STEFAN WIECHECKI.
WIECH NA 102!
SPIS TREŚCI
Przedmowa- Henryk Korotyński.
1936-1939
1. Bić świadków.
2. Pomniki Warszawy
3. Parasol w śmietanie
4. Ondulowana władza
5. Wysoka Eksmisjo!
6. Groźny fant
7. Rozmowa z zegarem
8. Następca Kusego.
9. Leda z łabędziem
10. „Mlimiuś”.
11. Małżeństwo gwiazdy .
12. Kopelman szaleje.
13. Złośliwa wiewiórka.
14. Stój, cipuchna
15. Gary Coopersztein
16. Krytyka literacka
17. Jak Kiliński uszył buty Moskalom
18. W dzielnicy dyplomatycznej
19. Frak Bogusławskiego
20. Pomyłka wyroczni
21. Umączona władza
22. Maj w komisariacie.
23. Martena i patelnia.
24. System prof. Pigalini
25. Szczyt roztargnienia
26. Sardynki tańsze.
27. Rozmowa prywatna
28. Zawodowy świadek.
29. Dwie kasjerki
30. Hipopotam czy boża krówka?
31. Niech żyją zasady.
32. Pan Boczkowski
33. Starozakonny gajowy
Powrót Wiecha
1945-1946
34. Zezowaty baranek
35. Dziecinny podatek
36. Wielbiciel policji
37. 140 baniek
38. Małżeństwo koleżeńskie
39. Wiadomo-Stolica!
40. Na własną rękę
41. Okazyjna jazda
42. Powitanie Kiercelaka
43. Książę w prześcieradle
44. Spacerkiem przez Poniatoszczaka
45. Kto mnie bije
46. To pan-nie Hitler.
47. Pych na wodę!
48. Goering i banany
49. Opera w kuchni.
50. Wigilia tułaczy
1948-1955
51. Mąż oczka łapie.
52. Gaf a św. Mikołaja.
53. Diabeł pod gazem
54. Trzy Ewy
55. Tego nie lubię.
56. Dlaczego metro?
57. Popiel miał gorzej
58. Motocykliści, uwaga!
59. Fatalne spotkanie
60. Koza w kagańcu
61. Nowa numeracja
62. Najwięcej literatów.
63. Z dwoma uszami
64. Zaskórniak
65. Sztorcowanie.
66. PGR Śródmieście.
67. My się nakryć nie damy!
68. Ogólne chrzciny
69. Za ciasna korona
70. Leszek popraw koronę
71. Rudy biber pod Grunwaldem
72. Jagiellonka trzepie arrasy
73. Jak Sobieski „przerobił” cesarza
74. Sejm w karafce
1957-1959
75. Nie ma takiej kobiety
76. Kudy mu do Kiercelaka!
77. Putrament czy Chatisow?
78. Oczkiem wyżej
79. Znajomy słoń
80. Przy jajeczku
1962-1967
81. Przerabiamy Warszawę.
82. Trrr...wrrr...prrrr.
83. Jak za Dąbrówki.
84. Duchowy liść
85. Byłem na „Krzyżakach”. . .
86. Zaduma nad Matejką
87. Żona mu podobnież pomaga
88. Tajemnica rodzinna.
89. Teściowa mnie odgania.
90. Na plaży
91. Szpagatowa inteligencja.
92. Żelazne ciuchy
93. Ameryka przez szybę
94. Nasz mamuciak
95. Windą na Halkę
96. Carmen i kołdra puchowa.
97. Hotello
98. Fanfan „Dryblas”
99. Plotki królowej Bony
100. Na grypę - Medea
101. Bez szwagra leżem.
102. A może by tak manto?
PRZEDMOWA
Zapewne nie tylko starsi wiekiem czytelnicy, ale i ci z młodszego pokolenia znają takie oto powiedzonka: znakiem tego - śmiej się pan z tego - przypuszczam, że wątpię - skoro jeżeli - a to ci polka - niech ja skonam - w ząbek czesany itd. itd. Mówimy tak czasem dla żartu, nieraz słowa te niepostrzeżenie rzucamy w toku rozmowy, kiedy indziej słyszymy je na bazarach i targowiskach, a to wszystko Wiech albo przeniósł z warszawskiej gwary do swoich felietonów, albo sam te słowa stworzył.
Najwybitniejszy znawca tego kręgu problemów, prof. Bronisław Wieczorkiewicz, pisał o Wiechu1: „Stał się on twórcą pisanej gwary stołecznej, potrafił z mowy mówionej uczynić mowę pisaną”. Sam Wiech skromnie siebie oceniając, orzekł, że twórca to za duże słowo, bo on tylko „starał się wiernie ją (tę gwarę - przyp. HK) odtworzyć” czasem, ale bardzo rzadko, „na kanwie istniejących zwrotów wyprodukować coś nowego”. Zazwyczaj ograniczał się do szlifowania warszawskiej gwary. Kto wie, czy nie największym świadectwem popularności Wiecha w najszerszych kręgach naszego społeczeństwa, „od dorożkarza do ministra”, przed wojną i po wojnie, było to właśnie, iż niejedno z powiedzonek, stworzonych przez felietonistę, trafiło do języka, który się potem słyszało na Targówku i na Woli, w Hali Mirowskiej i na Polnej.
Skąd tak wyjątkowa znajomość i tak znakomite wyczucie gwary warszawskiej u dziennikarza-felietonisty? Urodził się na Woli, w tej to dzielnicy przy ul. Wolskiej założył i prowadził w latach 1924-1926 Teatr Popularny, przez długi okres mieszkał w pobliżu Kercelaka na rogu Chłodnej i Przyokopowej, a właśnie na Kercelaku (sam o tym wspomina) nasłuchał się warszawskiej gwary i tam podpatrzył przeróżne typy, z których zrodzili się potem pan Piecyk i Walery Wątróbka z żoną Gienią.
Drugim chronologicznie, ale chyba najbogatszym, źródłem były dla Wiecha przedwojenne sądy grodzkie, a on właśnie po krótkim stażu reporterskim w „Kurierze Warszawskim” i „Kurierze Czerwonym” został tej gazety sprawozdawcą sądowym. Ponieważ w sądach grodzkich klientelą był najczęściej zwykły ludek warszawski, przeważały zaś pyskówki, tu Wiech znalazł i sytuacje życiowe, i słownictwo najbardziej smakowite. A że na szczęście redakcja nie żądała od Stefana Wiecheckiego zwyczajnych kronikarskich sprawozdań sądowych, pisał więc w stylu humoreski, a czasem, „żeby było zabawniej” (to są słowa Wiecha), zmieniał co nieco faktyczny przebieg procesu...
Wiech wiernie notował, że jego bohaterowie mówili „musiem”, „zamiaruje”, „u nasz”, „Żalibosz” i tym podobnie, ale już dla pysznej zabawy czytelników sam określał ZUS słowami „Chora Ubezpieczalnia”, o Urzędzie Stanu Cywilnego Wątróbka i Piecyk mówili „magistracki kościół”, posterunkowego nazywali „postronkowym”, fata morgana przerabiali na „fatamrugana”, a przepity głos któregoś z ich kolegów był „sznaps-barytonem”. Język Wiecha to skarbiec obyczajowy i ozdoba jego pisarstwa, ale, rzecz jasna, nie tylko to stanowi o trwałej wartości i niepowtarzalnej swoistości dorobku literackiego Stefana Wiecheckiego.
Był bystrym obserwatorem codziennego życia warszawskiego ludu, znał świetnie jego obyczaje i nawyki, widział i wiedział, jak pracują handel i gastronomia, jak działa komunikacja miejska, znał warszawskie kamienice i mieszkania, obracał się swobodnie wśród różnych profesji - głównie tych na niższych szczeblach drabiny społecznej. Czasami prowadził Walerego z Gienią do kina lub teatru, nawet zaglądał z nimi na kiermasz książek czy Warszawską Jesień, jedynie polityka nie interesowała Wiecha-felietonistę i odnajdujemy u niego rzadkie tylko jej echa. Można więc rzec, iż był on kronikarzem spraw zwykłych, codziennych, na które patrzył z pogodnym uśmiechem lub przymrużeniem oka. Takim spojrzeniem obejmował także Żydów warszawskich. Stanowili w przedwojennej stolicy jedną czwartą ludności, mieli swoje obyczaje, mówili sobie właściwą polszczyzną, a ich utrwalenie w felietonach Wiecha stanowi dziś dokument przeszłości. Nie mam tu, oczywiście, na myśli tysięcy Polaków pochodzenia żydowskiego, dawno całkowicie zasymilowanych.
Że niezwykłe musiało być (i jest po dziś dzień) pisarstwo Wiecha, niech zaświadczy i to, że zarówno w latach przedwojennych, jak i w naszych już czasach, wybitni twórcy literatury polskiej pisali o nim z zachwytem. Juliusz Kaden-Bandrowski, recenzując w „Gazecie Polskiej” (z dn. 6.111.1938 r.) nowy wówczas zbiór felietonów Wiecha „Ja panu pokażę”, tak rzekł: „Może zadrżą w posadach nasi znawcy greki i łaciny, gdy powiem, gdy „orzeknę”, że „ten cały” Wiech to po prostu Plaut2 naszej współczesnej Warszawy. Tom Wiecha „Syrena w sztywniaku” kandydował do nagrody „Wiadomości Literackich” na najlepszą książkę polską roku 1938. Chociaż zwyciężyli Jerzy Andrzejewski i Maria Czapska, to przecież opinię jednego z członków jury, wybitnej poetki Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, warto tu przytoczyć: „Obstaję przy Wiechu. Jest to gentleman szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony stanowią pociechę w smutnych chwilach...” A Julian Tuwim w tworzonych podczas wojny na obczyźnie „Kwiatach polskich”, wspominając tęsknie daleką Warszawę, o Wiechu te słowa nakreślił:
Potem to ślicznie Wiech uwieczniał, z daleka więc do pana Wiecha pełen wdzięczności się uśmiecham... I cóż pan teraz uskutecznia?
Również zza Atlantyku w kilka lat później pisał z wielkim podziwem o Wiechu inny znakomity skamandryta, Jan Lechoń, w swoich prowadzonych w Nowym Jorku „Dziennikach”.
Tu przerwę cytowanie tych dawnych opinii i odnotuję, że w naszej epoce wysoko cenili pisarstwo Wiecha Paweł Hertz i Melchior Wańkowicz, Stefan Kisielewski i Jan Koprowski, a jakże trafnie Ryszard Kosiński na łamach „Świata” nazwał felietony wiechowskie „dokumentem artystycznym, utrwalającym wiecznie Warszawę niczym obrazy Canaletta czy rysunki Kostrzewskiego”.
Oczywiście, Wiech miał także swoich - i to ostrych - krytyków. W pierwszych latach pięćdziesiątych młodzi wówczas poloniści, Jan Błoński i Zygmunt Lichniak, potępiali wprowadzenie do mowy polskiej wiechowskiej gwary z warszawskich przedmieść, a w 1959 roku na łamach „Życia Warszawy” Jacek Bocheński pisał, że Wiech „od lat systematycznie paskudzi język polski”. Z kompetentną obroną Wiecha wystąpił wtedy wspomniany tu już prof. Bronisław Wieczorkiewicz, natomiast dowcipna i cięta odpowiedź samego autora „Znakiem tego” ukazała się w „Expressie Wieczornym”. W „Szpilkach” całą stronę zajął rysunek Jerzego Zaruby, na którym Wiech trzyma w ręku esej Bocheńskiego, a stojący obok Walery Wątróbka wskazuje ten esej palcem ze słowami: „Śmiej się pan z tego!”
Pora na kilka słów o niniejszym tomiku felietonów Wiecha. W wyborze tym zmieścić się mogła zaledwie mała cząstka jego dorobku pisarskiego, wybór był więc niełatwy. Przeczytałem na nowo osiemnaście tomów felietonów, wydanych za życia Wiecha - sześć, które ukazały się przed wojną, i dwanaście spośród ogłoszonych już w Polsce Ludowej. Z blisko dwóch tysięcy felietonów wybierałem te, które nie tylko w moim przekonaniu czyta się i dzisiaj smakowicie, z uśmiechem, ale i z łezką, starałem się też, aby tematyka stu dwóch wybranych felietonów była różnorodna. W przedwojennych przeważają obrazki satyryczne, które zrodziły się z przysłuchiwania się rozprawom w sądach grodzkich, w powojennych rozmaitość jest bogatsza, tematem są tu liczne sprawy życia codziennego, a także budowa metra, ślub księcia Monaco czy przyjazd Kiepury do Warszawy...
Nawet w tak szczupłym wyborze niepodobna było pominąć teatralnych felietonów Wiecha, zawartych w tomie „Ksiuty z Melpomeną”, ani nie znaleźć miejsca dla kilku choćby fragmentów „Heleny w stroju niedbałem”, to jest opowieści pana Piecyka o królach polskich, poczynając od „Mietka Piastuszczaka”, który „przygruchał sobie jedną Czeszkie, niejaką Dąbrowszczankę”.
Mam nadzieję, że mimo szybkiego upływu czasu niejeden z czytelników uśmiechnie się do ducha pana Wiecha, pełen dlań wdzięczności, jak czynił to Tuwim przed 40 z górą laty.
HENRYK KOROTYŃSKI
BIĆ ŚWIADKÓW
W małym kinie na Woli, Pradze czy Ochocie publiczność nie składa się ze znudzonych malkontentów, którzy wszystko już widzieli, których nic nie może rozruszać. Tu się żyje treścią oglądanego filmu, tu się bierze żywy udział w przeżyciach jego bohaterów.
Głośne komentarze przeradzają się w dyskusję nierzadko nie pozbawioną psychologicznej głębi i znawstwa ludzkiej duszy.
Obejrzyjmy wraz z nimi film pt. „Hrabina podrzutek” czyli „Straszna zbrodnia w sześciu pokojach z kuchnią” - krew mrożący w żyłach obraz z życia rodowitej arystokracji salonowej. Dwie serie - 12 aktów razem.
Film nie jest nowy, ale zręczny scenariusz, bogata fabuła i ciekawe ujęcie fotograficzne zyskują ogólny poklask i najżywsze zainteresowanie.
- Patrz pan, panie Piecyk, co się robi, jak pragnę wolności. Hrabia na gorącem uczynku małżonkie złapał z kochankiem i nie grzeje go czem popadło, ale kartkie z adresem od niego bierze, po jaką cholerę?
- Przecież było napisane - żeby wyciągnąć konsekwencję.
- Co, proszę?
- Świadków, czyli sekondantów mu do domu pośle.
- A... i dopiero te dadzą mu wycisk, że niech ręka Boska broni. Właściwie ma rację, zamożny człowiek, po co się ma sam fatygować. Świadkom butelkie postawi i wszystko będzie załatwione po formie.
- Nie znasz się pan na honorowem kodeksie karnem. Świadki same nikogo nie grzeją. Przychodzą tylko i mówią: - Panie szanowny, obraziłeś pan naszego kolegie i albo się pan z niem bijesz, albo jesteś pan u nas osobnikiem nie honorowem i każden może panu szanownemu na ulicy, czyli też w restauracji, a nawet na zaproszonem obiedzie prosto w ślipie napluć i pan nie masz prawa się na niem odegrać.
