wystąpią setki podobnych przypadków - i per saldo ofiar będzie więcej. Nie miałbym - powtarzam - więcej wyrzutów sumienia, niż minister komunikacji z powodu pijaków i samobójców wpadających pod koła (a przecież m ó g ł b y temu zapobiec z a k a z u j ą c wszelkiego ruchu na drogach i torach PRL). Nie robi tego - gdyż funkcjonowanie transportu jest ważniejsze niż życie paru ludzi choćby dlatego, że ów transport ratuje życie o wiele większej ich liczbie, np. umożliwiając produkcję i dystrybucję lekarstw). Sprawne funkcjonowanie państwa jest ważniejsze, niż sprawne funkcjonowanie kolei - toteż i deliberacje nad losem tych, co wkładają kij w szprychy, muszą być odpowiednio krótsze. W razie potrzeby - będziemy strzelać. I per saldo ofiar będzie mniej niż w łagodnych lewicowych reżimach.
Proszę mi tylko nie zarzucać, że każę strzelać do robotników!
Ja bronię robotników! Robotnikiem jest łamistrajk - ten natomiast, co bez umownego wypowiedzenia porzucił pracę - zerwał umowę - i od tej chwili nie jest robotnikiem. Być może w przyszłości znów umówi się na jakąś robotę. Nie wiem! Robotnikiem człowiek się nie rodzi - lecz staje się z chwilą podpisania umowy. W przeciwnym razie: ja w 1965 r. pracowałem 3 miesiące jako kopacz - i proszę mnie nadal traktować jako robotnika, chwilowo na bumelce.
Przy tym wszystkim proszę nie wmawiać nam - w szczególności mnie - prymatu ekonomii nad etyką. Konserwatywni liberałowie głoszą bezwzględny prymat etyki nad ekonomią rozumianą dojutrkowo. Ugoda z szantażystami byłaby zapewne gospodarczo tańsza niż usunięcie ich z fabryki siłą - ale efekt ustąpienia przed szantażem byłby dewastujący na dalszą metę. Etyka - to zakodowana mądrość Prawodawców i doświadczenia pokoleń, zatem statystycznie korzystnie jest postępować zgodnie z etyką, a wbrew prymitywnemu interesowi.
Zarzut, że rynek ma wady, jest bez sensu: czy reguły szachowe mają wady??? Reguły są po to, by ich przestrzegać - i tyle. Prawo - to zapis tych reguł. Gdy zawieram z Kowalskim umowę, to obydwaj wiemy, jakie będą konsekwencje odejścia od niej. Prawodawca nie ma prawa ich zmieniać - podobnie jak nie wolno zmieniać reguł w trakcie partii. Np. ustawodawca miał prawo - moim zdaniem - wprowadzić w 1947 r. rozwody - ale nie miał prawa zarządzić, by bez zgody obydwu stron udzielano ich małżeństwom zawartym przed tą datą; powinien też zapewnić opcję zawierania małżeństwa bez możliwości rozwodu tym, co sobie tego życzą, także po tej dacie.
Nie znam etyki - poza socjalistyczną - nakazującej by „zapewniona była sprawiedliwa płaca rodzinna, prawo pracobiorcy do udziału w zyskach i rozsądny zakres ubezpieczeń socjalnych”. W każdym razie nie jest to etyka chrześcijańska. Czy p. Korwin zdaje sobie sprawę, że postulat, by ojciec siedmiorga dzieci miał pensję siedem razy wyższą niż kawaler spowodowałby, że wielodzietnych albo wyrzucano by z pracy, albo (gdyby nadwyżkę pokrywało państwo, czyli ogół obywateli) staliby się oni przedmiotem nienawiści współrodaków, jak zresztą się to stało? Czy p. Korwin chce uniemożliwić pracobiorcy odsprzedaż lub zastawienie swych udziałów; czy nie wolno mi wynająć się jako sekretarz bookmachera i powiedzieć: „Nie interesuje mnie, czy Pan wygra czy przegra - ja chcę mieć stałą pensję!”? Co zaś do ubezpieczeń: proponuję by Szanowny Autor poczytał XV-wiecznych teologów, gromiących - słusznie - wprowadzane wówczas ubezpieczenia (zazwyczaj przy pomocy argumentu o sprzeciwianiu się woli Boskiej). Ubezpieczenia zresztą nie obciążają kapitalistów: pracodawcy narzekający na obciążenia socjalne winni pamiętać, że w kapitaliźmie (nie znają tego ustroju: na Zachodzie panuje socjalizm...) konkurencja nałożyłaby na nich większe obciążenie; ubezpieczenia to grzywna na dobrych robotników - plus premia dla złych. Szerzej piszę o tym w broszurze „Ubezpieczenia” (IV wydanie, dostępne, Wrocław 1985).
Nacjonalizm istotnie traktujemy jako najwyższe stadium socjalizmu - w najlepszym razie jako konserwatyzm dla ubogich duchem. P. Korwin zdaje się sądzić, że multi-nacjonalny koncern „Shell” jest groźniejszy niż „Petrochimexport”. Uważam dokładnie odwrotnie: multinacjonały nigdy nie stawiają żądań politycznych, w dodatku: nie mają dywizji.
Dla postulatów narodowych mam pełne zrozumienie - i będę walczył o to, by moje dzieci miały prawo mówić i uczyć się w swoim języku, by z tego powodu nie były dyskryminowane.
Nie rozumiem natomiast, co to ma wspólnego z postulatem, by naród miał własne państwo. Wietnam ma - czy p. Korwin chciałby być Wietnamczykiem? Albo Albańczykiem? Gdy naród utożsamia się z państwem, zamiast krzewienia kultury narodowej tworzy się statolatria. Wolę być obywatelem Zjednoczonego Królestwa - a nawet Hindusem, byle pod okupacją brytyjską, a nie pod rządami zbrodniarzy z rodziny Nehru (nb. zwracam uwagę narodowcom, że „niepodległość Indii pod rządami Indiry Gandhi” to dokładnie to samo co „niepodległość Europy pod rządami Hitlera”; różnice etniczne, rasowe, językowe i religijne w Indiach są znacznie większe, niż między Francuzem a Norwegiem). W odróżnieniu od Hitlera uwielbiałbym CK monarchię; gdyby było tam więcej liberalizmu, a mniej demokracji, to inaczej wyglądałaby dziś mapa Europy.
Narodowe państwo polskie uważam za nieszczęście dla naszego narodu. Może przekona Autora i Czytelników taki drobiazg: w państwie wielonarodowościowym Polak Polakowi był bratem; w państwie nacjonalnym Polak Polakowi musi być wrogiem, bo żadnego innego konkurenta nie ma w polu widzenia!
Potrzebne jest nam Międzymorze - ale nie „Polska od morza do morza”, bo polscy urzędnicy po pół roku zostaliby przez innych znienawidzeni jeszcze bardziej, niż przez swoich! Póki co cieszę się, że przeżyłem ostatnie lata we względnej niepodległości, gdyż w Imperium Sovieticum moje prawa narodowe i osobiste poniosłyby większy szwank - wolałbym jednak przeżyć te lata jako kolonia szwajcarska... Nic na to nie poradzę.
P. Korwin wydziwia na doktrynerstwo libertarianów, dla których p. Reagan jest socjalistą, gdyż ogranicza wolną wymianę. Czy Pan nie widzi, że p. Reagan się kompletnie ośmieszył? Najpierw nałożył sankcje - a potem błagał Soviety, by kupiły więcej zboża (na co oni odpowiedzieli z godnością, że pomyślą...). Gorzej: p. Reagan nie zredukował biurokracji socjalistycznej w USA (co prawda nie ze swej winy, lecz wskutek opozycji Demokratów w Kongresie); nawet sławetne Ministerstwo Zdrowia, Oświaty i Opieki Społecznej działa nadal. W ten sposób - boimy się - p. Reagan skompromituje nazwę „konserwatyzm” w ten sam sposób, w jaki u nas biurokracja kompromituje reformę: najpierw nie pozwolić by działała - a potem wydziwiać, że nieskuteczna.
Na zakończenie Autor przygważdża - celnie, niestety - tę naszą frakcję, która wierzyła w reformizm prawicowy władzy.
Przesunięcie jest zresztą niewątpliwe: od lewackiego stalinizmu, przez zgrzebny socjalizm, centrowy socjal-technokratyzm p. Gierka, lewicujący liberalizm p. Rakowskiego i prawicujący etatyzm PRONU-u. To wszystko jednak za mało. Niestety, p. generał Jaruzelski okazał się człowiekiem taktycznie znakomitym - ale strategicznie zawiódł. Nie wiem, czy zawinił wiek, czy doktrynalne uwarunkowania, czy szantaż Wielkiego Brata - w każdym razie oczekiwana przemiana nie zaszła i ci, co udzielili Mu kredytu zaufania obudzili się z ręką w nocniku. Podobnie jak Adam Krzyżanowski, który poparł zamach majowy...
W każdym razie: idziemy w dobrym kierunku. Zbyt powoli - co prawda - ale lepsze to, niż rewolucja. Millener jestem, millener. Przepraszam.
W OBRONIE PRAW NARODÓW CZYLI: RASIZM WCIĄŻ GROŹNY!
Wykształcony i kulturalny Europejczyk - a i Amerykanin też - wie znakomicie, że przekonanie o wyższości własnej kultury jest czysto subiektywne. Z niechęcią przyzna, że człowiek o prymitywnym umyśle i odruchach ma - b y ć m o ż e - prawo do uważania za wyższą swojej kultury - ale też starać się należy, by odruchy te nie prowadziły do zniszczenia innych kultur, pielęgnujących odmienne od naszych wartości.
Liberał konserwatywny ma nieco inne stanowisko: owszem, ceni obce kultury; owszem, pragnie je zachować; owszem, uważa je za cenną cząstkę wspólnego dziedzictwa ludzkości.
Czasem jednak występuje konflikt, który musi być rozwiązany siłą - i wówczas każdy ma moralne prawo bronić s w o j e j kultury. Bywa też, że kultura sama zaczyna zanikać i rozpadać się; konserwatywny liberał nie będzie w takim przypadku „pomagał” ginącej kulturze: albo zbierze ona swoje siły, na nowo się odrodzi - albo zniknie w naturalnym procesie, jak tyle innych. Gdyby kultury nie ginęły, do dziś jedlibyśmy mięso krajane nożem z krzemienia rozłupanego - podane na skorupce zrobionej przemyślną techniką sznurkową. „Pomoc” zresztą bardziej szkodzi niż pomaga: by to zrozumieć wystarczy popatrzeć na Indian gnijących w rezerwatach, odurzających się alkoholem i narkotykami za pieniądze otrzymywane od wspaniałomyślnych Białych - a także zarabiane za sprzedaż wytworów ludowej kultury indiańskiej (które już dawno przestały być elementami autentycznej kultury, gdyż Indianin nie pali dziś fajek pokoju lecz papierosy).
Jednak łączy nas z Lewicą przekonanie, że obcych kultur nie należy niszczyć (w każdym razie: bez potrzeby), że trzeba je szanować i w miarę możliwości stwarzać warunki do nieskrępowanego rozwoju. Każda taka, nieszkodzacą innym, kultura ma prawo do istnienia - i powinniśmy ją tolerować, w miarę możności życzliwie.
Dlatego - wbrew posądzeniom, że zaślepia nas nienawiść do wszelkiej Lewicy - pragnąłbym wezwać Lewicę i jej światłych przedstawicieli do wspólnej akcji w obronie zagrożonych przez nas kultur.
Chodzi mi przede wszystkim o kulturę najbardziej w tej chwili zagrożoną przez poczynania nikczemnych kapitalistów z Wall Street - a także socjal-hegemonistów z Kremla: o kulturę apartheidu!
Każdy po namyśle przyzna, że apartheid wytworzył samoistną i oryginalną kulturę; więcej: stworzył nowy typ stosunków społecznych. Nie mogę pojąć, jak ten sam brodaty profesor antropologii z Nowego Jorku może z tkliwością w głosie rozwodzić się nad potrzebą ratowania liczącego 200 osób ginącego plemienia łowców głów na Nowej Gwinei - a jednocześnie domagać się zniszczenia dość prężnej kultury stworzonej przez zlanie kultur Burów, Hotentotów, Zulusów, Anglików, Francuzów, Niemców i Bantu; zlanie się - przy zachowaniu wszakże znacznej odrębności umożliwiającej ocalenie tych kultur.
Zadziwiające, że ten sam profesor przed godziną mógł zachwycać się pracą innego antropologa, opisującego techniką stosowaną przy badaniach plemion pierwotnych „obyczaje plemienia żyjącego w mieście San Francisco”. Wynika z tego, że łaskawie przyznaje on Białym status twórców kultury będącej obiektem zainteresowania uczonego - a jednak znacznie ciekawsza kultura apartheidu budzi u niego zamiast pasji badawczej - pasję niszczenia!
Zauważmy przede wszystkim, że takie stanowisko wynika z mistyfikacji pojęciowej. Dla naszego profesora RPA to państwo, gdzie Biali uciskają Czarnych. Nie przyjdzie mu do głowy, że np. kultura Bantu i kultura Hotentotów mogą się od siebie różnić bardziej, niż kultura Burów i - powiedzmy - Oxfordczyków. Nie przyjdzie mu to do głowy - gdyż widzi jedynie różnice rasowe. Powiedzmy krótko: jest on po prostu skrajnym rasistą!
W rzeczywistości Konstytucja RPA wymienia cztery grupy ludności:
1/ Biali (od pół wieku nie odróżnia się już Anglików od Burów)
2/ Koloredzi
3/ Hindusi (i inni Azjaci: Malajowie, Chińczycy...)
4/ Bantu
W pojęciu naszego profesora przybyli z Europy Biali uciskają prawowitych właścicieli tych ziem: Murzynów. W tej tezie każde słowo jest błędem!!!
Co do ucisku: efektem ucisku jest zawsze powolna ucieczka uciskanych; jest to naturalny proces fizyczny. Polski chłop emigrował, gdyż był uciskany. Afgańczycy uciekają przed uciskiem. Natomiast Bantu masowo uciekają do RPA, ryzykując nawet (niewielkie zresztą) kary.
Co do uciskających Białych: w pojęciu naszego profesora, gdy władze RPA rozstrzelają raz na dwadzieścia lat jakiegoś prowodyra zamachowców - to jest to ucisk. Gdy natomiast p. Idi Amin morduje 250.000 Ugandyjczyków - to jest to realizacja wolności Ugandyjczyków do praktykowania takiej formy rządu, jaka im się zamarzy. Jaka jest różnica między obydwiema sytuacjami: naturalnie, kolor skóry. Gdy Czarny bije Czarnego - to OK; gdy Biały bije Czarnego - to nie! Nasz profesor raz jeszcze okazuje się tym, czym jest naprawdę: rasistą!
Sytuacja jednak komplikuje się nadal. Otóż - o czym mało kto wie - w obecnych zamieszkach Czarni nie atakują Białych - lecz innych Czarnych; konkretnie: zwolenników apartheidu.
Mordują, palą żywcem... To jest OK. Gdy jednak policja - murzyńska! (tę informację się starannie pomija) - w ich obronie strzela i zabija - to już nie jest OK.
Co do „prawowitych właścicieli” tych ziem... Wyobraźmy sobie, że p. płk. Kadafi do spółki z królem Husseinem roszczą sobie pretensje do Wilna, gdyż przed wojną najliczniejszą nacją byli tam Żydzi, będący - podobnie jak Arabowie - Semitami!
Taka właśnie sytuacja panuje w RPA. Jej ziemie zamieszkiwali przeważnie Hotentoci. Istniały też liczne kolonie portugalskie, brytyjskie, niemieckie, holenderskie, hiszpańskie i francuskie. Istniały małżeństwa i związki mieszane (apartheid - to pojęcie z 1936 roku!) Tu skierowała się emigracja purytanów holenderskich. Gdy na Kraju Przylądkowym położyła łapę Wielka Brytania, Burowie uciekli przed uciskiem na północ - gdzie zaczęli ścierać się z Zulusami, uciekającymi z północy przed naciskiem Bantu.
Przed osiedleniem się Białych - i przez ponad sto lat potem - na ziemiach tych nie przebywał żaden szczep Bantu - ludności stanowiącej bodaj 90% Murzynów w RPA! Jest to ludność napływowa - późniejsza od Burów i Anglików.
Jako ciekawostkę dodajmy, że w wojnach z Burami zasłynął niejaki Czako - wódz Zulusów zwany (nie znano wtedy jeszcze Hitlera) „murzyńskim Napoleonem”. Swym okrucieństwem budził przerażenie nawet Murzynów - dziś figuruje w podręcznikach jako - oczywiście! - „bohaterski bojownik o...”
Gdy spytać owego profesora, kim są tajemniczy „Koloredzi” odpowiada, że są to Mulaci. Nie dziwi go prawne uznanie tej kategorii - wobec kar więzienia za stosunki seksualne między rasami!! (swoją drogą: to Biały jest skazywany za stosunek z Murzynką, a nie ona - co nasuwa podejrzenie, iż nasz antropolog protestuje, gdyż w RPA miałby ograniczoną aktywność seksualną...)
W rzeczywistości Koloredzi to zazwyczaj po prostu pierwotni właściciele tych ziem: Hotentoci. Są też mieszańcy i potomkowie mieszańców. W istocie wszyscy, którzy nie są Białymi, Bantu lub Hindusami, tj. Azjatami.
Mają też oni prawa polityczne - co prawda od czasów apartheidu znacznie ograniczone. Nie protestowali jednak zanadto, gdyż nie są to może ludzie inteligentni i wyszczekani - ale są to ludzie mądrzy: czy mają gwarancję, że parlament z 10% Koloredów broniłby ich praw lepiej niż parlament Biały? Trzeba tu dodać, że Biali bronią ich praw i przywilejów raz z tradycji (uznają prawo pierwszeństwa), a dwa: z wyrachowania (by mieć ich po swojej stronie).
Dalszym nieporozumieniem jest stosunek do Hindusów. Mało kto wie, że Konstytucja RPA wymienia rasy w innej kolejności: Hindusi są na czwartym miejscu, za Bantu. Filozofia RPA polega m.in. na (nie budzącej sympatii liberała!) ochronie niezbyt lotnych w handlowej materii Murzynów przed przybyszami z Azji, przybyłymi dla zrobienia łatwego majątku (nie tyczy to imigracji z I połowy XIX w.)
W naszym kraju wszyscy wykształceni ludzie skłonni są rzucać gromy na apartheid - a jednocześnie niemal wszyscy podziwiają „Złoty Wiek” polskiej historii i polską tolerancję. Mało kto zauważa - choć WIE!! - że w Polsce szlacheckiej Żydzi, Ormianie i Tatarzy żyli w klasycznym apartheidzie! Małżeństwa Żyda z Polką było niemożliwe nie z powodu zakazu - lecz ipso facto: gdyby Żyd się ochrzcił i wziął ślub w kościele - to przestałby być Żydem!!! Ślubów cywilnych wtedy nie było...
Dwie jednak były różnice. Po pierwsze Kazimierz Wielki mógł sobie mieć Esterkę - i nikogo to nie raziło poza prospektywnymi kochankami - Polkami. Apartheid zyskuje sobie poparcie białych kobiet gwarantując im usunięcie konkurencji Murzynek.
By omówić drugą, wypada sprostować jeszcze jedną popularną opinię, którą zapewne podziela i nasz profesor. Opinia ta głosi, że oto ohydni bogaci Biali gnębią Murzynów - a proletariusze wszystkich krajów łączą się, by zapewnić im równe prawa.
Prawda jest zupełnie inna. Po I wojnie światowej wielu farmerów (przeważnie Burów) udało się do miast jako robotnicy - i stanęli przed konkurencją Bantu, zazwyczaj silniejszych, a nieraz zręczniejszych i inteligentniejszych (bo trzeba pewnej słabości umysłowej, by - zwłaszcza będąc Białym - musieć pracować jako robotnik w RPA). Owi „biedni biali” wymogli na rządzie przepis nakazujący przyjmowanie do pracy określonego procentu Białych robotników - i zapewnienie, że żaden Biały (choćby pracował marnie) nie może zarabiać mniej, niż jakikolwiek Czarny na tym stanowisku!
Ustawa taka budzi oburzenie liberała - i słusznie wzburzyła Czarnych. Przede wszystkim zaś demoralizowała robotników obu ras. Nadto uderzała w interes kapitalistów, zmuszając do najmowania robotnika droższego i gorszego - zamiast lepszego i tańszego. Kapitaliści ci - zazwyczaj Anglicy - spróbowali obalić tę ustawę...
Na to biali górnicy zastrajkowali. Nieskutecznie - gdyż Afrykanie kontynuowali pracę. Wówczas na arenę wstąpiła Partia Komunistyczna Południowej Afryki: pod Czerwonym Sztandarem zorganizowała „Marsz do Zwycięstwa” - czyli pogrom Czarnych i kapitalistów. Czerwona ruchawka została krwawo stłumiona gdyż nacjonaliści (mimo początkowych uzgodnień) wycofali się z sojuszu przerażeni antykapitalistycznymi akcentami. Jednak Labour Party do dziś jest podporą systemu apartheidu (zaś kom-partia od tamtej pory zaczęła tracić wpływy i obecnie chyba nie istnieje - w białym wydaniu). Natomiast - jak zauważy czytelnik prasy - to przemysłowcy RPA nawiązują obecnie rozmowy z przywódcami ruchawek murzyńskich.
Wiadomo z socjologii, że najbardziej rewolucyjne są grupy, które świeżo awansowały. Bantu obficie zasilani są moskiewskimi pieniędzmi i zasilani bronią. Dodam: nieliczni Bantu - bo większość jest zadowolona i siedzi cicho. Przeciwko nim „kolaborantom” - zwrócona jest główna nienawiść nacjonal-komunistów. Zabija się ich, pali żywcem ich rodziny... To Murzyni mordują Murzynów - i to murzyńska policja w odwecie strzela do Murzynów. Biali nie są atakowani. Na razie, oczywiście. Gdy Murzyni zostaną tak zastraszeni, jak Arabowie w Palestynie, którzy bojąc się bomby w samochodzie ani pisną przeciwko roszczeniom OWP - przyjdzie kolej na skierowanie tej armii na białych. Może to nastąpić już niedługo.
Różnica w uprawnieniach Bantu i Koloredów jest większa chyba niż między Koloredami a Białymi. Dlaczego więc prasa światowa identyfikuje tych pierwszych (pod nazwą „Murzyni”), a nie Białych i Koloredów (jako, np. rdzennych obywali) przeciwstawiając im Bantu?
Po prostu dlatego, że są to rasiści! Dla nich ważniejsza jest różnica koloru skóry - niż sytuacja społeczna, prawna, kulturalna i genetyczna.
Tu jeszcze jedno nieporozumienie: w RPA są Murzyni Bantu osiadli od 50 lat - i Murzyni Bantu świeżo przybyli z innych krajów. Kłopoty władzom stwarzają jedynie ci ostatni. Zjawisko to znane jest nie tylko socjologom jako „Daj kurze grzędę...”
Nad tym „i” jeszcze kropka. Cytuję z p. Daniela Grinberga „Genezy Apartheidu” (s.146): << Zasady polityki gospodarczej nacjonalistów określono na zwołanym w październiku 1934 roku pod egidą Kościoła Volkskongresie (zauważmy, że apartheid narasta w latach 1926-1960 - tak, jak etatyzm na całym świecie; uw. JKM) „Chylący się ku upadkowi” kapitalizm i imperializm angielski miał być stopniowo wyeliminowany, przemysł przejęty na własność narodowo-chrześcijańskiego państwa. W ostatniej chwili zrezygnowano ze względów taktycznych z postulatu nacjonalizacji kopalń>> Jak widać czysta komuna! Natomiast liberałowie, określani przez Autora jako: << Parlamentarzyści dalecy od lewicowych poglądów, rozpatrując łącznie zagadnienie „biednych Białych” i napływu czarnej ludności do miast, doszli do wniosku, że zarówno „dla ich własnego dobra, jak i w interesie społecznej sprawiedliwości, musi ustać faworyzowanie Biednych Białych kosztem Czarnych”>>. Raz jeszcze potwierdza się, że nacjonalizm to po prostu najwyższe stadium socjalizmu. Jednak czysty apartheid nie musi wiązać się z faworyzowaniem jakiejś rasy!
Następnym popularnym nieporozumieniem jest kwestia narodowa. Murzyni Bantu należą do różnych narodów, mówiących różnymi językami (swahili pełni rolę łaciny w Europie!). Parlament RPA dba - wbrew radom, których udzieliliby mu liberałowie... - o ich narodową kulturę. O swoją też. Efektem jest ustawa sprzed dziesięciu lat nakazująca udzielanie Murzynom lekcji w ich języku ojczystym - a w szkołach średnich i na uniwersytetach w języku afrikaans, będącym lokalną odmianą holenderskiego.
Mało kto wie, że słynne wówczas zaburzenia w Soweto (jest to skrót od South-West Town - osiedla murzyńskiego, gigantycznej „sypialni murzyńskiej” obok białego Johannesburga) gdzie policja (murzyńska) strzelała gumowymi kulami do dzieci, polegały na protestach przeciwko tym kulturalnym zapędom, które powinny ucieszyć naszego antropologa. Murzyni nie chcieli uczyć się ani po murzyńsku, ani - tym bardziej! - w afrikaans; chcieli uczyć się w języku angielskim, dającym im możność kontynuacji nauki na przyzwoitym uniwersytecie w całym świecie - a także języku, w którym wykładają dobrzy nauczyciele. Gdzie znaleźć wykładowcę botaniki w języku Kwazulu? Kto pokryje koszt tłumaczenia podręczników (tu rząd RPA sypnął zresztą b. hojnie pieniędzmi)?
Nieporozumieniem jest też przekonanie, że apartheid to doktryna o wyższości rasy białej. Jej biali twórcy zapewne takie przekonanie mają - ale nikt nie przeszkadza Murzynom uważać przeciwnie. Za publiczne nazwanie Murzyna obraźliwym określeniem (np. Kafr) Biały bez pytania wędruje na dwa tygodnie do aresztu! Apartheid oznacza „trzymanie osobno” - i tyle. Liberałowie patrzą na takie coś podejrzliwie - ale nikt przy zdrowych zmysłach nie zwalcza np. osobnych ubikacji dla mężczyzn i kobiet. Jeśli dwie rasy chcą trzymać się osobno (Murzyni twierdzą, że Biali okropnie śmierdzą!) - to jest ich sprawa. NB. znacznie więcej jest Czarnych zwolenników apartheidu - niż Białych (co wynika ze znacznej przewagi ilościowej Murzynów, gdyż w procentach sytuacja jest inna).
Konsekwentną realizacją apartheidu są Bantustany. Są to tereny przyznane poszczególnym narodom Bantu i Zulu. Na tych terenach nie panuje prawo Białych - i republiki te ustanawiają własne prawa, zazwyczaj plemienne. Pardon: część z nich to nie republiki, lecz oligarchie plemienne. W niektórych rządzą wodzowie. Z chwilą utworzenia takiego państwa wszyscy członkowie danego narodu zostają uznani za jego obywateli (choćby ich stopa tam nie stanęła!) przebywających w gościnie lub na robotach w RPA. Są tu traktowani jako obcokrajowcy - co dla obydwu stron jest wygodne: Francuz w Polsce traktowany jest łagodniej, gdy popełni wykroczenie nie będące występkiem w jego ojczyźnie.
Analogia z sytuacją Żydów w Polsce szlacheckiej jest daleko posunięta. Żydzi też mieli własne sądownictwo, własny skarb - oraz ghetto, gdzie nie wkraczało prawo polskie. Analogia ta idzie trochę za daleko: między ideą a realizacją władze RPA zawahały się. Z terenów Bantustanów wykrojono kawałki białych farm (zbyt duże koszty translokacji) w wyniku czego pozostały w nich najgorsze ziemie. Ziemi tej było mało - w dodatku bantustany są zazwyczaj wykrojone w kilku kawałkach nie połączonych ze sobą, co utrudnia administrację. Rząd i parlament mają wyraźnie wyrzuty sumienia, gdyż dość hojnie dofinansowuje te twory (buntujące się, a jakże i domagające się swoich praw!) - ale, niestety samorząd uczy gospodarności, zaś dotacje demoralizują...
W efekcie okazało się, że niepodległość skrojona sztucznie to nie to samo, co niepodległość wywalczona samodzielnie. Musi upłynąć jeszcze kilka lat, zanim bantustany poczują się naprawdę suwerenne. Typowe, że najstarszy, Transkei, zachowuje się znacznie bardziej samodzielnie niż niepodległe od dziesiątków lat państwa Lesotho i Swazi - natomiast młodsze raczej raczkują.
Uwaga: niektóre z tych plemion popierają apartheid i praktykują go u siebie (na odwrót, oczywiście), niektóre popierają - ale nie praktykują u siebie - a niektóre walczą z apartheidem. Jeszcze jeden dowód, że Murzyn Murzynowi nierówny. Nasz przemądry antropolog nie wie zapewne, że Senegalczyk genetycznie jest bardziej zbliżony do Niemca niż do Buszmana. Tzn.: on wie o tym - i natychmiast przypomni to w dyskusji o nazizmie niemieckim - ale całkiem zapomina o tym, gdy mowa o rasach w RPA.
To rasowe podejście jest istotnie indukowane przez stosunki w RPA. Nawet autor znakomitej książki („Geneza apartheidu” - Ossolineum,1980), p. Daniel Grinberg, potyka się pisząc na końcu, że apartheid zamyka, przed Murzynami „możliwości awansu społecznego”. Twierdzi tym samym, że np. szef Transkei jest czymś gorszym, niż premier Transvaalu (prowincji RPA). W rzeczywistości panuje tu symetria: Biały nie może zostać szefem Transkei. Dlaczego więc Czarny ma gorzej? Bo Tranvaawal jest państwem Białych, a więc jest lepszy (choć samorządność Transkei jest znacznie większa)!
Ale - zauważy ktoś - premier Transvaalu może zostać prezydentem RPA, a nawet gensekiem ONZ. To prawda: RPA to twór cywilizacji europejskiej - i żaden kompromis nie jest tu możliwy; zarówno organizacja ula, jak i domu ludzkiego są dobre - jednak konstrukcja łącząca cechy obydwu, by „harmonijnie zamieszkiwały go pszczoły i ludzie” - byłaby zapewne absurdem, o czym na co dzień przekonują się Rodezyjczycy (obecnie: Zimbabwianie)...
Zaraz! A dlaczego szef Transkei nie może nie tylko zostać gensekiem ONZ, ale nawet się w niej pojawić (choć występują tam takie marionetki, jak p. Arafat)? Dlatego, że ONZ nie uznaje Transkei! Do ONZ może należeć wysepka o 8 tysiącach mieszkańców - i jeszcze mniej suwerenne państwa, jak Mongolia - a także całkiem niesuwerenne, jak Białoruska SRS i Ukraińska SRS; nie może natomiast Transkei. Dlaczego?
Bo nie podoba się Murzynom i brodatym antropologom. Czy RPA zabrania Transkei wstąpić do ONZ? Skądże, ona to popiera! Kto zatem blokuje Czarnym drogę awansu społecznego?
System apartheidu istotnie jest niesprawiedliwy. Dlaczego Polak z „SOLIDARNOŚCI”, przybyły w r.1982, jest w lepszej sytuacji niż Bantu przybyły tam w 1955? Powiedzmy jednak, że rząd RPA ugnie się przed opinią, i wprowadzi zasadę, że prawo głosu ma ten, kto od ponad trzech pokoleń mieszka w RPA. System taki ma np. Monako - i nikt nie ma doń o to pretensji. W RPA prasa potraktowałaby to jako ustępstwo reżimu - i z tym większą zajadłością rzuciła się do ataku.
Moim zdaniem w RPA nie powinno się ustąpić ani na krok! Apartheid to ciekawy experyment społeczny - który nieźle zdał egzamin, zapobiegając tarciom rasowym, jakie miały miejsce w USA. Gdy rasy się zmieszają - a przekonanie o wyższości u każdej pozostanie - gwałtowne rozruchy są nieuniknione. Sądzę, że dla ich uniknięcia Biali muszą nie rezygnować z apartheidu - a znacznie hojniej wyposażyć bantustany w terytoria i środki produkcji. Stać ich!
Tu dochodzimy do sprawy ostatniej? Dlaczego, wbrew wszelkiej logice, chór Lewicy zgodnie i zajadle zwalcza RPA?
Prawdą jest, że RPA naraziła się Stanom Zjednoczonym. USA odeszło od waluty złotej i robiło różne szwindle z eurodolarami - RPA odbierała im część zysków, sprzedając masowo swoje prawdziwe złote krugerrandy. Jednak największym wrogiem RPA jest ZSRS.
Nie, nie z uwagi na podobieństwa ustroju. Sprawa jest prostsza: RPA to pierwszy, a ZSRS drugi producent złota na świecie.
Gdyby w RPA wybuchła rewolucja, zwłaszcza socjalistyczna, to kopalnie stanęłyby na wiele miesięcy, może część uległaby zniszczeniu, część stałaby się deficytowa pod socjalistycznym zarządem. Wówczas Sowiety dyktowałyby cenę złota...
Dlatego wydają miliony dolarów na nasyłanie tam i szkolenie agentów i wywrotowców, którzy wkraczają do RPA wraz z uciekinierami z socjalistycznej Angoli, Mozambiku itd. Co prawda teraz to się urwie: Mozambik raczej skłania się ku Chinom i zawarł traktat z RPA o niepopieraniu skierowanej przeciw sobie partyzantki. Natomiast finansowanie gazet na Zachodzie, by drukowały paszkwile przeciwko RPA jest dziecinnie łatwe - i tanie. Tym bardziej, że lewicowi dziennikarze sami z siebie tak piszą! Trzeba tylko sugestii.
W Rodezji, po obaleniu supremacji Białych, to nie Biali giną z głodu - to Murzyni. Dlatego w trosce o los Murzynów sprzeciwiam się nagonce na apartheid. Odpowiednią kampanią prasową nawet w kobiety zdołano wmówić, że karmienie dzieci jest niemodne i nienaturalne! Dlaczego Murzyn ma nie uwierzyć w to, że apartheid jest nieludzki, gdy mówią mu to co dzień na falach eteru profesorowie z Moskwy, Paryża, Londynu i Waszyngtonu?
PS. A propos socjalizmu i rasizmu: Na Kubie większość stanowią jak wiadomo, Murzyni: czy kiedykolwiek w rządzie p. Fidela Castro był jakiś Murzyn? A na jakimkolwiek wyższym stanowisku? Nooo?
Druk: Stańczyk, nr 1 / 7986
DLACZEGO NIE LUBIĘ DEMOKRACJI
Pytanie to dotyczy wyłącznie moich upodobań - które postaram się jakoś uzasadnić. Uzasadnione upodobania zwą się przekonaniami. Przekonania anty-demokratyczne to rzecz jeszcze niemodna - i zapewne nie podzielają ich członkowie redakcji „ŁAD”-u. Co więcej: nie podzielają ich w większości konserwatyści i liberałowie, za których porte-parole jestem uważany. Z wyjątkiem nielicznej grupy „żubrów” lub fundamentalistów konserwatyści postawili dziś na demokrację - gdyż liczą, że masy dojrzały intelektualnie i rozczarowały się do postępowych doktryn. Większość partii konserwatywnych zrzeszona jest w Międzynarodowej Unii Demokratycznej!
Warto przy tym pamiętać, że takie partie „konserwatywne” to po polsku „liberalne” - w języku klasycznej ideologii. Zacząć więc może wypada od określenia stosunku liberalizmu do demokracji.
Stosunek ten jest zmienny uczuciowo - a logicznie obojętny. Oznacza to, że pojęcia te są n i e z a l e ż n e. Może istnieć ustrój liberalny i demokratyczny (jak USA w XIX wieku lub Szwajcaria dziś jeszcze), ustrój nie-liberalny i nie-demokratyczny (np. Egipt faraonów) - ale może też istnieć ustrój demokratyczny i nie-liberalny (np. Francja w okresie rewolucji lub Niemcy po wyborze Hitlera na kanclerza) oraz liberalny i nie-demokratyczny (Rosja po reformach Piotra Stołypina, Chile na początku władzy p. gen. Augusta Pinocheta, księstwo Lichtenstein). Przykładów można podawać wiele - specjalnie wybrałem takie, by nie być posądzonym, że podsuwam miłe obrazki tego, co sam lubię - i wszystkie są nieostre, gdyż ustrojów c a ł k o w i c i e demokratycznych i c a ł k i e m liberalnych (a także odwrotnie...) nie ma. Każda też kombinacja może akurat być sympatyczna lub nie w zależności od konkretnej realizacji, gdyż diabeł tkwi w szczegółach: ogon wiewiórki lubimy a ogon szczura nie - i dyskusja: „Czy długi ogon jako taki to, fajna rzecz” - jest bez sensu.
Można wyrażać zdziwienie, że rządy po przejęciu władzy przez Adolfa Hitlera nazywam „demokratycznymi” - ale tak było. Demokracja - to suwerenność większości. W tym przypadku większości podobało się wybrać człowieka, który w ustroju arystokratycznym zostałby zapewne znanym malarzem (podobno miał pewien talent) lub też malował pokoje - ale na pewno nie wolno by mu było wtrącać się do polityki; gdyby próbował podburzać lud zostałby zdekapitowany (czy to jest humanitarne? Policzywszy ofiary skutków pozwolenia mu na działalność polityczną wypada odpowiedzieć „tak”), a arystokracja z należytą pogardą traktowałaby sugestie niedouczonego parweniusza (pamiętając, co się stało gdy arystokracja zaczęła tolerować - a nawet popierać - teorie niejakiego Jana Jakuba Rousseau).
Kiedyś monarchii robiono zarzut, że czasem do władzy dochodzą nieodpowiedzialni tyrani. Jak widać demokracja przed czymś takim nie zabezpiecza - a skutki są, jak na demokrację przystało, bardziej masowe. Nie mam jednak zamiaru atakować demokracji za jej wypaczenia - bo hitleryzm b y ł wypaczeniem, a nie koniecznością. Moja niechęć do demokracji wywodzi się z niechęci do jej zasad, a nie do praktyki, gdzie zazwyczaj „łagodność wykonawstwa maskuje potworność zasady”. W świecie demokratycznym zasady demokracji są tabu - i np. w żadnym „wielkim dzienniku” amerykańskim ten tekst nie mógłby się ukazać. Zasady te uważam za nowoczesny (nowoczesny? - to trwa już prawie 200 lat i właśnie się kończy!) zabobon - i chcę o nich otwarcie napisać.
Typowym zarzutem przeciwko demokracji jest sankcjonowanie „tyranii większości nad mniejszością”. Z tego właśnie powodu ustroje demokratyczne najczęściej n i e są liberalne.
Każde państwo trzyma się dzięki pewnej dozie przemocy - trzeba jednak odróżniać przymus niezbędny od zbędnego.
W USA do dziś żyje (w Ohio) sekta Amiszów, która wyemigrowała bodaj z Rosji. Amisze mają obyczaje dość dziwne - ale trzymają się zdrowej zasady zabraniającej im hazardu. W związku z tym nie wolno im się ubezpieczać (polisa, o czym się zapomina, to bilet na loterię). Gdy Kongres uchwalił ustawę o przymusie ubezpieczeń, Amisze oczywiście nie płacili - i rząd odbierał im składki pod przymusem (zaś Amisze szkód nie zgłaszają i premii za nie nie biorą). Jest to jawny rabunek, najgłębiej oburzający nasze sumienia (nie tylko liberała) - ale usankcjonowany przez demokrację, która nie znosi odchyłek od normy.
Ucisk mniejszości narodowych, pogromy Żydów - to bezpośredni efekt demokracji. Trzeba pamiętać, że zazwyczaj to władcy chronili mniejszości - i nawet ekscesy w okresie „SOLIDARNOŚC”-i tłumaczone były zupełnie mylnie „skomunizowaniem tych narodów indoktrynacją z Moskwy”. Natomiast zupełnie zdumiewającym fenomenem jest to, że po stronie demokracji zawsze stawali w większości Żydzi. Przy okazji: p. prof. Miltona Friedmana zawsze dziwiło również, że Żydzi, którzy bez wątpienia najbardziej zyskali na liberalizmie, w zdecydowanej większości stali i stoją po stronie wrogów wolności. Przynajmniej: intelektualiści żydowscy. Oczywiście, nie wszyscy: p. Friedman też jest Żydem...
Zupełnie niedostrzeganym jest natomiast problem odwrotny: ucisk większości przez mniejszości!
Przypuśćmy, że żyjemy w demokracji bardzo liberalnej, która stara się sferę przymusu społecznego ograniczyć jak się da. Są jednak kwestie, gdzie decyzja ogólna m u s i być podjęta. Może wtedy zajść przypadek, że stu milionom zależy na rozwiązaniu A - ale 80 milionom b a r d z o zależy na podjęciu decyzji B. Ponieważ głosowanie jest równe, przeto wygra A - i wtedy mamy do czynienia z Tyranią większości. Dodajmy: tyranią nie chcianą: gdyby istniał sposób porównywania siły potrzeb owych grup większość zapewne ustąpiłaby. Sposób taki nie istnieje; pewną jego namiastką są przetargi, przekupstwa posłów, agitacja za pieniądze mocno dotkniętej mniejszości itp. Z punktu widzenia demokracji jest to jednak patologia.
Tu właśnie rodzi się Tyrania Mniejszości. Gdy różnica dla 100 milionów wyborców jest niewielka, wstrzymują się od głosu - i wówczas zainteresowane mniejszości robią, co chcą.
Dla przykładu popatrzmy na sankcje przeciwko Polsce uchwalone przez Kongres USA. Ogromnej większości Amerykanów sprawy Polski niewiele obchodzą, a i reszta nie ma przekonania, czy sankcje to jest to. Jednak przeciętny Amerykanin traci na sankcjach tylko parę centów (o ile podniesie się indeks cen w wyniku zniknięcia polskich towarów?), wobec czego ustępuje przed zdecydowanym i hałaśliwym naciskiem mniejszościowego lobby. Podobnie z cłami na samochody, włókno, stal - w interesie przemysłu automobilowego, włókienniczego i stalowego. Tu już wchodzą w grę dolary - ale też niewielkie. Sumaryczna strata staje się znacząca - ale jest niedostrzegana przy każdej takiej okazji.
Jak widać sama zasada suwerenności ludu zakłada, że mniejszości wolno obciążać - lub też nadawać im przywileje. Gdy tylko w o l n o - to z miejsca zaczynają się przetargi i niesnaski. Chińczycy i Meksykanie mogą przez stulecia żyć obok siebie bez swarów. Gdy jednak ustanowi się jakiś przepis dający zasiłki Meksykanom, natychmiast wybucha nienawiść - pozornie „rasowa”. Powtarzam po raz któryś: k a ż d y przywilej wywołuje reakcję dokładnie kompensującą zysk z przywileju. Wielu publicystów zarzuca Polakom zdziczenie moralne: oto przed sklepami słychać szmer oburzenia przeciwko starcom lub brzemiennym chcącym kupić bez kolejki; a przecież jest to s k u t e k p r z e p i s u gwarantującego ten przywilej!
Przyznaję, że nie jest to bezpośredni efekt demokracji.
Bywają demokracje liberalne. Bywają demokracje z zasadami. Jednak suwerenność kusi. Oto jest PROBLEM: „Meksykanie mają niższą stopę życiową”. Wyszkolony władca mógłby wzruszyć ramionami i powiedzieć: „Zahartują się, wyrobią, za pół wieku dogonią resztę” - ale lud jest niecierpliwy. Lud chce szczęścia JUŻ! Cóż szkodzi opodatkować się po 10 dolarów - i wspomóc nimi Meksykanów? Dalej już leci samo... Rosną podatki, rośnie fundusz spożycia zbiorowego, rośnie dzieląca go biurokracja, narasta korupcja oraz wrogość między grupami...
(Jak widać utrzymuję, że nasze trudności nie wynikły z przeciwstawienia się trendom na Zachodzie - a rzeczywiście, zgodnie z teorią twórców naszego systemu, powstały wskutek tego, że nasz system jest extrapolacją tamtejszych trendów; że jest bardziej postępowy z XIX-wiecznego punktu widzenia).
Ogromna większość dzisiejszych „problemów” po prostu n i e i s t n i e j e - została stworzona sztucznie. Stworzona przez krótkowzroczność demokracji. Nie jest żadnym „problemem”, że na studia idzie inny procent dzieci chłopskich niż robotniczych; nie jest też „problemem”, że na studiach więcej jest dzieci z rodziców wysokich niż z rodziców niskich (tak JEST!). Ten „problem” wyrósł tylko dlatego, że pewne grupy odkryły demokratyczny mechanizm załatwiania spraw głosowaniem - i korzystają zeń.
Tymczasem w ogromnej większości spraw nie jest potrzebna opinia większości, lecz S p r a w i e d l i w o ś ć. Przyznanie punktów dodatkowych nie może wynikać z tego, że za tym stoi większość - lecz z tego, że jest to s p r a w i e d l i w e. Nie jest? No, to przyznać ich nie wolno! Podobnie: prawo nie może działać wstecz, choćby nawet wypowiedział się za tym j e d n o g ł o ś n i e Parlament, Senat, Prezydent, Rada Państwa oraz ludność w Referendum!
Gdy zaczyna się suwerenność woli większości - kończy się sprawiedliwość i zasady moralne, a zaczynają przetargi i pragmatyczne kombinacje. Już największy chyba papież, Leon XIII, wyraźnie ostrzegał: „W sferze politycznej ustawy mają na celu dobro powszechne; nie zachcianki i namiętności ludu, nie kaprys i błędne mniemanie tłumu, ale prawda i słuszność nimi kierują (veritate iustitiaque diriguntur „Immortale Dei”,1885). Niestety, dzisiejsze praktyki są dokładnym zaprzeczeniem tego postulatu...
