INGEMAR FJELL [Joachim Lis detektyw dyplomowany]

INGEMAR FJELL




JOACHIM LIS

DETEKTYW DYPLOMOWANY

(Przełożyła: Maria Olszańska)


1


Jest miasto, które nazywa się Modrzejów. Leży w środku wielkich borów, ma­lutkie,

nieważne miasto. Na mapie nigdy go nie oznaczają. Może ci, co rysują mapy, jesz­cze go nie odkryli, a może uważają, że jest za małe i zupełnie nieważne.

Obecnie Modrzejów liczy czterystu trzydzie­stu dziewięciu mieszkańców. Wszyscy miesz­kańcy są zwierzętami i Joachim Lis do nich należy. On właśnie jest główną osobą tego opo­wiadania.

Ojciec Joachima był szewcem. Joachim, jesz­cze nim wyrósł z lat dziecinnych, umiał posłu­giwać się młotkiem i dratwą, i szydłem. Bar­dzo wcześnie też zrobił pierwszą próbną parę butów.

Kiedy staremu Lisowi wzrok się popsuł i nie mógł już przeciągnąć dratwy przez ucho szydła, stało się zupełnie oczywiste, że Joachim przej­mie niewielki warsztat. Minęło parę lat i Joa­chim na dobre wyuczył się swego zawodu. Zda­rzało się oczywiście od czasu do czasu, że jakiś klient, który obstalował parę butów, dostawał dwa z lewej nogi, żadnego zaś z prawej. Zda­rzało się też od czasu do czasu, że lewy trzewik był o siedem-osiem numerów większy od pra­wego. Ale bywało to rzadko, bardzo rzadko.

Nikt Joachima nie pytał, czy odpowiada mu to, że jest szewcem. Wszyscy uważali za zupeł­nie naturalne, że odziedziczył zawód po ojcu i że tak być powinno. Lecz po upływie kilku lat Joachim doszedł do wniosku, że coraz bar­dziej nie lubi swej pracy.

Siedząc przy zasmolonym warsztacie zaczął marzyć o innej przyszłości - o sobie jako de­tektywie. W Modrzejowie potrzebny był ktoś, kto potrafiłby wyjaśnić tajemnice, wszystkie, jakie tylko można sobie wyobrazić, i nawet ta­kie, których sobie wyobrazić nie można, a jednak istnieją.

Ostatnio nie było tu nawet policjanta, który by pilnował porządku na ulicach. To znaczy po­licjant oczywiście był - tylko jaki!

Wiele lat temu niedźwiedź Miś-Niedźwiecki mianowany został strażnikiem porządku w mie­ście. W pierwszym okresie, trzeba przyznać, pełnił służbę w sposób nienaganny. Ale w osta­tnich latach było coraz gorzej.

Miś-Niedźwiecki zestarzał się, zrobił leniwy i ociężały i calusieńki rok przesypiał. Budził się najwyżej raz na miesiąc i ziewnąwszy parę ra­zy, odwracał się na drugi bok.

Na szczęście w tych latach w Modrzejowie było dość spokojnie. Choć dawniej miasto by­wało dotkliwie pustoszone przez wilka, który zwał się Rabuś-Krętacz i znany był z tego, że dokonywał włamań nie pozostawiając żadnego śladu.

Ale od czasu gdy stary wilk otrzymał emery­turę i wybudował sobie chatkę w głębi lasów, noga żadnego rabusia nie postała w granicach miasta. Wieść głosiła, że Rabuś-Krętacz spędzał starość na grywaniu w Czarnego Piotrusia z sa­mym sobą.

Jak wspomniano, nic poważnego się nie działo, choć utrzymywany przez miasto policjant wcale nie zasługiwał na miano stróża porządku. Wciąż natomiast zdarzały się drobne, lecz dziw­ne wypadki, mocno gniewające mieszkańców. Oto parę przykładów:

Zostajesz zaproszony na wytworny obiad w czwartek o siódmej wieczorem. Dużo wcześ­niej zaczynasz przygotowywać sobie najlepsze ubranie. Wyjmujesz z torby przeciwmolowej czarny garnitur, wkładasz najelegantszą koszu­lę. Kołnierzyk wykrochmalony i lśniąco biały. Nucąc piosenkę, myślisz sobie, że pewnie bę­dzie grochówka i naleśniki, bo to przecież czwartek.

Spinka do kołnierzyka leży zwykle w puzder­ku na komodzie, ale po zdjęciu przykrywki oka­zuje się, że puzderko jest puste, zupełnie puste.

Szukasz wszędzie, w kącie koło pieca, pod komodą, w kredensie. Lecz spinki nie można znaleźć. Nic tak człowieka nie gniewa jak to, że ktoś ściągnął spinkę do kołnierzyka. I to właśnie wtedy, gdy trzeba się ubrać na wytwor­ny obiad w czwartek o godzinie siódmej wie­czorem.

Innym razem siedzisz sobie w domu i zabie­rasz się właśnie do jedzenia świeżo usmażo­nych kartoflanych placków. Leży przed tobą na talerzu perlący się od tłuszczu, pyszny placek. Nakładasz sobie na niego całą górę borówek, bierzesz nóż i widelec i już masz zacząć jeść.

I wtedy właśnie czujesz, że pękło sznurowa­dło w lewym buciku. Trudno jeść placki mając rozwiązane sznurowadło. Odkładasz więc nóż i widelec, schylasz się. Po zrobieniu porządne­go marynarskiego węzła prostujesz się i my­ślisz, że teraz spokojnie zjesz chrupiący placek. Ledwieś to sobie pomyślał, spoglądasz - i co widzisz? Właśnie, placek zniknął!

Tego rodzaju tajemnicze wypadki były w Modrzejowie na porządku dziennym. I nigdy nie udało się znaleźć wyjaśnienia.

Pewnego dnia na przedwiośniu Joachim Lis poczuł, że pora odłożyć na półkę szewskie na­rzędzia. Czas już zmienić zawód.

W ciągu lat Joachim zdołał zaoszczędzić tyle pieniędzy, że mógł zapisać się na Koresponden­cyjny Kurs dla Detektywów Prywatnych. Jest to znana i ceniona szkoła, w której kształciło się wielu najznakomitszych w kraju detekty­wów.

Już z pierwszej lekcji Joachim dowiedział się, że detektyw bardzo powinien dbać o swój wy­gląd zewnętrzny. Nie może wyglądać jak obe­rwaniec, lecz także nie powinien się zbytnio stroić.

Pierwsza czynnością Joachima Lisa było za­pakowanie zasmolonego szewskiego ubrania do skrzyni na strychu. Potem sprawił sobie dłu­gie, wąskie spodnie z kantem jak ostrze noża, sztywny, biały kołnierzyk oraz obszerną pele­rynę z czarnego aksamitu. Następnie kupił kra­ciastą kamizelkę i jeszcze bardziej kraciasty ka­pelusz.

Stanąwszy przed lustrem uznał, że teraz już zupełnie przypomina detektywa, którego podo­bizna umieszczona była na pierwszej stronie pierwszego zeszytu Korespondencyjnego Kursu dla Detektywów Prywatnych. Brakowało tylko monokla i fajki. Monokl, najlepiej w prawym oku, to bardzo ważny szczegół powierzchowno­ści detektywa. To również Joachim wyczytał z zeszytu. W ostateczności można poprzestać na zwykłych okularach. Fajka powinna być oka­zała i na wygiętym cybuchu.

No, wiec dobrze. Joachim kupił i fajkę, i monokl. Ale zmusić okrągłe szkiełko, by siedzia­ło w kąciku oka - z tym było gorzej. Jak tyl­ko Joachim przestawał je przytrzymywać - wypadało. Co najmniej godzinę stał przed lus­trem wykrzywiając się. Zupełnie niemożliwe, monokl nie chciał tkwić tam, gdzie powinien.

Joachim spróbował przykleić go gumą do żu­cia. Teraz siedział - i to tak, że nie można go było w ogóle wyjąć. To też nie było dobre. Ku swemu zmartwieniu musiał więc Joachim zastąpić monokl parą okularów, które dobrze trzymały się na jego długim nosie. Okulary odziedziczył po ciotce z Ameryki. I prawdę mó­wiąc nieźle wyglądały, uznał Joachim.

Joachim nigdy przedtem nie próbował pa­lić. Gdy się pierwszy raz zaciągnął, poczuł dziwny smak na języku. No, dobre to nie było z całą pewnością. Ale jeżeli w Korespondencyj­nym Kursie jest napisane, że powinno się palić fajkę na wygiętym cybuchu, to...

Potem Joachim dowiedział się, że mądrze jest od razu od początku ćwiczyć się w rzucaniu lassem. Zręczne zarzucanie lassa to najlepszy sposób chwytania rabusiów i bandytów.

Sznur od bielizny może znakomicie służyć jako lasso, Joachim więc ćwiczył codziennie.

Przez całą wiosnę Joachim ślęczał nad lekcja­mi Korespondencyjnego Kursu dla Detekty­wów Prywatnych. Uczelnia była daleko, w sto­licy, gdzie mieszkał król. Joachim robił duże postępy i dość często nauczyciele, odsyłając mu zadania, pisali pod nimi „celująco", „dobrze" albo „właściwe rozwiązanie".

Warsztat szewski Joachim zmienił w kantor z biurkiem, koszem na papiery i wszystkim, co w biurze być powinno. Prócz izby, w której da­wniej był warsztat, w domku Joachima mieściła się jeszcze kuchnia i sypialnia. Przy jego łóżku do późna w nocy paliła się łojowa świeczka.

Nadszedł wreszcie dzień, gdy Joachim ukoń­czył kurs. Z uczelni otrzymał pismo, że był jednym z najpilniejszych uczniów, i na dowód tego - dyplom.

Joachim nigdy nie czuł się tak szczęśliwy i dumny jak w momencie, gdy przybijał dyplom do ściany nad biurkiem.

Tego wieczoru wyrysował wielki plakat i za­wiesił przed wejściem do domku. Już następne­go ranka mieszkańcy Modrzejowa mogli prze­czytać:


TAJEMNICE WSZELKIEGO RODZAJU

zostaną wyjaśnione szybko i tanio

zwracajcie się z całym zaufaniem do

JOACHIMA LISA

detektywa dyplomowanego


2


Nim opowiemy więcej nieco o przeżyciach Joachima Lisa, musimy wtrącić parę słów o Modrzejowie i jego mieszkańcach.

Jak już wspomniano, jest to małe, nieważne miasteczko. Ulice ma tylko dwie: ulicę Wielką i ulicę Małą. Natomiast wąskich i ciemnych za­ułków całe mnóstwo. Nie do wiary wprost, że tyle zaułków może zmieścić się w tak malutkiej miejscowości.

Domek Joachima Lisa leży na wzgórzu przy końcu ulicy Wielkiej. Latem wtulony jest pięk­nie w gęstwinę kwitnących krzaków. A we wszystkich oknach stoją doniczki ze starannie utrzymanymi roślinami, ale są to wyłącznie kaktusy. A dlaczego kaktusy, będzie mowa tro­chę dalej.

Najbliżej domku Joachima stoi kilka malu­tkich kamieniczek, o których niewiele można powiedzieć. Część z nich jest czerwona, część zielona, a część niebieska. Niektóre są kracias­te, a sporo w podłużne paski.

Mniej więcej w środku miasta ma swój war­sztat zegarmistrz Tymoteusz Tumak. Jest to żółty domek z wysokim drągiem na dachu do wciągania chorągwi. Tymoteusz nie wciąga cho­rągwi na maszt, bo jej nie ma, czasem nato­miast sam wdrapuje się na czubek masztu. Bo stamtąd jest wspaniały widok na całe miasto i otaczające je lasy.

Przy drugim końcu ulicy Wielkiej jest war­sztat krawiecki. Siedzi w nim mistrz krawiecki Ignacy Jeż i szyje ubrania dla wszystkich zwie­rząt w mieście, Sam oczywiście nie zdążyłby ze wszystkim, ale ma do pomocy siedmiu cze­ladników.

Przy ulicy Małej znajduje się jedyny w mieś­cie sklepik. Na szyldzie nad drzwiami można przeczytać: „Bonifacy Borsuk. Towary miesza­ne". Kupić tu można absolutnie wszystko, co może być potrzebne w takiej mieścinie jak Modrzejów.

Gdy się otwiera drzwi sklepu, mały dzwoneczek kołacze nad głową wchodzącego. Każdy przekroczywszy próg opiera parasol o beczkę ze śledziami na prawo. Oczywiście, gdy ma pa­rasol. Kalosze zostawia przy drzwiach. Oczywiś­cie, jeśli ma kalosze. A kapelusz trzyma w rę­ku. Kto ma kapelusz.

Za ladą stoi sam właściciel sklepu, pan Boni­facy Borsuk. Z najuprzejmiejszym uśmiechem pyta klienta, jak się czuje i czy dobrze mu się spało. Potem chwilkę rozmawia się o pogodzie, że ładna. Oczywiście, jeżeli deszcz akurat nie pada. Bo jeżeli pada, to rozmawia się o cenie masła.

Wreszcie znowu uśmiechając się najuprzej­miej sklepikarz mówi:

- Czym mogę dziś służyć? Może dziesięć deka rodzynków?

A klient odpowiada:

- Pół krążka kiełbasy, paczkę gwoździ trzy-calowych i jedną żółciutka cebule.

- Proszę bardzo - mówi sklepikarz i jesz­cze raz uśmiecha się przyjaźnie.

Po czym Bonifacy Borsuk zawija wszystkie zakupy w kwiaciasty papier. A klient przez ten czas zastanawia się, czyby nie kupić materiału w kropki na suknię albo broszki z pięknym nie­bieskim kamieniem, bo to urodziny ciotki.

Powszechnie wiadomo, że w tym sklepie mo­żna dostać wszystko. Broszki z pięknymi nie­bieskimi kamieniami sklepikarz przechowuje w kasie pancernej w kantorku za sklepem. Ale niemal wszystkie inne towary wiszą na hakach pod sufitem, a część stoi na półkach wzdłuż ścian.

Czasem klient bywa zapraszany na górę i przyjmowany przez panią Bibiannę Borsuczynę.

W paradnym pokoju, na stoliku przykrytym obrusem w biało-czerwoną kratkę, pani Bibianna podaje kawę i wafle. Bibianna Borsuczyna słynie z wybornych wafli.

Kawa też jest dobra, dostaje się dolewkę, jedną, drugą, i zjada się siedem wafli. A pani Borsuczyna mówi:

- A może jeszcze parę kropel? Cóż to, wafle nie smakowały?

Przy stole siedzi także dwoje małych borsucząt. Nazywają się Lina i Linus. Rozsypują

okruchy po stole i robią plamy na biało-czerwonyrn obrusie w kratkę. Czasem Linus zaczy­na kłócić się z siostrą. Wtedy pani Borsuczyna mówi:

- Pokażcie, że grzeczne z was dzieci. Mamy przecież gościa.

Wtedy Lina i Linus siedzą prosto jak świecz­ki - przez chwilkę.

Przy ulicy Małej znajduje się także urząd pocztowy. Za ladą siedzi stary zrzędny gołąb pocztowy i łypie oczyma znad okularów. Rza­dko kiedy jakiś list przychodzi do Modrzejowa, na poczcie prawie nikt nigdy nie bywa. Dlatego burkliwy gołąb pocztowy burczy prze­ważnie do samego siebie. Czasem jednak przy­chodzi list z nieczytelnym adresem. Bo wszyst­kie nieczytelnie adresowane listy przychodzą do Modrzejowa, nie wiadomo dlaczego.

W dziwacznym domku z trzema wieżyczkami znajduje się kino miejskie. Tu przez trzy wie­czory w tygodniu można oglądać dobre filmy, w których dzieje się mnóstwo najniebezpie­czniejszych przygód. Jeśli wyświetlają film o Dodusiu Dzięciole, Joachim Lis z pewnością jest na widowni. Bo uważa, że nie ma lepszych filmów.

Najwierniejszym bywalcem kina jest bez wątpienia Tymoteusz Tumak. Chodzi do kina wcale nie ze względu na filmy, tylko żeby uciec od ciągłego tik-tak w zegarmistrzowskim war­sztacie. Tymoteusz, usadowiwszy się w którymś z dość wygodnych foteli, natychmiast zasypia. Nigdy nie sypia tak dobrze jak w kinie i nigdy nie miewa tak pięknych snów. Zresztą gdyby nawet miał oczy otwarte, nie dojrzałby nic z te­go, co dzieje się na ekranie, bo jest bardzo kró­tkowzroczny od tego ciągłego zaglądania w ze­garki. Kiedy przechadzając się po mieście spo­tyka Juliana Jelenia, mawia zwykle:

- Dzień dobry panu, panie Borsuk.

A natknąwszy się na wędrownego handlarza z sąsiedniego miasta, pozdrawia go:

- Dzień dobry pani, pani Sarno.

Jeżeli zaś zdarzy mu się iść na spacer do la­su, grzecznie uchyla kapelusza przed każdym pniem, głazem i krzakiem. Taki krótkowzroczny jest Tymoteusz Tumak.

Ale kiedy ma okulary na nosie, widzi dobrze.

Tylko że Tymoteusz Tumak nigdy nie wie, gdzie położył okulary. Zostawia je w miejscach zu­pełnie nieprawdopodobnych.

No więc wymieniliśmy parę osób z mieszkań­ców Modrzejowa. Nie możemy jednak pominąć kuzyna Joachima Lisa - Ambrożego. Mieszka nieco dalej w głębi lasu, w zapadłej chałupinie, mającej tylko jedna izbę. Kuzyn Ambroży należy do tych, którzy nie lubią pracować wię­cej, niż to jest konieczne. Lubi natomiast wa­łęsać się po mieście i po lesie. Ręce wsuwa wte­dy głęboko w kieszenie i często pogwizduje smutną melodyjkę.


3


Działo się to w środę rano w domu Bonifacego. Cała rodzina siedziała przy okrągłym stole, na śniadanie było ulubione da­nie dzieci: racuszki.

Borsuk rozłożył serwetkę na swych okrąglu­tkich kolanach, Linus ziewał pod osłoną ręki. Lina wzięła na kolana kotkę. Była to mała koteczka imieniem Katinka.

Wychodzące na ogród okno było otwarte, lek­ki wiatr poruszał firankami. Wnosił woń kwit­nącego bzu. która mieszała się z wonią smażo­nego tłuszczu. Powstawał w ten sposób bardzo dziwaczny zapach.

Na oknie siedział senny jeszcze trzmiel i pobzykiwał sobie cicho. Nagle z lasu dało się sły­szeć kukanie.

- Kukułka! - powiedziała Lina. - Słysze­liście? Kukułka!

- Kukułka wróciła! wykrzyknął Linus machając widelcem.

- Ciekawe, czy to nasza stara przyjaciółka, Klotylda Kukułka? powiedział Bonifacy smarując sobie masłem kromkę chleba. - Zi­mę spędziła aż w Afryce.

- Pomyśleć tylko - powiedziała pani Borsuczyna stawiając na stole ogromny półmisek z racuszkami. - Pomyśleć tylko, aż w Afryce! Są tacy. których stać na... e, co tam, ciekawa jestem, czy i w tym roku zostaniemy zaprosze­ni na przyjęcie do Kukułki.