- Panie Piecyk, co pan mówisz, i on nie łapie kija i nie wyjeżdża na tych łachudrach z mieszkania?
- Paragraf mu nie pozwala. Może się tylko ładnie ukłonić i powiedzieć: - Owszem faktycznie tak jest. Moje świadkowie zobaczą się z panamy!
- A, tu cię boli! Znaczy się, że świadki będą się łoić między sobą.
- Znowuż pan nic nie rozumiesz. Patrz pan, co się właśnie odstawia.
W tej pierwszej karecie jedzie hrabia ze swoją ferajną, a w tej drugiej kochanek ze swojemy znowuż poniteramy.
- A ten lebiega z bródką i sakwojażem, kto to będzie taki? Portier z pałacu, wałówkie dla wszystkich wiezie?
- A idźże pan, to jest doktor z lekarstwamy.
- Znakiem tego krew się poleje.
- To jeszcze dobrze, bo i trup być może albo kalectwo na całe życie.
- Co pan mówisz, to nie dosyć, że ten kochanek hrabiemu żonę wypotrzebował, jeszcze życia go pozbawić może albo kaleką uczynić, żeby na stare lata po prośbie z harmonią chodził. To niemożliwość.
- Zaraz się pan przekonasz. O, właśnie świadkowie wręczają hrabiemu broń.
- Te dwóch?
- Owszem.
- A dlaczego w rury się poubierali, na wesele za drużbów prosto stąd jedą?
- Paragraf taki! Świadek musi być przy cylindrze i w rękawiczkach.
- I patrz pan, jakiego gnata mu dają. To nagan na dwadzieścia osób, jak pragnę zdrowia. Marne tego kochanka widoki.
- To jeszcze nie wiadomo. On ma takiego samego.
- Swojem porządkiem hrabia ma cykorie jak cholera, w górę się patrzy, jakby chciał prysnąć na drzewo.
- Daj pan spokój, o tem wcale nie myśli. Hrabinie sobie przypomina.
- Tak, możliwe, i mówi chłopina do siebie: Ach ty cholero, za wieczne ondulacje szarpana, przez ciebie mam tu teraz takiego mojra i życie pod kulamy narażam. Ale poczekaj, jak szczęśliwie przyjede do domu, to ja cię wykształcę... A co te świadki mówią do niego?
- Buntują go, żeby się pogodzić nie chciał. Strzelaj hrabia mu prosto w czoło, mówią, my go drania znamy, on hrabiemu jutro to samo uskuteczni, chociaż dzisiaj przeprosi.
- Widzisz pan, jakie kozaki. Chcą, żeby insi się bili, a oni same zza drzew będą kapować. Bywszy na miejscu tego hrabiego, jak bym wziął tego gnata za lufę, jak bym się odwinął, jak bym przejechał po zębach jednemu i drugiemu świadkowi, to by się jem napuszczania człowieka na człowieka odechciało. Doktorowi sakwojaż bym odebrał, wypatroszył z narzędzi, kopniaka w bródkie i szoruj do domu.
Przecież to bez tych drani wszystko. Jak to, jeżeli o wiele moja żona zdradę małżeńskie uskuteczniła, to ja mam się zrywać dlatego o czwartej rano, bez czapki w lesie pod gołem niebem stoić, a kto wie, czy nie być uszkodzonem z palnej broni.
Dlaczego? Żeby się dwom łachudrom w celindrach podobać? Żeby doktor dwadzieścia złotych zarobił? Niech ja skonam! Niech ja skonam, tak bym te sprawę załatwił.
- Panie starszy, przymknij no się pan trochę, za głośno się pan wyszczególniasz. Każdy chce trochę porozmawiać, a pan pyskujesz, że do słowa z narzeczoną dojść nie mogie - przerwał ktoś przemówienie przeciwnikowi pojedynków.
A szkoda, byłoby bardzo ciekawe usłyszeć ciąg dalszy, zwłaszcza, że cnota zwyciężyła, mąż ciężko zranił kochanka, pogodził się z żoną i wyjechał w podróż do krajów podzwrotnikowych.
Przy wyjściu raz jeszcze spotykamy pana Piecyka i jego towarzysza, który mówi:
- A ja panu szanownemu raz jeszcze zaznaczam: świadków grzać, to nie będzie pojedynków!
POMNIKI WARSZAWY
Pan Stanisław Stępień, stolarz meblowy, kocha swoje miasto stołeczne bardzo. Z dumą pokazuje je obcokrajowcom z Radomia czy Kalisza, jeśli zetknie się z nimi na pomoście tramwaju. Tak też było pewnego jesiennego ranka.
Pan Stanisław jechał sobie 18-tką z Pragi do domu na ulicę Puławską, kiedy rozpoczął z nim rozmowę jakiś pan o wyglądzie zdecydowanie prowincjonalnym:
- A co to, panie, takiego? - zapytał nieznajomy na widok kolumny Zygmunta.
- Ten słup i figura z majchrem w ręce na wierzchu, to nieboszczyk król Zygmont. Morowy był chłop, chojrak, jakich mało. Jak wojna była, grzał się z kiem popadło i wszystkich na obie łopatki rozkładał. A znowuż w spokoju to ten most, cośmy go przejechali, zbudował, wiadomo, że nie sam, remiechy robili, kowale, a także samo ślusarze, ale król forsę dał i roboty doglądał.
Most był dobry ładne parę lat, aż go wziął pod opiekie magistrat i cały się rozłazi, że strach jechać.
- A ten facet w pereł i nie z ręko na portfelu, kto to będzie?
- Drukarz jeden. Mickiewicz się nazywał, na imię miał Tadeusz. Ładne książki drukował i niedrogie. Potem żydowskie wojsko chciał robić, ale nie mógł się z temy beduinamy dogadać, każden chciał w kancelarii albo prowianturze służyć, aż ze zmartwienia umarł.
Ten drugi na lewo, to Kupernik, z koszykiem w ręcach. Właściwie nie wiadomo, co to jest. Jedne mówią, że to koszyk, drugie, że arbuz, w każdem bądź razie coś trzyma i jak pan widzisz, siedzi. Co to za jeden był, z jakiego fachu, tego nikt w całej Warszawie nie wie. Podobnież w gwiazdy, jak ciepła noc była, patrzeć lubił. To dobre na ksiutach w Młocinach na trawie się położyć i w górę kapować, ale z tego nikt nie wyżyje. Toteż ja nie wierzę, żeby mu rząd za to forsę płacił.
Jakoś to musiało być inaczej... Jak pan chcesz, możemy się spotkać po południu, to pokażę panu jeszcze króla Sobieskiego, co to z Turka drania pod Wiedniem jajecznicę zrobił i...
Pan Stanisław nie dokończył swej historycznej opowieści, gdyż spostrzegł, że jego wdzięczny słuchacz wyskoczył przed chwilą z tramwaju i ucieka ulicą Świętokrzyską.
Coś tknęło p. Stępnia. Sięgnął do kieszeni i z przerażeniem skonstatował brak woreczka z 38 złotemi.
Puścił się w pogoń i na rogu Jasnej nieuczciwego prowincjonała przychwycił. Okazał się nim p. Wiktor Kołacz, który miasto znał nie mniej dobrze od swego cicerone, gdyż tu się urodził, tu wychował, tu odsiedział 6 wyroków za doliniarstwo.
Pan Stanisław najbardziej był rozżalony, że się na próżno „napyskował” i że taki w zęby kopany oprycha „na dziedzica z prowincji” go nabrał.
Toteż z całą satysfakcją wysłuchał wyroku sądu grodzkiego, skazującego p. Kołacza na 3 miesiące aresztu.
PARASOL W ŚMIETANIE
Pan Motel Parasol jest wzorowym gospodarzem. Sam osobiście co piątek udaje się za Żelazną Bramę, kupuje garnek śmietany i uzupełnia w ten sposób zapasy swej spiżarni, umieszczonej w korytarzu obok mieszkania. Tego rodzaju postępowanie teoretycznie chroni pana Parasola przed wyzyskiem sklepików i koszykowym panny Marcysi Piekutkówny, zarządzającej u niego departamentem kuchennym.
Okazało się jednak, że nie każda teoria wytrzymuje próbę życia. O zapobiegliwości p. Motla dowiedział się jakiś specjalista od „robót spiżarnianych” i pewnego niedzielnego wieczoru, otworzywszy wytrychem skrytkę w korytarzu, zabrał stamtąd garnek ze śmietaną.
Tak się niefortunnie złożyło, że na zakręcie między 3 a 2 piętrem specjalista spotkał pana Parasola, który, poznawszy swój garnek, zawołał do żony:
- Reguchna, co widzę ja? To nasza śmietana jest! Usłyszawszy to, włamywacz potroił krok i wkrótce znalazł się na ulicy. Za nim cwałował p. Parasol, wołając rozdzierającym głosem:
- Trzymaj śmietanę!
Sytuacja złodzieja była wręcz tragiczna. Rozhuśtany płyn zalepił mu twarz i oczy i bryzgał wesoło w górę, co wpływało bardzo na osłabienie tempa biegu. Nic więc dziwnego, że p. Parasol wkrótce zrównał się z przestępcą, który po chwili namysłu wręczył mu garnek ze śmietaną i uciekał dalej.
Zacietrzewiony p. Parasol, zamiast przystanąć, biegł dalej, ochlapując śmietaną przechodnia p. Nuchyma Krakowiaka, który przyłączył się do pogoni.
Wskutek tego między ścigającymi panami zawiązała się następująca rozmowa:
- Co pan się chlapasz, co?
- Co znaczy się chlapam, złodzieja muszę ganiać.
- To rzuć pan garnka.
- Nie mogie, się rozbije.
- To stój pan!
- Nie chce, to mój złodziej jest.
- Uprzedzam się z panem, że jak pan jeszcze raz chlapniesz mnie na rymanarkie ze śmietaną, pójdę pana dać w pysk.
- Kogo pan dasz w pysk?
- Panu.
- Mi?
- Ci, cholera jedna! - zawołał pan Krakowiak, na którego bryznął właśnie nowy strumień śmietany.
W chwilę potem obaj goniący poczęli się okładać garnkiem, z którego zostały tylko skorupy.
Nadbiegł posterunkowy Michalak i rozbroił walczących. Złodziej uciekł... Resztę śmietany zjadł jakiś starozakonny.
Sprawa oparła się o sąd, przed który p. Krakowiak pociągnął p. Parasola, żądając odszkodowania za uszkodzony garnitur i domagając się kary za pobicie.
Sędzia grodzki, rozważywszy jednak całokształt zajścia, sprawę umorzył ku zadowoleniu obecnej na rozprawie p. Marcysi Piekutek, która wychodząc rzekła do swego chlebodawcy:
- No, widzi pan, chytremu zawsze tak wychodzi. Żałował pan te parę groszy na koszykowe dla mnie i co? Śmietanę ktoś zeżarł, po mordzie pan dostał i o mały figiel byliby pana w kozie zamkli!
Trudno odmówić pannie Marcysi pewnej racji.
ONDULOWANA WŁADZA
- Krewa z naszem bratem, panie szanowny. Mało było konnej, rowerowej i wodnej gliny, jeszcze teraz damską wynaleźli i jak tu wyżyć z pracy rąk?
- Glina w gorsecie z fiszbinamy i w wiecznej ondolacji nic ważnego!
- Nie mów pan takich rzeczy, w gorsecie nie w gorsecie jeszcze prędzej za mordę pana szanownego weźmie i do młyna zataszczy.
- Jakiem prawem?
- Takiem prawem, że jako człowiek z wyższem wykształceniem salonowem nie będziesz pan chciał za żłoba z prowincji się pokazać i sam pan pójdziesz dobrowolnie jak baranek, gdzie pana kobieta zaprosi.
- Jeżeli o wiele dobrowolnie to faktycznie. Ale na siłę nic nie zrobi. Zawsze mężczyzna kobiecie pryśnie, jak chce. Co spodnie i wygodny kamasz, to nie pantofelek na francuskiem obcasie i wąska spódnica.
- Tyż pan nie masz racji. Damska policja jest szemrana i spódniczki ma zapinane na guziki od góry do dołu. W razie jeżeli dany osobnik robi chodu, panna glinszczanka rozpina spódniczkie i gania za niem jak maszyna.
- Owszem, sukienka zapinana na guziki poręczna jest co pod względem wsiadania do tramwaju i wolnej miłości na świeżem powietrzu, ale dla policji się nie nadaje.
- W jaki sposób?
- W taki sposób, że policjant, któremu na służbie łososiowy desus spod kapoty się miga, swojej powagi mieć nie będzie.
- Przede wszystkiem mondurowa galanteria wewnętrzna damskiej policji musi posiadać kolor granatowy z niebieską wypustką, to jest raz, a po drugie, jeżeli nawet nie, to nie wiem, czy znalazłby się ktoś, co by chciał na humorystyczne drakie się narazić, żeby go rozpięty od dołu władzuchna po ulicy ganiał. Ze wstydu byś się pan przed znajomemi spalił, no nie?
- Poniekąd tak jest.
- No, widzisz pan, znakiem tego nie wyrażaj się pan o damskiej policji, bo niewiadome jeszcze, ile wyroków przez nią pan odsiedzisz.
- A swojem porządkiem jest sposób na żeńskie władze.
- Któren? Powiedz pan.
- Myszą.
- To znaczy detalicznie jak?
- Żywe mysze władzy na pończochy wypuścić, krzyku narobi jak wielkie nieszczęście, po stołach i krzesłach będzie skakać, a my sobie temczasem spokojnie chodu.
- Chyba że w ten deseń.
Dialog powyższy toczył się dziś rano w sądzie grodzkim przy ul. Długiej między dwoma panami w aresztanckich garniturach, skracającymi sobie oczekiwanie na sprawę czytaniem gazety ze szczegółowym opisem uroczystej inauguracji brygady mundurowej policji kobiecej. Rozmawialiby może dalej, gdyby uwagi ich nie zajął rozpoczęty właśnie proces pani Rozalii Koralik, teściowej, oskarżonej o pobicie zięcia, pana Euzebiusza Kwaśniewskiego, za pomocą klatki z żywą wiewiórką.
Jak wynikało z przewodu, nieszczęsny zięć, zaatakowany portretem w mahoniowych ramach, usiłował postraszyć teściową wiewiórką, ale odebrano mu ją i zadano osiem ran cięto-tłuczonych. Teściowa dostała tydzień aresztu.
A entuzjasta policji kobiecej spojrzał na swego towarzysza i rzekł:
- No, widzisz pan, a mówiłeś pan, że kobieta myszy się boi.
- Taka stara makolągiew samej cholery się nie zlęknie, ale w żeńskiej władzy takie wydry nie służą, tylko kobietki palce lizać, z sercowem uczuciem.
WYSOKA EKSMISJO!
Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej kocham psy, a zwłaszcza cwajnosy - powiedział sobie p. Antoni Moczulski, otrzymawszy potężny „okład” od swych sąsiadów, braci Walendów.
To rzekłszy, nabył na Kercelaku wspaniałego buldoga i przyprowadził do domu, pewny, że bracia Walendowie nie zaryzykują już drugiego najścia.
