Kapuściński Ryszard Ten Inny

Ryszard Kapuściński


Ten Inny


Tematem zebranych tu wykładów jest Inny. Zostały one wygłoszone:

– „Wykłady wiedeńskie” (I, II, III) 1-3.12.2004 roku w Institut fur die Wissenschaften vom Menschen w Wiedniu;

– „Mój Inny” – na Międzynarodowym Sympozjum Pisarzy 12.10.1990 roku w Grazu;

– „Inny w globalnej wiosce” – 30.09.2003 roku w Krakowie, podczas inauguracji roku akademickiego w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera;

– „Spotkanie z Innym jako wyzwanie XXI wieku” – 1.10.2004 roku z okazji przyznania tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

R. K.



Wykłady Wiedeńskie




I


Określenia: Inny, Inni można rozumieć na wiele sposobów i używać w różnych znaczeniach i kontekstach, na przykład dla rozróżnienia płci, pokoleń, narodowości, religii itd. W moim wypadku używam tego określenia, głównie aby odróżnić Europejczyków, ludzi Zachodu, białych, od tych, których nazywam Innymi – to znaczy nie-Europejczyków, niebiałych, świadom, że dla tych ostatnich ci pierwsi są również Innymi.

Gatunkiem, który staram się uprawiać, jest literacki reportaż oparty na doświadczeniach wieloletnich podróży po świecie. Każdy reportaż ma wielu autorów i tylko dawno przyjęty zwyczaj powoduje, że tekst podpisujemy jednym nazwiskiem. W rzeczywistości jest to – być może – najbardziej zbiorowo, kolektywnie tworzony gatunek literacki, jako że w jego powstaniu uczestniczą dziesiątki ludzi – naszych rozmówców spotykanych na drogach świata – którzy opowiadają nam historie ze swojego życia, lub życia swojej społeczności, albo zdarzenia, w jakich brali udział, czy o których słyszeli od innych. Ci obcy, często nieznani nam bliżej ludzie, nie tylko są jednym z najbogatszych dla nas źródeł wiedzy o świecie, ale także pomagają nam w pracy na wiele innych sposobów – umożliwiają kontakty, użyczają swojego domu, albo wręcz ratują nam życie.

Każdy z tych ludzi spotykanych w drodze przez świat składa się jakby z dwóch istot, jest dwoistością, którą często trudno rozdzielić, z czego zresztą nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Jedna z tych istot to człowiek jak każdy z nas; ma swoje radości i smutki, swoje dobre i złe dni, cieszy się z sukcesów, nie lubi być głodny, nie lubi, kiedy jest mu zimno, odczuwa ból jako cierpienie i nieszczęście, odczuwa pomyślność jako satysfakcję i spełnienie. Druga istota, nakładająca się i spleciona z pierwszą, to człowiek jako nosiciel cech rasowych, nosiciel kultury, wierzeń i przekonań. Żadna z tych istot nie występuje w stanie czystym i wyizolowanym, obie współżyją ze sobą, wzajemnie na siebie oddziałując.

Problem jednak w tym, i w tym także trudność mojego reporterskiego zawodu, że ta istniejąca w każdym z nas relacja między człowiekiem – jednostką, indywidualnością i osobowością, a człowiekiem – nosicielem kultury i rasy, nie jest w nim samym nieruchoma, sztywna, statyczna, dana raz na zawsze, ale przeciwnie – cechuje ją dynamika, ruchliwość, zmienność, różnice natężenia, w zależności od kontekstu zewnętrznego, wymogów chwili bieżącej, oczekiwań otoczenia, a nawet – naszego własnego nastroju i wieku.

Dlatego nigdy nie wiemy, kogo spotkamy, choć może to być z nazwiska i wyglądu ten sam, znany nam wcześniej człowiek. A co dopiero, kiedy zetkniemy się z kimś, kogo pierwszy raz widzimy na oczy. Toteż każde spotkanie z Innym jest zagadką, jest niewiadomą, jest – powiem więcej – tajemnicą.

Nim jednak do tego spotkania dojdzie, my – reporterzy – jesteśmy już zawczasu w jakiś sposób przygotowani. Najczęściej – poprzez lektury (w latach, kiedy nie było jeszcze telewizji). W gruncie rzeczy, cała literatura światowa jest poświęcona Innym: od Upaniszad, poprzez I Ching Czuang-Tsy, od Homera i Hezjoda, poprzez Gilgamesza i Stary Testament, od Popol Vuh, do Tory i Koranu. A wielcy podróżnicy średniowieczni, którzy wyprawiali się na krańce planety do Innych – od Giovanniego Carpine do Ibn Battuty, od Marca Polo do Ibn Chalduna i Czan-Czuna? W niektórych młodych umysłach lektury te rozpalały chęć dotarcia do najdalszych zakamarków świata – żeby spotkać i poznać Innych. Było to typowe złudzenie przestrzeni – przekonanie, że to, co odległe, jest inne, a im bardziej odległe, tym jeszcze bardziej – inne.

Powiedziałem w „niektórych umysłach”, ponieważ wbrew powszechnemu mniemaniu pasja podróżowania nie jest często spotykaną namiętnością. Człowiek to z natury istota osiadła, a cecha ta utrwaliła się w nim szczególnie od momentu wynalezienia rolnictwa i sztuki budowania miast. Człowiek najczęściej opuszcza swoje gniazdo tylko pod przymusem – wypędzony przez wojnę albo głód, przez zarazę, suszę lub pożar. Czasem wyrusza prześladowany za swe przekonania, czasem w poszukiwaniu pracy lub szans dla swoich dzieci. U wielu bowiem ludzi przestrzeń budzi niepokój, lęk przed niespodzianym, nawet – strach przed śmiercią. Każda kultura zna cały zestaw zaklęć i czynności magicznych, które mają ochraniać wyruszającego w drogę, a żegnanego wybuchami płaczu i żalu, jakby za chwilę miał wstąpić na szafot.

Mówiąc o podróży, nie mam oczywiście na myśli turystycznej przygody. W naszym reporterskim rozumieniu podróż to wyzwanie i wysiłek, mozół i poświęcenie, trudne zadanie, ambitny projekt do wykonania. Podróżując, odczuwamy, że dzieje się coś ważnego, że uczestniczymy w czymś, czego jesteśmy jednocześnie świadkami i twórcami, że spoczywa na nas obowiązek, że jesteśmy za coś odpowiedzialni.

Jesteśmy, mianowicie, odpowiedzialni za drogę. Często mamy przekonanie, że jakąś drogą idziemy czy jedziemy tylko raz w życiu, że nigdy już na nią nie wrócimy i dlatego nie wolno nam z tej podróży nic uronić, nic przeoczyć, nic stracić. Z tego wszystkiego będziemy przecież zdawać sprawę, pisać relację, opowieść – czynić nasz rachunek sumienia. Dlatego podróżując, jesteśmy skupieni, mamy natężoną uwagę, wyostrzony słuch. Droga jest tak ważna, ponieważ każdy na niej krok zbliża nas do spotkania z Innym. Bo po to właśnie jesteśmy w drodze. Czy inaczej dobrowolnie narażalibyśmy się na trudy, podejmowali ryzyko wszelkich niewygód i niebezpieczeństw?

Nie tylko dobrowolne podróżowanie, podróżowanie jako forma życia, jest rzadkością. Również głębsza ciekawość świata nie jest zjawiskiem powszechnym. Większość ludzi mało się tym interesuje. Historia zna całe cywilizacje, które nie wykazywały żadnego zainteresowania światem zewnętrznym. Afryka nie zbudowała nigdy żadnego statku, aby popłynąć i zobaczyć, co leży za otaczającymi ją morzami. Jej ludzie nie próbowali nawet dotrzeć do położonej zupełnie blisko Europy. Jeszcze dalej posunęła się cywilizacja chińska: po prostu odgradzała się od reszty świata wielkim murem.

(Co prawda inaczej zachowywały się imperia na koniach: Persowie, Arabowie, Mongołowie. Ich celem nie było jednak poznanie świata. Był nim zbrojny podbój i zniewolenie. Zresztą ich okresy wzlotu i naporu były stosunkowo krótkie, po czym imperia te rozpadały się, zasypywane piaskami na zawsze).

W tym pochodzie cywilizacji Europa będzie wyjątkiem. Jest bowiem ona jedyną, która od samych swoich greckich początków przejawia ciekawość świata i chęć nie tylko opanowania go i zdominowania, ale i poznania, a w wypadku swoich najlepszych umysłów – wyłącznie poznania, zrozumienia, zbliżenia i utworzenia wspólnoty ludzkiej. Z całą wyrazistością, złożonością i dramatyzmem przewijać się tu będą nasze stosunki z pozostałymi mieszkańcami planety – z Innymi.

Relacje te mają długą historię. W literaturze zaczynają się wielkimi Dziejami Herodota. Grecki historyk, który żył i pisał dwa i pół tysiąca lat temu, pokazuje nam, że już wówczas świat taki, jaki był Herodotowi dostępny, zaludniały liczne społeczności ukształtowane i dojrzałe, o rozwiniętej kulturze i silnym poczuciu własnej tożsamości, że – słowem – pierwszy Europejczyk, to znaczy Grek, choć nazywał nie-Greka kimś bełkotliwym i niezrozumiałym (barbaros), miał świadomość, iż ten Inny, to jednak jest ktoś. Sam Herodot pisze o Innych bez pogardy i nienawiści, stara się ich poznać i zrozumieć, a często wręcz pokazuje, jak pod wieloma względami przewyższają oni Greków.

Herodot zna sedentarną naturę człowieka i wie, że aby poznać Innych, trzeba wyruszyć w drogę, dotrzeć do nich, przejawić chęć spotkania, dlatego też ciągle podróżuje, odwiedza Egipcjan i Scytów, Persów i Lidyjczyków, zapamiętuje wszystko, co od nich usłyszy, a także i to, co sam zobaczy. Słowem – chce poznać Innych, gdyż rozumie, że aby lepiej poznać siebie, trzeba poznać Innych, bo to właśnie Oni są tym zwierciadłem, w którym my się przeglądamy, wie, że aby zrozumieć lepiej samych siebie, trzeba lepiej zrozumieć Innych, móc się z nimi porównać, zmierzyć, skonfrontować. On, obywatel świata, jest przeciwny odgradzaniu się od Innych, zatrzaskiwaniu przed nimi bram. Ksenofobia, zdaje się mówić Herodot, to choroba wystraszonych, cierpiących na kompleks niższości, przerażonych myślą, że przyjdzie im przeglądnąć się w zwierciadle kultury Innych. I cała jego książka to konsekwentne budowanie luster, w których możemy lepiej i bardziej wyraziście zobaczyć przede wszystkim Grecję i Greków.

Później jednak spotkania Europejczyków z nie-Europejczykami będą często przybierać niezwykle gwałtowny i krwawy charakter. Tak było zresztą jeszcze przed Herodotem, kiedy Grecja zderzyła się z Persją, tak było później, w czasie podbojów Aleksandra Wielkiego, w latach ekspansji imperium rzymskiego, w okresie wypraw krzyżowych, w epoce hiszpańskiej konkwisty itd., itd.

Przy okazji zwróćmy uwagę, że nasze myślenie jest tak bardzo eurocentryczne, podobnie zresztą jak większości znanych nam historyków, iż ilekroć mówimy lub piszemy o stosunku do Innych, na przykład o konflikcie z Innymi, milcząco przyjmujemy, że chodzi o konflikt Europejczyków z nie-Europejczykami, a przecież podobnego typu konfrontacje i wojny pochłonęły morze ofiar wewnątrz samej rodziny nie-europejskiej, w której obrębie Mongołowie toczyli wojny z Chińczykami, Aztekowie z sąsiednimi plemionami, muzułmanie z wyznawcami hinduizmu itd.

