Artykuły Janusza Korwina Mikke Artykuły Mariana Miszalskiego Artykuły Rafała Ziemkiewicza


Wspólnota i fachowcy

Nieustannie jesteście Państwo okłamywani co do tego, ile otrzymujemy z Brukseli. Że otrzymujemy - to akurat prawda… A teraz policzymy, ile nas ta pseudo-europejskość kosztuje.

Właśnie czytam, że Tata (indyjski producent samochodów) wprowadza na rynek nowy pojazd, przypominający „Cinquecento”. Cena nówki-sztuki: 6800 zł. To w Indiach. TATA wyjaśnia jednak, że w krajach UE z uwagi na przepisy wspólnotowe cena musi wynosić co najmniej 27.300 zł. Prawie cztery razy drożej.

To na samochodach. Gdyby natomiast zlikwidować Ministerstwo Zdrowia, ceny leków spadłyby sześciokrotnie. To, co prawda, „nasza” własna biurokracja - nie wspólnotowa… Proszę zrozumieć: jak nad każdym oscypkiem stoi trzech unio-urzędników, to koszt wyrobu musi być znacznie wyższy… Gdybyśmy ze Wspólnoty dostawali rocznie nie 30 mld, ale 100 miliardów - to nie pokryłoby to strat, jakie ponosimy poprzez konieczność „spełniania warunków” i „realizacji dyrektyw”.

Wspólnota to nieprawdopodobna, nieznana nawet Związkowi Sowieckiemu, biurokracja, która kosztuje (to małe piwo!) - i, co znacznie gorsze, swoimi zarządzeniami wyrządza nieprawdopodobne szkody w gospodarce.

Czy po podaniu tych danych o samochodach Państwo mi wreszcie uwierzycie? Czy dalej wierzycie tym federastom? Popatrzcie na twarze tych typów z Komisji Europejskiej: nie widzicie Państwo, że prawie każdy to cwaniak lub zboczeniec? Ja posługuję się zwykłym, chłopskim rozumem.

Parę tygodni temu, z okazji wodowania na rzece Hudson, przypomniałem sprawę katastrofy polskiego samolotu sprzed 35 lat - i podkreślałem z żalem, że nikt nie chciał wtedy słuchać mojej rady, by wodować w Zatoce Gdańskiej.

Na to otrzymałem trzy e-maile, bardzo nerwowe - od trzech różnych osób, rzekomych fachowców, żebym nie zabierał głosu, jak się nie znam, że samolot ma małe szanse pomyślnego wodowania, że to w Nowym Jorku to pierwszy taki przypadek. Odszczeknąłem, że nie widzę żadnego powodu, by samolot przy wodowaniu miał się rozwalić - ale straciłem trochę pewności siebie… i oto w „FOCUS” przeczytałem, że wodowano już wiele razy, i na ostatnie 10 wodowań tylko w jednym przypadku zginęła część pasażerów! A parę dni temu przeczytałem o skazaniu kapitana marokańskiego samolotu, który nagle(zepsuł się wskaźnik paliwa i kapitan nie wiedział, że go zabrakło) stracił ciąg.

Kapitan zamiast sterować, rozłożył dywanik i… zaczął się modlić. Samolot wodował wyrównywany tylko przez autopilota, zupełnie przecież nieprzystosowanego do takiej sytuacji - a modlitwa była o tyle skuteczna, że 2/3 pasażerów (i sam pilot…) przeżyło!

Dziś, proszę Państwa, „fachowcy” to uczeni w państwowych „szkołach” rutyniarze, którzy „wiedzą”, że nic się nie da zrobić. Na szczęście są jeszcze tacy, którzy myślą - i widzą szansę.

To samo dotyczy pożarów (w Australii). Po wyrażeniu zdziwienia, że Australijczycy zwiewali samochodami (i ginęli), zamiast zastosować znany preriowy sposób: podpalić teren samemu przed pożarem (i gdy nadejdzie pożar spokojnie przeżyć na „własnym” pogorzelisku), dostałem dwa listy z wymysłami, że się nie znam - i jeden bardzo miły z Australii, od p. Andrzeja Oldcorna. Opisał On m.in. przypadek emerytów, którzy prewencyjnie wycięli eukaliptusy naokoło swej posesji. Na wniosek Partii Zielonych zapłacili grzywnę… AU $ 30.000 - plus koszty sądowe. Teraz rozumiem tych Australijczyków…

Ile by mogli dostać za (o zgrozo!) umyślne przecież wzniecenie pożaru?! Na samą myśl pudełka zapałek musiały wypadać im z rąk!

Janusz Korwin - Mikke

Zadanie z matematyki

Janusz Korwin Mikke

Jak wiele razy pisałem, nasze uczelnie produkują masowo magistrów na poziomie niższym niż przedwojenny maturzysta. Piszę to od ćwierć wieku - zapominając, że coś przecież przez 25 lat musiało się zmienić. Mamy szkoły nie tylko państwowe, ale i szkoły mające nauczycieli „wyedukowanych" już w szkołach reżymowych, szkoły są ko-edukacyjne (co jest zabójcze dla poziomu!), gazety w d***kracji piszą dla „ludu" (czyli do najgorszego matoła; podobno w niektórych nie wolno już używać wyrazów dłuższych niż dwusylabowe…) - a ponadto ludzie parę godzin dziennie oglądają Największy Ogłupiacz, czyli telewizję.

Okazuje się więc, że po ćwierć wieku procesy odmóżdżania poszły znacznie dalej: dzisiejszy „magister" ma poziom poniżej III klasy podstawówki. Przekonała mnie o tym p. Iza Kosmala, która w tygodniku „NIE" pt. „Einsteinówna" opisała perypetie pani Eweliny Sokołowskiej, która posłała córkę do podstawówki o profilu matematycznym. Posyłanie dziewczynek do klasy matematycznej jest samo w sobie na ogół idiotyzmem - co okazało się wkrótce, bo p. Sokołowska (zamiast przenieść ją do szkoły uczącej rysunków i muzyki) musiała już w III klasie poświęcać dwie godziny dziennie na pomoc córce z matematyki.

Od dzieci wymagano (o zgrozo!) rozwiązywania zadań. Szczególne oburzenie p. Kosmali wzbudziło takie: „Iza napisała na kartce liczbę 56492 i dała kartkę Łucji. Łucja następnie zmodyfikowała otrzymaną liczbę zmniejszając jedną z cyfr o 1 i jednocześnie jedną z cyfr zwiększając o 1. Ponieważ Łucji trochę się nudziło, więc dalej modyfikowała w ten sam sposób uprzednio otrzymane liczby, aż do przyjścia ze szkoły siostry. Przekształcając otrzymane liczby, Łucja nigdy nie zwiększała cyfry 9 ani nie zmniejszała cyfry 0. Którą z poniższych liczb mogła jako ostatnią otrzymać Łucja? a) 11699 b) 42343 c) 11799 d) 34432 e) 57229 f) żadna z powyższych".