Przykład: przed paru miesiącami wysunęliśmy postulat konstytucyjnego vacatio legis: żadna ustawa (lub przepis) gospodarczy nie mogłaby wejść w życie przed upływem sześciu lat od chwili uchwalenia! Zostało to przyjęte z entuzjazmem w sferach gospodarczych (również przez managerów firm państwowych!). Natomiast politycy łapali się za głowy: „W imię c z e g o mamy wiązać sobie ręce? Zachowując możliwość wydania ustawy z karencją lub bez niej mamy w i ę c e j swobody - takie ograniczenie byłoby n i e l i b e r a l n e!” Dokładnie tak samo reagują na takie propozycje kongresmeni w USA. Każda próba ograniczenia suwerenności ludu - a raczej: skrępowania jego reprezentantów - budzi opory nie do pokonania. Lud bowiem jest krótkowzroczny, a korzyści ze stabilności prawa są niewidoczne i odległe w czasie. W dodatku poseł mogący uchwalić ustawę regulującą przemysł obuwniczy jest hołubiony przez jego przedstawicieli; kongresman pozbawiony tej mocy byłby rzadziej noszony na rękach...
Stany Zjednoczone (a także szlachecka Polska - nb. nikt wówczas nie używał słowa „demokracja”, które w klasycznej polszczyźnie brzmi lekceważąco) są przykładami ześlizgu demokracji. Kolejne popsujki do Konstytucji niszczyły ograniczenia nałożone przez jej Twórców - punktem przełomowym było chyba uznanie przez Sąd Najwyższy, że podatek dochodowy nie jest sprzeczny z Konstytucją. Sąd Najwyższy w demokracji amerykańskiej pomyślany był jako wędzidło na zapędy większości - jednak w myśl doktryny suwerenności ludu jego władza była przez ten lud zwolna ograniczana. Franklin D. Roosevelt złamał jego opór groźbą dodania do składu dwukrotnej liczby sędziów (oczywiście posłusznych).
Dla rozzuchwalonej demokracji nie ma już żadnych świętości: słyszeliśmy już o uznawaniu (przez głosowanie!) iż pewne traktaty są „nieważne od samego początku” - maluczko, a większość uchwali, że Ukrzyżowanie Chrystusa też jest „nieważne od samego początku”; skoro można głosowaniem zmieniać fakty historyczne...
Większość to tabu. Kult większości ma, oczywiście, swoich Kapłanów. W interesie tych Kapłanow leży zwiększenie suwerenności ludu, co dodaje władzy nie tyle ludowi, co Im. To właśnie Oni podbechtują lud do obalania kolejnych zasad, ograniczających Ich władzę. Wykorzystują przy tym najniższe instynkty tłumu. Kapłani ci są skrajnie antyliberalni, ale do takich celów posiłkują się nawet argumentami liberalnymi przeciwko większości. Potrafią nagle oświadczyć: to co, że większość nie życzy sobie pornografii? W imię praw i wolności jednostki należy ją dopuścić do publicznego (prywatny ich nie zadowala!) obiegu! Kapłani Większości to nie są przy tym jacyś spiskowcy starający się świadomie upodlić ludzkość: do takich działań zmusza ich szukanie poparcia większości, ten zaś je osiągnie, kto zmobilizuje więcej zwolenników. Prowadzi to do podziału elektoratu między dwie ideologie tak, że granica przebiega w połowie; teraz zwycięstwo przy tych, którzy sięgną po zwolenników niżej, bo sięgać szerzej już się nie da.
Kapłani uzyskali przy tym pewien wpływ na werdykty ogłaszane przez swe Bóstwo. Uzyskują to poprzez przekaziory, których żadną miarą nie chcą oddać w ręce - nawet większości. Amerykańskie mass-media trzymane przez tę Nową Klasę z uporem głoszą coś całkiem przeciwnego, niż widzi na własne oczy telewidz - słyszy radiosłuchacz i czyta Czytelnik. Gdy jedna z „Wielkiej Trójki” amerykańskich sieci TV bankrutowała, wolała wyprzedać się wbrew zasadom ekonomii niż dopuścić, by wykupił ją p. Jakub Goldsmith, który wyznaje poglądy p. prof. Friedmana. Działa więc nadal kulejąc - i przekonując większość, że ta krzywdzi rozliczne mniejszości - a zatem trzeba rozbudowywać biurokrację, która by te krzywdy rekompensowała.
Inną bazą tych Kapłanów są Instytuty Badania Opinii Publicznej. Zwłaszcza te, prowadzone przez gazety. Jakoś dziwnie się składa, że przed każdymi niemal wyborami okazuje się, iż konserwa dycha ostatkiem sił. Nawet tuż przed wyborami brytyjskimi można było usłyszeć, że Labour Party niemal zrównała się z Konserwatystami. Jak u Donata A. markiza de Sade: „Brytyjczycy! Jeszcze jeden wysiłek, by stać się prawdziwymi Republikanami!!” A potem blamaż, o którym się zapomina - czasem zaś sukces, dla którego ryzykuje się tym blamażem. Albowiem Większość jest Bóstwem odważnym tylko w tłumie - i większość ludzi woli należeć do Większości. Stąd ogłoszenie, jaka będzie Większość, wywołuje efekt przyłączania się do zwycięzcy.
Największe jednak straty przynosi działalność tych Kapłanów w dziedzinie oświaty. Jest to temat za obszerny, by go tu omawiać - i zgodziła się go wielkodusznie opublikować znana zapewne Państwu „Res Publica”. Tu zaznaczę tylko, że zasada „uśredniania” - typowa dla demokracji - sieje prawdziwe spustoszenie. Z demokratycznych szkół wychodzą ludzie niedouczeni - lub przeuczeni, gdyż program nie był dopasowany do ich poziomu. Straty ponoszone przez społeczeństwo wskutek jednego strychulca dla wszystkich są trudne do określenia. Tomasz A. Edison został przez matkę zabrany ze szkoły publicznej, gdzie uznano go za całkowicie niezdolnego - ilu takich Edisonów męczy się w naszych szkołach wbijając do głowy zestawy wiedzy publikowane nieraz przez półinteligentów? U nas zabrać zdolnego lub niezdolnego dziecka ze szkoły nie wolno - a gdyby nawet ojciec zaryzykował grzywnę, to nikt nie zwróci pieniędzy na kształcenie, które można by obrócić na prywatne szkolenie. Szkoła jest najbardziej demokratyczną instytucją - i to ona narzuca uniformizm myślenia i widzenia świata, typowy dla demokracji, ludowej czy nie ludowej. (Nb. „Demokracja ludowa” to „Ludowe rządy Ludu”, jakby się ktoś uparł tłumaczyć).
Nie idzie przy tym tyle o wiedzę, co o wzory zachowań. Gdy do dziesięciorga kulturalnych dzieci dopuścić jedno mniej kulturalne - to poziom kultury wzrośnie, gdyż to jedno się podciągnie. Demokracja stosuje zasadę odwrotną: do dziesięciu niekulturalnych dopuszcza się jedno kulturalne - i poziom się obniża... Ale jest równo! Lud Paryża podobno uwielbiał opowieści, jak to niedoszły Ludwik XVII musiał harować u szewca - tak przynajmniej głosili Kapłani rzekomej Większości dopóki i ich nie dosięgnął równający nóż gilotyny...
Dzisiejsi ludzie nie zdają sobie sprawy, czym było wychowanie arystokratyczne. Była to istna katownia dzieci - ale dzieci te w wieku kilku lat umiały mówić i pisać w kilku językach, znały historię, kilka innych przedmiotów, umiały się zachowywać w trudnych okolicznościach, umiały słuchać i rozkazywać. Chłopcy znali się też na sztuce wojennej.
Nazywanie artystokracji „klasą próżniaczą” jest istną kpiną - co nie znaczy, że takich próżniaków nie było, gdyż był to system bardzo liberalny - dla dorosłych. Wolno było się staczać! W ten właśnie sposób dokonywała się selekcja: jedni spadali - a na ich miejsce nobilitowani byli inni, adaptując się do wysokiego poziomu.
W demokracji liberalnej proces ten jest mało szkodliwy edukacyjnie - choć i tam następuje pewne wyjałowienie kulturowe, widocznie np. w Szwajcarii. W miarę jednak jak Większość upowszechnia model przeciętności, spada również poziom oświaty. Panująca zawiść skłania najzdolniejszych do ukrywania swych zdolności, by nie narazić się na zarzut arogancji - wobec czego ci średni nie mają wzoru atrakcyjnego - i wszystko się uśrednia. Efektem jest znany rysunek p. Andrzeja Mleczki: baba ze szczotką wpatrzona z satysfakcją w takuteńką babę ze szczotką z ekranu telewizora.
Prawdziwy postęp ludzkości odbywał się przez jednorazowe wyskoki - i bezlitosną selekcję. Demokracja - to umowa ubezpieczeniowa: dbamy o to, by przeciętnym nic się nie stało (uwaga: mniejszość podprzeciętnych traktowana jest okrutnie, stłacza się ich w niewidocznych „szpitalach dla umysłowo chorych”, by przeciętni nie mieli tego przykrego widoku; w najciemniejszym Średniowieczu obłąkanym wolno było chodzić na wolności!). Przy okazji tępi się również ponadprzeciętnych. Jak pisał Izaak Asimov: „Każdy system pozwalający ludziom wybierać sobie przyszłość skończy się wyborem przeciętności i bezpieczeństwa wykluczającym dążenie do gwiazd!” I rzeczywiście: w XVIII lub XIX wieku po p. Armstrongu na Księżycu byłoby już z pięć setek państwowych i prywatnych ekspedycji - a dziś? Ludzie!!! Od lądowania „Apolla” minęło już prawie 20 lat!! Nasza cywilizacja woli żreć i bawić się. Co gorsza: Większość nie pozwala fanatykom wysyłać prywatnych rakiet na Księżyc, nawet gdyby mieli na to pieniądze! Pieniądze te zresztą na wszelki wypadek stara się im odebrać.
Stąd czysto losowy wybór władców (pod warunkiem losowania dostatecznie wczesnego, by można go było wykształcić) jest znacznie lepszy niż wybór demokratyczny. Jak dotąd nikt nie wykazał, że obecni prezydenci (lub demokratycznie wybierani królowie Polski) górowali nad dziedzicznymi monarchami Francji lub Hiszpanii!! Elekcja demokratyczna kończy się w czasach spokojnych wyborem osobnika przeciętnego - a w czasach trudnych wyborem krzykliwego demagoga, jak Adolf Hitler. W każdym razie: kogoś, kogo Większość potrafi zrozumieć. Jeden z amerykańskich działaczy partyjnych (republikanów) powiedział z przekąsem: (w wolnym przekładzie) „Gdy Kemp mówi coś tam o podatkach i krzywej Laffera - to mnie nudzi; gdy Buchanan mówi o Czerwonych panoszących się w Nikaragui - to ja rozumiem!” Sądzę, że p. Kemp nie wygra w rywalizacji o prezydenturę... Za mądry.
Obecnie czas demokracji wyraźnie przemija. Nie dostrzegają tego ci, co w 1788 podziwiali Wersal jako symbol niewzruszonej trwałości Monarchii. Ludzie mają już dość demokracji - nie ci może, którzy się nią nie przejedli, ale ci, co w niej żyją. Tylko ślepy może nie dostrzec, że coraz powszechniej na świecie tworzą się - „demokratycznie” lub demokratycznie - regularne dynastie. Nawet w USA: o ile p. Edward Kennedy zawdzięcza swą pozycję temu, że był eksponentem socjalistów (ale czemu zajął tę pozycję??) to p. Robert i p. Józef Kennedy (nowa kreowana gwiazda) zawdzięczają li popularność wyłącznie pochodzeniu. Gdyby nazywali się „Smith”, nikt by się nimi nie interesował. Po prostu: lud pragnie dynastii!
Piszę to z satysfakcją - ale nie dlatego występuję przeciwko demokracji, że ta się wali. Demokracja zresztą ma liczne zalety - zwłaszcza na krótką metę - i daje się w niej żyć (Winston L.S.Churchill mawiał, że „...jest najlepszym z najgorszych ustrojów”). Demokracja jest dla tych, co nie lubią ryzykować. Ja lubię ryzykować i nie lubię, gdy ktoś mi pęta nogi. Dlatego z całą satysfakcją występowałem przeciwko demokracji, gdy jeszcze była w pełnym rozkwicie - i nie widzę powodu, by ukrywać swe uczucia obecnie. Nie uprawiam też żadnego chciejstwa - lecz opieram się na analizie materialnych podstaw demokracji.
Otóż demokracja to dziecię epoki karabinu. Gdy trzeba wmówić w człowieka, że musi osobiście bronić państwa - wówczas montuje się demokrację: obywatel ma w niej poczucie, że jest współwłaścicielem tego, co broni. Proszę zauważyć, że w demokracji ateńskiej, w szlacheckiej Polsce, i obecnie każdy obywatel (wzgl. szlachcic) był obowiązany do służby z bronią w ręku. Gdy pojawiły się wojska zaciężne, skończyła się baza dla demokracji - tak, jak kończy się dzisiaj, gdy zamiast tyralier pojawiły się rakiety, elektronika i elitarne grupy komandosów. Ostatnio wojsko wręcz broni się przed tępawymi rekrutami! Pozostaną zapewne na wzór Szwajcarii dobrze uzbrojone grupy samorządowej obrony terytorialnej - oraz mała, ale silna armia centralna. To zaś usuwa potrzebę utrzymywania fikcji demokracji. Fikcji - bo nigdzie w świecie - poza znów może Szwajcarią - tak naprawdę nie rządzi lud.
Demokracja to również dziecię Ery Pary. Gdy maszyny poruszane pasami transmisyjnymi musiały być zgrupowane - potrzebne były masy. Obecnie maszyny mogą stać w domach (i stoją! po co wozić 1000 x 80 kg pracownika do fabryki, skoro jedna ciężarówka może rozwieźć im podzespoły i przywieźć do montowni półprodukty?), ludzie porozumiewać się telefonicznie i komputerowo - Era Mas się wyraźnie kończy. Decyzje każdy będzie podejmował w domowym zaciszu a nie w tłumie - co usunie ludowych demagogów. Wzrośnie samorządność i liberalizm - ale nie demokracja! Masy będą chętnie godziły się na bierne bezpieczeństwo - a elitom nie da się wcisnąć jakiejś poronionej ideologii.
* * *
Tak można jeszcze długo. Proszę zauważyć, że jak dotąd nie używałem przeciwko demokracji oklepanych argumentów („Głos profesora równy, o zgrozo, głosowi półgłówka...” itp.). Tu nie o to chodzi: demokracja, powtarzam, nie jest po to, by w głosowaniu uzyskać optymalny wybór - lecz po to, by stworzyć złudę współodpowiedzialności za CAŁOŚĆ. Ja domagam się decentralizacji - ale racjonalnego, a nie demokratycznego, kierowania pozostałym Centrum (w którym powinno zostać +7 ministerstw po 5 - słownie: pięć - osób). Domagam się, by Kowalski miał prawo decydowania o losie własnym i swoich dzieci. W najbardziej demokratycznych demokracjach Kowalski ma to prawo ograniczone - w zamian za przywilej rządzenia Wiśniewskim. Wszyscy mają cząstkę władzy nad innymi - i stąd właśnie demokratyczna patologia.
Obydwie strony uwikłane obecnie w konflikt - polityczny? bo na pewno nie ideologiczny! - odwołują się do opinii Większości. To werbalne przywiązanie do demokracji w pewnym sensie budzi mój szacunek: jedni są niepomni, że tak łatwo zmobilizować przeciwko nim 10 milionów wraz z rodzinami - a drudzy uparcie nie pamiętają, że przegrywają kolejne wybory i przegrają referendum. Pod ich rozwagę poddaję argumentację Fryderyka Schillera, włożoną w usta hetmana Sapiehy broniącego w dramacie „Dymitr” zasady Liberum Veto:
...Większość?!
Cóż znaczy większość? Większość - to głupota!
Zawsze tak było, że rozum ma mniejszość.
Ten, co nic nie ma, nie zna, co to - ogół;
Żebrak - czy wie, co wolność - zna, co wybór?
On musi możnym, co na niego płacą,
Za chleb, za buty - sumienie swe sprzedać;
Głosów nie trzeba liczyć: trzeba - ważyć;
To państwo musi runąć, prędzej, później,
Gdzie górą większość, a głupi rozstrzyga”
(tlum. Eligiusz Wiktor Szrajber Gebethner i S-ka, Kraków 1906)
Właśnie: ważyć! Nie jest tak, że mamy wybór między dodawaniem jedynek - a anarchią lub dyktaturą. Istnieją lepsze niż prosta suma metody arytmetyczne - ale wszystkie one są (choć nieraz znacznie lepsze) obciążone mechanizmem kolektywizmu (liczba głosów zależy od grupy, do jakiej należy wyborca, nie od jego osobistego rozumu). Ale są też metody ważenia głosów bez arytmetyki. Ich zaczątkiem - zaczątkiem powtarzam - jest Rada Konsultacyjna. I gdy ktoś z ironią orzeknie, że zapewne chciałbym znów zobaczyć w Polsce Radców Tajnych i Rzeczywistych Tajnych Radców, to bez wstydu odpowiadam: TAK!
WARTOŚĆ PRAWDY
Pan Ryszard Wojna jest publicystą-politykiem. Oznacza to, że zmiana treści jego artykułów wiele znaczy - ale niekoniecznie znaczy, że zmienił On poglądy! Ciesząc się z tej zmiany, zachodzącej już od kilku lat, nie potrafię się jednak powstrzymać od wytykania Mu błędów.
W „Rzeczyposolitej” z dn.19-20 września 1987 p. Wojna pisząc o sprawie Katynia cytuje - z aprobatą - słowa Zygmunta Berlinga wypowiedziane na jakimś spotkaniu ZBOWiD-u: „Z jaką intencją”? Z jaką intencja rozmówca pyta o sprawę Katynia: by jątrzyć stosunki z naszym wschodnim sąsiadem - czy po to, by je łagodzić? Od tego - zdaniem p. Wojny - wszystko zależy...
Jest to zasadniczy błąd!
Intencje w publicystyce - i w ogóle w publicznych wypowiedziach - nie liczą się w o g ó l e. Najprościej to pojąć przez prostą obserwację: przecież n i g d y n i e w i e m y z jaką intencją zostały wypowiedziane słowa, lub dokonane działanie! O tym wie sam mówiący lub działający - i sam się w swym sumieniu może osądzić; my jednak możemy tylko stwierdzić, czy mówi on prawdę, czy kłamie! Może się nawet zdarzyć sytuacja, że człowiek mówi nam prawdę będąc przekonany, że jest to kłamstwo. Pod względem moralnym nie usprawiedliwia go to wcale - ale nas, jego bliźnich, zupełnie to nie interesuje.
Historia - poczynając od Historii Imperium Romanum po historyjkę o życiu kolegów Jasia w przedszkolu, pełna jest słów i czynów wypowiedzianych w jakiejś intencji - które to intencje obróciły się przeciwko działającemu. Np. antysemityzm powoduje utrudnienie życia Żydom - a zatem zwiększa selekcję tego narodu - a zatem sprzyja jego rozwojowi - zapewne całkiem wbrew intencjom antysemitów. Zwolennicy spiskowej teorii historii z rozpaczy wymyślili wobec tego teorię, że prześladowania Żydów są sterowane i wywoływane przez samych Żydów - i sam Hitler był tylko narzędziem w ręku Tajnego Sanhedrynu urzędującego w piwnicy pod świątynią masońską w Nowym Jorku. Ustawa o obowiązku dania przez zakład pracy nie później niż po roku mieszkania absolwentowi-prymusowi obróciła się przeciwko prymusom (gdyż zakłady pracy przestały ich przyjmować). Było to do przewidzenia - i pisałem wówczas, że tak się stanie. Sądzę, że ówczesny Sejm uchwalił to piramidalne głupstwo w prostolinijnej intencji dopomożenia najlepszym studentom - a l e n i e j e s t e m p e w i e n! Skąd mam wiedzieć, czy większość posłów w cichości ducha nie widziała tej pułapki, ale zazdroszcząc prymusom zdolności uchwaliła im na złość? Na szczęście nie muszę tego rozstrzygać: istnieje litera ustawy - preambułą mam zwyczaj zastępować braki w zaopatrzeniu w zupełnie inny papier, a intencje jej twórców interesować mogą spowiednika lub psychopatologa.
Ponieważ nigdy nie będziemy wiedzieli, co jest dla nas korzystne, należy po prostu mówić PRAWDĘ - i postępować UCZCIWIE. W długim dystansie wychodzi się na tym najlepiej. Nie zawsze wiemy, co jest prawdą - ale częściej wiemy, niż nie wiemy; dlatego optymalną strategią jest mówić to, co się za prawdę uważa. Człowiek, czy instytucja, które zaczynają motać sieć kłamstw najczęściej przekonują się, że skutek jest mizerny (bądź odwrotny do zamierzonego) - a koszt utrzymania sieci pozorów i kłamstw coraz większy.
W przypadku sprawy Katynia rzecz jest o tyle prostsza, że obywatele wcale nie chcą dowiedzieć się prawdy: oni ją znają.
Oni chcą ją tylko usłyszeć oficjalnie. Szkody związane z odwlekaniem tego aktu były ogromnie - i to nie druga strona ponosi za to odpowiedzialność. To polskie władze obawiały się w swoim czasie - w 1956 roku - powiedzieć prawdę - a potem już ciężko było to odwrócić.
Kiedyś wdałem się w polemikę na podobny temat: chodziło o sprawę dziejącą się w drugim obiegu - o książkę p. Teresy Torańskiej „ONI”, a konkretnie o wypowiedź Jakuba Bermana na temat plebiscytu z 1947 roku. Nie mogłem zrozumieć - i nadal nie mogę! - sensacji uczynionej wokół tej wypowiedzi: przecież można matematycznie udowodnić, jak to było naprawdę - ale to ludzi nie interesuje! Interesuje ich nie PRAWDA - lecz to, że wypowiedział ją Berman. A kto może wiedzieć, kiedy Berman mówił prawdę: w 1983 czy w 1953? Nikt!
Myślę, że takie nastawienie opinii nie wynika z tego, że ludzie są głupi - lecz po prostu z tego, że ludzie prawdę znają - i potrzebują nie PRAWDY - lecz sygnału, że WŁADZA mówi PRAWDĘ. To co się stało, już się nie odstanie - i tak naprawdę, to ludzi nie interesuje los wymorodowanych oficerów: ich interesują sprawy bliskie i aktualne: Czy TA władza TU i TERAZ jest wiarygodna.
Moim zdaniem stanowczo nie doceniamy głęboko tkwiącej w ludziach potrzeby posiadania mądrej i sprawiedliwej władzy. Ludzie łakną tego rozpaczliwie - a protesty, żądania demokratyzacji itp. porównać można do buntu dziecka, które chce, by rodzice zaczęli traktować je poważnie. To dziecko wcale nie chce „objąć władzy” - ono chce taką władzę znaleźć. Postulat ten wcale nie jest łatwo spełnić - przeto wiele systemów ucieka przed tą trudnością zdając się na wybór większościowy - by potem móc się tłumaczyć: „Sami jesteście sobie winni - to wy nas wybraliście”
Dlatego - moim zdaniem - na żadne polityczne konsekwencje oficjalnego podania PRAWDY o Katyniu nie należy zważać: PRAWDA jest najlepszą polityką. Ale - jeśli ktoś nie potrafi się obejść bez takich rozważań - pomówmy o konsekwencjach...
Przed paroma tygodniami pisałem o tym, że „prasa „SOLIDARNOŚCI” bez żenady szerzyła nastroje anty-rosyjskie”.
Pisałem tak świadomie: „anty-rosyjskie” - gdyż trzeba odróżniać trzy zupełnie odrębne pojęcia; czym innym jest „anty-socjalizm”, czym innym „anty-sowietyzm”, a czym innym „anty-rosyjskość”. Wszystkie osiem logicznie możliwych postaw da się konkretnie przedstawić - i obronić. Można więc być „pro-rosyjskim” a „ anty-sowieckim” i „anty-socjalistycznym” itd. „Pro-rosyjskość” bowiem to sympatia do narodu, a „pro-sowieckość” to postawa wobec pewnego państwa (tak nawiasem: większość reformatorów pochodzi z Południa Związku i na ogół nie są to Rosjanie; nawet w walce o tron szachowy widzi się tam symboliczną walkę p. Garry Kasparova (pół-Żyda, pół-Ormianina), popieranego przez reformatorów - z leningradzkim betonem, którego faworytem był p. Anatol Karpov. W tym państwie suwerenną władzę dzierży partia komunistyczna, która wobec tego może - jeśli uzna to za wskazane - uznać, że socjalizm nie jest właściwą drogą do komunizmu i stać się partią anty-socjalistyczną.
Jak w tym świetle ocenić tragedię w lasach katyńskich?
Moim zdaniem nie można w żadnym przypadku robić z niej podstawy do utrwalania anty-rosyjskości. Naród rosyjski poniósł w tamtych latach straty tak straszliwe, że nasze przy nich bledną. Mieć o Katyń pretensje do Rosjan - byłoby zaiste nonsensem.
Podobnie z „anty-socjalizmem” i „anty-komunizmem”. Dla realizacji komunizmu lub socjalizmu ten akt był nad wyraz szkodliwy, gdyż antagonizował sąsiada jedynego wówczas państwa socjalistycznego. Również i ta idea nie może więc być o to oskarżana.
Co do „anty-sowietyzmu” wreszcie: tu są pewne podstawy do mniemania, że ujawnienie sprawy Katynia wzmocni te postawy. Stalin był wówczas głową państwa - i, czy jego obywatele życzą sobie tego, czy nie, decyzje Stalina są odbierane jako decyzje państwowe. Trzeba jednak pamiętać, że państwo to w wyniku stalinizmu zostało znacznie osłabione; nie sposób bronić tezy, że Hitler został pokonany dzięki stalinizmowi, przeciwnie: gdyby Stalina nie było, i gdyby w państwie tym panował niemal każdy inny system - to wojska hitlerowskie nie doszłyby tak daleko!
Trzeba więc powiedzieć jasno i wyraźnie: stalinizm był wrogiem nie tylko Polaków - ale i Rosjan, Ukraińców, Gruzinów... - a obiektywnym sprzymierzeńcem hitleryzmu, któremu ułatwił agresję. Stalinizm był naszym wspólnym wrogiem i zadał obydwu (żeby tylko obydwu...) państwom bolesne rany.
Mogę zrozumieć, że kierownictwo PZPR czekało z ujawnieniem pełnych konsekwencji tego faktu do chwili, gdy uczynią to nasi sąsiedzi. Gdy pijany ojciec bije dzieci, swoje i sąsiadów - a potem umrze - to nie jest taktowym wypominać to wdowie: to ona może zacząć rozmowę na ten temat. Tak też się stało: obecnie w Moskwie mówi się o tym i pisze otwarcie - dalszego milczenia w tej sprawie nie mogę więc zrozumieć.
Moim zdaniem powiedzenie tego wprost nie należy do mnie.
Nie ode mnie oczekują tego ludzie. Kogóż obchodzi moja na ten temat opinia? Kogóż obchodziłaby - nawet, gdyby nie wszyscy byli przekonani o prawdziwym przebiegu wydarzeń. Obowiązek i przywilej powiedzenia PRAWDY spoczywa na oficjalnych organach, które mogą z tego wynieść jedynie korzyść polityczną.
Sprawa Katynia odgrywa wielką rolę w prasie II obiegu. Słychać tam apele o jej ujawnienie - ale w znacznej części są to apele nieszczere: rząd dobrowolnie oddał tej prasie monopol na pisanie o Katyniu, a nikt z monopolu rezygnować nie chce. Mnie natomiast zależy na wyjaśnieniu tej bolesnej sprawy dlatego, że chciałbym, by opinia publiczna zajęła się wreszcie tematami aktualnymi - i by można było pisać i dyskutować o nich bez obciążeń i garbów przeszłości.
Czy to jest jątrzenie? Czy to jest łagodzenie? Nie zastanawiałem się nad tym i zastanawiać nie będę. Niech to sobie p. Ryszard Wojna i wszyscy podobnie myślący tłumaczą, jak chcą. Ja swoje napisałem - i teraz cierpliwie będę czekał.
Artykuł zdjęty przez cenzurę z „ŁAD-u” 1987 r
THE MIDDLE EUROPE
Europa Środkowa jest pojęciem umownym. Oznacza ziemie leżące na pograniczu byłego Imperium Rzymskiego, ziemie o niezbyt zdecydowanej kulturze: zazwyczaj mniej lub bardziej cienka warstwa ludności przynależnej do kultury Zachodu sprawuje władzę nad ludnością skłaniającą się raczej ku Wschodowi - wyjątkiem są Czechy i Wielkopolska, gdzie kultura zachodnia sięgnęła głębiej. Najlepiej widać to na przykładzie Mołdawii i Wołoszczyzny, gdzie nawet język składa się z dwóch wyraźnych warstw: romańskiej gramatyki i „wyszukanego” słownictwa nałożonych na „prostacki” język ukraiński.
Europa Środkowa stanowi nieco więcej niż pojęcie geograficzne. Lata sąsiedztwa wzajemnego, sąsiedztwa krajów Wschodu: Rusi i Turcji - oraz Zachodu: Świętego Cesarstwa Rzymskiego uczyniły z tej masy ludów coś więcej, niż zbiór krajów o nazwach zaczynających się np. na literę „w”. Dodatkową cechą wspólną jest podkład słowiański, który daje się odczuwać nawet na Węgrzech i w Austrii.
Jakie kraje zaliczam do Europy Środkowej:
Austrię, Brandenburgię, Chorwację, Czechy, Frankonię, Karyntię, Łużyce, Małopolskę, Mazowsze, Mazury, Nteklemburgię, Morawy, Pomorze, Saksonię, Siedmiogród, Słowację, Słowenię, Styrię, Śląsk, Warmię, Wielkopolskę i Węgry.
Na obrzeżu tego obszaru leżą: Auksztota, Banat, Bośnia, Bukowina, Estonia, Galicja, Hannower, Hercegowina, Hesja, Holsztyn, Łotwa, Mołdawia, Oldenburg, Podlasie, Szlezwik, Turyngia, Westfalia, Wojwodina, Wołoszczyzna, Wołyń i Żmudź.
Natomiast Albania, Badenia, Bawaria, Besarabia, Bułgaria, Czarnogóra, Dobrudża, Grecja, Macedonia, Nadrenia, Podole, Tyrol i Wirtembergia - należą już raczej do innych obszarów kulturowo-politycznych.
Ten podział - na Europę Środkową i jej obrzeże - jest oczywiście całkiem subiektywny. Użyłem nazw krajów, a nie państw: państwa są czymś efemerycznym, ludy na ogół trwają w miejscu. Zwracam uwagę, że w tego typu podziałach nie ma dychotomii: Małopolska w kierunku wschodnim staje się coraz mniej środkowo-europejska, a coraz bardziej wschodnio-europejska - i ostrej granicy nie ma.
Na tym obszarze działało początkowo Imperium Jagiellońskie, potem Habsburskie. W miarę ich słabnięcia politycznie Europa Środkowa stała się terenem rozgrywek Imperium Pruskiego oraz dwóch imperiów spoza tego regionu: tureckiego i rosyjskiego. Ostateczny rozpad monarchii naddunajskiej stworzył tu próżnię polityczną. Wypełniły ją, oczywiście rozmaite sezonowe państwa, ale jasnym jest, że ich istnienie zależy wyłącznie od dobrej woli lub szczególnych układów innych imperiów.
Powtarzam: w istniejącym po I Wojnie Światowej układzie, stworzonym przez mitomana Wilsona i falę nacjonalizmów, żadne państwo nie miało bezpiecznego bytu. Nawet geograficznie najbezpieczniejsze Węgry. To, że Austria, Rumunia, Polska, Czechosłowacja podlegały rozmaitym okrawaniom i przesunięciom, nie jest wynikiem przypadku, czy istnienia takich ludzi jak Chamberlain, Deladier, Hitler czy Stalin. Prędzej czy później do tego dojść musiało, gdyż układ ten nie był w żadnej równowadze.
Obecnie „punkt nierównowagi” przesunął się na zachód - i tylko obecność amerykańska spajająca NATO powoduje, że RFN nie wpada w obręb Imperium Sovieticum. Również słabość tego Imperium powoduje, że kraje RWPG mają coraz większą dozę swobody.
By skończyć opis warunków zewnętrznych dodam, że od roku ciężar polityki przeniósł się z Europy na Azję. Oznacza to, iż napięcie jest coraz lżejsze i ścisła równowaga sił przestaje być warunkiem utrzymania pokoju w Europie. RFN może już obecnie przetrwać jako kraj neutralny - tak, jak kiedyś Luksemburg trwał między Niemcami, a Francją. Po prostu nie jest już tak ważny, by z jego powodu łamać zasady i traktaty.
Analizę obecnych możliwości politycznych w tym regionie należy przeprowadzać pod kątem interesów Moskwy. W chwili obecnej jest to jedyne Mocarstwo mające na tym terenie i siłę, i polityczne interesy. Interes Stanów Zjednoczonych jest tylko reakcją na interes Sowietów: Francja i Niemcy nie są Ameryce potrzebne - szkodliwe jest za to wzmocnienie Imperium Sovieticum.
Imperium to strzeże swych granic w Brandenburgii, Meklemburgii i Saksonii. Teza p. Leszka Moczulskiego, że Imperium mogłoby zrezygnować z Polski pod warunkiem utrzymania NRD i Czechosłowacji wydaje się przesadnie optymistyczna. Ja na miejscu sowieckich wojskowych miałbym inne zdanie!
Oderwanie się Polski od Imperium oznaczałoby natychmiastowe zagrożenie Czechosłowacji - a także zagrożenie NRD przez RFN. To zaś oznacza, że wróciłby niestabilny układ przedwojenny. Nie ulega kwestii, że powstałoby Imperium Teutonicum, mające - czy Niemcy tego chcą, czy nie - interesy wyalienowane - i sprzeczne z Sowieckimi, a już na pewno z polskimi. Jakaś forma rozbioru Polski byłaby nieunikniona. Dlatego obrona granicy na Łabie leży w interesie państwa polskiego. To, że „komuniści” z PZPR czynią to w sposób nieetyczny, judząc anty-niemiecką opinię - to inna sprawa. W każdym razie nieboszczyk Stalin „ustawił” nas tak, że chcąc - nie chcąc musimy wspomagać obronę jego zachodniej granicy.
Wobec przeniesienia ciężaru polityki do Azji: Iran, Afganistan, Japonia i - przede wszystkim - Chiny, dla Imperium ważne jest zabezpieczenie granicy w Europie. Tkwi w niej jak cierń niepokorna Rumunia, mająca układ wojskowy z Chinami, ale raczej niegroźna z powodu słabości. W tej sytuacji głównym kłopotem jest Polska.
Zakładając, że Polska byłaby niezależna, Sowieci nie mogą sobie pozwolić, by było to państwo słabe - bądź też silne, ale anty-sowieckie.
Samodzielna i słaba Polska byłaby stałym niebezpieczeństwem. Przez słabą Polskę przemaszerowali Napoleon i Hitler.
Gdyby do tego było to państwo demokratyczne, byłoby to państwo anty-rosyjskie.
Bardziej realne jest powstanie w Polsce państwa autokratycznego. I wówczas jednak wisiałyby dwa niebezpieczeństwa: autokrata może z dnia na dzień zwrócić się przeciwko Sowietom - lub może oddać władzę demokracji. Z punktu widzenia Józefa Becka zawarcie sojuszu z Niemcami było całkiem rozsądne - i gdyby znał on przyszłość, na pewno by tak postąpił w 1937 roku!
Jedynie dopuszczalnym mogłoby być powstanie na zachodniej granicy Związku Sowieckiego państwa, które:
1 ) byłoby dość silne, by oprzeć się naciskowi niemieckiemu
2) Nie byłoby silniejsze do spółki z Chinami niż ZSRR
3) Nie byłoby nacjonalistycznie lub ideowo anty-sowieckie.
Takim państwem mogłoby być jedynie Intermarum.
Moja analiza nie jest oryginalna. Wielu rozsądnych polityków widziało Międzymorze jako jedyne rozwiązanie jeszcze przed 1939 rokiem. Geopolityka ma bowiem swoje niezmienne prawa.
Podkreślam tu, że większość polityków rozumuje w kategoriach emocjonalnych. Jest to niedopuszczalne. Emocje może mieć kapral na polu bitwy - już sierżant powinien mieć przede wszystkim rozwagę. Intermarum rozumiane było jako akt anty-sowiecki lub wręcz jako „kordon sanitarny”.
Ta ostatnia koncepcja byłaby dziś rozumiana zresztą odwrotnie - gdyż obecne osłabienie Sowietów powoduje, że ich ekspansja na Zachód jest mało prawdopodobna; Imperium potrzebuje z tej strony raczej osłony!
Co do „anty-sowieckości”. Żywienie przez Polaka uczuć anty-rosyjskich jest w polityce wysoce szkodliwe. Dopóki bowiem Związek Sowiecki jest silniejszy, jest to uczucie, które może doprowadzić do irracjonalnej polityki. Jeśli zaś - przypuśćmy - Imperium zacznie się rozpadać - to zajęcie jego ziem nie będzie poczytane za akt wrogi.
Wyobraźmy sobie, że Sowieci nie ulegliby telegramom z Berlina i opóźniliby wkroczenie wojsk do 21 września 1939. Rozpad państwa byłby już oczywisty - i ludność mogłaby witać wkraczające wojska jako obrońców porządku prawnego (pod warunkiem, że nie byłyby to zorientowane ideologicznie wojska stalinowskie). Politycy sowieccy częściowo w istocie nie rozumieli polskich protestów: Podobnie gdyby rozpadał się Związek Sowiecki, to zajęcie części jego ziem przez praworządne państwo nie byłoby aktem wrogim - i mogłoby być powitane z zadowoleniem przez ludność - pod warunkiem, że nie byłoby to państwo ideologicznie anty-sowieckie i anty-rosyjskie!
Polityka państwowa musi być wolna od skazy ideologicznej i nacjonalistycznej. Daje to większą spójność, większe możliwości i strzeże przed popełnianiem błędów.
Niewątpliwie powstanie państwa obejmującego obecną Polskę, Czechosłowację, Węgry, Rumunię i Jugosławię byłoby z tego punktu widzenia ewenementem zmuszającym do przemyślenia na nowo swojej polityki. Sowieci tego nie lubią - i niewątpliwie przeciwstawialiby się takiej zmianie mapy.
Twór taki nie byłby jednak zagrożeniem dla interesów Sowietów - co więcej umożliwiłby przerzucenie 20 dywizji z Niemiec Wschodnich i Wschodniego Berlina na istotne odcinki azjatyckie - do Afganistanu, Mongolii i dalej. Tym samym powstanie takiego państwa nie byłoby w interesie imperialnym Ameryki, która woli zagrożenie Paryża niż zagrożenia Teheranu.
Tyle z punktu widzenia sowieckiego.
A teraz powiedzmy sobie jasno:
Każdy Polak mówiący o Intermarum ma na myśli w rzeczywistości Imperium Polonicum!
I to jest właśnie coś, co nie tylko spędza sen z oczu Moskwy (bo byłaby to potężna Polska - oczywiście anty-sowiecka) - ale i naszych sąsiadów.
Oni boją się tego panicznie. Przed 1948 rokiem Słowacy i Czesi woleliby zostać protektoratem sowieckim - byle nie mieć do czynienia z polską arogancją, polską pychą, a zwłaszcza polską gospodarką. Z krajów Europy Środkowej jedynie Macedonia ma wdrukowany pozytywny obraz Polski - u innych występuje ona jako wrogie Imperium podporządkowujące sobie hospodarów mołdawskich i wołoskich, próbujące zhołdować Czechy, odbierające Litwie Ruś itd. Polak wychowany na polskich podręcznikach historii w ogóle sobie z tego nie zdaje sprawy!
Dlatego Intermarum potrafię sobie wyobrazić jedynie jako luźną konfederację krajów (nie państw!) ze stolicą w Budapeszcie i językiem angielskim. Nie może to być, oczywiście żaden z języków krajów wchodzących w skład Intermarum, gdyż to dawałoby jego mieszkańcom przewagę. Nie może to być również język słowiański - z tych samych powodów.
Państwo takie, nie mające aspiracji narodowych ani ideologicznych, nie byłoby groźnie dla Sowietów. Mogło by być nawet neutralne (tj. wyjść z Paktu Warszawskiego) gdyż... straciłoby dla Sowietów wartość jako sprzymierzeniec. Ekspansja na Zachód byłaby powiększaniem Intermarum, a nie Sowietów - a przemarsz wojsk Intermarum przez ZSRR przeciw Chinom - raczej nie do pomyślenia. Utworzyłby się dość stabilny układ szachownicowy, w którym zagrożenie Intermarum wywoływałoby nacisk chiński, a z kolei naciskiem na Intermarum byłoby Rapallo, tj. porozumienie niemiecko-sowieckie.
Rzecz jasna dla wszystkich ludów zamieszkujących tereny przyszłego Intermarum sprawdzianem, czy nie ma to być Imperium Polonorum będzie decentralizacja Polski. Państwo formalnie scentralizowane (czego nieuniknioną konsekwencją jest praktyczna nadmierna anarchia), państwo oparte na zasadzie narodowej, państwo cieszące się (jak głupie), że jest jednolite narodowo i religijnie - będzie straszyć sąsiadów. Dopiero jeśli uda się zredukować rząd w Warszawie do normalnych rozmiarów, jeśli Konstytucja potrafi zawarować prawa Ziem polskich - a jednocześnie rząd ten będzie w stanie powstrzymać tendencje rozpadowe i bronić obywateli przed tyranią ze strony rządów ziemskich - to taki model stanie się dla sąsiadów atrakcyjny.
Tak pomyślane państwo byłoby po prostu inną wersją Imperium Habsburgów i obejmowałoby niemal te same ziemie - z tą istotną różnicą, że chroniło by ziemie sowieckie przed Niemcami. Nie istniałoby również językowe i kulturowe porozumienie, które łączyło Berlin i Wiedeń przeciwko Moskwie (uwaga: nie Habsburgów i Hohenzollernów przeciwko - również niemieckim z pochodzenia - Romanowym).
Inną zasadniczą różnicą w stosunku do dekadenckiej Austrii byłoby to, że byłoby to państwo oparte na zasadzie nie biurokratycznej, lecz oczywiście neo-liberalnej.
Winston Churchill powiedział, że największym nieszczęściem po I Wojnie Światowej był rozpad CK Austro-Węgier. Czy tę pomyłkę historii można obecnie naprawić - to już inna sprawa.
Ale jeśli chłodnym okiem bada się równocześnie niesprzeczność założeń i konsekwencji -zawsze wolno sobie pomarzyć!
Artykul dla „OBOZ-u”. Oruk w „Myśli o nowej Europie” - Sp. Wyd. „Profil” Ruchu Społecznego Solidarność, przygotowane przez redakcję „OBOZ”-u, W-wa b.d.w. (19877)
OBYWATELKA ALINA PASSIONARIA
Zacznę od cytatu:
Tylko dokładne obliczenie wszystkich dochodów w kraju, tylko racjonalna, tj. na ogólnym planie oparta organizacja produkcji, tylko rozumny i oszczędny podział wszelkich produktów mogą uratować kraj. A to oznacza socjalizm. Albo ostateczne stoczenie się do poziomu kolonii, albo odrodzenie socjalistyczne - oto alternatywa, przed którą stoi nasz kraj. (...) Walczyć, zewrzeć szeregi, stworzyć dyscyplinę pracy i porządek socjalistyczny, zwiększyć wydajność pracy i nie cofać się przed żadna przeszkoda - oto nasze hasło. Historia pracuje dla nas.
Jest to koncepcja będąca dokładnym zaprzeczeniem tego, o co walczę - i zaprzeczeniem przewodniej idei reformy gospodarczej. Jest jasne, że powiedział to jakiś skrajny obrońca systemu nakazowo-rozdzielczego. I rzeczywiście. Są to słowa Leona Bronsteina (ps. „Trocki”) z książki: Od przewrotu listopadowego do pokoju brzeskiego (Warszawa 1920).
Na niezasłużone szczęście obrońców systemu nakazów i zakazów, oskarżenie o trockizm nie prowadzi do takich konsekwencji, jak za dawnych, złych czasów. Zwolennicy „Immanentnej niereformowalności systemu” głoszą swoje poglądy bez przeszkód - jeśli nie liczyć przeszkadzającej im rzeczywistości. Nieboszczyk Trocki zupełnie nie dbał o rzeczywistość, gdy np. rozwój (imponujący) gospodarki rosyjskiej z wielowiekowego zacofania nazywał staczaniem się do poziomu kolonii - i tradycja ta trwa u wielu jego epigonów. Polega ona na nieliczeniu się z ograniczeniami politycznymi, a nawet fizycznymi i głoszeniu hurra-rewolucyjnych haseł. Jest to metoda wbrew pozorom bardzo łatwa - jeśli uprawia się ją z dostatecznym samozaparciem.
Dość niekonsekwentnie, ale natrętnie, uprawia ją „Wolna Europa”. 2 listopada w audycji o 23.00 zaatakowała p. Michała Gorbaczowa. Ogłosiła, że wszedł w konszachty z „partyjną konserwą”. Dowód: nie potępił zbrodni Józefa W. Dżugaszwili (ps. „Stalin”) w stosunku do „opozycji partyjnej”.