Słowem – zderzenie cywilizacji nie jest wymysłem nowoczesnym, jako że zjawisko to towarzyszy całej historii ludzkości. Trzeba poza tym pamiętać, że konflikt, zderzenie, jest tylko jedną i to wcale niekonieczną formą kontaktu międzycywilizacyjnego. Drugą bowiem, nawet częściej występującą, jest – wymiana, niejednokrotnie dokonująca się jednocześnie, niejako wewnątrz sytuacji zderzenia. Oto przykład. Na początku lat 90. byłem w Liberii. Trwała tam wojna domowa. Z oddziałem wojsk rządowych pojechałem na front. Przebiegał on wzdłuż rzeki, której brzegi łączył w tym miejscu most. Po stronie rządowej przy moście był duży rynek. Po drugiej stronie rzeki zajmowanej przez rebeliantów Charlesa Taylora – nie było nic, puste pola. Na tym froncie wzdłuż rzeki do południa trwała strzelanina, huczały moździerze. Po południu panował spokój, rebelianci przechodzili przez most, idąc po zakupy na rynek. Deponowali po drodze swoją broń w rękach rządowego patrolu, który oddawał im ją, kiedy wracali do siebie, niosąc z rynku zakupy. Tak to w miejscu zbrojnego, krwawego konfliktu trwała jednocześnie wymiana towarów i innych dóbr. Inny może więc być postrzegany i jako wróg, i jako klient. To sytuacja, okoliczności, kontekst decydują, czy w danym momencie w tej samej osobie widzimy nieprzyjaciela czy partnera. Bo ten Inny może być i jednym, i drugim, na tym polega jego zmienna, nieuchwytna natura, jego sprzeczne zachowania, których motywów sam niejednokrotnie nie jest w stanie zrozumieć.

Koniec europejskiego średniowiecza i początek czasów nowożytnych – wielka wyprawa Europy na podbój świata, zniewolenie Innego i grabież tego, co posiadał, zapisała w dziejach naszej planety karty krwi i okrucieństwa. Skala praktyk ludobójczych tamtej trwającej ponad trzy wieki epoki zostanie przewyższona dopiero w XX wieku, kiedy przybierze makabryczną postać Holokaustu.

Wizerunek Innego, jaki mają wówczas wyruszający na podbój planety Europejczycy, to obraz nagiego dzikusa, ludożercy i poganina, którego poniżenie i podeptanie jest świętym prawem i obowiązkiem Europejczyka – białego i chrześcijanina. Jedną z przyczyn bezprzykładnej brutalności i okrucieństwa, jaka cechowała białych, była nie tylko żądza złota i niewolnika, zżerająca umysły i zaślepiająca elity europejskie, ale i niesłychanie niski poziom kultury i morale tych, których wysyłano w świat, jako forpocztę kontaktu z Innymi. Załogi ówczesnych statków składały się bowiem w dużym stopniu ze złoczyńców, kryminalistów, bandytów, notorycznej i zdeklarowanej hołoty, a w najlepszym wypadku – z włóczęgów, bezdomnych i nieudaczników. Trudno było bowiem namówić normalnego człowieka, aby zdecydował się na podróż-awanturę, często kończącą się po prostu śmiercią.

Ten fakt, że Europa wysyła wiekami na spotkanie z Innymi, w dodatku – na pierwsze spotkanie, swoich najgorszych, najbardziej odrażających przedstawicieli, położy smutny cień na nasze stosunki z Innymi, będzie kształtować nasze obiegowe poglądy na nich, utrwali w naszych umysłach stereotypy, uprzedzenia i fobie, niekiedy występujące w tej czy innej postaci – do dzisiaj. Przekonuję się o tym nawet teraz, kiedy słyszę z ust, zdawałoby się, poważnych ludzi, że na przykład jedynym wyjściem dla Afryki byłoby ponownie ją skolonizować.

Podbić, skolonizować, opanować, uzależnić – to odruch wobec Innych nieustannie powtarzający się w całej historii świata. Na samą ideę równości z Innym umysł ludzki wpada bardzo późno, wiele tysięcy lat po tym, kiedy człowiek zaczął zostawiać ślady swojej obecności na ziemi.

Mówiąc o Innych, o relacjach z Innymi, ograniczam się tu do stosunków międzykulturowych i międzyrasowych, bo to jest sfera, z którą najczęściej się stykałem. Patrząc na tę dziedzinę historycznie, widzi się, jak po trzech wiekach brutalnej i nieubłaganej ekspansji dworów i kapitału europejskiego (a chodzi tu nie tylko o podbój ludności i terytoriów zamorskich, ale także o działania lądowe – na przykład wyniszczenie ludów syberyjskich przez Rosjan) następuje w VIII wieku stopniowa i co prawda częściowa tylko, ale jednak ważna, zmiana atmosfery i stosunku do Innego, do Innych, którymi najczęściej są społeczności nie-Europejskie. Jest to epoka oświecenia, humanizmu, rewolucyjnego odkrycia, że niebiały, nie-chrześcijanin i dzikus, ten monstrualny i tak do nas niepodobny Inny to też człowiek.

Drogę do tej rewelacji otwiera przede wszystkim literatura. Pojawiają się dzieła Daniela Defoe i Jonathana Swifta, J. J. Rousseau i Woltera, Fontenelle’a i Monteskiusza, Goethego i Herdera. Jest to niezwykła, olśniewająca erupcja talentów, umysłów i serc; dziesiątki autorów piętnują nadużycia i okrucieństwo konkwistadorów wszelkiej maści i różnych nacji, wołając, że ci Inni, których się ograbia i morduje, są równi nam, że to „nasi bracia w Chrystusie”, zasługujący na respekt i szacunek. Rozwija się ruch walki z niewolnictwem, kwitnie kartografia, organizowane są wyprawy naukowe, nie tyle aby podbić i ujarzmić, ile aby odkryć nowe ziemie i poznać inne, nieznane dotąd ludy i ich kultury. Miejsce strachu przed Innym zajmuje coraz częściej ciekawość i chęć poznania go bliżej. Towarzyszy temu niebywały rozwój reportażu i wszelkiej innej literatury podróżniczej, żeby wymienić choćby dziś już klasyczne pozycje, jak na przykład Richarda Pococke’a A Description of the East czy Jamesa Cooka lub Mungo Parka, a przede wszystkim Prévosta Histoire générale des voyages – zbiór relacji z całego świata. Jego rówieśnik, wielki niemiecki przyrodnik i filozof Albrecht von Haller napisze w połowie XVIII wieku:

Nic nie zdoła lepiej rozproszyć przesądów, jak znajomość wielu ludów o odmiennych obyczajach, prawach i poglądach – odmienność, która za cenę niewielkiego wysiłku uczy nas odrzucać to, czym ludzie się różnią, a za głos natury uważać to, w czym wszystkie ludy są zgodne: bo przecież pierwsze prawa natury są te same u wszystkich ludów. Nikogo nie obrażać, każdemu przyznać, co mu się należy...

Poglądy Hallera podziela wtedy wielu myślicieli, pisarzy i podróżników, którzy w dużym stopniu nadają ton ówczesnej epoce, określanej czasem jako wiek humanitaryzmu i sentymentalizmu. Należy do nich wielki francuski historyk i filozof – Guillaume Raynal, encyklopedysta, który z płomienną żarliwością piętnował niewolnictwo i wyzysk kolonialny. Po raz pierwszy z taką wyrazistością i humanizmem zostaje zarysowana sylwetka Innego jako bytu, jedynego i niepowtarzalnego. To wielki krok w przejściu od sztampowego wizerunku nieobliczalnego dzikusa do zindywidualizowanej postaci przedstawiciela innej kultury czy rasy. To cała rewolucja w myśleniu europejskim, w którym zaczyna się przejście od obrazu plugawego barbarzyńcy do kogoś, kto ma rysy człowieka i do rodziny człowieczej należy.

Po raz pierwszy na tę skalę i z taką intensywnością Inny stanie się problemem wewnętrznym kultury europejskiej, problemem etycznym każdego z nas.




II


Stosunki Europejczyków z Innymi można by podzielić – w wielkim skrócie i uproszczeniu, na kilka epok:

1 – epokę kupców i posłów, kiedy to ludzie w drodze wchodzą w kontakt z Innymi, bądź na szlakach handlowych, bądź wysłani przez jednego z ówczesnych możnowładców w poselstwie do innego kraju. Okres ten trwa mniej więcej do XV wieku.

2 – epokę wielkich odkryć geograficznych (patrioci Trzeciego Świata zżymają się na to określenie. Jak to, mówią, odkryto Amerykę, czy Azję? Myśmy o tych kontynentach wiedzieli od zarania dziejów. Myśmy tam zawsze mieszkali!). Jest to epoka podboju, rzezi i grabieży, prawdziwe wieki ciemne w stosunkach Europejczyków z Innymi. Trwa to kilkaset lat.

3 – epokę oświecenia i humanizmu, otwarcia na Innych, pierwszych prób ich zrozumienia, nawiązywania ludzkich kontaktów, rozwijania wymiany nie tylko towarów, ale również wartości kulturowych i duchowych.

4 – oświecenie daje początek nowej, trwającej do dziś epoce, którą charakteryzować będą kolejno trzy przełomy:

a) przełom antropologów

b) przełom Lévinasa

c) przełom wielokulturowości.


Największe znaczenie dla naszych rozważań ma wiek oświecenia. Zamyka on w stosunkach Europy z Innymi okres „dzikości” i otwiera epokę nowoczesną. Pojawia się nowy język, nowe słownictwo. Encyklopedyści głosić będą idee światowej, uniwersalnej nauki, Goethe marzyć będzie o powstaniu światowej literatury, pojawią się takie pojęcia, jak „rząd światowy” czy „obywatel świata”. Nawet jeżeli nadal będzie w użyciu słowo „dzikus”, to zostanie ono uzupełnione przymiotnikiem „dobry” – „dobry dzikus”.

Nie znaczy to, oczywiście, żeby nadal nie trwał handel niewolnikami oraz ekspansja kolonialna, ale coś w myśleniu i w morale Europejczyków zaczęło się zmieniać, trzeba było teraz tworzyć pozory – nie mówiło się „kolonializm”, ale raczej „misja cywilizacyjna”, „nawracanie”, „niesienie pomocy biednym i zacofanym ludziom”.

W tej epoce zmiany kulturowej – przechodzenia od wąskiego eurocentryzmu do wizji bardziej uniwersalnych, obejmujących cały świat, rodzi się nowa gałąź nauk społecznych – antropologia. Antropologia jest zwrócona w stronę Innego, jemu wyłącznie poświęcona. Jest w niej zawarta idea zrozumienia Innego poprzez poznanie go, idea akceptacji różnorodności, inności, jako konstytutywnych cech rodzaju ludzkiego.


Wśród antropologów powstają i rozwijają się z czasem dwie szkoły: ewolucjonistów i dyfuzjonistów. Zresztą podział ten, w różnej postaci i formie, a także pod różnymi nazwami, utrzyma się do dziś, coraz to dając znać o sobie, kiedy dochodzi między obu szkołami do nowych sporów. Ewolucjoniści wierzą w nieuchronny postęp całej ludzkości, utrzymują, że wszystkie społeczności ludzkie rozwijają się od najniższych, „prymitywnych”, do najwyższych, cywilizowanych, więc że wszyscy ludzie świata idziemy jedną wspólną drogą rozwoju i postępu i że jest tylko kwestią czasu, aby ci, co są na końcu, dorównali tym, co są na początku. Ewolucjoniści, co równie jest ważne, wierzyli w jedność psychiczną rodzaju ludzkiego, a na dowód podawali podobieństwa kulturowe, które odkrywali i ustalali w różnych społeczeństwach świata. Słowem – ewolucjoniści byli optymistami, wierzyli w spójność i jedność rodziny człowieczej, byli obywatelami świata i za takich uważali wszelkich Innych, byli – jakbyśmy to dziś powiedzieli – globalistami.

Dyfuzjoniści natomiast uważali, że na naszej planecie istniało i istnieje wiele różnych cywilizacji i kultur, które w zależności od miejsca i czasu wchodzą ze sobą w kontakt, przenikają się, zachodzi między nimi proces fuzji, łączenia i zapożyczeń, trwa nieustanna, dynamiczna komunikacja, twórczy dialog, żywa i złożona wymiana. Różnorodność i wielość kukur, a także tworząca się z międzykulturowego kontaktu hybrydyczność, oto czym fascynowali się dyfuzjoniści. Postrzegali oni Innych nie jako jednolitą i jednakową społeczność, ale różnorodny, wielobarwny, wielojęzyczny tłum, którego poszczególne grupy żyją osobno, mają swoich bogów i chadzają własnymi drogami.

Jeśli ewolucjoniści byli, jak wspomniałem – globalistami, to dyfuzjoniści byli – antyglobalistami, nie w sensie walki z globalizacją, ale dlatego, że według nich świat jest, na podobieństwo perskiego dywanu, misterną i przebogatą różnorodnością.

