Guinnard Auguste TRZY LATA W NIEWOLI U PATAGONÓW ( 1856 1859 )

Guinnard Auguste

TRZY LATA W NIEWOLI U PATAGONÓW ( 1856 - 1859 )



Dziecię Poryta, w argentyńskich pampasach. Racje, dla których tam się udałem.

Rozczarowania.

Powrót na Północ.

PodróZ i cierpienia na pustyni. Przybór wód w strumieniu. Zmęczenie, zimno, głód i pragnienie.

Myśl o samobójstwie.

W pierwszych miesiącach 1856 roku, po krótkim pobycie w Carmen nad Río Negro, na południe od granic Konfederacji Argentyńskiej, oraz w Fuerte Argentino, położonym w głębi Białej Zatoki, błąkałem się po bonareńskich faktoriach leżących w znacznej od siebie odległości nad Río Quequén, rzadko zazna­czaną, a rzadziej jeszcze wymienianą z nazwy na naszych europejskich mapach.

Jakie powody mogły rzucić dziecię Paryża na krańce Nowego Świata? By to wyjaśnić, starczy kilka słów.

Śladem wielu tysięcy Francuzów, którzy co roku opuszczają rodzinną ziemię, kierując się nad brzegi Rio de la Plata, w 1855 roku wyruszyłem i ja, z myślą o zdobyciu fortuny w Montevideo i Buenos Aires lub by przynajmniej, dzięki praktycznej znajo­mości handlu kolonialnego, zapewnić sobie codzienny chleb, a mojej matce jaki taki byt na stare lata. Na nieszczęście wszystko skończyło się niepowodzeniem, tak w Montevideo, gdzie zastałem zadomowioną już konkurencję, zbyt potężną, bym mógł z nią rywa­

lizować, jak i w Buenos Aires, ogarniętym jednym z owvch rewolucyjnych kryzysów, które tak często nim wstrząsają. Wówczas to postanowiłem udać się do dystryktów graniczących z terenami Indian w nadziei na lepsze szanse w kraju mniej uczęszczanym przez Europejczyków; lecz i tam nie miałem więcej szczęścia niż w wielkich miastach, już przez nich opanowanych.

Przemierzywszy na próżno Mulitę, Bragado, Azul, Tendil, Tapaląuen i Quequen Grandę, ważne punkty argentyńskiej granicy, gdzie zamieszkuje wielu far­merów trudniących się hodowlą i handlem bydłem, zdecydowałem, nie zrażony tyloma rozczarowaniami, powrócić do Rosario, gdzie, jak mnie zapewniano, będę miał lepsze widoki na powodzenie.

Pewien Włoch, zwany Pedrito, podobnie jak ja zagubiony w tej zapadłej prowincji, zaofiarował mi swoje towarzystwo i wspólnie podjęliśmy przeprawę przez pampasy, by skrócić odległość, którą należało przebyć.

Z braku przewodników, których nie byliśmy w stanie wynająć z racji ubóstwa, sam wytyczyłem na mapie trasę podróży, a także zakupiłem busolę, i tak zawierzywszy naszym siłom i naszej młodości, wyruszyliśmy pieszo, dźwigając na barkach prowiant i przybory myśliwskie. Dobrze wiedzieliśmy, że cze­kają nas liczne trudy, a nawet niebezpieczeństwa, lecz zdecydowani byliśmy stawić wszystkiemu czoło.

18 maja 1856 roku ruszyliśmy w drogę. Na ową porę roku przypada w tych rejonach początek zimy. Ledwie uszliśmy kawałek, zaczął padać ulewny deszcz, a nadto zrobiło się przeraźliwie zimno, tym zimniej, im porywistszy stawał się wiatr wiejący z głębi Pata­gonii. Zła pogoda utrzymywała się przez cztery dni, uniemożliwiając polowanie i rozpalenie ogniska. Wiele naszych starań pochłonęło chronienie przed zawilgo- g ceniem broni, od której zawisł nasz los. Po południu

czwartego dnia przestało padać i promyk słońca znów rozniecił nasz zapał; odpoczęliśmy kilka godzin, potem zaś spożyliśmy pozostałą nam resztkę chleba umoczo­nego w wodzie. Odzyskawszy nieco sił, po przestudio­waniu marszruty, ruszyliśmy naprzód w nadziei, że po drodze zdołamy upolować jakąś zwierzynę. Z najwyższym trudem poruszaliśmy się po całkiem rozmytej deszczem ziemi i wkrótce nasze skórzane obuwie tak dalece ucierpiało od wilgoci, iż na­stępnej nocy zostaliśmy bosi. Od tej chwili nasze nagie stopy musiały zmagać się z kamienistym grun­tem i silnymi chłodami.

Rankiem piątego dnia, nie bacząc na uciążliwość marszu, przemierzyliśmy już znaczną odległość, gdy napotkaliśmy wąską i głęboką rzekę wciśniętą w dno kamienistego, stromego wąwozu. Wielkie musieliśmy pokonać trudy, by dostać się nad jej brzeg. Pozostałą część dnia strawiliśmy szukając brodu, który pozwo­liłby nam przejść na drugą stronę.

Gdy znaleźliśmy go w końcu, przyszło nam na myśl, by odłożyć przeprawę do następnego dnia, albowiem brzeg, na którym się znajdowaliśmy, zda­wał się dawać lepszą od wiatru ochronę niźli przeciw­legły.

Wpadliśmy nawet na pomysł, żeby pogłębić nożami szczelinę w skarpie i w ten sposób zabezpieczyć się całkowicie przed chłodem i przymrozkami w nocy, a jako że później rozpaliliśmy ognisko, by osuszyć grotę, schronienie to zdawało się obiecywać naszym wyczerpanym ze zmęczenia ciałom rozkoszny wypo­czynek. Lecz, ach, zwykle nie da się nigdy prze­widzieć wszystkiego. Pochłonięci zapewnianiem sobie wygód, nie zwróciliśmy uwagi na przybór wód za­uważalny już za dnia. Ledwie zamknęliśmy oczy, gdy szczelina, zalana nagle falami, tyleż wzburzonymi, co gwałtownymi, niemalże stała się naszym grobem. Czasu starczyło mi tylko na zbudzenie towarzysza, 7

zabranie broni, i rzuciliśmy się do ucieczki. Lecz ucieczka nie była rzeczą łatwą dla dwóch mężczyzn zaskoczonych przez niebezpieczeństwo w pierwszym śnie, zmuszonych szukać drogi wśród fal i ciemności i skazanych na wyrąbywanie stopni sztyletami, by móc wdrapać się na skarpę, która rozmiękłszy podczas powodzi, groziła zawaleniem przy najmniejszym bar­dziej gwałtownym ruchu z naszej strony. Najwido­czniej wspomagała nas Opatrzność, bo dotarliśmy na szczyt stromego brzegu zdrowi i cali, nie tracąc przy tym broni. Jedyną rzeczą, jaką straciliśmy, była część amunicji oraz trochę odzieży porzuconej w potoku.

Noc tę, po tak złowróżbnym początku, zakoń­czyliśmy głębokim snem, a nazajutrz po przebudzeniu pozostałoby nam z minionego niebezpieczeństwa tylko wspomnienie, zdolne raczej podnieść nas na duchu niźli przygnębić, gdybyśmy nie byli zmuszeni czekać przez dwa długie dni całkowitych wyrzeczeń i szczerego głodu, aż opadnięcie wód pozwoli nam przeprawić się wpław przez rzekę.

Dopiero trzeciego dnia podjęliśmy przeprawę, uczy­niwszy wprzódy zawiniątka z ubrań i umieściwszy je na' głowach. Jedną ręką wykonywaliśmy ruchy, a w drugiej usiłowaliśmy utrzymać strzelby z dala od wody — rzecz trudna do wykonania. Prąd strumienia, w najwyższym stopniu gwałtowny, powlókł nas w wiry, gdzie narażeni byliśmy na zgubę; lecz w końcu, półprzytomni ze zmęczenia i osłabienia, zdołaliśmy wydostać się na przeciwległy brzeg. Natychmiast też musieliśmy rozpalić duże ognisko, by przywrócić życie omdlałym członkom i wysuszyć odzież oraz broń. Jeśli nawet te bolesne doświadczenia umacniały w nas wiarę we własne siły, ucząc stawiać czoło niebez­pieczeństwom, to przecież opóźniały nasz marsz. Z drugiej strony, pokryte ranami stopy przysparzały 8 nam okrutnych cierpień, tym większych, że nie mie­

liśmy żadnego środka, by je chronić przed chropowatą ziemią i lodem.

: Jednakże około południa dopisało nam szczęście i upolowaliśmy łanię*, którą natychmiast upiekliśmy; głód sprawił, że posiłek wydał nam się wyśmienity. Ze skóry zwierzęcia próbowaliśmy sporządzić sobie po parze sandałów, lecz to delikatne obuwie nie da­wało naszym stopom dostatecznej osłony przed ka­mieniami i cierniami i w niewielkim tylko stopniu złagodziło skutki wystawienia naszych ran na silne chłody. Niezdolni już do przyspieszenia kroku, posta­nowiliśmy iść dzień i noc, ustępując przed przemożnym uczuciem senności i głodu jedynie na tyle, na ile było to absolutnie nieodzowne. Wbrew oszczędnościowym rachubom prędko wyczerpały się nam zapasy i nie widzieliśmy sposobu, by je czym zastąpić.

Wówczas to wkroczyliśmy na obszar pampy, gdzie nie sposób dostrzec najmniejszego śladu zwierząt ani nawet roślinności. Teren o wapienno-saletrzanym pod­łożu jest tu całkowicie jałowy. Minął dzień cały, a nie zdołaliśmy wypatrzyć niczego, co złagodziłoby nasz głód i pragnienie. Gdy nadeszła noc i nie na­trafiliśmy na żadne miejsce mogące dać nam schro­nienie, skostniali z zimna musieliśmy położyć się na białej od szronu ziemi. Następnego dnia spotęgowało się uczucie głodu i pragnienia, szybko też poczuliśmy się znużeni i w najwyższym stopniu przygnębieni. Kiedy znów zapadła noc, nawet sen nie zdołał uśmie­rzyć tortury naszych zmysłów. Leżeliśmy z otwartymi oczyma, wpatrując się w milczącą samotność pustyni, z myślami skupionymi wokół naszej niewesołej sytuacji. Nazajutrz, a był to już trzeci dzień ścisłego postu, doznania stały się jeszcze straszniejsze. Trawiła nas

gorączka, a zmęczenie częstokroć przerywało i tak już bardzo powolny marsz. Pragnienie dokuczało nam tak dalece, że aby je zaspokoić, zmuszeni byliśmy uciec się do ostatecznego i odstręczającego środka,

o którym mówi tyle opowieści rozbitków. Ustępując przed wściekłą natarczywością głodu, jedliśmy niezna­ne zioła i korzenie o obrzydliwym smaku.

I znowu noc zajęła miejsce dnia, a jedyną ulgę, jaką mogliśmy przynieść naszym cierpieniom, stano­wiła odrobina żaru z ogniska podsycanego kilkoma ciernistymi gałęziami pozbieranymi z ziemi pam- pasów. Smutnie siedzącym wokół nędznego ognia, nazbyt słabym, by dłużej znosić ciężar głodu, opa­dłym z sil i pozbawionym wszelkiej nadziei, zaczęła nam się rodzić w umyśle — tak u mnie jak i u mego towarzysza — straszliwa pokusa położenia kresu na­szym męczarniom. Mieliśmy już sięgnąć po broń, kiedy z goryczą wspomnieliśmy rodzinny dom i wszy­stkie ukochane istoty, których nie dane by nam było więcej ujrzeć. Rychło wspomnienia te wzniosły nasze dusze ku Bogu i Jego głośno wypowiedziane Imię dodało nam otuchy. Po rozpaczy przyszła kolej na ciężki sen i tej nocy mogliśmy wreszcie zasnąć.

II

Sław. Puma albo kuguar. Rozbita busola i smutne tego faktu następstwa. Spotkanie z Indianami. Potyczka.

Śmierć mego towarzysza. Pojmanie. Nowy Mazepa. Niewola.

Przebudzenie było mniej smutne od poprzednich. Nie czuliśmy się już tak słabi, ale zmęczone nogi niosły nas bardzo powoli. Jednakże głód skłaniał nas do dalszego marszu, toteż w niedługim czasie mieliśmy szczęście ujrzeć zmianę w naturze terenu, który stawał się teraz piaszczysty i porośnięty wysoką, gęstą trawą, zwaną w języku indiańskim koeny, podobną do roślin­ności zwykle spotykanej w pobliżu stawów. Ziemia ta była mniej okrutna dla naszych okrwawionych stóp. W istocie nieco dalej napotkaliśmy staw, gdzie w końcu mogliśmy zaspokoić palące pragnienie. A to już dużo. Koniecznie jednak należało znaleźć jeszcze coś innego — żywność, bez niej woda bowiem potęgowałaby uczucie głodu. Przeto udaliśmy się każdy w inną stronę i poczęliśmy przeszukiwać okolice sta­wu. Pierwsze próby były bezowocne i już zacząłem wpadać w rozpacz, gdy za plecami posłyszałem sze­lest, a gdym odwrócił głowę, ujrzałem pumę skra­dającą się po moich śladach. Chociaż ani w postawie, ani w wielkości tego zwierzęcia nie ma żadnego podobieństwa do afrykańskiego lwa, którego nazwę

nadali mu mieszkańcy Ameryki*, w pierwszej chwili na jego widok przeszły mnie ciarki. Lecz zaraz też złożyłem się doń i strzeliłem, mając szczęście trafić w środek piersi. Rana rozwścieczyła pumę i zwierzę poczołgało się ku mnie, lecz dzięki Bogu brakło mu sil i z łatwością przyszło mi dobić je sztyle­tem.

Na huk wystrzału nadbiegł mój towarzysz i w parę chwil później przykucnięci wokół ogniska, w którego płomieniach przygrzewaliśmy raczej, niźli piekli ka­wałki mięsa, wspólnie pożeraliśmy to tłuste i bardzo włókniste mięso, które teraz jednak wydawało nam się wyśmienite. Po tylu znojach i wyrzeczeniach uzna­liśmy dwu- lub trzydniowy wypoczynek za niezbędny. Miejsce, gdzie przebywaliśmy, było dogodne. Trawa tu rosła obficie, tak więc łatwiej nam przyszło spo­rządzić schronienie przed kaprysami pogody, a także posłanie wygodniejsze i przyjemniejsze niż ścięta lodem ziemia. Drugiego dnia gorączka ustąpiła, lecz na odmianę stan naszych stóp pogorszył się do tego stopnia, że nie mogliśmy postawić ich na ziemi, by nie doznać uczucia stąpania po odłamkach szkła. Nie­mniej jednak zmuszeni byliśmy podjąć dalszy marsz i szliśmy jeszcze trzy dni, w czasie których szczę­śliwym trafem upolowaliśmy zająca i daniela.