- Byłoby bardzo przyjemnie przyznał Bonifacy.

Tak, okropnie wesoło - powiedzieli Lina i Linus.

Wszyscy nałożyli sobie kopiasto racuszków na talerze. Linus sięgnął po konfitury i wtedy zobaczył, że w salaterce są kwaśne żurawiny. Ktoś, kto długo tęsknił do racuszków z konfi­turami malinowymi, a dostaje kwaśne żura­winy, może doznać zawodu.

- Mamo, a nie moglibyśmy dostać zamiast żurawin konfitur z malin - poprosił Linus.

Tak, mamuśku - dodała Lina. Bonifacy też nie bardzo lubił kwaśne żura­winy, ale dla porządku powiedział surowo:

- Jedzcie to, co jest. Nie wybrzydzajcie na żurawiny. Gdybyście wiedzieli, jak bywało za mego dzieciństwa. Do racuchów dostawaliśmy...

- Marmoladę z jarzębiny - dokończyła Li­na. - Już tatuś mówił tysiąc razy. A racuchy były ze zmielonej kory brzozowej zmieszanej z wodą.

- Kiepskie były rzeczywiście - rzekł Bo­nifacy. - A w każdym razie nie takie rumiane i pyszne jak te.

- Mogę wam oczywiście dać konfitury z ma­lin - powiedziała pani Borsuczyna. - Wkrótce będą to jedyne konfitury, jakie mi zostały. Jest chyba jeszcze dziesięć słoików.

Pani Borsuczyna zeszła do piwnicy. Wróciła prawie natychmiast - ale bez konfitur. Wszy­scy siedzący przy stole spojrzeli na nią ze zdzi­wieniem, bo taka była zmieniona.

- Nie ma! - wysapała.

- Czego nie ma? spytał Bonifacy. Piwnicy?

- Wszystkich słoików malinami, Z dzie­sięciu słoików nie ma ani jednego.

To chyba niemożliwe - powiedział Boni­facy wstając od stołu. - Czy to nie wczoraj wieczorem przynosiłem z piwnicy kwas chle­bowy? I wtedy jeszcze słoiki stały na półce.

Dzieci także porzuciły racuszki i zerwały się. Cała rodzina w milczeniu podążyła do piwni­cy. I wszyscy mogli zobaczyć, że półka jest pus­ta, jeśli nie liczyć dwóch małych słoików. Jedne­go z żurawinami, drugiego z miodem.

- Dziwne - powiedział Bonifacy drapiąc się w kark. - Zdumiewająco dziwne.

- Rozbójnicy powiedział Linus. I po­myślał, że życie zaczyna być interesujące.

- Rozbójnicy - szepnęła Lina tak cicho, że tylko ona sama usłyszała.

- Drzwi chyba były zamknięte? - spytał Bonifacy spoglądając na panią Borsuczynę. -Mam na myśli drzwi wejściowe.

- W chwili kiedy zeszłam, były zamknię­te - odpowiedziała.

Cała rodzina wzięła udział w przeszukiwaniu piwnicy. Mimo dokładnego szperania nie odnaleziono ani jednego słoika konfitur. Ani też żadnego śladu włamania. Żaden haczyk w oknie nie był podniesiony, żadna szyba zbita, drzwi były zamknięte.

Linus badał półkę, na której stały konfitury. Nagle wykrzyknął:

- A to co takiego! Chodźcie zobaczyć! Wszyscy podbiegli. Linus wskazał niewielki

znak na ścianie tuż koło półki. Przypominający krzyżyk czy też raczej literę X i chyba narysowany węgłem.

Tego tu przedtem nie było - powiedział Linus.

- X - powiedziała pani Borsuczyna.

- X - mruknął Bonifacy.

- X - szepnęła Lina tak cicho, że tylko ona sama usłyszała ten szept.

Potem przez długą chwilę nikt nic nie mówił. Zapanowała taka cisza, że słychać było z ka­ta pomrukiwanie pająka. Pewnie zgubił nić al­bo sam się zaplątał we własna sieć.

Do piwnicy zakradł się nastrój przerażenia. Na bielonej wapnem ścianie piwnicy złowróżbnie odznaczał się niewielki znak X.

Wreszcie pani Borsuczyna pierwsza przerwa­ła milczenie.

- Dokończymy jednak śniadania. Bez ma­linowych konfitur.

Dzieci westchnęły. W głębokim zamyśleniu wchodzili po schodach.

Milcząc zjedli racuchy. Słychać było tylko mlaskanie i ciche kroki Katinki chodzącej wo­kół stołu. Wszyscy myśleli o jednym, nikt nie miał czasu zastanawiać się nad tym, że konfitu­ry z żurawin są kwaśne.

Była prawie dziesiąta, czas najwyższy, żeby Bonifacy otworzył sklep. Kilku klientów już czekało przed wejściem.

Zdaniem klientów, kupiec Borsuk był dziś wprost nie do poznania. Nie uśmiechał się naj­uprzejmiej, nie pytał, jak zdrowie i jak się spa­ło. Zapominał także, by zapytać z ujmującym uśmiechem, czym może służyć. Pierwszy z kli­entów musiał sam zacząć:

- Czy mogę prosić o pół kilo suszonych śli­wek?

Jeszcze większe było zdziwienie klientów, gdy kupiec zamiast śliwek zawinął w kwiecisty papier kłębek szarej włóczki. Następny klient zażądał kilograma świeżych śledzi, a do­stał pudełko kredek. Nie, Bonifacy był tego dnia zupełnie nie do poznania. Od czasu do czasu mruczał do siebie:

- Osobliwe! Niezwykle osobliwe!

Klienci zaczęli się zastanawiać, co jest tak osobliwe.

Obiad rodzina Borsuków jadła na tarasie. Bonifacy posolił owocową zupę i zabrał się do jedzenia jej widelcem. Potem podniósł głowę i powiedział:

- Chyba nie ma sensu chodzić na policje, to jest do Misia-Niedźwieckiego? I zaraz sam sobie odpowiedział: - Nie, to naprawdę nie ma sensu.

- Że też nie ma nikogo, kto by przypilno­wał porządku w tym mieście - powiedziała pa­ni Borsuczyna. - Żeby można było sprzątnąć komuś sprzed nosa dziesięć słoików z konfiturami...

- Już wiem - powiedział Linus ustami za­pchanymi kromka chleba z masłem. - Niech się tym zajmie Joachim Lis.

Bonifacy zamienił widelec na łyżkę i łatwiej mu już było jeść zupę. Uważał jednak, że jest słonawa.

- Joachim Lis, może - powiedział po chwi­li namysłu.

- Spróbować nie zaszkodzi - przyznała pa­ni Borsuczyna. - Ma jakoby dyplom i w ogóle.

To może zostaniesz na chwilkę w sklepie, a ja pójdę do miasta - powiedział Bonifacy. - Dzieci trochę ci pomogą.


4


Joachim Lis siedział przy biur­ku, powtarzając sobie ostatnia lekcje Korespondencyjnego Kursu dla Detektywów Prywatnych. Interesował go zwłaszcza rozdział doty­czący śledzenia. Napisane w nim było dosłownie tak:

,,Umiejętność śledzenia, chodzenia jak cień za podejrzanym osobnikiem to bardzo trudna sztuka. Ale ćwicząc wytrwale można nauczyć się wszystkiego, także śledzenia.

Najważniejsze jest chyba to, żeby detektyw potrafił odpowiednio się przebrać. Tak, by śle­dzony nabrał przekonania, że detektyw jest kimś zupełnie innym, niż w rzeczywistości jest.

Jeśli chodzi o rabusiów i bandytów, to są oni z reguły bardzo podejrzliwi, i trzeba brać to pod uwagę przy każdym przebieraniu się. Nie należy na przykład przebierać się za kominia­rza śledząc w piekarni złodzieja kradnącego mą­kę. Jak również piekarz na kominie wzbudził­by podejrzliwość rabusiów i tym podobnych. Przybierz postać, która wtopi się w środowisko będące terenem śledzenia".

Tu Joachim przerwał czytanie i pokiwał gło­wą w zamyśleniu. Bez wątpienia mądre słowa, trzeba je dokładnie wbić w pamięć.

Na następnych stronach był opis przebrań odpowiednich do różnych środowisk. Końcowe wiersze brzmiały:

,,Czasem detektyw musi tropić w zupełnie niezwykłych środowiskach, na przykład w le­sie. Nawet i to nie powinno dobrze wyćwiczone­mu detektywowi sprawiać zbyt wielkiej trud­ności. W środowisku leśnym najlepszym spo­sobem jest przebranie się za mrowisko. W ta­kim przebraniu można w wielu wypadkach deptać wprost po piętach śledzonemu. Należy tylko wystrzegać się kichania! Nic bardziej nie budzi podejrzliwości rabusiów niż kichające mrowisko".

Joachim odłożył zeszyt i zamyślił się nad tym, co przeczytał. Wkrótce może będzie mógł zastosować swe rozliczne umiejętności. Niech no tylko mieszkańcy miasta przeczytają jego afisz, a pomalutku zaczną nadchodzić zlecenia. Dziwne, że nikt jeszcze nie znalazł drogi do je­go domku. Przecież już wiele dni minęło od przybicia plakatu na drzwiach. Joachim prze­ciągnął się i ziewnął:

- Aaa - taak, tak.

W tejże chwili rozległo się pukanie i Joachim szybko zamknął rozdziawione usta. Potem przy­brał minę, jego zdaniem, bardziej odpowiednią dla dyplomowanego detektywa: lekko opuścił kąciki ust i lekko ściągnął brwi. Szybko wsa­dził na nos okulary, rozpiął górny guzik kra­ciastej kamizelki i z godnością zawołał:

- Proszę wejść!

Próg przekroczył kuzyn Ambroży.

- No, jak tam? - pozdrowił Joachima.

- Ten tego, owszem - odpowiedział Joa­chim. Nie takich odwiedzin oczekiwał. I nigdy chyba dotąd nie zdarzyło się, żeby kuzyn Am­broży pukał, nim wszedł.

- Chciałbym się dowiedzieć, czy możesz mi pomóc - powiedział Ambroży sadowiąc się w fotelu przeznaczonym dla gości.

- Chętnie - odrzekł Joachim i rozpromie­nił się. Sadził, że chodzi o jakieś zadanie detektywistyczne, jakie masz zmartwienie? Zgubiłeś coś?

- Nie, ale myślałem, że mógłbyś mi poży­czyć trochę pieniędzy, do jutra.

Uśmiech Joachima natychmiast zamarł.

- Czy nie pożyczyłem ci już pieniędzy, któ­rych mi nie zwróciłeś?

Tracę widocznie pamięć powiedział Ambroży - bo nie mogę sobie przypomnieć, żebym pożyczył od ciebie pieniądze. A może jako detektyw poradzisz mi coś na utratę pamięci.

- Precz! krzyknął Joachim, który nie mógł już tego znieść.

- Dziwny detektyw, co wyrzuca klien­tów - zadrwił Ambroży i wymknął się.

Joachim przez długą chwilę mruczał sam do siebie:

- Czy ten kuzyn Ambroży zawsze musi przyłazić i tylko mnie drażnić? Czy nic mógł­by postarać się o jakaś solidną pracę? I znowu chce pożyczyć pieniędzy, cóż za bezczelność!

Joachim zaczął ćwiczyć rzucanie lassem. Ustawił na biurku taborecik i rzucał z kuchni. Miał już taka wprawę, że pętla niezwykle rza­dko nie trafiała do celu.

Po chwili znowu zapukano do drzwi. Chyba niemożliwe, zęby kuzyn Ambroży był tak bez­czelny i wrócił. Dla pewności lepiej jednak za­wołać „proszę".

I co? W drzwiach stanął kupiec Bonifacy Borsuk we własnej osobie.

Joachim wskazał mu fotel. Nieczęsto zdarza­li mu się goście tak znakomici.

Bonifacy od razu zaczął mówić.

- Konfitury z malin to dobra rzecz - po­wiedział. - Dzieci też je lubią. Linus i Lina. I ja sam zawsze lubiłem. O wiele bardziej niż na przykład żurawiny. Nie wspominając już o marmoladzie jarzębinowej.

- Konfitury z malin są doskonałe - przy­znał Joachim. - Oczywiście, jeżeli je w miarę ocukrzyć.

- Pewnie, pewnie zgodził się Bonifa­cy - że powinny być odpowiednio ocukrzone. Uważam, że żurawiny zawsze są trochę za kwa­śne. Szczypią w język.

- Niewątpliwie - powiedział Joachim za­stanawiając się, dlaczego kupiec Borsuk wybrał taki temat rozmowy. - Konfitury z malin maja pierwszeństwo. Oczywiście, gdy nie ma pod rę­ka konfitur z agrestu.

- Konfitury z agrestu?! - powiedział Bo­nifacy niemal z oburzeniem. - Nie myśli pan chyba, panie Lis, że można jadać konfitury z agrestu?

- Owszem, moim zdaniem są to najsmacz­niejsze konfitury.

- Pfuj - powiedział Bonifacy i widać by­ło, że otrząsa się z obrzydzenia na samą myśl o konfiturach agrestowych. Potem dodał: Niech pan sobie wyobrazi, panie Lis, świeżo usmażono racuszki z odrobiną dobrych konfitur malinowych. To coś dla smakosza.

Wypowiedziawszy słowo racuszki, Bonifacy przypomniał sobie, w jakiej sprawie tu właści­wie przyszedł.

Tak więc kupiec Borsuk zaczął wreszcie opo­wiadać o zniknięciu słoików z konfiturami i o tajemniczym znaku X na ścianie.

Joachim natychmiast ściągnął w dół kąciki ust i zmarszczył brwi. Sięgnął po torebkę od sucharków i zaczął na niej notować. Był pewny, że w tej chwili dokładnie przypomina detekty­wa narysowanego na okładce pierwszego ze­szytu kursu. Głos jego nabrał ostrego, niemal metalicznego brzmienia.

- Konfitury - mówił zapisując jednocześ­nie to słowo. - Maliny. Dziesięć słoików. Z piwnicy. Aha. No, tak. - Odrzucił pióro i spoj­rzał na Bonifacego Borsuka. - Zobaczę, co się da zrobić. Zapakuje tylko moją walizeczkę i za kilka minut będę u pana.

Bonifacy podziękował i wyszedł. Joachim szybko przejrzał kilka lekcji swojego kursu, że­by się upewnić, czy nie ma tam czegoś o kra­dzieżach konfitur malinowych. Nie było. By­ła natomiast mowa o tym, jaki jest najwłaś­ciwszy sposób ujęcia złodziei konfitur z bo­rówek. No, ale to wielka różnica: borówki czy maliny.

Joachim spakował swoją walizeczkę detekty­wa. Wrzucił do niej lasso, parę pobrzękujących kajdanków i kilka pustych torebek po suchar­kach, by robić na nich notatki. Olbrzymie szkło powiększające zawiesił sobie na szyi.

Joachim Lis, dyplomowany detektyw, gotów był do wyruszenia.


5


Lina i Linus siedzieli w oknie, kiedy zobaczyli Joachima Lisa zbliżającego się zdecydowanym krokiem. Miał na sobie kracia­sty kapelusz i obszerny czarny płaszcz z pelerynką, rozwiewający się, gdy szedł. Niósł ma­łą walizeczkę. Dzieciom Joachim wydał się bar­dzo podobny do detektywa, którego widziały kiedyś w kinie.

- Czy to nie straszne? - powiedziała pani Borsuczyna, gdy Joachim przywitał się ze wszy­stkimi członkami rodziny. ... Mam na myśli te konfitury.

- Kradzieże konfitur należą do najnieprzyjemniejszych wśród zdarzających się wypad­ków - odpowiedział Joachim i pogrzebał w walizce, tak że kajdanki brzęknęły.

- Zaraz rozpocznę śledztwo.

- Tędy. Powiedziała pani Borsuczyna i skierowała się ku schodom. Za nią szli Lina i Linus, a na końcu Bonifacy, który przed chwi­la wyszedł ze sklepu.

Tu stały - wskazała pani Borsuczyna. - Dokładnie tu. Dziesięć słoików.

Joachimowi wydało się dziwne, że złodziej pozostawił dwa słoiki: z miodem i żurawinami. Zrobił odpowiednia notatkę na torebce po su­charkach i spytał, czy drzwi wejściowe były zamknięte, a okna nie uchylone.

Zapisał odpowiedzi, zadał jeszcze kilka pytań i powiedział:

- Dobrze, to wszystko, co mi jest potrzebne, na razie.

Pani Bibianna popchnęła dzieci naprzód i ca­ła rodzina wyszła z piwnicy. Lina i Linus chę­tnie by zostali i popatrzyli na poszukiwania de­tektywa.

- Bardzo dziwny wypadek powiedział Joachim sam do siebie. I na torebce do notatek zapisał wielkimi literami TAJEMNICA KONFI­TUROWA.

Potem zaczął czyścić swe olbrzymie szkło po­większające, rozglądając się jednocześnie po piwnicy. Składała się ona z dwóch pomieszczeń. Z jednego schodki wiodły wprost do mieszka­nia państwa Borsuków. Drugie miało drzwi wy­chodzące na ogród. Zwykle zamknięte na klucz, według zapewnień kupca, pana Borsuka.

Joachim najpierw zbadał półki. Przyjrzał się każdemu centymetrowi kwadratowemu przez olbrzymie szkło powiększające. Nie znalazł jed­nak nic podejrzanego i przeszedł do badania ścian. Mały znaczek w kształcie X speszył go. Wyglądał na podstępnego pajączka. Gdy mu się przypatrywał przez szkło powiększające, wyglą­dał na wielkiego podstępnego pająka.

Odrysował tajemniczy znak na jednej z to­rebek. Potem przyszła kolej na zbadanie podło­gi. Ze szkłem powiększającym przed sobą szpe­rał po piwnicy. Wykrył trochę śladów, ale żaden nie wyglądał na ślad złoczyńcy. Przez mocne szkło powiększające z łatwością można odróż­nić ślad złodzieja od odcisku uczciwej nogi.

Joachim zrozumiał, że ma do czynienia z bar­dzo chytrym przestępcą, który zatarł po sobie wszelkie ślady. Miał też pewnie rękawiczki, że­by nie pozostawić odcisków palców.

Po opuszczeniu piwnicy Joachim był jeszcze bardziej zdumiony niż przedtem. Cala piwnica została dokładnie zbadana, drzwi i okna skon­trolowane. Oczywiście, włamywacz mógł dostać się przez drzwi wychodzące na zewnątrz, uży­wając podrobionego klucza. Ale to wydawało się Joachimowi raczej niemożliwe, zamek był pra­wie zupełnie przerdzewiały. Jedyna nić przewo­dnia, jaka udało się znaleźć, stanowił ów taje­mniczy znak X.

Joachim rozpoczął badanie gruntu przed pi­wnica. Potem parę razy obszedł dom dokoła, wciąż ze szkłem powiększającym. Było mnóstwo odcisków stóp na ścieżkach i trawnikach. Ale odróżnić ślad włamywacza od zwykłego śladu to rzecz prawie niemożliwa, jeżeli spadnie na nię mgła, a tej nocy była niezwykle gęsta mgła. Przynajmniej wokół sklepu towarów miesza­nych Bonifacego Borsuka.