Istotnie buldog, siedzący na słomiance przed drzwiami p. Moczulskiego, budził ogólny szacunek i zaczepni bracia poniechali dalszego prześladowania pana Antoniego.
Niestety jednak, obecność wiernego zwierzęcia nie tylko broniła nietykalności jego pana, ale tamowała wszelki ruch na klatce schodowej.
Lokatorzy wyższych pięter, przeważnie poważni handlowcy, nie wychodzili na ulicę, nie upewniwszy się uprzednio, czy „un, ten pies, jest w mieszkaniu”.
Tak się złożyło, że sąsiadem p. Moczulskiego drzwi w drzwi był sam właściciel domu, p. Mordka Szwarcman. Jako człowiek zamożny, p. Szwarcman był bardzo przywiązany do życia i nie znosił żadnego gwałtu fizycznego, toteż jemu wierny pies lokatora najwięcej dawał się we znaki.
Nieszczęśliwy gospodarz, sprawdziwszy przez dziurkę od klucza, że buldog jest nieobecny, wyskakiwał jak marionetka ze swych drzwi, w kilku susach przebywał schody i odzyskiwał przytomność dopiero na ulicy. Rzecz jasna, że tego rodzaju wzruszenia, przeżywane cztery razy dziennie, mogły poważnie podkopać zdrowie.
Toteż p. Szwarcman z początku osobiście, a później za pomocą pisma rejentalnego, wezwał p. Moczulskiego do usunięcia psa z domu. Ale ponieważ apele te pozostawały bez skutku, zwrócił się wreszcie do sądu o uwolnienie go od uciążliwego lokatora.
Na rozprawie p. Szwarcman wielkim głosem domagał się usunięcia niebezpiecznej przeszkody z sieni.
- Trzy miesiące, jak ten pies idzie leżyć na słomiance, ja zupełnie nie żyję. I nie wiem, czy ten dom jest mój, czy temu psa. On się rozbija po sieni jak sam gospodarz, a ja przy niego jestem po prostu, można powiedzieć, mały kotek. Ja wyglądam przez dziurkie, ja skakam jak wariat po schodach, ja się cieszę, że on akurat ji i że ma apetytu. Ale z powodu ja też chcę trochę żyć, proszę bardzo, żeby on się wyprowadził.
- Wysoka Eksmisjo! - zaczął swoje przemówienie p. Moczulski - konstytucja jest od tego, żeby każden jeden obywatel miał prawo trzymać w domu takie stworzenie, jakie lubi. Jeden chowa złote rybki, drugi ma życzenie, żeby cholera wiewiórka cały dzień mu w klatce skikała. Inszy znowuż zadowolniony jest, kiedy kanarek drze się jak powietrze. Ja ubóstwiam psy. Piesek mój to łagodniak jest jakich mało. Mordę ma faktycznie wredne, ale serce dobre i taką smykałkie, że uszkodzić może tylko drania, co się do moich drzwi podsuwa. Pana gospodarza szanuje i nigdy nie zaczepi, a że czasem jakiego starozakonnego postraszy i trochę po schodach przegoni, to tylko z nudów i przez samopoczucie humoru.
Sąd wysłuchawszy tego wywodu orzekł, że ponieważ tego rodzaju żarty nie znajdują uznania wśród współlokatorów, p. Moczulski winien się zobowiązać, że będzie trzymał psa w mieszkaniu. W przeciwnym razie zostanie wraz z nim wyeksmitowany.
P. Moczulski ze łzą w oku zobowiązanie podpisał, obiecując poskarżyć się Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami.
GROŹNY FANT
Najgorszemu wrogowi nie należy życzyć takiego interesu, jaki zrobił znany dyskonter prywatny, pan Salomon Kapelan, licytując swego długoletniego dłużnika, b. ziemianina, p. W.R., zamieszkałego przy ul. Marszałkowskiej. No bo proszę pomyśleć, gdy licytanci, wyłącznie starozakonni, byli już obecni w ciasnym pokoju, okazało się, że pierwszym przedmiotem, podlegającym sprzedaży, jest dubeltówka. Gdy komornik zawołał:
- Dubeltówka firmy National Liege, w dobrym stanie, złotych 75 po raz pierwszy, kto daje więcej? - najbliżej stołu stojący kupcy drgnęli i cofnęli się z szacunkiem o dwa kroki.
- Może panowie zechcą obejrzeć, proszę. -Tu egzekutor wziął do ręki śmiercionośne narzędzie.
- Panie komisarzu, zostaw pan takich żartów! Może być nieszczęście!
- Broń nie jest nabita!
- Kto może wiedzieć?! Ja pana proszę, trzymaj pan wintowkie wyżej!
- Co znaczy wyżej? Trzymaj pan niżej! Troszkie na lewo! - krzyczeli licytanci, zależnie od wzrostu i zajmowanych miejsc. A w końcu oświadczyli, że nie przyszli tu się bać, tylko kupować, i jeśli dubeltówka nie zostanie wyniesiona do drugiego pokoju, odstąpią od licytacji.
Uratował sytuację pan Zaicman dzięki swojej wypróbowanej odwadze znany pod przezwiskiem „Zaicman chojrak”. Bohaterski człowiek kupił flintę i obiecał przysłać po nią dozorcę domu.
Przystąpiono do dalszego ciągu.
- Proszę sprowadzić następny przedmiot!
- Rasowy doberman, złotych pięćdziesiąt!
- Co jest doberman? Czy broń Boże nie rewolwer?
- Chciałem bym, żeby to był rewolwer, to jest pies!
- Co pan mnie nie mówisz? Żywy pies? Ja odchodzę.
Ale było już za późno, „następny przedmiot” wpadł do pokoju ze straszliwym szczekaniem, rwał się na smyczy, wpadał w podskokach na licytantów, którzy, nie czekając, co będzie dalej, ruszyli po schodach na dół, koziołkując i przewracając się wzajemnie. Niektórzy z nich zatrzymali się dopiero w Saskim Ogrodzie.
Chcąc za wszelką cenę dokończyć licytacji, p. Kapelan został, kupił dobermana i wraz z dwoma synami postanowił przewieźć go na Wołówkę i tam niezwłocznie sprzedać.
Ale jak go przewieźć? Przyjęto następujący plan strategiczny. Przodem miał postępować starszy Kapelan trzymając w ręku kawałek prawdziwej otwockiej kiełbasy z czosnkiem. Za nim, dzierżąc dobermana na smyczy, zgodził się iść nieszczęsny dłużnik. W tym porządku pochód posuwał się do wynajętej taksówki. Według umowy, gdy zły pies znajdzie się wewnątrz taksówki, p. Kapelan rzuca kiełbasę i wyskakuje, synowie zatrzaskują drzwi i wehikuł rusza na Wotówkę.
Plan był dobry, ale widocznie wykonanie szwankowało, gdyż w pewnej chwili p. Salomon znalazł się w zamkniętej taksówce sam na sam z dobermanem. Co się tam działo, dokładnie nie wiadomo. Szofer słyszał tylko jakieś warczenie i kotłowaninę, po której nastąpił brzęk wybijanych szyb i krzyki rozpaczy. Po zatrzymaniu samochodu na jedną stronę wyskoczył blady jak świeca p. Kapelan, na drugą doberman, aportując w zębach fragmenty jego spodni.
Kupiec przeleżał tydzień na oddziale dla nerwowo wyczerpanych w szpitalu na Czystem, po czym, pozwany przez szofera, musiał stawić się w sądzie grodzkim. Zapłacił grubszy grosz za wybite szyby.
ROZMOWA Z ZEGAREM
Nie wszyscy wiedzą, dlaczego zmieniono numer sympatycznej „Zegarynki” telefonicznej, informującej stolicę, tak chętnie i tak niewyraźnie, o stanie czasu. Prawdopodobnie na wieki pozostałoby to tajemnicą dyrekcji „PASTY”, gdyby nie przypadek, który pozwolił nam odkryć właściwą przyczynę tej reformy.
Ale zacznijmy od początku. Pan Teofil Ciuchna, człowiek zasłużony na polu masowej konsumpcji wyrobów monopolowych, zasiedział się pewnego razu ze swym przyjacielem, p. Feliksem Ziorkiem, w jednym z popularnych barów. Ponieważ p. Teofil przyrzekł żonie, iż stawi się w domu punktualnie o godzinie 11 wieczorem, natychmiast po ukończeniu czwartej butelki, wzorowy mąż, sięgnął po zegarek, zadrżał i rzekł do przyjaciela:
- Feluś... czy mnie oko nie myli... bo zdaje się, że jest... trzecia... w nocy.
- To niemożliwe, Teoś, twój zegarek wyraźnie nawala...
- Feluchna, nie obrażaj zegarka... To najdroższa moja pamiątka, od żony, klejnot rodzinny... Ale jeżeli już nie masz względów dla moich uczuć familijnych, to szanuj przynajmniej... wynalazek... czyli tak zwany cud techniki dwudziestego wieku...
- A ja chromolę taką technikę.
- A dlaczego?
- A dlatego, że źle chodzi... W ogóle zegarek to ananachronizm.
- Feluś, nie wyrażaj się... o naukowej zdobyczy.
- To guzik nie zdobycz. O, proszę cię, tu wisi... prawdziwy cud techniki... z kółkiem... Nakręcasz, bracie, numer i automat cię informuje, która jest godzina, co do minuty... bez grandy...
- Co ty mówisz... Ano to spróbujmy... a który numer trzeba nakręcić?
- Pięćset pięćdziesiąt trzy i dwa... zera...
- Ano dobra.
Pan Teofil wstał, podszedł chwiejnym krokiem do telefonu i, długo celując do każdej dziurki, wykręcił wreszcie wskazany numer. Słuchał chwilę, a w końcu rzekł do przyjaciela:
- Feluś... wynalazek mówi „hallo”.
- Nie ma prawa, to jest automat, płyta gramofonowa, tylko podaje godzinę, nic więcej, rozumiesz!
- Ja rozumiem, ale on mówi „hallo”.
- Tak? Widocznie ulepszyli... No to się spytaj, która godzina.
- Feluś, automat mówi, żebym się odczepił.
- To niemożliwe, nie zrozumiałeś, spytaj się jeszcze raz.
- Która godzina? Co? Słuchaj, zdaje się, że płyta mnie sztorcuje.
- No to się nie daj.
- Wynalazek, cicho! Co jest do cholery, zdobycz naukowa z pyskiem do abonenta? Cud techniki na mamusie interesantowi wjeżdża?! Wynalazek, zamknąć mordę, bo jak sztuknę w tubkie, to wskazówki pogubisz - krzyknął p. Teofil i rzucił słuchawkę na widełki.
- Teoś, co on ci mówił? - zagadnął p. Feliks.
- Mówił, żebym złamał rękę i nogę... i po nocy go nie budził... w ogóle kłócił się ze mną ząb za ząb.
- No, no... a to ulepszyli! Żeby się płyta sprzeczała z żyjącym człowiekiem, tego jeszcze nie było. Ale w każdym razie musimy się dowiedzieć, która godzina. Dzwoń jeszcze raz.
Pan Teofil zadzwonił raz jeszcze, a usłyszawszy jakiś niepochlebny epitet, sklął automat od ostatnich i poszedł z przyjacielem do domu. Jakież było jego zdziwienie, gdy po kilku tygodniach otrzymał wezwanie do sądu grodzkiego, w charakterze oskarżonego o obrazę jakiegoś p. Eugeniusza Kupczyka.
Okazało się, że p. Teofil fałszywie się łączył i zamiast do zegara dzwonił do p. Kupczyka, którego dwukrotnie zerwał z łóżka i w dodatku bardzo obraził. P. Kupczyk, dowiedziawszy się, spod którego numeru do niego dzwoniono, przeprowadził śledztwo w barze i dotarł do p. Teofila.
W sądzie p. Ciuchna oświadczył, iż z powodu zdenerwowania palec mu się obsuwał po krążku, co powodowało omyłkę o kilka numerów. Teraz uznaje swój błąd i prosi o przebaczenie, zresztą nieprzyjemne słowa dotyczyły tylko automatu, nie zaś p. Kupczyka. P. Kupczyk zgodził się na to wyjaśnienie i sprawa została umorzona.
Dodać należy, że nie tylko p. K. był zbudzony po nocy w sprawie godziny. Oto dlaczego numer „Zegarynki” uproszczono na „05”.
NASTĘPCA KUSEGO
Pan Konstanty Chudek, lakiernik, jest z zamiłowania sportowcem i marzy o zastąpieniu Kusocińskiego na bieżni. Dowiedziawszy się, że może go ubiec w tym nowoodkryty talent, długodystansowy Noji, pan Chudek zmartwił się bardzo i powiedział sobie: „Jak to, stolarz akordowy ma dać w kuchnię galanteryjnemu lakiernikowi? Nigdy do tego nie dopuszczę. Dla całego naszego cechu byłaby to choleryczna hańba! Trzeba zacząć trening!”
Ponieważ podczas dnia p. Chudek nie rozporządzał ani czasem, ani odpowiednim terenem, postanowił prowadzić zaprawę nocami na podwórku domu, w którym mieszkał.
Sporządził sobie odpowiedni strój sportowy, obcinając połowę nogawek od ciepłych trykotów. Górną część ciała ozdobił sztuczkową kamizelką.
Kostium był świetny, dawał bowiem dużą swobodę ruchów i nie pociągał prawie żadnych kosztów. A jednak on to stał się przyczyną klęski p. Chudka, i to nie podczas walki, w oczach dziesiątków tysięcy rozentuzjazmowanych widzów, ale już w czasie pierwszych treningów.
Pewnej nocy, gdy szybkobiegacz po raz siódmy okrążał śmietnik na podwórzu, wybiegł ze swego mieszkania inny lokator tego domu, p. Karol Szypulski, i tapicerskim młotkiem zadał sportowcowi kilka trwałych obrażeń, opisanych następnie przez urzędowego lekarza. Wkrótce dokument ten znalazł się na stole sędziowskim w sądzie grodzkim, tworząc w towarzystwie innych urzędowych papierów akta sprawy „Chudek kontra Szypulski”.
Zainterpelowany przez sędziego, p. Szypulski w sposób następujący usiłował usprawiedliwić swoje postępowanie:
- Nie miałem innej rady, proszę Najwyższego Sądu. Muszę zaznaczyć, że jestem człowiekiem nerwowem, a łóżko mam poniekąd przy oknie. Znakiem tego, ile razy pan Chudek koło moich okien przeleciał, blask szedł do pokoju od jego białych jegerów i, ma się rozumieć, faktycznie mnie budził. Zwróciłem panu Chudkowi delikatnom uwagie raz i drugi: „Nie lataj mnie pan w gaciach pod oknamy, bo mnie pan sen z oczów płoszysz. A ten nic, tylko gania dalej. Czy Najwyższy Sąd byłby w taki sposób lepszy?”
- Więc przyznaje się pan, że uderzył poszkodowanego kilkakrotnie jakimś twardym przedmiotem, przecinając mu śluzówkę na przestrzeni półtora centymetra?
- Przepraszam Wysoki Sąd - przerywa sędziemu pobity sportowiec. - Uderzyć mnie, owszem, uderzył, ale nie w żadne ślazówkie, tylko w mordę.