Sokołowska, absolwentka warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej i była szefowa działu finansowania jednego z największych polskich banków, poddała się po 1,5 godziny. Rozwiązanie tego zadania zajmuje przeciętnemu człowiekowi od 10 sekund do 3 minut. Jeśli Łucja zmniejszała jedną cyfrę o jeden, a drugą zwiększała o jeden, to suma cyfr oczywiście pozostawała zawsze bez zmiany. 5+6+9+4+2 = 26 - i łatwo sprawdzić, że tylko liczba (a) spełnia ten warunek.

W normalnym społeczeństwie nikt od kobiet nie wymaga, by umiały myśleć abstrakcyjnie. Dlatego doskonale rozumiem, że dla p. Kosmali, Sokołowskiej i Jej córki zadanie to jest za trudne - bo tu nie wystarczy umieć liczyć; trzeba jeszcze myśleć. Gorzej, że - jak czytamy dalej:

„O ósmej z roboty wrócił mąż Sokołowskiej, także absolwent SGH i prezes międzynarodowego funduszu inwestycyjnego. Poddał się po godzinie (…). Tylko jedno dziecko w klasie rozwiązało wszystkie 5 zadań - dziewczynka, której ojciec skończył matematykę na Harvardzie". I to właśnie dowodzi mojej tezy.

Dziwienie się, że prezesi rozmaitych funduszów inwestycyjnych doprowadzili w USA do kryzysu finansowego jest nie na miejscu. W USA jest jeszcze gorzej, bo w tamtejszych szkołach państwowych są, dodatkowo zaniżający poziom, Murzyni (w Harvardzie, na szczęście, niewielu: w USA więcej młodych Murzynów siedzi w więzieniach, niż chodzi do liceów). W efekcie w naszej cywilizacji miliardami dolarów zarządzają kretyni, których przed I wojną światową nikt nie mianowałby nawet ekonomem na folwarku. O poziomie umysłowym np. Posłów (z pewnymi wyjątkami, oczywiście) nawet wspominać nie warto. Owszem - umieją kraść - ale tylko dlatego, że wyborcy są jeszcze głupsi od nich i nie widzą, jak są na chama okradani…

Ciekawe, kiedy to wszystko trzaśnie…

Cukier dla mas

Właśnie czytam w „Gazecie Wyborczej” tytułowy tekst „TANI PRĄD DLA BIEDNYCH”. Co oczywiście oznacza: „Drogi prąd dla całej reszty” - ale po co ludziom mówić, że szklanka jest do połowy pusta? Mówi się optymistycznie, że jest do połowy pełna…

Autorzy (pp. Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński i Rafał Zasuń) twierdzą, że wedle energetyków prąd dla gospodarstw domowych jest za tani. Więc jakieś związki zawodowe i jakaś Komisja Trójstronna (takiego organu NIE MA W KONSTYTUCJI!) mają podjąć decyzję o dwukrotnej podwyżce ceny prądu.

„Rząd” po prostu boi się podjąć takiej decyzji sam - więc chce, by „podjęły ją” jakieś nieprawdopodobne zupełnie ciała. Co mają wspólnego z ceną prądu związki zawodowe??!? A „Komisja Trójstronna reprezentuje ponoć” pracodawców (czyli w praktyce jakieś ich związki, które - też dziś czytam w „Gazecie Prawnej” - zdaniem przedsiębiorców nie reprezentują pracodawców..), „pracobiorców” - czyli harpie zwane „związkami zawodowymi” - oraz „Rząd”, czyli gang rabujący nas z pieniędzy na każdym kroku…

A gdzie reprezentanci konsumentów? Nigdzie. W socjalizmie (w euro-socjalizmie też!) konsument ma żreć to, co mu „pracobiorcy” i „pracodawcy” wypichcą, a „Rząd” zatwierdzi! Rok temu „Rząd” podniósł cenę prądu dla firm o 100%. A teraz chce to zrobić wszystkim innym. Tu uwaga. Przeciętny Polak myśli, że jak cena butów wzrosła dwukrotnie, to zyski szewców się podwoiły. To błąd!

Jeśli buty sprzedaję za 100 zł, a moje koszty wraz z podatkami wynoszą 80 zł, to mój zysk wynosi 20 zł. Jeśli cena wzrośnie do 200 zł, to mój zysk wyniesie 200 - 80 = 120, czyli wzrośnie sześciokrotnie! Oczywiście, znacznie wzrośnie i podatek. Innymi słowy: „Rząd”, „pracobiorcy” i „pracodawcy” podzielą się naszymi pieniędzmi. Ten dekret „Rządu” nazwano „uwolnieniem ceny energii”.

Przypomnijmy sobie, że przed podwyżką cen koncerny energetyczne całkiem nieźle zarabiały. To ile zarabiają po podwojeniu ceny energii?!? Czemu ona wzrosła? Czemu konkurencja między elektrowniami nie spowodowała obniżki ceny? Ano temu, że na zachodzie Europy odbiorcy są bogaci i ceny energii były znacznie wyższe. Więc nasze elektrownie zaczęły sprzedawać prąd na Zachód - i trudno im się dziwić. A ceny się wyrównały.

A teraz najważniejsze. Po takiej podwyżce w Polsce powinno się zaroić od firm i firemek chcących postawić minielektrownię zamiast starego młyna, elektrownię węglową, czy elektrownię atomową. Powinno być tak i w całej Europie… a nie jest! Przeciwnie: „Rząd” (i Komisja Europejska) robią co mogą, by takie elektrownie NIE powstały. Dlaczego? Bo od ogromnych zysków elektrowni ONI ściągają OGROMNE podatki (i akcyzę!). Jakby cena energii spadła dwukrotnie, to wpływy z tych podatków byłyby sześć razy mniejsze. Jasne?

Przez „liberalizację” ONI nie rozumieją zezwolenia każdemu, by sobie produkował prąd, jak chce, tylko uwolnienie cen!!! To ja za taką „liberalizację” dziękuję. Pamiętam, jak PZPR w 1976 „zliberalizowała” cenę szynki… Co było zresztą znacznie bardziej uzasadnione niż ta podwyżka.