Choć przedstawiciele obu szkół spierali się i spierają nadal – ich intencje są ze wszech miar szczere i płodne – chodzi im o to mianowicie, w jaki sposób najlepiej poznać i zrozumieć Innych, opisać ich, przybliżyć naszym oczom.

Chcąc jak najlepiej poznać Innych, niejako w stanie idealnie czystym, niezmąconym obcymi wpływami, część antropologów (nazwanych później funkcjonalistami) wyprawia się do miejsc najbardziej na naszej planecie odległych, najczęściej na małe wysepki na Pacyfiku lub w trudno dostępne rejony Afryki, aby tam śledzić i rejestrować funkcjonowanie społeczności Innych w ich naturalnym otoczeniu kulturowym. Powstaje z tego szereg dzieł, często o wybitnych wartościach literackich i poznawczych, które otwierają Europejczykowi oczy na wielość, bogactwo, logiczną i funkcjonalną spójność nieznanych mu dawniej kultur. Tacy autorzy jak Rivers, Radcliffe-Brown czy Evans-Pritchard dowodzą, że te kultury Innych są równie wartościowe i sensowne jak kultura europejska, tyle że są po prostu inne.

Krok dalej, ale krok jakże ważny! idzie Malinowski, który czyni z tak zwanych badań terenowych niezastępowalny warunek poznania Innych. Nie tylko należy do nich pojechać, ale trzeba także wśród nich lub z nimi – zamieszkać. Wyprawia się więc na jedną z wysp Archipelagu Trobrianda i tam, w środku wioski, rozbija swój namiot. Malinowski odkrywa ze zdumieniem, że biali, którzy żyją na tych wyspach od dziesiątków lat, nie tylko mieszkają z dala od miejscowych wiosek, ale to, co mówią o tamtejszej ludności, jest stekiem nonsensów, fałszywych i absurdalnych stereotypów. Słowem – biały w tropikach to najgorszy i najmniej wiarygodny informator o tamtych ludach i kulturach.

Jedni stronią od drugich, bo spotkanie z Innymi nie jest niczym prostym i automatycznym, ale zakłada wolę i wysiłek, który nie wszyscy i nie zawsze gotowi są podjąć. Badania terenowe są nie tylko zalecane antropologom, są one także podstawowym warunkiem pracy reporterów. W tym sensie można Malinowskiego uznać za twórcę reportażu antropologicznego, który odtąd zacznie się wszędzie rozwijać.

Teksty powstałe w wyniku badań terenowych wywarły duży wpływ na myślenie Europejczyków o Innych. Dowodziły bowiem, że ci Inni nie są hordami nieobliczalnych i leniwych prymitywów, ale żyją w bardzo rozwiniętych kulturach, posiadających skomplikowane, finezyjne struktury i hierarchie. W relacjach z Innymi, w naszym do nich stosunku, podnieśliśmy się o dalszy szczebel wyżej.

Chociaż badania terenowe odegrały tak ważną i pozytywną rolę w poszerzaniu naszej wiedzy o rodzinie człowieczej, miały one dwa słabe punkty, które z czasem doprowadziły je do impasu. Po pierwsze – każdy z antropologów badał i starał się opisać jakieś jedno, zwykle małe plemię, podczas gdy na przykład w Afryce było ich w tym czasie (na przełomie XIX i XX wieku) kilka tysięcy. W dodatku szybko się okazało, że większość tych społeczności ma własne, odrębne struktury, tradycje, nawet – języki, i że badania przeprowadzone na jednym plemieniu nie dają klucza do opisania drugiego, że więc poszczególne, jednostkowe obserwacje nie sumują się w spójny, całościowy obraz. Istniały poszczególne kostki, z których nie dało się złożyć czytelnej mozaiki.

Po drugie – starano się zbadać i poznać kultury tradycyjne, jakby występowały one w stanie czystym, takim, w jakim istniały od wieków, w osamotnieniu i izolacji. Opisywano je tedy jako struktury statyczne, nieruchome i dane raz na zawsze, a przecież w rzeczywistości ulegały one, zwłaszcza w naszych czasach, stałej zmianie, ciągłej i niekiedy gruntownej transformacji i nim na przykład Evans-Pritchard zdążył opisać plemię Zande, ono wyglądało już zupełnie inaczej albo w ogóle rozproszyło się i przestało istnieć razem ze swoją kulturą i swoimi bogami. Nastaje bowiem czas przyspieszonych i wzmożonych migracji, kiedy miliony i miliony ludzi przenoszą się do miast, wyludnia się ostoja tradycji – wieś, której mieszkańców dziesiątkuje głód, wojny domowe, susze i epidemie. Jednak ten, którego spotykamy i poznajemy w wielkich miastach Trzeciego Świata, to już jest inny Inny – produkt trudnej do zdefiniowania miejskiej kultury hybrydycznej, potomek różnych, sprzecznych ze sobą światów, twór niejednorodny, o płynnych niestałych konturach i cechach. Dzisiaj z takim właśnie Innym najczęściej mamy tam do czynienia.


Teraz o przełomie, jaki spowodowała filozofia Emmanuela Lévinasa. Filozofię tę traktuję między innymi jako reakcję na doświadczenia ludzkości pierwszej połowy XX wieku, zwłaszcza na przemiany i kryzys cywilizacji zachodniej, a w szczególności na kryzys i atrofię stosunków międzyludzkich, relacji między Ja i Inny. Problem Innego, naszego stosunku do niego jest jednym z głównych tematów refleksji Lévinasa. Doniosłość i potrzeba takiego podejścia mają niezmierną wagę.

Kiedy wybucha I wojna światowa, Lévinas ma 8 lat, kiedy wybucha II wojna – liczy 33 lata. Jego dojrzewanie przypada więc na lata tworzenia się w Europie społeczeństwa masowego i powstania dwóch systemów totalitarnych – komunizmu i faszyzmu. Człowieka społeczeństwa masowego cechować będzie anonimowość, brak więzi społecznych, obojętność wobec Innego, a z powodu swego kulturalnego wykorzenienia – bezbronność i podatność na zło, ze wszystkimi tragicznymi skutkami; ich najbardziej nieludzkim symbolem stanie się Holokaust.

Temu właśnie zobojętnieniu na Innego, które stwarza atmosferę mogącą w szczególnych okolicznościach doprowadzić do Oświęcimia, Lévinas przeciwstawia swoją filozofię. Zatrzymaj się – zda się mówić do spieszącego w rozpędzonym tłumie człowieka. Zatrzymaj się. Oto obok ciebie jest inny człowiek. Spotkaj się z nim. Spotkanie takie jest największym przeżyciem. Najważniejszym doświadczeniem. Spójrz na twarz tego Innego, którą on ci oferuje. Poprzez tę twarz przekazuje ci siebie, więcej – przybliża cię do Boga.

Lévinas idzie dalej. Mówi: nie tylko musisz spotkać się z Innym, przyjąć go, dokonać aktu rozmowy. Musisz wziąć za niego odpowiedzialność. Filozofia Lévinasa wyodrębnia jednostkę, indywidualizuje ją, wskazuje, że oprócz mnie jest jeszcze ktoś Inny, z którym – jeśli nie zdobędę się na wysiłek uwagi i nie okażę pragnienia spotkania – będziemy mijać się obojętni, zimni, nieczuli, bez wyrazu i duszy. Tymczasem, mówi Lévinas, ten Inny ma twarz, a jest ona księgą, w której zapisane jest dobro.

Tu interesuje nas teza Lévinasa mówiąca o fundamentalnym znaczeniu różnicy – że akceptujemy Innego, choć jest różny, i że właśnie różność, inność jest bogactwem i wartością, jest dobrem. A jednocześnie ta różnica nie przekreśla mojego utożsamienia z Innym: „Ja jestem kimś Innym”.

Jeśli Oświecenie powiedziało nam, że Inny to równy nam człowiek, członek tej samej rodziny, do której i my należymy, jeśli później antropologia poszła w stosunku do Oświecenia krok naprzód, pokazując Europejczykowi, że ten drugi z innej rasy i tradycji ma własną, wysoko rozwiniętą kulturę społeczną i duchową, to Emmanuel Lévinas poprowadził nas jeszcze dalej – głosząc pochwałę Innego, jego wyższość i nasz obowiązek wzięcia za niego odpowiedzialności. Ba, Lévinas mówi nawet, że Inny to nasz mistrz i że znajduje się on bliżej Boga niż ja. I że nasza relacja z Innym winna być ruchem w kierunku Dobra. Mamy tu do czynienia z filozofią postulującą, głęboko etyczną, wymagającą oddania i heroizmu, możliwą do spełnienia gdzieś poza horyzontem codziennych doświadczeń przeciętnego człowieka. Filozofią, której naczelnym nakazem jest przykazanie – Nie zabijaj!

W trakcie lektury książek Lévinasa nasuwają się dwie uwagi:

pierwsza – Inny w refleksji autora Le temps et l’autre to zawsze pojedynczy człowiek, jednostka. Jednakże człowiek, kiedy jest sam, bywa zwykle bardziej „ludzki”, niż kiedy jest członkiem tłumu, podnieconej masy. Pojedynczo jesteśmy i mądrzejsi, i lepsi, bardziej obliczalni. Uczestnictwo w grupie może tę samą spokojną i życzliwą jednostkę przemienić w diabła;

druga – Lévinas mówi o Innym, który jest z tej samej białej rasy i z tego samego, zachodniego, kręgu kultury. Nie mówi o sytuacji, kiedy biały spotka się z Innym, który ma inny kolor skóry, wierzy w innych bogów i mówi językiem dla niego niezrozumiałym. Co wtedy? Pytanie to zadałem wielkiej znawczyni filozofii Lévinasa, profesor Barbarze Skardze. Ależ jego filozofia – odpowiedziała mi – to są ramy, które dopiero trzeba wypełniać własnym doświadczeniem i obserwacją. Lévinas cały czas szuka drogi do Innego, chce nas wyrwać z pęt egoizmu, z obojętności, ustrzec przed pokusą separacji, odgrodzenia się, zamknięcia w sobie. Pokazuje nam nowy wymiar Ja – a mianowicie, że nie jest ono tylko samotną jednostką, ale że w skład owego Ja wchodzi również Inny, tworząc w ten sposób nowy rodzaj osoby, bytu.



III


Kolejny wielki przełom w naszej relacji My i Inni zaczyna się w ostatniej dekadzie XX wieku. To początek trwającej obecnie epoki świata wielokulturowego. Wchodząc w nią, jesteśmy już wyposażeni w bogate doświadczenia:

w doświadczenie Odrodzenia, które otwiera umysł europejski na obecność Innych – tych z pozaeuropejskich kontynentów, ras i religii;

w doświadczenie, które przyniosły dociekania antropologiczne dostarczające nam wiedzy o innych społecznościach i kulturach, o ich wielkiej różnorodności, wielkiej złożoności i wysokich wartościach;

wreszcie w filozofię Lévinasa, która skupia naszą uwagę na Innym – jako jednostce, osobowości (antropologia raczej badała i opisywała zbiorowości), jako na osobie niepowtarzalnej, którą powinniśmy nie tylko dostrzec, ale także włączyć do naszego doświadczenia i wziąć za nią odpowiedzialność.

Jesteśmy więc w nowej epoce, w nowej sytuacji. Co doprowadziło do jej powstania? Co się na nią składa?

Wszelka odpowiedź może być tu tylko próbą odpowiedzi, jako że chodzi o czas teraźniejszy, w którym wszystko się zmienia, i to w dodatku w tempie utrudniającym jakąś sensowną i głębszą refleksję. Ta nowa epoka, którą możemy również określić jako czas przechodzenia od społeczeństwa masowego do planetarnego, powstaje w momencie, kiedy jednocześnie zbiegają się dwa zjawiska: z jednej strony ulega przyspieszeniu i globalizacji rewolucja elektroniczna, komunikacyjna, a z drugiej – rozpada się porządek zimnowojenny.

Dzięki temu nasza planeta staje się przestrzenią otwartą, w każdym razie – potencjalnie otwartą. Myślę, że będzie to rozstrzygać o dalszych losach ludzkości, przynajmniej w najbliższych dziesięcioleciach. Przede wszystkim stawia to w nowej sytuacji nasze relacje z Innymi. Przez pięć wieków Europa dominowała nad światem. Dominowała nie tylko politycznie i gospodarczo, ale także – kulturowo. Narzucała wiarę, ustanawiała prawo, skale wartości, wzorce zachowań, języki. Nasze relacje z Innymi były zawsze asymetryczne, z naszej strony niezmiennie władcze, apodyktyczne, paternalistyczne. Długie, pięćsetletnie istnienie takiego nierównego, niesprawiedliwego układu wytworzyło między jego uczestnikami liczne i silne nawyki.