Lecz widać pisane nam było zaznać wszelkich nieszczęść, toteż zwycięskie przebycie owych wcze­śniejszych prób niewiele nam dało; inna, jeszcze okrutniejsza, dopiero nas czekała. Busola, przedmiot tak dla nas drogocenny, uległa częściowemu zni­szczeniu w wodach rzeki, gdzie o mały włos nie postradaliśmy życia, i od tej pory dziwnym zrzą­dzeniem losu nie korzystaliśmy z niej; teraz zaś było już za późno, żeby zaradzić złu.

Nie sposób nie zorientować się w oparciu choćby

o naszą marszrutę, żeśmy zmylili drogę i miast lukiem obejść terytorium indiańskie, znacznie się weń za­głębiliśmy.

Owo smutne stwierdzenie wielce nas przygnębiło, lecz mimo to staraliśmy się zmienić kierunek, zbliżając się do widocznych przed nami w oddali gór, gdzie spodziewaliśmy się poczuć bardziej bezpiecznie. Mie­liśmy szczęście dotrzeć do ich podnóża, nim zerwała się ostatecznie grożąca od rana nawałnica. W kotlinie wznieśliśmy małą chatkę z licznych płaskich kamieni, którymi usiany był w tym miejscu teren. Przesie­dzieliśmy w niej czterdzieści osiem godzin uwięzieni przez straszliwą burzę, żywiąc się z zapasów pocho­dzących z ostatnich polowań, lecz nie ośmielając się wyjść na zewnątrz, bowiem z otaczających nas ze­wsząd kamienistych zboczy deszcz i porywy wichru zrzucały prawdziwe lawiny głazów. Gdy nawałnica przeszła, znaleźliśmy opał na ognisko w postaci cier­nistych krzewów, którymi najeżona była ziemia, lecz wszystkie one nosiły ślady pożaru. Był to dla nas niebezpieczny dowód bliskości Indian, ponieważ wie­dzieliśmy, że mają oni zwyczaj podpalać opuszczone pola.

Nim podążyliśmy w obranym kierunku, zmuszeni byliśmy odnowić zapasy, co w efekcie oznaczało po­wrót na równinę, gdzie przed naszymi oczyma wy­grzewały się w porannym słońcu stada lam.

Wiele z nich, ledwie zranionych, uciekło korzy­stając ze znacznej odległości i dzięki temu, że były nader zwinne. Tylko jedna, trafiona dwiema kulami, zdawała się nie móc uciekać, więc rzuciliśmy się za nią w pościg z całym zapałem, na jaki pozwalały nam osłabione nogi. Już wydawało się, że ustaje w biegu, i z każdą chwilą rosły nasze nadzieje na schwytanie łupu, kiedy wyszedłszy na otwarty te­ren, z przerażeniem ujrzeliśmy watahę Indian, szu- 13

kających bez wątpienia jakiejś zdobyczy, człowieka albo zwierzęcia. Najlepsze, co mogliśmy uczynić, to zawrócić do naszej chaty, i udało nam się dokonać tego manewru niepostrzeżenie. Przesiedzieliśmy dwa dni przycupnięci w kryjówce, w każdej chwili lękając się zdemaskowania i napaści dzikiego nieprzyjaciela, który nie zna litości. Głód wygnał nas stamtąd trze­ciego dnia i zmusił do odświeżenia zapasów. Po tym, jak w niewielkiej odległości od chaty ustrzeliliśmy całkiem sporą łanię, odzyskaliśmy nieco ufności w przy­szłość. Zarzucałem sobie właśnie łup na ramiona, gdy znienacka wyrośli przed nami Indianie, tym razem bardzo liczni, wynurzający się ze wszystkich pofał­dowań terenu, wznosząc gardłowe okrzyki oraz po­trząsając włóczniami, lassami i bolas*, otoczyli nas zewsząd. Nie ma nic bardziej ponurego od widoku tych nagich istot na ognistych koniach, których do­siadają z zadziwiającą zręcznością, od czarniawego koloru ich krzepkich ciał, gęstej i zmierzwionej grzywy zwisającej wokół oblicza i pozwalającej dostrzec w nim jedynie toporną rzeźbę okropnych rysów, które z do­datkiem jaskrawych malunków zyskują wyraz piekiel­nego wprost okrucieństwa. Wynik walki między nami i tą bandą nie ulegał wątpliwości. Uznawszy się zatem za straconych, spojrzeliśmy śmierci prosto w twarz, uścisnęliśmy sobie dłonie, zagrzewając się wza­jem do wspólnej i dobrej obrony, i daliśmy ognia do najbliżej stojących nieprzyjaciół. Jeden z nich został ranny, lecz jego upadek nie powstrzymał po­zostałych przed gromadnym na nas atakiem. Mój towarzysz, okryty ranami i przytłoczony ciżbą nie­przyjaciół, padł, by nigdy więcej się nie pod-

mesc

Co do mnie, znalazłem się w ciężkich opałach i właśnie otrzymałem cios dzidą w lewe przedramię, gdy prosto w głowę raniła mnie jedna z owych ka­miennych kul i powalony padłem bez czucia na ziemię. Doznałem jeszcze innych ran i stłuczeń, lecz długo ich nie czułem i dopiero gdy przyszedłem do siebie i spróbowałem wstać, przekonałem się, że nie potrafię. Indianie, którzy wciąż mnie otaczali, widząc konwulsyjne me ruchy, gotowali się, by położyć kres moim cierpieniom. Lecz jeden z nich, mniemając najwidoczniej, iż człowiek, który tak uporczywie opie­rał się śmierci, mógłby być użytecznym niewolnikiem, przeciwstawił się zamysłowi współplemieńców. Odar­łszy mnie wprzódy zupełnie z ubrania, skrępował mi ręce na plecach i wsadził na konia równie nagiego jak ja, do którego przywiązał mnie mocno za nogi. Wówczas to zaczęła się straszliwa dla mnie podróż, jako że po upływie półtora wieku i na drugim krańcu świata przyszło mi oto powtórzyć słynny ga­lop Mazepy. Nieustanny upływ krwi sprawił, żem raz za razem cierpiał udręki i omdlenia, a wtedy ciało moje podskakiwało jak bezwładna masa w rytm galopu stepowego rozkiełznanego konia, popędzanego przez dzikusów ostrzami dzid. Jak długo trwała ta męczarnia? Nie wiem. Pamiętam tylko, że każdego dnia o zmierzchu kładziono mnie na ziemi, nie roz­wiązując dłoni, ponieważ bez wątpienia Indianie obawiali się, iż mimo mego opłakanego stanu spró­buję ucieczki lub samobójstwa.

Podczas tej podróży, która wydawała mi się trwać wiecznie, nie jadłem absolutnie nic, chociaż Indianie od czasu do czasu podsuwali mi korzonki. Kiedy wreszcie dotarliśmy do obozowiska hordy, zdjęto mi pęta wrzynające się w stopy i dłonie do tego stopnia, że straciłem w nich władzę. Nie mogąc się poruszyć, leżałem rozciągnięty na ziemi pośrodku moich po­rywaczy. Mężczyźni, kobiety i dzieci przyglądali mi 15

się z bezlitosną ciekawością, lecz żadnemu z nich nie przyszło do głowy, by mi sprawić choćby naj­mniejszą ulgę. Jedynie wieczorem przyniesiono mi po­siłek, ale ani nie czułem potrzeby jedzenia, ani nie miałem na nie sił. Dano mi surowe końskie mięso, które stanowi główne pożywienie tych koczo­wników.

Następnej nocy cisnęły mi się do głowy myśli, jedna przykrzejsza od drugiej. Leżąc bezsennie ani na chwilę nie przestawałem rozmyślać nad smutnym końcem mego towarzysza i snułem tysiące przypu­szczeń na temat losu, jaki zgotują mi Indianie. Wy­dawało mi się prawdopodobne, że zachowali mnie przy życiu na jakąś uroczystą egzekucję. Tak się jednak nie stało, i chociaż moje smutne położenie wzbudzało w nich tak mało litości, że nawet z niego kpili, to jednak pozwolono mi odpocząć kilka dni, niczego ode mnie nie żądając. W ten sposób mogłem memu rozbitemu ciału pozwolić odetchnąć, a mym ranom wygoić się. Całkowita wszelako nagość, na jaką byłem skazany, szybko dała mi się we znaki: śpiąc na ziemi, nie mając się czym przykryć, nie tylko pogorszyłem swój stan, lecz wręcz nie mogłem już ruszać członkami i cierpiałem ostre bóle. Z drugiej strony, dokuczał mi głód i po parodniowych próbach odżywiania się ziołami i korzonkami musiałem po­godzić się z pożeraniem ociekającego krwią mięsa, jak to czynili Indianie. Za każdym razem, gdym koń­czył tak odstręczający posiłek, czułem się półprzyto­mny. Jedynie upływ czasu zdołał nauczyć mnie prze­zwyciężać wstręt, jakim napawał mnie ten rodzaj życia.

Ileż to razy zdarzało mi się, gdym siedział z por­cją mięsa w ręce, zmuszony walczyć o każdy kęs tego obrzydliwego jadła z otaczającą mnie sforą wy­głodniałych psów, porównywać w myślach tę nik- 16 czemną strawę z elegancko zastawionym stołem na­

krytym białym obrusem, drogą porcelaną i lśniącymi kryształami; stołem, wokół jakiego zasiadają nasi euro­pejscy szczęśliwcy i, z obojętnością kosztując najwy­kwintniejszych potraw i najszlachetniejszych win, prze­ścigają się w celnych powiedzonkach i słodkich słówkach.

III

W czyje ręce wpadłem. Indianie z Pampy i z Patagonii.

Charakter ich języków, wierzeń religijnych i sposobu tycia.

£wycząje i obyczaje. Jedzenie. Modlitwy. Pijaństwo.

^ajęcia i stroje obu pici.

W epoce, kiedy „słońce nie zachodziło w posiadłościach hiszpańskich monarchów”, rozległe równiny rozciąga­jące się od Buenos Aires po Cieśninę Magellana z jednej strony, a od Atlantyku po podnóża Andów z drugiej, uważane były za część Wicekrólestwa La Platy, pomimo iż większość zaludniających je koczowników żyła wówczas, tak jak i dziś, wolna od wszelkiego jarzma. Teraz kręta linia ograniczona od wschodu przez Cordillera de Medaños i Río Salado, a od północy przez Río Quinto, Zielone Wzgórze i przez cały obszar, jaki przemierza Río Diamante aż do stóp Andów, tworzy wspólną granicę Konfe­deracji Argentyńskiej i wolnych pampasów. Na połud­nie od Río Negro zaczyna się Patagonia.

Trzy lata przymusowego pobytu w tych regionach świata nauczyły mnie rozróżniać trzy różne grupy ludności, z których każda odpowiada naturalnemu podziałowi tej krainy. W strefie wschodniej, ciągnącej się od Río Salado do Rio Negro, żyją właściwi mie­szkańcy pampasów podzieleni na siedem plemion.

Poznałem górzystą krainę rozpościerającą się mię-

dzy jeziorami Bebedero i Vrre Lafquén, a także wzdłuż rzek płynących od ostatniego z wymienionych jezior do ziemi, gdzie koczują Mamuelches tworzący sześć plemion określanych nazwami: Ranquels-ches, Angneco-ches, Catrulemanuel-ches, Guine-uitru-ches, Lonqueuil-uitru-ches i Renan-neco-ches.

Wreszcie na południe od Río Negro, której wą­skie, lecz głębokie koryto dłuższe jest od Renu czy Loary, naliczyłem dziewięć plemion Patagonów no­szących te oto nazwy: 1. Poyuches, 2. Puelches, 3. Cailliheches, 4. Cheue-ches, 5. Cangnecaue-ches, 6. Chao-ches, 7. Vili-ches, 8. Dilma-ches, 9. Yakah- -ches.

Zbędnym jest mówić, iż sposoby życia tych ko­czowników różnią się od siebie z racji rozlicznych odmian ukształtowania terenu i różnego klimatu. Ci, którzy przebywają w bardziej umiarkowanej, pół­nocnej części pampasów, chodzą częściowo ubrani i uskarżają się na bliskość osad chilijskich czy, ar­gentyńskich, z którymi to prowadzą wojnę, to znów zawierają pokój. Patagończycy, jako że żyją w dużym oddaleniu od poprzednich i jak okiem sięgnąć mają przed sobą tylko morskie wybrzeża lub bezmiar ja­łowych stepów, zachowują całą pierwotną surowość koczowniczego bytu.

Plemieniem, w którego ręce wpadłem, byli Po­yuches grasujący na południowym brzegu Río Negro, od najbliższych okolic wyspy Pacheco po podnóża Kordylierów.

Wszystkie plemiona w tym rejonie, a nawet Arau- kanie (chilijscy Indianie żyjący na modłę chrześcijan), od Cieśniny Magellana po przedmieścia Mendozy, San Luis, Rosario i Buenos Aires, mówią tym samym językiem. Rzecz z ich językiem ma się jednakże tak samo jak z innymi, a mianowicie występują w nim różne dialekty, łatwe do zrozumienia, o ile zna się 20 główny język. Ten zaś zachował się w stanie niemal

nietkniętym w pampasach, wśród Araukanów i Ma- muelchów (ludności z krain górzystych).

Część plemion żyje z grabieży: głównie mieszkańcy pampasów, Mamuelches i Puelches. Pozostali mają tylko tyle środków do życia, ile ofiarowuje im przy­roda lub dostarcza ich własna zręczność. Zwykle są bardzo biedni, lecz z męstwem znoszą nędzę i wy­rzeczenia, jakie stają się ich udziałem w złych po­rach roku.

Częste napady dokonywane przez Indian na wszy­stkich granicach republiki La Platy i Chile mają za główny cel utrudnić handel chrześcijanom i porywać ich, by w ten sposób zyskać zwierzęta zmuszone świadczyć usługi, a nie wymagające oswajania; po wtóre, by zemścić się za biedę, w jaką wpędzili ich Europejczycy, przywłaszczając sobie ich ziemię. Zioną zaciekłą nienawiścią do wszystkich białych i zabijają ich w najokrutniejszy sposób, darując życie jedynie dzieciom i kobietom, którym przeznaczona jest nik­czemna niewola.

Wierzenia tych wszystkich dzikusów, tak jak i język, są jednakie. Uznają oni dwa bóstwa czy istoty wyższe: boga dobra i boga zła. Podziwiają i szanują potęgę dobrego (Vitauentru), nie mając żadnego sprecyzo­wanego poglądu na temat miejsca jego pobytu.