- A czy pan tak spokojnie znosił te uderzenia? Całkiem spokojnie? On pana bił, a pan się zachowywał jak baranek? - zapytuje z kolei pana Chudka obrońca oskarżonego, adwokat G.
- Proszę Sądu Wysokiego, skoro jeżeli pan mecenas będzie mnie ubliżał i sobaczył od baranków, zmuszony będę odroczyć sprawę. Ja dla pana szanownego nie żaden baranek i nie zaczynaj pan ze mną, żebym panu nie powiedział, kto pan jesteś.
Nie wiadomo jak by się ten niemiły incydent skończył, gdyby nie interwencja sędziego, który, uznawszy przewód za skończony, ogłosił wyrok skazujący pogromcę sportowego asa na jeden tydzień aresztu.
Pan Chudek obiecał trenować w smokingowych spodniach.
LODA Z ŁABĘDZIEM
Pan Hipolit Rączko jest właścicielem salonu sztuki, rozumie się wędrownego. Pod ścianami domów ustawia on szeregiem tzw. „lanszafty”, czyli oleodruki różnej treści, oprawne w suto złocone ramy. „Lanszafty” te tworzą jak gdyby ruchomą wystawę dzieł sztuki, trwającą w danym miejscu aż do zjawienia się policjanta. W razie interwencji nieczułego na prawdziwe piękno przedstawiciela władzy, wystawa przenosi się o kilka przecznic dalej.
W dniu 2 października r.ub., na rogu ul. Wileńskiej i Konopackiej, pan Rączko, łypiąc okiem na boki, w taki mniej więcej sposób zachęcał przechodniów do kupna wystawionych obrazów.
- To jest „Roneo i Julia”. Jedne bogate państwo mieli córkie ślicznom jak marzenie. Wiadomo, że za byle łachudrę wydać nie chcieli, ale głupia dziewczyna zakochała się w jednem łatku, muzykant to, zdaje się, był. Stary Julci nie chciał słyszeć o romansach i wystawaniu po bramach. Ale kto młodziaków upilnuje. Po nocy łaził do niej bez balkony. Co państwo widzą na tem lanszafcie. Ten drugi widoczek jest z tej samej serii. Widzą tu szanowne koncmany Julcie w tromnie w dolnem kościele przed samem wyprowadzeniem, bo struła się biedaczka esencjom octowom z miłości. Ten ów Roneo łaził po cmentarzu tam i nazad, aż się frajer zaziębił i umarł na grypę.
Drugi lanszaft na lewo jest pod tytułem: „Loda z łabędziem”. To obraz dla dzieci niedozwolony! Chłopaki wont!
Jeden kanciarz zakochał się w pannie, co bardzo lubiła drób, a już co łabędzie, to można po prostu powiedzieć szalenie. Cwaniak ten, jak szedł do niej, za łabędzia się przebierał i co wyprawiał, widać na lanszafcie. Tu pan Rączko mrugnął szelmowsko okiem do młodej pary, przyglądającej się obrazowi. Panienka zarumieniła się jak wiśnia, a jej towarzysz, jak się potem okazało p. Konstanty Słaby, rzekł:
- Panie artysta, żebym ja pana już nie w łabędzia, ale w bite i kopane kaczkie nie zamienił!
- Przepraszam, panie szanowny, o co się rozchodzi? O tę „Lode z łabędziem”?
Panienka zarumieniła się po raz drugi i szepnęła towarzyszowi:
- Panie Kostuś, w szyję go!
Pan Konstanty chwycił „Sąd Parysa” ze szkłem i wsadził p. Rączce na głowę. Pan Rączko nie pozostał mu dłużny i rozbił o pana Słabego „Bitwę pod Grunwaldem” oraz kilka pomniejszych zwycięstw polskiego oręża. Kres walce położył policjant.
W sądzie grodzkim wyjaśniło się, że ukochana P. Konstantego nazywa się p. Loda Majewska i niepochlebną opinię mitycznej „Ledy” potraktowała jako przytyk do siebie. Ponieważ p. Rączko oświadczył, że o niczym nie wiedział, darowano sobie wzajem urazy i sprawa została umorzona.
„MLIMIUŚ'
- Jest pan oskarżony o przywłaszczenie sobie psa, stanowiącego własność Waleriana Sosińskiego. Czy przyznaje się pan do winy? - Z takim pytaniem zwrócił się sędzia grodzki do p. Berka Fajersztajna, człowieka o minie przygnębionej i jak gdyby zmęczonego ciężkim jakimś przeżyciem.
- Przede wszystkiem, proszę pana, to było nie tak...
- Mówi się: „ proszę sądu”.
- To było całkiem inaczej, proszę pana sądu.
- A mianowicie?
- A mianowicie, to nie ja przywłaszczałem sobie temu psu, ale on, ten pies przywłaszczał sobie mnie, moją żonę, wszystkie moje dzieci i całe moje mieszkanie.
- Jakżeż to możliwe?
- Pan sędzia nie zna temu psu. On nie jest pies, to jest cały byk. Raz ja siedziałem przy kolacji, to drzwi się otwierają i wchodzi, można powiedzieć, dzikie zwierze, z oczami, z nogami i z wielką mordą. On wszedł i się patrzy. To my wszyscy pochowaliśmy się, gdzie kto zdążył. A on zjadł naszą kolację i pomimo że ja wołałem z drugiego pokoju: „A psik! a psik!”, on się położył na moje łóżko i spał jak ten hrabia całą noc. Co go chciał kto doruszyć, to on pokazał zęby i zaczął ryczyć. To my zastawiliśmy drzwi kredensem i spaliśmy na dywanie. Ja myślałem, że on się wyśpi i na drugi dzień pójdzie. Nieprawda, on sobie zaczął żyć u mnie, jak u siebie.
Ja musiałem kupować go mięso, moja żona i dzieci musieli chodzić na palcach, żeby broń Boże „Mlimiuś” się nie zdenerwował. My go tak nazywaliśmy przez delikatność, bo to był wariat nie pies. Jak się go dało mało jeść, to on skakał w górę i szczekał. Przez te trzy dni, jak on mieszkał u nas, myśmy nie żyli, nie jedliśmy i nie spaliśmy też. Raz on wyszedł na ulicę, to my zamknęliśmy drzwi, żeby mu więcej nie wpuścić. To za godzinę ktoś się drapie.
- Kto się drapie, kto? - się pytam, i jak pan sędzia myśli? - „Mlimiuś” się drapał.
On przyszedł z panem Sosińskim. Ten pan też się rzucił, zabrał psa i krzyczał, że mnie zrobi sprawę, za co, ja nie wiem.
Poszkodowany p. Walerian Sosiński, z zawodu rzeźnik, oznajmił sądowi, że kupił na placu Kercelego psa buldoga, który po trzech dniach przepadł jak kamień w wodzie. Dopiero wypadkiem przechodząc ulicą Pawią, p. Sosiński spotkał swego psa, który na widok właściciela począł uciekać i drapać się do mieszkania p. Fajersztajna. Rzeźnik wysnuł stąd wniosek, że p. F. przywabił sobie jego własność.
Ponieważ świadkowie potwierdzili słowa p. Berka, gdyż cały dom wiedział o tym niezwykłym najściu, sąd wydał wyrok uniewinniający.
Dlaczego „Mlimiuś”, którego właściwe imię brzmiało zresztą „Rozbój”, tak sobie upodobał gościnę u pp. Fajersztajnów, pozostanie tajemnicą psiego serca.
MAŁŻEŃSTWO GWIAZDY
Panna Gienia Kowalska, urocza kelnerka kawiarni „Pod Zegarem”, nazywana przez gości „Messalką” z racji posiadania pięknego głosu i takiegoż biustu, od kilkunastu dni chodziła jak przetrącona. Wzdychała tak potężnie, że firanki w oknach wyglądały jak żagle podczas orkanu.
Właściciel patrzył na to zgorszony i mówił:
- Panna Gienia, co jest, jak pragnę zdrowia? Dmuchasz pani, że galaretki z półmiska pozlatali.
- To wszystko z miłości, panie gospodarzu, w hrabiem jednem się zakochałam na amen.
- W każdem bądź razie możesz się panna Gienia odwracać do ściany i towaru nie niszczyć. A cóż to za jeden ten ów hrabia?
- Gość. Zna go pan. Ten, co to do wieprzowego marchiewki nie lubi.
- A kartofelki muszą być przysmażani, piwo z fałszem?
- Ten sam. Poznał pan.
- Wybredna cholera, ale na menusie znający się jest, nie można powiedzieć.
- Wiadomo, hrabia... domowe wykształcenie u niego już takie.
- Tylko przypuszczam, że wątpię, żeby się z panną Gienią ochajtnął.
- A to dlaczego? U hrabiów teraz taka moda, że się z artystkami żenią.
- Poniekąd czytałem w gazetach, ale nie rozumie okoliczności. Odkąd to panna Gienia do artystycznej branży się zalicza.
- Jak to, nie wie pan, że goście za Messalkie mnie nazywają?
- Rozumie się. Comberek u panny Gieni odpowiedzialny, pierwsza krzyżowa i polędwiczka na swojem miejscu, w ogóle kobieta przy kości!
- Nie o to się rozchodzi. Tylko o głos. Śpiewam podobnież jak słowiczek.
- Idźże panna Gienia do ciężkiej wątroby... słowiczek sto kilo żywej wagi. Insza rzecz zaśpiewać do kuchni: „Raz befsztyk z cybulką”, a druga para kaloszy na drekorację w teatrze wskoczyć i zaiwanić pełną piersią:
„Ty i twoja gitara
To morowa jest para!”
Tego byś panna Gienią nie potrafiła.
- Jako człowiek nie wychowany, nie możesz pan mieć pojęcia, jak się z hrabiniami rozmawia.
- Co? Coś panna powiedziała, nie wychowany?! Ach, ty przypalony, na kokosowem maśle z onegdajszych pasztecików spitraszony klopsie, wont z interesu! Hrabinia de wolaj, księżna rizoto!
Jak zaznaczyliśmy wyżej, panna Gienią umiała władać swym pięknym i silnym głosem. Odpowiedź więc wypadła również efektownie. Zaszła potrzeba wezwania policji.
W sądzie grodzkim p. Gienia zjawiła się wsparta na ramieniu hrabiego Konstantego Muchy. Wraz ze swym gospodarzem została skazana na 50 zł grzywny. Hrabia Mucha obiecał uiścić za narzeczoną tę bagatelną kwotę.
KOPELMAN SZALEJE
Pan Icek Kopelman jest małym, drobnym, o niepozornej fizjonomji handlowcem. Z natury cichy i spokojny, nie wchodzi nikomu w drogę. Ale jak sobie popije, budzi się w nim wielki zawadiaka. Zaczyna wówczas burdy z kim się da, rzuca się na najsilniejszych przeciwników. To jednak, co zrobił przed miesiącem, wprowadziło w zdumienie cały Muranów.
„Pan wisz, co zrobił ten mały Kopelman, on poszedł dać w mordę dorożkarza, co był, możno powiedzieć, gruby jak koń - po prostu wieśniak - a potem on zbił na kwaśne mleko trzech policjantów” powtarzano wszędzie ze zgrozą i podziwem. Niektórzy nie dawali wiary, a jednak przewód w 12 Oddziale Sądu Grodzkiego potwierdził te niezwykłe wieści.
Z jednej strony stanęli trzej przedstawiciele władzy, chłop w chłopa jak tury, i wspaniale zbudowany dorożkarz w charakterze pokrzywdzonych i zmaltretowanych, z drugiej zaś „ten mały Kopelman”.
Akt oskarżenia zarzucał Kopelmanowi, że spoliczkował dwukrotnie Walentego Ogórka, właściciela dorożki, oraz wymierzył po dwa lub trzy uderzenia każdemu z policjantów, którym dopiero wspólnemi siłami udało się obezwładnić go i odwieźć do komisariatu. Pełny obraz zajścia odmalował p. Walenty Ogórek w takich mniej więcej słowach:
- Ano, proszę Mirowego Sądu, to było tak: Stoję sobie na stacji, na rogu Nowiniarskiej, podchodzi ten starozakonny i pyta się, czy go zawieze na Świętojerskie. Myślę sobie, dlaczego nie, dla mnie każdy gość dobry, żeby tylko płacił. Ano to jedziem. Przyjechalim na miejsce, a ten nie płaci, tylko jak mnie gwizdnie w szczękie z jednej strony, jak dołoży w ucho z drugiej - zdrętwiałem, proszę Najwyższego Sądu, i patrzę się na niego jak ten głupi, bo się spodziewać nie mogłem, żeby taka ofiara mnie mogła dać knoty. Wytrzeszczam oczy, co się robi, a ten mnie znowuż w ryja.
Zobaczył to pan władza, żal mu się mnie zrobiło, podchodzi w taki sposób do dorożki i pyta się, dlaczego faktycznie pasażer dorożkarza bije, a ten, jak nie rypnie pana władze za przeproszeniem w mordę, jak nie poprawi w podpinkie. Pan władza zgorzał tak samo jak i ja, ale nadleciał drugi policjant, wzięli starozakonnego w środek i jadziem do mamra, a on drugiego pana policjanta też także samo w nos, w nos i po oczach.
W bramie komisariatu stojał trzeci pan władza i temu beduin jucha nie przepuścił, znieważył w oblicze coś ze trzy razy.
- Czy oskarżony był pijany? - pyta sędzia.
- Tego nie mogę wiedzieć.
- A czy było od niego czuć alkohol?
- Jako człowiek osobiście poniekąd również tronkowy u drugiego wódki nie poczuję, chyba że bardzo rano, a to było po obiedzie. Ale, po mojemu, jeżeli starozakonny rzuca się na policje, to nie jest wstawiony, tylko, proszę szanownego sądu, wariat.
Sąd doszedł do tego samego wniosku, sprawę odroczył i polecił wezwać dwóch psychiatrów celem zbadania poczytalności oskarżonego.
ZŁOŚLIWA WIEWIÓRKA
- Czy to firma Blass i Syn?
- A jeżeli nawet już tak, no to co jest?
- Chciałem mówić z pana Blassa.
- Z którego?
- Z tego starszego złodzieja.
- Starszy wyjechał, jest tylko syn.
- Podawa pan do tubki młodszego łobuza.
- Już dochodzi, ale kto to mówi?
- Co pana obchodzi?
- Co znaczy mnie nie obchodzi. Szef, jak nie wi, kto go chce wymyślać, wcale nie słucha.
- Powiedz pan, Wiewiórka mówi.
- Wywiórka nie mówi, to jest coś z futrzanej branży.
- Nie z futrzanej, tylko skład śledzi Es Wiewiórka, Ha Smutny.
- Zaraz.
- Panie szefie, Wywiórka pana żąda.
- Nie znam wiewiórkę, powiedz pan, orzechów nie trzymamy, niech skaka na drzewo w Saskiem Ogrodzie - odpowiedział subiektowi p. Blass junior i zajął się układaniem protestów w szufladzie.
- Ta wywiórka handluje ze śledziami i ma do pana interes.