Joachim zamierzał właśnie wejść do sadu, kiedy pani Borsuczyna zawołała z okna. Pytała, czy po tak wyczerpującym śledztwie nie chciał­by wypić paru kropel kawy.

Pani Borsuczyna nakryła w bawialnym pokóju, na okrągłym stole, na obrusie w czerwono-biała kratkę. Wokół stołu zebrała się cała rodzina, był też gość, Rosomak, ubrany w do­skonale odprasowany garnitur i koszulę z tak olśniewająco białym kołnierzykiem, jakiego Jo­achim nigdy jeszcze nie widział. W starannie zawiązanym krawacie błyszczała złota szpilka. Pozwolę sobie panów przedstawić - po­wiedział Bonifacy - pan Joachim Lis, pan Ro­muald Rosomak.

Joachim i Romuald podali sobie ręce, a Ro­somak ukazał w uśmiechu nieprawdopodobna ilość białych zębów. Joachim pomyślał, że Roso­mak uśmiechając się wygląda służalczo. Nie­przyjemnie służalczo.

Zastanawiał się, co taki służalczy Rosomak ma do roboty w domu Borsuków. Wygląda jed­nak elegancko. Wytworny osobnik, od razu to widać.

- Proszę siadać - powiedziała pani Bibianna przesuwając jednocześnie talerz z waflami nieco w prawo. Potem przesunęła go trochę w lewo.

Usiedli i pani Borsuczyna nalała im „po kropli" kawy. W tym domu krople były ogromne, bo filiżanki wypełniły się całkowicie.

Joachim włożył dwie kostki cukru do filiżan­ki i zauważył, że Romuald Rosomak wziął co najmniej osiem.

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Rozlegał się tylko odgłos lekkiego siorbania, jakie słychać zawsze, gdy się pociąga pierwszy łyk z cieniut­kiej filiżanki. Linus i Lina dostali zamiast kawy czekoladę z bita śmietanką.

Wafle piętrzyły się na talerzu jak góra. Obok stał talerz z ciastkami, po jednym dla każdego. Joachim upatrzył sobie ciastko z truskawką po­środku. Było tylko jedno takie ciastko i wyglą­dało na bardzo dobre.

Romuald Rosomak przerwał milczenie.

- Słyszałem właśnie, że pan jest detekty­wem, panie Lisie - powiedział z oleistym, uniżonym uśmiechem. - Wyobrażam sobie, jaka to interesująca praca.

Joachim zauważył, że Rosomak nieco sepleni i wymawia literę s świszcząco. Głos jego także brzmiał oleiście.

- Cóż - powiedział Joachim chrupiąc siódmy wafel oczywiście interesująca. Choć przeważnie jest to sprawa rutyny.

- Okropna historia z tą kradzieżą konfi­tur - powiedział Romuald Rosomak. - Słyszałem jednak, że pan, panie Lisie, jest zdolnym detektywem dyplomowanym, i w ogóle.

- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedział Joachim skromnie.

Nie mógł jednak poradzić na to, że pochleb­stwo sprawiło mu przyjemność. Już nie uważał, że Romuald Rosomak ma oleisty uśmiech. Być może w gruncie rzeczy jest to bardzo sympa­tyczny pan.

- A czy trafił już pan na trop? - zapytał Romuald Rosomak.

- Wypadek bardzo zawikłany - oświadczył Joachim. - Trudno mi wypowiadać się na ten temat przed dokładnym opracowaniem moich spostrzeżeń.

Pozostali siedzieli cicho, przysłuchując się rozmowie. Bonifacy wyglądał na nieco przygnę­bionego. Pani Bibianna z niepokojem myślała o dziesięciu słoikach konfitur. Może ich nigdy nie odzyska. Linus bardzo gorliwie nastawiał uszu. Miał grudkę bitej śmietanki na czubku nosa i zupełnie zapomniał o kłóceniu się z sio­stra. Katinka miękko krążyła wokół stołu i ukradkiem zlizywała śmietankę z ręki Liny.

Talerz z waflami został opróżniony, przyszła kolej na ciastka. Joachim, wyciągnął rękę po upatrzone. Po to z truskawką.

Lecz ręka Romualda Rosomaka z błyskawi­czną szybkością sięgnęła po to właśnie ciastko. Takiego osłupienia Joachim jeszcze nigdy nie doznał.

Z odraza patrzył, jak Rosomak zjada ciastko, które właściwie było jego, Joachima. I Romuald Rosomak wydał mu się jeszcze bardziej służal­czy niż poprzednio.

Przez, chwile rozmawiano o tym i owym. Pa­ni Borsuczyna nalała im po drugiej i trzeciej filiżance kawy.

Joachim zapalił fajkę i wydmuchiwał pod sufit wielkie kłęby dymu. Romuald Rosomak zapalił grube cygaro. Dym z jego cygara też był jakiś oleisty.

Pani Borsuczyna spytała, czy nie dolać im jeszcze po kropelce, ale Joachim podziękował i powiedział, że musi iść do domu i wziąć się do opracowywania swoich spostrzeżeń.

Bonifacy odprowadził go na ganek. Joachim skorzystał ze sposobności, by zapytać, kto to taki ten Romuald Rosomak.

- Bardzo znamienita osoba - odpowiedział Bonifacy - jest nadkontrolerem w Królewskim Urzędzie do Spraw Igieł Sosnowych. Przybył do miasta służbowo, zabawi tu parę tygodni. Wynajął u mnie pokoik na poddaszu.

- Aha - powiedział Joachim. Królewski Urząd do Spraw Igieł Sosnowych

był jednym z najznaczniejszych urzędów w od­ległym mieście stołecznym. Pracownicy KUSIS-u słynęli ze lśniąco białych, sztywnych koł­nierzyków i nienagannie zawiązanych krawa­tów. Joachim zobaczywszy Romualda Rosomaka powinien był od razu domyślić się, że ma przed sobą jednego z urzędników KUSIS-u.

Bonifacy wyjaśnił, że Rosomak ma policzyć wszystkie igły na drzewach w Modrzejowie i w okolicznych lasach. Ma również dopilnować, by nikt nie zbierał igieł bez pozwolenia. Niektóre zwierzęta otrzymywały królewskie pozwolenie zbierania igieł na potrzeby domowe. Na przy­kład cietrzewie i łosie, które często żywią się igłami.

Ten pan jest bardzo wytworny i wy­kształcony - zakończył Bonifacy.

- Hm - mruknął Joachim i mimo woli po­myślał o ciastku z truskawką.


6


Joachim Lis wygodniej roz­siadł się w krześle i ziewnął. Wrócił właśnie od państwa Borsuków. Ten zawiły przypadek wy­czerpał go. Przydałaby się mała drzemka.

Nie, przedtem musi uporządkować papiery zawalające biurko. Mnóstwo torebek po suchar­kach, na których robił notatki, i sporo innych papierów.

Gdzie też położył notatki robione w piwnicy? Czy nie tu na prawo? Przysunął sobie papiery i wziął się do czytania.

- Dużą cebulę pokroić drobno i podsmażyć na margarynie lub, jeśli kto woli, na maśle...

Joachim urwał. Cóż to za kawał? To prze­cież nie ma nic wspólnego z tajemnicą zniknię­cia konfitur. To chyba kawałek przepisu na klopsiki. A pod przepisem leży rachunek za pranie

Jakże trudno utrzymać papiery w porządku!

W końcu znalazł swe zapiski opatrzone ty­tułem TAJEMNICA KONFITUROWA. Ale co pod nim napisał? Miot? Jaki miot, zdziwił się Joachim. Potem zobaczył, że to miód, i przypo­mniał mu się słoiczek z miodem w piwnicy. Nie tak łatwo odczytać te wszystkie bohomazy. No­tatki robił stojąc, nie miał na czym oprzeć pa­pieru.

Nagle Joachimowi przyszła pewna myśl do głowy. Odkrył, czego brakowało mu w biurze. Natychmiast zasiadł do sporządzenia nowego wielkiego plakatu. Wypisał taki tekst:


ZATRUDNIĘ SEKRETARZA PRYWATNEGO

pożądany ładny charakter pisma

wrodzone poczucie porządku

JOACHIM LIS

detektyw dyplomowany


Wywiesiwszy ogłoszenie, Joachim rozsiadł się w fotelu dla interesantów i zamknął oczy. Próbował odgadnąć, gdzie powinien szukać te­go, który popełnił kradzież konfitur.

Joachim bliski był podejrzenia, że wrócił sta­ry Rabuś-Krętacz, który znany był z tego, że potrafił włamać się nie zostawiając żadnego śla­du. Tylko czy możliwe, żeby stary wilk znowu podjął przestępczą działalność? Po tylu latach. To mało prawdopodobne.

Pozostawała Żanna Żbik i jej banda.

Od wielu już lat dzikie koty nie pokazywały się w mieście. Jeżeli się pojawiły, mieszkały w szopach poza obrębem miasta. Żanna i jej kre­wniacy popełniali przeważnie drobne kradzie­że, trzeba jednak wziąć pod uwagę możliwość, że zaczynają brać się do grubszej roboty.

Nagle Joachimowi przyszedł na myśl jego własny kuzyn Ambroży. Któż może wiedzieć, jak wielki jest jego upadek. Chociaż nie...

Joachim czuł, że ma do czynienia z zawodo­wym rabusiem, który pojawił się w Modrzejowie po raz pierwszy, z kimś, kto nigdy przed­tem tu nie był. Joachimowi roił się po głowie tajemniczy znak X.

Przez chwilę walczył z ziewaniem, wkrótce jednak wtulony w fotel zasnął smacznie. Śnił mu się ogromny znak X, który chodził na długich. cienkich nogach. Podobny był do wielkie­go podstępnego pająka. Bardzo nieprzyjemny sen.

Joachim zasnął o jedenastej wieczorem, a obudził się dopiero rano. Ziewnął siedem razy, wygramolił się z fotela.

Co by tu zjeść na śniadanie: rzadka kaszkę na mleku czy ugotowaną na gęsto? Oto pyta­nie. Postawił rondelek na płycie kuchennej, na­lał wody i zaczął rozrabiać papkę. Pogotowawszy ją chwilę, wylał na talerz. Trudno było­by powiedzieć, czy była to zupka, czy kasza na gęsto. Coś pośredniego między jednym a dru­gim.

Usiadł przy kuchennym stole i zabrał się do jedzenia.

Nagle dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi. Leciutkie i szybkie. Joachim ustami peł­nymi rzadko-gęstej kaszy powiedział „proszę".

Drzwi się otwarły i wszedł mały pan w bru­natnym letnim płaszczu i w czarnym kapelusi­ku zsuniętym na tył głowy. W ręce miał lasecz­kę ze srebrną gałką. Joachim poznał, że to Gro­nostaj.

Ów mały pan pogwizdywał tak fałszywie, że Joachim o mało nie zadławił się kaszą.

Gronostaj szybko podszedł do stołu, zdjął kapelusz, powiedział:

To właśnie ja jestem sekretarzem pry­watnym - i wywinął przy tym parę razy la­seczką.

- Hm - odrzekł Joachim - a któż powie­dział, że to właśnie pan?

- Ja mówię - odparł Gronostaj. - Nazy­wam się Gerwazy Grzegorz Gwidon Gronostaj. Potocznie zwany Gwidon.

- Aha - powiedział Joachim odkładając łyżkę. - Więc pan, panie Gronostaju, chce przyjąć posadę mego sekretarza prywatnego?

- Właściwie już ją przyjąłem - odpowie­dział Gronostaj wywijając laseczką. - Zdolniejszego sekretarza nie znajdzie pan, nawet gdyby pan siedem gmin przeszukał. Szybki, ma­jący zamiłowanie do porządku, trzeźwy, dobrze ubrany, dobrze się prezentujący, wyposażony w ostre zęby.

Joachim złapał się za nos, bo to pomagało mu w zastanawianiu się. Jeżeli Gronostaj rzeczywiście posiada wszystkie wyliczone właściwoś­ci, nic nie ryzykuje przyjmując go. Może ża­den inny kandydat się nie zjawi. A sprawa jest pilna.

- No, więc może spróbujemy - powiedział Joachim. - Zobaczymy, jak pójdzie. - Potem wprowadził Gronostaja do biura. Zasiadł przy biurku, Gronostaj zajął miejsce w fotelu dla klientów.

- Może od razu przejdźmy na ty - rzekł Joachim. - Żeby to już mieć poza sobą. Mam na imię Joachim.

- Dziękuję - powiedział Gronostaj wsta­jąc pospiesznie. Mów do mnie Gwidon. Odziedziczyłem to imię po stryjecznym dziadku brata matki teścia mojej matki. Niezwykle pię­kne imię.

- Miałem kiedyś stryja, który też się tak nazywał - powiedział Joachim. - Był nauczycielem na nie zamieszkanej wyspie.

- Bardzo interesujące stwierdził Gwi­don i zakręcił laseczką ze srebrną gałką.

- Zaczniemy może od tego, że pomożesz mi w dochodzeniu kryminalnym, którym się obecnie zajmuję - powiedział Joachim i zaczai grzebać w torebkach od sucharów i innych papierach.

- Najpierw chciałbym wiedzieć, gdzie bę­dę mieszkał - powiedział Gwidon.

- Liczyłem na to, że sam postarasz się o mieszkanie - rzekł Joachim. - U mnie tu ciasno, jak widzisz.

- Mowy nie ma - kategorycznie oświad­czył Gwidon. - Chcę mieszkać tu, w tej sza­fie. Najchętniej mieszkam w szafie - i wska­zał na małą szafkę w ścianie.

- Ależ to jest moja apteczka - zaprotesto­wał Joachim.

- Nie szkodzi. Trzeba tylko wyrzucić z niej rupiecie.

I Joachim musiał opróżnić apteczkę. Gwidon przez ten czas wyniuchał starą czapkę futrzaną, którą Joachim nosił, gdy było ponad trzydzieści stopni mrozu.

To będzie moje łóżko - oświadczył Gwi­don. - Najlepiej sypia mi się w starych futrza­nych czapkach.

Ten mały gronostaj najwidoczniej wie, czego chce" - pomyślał sobie Joachim. Potem za­czął opowiadać o TAJEMNICY KONFITURO­WEJ. Gwidon słuchał uważnie, od czasu do cza­su przerywając nagłym pytaniem.

- Niebywale ciekawy wypadek - powie­dział, gdy Joachim skończył.

Następnie Gwidon zabrał się do robienia po­rządku na biurku Joachima. Początkowo wyglą­dało to, jakby huragan przeszedł nad biurkiem. Kurz unosił się wielkimi obłokami, a papiery latały tu i tam.

Lecz gdy Gwidon skończył, wszystko leżało porządnie poukładane. Nigdy jeszcze biurko nie było tak wysprzątane.

Dochodziła ósma rano. Joachim przez chwile ćwiczył się w rzucaniu lassem, a potem wziął się do pakowania podręcznej walizeczki dete­ktywa. Właśnie wkładał do niej parę pobrzęku­jących kajdanków, gdy przyszło mu na myśl, że zapomniał o jednej jeszcze możliwości dostania się do piwnicy. Przez komin!

Bo są rabusie, których specjalnością jest do­konywanie włamań przez komin. Potrafią wśli­znąć się i w najwęższy. Ale zupełnie łatwo jest wykryć taki wyczyn, bo na sadzy wewnątrz ko­mina zawsze pozostają rysy.

Wkrótce po ósmej Joachim wędrował przez zaułek Cichy, zmierzając do sklepu towarów mieszanych Bonifacego Borsuka. Obok dreptał Gwidon, gotów notować wszystko, co trzeba będzie zanotować. Ołówek miał doskonale zatemperowany, a zamiast torebek po sucharkach postarał się o mały niebieski notesik.


7


Przed sklepem powitani zostali przez kupca Bonifacego Borsuka. Wydawał się nieco roztargniony tego ranka.

- Cóż za wspaniała pogoda, panie Bor­suk - zagaił Joachim.

- Ach, ten serek - bąknął Borsuk ni w pięć, ni w dziewięć. - Ser, ser!

- Ser? - powiedział Joachim i kąciki ust nieco mu opadły, a jednocześnie brwi nieco się ściągnęły. Dał Gwidonowi znak, by gotów był do notowania.

- Ser zniknął zabiadolił Bonifacy. Ten nieduży doskonały serek szwajcarski.

Gwidon przekreślił tytuł TAJEMNICA KON­FITUROWA, wypisany w niebieskim notesiku, i napisał TAJEMNICA KONFITUROWO-SEROWA. Ołówek sunął po papierze z zawrotną szybkością.

- Proszę nas zaprowadzić na miejsce prze­stępstwa - zarządził Joachim.

Bonifacy pierwszy wszedł do sklepu. Ude­rzyła w nich przyjemna swojska woń. Miesza­nina zapachów kiełbas, cukierków, wysmaro­wanych tłuszczem skórzanych butów, śledzi i wszelkich innych towarów, jakie znajdują się w każdym dobrze zaopatrzonym sklepie mie­szanym.

Tam, w tej małej gablotce - powiedział Bonifacy. - Zobaczcie, zupełnie pusta.

Joachim podszedł, popatrzył. Rzeczywiście ani śladu dobrego szwajcarskiego serka. Nato­miast można było zauważyć na ścianie niewielki znak w kształcie X. Przypominał podstępnego pajączka. Joachim przyjrzał się znakowi przez szkło powiększające. Przypominał wielkiego złośliwego pająka.

- Niczego więcej nie brakuje? - spytał Jo­achim.

- Owszem - odparł Bonifacy. - Kiełbasy także.

- Kiełbasy? - rzekł Joachim, dając Gwi­donowi znak, by gotów był do notowania.

- Zniknęło pięć krążków kiełbasy - powie­dział Bonifacy wskazując mu sufit.

Joachim i Gwidon spojrzeli w górę. Pod su­fitem wisiało mnóstwo towarów, zwoje drutu, parę tłustych szynek, kilka par butów, ale ani jednego pęta kiełbasy. Widać było jednak pięć pustych haków. A przy każdym z nich mały znak X. Czarne znaczki przypominające pod­stępne pajączki.

Joachim poczuł, że zimny dreszcz pełznie mu po krzyżu. Gwidon przekreślił tytuł TAJEMNI­CA KONFITUROWO-SEROWA i napisał TA­JEMNICA KONFITUROWO-SEROWO-KIEŁBASIANA. Koniuszek ołówka z taką szybkością biegał po papierze, że aż się rozżarzył do czer­woności.

- A czy wszystkie drzwi były zamknię­te? - spytał Joachim.

- Dokładnie zamknięte - zapewnił Bonifa­cy. - Wszystko to jest bardzo dziwne. Niebywale dziwne.

- Niezwykle osobliwe rzekł Gwidon dmuchając na czubek ołówka, żeby go ostudzić.

- Wydaje mi się, że jestem na tropie rozwiązania - oświadczył Joachim. - Jeśli się nie mylę, mamy tu do czynienia z tak zwanym kominowcem. - I jednym tchem dodał: - Czy może pan pożyczyć nam drabiny, panie Borsuk?