Jak słusznie zauważył kiedyś zmarły przed dwoma laty Józef Mackiewicz, jakoś nikt nie upomina się o monarchistów lub liberałów: w oczach zachodniej prasy prawdziwe ofiary Stalina to wspomniany już Leon Bronstein, Leon Rosenfeld (ps. „Kamieniew”) lub Grzegorz Apfelbaum (ps. „Radomyslski”, „Zinowiew”). Tymczasem pobieżna analiza teoryj tych ludzi poparta niejakim doświadczeniem rewolucyjnym wykazuje, że gdyby oni doszli do władzy, to ofiar trockizmu byłoby wielekroć razy więcej niż ofiar stalinizmu. Wymaganie od przywódcy państwa, by bronił idei ludzi, którzy to państwo by zupełnie zniszczyli, jest wyraźną bezczelnością. Ciekawe: nieco rozsądniejsze koncepcje miał Mikołaj Bucharin - i akurat on został przez p. Gorbaczowa potraktowany lepiej... i, UWAGA! - „Wolnej Europie” zupełnie się to nie podoba.
Taki wyskok może zdarzyć się w każdej radiostacji - i nie byłoby o czym pisać gdyby nie to, że zaraz po owej audycji pojawiła się przy mikrofonie p. Alina Grabowska i zaczęła krytykować referendum. Idea do krytyki nadaje się znakomicie, a w dodatku drugie pytanie w tym konkretnym referendum sformułowane jest w sposób zbyt ogólny - jednak p. Grabowską oburzyło coś zupełnie innego. Referendum - Jej zdaniem - jest do luftu, gdyż odbywa się przy urnach. To ma być demokracja?? A gdzie - zapytuje p. Grabowska - doświadczenia Wiosny Ludów i Rewolucji Francuskiej?
Tak. Słyszałem na własne uszy, gdyż (chyba wskutek wczesnych chłodów?) oszczędzano prąd.
Doprawdy wielka szkoda, że p. Grabowska nie zaleciła nam jeszcze paru innych, bliższych rewolucji - od np. rabacji galicyjskiej poczynając. Tak przy okazji przypomniałem sobie, że w paryskiej „Kulturze” otrzymałem pocztówkę zachwalającą z kolei rok 1905 - z nadzieją, że ten czas powróci...
Jako najbardziej liberalny konserwatysta muszę stanowczo powiedzieć: NIE. Nam nie jest potrzebna krew na ulicach. Nam potrzebna jest cierpliwa i udatna ewolucja. Parafrazując słowa wielkiego rosyjskiego męża stanu, Piotra Stołypina, oświadczam: „Wam potrzebne są wielkie wstrząsy - nam potrzebna jest wielka Polska”.
Dlatego gdy prasa w Moskwie wspomina rozstrzelanie Cesarza Mikołaja II z rodziną - i usprawiedliwia to jako konieczność historyczną - zaś mniej potępia Stalina za rozstrzelanie jego byłych towarzyszy, to mnie to usposabia przychylnie do zmian u wschodniego sąsiada. Wcale nie pochwalam sposobu, w jaki zostali potraktowani Bucharin, Kamieniew, Rykow, Radek, Trocki lub Zinowiew - ale na mojej prywatnej liście znajdują się oni na ostatnim miejscu do żałowania, gdyż to oni ostatecznie brali w tym wszystkim udział. Pani Grabowska - jeśli tak dalej pójdzie - zażąda pewno ode mnie, bym żałował Marata, Blanqui’ego, Robespierre’a, Herberta, Dantona i innych. A niedoczekanie! Może jeszcze wskrzesić ich z grobu - jak w jednej z opowieści niezrównanego Stanisława Lema - by mogli poprawić swe dzieło?
Po wyjaśnieniu imponderabiliów czas na wyjaśnienie, d l a c z e g o wymieniona na wstępie teoria Trockiego n i e m o g ł a i n i e m o ż e dać dobrych rezultatów? Wskazuje na to praktyka, wskazują teorie ekonomiczne - ale to nie jest dowód. Czy nie ma możliwości, że k o m u ś, k i e d y ś uda się zorganizować całe państwo jak fabrykę Forda, z taśmową, dobrze zaplanowaną produkcją?
Takiej możliwości n i e m a!
Odpowiedzi na to udziela cybernetyka, a właściwie teoria entropii i informacji uważana z tajemniczych przyczyn za część cybernetyki. Otóż zgodnie z tą teorią zwiększanie porządku w jakimś układzie możliwie jest jedynie poprzez zwiększenie bałaganu w otoczeniu. Zakłady Forda mogły utrzymywać ścisłą dyscyplinę jedynie dlatego, że na zewnątrz panowała anarchia, krążyli konkurenci oraz niezorganizowani robotnicy gotowi w każdej chwili zastąpić tych, którzy z pracy u Forda chcą zrezygnować (lub z których Ford zrezygnował). Podobnie w domu: nie będzie porządku, jeśli nie mamy komórki, w której panuje bałagan. Nie ma porządku w mieście bez wysypiska śmieci - i tak dalej.
Od tego prawa nie ma odwołania - i nie umiemy go na razie obejść dokładnie tak samo, jak nie umiemy obejść Prawa Zachowania Energii. Dlatego właśnie mogą istnieć doskonale planujące przedsiębiorstwa - ale nie może istnieć zaplanowane z góry państwo. Tzn.: przez jakiś czas może istnieć... Może! Ale na pewno nie będzie się rozwijać.
„Ład” 29/87
FORMA I TREŚĆ
Pan Ryszard Marek Groński wyraził w „Polityce” nadzieję, że wkrótce będzie mógł zobaczyć w warszawskich księgarniach książki wydawane na emigracji. Każde wzbogacanie rynku o wartościowe dzieła jest witane mile - przeto nadzieja taka nie dziwi. Nie dziwi też podany przez P. Grońskiego przykład: Londyn, Księgarnia „Orbis”. Przykład - to przykład. Niech będzie „Orbis”.
Ktoś mógłby pomyśleć, że p. Groński jest zwolennikiem zasady Woltera: „Nienawidzę tego co mówisz - ale gotów jestem oddać życie, byś miał prawo mówić, to co mówisz!” Sądzę, że p. Groński uważa się za obrońcę tej zasady. Nie powinien tego obrazu mącić fakt, że dwa tygodnie wcześniej p. Groński w tymże miejscu „Polityki” napisał mały donosik na kościół przy ulicy Zagórnej, gdzie sprzedawano literaturę - m.in. antysemicką. Informacja o tym ukazała się zresztą parę miesięcy wcześniej, m.in. w tygodniku „W Służbie Narodu” - i nic się nie stało. Dopiero felieton p. Grońskiego spowodował, że sprzedaż ustała - co jawnie pokazuje, które pisma w Kościele mają wzięcie i poważanie. Zresztą zasłużone, gdyż „Polityka” jest pismem znakomitym.
Liberalizm p. Grońskiego jest w każdym razie dość jednostronny. Jego sympatie do „Orbisu” nic tu nie zmieniają.
Tu mała dygresja. Pod koniec lipca w gronie Seniorów-Dziennikarzy miałem przyjemność wysłuchać znakomitego przemówienia p. dr Wojciecha Lamentowicza. Dawno nie słyszałem tak wspaniałej demagogii. W pewnym momencie Mówca retorycznie spytał: „Czy ktoś mógłby wskazać choć jeden powód, dla którego państwo powinno zakazać działalności jakiejś organizacji?”
Powodów takich można wskazać całą kupę - i uczyniłem to kiedyś w kilku mniej lub bardziej naukowych pracach. Jednak na demagogię właściwą odpowiedzią jest demagogia: „Czy p. Lamentowicz nie uznałby za pożądane, by rząd Niemiec zakazał w roku 1931 działalności NSDAP?”
Panowie Groński i Lamentowicz należą do różnych formacji politycznych - choć zbliżonej formacji ideowej. Mogą w związku z tym mieć odmienne podejście do zagadnienia: zakazywać antysemitom publikacji - czy nie. Ważne, że obydwaj niezachwianie wierzą w zbawczość wolności publikacji i zrzeszania się.
Pan Groński z właściwym sobie taktem nie położył jednak nacisku na książki antyżydowskie (Jest to lepsza nazwa niż „antysemickie”: Arabowie też są semitami!). Głównym zarzutem było to, że te są z naukowego i literackiego punktu widzenia mało wartościowe. O ile wiem, niektóre z nich są takimi rzeczywiście. No i co z tego? Czy zakazuje się druku horoskopów w gazetach?
Przy okazji: pan Groński wyśmiewa ludzi piszących książki sprzedawane na ul. Zagórnej za to, że wyjaśniają obecny upadek ludzkości wpływami Szatana, co jest dowodem ciemnoty.
Zwracam więc uwagę, że wprawdzie istotnie na istnienie Szatana nie ma żadnego dowodu - ale też nie ma dowodu na to, że Szatan NIE istnieje (i, podobnie jak w przypadku Boga, dowodu takiego nie będzie). Ja akurat uważam, że przyczyną obecnego żałosnego stanu naszej cywilizacji jest demokracja - ale, oczywiście, wyjaśnienia „szatańskiego” też wykluczyć nie można. Można je zresztą pogodzić z moim w prosty sposób: demokracja jest wymysłem Szatana...
Jednakże - co p. Grońskiego wcale nie śmieszy zapewne - od lat sprzedaje się nam w Polsce książki marxistowskie. Teorie Marxsa są przez teoretyków dawno już obalone (o ile w ogóle dają się one sformułować) - natomiast praktyka jasno wykazała ich fałszywość.
Pytam się więc p. Grońskiego: czy większa ciemnotą jest wierzyć w teorię o istnieniu Szatana, która b y ć m o ż e jest fałszywa - czy w teorię, o walce klas, która n a p e w n o jest fałszywa?
(Fragment wycięty przez cenzurę).
Tak przy okazji: wcale nie podoba mi się szerzenie na Zagórnej poglądów antysemickich. Ale w każdym kiosku „Ruchu” leżą książki szerzące poglądy antyniemieckie. Co proszę? Nie antyniemieckie, lecz antynazistowskie? Na Zagórnej też nie było antysemickich, tylko antysyjonistyczne. A większość pism „Solidarności” bez żenady szerzyła nastroje antyrosyjskie.
Zmieńmy temat. Wyobraźmy sobie, że do MSZ przybywa ambasador skądinąd sympatycznej Republiki Bambuko, powstałej w 1975 roku w Afryce. Sprawę ma taką: pewien poddany Króla Hiszpanii, z pochodzenia Portugalczyk, nazwiskiem Sombrero, będąc w Londynie, zabił w 1965 roku obywatela Francji, niejakiego Frenglisha; Sombrero - jak sądzi wywiad Bambuko - ukrywa się w Polsce pod przybranym nazwiskiem Kowalski. Ponieważ Frenglish pochodził z plemienia Bambuko, a parlament Bambuko w 1985 uchwalił, że Republika ścigać będzie wszystkich, którzy skrzywdzili kiedykolwiek Bambukańczyka, to on, ambasador, prosi o wydanie mu Kowalskiego...
Łatwo można powiedzieć, jaka byłaby odpowiedź: „Ekscelencja raczy wybaczyć. To nasz obywatel - to raz. Nie był nigdy obywatelem Bambuko - to dwa. Zabity też nie był obywatelem Bambuko - to trzy. Zbrodnia nie była popełniona na terenie Bambuko - to cztery. Ustawa z roku 1985 nie może dotyczyć czynów uprzednich - to pięć. A czy Ekscelencja nie sądzi, że jest to trochę przedawnione? W każdym razie Kowalskiego - po udowodnieniu mu winy i pozbawieniu obywatelstwa można by wydać Francji lub Anglii - ale czemu Bambuko???” Na protest, że zabity należał do plemienia Bambuko, nasz minister odparłby chłodno: „W Europie istnieją tylko terminy prawne - a wprawdzie pół wieku temu jeden taki próbował wskrzesić pojęcie plemienia - ale źle skończył. Wraz z całym krajem i połową Europy”. Po czym wstałby z krzesła.
Ta sprawa jest jasna. Gdy jednak pewien Ukrainiec, obywatel amerykański, został posądzony o to, że 45 lat temu na terenie Polski okupowanej przez Niemcy zabijał obywateli polskich (no to co, że Żydów) to został przez USA wydany... Izraelowi.
Gdyby przed wojną sąd powiatowy w Otwocku spróbował osądzić sprawę przynależną sądowi w Warszawie - to jego wyrok zostałby przez adwokatów rozniesiony w strzępy. Dziś połowa tych prawników chodzi po ulicach Jerozolimy - i przezornie nabiera wodę do ust. Sąd - o wysokich skądinąd kwalifikacjach - też nie ma wątpliwości co do swojej właściwości...
Cóż się stało? Czemu ci prawnicy ogłuchli? Czemu świat oślepł - i nie protestuje? Gdy chwyta się dzisiejszego mordercę, to policja stoi grzecznie pod drzwiami do rana, gdyż między 21 a 8:00 prawo nie pozwala naruszać prywatności domu. A tu naruszone są podstawowe prawa!!
Ludzie głuchną, bo to jest „ludobójstwo”. Mogę zrozumieć, że oskarżonym jest o nie Hitler. Ale nie mogę zrozumieć, dlaczego zwykły siepacz, który zabił sto osób różnych narodowości ma być traktowany inaczej niż ten, którego ofiary należały do jednego narodu. A, prawda: nie byle jakiego narodu. Np. 70 lat temu wymordowano w Turcji parę milionów Ormian - i to nie zostało uznane za ludobójstwo...
Gwałcenie prawa w Izraelu odbije się na samych Izraelitach. To ich sprawa. Wybiórcze traktowanie Żydów skończy się antyjudaizmem - i znów trzeba będzie chować Żydów po piwnicach. O tym niech myślą Żydzi. Ja chcę tylko wiedzieć jedno: czy z punktu widzenia prawa międzynarodowego wschodnie tereny II Rzeczypospolitej stanowiły domenę proto-izraelską?
Jeśli nie, to p. Jan Demjaniuk (jeśli to jest on...) powinien zostać wydany sądom PRL - lub ewentualnie RFN, gdyż tereny te były wtedy pod okupacyjną jurysdykcją. Ale co ma z tym wspólnego państwo Izrael???
Pomyśleć, że ludzie popierający tę dziką hecę - nas nazywają nacjonalistami!!! U nas też są szowiniści - ale jak dotąd nikt nie domagał się od rządu USA by wydał Polsce zabójcę Johna Kowalsky’ego z Chicago.
Druk: Ład, nr 18/1987
(Fragment złożony kursywą został usunięty przez Cenzurę - i odtworzyłem go z pamięci. Felieton wywołał istna burzę w środowiskach Lewicy - czego zresztą w ogóle nie podejrzewałem. Protestował (zamordowany potem przez bandziorów) Jan Strzelecki, zrezygnował z pisania w „ŁAD”-zie p. Wojciech Giełceżyński... Co było dalej - łatwo wydedukować z poniższego listu.)
LIST DO TYGODNIKA POWSZECHNEGO
(odrzucony)
Józefów, w Dniu Trzech Króli AD 1988
Szanowny Panie Redaktorze!
Z przyjemnością zauważyłem, że na Nowy Rok zamieścił Pan (odrzucony przez „ŁAD”) list p. Wojciecha Giełżyńskiego, pomawiający mnie o anty-semityzm. Powiadamiam więc, że PT redakcja „ŁAD”-u odmówiła druku tego listu m. in. z uwagi na moje żądanie zamieszczenia go wraz z moją odpowiedzią (i również ocenzurowała moją odpowiedź p. Janowi Strzeleckiemu na analogiczny list; odpowiedź, która wykazywała bezpodstawność Jego zarzutów).
Sprawę p. Strzeleckiego zostawmy litościwie na boku: zakładam, że podpuszczony przez kogoś nie przeczytał On po prostu mego felietonu („ŁAD” 18/87), a na pewno nie przeczytał go uważnie. Pewien jestem natomiast, że konsekwentnie - i zgodnie z zasadą „audietur et altera pars” - opublikuje Pan odpowiedni fragment mej odpowiedzi - fragment dotyczący zamieszczonego listu p. Giełżyńskiego.
Pan Wojciech Giełżyński w liście Swym przede wszystkim nakłania redakcję „ŁAD”-u do ograniczenia swobody wypowiedzi. Drukowanie lub nie materiałów nadesłanych to prawo redakcji - jednakże moja rubryka w „ŁAD”-zie jest autonomiczna (podobnie jak felieton Kisiela w TP) i mam z redakcją gentleman’s agreement o nieingerencji; za treść swoich felietonów ponoszę więc odpowiedzialność wyłączną. Po drugie p. Giełżyński zarzuca (redakcji - ale wobec (!) wyłączmy ją z tego) mi popieranie anty-semityzmu szerzonego przy kościele na ul. Zagórnej w W-wie. Charakterystyczne: list p. WG nie zawiera ani jednego cytatu uzasadniającego ten zarzut. Nie zawiera i zawierać nie może - z tej prostej przyczyny, że poparcia dla anty-semityzmu tam n i e m a. Ba! Niczego tam nie kupowałem (ale kupię!), w ogóle nigdy na Zagórnej nie byłem - a napisałem (cytuję):
„Tak przy okazji: wcale nie podoba mi się szerzenie na Zagórnej poglądów anty-semickich. Ale w każdym kiosku RUCHU-u leżą książki szerzące poglądy anty-niemieckie”. Jako liberał - prawicowy i konserwatywny, ale liberał - żądam ślepoty prawa na rasę, narodowość itd. Inkryminowany felieton domagał się wyłącznie traktowania Żydów jak każdy inny naród, Izraela - jak każde inne państwo. Zawierał też ostrzeżenie, że odmienne traktowanie Żydów wywoła ponowną fale anty-semityzmu. Nie mówię tego bez podstaw: przebywając w USA byłem przerażony głuchą, ale potężną, falą wzbierającego milczkiem anty-semityzmu, która objęła już Murzynów! Od kiedy to np. życzliwe ostrzeżenie kobiety, by nie szła sama do lasu nazywane jest podżeganiem do gwałtu??!?
Po trzecie: nie jestem zwolennikiem absolutnej wolności słowa. Natomiast p. red. Giełżyński przedstawia się wszędzie za takowego i drapuje w szaty Woltera. Niech więc będzie konsekwentny: jak wolność dla wszystkich, to prawo do głoszenia swych poglądów muszą mieć i anty-semici - a nawet i ZWRWG („Związek Wrogów Redaktora Wojciecha Giełżyńskiego”, którym dyryguje 12 anty-semitów ukrytych w nowojorskiej anty-synagodze).
Po czwarte: metoda „Wprawdzie oskarżony formalnie prawa nie przekroczył i być może działał w dobrej wierze, jednak o b i e k t y w n i e szkodził” znana jest z przed-przed-minionego okresu. Na szczęście p. Giełżyński nie jest ówczesnym prokuratorem, może więc tylko pomówić mnie o dokonanie przestępstwa (tym bowiem formalnie jest w Polsce szerzenie nienawiści rasowej). Byłoby nieźle, by towarzysze p. WG kupili mu lepsze okulary - co umożliwiłoby Mu uważne czytanie i uchronienie się przed śmiesznością - i nie tylko śmiesznością. Ja, w każdym razie (...)
- tu przeszedłem do polemiki z p. Pawłem Smoleńskim, która ukazała się w KURS-ie 32/87.
Na zakończenie, uprzedzając kolejny list p. WG lub któregoś z Jego towarzyszy, przypominam, że skoro traktuje się mnie jak anty-semitę to należy traktować mnie jak tępego anty-semitę. Nie rozumiem zupełnie dlaczego wymordowanie milionów Żydów zostało uznane za „ludobójstwo”, a wymordowanie milionów Ormian - nie (zaznaczam, że chodzi mi o sprawiedliwość historyczną, a obecnego rządu w Turcji jestem sympatykiem). Nie pojmuję też, dlaczego wyjawienie, iż sen. Edmund Muskie nazywa się Marciszewski jest stanowiskiem pro-polskim - a wyjawienie że pod pseudonimem „Zinowiew” występował Grzegorz Apfelbaum jest anty-semityzmem (zwłaszcza, że podają to wszystkie encyklopedie - z żydowską na czele). Nie pojmuję, dlaczego po napisaniu w felietonie („ŁAD” 29/87) : „Józef Dżungaszwili ps. „Stalin” - oraz - „Leon Bronstein ps. „Trocki” - nie zostałem oskarżony o anty-georgizm lecz wyłącznie o anty-judaizm. Pan Marian Turski, redaktor „POLITYKI”, powiedział, że jeśli tego nie rozumiem - to jestem głupcem. Trudno! Jestem ograniczony - i podejrzewam, iż nadmiar inteligencji pozwala zrozumieć, niestety, takie pojęcia jak „sprzeczność nieantagonistyczna” - a nadmiar bystrości do dostrzegania nawet nieistniejącego źdźbła w oku swego brata - przy niedostrzeganiu szlabanu w oku własnym.
W nadziei, że nie nastąpi dalsza eskalacja listów-drukowanych-nie-tam-dokąd-zostały-skierowane
pozostaję z poważaniem
(Zdanie, 1989)
MIĘDZY NAMI BRUNATNYMI
Ponieważ p. Jacek Maziarski obsesyjnie zarzuca mi rozmaite dziwne sympatie, przeto chciałbym się Go spytać: „co sądzi On o poniższych postulatach:
>> Rząd ma zapewnić wszystkim możliwość zatrudnienia i zarabiania na życie;<<
>> Działania jednostki nie mogą kolidować z interesami społeczeństwa, muszą się zawierać w jego granicach i być korzystne dla wszystkich. (...) <<
>>Żądamy szerokiego zakresu opieki nad starcami;<<
>> Domagamy się umożliwienia każdemu zdolnemu i pracowitemu osiągnięcia wyższego wykształcenia, a więc i kierowniczych stanowisk; Zapewnienia wszechstronnego rozwoju systemu edukacji publicznej; Kształcenia utalentowanych dzieci biednych rodziców na koszt państwa;<<
>>Domagamy się ochrony zdrowia publicznego poprzez ochronę matki i dziecka, zakaz pracy dzieci oraz popieranie klubów zajmujących się wychowaniem fizycznym młodzieży. (...)<<
>>Jesteśmy przekonani, że ciągła poprawa (...) może pochodzić tylko z wewnątrz, na gruncie zasady: dobro ogółu przed dobrem jednostki. <<
Z góry uprzedzam, że jestem zdecydowanie przeciwny wszystkim tym zasadom, gdyż prowadzą one do gwałcenia praw Człowieka. Natomiast przekonany jestem, że mój szanowny Anatagonista wszystkie je (a przynajmniej zdecydowaną większość) popiera lub popierał jeszcze w niedalekiej przeszłosci.
Skąd pochodzą te postulaty?
Jak łatwo się domyśleć, są to postulaty z programu Narodowo-Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec (wersja z 1928 roku) - i nie tylko postulaty; zostały one z całą konsekwencją wdrożone przez Adolfa Hitlera i jego zdolnego i pracowitego ministra dra Józefa Goebbelsa (kształconego jednak na prywatnym stypendium katolickim, bo państwowych jeszcze nie było - na szczęście, bo gdy przyznaje je państwo, to wówczas urzędnik decyduje, co oznacza „biedny”, „zdolny” i „pracowity”; co z tego wynika - wiemy).
Jeśli mój szanowny Oponent nadal chce mnie posądzać o sympatie pro-hitlerowskie, to radzę: buziuchnę w kubeł z zimną wodą i trochę się otrzeźwić - milcząco. I uważać, by się nie zmarło na apopleksję - gdyż, jak powiedział Fryderyk von Hayek, nic tak nie rozwściecza, jak wykazanie komuś prawdziwego rodowodu jego ideologii.
Merytorycznie oskarżenia p. Jacka opierają się na artykule o polskich możliwościach programu politycznego w 1938 r., zamieszczonym w 38 numerze „Tygodnika Demokratycznego”. P. Maziarski roztropnie zakłada, że niewiele osób czyta i „ŁAD” i „TD” - przeto z całą swobodą dopuszcza się ordynarnych fałszerstw. Na początek jednak ze zwykłym sobie dowcipem sugeruje, że „TD” powinien był mój tekst odrzucić, natomiast wydrukowałaby go z chęcią „Polityka”. Przy całym zacietrzewieniu p. Jacek powinien jednak lepiej znać poglądy swoich byłych kolegów: ten tekst był już odrzucony przez „Politykę” - z motywacją kubek w kubek taką, jak p. Maziarskiego... tyle, że wyrażoną prywatnie i kulturalnie.
Tezy mego tekstu były następujące:
1. Teoria „równego dystansu od dwóch wrogów” była absurdalna.
2. Skoro rozważało się sojusz ze Stalinem przeciwko Hitlerowi - to można było rozważać sojusz z Hitlerem przeciwko Stalinowi.
3. Z moralnego punktu widzenia przed 1938 rokiem sojusz taki można było zawrzeć z Hitlerem - natomiast nie ze Stalinem, który był już wówczas winien ludobójstwa.
4. Być może ocaleliby wówczas polscy Żydzi - podobnie jak ocaleli np. włoscy i w znacznej mierze węgierscy.
Teraz zobaczymy, co z tym wszystkim zrobił Felietonista.
Przede wszystkim ustawił mnie sobie do bicia twierdząc, że praktycznie wszyscy przedwojenni wojskowi, dyplomaci i politycy uznawali za oczywistość teorię dwóch wrogów. Co prawda p. Jacek zawsze pochwalał nonkonformizm, przeto winna to być w Jego języku pochwała... Niestety, prawda jest taka, że bynajmniej nie jestem oryginalny. Co więcej: ogromna większość wojskowych uznawała piłsudczykowskie dogmaty za skrajną głupotę, dobrą może w 1925, gdy Sowiety były słabiutkie, Saara okupowana, Nadrenia zdemilitaryzowana, a Francja jeszcze gotowa szukać dalszej satysfakcji za rok 1870, za Verdun i Ypres - ale nie w 1935, gdy sąsiedzi się militaryzowali, a Polska gospodarka sparaliżowana była gigantycznymi budowlami socjalizmu typu Gdynia i COP, na które szły wszelkie środki.
Wojskowi jednak - i słusznie - są do walki, a nie do prowadzenia dyplomacji. Dyplomacja wszakże opanowana była po kumotersku przez piłsudczyków - i mało kto ośmieliłby się sprzeciwić pułkownikowi Józefowi Beckowi (oraz mitowi genialnego Marszałka).
Co do polityków: p. Maziarski obraża wszystkich tych, którzy byli zwolennikami polityki proniemieckiej lub prorosyjskiej. Było ich całkiem sporo! Charakterystyczne, że politycy pro-niemieccy lądowali w więzieniach w Berlinie, a pro-rosyjscy (najczęściej z obozu narodowego, trzymającego się dla odmiany dogmatów Pana Romana), byli mordowani w kazamatach rosyjskich. A dlaczego? Dlatego, że już nie byli potrzebni! Gdyby prowadzili niepodległą Polskę do sojuszu z Hitlerem względnie Stalinem - byliby bezcennymi sprzymierzeńcami; po klęsce - tylko szkodzili, gdyż obydwaj Wielcy Rewolucjoniści potrzebowali namiestników, a nie samodzielnych polityków. Tym niemniej było takich polityków sporo - i nazywanie ich „niewiele znaczącą garstką agentów obydwu stron” jest skandalem.
W każdym razie: opinia publiczna mogła być sobie emocjonalnie antyrosyjska i antyniemiecka - nie oznacza to jednak, że praktycznie wszyscy popierali nonsensowne założenia przedwojennej polityki zagranicznej RP.
Pan Maziarski być może tego po prostu nie wie, gdyż czyta wyłącznie źródła socjalistyczne (pezetpeerowskie lub piłsudczykowskie). Natomiast z całą pewnością świadomie fałszuje moją myśl, prezentując ją tak: „Stawianie oporu Niemcom hitlerowskim było błędem polskiej dyplomacji”.
Napisałem wręcz przeciwnie: W 1939 roku Polska choćby z powodów honorowych winna była stawić opór. Natomiast w 1938 powinna była dobrowolnie ciągnąć Niemcy do walki przeciwko Sowietom - nawet wbrew ich woli!
Teza ta nie jest moja - jak większość wniosków tekstu. Jest to ocena zmarłego niedawno, bardzo popularnego i kontrowersyjnego pisarza, Józefa Mackiewicza. Pan Maziarski uczyniłby dobrze czytając krytykę tych tez napisaną przez p. Jerzego Surdykowskiego i dalsze polemiki pp. Trznadla, Wowczuka, Orłosia i Malewskiego (broniących Mackiewicza) - choćby po to, by nie powtarzać tych samych błędów, które popełnił p. Surdykowski - prononsowany socjalista zresztą.
Nie ma w tym nic niemoralnego. Każde państwo powinno prowadzić politykę zgodną z honorem i jego interesami. Jeśli jedynym sposobem zapobieżenia niszczycielskiej wojnie jest inna wojna - np. prewencyjna - to nie należy się wahać, lecz ją wypowiedzieć. Jeśli jest ona, oczywiście, do wygrania.
Przechodzę do kwestii głównej. Bezczelnością i skandalem nazywa p. Maziarski „próby wybielania Hitlera”. Przypisuje mi przy tym tezę, że „był to normalny facet, przynajmniej na tle Stalina”.
Uzasadnia to takim cytatem z mego tekstu:
„Stalin wymordował parędziesiąt tysięcy swoich bolszewików, trockistów i paręnaście milionów „reakcyjnej swołoczy”, natomiast Hitler był (wybranym, przypominam demokratycznie) mężem stanu o rękach względnie czystych, które ściskali panowie Daladier i Chamberlain (...) Hitler zamordował raptem kilkudziesięciu swoich bolszewików z SA”.
Pan Jacek pisze: „Wiernie cytuję p. Korwin-Mikkego”. Istotnie. Gdy jednak zajrzymy do nawiasu, tam, gdzie są „uczciwie zacytowane” trzy kropki, stwierdzimy, że są tam słowa: „przed 1938 rokiem”!
No, z perspektywy 1938 roku tak to właśnie wyglądało. Stalin już był ludobójcą, a Hitler jeszcze nie. Wyliczanie, że były w Niemczech „internaty” i obozy pracy, to stawianie Hitlera na równi z - powiedzmy - p. gen. Jaruzelskim. Ja na przykład siedziałem dwa razy w więzieniu śledczym, cztery miesiące w obozie dla internowanych - ale gdyby ktoś z tego powodu chciał mnie przyrównać do ofiary Oświęcimia lub Kołymy - to bym protestował. Owszem, były próby robienia z tego martyrologii - podobnie jak każdy uchodźca z Chile lub zwolniony z Dachau w 1933 robił z siebie męczennika. To jest normalne - ale trzeba o tym skrzywieniu pamiętać. Inaczej spadamy do poziomu dyskusji w stylu „Stalin jest mordercą? Eisenhower też ma ręce ubabrane w krwi Rosenbergów!” (którzy, nb. naprawdę byli sowieckimi szpiegami i jak najsłuszniej zasiedli na elektrycznym krześle - proszę p. Maziarskiego.)
Tak więc w 1938 Hitler mieścił się w granicach tego, co uważało się za normalną uprawnioną politykę. Stalin już nie. Jeśli więc mówimy o względach moralnych - to sojusz można było zawrzeć z dwojga złego tylko z tym pierwszym. A przecież ilu publicystów gromiło piłsudczyków za to, że nie zawarli sojuszu z tym drugim?
Sprawa jednak jest głębsza. Nawet po 1939, nawet po 1944, Stalin pozostaje mordercą co najmniej dziesięciokrotnie większej liczby ludzi niż Hitler. I powtarzam - raz o to pytałem (bezskutecznie) p. Maziarskiego: „Jeśli liczby nie mają nic do rzeczy, to czemu mord w Katyniu uważamy za coś okropniejszego od zamordowania - powiedzmy- ambasadora Niemiec w Paryżu (po czym nastąpiła Kristallnacht); albo też: czemu zabicie trzech spośród ostatnich siedmiu Indian szczepu Aurovuace jest mniej okropne od Holocaustu?”
Rzecz w tym - i trzeba to powiedzieć - że bardzo wielu intelektualistów nie chce przyjąć do wiadomości, iż Stalin był gorszym zbrodniarzem od Hitlera - i czyni to z powodów osobistych. Praktycznie żaden polski inteligent nie kolaborował z Hitlerem, nie pisał wierszy na cześć Hitlera itd. - natomiast pełno szacownych „przywódców duchowych narodu” (obecnie najczęściej w lewicowej opozycji... ) kolaborowało ze Stalinem. Dopóki to pokolenie kolaborantów trzęsie kawiarnią warszawską - dopóty tego typu sądy będą przez ich popleczników typu p. Maziarskiego traktowane jako „bezczelność i skandal”.
Najgorsze zaś jest to, że dla ludzi typu p. Maziarskiego czy - powiedzmy - p. Aleksandra J. Wieczorkowskiego wymordowanie 3 milionów Żydów jest (i słusznie) czymś okropnym - natomiast wymordowanie 3 milionów szlachty i burżuazji rosyjskiej jest w gruncie rzeczy „aktem sprawiedliwości dziejowej”. Takie wynieśli ze szkół wiadomości, sami w tym duchu napisali sporo artykułów - no, i tak im zostało. To właśnie przekonanie pozwala im wierzyć, że kolaborując z socjalistami nie narodowymi wybrali lepszą cząstkę - a to, że Stalin wymordował więcej ludzi, jest przy tym bez znaczenia, skoro mordował właściwych... Ludzie ci prędzej zastąpią słowo „klasa” przez „naród” i zrozumieją analogiczny punkt widzenia nacjonalisty - niż zaakceptują pogląd liberała, dla którego wartość człowieka nie zależy do grupy, do której należy.
Wracam do polemiki. Nie znam historii Żydów słowackich - ale wiem za to, że dopóki Węgrami rządził reakcyjny regent, adm. Mikołaj Horthy, włos im z głowy nie spadł. Regent popełnił głupstwo dając się obalić Strzało-Krzyżowcom - ale to już błąd w sztuce rządzenia. W Rumunii jeśli ginęli Żydzi - to z powodu Żelaznej Gwardii, a nie Gestapo. I tak dalej.
Powtarzam: Polska byłaby zbyt cennym sojusznikiem, by Hitler nazbyt nalegał na radykalne rozwiązania i próbował siłą przełamać opór Polaków. Nawet gdyby po władzę sięgnęła endecja, to co najwyżej doszłoby do szykan typu „Gwiazda Dawida na rękawie poza ghettem”.
Oczywiście zupełnie inna byłaby kwestia po parunastu latach gdyby Hitler już skończył z porządkowaniem spraw narodowych w Związku Narodowo-Socjalistycznych Republik. Przede wszystkim proszę pamiętać, że zgodnie z planami Hitlera Polska miała odstąpić Niemcom były zabór pruski - a w zamian otrzymać rekompensatę na Wschodzie (w wyniku czego najprawdopodobniej wszyscy Żydzi znaleźliby się... na jej terytorium!!!). Pan Maziarski straszy wiedzą wyniesioną z „Mein Kampf”. W odróżnieniu do niego czytałem „Mój bój” dwukrotnie i nawet napisałem przedmowę do wydania (z 1984 roku) „Antyk” i zapewniam, że nie ma tam nic o mordowaniu, w szczególności o piecach gazowych. Są natomiast plany wysiedlenia Żydów na Madagaskar - i po to m.in. potrzebne były Hitlerowi kolonie. Gdyby więc wojnę wygrał, to miałby sporo zajęcia na długie lata - a potem by umarł, nastąpiłaby, jak słusznie napisał Stanisław Michalkiewicz, „odwilż” i „pierestrojka” - i, jakby nie liczyć, wychodzi, że po zwycięstwie Hitlera ofiar byłoby mniej niż w wyniku długotrwałej i zwycięskiej wojny aliantów.
A może nie? Historia nie jest zdeterminowana... Mogło być różnie. Tym niemniej statystycznie sądzę, że mam rację.
W każdym razie: taka hipoteza z pewnością nie jest niedorzecznością. Nigdy też nie obciążałem Polski winą za Holocaust - jak usiłuje mi wmawiać p. Maziarski. Musiałbym bowiem wówczas uważać, że za paszkwil p. Jacka odpowiedzialny jest właściciel kawiarni, w której spotkali się przypadkowo po raz pierwszy Jego ojciec z Jego matką. Twierdziłem natomiast, że decyzja nie-pójścia z Hitlerem była jedną z przyczyn Holocaustu - a to zupełnie coś innego! Był to - jak głosi sam tytuł - zwykły błąd, jakich w historii popełniono dziesiątki tysięcy.
Nikomu zresztą, ani w 1938, ani 1939 roku nie śnił się Oświęcim - ani też nikt nie myślał, że akurat sprawa żydowska okaże się tak ważna. I nie sądzę też, by również teraz należało ją absolutyzować: inne narody też poniosły wielkie straty w tamtej wojnie - np. Ingusze. Tylko Ingusze nie dysponują połową prasy amerykańskiej, telewizją, wytwórniami filmowymi itd. (nie mam zresztą pretensji do Żydów o to, że wykorzystują swoje zdolności i możliwości - ale też reszta świata nie musi temu optycznemu złudzeniu ulegać...)
To by było na tyle. Myślę, że zachwiałem przekonaniem, iż twierdzenie „desperacka obrona Polski jako praprzyczyna Holocaustu - czegoś równie głupiego nie czytałem od dawna” jest co najmniej przesadzone.
Mogę jeszcze długo. Hitler np. istotnie pisał, że chce obrócić Polaków w niewolników - ale i Stalin pisał, że chce całkowicie wyplenić burżuazję, wprowadzić absolutną urawniłowkę - i nie wprowadził. Mógłbym wykazywać obrzydliwą technikę grania na emocjach Czytelnika - np. twierdzenie, że eksterminacja Żydów zaczęła się przed 1939 rokiem (zaczęła się w 1941); używanie nazw Dachau, Buchenwald i Sachsenhausen - które kojarzą się z obozami zagłady - na określenie tych obozów w... 1933 roku, gdy przypominały one raczej „obozy dla pasożytów” zakładane po 1983 roku na Żuławach.
Mógłbym wyśmiewać się z rozumowania, że dowodem na to, iż los Polaków w sojuszu z Hitlerem byłby tragiczny - była sytuacja Polaków na Opolszczyźnie, w Gdańsku, na Mazurach; gdyby p. Maziarski więcej czytał, a mniej pisał, to wiedziałby, że Polacy mieli w Niemczech swoje organizacje, swoje gazety, swoją własność przede wszystkim - i gdyby tylko Polacy pod okupacją stalinowską (bo lata 1945-55 traktuję jako obcą okupację) mieli się tak dobrze, jak Polacy w 1938 w Niemczech hitlerowskich... Ech, panie Jacku...
Ech, panie Jacku...
FIKCJE I MITY FILO-SEMITY
Poniższy tekst mój sekretarz osobiście i bez zwłoki zaniósł do „Tygodnika Kulturalnego”. Redakcja - wbrew swej nazwie - nie pofatygowała się jednak powiadomić mnie, że polemiki tej nie wydrukuje. Uczyniła to dopiero, gdy - zaniepokojony - zadzwoniłem osobiście, odmówiła zresztą pod nędznym pretekstem, że polemika ciągnęłaby się zbyt długo - co jest fałszem wobec mego zastrzeżenia, które znajdą Państwo na końcu artykułu.
Postępowanie takie bez ogródek nazwałbym „chamstwem” - gdyby nie obawa, że oskarżony zostanę o postponowanie tygodnika ZSL. Takie obyczaje jednak nie są właściwe dla naszego ludu wiejskiego - jest to, niestety, specyfika „chłopów” z Marszałkowskiej.
Czytelnicy „Tygodnika Kulturalnego” mają rzadkie szczęście: na własne oczy mogą obserwować kuchnię, w której metodą cygańską pichci się brednie na smalonych dubach. Mam tu na myśli kolejny atak p. Aleksandra J. Wieczorkowskiego („TK”, 21/88). Widzom tego spektaklu ofiaruję więc kilka wyjaśnień - niezbędnych, gdyż nie każdy zna wszystkie moje inkryminowane teksty. Piszę to dla Państwa - a nie dla p. AJW: ten, jeśli nic nie zrozumiał i niczego się nie nauczył z poprzedniej repliki, to pozostaje przypadkiem beznadziejnym.
W swej poprzedniej wypowiedzi („TK”, 20/88) wyraziłem przypuszczenie, że p. AJW posługuje się jakąś odmienną od normalnej logiką. P. AJW pośpieszył z dowodem, że mam rację - ale zmuszony tu jestem poprosić państwa o chwilę nieco uważniejszej lektury (jak to przy rozważaniach z logiki stosowanej).
Wyobraźmy sobie, że Kowalskim urodziło się dziewięcioro dzieci. Niestety, ośmioro z nich zmarło w wieku czterech tygodni - uchowało się dziewiąte. Była to rodzina nieco słabowita - jak widać - a ponieważ byli Świadkami Jehowy, przeto nie pozwalali lekarzom na ingerencję.
Wiśniewscy też byli słabowici - ale z ich dziewięciorga dzieci przeżyło ośmioro, właśnie dzięki medycynie. Niestety, nie przeżyły ataku grypy-hiszpanki i zmarły (poza jednym) - w wieku lat kilkunastu - od 11-tu do 19-tu, powiedzmy - wszystkie w jednym dniu.
Obie rodziny wyrównały się liczebnie. Która przeżyła większą tragedię? To ocena subiektywna. Oceniający musi jednak dbać o z g o d n o ś ć ocen. Tymczasem p. AJW raz zarzuca mi, że nie rozumiem, iż dobrze jest, że dzieci Wiśniewskich jeszcze trochę pożyły - a raz, że nie rozumiem, że ich późniejsza równoczesna śmierć jest tragedią większą (i tu, ni z gruszki ni z pietruszki, wzywa na pomoc Episkopat!). ALBO-ALBO! Ja zresztą twierdziłem, że to mniej-więcej wszystko jedno - i p. AJW też się to nie podoba!
P. AJW po prostu zachowuje się jak dziecko: chciałby zjeść ciastko - i mieć je w dalszym ciągu. Jest to - jak sądzę - niemożliwe. Brak selekcji powoduje nieuniknione osłabienie gatunku - o czym kogo jak kogo, ale Czytelników związanych ze wsią przekonywać długo nie trzeba. Można w postawioną przeze mnie tezę nie wierzyć i twierdzić, że „jakoś to będzie”. Nawet jednak, gdyby teza ta okazała się fałszywa - i nie pojawiłyby się AIDS ani żadna inna cholera - to i tak nie mogło by to być powodem do oskarżania mnie o amoralność!!!
Przypuśćmy, że mówię dziecku: „Nie biegaj - bo się spocisz, dostaniesz zapalenia płuc i umrzesz!” - po czym dziecko się poci, ale nie choruje: czy ktoś oskarżyłby mnie o amoralne podejście do dziecka???
Skoro p. AJW jest Państwa stałym felietonistą, to proponuję, by zapytali go Państwo jeszcze o inną kwestię - też z dziedziny zgodności ocen. P. AJW jest zdecydowanym przeciwnikiem kary śmierci, czemu publicznie dawał wyraz. Jednocześnie p. AJW aż wrzeszczy z oburzenia, gdy ktoś kwestionuje (nie, nie moralną słuszność: tylko formalną zasadność) ukarania śmiercią p. Demjaniuka - i, np. Eichmanna, by nie wspomnieć o Geringu i innych. Sądzę, że z duża radością czytać Państwo będą wypowiedź p. AJW na ten temat... Zapewne dowiedzą się Państwo, że kara śmierci jest absolutnie niedopuszczalna - poza przypadkami, w których p. AJW i jego koledzy uznają ją za dopuszczalną.
Kończmy z formułkami - przejdźmy do ocen. P. AJW na początku czyni mi zaszczyt porównując mnie do Fryderyka Nietzsche’go. Potem podaje cytaty.
Bez bicia przyznaję się, że podzielam zapewne niektóre - a może i liczne: nie wiem, mało czytałem, nie znam niemieckiego - poglądy Fryderyka Nietzschego. Kategorycznie natomiast protestuję - nie z oburzenia, lecz w imię prawdy - gdy ktoś próbuje (przez „delikatną” sugestię, że mogło mi zaszkodzić przeczytanie „Mein Kampf”...) znajdywać podobieństwo między poglądami moimi, a narodowo-socjalistycznymi lub faszystowskimi. P. prof. Fryderyk von Hayek słusznie zauważył, że Hitler czasami podawał się za chrześcijanina, za socjalistę, za faszystę, za rewolucjonistę, za kontr-rewolucjonistę, za demokratę nawet - ale NIGDY nie podawał się za konserwatystę lub liberała... I słusznie - bo są to skrajne przeciwieństwa. A pewien jestem, że p. AJW świetnie wie, że nauka dawno już odrzuciła oskarżenie Nietzschego o faszyzację Niemiec (co byłoby tym samym, co oskarżanie Stephensona o katastrofę kolejową i Einsteina o Hiroszimę!) - p. AJW liczy jednak, że państwo o tym nie wiecie!!!