- Tak? Zobacz pan, czy nasze akcepty dla Cytryna i Rabinowicza nie żyrowała jaka wiewiórka.
- Nie.
- Nie rozumie. Dawaj pan słuchawkie.
- No, co jest, panie Wiewiórka, o jakich śledzi się rozchodzi.
- Z ciebie, psiakrew, sałatkie z cybulką zrobię, jak pan nie wykupi czek Figowera.
- Uś, nabrał mnie. Pan wisz, kto mówi... Kozak! Weź pan słuchawkie i pisz pan, co będzie mówił.
Z tymi słowami pan Blass młodszy odsunął się od aparatu. Subiekt słuchał uważnie i notował na bloku każde słowo. Pan Kozak roznamiętniał się coraz bardziej.
- No i co? No i co jeszcze? Już. Dziękuję pana. Do widzenia niezabawem w sądzie.
- Co on mówił?
- Wszystko. Od plajciarza zaczął, a na żuliworku skończył.
- Czytaj pan od początku.
Subiekt odczytał uważnie notatkę, a p. Blass junior zacierał ręce. Epitety świetnie nadawały się do wytoczenia sprawy sądowej. Jakoż ujrzała ona wkrótce światło dzienne. Jednak nie przewidział p. Blass, że jego wstręt do bezpośrednich rozmów telefonicznych zgotuje mu przykrą niespodziankę. A mianowicie, obrońca oskarżonego Kozaka wywodził, że nie może być w tym wypadku mowy o zniesławieniu, gdyż nie podano żadnych faktów zniesławiających poszkodowanego. Same zaś krótkie określenia, jak: złodziej, łobuz, kajdaniarz, grandziarz, ciepły drań itp. nie są zniesławieniem, tylko obrazą. Obrazić zaś można kogoś tylko osobiście, tu zaś krzywdzące określenia słyszała osoba trzecia.
Sąd podzielił opinię obrony i wydał wyrok uniewinniający.
STÓJ, CIPUCHNA
Było to przed świętami Trąbek. Pan Aron Wajskugel, kupiec branży trykotażowej, wybrał się na Żelazną Bramę, by kupić odpowiednią na uroczyste dni gąskę. U pierwszego zaraz przekupnia, którym był, jak się potem okazało, p. Majloch Szpic, wynalazł odpowiedniego na pieczyste ptaka.
- Co pan chcesz za ten kurczak? - zapytał dyplomatycznie p. Wajskugel.
- Ten byk, ten haman, jak dla pana potrzebuje kosztować dwanaście złotych.
- Ale ostatnio, ile pan pójdziesz z tych dziesięciu złotych opuścić?
- Co mogę z tych jedenaście złotych i pięćdziesiąt groszy opuścić - nic. Patrz pan na tę szyłę - zachwalał gęsiarz, mocując się z machającym skrzydłami ptakiem.
- Na co mnie siła! Garkowienkie nie idę kupić, gęś potrzebuję na wątróbkię i szmalec. Uj, to ona jest chuda!
- To ona jest chuda? Kto jest chudy? - oburzał się pan Majloch, demonstrując gęś w powietrzu.
W tej chwili nastąpiło coś nieoczekiwanego. Przyszła pieczeń wyrwała się swoim wrogom i, uderzywszy potężnie skrzydłami, wzleciała nad targowiskiem, po czym opadła między straganami.
- Asof! Sprzedane! Dawaj pan już te 10 złotych i łapaj pan swojej gęsi.
- To pan jej łapaj, ja jeszcze nie kupowałem, teraz złamane pięć złotych nie dam - krzyczał p. Wajskugel, ale głos zamarł mu w gardle, gdyż dostrzegł, że p. Szpic wyrwał mu z ręki monetę 10-złotową, przygotowaną na kupno, i najspokojniej schował ją do kieszeni od kapoty. Z rozpaczą w duszy puścił się tedy p. Aron w pościg za oddalającą się gęsią.
Zagrożony przedwczesnym zgonem ptak, szybował ponad straganami, roztrącał przekupki, przysiadał na głowach handlarzy jabłek i zrywał się do dalszego lotu.
Cip! Cip! Stój, cipuchna! - krzyczał p. Wajskugel, ale to nic nie pomagało.
Do pościgu przyłączyło się kilku naraz przechodniów i skutek był taki, że otoczoną ze wszystkich stron gęś ktoś po prostu buchnął. Zniknęła jak kamień w wodzie.
Wówczas p. Wajskugel uznał całą transakcję za przymusową i zaskarżył gęsiarza do sądu o przywłaszczenie 10 złotych.
Nie spodziewał się widocznie p. Majloch pomyślnego dla siebie wyroku, bowiem przed samą sprawą zwrócił klientowi 10 zł., dodając mu jeszcze, tytułem rekompensaty za stracone w pościgu zdrowie, sporego kurczaka. Wobec powyższego sąd grodzki sprawę umorzył.
GARY COOPERSZTEIN
Posiadanie pięknej żony zawsze było rzeczą niebezpieczną, a już w obecnej dobie rozluźnienia obyczajów stało się po prostu tragedią.
Doświadczył tego na sobie p. Dawid M., kupiec branży trykotażowej, ożeniwszy się z piękną panną Gretą Sztyftówną.
Pani Greta prócz fascynującej urody odznaczała się jeszcze fotogenicznością i znakomicie wykonaną platynową fryzurą, co ją skłoniło do przybrania sobie imienia, które nosi boska Garbo - „biały płomień Szwecji”.
P. Dawid zachwycał się początkowo kinowymi zamiłowaniami swej żony. Nazywał ją nawet w chwilach czułości:
- Fotogienka ty moja, ja jestem twój fotogieniec. Za artystę się zgodzę, miłosnego szmondaka pójdę zagrywać, kiedy mnie każesz.
Pani Greta nie ufała widocznie aktorskim zdolnościom swego małżonka, skoro w 3 miesiące po ślubie, niespodzianie wróciwszy do domu, zastał on swoją żonę w dwuznacznej pozycji z jakimś młodzieńcem o ostro przyciętych, czarnych jak smoła baczkach.
Pani Greta nie speszyła się bynajmniej niespodzianym przybyciem męża, wstała ociężale z tapczanu i rzekła:
- Dewi, pozwól ci przedstawię, kolega Gary Coopersztein, zwany „duży chłopiec z Palenicy”. Przerwałeś nam próbę obrazu, który niedługo pójdziemy kręcić.
- Tak jest - dodał brunet - ja jestem reżisor i po te próbę widzę, że z pańskiej żony da się zrobić prima gwiazda. Taka koleżanka Dietrich to jest niewinna sziksa do wobec pańskiej żony. Uj, to ona by zagrała „Księżnę Iłłowiecką”, niech się Jadźka Smosarska schowa. Winszuję się z panem, ona zrobi ze mną karierę.
P. Dawida omal krew nie zalała. Opanował się jednak i powiedział zimno:
- Kupersztein, ja wam co powiem, nachalnik jesteście, że moja żona nie jest niewinna pensjonarka, to ja nie od was potrzebuje się o tego dowiedzieć. A teraz proszę paszoł wont łobuz inflagrandziarz, przytulnik, idź się, cholera, przytul do policjanta na rogu, to cię da pałką w łeb, że cię cholera zdechnie.
Ponieważ dzielny duży chłopiec z Palenicy nie usłuchał, mąż wprowadził w ruch hebanową laskę i posiniaczył artystę.
Echem tego zajścia była sprawa w sądzie grodzkim, gdzie p. Dawid M. został skazany za pobicie p. Garego vel Ajzyka Kuperszteina na 14 dni aresztu z zawieszeniem kary.
KRYTYKA LITERACKA
Listy miłosne Lusia wykrada,
I swemu ojcu oddaje je.
Wtenczas już wiedział, co to za bona
I chciał z nią rozstać się.
Żąda piętnaście tysięcy ona,
On daje dziesięć - a ona - nie!
Śpiewał pięknym tenorem, akompaniując sobie na własnej mandolinie, pan Szczepan Walisiak.
Piękna pieśń o Gorgonowej robiła wstrząsające wrażenie na słuchaczach, uczestniczących w wieczorze wokalno-towarzyskim u państwa Feliksostwa Bułczyńskich na Szmulowiźnie. Płeć piękna miała łzy w oczach, komentując poszczególne zwrotki tylko co usłyszanego utworu.
- I patrz pani, dziesięć tysięcy jej dawał? W tych czasach z takiemi pieniędzmy to można się ładnie urządzić.
- No tak, ale co piętnaście, to nie dziesięć, moja pani. Pani byś darowała pięć tysięcy? Jak paniusię znam, tak wiem, że nie.
- W każdem bądź razie pan Szczepan zaiwania te piosenkie jak rzadko. Melodie ma dobre i głos taki, że gospodarz już dwa razy stróża przysyłał, żeby przestać, bo on spać nie może. Na trzecim piętrze od frontu pana Szczepana słychać - rzekła z miłym uśmiechem właścicielka mieszkania, p. Bułczyńska.
- Owszem, głos niezły, melodia także samo obleci, tylko piosenka co pod względem literackiem cholerę warta - zauważył z przekąsem czarno ubrany młody człowiek, p. Konstanty Zimny.
- A to w jaki sposób? - obruszył się wykonawca utworu.
- W taki sposób, że sknocona, na grandę skopana przez jakiegoś fuszera, któren o poetycznem fachu pojęcia nie ma.
Opinia p. Zimnego zaskoczyła wszystkich i wytrąciła z równowagi, gdyż traktować ją należało jako miarodajny głos znawcy. P. Konstanty bowiem pracował w najbardziej wziętym zakładzie pogrzebowym na Pradze i redagował wspaniałe nekrologi, których sława sięgała od Kamionka po Targówek, nie licząc, rzecz prosta, Szmulowizny.
Zaniepokojeni słuchacze, chociaż nieśmiało, zażądali jednak, by krytyk uzasadnił jakoś swój przykry zarzut.
Zrobił to chętnie w sposób następujący:
- Każda jedna robota drukarska, czy to będzie klapsydra o nieboszczyku, czy powieść w czterech tomach, jak na przykład: „Barbara Ubryk, czyli tajemnice klasztoru hiszpańskiego”, albo „Gizella, czyli tajemnice akuszerki”, powinna być odstawiona na czysto, akuratnie i bez felerów.
Ciekawy jestem, czy żałobna rodzina zapłaciłaby mnie za nekrolog, w którem bym napisał, że nieboszczyk żył lat pięćdziesiąt, kiedy on dociągnął tylko do czterdziestu, na pewno nie. A kto wie, czyby się bez mordobicia obeszło. Przypuszczam, że wątpię, i pretensji nie mógłbym mieć do nikogo, bo co racja, to racja. Takich felerów drukowane słowo nie znosi. Także samo jest z tą piosenką. Pan Walisiak wyciągał nam tu, że oskarżona Gorgonowa żądała piętnaście tysięcy, a to lipa, czyli puc, bo każden inteligentny, oczytany człowiek wie, że chciała tylko dwanaście. Więc literatura takiej grandy nie znosi i ja, jako w tem fachu pracujący człowiek, jak najenergiczniej protestuje.
Pan Walisiak był pogrzebany. Autorytet jego w oczach obecnych zmalał do zera. Panna Wiktoria, córka domu, o której rękę starali się - zarówno śpiewak, jak i literat, ostentacyjnie przesiadła się do p. Konstantego.
Cóż tedy dziwnego, że rozgoryczony wirtuoz ze słowami:
- Ach ty żałobną latarnią w laurowy wieniec szarpany łapiduchu, ja cię tu zaraz tak skrytykuje, że dla siebie samego klepsydry napisać nie zdążysz! - wyrżnął pana Zimnego mandoliną w ciemię.
Instrument rozleciał się w kawałki, a p. Szczepan, po zastosowaniu okoliczności łagodzących, dostał tydzień aresztu.
JAK KILIŃSKI USZYŁ BUTY MOSKALOM
- Pani Zając kochana, słyszała pani, co to w przewodnią niedzielę ma się wyprawiać na Starówce i Krasińskiem placu? Podobnież figurę jakiegości pułkownika mają na skwerku stawiać, co na Szerokiem Dunaju mieszkał. Czy to będzie ten taki nieduży brenet, któren dzień w dzień swojego ordynarca do kochanej paniusi po włoszczyznę przysyłał?
- Ale gdzie tam, moja pani, owszem, ten brenet przyjemny był facet, chociaż nieduży, ale on, po pierwsze, nie na Szerokiem, tylko na Wąskiem Dunaju mieszkał, a po drugie, na figurę jest jeszcze za młody i w żyjącem stanie się znajduje, tylko go do miasta Łodzi przenieśli na posadę. Na skwerku stawiać pułkownika owszem, stawiają, ale Kilińskiego.
- Nie znam.
- Znać go pani Kropidłowska nie możesz, bo ładne parę lat temu już nie żyje. W każdem bądź razie musiałaś pani o niem słyszeć.
- Tak Bogiem a prawdą paniusi powiem, to nie.
- A wstydź się pani. Na Starem Mieście tyle lat pani zamieszkuje i o pułkowniku Kilińskim z Szerokiego Dunaju spod piątego numeru pani nie słyszała.
- Moja pani, czy to ja gdzie chodzę, jak ten Samson po całych dniach w domu siedzę, tyle że do pani Zając za sprawonkiem wyskoczę, to kto mnie miał o tem pułkowniku zaznaczyć?
- Kiedy tak, to posłuchaj mnie pani, tylko byle komu tego, co paniusi powiem, niech pani nie powtarza, bo chociaż o nieboszczyku, ale jestem tą kobietą, że plotek robić nie lubię.
- Pani Zającowa złota, u mnie sekret kamień woda. Pary z gęby nie puszcze.
- No to posłuchaj pani. To było jeszcze przed wojną, za ruskiego. Kacapy się po Warszawie rozbijali i katolicki naród za psie pomiotło mieli. Ten ów Kiliński był szewcem na pasową robotę. Miał sklep na Piwnej, w warsztacie samych czeladników dziesięciu u niego siedziało. Powodzenie miał dobre, ale nic go nie cieszyło, tylko od rana do nocy szewska pasja go ogarniała, że kacapy w Warszawie ważniaków odstawiają. A trzeba pani wiedzieć, że miał on wśród nich sporą klijentejlę i na tych się po cichu odgrywał. Jak widział, że któren kacap na małem palcu odcisk posiada, naumyślnie za wąski w tem miejscu kamasz mu robił. Gienierałgubernatorowi Paszkiewiczowi wyszykował sztyblety takie na podbiciu niskie, że kacapina ledwo nogamy pociągał. Cały dzień z Zamku mu się wyjść nie chciało, tylko przez okno patrzał, co się w Warszawie dzieje.
- To kubek w kubek jak mój stary. Kijem go z mieszkania wypędzić nie można, bo sobie buty o dwa numery za krótkie na Wołówce kupił.
- Tak, nie ma gorszej cholery, jak ciasny kamasz. Toteż kacapy rzewnemy łzamy na Kilińskiego płakali, ale przychodzić przychodzili, bo modne firmę wtenczas miał.