Przystawiono drabinę i Joachim oraz Gwidon wdrapali się na dach. Joachim zaczął czyścić szkło powiększające. Białe chmurki przeciąga­ły po błękicie nieba. Słońce grzało przyjemnie, wiatru prawie nie było. Nawet tu na dachu czu­ło się zapach kwitnącego bzu. Trzmiele, muchy i pszczoły roiły się wśród kwiatów.

Wyczyściwszy dokładnie swe olbrzymie szkło powiększające, Joachim pochylił się nad komi­nem. W górnej części nie widać było żadnej rysy na warstwie sadzy, pochylił się więc głę­biej. Ale i teraz także nic podejrzanego nie od­krył. Wsunął się jeszcze głębiej w otwór komi­na. I jeszcze trochę.

I trochę za głęboko. Bo nagle Gwidon ujrzał, że starannie zaprasowane spodnie Joachima znikają w kominie. Uniosła się chmura sadzy. Gdy nieco zrzedła, Gwidon pochylił się nad ko­minem. Gdzież się ten Joachim podział? Gwidon pochylił się głębiej. I nagle poczuł, że traci grunt pod nogami i wpada w otwór komina. Sadze wokół niego wirowały, miał je w nosie, w oczach.

Gwałtowny zjazd urwał się wreszcie i Gwi­don zrozumiał, że wylądował w palenisku kot­łowni, w piwnicy. Było zupełnie ciemno, ale usłyszał obok mamrotanie Joachima.

Drzwiczki pieca były zamknięte, żadnych możliwości wydostania się. Nie do pomyślenia było również, by Joachim i Gwidon mogli wdrapać się z powrotem na górę. Zaczęli więc wołać pomocy.

- Hoho! - wołał Joachim.

- Hoho! - wołał Gwidon.

Bonifacy Borsuk dreptał po sklepie. Docho­dziła dziewiąta, trzeba otworzyć sklep. Nagle wydało mu się, że słyszy wołanie: ,,Ho-ho!"

- Kukułka - mruknął sam do siebie.

Ale posłuchawszy chwilę, doszedł do wnio­sku, że albo są to dwie niezwykle potężne ku­kułki, albo też wcale nie jest to kukułka. I wy­glądało, jakby to wołanie dochodziło z piwnicy.

Bonifacy poczłapał na dół. Ku wielkiemu zdumieniu usłyszał, że kukułcze wołania dochodzą z pieca od centralnego ogrzewania. Ostro­żnie uchylił drzwiczki, przygotowany, że zoba­czy dwie niezwykłych rozmiarów kukułki, kukułki-olbrzymy.

Ale z pieca wypadło najczarniejsze indywi­duum, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć.

- Kominiarz! - wykrzyknął Bonifacy.

A tu z pieca wyskoczyło jeszcze jedno czarne indywiduum.

- Jeszcze jeden kominiarz! - zdumiał się Bonifacy. Dziwne. Niezwykle wprost osobliwe.

Dobra chwila upłynęła, zanim nieporozumie­nie zostało wyjaśnione. Wtedy Joachim, powie­dział:

- Zbieramy się w ogrodzie na naradę.


8


W parę chwil później Joachim i Gwidon siedzieli pod największa z jabłoni. Starannie otrzepali ubrania i teraz nad miastem przeciągał obłok sadzy.

Teorię kominową możemy skreślić - po­wiedział Joachim nabijając fajkę.

Gwidon gruba kreska przekreślił tytuł „Te­oria kominowa", wypisany u góry jednej ze stron notatnika.

Joachim zapalił fajkę. Wypuścił dym jak z małej lokomotywy, zakaszlał, odchrząknął i powiedział:

- Mamy do czynienia z bardzo przebiegłym złoczyńcą, zapisz to! Przez dwie noce z rzędu włamuje się do tego samego domu. I jest bardzo prawdopodobne, że zjawi się jeszcze i w trzecia noc. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby sobie po­stanowił, że zupełnie opróżni sklep.

- Co byłoby okropne - powiedział Gwidon przerywając na chwilę notowanie.

- Jedynym sposobem położenia kresu jego planom jest zorganizowanie czujnej straży wo­kół domu - ciągnął dalej Joachim. - W nocy. Ty i ja będziemy cała noc patrolować, chodzić dokoła willi. Oczywiście w przebraniu! Według mnie metoda krzaka bzu jest jedyną odpowie­dnia w tym środowisku.

- Metoda krzaka bzu? - spytał Gwidon i zaczął obgryzać ołówek. Często to robił, kiedy przestawał notować.

- Po prostu przebierzemy się za krzaki bzu - wyjaśnił Joachim. - I chciałbym zobaczyć

rabusia, który potrafi odróżnić nas od prawdzi­wych bzów rosnących dokoła willi.

- Chciałbym być białym bzem - oświad­czył Gwidon.

- Proszę bardzo - rzekł Joachim. - Ja wolę liliowe bzy.

Joachim otworzył na stronie jedenastej „Ko­respondencyjny Kurs dla Detektywów Prywat­nych" i raz jeszcze przeczytał wszystko, co tam napisano o metodzie krzaka bzu. Rodzina Borsuków została wtajemniczona w plan. Gwidon i Joachim otrzymali pomoc w przygotowaniu bzowych kostiumów. Linus i Lina pobiegli do ogrodu i przynieśli całe naręcza pachnących ga­łęzi bzu. Potem naszyto je na dwa stare długie szlafroki, które pani Borsuczyna ściągnęła ze strychu.

Po godzinie Joachim i Gwidon mogli przy­mierzyć kostiumy. Sami siebie nie poznali, sta­nąwszy przed lustrem. Ich podobieństwo do prawdziwych krzaków bzu było wprost przera­żające.

Resztę dnia obaj detektywi spędzili w sposób przyjemny. Razem z dziećmi, Linusem i Liną, zjeżdżali po poręczy schodów. Startowali od sa­mej góry, od strychu, i z coraz większym roz­pędem zsuwali się aż do piwnicy. Położyli na dole mnóstwo poduszek, żeby mieć miękkie lą­dowanie. Po obejrzeniu w kinie ,,Dodka Dzię­cioła" zjeżdżanie po poręczy było najmilszą roz­rywką Joachima.

Wieczorem, trzy minuty po ósmej, można było zobaczyć dwa krzaki bzu wychodzące z domu Bonifacego Borsuka. Jeden duży, okryty liliowymi kwiatkami, drugi biały, malutki.

To będzie naprawdę bardzo interesujące: zobaczyć, jak sobie ten przebiegły rabuś poczy­na, żeby się dostać do środka - powiedział li­liowy krzak. - Z prawdziwa przyjemnością założę mu kajdanki.

Wieczór był spokojny. Od czasu do czasu ktoś przechodził ulica; ale nikt nie zauważył, że przed sklepem towarów mieszanych Bonifacego Borsuka wyrosły dwa krzaki bzu. Na jakimś podwórzu hałaśliwa gromadka dzieci bawiła się w berka. Trzmiele, muchy i pszczoły skończyły swą dzienna działalność, wyroiły się natomiast komary. Bzyczącymi chmarami latały wśród jabłoni i krzaków bzu. Na wierzchołkach drzew tuż za miastem koncertowały zawzięcie drozdy i raszki.

Godziny wlokły się wolno. Nic się nie działo. Dwa nowe krzaki bzu czasem tkwiły wrośnięte w ziemie, czasem patrolowały dokoła willi. Li­liowy bez palił fajkę o zakrzywionym cybuchu - Joachim uważał bowiem, że w ten sposób odpędzi komary. Skutek był odwrotny, nadciągały całymi chmarami i siadały na główce fajki, żeby sobie rozgrzać nogi. Bo zaczynało być trochę chłodno. Biały bez pogryzał sucha­rek z masłem. Pani Borsuczyna zaopatrzyła obu wywiadowców w węzełki z jedzeniem.

Ostatni spóźnieni przechodnie pociągnęli już do domu. Jedno po drugim gasły światła w oknach. Zrobiło się tak cicho, że można byłoby usłyszeć liść spadający na ziemię. Ale że wiatru nie było, liście nie poruszały się nawet, nie mó­wiąc już o spadaniu.

Liliowy bez długą chwile stał nieruchomo. Ukryty pod kostiumem Joachim czuł senność i zmęczenie. Pewnie od tego ciężkiego, słodkiego zapachu bzu. Chętnie by się chwilkę zdrzemnął. Powstrzymał jednak ziewanie i przeszedł na druga stronę willi.

- Wszystko w porządku? - zwrócił się do krzaczka bzu obsypanego białym kwieciem.

Biały bez słowem się nie odezwał. Joachim powtórzył pytanie, ale krzak ani be, ani me. Widocznie Gwidon zasnął, pomyślał Joachim i zaczął potrząsać białym bzem. Potrząsał przez chwilę, a gdy go prawie z korzeniami wyrwał, doszedł do wniosku, że musi to być praw­dziwy bez. Bo naprawdę nie tak łatwo było do­strzec różnicę między fałszywym a prawdzi­wym bzem.

Joachim dość długo musiał szukać, nim wre­szcie znalazł krzak kryjący Gwidona. Gwidon zrobił sobie mały wypad na grządki, gdzie rosły truskawki.

- Niebywale spokojny wieczór - oświad­czył. - Wcale nie jest to pogoda odpowiednia dla przestępcy. Zdziwiłbym się, gdyby dziś przyszedł. Mało prawdopodobne.

- Nie bądź taki pewny - szeptem ostrzegł Joachim. - Nie możemy ani na moment osłabić uwagi.

W chwilę potem dwa czujne krzaki bzu ru­szyły w obchód dokoła sklepu towarów mie­szanych Bonifacego Borsuka. Widno już było i słońce zaczynało wschodzić. Pojedyncze ptasz­ki stroiły sobie gardziołka i próbowały pierw­szych tonów. W mieście tu i ówdzie otwierano okna i za firankami majaczyły ziewające zwie­rzęta.

Okienko pokoiku na poddaszu też się otwarło i wyjrzał przez nie Romuald Rosomak, zaspa­ny i ze zmierzwionymi włosami.

Słońce wzniosło się już spory kawałek nad las. Joachim postanowił skończyć z trzymaniem warty. Mało prawdopodobne, by jakiś rzezimie­szek odważył się działać o tej porze.

Joachim usiadł sobie na stopniach ganku. Gwidon stał koło węgła domu i ziewał. Po scho­dach zszedł truchcikiem Romuald Rosomak z teczką pod pacha.

- No, panie Lisie, jak noc przeszła? - spy­tał z uniżona uprzejmością. - Czy poszukiwania dały jakiś wynik?

- Noc była spokojna - odpowiedział Joa­chim tłumiąc ziewniecie.

- Niebywale spokojna dociął Gwidon, wcale nic usiłując ukryć ziewania.

To dobrze, że skończą się wreszcie te okropne kradzieże - powiedział Romuald Rosomak, uniżenie ukłonił się na do widzenia i poszedł do pracy.


9


Na schodkach siedziały dwa bardzo zmęczone krzaki bzu. Już zupełnie nie mogły powstrzymać się od ziewania.

- Aao - ooaaa - ziewał liliowy bez.

- Aoo - aaooo - ziewał mniejszy, biały bez.

Joachim i Gwidon o niczym nie potrafili już myśleć, tylko o tym, żeby wreszcie pójść spać. Gwidon trochę już nawet pochrapywał, gdy na­gle został gwałtownie rozbudzony.

Bonifacy Borsuk wybiegł z domu, z rozczo­chranymi włosami i w połowie tylko ubrany. Na jednej nodze miał niebieską skarpetkę w białe prążki, na drugiej czarny bucik. Wydawał się ogromnie wzburzony, o wielo bardziej wzbu­rzony niż poprzedniego rana.

- No i znowu się stało! - wymamrotał.

- Stało się? Co? - zdziwiły się dwa zaspa­ne krzaki bzu.

- Ja na dziady zejdę - burknął Bonifacy i wpadł do sklepu.

Joachim i Gwidon wydobyli się z bzowych kostiumów i podążyli za nim. Bonifacy stał wskazując na sufit.

Joachim spojrzał i natychmiast całkowicie się rozbudził. Od razu zauważył, że o wiele więcej haków jest pustych, a przy każdym znajdował się mały czarny znak X. Te znaczki w przera­żający sposób przypominały złośliwe pajączki. Joachim poczuł, że zimny dreszcz pełznie mu po krzyżu.

- Wszystkie szynki, takie tłuste - biadał Bonifacy. -Ja pójdę z torbami.

Joachim stał oniemiały ze zdumienia. To już było ponad możność zrozumienia.

- Nie do pojęcia - dziwił się Gwidon. -Niezwykle zagadkowe.

- Mieliście strzec domu powiedział oskarżycielskim tonem Bonifacy.

- Dozór był bez zarzutu - zapewnił Joa­chim.

- Dziwne - odparł Bonifacy. - Niebywale osobliwe.

- Jedno jest tylko wyjaśnienie - rzekł Jo­achim po chwili zastanowienia.

Tylko jedno - przytaknął Gwidon kiwa­jąc głową.

- A mianowicie, że złoczyńca był w takim samym jak my przebraniu. Przebrany za krzak bzu podsuwał się coraz bliżej i bliżej wejścia. A w chwili kiedy akurat byliśmy do niego od­wróceni plecami, skoczył i otworzył drzwi pod­robionym kluczem. Innego wyjaśnienia nie wi­dzę.

- Podrobiony klucz? - zdumiał się Boni­facy.

- Niezwykle sprytny rabuś - rzekł Gwi­don.

Bonifacy znowu zaczął biadać.

- Zupełnie zubożeję - powiedział.

Lecz Joachim poklepał go po ramieniu pocie­szająco i powiedział, że może być spokojny. Wcześniej czy później złoczyńca zostanie wy­kryty i wsadzony za kratki. Joachim miał na myśli to, co można było przeczytać na dwudziestej trzeciej stronie ,,Kursu". Umiał to na pamięć, słowo w słowo.

Detektyw nigdy nie powinien tracić nadziei, nawet gdyby go rabusie i bandyci przechytrzy­li siedem razy po siedemdziesiąt. W końcu każ­dy przestępca popełnia jakąś omyłkę, która go nieuchronnie demaskuje. Zbrodnia doskonała nie istnieje".

Teraz należało dokładnie zbadać miejsce przestępstwa. Joachim zabrał się do czyszczenia olbrzymiego szkła powiększającego, a Gwidon przygotował się do robienia notatek. Przekreś­lił tytuł TAJEMNICA KONFłTUROWO-SEROWO-KIEŁBAS1ANA i napisał TAJEMNI­CA KONFITUROWO-SEROWO-KIEŁBASIANO-SZYNKOWA. Ołówek sunął po papierze z szybkością wichru.

Dokładne zbadanie całego sklepu nie dało żadnych rezultatów. Widocznie rabuś był w rękawiczkach i zatarł za sobą wszystkie ślady. Także na ganku i w ogrodzie nic było żadnych śladów.

Potem zjawiła się pani Borsuczyna i zaprosiła Joachima i Gwidona na śniadanie. Podała sago*1 na mleku, wszyscy zasiedli przy okrąg­łym, stole. Dzieci wydawały się niezwykle zmę­czone. Linus nawet nie próbował przekomarzać się z siostra.

- A gdzie Katinka? - zainteresowała się pani Bibianna. - Czy była w waszym poko­ju? - zwróciła się do dzieci.

- Nie - odpowiedzieli sennie Lina i Linus.

- I gdzież ta kotka mogła się podziać? zastanawiała się pani Borsuczyna. - Musiała zostać gdzieś zamknięta.

- Osobliwe - powiedział Bonifacy wkła­dając pełną łyżkę sago do ust. Niebywale osobliwe.

Po jedzeniu wszyscy pomagali w poszukiwa­niu Katinki. Zaglądali do wszystkich zakamar­ków i nawoływali:

- Kić, kić, kić, Katinka, chodź tutaj! Otwierano wszystkie szafy i schowki. W koń­cu zaczęto szukać na dole w sklepie. Ale kotki nigdzie nie było.

- Słyszeliśmy... - zaczęła Lina bliska pła­czu.

- Coście słyszały, drogie dzieci? - spytał przyjaźnie Joachim.

- Nie mogliśmy zasnąć - opowiadał Linus. - Kiedy tatuś i mama położyli się, myśmy cichutko poszli na górę. Bo chcieliśmy troszkę pośledzić na własną rękę. Wyszliśmy na balkon. Wcale nie było słychać, jak zamykaliśmy za so­bą drzwi, na pewno. Schowaliśmy się, każde za inną doniczką, i wyglądaliśmy na ogród. Myśle­liśmy, że zobaczymy rabusia. Ale widzieliśmy tylko wujka Joachima. Wyglądał zupełnie jak prawdziwy krzak bzu.

Bonifacy Borsuk surowo spojrzał na swe dzieci. Pozwolił jednak Linusowi mówić dalej.

- Nie, rabusia nie widzieliśmy. I tacy już byliśmy zmęczeni. Więc wróciliśmy. I wtedy to usłyszeliśmy. Jak już zamknęliśmy drzwi od balkonu. Gdzieś na dole miauczała Katinka. Trzy razy zamiauczała i tak to dziwnie brzmia­ło. A potem już było zupełnie cicho.

- A która mogła być godzina? - spytał Joachim.

- Chyba wpół do jedenastej - powiedziała Lina tak cichutko, że ledwie sama mogła usły­szeć.

- Dokładnie za dwadzieścia jedenasta - zapewnił Linus - bo spojrzałem na zegar, nim się położyłem.

- Aha - powiedział Joachim - zdaje się, że zaczynam rozumieć, gdzie się kotka podziała.

- Sprawa jasna - uzupełnił Gwidon. - Niezwykle prosta.

Wszyscy czekali w napięciu. Joachim skrzy­żowawszy ręce na piersi zaczął:

- Za dwadzieścia jedenasta jakiś rabuś znajdował się w sklepie. Wybrał co najtłustsze szynki spod sufitu i wpakował je do złodziej­skiego wora. Ale nim zdołał wepchnąć wszyst­kie, wśliznęła się tam kotka i zaczęła miauczeć. Zirytowało to rabusia. Wziął kotkę za kark i też wsadził do worka.

- Nieee! - zaprotestowała Lina i rozpła­kała się tak, że łzy jej spływały po nosie.

- Katinka taka malutka, taka milutka - powiedział Linus i słychać było po jego głosie, że też najchętniej by się rozpłakał.

- Niezwykle miły kociak - zauważył Gwi­don.

- No, no, dzieciaki - pocieszał Joachim. - Kotka się na pewno znajdzie.

Potem wstał od stołu i zwracając się do Bo­nifacego powiedział:

- Proszę nam wybaczyć, lecz musimy nie­stety iść teraz do domu i przespać się choć parę godzin. A potem z odświeżonymi siłami zajmie­my się tym wypadkiem. Do zobaczenia. Do zo­baczenia!

10


W domku Joachima Lisa sły­chać było dwa różne, lecz jednakowo spokojne posapywania. Z sypialni dochodziło długie, dość mocne sapanie, a z szafeczki nad biurkiem po­spieszne, dość lekkie sapnięcia.

Z każdym oddechem Joachim i Gwidon na­bierali nowych sił do coraz mocniejszego sapa­nia. Wreszcie coś się poruszyło w sypialni, a po chwili otwarły się drzwi szafeczki.