Co do boga zła (Huacuvu), to twierdzą, że prze­mierza powierzchnię ziemi i włada złymi duchami. Nazywają go także Gualichu, „przyczyną wszelkich nieszczęść ludzkości”. Można jeszcze spotkać wśród nich kilku wróżbitów obojga płci, którzy przepowiadają przyszłość, lecz ich pretensje do odczytywania jej, nawet z wnętrza ziemi, maleją z każdym dniem.

Nie mają żadnego kapłana; ojcowie i matki prze­kazują religię potomstwu.

Żaden z tych Indian niczego nie zje ani nie wypije, póki nie ofiaruje pierwociny bogu. W tym celu zwraca się ku Słońcu, boskiemu posłannikowi, 21

tMMi r9 f* W

odkrawając kawałeczek mięsa lub strząsając kroplę wody na ziemię, a czyni to przy wtórze takich oto słów, których formuła, choć nie zawsze dokładnie taka sama, zmienia się niewiele:

Oh! chachal, vita uentru, reyne mapo,

Och ! Ojcze, wielki człowieku, królu tej ziemi,

Jrenean votrey, fille enteu, come que hiloto,

ześlij mi łaskę, drogi przyjacielu, co dzień, dobrego

pokarmu,

come que ptoco, come que ameoto, dobrej wody, dobrego snu,

Parne laga inche, hilo to elaemy? tefa quinie vusa kilo, Jajestem biedny, czy jesteś głodny? weź ubogi posiłek,

hiloto tu finay.

jedz, jeśli masz ochotę.

Po posiłku przygotowuje trochę tytoniu zmiesza­nego z krowim lub końskim łajnem, nabija małą kamienną fajkę własnego wyrobu, kładzie się twarzą do ziemi, zaciąga się szybko siedem albo osiem razy i wypuszcza dym nozdrzami dopiero wtedy, gdy nie jest już w stanie go dłużej utrzymać. Wygląd jego w takiej chwili jest straszliwy. Widać tylko białka oczu rozszerzające się do tego stopnia, iż można by są­dzić, że wychodzą z orbit; fajka wypada mu z ust zbyt słabych, by ją utrzymać, siły go opuszczają, pogrąża się w upojeniu podobnym do ekstazy i leży wstrząsany konwulsyjnymi skurczami, które wydzierają mu z gardła hałaśliwe chrypienie; z na wpół otwar­tych ust ciecze mu zarazem ślina, a ręce i nogi wykonują gesty podobne do ruchów płynącego psa.

22 Ten obrzydliwy stan dobrowolnego zezwierzęcenia

stanowi dla Indian prawdziwą rozkosz i jest obiektem dowodów życzliwej sympatii, bowiem miast przeszko­dzić palaczowi, przynoszą mu wodę w wolim rogu, który wbijają obok niego w ziemię. Wedle zwy­czaju dopuszczają do udziału w tej przyjemności także i swego boga, ponieważ nasamprzód ofiarowują mu trzy lub cztery obłoki dymu przy wtórze cichej mo­dlitwy.

Po wypiciu przyniesionej mu wody palacz odwraca się i leżąc na wznak natychmiast zapada w sen. Kobiety, a nawet dzieci biorą udział w tej rozrywce i nikt nawet nie pomyśli, by się temu sprzeciwić.

Bez względu na to, czy mieszkają w bezpośred­niej bliskości hiszpańskich osadników, czy na pustko­wiach u podnóża pierwszych skalnych masywów Kor­dyliero w, czy wreszcie na pozbawionej roślinności, alkalicznej ziemi pampasów, wszyscy ci koczownicy wiodą niemal jednaki tryb życia: ich zajęcia polegają na polowaniu, grabieży, trosce o zwierzęta domowe, jeździe konnej, wprawianiu się w walce na dzidy i bolas, w strzelaniu z procy i rzucie lassem. Większa część mieszkańców pampy posiada obecnie naczynia kuchenne zrabowane podczas łupieżczych wypraw i posługuje się nimi, by przyrządzać mięso. Obarczone tym obowiązkiem kobiety pilnują bacznie, by jedzenie się nie ugotowało lub nie przypiekło za bardzo. Na­lewają wody do kociołka, podgrzewają ją, siekają kawał mięsa na drobne cząstki, po czym wrzucają, a ledwie mięso zaczyna przybierać białawy kolor, wyciągają je natychmiast, jakby już było dostatecznie | ugotowane, i zjadają czym prędzej z odrobiną soli, bowiem zastosowanie tej przyprawy jest im znane.

W plemionach podbitych widzi się Indian jedzących mięso dobrze upieczone lub ugotowane, jednakże i ci za najwykwintniejszą potrawę uważają surowe płuca, wątrobę i nerki wszelkich zwierząt, a nadto wypijają z nich krew, podgrzaną albo skrzepniętą. 23

Za mieszkania służą im namioty ze skóry, prze­noszone w wędrówkach z miejsca na miejsce. Strój ich składa się ze sztuki jakiejkolwiek tkaniny, po­środku której wycinają otwór na głowę; inna nie­wielkich rozmiarów tkanina opasuje im biodra. Głowę również obwiązują skrawkiem materiału, który pod­trzymuje z przodu spadającą aż na ramiona bujną czuprynę. Starannie golą całe ciało, nie pomijając nawet brwi, i malują twarz papką z wulkanicznej ziemi, którą przynoszą im podczas dorocznych wizyt Araukanie. Barwy zmieniają się zależnie od upodobań, przeważa jednak czerń, czerwień, błękit i biel.

Kobiety okrywają się kawałkiem materiału, który same sporządzają z owczej wełny, jeśli nie mają jakichś skrawków tkaniny zrabowanych przez mężów w trakcie napadów. Szata ta zasłania je od ramion do połowy łydek i przypomina futerał, z którego wystaje głowa, ramiona i nogi, bez ładu ani smaku. Spinają ją u góry szeroką okrągłą broszą ze srebra (tupu), a na wysokości bioder mocno ściśniętym pas­kiem z surowej skóry, zdobionej różnobarwnymi ry­sunkami. Wzorem mężczyzn również wygalają ciało i brwi oraz malują twarze, których prymitywny i dzi­wny wyraz podkreślany bywa jeszcze ozdobą z tanich paciorków, rodzajem siatki dzielącej włosy na dwa dłu­gie warkocze. Zgodnie z ich upodobaniem, stroju do­pełniają kwadratowe zausznice olbrzymich rozmiarów. Najmłodsze noszą na nadgarstkach i kostkach u nóg bransolety z tanich wielobarwnych paciorków, nani­zanych na zwierzęce ścięgna. Fizjonomia kobiety po­dobna jest wielce do męskiej, lecz spotyka się czasem osoby nie tak szpetne: pochodzą one z mieszanki rasy indiańskiej i chrześcijańskiej i w większości są córkami branek.

Kobiety potrafią posługiwać się włócznią, bolas i lassem nie gorzej od mężczyzn i tak samo dobrze 24 jeżdżą konno.

Ludność, którą tu opisuję, jest bardzo nieliczna — zwłaszcza jeśli porównać ją z ogromem przestrzeni, jaką zajmuje — bowiem z pewnością nie przekracza czterdziestu tysięcy dusz, a i tak z każdym rokiem zmniejsza się liczebnie, co da się szczególnie zauważyć wśród plemion północnych, owych właściwych mie­szkańców pampy, gdzie kobiety są w mniejszości w wyniku krwawych wojen, które wydali im przed trzydziestu laty gauckos Rosasa.

Zmuszeni do ucieczki, czerwonoskórzy schronili się w pobliżu Kordylierów opasujących Chile, w kra­inie graniczącej z Araukanami, wśród których za­mieszkała większa część ich kobiet. Kiedy mieszkańcy pampasów powrócili na swe dawne tereny, liczba tych, które pozostały im wierne, była tak zniko­ma, że nawet w naszych czasach, pomimo iż czę­stokroć porywają wiele kobiet chrześcijańskich, śred­nio przypada u nich jedna kobieta na pięciu mę­żczyzn. Wśród Araukanów jest na odwrót, tam bowiem przeważają kobiety. Obyczaje mieszkańców pampy dopuszczają posiadanie wielu żon, i w efekcie, gdy bogaci mają ich po kilka, większość zmuszona jest żyć w celibacie, gdyż ubóstwo nie pozwala im na luksus posiadania towarzyszki.

1 ilmV I #

IV

Krajobraz pampasów. Moje niewolnicze prace. Polowanie.

Gry i pijaństwo u Indian Patagonii.

26

Wystarczy tych kilka słów, które dotąd skreśliłem, by zrozumieć, że koczownicy z pampasów warci są kraju, który zamieszkują. W istocie nic bardziej smutnego nad rozległe równiny, których pustkę ożywiają z rzadka indiańskie trzody i jakieś koczownicze wa­tahy rozpoznawalne z oddali po włóczniach zdobnych piórami strusia ñandú. Za dnia ostry krzyk drapieżnego ptaka rzucającego się na padlinę, nocą zaś ryki zgłodniałej pumy i jaguara, a wszystko to przy wtórze wycia wiatru — taka oto jest muzyka pampasów.

Wielem czasu strawił, zanim przyzwyczaiłem się do niewolniczego żywota. Niemożność zrozumienia, co ludzie do mnie mówią, jakiej doświadczałem, po­garszała moje położenie, bowiem zwykle brutalność ich postępowania była mi pokutą za mą ignorancję. Nie mogłem uczynić ani kroku, by nie towarzyszyło mi dwóch lub trzech Indian, a gdym wydawał się im bardziej smutny niż zazwyczaj, grozili mi słowami i gestem, wyobrażając sobie, że knuję ucieczkę. Nawet nocą zwykli przychodzić i dotykać mnie, by sprawdzić moją obecność. Wreszcie nadeszła chwila, kiedy mu­siałem zacząć brać udział w ich pracach, polegających na konnym doglądaniu stad, obowiązku, który na­łożono na mnie do czasu otrzymania innych poleceń. Musiałem nieustannie przebywać w pobliżu zwierząt, przyprowadzać je rano i pod wieczór, by je mogli przeliczyć, i jeśliby nieszczęściem któregoś zwierzęcia

L

brakło, nie zwlekali z ukaraniem mnie. Kiedym się nauczył swobodnie posługiwać koniem i indiańską bronią, kazali mi brać udział w łowach na ñandú i guanako, zajęciach, które z czasem prawdziwą stały się dla mnie rozrywką.

Głównym zajęciem Indian jest polowanie. Oddają się mu przez cały rok, szczególnie jednak w sierpniu i wrześniu, podczas wiosny na południowej półkuli, gnani zdwojoną chęcią złowienia delikatnych sztuk i zebrania jaj strusiów i kuropatw. Dziczyzna prze­znaczana jest w szczególności dla dzieci, jaja zaś są zjadane przez całą rodzinę. Pieką je w żarze palonego nawozu ustawione na sztorc, otwarłszy uprze­dnio skorupkę, by mieszać żółtko z białkiem.

Ażeby upolować strusia lub daniela, zbierają się w duże gromady i otaczają przestrzeń dwóch lub trzech mil. Skoro tylko każdy znajdzie się na swoim miejscu, na umówiony znak kierują się powoli ku środkowi utworzonego kręgu, aż odległość dzieląca jednych od drugich nie większa jest niż siedem czy osiem końskich skoków. Wówczas zatrzymują się z bolas w ręku i okrzykami szczują towarzyszące im psy na strusie i daniele, które pragnąc wydostać się z okrążenia, muszą przejść przez niewielkie luki pozostawione w kręgu myśliwych po to, by można było zasypać zwierzęta lawiną rzadko chybiających celu bolas. Pochwycone zwierzęta oprawiane są z niewiary­godną zręcznością, co pozwala myśliwym kontynuować zabawę dopóty, dopóki krąg nie ścieśni się do tego stopnia, że stanowi już tylko zwartą masę Indian. Rzadko wracają do rodzin nie schwytawszy siedmiu lub ośmiu sztuk.

Indianie Ghuelches, jedno z plemion patagońskich, pomimo że nie mają koni do pomocy, są nie mniej wprawnymi myśliwymi od innych i ten sam manewr wykonują pieszo. Mężczyźni i kobiety w podeszłym wieku mają za zadanie oprawiać i transportować 27

na plecach łupy z polowania, na które składają się lamy, daniele i strusie złapane na lasso lub trafione przez bolas, a niekiedy także i strzałą z łuku.

Powrót z każdych łowów jest dla Indian okazją do oddania się dwóm ulubionym namiętnościom: grze i pijaństwu.

Indianie, mimo poważnego wyglądu, są zaciekłymi graczami. W niektórych plemionach żyjących w po­bliżu hiszpańskich osad grają hiszpańskimi kartami, a wielu spośród nich mogłoby pójść o lepsze z za­wodowym szulerem. Potrafią robić niemal niezauwa­żalne znaki w rogach kart i dzięki wyśmienitemu wzrokowi wystarczy im je potasować, by odróżnić dobre karty od złych, a są tak wprawni w rozdawaniu, że dla siebie zawsze pozostawiają najlepsze.

Ten, komu dopisuje szczęście, uważa, że to, co wygrał, zarobił uczciwie z racji trudności, jakie mu­siał pokonać, by wyłudzić od partnera parę strzemion albo srebrne ostrogi.

Z innych, tylko u nich spotykanych gier, niezwykle w modzie są: choecah albo uinu i kości. W grze choecah każdy uczestnik zaopatrzony w kij z jednym końcem wygiętym w formie haka, od stóp do głów jaskrawo pomalowany, upiąwszy włosy i podwiązawszy je skraw­kiem materiału, szuka za przeciwnika takiego ze swych ziomków, który gotów byłby zaryzykować stawkę wa­rtą tyleż samo, co przezeń proponowana. Jedna dru­żyna umieszcza swoje fanty po jednej stronie, a dru­ga po przeciwnej. Wielkość terenu dobiera się odpo­wiednio do ilości graczy, którzy zajmują miejsca pa­rami, każdy na wprost swego przeciwnika. Potem między dwóch tworzących środek linii kładzie się drewnianą kulę. Ci krzyżują kije w ten sposób, że część zakrzywiona spoczywa na ziemi, a następnie ciągnąc z siłą ku sobie, odbijają kulę schwyconą między dwie zgięte części. Gdy ta wreszcie wystrzeli w górę, 28 wszyscy starają się pochwycić ją w locie, już to żeby

ponownie uderzyć w nią kijem, już to by zmienić tor lotu i posiać ją w kierunku przeciwnym, niż to próbuje uczynić przeciwnik. Jeśli ten, kto w in­teresie swojej drużyny winien posłać ją na prawo, skieruje ją na lewo, natychmiast musi bronić się przed kułakami i targaniem za włosy przez najbliższego z poszkodowanych.

Rzadko rozrywki owe kończą się bez połamania nóg i rąk, a nawet porozbijanych głów. Nie wliczam do rachunku batów rozdawanych przez sędziów na boisku z wyżyn końskich grzbietów, mających przy­wrócić siły i zapał zmęczonym uczestnikom.