Nie znam - jak się napisało - prawie żadnych pism Nietzschego, ani nie znam na tyle niemieckiego, by przyznać się, czy rozróżniam Herrenmoral i Sklavenmoral w duchu autora „Woli mocy”. Wyraźnie jednak odróżniam tych, co lubią ryzyko - od tych, co wolą spokój i zabezpieczenie socjalne; tych, co stają po stronie słabszego - i tych, co uważają, że słabszemu trzeba dokopać; tych, co uważają, że jeśli prąd dziejowy idzie w jakimś kierunku, to trzeba stawiać mu opór - od tych, którzy uważają, że trzeba prądowi pomagać; tych, co podlizują się przełożonym, a za plecami ich obgadują - od tych, co bronią swych przełożonych - ale w oczy mówią im prawdę; czy to o to chodzi?
P. AJW śmie w swym tekście imputować, że Kościół katolicki nie potępiał rewolucji francuskiej!!! Jest to bezczelność posunięta tak daleko, że p. AJW domaga się jeszcze by asystent kościelny „ŁAD-u” przywołał mnie do porządku.
Otóż: Kościół tę (i inne...) rewolucje kategorycznie potępiał - a niektórzy Jego wybitni przedstawiciele robili to w znacznie ostrzejszych, niż ja, słowach! Proszę mi wierzyć: gdy romantyczny prawicowiec (jak Nietzsche), Kościół katolicki oraz liberałowie coś zgodnie potępiają - to można ślepo przyjąć, że coś z tym jest źle. P. AJW może mieć zdanie odrębne - ale nie powinien Państwu sypać piaskiem w oczy!!!
Mimo, że też uważam się w pewnym sensie za prawicowca - to nie przyjmuję za swoje wszystkich tez Nietzschego (z tych, które przedstawił p. AJW). Nie uważam np., że lekarz powinien nieuleczalnie choremu pacjentowi oferować zamiast lekarstwa - wstręt!? Zaznaczam tu od razu, że i Nietzsche nie wzywał, by p a ń s t w o n a k a z y w a ł o lekarzom okazywanie „wstrętu” lub eutanazję - być może Prusacy nie umieli sobie wyobrazić, że w jakąś dziedzinę mogłoby nie wkroczyć państwo, skąd i podatność na hitleryzm... Nietzsche sugerował jedynie coś lekarzom - a chory mógł wybrać sobie innego lekarza, zwolennika innej filozofii.
Tu od razu wyjaśnienie. Lewica najchętniej używa państwa by pomagać słabym i cierpiącym. Prawica natomiast chce używać państwa do selekcji. Natomiast my, liberałowie, domagamy się, by państwo nie robiło w tej sprawie NIC!!! Co więcej: uważamy, że postawy Lewicy i Prawicy są do siebie w gruncie rzeczy bardzo podobne: i tu i tam robi się COŚ (do czego potrzebna jest biurokracja). Nic dziwnego, że do NSDAP masowo zapisywali się członkowie rozbitych uprzednio SPD i DKP... Ludzie ubodzy duchem i nie wierzący w rozsądek bliźniego sami domagają się, by tworzyć rozmaite aparaty biurokratyczne. Dla dobra ogółu, oczywiście.
Przyznaję, że między liberałami i chrześcijańskimi demokratami istnieją tu wyraźne różnice: liberał wierzy w dobroczynność indywidualną - chadek chce tworzyć wspólnoty parafialne i inne - ale dobrowolne! Zgodnie odrzucamy świadczenie dobra innym pod przymusem lub za przymusowo odbierane innym pieniądze. Te różnice są niewielkie, w porównaniu z poglądami p. AJW i jemu podobnych; w każdym razie nie p. AJW jest powołany do oceny różnic i do wzajemnego judzenia.
P. AJW do tego stopnia nie lubi rzeczywistości, że oburza go, że ona istnieje. Ja wcale się nie cieszę (ani nie smucę), że po epidemii ospy w wyniku której wymarła 1/3 populacji nastąpił w Europie rozkwit cywilizacji (to się nazywało „Odrodzenie” - może ktoś z Państwa podpowie to p. AJW?). Jest to jednak FAKT - a na fakty nie ma się co obrażać.
P. AJW natomiast wścieka się na mnie - i powiem Państwu dlaczego! Dlatego, że niewygodnie mu napisać, że jestem wrogiem socjalizmu i komunizmu, co by przed ćwierćwieczem na pewno uczynił. Z tego właśnie powodu zastępczo oskarża mnie o faszyzm, anty-semityzm itp. Pomysł, by o to właśnie pomawiać liberała jest bzdurą piramidalną - przypomina oskarżenie jarosza o ludożerstwo. My, liberałowie, w ogóle nie uznajemy rozumowania w kategoriach bytów kolektywnych:
„Bo Żydzi to, a klasa robotnicza tamto...”. Co nie znaczy, że nie widzimy prawidłowości statystycznych.
Pan AJW - bardzo przepraszam - ale najzwyczajniej w świecie okłamuje Państwa twierdząc, iż odmawiam Izraelowi prawa do sądzenia ludobójców „z naciąganych przyczyn kazuistycznych”. Rozumiałbym takie określenie, gdybym stwierdził (czego nie zrobiłem, choć tak uważam!!) że nie można karać za „ludobójstwo”, gdyż to pojęcie prawne stworzono już po wojnie, a prawo - z definicji - nie działa wstecz; powieszenie za wielokrotne „morderstwa” byłoby poprawne i zupełnie wystarczające. W swym felietonie - widać nie dość jasno dla umysłów typu p. AJW - napisałem jednak coś innego. Powtórzę to wyraźnie.
Gdyby w latach 1890-1910 jakiś maniak zamordował w Chicago nawet i 1000 Polaków (wyłącznie Polaków! - p. Demjaniuk zabił mniej i - nie wyłącznie Żydów...) i gdyby go schwytano w roku 1930 to nikt przy zdrowych zmysłach nie domagałby się od rządu USA, by wydano go nowo-powstałej Polsce. TAK - czy NIE? Stany Zjednoczone - gdyby nawet rząd polski zwariował i z czymś takim wystąpił - nigdy by go nie wydały. Natomiast p. Demjaniuka (o ile to on, oczywiście, bo po czterdziestu latach trudno poznać) wydano.
Jedyna różnica to to, że tu chodzi o Żydów, którzy (nie tylko z uwagi na bezmiar tragedii Holocaustu) traktowani są jak święte krowy. W tym wypadku naruszyli podstawowe zasady prawne - w imię nacjonalizmu (którego wcześniej padli ofiarą). Podtrzymuję tezę, że gdyby partia pp. Goldy Meir i Szymona Peresa zdobyła w Izraelu tak trwałą większość, jak hitlerowcy w Niemczech - to powstałby tam ustrój gorszy niż narodowo-socjalistyczny, bo z dodatkiem fanatyzmu religijnego. Tak się nie stało - co m.in. jest zasługą polityków tej partii, którzy NIE zastosowali metod używanych przez Hitlera dla utrzymania się przy władzy.
Dla informacji Państwa: w sprawie Eichmanna przeciwnikami wymierzenia mu kary śmierci byli zarówno słynny filozof Marcin Buber - jak i prof. Gerard Scholem (nie licząc tysięcy innych - sama Hanna Arendt miała tu wątpliwości...). Obecnie ruch przeciwko skazaniu p. Demjaniuka jest wśród Żydów b. silny.
Domaganie się, by w stosunku do jakiejś grupy stosować inną miarkę niż do innych (dlaczego wymordowanie Ormian nie zostało uznane za „ludobójstwo?”) powoduje ku takiej grupie trwałą niechęć. To co pisałem w poprzedniej replice o homoseksualistach - i tu pozostaje w mocy. I znów zgadza się ze mną p. Jerzy Urban, który w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych” napisał, że trwający obecnie festiwal pro-żydowski da efekty dokładnie odwrotne niż zamierzenia jego animatorów. P. Urban dla większości Polaków nie jest autorytetem - a dla innej nieco większości nie jestem nim ja. Jeśli jednak dwa niepokorne umysły z dwóch przeciwnych obozów politycznych zgodnie ostrzegają przed tym samym - to ja bym się jednak nad tym zastanowił.
W każdym razie: wyskoki p. AJW (niedawno publicznie mianował sam siebie „honorowym Żydem” i oświadczył - w jak najszlachetniejszej intencji - że powołany jest, by zastąpić zbyt nielicznych w Polsce Żydów - co powitałbym z uznaniem, gdyby nie to, że znani mi żydowscy intelektualiści byli ludźmi o precyzyjnej logice, szerokiej wiedzy i dużym poczuciu humoru; to przeszkadza mi uznać p. AJW za najlepszego kandydata do tej wdzięcznej roli). Otóż wyskoki te, to najgorsza pomoc dla sprawy, o którą walczy. By utrudnić Mu więc strzelanie goli do własnej bramki zapowiadam z góry, że więcej grać w to nie będę - choćbym był prowokowany wyzywaniem od pomocników siepaczy z Oświęcimia, pociotków Hessa i heroldów nowych pogromów. Stracą Państwo dobrą zabawę - ale trudno. Tak trzeba...
A poza tym: trochę już mi się znudziło. Są poza żydowskimi inne, ciekawsze tematy!
RASISTA PASSENT
„POLITYKA” to nie tylko tygodnik - to instytucja. Instytucja poważna, o dużym autorytecie i kolosalnych wpływach - zarówno wśród decydentów, jak i na opinię publiczną. Jako pismo „POLITYKA” utrzymuje wysoki poziom merytoryczny, a także stara się o utrzymanie wysokiego standardu etyki (jak na środowisko dziennikarskie, oczywiście).
Nie jest więc dla Polaków obojętne, co dzieje się w „POLITYCE”. A gdzieś tak od jesieni coraz częściej pojawiają się oznaki niepokojące. Nie idzie o wyskoki typu zamieszczenia ewidentnie błędnych metodycznie tekstów jak np. p. Lubelskiej (33/88, pisałem o tym już w „ŁAD”-zie) - to kwestia techniki. Nie chodzi o to, że co tydzień pojawiają się bajdurzenia p. Huberta Eco - zapewne w ramach wymiany ktoś z „POLITYKI” drukowany jest we Włoszech za dewizy, a do tego, że na wymianie zwykle tracimy - to przywykliśmy (ani p. Eco, ani p. Buchwald nie są warci małego palca pp. Passenta lub KTT). (.......)
Lord Acton trzeźwo zauważył przed stu ponad laty, że najwyższym - i końcowym - stadium socjalizmu jest nacjonalizm. „POLITYKA” to stadium zaczyna już osiągać, czego dowodem jest znów felieton p. Passenta („Z deszczu pod rynnę” - 2/88) gdzie Autor w pełni demonstruje Swe rasistowskie skłonności. Chodzi Mu o skład socjalny najlepszych amerykańskich uczelni, który pogarsza się gdyż np. rośnie udział i sukcesy młodzieży pochodzenia azjatyckiego ze względu na jej tradycyjną pracowitość!!
Rasizm p. Passenta jest jednakże specyficzny, gdyż jeśli zmniejsza się udział młodzieży murzyńskiej (ze względu na jej tradycyjne lenistwo?) - to też skład socjalny się pogarsza. Zmusza mnie to do rewizji mych poglądów.
Do tej pory sądziłem, że Lewica to dzieci, które po prostu nienawidzą swoich rodziców. Wolą cywilizację chińską, murzyńską, lub malajską - byle nie naszą, europejską, która jest wredna. Biali są źli - i koniec.
Z przytoczonego tekstu wynika jednak co innego. Sytuacja pogarsza się nie dlatego, że więcej jest studentów białych - lecz dlatego, że więcej jest zdolnych i pracowitych! Dobrze - to byłoby wtedy gdyby na uczelnie przyjmowano wyłącznie dzieci półdebilne i pedagodzy zdołaliby wyprowadzić je na poziom pozwalający konkurować z normalnie rozwiniętymi!
Tak więc p. Passent jest rasistą pozornym tylko - tak naprawdę chciałby zgnoić dowolną cywilizację, niezależnie od rasy i koloru skóry. Poprzez urawniłowkę oświatową, rzecz jasna. W inkryminowanym felietonie jest On gotów jednak pogodzić się z nieuniknionym i przystać na szkolnictwo prywatne - pod „drobnym” warunkiem: szkolnictwo prywatne byłoby BEZPŁATNE..
Trudno Szanownego Felietonistę podejrzewać o starcze rozmiękczenie mózgu - spytać się więc należy: jak On to sobie wyobraża? Albo szkoły miałyby mieć jednakowy poziom - albo też powstałoby pytanie: KTO przydziela dzieci do szkół lepszych? Pierwsza możliwość jest absurdem - nie udało się tego osiągnąć w żadnym ustroju i nie uda w najczystszym komuniźmie, nie mówiąc już o szkolnictwie prywatnym. W przypadku drugim odpowiedź jest jasna: szkoły byłyby zróżnicowane - a do lepszych szłoby się dzięki znajomościom. Czyli tak, jak do tej pory...
Po co więc tę żabę jeść? Po to, by zachować POZORY prywatyzacji, a uratować lewicową fikcję „równego startu”.
Doktryna ta w świetle dzisiejszej nauki jest jednakże nie do utrzymania. Dzieci nie tylko dziedziczą część zdolności genetycznie, ale reszty nabierają w najwcześniejszych latach, miesiącach, tygodniach i dniach - a także w okresie życia płodowego. Jeśli by więc Lewica istotnie chciała wyrównać szanse na starcie - to przede wszystkim powinna usunąć kobiety od nie-kobiecych zajęć, bo dziecko w łonie matki zrywanej o świcie do pracy przy huczącej maszynie nie ma równych szans. Dobrze też byłoby zacząć od nie propagowania przerywania ciąży - bo dziecko zabite w pierwszych tygodniach nie ma szans w ogóle!
(Polecam tu bon-mots p. Ronald Reagana: Tak się dziwnie składa, że za aborcją opowiadają się wyłącznie ci, którym już wyskrobanie nie grozi).
Prawica jest uczciwsza: nie chce wyrównywać szans, bo to jest niemożliwe. Przeciwnie: tu jest konflikt wartości; gdyby nawet pewne sztuczne wyrównanie dawało technicznie lepsze wyniki edukacyjne - to ja byłbym przeciwko, gdyż nierówność (do pewnych granic) uważam za wartość samą w sobie; samo wyrównywanie uważam za szkodliwe.
Ukazanie konfliktu wartości kończy dyskusję. Odnotuję więc tylko, że nie wszystko w <<POLITYCE>> się pogarsza: podobało mi się np. bezkompromisowe potępienie (przez p. Stanisława Podemskiego) wykonania „wyroku” wydanego przez Izraelczyków na Adolfa Eichmanna*. W ogóle: więcej mi się podoba, niż nie - i prorokuję, że „POLITYKA” długo jeszcze będzie wiodącym tygodnikiem w Polsce. Wiodącym - ale i więdnącym. Powoli i z godnością.
*Tu drobne wyjaśnienie dla Czytelników, zdziwionych, że ktoś z „POLITYKI” - i wypowiedział się przeciwko ukaraniu śmiercią Eichmanna. Objaśnienie jest proste: p. Stanisław Podemski wypowiedział się przeciwko karze śmierci. Kto jest przeciwko karze śmierci w ogóle, jest też przeciwko karze śmierci w szczególe - dokładnie tak samo, jak w słynnej bajce p. Stanisława Lema „Koniec świata o 8-mej „ten, kto jest za zniszczeniem świata jest i za zniszczeniem kota trzymanego przez głównego bohatera, gotowego zniszczyć wszechświat (ten argument jak gdyby do niego trafia...). Nie jestem natomiast pewien, czy zdają sobie z tego sprawę Żydzi-abolicjoniści!
SZMALCOWNICY
Pan Jerzy R. Nowak, znakomity znawca spraw węgierskich (z informacji, jakich mi o tym kraju udzielił, wynika, że bariera została tam chyba ostatecznie złamana) pożyczył mi na dni kilka wydaną oficjalnie książkę Hanny Arendt „Eichmann w Jerozolimie”. Do tej pory dzieła Arendtowej czytywałem wyłącznie w drugim obiegu - a raczej przeglądałem, gdyż nie lubię metody intelektualnej polegającej na tym, że myśl, którą da się przedstawić w felietonie, należy rozdmuchać do 500-stronicowego tomu tak, by stała się zrozumiała nawet dla człowieka o umyśle zniekształconym dziesiątkami lat uniwersyteckiego treningu.
Ten 400-stronicowy reportaż czytałem jednak aż do końca - przez prawie pół nocy. Zmarła w 1975 roku Autorka nie potrafiła bowiem wprawdzie przełamać wszelkich myślowych tabu „obowiązujących” niejako z urzędu publicystów żydowskich (np. po przytoczeniu zastrzeżeń przeciwko porwaniu i sądzeniu Eichmanna w Tel-Avivie gołosłownie i bez uzasadnienia uznała, że było to jednak słuszne i właściwe) - ale podała wiele faktów i interpretacji całkowicie odmiennych od tych, których oczekuje obywatel PRL od stereotypowego pisarza żydowskiego. Ten stereotyp jest zresztą przeraźliwie uproszczony: Żydzi, jak każdy naród, są zróżnicowani w poglądach - i np. wściekłość, z jaką postępowe środowiska żydowskie w USA atakują Izrael jest znacznie większa niż emocje, z jakimi nasza emigracja podchodziła do PRL.
W szczególności - to jest dygresja - Hanna Arendt przypomina, że w Izraelu „żaden Żyd nie może zaślubić osoby nie będącej pochodzenia żydowskiego; małżeństwa zawarte za granicą są uznawane, ale dzieci ze związków mieszanych są z punktu widzenia prawa dziećmi nieślubnymi (dzieci poza-małżeńskie, których rodzice są Żydami, są prawowite), a jeśli komuś zdarza się mieć matkę nie-Żydówkę, nie może zawrzeć związku małżeńskiego, osoby takiej nie można także pochować”. Przytaczam to nie w formie ataku na państwo Izrael: dopóki każdemu wolno tam pojechać i wyjechać bez żadnych ograniczeń nie jest to żadne łamanie praw człowieka i z punktu widzenia liberała wszystko jest OK; Autorka ma jednak rację komentując: „...musiała zapierać dech naiwność, z jaką oskarżyciel potępił osławione ustawy norymberskie z 1935 roku, zakazujące małżeństw mieszanych...”
Opinia żydowska w sprawach np. polskich jest na ogół zupełnie inna niż opinia zawodowców, z którym miał np. do czynienia p. prof. Ryszard Bender z kolegami. Tym niemniej stereotyp „Polacy są jednak jakoś winni temu, że na ich ziemi był Oświęcim” - pokutuje. Zaznaczam, że dalszą dyskusję prowadzić będę w obcym mi języku, gdyż w ogóle nie uznaję odpowiedzialności zbiorowej - i jeśli mi ktoś wypomni, że paru Polaków w Pcimiu niegodziwie potraktowało Żyda, to czuję się dokładnie tak samo winny, jak gdyby zrobiło to paru Peruwiańczyków w Hong-Kongu. Tak: nie uważam też by dzisiejsi Niemcy musieli odpowiadać za swoich dziadków, choć Schmidt może się wstydzić, jeśli to jego konkretny dziadek był przestępcą; nawet wówczas trzeba jednak zachować godność, a nie dawać z siebie obrzydliwe widowisko jak to uczynił - nie wiem za czyje pieniądze zaproszony do Polski - p. Mikołaj Frank, syn byłego Generalnego Gubernatora, demonstrujący kompleks Edypa i modne zboczenia seksualne jako reakcję na winy ojca.
Jeśli więc przyjąć język wroga-kolektywisty i utrzymywać, że „Polacy też są winni” - to dobrze znać (podane przez Arendtową) fakty. Otóż Holocaust był możliwy dlatego, że Żydów rejestrowały Rady Żydowskie, łapała żydowska policja, Żydzi stanowili na ogół obsługę krematorium, Żydem też był kat w Teresinie (obóz „specjalny”). Jeżeli by więc rozumować analogicznie, to trzeba by dojść do wniosku, że za Holocaust odpowiedzialny jest... naród żydowski.
Jest to, oczywiście absurd - ale właśnie w ten sposób, per reductio ad absurdum, wykazałem nonsensowność obciążenia odpowiedzialnością innych narodów. Tak nawiasem: Autorka wymienia wielu dostojników III Rzeszy krwi mieszanej - a o Janie Franku, Generalnym Gubernatorze, twierdzi, że był najprawdopodobniej Żydem czystej krwi (słowo honoru, że nie piszę tego po to, by znów utrzymywać, że „wszystkiemu winni Żydzi”!)
Z całą natomiast powagą traktuję obserwację Autorki, że Żydzi ocaleli tam, gdzie nie było Rad Żydowskich - gdyż po prostu nie miał ich kto wówczas spisać!
To znów tyczy dowolnej społeczności. Gdy straci się własne państwo i dostanie się pod wrogą władzę (jak w przypadku Mongołów lub hitlerowców) to optymalną strategią jest rozproszenie. Broń Boże jakichś ciał koordynujących, przedstawicielstw i reprezentacji! Nic tak nie ułatwia wrogowi opanowania społeczeństwa. Wystarczy wówczas opanować centra...
Tyczy to również czasem własnego państwa, jeśli jest to państwo oparte na niemoralnych podstawach. Amerykańscy libertarianie wyliczyli, że w XX wieku ponad trzy razy więcej ludzi zginęło z rąk własnych rządów - niż z cudzych!! Najświeższy przykład: parę lat rządów p. dra PolPota kosztowało Kambodżę więcej trupów niż chyba wszystkie wojny w jej trwającej parę tysięcy lat historii...
I tu dochodzę do sprawy nieco drażliwej. Opisując gehennę Żydów na Wschodzie nieustannie wymienia się dziesiątki ofiarnych działaczy Państwa Podziemnego, którzy z narażeniem życia organizowali pomoc dla ukrywających się Żydów (a także przekazali parę pistoletów dla ŻOB). Narażenie życia było bardzo realne - bo wpadki były częste. Na akcję tę Rząd londyński wyasygnował trochę złota - tak potrzebnego przecież na inne cele. O tym pisze się w superlatywach.
A jednocześnie trwała prawdziwa walka o uratowanie Żydów. Była to akcja indywidualna i rozproszona. Dziesiątki tysięcy Żydów szukało prywatnie znajomości - a dziesiątki tysięcy Polaków tych Żydów przechowywało. Za pieniądze.
O tej akcji nie pisze się - bo i o czym? A jednak twierdzę, że dzięki tej oddolnej i niezorganizowanej akcji ocalało parę razy więcej Żydów niż wskutek działań oficjalnych organizacji! Mało się o tym mówi - bo branie pieniędzy za ratowanie czyjegoś życia uznano za rzecz poniżającą i ludzie boją się do tego przyznawać.
Niesłusznie! Ukrywanie Żydów groziło śmiercią - i to nie w teorii, lecz w praktyce: były liczne przypadki. Istnieją, oczywiście ludzie o mentalności świętych - i słusznie czci się ich czyny - ale przeciętny człowiek słusznie chce za ryzyko pewnej rekompensaty. Nie każdy może być świętym.
Żydzi - poza autorami tekstów kabaretowych, być może - pracować nie mogli. Na ukrywających się Żydów kartek nie dawano - a żywność na czarnym rynku była dość droga (a nabywanie jej w większych ilościach - ryzykowne). To znów wymagało opłaty. Być może niektórych zamożnych Polaków było na to stać. Ale nie wszystkich. Nawet nie większość.
Była to wielka i chwalebna akcja - i nie ma się jej co wstydzić. Nie ma się też może czym szczególnie chwalić - ot, transakcja handlowa, korzystna dla obydwu stron. Na Mont Everest pierwszy wszedł Tenzing - o parę kroków za nim Hillary; jednak za zdobywcę uznaje się Hillary’ego, gdyż Tenzing szedł jako wynajęty za pieniądze tragarz. Tym niemniej wyczyn Tenzinga jest realny...
Były i sprawy rzeczywiście wstydliwe. Niektórzy - tzw. szmalcownicy (a było ich sporo, niestety) - wydawali Żydów, którzy im zawierzyli, w ręce Niemców (i brali następnych). Na nich podziemne władze wydawały - jak najsłuszniej - wyroki śmierci. W tej policyjnej, właściwej, roli Państwo Podziemne sprawdziło się. Natomiast w porównaniu z kwitnącą prywatną inicjatywą samo ratowanie państwowe było żałośnie mizerne. Nie wiem, czy efektem nie było więcej ofiar niż uratowanych...
Ktoś powie: ale tak ratowali się głównie Żydzi bogaci. Tak - ale przepraszam: czy uratowanie dziesięciu bogatych ludzi jest warte mniej, niż uratowanie dziesięciu ubogich? Człowiek, który oszczędzał słusznie ma więcej szans od tego kto pieniądze przepijał! Lekarzowi (czy ratownikowi) nie wolno odmówić pomocy - ale jeśli ma dwóch do wyboru, a może udzielić pomocy jednemu, to nie można mieć doń pretensji, że wybierze bogatego!!! Każdy inny wybór jest zresztą - moim zdaniem - niesprawiedliwy, gdyż arbitralny; wybór tego, co dał najwięcej, jest automatyczny i nie obciąża sumienia. Co nie znaczy, że nie wolno wybrać tego drugiego...
Pieniądz w ogóle bardzo łagodzi obyczaje. W wiekach średnich - już oświeconych, oczywiście - prawie nie było morderstw dokonywanych na jeńcach. Tak wspaniale rozwinięte poczucie etyki rycerstwa?
Ależ skąd! To po prostu: za jeńca brało się okup! Kto by za rżnął złotą kurę?!
ROZMYŚLANIA Z GARBATY
Wśród „100 zabobonów” wyliczonych przez o. Bocheńskiego w Jego uroczej książeczce pod tym tytułem znajdują się - jakże słusznie! - „Nacjonalizm” i „Demokracja”.
Piszę o tym dlatego, że Polacy często wierzą, iż wszelkie zło jest nam narzucone. Gdy nasz naród - lub lud - sam będzie o sobie stanowił, gdy nie będą się do nas wtrącać obcy - wszystko będzie znakomite.
Łatwo na przykładach z historii wykazać, że tak być nie musi. Nie chcę się tu zajmować naszymi wadami narodowymi - tu pisał będę o tym, że tak być nie musi w żadnym ludzie - bądź narodzie - na świecie.
Znakomitym królem Lotaryngii był Stanisław Leszczyński, wygoniony zresztą z tronu polskiego. Znakomitymi królami Polski byli za to: Władysław Jagiełło, Stefan Batory czy Aleksander I - wszyscy cudzoziemcy. Natomiast Michał Wiśniowiecki i Stanisław August Poniatowski byli królami bardzo złymi (w dzisiejszym języku powiedzielibyśmy łagodnie: „kontrowersyjnymi...” okropna maniera!)
Tyle o królach. A co o ludzie? O narodzie?
Jakże liczne są kraje, całkiem niepodległe narodowo i rządzone demokratycznie - które wpadają z tego właśnie powodu w ciężkie tarapaty. Każdy znajdzie i dziś, i w przeszłości sporo takich przykładów. Skrajnym jest niewątpliwie hitleryzm. Narodowy socjalizm wraz z osobą fuhrera został w Niemczech wprowadzony całkowicie demokratycznie. Nikt - z zewnątrz ani wewnątrz - nie narzucił go Niemcom. Można też śmiało powiedzieć, że gdyby Niemcy w latach 30-tych były pod okupacją np. francuską lub polską, to wyszłyby na tym bez porównania lepiej, niż będąc demokratycznym i niepodległym państwem. Gdyby zaś w Berlinie rządził wówczas np. Mikołaj II, to Adolf Hitler mógłby do pałacu trafić wyłącznie w charakterze malarza. Pod warunkiem, że trochę by się jednak podszkolił.
Piszę to pod wrażeniem słów Ewangelii, które każdy z nas niewątpliwie słucha co roku w Wielkim Tygodniu - bez głębszej refleksji politycznej wszelako. Mało kto bowiem traktuje Pismo Święte - zwłaszcza zaś Nowy Testament - jako zbiór przykładów z polityki. Poza tym: jakże często w ogóle już ich nie słuchamy - tak do nich przywykliśmy...
Przypomnijmy sobie scenę skazania Jezusa. Jesteśmy w Jerozolimie, gdzie rządzi marionetkowy władca Herod pod protektoratem Rzymu. Herod jest Żydem. Poncjusz Piłat - obcym. Trzecim aktorem jest lud - czy naród - żydowski.
W rozgrywce o życie Chrystusa Herod wykazuje obojętność. Władzy świeckiej nie interesują rozgrywki teologiczne - w każdym razie nie do tego stopnia, by angażować kata i siepaczy pracujących za społeczne w końcu pieniądze. To lud - demokratyczną większością, przez aklamację, domaga się śmierci „bluźniercy”.
Herod wzrusza ramionami - i odsyła sprawę do Piłata. Tak jest wygodniej: po co ma zadzierać z opinią publiczną? Piłat może odwołać się do autorytetu Cesarza, przeto powinien mieć dość siły, by uratować skazańca.
Do ostatecznej rozgrywki przystępują więc: przedstawiciele władzy okupacyjnej - z autentycznymi przedstawicielami okupowanego narodu: Sanhedrynem (którzy pełnił w ówczesnej teokracji również rolę parlamentu), faryzeuszami, saduceuszami - no, i z samym ludem zebranym na placu.
Tam mieliśmy lud żydowski - przeciwko autokracie starającemu się ocalić podsądnego. Tu mamy naród, pragnący skazania własnego rodaka - i przedstawiciela obcej władzy, starającego się go ocalić, z większym zresztą niż Herod zaangażowaniem. Tu już nie motłoch uliczny - ale wykształcone i opiniotwórcze warstwy narodu są za uśmierceniem Jezusa. Piłat próbuje różnych wybiegów - niestety, Królestwo Jerozolimskie jest krajem samorządnym, autonomicznym - a Rzym respektuje prawo narodów podbitych. Piłat próbuje jeszcze odwołania się do ludu. Efekt znamy. Usłyszał odpowiedź: „Śpij dziadku, spokojnie ze swoim drażliwym sumieńkiem prawniczym; krew jego na nas i na dzieci nasze!”
Nie twierdzę, że rządy autokratyczne lub obce muszą być lepsze od demokracji lub od rządów własnych władców. Chcę tylko, by zastanowili się Państwo, czy demokracja i posiadanie własnego państwa jest zawsze dobrem? Czy - na przykład - w niepodległej Ugandzie za Amina żyło się lepiej, niż za czasów kolonialnych? Czy w Zimbabwe żyje się lepiej niż w Rodezji? Przypominam, że np. Hong-Kong jest kolonią....
Ja - stary sceptyk - sądzę, że częściej lepiej się wychodzi na tym, że rządzi ktoś z zewnątrz, kto nie ulega popularnym przesądom, narodowym fobiom i emocjom. Może się mylę. Podejrzewam jednak, że np. pełna samorządność w Górnej Karabachii oznaczałaby wymordowanie ćwierci ludności.
Ale w każdym razie: przemyślcie to sobie Państwo bezstronnie i samodzielnie!
LI ST OTWARTY
(właściwie do wszystkich)
Opisy zbrodni stalinowskich przeniosły się z II obiegu na łamy wielkonakładowych czasopism. Należy więc liczyć się ze wzmożonym naciskiem opinii na ujawnienie narodowych resentymentów - a anty-rosyjskie nastawienie Polaków, już za rządów carskich mające pewne usprawiedliwienie, w wyniku porewolucyjnych ekscesów znacznie się wzmogło.
Obecnie czołowe miejsce zajmuje sprawa Katynia. Ludzie przy tym wcale nie chcą wiedzieć, kto zamordował polskich oficerów. Ludzie to - słusznie lub mylnie - wiedzą; od władz oczekują tylko informacji, że i władze przyjęły to do wiadomości.
Sprawa nie jest całkiem pewna - czynię tu jednak założenie, że vox populi się nie myli. Przy tym założeniu chciałbym namówić mych Rodaków, do spojrzenia na problem od innej strony. Od strony Rosjan.
Opinia publiczna obwinia za to „Rosjan”. Jednak pamiętać należy, że kilkanaście tysięcy oficerów - to wprawdzie ogromna wyrwa w tkance organizmu narodowego, ale inteligencji r o s y j s k i e j wymordowano miliony. Nawet uwzględniając, że Rosjanie są trzykrotnie liczniejsi, ofiar terroru w Rosji było znacznie więcej niż w Polsce.
Rosjanin nie rozumie więc, dlaczego Polak ma o te ofiary pretensje n a r o d o w e. Przecież stalinowskim oprawcom było wszystko jedno, czy zabijają Ukraińców, Mordwinów, Polaków, Estończyków czy Czeczeńcow! Zabijali z powodów i d e o l o g i c z n y c h - potem państwowych, gdy miejsce dogmatyzmu zajął etatyzm - ale nie z powodów n a r o d o w y c h!!!
Dlaczegóżby zatem R o s j a n i e mieli nas przepraszać?!?
Oni są bardziej pokrzywdzeni, niż my! Bomba wybuchła tam, - nas poraniły tylko odpryski. To o n i są godnymi współczucia. Tak nawiasem: mimo dobrych obecnie stosunków między Kościołami biskupi polscy nie skierowali do rosyjskich słów: „Przebaczamy - i prosimy o przebaczenie” - zawartych w liście do biskupów niemieckich sprzed prawie ćwierć wieku; słynnym liście, który wywołał burzę.
Patrzenie na te sprawy pod kątem narodowym jest zupełnym absurdem. Ale Rosjanie idą dalej. „Wy, Polacy, oskarżacie o te mordy nas. Ale przecież odpowiedzialnymi za to bezpośrednio jest pewien Gruzin i pewien Żyd! Natomiast Polacy, tak skorzy do rozliczeń historycznych, powinni wyjaśnić, czemu na jednym z centralnych placów Warszawy nadal stoi pomnik niejakiego Feliksa E. Dzierżyńskiego, Polaka, szkolnego kolegi Józefa Piłsudskiego - który ma na sumieniu wielokrotnie więcej Rosjan, niż Stalin Polaków. Autora słynnych słów: „My nie zabijamy za przewinienia; my niszczymy burżuazję jako klasę”. Rosjanin pyta jeszcze: „Czy to prawda, że wielu Polaków powiada: „Jaki był Dzierżyński, taki był - ale chwała mu za to, że wyrżnął tylu Ruskich? Może to był i dobry patriota?!”
Skończymy z tą licytacją. Przestańmy w o g ó l e patrzeć na narodowość oprawców. Dajemy tym tylko pożywkę takim organizacjom, jak Zjednoczenie „Pamiat”, jednoznacznie obwiniające za te ekscesy Żydów, Łotyszów, Polaków i Gruzinów (w tej właśnie kolejności - i o tyle słusznie, że Rosjan w tym towarzystwie prawie nie było). Jednak nie w narodowości problem. Dzisiejszy Polak nie rozumie, że przed pół wiekiem podziały ideologiczne były znacznie ważniejsze, niż narodowe - i rodzeni bracia potrafili się mordować, jeśli uznali, że ten drugi „zdradził sprawę”.
Czy więc potrafimy spojrzeć na kwestię z tego - a nie z nacjonalistycznego - punktu widzenia? Czy potrafimy ujrzeć się takimi, jakimi widzą nas inni? Czy potrafimy potępić terrorystę - choć jest on Polakiem, „walczącym o słuszną sprawę”? Czy potrafimy rozliczyć własnych anty-bohaterów tamtego okresu? Czy zamiast emocjonalnej niechęci damy się kierować męskiej rozwadze? Czy - krótko mówiąc - jesteśmy gotowi do rozrachunku moralnego? Moralnego - a nie podporządkowanego narodowej lub państwowej polityce?
(Konfrontacje 3/89)
O MNIEJSZOŚCIACH - LIBERALNIE
Zostałem poproszony o polemikę z broszurą p. Jerzego Żurkopt.: „POKÓJ MIĘDZY SOBĄ ZACHOWYWAĆ” (rzecz o mniejszościach w Polsce współczesnej). Propozycję potraktowałem niechętnie. Nie dlatego, iżbym polemiki z różnymi nurtami opozycji uważał za jałowe (wręcz przeciwne: za jałowe uważam polemiki ideowe z PZPR, którą to partię uważam za bezideowy BBWR). „Wolność i Pokój” uważam jednak za ruch tak wrogi ideowo konserwatywnym liberałom, że polemika wydawała mi się mało sensowna. W dodatku ruch ten wyczerpał swoje cele po zwycięstwie (ciut nadmiernym!) nad wojskowymi - i zajęcie się mniejszościami wydawało mi się (i nadal wydaje) szukaniem celu dla istniejącej organizacji. Oczyma duszy widziałem już działaczy „WiP”-u na czele tęczowej koalicji złożonej z feministek, Murzynów (dwóch), Vietnamczyków (trzydziestu), Zielonych, Żółtych, Pomarańczowych i Czerwonych. A także białych mniejszości narodowych, oczywiście.
Ku swemu jednak zdumieniu stwierdziłem, że wprawdzie p. Żurko wychodzi z cokolwiek dziwacznych - dla kolektywisty: normalnych - przesłanek, jednakże Jego wnioski są z konkluzjami liberalnymi niesłychanie zbieżne; więcej: najwygodniejszym wstępem do tej polemiki jest przyjęcie założenia:
„Wnioski są całkowicie zbieżne - a kontrargumenty dotyczą rzadkich przypadków niezgodności”. Pozwolę sobie przy tym wtrącić kilka uwag o zasadności argumentacji p. Żurko, -kilka wzmocnień Jego argumentów - no, i dużo uwag metodologicznych: tu właśnie są największe różnice.
Niejakim kłopotem jest niejednolitość książki. Pewne partie powtarzają się, pewne traktowane są niejednolicie, co jest odbiciem sposobu jej powstawania: jako zbioru prelekcji i referatów. Niestety, znajdzie to swoje odbicie również w polemice: na staranniejsze porządkowanie nie mam po prostu czasu. Przepraszam!
* * *
W roku Pańskim - bodaj -1986, na spotkaniu w Uniwersytecie Warszawskim, na wydziale Socjologii, bardzo aktywnie zachowywał się pewien młody Ukrainiec, bardzo sympatyczny zresztą. Pytał mnie o rozmaite aspekty problemu ukraińskiego. Wreszcie, nieco poirytowany, gdyż spotkanie na zupełnie inny temat zamieniało się w seminarium ukrainistyczne - uciąłem dyskusję:
„Proszę Pana! Państwo liberalne oferuje Wam coś, czego nie zaofiaruje Wam żadne inne państwo: nie będziemy Was dostrzegać!”.
Sapientii sat - i tu właściwie mógłbym zakończyć tekst. W dobie telewizji ludzie jednak są tak oduczeni od samodzielnego wyciągania wniosków - a jednocześnie bombardowani informacjami, odrywającymi ich od kontynuacji myślenia - że czuję się zmuszony do rozwinięcia tej myśli.
W moim przekonaniu w konstytucji liberalnego państwa powinna być zapisana podstawowa zasada niedyskryminacji, brzmiąca:
„Każdy akt, ustawa, rozporządzenie lub inne zarządzenie władz państwowych wymieniające nazwę jakiejś narodowości lub grupy etnicznej - jest z mocy prawa automatycznie nieważne”.
Urzędnicy państwowi - legislatorzy, sędziowie i egzekutorzy - muszą być całkowicie ślepi na kolor skóry i narodowość. Na parę innych kwestii też - ale to inna sprawa.
Przyjęcie takiej zasady oznacza, że państwo byłoby niezdolne do wydania nakazu wysiedlenia Ukraińców lub osiedlenia Cyganów: po prostu nie byłoby jak ich sformułować! Oznacza też, że 99% problemów narodowościowych znika - i przestaje być przedmiotem sporu.
Spory same, oczywiście, nie znikają. W państwie liberalnym (PL) Ukraińcy mogą sobie żywo nienawidzieć Polaków - z wzajemnością. Jeśli jednak Hryhorenko pobije Grzegorkiewicza, to sąd nie będzie wnikał w jego powody - lecz ukarze go (surowo i przykładnie) za nieuzasadnione pobicie. Pana Hryhorenkę - a nie „Ukraińca”! I za pobicie p. Grzegorkiewicza - a nie za pobicie „Polaka”; co to obchodzi Wysoki Sąd jakie powody subiektywne miał p. Hryhorenko!?? Zdanie „Bo jest to Lach!” w uszach Sądu powinno być równie semantycznie sensowne jak „Bo wrony są parzystokopytne”; takie zdanie - używając pomysłu Orwella - w ogóle nie należy do języka prawnego PL! Najlepsze przybliżenie w języku PL to: „Pobiłem go bez powodu” lub: „..z powodów niewytłumaczalnych”.
Proszę zauważyć, że obecnie chyba nie ma na świecie państw liberalnych. W PL albowiem nie jest również możliwe wydane zarządzenia: „W Alabamie należy w szkołach mieć 15% Murzynów, 10% Latynosów, 5% Żydów...” - itd. Całkowicie niezależnie od tego, czy podane procenty Murzynów odpowiadają procentom Czarnych w populacji - czy też są większe „by wyrównać wielowiekowe krzywdy Murzynow”...
Wszelkie zarządzenia państwowe mające zapobiegać dyskryminacji - w istocie dyskryminację zwiększają. Jeśli bowiem - proszę to traktować jako podkreślone grubą czarną krechą - państwo jest uprawnione do wydania zarządzenia faworyzującego jakaś GRUPĘ - to natychmiast poczynają się tworzyć lobbies by skłonić państwo do wydania takich właśnie przepisów. W tym przypadku będą to lobbies narodowe - a więc najtrwalsze i najgroźniejsze ze wszystkich. W efekcie zamiast sporów normalnych powstają spory kolektywne - czyli: waśnie narodowe (klasowe, wyznaniowe, itd.).
Różnice narodowe i kulturowe istniały, istnieją, będą istnieć - i istnieć powinny. Nie przeradzają się jednak w krwawe spory, gdy nie kryją się za nimi istotne interesy. Interesy te zaś powstają, gdy państwo jest władne przyznawać pewnym grupom przywileje. Tak więc źródłem konfliktów jest etatystyczne państwo. Nie jest przypadkiem, że szczyt zamieszek rasowych w USA przypadł na szczyt etatyzmu - tj. „Wielkie Społeczeństwo” Lyndona B. Johnsona. Jeśli reaganowska reakcja ku wolnemu rynkowi zostanie zahamowana - zamieszki wrócą - i to jeszcze silniejsze.
Krzewicielem nienawiści rasowych jest też demokracja. Elity też nie są wolne od przesądów narodowościowych - jednak ulegają im w znacznie mniejszym stopniu. Im mniej władzy mają elity - tym większe prawdopodobieństwo pogromów. W szczególności: nie ma w demokracji sposobu, by uniemożliwić mającej 60% większości gnębienie mniejszości. Nie zapobieże temu nawet formalizm prawniczy: jeśli Rurytańczycy stworzą d e m o k r a t y c z n e PL, to któż im zabroni wprowadzić przepis nakazujący wszystkim mieszkańcom wykonywać coś w s o b o t ę. Fakt, iż zmusza to Żydów do opuszczenia Rurytanii jest - formalnie biorąc - ubocznym skutkiem tej ustawy, dotykającej przecież wszystkich jednakowo. Inna sprawa, że w prawdziwym PL ustawa nakazująca lub zakazująca pracy NIE może być wydana z powodów nie mających nic wspólnego z narodowościami.
Słabe państwa etatystyczne chronią się przed zamieszkami (które same wywołują) przez ogłaszanie ustaw zabraniających szerzenia nienawiści rasowej. Jest to oczywiste ograniczenie wolności słowa. Jest zdumiewające, że ludzie, nie dopuszczający by większość wyartykułowała swoją wolę (np. wolę: „Bić Murzyna”) - nazywają się „demokratami”!!! Podzielam ich intencje - jednak nie ukrywam się za fałszywą etykietką, a rozwiązanie widzę całkiem inne. Stworzyć trzeba silne państwo prawne, nomokrację, które pozwoli na szerzenie dowolnej propagandy - ale bez wahania rozstrzela ludzi, którzy poważą się naruszyć osobę lub własność bliźniego. Tak: ROZSTRZELA! Znam setki przypadków historycznych, gdy zdecydowane postępowanie wobec parunastu, parudziesięciu, paruset lub paru tysięcy przestępców - zapobiegłoby męczeńskiej śmierci milionów. Adolf Hitler wielokrotnie naruszał prawo - i władze weimarskie miały setki podstaw, by rozwiązać NSDAP. Za burdy - a nie za anty-semityzm! Jak słusznie zauważył p. Jerzy Urban: gdyby Ludwik XVI w odpowiednim momencie kazał strzelać - nie byłoby rewolucji (a zapewne potem i kolejnych nieszczęść). Przy okazji: to królowie chronili Żydów przed tłumem - nie odwrotnie!!!
Sądzę więc, że rządy pacyfistów doprowadziłyby do rzezi w skali rzadko spotykanej w historii ludzkości. Ruch „nieposłuszeństwa obywatelskiego” i „niesprzeciwianie się złu” ma na sumieniu co najmniej 5 milionów niewinnych hinduistów i muzułmanow w Indiach. Dobroduszność Mikołaja II kosztowała Imperium Rosyjskie ponad sto milionów. Żadna rodzina nie jest tak skłócona, jak ta, w której dobrotliwy ojciec przytakuje wszystkim po kolei... Zaznaczam, że broszura p. Żurko nie jest explicite sprzeczna z tą tezą. P. Żurko chciałby jednak - dla naprawienia krzywd - znów użyć siły państwa. Np. zorganizować akcję przesiedlania Łemków z powrotem w góry. To by dopiero wywołało resentymenty narodowe! PL nie może się czymś takim zajmować. Każdy Łemko ma prawo (o ile nie jest ono przedawnione) domagać się w procesie cywilnym od państwa odszkodowania za przymusowe przesiedlenie (co w tym akurat przypadku nie zawsze byłoby łatwe, gdyż, jak pisze p. Żurko (ja się na tym nie znam) otrzymane przez nich gospodarstwa były zazwyczaj warte wielokrotnie więcej, niż odebrane...W każdym jednak razie musi to być rozstrzygane w pojedynczych procesach cywilnych - a nie w zmasowanej akcji państwa, które niewątpliwie doprowadziłyby do kolejnych krzywd: cóż bowiem winien jest ten, co otrzymał dawną ziemię Łemka lub Białorusina??? Natomiast Łemko może sprzedać swą obecną gospodarkę, dodać sumę odszkodowania - i odkupić rodzinną ziemię - i nikt nie ma prawa w PL tego mu zabronić! (nb. przeczytałem byłem w „ŁAD”-zie, że władze m. Zamość zakazały przyjazdu doń hr. Zamoyskiemu, b. właścicielowi tego miasta; ciekawe, na podstawie jakiego przepisu?).