- Dzień dobry - powiedział Joachim, sta­jąc w drzwiach sypialni i przeciągając się, aż w kościach trzeszczało.

- Dzień dobry - powiedział Gwidon i wy­konał parę koziołków w drzwiach szafki. Niezwykle pokrzepiający sen powiedział między jednym a drugim koziołkiem.

- Dochodzi wpół do drugiej, a my mamy jeszcze to i owo do zrobienia przed wieczorem - powiedział Joachim dopinając ostatni guzik kraciastej kamizelki.

Gwidon siedział już przy biurku, gotów roz­począć notatki. Spory stos doskonale zatemperowanych ołówków miał pod ręką. Wszystkie były mniej lub więcej poobgryzane z drugiego końca.

Joachim przedstawił swe plany. Najpierw udadzą się na poszukiwania w najbliższej oko­licy. Wszystkie podejrzane miejsca zostaną zba­dane. Potem pójdą cło lasu i dokładnie go prze­czeszą.

Ty zajrzysz do wszystkich szop pod mia­stem - powiedział Joachim. - Prawdopodob­nie natkniesz się na jakiegoś żbika. Jeżeli spot­kasz osobniczkę zwącą się Żanna Żbik, to zachowaj jak największą ostrożność. Ona nie ma najlepszej sławy.

Gwidon notował ze zwykłą szybkością.

- Ja sam zamierzam przejść się do Domu Gdzie Straszy - ciągnął dalej Joachim. - Niegdyś była to kryjówka rozbójników. Ale już bardzo dawno. Powiadają, że w tej ruderze straszy, ale każde stworzenie wie, że strachów nie ma.

- Zupełna niedorzeczność wierzyć w stra­ch - zgodził się Gwidon.

- Po zbadaniu tych dwóch miejsc udamy się w głąb lasu. Ty do Północnego, ja do Południowego. Nie muszę chyba dodawać, że bę­dziemy w przebraniu. W lesie można by zasto­sować metodę mrowiska, myślę jednak, że spró­bujemy innego przebrania. Mamy teraz sezon smardzów i czy nie najodpowiedniej byłoby przebrać się za zbieraczy smardzów? Trzeba tylko mieć oczy szeroko otwarte! I pamiętać, że w każdym krzaku może być ukryty szpieg! - zakończył Joachim.

Po wypiciu kilku filiżanek herbaty i zjedze­niu całej torebki sucharków gotowi byli do wyjścia. Joachim ubrał się w zniszczoną bre­zentową kurtkę i czapkę z naderwanym dasz­kiem. Gwidonowi pożyczył marynareczki, w której chodził jako dziecko. Leżała na nim jak szyta na miarę. Każdy z nich przewiesił sobie koszyk przez ramię i zanim się rozeszli w róż­ne strony, Joachim powiedział:

- Spotykamy się o szóstej wieczorem. Wte­dy wydam dalsze rozkazy.

Dom Gdzie Straszy stał w lesie za miastem. Gdy Joachim się zbliżył, dom wydał mu się jeszcze bardziej opuszczony i upiorny niż zwy­kle. Drzwi wisiały krzywo na jednej zawiasie, wiele szyb było wybitych. Wiatr wydymał przez nie lekkie firanki.

Joachim nieulękle wszedł. Drzwi skrzypnęły złowrogo. Joachim trzymał w ręku lasso, goto­we do natychmiastowego zarzucenia. Bo prze­cież można było przypuszczać, że natknie się na jakiegoś rabusia.

Lecz dom robił wrażenie pustego. Joachim nieruchomo stał na progu, gdy nagle wydało mu się, że słyszy czyjś głos. Głos dochodził z najbliższego pokoju. Joachim na palcach pod­szedł do drzwi i zajrzał przez szparę. Na środku pokoju stało połamane krzesło, a pod jedną ze ścian szafa, której drzwi były uchylone. Ale żadnego żywego stworzenia.

Gadaninę wciąż jednak było słychać i Joachi­mowi zaczęło się to już wydawać niesamowite, gdy z szafy wysunęła się głowa szczura.

- Witaj - powiedział Joachim, wciąż je­dnak mając się na baczności. Któż mógł wiedzieć, co stanie się w następnej chwili.

- Dzień dobry, dzień dobry - powiedział szczur wyłażąc z szafy.

Wyglądał bardzo staro, futro miał wyliniałe i tylko jeden ząb mu pozostał. Z całą pewnoś­cią stary i najzupełniej pokojowo usposobiony szczur, pomyślał Joachim. Potem powiedział:

- Wydawało mi się, że słyszałem tu jakąś rozmowę.

- Hi, hi - roześmiał się szczur. - To prze­cie ja. Nie mam teraz z kim porozmawiać, tylko sam z sobą, hi, hi. Więc mówię do siebie. Czasem nawet porządnie się z sobą kłócę, trze­ba ci wiedzieć. Hi, hi, hi.

Po wysłuchaniu tych informacji Joachim za­czął wypytywać starego szczura. Czy nie miał ostatnio jakichś przygodnych gości? Czy ktoś obcy a podejrzany nie kręcił się koło domu, nie skradał zza węgła? Czy ten ktoś nie wyglądał na rabusia?

Owszem, szczur miał coś do powiedzenia. Pa­rę razy wczesnym rankiem widział nie mniej

niż czterech podejrzanych osobników, szli brze­giem lasu. Ubrani byli w czarne peleryny, wy­dawało mu się nawet, że mieli maski na twa­rzach.

Joachim uznał informacje za bardzo cenne, podziękował szczurowi i wyszedł. Przedtem je­dnak szczur pokazał mu, gdzie widział tych obcych. Joachim ukrył lasso pod wiatrówką, a wyciągnął olbrzymie szkło powiększające.

Nie udało mu się odkryć śladów na mchu. Obcy szli widać ścieżka prowadzącą między drzewami. Z początku wiodła ona prosto w kie­runku południowym, po kilkuset metrach skrę­cała jednak na południowy zachód.

W lesie było parno i gorąco. Joachim chętnie zdjąłby z siebie kurtkę. Ale miał pod nią kra­ciastą kamizelkę, a zbieracz smardzów w kra­ciastej kamizelce wyglądałby wielce podejrza­nie!

Na wysokim pieńku siedział stary kruk i mrużył oczy pod słońce. Joachim podszedł do niego i spytał:

- Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie są najlepsze grzybowe miejsca?

- Kra-kra-kro-kro-kraks - odrzekł kruk. Joachim słowa z tego nie zrozumiawszy powiedział:

- Aha, bardzo dziękuję. - I poszedł dalej ścieżką.

Od czasu do czasu znajdował smardze i pod­nosił. Częściej jednak wkładał do koszyka szy­szki i kamyki. Nikt, patrząc na niego, nie mógł­by podejrzewać, że nie jest zwykłym zbiera­czem grzybów.

Lecz między drzewami wszędzie rozpostarte były sieci pajęcze, a w każdej z nich czatował pająk. Mogły to być zwykłe uczciwe pająki, a mogły być pająki szpiegujące w służbie rabu­siów.

Właśnie, rabusie. Joachim skłonny był wie­rzyć, że jest ich więcej, nie jeden, że to tych czterech tajemniczych osobników, których wi­dział szczur.

Ścieżka prowadziła coraz głębiej w las i ro­biła się coraz węższa. W pewnym miejscu prze­cinał ją strumyk. Joachim przeszedł po chy­botliwej, wąskiej kładce. Z drugiej strony ujrzał zburzone mrowisko, nieco dalej na ścieżce siedziało trzysta trzydzieści dwa tysiące czte­rysta dziewięćdziesiąt sześć mrówek i wszystkie płakały. To ich łzy utworzyły strumyk.

- Zobacz, co oni zrobili z naszym mrowis­kiem! - powiedziały wszystkie naraz.

Joachim wybąkał kilka pocieszających słów, gdy wtem nagle osłupiał. Tuż przy mrowisku kilka gałązek ułożono na krzyż, tak że tworzyły znak X przypominający wielkiego ohydnego pająka.

- Od jak dawna znajduje się tu ten znak? - spytał.

- To... - zastanowiły się mrówki i zaczę­ły ocierać sobie łzy - myśmy tego nigdy przedtem nie widziały.

Teraz Joachim wiedział, że jest na właści­wym tropie. Tajemniczy złodziej czy raczej zło­dzieje przechodzili tędy w nocy. Pospiesznie więc pożegnał się z mrówkami i podążył dalej. Ścieżka zwężała się gwałtownie, na niektórych odcinkach trudno ją było dojrzeć. W końcu zniknęła zupełnie. Joachim pełzając wśród krzewinek czarnych jagód udawał, że szuka grzy­bów. A tak naprawdę przy pomocy szkła powiększającego ukrytego pod wiatrówka przy­patrywał się ziemi.

Jeszcze kawałek mógł się posuwać śladami rabusiów, lecz potem znowu je zgubił. I zupeł­nie nie mógł ich odnaleźć. Zastanowił się przez chwilę, a później spróbował iść dalej w tym kierunku, w którym prowadziła ścieżka. Tylko musiał uważać, żeby iść prościutko jak strze­lił. Zmrużył lewe oko, a prawym spoglądał znad swego długiego nosa. Teraz tylko iść - gdzie nos zaprowadzi!

Joachim szedł. W lesie było coraz goręcej. Po godzinie znalazł się pod wielką sosną, przy której był już przedtem. Wtedy zrozumiał, że zrobił koło, że zbłądził. Poplątały mu się strony świata, nie potrafiłby powiedzieć, co jest na prawo, n co na lewo. Bardzo nieprzyjemne uczucie.

Ale Joachim Lis miał swoja własna metodę także na wypadek zbłądzenia. Wielu twierdzi, że najlepszy sposób to odwrócić kamizelkę na lewą stronę. Inni znów wierzą, że najlepiej wte­dy obiec jakieś drzewo siedem razy dokoła, i to tyłem.

Metoda Joachima polegała na wdrapaniu się na najwyższe drzewo, jakie udało mu się zna­leźć. A gdy już siedział na samym wierzchołku, wsłuchiwał się, jak mu gwiżdże za lewym uchem. Potem już dokładnie wiedział, którędy trzeba iść.

Joachim dobrze wiedział, że według podręcz­ników lisy nigdy się na drzewa nie wdrapują. On się jednak zbytnio nie liczył z tym, co pi­szą profesorowie - ludzie. Od maleńkości ła­ził po drzewach zręczniej niż wiewiórka.

Dla pewności rozejrzał się jednak uważnie dokoła. Przecież jakiś profesor mógł stać za drzewami i podglądać.

Wlazłszy na wierzchołek wielkiej sosny, po­czuł podmuch za lewym uchem. Teraz wiedział, gdzie jest jaka strona świata. Teraz rozróżniał, gdzie w prawo, gdzie w lewo.

Jeszcze pół godziny Joachim szedł w kierun­ku, w którym prowadziła ścieżka, nim się urwa­ła. Była już czwarta po południu. Pora wracać, jeżeli ma zdążyć do domu na szóstą. W powrot­nej drodze zrobi wypad do chatki Rabusia-Krętacza. Bo nigdy nie wiadomo...

Siedziba starego wilka dobrze była ukryta wśród gęstych jodeł. Joachim zakradłszy się za węgieł, przyłożył ucho do ściany i słuchał. Usły­szał jakiś regularnie powtarzający się stukot i domyślił się, że Rabuś-Krętacz kołysze się w bujaku.

Joachim zapukał, a burkliwy głos powiedział:

- Proszę wejść.

Joachim przestąpił próg i ujrzał Rabusia-Krętacza rzeczywiście siedzącego w bujaku. I wcale na rabusia nie wyglądał. Na głowie miał włóczkową czapeczkę nocną, a na nogach piękne haftowane pantofle. I robił pończochę na dru­tach!

- Cóż za gość! - warknął Rabuś-Krętacz nie przestając robić na drutach. - Czy to czasem nie chłopak starego szewca?

- Owszem, zgadza się powiedział Jo­achim, nie zamierzał bowiem zdradzać bez potrzeby, że obecnie jest detektywem.

- No cóż, ja też zostałem rzemieślnikiem w ostatnich czasach - powiedział Rabuś-Krętacz unosząc pończochę. Coś nieprawdopodobnego, jak była długa. Trudno sobie wyobrazić dłuższa pończochę. Zacząłem robić ciepłe pończochy dla wszystkich łosiąt z naszego la­su - ciągnął dalej Rabuś-Krętacz. Tyle biednych łosiąt biega po lesie, a w zimie marzną im nogi.

Joachim głęboko odczuł tę troskliwość stare­go rabusia. Pewien był teraz, że Rabuś-Krętacz to zupełnie uczciwy wilk i nie może mieć nic wspólnego z kradzieżami. Posiedział trochę, pogadali o dawnych czasach, a w końcu Joachim pożegnał się i ruszył w las.


11


Był kwadrans po szóstej, kiedy Joachim dotarł do swojej chatki. Gwidon sie­dział przy biurku bezczynnie. Z roztargnieniem obgryzał resztkę ołówka.

- Uf, na jakież trudy człowiek się musi na­rażać! - sapnął Joachim osuwając się w fotel dla interesantów.

- Niebywale męczący dzień przyznał Gwidon, dalej żując ołówek. Od czasu jak zo­stał sekretarzem prywatnym Joachima Lisa, zjadł siedem całych ołówków i kilka krótszych, napoczętych.

- Jakieś ważne obserwacje? - spytał Jo­achim.

- Prawie żadnych odpowiedział Gwi­don. - Dzień zupełnie bez wydarzeń. Szopy niemal całkowicie puste. Tylko jeden stary żbik się tam wałęsa. Żegota ma na imię. Po Żannie ani śladu. Przeniosła się na południe. Tak przy­puszcza Żegota.

- Ach, tak, więc stary Żegota jest w oko­licy - powiedział Joachim. - Wydaje mi się, że jego nie możemy podejrzewać. Jest wpra­wdzie włóczęgą, ale absolutnie uczciwym.

- W lesie Północnym - ciągnął dalej Gwi­don - żadnych śladów. Niebywale ubogi w ślady las.

Joachim opowiedział o tym, co widział, a po­tem wyłożył, jakie ma plany na wieczór. Tej nocy także będą pilnować willi Bonifacego Bor­suka: Gwidon w dalszym ciągu przebrany za biały bez, Joachim natomiast będzie wewnątrz sklepu. Oczywiście w przebraniu, tym razem jako beczka śledzi.

- Niebywały pomysł uznał Gwidon i zjadł ogryzek ołówka.

O ósmej wieczorem można było zobaczyć w sklepie towarów mieszanych Bonifacego Bor­suka stojącą w kącie beczkę śledzi. Wyglądała zupełnie zwyczajnie, ale komu by przyszła ochota bliżej się jej przyjrzeć, stwierdziłby, że jest to zupełnie niezwykła beczka. Bo śledzi w niej nie było - za to siedział w niej lis!

Joachim wywiercił otwory na ręce i nogi i dwie dziurki, żeby móc przez nie patrzeć. Te­raz właśnie wciągnął ręce i nogi do środka i beczka jeszcze bardziej wyglądała na zupełnie zwyczajną beczkę śledzi. Obok leżało jednak las­so, zwinięte, gotowe do błyskawicznego rzutu.

Beczka przeważnie stała nieruchomo w swo­im kącie. Lecz od czasu do czasu przechadzała się po sklepie i wstępowała do kantoru. Do­brych parę godzin minęło i nic się nie działo. Rodzina Borsuków kładła się zwykle spać o wpół do dziewiątej i teraz nie słychać było żadnego szmeru w całym domu.

Ale dokładnie za dwadzieścia jedenasta w kantorze rozległy się ciche, skradające się kro­ki. Joachim czuwał w beczce. Zobaczył, że drzwi do sklepu wolno, wolniutko otwierają się. Działo się to zupełnie bezgłośnie. Szpara powiększała się cal po calu. Joachim prawie wstrzymał oddech z przejęcia.

Wkrótce ujrzał w szparze drzwi nogę, a po chwili ukazał się właściciel nogi.

W sklepie panował półmrok, ale Joachim doj­rzał, że jest to istota dość duża, ubrana w czar­ną pelerynę i czapkę z daszkiem, głęboko nasuniętą na oczy. Czarna maska całkowicie za­krywała twarz.

Joachim dygotał w beczce z podniecenia, wciąż wstrzymując oddech. Zobaczył, że rabuś podkrada się do kasy. Szczęknął zamek, gdy złodziej obracał w nim klucz, potem aparat otworzył się bez żadnego dźwięku. Rabuś wy­garnął wszystko, co było w szufladzie aparatu, i wrzucił do worka. Po chwili wsunął szufladkę i zamknął kluczykiem, jednym z ogromnego pę­ku kluczy.

Po czym rabuś zaczął zgarniać artykuły spo­żywcze. Znikł w worku ser i paczka płatków owsianych. Następnie złodziejaszek ściągnął spod sufitu krążek kiełbasy. Odgryzł kawałek, resztę wrzucił do worka.

Nagle Joachim dojrzał w ręku rabusia mały czarny ogryzek ołówka. Wzdrygnął się zoba­czywszy, że rabuś zaczyna rysować tu i ówdzie znak X. W okropny sposób przypominały one podstępne pajączki.

Czas już był, by Joachim wziął się do dzia­łania. Dość miał dowodów świadczących prze­ciw złoczyńcy. Z błyskawiczną szybkością wy­sunął rękę przez dziurę w beczce, chwycił lasso i śmignął nim przez powietrze.

Wszystko odbyło się tak szybko, że Joachim zaledwie zdążył zobaczyć, co się stało.

Pętla lassa chybiła o kilka milimetrów. Rabuś pospiesznie porwał worek i rzucił się ku oknu. Zabrzęczało i posypały się odłamki szkła. W chwile potem Joachim wyskoczył oknem. Zobaczył, że złodziej ucieka przez ogród w kie­runku ulicy Małej. Joachim zawołał na Gwi­dona, żeby przyłączył się do pościgu, i zaczęła się dzika gonitwa przez ulice i zaułki. Przodem biegł czarno ubrany rabuś z workiem zarzuco­nym na ramię, beczka od śledzi tuż za nim, depcąc mu po piętach, a troszkę dalej krzak bzu okryty białymi kwiatkami.

Rabuś biegł dość ociężale i Joachim pewien był, że go dogoni. Nagle jednak ścigany rzucił się w bok i znikł w Zaułku Wąskim. Zaułek ten był tak wąski, że ktoś trochę tęższy, z brzusz­kiem, mógł utknąć między ścianami.

Rabuś jakoś się jednak przepchał, natomiast beczka od śledzi uwięzia. Joachim nie miał wy­boru, musiał wyskoczyć z beczki i pozostawić ja własnemu losowi. Teraz znacznie łatwiej by­ło mu biec.

Rabuś jednak zyskał dużą przewagę i biegi z kolei ulicą Wielką, a gdy Joachim miał go już-już dogonić, rzucił się w Zaułek Ciemny. Za­ułek ten był tak ciemny, że nawet przy dzien­nym świetle panował tam całkowity mrok.

Joachim wpadł w ciemność, a Gwidon za nim. Nagle odgłos kroków przed nimi ucichł. Zrozumieli, że rabuś stoi gdzieś tuląc się do ściany. Ciemność panowała nieprzenikniona i ogromnie nieprzyjemna była świadomość, że niebezpieczny opryszek gdzieś czyha.