Pamiętacie Państwo aferę z cukrem? KE tak długo likwidowała cukrownie, aż cukru zabrakło, cena poszła dwukrotnie w górę - i trzeba cukier sprowadzać… z Karaibów!! Zużywając ropę w ramach walki z GLOBCIem… Euro-komisarka od rolnictwa, tow. Marianna Fischer Boel, powiedziała ostatnio: „Jestem warta każdego miliona, jaki zarobiłam!”. Ta banda durniów i złodziei najwyraźniej uważa, że działa słusznie!!! I to chyba jest najgorsze.

Pamiętajcie więc Państwo, by nie zagłosować przypadkiem w czerwcu na nikogo z tej Bandy Czworga: PO, PiS, PSL i SLD!

Janusz Korwin - Mikke

Nacjonalizm i masoneria

Widmo krąży po Europie - widmo nacjonalizmu. Nacjonalizm - traktowany przez tych, co usiłują wybudować Unię Europejską, jako przyczynę wszelkiego (jeśli pominąć religię) zła - staje się coraz silniejszy. Jeszcze rok-dwa i wybuchnie.

Jest to widowisko szokujące dla prostego obserwatora - a banalnie proste dla każdego cybernetyka. Na każdą akcję występuje reakcja. Gdy latami tłumiono zdrowe odruchy narodowe, gdy karano człowieka za powiedzenie głośno, że jego naród jest lepszy niż inne - to teraz wystąpi reakcja. I, obawiam się, wystąpi w takiej formie, że III Rzesza to będzie małe piwo.

Co ciekawe: skorumpowane elity łączą się, starając się stworzyć coś na kształt euro-arystokracji zgodnie pogardzającej Ciemnogrodem i zaściankowością - natomiast prości ludzie starają się odseparować, budują swoje „małe ojczyzny” (często: wokół stadionów piłkarskich…) - a czasem, przy szczególnych okazjach, łączą się w jeden patriotyczny chór.

Im silniej euro-federaści namawiają do Braterstwa Ludów, do sypiania każdy z każdą i każdy z każdym - tym bardziej narasta ksenofobia i nieraz nienawiść do Obcych. Ta niechęć do Obcych nie bierze się znikąd. Człowiek, któremu na siłę każą kochać Żyda lub Cygana, Ukraińca lub Niemca - ten człowiek zaczyna już z góry nienawidzić tego Żyda, Cygana, Ukraińca lub Niemca - choćby go jeszcze na oczy nie widział!

Jest na to prosty dowód. Jeszcze 20 lat temu nie kursowały po Polsce obrzydliwe (i rzadko śmieszne) dowcipy o „Żydach w Oświęcimiu”. W normalnych czasach nikt nie śmiałby się z tego, że kogoś zagazowano lub spalono w krematorium. Te dowcipy to tylko i wyłącznie reakcja na to, że zupełnie niewinne wypowiedzi o Żydach są piętnowane.

Podam przykład szokujący. Słowo”żyd” w sensie wyznania pisze się małą literą - a w sensie narodu z dużej. Chyba 10 lat temu, jako laureat konkursu na „Mistrza Ortografii” zostałem zaproszony do ułożenia dyktanda na następny konkurs. Więc ułożyłem. Była w nim fraza „chrześcijanie, muzułmanie i żydzi”. Większość uczestników napisała „Żydzi” dużą literą. I oto, ku memu przerażeniu, jury - tak tępiące każdy błędnie postawiony średnik, orzekło: „No, to jest rzeczywiście błąd - ale w tym przypadku nie uznamy tego za błąd!”

Jeśli po czymś takim nie macie Państwo ochoty opowiedzieć dla równowagi jakiegoś obrzydliwego dowcipu o Żydach - to jesteście dziwni… Ja odczułem… i opowiedziałem! W USA, w popularnym programie rozrywkowym, jakaś znana aktorka powiedziała: „Mój wuj to ma tak wielki nos jak Żydzi”. W studio natychmiast zapanowało milczenie - a przerażona aktorka krzyknęła: „O rany! Zrujnowałam sobie karierę?” - co znów spotkało się z poważnym, potakującym milczeniem…

Każda reakcja wywołuje reakcje. Jeśli z Pisma Świętego usuwa się fragmenty o tym, że Żydzi są winni śmierci Chrystusa, jeśli usuwa się XVI-wieczne obrazy „bo zawierają akcenty anty-semickie” - to musi nastąpić reakcja.

A ponieważ w Republice Weimarskiej aż takich ekscesów nie było (a reakcja wystąpiła) to reakcja, która wystąpi teraz, będzie znacznie straszniejsza. Na szczęście: Żydów jest znacznie mniej. Tyczy to nie tylko Żydów, oczywiście. Jeśli w USA blokuje się informację, ze morderca ma czarny kolor skóry (morderców wśród Murzynów jest parokrotnie więcej, niż wśród Białych - choć Negrzy stanowią raptem 11% ludności Stanów; ciekawe przy tym, że Czarni mordują prawie zawsze Czarnych - a Biali - Białych; świadczy to o panującym de facto w USA apartheidzie) - to narasta głęboko tłumiony rasizm.

Jeśli w Polsce „nie wypada” powiedzieć, że Cyganie często kradną (a w dodatku zabrania się nazywać Cygana „Cyganem” wprowadzając obrzydliwe określenie „Rom” - więc ulica woła „Rombać Romów”) to ludzi szlag trafia. Przecież Cyganie zawsze jeździli po Polsce taborami, czasem ukradli parę kur - i przez 800 lat do tego przywykliśmy; traktowało się to dość pobłażliwie; to TERAZ zaczęły się niesnaski.

Nacjonalizm rośnie we Francji i w Niemczech, na Węgrzech i w Polsce. Kiedy wreszcie masoneria zrozumie, że to ona wywołała wilka z lasu?

Janusz Korwin - Mikke

Prawdziwy zwornik "lewej" Polski.