Ale Kilińskiemu było tego mało i postanowił sobie, że musi ze wszystkiem ruskich z Warszawy przegonić. Z niejakiem Sierakowskiem, jatkowem rzeźnikiem, się namówili, że szewcy razem z rzeźnikamy w pierwsze święto Wielkanocy na kacapów się rzucą i taki jem dadzą wycisk, że te muszą z Warszawy pryskać.
Tak tyż się, moja pani, stało. Jak zaczęli te warszawskie remiechy ruskich z dwóch stron zajmać, kacapy dudy w miech i dawaj Nowem Zjazdem do mostu Kierbedzia zjeżdżać, a szewcy z rzeźnikamy za niemy. Leją ich czem popadło, a te nie mogą bardzo uciekać, bo ich ciasne kamasze piją. Na jednej nodze dranie skakali, a co który do Wisły się dostał, sztyblety zrzucał i dawaj odciski moczyć. A majster Kiliński jak swoich ich zabierał i na Daniłowiczowskie do centralnego mamra zamykał.
- Tak draniom i trzeba było, po kiego cholerę do cudzego kraju się pchali.
- A najwięcej odegrał się Kiliński na tem gubernatorze Paszkiewiczu. Flejtuch to był i brudas straszny, to tyż w kryminale takie robactwo sobie zapuścił, że go żywcem wszy zjedli. Kiliński pułkownikiem się został, same wojskowe buty potem robił, czeladzi miał kapitanów, a poruczników za terminatorów trzymał.
Powyższą rozmowę dwu pań, podsłuchaną mimo woli na Gołębiej ulicy, dosłownie spisałem i ku przyjemności oraz pożytkowi rodaków w druku uwieczniłem.
W DZIELNICY DYPLOMATYCZNEJ
Posterunkowy Aniołek, trzymający straż przed bramą poselstwa Republiki Czechosłowackiej przy ul. Koszykowej, zdetonował się nieco, ujrzawszy idący środkiem jezdni pochód demonstracyjny. Dodać należy, że była godzina trzecia nad ranem, że pochód lekko się zataczał i że składał się z jednego tylko uczestnika, który jednak wznosił jakieś okrzyki z siłą kilkuset zdecydowanych na wszystko demonstrantów.
Pochód, zbliżywszy się pod poselstwo, przystanął, drgnął po dwakroć w silnym ataku czkawki, po czym, patrząc w okna na pierwszym piętrze, krzyknął przeciągle:
- Oddaj Abisynię, makaronem karmiony!
Dzielny policjant, usłyszawszy to hasło, zdziwił się jeszcze bardziej, podszedł do pochodu i zawołał władczo:
- Rozejdź się pan!
- Nie mogie.
- Dlaczego?
- Bo nie mam życzenia i w ogóle odwal się pan od politycznej manifestacji, bo... mogie pana skrzywdzić moralnie glinianem słowem... Oddaj Addis-Abebę w czarną koszulę maglowany! - to ostatnie zdanie było znowu skierowane w stronę okien pierwszego piętra.
Posterunkowy Aniołek, chcąc jak najszybciej przywrócić spokój w dyplomatycznej dzielnicy, postanowił nie używać chwilowo represji, a raczej wpłynąć kojąco na wzburzone namiętności pochodu drogą perswazji:
- Zwracam uwagie nieznanego osobnika, że te okrzyki są tu nie na miejscu. Co ma piernik do wiatraka, a czeska Praga do Abisynii?
W tym momencie z pobliskiej przecznicy wyłonił się jakiś nieduży, okrągły blondyn w krótkim saku i kapeluszu a la Chevalier, nasuniętym mocno na oczy.
Blondyn posłuchał chwilę dyskusji, po czym rzekł do demonstranta:
- Faktycznie, pan władza ma rację. Pomyliłeś się pan w adresie. To nie tu!
- A skoro jeżeli tak, to bardzo przepraszam i moje uszanowanie. Tu pochód skłonił się oknom na pierwszym piętrze i poprosił posterunkowego o szczegółowy adres właściwej placówki dyplomatycznej. Otrzymawszy odpowiedź odmowną, zrobił kilka zgryźliwych uwag na temat dziwnego traktowania publiczności przez organy bezpieczeństwa, do obowiązku których należy w pierwszym rzędzie udzielanie potrzebnych informacji. Widząc, że zanosi się na wycieczki osobiste, pan w kapeluszu nasuniętym na oczy ujął demonstrację polityczną pod rękę i rzekł uspokajająco:
- Nie martw się pan nic. Ja pana szanownego zaprowadzę, a nawet, kto wie, czy nie pomogę krzyczeć, bo dobrze jest rano potrenować sobie trochę głos.
I w podwójnej niespodziewanie liczbie pochód ruszył na miasto, demonstrując po drodze przed wszystkimi spotykanymi poselstwami. Najwspanialej i najserdeczniej wypadła manifestacja przed poselstwem węgierskim, gdzie wzniesiono niezliczoną ilość okrzyków na cześć Stefana Batorego oraz linii „Gdynia-Ameryka”.
Niestety w połowie przemówienia, wygłoszonego następnie przez niedużego blondyna, nadszedł patrol policyjny. Manifestanci, jak się okazało pp. Stefan Kwiczoł i Euzebiusz Kalinowski, zostali skazani na 2 dni aresztu.
FRAK BOGUSŁAWSKIEGO
Wśród tłumów warszawian, oglądających nowo odsłonięty pomnik Wojciecha Bogusławskiego, stał niski, szczupły, skromnie, ale starannie ubrany pan z bródką w szpic. Rzucał od czasu do czasu szybkie ukradkowe spojrzenia na statuę patriarchy polskiej sceny i natychmiast błyskawicznie opuszczał wzrok ku ziemi, jak gdyby w zawstydzeniu.
- No co, niczegowaty sobie pomniczek, panie szanowny? - zagadnął go nagle stojący obok jakiś korpulentny jegomość z płowym, staropolskim wąsem.
Pan z bródką w szpic popatrzył przeciągle na pana z wąsem i rzekł z gryzącą ironią:
- Tak pan uważa? Możebne, ale po mojemu, to skopany, sknocony jak rzadko.
- Co pod jakiem względem?
- Artystycznem.
- Nie zgodzę się z panem szanownem. Podmurówka jak się należy, osoba odrobiona jak żywa. Chyba tylko to, że w Bielańskie ulice patrzy. Ale podobnież derektor teatru to był, znakiem tego musi tam zwracać uwagie, skąd najwięcej publiczności do interesu przychodzi, a rzecz wiadoma, że Żydzi najmocniejsze frakwencje teatralne uskuteczniają. To samo masz pan w iluzjonach.
- Nie o to mnie się rozchodzi. Jako fachowiec, nie mogę patrzeć bez wstydu w oczach na wykończenie figury.
- A to pan szanowny z fachu kamieniarz?
- Broń Boże, krawiec jestem cechowy i na ten frak cholera mnie bierze. Patrz pan, co tu się dzieje. Kamizelka bez sznitu, czyli wycięcia, i za długa. Piersi odstają, jakby klejent arbuz pod pachą trzymał. Kołnierz odsadzony w tył. Guziki jak spodki. To ma być warszawska robota. Artystę się tak ubiera i na teatralnym placu stawia, gdzie co dzień wycieczki z prowincji chodzą?
- Ależ panie, to był tzw. „ojciec teatru polskiego” i wtenczas tak się ludzie nosili.
- Panie szanowny, nie mów mnie pan takich rzeczy. Ojciec nie ojciec, starszy człowiek też może się ubrać bez zarzutu. A tak, wstyd dla całej Warszawy. Godzinę już tu stoję i nie mogę się uspokoić.
W oczach pana ze staropolskim wąsem odbiło się współczucie, po krótkich pertraktacjach ujął rozżalonego mistrza kunsztu krawieckiego pod pachę i zniknęli obaj w ulicy Króla Alberta.
A gdy zegar na wieży ratuszowej wybił godzinę 1 po północy, posterunkowy, stojący przed ratuszem, zauważył ze zdumieniem, że jacyś dwaj osobnicy przystawiają do nowego pomnika drabinkę, po czym jeden z nich wchodzi na nią szybko.
Posterunkowy podbiegł i zapytał:
- Halo, co pan tam robi?
- Poprawki naznaczam... Kołnierz trzeba podnieść... pachy wciąć... ka-k-ka.-.mizelkę skrócić! Derektor teatru nie może w takiej tandecie chodzić, bo cały nasz cech ze wstydu się spali.
I pan z bródką w szpic pracował dalej w pocie czoła, zaznaczając na pomniku poprawki kredą.
Sprowadzony do komisariatu zeznał, iż nazywa się Konstanty Królik, posiada zakład na Rybakach, kocha teatr i plac Teatralny, wobec czego nie może dopuścić do jego zeszpecenia. Nie miał zamiaru osobiście pomnika korygować, chciał tylko przy pomocy swego nowego przyjaciela zaznaczyć najkonieczniejsze poprawki, według których kamieniarz łatwo swoje błędy wygładzi.
Policjanci, nie mając najmniejszych wątpliwości co do zacnych intencji p. Królika i jego prawej ręki, zamknęli obydwu panów tylko do czasu wytrzeźwienia.
POMYŁKA WYROCZNI
Przed sędziowskim stołem stanęli dwaj panowie. Jeden był wytwornie odziany w żakiet obszyty tasiemką. Jasnokanarkowe rękawiczki i niepokalanej białości tenisowe pantofle dopełniały jego uroczystego stroju.
Drugi pan stanowił jak gdyby antytezę pierwszego. Brak kołnierzyka i skarpetek, koszula rozchylona nonszalancko na piersiach oraz dawno nie strzyżone, zuchwale sterczące na wszystkie strony włosy nadawały mu wygląd poety czy filozofa, nie przywiązującego żadnego znaczenia do zewnętrznych pozorów. Zresztą wygląd ten zgadzał się zupełnie ściśle z zawodem obranym przez niego.
Na pytanie bowiem sędziego o zatrudnienie, abnegat odpowiedział:
- Artysta jezdem!
- Jakiego rodzaju?
- Muzyk.
- Na jakim instrumencie?
- Z katarynką chodzę i wróżeniem się zajmywam za pomocą morskiej świnki.
O te właśnie morskie świnki cała rzecz się rozeszła. Razem z panem Palusińskim mieszkamy u pani Mądralskiej. Moje łóżko stoi koło pieca, a p. Palusińskiego od okna. Katarynkie stawiam przy drzwiach, a klatkie ze stworzeniem na komodzie. Taka była z panią Mądralską ugoda i żeby dziesięciu panów Palusińskich mnie podgrymaszało, świnka na komodzie nocować będzie albo pani Mądralska straci najponktualniejszego lokatora.
- Niechże pan mówi o samym zajściu. Jakże to było? - pyta sędzia.
- Zwyczajnie. Jak Wysokiemu Sądowi wiadomo, świnka na katarynce służy do przepowiadania przyszłości i szczęśliwych numerów i ma prawo wyciągać koperty z detalicznem opisem losu każdego, kto dwadzieścia groszy zapłaci. Stworzenie jest faktycznie w swojem fachu kształcone, ale rozumu nie ma i nie zawsze może ludzkie ucho od koperty odróżnić.
- Niechże pan mówi o tym, co się stało w nocy z dnia 5 na 6 września.
- To tyż mówię, proszę Sądu Wysokiego. Tej owej nocy klatka ze świnką stała jak zawsze na komodzie, ale widocznie musiała być nie zamknięta, bo świnka wylazła i dawaj spacerować po łóżku pana Palusińskiego, któren, jak wysoki sąd widzi, ma bardzo odstające uszy. Po ciemku stworzenie pomyliło się i zaczęło p. Palusińskiego to za jedne, to za drugie ucho ciągnąć zębami, bo myślało, że to koperty z losami szczęścia. A pan Palusiński, zaczem wstać i świnkie nazad do klatki zamknąć, zaczął cholerować pod mojem adresem. Ja się ma się rozumieć zdenerwowałam i być może, że dałem mu ze dwa razy w szczękie, ale o żadnem uszkodzeniu ciała mowy być nie może.
Wytworny oskarżyciel, p. Palusiński, z zawodu masażysta, przedstawił jednak obdukcję lekarską, z której wynikało jasno, że jednak lekkie uszkodzenie ciała było, wobec czego sąd skazał artystę p. Czesława Wieczorka, na tydzień aresztu.
UMĄCZONA WŁADZA
Rozstanie z kawalerską swobodą to poważne przeżycie dla mężczyzny. Nic więc dziwnego, że pan Roman Ołówek, utalentowany lakiernik, w dniu swego ślubu był od rana prawie nieprzytomny. Na stan ten wpłynęła nie tylko rozterka duchowa, w jakiej się znajdował, ale także 3 do 4 butelek czystej, które wypadły na jego „dolę” podczas odbytej poprzedniej nocy ostatniej kawalerskiej uczty.
Południe zastało pana Romana na ulicy Grzybowskiej. Kandydat na oblubieńca, odziany w wytworny smoking i lakierki, biegał po jezdni z butelką jasnego piwa w ręku i zadawał nią ciosy napotkanym przechodniom, którzy uciekali w popłochu. Po kilku minutach natknął się p. Romcio na patrol policyjny, złożony z dwóch posterunkowych. Policjanci chcieli go oczywiście aresztować. Ale p. Roman nagle zaczął się spieszyć na ślub i usiłował odzyskać wolność za pomocą uderzeń tzw. bykiem. Gdy to nie pomogło, rzucił się na chodnik składając przysięgę, że żadna siła go stamtąd nie ruszy.
Posterunkowi po krótkiej naradzie postanowili użyć jakiegokolwiek środka przewozowego. Ponieważ nie nawinęło się akurat pod rękę nic prócz platformy po mące, z najwyższym wysiłkiem załadowano na nią oblubieńca i pojazd ruszył z kopyta.
Zdawało się, że pan Ołówek pogodził się ze swym losem, ale to było złudzenie. Po chwil i pędząca platforma zamieniła się w ruchomy ring, na którym dwaj ubieleni mąką policjanci, walczyli z umączonym od stóp do głów panem w smokingu.
Kiedy niezwykły wehikuł mijał ulicę Wronią, z tumanów mącznego pyłu wyrwała się biała zjawa i zygzakami pogalopowała do bramy jednego z domów, dwa nie mniej białe widma pocwałowały jej śladem.
Co było dalej opowiedziała wczoraj przed sądem grodzkim niejaka p. Piorunowska, jak się okazało, teściowa p. Ołówka.
- Wszystko, proszę Sądu Najwyższego, było naszykowane do ślubu. Mieszkanie pełne gości, moja Sabina w bieli i w wianku czeka, a pana młodego ani słychu, ani dychu. Jużeśmy się bojeli, że się namyślił i nie będzie się żenił. A tu patrzyć, drzwi się otwierają i wpada jakaś zmora. Morda, oczy, garnitur, wszystko mąką zamazane, z nosa, z uszów, z rękawów mąka mu się sypie... Nie wytrwało minuty, a tu wlatają za niem jeszcze dwie takie zamączone mazepy.
Romcio, bo ten pierwszy to był on, łapie pod rękie pannę młode, niby moje Sabinę, w drugą bierze bukiet i chce do kościoła iść!