Jednak w połowie XX wieku zaczyna się proces dekolonizacji, dwie trzecie ludności świata zdobywa, przynajmniej nominalnie, status wolnych obywateli. Teraz sięgają oni do swoich korzeni, odradzają swoje kultury. Zaczynają podkreślać z dumą ich wagę, czerpać z nich siły. Europa, ciągle zamknięta i zastygła w swoim eurocentryzmie, zdaje się nie dostrzegać, albo – woli nie dostrzegać, że na naszej planecie nabierają wagi, dynamizmu i życia różne cywilizacje pozaeuropejskie, które coraz dobitniej, coraz bardziej stanowczo domagają się miejsca przy stole świata. To czas wielkiego wyzwania dla Europy. Musi ona znaleźć sobie nowe miejsce przy tym stole; nigdy już nie będzie zasiadać przy nim na zasadzie wyłączności – niezagrożona i jedynowładcza jak kiedyś.

W takim to momencie kończy się zimna wojna, kończy się podział planety na przeciwne sobie bloki, tworzy się nowy świat, bardziej ruchliwy i otwarty niż kiedykolwiek.

Dwa czynniki szczególnie sprzyjają tej ruchliwości i wolności. Pierwszym jest renesans ducha demokracji, który nastąpił u schyłku minionego wieku. Kończy się epoka przewrotów wojskowych i wojskowych reżymów, kończy się epoka dyktatorów, systemów jednopartyjnych, ekonomicznej autarkii, cenzury, granic otaczanych drutem kolczastym. Demokracja staje się modna, nikt przeciwko niej nie występuje, nawet najbardziej niedemokratyczne partie mają w nazwie przymiotnik – demokratyczna.

Ten nastrój prodemokratyczny ogromnie sprzyja ruchliwości ludzi. Świat jest w ruchu na skalę nieznaną w historii. Ludzie najprzeróżniejszych ras i kultur spotykają się na całej, coraz bardziej zaludnionej planecie. Jeśli dawniej, tradycyjnie, mówiąc – Inni, rozumiało się, że są to po prostu nie-Europejczycy, to teraz relacje te są najprzeróżniejsze i wielostronne, o niekończącej się skali możliwości, obejmujące wszystkie rasy i kultury – dla Chińczyka Inni to będą Malajczycy i Hindusi, dla Araba – Latynosi i Kongijczycy – liczba kombinacji jest wielka. Narodził się nowy Inny – nie-Europejczyk, który jest Inny wobec drugiego nie-Europejczyka. W czasie podróży po świecie obserwuję w ostatnich latach coraz częściej i wyraźniej, jak rozwijają się stosunki, powiązania i wymiana między ludźmi, na przykład z Afryki i Azji czy wysp Pacyfiku i Karaibów, którzy nigdy w Europie nie byli, niewiele o niej wiedzą i nawet się nią nie interesują.

Na tę charakterystyczną dla obecnej chwili planetarną gorączkę migracyjną składa się wiele czynników; wymieńmy spośród nich tylko dwa:

pierwszy – to trwająca rewolucja elektroniczna i towarzyszący jej ogromny rozwój komunikacji, transportu, łączności itd. Ludzkość z powolnych szlaków wodnych przenosi się na szlaki powietrzne, co bardzo skraca czas podróżowania, zwiększa mobilność człowieka, rozszerza jego kontakty z Innymi;

drugi – to pogłębiające się nierówności w świecie, a przede wszystkim rosnąca świadomość tych nierówności. W naszej epoce biedniejsi starają się zmniejszać, niwelować te różnice nie drogą konfrontacji, ale przenikając, migrując do regionów i krajów zamożniejszych.

W takiej rzeczywistości gwałtownie wzrasta liczba międzyludzkich spotkań i kontaktów, a od ich przebiegu i jakości, od naszych stosunków z Innymi – coraz liczniejszymi i coraz bardziej różnymi, będzie przecież zależeć klimat świata, w jakim żyjemy. Jak w każdej dziedzinie życia, tak i w tej, o której tu mówimy, wszystko zaczyna przybierać strukturę sieci – zmienną i dynamiczną, pozbawioną stałych punktów odniesienia. Przybywa w niej ludzi mających problemy w zdefiniowaniu własnej tożsamości, w określeniu swojej społecznej czy kulturowej przynależności. Czują się oni zagubieni, wzrasta ich podatność na podszepty nacjonalistów i rasistów, którzy każą im widzieć w Innym zagrożenie, wroga, przyczynę swoich męczących frustracji i lęków.

Dialog z Innymi nigdy nie był i nie będzie łatwy, szczególnie dziś, kiedy wszystko przybiera tak ogromne, trudne do objęcia i kontrolowania skale, o wysokim stopniu komplikacji, i kiedy wiele sił pracuje, aby ten dialog utrudnić, czy wręcz – uniemożliwić. Ale i bez tych doraźnie politycznych, ideologicznych czy ekonomicznie motywowanych interesów i celów istnieją inne, merytoryczne, zasadnicze problemy.

Na jeden z nich zwraca uwagę sformułowana przez Sapira-Whorfa hipoteza tak zwanego relatywizmu językowego. W największym skrócie mówi ona, że myśl formuje się na bazie języka, a ponieważ mówimy różnymi językami – tworzymy każdy sobie, własny, odmienny od innych obraz świata. Te obrazy do siebie nie przystają, nie są zastępowalne. Z tego powodu dialog – choć nie niemożliwy – wymaga poważnego wysiłku, cierpliwej tolerancji, woli zrozumienia i porozumienia jego uczestników. Świadomość tego, że rozmawiając z Innym, obcuję z kimś, kto w tym samym momencie widzi świat odmiennie niż ja i inaczej go rozumie, jest ważna w tworzeniu atmosfery pozytywnego dialogu.

Kolejnym problemem w kontaktach My – Oni, Drudzy, Inni jest to, że wszystkie cywilizacje mają skłonność do narcyzmu, a im silniejsza cywilizacja, tym owa skłonność będzie wyraźniej występować. Tendencja ta popycha cywilizacje do konfliktu z innymi, wyzwala w nich arogancję i żądzę dominacji. Jest z tym zawsze związana pogarda wobec Innych. W starych Chinach arogancja ta przybierała bardziej subtelną formę – wyrażała się ona w politowaniu nad każdym, kto nie urodził się Chińczykiem. Narcyzm ten był i jest maskowany wszelkiego typu retoryką – najczęściej narodu wybranego, lub powołanego do misji zbawienia, lub obu tych frazesów łącznie.

Następny problem to ambiwalentny charakter pierwszego odruchu wobec Innych. Z jednej strony człowiek potrzebuje drugiego człowieka, szuka go, wie, że nie może bez Innych żyć. Jednocześnie, w momencie pierwszego zetknięcia wstępnym odruchem będzie nieufność, niepewność i lęk. A wszystko to są odczucia i stany oporne wobec wszelkich prób zapanowania nad nimi, wszelkich usiłowań ich wsparcia.

Tymczasem kultura, ba, sam człowiek także, tworzy się w kontakcie z Innymi (dlatego tak bardzo zależy wszystko od jakości tego kontaktu). Dla Simmla ludzkie indywiduum tworzy się w procesie, w relacji, w powiązaniu z Innymi. To samo mówi Sapir: „Prawdziwym miejscem dziania się kultury jest interakcja osób”. Inni, powtórzmy to jeszcze raz, to zwierciadło, w którym się przeglądam, które uświadamia mi, kim jestem. Kiedy mieszkałem w moim kraju, nie miałem świadomości, że jestem białym człowiekiem i że to może mieć jakieś znaczenie dla mojego losu. Dopiero kiedy znalazłem się w Afryce, od razu uświadomił mi to widok jej czarnych mieszkańców Dzięki nim odkryłem swój kolor skóry, o którym bym sam nigdy nie pomyślał. Inni rzucają mi nowe światło na moją własną historię. Słysząc o nazistowskich obozach koncentracyjnych i sowieckich łagrach, dziwią się, że biały człowiek jest taki okrutny dla drugiego białego. Dlaczego biali ludzie tak się nienawidzą, że mordują się milionami? W ich oczach, w XX wie ku biała rasa popełniła samobójstwo. To ich ośmieliło, aby rozpocząć walkę z kolonializmem.

Jest jeszcze wiele trudności, znaków zapytania, a nawet tajemnic na drodze naszego spotkania z Innymi. A jednak to spotkanie i współistnienie na naszej globalizującej się planecie jest nieuchronne. Żyjemy bowiem w świecie wielokulturowym. Nie dlatego, żeby tych kultur było dziś więcej niż kiedyś (w rzeczywistości ich liczba maleje). Już Herodot piszący dwa i pół tysiąca lat temu wymienia w swojej książce setki plemion, wierzeń i języków, z którymi sam zetknął się lub o nich słyszał.

I to wylicza je jako rzecz oczywistą, istniejącą dla niego od niepamiętnych czasów. Potem, w następnych wiekach, dziesiątki innych podróżników i kupców zdumiewać będzie zawsze bogata panorama ludów i kultur, jakie przyjdzie im napotykać w czasie swoich wypraw.

Natomiast nowe jest dziś to, że wzrosła świadomość ich obecności i wagi, świadomość ich wielości, ich prawa do istnienia i odrębnej tożsamości. A zbiegło się to jednocześnie z wielką rewolucją w komunikacji i łączności, która umożliwiła wielostronne spotkanie tych kultur, ich wielogłosowy i różnokierunkowy dialog, a także, w różnych sytuacjach – spór i konflikt. Dzieje się to wszystko w świecie bardziej zdemokratyzowanym niż kiedykolwiek, co umożliwia Innym zabieranie głosu, głosu, w który, co prawda, nie wszyscy chcą się wsłuchiwać.

Fakt uznania wielokulturowości świata to oczywiście postęp, bo tworzy klimat sprzyjający awansowi kultur jeszcze wczoraj skrzywdzonych i poniżonych, ale postęp, który kryje w sobie dwa zagrożenia:

pierwsze – ogromna energia i ambicja świeżo wyzwolonych kultur może być wykorzystana przez nacjonalistów i rasistów do wojny przeciw Innym;

drugie – hasło rozwijania kultury własnej może być wykorzystywane do rozniecania etnocentryzmu, ksenofobii, wrogości wobec Innych. W teorii samodzielnego rozwijania się kultur, w uznaniu ich prawa do nienaruszalnej odrębności – a tak bywa interpretowana zasada wielokulturowości – może kryć się chęć separacji, negowania potrzeby i pożytku wymiany, arogancja i wstręt do Innych.

Uczestniczenie w świecie wielokulturowym wymaga silnego i dojrzałego poczucia tożsamości. Jak ją ustalić i potwierdzić? W Europie określamy ją poprzez symbole, przez identyfikowanie się z nimi, jak na przykład z flagą i hymnem. W tradycji afrykańskiej, w której tożsamość ustalało się poprzez więzi pokrewieństwa z klanem i plemieniem, dwaj Afrykańczycy, spotkawszy się na drodze, zaczynali rozmowę od długiej wymiany pytań, w której obaj próbowali dojść, z jakiego plemienia pochodzą i czy relacje między ich plemionami są dobre, czy złe. Od tego bowiem zależeć mogły jakość i wynik spotkania.

Ustalenie tożsamości, co dokonuje się między innymi przez określenie naszego stosunku do Innych, komplikuje się w ostatnich dziesięcioleciach z wielu powodów, a niekiedy w ogóle okazuje się niemożliwe. Jest to wynik osłabienia tradycyjnych więzi kulturowych, spowodowanego migracją ludności wiejskiej do miast, w których zaczyna się formować nowy, niespotykany wcześniej na tę skalę typ tożsamości – hybrydyczny. Na początku XX wieku 95 procent ludności świata stanowili chłopi. Dziś chłopi to tylko połowa mieszkańców naszego globu, i klasa ta w ogóle stopniowo zanika. Tymczasem ona właśnie była najwierniejszym depozytariuszem tradycji i strażnikiem tożsamości.

W sumie żyjemy w świecie wielokulturowym; Inni stają się w nim kimś innym, niż byli wczoraj, ale kim dokładnie – jest tematem dyskusji, która być może nieprędko doczeka się końca.

A historia stosunków Europy z Innymi?