Joachim nastawił uszu i wydało mu się, że słyszy słaby odgłos dyszenia dalej, w głębi za­ułka. Posunęli się o kilka kroków, przystanęli i nasłuchiwali. Znowu parę kroków, znowu sta­nęli. Dyszenie rabusia było coraz bliższe. Wszy­stko razem bardzo nieprzyjemne, uznał Joa­chim.

Rabuś usłyszał widać, że się skradają, bo wkrótce rozbrzmiało klapanie jego stóp. Joachim i Gwidon pospieszyli co sił.

Na ulicach było dziwnie pusto. W czasie ca­łej gonitwy żywej duszy nie spotkali. Ci, co nie poszli spać, byli pewnie w kinie. Seans na dziewiątą już miał się ku końcowi.

Rabuś biegł ulica Wielką, a potem skoczył w Zaułek Kręty. A był to zaułek tak kręty, że sam z sobą kilkakrotnie się krzyżował. Powia­dano, że w zakrętach Zaułka Krętego można było wpaść na samego siebie.

Gonitwa trwała wiele minut. Joachim dostał zawrotu głowy, wydawało mu się, że domy wirują w kółko. Gwidonowi zrobiło się niedo­brze, musiał przysiąść na brzegu trotuaru. Gor­sze to było niż jazda na karuzeli!

Rabuś też chyba skołowaciał i w końcu znów skręcił w ulicę Wielką. Tuż po nim skręcił i Jo­achim. Zobaczył, że rzezimieszek biegł chwile prosto, a potem rzucił się w Zaułek Cichy. Tam zaś panowała zazwyczaj taka cisza, że najostrożniejszy szept brzmiał jak krzyk.

Teraz między ścianami rozległo się echo kro­ków złoczyńcy, a potem kroków detektywa.

Joachim poczuł zmęczenie w nogach, ale nie należało się poddawać. Zebrał siły i odstęp mię­dzy nim i ściganym pomalutku się zmniejszał. Dzika gonitwa przeniosła się teraz aż pod samo kino.

Joachim oczom własnym nie wierzył, gdy zo­baczył, że rabuś rzucił się w obrotowe drzwi i znikł w lokalu kina.


12


Joachim Lis wtoczył się w cie­mność kina. Wydawało się, że widownia jest całkowicie wypełniona.

Większość z zainteresowaniem patrzyła na film, ale parę osób drzemało. Z ostatniego rzę­du z prawej strony słychać było lekkie chra­panie, co do którego nie mogło być wątpliwości. To chrapał zegarmistrz Tymoteusz Tumak.

Joachim jedno tylko miał na myśli: nie stra­cić z oczu rabusia. To znaczy miał to na myśli, póki nie odkrył, co się dzieje na ekranie.

Był to film o Dodusiu Dzięciole! Joachim osu­nął się na wolne miejsce i oczy jego przywarły do ekranu.

W tym momencie sytuacja Dodusia Dzięcioła nie wyglądała najlepiej. Spał w swym domku pod niebieską jedwabną kołdrą. Słychać było tylko jego spokojny oddech. Nagle w pokoju obok rozległo się człapanie! Ciche skradające się kroki słychać coraz wyraźniej i w uchylonych drzwiach ukazuje się głowa wielkiego wstrętne­go kocura.

Kocur oblizuje się, prześlizguje bezszelestnie koło framugi. Potem ostrożnie skrada się do łóż­ka. Doduś Dzięcioł śpi dalej. Wygląda na to, że śni mu się coś bardzo zabawnego, bo uśmiecha się przez sen.

Wszyscy na widowni (prócz tych, którzy śpią) wstrzymują oddech z przejęcia. Parę osób wo­ła: „Uważaj, Doduś!" Joachim najchętniej rzu­ciłby się i przepędził tego wstrętnego kocura. Doduś Dzięcioł obudził się, ziewnął głośno i znowu zasnął.

Teraz ohydny kocur stoi przy łóżku Dodusia Dzięcioła. Uśmiecha się złowrogo i już podno­si olbrzymie łapsko do uderzenia. Lecz w tej­że chwili gdy cios spadał, Doduś obudził się i wyskoczył z łóżka. Kocia łapa zmieniła łóżko w kupkę drewna, ale Doduś cały i zdrowy sie­dział sobie na brzegu miednicy. Kot parsknął ze złości, a Doduś zaczął go ochlapywać wodą.

W końcu kot, ociekając wodą, musiał się wy­cofać.

Teraz cała widownia śmiała się i wiwatowała. Zapalono światło, widzowie tłoczyli się ku wyj­ściu.

Tylko Tymoteusz Tumak spał dalej w osta­tnim rzędzie. Siedział tak zwykle, póki nie przyszła sprzątaczka i nie zbudziła go.

W ciągu tych kilku minut patrzenia na film Joachim Lis zupełnie zapomniał o pościgu za rabusiem. Teraz szybko rozejrzał się dokoła i stwierdził, że rabusia nie ma wśród tłoczących się do wyjścia. Prawdopodobnie przebiegł tylko przez salę i wydostał się zapasowym wyjś­ciem. Niebywale sprytnie, pomyślał Joachim to­rując sobie drogę w tłoku.

Przed kinem też rabusia nie było. Nie, bo od dawna już oczywiście ukrył się w bezpiecznym miejscu.

Pomrukując z niezadowolenia Joachim ru­szył ulica Małą w kierunku sklepu towarów mieszanych Bonifacego Borsuka. Żeby ten rabuś miał choć tyle rozumu, by zatrzymać się i popatrzeć na film!

Cała rodzina Borsuków kręciła się po domu w nocnych strojach. Wszyscy się obudzili, kie­dy rabuś wyskoczył oknem. U szczytu schodów stali, trzymając się za ręce, Linus i Lina. Tro­chę przestraszeni, ale i zaciekawieni.

To mnie zupełnie zrujnuje - biadał Bo­nifacy. Miał na głowie niebieską czapeczkę noc­ną z pomponem.

- Spokojnie, tylko spokojnie - powiedział Joachim, choć on sam bardzo daleki był od spo­koju.

Lecz przypomniawszy sobie, czego uczył się z zeszytów Kursu Korespondencyjnego dla De­tektywów Prywatnych, poczuł się trochę pe­wniej. „W końcu każdy złoczyńca popełnia ja­kąś omyłkę, która go nieuchronnie zdradza. Zbrodnia doskonała nie istnieje".

To już nie tylko ser i kiełbasa, i wszyst­kie pieniądze z kasy - powiedział Bonifacy. -Najgorsze, że zniknęły klucze do szafy pancer­nej. Były w kasie. Oka nie zmrużę, póki nie będę miał w ręku całego pęczka kluczy. Trzeba panu wiedzieć, panie Lisie, że w tej szafie są niezmierzone skarby. Broszki z pięknymi niebieskimi kamykami, spinki do krawata z prawdziwego złota, kryształowe kolczyki, naszyjni­ki z pereł, drogie kamienie. Oj, oj, co tu robić, co tu robić!

- Iść spać - powiedział Joachim zdecydo­wanym głosem. - Mam przeczucie, że tajemni­ca zmierza ku rozwiązaniu. - Choć prawdę mówiąc Joachim wcale nie miał takiego prze­czucia. Uważał tylko, że musi jakoś uspokoić wzburzonego kupca.

Joachim przypilnował, żeby wszyscy wrócili do łóżek. A otuliwszy borsuczęta, sam wrócił do domu.

Starym zwyczajem zajrzał do wiszącej na sośnie przed domem skrzynki na listy. Zwykle bywała pusta, ale dziś - nie! Joachim wyłowił małą różową kopertę. Każdy by się ucieszył do­stając nieoczekiwanie różowy liścik. Kąciki ust Joachima rozciągnęły się aż po uszy.

Wszedł do domu i otworzył list. Ale w mia­rę jak czytał, kąciki ust opadały coraz niżej i niżej. Gdy skończył, prawie złączyły się w podkówkę pod brodą. Złapał się za głowę i wykrzyknął:

- Ajajajaj, końca nie ma tym nieszczęś­ciom!

Następnie osunął się na fotel dla gości. Po chwili zasnął, a list spadł na podłogę. Różowy list wypełniony trochę zawiłym, ale pięknym pismem.


13


Gdy Joachim obudził się, było rano. Przetarł oczy i bardzo się zdziwił zoba­czywszy, że całą noc przespał w fotelu. U jego stóp leżał różowy list. Joachim podniósł go i raz jeszcze przeczytał:

Drogi Joachimie!

Postaraj się być w domu, bo przyjdę jutro.

Serdeczne pozdrowienia od ciotki Amalii".

Joachim westchnął odkładając list. Wiedział, że będzie prawie zupełnie niemożliwe cokol­wiek choćby popchnąć sprawę tajemniczych kradzieży, mając w domu ciotkę.

Ciotka Amalia bywała czasem jedna z naj­milszych w świecie ciotek. Ale w następnej chwili mogła się okazać jedną z najgniewniejszych ciotek na świecie. Mieszkała sama w domku położonym głęboko w lesie. Dwa razy do ro­ku odwiedzała swojego siostrzeńca Joachima i zostawała u niego przez tydzień.

Za każdym razem przynosiła Joachimowi ja­ko prezent doniczkę z kaktusem. Wmówiła so­bie, że Joachim ogromnie lubi rośliny donicz­kowe. Z latami tyle się w jego domu nazbie­rało kaktusów, że nie mieściły się na oknie. Kilka doniczek Joachim musiał wstawić do spi­żarni, kilka pod łóżko, a jedną trzymał na za­piecku.

Raz Joachim wyrzucił trzy kaktusy do śmie­tnika, bo uważał, że w mieszkaniu robi się już za ciasno. Tego samego dnia zjawiła się ciotka Amalia. Joachim dostał jak zwykle w prezencie jeden kaktus. A później ciotka Amalia przynio­sła jeszcze trzy kaktusy. Promieniejąc radością opowiedziała, że znalazła je w śmietniku. Naj­prawdziwsze kaktusy!

Ciotka Amalia była też jedną z najgłuchszych w świecie ciotek. Małe trzęsienie ziemi mogłoby nastąpić tuż za jej plecami, a ona by zupełnie nic nie usłyszała. Wprawdzie nie tak dawno sprawiła sobie trąbkę i od tego czasu słyszała lepiej niż inni. To znaczy wtedy, kiedy przyszła jej ochota posłużyć się trąbką.

A teraz ciotka wkrótce tu będzie. Joachim wstał, przeciągnął się sennie, rozprostował no­gi. Nagle w oczy wpadła mu karteczka przypię­ta do stołu pluskiewką. Umieszczono ją tam, gdy Joachim spał. Szeroko otwierając oczy, Jo­achim czytał:

Kto szpieguje i w cudze sprawy się wtrąca, źle na tym wyjdzie - Świszczący X".

Joachim zupełnie się ocknął. Mały znak X wpatrywał się w niego niby podstępny pajączek. Joachim poczuł, że kolana się pod nim uginają. Świszczący X, najniebezpieczniejszy złoczyńca świata! To nie może być prawda!

Joachimowi przypomniało się, że czytał w „Przeglądzie Zwierzęcym" o tym niebezpiecz­nym rabusiu. Nikt go nie widział. Zupełnie nie­oczekiwanie pojawiał się w jakiejś części kraju i buszował, a nikt mu nie potrafił w tym prze­szkodzić. Nie było zamka ni zasuwy, które by się oparły Świszczącemu X-owi. I nie pozostawiał żadnych śladów. Zawsze tylko na miejscu zbrodni wyrysowywał mały znak X. Znak, który w przerażający sposób podobny był do złośli­wego pajączka.

Ostatni napad Świszczącego X-a był szeroko opisywany. Wtedy zrabował całe miasto! Zniknęło kawałek po kawałku. Jednej nocy jakiś komin, następnej nocy jakiś dach czy balkon. I tak dom po domu znikał, aż w końcu nie zo­stało nic, co by przypominało, że w tym miej­scu było miasto.

Lecz w ciągu ostatnich lat nie było w gaze­tach ani jednego słowa o Świszczącym X-ie. Powszechnie przypuszczano, że gdzieś odszedł na zawsze. Nic więc dziwnego, że w związku z kradzieżami w Modrzejowie nikomu na myśl nie przyszedł Świszczący X.

Stojąc z karteczka w ręce, Joachim drżał ca­łym ciałem. „Kto szpieguje i w cudze sprawy się wtrąca, źle na tym wyjdzie". Ten najgroź­niejszy z przestępców znany był ze swej bez­względności.

Zabębniono w drzwi i Joachim musiał ode­rwać się od swych myśli. Od razu poznał, że to ciotka Amalia. Ona zawsze stukała rączką para­solki.

Stanęła na progu i uśmiechając się rzekła:

- No wiec znowu jestem, drogi Joachimie. W jednej ręce trzymała trąbkę podobną do

wielkiego lejka. W drugiej - torbę i parasolkę. Nigdy nie odważyła się wyjść z domu bez para­solki. Jeżeli nie padało, mogła jej użyć w ty­lu innych celach, na przykład do zastukania w drzwi. Na głowie ciotka Amalia miała dziwa­czny kapelusz, podobny do kaktusa.

- A tu mam dla ciebie małą niespodziankę - ciągnęła dalej, wyjmując paczkę z torby.

Ty tak lubisz rośliny doniczkowe. Proszę bardzo.

Joachim podziękował i wziął paczkę. A otwo­rzywszy ją, mógł ustawić na biurku dwudziesty siódmy w swym domu kaktus.

Joachim nie zdążył jeszcze ust otworzyć, gdy ciotka Amalia wybuchnęła:

- Co to, drogi Joachimie, czyś ty chory? -

I dla pewności sama sobie odpowiedziała: - Tak, oczywiście, że chory. Blady jesteś jak księ­życ. Natychmiast powiedz, co ci jest!

- Nic, kochana ciociu powiedział Jo­achim. Wiedział jednak, że jest blady, a na myśl o liście z pogróżkami czuł, że jest chory.

Tylko się nie wykręcaj, Joachimie - po­wiedziała ciotka Amalia. - Natychmiast marsz do łóżka! Stara ciotka dobrze widzi, co się z to­bą dzieje.

I na nic się nie zdały protesty Joachima. Mi­giem znalazł się w łóżku.

- Leż spokojnie, a ja ci przygotuję wrzątku z miodem - powiedziała ciotka Amalia i za­częła krzątać się koło komina.

Joachim leżał i skręcał się. Ciotka Amalia mogła być niebezpieczna, gdy zaczęła od tej strony. I to właśnie teraz, kiedy tyle było do roboty! Przede wszystkim należało przeczesać Las Południowy. Joachim pewien był, że tam znajdą groźnego rabusia. Żeby tylko Gwidon dobił wreszcie do domu. Wyglądało na to, że calusieńką noc spędził na dworze.

Właśnie gdy Joachim do końca domyślał tę myśl, usłyszał szczęknięcie drzwi. I mały krza­czek białego bzu chyłkiem przekroczył próg.

- Pst! - powiedział Joachim kładąc palec na ustach. Trzeba było przechytrzyć ciotkę Amalię.

z łóżka i porwał swoje ubranie. I dokonał prawdziwej ucieczki z włas­nego domu. Gwidon Gronostaj podążył za nim krok w krok.

- Chodź - szepnął Joachim i pobiegł w kie­runku lasu.

Wleźli pod gęstą jodłę, Joachim Lis ubierał się, a Gwidon opowiadał o swych przeżyciach w zwykły sposób: krótko, urywanie.

Poprzedniego wieczora, gdy gonili rabusia, Gwidon, jak wiadomo, przysiadł na trotuarze w Zaułku Krętym. Po chwili osłabienie minęło i Gwidon pociągnął w stronę kina. A tam omal nie został przewrócony przez rabusia, który wy­biegł zapasowym wyjściem.

Gwidon nie zwlekał z podjęciem pościgu. Rabuś skierował się prosto do Południowego Lasu, nie zauważył, że ktoś za nim idzie. Bo Gwidon wskoczył do rowu, ciągnącego się w kierunku lasu. Znalazłszy się wśród drzew, rabuś zwolnił nieco, a wkrótce wszedł na ścieżkę.

Gwidon nie miał żadnych trudności ze śle­dzeniem go. Wprawdzie jedno czy drugie zwie­rzę mogło uznać za dość niezwykłe, że starannie wypielęgnowany krzaczek białego bzu znalazł się w środku lasu. Ale jakoś wszystko szło do­brze.

Mniej więcej po godzinie tropienia rabuś na­gle zniknął. Gwidon myślał, że ziemia go po­chłonęła. Ale po bliższym poszukiwaniu znalazł otwór prowadzący do groty w skale, dobrze ukryty za rozgałęzioną jodłą. Gwidon przez chwilę stał przed grotą i nasłuchiwał. Wyda­wało mu się, że słyszy dochodzące z głębi przy­najmniej trzy różne głosy. Potem zawrócił, lecz w powrotnej drodze do domu poczuł takie zmę­czenie, że położył się pod jodłą i zasnął. Obu­dził się dopiero, kiedy słońce było już wysoko.

Gdy Gwidon skończył opowiadanie, Joachim zatarł ręce i powiedział:

- Ja także dokonałem pewnego odkrycia, udało mi się przypadkiem dowiedzieć, kim jest rabuś. Zgaduj, do trzech razy!

- Nie potrafię - rzekł Gwidon.

- Świszczący X - powiedział Joachim.

- Świszczący X?! powtórzył Gwidon odrobinę drżącym głosem. - Nie do wiary. To zupełnie niemożliwe.

Joachim pokazał mu kartkę, którą znalazł na biurku.

- Niebywale zuchwała groźba - uznał Gwi­don.

- Ale my się nie damy zastraszyć oświadczył Joachim zdecydowanie.

I opowiedział, jaki program dnia wymyślił. Gdy skończył, Gwidon powiedział:

- Niebywale śmiały plan.


14


W chwilę później przygotowa­nia w domu Bonifacego Borsuka były w pełnym toku. Pani Borsuczyna wyszukała na strychu stare połatane ubrania i Joachim przymierzał właśnie parę wystrzępionych ciemnozielonych spodni z kraciastymi łatami na kolanach. Gwi­don już włożył na siebie ubranie będące odpo­wiednim strojem dla włóczęgi. Na nogach miał parę zupełnie rozlatujących się popękanych trzewików, a marynarka i spodnie były podarte i zakurzone. Na głowie tkwiła mocno znoszona czapka z daszkiem. Trudno byłoby poznać tak starannie zwykle ubierającego się Gwidona Gronostaja.

A po chwili równie trudno byłoby poznać dyplomowanego detektywa Joachima Lisa. Na jednej nodze miał kalosz, na drugiej skrzynecz­kę od cygar. Marynarka pokryta była łatami we wszystkich możliwych kolorach. A na głowę włożył kapelusz wypożyczony od stracha na wróble w ogrodzie.

- Niebywale twarzowy strój - orzekł Gwi­don z podziwem.

- No, więc gotowi jesteśmy do dzieła - po­wiedział Joachim pusząc się przed lustrem.

- Byle się tylko coś nie przydarzyło - bojaźliwie wtrąciła pani Bibianna.