„Wiadomości o mojej śmierci są znacznie przesadzone” - tak skwitował kiedyś słynny humorysta amerykański Mark Twain prasowe sensacje. Kiedy komuniści razem z Platformą Obywatelską głoszą, że „bez Balcerowicza gospodarka załamie się, a złotówka straci siłę” - przypominają się te słowa amerykańskiego satyryka. Na początku lat 90. nad finansami polskimi zawisł olbrzymi nawis inflacyjny: pusty pieniądz, drukowany masowo przez komunistów w latach 80. Obywatele mieli te puste pieniądze, ale nie było towarów, jakie dałoby się za nie kupić; groziła wielka inflacja. Ten gigantyczny nawis inflacyjny można było zlikwidować na dwa sposoby: albo skonfiskować obywatelom te pieniądze jakąś „sztuczką finansową” bez żadnego ekwiwalentu, albo dokonać prywatyzacji w polskie ręce: umożliwiając obywatelom zamianę tych pieniędzy - poprzez powszechną prywatyzację majątku państwowego (domy, place, ziemia, zakłady usługowe, przedsiębiorstwa) - na polską własność prywatną. W ten sposób zarazem - w państwie o skolektywizowanej dotąd własności - mogłaby odrodzić się warstwa średnia, drobnych i średnich właścicieli, podstawa i ostoja każdej demokracji. Niestety, Balcerowicz - przez swój słynny „plan” - wybrał najgorszy, bo nieekwiwalentny wariant likwidacji nawisu inflacyjnego: obywatele polscy stracili pieniądze, a nic w zamian nie dostali! Obywatele stracili pieniądze, gdyż - obok wzrostu cen - dosłownie z dnia na dzień radykalnie zwiększono oprocentowanie pobranych kredytów. Tysiące Polaków, którzy zadłużyli się m. in. po to, by rozkręcić własne przedsiębiorstwa - wpadło w tzw. pułapkę kredytową. Ci, którzy mieli szanse stać się awangardą polskiej przedsiębiorczości - zbankrutowali... Ustanowiony, stały kurs dolara spowodował, że zaczął napływać do Polski spekulacyjny kapitał: dolary zamieniano na złotówki, te umieszczano w bankach na podwyższonym oprocentowaniu, potem zamieniano zysk znów na dolary i wywożono z Polski.

Nie brak jakże licznych dowodów, że w tym procederze wykorzystywano pieniądze skradzione wcześniej w Polsce w aferze FOZZ - Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (Balcerowicz i Bielecki wiedzieli o niej...) i w tak wielu innych aferach. Zarabiali głównie spekulanci i komunistyczni złodzieje. Ale „plan Balcerowicza” miał i inne ciemne strony. Pośród 11 ustaw składających się na ten „plan” była m.in. ustawa o Narodowych Funduszach Inwestycyjnych i o „komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych w celu innym niż prywatyzacja”. Ta pierwsza poddała 500 najlepszych polskich przedsiębiorstw pod... zarząd zagranicznych spółek, wybranych - jak się wydaje - po „układach”, znajomościach lub za łapówki. Były to raczej bardzo podejrzane spółki, bo za granicą nie osiągały sukcesów... Zaczęło się więc wyprowadzanie aktywów z tychże 500 przedsiębiorstw za granicę, a obywatele polscy nie mieli dostępu i do tej własności... Druga ustawa ustanowiła „komercjalizację” innych państwowych przedsiębiorstw w jedynym celu: aby powołać liczne „zarządy” i „rady nadzorcze”, złożone z niebywale wysoko opłacanych członków-kolesiów, dobranych spośród układu pookrągłostołowego.

Okazuje się zatem, że „plan Balcerowicza”, owszem, zdławił nawis inflacyjny, ale przy okazji zniszczył już na samym starcie polską przedsiębiorczość, wydając gospodarkę na łup kapitału spekulacyjnego, aferalnego i złodziejskiego, podwiązanego pod „okrągły stół”. Ci nieliczni, którzy wskutek „planu Balcerowicza” dorobili się fortun, szybko owładnęli i systemem bankowym, w atmosferze skandali („prywatyzacja” Banku Śląskiego z dnia na dzień zbudowała fortuny kierowniczych gremiów postkomunistycznej lewicy!). Potem 70 proc. sektora bankowego przeszło na własność zagranicznych kapitałów. Ten sektor bankowy wcale nie jest dziś zainteresowany rozwojem polskich przedsiębiorstw, udzielaniem im tanich kredytów na rozwój! Przeciwnie: jest zainteresowany podtrzymywaniem złego stanu polskiej gospodarki, aby nadal mógł udzielać rządowi pożyczek, kupując tzw. krótkoterminowe obligacje rządowe. To znacznie pewniejszy zysk dla zagranicznych lichwiarzy, w dodatku osiągany minimalnym wysiłkiem własnym. Znamienny fakt: spośród 60 miliardów dolarów „zainwestowanych” w Polskę w roku minionym - ponad 40 miliardów zainwestowano właśnie w te obligacje... Nie przybyło od tego ani jedno nowe miejsce pracy... Jednocześnie na obsługę obligacyjnego zadłużenia rząd wydał w ubiegłym roku aż 27 miliardów dolarów... Jak widać - „plan Balcerowicza” przedłużony obecnym systemem bankowym ciągle wysysa z polskiej gospodarki olbrzymie zyski: trafiają one głównie za granicę lub do kolesiów z pookrągłostołowego układu, do klienteli Platformy Obywatelskiej i SLD.

Poseł Jacek Kurski w niedawnym wystąpieniu sejmowym trafnie zwrócił uwagę na „wspólną melodykę” słów: KLD-SLD (KLD - to dawna nazwa PO). To, oczywiście, coś znacznie więcej niż „wspólna melodyka”: to ten wspólny „układ”, ta potężna „grupa trzymająca nadal władzę” w gospodarce, bankowości, która bynajmniej nie zawdzięcza swych pieniędzy pracowitości i przedsiębiorczości, ale układom, znajomościom, korupcji i... „planowi Balcerowicza”. O tych powiązaniach mówił nie tylko poseł Kurski, także poseł Wrzodak i poseł Jarosław Kaczyński. Dziś Platforma Obywatelska i Sojusz Lewicy Demokratycznej stanowią jedną wielką, egoistyczną grupę interesu, a Balcerowicz, b. wykładowca w Instytucie Marksizmu-Leninizmu, jest jej ekonomiczno-finansowym „fundatorem” i zwornikiem. Jego osławiony „plan” umożliwił ten sojusz „łże-liberałów” („lumpen-liberałów”, według celnego określenia szefa PiS) z postkomunistami i zbudowanie ich państwa w państwie - enklawy luksusu w morzu biedy.

Te ciemne strony „planu Balcerowicza” są nadal starannie pomijane milczeniem przez politycznie poprawnych medialnych pochlebców (i beneficjentów?...), ale nie ma powodów, by o nich milczeć. Bo chociaż „plan Balcerowicza” zlikwidował nawis inflacyjny z początku lat 90.,to uczynił to w sposób najgorszy z możliwych, największym kosztem gospodarczym i społecznym dla Polaków, w dodatku umożliwiając postkomunistom i „łże-liberałom” zawłaszczenie majątku państwowego. Dlatego właśnie w tych środowiskach Balcerowicz cieszy się takim uwielbieniem. Ale „Polska”, „państwo” - to coś więcej niż Platforma Obywatelska i Sojusz Lewicy Demokratycznej razem wzięte...