Ci Inni, nie-Europejczycy, kilkakrotnie podejmują próby podboju Europy, ale w każdym wypadku tylko częściowo udane. Tak było z Persami, potem z Arabami, wreszcie z Mongołami (w świetle toczących się dziś dyskusji nie wiadomo, czy ekspansję Turków uznać za agresję Innych, czy za konflikt wewnątrzeuropejski?).

Natomiast podboje, jakich dokonuje Europa, są liczniejsze, dla najeźdźców o wiele skuteczniejsze i znacznie bardziej krwawe. Wymieńmy tylko wschodnią inwazję Aleksandra Wielkiego, kilka wypraw krzyżowych, ludobójczą konkwistę Ameryki przez Hiszpanów, trzy wieki trwające pustoszenie Afryki przez handlarzy niewolników, ekspansje kolonialne Anglii, Francji, Holandii itd. na pozaeuropejskie kontynenty.

Obustronny bilans jest więc tragiczny i nastraja pesymistycznie, ale nie wolno dopuścić, aby działał na nas zniechęcająco. Przeciwnie, istotne jest, aby – po pierwsze, stale pamiętać i mówić o Innych, bo są dziś ważnymi aktorami sceny świata, a – po drugie, choć trudno dowieść, żeby historia była nauczycielką życia, musimy pamiętać o nieszczęśliwym bilansie naszych stosunków z Innymi, gdyż tak jak złe dzieciństwo zostawia ślady na całym późniejszym życiu człowieka, tak i zła pamięć historyczna wpływa na późniejsze stosunki między społeczeństwami.

Wcześniej była mowa o okresach, kiedy myśl europejska starała się zbudować pomosty zrozumienia z Innymi. Nawiązywanie do tych starań i ich kontynuowanie jest nie tylko powinnością etyczną, ale i palącym zadaniem naszego czasu w świecie, w którym wszystko jest tak kruche i w którym jest tyle demagogii, dezorientacji, fanatyzmu i złej woli.



Mój Inny


Temat Innego – „Stranger, Other” – nurtuje mnie i pasjonuje od dawna. W 1956 roku odbyłem swoją pierwszą, długą podróż poza Europę (do Indii, Pakistanu i Afganistanu) i od tego czasu po dzień dzisiejszy zajmuję się problemami Trzeciego Świata, a więc Azją, Afryką i Ameryką Łacińską (choć terminem „Trzeci Świat” można objąć również znaczną część Europy i Oceanię). Na tych obszarach spędziłem większość swojego życia zawodowego, podróżując dużo i pisząc o tamtych ludziach i ich sprawach.

Mówię o tym wszystkim dlatego, że chciałbym tu naszkicować – z konieczności pobieżnie – nie portret Innego w ogóle, w abstrakcji, ale wizerunek mojego Innego, tego, którego spotykałem w wioskach indiańskich w Boliwii, wśród koczowników na Saharze, w tłumach opłakujących na ulicach Teheranu zgon Chomeiniego.

Jaki jest jego światopogląd, jego widzenie świata, widzenie Innych, na przykład – widzenie mnie? Przecież nie tylko on jest dla mnie Inny, również ja jestem dla niego Inny.

Pierwsze, co zwraca uwagę, to wrażliwość mojego Innego na kolor, kolor skóry. Kolor zajmuje najwyższe miejsce na skali, według której będzie on dzielić i wartościować ludzi. Można przeżyć całe życie nie myśląc, nie zastanawiając się nad tym, że jest się czarnym, żółtym czy białym, dopóty, dopóki człowiek nie przekroczy granicy własnego obszaru rasowego. Od razu powstaje napięcie, od razu czujemy się Inni otoczeni przez innych Innych. Ileż to razy byłem dotykany w Ugandzie przez dzieci, które później długo przyglądały się swoim palcom, czy aby te palce nie zbielały! Ten sam mechanizm – a nawet odruch – identyfikowania i wartościowania według koloru skóry działał również we mnie. W latach zimnej wojny, w których obowiązywał nieubłagany podział ideologiczny na Wschód i Zachód, nakazujący ludziom po obu stronach żelaznej kurtyny wzajemną niechęć, a nawet nienawiść, ja – korespondent z kraju wschodniego – gdzieś tam w dżungli Zairu z radością rzucałem się w objęcia kogoś z Zachodu, a więc swojego „wroga klasowego”, „imperialisty”, ponieważ ów „przebiegły wyzyskiwacz” i „podżegacz wojenny” był po prostu i przede wszystkim białym. Czy muszę dodawać, jak bardzo wstydziłem się tej słabości, ale jak – jednocześnie – nie umiałem się jej oprzeć?

Drugim składnikiem światopoglądu mojego Innego będzie nacjonalizm. Jak słusznie zauważył ostatnio amerykański profesor John Lukacs, nacjonalizm okazał się u schyłku XX wieku najsilniejszym ze wszystkich „izmów” znanych współczesnemu człowiekowi. Czasem nacjonalizm ten ma charakter paradoksalny, występuje on na przykład w tych krajach Afryki, w których nie ma jeszcze narodów. Nie ma narodów, ale jest nacjonalizm Gub, jak utrzymują niektórzy socjologowie – subnacjonalizm). Nacjonalista traktuje swój naród, a w wypadku Afryki – swoje państwo, jako wartość najwyższą, a wszystkie inne – jako coś niższego (i często godnego pogardy). Nacjonalizm, podobnie jak rasizm, jest instrumentem identyfikacji i klasyfikacji stosowanym przez mojego Innego przy każdej okazji. Jest to prostacki, prymitywny instrument spłaszczający i spłycający wizerunek Innego. A mianowicie, dla nacjonalisty osoba Innego ma jedną, jedyną cechę – przynależność narodową. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest młody czy stary, mądry czy głupi, dobry czy zły – jest tylko jedno: czy ktoś jest Ormianinem czy Turkiem, Anglikiem czy Irlandczykiem, Marokańczykiem czy Algierczykiem. Kiedy żyję w tamtym świecie rozgorzałych nacjonalizmów, nie mam nazwiska, nie mam zawodu, nie mam wieku – jestem tylko i jedynie Polakiem. W Meksyku moi sąsiedzi nazywają mnie – „El Polaco”, a stewardesa w Jakucku, kiedy wzywa mnie do samolotu, woła „Polsza!”. Wśród małych, rozproszonych narodów – choćby Ormian – istnieje fenomenalna zdolność widzenia mapy świata jako sieci punktów zamieszkanych przez skupiska swoich pobratymców – bodaj jednej rodziny, bodaj jednego człowieka. Groźną cechą nacjonalizmu jest to, że jego nieodłącznym składnikiem jest nienawiść do Innego. Doza tej nienawiści może być różna, ale jej obecność jest pewna.

Trzecią wreszcie komponentą światopoglądu mojego Innego jest – religia. Religijność będzie tu występować na dwóch niejako poziomach – na poziomie bliżej nieokreślonej, niezwerbalizowanej wiary w istnienie i obecność transcendencji, Siły Sprawczej, Istoty Najwyższej, Boga (częste pytanie – „Mr. Kapuczynski, do you belive in God?” – a to, co odpowiem, będzie miało ogromny wpływ na wszystko, co nastąpi potem), oraz na poziomie religii jako instytucji i jako siły społecznej, a nawet politycznej. Chcę mówić o tym drugim wypadku. Mój Inny jest istotą głęboko wierzącą w istnienie świata pozacielesnego, pozamaterialnego. Tak było jednak zawsze. To, co jest natomiast charakterystyczne dla dnia dzisiejszego, to rodzaj odrodzenia religijnego, widoczny dziś w wielu krajach. Najbardziej dynamicznie rozwijającą się dziś religią jest niewątpliwie islam. Ciekawe, że wszędzie – i to niezależnie od rodzaju religii – gdzie następuje ożywienie gorliwości religijnej, ożywienie to ma charakter wsteczny, konserwatywny, fundamentalistyczny.

Oto mój Inny. Jeżeli los zetknie go z jakimś Innym – Innym dla niego – trzy cechy Innego będą dla niego najważniejsze: rasa, narodowość, religia. Szukam, co jest wspólnego w tych cechach, co je łączy. Otóż jest w nich wszystkich zawarty wielki ładunek emocjonalny, tak wielki, że od czasu do czasu mój Inny nie jest w stanie nad nim zapanować. Wtedy dochodzi do konfliktu, do starcia, do rzezi, do wojny. Mój Inny to człowiek bardzo emocjonalny. To dlatego świat, w którym żyje, jest beczką prochu toczącą się niebezpiecznie w kierunku ognia.

Mój Inny to człowiek niebiały. Jak wielu jest ich dziś na świecie? Osiemdziesiąt procent.

Zajęci walką między Wschodem i Zachodem, między demokracją i totalitaryzmem, nie od razu i nie wszyscy uświadomiliśmy sobie, że w tym samym czasie zmieniła się mapa świata. W pierwszej połowie naszego wieku mapa ta była ułożona według zasady piramidy. Na szczycie – podmioty historyczne: wielkie mocarstwa kolonialne, państwa białego człowieka. Poniżej – ich kolonie, dominia, terytoria w taki czy inny sposób zależne, czyli reszta świata. Ten układ załamał się na naszych oczach i za naszego życia, i na arenie dziejowej niemal nagle pojawiło się ponad sto nowych państw – przynajmniej formalnie niepodległych – zamieszkanych przez trzy czwarte ludzkości. Oto nowa mapa świata – kolorowa, różnobarwna, przebogata i niesłychanie skomplikowana. Zwróćmy uwagę, że porównując mapę naszego globu z lat 30. z mapą z lat 80. otrzymujemy dwa zupełnie różne obrazy świata. Ale ta relacja między dwoma wspomnianymi obrazami nie jest przecież statyczna – ona ulega nadal ciągłej zmianie, ciągłej dynamicznej i niepowstrzymanej ewolucji. Nasi trzecioświatowi Inni zdobywają w historii najnowszej, w historii dziejącej się obecnie coraz większą i coraz bardziej znaczącą podmiotowość. To po pierwsze. A po drugie – trwa inwazja (zarobkowa, demograficzna, ale przecież inwazja) przedstawicieli Trzeciego Świata na kraje rozwinięte. Ocenia się, że już w połowie następnego wieku ludzie pochodzący z Azji i z Ameryki Łacińskiej stanowić będą ponad połowę ludności Stanów Zjednoczonych.

Coraz mniej wychodźców z Irlandii i Norwegii, a coraz więcej z Ekwadoru i Tajlandii będzie poruszać się po świecie z paszportami amerykańskimi w kieszeni.

Jak my, mieszkańcy Europy, jesteśmy przygotowani do tej zmiany? Wydaje mi się, że – niestety, w stopniu niewielkim. Traktujemy Innego przede wszystkim jako obcego (a przecież Inny nie musi oznaczać – obcy), jako przedstawiciela odrębnego gatunku, a co najbardziej istotne – traktujemy go jako zagrożenie.

Czy literatura współczesna pomaga w przełamywaniu tych uprzedzeń, naszej ignorancji albo najzwyczajniej – obojętności? Znowu, wydaje mi się, że w stopniu niewielkim. Przejrzałem literackie nagrody francuskie za rok ubiegły – ani jednej książki, która mówiłaby coś o szeroko pojętym świecie współczesnym. Trójkąty małżeńskie, konflikt między ojcem i córką, nieudane pożycie młodej pary – rzeczy na pewno ważne i ciekawe, ale uderzył mnie lekceważący stosunek do całego nowego i jakże pasjonującego nurtu w literaturze, którego przedstawiciele próbują pokazać nam świat współczesnych kultur, myśli i zachowań ludzi żyjących co prawda pod innymi szerokościami geograficznymi i wyznających innych niż my Bogów, ale stanowiących przecież część naszej wielkiej rodziny człowieczej, do której wszyscy należymy. Myślę choćby o Nigela Barleya The Innocent Anthropologist, o wspaniałej literacko książce Colina Thubrona Behind the Wall czy o znakomitym dziele Bruce Chatwina Songlines. Tych książek nie nagradza się, nie zauważa nawet, ponieważ – zdaniem niektórych – nie jest to tak zwana prawdziwa literatura.