- Oka nie zmrużę, póki nie będę miał w rę­ku kluczy od kasy - powiedział Bonifacy.

Lina i Linus siedzieli w kącie coś szepcząc. Wyglądali przy tym dość tajemniczo.

Wkrótce można było ujrzeć dwóch włóczę­gów wychodzących z miasta w kierunku Połu­dniowego Lasu.

Plan Joachima był równie śmiały, jak prosty. Pójdą aż do jaskini i najmą się do pracy u ra­busiów. Przebranie włóczęgowskie to było właściwie zwykłe przebranie rabusiów.

Z początku Gwidon zaproponował, żeby przy­prawili sobie fałszywe brody i wąsy. Ale wtedy Joachim wyrecytował, co napisano na stronie 934 podręcznika Kursu Korespondencyjnego:

,,W dawnych czasach detektywi często zao­patrywali się w komplet fałszywych bród i wą­sów. Współcześni detektywi wiedzą jednak, jak beznadziejnie przestarzałe są podobne metody przebierania się. W naszych czasach detektyw z przyklejona brodą natychmiast wzbudziłby podejrzliwość bandytów, a nie należy zapomi­nać, jak łatwo można zgubić przyklejoną brodę w sytuacji krytycznej. Każdy trzeźwo myślący detektyw wie, co może się zdarzyć w podobnych wypadkach".

Około południa Joachim i Gwidon stanęli przed wejściem do jaskini. Wahali się przez chwilę, lecz Joachim powiedział stanowczo:

- Wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko zręcznie zagramy nasze role.

- Niebywale zręcznie - rzekł Gwidon. Joachim sprawdził, czy lasso znajduje się na właściwym miejscu, pod zbójecką kurtką. Gwi­don też miał małe lasso pod kurtką. Od kiedy wstąpił na służbę do Joachima, pilnie ćwiczył i zaczynał już nabierać wprawy.

Potem dwaj przebrani rzezimieszkowie nurknęłi za gęstą jodłę. Najpierw weszli w wąski ciemny korytarz, który prowadził do wielkiej groty oświetlonej łojową świeczka.

Wokół płomyka, na drewnianych skrzynkach, siedzieli trzej zbójcy. Zerwali się, usłyszawszy skradające się kroki w korytarzu.

- Co tu robicie? - warknął groźnie jeden ze zbójców. Był to duży wilk. Dwaj pozostali byli niedbale ubranymi borsukami. Wszyscy mieli na twarzach czarne maski.

- Szukamy jakiejś pracy - powiedział Jo­achim usiłując wyglądać na prawdziwego

zbója.

- Chwilowo nie mamy nic do roboty.

- Niebywałe, ale zupełnie nic - dodał Gwi­don głosem rzezimieszka.

- Wrrr - zawarczał wilk-rabuś zbliżając się groźnie. Przyjrzał się im podejrzliwie.

- Jesteśmy przeszkoleni w zawodzie rabu­siów - powiedział Joachim.

Okrążywszy ich parę razy, wilk jak gdyby nabrał zaufania. Zbójeckiemu przebraniu Jo­achima i Gwidona nic nie można było zarzucić.

- Potrzebujemy rzeczywiście paru dodatko­wych zbójów - powiedział wilk. - Ale nie myślcie, że tak od razu możecie dostać się do bandy. Najpierw szef musi się wam trochę przyjrzeć, a potem przez pewien czas będziecie na próbie. Szef powinien nadejść lada chwila.

Joachim usiłował rozejrzeć się trochę po ja­skini, ale nie udało się. Gdy tylko na krok się ruszył, miał za sobą któregoś z czujnych rabu­siów.

- Pograjmy sobie chwileczkę - powiedział wilk, wymachując talią kart.

Tak więc Gwidon i Joachim zasiedli razem z pozostałymi do gry w Czarnego Piotrusia. Wilk wprawną ręka rozdał karty. Ale cała talia była tak czarna, że trzeba było dobrze oczy wy­trzeszczać, żeby dojrzeć, czy się wyciągnęło kominiarzową, czy piekarza, czy może samego Czarnego Piotrusia. Jeśli o Joachima chodzi, to nigdy w życiu nie widział podobnie brudnej talii kart.

Mały płomyk oświetlał nieruchome twarze zbójów pochylone nad kartami. Rzadko padało jakieś słowo. Joachim i Gwidon usiłowali wy­glądać równie niewzruszenie i zbójecko. Trzeba było dobrze rozegrać tę grę.

Ale nagle stało się. Na Joachima przyszła kolej wyciągnąć kartę i z kupki jednego z borsu­ków wyciągnęły mu się dwie karty. Wcale nie miał takiego zamiaru, tylko karty się skleiły od brudu.

- Oszukuje! krzyknął borsuk i cisnął karty na ziemię.

- Od razu się poznałem! - powiedział dru­gi borsuk. - Od razu się poznałem, że tym typ­kom nie można ufać.

Tu nie miejsce dla oszustów! - warknął wilk szczerząc zęby. - Uczciwość jest naszą zasadą.

- Do klatki! - zawołał pierwszy borsuk. I w mgnieniu oka Joachim i Gwidon zostali zamknięci w żelaznej klatce w ciemnym kącie jaskini. Rabusie związali ich na dodatek.


15


- No, tośmy fatalnie wpadli - zauważył Joachim.

- Niebywale fatalnie - przyznał Gwidon.

Trzej rabusie dalej grali w karty. Ich twa­rze ukryte za kartami były nieruchome, mówili krótkimi urywanymi zdaniami. Wcale zresztą nie warto było słuchać, bo mówili o rzeczach zupełnie obojętnych, więc Joachim i Gwidon nie słuchali.

Nagle jednak dwaj więźniowie zobaczyli, że rabusie skoczyli, jakby użądleni przez osy. Za­panowała zupełna cisza. Stali nieruchomo, wy­prostowani jak świece. Tylko mała łojowa świeczka wcale nie znieruchomiała. Jej płomyk migotał niespokojnie. W wąskim przejściu pro­wadzącym do pieczary dało się słyszeć ostrożne stąpanie.

Szef nadchodzi! Świszczący X stał w ciemności u wejścia do groty. Wolniutko wyłaniał się z mroku i wstępował w krąg światła.

Joachim i Gwidon z wrażenia zupełnie prze­stali oddychać. Poznali tajemniczego osobnika w czarnej pelerynie. Czapka z daszkiem nasu­nięta głęboko na oczy. Cała twarz ukryta pod czarną maską. Ten sam zbój, którego wczoraj wieczorem gonili przez calusieńki Modrzejów.

Trzej pozostali zbóje wciąż stali na baczność. Widocznie mieli ogromny respekt wobec swego szefa.

Świszczący X przez chwilę milczał, potem niedostrzegalnym prawie ruchem dał im znać, że mogą usiąść, i cichym głosem spytał:

- Wszystko w porządku?

- W porządku szefie - odpowiedział wilk-rzezimieszek. - Wsadziliśmy do klatki dwa wątpliwe typy. Niby to pracy szukali. Od razu wydało nam się, że podejrzanie wyglądają. Oszukiwali w grze, niewiniątka!

Zbój w czarnej pelerynie wolno podszedł do klatki. I tak Gwidon i Joachim znaleźli się oko w oko z najpotężniejszym złoczyńcą świata, ze Świszczącym X-em. Poczuli, że zimne ciarki pełzną im wzdłuż grzbietu. Jedna z najohydniejszych chwil w ich życiu.

Świszczący X słowa nie powiedziawszy wró­cił do grupy skupionej wokół świeczki.

Rabusie zaczęli naradzać się nad swymi pla­nami na nadchodzącą noc. Świszczący X mówił cicho, Joachim i Gwidon nie mogli dosłyszeć, co mówi.

Głos jednak wydawał się Joachimowi jakiś znajomy. Gdzie on go już słyszał? Rabuś świszcząco wymawiał s i głos miał zdecydowanie nieprzyjemny.

Stopniowo rabusie robili się coraz głośniejsi i nastawiwszy uszu Joachim mógł dosłyszeć każde słowo. Gdy skończyli, wiedział, co za­mierzają.

Tej nocy miano dokonać nowego „skoku" na sklep towarów mieszanych Bonifacego Borsuka. Wczorajszej nocy Świszczący X zdobył przecież klucze do szafy pancernej. Teraz zaś miała ona zostać opróżniona ze swej zawartości!

Joachim szarpał sznurem, którym był zwią­zany. Cóż za okropność siedzieć tak i nic nie móc zrobić.

- O godzinie piątej będę tam, gdzie zawsze zakończył Świszczący X. Napad też o zwykłej porze. - A zwracając się do wilka dodał: - Ty pójdziesz ze mną i zaczekasz na skraju lasu koło Domu Gdzie Straszy. Na wy­padek, gdyby się zdarzyło coś nieprzewidzianego. - A do dwóch borsuków powiedział: - Wy zostaniecie tutaj i będziecie mieć oko na więź­niów.

Zbliżała się piąta po południu. Dwaj rabusie przygotowali się do wielkiego napadu i zniknęli w wąskim korytarzu.

Joachim i Gwidon tarmosili swe więzy. Sie­dzieli tu bezczynnie, a dwaj niebezpieczni zło­czyńcy z każdą sekundą zbliżali się do Modrzejowa. Świszczący X powiedział, że napad od­będzie się o zwykłej porze. Czyli musi się to stać za dwadzieścia jedenasta, myślał Joachim.

Spotnieli z wysiłku, ale na nic się to nie zda­ło, postronki tylko głębiej wrzynały się im w ręce i nogi. Gwidon zaczął turlać się pod ścianę klatki. Musiało się to odbywać niepostrzeżenie milimetr po milimetrze. Dopiero po godzinie siedział oparty plecami o żelazną kratę.

Teraz wziął się do przepiłowywania o kratę postronka krępującego mu ręce. Może uda mu się przetrzeć sznur. Ale niezbyt długo potrwało, gdy jeden ze strażników odkrył tę próbę uwię­zionego.

- Jeżeli nie przestaniecie, przykujemy was łańcuchem do skały! - zagroził borsuk.

Po tym ostrzeżeniu rabusie powrócili do gry w Czarnego Piotrusia. Choć dziwnym zbiegiem okoliczności żaden z nich ani razu nie został Czarnym Piotrusiem. Wynikało to oczywiście stąd, że wszystkie karty były jednakowo czarne.

Nagle w wąskim przejściu dały się słyszeć kroki. Pospieszne, gniewne kroki. Rabusie znie­ruchomieli w czujnym napięciu. Po kilku chwi­lach jakaś postać wynurzyła się w korytarzu i weszła w krąg światła.

Joachim i Gwidon krzyknęli ze zdumienia, zobaczywszy, kto to taki. Była to ciotka Amalia. W jednej ręce trzymała parasolkę, w drugiej olbrzymią trąbkę. Od razu można było poznać, że jest w najbardziej jadowitym humorze. W tej chwili była z pewnością najbardziej roz­juszoną ciotką na świecie. Podeszła wprost do rabusiów i przeszywając ich spojrzeniem syk­nęła:

- Coście zrobili z moim siostrzeńcem?!

- A, to stara ciotka któregoś z tych oszu­stów - powiedział jeden rabuś.

- Do klatki ją - rzekł drugi borsuk. Lecz nim zdążyli ruszyć się z miejsca, ciotka Amalia przystąpiła do działania z niewiarygo­dną szybkością. Parasolka jak błyskawica wystrzeliła w powietrze i jeden rabuś cicho osu­nął się na ziemię. W tejże chwili drugi dostał cios trąbką. Aż im obu gwiazdy w oczach zamigotały.

Teraz dopiero ciotka Amalia odkryła klatkę z więźniami. Podeszła do niej szybkim, gniew­nym krokiem i wbiwszy oczy w Joachima krzyknęła:

- Chciałabym wiedzieć, czy to tak się po­stępuje ze starą ciotką? Dorosły mężczyzna, a ucieka z łóżka, choć chory. Akurat wtedy, kie­dy mu przygotowałam wrzątek z miodem.

Był to tylko wstęp do prawdziwej bury, istnego kazania. Joachim i Gwidon daremnie próbowali wtrącić jakieś słowo. Joachim nie mógł zrozumieć, jak Ciotka Amalia znalazła drogę aż tutaj. Ale nad tą zagadką nie warto się było nawet zastanawiać. Ciotka Amalia zawsze była groźniejsza niż siedem innych ciotek ra­zem wziętych.

- Może byś nas tak uwolniła - powiedział Joachim, kiedy ciotka już się nieco wyfukała. Ale zaraz zrozumiał, że to bezcelowe, bo ciotka Amalia nic nie słyszy, póki nie przystawi sobie trąbki do ucha.

Wtem Joachim dostrzegł ku swemu przeraże­niu, że jeden z rabusiów ocknął się i chwyciwszy sznur wiszący na ścianie jaskini, zaczął skradać się ku ciotce Amalii. Gwidon i Joachim wrzas­nęli z całej siły, ale cóż, ciotka Amalia wcale tego nie słyszała.

Po chwili ciotka została pokonana i skrępo­wana. Następnie wrzucona do klatki. Oczy jej ciskały błyskawice złości, a wymyślała tak, że cała sfora szczekających psów nie narobiłaby większej wrzawy. W końcu rabusie nie mogąc znieść tego hałasu nałożyli jej knebel.


16


Było już po dziesiątej. Dwaj rabusie wciąż jeszcze grali w karty. Łojowa świeczka rzucała upiorne światło na ich nieru­chome zbójeckie twarze. Płomyk migotał, bo po­został już tylko mały ogarek świeczki.

W klatce siedzieli Joachim, Gwidon i ciotka Amalia. Joachima zimny pot oblewał, kiedy spoglądał na wiszący na ścianie jaskini zegar. Jeszcze co najwyżej pół godziny i kasa pancer­na Bonifacego Borsuka zostanie opróżniona. Mi­nuty uciekały z niebywałą szybkością. Joachim marzył o tym, żeby zatrzymać czas.

Żadne z nich nie wiedziało, jak długo będą tak siedzieli uwięzieni. Dni, noce, może nawet całe tygodnie. A przez ten czas Świszczący X i jego kompania będą bez przeszkód oddawać się swej zbrodniczej działalności. Następnej nocy może zaczną kawałkami rozkradać dom. No cóż, może Świszczący X planuje zrabowanie ca­łego Modrzejowa?!

Joachim pogrążył się w tych straszliwych myślach, a zimny pot spływał mu z czoła. Aż tu nagle dziwny dźwięk dotarł do pieczary. Jo­achim nastawił uszu, Gwidon zrobił to samo. A także dwaj rabusie. Tylko ciotka Amalia nie nastawiła uszu, bo nie słyszała absolutnie nic.

Dziwny dźwięk powtórzył się. Trochę przypo­minał wołanie sowy, ale niezupełnie. Nie, nikt nigdy dotąd takiego dźwięku nie słyszał. Wszy­scy w jaskini (prócz ciotki Amalii) siedzieli z nastawionymi uszami. W zupełnej ciszy. Wszyscy się zastanawiali, jakie to leśne zwierzę może wydawać tak dziwny głos. I wszyscy my­śleli, że takiego zwierzęcia nie ma.

Rabusie tak samo byli zaciekawieni, jak więźniowie. Jeden z nich udał nawet, że musi wyjść, pewnie po to, żeby wykryć to nie istnie­jące zwierzę. Dość długo nie wracał. Dziwny głos wciąż było słychać, ale coraz bardziej z daleka. Ciekawość drugiego z opryszków wzrastała. W końcu i on też musiał wyjść, żeby rozejrzeć się za zwierzęciem, jakiego wcale nie ma.

Dość długo nie było obu rabusiów, a świeczka łojowa już gasła. Wtedy właśnie zamknięci w klatce usłyszeli skradające się kroki w koryta­rzu (oczywiście ciotka Amalia nic nie słyszała) i zwrócili spojrzenia ku wejściu. I któż się tam zjawił mrugając oczami od światła? Ano, ma­ły Linus Borsuk!

Szybko podbiegł do klatki. Wyjął scyzoryk i przez kratę przeciął postronek, którym skrę­powany był Joachim. Potem Joachim wziął scyzoryk i uwolnił pozostałych. Linus wydłubał z rękawa pilnik i podał go Gwidonowi mówiąc: - Weź, a ja poszukam kluczy. I zaczął szu­kać po grocie, ale żadnego klucza nie znalazł. Oczywiście rabusie nosili klucze przy sobie.

Trzeba było jak najszybciej przepiłować za­mek. Gwidon pracował z szybkością wichru, żelazne opiłki tylko fruwały. Kiedy Gwidon się zmęczył, zastępował go Joachim.

Gdy ciotka Amalia została uwolniona od knebla, słowa po prostu z niej trysnęły. Jak rzeka, która przerwała tamę. Tylko nikt nie miał czasu jej słuchać. Znaczenie miały nawet sekundy!

Zamek musiał lada chwila ustąpić. Gwidon piłował tak, że i zamek, i pilnik rozgrzały się do czerwoności. Wreszcie rzucili się ku drzwiom. Zamek puścił i więźniowie wypadli z klatki. Lecz w tejże chwili rabusie wbiegli w korytarz. Cóż za nieszczęście!

Ale gdy wszystko wydawało się stracone, nagle zgasła świeczka. Joachim ile sił w płu­cach krzyknął:

- Naprzód! Biegiem!

Tym razem nawet ciotka Amalia usłyszała.

Wszyscy rzucili się do wyjścia, co całkowi­cie zaskoczyło rabusiów. Szczęśliwie udało im się wydostać i popędzić do lasu. Joachim i ma­ły Linus biegli ramię w ramię i po drodze Linus opowiedział, jak to on i Lina wyprowadzili rabusiów w pole.

Otóż borsuczęta szły krok w krok za Joachi­mem i Gwidonem, gdy ci przebrani za włóczę­gów wyruszyli do jaskini. Linus i Lina ukryli się w pobliżu wejścia, a zrozumiawszy, że Joa­chim i Gwidon zostali uwięzieni, próbowali wymyślić jakiś sposób, który zmusiłby rabusiów do opuszczenia pieczary. I Linie przyszedł do głowy pomysł z tymi dziwnymi okrzykami. Gdy rabusie wyszli z jaskini, Lina zaczęła wycofy­wać się coraz głębiej w las. Rabusie z ciekawoś­ci szli za nią, a przez ten czas Linusowi udało się wśliznąć do jaskini. Lina pewnie jest już w drodze do domu.

- Spisaliście się dzielnie - pochwalił Joa­chim.

Teraz trzeba było co tchu zdążać do miasta, żeby zapobiec wielkiemu napadowi na sklep to­warów mieszanych Bonifacego Borsuka. Joa­chim wziął niewiarygodne wprost tempo, wzbi­jając za sobą tuman gałęzi, mchu i igliwia. Reszta próbowała dotrzymać mu kroku, ale wkrótce musiała dać za wygraną. Jeszcze dalej w tyle pozostali dwaj rabusie, którzy podjęli pościg.

Była za dwadzieścia jeden minut i siedem sekund jedenasta, gdy Joachim dotarł na skraj lasu, koło Domu Gdzie Straszy. Teraz trzeba było zebrać wszystkie siły i dokonać prawdzi­wego zrywu.