Marian Miszalski

Propozycja Tuska - całkowicie do odrzucenia.

W ramach „ucieczki do przodu” przed problemami, których rząd nie jest w stanie rozwiązać, premier Donald Tusk otrąbił z przytupem pilną „potrzebę zmiany konstytucji”. Powiedzieć można, że potrzeba zmiany tej złej konstytucji (uchwalonej przez SLD i PSL przy wsparciu UW w 1997 r.) pojawiła się już z chwilą jej uchwalenia... Wiele o tym pisaliśmy na łamach „Niedzieli”, ale nie przypominamy sobie, żeby tematykę tę podejmowali wcześniej politycy PO. Czy to nagłe zainteresowanie się Tuska zmianą konstytucji wynika z potrzeby dostosowania polskiego prawa do Traktatu Lizbońskiego (który wszedł w życie 1 grudnia br.), a więc do polityki niemieckiej w Europie Środkowo-Wschodniej?

Zmierza ona tradycyjnie do osłabiania państwa polskiego, a kierunki zmian polskiej konstytucji, zalecane przez Tuska, odpowiadają tej polityce. Tusk chce konstytucyjnego umocnienia obecnego w Polsce partyjniactwa, które osłabia państwo. Polska miałaby zafundować sobie system rządów kanclerskich, prawne zwieńczenie obecnego partyjniackiego traktowania państwa. Całkowity punkt ciężkości władzy politycznej przeniósłby się wyłącznie do parlamentu, przez co cała władza stałaby się przedmiotem partyjnej gry interesów. Propozycja Tuska zawiera niebezpieczne wyeliminowanie z życia politycznego prezydenta, wybieranego dotąd w powszechnych wyborach, więc będącego jedyną demokratyczną przeciwwagą dla partyjniactwa, traktującego państwo jako żerowisko partyjnych interesów. Według propozycji Tuska - i prezydent byłby wybierany przez upartyjniony parlament...

Warto podkreślić, że zapisy obecnej ordynacji wyborczej czynią z istniejących partii politycznych folwarki wąskich sztabów partyjnych, wskutek czego o obsadzie partyjnych list wyborczych (więc o tym, na kogo w ogóle możemy głosować!) decyduje raptem... kilkadziesiąt osób w skali całego kraju. Jest to de facto zamaskowany system oligarchiczny, wzmocniony dodatkowo finansowaniem partii nie ze składek członkowskich, ale z budżetu państwa. Ta ordynacja - i tego rodzaju finansowanie - uniemożliwia oddolne inicjatywy polityczne obywateli, utrwala partyjniacki status quo, nakreślony przy okrągłym stole. Zamyka autentyczne życie polityczne i samo społeczeństwo obywatelskie w klatce „umowy” okrągłego stołu: zmowy lewicy komunistycznej z lewicą „świecką” pod auspicjami gen. Kiszczaka, który właśnie - na łamach springerowskiego „Dziennika” - zaprezentował się jako „prawdziwy autor przemian” w Polsce...

Nie mają najmniejszego sensu odwołania do niemieckiego systemu kanclerskiego. Niemcy dokonały po wojnie denazyfikacji - w Polsce nie przeprowadzono dekomunizacji. Jest nie do pomyślenia, aby w niemieckim establishmencie politycznym zagnieździł się jakikolwiek układ postfaszystowski - podczas gdy w polskim etsablishmencie politycznym układ postkomunistyczny (brak lustracji, bezradność i bezsilność państwa wobec afer i zbrodni) jest ciągle obecny, silny, wpływowy. Utrwalanie obecnego systemu partyjniackiego, parlamentarno-gabinetowego (przeżartego wpływami postkomunistów i komunistycznej proweniencji służb specjalnych) w postaci „rządów kanclerskich” byłoby jeszcze większą karykaturą demokracji, maskaradą, skrywającą partyjniacką prywatę, walkę partyjnych koterii o dostęp do publicznych pieniędzy i publicznego majątku. Tak „urządzone” konstytucyjnie słabe państwo polskie byłoby wymarzonym przedmiotem gry niemiecko-rosyjskiej w ramach strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego.

Polsce, z coraz większym trudem walczącej o zachowanie ledwo kruchych zrębów niezależności, potrzebny jest raczej system rządów prezydenckich, a więc taki, w którym wybierany w wyborach powszechnych prezydent, mocny społecznym zaufaniem, tworzy rząd i skupia w swych rękach pełnię władzy wykonawczej. Taki system byłby bardziej podobny do systemu francuskiego, a nie niemieckiego, ale - co ważniejsze (przecież nie musimy bezkrytycznie opierać się na cudzych wzorcach) - nawiązywałby zarówno do polskich realiów, jak i uwzględniał polską demokratyczną tradycję: silnych, ponadpartyjnych rządów prezydenckich. Takie rządy wprowadzała już w II Rzeczypospolitej nowela sierpniowa do konstytucji marcowej (dająca prezydentowi prawo wydawania dekretów z mocą ustawy) i konstytucja kwietniowa. Lepiej więc trzymać się polskich realiów i polskiej tradycji konstytucyjnej niż dziwacznych pomysłów politycznych ambicjonerów, wydających państwo na łup ciasnych, partyjniackich interesów, umożliwiających obcą interwencję w sprawy polskie, nie bez potrząsania jurgieltniczą kieską... W coraz trudniejszej sytuacji międzynarodowej - w jaką popada Polska - wybierany w wyborach powszechnych prezydent, wyposażony w pełnię władzy wykonawczej, byłby silniejszą gwarancją wpływu obywateli na życie państwowe. Że partie takimi gwarantami nie są - widać dziś gołym okiem.

Marian Miszalski

Tęsknota za prawem i sprawiedliwością.

Pojawia się na lewicy - nieśmiała jeszcze, ale już wyczuwalna - tęsknota za rządami nie tylko prawa i sprawiedliwości, ale konkretnie - Prawa i Sprawiedliwości. Obecna afera hazardowa to przykład, że politycy PO „niczego nie zrozumieli i niczego się nie nauczyli”. Jest to przecież spotęgowana afera Rywina.