Gra w kości, a raczej w czarne i białe, składa się z ośmiu kościanych kwadracików poczernionych po jednej stronie. Gra się we dwójkę. Między gra­czami rozpościera się skórę, by mogli za jednym zamachem zebrać owe kwadraciki, które rzucają, krzy­cząc wniebogłosy i klaszcząc w dłonie, żeby zbić się nawzajem z tropu. Jak długo liczba czarnych jest parzysta, tak długo gracz ma prawo kontynuować grę, a gdy wreszcie wyrzuci nieparzystą, kolej przy­chodzi na przeciwnika. W ten sposób partia może trwać w nieskończoność, lecz gdy jeden jest już zmę­czony lub wpadnie w otępienie, drugi, zachowawszy świeżość umysłu, częstokroć korzystając z nieuwagi towarzysza zaznacza sobie podwójny punkt i wygrywa. Wtedy niemal zawsze dochodzi do kłótni, bowiem przegrywający z reguły odmawia oddania przegranego przedmiotu.

Wszyscy Indianie upijają się, bez wyjątku gdy idzie o plemię, rangę, wiek czy płeć. Ci, którzy mogą zdobyć napoje alkoholowe, często czynią z nich użytek, nie doznając przy tym żadnego uszczerbku na zdrowiu. Z łatwością godzą się na dziesięcio- lub piętnastodniową podróż, byleby tylko pojechać do najbliższej amerykańskiej faktorii, gdzie mogliby po­jawić się bez ryzyka i wymienić rozmaite skóry i strusie 29

pióra na tytoń [fiitrem) i napitek [pulcú). Do prze­wożenia płynów zwykli używać baranich skór, które potrafią zdzierać przez szyję z wielką wprawą i spo­rządzać z nich bukłaki, z których nie wyciecze ani jedna kropla. Posługują się także skórami ze strusich nóg, lecz wolą baranie, tyleż dla ich znacznie większej pojemności, co dla lepszej wytrzymałości na wstrząsy galopującego konia, do którego przymocowują je so­lidnie wyprawionymi popręgami.

Ledwie wrócą, jeszcze dobrze kobiety nie zdążą roguczyć koni, a już nadbiega gromada ludzi pra­gnących wziąć udział w orgii i rozdawaniu tytoniu. Ów zwyczaj rozdzielania wszystkiego, co mają, nie jest jednakże ścisłą powinnością, bowiem niektórzy z nich nie okazują się szczodrobliwi i żaden z tego powodu nie spotyka ich zarzut. Mimo upałów, które dają się mocno we znaki w tych okolicach, mę­żczyźni i kobiety piją nader często. Kiedy są pijani, wpadają w złość i kłócą się między sobą, nie czyniąc różnicy płci, wystarczy, że tylko padnie słowo uiñcaes (chrześcijanie). Zamęt ten ustaje, aczkolwiek z trudem, kiedy kilku mniej pijanych lub rozsądniejszych zdoła rozbroić awanturników, którzy inaczej niechybnie po­zabijaliby się nawzajem. Orgia taka trwa kilka dni bez przerwy, póki starczy zapasów.

Wiele czasu nieraz upływa, nim Indianie zdołają zaopatrzyć się w uiñcaes-pulcú, czyli napitek chrześcijan. Niemniej.to nie przeszkadza im w upijaniu się, bowiem jeśli zła jakość ziemi pozbawia ich pewnych owoców, to przecież daje im w zamian dwa bardzo szczególne gatunki: piquinino* i chleb świętojański, oba szeroko znane w Ameryce. Chleb świętojański zrywają mocno dojrzały, ubijają między dwoma kamieniami, wsypują do skórzanego woreczka i zalewają wodą, co po sfer­mentowaniu daje im trunek, którym również zwykli

30 * Prawdopodoluxi linéala (prq>p. tłum.)

A

i j

się upijać. Owoc ten jedzony na surowo ma smak kwaskowaty i jakby mocno pocukrowany, lecz w parę chwil później odczuwa się w ustach palącą suchość, która przez kilka dni wywołuje przy jedzeniu uczucie bólu.

Trulca, czyli piquinino jest drobnym owocem o ko­lorze czerwonym lub czarnym, owalnego kształtu i wiel­kości grochu. Krzak jest bardzo rozłożysty, a liczne liście niesłychanie drobne. Tak mniejsze jak i większe krzewy najeżone są wielką ilością cierni nie pozwa­lających zerwać owocu. Sposób, jakiego imają się Indianie, jest wielce prosty i wygodny: rozpościerają pod krzakiem skórę, na którą spadają owoce strzą­sane uderzeniami kija o gałęzie. Dokonawszy owoco- brania, ładują plon w skórzanych sakwach na konie. W trakcie galopady owoce ulegają zmiażdżeniu dając syrop koloru wina. Wtedy wszystko zlewają do innej skóry, zdolnej pomieścić większą ilość. Gdy dokona się fermentacja, powstaje piękny trunek, którym In­dianie delektują się z rozkoszą. Szybko też zaczyna im się kurzyć z czupryn, nie odczuwają jednak naj­mniejszych dolegliwości żołądkowych, odwrotnie niż przy spożywaniu tych owoców w dużych ilościach, kie­dy to rezultatem jest podrażnienie jelit, na które India­nie nie znają innego lekarstwa, jak tylko końskie sadło.

Indianie przestrzegają dwóch świąt religijnych: pierwsze obchodzą w lecie na cześć boga dobra (Vitauentru), drugie — przypadające w zimie — po­święcają Huacuvu, wodzowi złych duchów.

Na obchody pierwszego wszyscy zbierają się wów­czas, gdy otrzymają zew od swych wodzów plemien- . nych. Przygotowania czynią z całą religijną pompą, do jakiej są zdolni, natłuszczając sobie włosy i ma­lując twarze z większą niż zazwyczaj pieczołowitością.

Na stroje ich w tych dniach składają się wszystkie zrabowane chrześcijanom przedmioty przechowywane w tym celu z najwyższym pietyzmem.

Jedni naciągają koszule na koc, którym są owinięci w talii, inni z braku koszul obnoszą z dumą i ku powszechnemu podziwowi wytarty hiszpański płaszcz albo surdut, nie troszcząc się o włożenie doń spodni. Jeszcze inni wkładają stare spodnie, częstokroć na lewą stronę, albo wciskają na głowę czapkę z ode­rwanym daszkiem lub wysoki cylinder. Nie ma nic zabawniejszego od tych dziwacznych przebrań no­szonych przez ludzi zachowujących całą naturalną powagę, nawet w pełni owego święta, podczas którego śmiech jest zabroniony.

Mężczyźni ustawiają się w jednym szeregu twarzą na wschód i wbijają włócznie w jednej linii, której doskonała regularność cieszy wzrok. W chwilę potem kobiety zajmują miejsca swoich mężów, którzy — zsia­dłszy z koni — tworzą ponownie szereg za kobietami. Wtedy zaczyna się taniec: kilka kroków w lewo lub w prawo. Kobiety śpie.wają, przygrywają sobie na tamburynie z jaskrawo pomalowanej skóry górskiego kota; mężczyźni kręcą się w kółko, przytupują i dmą co sił w płucach w trzcinę, która wydaje dźwięk podobny do odgłosu świstania na ogromnym kluczu. Dzięki temu, że jedna i druga grupa wykonuje ruchy przeciwstawne, wszystko to razem daje efekt bardzo oryginalny.

Na znak kacyka, który przewodniczy świętu, roz­legają się okrzyki alarmu, mężczyźni jednym susem wskakują na konie i w ten gwałtowny sposób prze­rywają taniec, by rozpocząć natychmiast fantastyczną kawalkadę po trzykroć zataczającą krąg wokół miejsca obchodów. W przerwach tej nieokiełznanej gonitwy odwiedzają się nawzajem w nadziei na skosztowanie nadgniłego zsiadłego mleka z worów z końskiej skó­ry S napitku podług nich zaliczającego się do naj­lepszych — które daje miłe skutki szczodrą ręką za­aplikowanego lekarstwa. Czwartego, dnia wczesnym świtem składają swemu bogu w ofierze źrebię i wo- 33

tu — zwierzęta uważane przez nich za najcenniejsze — ułożywszy je wprzódy na ziemi głową ku wschodowi. Kacyk wyznacza jednego człowieka, by rozciął pierś każdej z ofiar i wyrwał jej serce, które wbija się' jeszcze drgające na włócznię. Wówczas ciżba gromadzi się powodowana ciekawością i z oczyma utkwionymi w krew tryskającą z rany odgaduje wróżby, które niemal zawsze bywają pomyślne, a potem każdy od­chodzi do swego szałasu przekonany, że bóg będzie sprzyjał mu we wszelkich przedsięwzięciach.

Jedynym celem drugiego święta jest zaklęcie Hua- cuvu, wodza złych duchów, by oddalił od nich wszy­stkie złe uroki.

Tak jak i podczas pierwszego święta, Indianie stroją się wtedy, jak tylko potrafią najlepiej i zbierają się podług szczepów, każdy ze swoim kacykiem na czele. Całe bydło łączy się w jedno wspólne stado, mężczyźni zaś tworzą wokół niego podwójny krąg, po którym nieustannie przebiegają, by uniemożliwić ucieczkę któremukolwiek z tych ognistych zwierząt. Głośno wołają imię Huacuvu i kropla po kropli wy­lewają sfermentowane mleko donoszone przez kobiety, cały czas krążąc wokół zwierząt. Powtórzywszy trzy- lub czterokrotnie tę ceremonię, chlustają resztką mleka na zwierzęta w celu, jak mówią, odpędzenia od nich wszelkich chorób. Potem każdy odłącza swoje stado i odprowadza na pewną odległość, by samemu po­wrócić do zgromadzonych wokół kacyka, który w dłu­gim i płomiennym przemówieniu zaklina ich, ażeby jak najrychlej byli gotowi wyruszyć na chrześcijan po jeszcze więcej łupów.

V

Kobieta w Patagonii. Obowiązki domowe, zaręczyny i ślub. Narodziny: tycie dziecka przedmiotem sporu matki i ojca. Przekłuwanie uszu. Pogrzeb.

Czym może być małżeństwo wśród ludów, których główne cechy właśniem naszkicował? Dla mężczyzny jest jedynie transakcją handlową, czy też wymianą rozmaitych przedmiotów i zwierząt na kobietę. W tym handlu rodzice oddają upragniony towar jedynie wte­dy, gdy kupiec jest bogaty i szczodry.

Patagończyk, który — pragnąc się ożenić — upa­trzył sobie dziewczynę ze swoich okolic, składa ko­lejno wizyty swym rozlicznym krewnym i przyjaciołom, wyjawiając powodujące nim pragnienie. Każdy, za­leżnie od stopnia pokrewieństwa czy zażyłości, udziela mu rad i aprobaty, dołączając do krótkiej perory jakiś podarek mający zwiększyć jego szanse powodzenia. Prezenty te składają się przeważnie z koni, wołów, strzemion i srebrnych ostróg, bardzo niezdarnie obro­bionych, a pochodzących z wymiany z Indianami osiadłymi.

Gdy wyznaczony zostanie już dzień oświadczyn, cała rodzina starającego się przybywa doń i udaje się w pobliże chaty, gdzie mieszka jego wybranka, by móc znienacka zaskoczyć rodziców dziewczyny i pertraktować z nimi na temat powierzonej sobie misji.

Prośbę przedstawiają w najbardziej poetyckich i de­likatnych słowach, bynajmniej nie zrażając się nie- 35

przychylnym przyjęciem, z jakim nader często przy­chodzi im się spotkać. Jeśli widzą jakieś szanse po­wodzenia, jeden z nich odłącza się i idzie uprze­dzić pretendenta, który, przestrzegając zasad stepowej przyzwoitości, musi ze swymi prezentami trzymać się nieco na uboczu. Jego nadejście częstokroć zwykło przesądzać sprawę, bowiem widok podarków rzadko tylko nie wywołuje u tych chciwych ludzi silnego wrażenia. Ich wyzywającą dzikość łagodzi wówczas uśmiech zadowolenia, a w ślad za nim następuje przyzwolenie na upragnione gody. Pan młody za­rzyna dobrze podtuczoną klacz, a kobiety dzielą ją na wiele kawałków i przyrządzają. Żaden z biesia­dników nie może odejść przed końcem uczty, po której winny pozostać jedynie kości i skóra pożartego zwierzęcia. Kości te, już dokładnie ogryzione, zbiera się i zakopuje w ziemi na poczesnym miejscu dla upamiętnienia związku, który od tego momentu zo­staje uświęcony.

Po tej ceremonii wszyscy uczestnicy towarzyszą nowo poślubionym do ich nowego mieszkania, gdzie winien odbyć się następny bankiet. Rodzice dziewczyny zabierają ze sobą skórę zjedzonej rankiem kobyły i, gdy przybędą do sadyby zięcia, darowują ją świeżo upieczonym małżonkom, każąc im sporządzić sobie okrycie.

W ciągu następnych dni napływa tłum ciekawskich, by wypytać żonę o możliwości męża, a męża o mo­żliwości żony. Pytania, jakie zadają, są niewiary­godnie drobiazgowe, bezczelne i niedyskretne.

Żeby zyskać sobie opinię dobrej i miłej, młoda mężatka musi być w stanie ofiarować wszystkim a to kawałek mięsa, a to garść tytoniu i potraktować każdego uprzejmymi słowy, nawet swoich wrogów, jeśliby się zdarzyło, że takowych posiada.

Jeżeli po dłuższym lub krótszym dzieleniu stołu 36 i łoża małżonkowie nie mogą zżyć się z sobą, roz-

stają się za obopólną zgodą; rodzice nie wzbraniają się wówczas oddać podarunków otrzymanych od pana młodego, a i on nie waha się zostawić im kilka z nich jako odszkodowanie. Lecz takie przypadki są bardzo rzadkie, gdyż zwykle małżonkowie dochodzą do porozumienia.

W wyjątkowych wypadkach, kiedy separacji żąda kobieta na skutek złego prowadzenia się męża, krewni powódki, skrzyknąwszy się, chwytają za broń, by odzyskać dziewczynę w otwartej walce, co daje po­czątek nieubłaganej wrogości między obiema stronami, wówczas bowiem mąż traci nie tylko żonę, lecz po­nadto dwie trzecie przedmiotów, które zaofiarował, by dostać jej rękę.

Jeśli jednakże przyczyna złego traktowania in­diańskiej żony leży w jej niewierności, mąż zachowuje pełnię władzy i praw i może nawet zabić tak ko­bietę, jak i jej kochanka, nie narażając się na żadne oskarżenie. Lecz zazwyczaj woli on zachować mał­żonkę i żądać wykupu od przestępcy, któremu przy­sługuje również prawo wykupu własnego życia, jeśli ma czym zapłacić. Zdarza się jednak nader często, i ja sam byłem tego świadkiem, że wysuwa się oskar­żenie bez najmniejszych powodów czy podstaw, i wów­czas oskarżony nie może wywinąć się z tej ohydnej intrygi ukartowanej za podszeptem chciwości.