A te dwóch mączarzy mu nie dają. Wtenczas Romcio cofa się między gości, mączarze za niem. Goście ma się rozumieć w krzyk i uciekać, bo każden po formie na czarno ubrany, a tu mąka się sypie z tych trzech jak z rozdartych worków. W tem zdenerwowaniu może ktoś tam i obraził jednego i drugiego pana władzego, ale niechcący, bo wszyscy myśleli, że to mączarze!
Mimo pozornego prawdopodobieństwa takiego stanu rzeczy, siedmiu członków ślubnego orszaku z panem młodym na czele skazanych zostało na miesiąc aresztu z zawieszeniem za niewłaściwe zachowanie się wobec organów bezpieczeństwa.
Policjant, nawet umączony, pozostaje władzą!
MAJ W KOMISARIACIE
W maju sama przyzwoitość nakazuje poświęcić słów parę zielonej trawce i majówkowiczom, tak licznie rekrutującym się spośród wiernych tradycji warszawiaków.
Ą więc poświęcajmy...
Ze jednak nieraz już dawaliśmy bezpośrednio z majowej murawy chwytane obrazki z familiami, które obsiadły zaimprowizowany stół, z tańcami pod dźwięki gramofonu, z wodą sodową, karuzelami itp - dziś pokusimy się pokazać, jak wygląda ostatni akt majówki, rozgrywający się nieraz w komisariacie policji.
Ubiegła piękna niedziela dostarczyła dzielnym naszym granatowym chłopcom wdzięcznego pola do licznych interwencji. Tak mniej więcej wyglądała ta akcja w kancelarii „kresowego”, położonego w pobliżu podwarszawskich łąk i gajów, komisariatu PP:
Przed biurkiem dyżurnego przodownika stoi mocno sfatygowana para. On, przystojny mężczyzna w średnim wieku, odziany jedynie w sztuczkowe spodnie i kamizelkę, spod której w efektownych festonach spływają resztki nieludzko podartej koszuli. Wieku jego towarzyszki niepodobna odgadnąć, ma bowiem głowę całkowicie owiązaną ręcznikiem, na którym widnieje pracowicie wyhaftowany napis: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”.
Przodownik patrzy surowo przez dłuższą chwilę na mężczyznę w festonach, po czym mówi:
- A więc to pan pobił tę kobietę?
- Tylko nie kobietę, tylko nie kobietę, ja jestem jego żona! - odzywa się spod zwojów ręcznika cokolwiek zduszony, ale miły sopran.
- To jeszcze gorzej. Za co żeś pan tak żonę urządził?
- Panie władzo szanowny, ja bym miał na własną małżonkę rękie podnieść? Wolałbym ją cholerę sobie wpierw obciąć.
- A jednak pan ma obie ręce, a żona jest poważnie wykończona.
- Ja jej tego nie zrobiłem.
- Więc któż?
- Sama.
- Niech pan nie opowiada!
- Jak pana władzę szanuję - sama. Ja tylko tyle, że jej trąbę na głowę włożyłem.
- Jaką trąbę?
- Od gramofona.
- Jakże to było?
- Zwyczajnie. Przyjechaliśmy na majówkie. Siedziemy, zjedliśmy, co było, i zaczyna się nuda. Żona na kołdrze leży, piegi sobie przypala, a ja ziewam z nudów, aż ktoś mnie uwagie z boku zrobił, że mu herbatę studzę, którą jak raz popijał. No to ma się rozumieć, jakżem zobaczył, że niedaleko trzech moich koleżków podgrywa sobie w „oko”, czyli tyż „zechcyka”, ucieszyłem się i podeszłem do nich. Graliśmy sobie tak może z parę minut, ale taniutko - sześćdziesiąt groszy było w banku.
A żona temczasem się wyspała i dawaj mnie szukać. Ujrzała mnie z daleka, podlała i dawaj koleżkom od szulerów przygadywać, wrabia ich, że ostatnie koszule chcą ze mnie nażyć. Więc ma się rozumieć, jeden z nich okazał się honorowem i mówi do mnie:
- Miecio, zamknijże swojej pani mordę, bo jak nie, to ja jej zamknę. No to ja biorę żonę na bok i zaznaczam:
- Florcia, przymknij się, bo będzie nieprzyjemność. A ona jak nie zacznie dopiero rozrabiać, raban podniosła na cały las. Noto koniec końców wyszłem z nerw, urwałem trąbę z gramofonu i żonie na głowę. Z miejsca straciła mowę i orientację, bo trąba jej wlazła aż do samej szyi. Zaczęła latać po całem lesie jak głupia, machając rękami i nogami, zakąski ludziom deptać, na publikie wpadać. W końcu tak wyrżła trąbą w drzewo, że ani wte, ani wewte nie można jej było instrumentu z głowy ściągnąć. Nos i uszy przeszkadzali.
Dopiero jak ją dwadzieścia osób złapało, z przeproszeniem rządowego gmachu, w którem się znajdujemy, za pierwsze krzyżowe, a drugie dwadzieścia za trąbę i dawaj ją tam i nazad ciągnąć, zdjęli jej ze łba ten żelazny kapelusz. Ale cóż, całe mordę miała podrapane. W lustrze się przejrzała i z tego żalu zaczęła mnie naparzać. Koszule na mnie w drebiezgi podarła, to ja widzę, że jak tak dalej pójdzie, na goło będę musiał tramwajem do domu zapychać, i zaczełem się bronić. Nadleciał na to pan posterunkowy. Widzi, że Florcia pokrwawiona, zabrał nasz obydwoje i tu przyprowadził.
Dama w zawoju na głowie chciała sprostować wyjaśnienia męża, ale frędzle ręcznika zaplątały jej się między zęby i zupełnie odebrały zdolność mówienia. Zresztą nie na wiele by się zdało, bo przodownik, zorientowany już w istocie zajścia, przystąpił do spisywania protokołu o zakłócenie spokoju.
A w korytarzu czekała, zataczając się, spora kolejka majówkowiczów, którzy, upojeni wiosną, słońcem i wonią kwiecia, przekroczyli obowiązujące prawa, pisane zresztą przeważnie w zimie przy sztucznym świetle.
MARLENA I PATELNIA
Zdawało się, że przycichło już trochę na świecie o złotowłosych wampach. Greta, Marlena, Mae West jak gdyby zeszły nieco w cień. Perwersyjnie zmrużone oczy, wyskubane brwi, niski głos, zagadkowy uśmiech poczęły jakby wychodzić z mody. Zaczęło się zwycięstwo kobiety pełnej uroku naturalnego, zdrowej, wysportowanej, nie tylko kochanki, ale wiernej, rozumnej towarzyszki życia dla wybranego mężczyzny.
I nagle ta Apolonia Koralik!...
Jedna jedyna sprawa odbyta w tych dniach w sądzie grodzkim zniweczyła nadzieje na zwycięstwo kobiety-towarzyszki. Wampy, blondynowate diabły, żyją nadal, rujnują moralnie i materialnie nieopatrznych mężczyzn, niweczą domowe ogniska, gorszą młodzież...
Panna Koralik Apolonia, prasowaczka galanteryjna, wytoczyła proces sądowy przeciwko pani Pelagii Mrugalskiej, u której zamieszkiwała w charakterze sublokatorki. Właścicielka mieszkania miała jakoby pobić ją pewnego dnia dotkliwie przy użyciu patelni. Powodem było rzekomo niepłacenie przez pannę Koralik komornego.
Tak ta rzecz wyglądała w przewrotnie napisanej skardze sądowej. Krystaliczna prawda wypłynęła jednak na wierzch podczas rozprawy, w płomiennym przemówieniu oskarżonej Mrugalskiej.
- Faktycznie, proszę Sądu Najwyższego, uderzyć pannę Polcie patelnią, uderzyłam, ale nie o komorne mnie się rozeszło, tylko o zgorszenie dzieci. Panna Polcia to jest, proszę Wysokiego Paragrafu, ziółko diabelskie. Niby do trzech zliczyć nie potrafi. Z oczamy zamkniętemy chodzi, gadać jej się niby tyż to nie chce, pod nosem sobie coś tam mamrocze i nic ją nie obchodzi, tylko by spała i żarła. Ale to tylko tak, dla ludzkiego oka. Niech tylko chłopa zobaczy, zaraz zaczyna ślipiamy przewracać, przeciąga się, „małą kobietkie” zaczyna śpiewać, i chłop, jak to chłop, w try miga jest gotów.
Z nią jeden inwalida budkie razem z tytoniowem towarem przepił. Po sześć złotych dziennie potrafili przegazować w mojem mieszkaniu. A jak żona po niego przyszła, panna Polcia drewnianą nogie, co na stole leżała, mu wręczyła, żeby miał czem ślubną małżonkę walić. Nie mogłam na to dłużej patrzeć, zwłaszcza że dzieci mnie gorszyła publicznem słowem w pijanem widzie się posługując.
- A w jakim wieku są dzieci pani? - pyta sędzia.
- Rysio, najstarszy, ma trzydzieści dwa, Felek jest o rok od niego młodszy, a Gieniuś tylko co po wojsku. Ale oni takich rzeczy nie znają, nawet nie rozumieją, co to znaczy, bo w salonowem fachu pracują - wszystka trzech damskie fryzjerzy.
Jakkolwiek sąd uznał, że istotnie gorszenie młodzieży jest rzeczą karygodną, jednak patelnią z nim walczyć nie należy i skazał p. Mrugalską na 10 złotych grzywny.
SYSTEM PROF. PIGALINI
Pan Feliks Pijawka, dorożkarz warszawski z dziada pradziada, był bardzo zdziwiony, otrzymawszy przez pocztę kopertę, suto wypełnioną jakimiś drukami. Nie mogąc nic z nich zrozumieć, udał się do swego szwagra, pana Szczepana Wieczorka, człowieka dużej wiedzy, pracującego naukowo w jednej z bibliotek publicznych w charakterze dzierżawcy szatni.
Pan Wieczorek bez mrugnięcia wydobył z koperty suto ilustrowany papier i począł czytać płynnie:
„System nauk okulistycznych wraz z instrukcją, służącą do używania radiohipnotycznego kryształu. Tajemnicza nauka profesora Pigalini. Radiohipnotyczny kryształ jest przyrządem przeznaczonym dla praktycznego przeprowadzania prób sugestii. Profesor Pigalini zawiadamia Pana, że dzieło jego wraz z kryształem może Pan nabyć po zniżonej cenie, zamiast zł. 295 tylko za 32 złote.” - Zrozumiałeś, szwagier?
- A że niby kryształ staniał? 32 złote worek to faktycznie niedrogo. Ale ja na worki nie kupuję, tylko na kila i cholera mnie po tem.
- Feluś, ciemna masa jesteś, żłób, chomont, czyli człowiek bez wyższego wykształcenia, i znakiem tego nic nie rozumiesz. Tu się rozchodzi o czarodziejskie książki, słuchaj mnie dalej.
I pan Wieczorek wtajemniczył szwagra w arkana tajemniczej nauki. Z prospektu wynikało jasno, że każdy, przestudiowawszy dokładnie dzieło, osiągnie nadprzyrodzoną moc. Będzie w stanie wprowadzić dowolną osobę w sen kataleptyczny, podczas którego musi ona wykonywać wszelkie jego rozkazy. „Poboczny obrazek - twierdził prospekt - ukazuje młodą pannę, jej ciało jest zesztywniałe i opierane tylko nogą i za szyję o krzesło, przy czym wytrzyma wagę czterech dojrzałych mężczyzn.”
Istotnie, ilustracja przedstawiała przystojne medium, po którem przechadzało się czterech rosłych panów w melonikach.
Dowód był druzgocący, ale decydująco wpłynęło na p. Pijawkę dopiero drugie doświadczenie, wymienione w anonsie. Na ilustracji widniał powóz zaprzężony w cztery konie, którymi powoził jakiś osobnik z zawiązanymi oczami. Według słów profesora Pigalini, woźnica jeździł czwórką, dokąd życzył sobie profesor, wydający mu rozkazy sposobem „kataleptycznym” z pobliskiej restauracji.
Pan Pijawka do tego stopnia zainteresował się doświadczeniem, że prosił p. Wieczorka, by natychmiast zamówił dlań system prof. Pigalini, ale bez kryształu.
Profesor system przysłał, mimo to p. Pijawka odmówił zapłacenia należnej sumy, motywując to w sądzie grodzkim, jak następuje:
- Wszystko to żywa granda, proszę Wysokiego Sądu. Na fotografii, owszem, wychodziło, ale w życiu nie. Najpierw zrobiliśmy ze szwagrem te sztukie ze sztywną kobietą. Uśpiliśmy za pomocą ankoholu moje ciocie, niejaką Gabrysiowe z Powązek. Owszem, dała się położyć na dwóch krzesłach, chociaż w środku musieliśmy ją podeprzyć taboretem. Ale później nie tylko czterech mężczyzn, ale samego szwagra Wieczorka nie mogła utrzymać. Jak tylko szwagier dał kroka, krzesła się rozsunęli, taboret się przewrócił, a ciocia Gabrysiowa jak nie grzmotnie pierwszą krzyżową o podłogie, od razu się obudziła. Łap za deskie od prasowania i dawaj nas kształcić. Chociaż i tak mieliśmy dosyć, bo szwagier rozciął sobie głowę o komodę, a ja tak dostałem taboretem w piszczel, że do dzisiaj kuleję. A już faktyczna lipa to z tem powożeniem z zawiązanemi oczami. Szwagier siedział na rogu w restauracji i miał mnie wydawać rozkazy, ale ja nic nie słyszałem. Jak ślepa babka z ręcznikiem na łbie siedzę na koźle i nic nie widzę. Totyż od razu wpadłem na budkie papierośnika, derożka się przewróciła, latarki mnie się potłukli, skrzydła pogięli, rysor pękł, a papierośnik jeszcze w szpitalu leży.
Sąd jednak stanął na stanowisku, że umowa jest umową, i całą sumę na rzecz profesora Pigalini recte Dawida Minerała (Komitetowa 6) przysądził.
SZCZYT ROZTARGNIENIA
Jak niebezpieczną jest rzeczą dla człowieka roztargnionego zamieszkiwanie w wielopiętrowej kamienicy o długich, bliźniaczo do siebie podobnych korytarzach, przekonał się skromny handlowiec, pan Dawid Kotek. Doświadczenie to zdobył pan Kotek kosztem guza wielkości mandarynki na czole oraz obrzęku w kształcie jaja kurzego pod okiem.
Autorem tych uszkodzeń był niejaki pan Bolesław Guzik, zamieszkały o piętro niżej w tym samym co i pan Dawid domu przy ul. Pańskiej. W jaki sposób doszło do tak bezpośredniego kontaktu między panami, których bądź co bądź dzieli od siebie całe piętro, wyjaśnił odbyty świeżo w sądzie grodzkim proces.
- Nie wstyd panu, panie Guzik, pobił pan sąsiada za to, że przez omyłkę wszedł do pańskiego mieszkania? - zagadnął oskarżonego sędzia, oderwawszy oczy od akt.