Gdy Rywin oferował 17 milionów za korzystny zapis w ustawie - w aferze hazardowej co najmniej pół miliarda złotych miało pozostać w kieszeniach aferałów. W aferze Rywina Michnik zwlekał z jej ujawnieniem - w aferze hazardowej Tusk nie tylko zwlekał z jej ujawnieniem, ale od samego Tuska lub jego najbliższego otoczenia wyszedł sygnał uprzedzający aferzystów, że CBA jest na ich tropie; zarządzona przez ministra Drzewieckiego, po rozmowie z Tuskiem, wielka akcja w ministerstwie była sygnałem dla aferzystów: „Wszystko się wydało, trzeba się wycofać”. W aferę Rywina wreszcie zamieszana była, ze strony rządu, tylko Jakubowska. W aferę Platformy Obywatelskiej zamieszani są przewodniczący klubu parlamentarnego PO - Chlebowski, minister w rządzie Tuska - Drzewiecki, minister w rządzie Tuska - Schetyna, minister w rządzie Tuska - Czuma.

W sytuacji zatrważającego biednienia Polaków, narastającej w szalonym tempie drożyzny i inflacji miał zatem obłowić się hazardowy biznes - kosztem budżetu państwa, właściciele kasyn i automatów hazardowych - kosztem narastającej rzeszy biedaków, którzy w „szczęściu losu” szukają jakże często ostatniej szansy na przeżycie. Nie wiemy jeszcze, w jaki sposób hazardowy biznes miałby odwdzięczyć się „dobroczyńcom-aferałom” z rządu PO. Gdy Platforma Obywatelska nazywała się jeszcze Kongresem Liberalno-Demokratycznym, doczekała się w opinii publicznej miana „Kongresu Aferałów”. Ten „Kongres Aferałów” sądził, że zgubi to trafne, demokratyczne „dookreślenie” ze strony opinii publicznej, gdy przystąpi do Unii Demokratycznej i wespół utworzą Unię Wolności. Ale i Unia Wolności nie potrwała długo, bo zabiła ją wewnętrzna „walka buldogów pod dywanem”.

I oto ledwo dwa lata rządów Platformy Obywatelskiej ujawniają zaskakującą niekompetencję jej polityków i ministrów: sprawa polskich stoczni, olbrzymiej dziury budżetowej, „kneblowej” ustawy telewizyjnej, skandalicznego orzecznictwa „niezawisłych” sądów, haniebnego podpisania „deklaracji praskiej”, angażowania się ministrów PO w obronę pedofila czy „zaporowej” obrony „udziałowców” afery hazardowej - a to przecież nie kompletny jeszcze obraz rządów PO. Ale, jak to pisał bp Ignacy Krasicki: „Próżno się mniemaną potęgą nasrożył rząd, który na cnocie rządów nie założył”...

Tusk wyrzucił teraz z rządowej łodzi swoich ministrów na pożarcie krokodylom, byle uratować siebie. Oczywiście - żaden ze zdymisjonowanych ministrów, zdaniem Tuska, nie ponosi winy, wszyscy to „niewinne ofiary” - ofiary złożone opinii publicznej, aby nie wątpiła już w dobre intencje Tuska... Prawdziwie winny jest natomiast... szef CBA Mariusz Kamiński, któremu podległe służby wpadły na trop afery. Nie wiedzieć dlaczego - Platforma Obywatelska przypisuje mu „polityczne motywy” i „zamiar atakowania rządu”, zamiast podziękować, że w porę ostrzegł o przygotowywanym „skoku na kasę państwa”.
Niestety, podczas konferencji prasowej poświęconej dymisjom w swym rządzie premier Tusk niewiele mówił o zagrożeniu korupcyjnym pod rządami swej partii, wiele zaś o... tym wstrętnym PiS, co to niby spiskowo steruje CBA. Koń by się uśmiał, ale, na szczęście, śmieją się już obywatele, nawet ci, co dotąd stali „przy Platformie”. Śmieje się w głos opinia publiczna i słyszy się często opinie, że to premier Tusk powinien podać się do dymisji. Zupełnie zrozumiała staje się tęsknota za powrotem rządów prawa i sprawiedliwości, a konkretnie: Prawa i Sprawiedliwości.

Marian Miszalski

Nad trumną Becka ciszej, proszę!

Mało co tak mnie w ostatnim czasie poraziło i przeraziło, jak apologetyczny artykuł o Józefie Becku. Rzecz w tym, że artykuł ten, pochwalający postrzeganie polityki jako „rzucania na stos” własnego państwa i narodu w imię abstrakcyjnych wartości, podpisany został nazwiskami dwóch byłych ministrów spraw zagranicznych RP i byłego przewodniczącego komisji spraw zagranicznych Sejmu.

Gdyby te absurdalne zachwyty nad „człowiekiem, który mówił o honorze” powielane były przez publicystów, nawet przez historyków - pół biedy. Ale gdy czynią to ludzie, którym Polska powierzyła, i być może powierzy jeszcze kiedyś prowadzenie swych spraw na arenie międzynarodowej − po prostu włosy stają dęba na głowie.

Szanowni Panowie! Na litość boską, wartość przywódcy mierzy się skutkami jego działań, a nie patetycznymi gestami. Wódz zasługuje na szacunek, kiedy wygra bitwę. Niekiedy zasługuje nań także wtedy, gdy polegnie, ale to już nie zawsze − nikt przy zdrowych zmysłach nie pochwali Władysława Warneńczyka, który głupio dał się podpuścić do niepotrzebnej wojny, a potem jeszcze bardziej głupio rzucił się na pierwszą linię i dał zabić, co sprowadziło zagładę na całą jego armię. A cóż mówić o wodzach, którzy rzuciwszy żołnierzy na nieuniknioną rzeź, na przeciwnika wielokrotnie silniejszego, bez szansy na zwycięstwo, wiedząc, że ich klęska oznaczać będzie wydanie całego kraju, narodu, jego dziedzictwa i ludności na pastwę wroga − sami dożyli spokojnie żywota na emigracji?

Józef Beck nie zasłużyłby na szacunek nawet, gdyby II wojna światowa jakimś cudem nie wybuchła. Od samego początku prowadził politykę mocarstwową, nie będąc szefem dyplomacji mocarstwa. Innymi słowy, uprawiał zwykłą tromtadrację, a nie politykę; nic dla Polski w ten sposób nie ugrał, wszystkich zdołał zrazić. A ostatecznie wraz z przyjaciółmi z obozu Sanacji zaplątał się we własną propagandę i aby nie stracić twarzy, pchnął kraj do wojny, która wygrana być nie mogła.