Zarysowany program naprawy krzywd jest niewątpliwie konserwatywny - i nie spodoba się tym, co chcieliby szumnej akcji politycznej, która przysporzy im popularności - ale jest on jedynym programem sprawiedliwym - o ile ktoś rozumie dziś to pojęcie. Co nagle - to po diable.
Inny problem podnoszony przez p. Żurko: nazewnictwo.
Liberał (konserwatywny, a nie demokratyczny) podobnie jak p. Żurko uznaje to za skandal - ale wini za to nie PRL, lecz demokrację. Konserwatysta bowiem uważa, że nazwy tworzą się w procesie historycznym, należą do lokalnej tradycji - i NIKT nie ma prawa ich zmieniać! Nie jest do tego uprawniony Rząd ani Rada Państwa - ale też nie są do tego uprawnieni mieszkańcy tej wsi w głosowaniu powszechnym!
To właśnie - przyjęcie zasady, że nazwę zmienić można - stało się przyczyną konfliktu. I znów: ta zasada jest ogólniejsza, nie tyczy Husiatycz lecz i Kaczego Dołu, który został przemianowany na Międzylesie (jeszcze znacznie przed zamierzeniem budowy Centrum Zdrowia Dziecka!). Jeśli ktoś nie chce mieszkać w Kaczym Dole lub w Pupach - to niech się przeniesie! Jego przodkowie mogli mieszkać? Mogli! Ceny ziemi i mieszkań w Pupach i Kaczym Dole będą niższe - i dzięki temu będzie miejsce dla tych, co za ten zysk z chęcią będą na kopertach pisać: „Kaczy Dół”! Gdyby pozwolić ludziom na zmiany nazw, to wszystkie wsie w PRL nazywałyby się Kwiatowo Szczęśliwe - lub podobnie! A gdzie tradycja? Gdzie historia? Wszystko zostałoby zglajszachtowane - i bardzo postępowo, gdyż zmieniałoby się jak w kalejdoskopie: po serialu o niewolnicy Izaurze co druga wieś nazywałaby się: „Izaurowo Piękne”.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego uczucia p. Hryhorenki, któremu Humienne przemianowano na Gumienne lub na Hulajów są ważniejsze, niż uczucia....mieszkańca Kaczego Dołu, który wcale nie życzył sobie mieszkać w Międzylesiu - ale został przegłosowany. P. Hryhorenko też został przegłosowany! Idzie nie o to, by zmieniać nazwy, tak jak chce większość - lecz by ich NIE zmieniać! Potworność systemu większościowego obnażył naiwnie jego zwolennik Szymon Konarski: „Przegłosują ciebie - ale i ty wiele razy z większością przegłosujesz innych” („O skutecznym rad sposobie”). No - i takie są skutki!
Powtarzam: spójrzmy na problemy narodowościowe w szerszym świetle! Nie są one istotą - lecz ubocznym odpryskiem niedopuszczalnych ingerencji państwa w tkankę społeczną. I to powinno być państwu zakazane.
Następnym pseudo-problemem, w który całkiem niepotrzebnie wikła się p. Żurko, jest formalistyczne definiowanie „narodu”. Zajęcie godne referenta w Ministerstwie d/s Narodowości! Tymczasem pojęcie „narodu” - a nawet i „gatunku” - jest płynne! Nie jest tak, że da się poklasyfikować formacje ludzkie: to już jest naród - a to tylko grupa etniczna!
Podobnie dzielił Józef Wissarionowicz Dżugaszwili - nie tylko na republiki i obwody autonomiczne, ale i na demokracje mniej lub bardziej ludowe, np.: „KRL-D”, „WRL”, „DRW” itp.
Poszczególne grupy ludzkie są mniej lub bardziej narodowościami. Żaden naród nie jest przy tym izolowany - i jednolity. Każdy jest zróżnicowany, a na obwodzie ma nie tylko mieszkańców, ale i grupy o nieokreślonym pochodzeniu. Nazywanie ich „narodem” jest kwestią przypadku; Słowaków uważa się za „naród” - a Morawian? Rosjanie uważają, że Ukraińcy nie są narodem, a tylko plemieniem ruskim - zaś „Ukraina” to intryga polskich Panów, którzy wymyślili nawet literacki język ukraiński (Pierwsze powieści i sztuki w tym języku pisali polscy arystokraci) - by oderwać Ukrainę od Rosji. Ukraińcy z kolei nie uznają za naród Łemków - a wcale nie jestem przekonany, czy Łemkowie ze swej strony nie gnębią jakichś „Łemków Górnych” lub „Wschodnich” za odstępstwa od Łemkowyny!
Wszystkie te etykietki są bez sensu. W swych klasycznych pracach językoznawca de Saussure wykazywał, że każda wieś i gmina mają własny język i kulturę. W dawnych czasach przechodziły one płynnie: w miarę jazdy z Krakowa do Kijowa język stawał się coraz mniej małopolski, a coraz bardziej galicyjski, później ukraiński. Poleszuk pytany o narodowość odpowiada: „Tutejszy” - i doprawdy nie ma sensu wyduszać zeń, czy czuje się Polakiem, Białorusinem czy Małorusem. Problem powstał, gdy szlachta zaczęła porzucać łacinę: pisana formuła dokumentów wymagała stworzenia języka urzędowego. Zanik łaciny był więc źródłem nacjonalizmów.
Dalszym ciosem było wprowadzenie radia. Centralne radiofonie, pracujące dla mas, były tańsze, niż małe, lokalne - przeto w najliberalniejszych nawet krajach zaczął tworzyć się sztywny model literackiego języka mówionego. Jeszcze przed wojną mówienie z wileńska, lwowska lub poznańska nie raziło - było w modzie. Obecnie traktuje się je jako „niepoprawną polszczyznę”.
Spowodowało to powstanie ostrych granic językowych - a zatem kulturowych i narodowych. Zamiast ciągłych przejść - powstawały bloki, wewnątrz ujednolicone. Najgorsze zaś nieszczęście trafiało się, gdy powstawało państwo narodowe. Poza Polską znany jest skrajny przykład Niemiec hitlerowskich - ale mało kto wie, że w socjaldemokratycznej Szwecji jeszcze rok temu zakazany był odbiór wszelkiej obcej telewizji (nawet duńskiej i norweskiej - choć kraje te retransmitują TV szwedzką!). Dziś mini-anteny satelitarne przełamały socjalistyczną blokadę - i Rijsdag ustąpił...
Lord Acton słusznie pisał: „O narodowości” („Wiara i Wolność”, W-wa, 1985, ss.28-29): „Połączenie różnych narodów w jedno państwo jest równie koniecznym warunkiem cywilizowanego życia, co złączenie różnych ludzi w jedno społeczeństwo (...). Tam, gdzie granice polityczne pokrywają się z narodowymi, postęp społeczeństwa ustaje, a narody popadają w stan odpowiadający położeniu ludzi, którzy rezygnują z obcowania ze swoimi bliźnimi”. I dalej (s. 30) „To, by narodowość stanowiła państwo, jest przeciwne naturze nowoczesnej cywilizacji”. Proszę zauważyć, że myśl tego chrześcijańskiego liberała z XIX wieku jest dokładnym zaprzeczeniem poglądów Hitlera, który naszą cywilizację cofnął w erę plemienną.
Być może dziś instynkt każe polskiej inteligencji z taką intensywnością szukać śladów kultury łemkowskiej, żydowskiej, ukraińskiej i kaszubskiej - by uniknąć tego wyjałowienia. Inteligencja nasza nie jest jednak liberalna - a etatystyczna; stąd próby rozmaitych instytucjonalnych rozwiązań - zamiast zezwolenia, by te kultury kwitły samorzutnie. Przyczynia się do tego stanowisko inteligencyj tych narodów, które też chcą mieć, ,swoich podopiecznych”, którym mogłyby narzucić coś pod przymusem! Mogę się założyć o wszystkie pieniądze, że gdyby tylko Polska zezwoliłaby na ukraiński samorząd - to ten wszelkimi środkami starałby się zniszczyć odrębność Hucułów, Bojków i Łemków! Białorusini założyliby w Białymstoku Akademię Języka Białoruskiego, która narzucałaby Białorusinom kanony Białostockiej wymowy - tak samo, jak warszawiacy niszczą wymowy regionalne. I, naprawdę, jest dość obojętne, czy język kaszubski zostanie zniszczony przez Niemców, czy przez Polaków - różnorodność zaniknie, by ustąpić miejsca szarej jednolitości...
Z drugiej strony pewne języki i kultury same zanikają - i nic na to nie można poradzić. Jeśli Białorusin w Białymstoku lub Mohylewie woli posyłać dziecko do szkoły polskiej lub rosyjskiej -to trudno! Nacjonaliści chcieliby, mieć własne państwo, by zaingerować w decyzje rodziny!!! Dziękuję - ale nie!
Uznaję prawo rodziny białoruskiej - kaszubskiej - żydowskiej - łemkowskiej i jakiejkolwiek - do posyłania dziecka do szkoły w dowolnym wybranym języku. Uwaga: może to być również język angielski, chiński lub francuski! Łemkom chcącym uczyć się po łemkowsku nie przysługują inne prawa niż Polakom pragnącym kształcić się po portugalsku. Najłatwiej zrealizować to w systemie szkół prywatnych. Jeśli jednak mamy państwowe - to za z w i ę k s z o n y koszt nauki w innym języku powinni płacić rodzice. Byłoby niesłychanym gwałtem, by p. Grzegorkiewicz płacił zwiększony podatek za to, że p. Kowalski chce uczyć dziecko w swahili - lub p. Hryhorenko w ukraińskim.
W obydwu przypadkach sprawy reguluje samo życie. Koszt nauki w swahili będzie o wiele większy - bo oryginałów negrofilów jest znacznie mniej, niż Ukraińców. Wolny rynek jest najlepszym rozwiązaniem wszelkich (nieomal) problemów; narodowe nie są niczym wyjątkowym.
Kuriozalnym przykładem ingerencji państwa była RPA.
W latach sześćdziesiątych ich też ogarnęła fala narodowa - i wpadli na pomysł, by Burów uczyć w afrikaans, Hotentotów po hotentocku, Zulusów po zulusku itd. Wywołało to zgodny bunt Murzynów, którzy nie popadli w taki szowinizm jak Biali - i zażądali, by zamiast w językach murzyńskich uczyć ich po angielsku (strajki uczniów w Soweto)!! Nie wykluczone, że gdyby rząd polski posłuchał białoruskich nacjonalistów i zaczął pod przymusem uczyć dzieci białoruskie po białorusku - to ich rodzice też zażądaliby nauki po angielsku lub po rosyjsku!
Proszę zwrócić uwagę na symptomatyczną polemikę w „Res Publice” (3/88 s. 160) P. Michał Łesiów zarzuca p. Krystynie Kerstenowej, że „Wydzielanie Łemków od Ukraińców jest nieuczciwe i wielce tendencyjne”. O dziwo p. prof. Kersten potulnie przyjmuje naganę, usprawiedliwiając się szczególną złożonością problemów nacjonalych - zamiast zwymyślać p. Łesiowa od imperialistów. A tak! Gdyby p. Łesiów i p. Kerstenowa byli odpowiednio prezydentami Polski i Ukrainy, to porozumienie między nimi byłoby określone jako rozbiór Łemkowszczyzny lub jako cyniczne zawieranie porozumień ponad głowami Łemków, których nikt o zdanie nie pyta. Słusznie zresztą - ale po co w ogóle przyklejać im jakąkolwiek etykietę?
Podobnie ma się sprawa z radiem i telewizją. Nie jest dopuszczalne, by państwo nie zezwoliło na wydawnictwa w językach innych niż polskie - i na inne programy. W ramach cenzury represyjnej można karać za głoszenie treści wywrotowych - ale np. głoszenie socjalizmu jest dla państwa znacznie bardziej szkodliwe niż głoszenie separatyzmu kaszubskiego. Granicą jest dla (państwa) poszanowanie jego suwerenności terytorialnej. Jest przy tym bez znaczenia, czy oddzielić się chcą Kaszubi, Ukraińcy - czy Wielkopolanie lub Mazowszanie. Państwo zwalcza nie uczucia narodowe - a zamach na swą integralność. Z tego punktu widzenia należy dobrze zrozumieć carat, który w liberalnej fazie rozwoju n i e tłumił polskości - a zwalczał chęć utworzenia państwa polskiego.
Trzeba tu powiedzieć, że przez dłuższy okres czasu poza carską biurokracją gniótł Polskę również rosyjski szowinizm (np. nakaz nauki po rosyjsku). W tym świetle chęć utworzenia własnego państwa była w Polsce zrozumiała. Gdy jednak nie występuje ucisk narodowy, o granicach państwa decydować mogą wyłącznie względy geopolityczne, tradycje i legalizm. Wola ludności nie ma tu żadnego znaczenia. Zwolenników zasady „samostanowienia” spytam: a jeśli na jakiejś wyspie mieszka j e d e n człowiek i ogłosi niepodległość (ze wszystkimi atrybutami, prawem do 200-milowej strefy etc. ...) - to też trzeba mu ustąpić? A jeśli dziesięciu? Stu? Porzućmy te mrzonki! To układ sił - a nie wola ludności - decyduje o przyłączeniu obszaru. Pod warunkiem, powtarzam, że państwo imperialistyczne zachowuje kulturę, prawa i zwyczaje narodów, nad którymi panuje. Powiedzmy jasno: Polska ten egzamin zdaje na tróję z minusem.
Idźmy dalej. Rodzice maja w PL prawo nie tylko do wyboru właściwej szkoły - ale i do opieki nad dzieckiem. P. Żurko ubolewa nad losem Cyganów - zaznaczając trzeźwo, że niedogodności dla Cyganów nie wynikają z anty-romskich prześladowań - lecz z tysięcy drobnych przepisów administracyjnych, z zakazem biwakowania na honorowym miejscu. Ten zakaz - absurdalny - (vide mój list otwarty do dyr. Lasów Państwowych „Tyg. Demokr.” 35/88) dotyczy parunastu tysięcy Cyganów - ale milionów Polaków. Dalej: przymus nauki w szkole; wołam od lat, że nie będzie dobrej pracy, gdy nie będzie możliwości bezrobocia - ale też nie będzie dobrej nauki, gdy nie będzie możności zostania analfabetą! Przymus szkolny doskwiera nie tylko Cyganom - ale paruset tysiącom Polaków (bezpośrednio) i milionom pośrednio (bo dzieci nie chcące - lub nie mogące - się uczyć hamują postępy innych). PL - szanujące rodzinę jako podstawową komórkę społeczną - może ewentualnie uznawać zasadę powszechnej m o ż l i w o ś c i kształcenia - ale nie może utrzymywać przymusu!
Dalej: Cyganom doskwiera konieczność posyłania do szkół 12-letnich dziewczynek, które są już w tym wieku żonami (a nieraz i matkami); w dodatku małżeństwa muszą być nieformalne, bo prawo polskie nie dopuszcza małżeństwa poniżej 15-go roku życia. Tu akurat rdzenni Polacy dotknięci są ilościowo w stopniu nieznacznym (ale rosnącym, bo młodzież dojrzewa coraz szybciej); jednak ilość nie może przesłonić potworności samej zasady: jakiś sędzia, widzący mają córkę przez pięć minut, gorzej: ustawodawca, który jej w ogóle nie widział!! - decyduje za m n i e i za n i ą, czy dojrzała ona do małżeństwa! Przecież to jest groteska! Ludzie - a nawet kobiety - są r ó ż n i i r ó ż n e! Jedna dziewczynka ma lat 20 i ani fizycznie ani umysłowo się nie kwalifikuje do roli żony - a inna ma dwanaście, i trzeba ją wydać jak najprędzej, bo zacznie się puszczać!
Państwo liberalne może ustalić granicę -18? 21? lat - po której do małżeństwa nie jest już wymagana zgoda rodziny, tylko samej panny młodej - ale to jest przyznanie kompetencji sobie i swoim urzędnikom. Jest to całkowicie sprzeczne nie tylko z zasadą trwałości rodziny - ale i ze zdrowym rozsądkiem. Jeśli uznajemy, że minister rolnictwa w Warszawie nie powinien ustalać w styczniu terminu żniw w PGR-że w Suwałkach - to dlaczego dopuszczamy by Sejm w 1948 decydował o terminie zamążpójścia mej córki w roku 1988??
Zupełnie słusznie zauważa p. Żurko, że Cyganów dotyka również zakaz zatrudniania dzieci (znów ustawodawca decyduje za dziecko i za ojca!). No - ale miałem nie podkreślać tego, w czym się z Autorem zgadzam, a jedynie zgłaszać uwagi krytyczne i metodyczne. Tak więc, w odróżnieniu od Autora, nie sądzę, by Cyganów należało wyłączyć spod ustaw o zakazie zatrudniania, przymusie nauki i wieku zamążpójścia - sądzę, że te idiotyczne ustawy trzeba po prostu w całości znieść.
* * *
Inteligenci często boją się, że jeśli nie będzie przymusu, to stracą swoją klientelę. Błąd! W Nowym Jorku nie ma przymusu - a Polacy, Ukraińcy, Meksykanie, Murzyni i Kostarikańczycy na przykład mieszkają zazwyczaj obok siebie, tworząc kolonie albo i całe dzielnice. I to jest naturalne! Rozwój narodowy i więzi narodowe - to jedne, a więzi państwowe - to drugie.
Zdziwił mnie trochę Autor żądaniem „ustawy wprost zezwalającej Cyganom na wędrowanie”. Sądzę, że wynikało to, z pośpiechu. Natomiast domaganie się, by specjalnie dla Cyganów znosić obowiązek służby wojskowej jest sprzeczne z postulatem PL. Mogłoby np. spowodować, że młodzi ludzie zaczęliby podawać się za Cyganów (narodowość w tym kraju ustala się, chwalić Boga, jeszcze subiektywnie...) Sympatyzuję z Autorem - ale nie można, niestety, robić wyjątków.
Zgadzam się też z p. Żurko, że dodatkowe mianowania posłów mniejszości wzmogłyby niechęć do mniejszości - ale nie dlatego, że mianowałyby ich niepopularna władza - a dlatego, że byliby to posłowie mniejszości. Jaka awantura wybuchła, gdy Narutowicz został wybrany głosami mniejszości - proporcjonalnymi! Teraz jedno z dwojga: albo ci dodatkowi posłowie nic więcej by nie załatwili dla swych ziomków (ponadto, co im się należy) - a wówczas byli po prostu niepotrzebni - lub też załatwili - i wówczas podniesie się usprawiedliwiony jak najbardziej wrzask Polaków. Sam będę krzyczał: niech sobie Ukraińcy otworzą własną radiostację - ale nie z moich podatków!!
To samo dotyczy zwolnień z wojska. Wojsko Polskie (to nazwa państwowa, nie narodowa) powinno być apolityczne, i strzec granic państwa. Nie pamiętam w tej chwili nowego tekstu przysięgi wojskowej - ale bardzo możliwie, że nie ustrzeżono się tam od frazesów o narodzie polskim; w tym przypadku istotnie jest to nietakt wobec żołnierzy innych narodowości mających walczyć za Rzeczpospolitą. Powinni to być żołnierze zawodowi - być może nawet zaciężni obywatele innych państw - a wówczas problem sam się rozwiąże.
Na koniec: nie zgadzam się z Autorem, że jednym z gwarantów trwałości pokoju jest p o j e d n a n i e m i ę d z y n a r o d a m i. O ile znam historię, to trwałe pojednanie między narodami występuje jedynie wtedy, gdy wspólnie napadają na trzeci naród. Narody mają strzec swej kultury i zwyczajów - zaś stosunki osobników jednego narodu z osobnikami z drugiego winny być regulowane przez proste prawa państwowe. Żadne „porozumiewanie się narodów” nie jest tu potrzebne. Do pojednania potrzebni są przedstawiciele - a ci, po ewentualnym daniu z karpia i dwóch niedźwiedzi zaraz zaczynają się zastanawiać, jakby tu zagrać przeciwko trzeciemu - lub też: jakie dla siebie (jako przedstawicieli!) wyciągnąć korzyści. P a ń s t w u potrzebna jest silna władza - n a r o d o w i N I E! Uspokojenie jednego przywódcy narodu kosztowało świat ładne parę lat wojny i wiele milionów zabitych.
Twórca nowoczesnego narodu francuskiego, Napoleon, był nieco tańszy - ale i ludzi było wówczas mniej, i technika zabijania znacznie gorsza. A jak on się jednał! Z samą Austrią Francja jednała się bodaj cztery razy!!
Druga uwaga dotyczy statystyk, którymi p. Żurko przyozdobił Swą broszurę. Nie czytałem ich, oczywiście - bo po co? Prawa Łemka, Ukraińca lub Laotańczyka w Polsce nie mogą bowiem zależeć od liczebności narodu, do którego należą!
Jeśli jakiś Ukrainiec twierdzi, że należą mu się dodatkowe prawa, bo Ukraińców w Polsce jest milion - to niech się nie dziwi, gdy jakiś polski demokrata odpowie mu, że Polaków jest 35 milionów - a zatem Polacy powinni mieć 35 razy więcej praw, niż Ukraińcy! Zasłużył na to!!
Powtarzam: wszelkie prawa „narodowe” są naturalnymi prawami człowieka do życia tak, jak mu się podoba - w granicach prawa. Może to być w rezerwacie indiańskim - ale pod warunkiem, że bytność w nim jest dobrowolna i nie subwencjonowana (ani nie karana specjalnie podatkami).
Człowiek z natury wybiera życie w otoczeniu członków swego narodu, warstwy, grupy itp. Oryginałowie nie poddają się tej presji - i nie może w to ingerować władza państwowa. Nie musi zresztą: po co?
Zdecydowanie sprzeciwiam się więc tworzeniu jakichkolwiek komisyj państwowych zajmujących się losem Polaków za granicą - obojętne: w USA czy w Rosji (przy założeniu, że nie są to ludzie którzy zostali zmuszeni do zrzeczenia się polskiego obywatelstwa). Natomiast państwo polskie zajmować się może wyłącznie losem o b y w a t e l i polskich - najzupełniej niezależnie od ich narodowości (co robi mało skutecznie, bo ma zbyt wielką armię urzędników, a za słabą armię na lądzie, na morzu i w powietrzu - co bynajmniej nie jest skutkiem działalności grupki pacyfistów, niestety...)
Zakończenie
Jak ci z Państwa, którzy przeczytali broszurę: „Pokój między sobą zachowywać” zauważyli - różnice między Autorem a mną są duże w zasadach - zupełnie marginalne we wnioskach. Być może padłem ofiarą pułapki zastawianej przez lewicę na liberałów - trudno! W krajach anglosaskich zaczęło się od podkreślania praw jednostki - a potem nazwano „liberalismem” program kolektywnych rewindykacji... Myślę, że w Polsce konserwatywnym liberałom to nie grozi: ten numer znamy z licznych opracowań! Natomiast mam osobiście zwyczaj czytać to, co widzę i oceniać, co czytam - a nie ukryte, domniemane, diaboliczne intencje „Wolności i Pokoju”. Dlatego broszurę p. Żurko uważam za opracowanie bardzo pożyteczne i - warte przeczytania.
KAT i KATYŃ
W tym samym n-rze (3/89) PRON-owskiego miesięcznika „KONFRONTACJE”, który zamieścił mój „List Otwarty Właściwie do Wszystkich” znalazł się artykuł p. Jacka E. Wilczura, głównego specjalisty w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich (która, jak wydaje się z tekstu, ma szczery zamiar - zgodnie z tezami prof. Parkinsona - wypączkować z siebie Główną Komisję do Spraw Badania Zbrodni Stalinowskich). Ale ja nie o tym - lecz o ostatnim akapicie, w którym Autor stwierdza, że „stalinizm stanowił absolutne zaprzeczenie humanizmu i socjalizmu - takiego socjalizmu, jaki jawił się naszym dziadom i ojcom; socjalizmu, za który szli bez lęku na szafot i zesłanie Polacy, Rosjanie, Żydzi, Ukraińcy, Białorusini, Gruzini, Ormianie i inni”.
Warto tu zauważyć, że za cara ludzie szli na szafot lub na zesłanie (nb. w miejsca, do których wyjechać dziś można wyłącznie za ciężkie pieniądze, np. Bajkał, Samarkanda itp.). Potem bojownicy o socjalizm zabijani byli strzałem w tył głowy przygiętej nad kiblem - lub szli do koncłagrów, gdzie marli tysiącami przy katorżniczej pracy. I to jest prawda - z tym, że wcale mi ich nie żal - żal mi tych, którzy walczyli przeciwko socjalizmowi, byli mordowani jeszcze okrutniej (i wcześniej), a za którymi jakoś „Wolna Europa” i podobne instytucje ani się nie ujmują, ani łez za nimi nie wylewają. Na mojej półce stoi opasły tom: „Wielka Czystka” Aleksandra Weissberg-Cybulskiego. Ten fizyk-inżynier-dialektyk wyjechał z Wiednia dobrowolnie do Charkowa w roku 1931 - budować... właśnie, co: socjalizm czy stalinizm? Aresztowano go w 1937 - i na 600 stronach opisuje swe przeżycia przez 3 lata (zwolniono go w 1940). W ostatnich akapitach skarży się, że staliniści likwidowali grupy demokratyczne, postępowe. Natomiast:
„Nie było między więźniami klasycznych wrogów rewolucji rosyjskiej, monarchistów i białogwardzistów”.
Rzeczywiście: JUŻ nie było. Wybitny ponoć fizyk, za którym wstawił się sam Albert Einstein, znalazł nawet na to naukowe wytłumaczenie: „Oszczędzano tych zwolenników innego despotyzmu. Nie spotkałem w więzieniach Wielkiej Czystki ani jednego monarchisty” !!
W swoim czasie deklarowałem, że dla demonstracji gotów jestem zamieszkać przy samej elektrowni jądrowej. Teraz chcę zastrzec: „Nie dotyczy to elektrowni budowanych przez postępowych inżynierów-fizyków w rodzaju Weissberg-Cybulskiego”. Dodam, że był to, wedle oceny towarzyszy, umysł wybitny. „Zasłynął szybko jako niezrównany fechmistrz marksizmu” - pisze Gustaw Herling-Grudziński cytując Artura G Koestlera: „Podczas naszego pierwszego spotkania zrobił ze mnie dialektyczną siekankę”. Był to, co się zowie, teoretyk nowego ustroju społeczno-gospodarczego. Oto jego refleksje, gdy zamknięty w celi nie może już, ku swemu żalowi, nadal budować tej nowej gospodarki w Charkowie: „Nie znam się na ogrodnictwie, zakładałem więc do tej pory, że jabłka rosną same. Nie trzeba w to wkładać żadnej pracy. Dopiero (nowowprowadzony więzień) uświadomił mnie, jak ciężką jest praca ogrodnika”. Można przypuszczać, iż Trocki sądził, że, kartofle wykopują się same, a Marx - że kapitalista spędza czas wyłącznie na paleniu cygar.
Wróćmy do tematu - tj. do tekstu p. Wilczura. Otóż w jednym zgadzam się z Nim całkowicie: mord w Katyniu nie był generowany przez uczucia narodowe, anty-polskie - lecz przez ideologiczne i państwowe. Stąd nie są słuszne polskie j pretensje do Rosjan. Zapominamy jednak, jakże łatwo, że możliwe są takie same odczucia w stosunku do n a s. Np. Rosjanin może mieć pretensje do Polaków o zbrodniczą działalność szefa osławionej Nadzwyczajnej Komisji, zwanej w skrócie „Cze-Ka”. Jeśli my żądamy od Rosjan, by ci kajali się I za winy Stalina, Jahody, Berii (żaden z nich nie był Rosjaninem - podobnie jak nie był Rosjaninem żaden prawie z cesarzy Wszechrusi, i nie byli nimi również: Nikita Chruszczow, Czernienko ani Andropow) - to znacznie bardziej sensowne jest, gdy Rosjanie domagają się ekspiacji za winy Feliksa Dzierżyńskiego, polskiego szlachcica, wychowanka tej samej, co Józef Piłsudski, szkoły (niestety, polskie szkoły wypuszczały stanowczo zbyt wielu socjalistów - Milton Friedman twierdzi, że takie są skutki bezpłatnego nauczania, ale czy za caratu szkoły były bezpłatne?).
Jest to również oczywisty nonsens. Działalność Dzierżyńskiego była na wskroś kosmopolityczna i było mu zupełnie wszystko jedno, jaka jest narodowość jego ofiar. Natomiast - i tu zaczyna się nasz narodowy bzik - znam wielu ludzi mówiących szeptem: „Dzierżyński to był dobry Polak, który poświęcił się i robił tę rewolucję, by zniszczyć sowiecką inteligencję i osłabić naród rosyjski, bardzo skutecznie zresztą”; albo: „Jaki był Dzierżyński, taki był - ale w sumie zrobił przypadkiem dobrą robotę” (Niektórzy anty-semici to samo mówią o Hitlerze...).
Łatwo Rosjanom odpowiadać, że jest to patologia, częściowo wywołana latami niewoli narodowej. Trudno jednak odeprzeć zarzuty, że o ile my domagamy się potępienia katów narodu polskiego - to wiele reprezentacyjnych ulic i placów nosi imię Feliksa Dzierżyńskiego, w wielu miastach stoją też jego pomniki. I dopóki nie przeprowadzimy tego rozrachunku z naszym narodowym fiołem, dopóki nie rozprawimy się z widmami przeszłości, to Rosjanie będą mogli podejrzewać, że nam wcale nie chodzi o rozrachunek ze stalinizmem - lecz o drapanie nastrojów anty-rosyjskich. A to zupełnie zmienia postać spraw.
PROBLEM ŻYDOWSKI
Wiele osób powiada: „Wobec małej liczby pozostałych w Polsce Żydów problem żydowski przestał istnieć - a przynajmniej nie ma on istotnego znaczenia politycznego”.
Stanowisko to uważam za błędne.
Nie istnieją również UFO - a problem latających talerzy istnieje i powoduje miejscami lokalne paniki. Nie istnieje też np. wpływ gwiazd na postępki ludzi - a horoskopy stanowią nie tylko potężny business, lecz i środek politycznego wpływu na ogłupiały motłoch. Jest więc jasne, że do wywołania anty-semityzmu nie jest potrzebna obecność choćby jednego Żyda - a przecież Żydzi w Polsce istnieją i znajdują się w bardzo eksponowanej zazwyczaj pozycji.
Anty-semityzmu nie można też lekceważyć jako głupoty i szaleństwa - i odmawiać zajmowania się nim. Laseczka Kocha nie jest mądrzejsza od zakamieniałego anty-semity - a przecież nie odwracamy się tyłem do gruźlicy, lecz podejmujemy nad nią badania. Błądzą więc ci, co wołają: „Nie dotykajmy tego tematu - a kto go porusza, ten jest wrogiem, gdyż wywołuje upiory przeszłości”. Jeśli inteligencja będzie temat ten pomijać - odda go innym, mniej oświeconym warstwom. Zdumiewające jest zwłaszcza, iż od tematu tego uciekają Żydzi; czyżby uważali, że mówienie o gruźlicy jest zaraźliwe? Obawiam się, że kultywowanie takiego przesądu może tę grupę drogo kosztować.
Będę zatem omawiał anty-semityzm jako zjawisko społeczne - nie zajmując się potępianiem ani pochwalaniem, lecz jedynie opisując i szukając jego źródeł.
Przede wszystkim zwrócić należy uwagę na wyjątkową trwałość anty-semityzmu. Jest on niemal równie stary, jak nasza cywilizacja - i występuje we wszystkich kulturach: łacińskich, nordyckich, słowiańskich (a nawet... semickich - gdyż Arabowie też są przecież Semitami). Proste i powszechnie przyjęte w nauce postępowanie to założenie, że jeśli jakaś cecha występuje trwale, to jest ona potrzebna i pełni jakąś funkcję. Tłumaczenie, że anty-semityzm wymyślił Hitler, Neron lub Nabuchodonozor - jest bezprzedmiotowe, wielu ludzi wymyślało najrozmaitsze anty-nacjonalizmy - a jednak tylko anty-semityzm okazał się być trwałym. Tak więc pytanie:
„Dlaczego właśnie on?” - w dalszym ciągu pozostaje nierozstrzygnięte.
Możliwości są dwie: anty-semityzm jest skutkiem pewnego a t r y b u t u właściwego Żydom (lub stosunkowi Żydzi-Goje) - lub pewnego a k c y d e n s u (najprawdopodobniej tego, że Żydzi zamieszkują te tereny w diasporze).
W gruncie rzeczy możliwość druga sprowadza się do pierwszej gdyż najprawdopodobniej jakiś atrybut tej rasy powoduje jej nieustanne rozproszenie po świecie. Przypuśćmy jednak, że jest to przypadkiem. Co z tego?
Otóż: niewiele. W USA żyją niemieccy i polscy imigranci - liczniejsi nawet od Żydów - a przecież istnieją tam liczne pisma i wydawnictwa anty-semickie, natomiast specjalnych grup o zorganizowanym anty-polskim lub anty-niemieckim nastawieniu - brak. Możliwość zatem, że s a m f a k t bycia rozproszoną mniejszością powoduje anty-semityzm raczej odpada. Najdobitniejszym kontrargumentem jest Imperium Romanum, gdzie przy ogólnej tolerancji narodowościowej wybijały się przejawy anty-semityzmu (chrześciajnie byli prześladowani jako wredna sekta żydowska, jako próba skosmopolityzowania Żydowstwa, udostępnienia go Gojom).
Z drugiej strony uwarunkowania czysto rasowe też trudne są do przyjęcia - choćby z uwagi na fakt, że ci sami Żydzi w swoim państwie uczuć takich nie wzbudzają. Pozostaje więc tylko jedno wyjaśnienie:
Przyczyną anty-semityzmu jest cecha Żydów - lecz cecha wytworzona kulturowo (najprawdopodobniej wskutek życia w diasporze).
Zasadniczą cechą narodu mającego przetrwać - jako naród - między obcymi jest zachowanie tożsamości kulturowej. To zaś utrudnia konkurencję życiową z mieszkańcami narodu-gospodarza: kupiec miejscowy lepiej zna zwyczaje swego narodu i przewagę tę mógłby wykorzystać. Warunkiem przetrwania jest więc duża płodność - oraz wzajemna pomoc (faworyzowanie członków własnego plemienia). Trudno to potępiać: czy potępiamy Polaka, który w Ameryce zatrudni raczej krajana niż Portorikańczyka o tych samych kwalifikacjach? Że da mu lepszą rekomendację? Że ma doń większe zaufanie: Nie - wszakże u Gojów burzy to poczucie sprawiedliwości. Mamy więc pierwsze źródło anty-semityzmu: kumoterstwo.
Tu dodać trzeba, że jest to wyjaśnieniem popularności antysemityzmu wśród inteligencji, która teoretycznie powinna mniej być nań podatna. Otóż trudno na dalszą metę wmówić ludności, że chleb od Goldbauma lepszy jest niż od Ivanova, a lokomotywy Rotsteina od lokomotyw McKendalla (o ile rzeczywiście nie są lepsze). W dziedzinie kultury jest to o wiele łatwiejsze: gdy tylko Żyd stworzy coś ciekawego, natychmiast podnosi się w świecie zgodny chór klakierów z jego nacji. Trudno ich za to winić - ostatecznie „Kurier Polski” też prowadzi rubrykę „Polacy w świecie” i byle nowy typ kurnika wynaleziony przez Kovalsky’ego w Dakocie jest sławiony jako wybitne osiągnięcie. Jednak tysiąclecia poniżeń i życia w zagrożeniu wytworzyły u Żydów znacznie silniejszy automatyzm - co jest istotnie dość irytujące.
Przykład podam - jak zwykle - skrajny. Albert Einstein był bez wątpienia człowiekiem wybitnym, a szczególna teoria względności pięknym i eleganckim uogólnieniem. Jednak aparat matematyczny był stworzony przed Einsteinem przez Lorentza, zaś cała filozofia teorii względności - przez Poincare’ego. Pozwala to ujrzeć osiągnięcia Einsteina we właściwym świetle - co, oczywiście, nie zmienia wysokiej jego oceny. Jednakże natychmiast z Einsteina zrobiono monument - „New York Herald Tribune” przedrukowała np. przesłaną telegraficznie jego teorię na pierwszej stronie (ze wzorami)... Pięknie świadczy to o szacunku, jaki na przełomie wieków żywiono dla nauki - pytaniem jednak jest, czemu podobnie nie postąpiono z teoriami tworzonymi przez Gojów? Dumna ze swego przedstawiciela inteligencja żydowska doprowadziła do tego, że nazwisko „Einstein” używane jest jako symbol ludzkiego geniuszu (sam je tak wykorzystuję). Czyż jednak można mieć o to pretensję? W polskiej encyklopedii np. promieniotwórczość odkryła pani Skłodowska przy jakiejś tam współpracy pana Skłodowskiego-Curie, który na szczęście szybko taktownie umarł...
Trzeba tu jeszcze zrozumieć pewien żydowski kompleks.
Naród ten jest genialny w naśladownictwie - cierpi jednak na brak oryginalnych twórców. Np. w muzyce: kompozytorów (poza Mendelsohnem) brak - a wybitnych wykonawców liczy na kopy. Stąd owa duma z Einsteina i usilne lekceważenie źródeł jego inwencji. Stąd z kolei absurdalne hitlerowskie oskarżenia Żydów o „pasożytnictwo kulturalne”. Są one absurdalne jako „oskarżenia” - gdyż teoretycy faszyzmu nie uświadamiali sobie, że równie dobrze można by oskarżać np. żołądek o pasożytowanie na organizmie lub bakterie umożliwiające krowom trawienie - o życie kosztem krów. Jako fakt „pasożytnictwo” owe jest w jakimś sensie prawdą - z tego bynajmniej jednak nie wynika szkodliwość Żydów. Ostatecznie klasyfikacja Linneusza też nie jest osiągnięciem twórczym, a uważana jest za pomnik nauki; być może w wielu przypadkach systematyzacja taka utrudniła badaczom dostrzeżenie jakiegoś fenomenu - ale za to milionom ludzi ułatwiła przyswojenie sobie materiału botanicznego. Podobnie z innymi osiągnięciami dedukcyjnymi, gdzie Żydzi tradycyjnie wiodą prym. Wśród filozofów, metodologów i fizyków trwają wciąż dyskusje, na ile szczególna (a zwłaszcza ogólna) teoria względności jest istotna (tj. pozwala wyjaśnić niezrozumiałe bez niej zjawiska), a na ile jest formą prezentacji - nikt wszakże nie zaprzecza, że był to milowy krok myśli ludzkiej, rewolucjonizujący spojrzenie na fizykę i rozszerzający horyzont. Teorie kwarków, kwantów i cząstek elementarnych czekają na jakiegoś genialnego pasożyta.
Najostrzej zjawisko to występuje w świecie kultury, gdzie kryteria są najbardziej płynne. Ustalenie, czy lepsze są wiersze Stanisława Jachowicza czy Juliana Tuwima, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego czy Jana Brzechwy (Lesmana), Juliusza Słowackiego czy Bolesława Leśmiana (Lesmana...) - jest dość dowolne i łatwo jest - przy zmasowanym nacisku - osiągnąć barani pęd publiki. Stąd uczeni rzadziej są antysemitami - a luminarze kultury częściej.
Nadąć jednak można jedynie rzeczywisty balon. Do dmuchania trzeba też mieć płuca. Wyjątkowe osiągnięcia Żydów w dziedzinie reklamy w znacznej mierze biorą się stąd, że towar nie jest zły, a sposób podania znakomity. Trzeba więc wreszcie spytać o źródło tego specyficznego talentu - pamiętając, by go nie demonizować, gdyż gdyby Żydzi byli naprawdę genialni, to potrafiliby przy takiej organizacji i wprawie zapobiec anty-semityzmowi...
Nawet najwięksi anty-semici przyznają Żydom wyjątkowe zdolności. Różne są tu teorie - lecz większość odrzuciłem rozumowaniem zawartym na początku. Jedna z zabawniejszych (co nie znaczy, że należy ją a limine odrzucić) głosi, że zarówno u Żydów, jak i u katolików elitę umysłową tworzyli kapłani. Z tym tylko, że księży obowiązywał celibat - a rabinów nakaz „cescite et multiplicamini” - stąd geny sprzężone z intelektem nie zanikały, lecz rozprzestrzeniały się. Teoria ta ma jednak liczne wady. Społeczeństwa poligamiczne powinny mieć - zgodnie z nią - przewagę intelektualną nad monogamicznymi (jeśli intelekt kojarzy się ze zwiększonym bogactwem...); prawosławne nad rzymsko-katolickimi (jeśli intelektualiści wybrali kariery popów) itd. Trudno byłoby to orzec.
Do innej kategorii należą wyjaśnienia pozabiologiczne - zazwyczaj interwencja Boska („Naród wybrany”) lub czynnik X (kosmici? - gdzie wóz proroka Eliasza, głos z góry Synaj i wizja św. Jana traktowane są jako projekcje zjawisk typu UFO). Zanim się ktoś do nich odwoła powinien poszukać ziemskiej przyczyny, zgodnie z zasadą oszczędności środków.
Przyczynę taką nie trudno znaleźć.
Jest nią anty-semityzm.
***
Tłumaczenie anty-semityzmu anty-semityzmem pozornie wygląda na kpinę - ale podobnie było z wyjaśnieniem istnienia lodowca. Zjawisko bowiem ma kształt sprzężenia zwrotnego.
Przypuśćmy, że z jakiejkolwiek przyczyny - życie w diasporze, nepotyzm - nastąpiły zakrojone na szerszą skalę prześladowania Żydów. Sam fakt życia poza zwartym obszarem rodzinnym należy do wyjątków - ale wcale licznych (chociaż np. Cyganie różnią się całkowicie od Żydów tym, że nie mieszają się z ludnością osiadłą); rolę „Żydów” mogło więc odegrać kilka narodów - nie miały one jednak prawodawcy, który zdołałby narzucić im surowe przepisy uniemożliwiające asymilację i nie miały poczucia misji („narodu wybranego”), która mogłaby ściągnąć na nich niechęć tubylców. Wszystko to jest - w jakiejś mierze - przypadkowe, przypadkowymi wręcz są pierwsze pogromy. Takich przypadków zna biologia, antropologia i etnografia całe mnóstwo. Właściwie każdy naród to w jakimś sensie wyjątek.
Reszta przypadkiem już nie jest. Jakiż był efekt tych prześladowań? Oczywiście, wzmocniona selekcja naturalna wewnątrz prześladowanego narodu. Przetrwać mogli - pamiętajmy, żyjąc wśród ludzi nieprzychylnych - jedynie osobnicy niesłychanie inteligentni, a jednocześnie giętcy, skłonni do kompromisów i usług.
Jest zrozumiałe, że postawa taka wzbudzała niechęć u prostolinijnych tubylców - ponieważ mało kto toleruje ludzi mądrzejszych od siebie, przeto objawy anty-semitymu mogły się wzmagać, powodując ostrzejszą selekcję. Nakaz płodności dostarczał dla tej ewolucji wystarczająco dużo materiału biologicznego, by Żydzi przetrwali, jak przeto widzimy każdy pogrom na większą skalę powodował tylko dalsze ulepszanie w Żydach tych cech, które pomagają przetrwać - a które są tak nielubiane przez większość narodów-gospodarzy.
Doskonałą ilustracją jest hekatomba Żydów w Polsce.
Gdyby władzę w USA objął Czyngis-Chan i nakazał Polonusom co dziesięć lat bieg od Bostonu do San Francisco, zapowiadając, że wolniejszą połowę każe powywieszać - nikt nie dziwiłby się, gdyby reprezentantami USA w biegach długich byli głównie Polacy. Przetrwanie okupacji hitlerowskiej wymagało wiele sprytu i determinacji - toteż dziwienie się, że stosunkowo nieliczni Żydzi, którzy przeżyli, zajmują miejsca w życiu społecznym znacznie wyższe niż przeciętne, jest nie na miejscu. Jeśli dodać, że po holocauście kumoterstwo znacznie się wzmogło (garstka ludzi, którzy przeszli przez ciężką próbę wspiera się zazwyczaj mocniej - a tu chodzi o szczątki narodu zagrożonego całkowitą eksterminacją; proszę porównać, jak bardzo opiekuńczy stał się po wojnach światowych stosunek do dzieci) - wyjaśnienie staje się kompletne; należałoby się raczej dziwić, że istnieli w Polsce Żydzi nie będący dyrektorami czegoś...
Takie wyjaśnienie tłumaczy również intelektualną przewagę Żydów ze Wschodu Europy (gdzie pogromy były silniejsze) nad ich zachodnimi pobratymcami; warto odnotować, że gdy Korona Polska roztaczała nad Żydami opiekuńczy płaszcz, intelektualnie dominowali Żydzi z centrów zachodnio-europejskich.