Indianie nie zwalniają swoich kobiet od żadnej pracy, nawet w czasie ciąży. Nieustannie widzi się kobiety zajęte tym czy owym, gdy tymczasem ich mężowie odpoczywają przez cały czas wolny od po­lowań czy doglądania trzód. Także kiedy zmieniają miejsce pobytu, kobieta bierze na siebie obowiązek rozbicia i złożenia namiotu oraz dźwiganie broni mężczyzny.

Opatrzność, która nie opuszcza żadnego nieszczęś­nika, dała tym biedaczkom dar rodzenia z zadzi­wiającą łatwością i bez niczyjej pomocy. Kiedy tylko 37

urodzi się dziecko, kąpią się z nim w zimnej wodzie i wracają do codziennych zajęć, nie cierpiąc z tego powodu żadnych dolegliwości.

Ży.cife nowo narodzonego poddane jest osądowi ojca i matki, którzy decydują o jego losie. Jeżeli uznają za stosowne pozbycie się go, topią albo zanoszą nie opodal, by niemowlę stało się pastwą psów i dra­pieżnego ptactwa. Ale jeśli niewinne dziecko uznane zostanie za godne życia, od tej pory jest przedmiotem największej miłości rodziców, którzy w razie koniecz­ności zdolni są do najwyższych wyrzeczeń, by zaspokoić jego najmniejsze potrzeby. Do wieku trzech lat jest karmione przez matkę piersią, a po czterech latach przekłuwają mu uszy. Ceremonia ta, która jest uro­czystą datą w życiu Indian i zastępuje u nich chrzest, dokonywa się w sposób następujący:

Koń ofiarowany dziecku, tak chłopcu jak dziew­czynce, przez ojca obalony zostaje na ziemię z silnie skrępowanymi nogami. Potem naczelnik rodziny albo plemienia sadza na koniu dziecko przyozdobione ma­lowidłami i otoczone kręgiem krewnych i przyjaciół i przedziurawia mu uszy bardzo ostrą kością strusia. Natychmiast też powiększa każdy otwór, przeciągając przezeń kawałek jakiegokolwiek metalu. Jak podczas wszystkich świąt, tak i tutaj klacz jest nieodzownym zbytkiem w czasie uczty. Najbliżsi krewni rozdzielają między siebie kości żeber i każdy składa tę, którą obgryzł, u stóp dziecka, zobowiązując się tym aktem do ofiarowania mu jakiegoś daru. Na koniec ceremonii osobnik, który dokonał przekłucia uszu, tą samą kością strusia robi każdemu z obecnych nacięcie na skórze prawej ręki, na wysokości pierwszego stawu wskazują­cego palca. Krew tocząca się z tej dobrowolnej rany składana jest bogu w błagalnej ofierze.

Od tej chwili zajmują się kształceniem dziecka i ledwie ukończy ono pięć lat, jeździ już samodzielnie 38 na koniu i staje się użyteczne dla rodziny pilnując

bydła. Ojciec uczy je posługiwać się lassem, bolas, włócznią i procą.

W wieku dziesięciu lub jedenastu lat chłopiec jest tak ukształtowany jak Europejczyk mający dwadzieścia pięć lat; od tego momentu nauka jego jest ukończona i może uczestniczyć w łupiestwie i rabunkach.

Indiańskie kobiety częstokroć towarzyszą mężom w wojennych wyprawach i gdy ci walczą z żołnierzami albo właścicielami farm, czym prędzej zagarniają i po­rywają trzody, wspomagane w tym przez dzieci. Owi dzicy ludzie obdarzeni są odwagą oraz zuchwałością i nie ustępują pod pierwszym uderzeniem, nawet bardzo zaciekłym. Ci, którzy padną w walce, zabierani są do domów, ale jeśli umrą po drodze, grzebie się ich pośpiesznie i bez żadnych ceremonii, w przeciwień­stwie do tych, którzy umierają w swoim namiocie, na łonie rodziny, i chowani są z wielką pompą.

Trupa przybranego najpiękniejszymi ozdobami u- kładają na końskiej skórze, po obu jego bokach umie­szczają broń i najcenniejsze przedmioty, takie jak ostrogi, srebrne strzemiona itp., po czym mocno za­wiązują skórę, tak by zmarły był nią ciasno owinięty, i objuczają nią jego ulubionego konia, któremu nie zapominają wprzódy złamać lewej przedniej nogi, ażeby widok kulejącego zwierzęcia pogłębiał smutny nastrój uroczystości. Wszystkie kobiety plemienia przy­łączają się do wdowy po zmarłym i wydają prze­nikliwe okrzyki, by „pomóc jej płakać”. Często mę­żczyźni, pomalowawszy na czarno ręce i twarz, podąża­ją za trupem aż do najbliższego wzgórza, na którego szczycie kopią grób. Skoro zostanie już tam złożony

i przykryty ziemią, zabija się na tym samym miejscu konia, który przyniósł śmiertelne resztki swego pana, a później podobny los spotyka wiele innych zwierząt, koni i baranó w, podług wierzeń przeznaczonych, by słu­żyć za pożywienie zmarłemu, o którym sądzą, że wy­rzekł się ziemi, ażeby żyć w innym, nieznanym świecie. 39

Wszystkie małowartościowe przedmioty pozosta­wione przez zmarłego, nawet skórę służącą mu kiedyś za okrycie, paJi się, by nie zostało po nim żadne wspomnienie.

Kobiety, nakrzyczawszy się i napłakawszy co nie­miara przez kilka kolejnych dni, odprowadzają wdowę do domu rodziców, gdzie musi pozostać ponad rok, nie zawierając żadnego innego związku, w przeci­wnym bowiem razie tak ona, jak współwinowajca podlegają karze śmierci.

VI

Ciąg dalszy mej niewoli. Dwukrotnie zostaję sprzedany. Myśl o ucieczce.

Krwawa lekcja ostrożności

i skrywania zamiarów.

Znów myśli o samobójstwie. Mój właściciel — ludzki przez skąpstwo.

Rozbój.

Zrozumiałem, że nie starczyłoby kilku dni, a nawet mie­sięcy, by niewolnik, jakim byłem, poczynił rozmaite spostrzeżenia, które pokrótce zrelacjonowałem. Jakem już wspomniał, zostawszy jeńcem Poyuchów, zagnany zostałem najpierw na zimne, dzikie i jałowe rów­niny południa, gdzie porywiste wiatry i nagłe za­burzenia atmosferyczne, właściwe podbiegunowym krańcom wielkich kontynentów, występują z większą być może gwałtownością niż w jakimkolwiek innym ziemskim punkcie globu. Po upływie paru miesięcy mój pierwszy właściciel sprzedał mnie innemu, i tak kolejno, sprzedawany od plemienia do plemienia, zawleczony zostałem na północ, aż na drugi brzeg Colorado. Zmieniając miejsce, nie doświadczałem żadnej odmiany ani w moim położeniu, ani w za­jęciach. Dni były długie i smutne. Upłynęło wiele miesięcy, zanim byłem w stanie mówić choćby bar­dzo niedoskonale językiem moich panów. Trapiła mnie tylko jedna uporczywa myśl — myśl o ucie­czce, ' lecz z braku nieodzownych danych nie mógł­bym wprowadzić jej w czyn, jeślibym wprzódy nie posiadł praktycznej znajomości tego barbarzyńskiego języka.

Ponad rok już upłynął, kiedy zaszedł wypadek 4J

tragiczny, który dal mi lekcję ostrożności i zachowania tajemnicy. Kilku argentyńskich młodzieńców dostało się do niewoli jak ja, mój los miał zatem stać się ich udziałem, lecz większość z nich, ufając umiejętności odnajdywania drogi w pampie sąsiadującej z ich ro­dzinnymi prowincjami i swej wprawie w oswajaniu koni, podjęła próbę odzyskania wolności, atoli po długim pościgu wszyscy zostali ponownie schwytani przez Indian. Zaprowadzeni do domów właścicieli i skazani przez nich na śmierć, otoczeni zostali kręgiem indiańskich jeźdźców i zabici uderzeniami włóczni. Widziałem morderców wyjących z radości, gdy roz­dzierali grotami dzid rany, którymi pokryte były gęsto ciała ofiar. Zaraz potem przedefilowali przede mną, pokazując mi ze sztucznym patosem broń, wzdłuż drzewców której spływała gorąca jeszcze krew owych nieszczęśników, i grożąc mi tym samym losem, jeśli­bym planował ucieczkę.

Konieczność zmusiła mnie do ukrywania dojmują­cego bólu, jakiego doznałem, nie mogąc w niczym przysłużyć się moim towarzyszom niedoli, mój strach zaś przed ich katami wzrósł z racji okropieństwa zbrodni, której zmuszony byłem być świadkiem.

Bóg bez wątpienia sprawił, że nieustająca pamięć

o moich najbliższych dodała mi otuchy, straszliwe bowiem próby, jakie przechodziłem, tylko zwiększyły we mnie wolę zrzucenia nikczemnego jarzma.

Od tej pory ukazywałem jedynie twarz pogodną, niewzruszoną i nie dawałem upustu bólowi poza momentami, kiedy jedynym moim świadkiem był Bóg. Robiłem wszystko co W mej mocy, by nauczyć się języka, i wysiłki moje nagrodzone zostały szybkimi postępami. Lecz słusznie mniemając, iż Indianie będą rozmawiać przy mnie swobodnie dopóty, dopóki będą przekonani, że nie rozumiem ich języka, pilnowałem się bardzo, aby nie dać im znać po sobie, że zwracam uwagę 42 na rozmowy, które — jakem to przewidział — wielką

mi przyniosły korzyść, albowiem wiadomości z nich uzyskane przysłużyły się mojej ucieczce.

Trzy lata przeżyłem w tym okrutnym położeniu nieprzerwanie przytłoczony bolesnymi myślami i przez większość nocy dręczony koszmarami sennymi. Wielo­krotnie próbowałem odzyskać upragnioną wolność, lecz nieprzewidziane przeszkody za każdym razem stawały na drodze do spełnienia moich życzeń. Nie­wiele brakło, bym życiem zapłacił za te bezowocne próby i w niejednym wypadku musiałem stoczyć walkę z moimi mordercami. Dzięki Bogu w owych po­ważnych chwilach nie opuściła mnie pogoda ducha

i posługiwałem się wybiegami mniej lub bardziej godnymi pochwały, lecz jak najbardziej wybaczalnymi w moim położeniu, które ratowały mnie od niechybnej śmierci. Gdy moje usiłowania ucieczki powtórzyły się w ten sposób czternaście razy, z każdą próbą rosła nieufność Indian i pogarszała się moja niewola do tego stopnia, że naszła mnie żałosna myśl o po­łożeniu kresu egzystencji, by uniknąć dalszych mę­czarni.

W istocie zdobyłem nóż i wymknąłem się nie­postrzeżenie (tak przynajmniej sądziłem) do nieco oddalonej rozpadliny w stepie. Już zwróciłem się z błaganiem o boskie miłosierdzie i podnosiłem ramię, by zadać sobie cios, kiedy wroga dłoń niespodziewa­nie zawładnęła bronią zawisłą nad moją piersią. Był to Indianin, mój właściciel, który słusznie mniemając, że śmierć wydawała mi się milsza nad sposób życia, najaki mnie skazywał, dostrzegł w moim rozpaczliwym postanowieniu jedynie zamach na swoje prawo wła­sności. Oświadczył mi, że w przyszłości ani na chwilę nie będę spuszczany z oka, co dowodziło, że usługi, jakie mu świadczyłem, wielką miały w jego oczach wartość i że w żadnym razie nie chciał poczuć się zmuszony do robienia samemu tego, co codziennie 44 mi zlecał.

Indianie częstokroć wyruszają ku granicom his- panoamerykańskim na rabunek bydła. Nader łatwo przychodzi im wówczas wywieść w pole tych nie­wielu żołnierzy, którzy mają za zadanie bronić farm. Niewielka liczba dzikich zwykła pozorować zagrożenie w kilku punktach, ażeby ściągnąć na siebie zbrojnych z sąsiednich wiosek, gdy tymczasem główną siłę kie­rują na punkty pozbawione ochrony. Wdzierają się z łatwością, zabijają po drodze każdego napotkanego człowieka, nie wyłączając starych kobiet, a dziewczęta

i dzieci porywają ze sobą, aby z pierwszych uczynić konkubiny, z drugich zaś — niewolników. Ileż to nie­szczęsnych młodych kobiet pojmanych przez tych bar­barzyńców i sprzedanych dalekim plemionom kończy szczęśliwie zapowiadające się życie w ziemskim piekle! Cokolwiek zrobią, nigdy nie zdołają powrócić na łono rodziny, a co się tyczy dzieci, wyrastają one wiodąc nikczemne życie koczowników i zapominając nawet ojczystego języka. Prawdą jest, że są dosyć dobrze traktowane przez Indian, którzy mając na uwa­dze młody ich wiek, w jakim popadły w niewolę, wybaczają im nawet to, że urodziły się chrześcijanami.

Indianie w obawie, żebym nie uciekł, nigdy nie wspominali o zabraniu mnie ze sobą na łowieckie wyprawy. Odsunięty od tego zajęcia, zwykłem być podczas ich nieobecności jeszcze ściślej nadzorowany przez innych Indian, obciążonych jak ja obowiązkiem pilnowania bydła, a których surowej opiece zostałem powierzony. Kiedy powracali z wypraw, często przy­wozili obfitość cukru, tytoniu i yerba małe, rzeczy najchciwiej przez nich pożądanych, znalezione zaś ubrania przechowywali z namaszczeniem, by wystroić się w nie podczas świąt i zgromadzeń. Jedynym po­darkiem ofiarowanym mi przez tak długi czas był strzęp płaszcza, który musiał pochodzić od jakiegoś biednego, najpewniej zabitego żołnierza.

I

VII

Skrawkowi papieru, który wiatr przywiał z pampasów, zawdzięczam stanowisko sekretarza wodza plemienia. Ten zawód jest nie mniej niebezpieczny — prędko się o tym przekonuję, otrzymawszy wyrok śmierci. Uciekam do domu wielkiego Wodza Związku Mamuelczów. W jego otoczeniu znajduję oparcie

i sprawiedliwość.

Dostało się w moje ręce kilka porwanych wiatrem zadrukowanych papierów, które służyć ongiś musiały do zawijania tytoniu czy czegoś podobnego i zostały wyrzucone. Z rozkoszą czytałem je kilkakrotnie, by­ła to bowiem dla mnie rozrywka zgoła nieoczekiwana. Dnia pewnego przyłapany zostałem na tej czynności przez kilku Indian, którzy najwyraźniej byli radośnie zaskoczeni swoim odkryciem i śpiesznie donieśli o nim wodzom. Zdarzenie to przez chwilę nie dawało mi spokoju, lecz wkrótce odprężyłem się, widząc niezwykle i niemal dobrotliwe przyjęcie, z jakim spotkałem się wieczorem, kiedym wedle zwyczaju stawił się, by mogli przeliczyć powierzone mi zwierzęta.