Z drugiej strony tak zwana prawdziwa literatura odgradza się od problemów i konfliktów przeżywanych przez miliardy naszych Fremde. Na przykład jednym z największych dramatów współczesnego świata, dramatem szczególnie dotkliwym dla Ameryki, była rewolucja irańska, obalenie szacha, los zakładników itd. Ku mojemu zdumieniu, w ciągu kilkunastu miesięcy trwania tych wydarzeń nie spotkałem w Iranie ani jednego pisarza amerykańskiego, ba, ani jednego pisarza również z Europy. Jak to jest możliwe, zastanawiałem się w Teheranie, żeby tak wielki wstrząs dziejowy, tak niezwykłe zderzenie cywilizacyjne nie wzbudziło żadnego zainteresowania wśród pisarzy świata. Oczywiście nie chodzi o to, aby dzisiaj pędzili oni tłumnie do nowego ogniska zapalnego – do Zatoki Perskiej, ale to całkowite rozmijanie się literatury z rozgrywającym się na naszych oczach dramatem świata, to całkowite oddanie relacji z wielkich wydarzeń operatorom kamer telewizyjnych i operatorom dźwięku jest dla mnie przejawem głębokiego kryzysu na linii historia-literatura, przejawem bezradności tej literatury wobec fenomenów współczesnego świata.

W dalszym więc ciągu, mimo zupełnie nowej mapy świata, badanie, zgłębianie, interpretowanie i opisywanie filozofii i egzystencji, myślenia i bytu trzech czwartych ludności świata pozostaje – jak było to i w wieku XTX – w gestii wąskiej grupy specjalistów: antropologów, etnografów, podróżników, dziennikarzy.

Obcy, Inny, w swoim wydaniu trzecioświatowym (a więc ów najliczniejszy na naszym globie osobnik), jest nadal traktowany jako obiekt badań, natomiast nie stał się jeszcze naszym partnerem, współodpowiedzialnym za los ziemi na której żyjemy.

Świat był dla mnie zawsze wielką wieżą Babel. Jednak wieżą, w której Bóg pomieszał nie tylko języki, ale także kulturę i obyczaje, namiętności i interesy, i której mieszkańcem uczynił ambiwalentną istotę łączącą w sobie Ja i nie-Ja, siebie i Innego, swojego i obcego.




Inny w Globalnej Wiosce


Pośród wielu problemów podejmowanych przez księdza profesora Józefa Tischnera w jego dociekaniach filozoficznych znajdują się również przemyślenia na temat Innego – innej osoby, z którą stykamy się, wchodzimy w kontakt, nawiązujemy nić komunikacji. Jest Tischner jedynym ze znanych mi myślicieli polskich, który tak szeroko i w tak dogłębny sposób traktował i rozwijał problematykę Innego. Na czym polega doniosłość tej problematyki, jej waga i aktualność?

W dziedzinie nauk filozoficznych pierwsza połowa XX wieku zdominowana jest przez ontologię i epistemologię Husserla i Heideggera. Ale żaden z nich nie przyznaje etyce miejsca głównego. Tymczasem doświadczenia ubiegłego wieku, z ich tragicznymi dla rodzaju ludzkiego i jego kultury następstwami, w naturalny sposób czynią koniecznym podjęcie tej właśnie problematyki. Na gruncie europejskim bowiem w pierwszych dziesięcioleciach minionego stulecia objawiają się dwa fenomeny nowe, nieznane dziejom – pierwszym są narodziny społeczeństwa masowego, drugim zaś – powstanie zagrażających samej istocie człowieczeństwa systemów totalitarnych: faszyzmu i komunizmu.

Narodziny i związki tych dwóch zjawisk i procesów przykuwają całą uwagę myślicieli i pisarzy owej epoki – José Ortegi y Gasseta, Ericha Fromma, Hannah Arendt, Theodora Adorno i wielu innych. Starają się oni pojąć ten zdumiewający świat, który ich zewsząd zaatakował, chcą go zgłębić, zrozumieć i zdefiniować. Słowem-kluczem dla opisania go staje się przymiotnik „masowy”. Jest więc masowa kultura i masowa histeria, masowe gusta (czy raczej brak gustu) i masowy obłęd, masowe zniewolenie i wreszcie – masowa zagłada. Jedynym bohaterem na scenie świata jest tłum, a główną cechą tego tłumu, tej masy, jest anonimowość, bezosobowość, brak tożsamości, brak twarzy. Jednostka zgubiła się w tym tłumie, masa zalała ją, zstąpiły się nad nią wody jeziora. Stała się ona, żeby użyć określenia Gabriela Marcela, „bezosobowym anonimem w stanie cząstkowym”.

Nurt krytyki tego stanu rzeczy zaowocował szeregiem dzieł wybitnych, starających się ukazać los ludzki w formie uogólniającej – jako doświadczenie zbiorowości i jako wspólnie przeżywany dramat. Spośród wielu, wielu tytułów można wymienić tu choćby Bunt mas, Samotność tłumu czy Korzenie totalitaryzmu.

W pewnym jednak momencie, śledząc analizy, obserwacje i teorie tych myślicieli, zaczynamy odczuwać jakiś niedostatek, w przebiegu ich rozumowań i syntez brakuje nam ważnego ogniwa, a tym brakującym ogniwem jest jednostka, wyodrębniony z masy konkretny człowiek, konkretny Ja i konkretny Inny, jako że zgodnie z twierdzeniem filozofów dialogują mogę zaistnieć jako byt określony tylko w stosunku do – w stosunku do Innego, kiedy pojawi się on na horyzoncie mojego istnienia, nadając mi sens i ustalając moją rolę.

Pisał Tischner w Filozofii dramatu:


U początku pochodzenia świadomości ja leży obecność ty, a być może nawet obecność ogólniejszego my. Dopiero w dialogu, w sporze, w opozycji, a także w dążeniu do nowej wspólnoty tworzy się świadomość mojego ja, jako istoty samoistnej, odrębnej od drugiego. Wiem, że ja jestem, bo wiem, że drugi jest.


Właśnie z potrzeby uogólnienia tego doświadczenia, tego przeżycia, powstaje filozofia dialogu.

Filozofia dialogu jest tym kierunkiem, orientacją czy nurtem, który chce zająć się problematyką człowieka – Ja, i co niesłychanie istotne, jego relacją z drugim człowiekiem, z Innym. Ta wzbogacająca reorientacja od problematyki ściśle ontologicznej do szerszej problematyki etycznej, to radykalne zbliżenie myśli filozoficznej do człowieka jako bytu jednostkowego, odrębnego, nieporównywalnego i niepowtarzalnego są wyraźnie widoczne również w dziele Józefa Tischnera, w którym myślenie o spotkaniu Ja z Innym, zaznaczone już, co prawda, w wydanym w 1982 roku Myśleniu według wartości, staje się pierwszoplanowym tematem w opublikowanej w 1990 roku Filozofii dramatu.

Nurt ten w czasach nam współczesnych tworzyli i najbardziej konsekwentnie rozwijali Martin Buber i Franz Rosenzweig, Gabriel Marcel i najczęściej przez Tischnera przywoływany Emmanuel Lévinas.

Specyficznych praźródeł filozofii dialogu czy – jak mówimy również – filozofii spotkania lub filozofii Innego, zwłaszcza w tych twierdzeniach, w których sugeruje ona, że droga do Boga wiedzie przez Innego, że w twarzy Innego zdolni jesteśmy ujrzeć Jego oblicze, możemy upatrywać w owej starożytnej epoce antropomorficznej, kiedy to wyobraźnia ludzka nie wytyczyła jeszcze granicy między światem bogów i ludzi, w którym bóstwo wyobrażano sobie na podobieństwo człowieka lub odwrotnie.

Filozofię Innego uprawiał Józef Tischner z pasją i przenikliwością aż do końca swojej ziemskiej wędrówki. W niestrudzonym głoszeniu jej przekonań i zasad – i to właśnie dziś, w czasach, w których żyjemy, tkwi głęboki humanizm i prawdziwy heroizm. A dlatego ma ona, poza walorami ściśle naukowymi, cenę tak wysoką, że występuje z otwartością i odwagą w obronie drugiego człowieka, w obronie Innego w świecie tak często poddającym się pokusom egoizmu i zachłannego konsumeryzmu.

Wielką zasługą tej filozofii jest już to, że w ogóle mówi ona o poszczególnym człowieku, o każdej jednostce jako wartości samej w sobie, że ciągle przypomina o jej istnieniu, jej prawie do egzystencji i artykulacji. W naszym postmodernistycznym szumie, w naszym pomieszaniu języków bezcenny jest ten mocny i wyrazisty głos podnoszący takie wartości, jak tożsamość, szacunek, dostrzeganie i poważanie drugiego – Innego. Ale nie koniec na tym. Bo Tischner, rozwijając i wzbogacając wątki występujące w filozofii Emmanuela Lévinasa, zwłaszcza w jego Całości i nieskończoności, mówi, że Ja nie tylko ma się odnieść do Innego, ale że musi na siebie brać za niego odpowiedzialność i być gotowym ponieść konsekwencje takiej decyzji, takiej postawy. Że jest w tym chrześcijański akt poświęcenia? Tak – poświęcenia, wyrzeczenia i pokory.

Problem Innego i relacji z nim, stosunku do niego, filozofia spotkania rozważała dotychczas na ogół w sytuacji naocznej bezpośredniości i w obrębie tej samej kultury. Przed tym kierunkiem filozoficznym stoi jeszcze otworem pole dociekań nad relacją Ja-Inny, kiedy jedna ze stron należy do innej rasy, religii lub kultury. W jakim stopniu będzie to komplikowało tok naszej refleksji, czyniło ją bardziej złożoną, trudną i wieloznaczną?

Jest to niezmiernie ważne dziś, kiedy żyjemy w świecie wielokulturowym, a postępy komunikacji tę wielokulturową naturę naszej współczesności czynią coraz bardziej oczywistą, widoczną i wszechobecną. Nasza planeta zawsze była, co prawda, wielokulturowa, od niepamiętnych czasów ludzie mówili na niej różnymi językami i wierzyli w różnych bogów, ale tak potoczyły się losy świata, że przez ostatnie pięć wieków dominowała nad nami kultura czy cywilizacja europejska i wobec tego mówiąc „my”, rozumieliśmy – my, wszyscy ludzie, choć w rzeczywistości chodziło tylko o nas, Europejczyków. Dziś jednak zaczynamy już nieodwołalnie wchodzić w epokę, kiedy to jednoznaczne równanie my = Europejczycy, jako synonim wszystkich ludzi na świecie, zostaje zakwestionowane przez trwające przemiany dziejowe.

W następstwie tych przemian obudziły się bowiem, ożyły i zaczęły się domagać równoprawnego miejsca przy okrągłym stole świata inne, wcale liczne, a dotychczas zdominowane lub zmarginalizowane kultury. A są one ambitne i dynamiczne i mają zarazem silnie rozwinięte poczucie wartości. W tych staraniach o nowe miejsce pod słońcem i przyznanie godnych praw Innemu filozofowie i myśliciele tamtych podnoszących się kultur będą mogli czerpać inspirację z dorobku myśli krakowskiego duchownego, myśliciela z Łopusznej.

Tischner i inni dialogicy próbują posiać w nas zbawienny niepokój, uświadomić istnienie, a nawet bliską obecność Innego, konieczność poczucia się za niego odpowiedzialnym i nawet więcej – uznania, że ta odpowiedzialność jest ważkim nakazem etycznym. Jakaż odwaga jest w samym podnoszeniu tego tematu i wskazywaniu na jego transcendentny wymiar w chwili, kiedy w kulturze współczesnej dominuje postawa ograniczania się i zamykania w swoim prywatnym, egoistycznym ja, w szczelnie izolowanym kręgu, w którym można by zaspokajać swoje popędy i zachcianki konsumenta. Przeciwstawienie pokusom i dyktatowi konsumeryzmu – ducha odpowiedzialności za Innego – oto w czym autor Księdza na manowcach widzi powinność, a nawet obowiązek człowieka.

Refleksja nad Innym pobudza Józefa Tischnera do rozważań nad naturą i treścią spotkania między Ja i Innym. Spotkania, które – jak podkreśla to wielokrotnie – winno być ważnym wydarzeniem. Do spotkania trzeba się więc wewnętrznie przygotować, bo powinno być ono przeciwieństwem naszego codziennego a obojętnego mijania się w tłumie. Spotkanie jest przeżyciem zasługującym na pamięć i może być głębokim doświadczeniem. I znowu Tischner napomina nas, abyśmy spotykając Innego, byli cały czas świadomi wagi tego faktu, świadomi jego miejsca i roli w prywatnej, indywidualnej historii duchowej własnego Ja. Tym napomnieniem chce on podnieść o istotny szczebel wyżej charakter, treść i powagę stosunków międzyludzkich, ich znaczenie dla nas i ich na nas wpływ.