***
Trudno jednak dziwić się, że masy ludności, nie posiadające zdolności myślenia cybernetycznego, widzą tylko ową ponad-przeciętnie wysoką pozycję Żydów - i skłonne są do wybuchów antysemityzmu. Tym bardziej, że ma on tak długą tradycję. Jeśli tłumaczenie powyższe jest prawdziwe, kolejne kryzysy świadomości są nieuniknione - nawet przy tak skąpej pożywce, jaką jest cienka warstewka Żydów w Polsce (co prawda znacznie liczniejszych, niż ich przedstawiciele skłonni są to przyznać; z tym, że Żydzi zasymilowani zwolna będą tracić owe wyróżniające cechy).
Sytuacja Żydów na ziemiach Polskich skomplikowana była jeszcze i przez to, że Stalin, który w kolejnych czystkach wyrżnął przeważnie żydowską elitę bolszewików (wykorzystując zresztą antysemityzm jako jedno ze źródeł poparcia ludu dla swojej władzy, podobnie jak czynił to Neron) postanowił ich wykorzystać w krajach ościennych. Żydzi mogli więc eksperymentować na żywym ciele polskiego narodu z marksizmem (choć np. p. dr Polpot eksperymentował o wiele okrutniej na własnym narodzie...) - tym gorliwiej, że obawiali się, iż brak powodzenia może ściągnąć na nich niełaskę Kremla. Wybór między Łubianką, a oddaniem się na pastwę dość anty-semicko nastawionych i pragnących wyładować złość na komunistach Polaków byłby zaiste nieszczególny.
Raz jeszcze wykazali tu swe wykształcone w historii talenty - i nie należy doszukiwać się w tym jakiejś nienawiści do narodu polskiego, co z lubością zarzucają Żydom neo-OBWIE Polacy z Grunwaldu.
***
Ważną praktycznie sprawą jest korzyść (lub strata) jaką odnosi naród-gospodarz z zamieszkujących jego terytorium Żydów. Odpowiedź jest dość złożona.
Np. na ziemiach polskich Żydzi praktycznie zmonopolizowali wiele rzemiosł, działów handlu i usług - i po II Wojnie Światowej Polacy nie zdołali (do dziś) uzupełnić tej luki.
Ostatecznie jednak nikt nie mógł przewidywać takiego rozwoju wydarzeń - a Hitler mógłby np. - gdyby w Polsce nie było Żydów - spalić w Oświęcimiu rdzennie polskich lekarzy, profesorów, rzemieślników, adwokatów, kupców (jak zresztą zamierzał). Równie dobrze - w innych okolicznościach - owa obcość rasowa mogłaby się okazać korzystna. Wstawiając złoty ząb nie myślimy, że w przypadku wybuchu jądrowego stanie się on trwałym źródłem promieniowania...
W krajach gdzie Żydzi na równych prawach brali udział w życiu gospodarczym, ich działalność była - jak pokazuje praktyka - dla krajów wybitnie korzystna. Rodschild bogacił się - ale bogaciła się Francja, Anglia i Stany Zjednoczone, nie wspominając o tradycyjnie zażydzonej Holandii. Napawa zdumieniem - jak pisze prof. Milton Friedman (Żyd zresztą) - iż Żydzi, którzy tyle korzyści odnieśli z systemu gospodarczego liberalizmu, własnymi rękami budowali system socjalistyczny, który zaczął ich niszczyć.
Nieco inaczej wyglądała sytuacja w krajach tradycyjnie bardziej etatystycznych; tam gdzie interesy robiło się „po znajomości”, za łapówki na zamówienia rządowe itd. Tam znakomite powiązania rodzinne czyniły z Żydów istotnie pasożytów. Gdy brak rynku ustalającego cenę, któż obwini Żyda-urzędnika sprzedającego swemu pociotkowi zapasy z magazynów państwowych po cenie zaakceptowanej przez jakąś tam komisję?
Paradoksem - ale znajdującym tu łatwe wytłumaczenie - jest fakt, że anty-semityzm posłużył do obalenia systemu kapitalistycznego. W narodach lansowano wizerunek brzuchatego bankiera żydowskiego jako symbol kapitalizmu - a robili to członkowie partyjnej lewicy, zazwyczaj w znacznej większości semickiego pochodzenia (na 420 członków KC WKP(b) co najmniej 380 pochodziło z synów Izraela).
Zakamieniali anty-semici wyciągali z tego wniosek, że była to zmiana taktyki walczącej o rządy nad światem „judeo-masonerii”, walczącej, bo już była gospodarczym kolosem, a wciąż jeszcze politycznym karłem. W rzeczywistości nie był to żaden spisek pod hasłem: „Najpierw pieniądze, potem władza polityczna”. Wynikło to z dwóch nakładających się przyczyn.
1) Żydzi - z racji wyższej inteligencji - podzielali przekonania inteligenckie, że „światem można by porządzić według bardziej racjonalnych i naukowych kryteriów” - co (poza zadufkostwem) jest ukrytym przejawem klasowych dążeń do zajęcia stołków. Jak wiadomo socjalizm to rozbudowany monstrualnie aparat biurokratyczny; kto nim kieruje i obejmuje w nim posady? - inteligencja; zatem w dużej mierze - Żydzi.
2) Z drugiej strony Żydzi byli dyskryminowani. Przy formalnej równości gospodarczej nie byli chętnie dopuszczani na stanowiska państwowe, izolowała się od nich (z powodu nowouryszostwa, a nie rasy) arystokracja, zawsze byli czymś odrobinę gorszym. Pragnęli więc - i jest to czysto ludzkie - systemu, gdzie byliby - oni, urzędnicy - czymś lepszym, a co najmniej równym. Pragnęli - najuczciwiej - pokazać narodom-gospodarzom - jak oni potrafią ich racjonalnie rządzić. Nie chodziło tu o pieniądze - szło o ambicję wzbogaconych dzieci żydowskich.
W olbrzymiej większości były to najlepsze chęci. Nimi właśnie wybrukowane jest piekło. Jak się to skończyło - wiemy.
Obecnie obserwujemy zjawisko odwrotne: wytwarza się w społeczeństwie obraz Żyda-urzędnika lub para-naukowca, zajmującego się przekładaniem papierków; ich działalność w najlepszym przypadku to wyciąganie pieniędzy z kieszeni podatnika - w najgorszym jest to zarządzanie w celu zwiększenia władzy biurokracji lub wynalazek mający umożliwić objęcie rządów świata przez garstkę ludzi (niekoniecznie Żydów).
W wielu krajach - w tym silnie w USA, ale i w Polsce - narastają nastroje anty-inteligenckie maskowane anty-semityzmem. Przyznaję, że mają one podstawę: inteligencja okazała się znacznie bardziej zaborczą, marnotrawną i groźną dla ludzkości klasą niż właściciele niewolników, szlachta i burżuazja. Wszelkiego rodzaju socjalizmy - od „welfare state” po „realny komunizm” p. dra Pol-pota - wymyślone były przez inteligencję, w ostatnim półwieczu w olbrzymiej większości lewicową i w znacznej mierze zdominowaną przez Żydów.
Właśnie leży przede mną książka: „The New Conservatives. A critique from the left” Trzy czwarte owych lewicowych krytyków to - sądząc z nazwiska - ludzie pochodzenia żydowskiego ( a połowa pozostałych zapewne też). Adolf Hitler twierdził, że od socjaldemokracji odstręczył go fakt, że niemal wszystkimi jej przywódcami byli Żydzi - co przypisał nie tendencji lecz „światowemu spiskowi”, co nie znaczy, że skonstruowany przezeń socjalizm narodowy był lepszy od socjalizmu internacjonalnego proponowanego przez owych „pasożytów”. Był on znacznie bardziej prostacki - ale przez to łatwiejszy do skrytykowania teoretycznego niż systemy wymyślane przez intelektualistów...
Zrobienie takiej analizy składu rasowego autorów byłoby w krajach anglosaskich uznane za szczyt nietaktu - jest to tabu. Ciekawe, że owi welfare-statyści potrafią domagać się szczegółowych sprawozdań, ilu Murzynów, Portorikańczyków, Hispaniardów itd. zatrudnionych jest w danej firmie, brutalnie ingerując, jeśli jest ich za mało (dyskryminacja...) - natomiast pytanie o pochodzenie żydowskie jest wzbronione. Ciekawe, co by się stało, gdyby - powołując się na ten sam punkt amerykańskiej konstytucji - aryjczycy zażądali proporcjonalnej reprezentacji np. w redakcjach nowojorskich gazet...
Problem ten szczególnie nabrzmiały jest właśnie w USA, gdzie Żydzi do tego stopnia zdominowali kontakty ze światem, iż nieboszczyk Chruszczow spytał kiedyś ambasadora USA, Goldberga, czy w debacie bliskowschodniej reprezentuje on interesy Stanów Zjednoczonych - czy Izraela?... Z drugiej strony grupa ta ma słaby kontakt z procesami wewnątrz narodu amerykańskiego - i obecna reakcja anty-intelektualna („precz z jajogłowymi”) i antysemicka zupełnie ich zaskoczyła (co nawiasem mówiąc obala mit o wszechwiedzy, wszechpotędze i przebiegłości tej grupy). Gdy wybory w USA wygrał Nixon, reakcja żydowskiej dziennikarki była (cytuję za „FORUM”) taka: „Nixon? jakim cudem Nixon? nie znam nikogo, kto głosowałby za Nixonem...” Zdumiewa ich również antysemityzm wśród Murzynów - których Nowa Klasa używała do rozbijania systemu liberalnego kapitalizmu (i po latach kadzenia Czarnym, pewna była ich lojalności): A jednak zarówno przywódca lewicy, Jessie Jackson, jak i prawicy, Farakhan, są uważani za antysemitów!
A jednak wydaje się, że nadchodzi kres tumanienia narodów socjalistyczną propagandą. Masy nadal wierzą jeszcze słowom - ale gdy da im się szansę, podświadomie głosują przeciwko socjalistom. Jednocześnie część Żydów, najbardziej przewidująca, zaczęła ostrzegać rodaków, że choć sukces bogacenia się poprzez opanowywanie aparatu biurokratycznego był niewątpliwy, to skutki tego mogą być dla intelektualistów - zwłaszcza Żydów - straszne, gdyż lud długo jest cierpliwy, ale gdy przejrzy... Poza tym ogólne obniżenie poziomu życia spowodowało, że jeśli nawet intelektualiści awansowali w hierarchii prestiżu, to żyją gorzej, niż żyliby w liberaliźmie, choć mniej tam może byliby szanowani. Wbrew pojęciom bowiem anty-semitów Żydzi. nie są zjednoczeni i sterowani przez dwunastu rabinów z Wilna ani Nowego Jorku. Społeczność ta podzielona jest nawet w tak kluczowej sprawie, jak syjonizm - nie mówiąc o setkach mniej ważnych. Ich pęd ku etatyzmowi i socjalizmowi wynikał - jak już pisałem - z tego, że w ubiegłym półwieczu była to ideologia inteligencji, a Żydzi stanowią najczęściej elitę inteligencji - znaleźli się więc w forpoczcie. Dodam, że przewaga Żydów na polu intelektualnym - być może nie naj najwyższego, ale tego zrozumiałego dla przeciętnego inteligenta poziomu - jest duża.
Żydzi konkurujący z Gojami przynoszą korzyść obu stronom.
Jeśli Żyd ma majątek i go pomnaża w gospodarce liberalnej - to wraz z nim bogaci się kraj. Natomiast wiadomo, że dzierżawca musi doprowadzić majątek do ruiny... W etatyźmie Żydzi (i nie Żydzi) dysponowali majątkiem społecznym, państwowym. Ich działalność jako dzierżawców tego majątku była wyjątkowo szkodliwa, gdyż po prostu byli dobrymi dzierżawcami; „dobrymi” w tym sensie, że wypełniali samą esencję dzierżawcy - która musi przywieść majątek do upadku. (Dobry pies gryzie!) Oni robili to sprawniej i szybciej, i tyle.
Mówiąc prościej: Gdyby Żydzi polscy handlowali wewnątrz kraju (i na zewnątrz) na własny rachunek i ryzyko - Polska miałaby z nich korzyść. Zamiast tego pozwolono na to, by zdominowali ministerstwa handlu (zwłaszcza zagranicznego). Utrzymywanie np. zaniżonego kursu złotówki (co powoduje istnienie trzech kursów: oficjalnego, realnego i czarnorynkowego, w praktyce jest ich więcej) daje taki galimatias, że zręczny kombinator robi majątek z dziecinną łatwością. To samo dotyczy systemu ceł i zezwoleń. Także licencji na otwieranie firm polonijnych - mających większe uprawnienia od rodzimych rzemieślników. To samo tyczy wyprzedaży naszego majątku narodowego, jakim jest nie wliczanie kosztów surowca (np. węgla) do kosztów wydobycia, co umożliwia „opłacalny” eksport. Nie twierdzę, że jest to działanie zorganizowanej mafii kierowanej przez Żydów - twierdzę natomiast, że są to wspaniałe warunki do łowienia ryb w mętnej wodzie - i ludzie zdolni o giętkim kręgosłupie moralnym mniej lub bardziej świadomie bronią tego systemu po to, by chronić staw.
Z drugiej strony system socjalistyczny (mam na myśli prawdziwy, a nie „realny”) jest miękki: inteligencja lubi rozszczepiać włos na czworo, nie lubi zdecydowanych słów „tak” i „nie”, nie lubi jasno sprecyzowanego zakresu odpowiedzialności, liczy bardziej na słowo niż na prawo. Prowokuje to reakcję (ślepą) społeczeństwa w kierunku żądania wyższych kar. Zwłaszcza za przestępstwa urzędnicze, malwersacyjne, łapówkarstwo. Reakcja ta jest mylnie skierowana. Można rozumować, iż hitleryzm był początkowo próbą oczyszczenia aparatu gospodarczego z Żydów przed przystąpieniem do etatyzacji kraju (jako iż Żydzi szkodziliby bardziej). Efekt: już po paru latach całkowicie aryjska machina państwowa stała się przekupna; w GG nie tylko kwitła spekulacja, ale wręcz wykupywano więźniów z Gestapo.
Pytającemu więc o radę anty-semicie trzeba powiedzieć tak: wszelkie próby ograniczenia wpływu Żydów środkami administracyjnymi, wszelkie ingerencje typu „ghetto” lub pogromy - poza niemoralnością - przyniosą tylko podniesienie się poziomu Żydów w przyszłości. (Tu trzeba dodać, że niektórzy anty-semici dostrzegli to - i nawet oskarżają Żydów, iż zorganizowali holocaust właśnie po to, by pozbyć się kompromitującego ich balastu głupich i biednych Żydów - zorganizował to nieślubny syn pewnego Żyda z niejakiej Schickelgruber, zwany Hitlerem... To „spiskowe” wyjaśnienie, charakterystyczne dla tej mentalności, traktuję jako folklor). Także odwrotne skutki przyniesie np. numerus clausus: jeśli ograniczymy np. liczbę Żydów na studiach prawniczych nastąpi to samo co stało się gdy car ograniczył liczbę oficerów polskich w armii rosyjskiej: okaże się, że przeciętny adwokat-Żyd jest lepszy od przeciętnego adwokata-Polaka - nawet, gdyby poziom inteligencji był taki sam u obu nacji; po prostu gorsi kandydaci-Żydzi zostaną wyeliminowani...
Należy więc postępować tak, jak w Wielkopolsce: zacisnąć zęby i przystąpić do pracy organicznej. Konkurować z Żydami w warunkach wolnej gospodarki opartej o jasno sprecyzowany kodeks. Uczyć się od nich - i pozwalać im uczyć się od siebie. Po prostu: nie dyskryminować. Pewnie, że jest to powolne i nie tak efektowne - proszę jednak zauważyć, że w Wielkopolsce nie było pogromów - a procent Żydów był ponad dziesięciokrotnie niższy niż w Kongresówce, gdzie byli prześladowani, dyskryminowani, tępieni i narażeni na pogromy. To nie jest przypadek: Żydzi oswoili się już z niebezpieczeństwem i skłonni są żyć koło dworu władcy, który wprawdzie raz na jakiś czas część wyrżnie - ale za to pozwoli sprzątać tłuste kąski ze stołu (kto sprytniejszy - zgarnie więcej). Wolą też system niedopowiedzeń, gdzie osobnik bystry może się wyłgać - niż prosty system praw i obowiązków. Nawykli też do poddawania się przepisom Talmudu nie dostrzegają nic upodlającego w bezustannej ingerencji państwa w sprawy rodziny i prywatne życie jednostki. Car mógł Żydów do Moskwy nie wpuszczać - ale bankierzy i artyści zawsze uzyskiwali specjalne zezwolenia; wobec mniejszej konkurencji przynosiło to niezłe zyski.
Trzeba jednak zrozumieć, że ludzie o mentalności endekoidalnej naprawdę mają podstawy, by wierzyć w istnienie ogólnoświatowego spisku. Przypuśćmy, że powstaje zagadnienie rozbrojenia. Natychmiast powstaje petycja, podpisana przez pięć tysięcy intelektualistów, w tym większość żyjących laureatów Nobla, z czego połowa to Żydzi - domagająca się powszechnego rozbrojenia, zwłaszcza nuklearnego, jako gwarancji trwałego pokoju. Ponieważ najciemniejszy chłop wie, że pokój zabezpiecza się przez dobre przygotowanie do wojny - i wie też, że jedyną przyczyną, dla której już przed ćwierć wiekiem nie doszło do nowej wojny światowej, jest broń jądrowa - przeto (rozumuje on) muszą to również wiedzieć sygnatariusze. Jeśli ci mądrzy przecież ludzie mimo to ochoczo - od Sydney po Londyn, Sztokholm, Waszyngton i Paryż, od Buenes Aires po Borneo - spontanicznie i jednocześnie podpisują taką bzdurę - to przecież musi to być sterowane z piwnicy pod synagogą i świątyni kielni i sznurka; nie jest możliwe, by wszyscy na raz sami wpadli na taki pomysł...
Tymczasem jest to równie zdumiewające, jak to, że zapytany w dowolnym kątku świata ile to jest 2x2 uczeń odpowie zawsze i ochoczo: cztery. Dla lewicowej mentalności dogmatem jest, że:
1) wszelka broń jest zła;
2) trzeba złu aktywnie się przeciwstawiać;
3) najłatwiej działa się przez napisanie czegoś tam. Lewicowiec podpisuje apel o rozbrojenie na tej samej zasadzie, na jakiej pies na widok pożywienia wydziela ślinę. Lewica (i podobnie skrajnia prawica) nie myśli bowiem, lecz stosuje dogmaty. Ponieważ akurat dogmaty te obce są prawicy, przeto nie zdaje sobie ona sprawy z tego mechamizmu (dla niej to „nie wynika”). Podobnie lewica nie rozumie, że prawicowcy na całym świecie zareagują jednakowo wbrew swemu interesowi „bo tak każe im honor”. Honor? To pojęcie puste...
OBWlE - popularny przed wojna skrót od: obóz Wielkiej Polski.
AFRYKA, AFRYKA...
Jak wiadomo gros państw afrykańskich to najbardziej postępowe reżimy na świecie. Cała Organizacja Jedności Afrykańskiej jest też bardzo postępowa. Jest postępowa jak nie wiem co: jak sam Althusser? Jak Angela Davies? Więcej!
Jest prawie tak postępowa jak Cesarsko-Królewskie Austro-Węgry!
Jak wiadomo Austro-Węgry z pogardą odrzucały wszelkie argumenty narodowe. Nic nie można było z nimi wskórać suflowaniem myśli, że może by przyłączyć Czarnogórę - bo to właściwie jeden naród z Serbami? Cesarsko-Królewski reżim twardo bronił zasady przynależności państwowej, zasady legitymizmu rządzących władców. Najzupełniej słusznie zresztą, gdyż - jak słusznie zauważył był lord Acton - myśl, by państwo tworzyć na zasadzie narodowej jest sprzeczna z podstawami nowoczesnej cywilizacji.
Jednakże Austro-Węgry nie odrzucały a priori idei wszelkich zmian granicznych! Przyłączyły przecież Bośnię, Hercegowinę i Sandżak Bazarski. Wzięły udział w dwóch rozbiorach Polski. Rozważały koncepcję wymiany Galicji na Bawarię. Jednym słowem zachowywały się jak konserwatywne - ale normalne państwo.
Dodajmy, że przyłączane lub odłączane krainy CK były z reguły pewnymi całościami geograficznymi, o własnej historii, kulturze, a często i języku.
Sytuacja w Afryce jest - jak wiadomo - zupełnie inna. Gdy mocarstwa kolonialne wytyczały tam granice, to korzystały zazwyczaj z linijki. O ile przy brzegu granica miewała jakieś uzasadnienie, to w głębi lądu biegła setkami kilometrów od punktu do punktu - bezlitośnie tnąc góry, pustynie, rzeki - a także siedziby poszczególnych ludów.
Granice te wytyczali cywilizowani ludzie wychodzący ze słusznego założenia, że podczas wojny przebieg słupków granicznych w dżungli jest bez najmniejszego znaczenia; nie przychodziło im natomiast do głowy, że za sto lat nawet w Europie nie będzie można przekroczyć granicy bez paszportu - a w Afryce postęp będzie tak ogromny, że poszczególni kacykowie będą swoim poddanym (zwanym modnie „obywatelami” - swoją drogą chętnie sprawdziłbym, czy w fulani lub swahili jest między tymi pojęciami jakieś rozróżnienie!!) zabraniali przekraczania tych - umownych przecież - granic! Miały one służyć tylko wyjaśnieniu kwestii własności, gdyby odkryto tam jakieś cenne surowce lub tp. celom.
Tak się jednak stało - i człowiek mógłby racjonalnie oczekiwać, że w takim razie nowopowstałe państwa skorygują istniejące nonsensy geograficzno-etnograficzne.
Figa z makiem!
Jednym z pierwszych postanowień OJA było przyjęcie żelaznej zasady, że granice państwowe są nienaruszalne. Są idiotyczne - zgadzali się wszyscy afrykańscy politycy - ale gdy raz otworzymy tę puszkę Pandory, to nigdy jej nie zamkniemy. Cały kontynent utonie w chaosie walk narodowych i plemiennych! Dlatego lepiej zacisnąć zęby - i trwać.
Dlatego właśnie każde państwo pragnące zmienić status quo napotyka - przynajmniej oficjalnie - jednolity mur niechęci pozostałych członków OJA. Stąd taka niechęć do przyłączenia Sahary do Maroka - bo to była jednak odrębna jednostka administracyjna. Dlatego Biafra została zmiażdżona przez Nigerię. Dlatego Sudan nie ośmiela się poprzeć powstańców z Erytrei (a Abisynia nie popiera Nubijczyków!). Dlatego nawet super-postępowe państwa nie poparły p. płk. Kadaffiego chcącego oderwać północny Czad...
Ten hyper-konserwatyzm jest godny podziwu - szkoda tylko, że broni tak absurdalnej sprawy. Wydaje się, że prędzej czy później zasada raz trzaśnie - a wtedy nikt nie zdoła już powstrzymać wzajemnych pretensji i rewindykacji.
Ale - uwaga - od tej zasady jest pewien wyjątek!
Namibia stanowiła dawniej kolonię niemiecką - ale od wielu lat była terytorium powierzonym Republice Płd. Afryki. RPA jednakże posiadała na terytorium owej Niemieckiej Afryki Płd.-Zachodniej enklawę, zwaną Walvis Bay (od Zatoki Wielorybiej, nad którą leży). Niemcy nie kwestionowali nigdy przynależności Walvis Bay do RPA. Nie kwestionowała jej także - oczywiście - sama RPA...
I oto teraz, gdy terytorium Namibii ma uzyskać niepodległość wszystkie owe postępowe państwa, wyznające zasadę nienaruszalności granic ustanowionych przez kolonizatorów - jak jeden mąż „nie uznają” przynależności Walvis do RPA!
Jak widać „zasady” stosowane są zgodnie z kryterium czysto rasowym: między nami Afrykanami. Natomiast Afrykanerzy - jak sama nazwa wskazuje - Afrykańczykami (wg. „właściwych” Afrykańczyków) nie są. Można więc z zasad rezygnować - w nadziei, że jeszcze paręset kilometrów kwadratowych wyrwie się spod panowania Białych.
Oczywiście nie są też uznawane granice nowo-powstałych państw murzyńskich w Afryce: Kwa-Zulu, Venda, CisKei, Bophutatswana, Transkei... Państwa te mają własną administrację, własne terytoria, ba! dwa z nich nawet były już w stanie wojny między sobą - a mimo to ich granice, wyznaczone przez Pretorię, nie są uznawane przez OJA za święte. Czyżby miało to oznaczać, że... Afrykanerzy nie są „kolonizatorami” w myśl ustanowionych przez OJA zasad?
Ciekawostką natomiast bardziej geograficzną, niż polityczną jest sytuacja na końcu „przesmyku Capriviego”, należącego do Namibii paska terytorium plemienia Ambo. Tam granice czterech państw: Namibii, Zibabwe, Zambii i Botswany spotykają się w jednym punkcie! Przed dziesięciu laty wyniknął tam spór, czy przez ten p u n k t Zambia może poprowadzić linię kolejową do Beczuany - wbrew woli Namibii i Rodezji?
Nie pamiętam, jak się on wtenczas skończył. Być może z przemianami w Rodezji/Zimbabwe sam zaniknął. A być może Zambię, wyczerpaną latami postępowej niepodległości, nie stać już na budowę kolei...
Może ktoś z Państwa wie, jak się to tam teraz przedstawia?
(Tygodnik Uniwersytecki)
GRYMAS HISTORII?
Jestem zdecydowanym anty-piłsudczykiem i anty-sanatorem. Przy ocenie sanacji trzeba jednak pamiętać, że Piłsudski pozwolił szarogęsić się w Polsce kumplom z PPS i Legionów (co zwłaszcza w gospodarce miało skutki fatalne), ale politykę zagraniczną chciał prowadzić rozsądnie (co mu uniemożliwiono), zaś przez etap etatyzmu przeprowadził kraj nienajgorzej. Wystarczy pomyśleć, co w tym czasie działo się u naszych sąsiadów ze wschodu i z zachodu - by zdać sobie sprawę, że i u nas mogło tak być. A nie było.
W czasie zasług i błędów ówczesnej ekipy trzeba brać pod uwagę ówczesne możliwości - i ówczesny stan umysłów. Trzeba też pamiętać o tym, że ówcześni Polacy mieli do dyspozycji tylko ówczesne wiadomości! Gdyby Edward Rydz (ps. „Śmigły”) wiedział o Niemcach to, co wiemy dzisiaj, to ho-ho! Wygrałby pewno w miesiąc tę głupią wojnę z Niemcami!
Dziś bardzo wielu jest odważnych ludzi potępiających zbrodnie Józefa W. Dżungaszwili (ps. „Stalin”). Wolno!
Jednak ci sami ludzie powtarzają nieustannie, że przed drugą Wojną Światową Polska była w idiotycznej sytuacji wobec... „dwóch wrogów”. Rozsądek nakazywał wrogów dzielić, zamiast scalać - a w takim razie Polska powinna była pójść z jednym z nich przeciwko drugiemu. Z powodów politycznych było dość obojętne - z którym. Jednak z powodów m o r a l n y c h żadna współpraca z Adolfem Hitlerem nie wchodziła w rachubę. Należało zatem wejść w sojusz z Moskwą - a zaniedbanie tego jest podstawowym błędem ekipy sanacyjnej.
Spójrzmy więc na sytuację oczyma ówczesnego człowieka.
Sojusz z parweniuszem, jakim był Adolf Hitler istotnie nie był specjalnie pociągający. Jednakże była właśnie moda na demokrację i nawet w arystokratycznej Wielkiej Brytanii co i rusz u władzy znajdowali się reprezentanci Partii Pracy. We Francji uparcie rządził Front Ludowy. Jeśli więc można było rozmawiać z jakimś angielskim socjalistą - to czemu nie z Hitlerem? Zresztą Stalin w tym porównaniu wypadł jeszcze gorzej, gdyż jego ojcem nie był porządny urzędnik, lecz zwykły szewc (choć mówiono też o Przewalskim...).
Adolf Hitler miał jednak inne wady. Przede wszystkim głosił barbarzyńską zasadę oparcia państwa na idei narodowej (Lord Acton: „Myśl, by narodowość stanowiła państwo, jest zaprzeczeniem podstaw nowoczesnej cywilizacji”) - co groziło sprowadzeniem państwa do pozycji hordy plemiennej (co się i stało, poniekąd). Jednakże wodzowie Ententy też uznali zasadę narodową, godząc się na rozbicie Austro-Węgier i odmawiając Polsce praw do terenów na wschód od linii Curzona.
Adolf Hitler miał też i inne wady. Głosił prymat przemocy nad legalizmem i zapowiadał terror...
No tak... Był to osobnik okropny. Jednak na razie o wprowadzeniu terroru tylko m ó w i ł (i pisał). Póki co był uznanym przywódcą wielkiego państwa, ściskali mu ręce Chamberlain i Daladier, wymieniał korespondencję z Wilsonem, był nadzieją uciśnionych przez brytyjskich kolonistów narodów arabskich (gdzie do dziś jest skrycie wielbiony), do niego pisał płomienne listy Mohandas Karamchand ps. „Mahatma Gandhi”)...
Natomiast Dżugaszwili w roku 1938 nie m ó w i ł o terrorze. On ten terror odziedziczył i twórczo rozwijał. Już wówczas jego ofiarą padły dziesiątki milionów ludzi. Miał ręce po łokcie ubabrane w ludzkiej krwi...
(Wybiegając w przyszłość można zauważyć, że Hitler też będzie miał na sumieniu parę milionów ludzi. Jednak Stalin przewyższy go kilkanaście razy - co prawda: mając więcej czasu i większe pole do popisu... Z całym naciskiem trzeba też podkreślić, że „klasobójstwo” nie jest niczym lepszym od „ludobójstwa”).
Tak, Hitler już wówczas wymordował swoich „bolszewików”, czyli skrajną lewicę SA-manów, którym marzyła się „permanentna rewolucja”. Jednak Stalin swoich bolszewików, którzy żywili dziwaczne nierealne ideały wymordował jeszcze skrupulatniej aranżując w tym celu serię justitzmordów zwanych „procesami moskiewskimi”. Co by było, gdyby u władzy utrzymali się bolszewicy - to inna sprawa...
Tak. Stalin z pewnością nie był salonfahig. Trzeba było groźby unicestwienia całej Europy (a nawet świata), by zachodnie mocarstwa zaczęły z nim rozmawiać. A i wówczas, w 1939, wysłano do Moskwy raczej drugorzędną delegację: nikt przyzwoity nie chciał jechać z tą misją...
Ciekawą jest rzeczą, że wbrew twierdzeniom zwolenników teorii „spisku żydowsko-lewacko-masońskiego” fakt, iż wśród mordowanych przez aparat Dżugaszwilego bolszewików była masa Żydów (i właśnie rozwijał się „urzędowy” anty-semityzm) wcale nie przeszkadzał zachodnim lewicowcom wychwalać Stalina. Podobnie i dziś formacja ta - składająca się głównie z amerykańskich Żydów - ostro krytykuje państwo Izrael (za to, że dopuściło do władzy prawicowca Szamira). Jest jednak wyraźna granica między linią polityczną lewicy - a naiwnością, jaką było niewątpliwie zachwalanie uroków stalinizmu...
Wracając do rzeczy: z perspektywy roku 1938 Polska - jeśli miałaby kierować się względami moralnymi - z całą pewnością n i e m o g ł a zawrzeć traktatu właśnie ze Stalinem. Natomiast z Hitlerem - jeszcze wówczas tak!
Zanim na tezę tę znów obruszy się owa lewica (głównie, przypominam, żydowska) warto pomyśleć, jakie byłyby konsekwencje takiej decyzji. Otóż np. Żydów w Polsce wymordowali narodowi socjaliści w ogromnym procesie - natomiast na Węgrzech, które były w sojuszu z Niemcami: w niewielkim! Nie widzę też, by los powojenny Węgier w jaki sposób różnił się od losu Polski - choć Węgry były sojusznikiem Osi, a Polska Aliantów. Pewnie: jest poważna szansa, że wynik Wojny Światowej byłby wtedy inny - ale, jak zauważył bodaj przed rokiem w „KURS”-ie p. (ps.) Andrzej Stanisławski: wtedy też nastąpiłaby jakaś „odwilż”, a potem i „pieriestrojka”; ostatecznie Hitler nie był wiele młodszy od Stalina...
Niemcy dawno - co prawda: wielu pod przymusem, a więc niezbyt szczerze - potępili Hitlera. Rosjanie obecnie z równą mocą krytykują Dżugaszwilego (i też czytałem już wypowiedzi, że był on gorszy od Hitlera). Z całą mocą odrzucam jednak nasze narodowe pretensje do narodu niemieckiego i rosyjskiego: wina jest wspólna obydwu dyktatorów, systemu ideologicznego, nieważne: narodowego czy internacjonalistycznego. Skoro jednak już mówimy o narodach i potępianiu przez nie s w o i c h rodaków - to chciałbym się cichutko spytać:
„A Gruzini?”
Nie, nie chodzi mi o to, by zlikwidowano istniejące tam jeszcze muzea Stalina; niech sobie stoją - i służą obiektywnemu eksponowaniu przedmiotów i faktów związanych z tym wielkim bądź co bądź człowiekiem. Ale jakieś słówko ze strony Gruzinów może by się przydało.
Tak samo, jak przydałoby się, byśmy również ze swej strony ocenili właściwie takiego np. Feliksa E. Dzierżyńskiego...
Tygodnik Demokratyczny. VII/89
KOLEKTYWIZM
Myślenie w kategoriach kolektywu jest typowe dla ludzkiego umysłu. Staramy się zmniejszyć liczbę obiektów - grupując je i omawiając jako reprezentantów grup. Ta zdolność jest instynktowna i posunięta do absurdu. Gdy jadę główną ulicą i ktoś z podporządkowanej chce mi się wcisnąć, to moim odruchem jest: „MY z głównej ulicy nie przepuszczamy tych chamów z bocznej!”. Za chwilę jestem na podporządkowanej - i w duchu wymyślam tym durniom z głównej magistrali.
Różnorodność wytwarzanych grup zależy od wykształcenia. Byle prymityw wie, że ludzie dzielą się na „starych” i „młodych” - a tylko absolwent dobrej szkoły podstawowej wie, że dzielą się również na „urodzonych w latach parzystych” - i „w nieparzystych”. Ten drugi podział jest równie dobry, jak pierwszy, ale zbyt skomplikowany - a przecież mecze „parzystych” z „nieparzystymi” byłyby równie ciekawe, jak mecze oldboyów z juniorami - a nawet ciekawsze!
Na miejscu redaktora „Przeglądu Sportowego” podczas mającej niedługo się rozpocząć Olimpiady zamiast państwowości reprezentantów podawałbym ich grupę krwi: „Zawodnicy B+ prowadzą wyraźnie w punktacji medalowej...”. Byłoby to legalne (prowadzenie punktacji wg. państw jest oficjalnie zakazane!) - i ciekawsze. Śmieszne? Gdyby tak zrobiła połowa gazet na kuli ziemskiej to za dwa lata cała ludzkość rozumowałaby w tych kategoriach, nastąpiłby rozruchy, gdy okazałoby się np. B+ są zdolniejsi niż A- i mają wyższe pensje... Jeśli można było napuścić robotników na kapitalistów (gdzie przecież w każdej chwili kapitalista może zostać robotnikiem - i na odwrót) - to tym łatwiej rozdmuchać nienawiść opartą o klasyfikację hemoglobiny. Nasza zdolność do grupowania ludzi jest przepotężna!
Pytanie, czy rozmaite grupy ludzkie „realnie istnieją” - jest bez sensu. Jak się tak umówimy, to istnieje również „grupa ludzi o liczbie włosów podzielnych przez 7”. Z tym, że - moim zdaniem - z takich grupowych podziałów nic nie wynika!
Powiedzmy: prawie nic.
Jak to? Czyż nie jest tak, że niektóre grupy statystycznie różnią się od innych?
Ależ tak! Polacy różnią się od Niemców i od Czechów. Wśród mężczyzn różnice w dochodach między wysokimi a niskimi są ogromne. Murzyni mają znacznie niższy współczynnik inteligencji od Białych (jeszcze wyższy ma rasa Żółta) - ale niewykluczone, że gdyby standardy inteligencji opracowywali Murzyni i oparli je na umiejętnościach szybkiego znajdywania korzeni manioku i gry w „wari” oraz w warcaby - to kolejność byłaby inna. Różnice w każdym razie są - ale mimo to niewiele z nich wynika!
Tu z reguły pada złośliwe pytanie: „A czy zgodziłby się Pan, by Pana córka wyszła za Murzyna?
Gdybym musiał dziś zdecydować, czy moja córka ma wyjść za Murzyna, czy za Białego, to oczywiście odpowiedziałbym:
„Za Białego!!!” Zadającym to pytanie zalecam by nie tryumfowali przedwcześnie - bo takie pytania nie zdarzają się w życiu!
W życiu bowiem niemal nigdy nie wybiera się między Białym a Murzynem, lecz między konkretnymi: Kowalskim a M’Kwengg. Znakomicie mogę sobie wyobrazić takiego Kowalskiego i takiego M’Kwengg, ze wolałbym, by moja córka została panią M’Kwengową. Mało prawdopodobne, zapewne - ale możliwe!
P. prof. Milton Friedman słusznie zauważył, że w ustroju liberalnym każdemu wolno dyskryminować - ale musi on za to zapłacić! Niech w Pittsburgu będzie 30% Murzynów. Do danej pracy za daną płacę optymalnym byłoby najęcie 900 Białych i 100 Murzynów. Kto Murzynów przyjąć nie chce, ten dostanie gorszych pracowników - i przegra konkurencję z tym, co nie dyskryminuje. Oczywiście wymaganie, by Murzynów przyjąć 30% (bo w mieście jest ich 30%) byłoby dyskryminacją wobec owych 200 Białych, którzy nie dostaliby tej pracy - i złym gospodarowaniem siłą roboczą. W kapitalizmie ten, co dyskryminuje musi przegrać. Wolny rynek nie uznaje przesądów rasowych.
Gdy natomiast państwo zakłóca rynek i wprowadza przepisy „anty-dyskrymiancyjne” - pogromy wiszą w powietrzu. Dlaczego numerus causus dla białych na uniwerku ma wynosić 80”%, a nie 70% lub 73%? Dlaczego dzieci leśników nie mają mieć punktów dodatkowych, skoro żyją w głuszy i są przez to upośledzone? Dlaczego dzieci idiotów nie mają mieć punktów dodatkowych? Czy to ich wina, że od kołyski wychowywały się w otoczeniu tępiącym inteligencję? Podnieść na uniwerkach procent dzieci idiotów do proporcji takich, jak w całym społeczeństwie! Dlaczego firma ma obowiązkowo zatrudniać 20% Portorykańczyków - gdy w redakcji pisma, które do tego nawołuje jest tylko 20% gojów - wobec 95% w całym mieście? Etatyzm - to główne źródło starć kolektywnych.
Dlaczego? Dlatego, że rozsądny kapitalista nie wydaje polecenia: „Zatrudnijcie 1000 Irlandczyków” - tylko zleca majstrowi: „Zatrudnij 1000 robotników”. Natomiast urzędnik wydający centralne decyzje musi rozumować w kategoriach kolektywu: „Przyznać dodatek tym, co mają 30 lat wysługi”. To, że niektórzy z nich na ten dodatek nie zasługują - a zasługuje nań wielu takich, co pracują dopiero dwa lata - powoduje niesprawiedliwość. A niesprawiedliwość rozkłada każdy system.
Duch kolektywu bierze często górę nad rozsądkiem. Gdy inwalida bez nóg uzyskuje licencję pilota - to wcale nie oznacza „awansu inwalidów”. Przeciwnie: większość inwalidów wścieka się że „Czemu nie oni”. Pani Thatcher na fotelu premiera też nie jest źródłem dumy kobiet - lecz budzi w nich frustrację. Wątpię też by łysym coś przyszło z tego, że Cezar objął w Rzymie rządy. Rzadko też się zdarza, by robotnicy dobrze wychodzili na tym, że do steru dorwał się facet prosto od łopaty (zresztą żaden ze znanych przywódców socjalistycznych nie pochodził z rodziny robotniczej). Premierem ma być osoba najlepiej nadające się na to stanowisko - basta. Jeśli tylko zaczynają się dyskusje: „Wybierzmy, wiecie Kowalskiego, bo to przedstawiciel - robotników - brunetów - mniejszości - filatelistów - katolików” (niepotrzebne skreślić) - to od razu wiadomo, że państwo będzie miało gorszego premiera, niż mogłoby mieć!
Szczególnie szkodliwe jest stosowanie zasad kolektywizmu do reprezentacji. Skąd, u Boga Ojca, przekonanie, że najlepszym obrońcą praw Czarnych w RPA będzie Czarny??!?
Kobieta, która za nic na świecie na ginekologa nie wybierze baby - domaga się (bo jej wmówiono!!) - że w parlamencie powinna być reprezentowana przez kobietę. A niby dlaczego miałaby ona na tym skorzystać?? 80% członków Kongresu Stanów Zjednoczonych to prawnicy albo dziennikarze - czy to oznacza, że 99%-owa większość „nie-dziennikarzy lub nie-jurystów” jest w USA gnębiona, dyskryminowania, a o jej interesy nikt się nie troszczy? Do niedawna i nasz Sejm był komponowany tak, by proporcje posłów odpowiadały ułamkowi prządek, fryzjerów, tokarzy, rolników, górników, lekarzy itd - w społeczeństwie. Było to nie odejście od demokracji - lecz konsekwentna, wręcz karykaturalna, realizacja korporacjonizmu. Nie wiem, czy zadbano o odpowiednią reprezentację ubogich duchem? Inwalidów w każdym razie raczej się w Sejmie nie widzi. Czy mimo to PRL nie dba o inwalidów - może i ponad proporcjonalnie do swych ekonomicznych możliwości?
Walka z myśleniem kolektywnym jest niemożliwa. Zawsze będziemy wyróżniać swoją rodzinę i swój naród - i to jest konieczne, gdyż Darwin dostatecznie wyjaśnia, iż społeczeństwa nie uznające tej zasady szybko giną - i dlaczego. Będziemy też sobie tworzyć kolektywne idole - gdyż umysł nasz nie radzi sobie z masą danych. Na każdego może przyjść czas, gdy będzie musiał wydać komendę: „Weźcie do tego ataku dywizję Gurkhów, bo oni dobrze dają sobie radę wśród pagórkow” - choć być może 37. dywizja z Lancashire akurat przypadkiem składa się z lepszych speców od walk na wzgórzach.
W ogromnej jednak większości przypadków takich decyzji podejmować nie trzeba. Można wezwać ochotników. Można zepchnąć je w dół. Można się też od nich - bez szkody dla nikogo - powstrzymać.
Gdy więc Pana, Czytelniku, spyta jakiś ankieter: „Czy lubi Pan Czechów?” - to nie ma Pan obowiązku odpowiadać!! Co to znaczy: „Czy lubię Czechów?” Czy jest jakaś konkretna decyzja, przy której to Pańskie „nielubienie” da się zastosować? Iluż znam takich, co „nie lubią Czechów” - i „kochają Polskę nad wyraz” - a przy najbliższej okazji rzucają robotę w Polsce i wyjeżdżają na chałturę pod Liberec. Pańska odpowiedź: „Nie lubię” - nie ma żadnego zastosowania do żadnego konkretnego Czecha - jest to wyraz stosunku do pewnego stereotypu, który jest może użyteczny w owych bardzo rzadkich sytuacjach, ale całkowicie zbędny i szkodliwy w sytuacjach codziennych.
To właśnie oznacza powtarzane często hasło „Nadać rzeczom ludzki wymiar”. Spotykamy się z ludźmi - tylko niektórzy politycy rozmawiają jak państwo z państwem. Mówimy jak ludzie - a nie jak Polak ze Szwedem, a nawet Polak z Polakiem. Pamiętajmy słowa św. Pawła w trawestacji Juliusza Słowackiego brzmiące: „Pod słońcem Twoim, nie masz Greczyna, ani Żyda”.
Co prawda te akurat nacje, które bardzo ucierpiały od kolektywnych prześladowań, obecnie odgrywają się według tych samych reguł - ale to nie powód, by te reguły przejmować. Tylko spokojnie: im też kiedyś przejdzie!
GARB
Pożałowania godne incydenty wokół klasztoru ss. Karmelitanek bulwersują opinię publiczną. Polscy katolicy obwiniają za nie żydowskich zelotow z rabinem Weissem na czele. Nie chcę usprawiedliwiać poczynań tego ostatniego - ale: zastanówmy się, czy trochę winy nie leży po naszej stronie?
By przybliżyć mój punkt widzenia Czytelnikom zacznę od nawiązania do wskazówek psychologów. Ci - dość jednomyślnie - zalecają, by ludzi kalekich starać się traktować po prostu n o r m a l n i e - bez żadnych specjalnych przywilejów, poza koniecznymi. By nie urażać ich wrażliwości ciągłym braniem pod uwagę ich kalectwa; by nie pogłębiać ich kompleksów, które mieć muszą.
Dla przykładu powołam się na artykuł zamieszczony przed dwoma laty w „The Washington Times” (Uwaga: „The New York Times” i „The Washington Post” są w rękach lewicy - a „The New York Post” i „The Washington Times” - nie; które są sprowadzane do Polski - przez „RUCH” i przez Ambasadę USA; które są omawiane w prasie: proszę zgadnąć?) Autor zdawał w nim sprawę z jakiegoś publicznego (ale raczej dla elity, a nie na stadionie) występu p. Jessie Jamesa, murzyńskiego kandydata na prezydenta.