Z paru pytań, które skierował do mnie mój właś­ciciel, zrozumiałem, że pysznił się posiadaniem nie­wolnika tak dużej wartości i że bez wątpienia będę 46 wezwany, by służyć plemiennemu kacykowi.

Szybko nadarzyła się w istocie okazja, bowiem te nieokrzesane istoty, gdy tylko zdołają przez parę dni zakosztować rozkoszy cywilizacji, z łatwością dają się skusić żądzy zaspokojenia łakomstwa i próżności i nie pominą żadnej okazji, aby móc schlebiać swoim namiętnościom.

W tenże sposób od czasu do czasu mają zwyczaj udawać się nad granice i pozornie deklarować uległość, a wówczas dokonują wymiany rozmaitych towarów — strusich piór, końskich grzyw, skór i futer wszelkiego . typu — za które otrzymują tytoń, cukier i napoje alkoholowe, cieszące się u nich niezwykłym powo­dzeniem. W podobnej okoliczności poddany zostałem próbie jako sekretarz wodza. Mimo gorącego prag­nienia pisania, co podyktuje mi sumienie, nie mogłem tego uczynić. Musiałem notować wszystko, czego ode mnie żądano, nieufność bowiem tych nędzników do­chodziła do tego stopnia, że wymagali, bym ponad dwadzieścia razy czytał im swój list, a gdym napisał kilka zdań, z rozmysłem zmieniali myśl, udając przy tym całkowitą naturalność, ażeby lepiej upewnić się co do mojej dobrej woli. Jeśli nieszczęśliwie przy­darzyłoby mi się zmienić szyk wyrazów, nie zdołałbym tego ukryć, tak dokładna jest ich wspaniała pamięć.

Z drugiej strony naraziłbym się na śmierć, bo mimo iż nie byłem w stanie wyprowadzić ich w pole, z nadmiaru ostrożności grozili mi i kazali sporządzić kopię przeznaczoną do sprawdzenia przez kogoś z ar­gentyńskich zbiegów żyjących wśród sąsiednich ple­mion, nędznych skazańców z wyrokami więzienia, a może śmierci za liczne swoje zbrodnie, którzy spodziewają się znaleźć schronienie u Indian osiadłych.

Ci, będąc doskonale zorientowani w sytuacji swoich gości, przyjmują ich jako osoby, na które, jak wiedzą, można liczyć, że posłużą już to za przewodników w wyprawach, już to będą wspólnikami we wszystkich ich szaleństwach. 47

Owa pierwsza korespondencja była tedy zawieziona przez dwóch Indian wyznaczonych przez kacyka. To­warzyszyło im kilkoro dzieci, by przetransportować towary mające służyć na wymianę. Dwanaście czy piętnaście dni później dzieci te powróciły wyczerpane wskutek trudów, z przerażeniem malującym się na twa­rzach, wydając okrzyki trwogi. Opowiedziały, że po przeczytaniu listu obu posłańców zakuto w kajdany, i skazano na śmierć, wobec czego nie ulega wątpli­wości, iż zawiodłem powszechne zaufanie, przekazując jakieś szczegóły na temat ostatnich napadów. Skłon­ni naturalnie uwierzyć we wszystko co złe, barbarzyń­cy ci owładnięci byli jednym tylko pragnieniem — aby zabić mnie na miejscu. Sam kacyk, sądząc, żem jest nieobecny, nakłonił ich, by nie budzili moich podejrzeń niesłychanym wrzaskiem, a nawet doradził im, by zaczekali do ranka następnego dnia i wpro­wadzili swój plan w czyn wybrawszy moment, kie­dy będę zajęty spędzaniem bydła. Los sprawił, iż w owej chwili byłem w pobliżu, a dzięki szybko zapada­jącej nocy mogłem posłyszeć tę rozmowę i mieć się na baczności. Skoro tylko zaświtało, pojechałem jak zwykle przejrzeć stado i zauważyłem* że zwin­ny rumak, którego dosiadałem poprzedniego dnia, zastąpiony został koniem bardzo ociężałym. Nie po­kazałem po sobie najmniejszego zdziwienia. Jechałem dalej powoli, aż ujrzałem pędzący ku mnie co koń wyskoczy oddział Indian, których dzikie przekleń­stwa niosły się donośnym echem. Jednak chociaż odległość dzieląca mnie od nich była bardzo duża, uratował mnie jedynie fakt, iżem napotkał stado koni, które bardzo gorącą porą same przybiegały do wodopoju, gdzie się znajdowałem. Zaiste, wiel­ka była moja radość i nadzieja. Zeskoczyłem z ko­nia, zdejmując uzdę, by założyć ją innemu, który wydał mi się być dobrym biegunem, i wskoczywszy 48 nań rzuciłem się co sił w przeciwnym kierunku,

b%< >vv a ł* -*%'*#

pamiętając wprzódy spłoszyć pozostałe i rozproszyć stado, aby pozbawić moich prześladowców wszelkiej możliwości pochwycenia mnie. Po całodniowym ga­lopowaniu dotarłem o zmierzchu do siedziby Calfucury, wielkiego wodza związku plemion indiańskich, do którego należało także plemię moich wrogów. Za­skoczony moim widokiem — i nie dziwota — człowiek ów spytał, czego chcę i co jest powodem aż takiej śmiałości, bym sam go odwiedzał. Wówczas dałem mu się poznać i wyłożyłem mu w kilku słowach fakty, które wydarzyły się poprzedniego dnia i ostat­niego ranka, błagając, by wziął pod rozwagę pra­wdziwość mojej opowieści, i tłumacząc mu, że gdybym oszukał Indian, niechybnie starałbym się za wszelką cenę zbiec, zanimby mnie odkryto. Lecz nie mając sobie nic do zarzucenia, przeciwnie, udałem się pro­sić go o poparcie i zawierzyć jego uczciwości aż do dnia, kiedy otrzyma niezbity dowód już to mego właściwego postępowania, już to mojej zdrady. W ten sposób, kiedy zostanie wykazana moja niewinność, nie będzie musiał oskarżać się o śmierć wiernego poddanego, którego usługi mogą być przydatne. Za­dowolony tak z zaufania, jak i z kilku słów, którymi w ich języku starałem się schlebić jego próżności, człowiek ten, w istocie bardziej ludzki od kogo­kolwiek ze swych ziomków, przyjął mnie niemal z ła­godnością i ofiarował mi pomoc. Dodał jedynie, że nigdy nie będę miał koni do dyspozycji.

Następnego dnia przybyła część plemienia, od którego uciekłem, z wodzem na czele, prosić Cal- fucurę o posłuchanie i żądać zajadle mojej egzekucji, jako rzeczy słusznej. Byłem obecny przy naradzie i z początku nie powiedziałem ani słowa na własną obronę, lecz ujrzawszy upór, z jakim cała ta horda domagała się mej śmierci, i czując, że usiłowania ich poczynały robić wrażenie na wodzu, zrozumiałem,( iż nie mogę dłużej trwać w milczeniu. Wstałem zatem 49

i zacząwszy od przypomnienia kacykowi, że udzielił mi swej opieki, zrobiłem co tylko w mocy, by prze­konać wszystkich o mojej niewinności, powtarzając dokładnie relację z ubiegłego dnia, starając się nie­mniej nie ranić miłości własnej ani przesądów ża­dnego z obecnych. Calfucura, czyli Niebieski Kamień opowiedział się po mojej stronie, twierdząc, że jest rzeczą niemożliwą, by winny przemawiał tak jak ja. Zakazał, by ktokolwiek mnie maltretował, a zwróciwszy się do mnie dodał, bym się odeń nie oddalał, ażeby nie przytrafiło mi się coś nieprzyjemnego. Zwracając się w końcu do mego ostatniego właściciela oświad­czył, że kiedy przedstawi niezaprzeczalne dowody mego wiarołomstwa, zostanę mu wydany i zrobi ze mną, co zechce. Po tym wyroku opuścił zgromadzenie, a cala horda oddaliła się rzucając mi gniewne spoj­rzenia.

Minęło kilka miesięcy bez żadnej wiadomości o po­łożeniu więźniów zatrzymanych przez Argentyńczyków i fakt ten podsycał wrogość do mnie. Nawet wielki kacyk pod wpływem różnych przypuszczeń wydawał się wahać co do mej winy. Niekiedy traktował mnie szorstko, kiedy indziej zaś okazywał najwyższe za­ufanie. Często zwykł zadawać mi nowe pytania, lecz skoro wszystkie odpowiedzi zawsze zgodne były z pier­wszym przesłuchaniem, podtrzymywał w końcu opiekę nade mną. Niemniej w ciągu pięciu mićsięcy prze­dłużania się takiego stanu rzeczy poddany byłem coraz pilniejszemu nadzorowi.

Częstokroć oddziały Indian wyruszały, by prze­szukać okolice hacjend w celu uzyskania wiadomości

o losie uwięzionych towarzyszy. Lecz na próżno tru­dzili się ludzie i konie. Musieli powracać nie zdo­bywszy najmniejszej wskazówki. Zmęczeni daremno­ścią tylu prób, postanowili zaniechać ich i poczekać czas jakiś.

Właśnie w tym okresie odpoczynku i pozornego

zapomnienia odnaleźli się dwaj ludzie, których uwa­żano już za straconych na zawsze. Z tej okazji zwołano nadzwyczajną naradę wszystkich plemion za­interesowanych sprawą i podczas niej ogłoszono uro­czyście moją niewinność. Świeżo przybyli oświadczyli, że zostali rozpoznani przez kogoś, kto widział był, jak brali udział w poprzednim napadzie, i wtrącono ich do więzienia, dopóki rząd w Buenos Aires, z którym się porozumiano, nie zdecyduje o ich losie. Wkrótce nadszedł z metropolii formalny nakaz zatrzymania ich w więzieniu i zmuszenia do pracy. Próbowano także skazać ich na karę śmierci i jeśli zostali przy życiu, zawdzięczali to jedynie pokojowym propozycjom, z jakimi ich wysłano. Co do wolności, mogli ją od­zyskać korzystając z niedbalstwa strażników.

Od tej chwili nastąpiła całkowita i korzystna zmia­na w nastawieniu do mnie. Najzawziętsi wrogowie obsypywali mnie na wyścigi pochwałami, bowiem cała ich nieufność rozwiała się w jednej chwili. Zdawało się nawet, że zapomnieli o moich próbach ucieczki, ponieważ wolno mi już było jeździć konno i to­warzyszyć im we wszystkich przedsięwzięciach. Tak więc, skoro już uznano mnie za godnego powszechnego zaufania, powróciłem do obowiązku sekretarzowania zwdązkowi koczowniczych plemion.

VIII

jak polityka zagraniczna Z"jednoczonych Prowincji La Platy wpłynęła na mój los.

Generał Urquiza.

Par( słów o mętu stanu, równie jak ja zainteresowanym w podsycaniu naturalnej skłonności moich właścicieli do pijaństwa.

Prezenty, które im posyła. Powszechna orgia.

Moja ucieczka i wolność.

Rio Quinto. Mendoza.

Andy. Powrót do Francji.

Na czele Zjednoczonych Republik La Platy stał wów­czas człowiek, na którym chciałbym przez chwilę zatrzymać uwagę czytelnika, choćby po to tylko, by wynagrodzić mu dotychczasowe opisy, przedsta­wiające go jako postać groteskową, potwora nawykłego do gwałtownych gestów.

Don Justo José de Urquiza, urodzony w Con- cepción del Uruguay, w prowincji Entre Rios, wszyst­ko zawdzięcza samemu sobie. Syn ludu, prosty gau­cho — jak sam się określa — choć nie otrzymał inne­go wykształcenia niż doświadczenie życiowe, przetarł sobie stopniowo drogę siłą charakteru i wyższością in­teligencji. Talentom wojskowym zawdzięcza przychyl­ność Rosasa, który szybko go awansował i uczynił swą prawą ręką. Przez jakiś czas Urquiza mógł sądzić, że 52 jeśli dyktator narzuca swą władzę Konfederacji, to po

to, by dać jej środki do urzeczywistnienia wielkich za­miarów i zagwarantować niepodległość kraju. Lecz nie trzeba było wiele czasu, by rozwikłał prawdziwe motywy tej chytrej i podejrzanej polityki. Ledwie przekonał się, że wykorzystują jego patriotyzm dla osobistych ambicji, oświadczył się przeciwko dykta­torowi, oskarżając go o fałszowanie konstytucji i za­mach na wolności narodowe. Niejednokrotnie przedtem Rosas udawał brak zainteresowania władzą, choć w rze­czywistości było odwrotnie. Co pewien czas, w zręcznie wykalkulowanym okresie, mówił z zaiste urzekającą skromnością już to o swym podeszłym wieku, już to o nadszarpniętym zdrowiu, przejawiając pragnienie wyrzeczenia się władzy, której ciężaru — jak mówił — nie był już dłużej w stanie dźwigać. Ale stary tygrys, który tylekroć obserwował trzęsących się w jego obe­cności zestrachu przedstawicieli kraju, dobrze wiedział, że nikt z nich nie ośmieli się przyjąć jego dymisji.

W istocie Zgromadzenie pośpiesznie błagało go

0 przychylenie się do woli całego kraju i gorącymi prośbami wymuszało chwalebną ofiarę. Te niskie po­chlebstwa uchodziły na zagranicznych dworach za wyraz powszechnych odczuć. W 1851 roku Urquiza wybrał moment, w którym dyktator próbował po­wtórzyć tę komedię. Wydał proklamację głoszącą, że Rosas pozbawiony zostaje władzy wykonawczej,

1 sam stanął na czele partii, która obok zjednoczenia prowincji w konfederację pragnęła także wolnej żeglugi po wodach La Platy.

Z góry pewien był poparcia Brazylii, gdyż polityka jego sprzyjała jej najżywotniejszym interesom. Rzeki rodzące się na północy owego imperium ułatwiają dostęp, poprzez Atlantyk, do najważniejszej części jego terytorium, to znaczy tam, gdzie położone są najbogatsze prowincje. Wielokrotnie Brazylia zwracała się do Rosasa o wolny tranzyt La Platą i na próżno, by uzyskać to ustępstwo, wyczerpywała wszystkie dy- 53

plomatyczne środki. Wtedy to, bardzo na czasie, po­jawił się Urquiza. Tradycyjne antagonizmy między Hiszpanami a Portugalczykami ustąpiły wobec .konie­czności otwarcia dla światowego handlu Parany, Uru­gwaju, Paragwaju i ich dopływów.