Ale gdy Joachim finiszował przez ogród Bo­nifacego Borsuka, Świszczący X musiał go doj­rzeć. Rabuś zrobił to samo, co poprzedniego wieczoru; wyskoczył przez okno, tylko odłamki szkła się posypały. Joachim zauważył, że ucie­kający ma na plecach dobrze wypchany wór. A więc za późno!

Joachim w trzech susach przebył schody wio­dące ze sklepu do mieszkania państwa Borsu­ków. Bonifacy i pani Bibianna kręcili się bez­ładnie, oszołomieni snem. Joachim w kilku sło­wach wyjaśnił im sytuację.

- Teraz rozpocznę polowanie na złoczyńcę, a pan, panie Borsuk, podąży za mną z posiłka­mi. Proszę zebrać jak najliczniejszą drużynę. Gwidon Gronostaj pokaże wam drogę do zbó­jeckiego gniazda. Tymczasem, do zobaczenia.

I Joachim zbiegł ze schodów. Znalazłszy się na dworze, zobaczył, że Świszczący X jak błys­kawica pędzi w las.


17


Gdy Gwidon, Linus i ciotka Amalia dotarli do miasta, natknęli się na wiel­ką gromadę zwierząt. Był w niej stary zegar­mistrz Tymoteusz Tumak i trzej jego czeladni­cy, mignął im kuzyn Ambroży wygwizdujący smutną melodię, zobaczyli krawca Ignacego Je­ża razem z sześćdziesięcioma trzema jego krew­niakami. Bo tak się akurat złożyło, że Ignacy Jeż obchodził urodziny i krewni przybyli do niego ze wszystkich stron kraju. Bonifacy Bor­suk i pani Borsuczyna ubrali się pospiesznie i wszyscy gotowi byli wyprawić się do jaskini. Lina też już była z nimi, właśnie cichaczem wy­sunęła się z lasu.

Pod nieobecność Joachima Gwidon Gronostaj objął dowództwo nad siłami wojennymi.

- Niebywale dużo zwierząt - powiedział i zaczął liczyć. Doliczył do osiemdziesięciu dwóch. Potem policzył raz jeszcze i wypadło tylko sześćdziesiąt jeden. Więcej już nie li­czył.

Ruszyli w drogę, przez las. Na czele kroczył Gwidon wywijając laseczką ze srebrną rączką niby buławą marszałkowską. Obok niego szedł Linus Borsuk. Za nimi cztery tumaki i Ignacy Jeż z sześćdziesięcioma trzema krewniakami. Na końcu szli Bonifacy, pani Bibianna i mała Lina.

W lesie było dość ciemno, ale Gwidon już wcale nieźle znał drogę. Maszerowali więc szybko. Niektóre jeże skarżyły się nawet, że idą za szybko. Było im ciężko, bo zjadły za dużo tortu urodzinowego. No, ale jakoś wszyscy do­tarli do jaskini.

Przed wejściem natknęli się na Joachima Li­sa. Zebrał całą drużynę w małej bezpiecznej kotlinie. Wszedł na głaz i zaczął wydawać roz­kazy.

- Rabusie są w jaskini - powiedział. -Ale z taką siłą, jaką teraz rozporządzamy, możemy tam wejść i zwyciężyć ich. Do jaskini wejdą ze mną Gwidon Gronostaj, kuzyn Ambroży, Tymoteusz Tumak i trzej jego czeladnicy, Bonifacy Borsuk i połowa jeży. Pani Borsuczyna, ciotka Amalia i dzieci zostają tutaj.

- Ja chcę być z wami i złapać rabusiów! -zawołał Linus.

- No, cóż - odrzekł Joachim - bardzo dzielnie się dziś spisałeś, a i w dalszym ciągu możesz się na coś przydać.

Teraz zabrała głos ciotka Amalia.

- Ja też chce z wami - powiedziała, gro­źnie wymachując parasolką.

- Tak, tak - odparł Joachim, wiedząc, że na nic nie zdadzą się protesty. I dalej wydawał rozkazy. - Bardzo możliwe, że rabusie będą próbowali wymknąć się, gdy tam wpadniemy. By temu przeszkodzić, Ignacy Jeż i druga poło­wa jeży zrobią kolczastą zaporę przed wejściem. Chciałbym zobaczyć opryszka, który się przez nią przedostanie.

Z grupy jeży dał się słyszeć pełen zadowole­nia chichot.

Joachim przez chwilę przyglądał się swej drużynie. Potem spytał:

- Gotowi?

Ze wszystkich stron dobiegła odpowiedź: tak.

- Naprzód marsz! - zakomenderował Joa­chim, jak przystało na głównodowodzącego.

Ale najpierw Ignacy Jeż ustawił kolczastą zaporę. Jeże uformowały się kręgiem wokół wejścia. Tak ciasno, że utworzyły zwarty dy­wan z kolców. Pozostało tylko wąskie przejś­cie dla tych, którzy mieli wejść do jaskini.

- Naprzód! - szepnął Joachim i przygoto­wał lasso. Idący tuż za nim Gwidon też miał lasso w pogotowiu.

Chyłkiem podsunęli się do otworu pieczary. Bez przeszkód. Lecz gdy Joachim wsunął gło­wę w skalny korytarz, dostał taki cios w gło­wę, że się przewrócił. To samo przydarzyło się Gwidonowi, który był następny. Rabusie po­stawili straż w korytarzu i gdy tylko ktoś próbował wsunąć głowę, klaskały uderzenia.

Joachim wstał z trudem i rozcierał sobie nos. Wiele razy ponawiali atak, ale bez rezultatu.

W końcu Joachim musiał wycofać swe siły. Pozostawił tylko zaporę z jeży, by złoczyńcy nie mieli żadnej możliwości wymknięcia się. Na­stąpiła pospieszna narada wojenna. Przedyskutowano różne projekty. Nagle Gwidon machnął swą srebrną laseczką.

- Mam pomysł - powiedział do Joachi­ma. - Pójdę na zwiady.

- Proszę bardzo - powiedział Joachim - ale uważaj, żebyś był z powrotem za godzinę. Bo wtedy spróbujemy ponownie dostać się do środka. Istnieje przecież możliwość, że rabuś stojący na straży zaśnie.


18


Gwidon Gronostaj popędził jak zawierucha. Przez chwilę krążył dokoła wejś­cia do pieczary, potem skierował się na wzgó­rek wznoszący się nad pieczarą. Węszył wszę­dzie, zaglądał do każdej dziury. Bo może istnia­ła jakaś inna możliwość dostania się do groty.

Gwidon zapędził się aż na drugą stronę wzgórka, ale nie znalazł nic godnego uwagi. Już zamierzał wrócić, kiedy nagle pośliznął się na dość stromym zboczu.

Zjechał kawałek w dół, a gdy się rozejrzał, stwierdził, że wylądował w takim samym otwo­rze wiodącym do groty, jak tamten po przeciw­nej stronie wzgórza. Tylko ten tutaj był zamas­kowany gałęziami i chrustem.

Gwidon zerwał się na nogi i pobiegł w głąb groty. W ciemności obijał się o ściany, ale szedł dalej. Korytarz skalny parę razy gwałtownie

skręcał, w końcu jednak Gwidon dostrzegł przed sobą blask światła. A gdy podszedł jesz­cze bliżej, ujrzał migocący płomyk łojowej świeczki ustawionej na skrzynce. Tuż obok zo­baczył dwóch rabusiów bardzo czymś zajętych. Nieco dalej stał trzeci zbój i przyglądał się tam­tym.

Gwidon trafił więc na zapasowe wyjście z groty. Pomyślał, że zapasowe wyjście w razie potrzeby może stać się zapasowym wejś­ciem. Nim jednak powróci do swoich, podkradnie się trochę bliżej i zobaczy, co ci rabusie tam robią.

Niebawem przekonał się, że pakują swe zło­dziejskie toboły. A ten, który tylko stał i pa­trzył, to był Świszczący X. Teraz zbliżył się do pozostałych i powiedział niecierpliwie:

- Kiedyż to wreszcie zapakujecie?! Za dzie­sięć minut musimy się stąd wynieść. Oni mo­gą lada chwila znaleźć zapasowe wyjście, a wte­dy będziemy odcięci.

- Najzupełniej odcięci - powiedział do siebie Gwidon, ukryty za wystającym cyplem skalnym.

Zrozumiał, że trzeba się spieszyć. Z szybkoś­cią wichru przebiegł przez korytarz do zapaso­wego wyjścia. W paru urywanych słowach opo­wiedział Joachimowi o swym odkryciu.

- Dobrze! - rzekł Joachim i wkrótce miał gotowy plan. - Gwidon i ja zakradniemy się od tyłu i złapiemy opryszków na lassa. Bonifa­cy Borsuk i Tymoteusz Tumak ze swoimi czeladnikami pójdą z nami jako posiłki. A kuzyn Ambroży i wszyscy pozostali zrobią tak zwany pozorny atak na właściwe wejście. Macie ha­łasować i krzyczeć, by ściągnąć na siebie uwa­gę rabusiów.

Pospiesznym marszem ruszyli do zapasowe­go wyjścia. Gwidon prowadził niewielką grupkę przez ciemny korytarz. Gdy dojrzeli światełko, Joachim stanął na czele. Dał znak idącym za sobą, żeby stąpali na palcach.

Zupełnie bezgłośnie, krok za krokiem, zbli­żali się do światełka. Wkrótce usłyszeli, że przy drugim wejściu wybuchła straszliwa wrzawa. To kuzyn Ambroży wraz z jeżami pozorowali napad.

W świetle płomyka widać było trzech rabusiów, wszyscy skierowali teraz uwagę ku wyjś­ciu frontowemu.

Joachim dał znak Gwidonowi, by przygoto­wał się do zarzucenia lassa. Posunęli się jesz­cze o kilka kroków i Joachim znowu dał znak.

Pętle lassa świsnęły w powietrzu.

Tym razem Joachim dobrze wycelował. Gdy zaciągnął pętlę, szamotało się w niej dwóch opryszków. Gwidon schwytał tylko jednego, ale był to sam Świszczący X! Czwartemu z rabu­siów, temu, który stał na straży w wąskim przejściu, udało się wydostać na zewnątrz. Ale dotarł tylko do kolczastej zapory stworzonej; przez jeże i musiał zawrócić. Kulejąc schronił się do groty i poddał się dobrowolnie.

Wszystko odbyło się błyskawicznie. Rabusie zostali najzupełniej zaskoczeni. W ciągu paru chwil związano ich i wsadzono do klatki. W miejsce przepiłowanego zamka Joachim użył kłódki, którą wydobył z głębi obszernej kie­szeni.


19


W chwilę później wszyscy zgromadzili się w pieczarze. Joachim siedział w środku na pustej skrzynce, pozostali otaczali go. Tymoteusz Tumak ledwie usiadł, zaraz za­snął. Ale nikomu nie przeszkadzało, że lekko pochrapywał. Osobno w kącie siedziała ciotka Amalia i badała stan swej parasolki, która ucierpiała w czasie wieczornych walk. Ignacy Jeż wraz z sześćdziesięcioma trzema krewniaka­mi udał się już do domu, żeby podjąć przerwa­ną ucztę urodzinową.

Joachim i Gwidon wciąż byli w przebraniu rzezimieszków. Joachim czyścił swe wielkie szkło powiększające wystrzępionym rękawem. Potem schował je do kieszeni i zwracając się ku klatce powiedział:

- No, moi panowie, czas zdjąć maski!

A ponieważ złoczyńcy byli związani, Joachim musiał wejść do klatki i pomóc im w zdję­ciu masek. Wilk-rabuś trochę warczał, ale dwa borsuki ani drgnęły, mrugały tylko.

Potem przyszła kolej na Świszczącego X-a. Wszyscy dech wstrzymali. Joachim jednym szarpnięciem zerwał maskę z twarzy rabusia. Wszyscy głośno zaczerpnęli tchu w najwyższym zdumieniu!

Pod maską Świszczącego X-a krył się ni mniej, ni więcej, tylko Romuald Rosomak! Wy­glądał jeszcze bardziej służalczo niż zwykle.

Tego nikt z was nie przeczuwał - po­wiedział Joachim siadając znowu.

Wyjął szkło powiększające i raz jeszcze sta­rannie je przetarł, a potem zaczął opowiadać: - Już za pierwszym razem, kiedy to miałem wątpliwą przyjemność spotkać tego pana w do­mu państwa Borsuków, doznałem nieprzyjem­nego wrażenia. Śnieżnobiały sztywny kołnie­rzyk i wzorowo zawiązany krawat sprawiły, że dałem się nabrać. Możecie być zupełnie pewni, że było wprost niemożliwe odróżnić go od pra­wdziwego urzędnika z Królewskiego Urzędu do Spraw Igieł Sosnowych.

Wszyscy zgodnie przytaknęli. Któż mógł przypuścić, że elegancki Romuald Rosomak był fałszywym urzędnikiem. A tym bardziej, że to on właśnie był Świszczącym X-em, najniebez­pieczniejszym złoczyńcą świata.

- Teraz każdy chyba rozumie, dlaczego mo­gły zdarzyć się włamania, po których nie zo­stawał żaden absolutnie ślad - ciągnął dalej Joachim. - Świszczący X przez cały czas mieszkał u pana Borsuka, w pokoiku na podda­szu. Wystarczyło, że wieczorem przypilnował tylko, kiedy cała rodzina położy się spać. Po­tem mógł już, praktycznie biorąc, poruszać się po domu zupełnie swobodnie.

Złodziejski łup zabierał na poddasze, a rano wynosił w teczce do jaskini. Co rano widy­waliśmy go wychodzącego bardzo wcześnie, ale wszyscy wierzyliśmy, że idzie do pracy jako nadkontroler Królewskiego Urzędu do Spraw Igieł Sosnowych. W teczce miał także swe zbó­jeckie wyposażenie, mógł się w każdej chwili przebrać.

- Zdumiewająco sprytne - wtrącił Gwi­don, a pozostali mogli mu tylko przytaknąć.

- Już kiedy dostałem to pisemko - ciągnął dalej Joachim, pokazując groźny list Świszczą­cego X-a - zacząłem podejrzewać, iż Romuald Rosomak ma coś wspólnego z najniebezpiecz­niejszym na całym świecie rabusiem. Każdy przecież od razu musiał zauważyć, że wymawia on s świszcząco. No cóż, wtedy jednak myśl ta wydała mi się zbyt śmiała, nie miałem po pros­tu odwagi, by w to uwierzyć. Ale kiedy Gwi­don i ja, siedząc zamknięci w klatce, usłysze­liśmy jego głos, zacząłem wszystko rozumieć.

Gdy Joachim skończył, dało się słyszeć ogól­ne westchnienie ulgi. Wreszcie najgroźniejszy z przestępców siedział za kratkami i pod klu­czem.

- A teraz zobaczymy, co jest w walizach złodziei - powiedział Joachim i otworzył pier­wszą z brzegu.

Wszyscy widzieli, jak wyjął z niej słoik mali­nowych konfitur. Potem drugi. W końcu dzie­sięć słoików stanęło rzędem. Z ostatniego konfi­tury były w połowie wyjedzone.

- Moje konfitury! - wykrzyknęła pani Borsuczyna uszczęśliwiona.

Joachim otworzył drugą walizkę. Wyjął z niej parę krążków kiełbasy, trzy szynki, a w końcu serek. Wszyscy mogli zobaczyć, że jest to ser szwajcarski.

- Mój szwajcarski ser! - zawołał pan Bor­suk tuląc serek do siebie.

Joachim otworzył trzecią walizkę. Wypełnia­ły ją broszki z niebieskimi kamykami, szpilki do krawata z prawdziwego złota, kryształowe kolczyki, naszyjniki z pereł i szlachetne kamie­nie. Było tam także sporo pieniędzy.

- Dla pewności niech pan się dobrze przyj­rzy, panie Bonifacy Borsuk - powiedział Joachim. - Trzeba dokładnie sprawdzić, czy cze­goś nie brakuje.

Podczas gdy Bonifacy liczył, Joachim otwo­rzył ostatnią walizkę. Była to walizeczka tak malutka, że mniejszą trudno sobie wyobrazić. Gdy Joachim uchylił wieko, z walizeczki wy­skoczył kotek. I pobiegł prosto do Linusa i Liny.

- Zobacz, zobacz, przecież to Katinka! - zawołały borsuczęta. I ze łzami w oczach gładziły jedwabiste futerko swego kota.

Dawno już było po północy, ale nikt nie po­myślał nawet o tym, żeby pójść spać. Zbyt nie­zwykłe było to, co przeżyli.

Po skontrolowaniu, czy czegoś nie brakuje, Bonifacy Borsuk powiedział:

- Po tak męczącym wieczorze byłoby chy­ba dobrze skosztować szynki albo kiełbasy czy sera.

Zaproszenie zostało przyjęte z wielką ochotą. Wkrótce trzy puste skrzynki zamienione zosta­ły w stół, który zastawiono szynką, kiełbasą i serem. I wszyscy wzięli się z apetytem do jedzenia.

- Niebywale smaczna kiełbasa - powie­dział Gwidon Gronostaj i odkroił sobie jesz­cze jeden gruby plasterek.

- A co powiecie o serze?. Szwajcarskim se­rze? - spytał Bonifacy Borsuk.

- Znakomity, świetny, wyborny - powie­dział Joachim, a ciotka Amalia potakująco kiw­nęła głową.

Wyczerpująca pogoń za rabusiami wzbudzi­ła potężny apetyt. Uczta trwała do samego ra­na, a na zakończenie pani Bibianna poczęstowała wszystkich pysznymi konfiturami malinowymi.

Gdy się rozwidniało, dość niezwykły pochód wyruszył przez Las Południowy. Przodem szli czterej rabusie. Dobrze związani i pilnie strze­żeni. Zwłaszcza Świszczącego X-a strzeżono jak oka w głowie.

Najniebezpieczniejszy złoczyńca świata uję­ty został przez Joachima Lisa, detektywa dy­plomowanego.

1* Sago – kasza lub mączka otrzymywane z rdzenia palmy sagowej


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ingermar Fjell Joachim Lis detektyw dyplomowany 2
Fjell Ingermar Joachim Lis Detektyw Dyplomowany
Fjell Ingermar Joachim Lis detektyw dyplomowany
Fjell Ingermar Joachim Lis detektyw dyplomowany
PRACE DYPLOMOWE (metodologia) v dla Studenta
3 SZTUKA DYPLOMACJI 2
16 Metody fotodetekcji Detektory światła systematyka
Przywileje i immunitety dyplomatyczne 11b
Prezentacja praca dyplom
Dyplom 2
Praca dyplomowa Strona tytułowa etc
04 Eco U Jak napisac prace dyplomowa Redakcja tekstu Adresat
PROTOKOL DYPLOMATYCZNY manulas MBak
Dyplom (kwiatki)
Detektor świtu
lis recenzja el 03 2006
PRACA DYPLOMOWA BHP - ORGANIZACJA PRACY W PSP, TEMATY PRAC DYPLOMOWYCH Z BHP
koncepcja kształcenia multimedialnego, STUDIA PWSZ WAŁBRZYCH PEDAGOGIKA, zagadnienia na egzamin dypl

więcej podobnych podstron