Najpierw nadskakiwał Hitlerowi, upewniając go, że w zasadzie co do sojuszu jest zgoda, tylko targujemy się o pewne szczegóły. Potem zdecydował się na zmianę frontu i przyjęcie „gwarancji” brytyjskich, które niczego nie gwarantowały, bo Anglicy, choćby nawet chcieli nam pomóc (a nie zamierzali) nie dysponowali wojskiem zdolnym interweniować na kontynencie, Francuzi zaś nie byli fizycznie zdolni wychylić się zza umocnień linii Maginota. Dla każdego na miejscu Becka powinno być oczywiste, że Anglia z Francją, kompletnie nieprzygotowane do wojny, po fiasku polityki „ugłaskiwania” Hitlera postanowiły po prostu pchnąć go na wschód, żeby zyskać na czasie dla przygotowania obrony. I że tak naprawdę liczyły na starcie Niemiec z sowiecką Rosją, w którym Polska miała być dla nich mało istotnym elementem − czego można było się domyślić z faktu, iż Brytyjczycy stanowczo odmówili „gwarantowania” naszej granicy wschodniej. Piszą apologeci, że „polityka Becka nie mogła zapobiec wojnie, ale spowodowała jej umiędzynarodowienie”. Cóż za nonsens! Czy ktokolwiek sądzi, że rozwiązawszy, w ten czy inny sposób, sprawy na wschodzie, nie poszedłby Hitler na Francję?! Przecież rewizja Wersalu była jego głównym, oczywistym celem!

Wywiad polski − to dziś wiadomo na pewno − rozpoznał w 1939 roku dokładnie 70 proc. niemieckiego ugrupowania bojowego. To znaczy: co do tej części Wehrmachtu wiedzieliśmy dokładnie, jakie jednostki gdzie zostały rozstawione. Resztę określono szacunkowo, jak się okazuje, dość trafnie. Beck, Mościcki i Rydz Śmigły wiedzieli więc nie tylko, że sojusznicy z pomocą nie przyjdą, wiedzieli też, jaka jest siła Niemiec. Tymczasem armia polska nie była zupełnie do wojny z Niemcami przygotowana. Była gotowa do wojny z Rosją - stąd, na przykład, a nie, jak się przyjęło w stereotypie, z zacofania, jej oparcie na trakcji konnej i kawalerii, w owych czasach znacznie droższych w utrzymaniu, niż wojska zmotoryzowane. Na wojnę z Niemcami nie mieliśmy nawet ogólnego planu. Każdy w minimalnym stopniu odpowiedzialny przywódca musiał zapoznawszy się z realiami owego czasu powiedzieć: nie mamy szans, trzeba się poddać.

Nawiasem − czy apologeci Becka czytali pamiętniki Churchilla? Ów niezłomny Churchill, który gotów był walczyć na plażach, ulicach i podwórkach, który obiecywał pot, krew i łzy, mówi tam wprost: gdyby Hitler zdobył broń atomową i wycelował ją w Londyn, nie mielibyśmy wyjścia, musielibyśmy się bezwarunkowo poddać. Beck na jego miejscu by się nie poddał. Beck po prostu doprowadził by do zagłady, w imię honoru, samemu zawczasu nawiawszy w jakieś bezpieczne miejsce − oczywiście, po to, by stamtąd dalej prowadzić walkę.

Dodajmy jeszcze to, że gdy 17 września Stalin wbił walczącej Polsce nóż w plecy, ostatnim wybitnym posunięciem Becka była udawanie przed całym światem, że nic podobnego wcale nie miało miejsca, bo wypowiedzenie wojny drugiemu agresorowi postawiłoby w niezręcznej sytuacji zachodnich sojuszników. Doprawdy, wybitny polityk, wart uczczenia przez wolną Polskę…

Tak, co do jednego zgoda: to przemówienie o honorze bardzo mu się udało. Szkoda, że facet nie został w życiu deklamatorem, tylko politykiem. I że kaprys pierniczejącego dyktatora postawił go na stanowisku daleko przekraczającym jego umysłowe możliwości. Narody nie mają „honoru”. Narody mają żywotne interesy, które pan Beck kompletnie zignorował − w imię honoru nie tyle Polski, co swojej kamaryli, która tak długo i intensywnie nadymała się urojoną „mocarstwowością”, aż stała się zakładnikiem własnego pijaru. I koniec końców wolała doprowadzić do zagłady państwa i narodu, niż przyznać się do fiaska swej polityki.

Piszę skrótowo, jak rzadko nie starając się ukryć wściekłości − temat wart jest książki, i, dalibóg, jeśli zdrowie pozwoli, ta książka zostanie niebawem napisana. To, czego dopuściły się miernoty rządzące Rzeczpospolitą po śmierci Piłsudskiego, to rzecz w całej historii bez precedensu. Chyba jedyną rzeczą porównywalną do tego samobójstwa, do jakiego doprowadzili Polskę Beck z Rydzem i Mościckim, są ostatnie rozkazy kompletnie już oszalałego Hitlera, który w 1945 słał ze swego bunkra polecenia, by wymordować ludność cywilną, powycinać lasy, wyburzyć miasta, zatruć rzeki i tak dalej; skoro Niemcy nie sprostali historycznemu wyzwaniu, niech w ogóle znikną ze świata.

Różnica jest taka, że te rozkazy Hitlera zignorowali nawet jego najwierniejsi pretorianie. A szaleństwo przywódców II RP znajduje jeszcze po 70 latach apologetów − i to wśród ludzi odpowiedzialnych za naszą współczesną politykę! Niech nas Pan Bóg ma w opiece, bo na naszych „mężów stanu” raczej nie mamy co liczyć.

Rafał A. Ziemkiewicz

Upadek nestora

 

W dziedzinie horrendalnych (z podkreśleniem źródłosłowu horror) pomysłów na ochronę Wałęsy przed jego własną przeszłością trudno się wyróżnić.

Ale pan Stanisław Podemski, któremu się to udało, nie jest byle kim; latami oprowadzał swych czytelników po zawiłościach prawa, starając się ich przy tym przekonać, że ma ono w sobie jakiegoś ducha, i że jest to duch sprawiedliwości, która każe równo traktować każdego bez względu na jego społeczną pozycję.

Dziś doradza państwu polskiemu, w jaki sposób ma ukarać bezczelnego szczeniaka za napisanie o Wałęsie prawdy, w sytuacji, gdy, niestety, osławiony paragraf 212, najlepiej się do tego nadający (bo, jak niedawno pisałem, uznający za przestępstwo ujawnienie informacji podważającej zaufanie do osoby publicznej bez względu na to, czy jest ona fałszywa, czy prawdziwa) „cieszy się złą reputacją” w Europejskim Trybunale Praw Człowieka. I gdy Sejm, mimo całkowitego przejęcia go przez siły jedynie słuszne, nie stworzył jeszcze specjalnego prawa na wzór Polski sanacyjnej albo współczesnej Białorusi i Rosji, które by jasno określało odpowiedzialność karną za uwłaczanie czci Ukochanego Przywódcy.