Toteż Brazylia stanęła po stronie Urquizy i do­starczyła mu sil koniecznych do zatriumfowania. Pier­wsze posunięcie Urquizy skierowane było przeciw Oribemu, który wspierany przez oddziały Rosasa od dziesięciu lat blokował Montevideo i tylko czekał, aż skończy się interwencja Francji i Anglii, by nim zawładnąć. Tymczasem doprowadzał Montevideo do ruiny, bowiem w pobliżu swego obozu wzniósł kon­kurencyjne miasto Restauración, liczące już dziesięć tysięcy mieszkańców. Nadejście Urquizy oddaliło nie­bezpieczeństwo grożące w bliższej lub dalszej przy­szłości oblężonymi«. Stanąwszy na czele wojska zło­żonego z mieszkańców prowincji Entre Rios i Cor- rientes, wspartego przez brazylijską eskadrę i takiż korpus piechoty, zmusił on Oribego do kapitulacji prawie bez jednego wystrzału. W swoim postępo­waniu wykazał wielką zręczność: rozgłosił patriotycz­ny charakter przedsięwzięcia, przyjął postawę najbar­dziej ugodową i wielkodusznie proklamował zamiar uniknięcia wszelkiego rozlewu krwi. Prędko szere­gi jego wzrosły o tysiące żołnierzy. (Oribe,. opuszczo­ny przez swoje oddziały, a ną dodatek odcięty od posiłków i zaopatrzenia, musiał się poddać cicha­czem.

Po osiągnięciu tego świetnego triumfy /Urquiza wycofał się do swojej prowincji w celu podjęcia przv gotowań do zadania decydiyącego ciosu potędze R sasa. W 1852 roku ponownie przekroczył Parana czele dużych sił i posunął się, nie napotykając opo­ru, aż do Monte Caseros, dokąd ze swej strony przybył dyktator prowadząc dwadzieścia tysięcy ludzi.

54 Pamiętna bitwa 3 lutego 1852 zakończyła się całkowitą

klęską i ucieczką Rosasa, który w największym po­śpiechu zaokrętował się na angielski statek, w czasie gdy jego pogromca wkraczał do Buenos Aires i przyj­mowany był przez mieszkańców gorącymi owacjami. Urquiza ustanowił swoją kwaterę główną w Palermo, a gubernatorem miasta mianował don Vicente Lopeza, człowieka w wieku podeszłym, lecz powszechnie ko­chanego i szanowanego.

Uzyskawszy 14 maja nominację na tymczasowego szefa państwa, Urquiza zwołał do San Nicolás gu­bernatorów i delegatów z czternastu prowincji La Platy, by ci wypowiedzieli się na temat przyszłego ustroju politycznego. Zgromadzenie opowiedziało się za systemem federacyjnym i zdecydowało, że pro­wincje mianują reprezentantów, którym powierzy się prace nad konstytucją i położeniem podwalin osta­tecznego rządu.

Buenos Aires odmówiło uznania uprawnień przy­znanych przez Zgromadzenie Urquizie. Gubernator López, który pozostał wierny postanowieniom wię­kszości, nie zdołał nakłonić ludzi do ich poszanowania i musiał złożyć swe funkcje. Urquiza nie był czło­wiekiem, który wahałby się w takich chwilach. Po­ciągnął na Buenos Aires, odbudował swój autorytet i przywrócił swoje rządy. Po tym energicznym po­sunięciu okazał się pobłażliwy i ograniczył się do wygnania pięciu głównych przywódców opozycji, a kie­dy stwierdził, że porządek został zaprowadzony, prze­niósł się do Santa Fe, gdzie 20 sierpnia miała się odbyć sesja Kongresu. Każda z trzynastu prowincji: Entre Ríos, Corrientes, Santa Fe, Córdoba, Mendoza, Santiago del Estero, Tucumán, Salta, Jujuy, Cata- maraca, Rioja, San Luis i San Juan, przysłała swo­ich delegatów.

Tymczasem w Buenos Aires wybuchł nowy bunt wzniecony przez dawnych banitów, którzy stanęli po stronie Urquizy jedynie po to, by pozbyć się

Rosasa. Ponieważ niemal wszyscy pochodzili z tego miasta, podburzenie ludności nie kosztowało ich wiele trudu. Urąuiza nie mógł znieść, by Buenos Aires narzucało prawo trzynastu prowincjom, lecz i nie chciał zarazem dostarczyć żadnego pretekstu do wszczęcia wojny domowej, której skutków się obawiał. Miast użyć sił przeciw powstańcom, wolał pozostawić im czas na opamiętanie i zadowolił się ogłoszeniem proklamacji, w której oznajmiał o odłączeniu prowincji Buenos Aires od reszty Konfederacji i zostawieniu jej własnemu losowi. Lecz jego powściągliwość dodała jedynie otuchy buntownikom, którzy podjęli próbę rozszerzenia rebelii, a nawet wtargnęli do prowincji Entre Rios. Oznaczało to rzucenie wyzwania Urquizie w jego własnym domu, toteż skierował się on przeciw napastnikom i ponownie wyparł ich poza granice swego terytorium.

Od owego czasu aż po chwilę obecną nieprzerwanie między Urąuizą, przedstawicielem interesów Konfe­deracji Argentyńskiej, skłonnym zjednoczyć jej tery­torium, a egoistycznymi zamiarami Buenos Aires, śnią­cego o dumnej niezawisłości dla swego stutysięcznego ludu, nieprzerwanie — powtarzam — trwała seria mniej lub bardziej otwartych starć, po których na­stępowały ustępstwa tyleż wymuszone i mało szczere ze strony portehos*, co dobrowolne ze strony Urquizy, który we wszelkich okolicznościach pragnął zaoszczę­dzić nieszczęść wojny dawnej metropolii La Platy.

Major Page, któremu Stany Zjednoczone powie­rzyły misję w Konfederacji Argentyńskiej, tymi oto słowy kreśli portret tego szczególnego człowieka :

Urąuiza, wówczas kiedy go widziałem, wyglądał jeszcze młodo. Jest ciemnowłosy, przeciętnego wzrostu, doskonale zbudowany i ma wszelkie cechy natury

energicznej i żywotnej. Głowa jego zwraca uwagę szerokimi konturami, masywnymi proporcjami i rysami twardymi i wyrazistymi. Całość tchnie inteligencją, lecz inteligencją, która całkowicie nad sobą panuje. Oczy czyste, błyszczące i wyraźnie zarysowane, rzucają przenikliwe spojrzenie. Usta są zarazem delikatne i dobrotliwe. Głowa jego nie jest głową awanturnika, lecz męża stanu, a równocześnie bohatera, ze szcze­gólnym piętnem siły, spokoju i władczości. By budzić respekt, nie musi Urquiza uciekać się do szarla­tanerii ani udawania. Jest wielki poprzez swą natu­ralność i prostotę. W wyglądzie jego nie ma nic afektowanego i czuje się, że człowiek ten stoi na wysokości swego zadania. Jego szlachetna postawa, swobodne zachowanie, pełne godności maniery oraz słowa jasne i wyważone znamionują duszę wzniosłą i uczciwą, bystrość rozumu i trafność osądu. Wpływ, jaki wywiera na otoczenie, odczuwany jest przez każ­dego z zadowoleniem tak wielkim, jak wielkie są rzadkie przymioty ducha, którymi Urquiza jest ob­darzony, a wiadomo przy tym, że wszystko zawdzięcza sobie, tak wykształcenie, jak i wysoką pozycję.” Starczy teraz parę słów, by przypadkowy związek, jaki moje uwolnienie miało z głębokimi rachubami politycznymi tego męża stanu, stał się zrozumiały.

W 1859 roku nowa zbrojna secesja Buenos Aires raz jeszcze zmusiła Urquizę, by uciekł się do roz­strzygnięć zbrojnych.

Indianie, przeczuwając instynktem mięsożernych zwierząt, że polityczne niesnaski dadzą im okazję zdobycia łupu, w listach zredagowanych przeze mnie, a zawiezionych przez członków rodziny Calfucury skierowali do generała rozmaite propozycje sojuszu.

Generał był zbyt bystrym politykiem, by nie przy­jąć łaskawie dzikich wysłanników. W rzeczywistości będąc posiadaczem jednej z najrozleglejszych farm w dolinie Parany i wybitnym znawcą rolnictwa, sta­rał się przede wszystkim rozwinąć uprawy rolne w naj­lepszej części terytorium powierzonego jego pieczy, a skoro osady rolnicze na południu, jak i wszystkie inne, potrzebują pełnego spokoju i bezpieczeństwa, pośpiesznie przyjął te propozycje, by złagodzić agre­sywne zakusy Indian. Toteż pożegnał ambasadorów Calfucury, objuczywszy ich wszelkiego rodzaju pre­zentami, a nade wszystko baryłkami wódki, tak iż powrót posłów był dla całej hordy, bez różnicy ran­gi, wieku i płci, sygnałem do nie kończących się orgii.

Kiedym ich ujrzał tak zapamiętale pochłoniętych pijaństwem, powziąłem myśl o spróbowaniu po raz wtóry ucieczki w kierunku okolic, skąd mógłbym powrócić do ojczyzny i rodziny.

Wykorzystując noc, kiedy całe plemię leżało po­grążone w ciężkim pijackim śnie, podczołgalem się cichcem w kierunku miejsca, gdzie stały najlepsze konie kacyka, a przy tym nie zapomniałem zaopatrzyć się wprzódy w parę bolas, przeznaczonych do obrony i upolowania po drodze jakiejś zwierzyny. Wziąłem także lasso, by zawładnąć trzema wierzchowcami i po­wiązać je ze sobą.

Bezszelestnie dokonawszy tych przygotowań, bar­dzo powoli wyprowadziłem konie na pewną odległość, poza zasięg wzroku z obozu. Tam dosiadłem jednego i puszczając przed sobą dwa pozostałe, pełen wzru­szenia rozpocząłem cwał, od którego zależało moje życie lub śmierć. Przez całą noc galopowałem nie­zmordowanie, mając bez przerwy złudzenie, że do­strzegam cienie na swoim tropie. Dzień rozproszył mroki, lecz nie uśmierzyłem mojego poruszenia. Było ono tak silne, że najlżejszy powiew wiatru wydawał 59

mi się nieść groźne okrzyki, a najmniejszy tuman pyłu napawał mnie lękiem.

Zwykłem częstokroć zsiadać z konia i przykładając ucho do ziemi długą chwilę nasłuchiwać, by uspo­koić się nieco martwą ciszą pampy; lecz w uszach tak mi dudniło, żem zdawał się słyszeć tętent zło­wrogiego galopu i wówczas znów ruszałem pędem, nie myśląc o przemożnych potrzebach, jakich do­znawał mój koń, który nie mógł jak jego towarzysze skubnąć w biegu paru kępek trawy. Jak długo to było możliwe, trzymałem się części pustyni pokrytej roślinnością, ażeby zniknąć z oczu Indianom, którzy niechybnie musieli podążać moimi śladami i którzy daremnie szukaliby tropu w trawie odświeżonej po­ranną rosą.

Ten bezładny cwał trwał już cztery dni, gdy nagle koń, którego dosiadałem, padł martwy z wysiłku. Obawiając się słusznie, że w tenże sam sposób padną dwa pozostałe, od których zależało całe moje, wy­bawienie, począwszy od owej chwili przezornie pozwa­lałem im odpoczywać przez część nocy. Lecz upor­czywa myśl, że jestem ścigany, skłaniała mnie, bym wbrew sobie dodawał im ostrogi za dnia, dlatego też po upływie czasu, którego nie jestem w stanie określić, bowiem tam wszystkie dni i noce są do siebie podobne, zmęczenie i brak wody pozbawiły mnie drugiego konia. Wolałbym nie opuszczać go i zaczekać w pobliżu, aż odzyska siły lub zdechnie, lecz surowość przyrody nie dawała mi żadnych szans, a zostając naraziłbym się na utratę ostatniego konia, który wytrzymał dotąd wszystkie próby.

Toteż uciekałem dalej, z sercem targanym bólem, zdecydowany nie szczędzić starań memu ostatniemu towarzyszowi niedoli. Nie chciałem przeto zmuszać go do żadnego wysiłku, toteż posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli, aż wreszcie pod wieczór spostrzegłem, 60 iż sam przyspiesza kroku. Świeżość gruntu, po którym

stąpał, i instynkt właściwy wszystkim stworzeniom tych rozległych pustkowi wskazywały wierzchowcowi blis­kość wody. W parę chwil później gasiliśmy wspólnie pragnienie w jednym z jeziorek, tworzonych na pół­nocnych obszarach pampy przez strumienie rodzące się u podnóża Andów, w prowincjach Mendoza i San Luis. Wokół tych stawów trawa rosła obficie i mógł mój biedny rumak na tyle odzyskać siły, by zanieść mnie do Río Quinto, osady położonej nad brzegiem rzeki o tej samej nazwie.

Tam osunął się na ziemię całkowicie wyczerpany, a i ja, na wpół martwy z głodu, trudów fizycznych i moralnych, runąłem obok niego, nie mogąc się poruszyć ani wydać głosu. Było to trzynastego dnia od chwili podjęcia ucieczki!... Nie umiem powiedzieć, który to byl dzień miesiąca, ale wiem, że pod koniec sierpnia.

Bóg, który zechciał chronić mnie dotychczas, po­zwolił, by pewna znakomita rodzina hiszpańska osie­dlona w Río Quinto ulitowała się nad mym nie­szczęsnym położeniem i w ciągu następnych pięciu czy sześciu tygodni, które spędziłem trawiony gorączką i majakami, otoczyła mnie najtroskliwszym staraniem. Ta niezmierna dobroć ze strony osób nawet mnie nie znających przepoiła mnie wdzięcznością dla don Josego i jego najbliższych; wdzięcznością, która nigdy nie zatrze się w mej pamięci, i byłbym szczęśliwy, gdyby te skromne słowa mogły ponieść jej świadectwo przez ocean.

Kiedy me ciało i duch, przytłoczone ciężarem trzech lat niewypowiedzianych cierpień, odzyskały w końcu niegdysiejszą żywotność i prężność, właśnie owi dobrzy mieszkańcy Río Quinto dostarczyli mi środków na podróż do Chile i dalej, do miasta Valparaiso, gdziem w bardzo ruchliwym porcie nie bez racji spodziewał się łatwiej niż w innym jakim miejscu wybrzeża znaleźć sposób powrotu do Europy. 6J

Udałem się do wskazanego portu drogą przecho­dzącą przez Mendozę i przecinającą Andy w wąwozie Uspallata.