Żałosnym aspektem sprawy - pisał - było nie to, że p. JJ plótł bzdury; żałosne było, że to elitarne audytorium siedziało cicho i nie krytykowało - BY NIE URAZIC MURZYNA. Nie ulega kwestii - pisał autor - że gdyby te bzdury mówił Biały, to by mu przerywano, gwizdano - a przynajmniej potem w dyskusji wytykano błędy. Tu - po spotkaniu - wszyscy (z widocznym skrępowaniem) starali się powiedzieć o tym występie coś miłego.
Takim postępowaniem - konkludował autor - wyrządzamy ogromną szkodę właśnie Murzynom. Jak mają wrócić do normalności, jak mają wspiąć się na wyższy poziom, by konkurować z Białymi - jeśli będziemy szczędzić im krytyki? Tylko traktowanie Murzyna dokładnie tak samo, jak Białego - bez żadnych przywilejów, punktów dodatkowych na wyższe uczelnie, preferencji przy przyjmowaniu do pracy i wszelkiej taryfy ulgowej - jest zgodne z moralnością, a także leży w długofalowym interesie samych Murzynów oraz całej ludzkości.
Jest dla mnie sprawą oczywistą, że ów autor ma rację. Teraz więc - mając to w pamięci - revenons a nos mouttons.
Żydzi po Holocauście mają ogromny garb psychiczny. To oczywiste - przynajmniej w odniesieniu do żydowskich intelektualistów. Przeciętny Żyd bowiem - jak i przeciętny Szkot - myślom o Holocauście poświęca tyleż uwagi, co Szkot ścięciu Marii Stuart: było, minęło - teraz trzeba żyć i robić interesy.
Intelektualiści jednak to ludzie wrażliwi. Taka jest ich rola. W tym wypadku są przewrażliwieni - i to można i należy rozumieć.
Z tego jednak NIE wynika, że należy ich traktować jak garbatych i z tego powodu odnosić się do nich choćby odrobinę inaczej niż do innych nacji!
Tymczasem ponad połowa świata kiwa ze zrozumieniem głowami na mniej lub bardziej bzdurne pretensje Żydów - uważając, że za Holocaust należy się jakaś rekompensata.
Otóż rekompensata należy się - indywidualnie - rodzinom, które zostały skrzywdzone przez zamordowanie lub okaleczenie ich członków. Również za ograbienie z mienia. Natomiast twierdzenie, że coś należy się narodowi żydowskiemu (lub państwu Izrael) od narodu niemieckiego lub polskiego (oraz RFN, NRD lub PRL) byłaby wprowadzeniem pierwiastka nacjonalizmu - który, nb., intelektualiści starają się zwalczać. Ja tam żadnego Żyda nie skrzywdziłem - i, niezależnie od tego, czy Goldbauma skrzywdził Schmidt, Smith czy Kowalski, nie czuję się ani odrobinę za to odpowiedzialny! Nie domagam się również by Schmidt czuł się odpowiedzialny za jakąkolwiek krzywdę wyrządzoną przez Niemców MOJEJ rodzinie (o ile sam nie należał do krzywdzicieli, rzecz jasna).
Takie stanowisko jest jasne, proste - i zgodne z etyką, która nie uznaje zbiorowej odpowiedzialności. Jeśli od niego odejść - na „korzyść” Żydów - to druga (chwilowo mniejsza) część świata odbiera to jako niesprawiedliwość; zaczyna się mówić o hucpie - i tworzy to podłoże dla narastania anty-semityzmu.
Ludzie są bowiem bardzo uczuleni na sprawiedliwość. Lud lubi też równość - i łatwo zazdrości innym. Żydzi, w wyniku millenijnej, ostrej selekcji naturalnej są narodem z wielką liczbą jednostek zdolnych. To JUŻ jest podłoże do zawiści.
Jeśli jeszcze dojdzie do tego kwestia niezasłużonych przywilejów - wybuch gotowy. I wszelkie społeczeństwa są bardzo podatne na anty-semicką propagandę. Chyba nie trzeba odwoływać się do historii, by to potwierdzić? Z obecnych - największa fala anty-semityzmu wzbiera obecnie w USA.
Jeśli by teraz przyszedł jakiś nowy Roosevelt i rozszerzył etatyzm (stwarzając pole dla socjalistyczno-intelektualnych nadużyć) - wybuch anty-semityzmu (popularnego nie tylko wśród biedoty i Murzynów) byłby nieunikniony.
Jedyna rada na waśnie narodowe - to stworzenie silnego państwa, które nie oglądając się na jakiekolwiek racje polityczne bezwzględnie karałoby wszelkie wyskoki niezależnie od narodowości sprawców (za pobicie - a nie za „pogrom anty-żydowski”) - i które byłoby ślepe na rasę, kolor skóry i wyznanie obywateli. Niestety - państwa współczesne - choćby samym wyróżnieniem anty-semityzmu spośród innych występków! - postępują zupełnie inaczej.
Również znoszenie w życiu społecznym absurdalnych pretensji jest niedopuszczalne. A to właśnie dzieje się, gdy np. wysłuchujemy, że „Polacy zawsze i biologicznie starali się niszczyć Żydów” - i wdajemy się na ten temat w dyskusje z pozycji spokorniałego krzywdziciela starającego się umniejszyć swoją winę - zamiast po prostu postukać się po głowie!
Gdy dziś ktoś mówi, że Niemcom jest lepiej w NRD niż w RFN (choć uciekają właśnie na Zachód) - to tak właśnie robimy, nieprawdaż? Gdy ktoś tłumaczy, że Polakom jest źle w Chicago - to też stukamy się w czoło. Gdy widzimy, że Murzyni uciekają z Mozambiku do RPA - a nie odwrotnie - to też nikt nam nie wmówi, że w R PA Murzynom jest źle. Jak mawiał jeszcze Włodzimierz I. Ulianow: „ Ludzie głosują - nogami!”
Pamiętajmy więc - co podkreślają sami Żydzi - że w pewnym momencie na terenach I Rzeczypospolitej znajdowało się prawie 80% całej diaspsory żydowskiej! Jeśli zamiast być we Francji, w Hiszpanii, w Holandii lub w Niemczech - chronili się między Polską, Litwą, a Ukrainą - to ZNACZY, że tu było im dobrze. Koniec dyskusji.
I Rzeczpospolita była zresztą niemal wzorowo urządzonym państwem tolerancji. Liberum veto zabezpieczało przez nagłymi i dokuczliwymi zmianami prawa, poszczególne ziemie, wyznania i narodowości miały własne prawa i przywileje.
Nieco zbyt wielka przewaga szlachty dusiła zwolna prawa miast i chłopstwa - to prawda. Żydzi jednakże (i inne racje) mieli autonomię, własne sądownictwo, a sejm żydowski - w’ad - miał nawet prawo dowolnie rozkładać na Żydów nałożony podatek ogólny. Jak z tego prawa korzystał - to kwestia dyskusji wśród ekonomistów; w każdym jednak razie jeśli robił to źle, to nie Polacy lub Litwini byli za to odpowiedzialni!
Podobnie należy się wymownie stukać w czoło, gdy ktoś twierdzi, że obozy zagłady budowane były w Polsce z uwagi na polski anty-semityzm. Równie dobrze można by twierdzić, że kopalnie i huty budowane były na Śląsku z uwagi na umiłowanie przez Ślązaków do zawodu górnika lub hutnika!
Gdy matka straci czworo z pięciorga dzieci - pogrążona jest w desperacji i czyni sobie i innym co chwila wyrzuty „A gdybym zamiast pójść po zakupy wpadła zajrzeć do ich szkoły? A gdyby zamiast gazu budynek był ogrzewany prądem?” Zdarza się, że oskarża ministra energetyki. Można to zrozumieć i cierpliwie znosić - ale, na miłość Boską! - nie można temu ulegać i przytakiwać, bo tylko się w niej pogłębia te urazy!!
Tym czasem my ulegamy. Gdyby rabin Weiss wszedł na teren prywatny w Arizonie - miałby szansę zostać po prostu zastrzelonym. Tu wyciągnięto go za ręce i nogi z terenu klasztoru (!) żeńskiego (!!!) - a „Tygodnik Powszechny” rozczula się nad krzywdą, która spotkała Jego i Jego towarzyszy!
Tak samo przed dwoma laty JE kardynał Macharski niejako uznał słuszność pretensji Żydów - o to, że tuż obok Oświęcimia ulokował się klasztor. Mało brakło, a pytałby pokornie o ile ryków wołu (starosłowiańska miara odległości) należy lokować domy modlitwy od krematorium! Gdy raz - nawet w najdrobniejszej mierze - uzna się słuszność absurdalnych pretensji - to już właściwie nie ma odwrotu. Co chwila się usłyszy: „Przecież uznaliście ZASADĘ”. I pretensje robią się coraz bardziej absurdalne. I odpowiedzialny za to jest ten, co je uznał!
Z punktu widzenia liberała sprawa wygląda tak: nie wiadomo, co w tym wszystkim robi Rząd polski, Biskup krakowski i Światowy Kongres Żydów. Jeśli ktoś nie chce, by w danym domu znajdowała się jakaś instytucja - to idzie do jej właściciela (generała zakonu?), proponuje taką sumę odstępnego, za jaką właściciel skłonny będzie przenieść się w inne miejsce. Przecież trudno przypuszczać by siostrzyczki upierały się akurat przy tym budynku by modlić się na złość współwyznawcom pomordowanych! Gdyby przedstawiciel jakiejś żydowskiej fundacji przyszedł z taką propozycją - to zapewne z ochotą przeniosłyby się z tego starego budynku do nieco lepszego położonego nieco dalej. A tu, w wyniku działania paru narwańców, zrobiła się z tego heca na skalę światową. Heca w najwyższym stopniu niesmaczna - właśnie w pobliżu Oświęcimia.
Wiem, że to stanowisko nie spodoba się zawziętym szowinistom z obydwu stron. Jedni utrzymują, że katolicy starają się obrazić żydów - drudzy, że Żydzi robią umyślnie akcję przeciwko Polakom. Obydwie strony należy - moim zdaniem - odesłać do narożników, przeciwległych, oczywiście. Rozwiązanie poprzez rynek jest tak proste...
Jak widać pisałem ten tekst z pełną życzliwóścią - i zakładając, że (poza może paroma Panami, który zasugerowali rabinowi Weissowi wyjazd do Polski i zaopatrzyli Go w pieniądze) cała afera jest nieporozumieniem.
Niestety - teraz nie jestem tego już taki pewien. Przeczytałem bowiem byłem w „Tygodniku Powszechnym”, że z punktu widzenia Żydów miejsce pomordowania ludzi jest „miejscem przeklętym”. Nie wolno tam śpiewać, odprawiać modłów.. Dlatego właśnie religijna społeczność żydów tak źle odbiera obecność karmelitanek w pobliżu Oświęcimia.
Po czym zobaczyłem na własne oczy... no, za pośrednictwem kamery telewizyjnej, pielgrzymkę Żydów z Izraela do Oświęcimia.
Otóż szli oni przez obóz Auschwitz - a idąc modlili się i śpiewali!!!
To ja przepraszam - ale ktoś tu robi sobie za mnie kpiny!
Od razu przypomniałem sobie sprawę stacji benzynowej na Stawkach (w Warszawie). Wybudowano tam pomnik w postaci marmurowej repliki bramy Umschlagplatz i bardzo dobrze !
Po czym „POLITYKA” (i inne pisma) zażądała, by wobec tego usunąć pobliską stację benzynową, szpecącą widok.
Istotnie - szpeciła. Jednak znów: należało wykupić tę stację razem z całym terenem - i spokój! Dlaczego zadłużone miasto Warszawa, mające za mało stacji, ma ponosić te koszty?!?
A piszę to dlatego, że „POLITYKA” twierdziła, że stację trzeba usunąć - bo jak katolicy potraktowaliby stację benzynową koło np. Powązek?
Dowcip w tym, że przy samym murze Cmentarza Powązkowskiego JEST stacja benzynowa. I nikomu nie przeszkadza...
KOLOR SKÓRY
Niedawno zakończyły się wybory w Rodezji, zwanej obecnie Zimbabwe - którą to zmianę konserwatysta powinien w zasadzie powitać co najmniej ze zrozumieniem. Z punktu widzenia bowiem większości mieszkańców (a nie-Białych jest tam nawet więcej niż było nie-Czerwonych w Polsce!) Cecyl Rhodes to taki, mniej - więcej, Julian Marchlewski. Nazwa „Zimbabwe” jest wprawdzie nieco naciągana - kraj o takim kształcie nigdy nie istniał jako jednostka polityczna, przeto nie mógł się tak nazywać - ale, powtarzam, można to zrozumieć.
Wybory zakończyły się wynikiem ludowo-demokratycznym, tzn. coś koło 90 proc. głosujących poparło p. Roberta Mugabe, którego ideologia ma niesłychaną siłę przebicia: p. Mugabe jest po prostu u władzy. Reżim p. Mugabe jest przy tym dość liberalny: po pierwsze w Zimbabwe nie jada się ludzi, nawet tłuściutkich opozycjonistów; po drugie: w odróżnieniu od sprawdzonych w Europie (wschodniej) wzorów, prawie połowa wyborców nie wzięła przezornie udziału w głosowaniu. Świadczy to o przewadze p. Mugabe nad p. Gustawem Husakiem lub Mikołajem Ceaucescu: mógł przecież kazać dosypać kartek do urn...
Pan Mugabe jest absolwentem 17 (!!) fakultetów, które kończył siedząc w więzieniu za ohydnej dyktatury kolonialistów brytyjskich. Niemniej gospodarka Zimbabwe w porównaniu z gospodarką Rodezji - to ruina. Przykład Rodezji pokazuje więc dowodnie, co może stać się z RPA, jeśli na jej miejscu powstanie Azania (jak chcą projektowane państwo nazwać czarni Czerwoni).
Nie ma bowiem żadnych wątpliwości, że ANC, czyli Narodowy Kongres Afrykański, to nie żadna tam „partia narodowo-wyzwoleńcza walcząca o prawa Murzynów” - lecz komunistyczna banda pragnąca pozabijać Białych, by mieszkać w ich domach. Są to bandyci, finansowani przez Moskwę w nadziei, że narobią w RPA takiego bałaganu, że kopalnie złota i diamentów przez parę lat nie będą działały. Być może nawet p. Mandeli, zwyczajnemu agentowi sowieckiemu, uda się w Azanii zbudować przodujący ustrój socjalistyczny i kopalnie w ogóle zostaną zamknięte, bo Azanii nie będzie stać, by dopłacać do każdego wydobytego kilograma...
Na temat RPA wypowiada się od dawna bardzo emocjonalnie cała kupa Białych i Czarnych rasistów - nie zdających sobie sprawy z podłoża swych uczuć.
Proszę zauważyć, że obydwie strony nieustannie mówią o konflikcie rasowym w RPA, o konflikcie między Białymi i Czarnymi. Tymczasem nawet pobieżna lektura doniesień z RPA nasuwa zupełnie, ale to zupełnie inny obraz.
Widzimy - i zanotowały to kamery wideo - jak tłum czarnych otacza ofiarę, bije, kopie - potem nakłada na szyję oponę napełnioną benzyną i podpala. Ofiara ginie w straszliwych mękach, przy radości tłumu. Jaki jest kolor skóry ofiary?
Czarny.
Pani Winnifreda Mandelowa, wraz ze swym kochankiem z ochrony osobistej (a tak, w RPA opozycja miewa ochronę osobistą, a bo co?) morduje 14-letniego chłopca. Jaki jest kolor skóry ofiary?
Czarny.
Setki zwolenników ANC giną obecnie w walce z wrogami.
Wrogiem ANC jest Inkatha. Członkami Inkathy są Zulusi.
Czarni.
Prezydent de Klerk jest ostro atakowany, wymyśla mu się od najgorszych i grozi linczem. Kto mu grozi?
Biali.
Przed rokiem na włosku wisiała wojna między państwami Transkei i Ciskei. Obydwa były całkowicie murzyńskie - a wojnie zapobiegło tylko to, że między nimi był pasek terenu RPA, która nie zezwoliła wrogim armiom na przemarsze.
Przed dwoma laty głośny był proces „sześciu z Sharpeville”. Oskarżeni byli Murzynami oskarżonymi o mord. Kim była ofiara? Czarnym (i tylko dlatego wstrzymano wykonanie wyroku; gdyby ofiarą był Biały powieszono by ich bez apelacji, jak sądzę).
Być może to właśnie powoduje, że praktycznie n i e m a przypadków zabijania Czarnych przez Białych i odwrotnie.
Prawdziwy konflikt istnieje między „ojcami” (konserwatywni Murzyni), a „dziećmi” (grupy Murzynów rewolucjonistów), między ANC a Inkathą, między Białymi fundamentalistami - a Białymi ugodowcami. (Lecz jeśli zwyciężą ci ostatni, to poleje się krew Białych przelewana przez Murzynów - i odwrotnie; ale to już nie będzie tyczyć RPA, lecz... Azanii).
Tymczasem nasi rasiści znają sytuację pobieżnie, a uznają tylko jedną różnicę: rasową. Nie przyjmują do wiadomości, że Zulus może nienawidzić Hotentota bardziej niż Boera...
Być może na tej samej zasadzie członek Partii Zjednoczonych Słowian i Narodów Sprzymierzonych nie potrafi zrozumieć, że Ukrainiec potrafi nienawidzić Rosjanina bardziej niż np. Szwajcara... A przecież to takie naturalne...
Jeśli niektórzy, co bardziej skrupulatni, komentatorzy dojrzą konflikty wewnątrz grup rasowych to przypisują to intrydze białych kolonialistów, starających się skłócić Czarnych, by nie utworzyli naturalnego sojuszu (prawda, że dla nich sojusz Białego z Czarnym jest nienaturalny? No, pewnie - bo są to zwykli rasiści, w dodatku zarzucający rasizm innym, np. mnie!).
Gwoli ścisłości: tym niby czysto murzyńskim ANC też kierują Biali. Ktoś przecież musi rozdzielać dotacje z Moskwy - a nie mogą tego czynić absolwenci Uniwersytetu im. Lumumby w Moskwie, bo ci umieją raczej rzucać granaty, zaś z dodawaniem i odejmowaniem u nich kiepściuchno. Procederem tym zajmują się fachowcy - np. niejaki p. Józio Slovo. P. Slovo, znany bojownik o prawa murzyńskiej mniejszości...
...O, pardon: W RPA to Biali stanowią mniejszość! Ciekawe, co by powiedzieli amerykańscy bojownicy o prawa mniejszości, gdyby im wytłumaczyć, że Biali w RPA to po prostu mniejszość, która wywalczyła sobie prawa d o k ł a d n i e według ich wskazówek? Np. Murzyn w Massachussetts łatwiej dostaje się na uniwerek niż Biały (punkty dodatkowe!) - i podobnie biały w Transvaalu.
Otóż p. Joe Slovo, słowacki Żyd zresztą, to najtypowszy na świecie agent komunistyczny. Nie przeszkadza to niesłychanie postępowej „Światowej Radzie Kościołów” (protestanckich) przelewać setek tysięcy dolarów ze składek wiernych na zakup broni, z której bojownicy ANC, ateiści, zabijać będą na razie Murzynów (na ogół protestantów lub katolików), a potem Białych (niemal bez wyjątku protestantów). Forsą tą po części dysponuje również postępowy p. Slovo.
Niedawno pojechała do RPA p. Zofia Kuratowska, jako oficjalny delegat naszego Parlamentu. Pojechała - i obcałowała się z bandą morderców i potencjalnych ludobójców.
Również p. Wojciech Lamentowicz, socjalista, pojechał cieszyć się z uwolnienia p. Mandeli - który od lat mógłby już być na swobodzie, gdyby tylko powiedział, że wyrzeka się mordów i rzezi jako metody walki politycznej. Pan Mandela się nie wyrzekł - i za ten heroizm zatwardziałego bandyty sławi go „postępowa” opinia publiczna.
Na niejakie szczęście panią Marszałek dopadli w RPA nieco zorientowani w sytuacji przedstawiciele tamtejszej Polonii - i udało im się odwieść Ją od wymieniania pozdrowień z co bardziej skompromitowanymi przedstawicielami ANC. Jednak nie ma żadnej wątpliwości: nasz dzielny Parlament wyraźnie stoi po stronie bojowników o prawo do mordowania - a nie zwolenników Prawa i Porządku - fundamentów naszej cywilizacji. Takie są skutki flirtu z Lewicą.
Nie ma to - powtarzam - nic wspólnego z kolorem skóry. Komunizm jest zły dla każdej rasy. Mnie, jako liberała, kolor skóry zupełnie nie obchodzi: ważne, że ten cały ANC to banda Komuchów (uwaga. Korekta: „Komuchów” nie „Czarnuchów”!) - a ten, kto uważa, że Biały Czerwony jest zły, zaś Czarny Czerwony jest dobry - ten jest po prostu zakamieniałym rasistą. I kropka.
Druk. Młoda Polska - 1989r.
Życie pokazało, że znów miałem rację.
Mamy kwiecień 1991. Prezydent de Klerk ustąpił. Pan Mandela został wypuszczony... Efekt: ANC opanowała euforia: wypuścili, choć nie wyrzekł się terroryzmu - znaczy: można mordować!
Komuniści z ANC zaczęli mordować Zulusów już nie w dziesiątkach, a w tysiącach. Inkatha odpowiedziała. Leje się krew. Co prawda: tylko murzyńska, panowie rasiści, prawda?
Panią Mandelową zaś wreszcie postawiono przed sądem. Wszystko odbyło się jak na Sycylii. Świadkowie wzywani, by oskarżać p. Mandelową albo są wprost mordowani, albo „wyjeżdżają w rodzinne strony” - jak cynicznie informuje adwokat p. WM - i nie odbierają wezwań. Każdy wie, co to oznacza.
I wiedzą pozostali, nieliczni zresztą, świadkowie. I odmawiają zeznań, i morderczyni-komunistka najprawdopodobniej zostanie uniewinniona.
Czasem myślę, że władza Białych w RPA jednak chyba się skończy. Dlaczego? Dlatego, że ANC po zdobyciu władzy nie patyczkowałaby się z łamiącymi j e g o prawo.
A ludzie wolą żyć pod takim prawem - złym, ale przestrzeganym - niż pod rządami praw dobrych, z których każdy bandzior może kpić sobie w żywe oczy!
HANDEŁESI
Przed II wojną światową kwitł w Polsce antysemityzm. Był w znaczącej części skierowany przeciwko Żydom-handlowcom. Żyd, który kupował o pięć groszy taniej i sprzedawał o sześć groszy taniej, był - co zrozumiałe - znienawidzony przez konkurentów. Tym niemniej konkurenci ci właśnie dzięki tej konkurencji rozwijali pomysłowość i potrafili nie tylko walczyć w kraju, ale też nieraz wchodzić na rynki zagraniczne.
Jak wiadomo, jelenie zawdzięczają swoje zdrowie przeganiającym je watahom wilków, tym niemniej świetnie rozumiemy anty-wilcze uczucia niewdzięcznego jelenia.. Gdyby przywódcy jeleni postanowili całkowicie wytępić wilki, to wysłałbym jednak ich do Białowieży, by obejrzeli w jak nędznym stanie są chronione przed wszystkim żubry!
Ten antysemityzm wobec handełesów (w tym i takich jak Kronenberg!) szerzony był również - o czym mało się pisze - przez Żydow. Przez pewną szczególną kategorię Żydów, zwanych przez eNDeków żydokomuną. Wolałbym tu określenie: żydolewaków, gdyż komunizmu nikt dziś poważnie nie traktuje, natomiast w wielu ośrodkach zachodnich lewicowość w dalszym ciągu jest jeszcze traktowana poważnie i pozytywnie (?!). Wystąpiła tu pewna wspólnota poglądów między wywodzącą się ze szlachty inteligencją, a tymi właśnie żydolewakami. W myśl tej wspólnej ideologii Żyd - ciemny, ortodoksyjny Żyd, modlący się i handlujący lub produkujący powrozy - to godny pogardy Azjata. Natomiast Żyd oświecony, Żyd obkuty w ekonomii (najlepiej marksistowskiej) - to Europejczyk.
Mam na ten temat dokładnie odmienne zdanie. Dla mnie człowiek handlujący, produkujący itd. - to człowiek naszej cywilizacji, natomiast człowiek wnoszący podanie o stypendium literackie, człowiek domagający się od Władcy prawa do narzucania przedsiębiorcom jakichś tam przepisów, ceł, podatków „regulujących”, domagający się wprowadzenia gospodarki „państwowej” - to przedstawiciel obcej mi i wrogiej cywilizacji bizantyńskiej.
Niestety, polska warstwa oświecona uważała za ważniejsze pisanie poematów...
... tu dygresja. W każdym państwie warstwa rządząca-powiedzmy szlachta - p o w i n n a pogardzać handlem i dorobkiewiczostwem (i to tak pogardzać, by w ogóle się w to nie wtrącać!). Człowiek uczony, że zysk jest rzeczą najważniejszą, jako minister zainkasuje łapówkę! Z drugiej strony człowiek uczony, że zysk jest rzeczą wstrętną, nie zostanie dobrym producentem ani kupcem. Toteż pomysł jednolitego szkolnictwa, wpajającego dzieciom takie same wartości, jest zabójczy dla każdego narodu i dla każdego państwa. Kłopot z polską szlachtą nie polegał na tym, że pogardzała handlem, lecz na tym, że się jednak wtrącała i na tym, że było jej z a d u ż o. Jaki naród znieść może wyłączenie 10% najlepszych przedstawicieli z działalności gospodarczej!? 1% szlachty - to rzecz potrzebna, niemal konieczna; 5% szlachty - jak we Francji - to za dużo; 10% szlachty - to ruina. Rzecz jasna, p.p. Demokraci szczycą się tym, że Polska była krajem postępowym (tfu!) i miała właśnie 10% szlachty. Nawiasem mówiąc, ci sami ludzie czczą Konstytucję 3 Maja, która większości szlachty (hołocie) odbierała prawa wyborcze - co wydaje mi się, najdelikatniej pisząc, niekonsekwencją. No, ale demokraci z definicji nie mogą myśleć logicznie. Koniec dygresji.
... taka więc polska inteligencja znakomicie rozumiała owo lewicowe zboczenie. Rozumiała eNDeków, gdy ci atakowali pachciarzy i straganiarzy. Natomiast zupełnie nie mogła zrozumieć niechęci eNDeków do spolonizowanych, kulturalnych, inteligentnych i wykształconych Żydów i traktowała ją jako chorobliwy, zoologiczny antysemityzm. Co było prawdą tylko w drobnej części.
W rzeczywistości bowiem z pasożytniczej szlachty oraz z arrywistycznej Lewicy (której żydokomuna była tylko drobną, choć hałaśliwą, częścią) zaczęła wytwarzać się, jak wszędzie na świecie, Nowa Klasa. Nowa Klasa, żyjąca nie z pracy rąk i nie z handlu, lecz z podatków. Nowa Klasa, składająca się z intelektualistów piszących na zamówienie rządowe, z inteligencji na rządowych posadach, z przedsiębiorców wykonujących zamówienia rządowe (mała łapówka, a zysk o ileż większy niż na wolnym rynku; zresztą i łapówka często nie jest potrzebna, gdyż to nie zamawiający urzędnik płaci, więc łatwiej go naciąć lub namówić do niekorzystnego interesu), z artystów wykonujących na zamówienie rządowe posągi i obrazy, a także wielkie widowiska patriotyczno-etatystyczne, których nikt przy zdrowych zmysłach nie zamówiłby za prywatne pieniądze. Nowa Klasa zdecydowanie wroga wszelkiej prywacie i wychwalająca państwo opiekuńcze.
Rzecz jasna, ideologia socjalistyczna - ogólniej państwa opiekuńczego - wybornie nadawała się do przeprowadzania wszelkiego typu malwersacji. Pod tym płaszczykiem grabiło się i grabi - od majątków ziemskich przez reformę Grabskiego, złoto FON-u, reformę rolną, wille rozdawane politykom i artystom aż po pomoc z Zachodu rozdzielaną przez parafie w 1982 roku i później. Gdy tylko zamiast sprzedawania mamy rozdawnictwo, natychmiast pojawia się korupcja i Nowa Klasa czuje się w swoim żywiole.
Paradoksem jest, że wkrótce potem pojawia się - i to jeszcze silniejszy - antysemityzm wśród Nowej Klasy. Rzecz w tym, że Żydzi, od tysięcy lat uczeni wzajemnego wspierania się w obcym i wrogim świecie, okazali się w tym sporcie lepsi. Goldberg musiał ciężko pracować, by kupić o pięć groszy taniej i sprzedać o grosz taniej, natomiast Złotkiewicz bez kłopotu inkasuje łapówkę lub otrzymuje koncesję od współrodaka (co jest naturalne i zrozumiałe, gdyż dobra się przydziela „po uważaniu”, trudno nawet mieć pretensje do urzędnika, że bardziej „uważa” swojego znajomego!). Stąd też o ile oskarżenia o „nieuczciwość” były pod adresem Goldberga wysuwane raczej półgębkiem (bo klienci Goldberga, zwłaszcza ci ubodzy, dla których ten grosz różnicy w cenie był istotny, rzuciliby się go bronić), o tyle teraz antysemityzm znalazł naturalną i realną podstawę do oskarżeń.
Wszystko to jest - przydługim nieco - wstępem do właściwego tematu.
Otóż obecnie w całej Europie - od Pirenejów po Kijów i od Oslo po Kair - daje się zauważyć ostre nastawienie antypolskie.
Rzecz w tym, że - pozbawieni w tragicznym trybie Żydów, którzy przez stulecia wypełniali tę rolę - Polacy sami wytworzyli własną warstwę handlową (co raz jeszcze dowodzi, że społeczeństwo jest homeostatem). Serce mi rośnie, gdy patrzę na te miliony Polaków handlujących na bazarach i bohatersko przemycających, co się da i gdzie się da, czynem walczących z uciskiem Nowej Klasy we wszystkich krajach ościennych, krzewiących wyższość Cywilizacji Handlowej nad Biurową. To stąd pochodzi nasza obecna zamożność i dobrobyt, tak zaskakujące wobec danych „Rocznika Statystycznego” wskazującego na zupełny i całkowity upadek tzw. „gospodarki państwowej”.
Dziwiąc się, że Niemcy, Węgrzy, Serbowie, Czesi, Chorwaci, Ukraińcy, Słowacy, Słoweńcy, Morawianie, Rosjanie, Litwini itd., którym przecież dostarczamy towary, coraz wyraźniej demonstrują antypolonizm, pamiętajmy więc, że jest on dokładnie tym samym, co antysemityzm Polaków wobec Żyda-handełesa!
Proszę zauważyć, że polski pisarz, działacz związkowy lub nawet szuler traktowany jest z całą rewerencją, gdyż jest pasożytem: gościem na koszt podatnika lub jelenia w kasynie. Natomiast Polak przyjeżdżający do pracy lub przywożący towary albo pieniądze za towary! - a więc wzbogacający naszych sąsiadów - traktowany jest jako wróg. Oczywiście przez ichnią Nową Klasę, która do pasożytów odczuwa instynktowną sympatię!
Tu warto dodać, że taka niechęć występuje zazwyczaj w stosunku do grup, które awansują. Polak naprawdę biedny cieszyłby się sympatią! Wrogość demonstrowana jest w stosunku do Polaka-kapitalisty, który oszczędza („kapitalizuje”) każdy grosz i wkrótce będzie bogaty. Charakterystyczne, że „polskie dowcipy” pojawiły się w USA akurat w momencie, gdy tamtejsza Polonia przegoniła Anglosasów, wychodząc na drugie pod względem bogactwa miejsce wśród grup narodowościowych.
Wrogość tę demonstrują przede wszystkim egzekutorzy Nowej Klasy, np. celnicy. Wrogość tym większą, że ten cholerny Polak na pewno jest odeń bogatszy! Nałożenie się niechęci majątkowej na narodową z reguły daje efekt potęgowy!
Rzecz jasna polska Nowa Klasa dzielnie sekundowała i sekunduje bratnim Nowym Klasom w zwalczaniu prawdziwych twórców bogactwa narodowego. Jeśli Polak (Czech, Żyd, Chorwat - wszystko jedno zresztą) coś wywiezie z Polski, a w zamian przywiezie coś z Węgier, to w prasie węgierskiej przeczytamy, że obrabował Węgrów, a w polskiej - że Polskę. Absurd oczywisty. Ludność obydwu krajów korzysta z usług tych handlarzy z wdzięcznością, dając im zarobić i chroniąc przed policją Nowej Klasy.
W wyniku jednak tego oficjalnego potępienia Polacy za granicą - a zwłaszcza na granicy - zachowują się jak... właśnie tak, jak Żydzi-handełesi! Uniżeni, przepraszający, gotowi podnieść z błota swój paszport rzucony z pogardą przez obcego celnika lub pogranicznika, podlizujący się - byle móc pojechać i zarobić! Jeszcze trochę, a mentalnie przerobimy się na Żydów Europy!
Na szczęście zmienił się kierunek wiatru Historii i panowanie Nowej Klasy odchodzi (na pewien czas...) do szuflady. W dodatku obywatele RP (a nawet i b. PRL) mają tę przewagę nad przedwojennymi Żydami, że płacą podatki na własne państwo, które w zamian za to ma psi obowiązek chronić ich interesów. Państwo sanacyjne bowiem uważało Żyda sprzedającego towar taniej niż państwowa wytwórnia nie za dobroczyńcę Polaków, lecz za wroga państwa. Co by się stało, gdyby taki handełes kupił kilo cukru w Londynie (sprzedawanego tam przez rząd za 15 groszy!!!) i próbował przemycić go do Polski, gdzie rząd utrzymywał monopol cukrowni i usiłował sprzedawać go po złotówce przy pomocy płatnych apologetów reżimu typu Wańkowicza (to On wymyślił hasło: „Cukier krzepi!”).
Urzędnicy PRL - powtarzam - tępili własnych obywateli-handełesów, gdyż byli urzędnikami Nowej Klasy, a nie Rzeczypospolitej. Jednakże od kilku już lat wyraźnie widać, że nastawienie polskich celników do własnych przynajmniej obywateli uległo wyraźnej poprawie (efekt edukacji p.p. prof. Krasińskiego, Sadowskiego oraz rządów p.p. Rakowskiego, Wilczka i oczywiście, Balcerowicza i Syryjczyka). Obecnie są to urzędnicy Rzeczypospolitej i należy mieć nadzieję, że ta zmiana nastawienia znajdzie również swój instytucjonalny wyraz.
Nie wiem natomiast, jak to wpłynie na mentalność Polaka-Handlowca, gdyż ta kształtowana jest przez celników obcych.
I tu ogromna rola Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które po raz pierwszy znalazło się w ręku człowieka spoza Nowej Klasy.
Co mógł zrobić Polak, któremu celnik lub pogranicznik rzucił pogardliwie paszport na ziemię?
Wiemy, że nic. Sam bym go podniósł, dusząc w sobie oburzenie. Ale wiem, co obywatel normalnego państwa powinien by zrobić.
Powinien by zostawić dokument na ziemi. Następnie powinien wrócić do najbliższego urzędu w kraju, a jeśli był odeń oddzielony granicą - do najbliższej placówki konsularnej. Tam powinien zostać pochwalony przez urzędnika za swoje postępowanie. Powinien otrzymać do ręki duplikat paszportu oraz zwrot - według stawek dla urzędników MSZ - kosztów przejazdu i utraconego czasu. MSZ powinno wystąpić odpowiednimi kanałami z żądaniem surowego ukarania funkcjonariusza, który dokument z Orłem Białym rzucił na ziemię, oraz by funkcjonariusz ten przeprosił danego obywatela na piśmie. I MSZ powinno dopilnować, by zostało to dokonane i by rząd danego państwa zwrócił pieniądze wypłacone przez konsulat jako odszkodowanie!
Tylko taka stanowcza polityka, włącznie z zagrożeniem zerwaniem stosunków dyplomatycznych, wymoże na naszych partnerach i sąsiadach odpowiednie traktowanie naszych obywateli, a w konsekwencji i Rzeczypospolitej. W interesie bowiem państwa jest, by nie pomiatano jego obywatelami!
Wielka Brytania wiedziała, co robi, uprawiając „dyplomację kanonierek” (co oznaczało, że gdy jakieś państwo skrzywdziło poddanego Króla, pojawiały się u jego wybrzeży kanonierki w odpowiedniej liczbie i czyniły niewypłacenie odszkodowania nieopłacalnym...).
Nas, oczywiście, na dyplomację kanonierek nie stać, gdyż armat nie mamy, sąsiedzi często nie mają z nami wspólnych granic ani granic morskich, a w ogóle czasy już nie te. Pamiętać jednak należy, że Nowa Klasa rządzi dzięki zakłamaniu: teoretycznie niszczy prywaciarstwo, ale w praktyce przymyka na nie oczy, gdyż wie, że bez niego ta cała „gospodarka państwowa” nie wytrzymałaby nawet trzech lat (w Sowietach cały czas istniało potężne podziemie gospodarcze!). Groźba, że ludność zostanie pozbawiona polskich prześcieradeł, kremu „NIVEA” itd., jest wcale poważna! Oczywiście nie była nią w czasach, gdy władze miały jeszcze rezerwy odziedziczone po kapitaliźmie, pozwalające im nie liczyć się z wolą ludności, i gdy miały wolę strzelać do ludności w razie rozruchów. Obecnie czasy są inne i można, i należy to wykorzystywać!
Dlatego apelują do p. prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, ministra spraw zagranicznych, by odpowiednio ustawił swój aparat i przestroił politykę w stosunku do naszych obywateli podróżujących za granicę w celach handlowych. Aby wziął pod uwagę, że to, co w krajach ościennych jest uważane za przestępstwo, nie musi być za przestępstwo uznawane przez urzędników Rzeczypospolitej, że wprawdzie rozumiemy, iż władze innych krajów mają prawo karać naszych obywateli za łamanie ich praw, ale nie znaczy to, że nasi konsulowie mają temu przytakiwać!
Handel jest dźwignią rozwoju. Ateny zbudowały swoje bogactwo dzięki popieraniu prywatnych handlowców! Wysyłały im na pomoc swoje okręty wojenne!
Rzeczypospolita powinna zacząć robić to samo!
RASIŚCI W PARLAMENCIE
Włączenie telewizora grozi dziś połamaniem mózgu - toteż konsekwentnie podtrzymuję obyczaj zapoczątkowany w okresie wojny (wietnamskiej) to znaczy oglądam ją bardzo rzadko. Ostatnio włączyłem ogłupiacz w porze „Wiadomości” - i zostałem zaskoczony informacją, że w Sejmie funkcjonuje już Komisja ds. Mniejszości Narodowych.
Na ekranie wymądrzali się jacyś Wielce Szanowni Posłowie i Wielce Szanowne Posłanki - a ja rozmyślałem z goryczą, że można latami pisać i gadać swoje - a Czerwoni i tak będą durni, i tak. Nawet zresztą odpowiedzieć nie raczą. Robią swoje - co dowodzi przewagi robienia nad mówieniem i pisaniem.
Z dywagacji W. Sz. P. i P. wynikało, że mniejszościami w Polsce należy się koniecznie zajmować - i że należy im zagwarantować prawa polityczne.
Ciekawe: czy na to nie obrażą się „mniejszości”? „Jak to - powiedzą - to Polacy są dorośli i można dać im samodzielność, a nami trzeba się zajmować, jak małymi dziećmi?”
O ile zrozumiałem, powodem, dla którego należy zagwarantować specjalne prawa mniejszościom, jest to, że ich przedstawicieli w Polsce jest mniej niż Polaków.
Pomysł ten bardzo spodobał się pewnej mojej znajomej Tuvalce (tak, w Polsce istnieje jednoosobowa mniejszość tuwalska, a bo co?). W swym prostym, wyspiarskim umyśle rozważyła całą kwestię i oświadczyła pogodnie:
„Polacy mają swoje prawa, bo ich jest 35 milionów. Ukraińcy muszą mieć specjalne prawa, bo jest ich tylko 3,5 miliona. Niemcom trzeba dać prawa bardziej specjalne, bo jest ich tylko 350 tys. Wyjątkowe prawa należą się Słowakom, bo jest ich 35 tys. Węgrom (3500 osób), Macedończykom (350 sztuk) i Lapończykom (35 osób). A twoja Tuvalka musi mieć prawa bardzo bardzo specjalne, bo jest tylko jedna...”
W przerażeniu myślałem, do którego senatora trzeba się będzie udać z łapówką, by załatwić Tuvalce miejsce w Senacie - ale okazało się, że jej chodziło tylko o załatwienie biletu do teatru. Odetchnąłem.
Niemniej myśl jest frapująca: gdzie zatrzymają się nasi sejmowi rasiści? Czy ustalą arbitralną granicę, od ilu obywateli polskich pochodzenia rurytańskiego Rurytańczycy uzyskają status mniejszości? Czy decydować będzie narodowość - czy obywatelstwo? (Jeśli granicą tą będzie np. 5000 osób a w Polsce będzie 3000 Chińczyków Ludowych i 3000 Chińczyków z Hongkongu - to przed zjednoczeniem żadna grupa nie będzie „mniejszością”, a po zjednoczeniu uzyskają taki status?). Czy zostaną wydane „ustawy norymberskie” ustalające, kto ma prawo nazywać się np. Tatarem lub Chazarem?
Ten ostatni problem nie jest bagatelny! Gdy Kongres USA wydał był „prawo o mniejszościach” i zaczął zwracać plemionom indiańskim ziemię „zagarniętą w XVIII wieku” - to pojawiły się grupy czerwonoskórych cwaniaków przybierających miano Algonquino Tupihuatelcamoc (lub podobnie) i uzyskujących od rządu - za darmo - setki tysięcy hektarów na własność!!!
To wszystko nie są tylko „trudności techniczne”. Po prostu - wbrew opinii tępych rasistów, którzy zagnieździli się (jak widać) w naszym parlamencie - nie istnieje sposób, by odróżnić, kto jeszcze jest członkiem „większości”, a kto „mniejszości”.
Przypominają się tu wyczyny podobnych matołów z amerykańskiego ministerstwa HEW (Zdrowie, Oświata, Opieka Społeczna); najpierw ogłosili, że nikogo nie wolno pytać o narodowość - a następnie zarządzili, by w każdym mieście w instytucjach rządowych proporcje narodowości odpowiadały proporcjom w mieście. Jak w dowcipie o Żydach z Chełma - niemal dosłownie!
Nasi sejmowi rasiści zdają się nie dostrzegać, że niczym nie różnią się od narodowych szowinistów: i jedni i drudzy uważają, że jakieś prawa należą się z tytułu przynależności do jakiegoś narodu. Toż to typowy nacjonalizm!
Jeśli przyznamy np. Niemcom jakiekolwiek przywileje, to natychmiast pozbawieni analogicznych przywilejów Polacy poczują w sobie dumę narodową - i zaraz zacznie się polka!
Pan profesor Maciej Giertych w przemówieniu - szeroko cytowanym przez prasę z szyderczym komentarzem - twierdził, że antysemityzm rozbudzają w narodzie polskim różni tacy, którym zależy np. na tym, by Polska nie otrzymywała pomocy od Ameryki. Ha-ha-ha - zaśmiewa się „Gazeta Wyborcza”. Jednak deklaracje naszych parlamentarzystów dowodzą, że jeśli nie są oni agentami antypolskiej mafii, to są paczką kompletnych jełopów, którzy zamiast kandydować do parlamentu, powinni raczej poprosić o ponowne przeszkolenie w jakiejś dobrej - to jest prywatnej - szkole podstawowej!
Nie chcąc o nich tak brzydko myśleć, zmuszony jestem raczej przychylać się do tezy p. Giertycha. Z szacunku dla parlamentarzystów, wyłącznie - powtarzam z naciskiem...
Niechże ja jednak zrozumiem: dlaczego ten feblik narodowy tak tkwi w zakutych łbach naszych posłów i senatorów? Dlaczego uważają, że Białorusini powinni mieć swojego senatora w parlamencie - a np. mańkuci (których jest mniej więcej tyle samo) - nie?
W czym gorsi są mańkuci od Białorusinów?
Albo np. błękitnoocy? Jeśli dostrzeżemy, że błękitnookich jest w Sejmie mniej niż wynikałoby to z ich proporcji w społeczeństwie - to będziemy wrzeszczeć o dyskryminacji błękitnookich i domagać się proporcjonalnej ich reprezentacji?
A co z arystokratami o błękitnej krwi?
A co z idiotami? Mimo wszystko chyba proporcja idiotów w Sejmie jest wyraźnie niższa od ich udziału w społeczeństwie? Czy oni też nie powinni mieć reprezentacji parlamentarnej?
Nie widzę też w Sejmie przedstawicieli innej mniejszości: staruszków po osiemdziesiątce. Mimo to sądzę, że ich interesy są zupełnie nieźle bronione przez parlament.
Być może więc - o horrendum! do tego, by czyjeś interesy były chronione w parlamencie, wcale NIE trzeba mieć w nim swoich przedstawicieli?
Np. nie ma w parlamencie reprezentacji obywateli bez obydwu rąk. A mimo to - zauważmy - przez setki lat parlament nie wydał ani jednej ustawy dyskryminującej tego typu inwalidów - a czasem nawet, przyznawał im przywileje.