Co jednak jest główną treścią spotkania? Jest nią dialog. W ostatnich tekstach autora Polskiego kształtu dialogu ciągle powtarzają się zwroty w rodzaju: „otwarcie dialogiczne”, „perspektywa dialogiczna”, „świadomość dialogiczna”, „płaszczyzna dialogiczna” itp. Lévinas definiuje to tak: „człowiek jest bytem, który mówi”. A więc – dialog. Celem tego dialogu ma być wzajemne zrozumienie, celem zaś tego zrozumienia – wzajemne zbliżenie, a to rozumienie i zbliżenie osiąga się na drodze poznania. Jaki jest przedwstępny warunek całego tego procesu, tego równania? Jest nim wola poznania, chęć, owo zwrócenie się ku Innemu, wyjście mu naprzeciw, nawiązanie z nim rozmowy. Jednakże w praktyce życia okazuje się to niezmiernie trudne. Doświadczenie ludzkie dowodzi, że w pierwszym momencie, w pierwszym odruchu człowiek reaguje na Innego z rezerwą, powściągliwie, nieufnie czy wręcz niechętnie, a nawet wrogo. My wszyscy, ludzie, na przestrzeni dziejów zadaliśmy sobie zbyt wiele ciosów, zbyt wiele bólu, żeby było inaczej. Stąd całe cywilizacje odznaczały się owym poczuciem obcości wobec Innego. Grecy nazywali nie-Greków barbaros: tymi, którzy mówią bełkotliwie, których nie sposób zrozumieć, więc lepiej trzymać ich na odległość – na odległość i w poniżeniu. Rzymianie przeciw Innemu budowali sieć umocnień granicznych – limes. Chińczycy nazywali niechińskich przybyszów zza oceanu Yang-kwei, morskimi potworami, i starali się trzymać ich na dystans.

A w naszych czasach? Arogancja jednych wobec kultur i religii innych? A archipelagi wszelkich gett i obozów rozciągnięte na naszej planecie? Wszelkie mury i zapory, rowy i zasieki? Ileż tego wszędzie, na wszystkich kontynentach! Jakże trudnym wyzwaniem stały się postępy komunikacyjne ostatnich dziesięcioleci. Z jednej strony one na pewno nas przybliżają do siebie, ale czy naprawdę zbliżają? Między człowieka i człowieka, między Ja i Innego wprowadzono technicznego pośrednika – iskrę elektryczną, impuls elektroniczny, sieć, łącze, satelitę. Hinduskie słowo upaniszada oznaczało: siedzieć blisko, być blisko. Ja przekazywało się Innemu nie tylko w słowie, ale również swoją bliskością, bezpośredniością, byciem razem. Tego doświadczenia, tego przeżycia nic nie jest w stanie zastąpić.

Paradoksalność tej sytuacji medialnej idzie dalej. Z jednej strony rośnie globalizacja mediów, ale z drugiej – zwiększa się jej płycizna, niezborność, chaos. Im więcej człowiek ma kontaktu z mediami, tym bardziej skarży się na zagubienie i samotność. Jeszcze na początku lat 60., kiedy telewizja była ciągle w powijakach, Marshall McLuhan użył terminu „globalna wioska”. McLuhan był katolikiem o wielkiej misjonarskiej pasji i wyobrażał sobie, że nowe medium uczyni nas wszystkich braćmi żyjącymi w jednej wspólnocie wiary. To określenie McLuhana, powtarzane dziś bez zastanowienia, okazało się jedną z największych pomyłek współczesnej kultury. Bo istota wioski polega na tym, że jej mieszkańcy znają się blisko, obcują ze sobą, dzielą wspólny los. Tymczasem niczego takiego nie można powiedzieć o społeczeństwie naszej planety, które raczej przypomina anonimowy tłum na jednym z wielkich lotnisk, tłum pędzących w pośpiechu, wzajemnie obojętnych i nieznających się ludzi.

Dopiero na takim tle tym wyraziściej odczuwamy głęboki humanizm, żarliwość i nadzieję nauki Józefa Tischnera o Ja i Innym jako podstawie ładu ludzkiego na Ziemi.



Spotkanie z Innym jako wyzwanie XXI wieku


Kiedy zastanawiam się nad swoimi długo już trwającymi podróżami po świecie, czasem wydaje mi się, że najbardziej niepokojącym problemem były nie tyle granice i fronty, trudy i zagrożenia, ile wielokroć odżywająca niepewność o rodzaj, jakość i przebieg spotkania z Innymi, z innymi ludźmi, z którymi zetknę się gdzieś w drodze. Wiedziałem bowiem, że wiele, a nieraz może i wszystko, będzie od tego zależeć. Każde takie spotkanie było niewiadomą – jak przebiegnie? jak się potoczy? czym zakończy?

Same tego rodzaju pytania są oczywiście prawieczne. Spotkanie z innym człowiekiem, z innymi ludźmi, było zawsze powszechnym i podstawowym doświadczeniem naszego gatunku. Archeolodzy mówią nam, że najpierwszymi grupami ludzkimi były małe rodziny-plemiona liczące trzydzieści-pięćdziesiąt osób. Gdyby taka społeczność była większa, trudno by jej było szybko i sprawnie się poruszać. Gdyby była mniejsza, trudniej by jej było skutecznie się bronić, walczyć o przeżycie.

I otóż nasza mała rodzina-plemię idzie przed siebie w poszukiwaniu pożywienia i nagle napotyka inną rodzinę-plemię. Jakiż to ważny moment w dziejach świata, jakie doniosłe odkrycie! Odkrycie, że na świecie istnieją jeszcze inni ludzie! Dotychczas bowiem członek wspomnianej przez nas grupy pierwotnej mógł żyć w przeświadczeniu, że poruszając się w gronie trzydziestu-pięćdziesięciu pobratymców zna wszystkich ludzi na świecie. Tymczasem okazało się, że nie – że na świecie żyją jeszcze inne podobne istoty, inni ludzie!

Jak się wobec takiej rewelacji zachować? Jak postąpić? Jaką podjąć decyzję?

Rzucić się z furią na tych napotkanych? Minąć ich obojętnie i pójść dalej? Czy też próbować poznać się i porozumieć?

Ten sam wybór, przed którym tysiące lat temu znalazła się grupa naszych prarodziców, stoi przed nami i dziś, i to z tą samą niesłabnącą intensywnością; wybór równie jak wówczas zasadniczy i kategoryczny. Jak odnieść się do Innych? Jaką zająć wobec nich postawę?

Może być tak, że dochodzi do pojedynku, do konfliktu, do wojny. Świadectwa takich zdarzeń przechowują wszystkie archiwa, znaczą je pola niezliczonych bitew, resztki rozrzuconych po całym świecie ruin. Wszystkie one są dowodem klęski człowieka – tego, że nie umiał albo nie chciał porozumieć się z Innymi. Literatura wszystkich krajów i wszystkich epok wzięła tę sytuację za swój nieskończony w różnorodności i nastroju temat.

Może jednak też być tak, że śledzona przez nas rodzina-plemię, miast napadać i walczyć, postanowi odgrodzić się od Innych, oddzielić, izolować. To w wyniku takiej postawy zaczną z czasem pojawiać się podobne w zamyśle obiekty, jak chiński Wielki Mur, wieże i bramy Babilonu, rzymski limes czy kamienne mury Inków.

Na szczęście są dowody na jeszcze inne, znane doświadczeniu ludzkiemu postępowanie. To dowody na współpracę – pozostałości rynków, pozostałości przystani wodnych, miejsca, gdzie były agory i sanktuaria, gdzie ciągle są widoczne siedziby starych uniwersytetów i akademii, albo też zachowały się ślady szlaków handlowych, takich jak Jedwabny, Bursztynowy czy Saharyjski. Wszędzie tam ludzie spotykali się, wymieniali myśli, idee i towary, handlowali i załatwiali interesy, zawierali przymierza i sojusze, znajdywali wspólne cele i wartości. Inny, drugi człowiek przestawał być synonimem obcości i wrogości, zagrożenia i śmiertelnego zła. Każdy odnajdywał w sobie samym choćby cząstkę owego Innego, wierzył w to, żył w takim przeświadczeniu.

Tak więc wspomniane trzy możliwości stały zawsze przed człowiekiem, ilekroć spotkał się z Innym: mógł wybrać wojnę, mógł odgrodzić się murem, mógł nawiązać dialog.

Na przestrzeni historii człowiek cały czas waha się między tymi opcjami, w zależności od sytuacji i kultury wybiera to jedną, to drugą; widzimy, że w tych wyborach jest zmienny, że nie zawsze czuje się pewnie, nie stoi na mocnym gruncie.

Wojnę trudno usprawiedliwić; myślę, że przegrywają ją wszyscy, ponieważ jest ona porażką istoty ludzkiej, obnaża jej niezdolność do porozumienia, do wczucia się w Innego, do dobroci i rozumu. W tym wypadku bowiem spotkanie z Innym kończy się zawsze tragicznie, dramatem krwi i śmierci.

Idei, która skłoniła człowieka do budowy wielkich murów i przepastnych fos, do otaczania się nimi i odgrodzenia od innych, współcześnie nadano nazwę doktryny apartheidu. Pojęcie to zostało niesłusznie ograniczone do polityki nieistniejącego dziś reżymu białych w Afryce Południowej. W rzeczywistości bowiem apartheid był już praktykowany w zamierzchłych czasach. W uproszczeniu jest to pogląd, którego zwolennicy głoszą, że każdy może żyć jak chce, byle z dala ode mnie, jeśli nie należy do mojej rasy, religii, kultury. Gdyby to jednak tylko o to chodziło! Przecież tak naprawdę mamy tu do czynienia z doktryną o strukturalnej trwałej nierówności dzielącej rodzaj ludzki.

W mitach wielu plemion i ludów zawarte jest przekonanie, że ludźmi jesteśmy tylko my – członkowie naszego klanu, naszej społeczności, a Inni, wszyscy Inni, są podludźmi albo w ogóle ludźmi nie są.

Jakże różny jest obraz tegoż Innego w epoce wierzeń antropomorficznych, to znaczy takich, których bogowie mogli przyjmować ludzką postać i zachowywać się jak ludzie. Nigdy bowiem wówczas nie było wiadome, czy ten zbliżający się oto wędrowiec, podróżny, przybysz to człowiek czy bóg do człowieka podobny. Ta niepewność, ta intrygująca ambiwalencja jest jednym ze źródeł kultury gościnności, zalecającej okazanie wszelkiej życzliwości przybyłemu.

Pisze o tym Cyprian Norwid, zastanawiając się w swoim wstępie do Odysei nad przyczynami gościnności, z jaką Odyseusz spotykał się w swojej drodze powrotnej do Itaki.


Tam w każdym nędzarzu i tułaczu obcym – zauważa autor Promethidiona – podejrzewano naprzód, czy on nie jest z Boga? (...) Nie można było ugościć nikogo, zapytując naprzód: kto jest przychodzień? – ale dopiero skoro się w nim uszanowało boskość, zestępowało się do ludzkich pytań, i to się nazywało gościnnością, a zaliczało ją dlatego właśnie między nabożne praktyki i cnoty. Jakiegoś „ostatniego człowieka” nie było u Greków Homera! – zawsze on był pierwszym to jest boskim.


W takim, przytoczonym przez Norwida, greckim rozumieniu kultury rzeczy ujawniają swoje nowe, przychylne człowiekowi znaczenia. Drzwi i bramy służą nie tylko do zamykania się przed Innym – mogą także otwierać się przed nim, zapraszać w gościnę. Droga nie musi służyć wrażym armiom, może być też traktem, którym idzie do nas, ubrany w strój pielgrzyma, któryś z bogów. Dzięki takim interpretacjom znaczeń zaczynamy obracać się w świecie nie tylko bogatszym i różnorodniejszym, ale również bardziej nam życzliwym, w świecie, w którym sami będziemy chcieli spotkać się z Innym.