Podemskiemu nie chodzi o samo zgnojenie młodego historyka − nie ma wątpliwości, że do tego wystarczy Wałęsie procedura cywilna i najlepsi adwokaci, których zapewne zatrudni (nie wspomina, że może on też liczyć na panią sędzię zachowującą się podczas rozprawy tak, jakby chciała wyskoczyć zza stołu i prosić idola o złożenie jej autografu na dekolcie - widywało się już takie). I że nie potrzebuje on w tym zbożnym dziele pomocy. Chodzi tylko o to, aby w egzekucji na Zyzaku wzięło symbolicznie udział państwo polskie. Żeby było wiadomo, że nie jest to tylko egzekucja byłego prezydenta, potężnego kolesia, przyjaciela wszystkich przyjaciół, na skromnym magistrze, który miał śmiałość wleźć mu w drogę − ale że to Państwo w całym majestacie bierze za mordę.

Nie wiem, czy pan Stanisław Podemski ma świadomość nikczemności całej sprawy. Może szczerze uważa, że pisanie o czyimś nieślubnym dziecku, wywlekanie jego życia prywatnego, to podłość? Sam bym się z nim zgodził, gdyby to o dziecko chodziło. Ale kiedy w tuszowanie istnienia owego dziecka włączają się służby specjalne, kiedy smutni panowie konfiskują nie wiadomo jakim prawem dokumenty ze szkoły i zakładu pracy, czyszczą archiwa policyjne, gdy prezydent, który tak sobie poczyna z demokracją, osobiście dobiera się do świadectw swej przeszłości − to chyba zmienia sprawę? Czy nie zmienia? Co by na takie nadużywanie władzy powiedział dawny Podemski, którego publikacje jeszcze pamiętam?

Może Podemski aż tak się nie zmienił, może po prostu nie śledzi zbyt uważnie informacji − przyznajmy, że są media, które bardzo starannie chronią swych odbiorców przed dysonansem poznawczym. Może więc nie i nie wie, że to „obrzydliwe, żałosne, wyssane z palca oszczerstwo” potwierdzają zgodnie za każdym razem pytani o nie bynajmniej nie anonimowo mieszkańcy rodzinnych stron byłego prezydenta − z wyjątkiem dwojga, którzy przypadkiem też noszą nazwisko Wałęsa? Może nie czytał naszego wywiadu z Arkadiuszem Rybickim, który broniąc Wałęsy, niechcący go sypie, mówiąc, że „wykiwał” komunę - no, a na czym to kiwanie polegało, jak nie na przekonaniu jej, że jest jej posłusznym agentem? (Już pomijam ogólny ton jego wypowiedzi, że nie to, by Zyzak nie napisał prawdy, ale z niesłusznych pozycji i niewłaściwie ją zinterpretował.) Może nawet nie słucha samego Wałęsy, który między kolejnymi bełkotliwymi i nie dającymi się ze sobą pogodzić zaprzeczeniami („nigdy się nie spotykałem − oczywiście, że się musiałem spotykać - nic podpisałem - podpisałem, ale nic ważnego − nie mówiłem - mówiłem - mogłem kogoś wsypać, ale tylko niechcący” etc.) sugeruje mniej więcej to samo, że, oczywiście, „rozmawiał” i „grał”, „bo by go zabili”?

A może panu Podemskiemu nic nie zgrzyta w tej szczególnej logice: Wałęsa nie miał żadnego nieślubnego dziecka, a zresztą to nie on rzucił jego matkę, tylko ona się z nim żenić nie chciała? UOP nigdy nie zabierał żadnych dokumentów dotyczących Wałęsy, a zresztą w 2001 roku wszystkie oddał? Do diabła, nawet z tą żałosną kropielnicą − kpił Wałęsa, że jak niby to możliwe, skoro kropielnica jest na wysokości metra, metra dwadzieścia, a przecież w materiale „Wiadomości” TVP każdy widz mógł na własne oczy zobaczyć, że TA akurat kropielnica, w TYM akurat kościele jest właśnie wyjątkowo nisko, na wysokości kolan? Nawet w tak drobnej sprawie Wałęsa nie potrafił odruchowo nie skłamać! Mówiąc moim ukochanym filmem: „Ten człowiek słowa prawdy w życiu nie powiedział!”

To już sprawa pana Podemskiego, jak się ułożył ze swoim sumieniem, by wypisywać podobne paskudztwa. Ja się tylko zastanawiam, po co to wszystko było. Po co było „kiwać” komunę, robić tyle krzyku i w ogóle - skoro mogliśmy mieć dzisiaj z tych samych paragrafów taki sam proces, z równie potężna propagandową asystą, za uwłaczanie czci Jaruzelskiego, a nie Wałęsy, i za „rozpowszechnianie fałszywych wieści o naturze ustroju PRL”, a nie III RP. Naprawdę, tyle zmieniać, żeby końcu zobaczyć, jak mało się zmieniło?

 

Rafał Ziemkiewicz



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janusz Korwin Mikke wiersz z kampanii wyborczej w 1989
Nacjonalizm i masoneria Janusz Korwin Mikke 2
MASONERIA Janusz Korwin Mikke rozmawia z prof Tadeuszem Cegielskim
Janusz Korwin Mikke Wywiad z Prof M Mazurem w książce Wizerunki ludzi myślących (1982)
Janusz Korwin Mikke u progu wolności
Janusz Korwin Mikke Karol Marks i walka płci
Janusz Korwin Mikke U Progu Wolnosci
Korwin Mikke Janusz Kara Śmierci
Korwin Mikke Janusz Nie tylko o Zydach
Korwin Mikke Janusz U progu wolnosci
Korwin Mikke Nie tylko o Żydach
Marian Miszalski Zarząd Centrum im Adama Smitha Chcą zabronić nam witamin i mikroelementów Zawód
Janusz Korwin
Stanisław Michalkiewicz Nowych Polaków plemię Wokół nowej Konstytucji Marian Miszalski Zapis rab
Oznaki cywilizacyjnego regresu Marian Miszalski Rzeczpospolita niesprawiedliwa Temida sprawiedliw
Janusz Korwin

więcej podobnych podstron