Za to przed wojną np. Żydzi mieli swoje partie i reprezentantów w Sejmie. O ile wiem, dzieci prędzej naśmiewają się z paralityka niż z Żyda. A mimo to przez Sejm zagrożeni byli raczej Żydzi niż paralitycy!
Jeśli zaś Sejm nie uchwalał mimo wszystko ustaw antysemickich - to na pewno nie dzięki temu, że siedziało w nim kilku Żydów z Poalej-Syjonu i kilku Bundowców!!! Ich głosy niczego nie mogłyby zmienić!
Może jeszcze tak: dziesięciu posłów mniejszości cygańskiej w niczym nie przeszkodzi w uchwaleniu antycygańskich ustaw; natomiast to, że zostali oni wybrani według specjalnej procedury, ulgowej dla mniejszości (np. gwarantowane 5 proc. miejsc), rozwścieczy resztę posłów dokładnie tak samo, jak obecnie rozwściecza wszystkich obecność posłów PZPR!
Konkludując: idea reprezentacji mniejszości w Sejmie, idea nadawania im jakichkolwiek wyróżniających praw - to idea kolektywistyczna, prowadząca wprost do Sejmu stalinowskiego: odpowiedni procent szwaczek, Żydów, hutników, staruszków, kobiet itd. Jako zadanie matematyczne jest to nawet ciekawe!
W życiu praktycznym zaproponowałbym naszym rasistom w Sejmie, by zajęli się innymi dyskryminowanymi mniejszościami. Na przykład prywatnymi przedsiębiorcami (mającymi gorsze warunki od przedsiębiorców zagranicznych). To jest TEŻ mniejszość!!! W niczym nie gorsza od narodowych. I chce tylko równych praw, proszę urawniłowszczyków!
ŻYDZI I IZRAELICI
W serialu „Intifada...’ (GW 23/90) „Dawid Warszawski” stwierdza, że cała prasa światowa jest jednomyślna w potępianiu Izraela za zaprowadzenie porządku na opanowanych przez palestyńskich terrorystów ulicach pytając na zakończenie:
„Ciekawe, co na ten temat mają do powiedzenia ci, którzy uważają, że środki masowego przekazu na świecie „są opanowane przez Żydów?”
Odpowiadam.
„Warszawski” albo udaje naiwnego - albo wykazuje żenującą ignorancję.
W Izraelu osiedlali się zarówno Aszkenazim (znani nam Żydzi z cywilizacji Północy) jak i Sefardim (Żydzi z krajów Lewantu i Południa). Ci ostatni to raczej naród handlowy - natomiast wśród Aszkenazyjczyków arystokracją są intelektualiści.
Ponieważ na całym świecie intelektualiści zdradzili (w większości) sprawę Wolności i zapisali się w szeregi Nowej Klasy - przeto trudno się dziwić, że wśród Aszkenazich ogromna większość to uczniowie Marxa, Trockiego, Kautsky’ego, Dutschke’ego, Habermasa i innych perwersyjnych myślicieli. To oni budowali Izrael jako Raj na Ziemi, to oni kazali dopłacać miliardy dolarów do kibuców (czyli spółdzielni produkcyjnych), to oni rozwijali opiekę społeczną. To oni z Ameryki dosyłali na te cele miliardy dolarów (częściowo zresztą nie swoich). Sefardyjczycy byli pogardzani i nie mieli w tej sprawie wiele do powiedzenia.
Jednak w Izraelu wyrosło nowe pokolenie, które ukształtowało nowy typ Żyda - Sabrę. Sabra - to trochę pionier z Dzikiego Zachodu, a trochę nowoczesny manager. Sabra z pogardą odrzucają socjalistyczne mrzonki, w wyborach nie głosują na socjalistów (którzy ostatnio stracili już większość) i nawet nie lubią, by ich nazywać Żydami! Oni są Izraelitami (może po polsku lepiej: Izraelczykami - bo Izraelita od czasów Makuszyńskiego to to samo, co Żyd, z odcieniem przyjaźnie-protekcjonalnym). „Żyd” to taki brodaty pokurcz znany z gebbelsowskich karykatur (bez brody wygląda jak Woody Allen...) - natomiast „Izraelczyk” ma prawie dwa metry, jest pleczysty i (w odróżnieniu od pełnych nieustannych wątpliwości intelektualistów) - zdecydowany.
Pamiętam z jaką dumą mój znajomy, Żyd z Polski, liberał, drobnej właśnie budowy - mówił o swoim synu! Zawodowym koszykarzu - o ile pamiętam...
Otóż Sabra - jako się rzekło - to normalny naród żyjący na własnym terytorium, a nie będący wyspecjalizowanym (służącym do operacji logiczno-handlowo-finansowych) narzędziem innych narodów (w dodatku nielubianym!). I jak każdy normalny naród nie znosi socjalizmu, który chcieliby narzucić mu wspomniani intelektualiści.
Niechęć jest obopólna - choć czasem maskowana.
Gdy czytacie Państwo w prasie polskiej o atakach „prasy żydowskiej” na Polskę - to chodzi, rzecz jasna, o prasę dyrygowaną właśnie przez tę „żydo-komunę” (używam tej poręczonej zbitki, choć dokładniejszym określeniem byłby „żydo-soc”). I to też ma mało wspólnego z niechęcią do Polaków. Można zaobserwować, że w miarę odchodzenia Polski od socjalizmu narastają ataki tej formacji przeciwko Polsce. A dwa lata temu p. Zuzanna Sonntag „odkryła”, że Związek Sowiecki już właściwie nie jest państwem socjalistycznym - i od tej pory obowiązuje w tym środowisku komenda: „Ogniem ciągłym!”
Przy tym - o czym Państwo nie przeczytacie w polskiej prasie - atak na Izrael jest jeszcze większy, niż na Polskę. Kraje naszej części globu miały być poletkiem eksperymentalnym budowy Socjalizmu-Na-Świecie - stąd wściekłość rozczarowania, że nie tylko odrzucamy socjalizm, ale jeszcze wykazujemy (przez antysemityzm) czarną niewdzięczność dla Twórców Najlepszego Ustroju. Jednak odrzucenie tego ustroju przez I z r a e l - wymarzone Państwo Własnego Narodu - to był cios w samo serce.
Toteż ta właśnie - będąca w rękach Żydów, a jakże - prasa gromi Polskę, Izrael i inne państwa za uleganie szowinizmowi narodowemu - i obecnie wręcz bluzga jadem, tym silniejszym, że bezsilnym i... po części usprawiedliwionym.
Oczywiście dla liberała obydwie postawy są bezsensowne. Stąd rozumiem owego Żyda z Polski (obecnie w Tel-Avivie), który - gdy poskarżyłem się mu na wyczyny nowojorskiej żydo-komuny marzącej o wprowadzeniu socjalizmu wszędzie (w Ameryce też!) zacisnął pięści i powiedział z głębokim przekonaniem:
„Oni za to zapłacą! Drogo zapłacą!!”
I pogroził komuś pięścią.
P.S.
Parę miesięcy po napisaniu niniejszego miałem przyjemność umówić się w kawiarni „Ejlat” z moim przyjacielem z czasów Marca ‘68, Natanem Tennenbaumen, który na kilka dni przyjechał ze Szwecji. Przyszedłem parę minut wcześniej - i bardzo dobrze, bo okazało się, że tego dnia kawiarnia nie była czynna: odbywało się właśnie spotkanie z JE Ambasadorem Izraela w Warszawie. Trafiłem akurat na moment, w którym Jego Excelencja skończył wykład - i otwarto dyskusję. A kto zabrał w niej pierwszy głos?
A jakże, „Dawid Warszawski”, tj. p. Konstanty Gebert.
A o czym mówił?
Oczywiście atakował państwo Izrael i jego nieludzką politykę w stosunku do ludności palestyńskiej!
Czy trzeba lepszej ilustracji?
Zwracam jednak uwagę, że do żydowskich lewaków trzeba mieć zupełnie i n n e pretensje, niż do reprezentantów nacjonalistycznego, religianckiego (w większej części), socjalistycznego (w znacznej części) Izraela. Nie można ich atakować jednym tchem i z tych samych pozycji.
Bo wówczas oskarżenie, że jest się po prostu zoologicznym anty-semitą, a ideologia to tylko pretekst - staje się uzasadnione.
PERFIDNE CHWYTY ANTYSEMITY
Czytelnicy „SZPILEK” stanowią najweselszą elitę PRL, winienem jej przeto pewne wyjaśnienie. Otóż od wczesnej młodości jestem agentem p. Jasera Arafata. Skusiły mnie pieniądze - i zgodziłem się w przebraniu chasyda z Andaluzji podjąć studia w jeszybocie w Tel-Avivie. Tam zostałem uznany za najzdolniejszego studenta. Padło na mnie oko Szin-Betu - i zgodziłem się, za dodatkową opłatą, zostać agentem tego wywiadu. To u nas rodzinne. Mój dziadek pracował dla wywiadów Anglii, Francji, Niemiec i Rosji - a pracy dla Amerykanów z żalem odmówił, gdyż ówczesne maszyny pisały tylko w czterech kopiach. Nie znano xero...Dziadek, niestety, wszystko przehulał. Dziś to jest już w Polsce niemożliwe (hulanie, a nie xerowanie!) - ale przecież swój kawałek chleba mieć muszę - więc proszę zrozumieć moją sytuację.
Największe postępy czyniłem w nauce polskiego, rzecz jasna - przeto Szin-Bet skierował mnie do Warszawy. Tu właśnie mam - dla lepszego maskowania mej rzeczywistej roli - udawać anty-semitę.
Niestety! Inni agenci OWP, zgrupowani w „POLITYCE” i „TYGODNIKU POWSZECHNYM”, gdzie dla lepszego zamaskowania udają filosemitów, nie pojmują - na szczęście, co prawda - szczegółów mej specyficznej pozycji i usiłują ukazać mnie społeczeństwu jako anty-semitę udającego niezręcznie filosemitę. A ja agentem palestyńczyków jestem wyłącznie za petrodolary i żadne tam narodowe spory mnie nie interesują.
Po co to piszę? Chcę przekonać Sz-B, że całkiem dobrze udało mi się odegrać rolę anty-semity - a OWP, że swoją rolę gram niezręcznie. Proszę PT Czytelników o listy w tej sprawie: jedne przedstawię jednym, a drugie drugim. To się nazywa: manipulacja opinią.
Ważnym sprawdzianem będzie też los (X) -a, który w „SZPILKACH” nr 9/98 napisał, że jestem wiernym kontynuatorem linii „Małego Dziennika”, „Prostu z Mostu” oraz „Ordynariusza”. Ponieważ nie wymienił mnie z nazwiska, przeto jasne, że była to informacja dla wywiadu, a nie dla Czytelników! Była to niezręczna próba zdemaskowania mnie. Ale na czyj rachunek?
Wyjaśni się! Jeśli (X) zostanie znaleziony na dnie Wisły w butach z cementu izraelskiego - to sprawcą będzie grupa p. Abu Nidala (maskowanie!). Jeśli cement pochodzić będzie z polskiej cementowni w Libii - to będzie to sprawa Szin-Betu. O krajowym cemencie nie wspominam, gdyż wywiad izraelski nie wie, gdzie taki można nabyć; gdyby ktoś z Państwa miał kilka worków, to proszę o kontakt via Redakcja.
Największy polski anty-semita, p. red. Marian Turski z „Polityki”, prawa ręka słynnego Memura EI-Fucq, ocenił niedawno, że stygnę w swoim anty-semityźmie. Nie wie, oczywiście, że to wynik drugiej pensji od Sz-B, a nie zachwianie ideologiczne. By mnie naprostować postanowił...oskarżyć mnie o anty-semityzm. Wbrew pozorom jest to metoda prosta i niezawodna. Gdyby ciocia, o której myślicie raz do roku koło Wielkiej Nocy, oskarżyła Was niesłusznie o podłożenie jej skórki od banana na Nowym Świecie - to co: polubilibyście ciocię bardziej? Warunkiem jest całkowita absurdalność oskarżenia. Metoda ta została już wypróbowana w Stanford, Kalifornia. Grupa agentów OWP udająca żydowskich profesorów z Rady Wydziału Historii oskarżyła o anty-semityzm p. prof. Normana Daviesa. Przeróbka liberalnego wychowanka Oxfordu na anty-semitę jest wyczynem imponującym - ale ja się nie dam. Po prostu (o czym p. Turski nie wie) moja pensja od Szin-Betu jest nieco wyższa od tej z OWP. Piszę to po to, by tej ostatniej delikatnie zasugerować podwyżkę. Mnie tam obojętne, od kogo są pieniądze - zresztą i jedni i drudzy to przecież Semici...
Aż przykro, gdy zawodzi metoda tak idealnie dobrana - przynajmniej pod kątem absurdalności. Gdybym np. proszę Drogich Czytelników, napisał w Ameryce, że sen. Edmund Muskie, jest pochodzenia polskiego i jego tatuś nazywał się Marciszewski - to zostałbym wyzwany od polakożerców?
Nie. A gdy napisałem: („ŁAD 29/87) „Józef Dżugaszwili ps. „Stalin” - to nawymyślano mi jako antygeorgianinowi? Też nie. Gdy wszakże w tym samym felietonie napisałem „Leon Bronstein ps. „Trocki” - to już awansowałem na anty-semitę pierwszej gildii. A tak! By wzmocnić efekt, tj. rozwścieczyć mnie, p. Turski oświadczył, że tylko głupiec nie widzi tu różnicy. A ja nic. Agent musi umieć znieść wszystko. Zresztą metody ze Stanfordu tu zawodzą, gdyż Polak jest na absurdy całkowicie uodporniony.
Ale p. Turski nie darmo przeszedł szkołę EI-Facqa. Nie poddał się. Na początek odmówił wydrukowania mego uprzejmego sprostowania. Gdy przesłałem drugie, utrzymane w tonie stanowczym - ocenzurował je. Uważana za liberalną „POLITYKA” nie zrobiła tego nawet p. doc. Józefowi Kosseckiemu (może dlatego, że to najlepiej zamaskowany agent arabski). To już absolutny dowód, że nie był to przypadek ani polityka - lecz konsekwentna krecia robota mająca na celu pobudzić mój antysemityzm. A ja nic; fakt, że od pierwszego Weaadara 5748 roku (kalendarza żydowskiego) Sz-B obiecał mi podwyżkę nie ma z tym zupełnie nic wspólnego.
Pan Turski próbował jeszcze bez przekonania oskarżyć mnie o bycie agentem wywiadu - ale jeszcze innego. Ależ się uśmiałem. Gdyby wiedział, że jestem agentem Sz-B!!! Mogę to pisać śmiało, gdyż mi nie uwierzy, jako że ujawnienie się jest w Sz-B karane śmiercią. Szin-Betowi, rzecz jasna, wytłumaczę, że napisałem to dla lepszego się zamaskowania, bo właśnie dzięki temu nikt mnie nie będzie podejrzewał.
Ostatecznym dowodem, że polityka agentów p. Arafata sterowana jest centralnie, był postępek „TYGODNIKA POWSZECHNEGO”. Tamtejsi agenci, udający filosemitów, wydrukowali list p. Wojciecha Giełżyńskiego, oskrażający mnie o anty-semityzm z powodów jeszcze bardziej absurdalnych.
Napisałem byłem mianowicie, że jeśli ktoś jest za wolnością słowa, to - czy chce, czy nie chce - jest również za wolnością słowa dla anty-semitów. No - tak było. W redakcji „TP” usiłowałem dyskutować powołując się na Franciszka-Marię Aroueta (ps. „Voltaire”) - ale wyszedłem na tym jak najgorzej, gdyż (o czym nie wiedziałem) to też był zakamieniały anty-semita. Jasne, że agenci p. Nidala w trosce o swoją barwę ochronną filosemitów nie mogli mego listu wydrukować. Ale to drobiazg! Tuż obok na ul. Wiślnej w Krakowie jest redakcja „ZDANIA”. Tam pracują sami swoi. Pokazałem legitymację Sz-B i zaraz wydrukują. Poparcie anty-semity przez jawnych agentów Izraela to nawet dobry chwyt. Za to p. Abraham Brumberg w kalifornijskim dwu-miesięczniku „TIKKUN” nie połapał się i awansował mnie na jedynego otwartego anty-semitę w PRL. Zmniejszą Mu pensję - musi starczyć na moją podwyżkę! Aha. Dla niestudiujących w Tel-Avivie: „tikkun” oznacza „uzdrowiciela”.
W Polsce jeden człowiek coś chyba przewąchał. P. red. Aleksander J. Wieczorkowski na zebraniu Koła Przyjaciół Dziennikarza-Emeryta poświęconym Marcowi ’68 zgłosił się jako ochotnik, by zastąpić Żydów, którzy wówczas wyemigrowali. W oczach Szin-Betu jest, oczywiście, tym samym spalony. Była to jednak oferta współpracy z wywiadem palestyńskim. Przyjęcie p. AJW nadwątliłoby jego szczupły budżet, przeto w trosce o moją pensję donoszę wszystkim komórkom OWP: red. AJW nie udaje. On tak naprawdę myśli! Nie przyjmujmy go na listę płac!!!
Jak widzicie, Kochani Czytelnicy: w Polsce da się żyć, byle się nie spalić. Tak czyni już połowa Polski! P. min. Bazyli Samojlik, zwany „krwawym Wasylem” przez dyrektorów, którym odmawia ulg podatkowych - nie może zrozumieć, z czego Polska żyje. Przemysł jest deficytowy, rzemieślnicy płacą podatki większe niż dochody - a ludzie potrafią się bogacić! Otóż to wszystko jest parawanem - a my żyjemy z tajnie przekazywanych przez wywiady dolarów.
A skąd akurat w Polsce tylu agentów? Prawa rynku!!! Gdzie w świecie można znaleźć agenta za $100 miesięcznie? Nigdzie! A u nas to dwie pensje ministerialne. Nawet Bangla-Desz stać na to, by mieć na swych usługach paru ministrów. Po co im wywiad w Polsce? Jak to? Chcą wiedzieć, jak zostać przedostatnim krajem świata pod względem dochodu na główkę! Nie wykluczone, że mogą się potem rozzuchwalić i za kolejne $100 ich agenci doprowadzą do zamiany miejsc naszych bratnich krajów. No, ale zacząłem już Państwa nudzić, gdyż jasne, co dziś interesuje Polaka w polityce: Żyd czy anty-semita?
Kończę więc tradycyjnym „Szalom” czy „Salaam” (Panie Zecerze, to b a r d z o ważne: proszę to złożyć możliwie niewyraźnie - ale k o n i e c z n i e od prawej ręki do lewej).
Antoni Zambrowski
POSŁOWIE
Janusza Korwin-Mikke poznałem przed wielu laty - na wiosnę 1980 r. podczas słynnej głodówki działaczy opozycji demokratycznej w kościele w Leśnej Podkowie. Któregoś dnia wracaliśmy razem do Warszawy koleją po odwiedzeniu uczestników głodówki i całą drogę spędziliśmy na zażartej dyskusji o samorządzie pracowniczym. Oczywiście ja byłem zwolennikiem samorządowego przedsiębiorstwa, zaś Janusz wolał spółkę akcyjną. Za czasów solidarnościowego „karnawału” polemizowałem z nim na łamach „Polityki”, broniąc przed nim idei spółdzielczości wytwórców. Wiele lat później wystąpiłem w obronie honoru Róży Luksemburg po jego felietonie na łamach „Ładu”. Nawet w czerwcu 1989 r. zajmowaliśmy przeciwstawne pozycje. W drugiej turze wyborów pracowałem w sztabie wyborczym Jana Józefa Lipskiego, podczas gdy Janusz całym sercem wspierał jego kontrkandydata. Toteż propozycje napisania posłowia do zbioru jego felietonów przyjąłem z dużym zaskoczeniem. I nie ukrywam, że chętnie podjąłem się tego zadania, jako że wielki to dla mnie splendor pisać posłowie do zbioru prac tak świetnego publicysty.
Nie będę PT czytelnikom zachwalał zebranych w zbiorze artykułów, gdyż towar sam się broni. Wystarczy je po prostu zacząć czytać, a potem leci już samo przez się... By nie narazić się wszelako na podejrzenie, iż wynajęto mnie na cmokiera, spieszę wyłożyć tu kilka swoich uwag krytycznych. Zbiór poświęcony jest kwestii narodowościowej na całym nieomal świecie, co świadczy o znakomitym oczytaniu autora w tym przedmiocie. Nie rozumiem wszelako, dlaczego większość tych prac poświęcona jest kwestii żydowskiej. Jest to świadectwo swego rodzaju zapamiętania tematycznego.
Wszak antysemityzm nie jest podstawowym konfliktem etnicznym na kuli ziemskiej. Wystarczy wymienić Kurdów, Ormian, Erytrejczyków, rzezie międzyplemienne w czarnej Afryce, Albańczyków w Serbi, Turków w Bułgarii, czy nawet Macedończyków w Grecji, by uprzytomnić sobie fakt, że są konflikty etniczne znaczenie ostrzejsze niż polsko-żydowski. Ostatecznie jak mówił wieszcz „my Słowianie my lubim sielanki”. Nawet hitlerowski endlsung dotyczył na równi z Żydami Cyganów, tymczasem świat pamięta tylko o zagładzie Żydów i nawet Ojciec Święty podczas swej pielgrzymki do Oświęcimia nie mógł się zatrzymać przy tablicy cygańskiej, gdyż jej tam nie było.
Również u nas w Polsce konflikty polsko-żydowskie ani przed wojną, ani tym bardziej po wojnie nie były najbardziej ważkie czy tragiczne. Ileż krwi i łez popłynęło w bratobójczych konfliktach polsko-ukraińskich. Ileż łez przelano po obydwu stronach w konfliktach polsko-białoruskich czy też polsko-litewskich. A jakie tragedie przeżyli w Polsce Ślązacy, Kaszubi, Warmiacy i Mazurzy odpychani przez Ojczyznę, która nieraz była dla nich macochą. Ksenofobia, brak miłości dla bliźniego ma niejedną twarz i niejedno imię - zarówno w Polsce, jak i na całym świecie. Doceniam pragnienie rozsupłania węzła gordyjskiego własnymi siłami, ale autor tak uczulony na stereotypy i schematy myślowe, tak skłonny do chodzenia własnymi wyłącznie drogami, jak Janusz Korwin-Mikke nie powinien wpadać w monotematyzm.
Innym stereotypem myślowym, który chciałbym wytknąć autorowi, jest mylenie Żydów autentycznych z osobami żydowskiego pochodzenia. Jednym z przykładów jest Antoni Słonimski, którego w jednym ze swych felietonów Janusz Korwin-Mikke wymienia jako Żyda mimo że znakomity poeta słowa po żydowsku nie umiał, wyznania od urodzenia był rzymsko-katolickiego (pochowany na cmentarzu klasztornym w Laskach) i za Żyda biegał u antysemitów o nastawieniu rasistowskim. Podobnie przedstawia się sprawa z innymi pisarzami polskimi niezależnie od ich pochodzenia, o ile piszą po polsku i dla Polaków. Dlatego dla mnie Julian Tuwim, Jan Brzechwa oraz Bolesław Leśmian byli pisarzami polskimi, a nie żydowskimi, w przeciwnym razie czym by się różnili od Izaaka B. Singera. Jest to stereotyp dość pospolity, a zarazem mylący, gdyż Polacy pochodzenia żydowskiego miewali nieraz interesy i odczucia zupełnie odmienne niż gmina żydowska. Przypadek Antoniego Słonimskiego jest szczególny, ponieważ faszyści musieli oddać palmę pierwszeństwa komunistom.
W marcu 1968 r. laurów Ipohorskiego - polskiego faszysty zaiste niesławnej pamięci, który przed wojną spoliczkował Słonimskiego - pozazdrościł tow. Wiesław. Stało się to zapewne z podpuszczenia jego sekretarza tow. Walerego Namiotkiewicza, który w artykule polemicznym prof. Chałasińskiego wymierzonym w prof. Adama Schaffa wyczytał obszerny cytat z „Wiadomości Literackich” pióra A. Słonimskiego. Słonimski zwierzał się w nim ze swych konfliktów z Żydami, zwalczającymi tych kogo mieli za zdrajców. Przy sposobności wyznał też, że nie podniecały go pieśni patriotyczne śpiewane przez polskich żołnierzy ciągnących w 1920 r. na Kijów. Tow. Wiesław miast się cieszyć, że znany poeta nie pochwalał marszu na opanowane przez bolszewików miasto, zgromił go za brak patriotyzmu, wypominając jego żydowskich przodków. Tow. Namiotkiewicz miał najwyraźniej luki w znajomości współczesnej poezji polskiej i nie zwrócił uwagi swemu niedouczonemu szefowi, że w czasie okupacji polskie dzieci uczyły się na tajnych kompletach patriotycznych wierszy Antoniego Słonimskiego. Zaiste - jak powiedział wtedy Kisiel - skandaliczna dyktatura ciemniaków nad kulturą polską. Nie uchodzi więc, by znakomity autor z obozu antykomunistycznego nawet żartem wchodził w te koleiny.
Przywiązanie do lewicowości, o które Janusz Korwin-Mikke tak często oskarża Żydów, najczęściej dotyczy właśnie asymilantów. Zwłaszcza w naszej części Europy. Po zakończeniu II wojny światowej czujący narodowo Żyd pędził do Palestyny, by odbudować państwo żydowskie. W diasporze pozostali - by budować socjalizm w Polsce, Czechosłowacji, Rumunii i na Węgrzech - komuniści pochodzenia żydowskiego za młodu zrywający ze swymi korzeniami etnicznymi, gdyż zawierzyli partii, iż wyprowadzi ich z getta. Przeżyli straszliwe rozczarowanie, gdy Stalin zainicjował kurs antysemicki, polecając zamordować członków Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego w ZSRR ze znakomitym aktorem Michoelsem na czele, a następnie wsadził do więzienia swych własnych lekarzy. Tymczasem neo-stalinowcy w obronie dobrego imienia socjalizmu usiłowali tłumaczyć, że wszystkiemu był winien nie satrapa o azjatyckiej mentalności, lecz Żydzi z jego otoczenia. Komunistyczny monopol na środki przekazu sprzyjał utrwaleniu tego stereotypu myślowego, gdy raz po raz winą za zbrodnie stalinowskie obarczano odpowiednio wyselekcjonowanych kozłów ofiarnych. (Tow. Fejgin posadzony na ławę oskarżonych dowcipnie zauważył: parch pro toto).
Taką samą propagandę neostalinowską uprawia w chwili obecnej neo-stalinowski beton w ZSRR, wmawiając Rosjanom, że wszystkiemu byli winni Żydzi z otoczenia Lenina, a następnie Stalina. Jest to oczywista manipulacja, przejrzysta dla każdego, kto studiował autentyczną historię bolszewizmu. W odróżnieniu od „Bundu” partia bolszewicka w Rosji była partią rosyjską. Rosjanie przeważali w niej zarówno we władzach, jak i w rzeszach członkowskich. Również tacy przywódcy bolszewiccy jak Lew Trocki (z domu Bronstein), Lew Kamieniew (Rosenfeld) czy Grigorij Zinowiew (nb o rodowym nazwisku Radomylskij, a nie Apfelbaum, jak podają niektóre encyklopedie) byli ludźmi posługującymi się w domu językiem rosyjskim, obcy kulturze żydowskiej i pod względem mentalności niczym nie różniący się od rodowitych Rosjan w kierownictwie partii bolszewickiej.
Nie mogę się też zgodzić z tezą Janusza Korwin-Mikke, iż Rosjanie nie muszą nas przepraszać za Katyń, choć rozumiem szlachetny podtekst tej tezy. Uzasadnia on swój pogląd tym, że winowajcą mordu katyńskiego był Gruzin oraz Żyd. Ustalmy najpierw, że w roku 1940 w aparacie NKWD było wielu Żydów, choć z pewnością mniej niż przed najstraszniejszą czystką stalinowską, jaką przeprowadził w 1937 r. Następca Jagody, Jeżow, który m.in. wytracił prawie wszystkich ludzi Jagody. Wszyscy ci mordercy niezależnie od narodowości ponoszą odpowiedzialność za tę zbrodnię, choć wykonywali rozkazy z góry. Największą odpowiedzialności za zagładę polskich oficerów ponosi oczywiście Stalin, a wraz z nim jego podwładny Beria, który wszelako nie był Żydem, lecz Gruzinem z Mingrelii i w odróżnieniu od Stalina gruzińskim patriotą, o ile człowiek radziecki zasiadający we władzach związkowych może być patriotą swej republiki. (Chruszczow w każdym razie oskarżał Berię o gruziński nacjonalizm). Co się tyczy Stalina, to pochodził on z mieszanej rodziny osetyńsko-gruzińskiej (Dżugaszwili - to gruzińska odmiana osetyńskiego nazwiska Dżugajew), ale w istocie był rosyjskim imperialistą w takim samym stopniu co Niemka Katarzyna II.
Trzeba też pamiętać, że Stalin był inicjatorem bolszewickiego najazdu na niepodległą Gruzję (zauważmy, że w analogicznej sytuacji Julian B. Marchlewski oraz Karol Radek-Sobelson byli przeciwnikami marszu na Warszawę). Stalin też był pomysłodawcą połączenia formalnie niezależnych republik radzieckich w ZSRR, wcielając doń Gruzję wbrew oporowi gruzińskich bolszewików, których większość po latach wymordował. Gdy rosyjska „Pamiat” (na którą w jednym z artykułów powołuje się Janusz Korwin-Mikke) obwinia za stalinowskie mordy Żydów, Łotyszów, Polaków i Gruzinów, to jest to ordynarna manipulacja celem wybielenia Rosjan. Rewolucja bolszewicka nie była agresją obcoplemieńców na Ruś, na kształt najazdu hord Mongołów. W Rosji toczyła się wojna domowa i biali oficerowie przegrali walkę o władzę w tym olbrzymim kraju mimo wsparcia ze strony koalicji 14 państw. Bez pomocy milionowych rzesz rosyjskich robotników i chłopów zwycięstwo bolszewików było niemożliwe.
Znacznie mniejsza od Rosji Polska bolszewikom się podbić nie dała.
Małe kraje mogą mieć rządy, za które ponoszą odpowiedzialność mocarstwa ościenne. Exemplum: PRL narzucona Polakom przez Stalina. Tak duży kraj jak Rosja ma taki rząd, na jaki zasługuje sam. Teza Sołżenicyna, że komunizm - to zachodni wynalazek narzucony przez obcych Rosji, służy być może narodowej psychoterapii Rosjan, lecz nie ma podstaw historycznych. Długa śmierć czerwonego imperium dziś - w dobie Gorbaczowa - świadczy naocznie, że wciąż miliony Rosjan popiera wbrew swoim interesom rządy komunistyczne. Tak ich dziadowie popierali Lenina, zaś ojcowie Stalina. Omawiając sprawę zbrodni katyńskiej, nie można zapominać, że to ZSRR pod wodzą Stalina najechał w sojuszu z hitlerowskimi Niemcami Polskę i że to stalinowskie NKWD wymordowało wziętych do niewoli polskich oficerów. Władze radzieckie nie chcą do tej pory uznać tej zbrodni. Nie jest to rzecz wyjątkowa. Radzieckie władze urzędowe z reguły stoją na straży rosyjskiego nacjonalizmu. Urzędowa historiografia radziecko-rosyjska pełna jest kłamstw odnośnie stosunków polsko-rosyjskich. Przeciętny czytelnik rosyjski nigdy nie słyszał o rzezi Pragi przez rosyjskiego bohatera narodowego Suworowa, ponieważ na straży legendy Suworowa stoi radziecka centrala. Cóż dopiero mówić o masowych represjach NKWD na Polakach, od wymordowania olbrzymiej rzeszy Polaków z Mińszczyzny w 1937 r. poczynając. Przecież mińskie Kuropaty są być może wielkim masowym miejscem zagłady Polaków na skalę hitlerowskiego Oświęcimia czy Majdanka. Ani słowa na ten temat nie uświadczysz na łamach prasy radzieckiej.
Janusz Korwin-Mikke ma słuszność, gdy pisze, że Rosjanie byli w takim samym stopniu ofiarami terroru stalinowskiego, co Polacy. Nie bierze on pod uwagę atoli perfidnej manipulacji mającej na celu zaciemnienie sprawy odpowiedzialności narodowej za te zbrodnie. Dla nazbyt wielu Rosjan przywiązanych do idei socjalizmu męczennikiem był naród rosyjski, zaś oprawcami byli owi Żydzi, Łotysze, Polacy i Gruzini. A przecież wymienione wyżej narody były poddanymi rosyjskiego cara i to nie z własnej na to ochoty. W dobie rosyjskiego zamętu wyrwały się one na wolność i utworzyły własne państwa narodowe, by je wkrótce stracić ponownie wskutek rosyjskiej dominacji w tej części globu. Nam się udało wybić na niepodległość dopiero w roku ubiegłym, dzięki odsunięciu komunistów od steru rządów. Łotysze i Gruzini mają jeszcze długą do niej drogę. A tak się składa, że przeciwnicy samostanowienia narodów w ZSRR najczęściej krzyczą o obcych nad Rosjanami oprawcach. Przy sposobności chciałbym wyjaśnić, iż - wbrew stwierdzeniu Janusza Korwin-Mikke - Chruszczow, Breżniew, Czernienko i Andropow byli ze świadomości narodowej oraz urzędowego zapisu w dowodzie osobistym Rosjanami, podobnie jak Gorbaczow, którzy w chwili obecnej wciąż jeszcze broni przy pomocy rosyjskich sił zbrojnych rosyjskiej dominacji w imperium. Jest to na długą metę działanie samobójcze z punktu widzenia interesów rosyjskich. W interesie Rosjan jest usłuchanie apelu Aleksandra Sołżenicyna i uwolnienie się od republik niesłowiańskich, zwłaszcza turkojęzycznych. Sołżenicyn nie mówi tego expressis verbis, ale interesom narodowym Rosji zagraża sojusz autonomicznych republik ciągnących się długim łańcuchem od Uralu i wzdłuż Wołgi z republikami związkowymi Azji Środkowej, przeżywającymi odrodzenie narodowe i religijne.
Dlatego chciałby on dla przeciwwagi zachowania unii z Rosją republik słowiańskich - Ukrainy i Białorusi. Kryzys imperium może uniemożliwić ten zamiar, zwłaszcza na Ukrainie. Przykład ZSRR jest dowodem na to, że własne państwo narodowe najlepiej chroni interesy poszczególnych nacji. Twory wielonarodowe nazbyt często służą uciskowi zamieszkujących je narodów. Oczywiście nie sposób wykroić taki kształt granic, by w poszczególnych państwach nie było mniejszości narodowych. Stąd sprawa gwarancji prawnych dla nich. Janusz Korwin-Mikke ma słuszność, gdy pisze, że narodowość obywatela powinna być jego sprawą prywatną, bo wszyscy obywatele danego państwa w myśl zasad liberalizmu powinni mieć takie same prawa. Nie jest to wszelako rzecz łatwa do urzeczywistnienia. To wszystko, co pisał on o powikłaniach przy rozwiązywaniu konfliktów polsko-żydowskich dotyczy również i innych stosunków międzyetnicznych.
Etatyzacja stosunków międzyetnicznych zawsze nasuwa podejrzenia o dyskryminację którejś ze stron. Gdy Kowalski ma spór z Malinowskim i sprawa trafia do sądu, to wyrok krzywdzący jedną ze stron nie ma wydźwięku międzynarodowego. Gorzej, gdy procesuje się przedstawiciel mniejszości narodowej z reprezentantem większości. Zawsze tu łatwiej o kwasy. Niestety nie wszystkie sprawy można odetatyzować powierzając je mechanizmowi rynkowemu.
Mimo to chętnie zgodzę się z Januszem Korwin-Mikke, że ingerencji państwowej w życie osób prywatnych powinno być nie więcej, niż jest to konieczne.
W tym jednak trudność, że zdrowy środek różnym ludziom różnie się rysuje. Silne grupy etniczne podobnie jak silne jednostki wolą wolną konkurencję, słabeusze lub inwalidzi liczą na pomoc publiczną. Podobnie reagują mniejszości narodowe, zwłaszcza słabe i rozproszone.
W odróżnieniu od Janusza Korwin-Mikke mam zrozumienie dla punktu widzenia mniejszości narodowych, gdyż stale w mej świadomości tkwi los Polaków za wschodnią miedzą.
Pozostają tam oni po wszystkich swoich tragicznych przejściach minionych dziesięcioleci jako zbiorowisko pełne lęków i zahamowań. Odwracam w myśli sytuację i zaraz w innym świetle widzę postulaty naszych Ukraińców i Białorusinów dopominających się różnych przywilejów, a zwłaszcza prawa do przedstawicielstwa w parlamencie. Ukraińców rozproszono celowo po całej Polsce Północno-Zachodniej w ramach Akcji „Wisła”. Białorusinów nikt nie rozsiewał, ale i tak nie stać ich na mandat poselski uzyskany własnymi głosami. (Narzekał niedawno znany pisarz białoruski z Białostocczyzny Sokrat Janowicz, że podczas wyborów czerwcowych 1989 r. Uzyskał w gminach białoruskich miażdżącą przewagę nad kandydatem „Solidarności”, lecz mimo to przegrał, gdyż Polacy byli liczniejsi. Sokrat Janowicz mógłby zostać kandydatem Komitetów Obywatelskich, przestałby wówczas być przedstawicielem Białorusinów).
Ktoś inny nad taką skargą łatwo by przeszedł do tzw. porządku dziennego, ja natomiast myślę sobie, że naszych rodaków za Bugiem pewnie by ucieszyły przywileje dla mniejszości, bo wiele wody upłynie w Niemnie, nim oni sami wywalczą sobie takie udogodnienia.
Nawiasem mówiąc, ludzie wspominający ze zgrozą zbrodnie stalinowskie w Polsce, nie zawsze zdają sobie sprawę, czym był stalinizm dla Polaków w ZSRS. Jako grupa etniczna Polacy wyciągnęli chyba najokrutniejszy los - gorszy nawet od losu narodów kaukaskich czy Tatarów krymskich. Polacy zostali okrutnie zdziesiątkowani, poczym masowo wysiedleni do Azji, a tam skazani na rusyfikację.
Trzeba zdawać sobie sprawę, że narody azjatyckie, wśród których przebywają teraz polscy przesiedleńcy, mają azjatyckie nawyki rozwiązywania sporów etnicznych. Dziś ich ofiarą padli Turcy meschetyńscy lub Ormianie. Za lat kilka lub kilkanaście (oby jak najpóźniej) Polacy w Azji Środkowej, Kazachstanie lub na Syberii mogą stać się ofiarą napięć etnicznych za winy rosyjskich kolonizatorów owych krajów.
Polacy będą utożsamiani przez Azjatów z Rosjanami na skutek ich całkowitej w międzyczasie rusyfikacji. Potrzebny jest pilny program ratowania Polaków w ZSRS. Nie na Wileńszczyźnie, gdzie im powodzi się stosunkowo najlepiej, (choć bynajmniej nie za dobrze), gdyż Imperium broniło tam Polaków przed zakusami Litwinów, z którymi wciąż miało na pieńku, ale właśnie poza granicami przedrozbiorowymi. Wszystko to wymaga środków, które niestety nie mieszczą się w arsenale polityki liberalnej.
Polemiki Janusza Korwin-Mikke, w których deklaruje on więcej współczucia dla rosyjskiej szlachty pomordowanej przez bolszewików, niż dla przywódców bolszewickich pomordowanych przez Stalina, również świadczą, iż zupełnie mu umknął polski, a nie rosyjski aspekt tej sprawy. Stalin wytracił olbrzymią rzeszę polskiej szlachty, w większości zagrodowej, ale i wybitnych ziemian też by się na wołowej skórze nie spisało. Było to mordowanie biurokratycznie bezmyślne, zupełnie jak jeńców Katyniu, bo ci ludzie o wysokich kwalifikacjach zawodowych mogli żyć i pracować z pożytkiem dla otoczenia.
Natomiast wymordowanie przywódców bolszewickich napawa mnie przerażeniem, gdyż ci ludzie nie byli dla despoty - w odróżnieniu od szlachty petersburskiej - pozycją statystyczną na papierze, lecz wieloletnimi kolegami. Poróżnił się on z nimi w jakiejś sprawie niczym Antoni Maciarewicz z Adamem Michnikiem, poczym skazał na śmierć, osobiście doglądając ich sprawy. (Roy Miedwiediew podaje, że Stalin w latach wielkiej czystki 1936-39 podpisał osobiście różne listy skazanych na śmierć zawierające 45 tys. nazwisk działaczy aż po szczebel powiatowy). Ziemianie polscy czy rosyjscy byli dla niego czymś na kształt Żydów dla Eichmana - pozycją w raporcie, ale Zinowjewa i Kamieniewa czy też z innej flanki - Bucharina i Rykowa znał on przez długie lata, niegdyś przyjaźnił się z nimi, współpracował... To właśnie budzi grozę niezależnie od sympatii do lewicy czy prawicy.
Oczywiście sprawa, o której pisze Janusz Korwin-Mikke, ma swój podtekst historyczny. Nikita Chruszczow, wygłaszając tajne sprawozdanie o kulcie jednostki, podejmował temat niezmiernie kontrowersyjny. Wybrał więc do omówienia przypadki najbardziej ewidentne: sprawę straceń różnych bolszewików stalinowskiego chowu, jak Postyszew czy Eiche. Później cenzura partyjna utrwaliła te schematy propagandowe, co oczywiście musiało budzić sprzeciw ludzi z bolszewizmem uczuciowo nie związanych. Ostatecznie Stalin mordował w większości ludzi zwyczajnych, a nie elity partyjne. Niemniej zwykły ludzki aspekt śmierci starego komisarza (jak w opowiadaniu więziennym Aleksandra Wata o Jurim Stiekłowie - Nachamkesie) też przecież budzi grozę.
Jeden temat poruszony przez Janusza Korwin-Mikke, choć mało związany z pozostałymi, bije za to rekordy swą kontrowersyjnością ujęcia. (Widać wyraźnie, jak w Januszu dziennikarz rozmiłowany w polemikach góruje nad przywódcą stronnictwa politycznego, zabiegającego o klientelę wyborczą). Chodzi oczywiście o sprawę ewentualnego sojuszu Polski z Hitlerem. („Między nami brunatnymi”).
Osobiście sądzę, że opcja niemiecka była przede wszystkim niewykonalna. Społeczeństwo polskie nie mogłoby przystać na oddanie Niemcom Górnego Śląska, oraz Wielkopolski wraz z Pomorzem. Takie hasła mogli głosić w Polsce tylko komumiści i to tylko w latach największej swej izolacji na przełomie lat 20-tych i 30-tych. Po dojściu Hitlera do władzy oddanie mu dawnego zaboru pruskiego byłoby czymś gorszym niż dobrowolna rezygnacja Czech z Sudetów. W Polsce takie rzeczy nie przechodzą.
Poza tym rekompensata na Ukrainie już po zdziesiątkowaniu tam przez Stalina żywiołów polskich nie dawała sprawie narodowej żadnych namacalnych korzyści, a zarazem narażała nas na rzeź polski-ukraińską gorszą niż w r.1943 na Wołyniu. Nie było więc alternatywnych rozwiązań oprócz tego, które wybrał 1939 płk Józef Beck. Stalin jako dyktator ZSRS mógł w sierpniu 1939 r. zmienić sojusze z dnia na dzień, rząd Rzeczypospolitej tak postąpić by nie mógł. Przecież nawet w latach 1945-47 społeczeństwo polskie nie umiało pogodzić się z realiami i przystać na nowe granice na wschodzie i zachodzie. W 1945 r. Polska była okupowana przez wojska radzieckie, zaś zainstalowany przez Stalina rząd warszawski przejmował Ziemie Odzyskane, wypędzając stamtąd dotychczasowych mieszkańców niemieckich. Polska sanacyjna do czegoś takiego nie była zdolna.
Pozostaje więc podziwiać Opatrzność Bożą, która kazała nam wybrać rozwiązanie najprostsze, bo jedyne. Doprowadziło ono do klęski wrześniowej i do rozbioru Polski, co na szczęście nie zakończyło wojny światowej. Po wielu latach zmagań Hitler został pobity przez koalicję państw zachodnich ze Stalinem. Polska przepadła Stalinowi, który na szczęście przystał na plan wypracowany przez Obóz Narodowy, a przejęty przez komunistę Alfreda Lampego - by przywrócić Polsce granice zachodnie z epoki wczesnych Piastów.
Jeśli się zważy, że Lampe za młodu był syjonistą lewicowym, później przywódcą komunistycznym, który wraz z całą partią głosił zwrot Śląska i Pomorza Niemcom, jako jeden z nielicznych przeżył w polskim więzieniu stalinowskie czystki i rozwiązanie KPP, by w r. 1941 uświadomić sobie z partyjnego przyzwolenia, iż jest Polakiem i polskim patriotą, to był to istny cud. Zwłaszcza, że nie miał on żadnego dojścia do Stalina, jedynie cieszył się poważaniem towarzyszki Wandy Wasilewskiej, która wobec niego miała kompleksy, gdyż była córką wielkiego Polaka i przyjaciela marszałka Piłsudskiego, który ją do chrztu podawał, za sanacji należała ze swym ojcem do PPS, a nie KPP, dzięki czemu się uchowała i nie miała kreski u Stalina. Niezbadane są wyroki Opatrzności. Ale w naszym katolickim kraju w obiegu jest powiedzenie, że cudów nie ma. Tymczasem dzieje Polski w ostatnich czasach - to jedno pasmo cudów. Ino trzeba chcieć to dostrzec.
I tym paradoksem kończę posłowie do zbioru paradoksów pióra Janusza Korwin-Mikke.
Antoni Zambrowski