Spotkanie z Innym Emmanuel Lévinas nazywa „wydarzeniem”, nawet – „wydarzeniem fundamentalnym”; to najważniejsze doświadczenie, najdalej sięgający horyzont przeżycia. Lévinas, jak wiemy, należy do grona filozofów dialogików, takich jak Martin Buber, Ferdinand Ebner czy Gabriel Marcel (później do grona tego dołączył i Józef Tischner); rozwinęli oni ideę Innego – jako bytu jedynego i niepowtarzalnego – w mniej lub bardziej pośredniej opozycji do dwóch fenomenów, które pojawiły się w XX wieku, a którymi były: narodziny znoszącego odrębność jednostki społeczeństwa masowego i ekspansja niszczycielskich ideologii totalitarnych. Filozofowie ci starali się ocalić największą dla nich wartość – jednostkę ludzką: mnie, ciebie, Innego, Innych – od niwelującego wszelką tożsamość człowieka działania mas i totalitaryzmu (stąd upowszechnili oni pojęcie Innego dla podkreślenia różnicy między jednym człowiekiem a drugim, różnicy niewymienialnych i niezastępowalnych cech).

Jeśli chodzi o stosunek do Innego i Innych, filozofowie ci odrzucali drogę wojny jako prowadzącą do zagłady, krytykowali postawę obojętności i odgradzania się murem, a zamiast tego głosili potrzebę, więcej – etyczny obowiązek zbliżenia, otwartości i życzliwości.

W kręgu takiej właśnie myśli i przekonań, podobnego typu poszukiwań i refleksji, podobnej postawy rodzi się i rozwija wielkie dzieło badawcze słuchacza, a potem doktora filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, członka PAU – Bronisława Malinowskiego.

Problemem Malinowskiego było: jak zbliżyć się do Innego, jeśli to nie jest istota wyłącznie abstrakcyjna, ale konkretny człowiek należący do odmiennej rasy, mający swoje własne, różne od naszych wierzenia i wartości, własną kulturę i obyczaje?

Zwróćmy uwagę, że pojęcie „Inny” jest najczęściej określane z punktu widzenia białego, Europejczyka. Dziś jednak idę przez wieś w górach Etiopii, biegnie za mną gromada dzieci pokazujących mnie palcem, rozbawionych i wołających: Ferenczi! Ferenczi! To znaczy właśnie – obcy, inny. Bo to ja dla nich jestem Inny.

W tym sensie wszyscy jedziemy na tym samym wozie. Wszyscy mieszkańcy naszej planety jesteśmy Inni wobec Innych – ja wobec nich, oni wobec mnie.

W epoce Malinowskiego i w wiekach ją poprzedzających biały człowiek, Europejczyk, wyprawia się poza swój kontynent niemal wyłącznie w celach zdobywczych – aby opanować nowe ziemie, zdobyć niewolnika, handlować czy nawracać. Często są to ekspedycje niesłychanie krwawe – podbój Ameryk przez ludzi Kolumba, a potem białych osadników, podbój Afryki, Azji, Australii.

Malinowski wyprawia się na wyspy Pacyfiku w odmiennym celu – chce Innego poznać. Poznać jego sąsiadów, zwyczaje i język, zobaczyć, jak żyje. Chce zobaczyć i doświadczyć tego sam, osobiście, doświadczyć, żeby później – zaświadczyć.

Tak, zdawałoby się, oczywisty, projekt Malinowskiego okazuje się jednak rewolucyjny, światoburczy. Obnaża on bowiem występującą w różnym, co prawda, stopniu słabość czy może po prostu – cechę każdej kultury, polegającą na tym, że jedna kultura ma trudności w rozumieniu innej, że te trudności mają ludzie do owych kultur przynależni. Ich uczestnicy i nosiciele.

Mianowicie, autor Ogrodów koralowych stwierdza po przybyciu na teren swoich badań – Wyspy Trobrianda – że mieszkający tam latami biali nie tylko nic nie wiedzą o miejscowej ludności i jej kulturze, ale mają o niej zupełnie fałszywe, nacechowane pogardą i arogancją wyobrażenia.

I sam, na przekór wszelkim zwyczajom kolonialnym, rozbija namiot w środku jednej z tutejszych wiosek i zamieszkuje z miejscową ludnością. To, co przeżyje, nie będzie doświadczeniem łatwym. W swoim zachowanym Dzienniku coraz to wspomina o swoich kłopotach, złych nastrojach, załamaniu, nawet depresji.

Za wyrwanie ze swojej kultury płaci się wysoką cenę. Dlatego tak ważne jest posiadanie własnej, wyraźnej tożsamości, poczucie jej siły, wartości i dojrzałości. Tylko wówczas człowiek może śmiało konfrontować się z inną kulturą. W przeciwnym wypadku będzie chować się w swojej kryjówce, bojaźliwie odgradzać od innych. Tym bardziej, że Inny to zwierciadło, w którym się przeglądam czy – w którym jestem oglądany, to lustro, które mnie demaskuje i obnaża, a tego wolelibyśmy jednak uniknąć.

Jest interesujące, że kiedy w rodzimej Europie Malinowskiego toczy się I wojna światowa, młody antropolog skupia się na badaniach kultury wymiany, kontaktów i wspólnych obrządków wśród mieszkańców Wysp Trobrianda, czemu poświęci swoje wspaniałe dzieło Argonauci Zachodniego Pacyfiku, i sformułuje ważną, a tak rzadko przestrzeganą przez innych tezę: że „aby o czymś sądzić, trzeba tam być”. Z drugą jeszcze tezą, na owe czasy niesłychanie śmiałą, występuje wychowanek Uniwersytetu Jagiellońskiego, a mianowicie, że nie ma kultur wyższych i niższych – są tylko kultury różne, w odmienny sposób zaspokajające potrzeby i oczekiwania jej uczestników. Dla niego inny człowiek, z innej rasy i kultury, jest przecież osobą, której zachowanie, jednako jak każdego z nas, cechuje godność, szacunek dla uznawanych wartości, poszanowanie tradycji i obyczaju.

Jeśli Malinowski rozpoczynał pracę w momencie narodzin społeczeństwa masowego, to dziś żyjemy w okresie przechodzenia od tegoż społeczeństwa masowego do nowego – planetarnego. Wiele temu sprzyja: rewolucja elektroniczna, niebywały rozwój wszelkiej komunikacji, wielkie ułatwienia w łączności i przemieszczaniu się, a także – i w związku z tym – przeobrażenia zachodzące w świadomości najmłodszych pokoleń i w szeroko rozumianej kulturze.

Jak to zmieni stosunek nas – ludzi z jednej kultury – do ludzi z innej kultury czy innych kultur? Jak to wpłynie na relację Ja-Inny w obrębie mojej kultury i poza nią? Bardzo trudno odpowiedzieć na to w sposób jednoznaczny i ostateczny, jako że chodzi o proces, który trwa i w którym my sami – bez szansy na umożliwiający refleksję dystans – jesteśmy zanurzeni.

Lévinas rozważał relację Ja-Inny w obrębie jednej, historycznie i rasowo jednolitej cywilizacji. Malinowski badał plemiona melanezyjskie w czasie, kiedy zachowywały jeszcze stan pierwotny, nienaruszony wpływami zachodniej technologii, organizacji i rynku.

Dzisiaj jednak coraz rzadziej jest to możliwe. Kultura staje się bardziej i bardziej hybrydyczna, heterogeniczna. Niedawno w Dubaju widziałem zdumiewające zjawisko. Brzegiem morza szła dziewczyna, z pewnością muzułmanka. Ubrana była w obcisłe dżinsy i opiętą bluzeczkę, a jednocześnie jej głowę, samą tylko głowę, zakrywał ciemny czador tak purytańsko szczelny, że nawet oczu nie było widać.

Dzisiaj są już całe szkoły w filozofii, antropologii, krytyce literackiej, które temu procesowi hybrydyzacji, łączenia i kulturowego przetwarzania poświęcają główną uwagę. Proces ten trwa zwłaszcza w tych regionach, gdzie granice państw były granicami różnych kultur (na przykład granica amerykańsko-meksykańska), a także w gigantycznych megamiastach (jak Sâo Paulo, Nowy Jork czy Singapur), w których miesza się ludność, reprezentująca kultury i rasy najprzeróżniejsze. Zresztą mówimy dziś, że świat zrobił się wieloetniczny i wielokulturowy nie dlatego, żeby tych społeczności i kultur było więcej niż kiedyś, lecz że one mówią coraz pełniejszym głosem, coraz bardziej samodzielnym i zdecydowanym, domagając się akceptacji, uznania i miejsca przy okrągłym stole narodów.

Prawdziwe wyzwanie naszego czasu, spotkanie z nowym Innym, Innym rasowo i kulturowo, bierze się także i z szerszego kontekstu historycznego. Mianowicie – druga połowa XX wieku to lata, w których dwie trzecie ludności świata wyzwala się z zależności kolonialnej i staje się obywatelami swoich, przynajmniej nominalnie, niepodległych państw. Stopniowo ludzie ci zaczynają odnajdywać swoją własną przeszłość, mity i korzenie, swoją historię, poczucie tożsamości i, oczywiście, dumy z tego płynącej. Zaczynają czuć się sobą, gospodarzami i sternikami swojego losu, z nienawiścią patrząc na wszelkie próby traktowania ich wyłącznie przedmiotowo, jako statystów, jako tło, jako ofiary i bierne obiekty dominacji.

Dziś nasza planeta, zamieszkana wiekami przez wąskie grono wolnych i szerokie rzesze zniewolonych, zapełnia się coraz większą liczbą narodów i społeczności o rosnącym poczuciu znaczenia własnej, odrębnej wartości.

Proces ten przebiega często wśród ogromnych trudności, konfliktów i dramatów.

Być może zmierzamy w stronę świata tak zupełnie nowego i odmiennego, że dotychczasowe doświadczenia historii okażą się niewystarczające, aby go pojąć i móc się w nim poruszać.

W każdym razie świat, w który wchodzimy, jest Planetą Wielkiej Szansy, ale nie szansy bezwarunkowej, lecz otwartej tylko dla traktujących swoje zadania serio, dających tym dowód, że siebie samych traktują serio. Jest to świat, który potencjalnie wiele daje, ale i wiele wymaga, w którym próba łatwego chodzenia na skróty jest często drogą donikąd. Będziemy w nim ciągle spotykać nowego Innego, który powoli zacznie wyłaniać się z chaosu i zamętu współczesności. Możliwe, że ten Inny zrodzi się ze spotkania dwóch przeciwstawnych nurtów tworzących kulturę współczesnego świata – z nurtu globalizującego naszą rzeczywistość i z drugiego, zachowującego nasze odmienności, nasze różnice, naszą niepowtarzalność. Że będzie ich płodem i spadkobiercą. I dlatego winniśmy szukać z nim dialogu i porozumienia. Doświadczenie przebywania latami wśród dalekich Innych uczy mnie, że tylko życzliwość do drugiej istoty jest tą postawą, która może poruszyć w niej strunę człowieczeństwa.Kim będzie ten nowy Inny? Jak będzie wyglądać nasze spodlanie? Co sobie powiemy? I w jakim języku? Czy potrafimy wysłuchać się nawzajem? Nawzajem się zrozumieć? Czy razem zechcemy odwołać się do tego, co – jak mówi Conrad – „przemawia do naszej zdolności doświadczania zachwytu i podziwu, do wyczucia tajemnicy otaczającej życie, do naszego poczucia litości, piękna i bólu, do utajonej łączności z całym światem – i do subtelnego, ale niezwyciężonego przeświadczenia o solidarności, która zespala w jedno samotność nieprzeliczonych serc ludzkich, do wspólnoty w marzeniach, radościach, troskach, dążeniach, złudzeniach, nadziei, lęku, która wiąże człowieka z człowiekiem, która łączy całą ludzkość – umarłych z żywymi, a żywych z jeszcze nie narodzonymi”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kapuściński Ryszard Ten Inny
CYTATY Ten Inny R. Kapuściński, magisterka, magisterka, cytaty 2 rozdział
Streszczenie (Ten Inny)
Kapuściński - Kołyma, e-papier, Kapuściński Ryszard
Kapuscinski Ryszard Heban
Kapuściński Ryszard Chrystus z karabinem na ramieniu
Kapuściński Ryszard Kołyma, mgła i mgła
Kapuściński Ryszard Zaproszenie do Gruzji
Kapuściński Ryszard Podróże z Herodotem
LP X XII Kapuściński Ryszard Casarz
Kapuściński Ryszard Zaproszenie do Gruzji
Kapuściński Ryszard Zderzenie Cywilizacji
Kapuściński Ryszard Podróże z Herodotem
Kapuscinski, Ryszard Kolyma, mgla i mgla
Kapuściński Ryszard, Cesarz
Plecy okrągłe referat ten inny format
Kapuściński Ryszard Lapidarium VIII

więcej podobnych podstron