Pierwsza z tych nazw, która tak długo budziła w mej duszy szczęśliwe obrazy i myśli pełne błogo­sławieństwa i wdzięczności, odtąd przywoływać musi jedynie ponure wizje i gorzkie wspomnienia. Żyło tam dwanaście tysięcy dusz w głębokim poczuciu bez­pieczeństwa, radując się spokojnym bytowaniem, ja­kiego pozazdrościć by im mogła reszta świata. Było to najmilsze, najszczęśliwsze i najbardziej gościnne osiedle na kontynencie amerykańskim. 19 marca 1861 roku poeci argentyńscy nazywali jeszcze Mendozę perłą, królową kwiecistych obszarów rozciągających się u podnóża wschodniej ściany Andów. Następnego dnia śmierć przeszła przez ten raj* „Wystarczyło parę sekund, by obrócić jego wesołe domostwa, ogrody, kościoły, jego gimnazja skupiające młodzież z sąsie­dnich prowincji, dzieło trzech wieków, w straszliwe cmentarzysko, w potworną stertę gruzów, w chaos skał, ziemi, cegieł i strzaskanych belek.9 (Korespon­dencja z „Diario de los Economistas”) i

Geologowie twierdzą, że podziemny wstrząs, który sprawił, iż Mendoza doświadczyła losu Herculanum i którego drgania dały się odczuć wzdłuż całej linii osad rozciągających się od Valparaiso po Buenos Aires, to znaczy na ponad tysiąc ośmiuset kilometrach, nie był — jak straszne zjawisko z roku 70. — spowo­dowany odżyciem martwego przez długi czas wulkanu, lecz zwykłym rozprzestrzenianiem się mas lawy wy­pływających z głównego krateru i wyrzucanych prze­zeń do ogromnych szczelin w skorupie ziemskiej. Jakaś nieokreślona przyczyna sprawiła, że. zgromadziły się one nagle w zakamarkach kilku tych mrocznych pod­ziemi, a ponad wstrząsanym sklepieniem znalazła się akurat Mendoza. Tym tłumaczy się jej ogromne zni- 62 szczenią.

Rzecz szczególna! Twierdzą, że na tej stercie bez­kształtnych szczątków, na tym straszliwym całunie, który okrywa piętnaście tysięcy ludzkich ofiar, jedynie rośliny pozostały nienaruszone, i że kwiaty nadal są tam okazałe i radosne pośród cuchnących wyziewów dobywających się z tego ogromnego grobowca. Wie­rzba płacząca była ulubionym drzewem mieszkańców Mendozy. Widziało się ją wszędzie. Była najchętniej stosowaną ozdobą deptaków, ogrodów i placów. Ocie­niała dziedzińce gościnnych domów, zawsze otwartych dla przybysza. Dzisiaj, tak jak moje wdzięczne wspo­mnienie, które dla ludzi z Mendozy zachowałem, pochyla głowę j opłakuje zmarłych.

Wąwóz Uspallata łączy w sobie najbardziej cha­rakterystyczne cechy tych głębokich i wąskich ka­nionów, które gdzieniegdzie przecinają oś łańcucha górskiego: ogromne, pionowo wiszące ściany, które pomiędzy czarnymi, częstokroć ostro sterczącymi szczy­tami pozwalają dostrzec jedynie wąski skrawek nieba; napawające lękiem przepaści, których głębi podróżny jadący brzegiem po skalistym gzymsie może się jedynie domyślać dzięki głuchemu szmerowi strumieni i wo­dospadów; powietrze rozrzedzone i zimne, lecz nie­stałe, zagrażające śmiertelnym niebezpieczeństwem w chwili, gdy w pewnych porach roku i dnia nadlatuje wiatr ze strefy wiecznych śniegów. Taka jest wówczas gwałtowność wichury, że wali ona z nóg objuczone muły, zrywa dachy i ceglane ściany w chatach, gdzie podczas zimy chronią się traperzy. Przełęcz Uspallata ma zatem swoje legendy o śmierci, których praw­dziwość potwierdzają liczne krzyże powbijane wzdłuż całej trasy.

Lecz muszę wyznać, że kiedy ją przebywałem, ledwie zdołałem odczuć pódziw dla jej wspaniałej przyrody. Tak w sercu Andów, jak i kilka dni wcze­śniej w Mendozie, a także później, na statku wiozącym mnie z powrotem do Europy, mój umysł przybity gj

długim pasmem nieszczęść zaprzątały tylko dwie spra­wy: konieczność powrotu do Francji i brzemię wspo­mnień niewoli. Podobnie jak Mungo Park po ucieczce spod tyranii saharyjskich Maurów, przez długi czas wątpiłem w swą wolność. Tak jak ten wielki po­dróżnik, i ja musiałem dopiero „przebyć ocean, po­wrócić do ojczyzny i nacieszyć się kojącym spokojem, jakim tchnął matczyny dom, by wypędzić ze snów rodzące się w mózgu wizje, zjawy przywołane nie­nawistnym wspomnieniem pustynnych zbójców”.

Posłowie

Tereny położone na południowy zachód od Bue­nos Aires, a także samo południe kontynentu, po­zostawały dla przybyszów z Europy przez długie wieki ziemią nieznaną. Począwszy od momentu, gdy członkowie wyprawy Magellana (1520) ujrzeli na wybrzeżu amerykańskim pierwszego tubylca — wydał im się on w pierwszej chwili • wielkostopym olbrzymem, stąd nazwa „Patagonia”, kraina wiel- kostopych — stosunki biali — tubylcy, właściwie aż do okresu uzyskania przez Zjednoczone Prowincje niepodległości, cechował swoisty status quo. Río Salado stanowiła granicę pomiędzy kolonialnym „świa­tem cywilizowanym” a tubylczą „barbarią”, nato­miast Río Negro (tym razem cezura o charak­terze umownym) oddzielała Patagonię właściwą od leżącej na północ Pampy. I, jak się rzekło na wstępie, były to tereny praktycznie dla białych nie znane. Krążyły o nich tylko rozliczne legendy, mówiące o bezprzykładnym okrucieństwie, a także prymitywnym trybie życia dzikich; domniemywano również, iż gdzieś, za Río Negro, istnieje dotąd nie odkryte „El Dorado Południa”. Dość powiedzieć, że pierwszy poważniejszy opis kraju leżącego w dorzeczu trzech jakże często wzmiankowanych przez Guinnarda rzek wyszedł dopiero spod pióra Karola Darwina, a pierwsze w miarę naukowe studium życia pata­gońskich tubylców opracował w roku 1839 Alcide d’Orbigny.

Dzikie” plemiona Patagonii i Pampy — Pampas, Puelches, Poluches, Tehuelches (czy raczej Chonik) — wykorzystawszy do swoich potrzeb zasadniczy import europejski, konia, umiały bronić swej niepodległości zarówno przed podbojem terytorialnym, jak i próbami ekspansji duchowej, podejmowanymi przez hiszpań- 65

skich misjonarzy. Zresztą „dzicy” posiadali liczne stada, znakomite pastwiska na brzegach rzek i obszerne tereny, umożliwiające im tradycyjny, koczowniczy tryb życia. Toteż w praktyce ich akcje przeciwko białym osadnikom na północ od Río Salado miały na ogół charakter sporadycznych rabunkowych wypadów. Li­nię demarkacyjną i względny spokój na pograniczu sankcjonował prowizoryczny (zważywszy mozaikę stru­ktur plemiennych) układ z roku 1790. Rozejm prze­ciągnął się również na okres walk niepodległościowych z dominacją zamorskiej metropolii: Kreole, nazbyt zajęci działaniami zbrojnymi przeciwko Hiszpanom, po prostu nie mogliby sobie pozwolić na zwalczanie Indian.

Atoli z początkiem swej niepodległości Republika Zjednoczonych Prowincji Rio de la Plata podjęła szereg akcji mających na celu „ucywilizowanie” te­renów leżących na południu. Mimo wcześniejszych porozumień i nowego traktatu pokojowego z roku 1820 -rząd bonareński wysłał ku Pampie pierwszą ekspedycję zbrojną. Przedsięwzięcie nie okazało się jednak łatwe. Brak doświadczeń w prowadzeniu kam­panii przeciw Indianom, nieznajomość terenu i taktyki przeciwnika, a wreszcie zaciekły opór i bitność pra­wowitych mieszkańców tych ziem sprawiły, że wyprawa zakończyła się fiaskiem. Nawiasem mówiąc rząd z Buenos Aires „złagodził” (a czynił to świadomie) inny „problem rasowy” — kwestię murzyńskich wy­zwoleńców. Ci ostatoi, obsypywani rzekomymi zaszczy­tami, godzili się walczyć w pierwszej linii, stąd też byli głównymi ofiarami potyczek z Indianami.

Z czasem zmieniono taktykę działań, nadając jej charakter dwutorowy. Kolonizacyjny pochód na połu­dnie opierał się teraz na błyskawicznych inkursjach wojskowych, mających na celu zaskakiwanie Indian i mordowanie ich we własnych obozowiskach (w czym przydatni okazywali się Metysi i gauchos, pełniący

służbę tropicieli) oraz na znacznie powolniejszym, acz nie mniej skutecznym rozbudowywaniu linii fortów i umocnień, poszerzających strefę bezpiecznych oddzia­ływań kolonizatorskich. Z akcjami tymi związane były nazwiska wielu bardzo znanych argentyńskich mężów stanu, takich jak Martín Rodríguez Arévalo, Juan Manuel Ortiz de Rosas czy Bartolomé Mitre. Z drugiej strony wojskom Pampy przewodzili legendarni już bohaterowie, jak Namuncurá (jego potomkowie żyją po dziś dzień), Calfucurá i wielu, wielu innych, nie znanych nam już z imienia.

Tak zwana „wojna pustyni” przybrała szczególnie na sile w latach 1878— 1879. Armia argentyńska zna­lazła wówczas swego „męża opatrznościowego”; był nim generał Julio Argentino Roca. Dokonując analizy sytuacji w Patagonii, stwierdził on, iż cała ludność tubylcza zamieszkująca bezmierne obszary ziemi liczy sobie co najwyżej 20 000 dusz. A więc zbrojni w mor­dercze botadoras i lance wojownicy — obliczając sza­cunkowo — to zaledwie 1800 do 2000 ludzi... Należy więc z nimi skończyć, gdyż w przeciwnym wypadku problem indiański nigdy nie doczeka się rozwiązania. Rząd przyznał oddziałom Roki ogromne fundusze, bo aż 28% całego budżetu, toteż ekspedycjom zbrojnym służyły wszelkie najnowsze osiągnięcia techniki: kolej, telegraf, a także karabiny Remingtona. Armia Roki dość łatwo wkroczyła na tereny obecnej prowincji Chubut. Indianie, nie mogąc przedrzeć się do Chile, ginęli lub przemykali się dalej na południe. Wziętych do niewoli wykorzystywano jako siłę roboczą w prze­myśle cukrowniczym. W efekcie wolni koczownicy ■ musieli ustąpić miejsca hodowcom — wielkim hacen­dados. Dość powiedzieć, że czasów obecnych dożyło niewiele ponad dwustu (głównie Tehuelcze) potom­ków bohaterów opisywanych w tej książce wydarzeń. Jeszcze później przyszła kolej na pokojowo uspo­sobione plemiona, koczujące wzdłuż wybrzeży 67

morskich aż po Ziemię Ognistą. Ale to już — jak powiedzieliby współcześni Guinnardowi Argen­tyńczycy — karma de otro costal, zupełnie inna sprawa.

Tak oto mniej więcej, w skrócie, przedstawiały się etniczno-polityczne realia ziem, przez które w roku 1856 wyruszył na swą trzyletnią tułaczkę August Guinnard, stając się — mimowolnie — ofiarą i obser­watorem rozgrywających się tam wydarzeń. Rzecz jasna, wszelakie doświadczenia osobiste sprawiły, iż jego wspomnień bynajmniej nie przepełnia sympatia do patagońskich tubylców. Niemniej współczesnemu czytelnikowi nie trzeba raczej tłumaczyć, jak rela­tywną rzeczą z punktu widzenia współczesnej an­tropologii i etnologii jest pojęcie „dzikości” i „cy­wilizacji”, czy wreszcie „okrucieństwa”. Podobnie, jak będzie również sprawą oczywistą, że nie wszyscy ów­cześni politycy argentyńscy — nawet ci wychwalani przez autora — doczekaliby się jednoznacznie pochleb­nej oceny współczesnej historiografii. Po prostu jest to kwestia perspektywy czasu, której Guinnard nie posiadał, lub też stosowania zasady sine ira et studio, czego, wskutek tylu przeżyć, trudno by odeń wymagać. Tak czy owak jego relacja (wydana we Francji w roku 1864 i jeszcze potem dwukrotnie wznawiana) cieszyła się we Francji ogromną popularnością i dziś jej pier­wodruki są swoistymi rarytasami bibliofilskimi. Do­czekała się również (nieco odmiennych pod względem treści i objętości) wydań w języku hiszpańskim na drugiej półkuli. I kto wie, czy przygody imć Augusta Guinnarda nie przyczyniły się w jakimś stopniu do ukształtowania literackiego modelu „dzielnego Fran­cuza”, tak dobrze nam znanego z rozlicznych po­wieści Verne’a?

Oddając niniejszą książkę w ręce polskiego czy­telnika, wydawca żywi nadzieję, iż dla części odbiorców praca ta będzie etnologiczno-filologiczno-religioznaw-

czym przyczynkiem do dziejów indiańskiej ludności części subkontynentu amerykańskiego. Dla wszystkich innych zaś, mniej zasobnych w fachową wiedzę o przedmiocie — niechaj stanowi miłą rozrywkę na jeden wieczór lub niech przywoła wspomnienie lektur okresu wczesnej młodości.

Andrzej Nowak


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
teksty piosenek, Mam trzy lata, "Mam trzy lata"
Mam trzy lata
Za trzy lata Gazprom ma być pierwszą światową rosyjską korporacją, Ekonomia
Koniec świata za trzy lata, Katastrofy
Fajny plan wychowawczy na trzy lata w nuczaniu[1]
Psychologia rozwojowa - Brzezińska - wykład 14 - Dzieciństwo pierwszy rok życia, Pierwsze trzy lata
Fajny plan wychowawczy na trzy lata w nuczaniu
Zanim skończy trzy lata
2012 10 02 Opła za użytkowanie wieczyste rośnie raz na trzy lata
Fajny plan wychowawczy na trzy lata w nuczaniu(1) 2
2011 03 01 Trzy lata dla policjanta za gwałt w lubelskiej izbie zatrzymań
Fajny plan wychowawczy na trzy lata w nuczaniu I III
Lew Trocki, Trzy lata walki i nauki
2012 03 06 Strasburg Dlaczego ekspert pisze opinię trzy lata
egzamin zeszle lata, rok numer trzy, farmakognozja, egzamin
Ontologia, 5. Trzy realizmy, Zdzisław Augustynek - „Trzy realizmy”
2013 11 21 Brytyjska para trzymała w niewoli trzy kobiety
Historia Czasy Saskie, Pierwsze lata rządów Stanisława Augusta, Napoleon 2

więcej podobnych podstron