Pan Guzik, sympatyczny, szpakowaty metalowiec o staropolskim wąsie, chrząknął z zażenowaniem, po czym odrzekł:
- Żeby to wszedł raz, panie sędzio szanowny, ale on mnie co drugi dzień te pomyłkie robił. Pierwszy raz nic nie mówiłem, chociaż wleciał mnie do mieszkania o 12 w nocy, zapalił zapałkie, w oczy mnie świeci i pyta się, co ja tu robię. Usiadłem na łóżku i myślę sobie, nic, tylko wariat, wzięłem kamasz w rękie i postanowienie robię, jak do mnie doskoczy, to go kapciem w ciemię. Dopiero jak rozejrzał się po mieszkaniu, zobaczył koło mnie żonę i dwóch synów w drugim łóżku, przeprosił nas formalnie, że się z czwartego piętra przybłąkał, a ja, proszę Sądu Wysokiego na trzecim mieszkam, i poszedł. Nie wytrwało może dwa dni, znowuż jest. Tą razą w dzień wpadł. Żywe rybę w siatkowej torbie przyniósł i na stół rzuca. Ryba w torbie skika, ja oczy wytrzeszczam, ale jeszcze nic nie mówię. Dopiero w jakie minutę do przytomności przyszedł, krzyknął ze strachu, złapał rybę i chodu. Dowiedziałem się później od stróża, że Kotek się nazywa i mieszka nad namy. Trzeci raz przyleciał znowuż w nocy.
- Jak to, stale się pan tak mylił? - pyta w tym miejscu sędzia i patrzy ze zdziwieniem na oskarżyciela.
Pan Kotek .rumieni się, spuszcza oczy, obraca w ręku rudy, sfatygowany melonik i oświadcza falsetem:
- Ja jestem coś taki roztrzepaniec!
- Mokry parasol mnie wtenczas nad plecamy wytrząchnął i podłogie niemożebnie zatratował, bo deszcz jak raz padał i do pasa przyszedł zaszargany. Połapał się koniec końców i jak nie ruszy do drzwi, ale fleki musiał mieć ścięte, bo się przewrócił i na grzbiecie po korytarzu wyjechał.
- Co jest z tem Kotkiem? - mówię do dzieci.
Wtenczas starszy syn mnie nadmienia, że to musi być ankoholik. Ale ja wiem, że to niemożebne, bo pijak między starozakonnemy to rzadkość. Ale syn mówi, że widocznie nam się taki wybryk natury trafił, i nie mówiliśmy o niem więcej. Jakiś czas był spokój. Raz w niedzielę siedziem sobie przy obiedzie. Drzwi się otwierają: patrzyć-jest Kotek! I nie sam jeden, trzech Żydów ze sobą sprowadził. Jak bomby wpadli, trzęsą się, wszystka czterech razem mówią, widocznie jakiś giszeft załatwiali.
Na ten widok podnieśliśmy się z synami od stołu i dawaj ich z mieszkania pędzić. Możliwe, że trąciłem wtenczas pana Kotka raz i drugi, ale anioł by nie wytrzymał dłużej. Skrzywdzić go nie chciałem, chodziło mnie tylko o to, żeby pamięć mu wróciła, i miałem życzenie orientacje w niem wyrobić, i co Wysoki Sąd powie? Pomogło. Trzy miesiące przeszło i ani raz się już nie pomylił.
Wobec tak pomyślnego przebiegu kuracji sędzia skazał p. Guzika tylko na 20 zł. grzywny.
SARDYNKI TAŃSZE
Pan Stanisław Pietruszka, przysięgły kawaler w wieku lat czterdziestu sześciu, zaczął nagle odczuwać ciężar samotności. Zwierzył się więc z tą troską znajomemu swemu, panu Alojzemu Biskupskiemu, człowiekowi, który z niejednego pieca chleb jadł. Pan Biskupski pomyślał chwilę i rzekł:
- Rzeczywiście poniekąd mężczyzna żonaty swoją wygodę ma co pod względem wiktu, przepiórki i, jak to mówią, świadomego obrządku. A taki kawaler lata jak kot z pęcherzem po mieście, ni tu dom, ni tu chałupa. Obszarpany, guzika nie ma mu kto przyszyć. W mieszkaniu także samo brudy choleryczne.
- I samotność... pyska nie masz pan do kogo otworzyć - dodał ze łzą w oku wzruszony swoją dolą pan Pietruszka.
- Faktycznie, ale z drugiej znowuż strony, przyjemnie jest wrócić do domu o trzeciej rano schlany, zbradziażony i mordobicia od ślubnej małżonki nie otrzymać.
- Nie każden mężczyzna pozwoli ukochanej kobiecie po głowie się lać.
- No tak, ale na sztorcowanie nie ma rady. Każda żona swoją przemowę ma i musisz pan słuchać. Chyba tak zrobić, jak ten szewc z Targówka, co przed wojną małżonkie Jaśkiem udusił za to, że mu pierwszy sen przerwała, kiedy zmęczony do domu przyszedł. Ona na Bródnie spoczywa, a on dychę mamra zarobił...
- W taki sposób widzę, że małżeński stan nie dla mnie.
- Już lepszy pies. Jego prawo człowieka najwierniejszem przyjacielem być. Bywają psy cwańsze od ludzi. Taki domu przypilnuje, służy i przez laskie skacze. Czy goście przyjdą, czy na spacer z niem pan wyjdziesz, wszędzie zaszczyt masz.
- Tylko że drań wlizie pod łóżko i szczeka.
- No i wściec się może. Czytałem w kurierze, że w Ameryce jeden pies sto dwadzieścia osób pogryzł. Powściekali się potem wszyscy, co do jednego.
- Już kot pewniejszy.
- Wiadomo, i ładne to, cholera. Mordeczkie ma takie sympatyczne.
- Tylko oczy fałszywe.
- I po kątach paskudzi.
- Było zdarzenie, że kot księdza zagryzł za to, że chrapał.
- Trafiają się dranie między kotamy.
- Dla człowieka nerwowego najlepsza złota rybka.
- Faktycznie. Rybka nie szczeka. Kupujesz pan sobie okrągły słój, naliwasz wody, parę kamieni na dno, trochę rzęsy czyli też jaką roślinność. Wpuszcza się duże trzy złote rybki i godzinamy możesz pan obserwować.
- Cichutkie to, czystą wodą żyje i żadnego ekspensu nie sprawia.
- Ale drogie. Jedna sztuka w modnem japońskiem fasonie do setki może kosztować.
- Co pan mówisz? To sardynki już tańsze. Cała puszka dwa, trzy złote.
- No, to może każemy dać...
- Można!
Cała powyższa rozmowa toczyła się w barze na Kamionku. Panowie otrzymali wkrótce dużą puszkę portugalskich sardynek i odpowiednią ilość wódki. Bardzo byli zadowoleni ze sprawunku, ale się okazało, że ostatnia rybka była uszkodzona, wobec czego przewrócili bufet i połamali grającą szafę.
Sąd skazał ich za to na dwa tygodnie aresztu i pięćdziesiąt złotych zwrotu strat.
Pan Pietruszka po wysłuchaniu wyroku pocieszał się, że mogło być gorzej - bo małżeństwo jest aresztem, który trwa nieraz całe życie i kosztuje moc pieniędzy. Sardynki w każdym razie tańsze!
ROZMOWA PRYWATNA
Pan Hilary Żołądkowski z Nowego Bródna niezbyt często bywa w Warszawie, toteż, jadąc dorożką konną przez plac Napoleona, z zaciekawieniem patrzył na najwyższy dom stolicy. Dorożkarz akurat się odwrócił, a widząc zdumienie w oczach pasażera, poprawił się na koźle i rzekł:
- Co, zdrowa kamieniczka? Drapacz chmur, jak to mówią. Całe miasto z niego widać. Pan Hilary nie mógł pozwolić na to, żeby mu dorożkarz imponował, odrzekł więc zimno:
- U nas na Nowem Bródnie także samo jest taki drapacz, tylko że drewniany, dlatego na dach nie wpuszczają, żeby kto ognia nie zaprószył. Ale kominiarze mówią, że stacje Marki można stamtąd zobaczyć.
- Pański drewniak naprzeciwko tego domu to paka do śmieci.
- No, no, sałata, obliczaj się pan ze słowami, bo...
- Bo co?
- Bo wysiądę na środku drogi i za kurs nie zapłacę.
- E, tak to znowuż paskudnie. Takiego pasażera za hale się bierze, do komisariatu odwozi i w sądzie dostaje swoje trzy miesiące mamra.
- Nawet o wiele go dorożkarz honorowo obrazi?
- Co ma honor do należności za kurs! Ja mogie szanownemu panu mordę batem poprzecinać, także samo pan mnie możesz bykiem z kozła zrzucić na ziemie, ale to wszystko prywatnie, służbowo musisz pan mnie zapłacić, a ja pana musze na miejsce dostawić.
- W taki sposób jadziem dalej, a kłócić się będziemy później.
- Owszem. Proszę bardzo.
- W każdem bądź razie dorożkarz nie ma prawa pasażera obrażać.
- A znowuż pasażer nie może ze swojem drewniakiem z Nowego Bródna w sam środek miasta się pchać, jeżeli nie chce, żeby mu kto ubliżył.
- Zresztą, o tem potem. Dom jest, nie można powiedzieć, spory. Ale swojem porządkiem najwięcej mnie zastanawia to, jak oni robią z górą do bielizny. Skoro jeżeli, jak moja służąca idzie na górę wieszać, przepada na trzy godziny, to tutaj nie byłoby jej ze dwa tygodnie.
- Możliwość, ale zaczem by zeszła na dół, już trza nazad włazić, bo bielizna bez ten czas wyschnie.
- Ano tak wychodzi.
Dorożka potoczyła się dalej. Rozmowa została przerwana, wznowiono ją dopiero przed domem nr 45 przy ulicy Twardej, gdzie pan Żołądkowski wysiadał. Wyjął z kieszeni portmonetkę, uregulował należność, poprawił kapelusz i rzekł:
- Jestem dostawiony na miejsce?
- Ano tak.
- Za kurs zapłacone?
- Faktycznie.
- Jesteśmy w porządku?
- Wiadomo.
- No teraz, dzieliworku za kantor szarpany, możem porozmawiać prywatnie. - Z tymi słowy pan Hilary ujął za skuwkę pamiątkową rodzinną antypkę.
- Ano dobra! - odrzekł dorożkarz wznosząc w górę bat.
- A masz za pakie śmieci, łachodojdo sieczką karmiona!
Antypka, wprowadzona w ruch wahadłowy, mijała się kilkakrotnie w drodze z batem, znacząc na twarzy dorożkarza malownicze desenie. Jednocześnie oblicze pasażera pokrywać się zaczęło cieńszymi, ale za to gęstszymi arabeskami. Spłoszony koń ruszył, pan Hilary wskoczył na stopień, nie zaprzestając walki. W ogniu bitwy pędzący wehikuł omal nie rozjechał posterunkowego na placu Grzybowskim.
Kilka energicznych zarządzeń i obaj przeciwnicy znaleźli się w areszcie. Zaraz na drugi dzień sąd starościński skazał ich na tydzień aresztu, który spędzili razem w najlepszej zgodzie. Nie było już bowiem więcej przyczyn do nieporozumień. Pasażer odwieziony, za kurs zapłacone, obustronny honor pomszczony. O cóż się tu kłócić?
ZAWODOWY ŚWIADEK
Do sali sądu grodzkiego wchodzi sympatyczny pan o ciemnym zaroście. Korzystając z przerwy w rozprawie, zamienia miłe uśmiechy ze stałymi bywalcami, wreszcie wita się kordialnie z woźnym.
- Dzień dobry się z panem, panie W. Co słychać? Jak zdróweczko pana sędziego?
- Nie można narzekać, owszem, zdrów jest.
- To się bardzo cieszę. A pan sekretarz jak sobie miewa?
- Owszem.
- Coś dawno już tu nie byłem.
- A kto pan właściwie jest, bo nie mogie sobie przypomnieć?
- Pan mnie nie zna? Ja jestem świadek o pobicie pana Migdalskiego przez pana Bielasa. Pan nie pamięta? Się dziwie. Już dwa lata tu przychodzę i czekam, może dzisiaj się doczekam, skąd można wiedzieć?
Świadek przysiada się do dwóch panów i prowadzi z nimi miłą pogawędkę. Tymczasem wchodzi sąd. Idą jakieś sprawy o kradzieże, a wreszcie...
- Oskarżony Hipolit Bielas, świadkowie Migdalski, Majchrzak i Rozenpik! - woła sędzia.
- Panie Bielasek, chodź, pan sędzia nam prosi - mówi sympatyczny pan do sąsiada i podchodzi wraz z nim do sędziowskiego stołu.
Świadkowie składają uroczystą przysięgę, po czym padają sakramentalne pytania:
- Nazwisko?
- Już mówiłem ładne parę razy... pan sekretarz zapisał tyż.
- Cóż to znaczy, proszę odpowiadać na pytania.
- Wszystko od początku? Nie mam pretensje, proszę: Rozenpik.
- Imię?
- Salomon.
- Zajęcie?
- Świadek.
- Pytam, czym się oskarżony zajmuje?
- Tyż mówię, jestem za świadka.
- Nie chodzi mi o daną sprawę, tylko zawód pański.
- Panie sędzio kochany, ja pana co powiem, jak ja dwa lata nic nie robię, tylko chodzę tu za świadka, to nie jest moje zajęcie? A co to jest, co? Raz zachorował pan Bielasek, to się sprawę odkładało. Drugi raz zapomniał przyjść pan Migdalski, to tyż poszliśmy do domu. Jak wzięli pana władzego do szkoły, żeby mu wyuczyć na pana przodownika, to się zaczęło prawdziwe siekane nieszczęście. W ślepe ciotkie poszliśmy się bawić. Jak się jeden pokazał, to się drugi schował. A ja już dwa lata chodzę.
- Dziś sprawa będzie rozpatrzona.
- Daj Boże.
- Jakże to było? Co pan widział? Kto kogo uderzył w tramwaju numer 17 dnia 4 lipca 1934 roku? Bielas Migdalskiego czy odwrotnie?
- Panie sędzio, chwileczkie, ja nie mogie mówić.
- Dlaczego?
- Się mnie chce śmiać.
- Z czego?
- Z kawała. Ja nic nie widziałem. Ja jestem nie ten Rozenpik.
- Jak to, przecież panu Salomon na imię.
- Co znaczy! W Warszawie są może sto, może dwieście takie Rozenpiki. Dlaczego mi wybrali, nie wiem, może z powodu niedaleko mieszkam.
- Jak to, i nie zna pan ani oskarżonego, ani oskarżyciela?
- Teraz znam, za kolegów jesteśmy, razem loterie trzymamy, ale tu u pana sędziego się poznawaliśmy.
Wobec ustalenia pomyłki sąd uwolnił pana Rozenpika od świadczenia, ale skazał pana Bielasa na dwadzieścia złotych grzywny za czynne znieważenie obecnego serdecznego przyjaciela.
DWIE KASJERKI
Zegar na ratuszowej wieży wskazywał trzecią godzinę za dwie minuty.
Z ulicy Senatorskiej wyszedł pośpiesznym krokiem jakiś dostatnio ubrany pan w meloniku i stopniowo zwiększając szybkość, okrążył skwer, po czym biegiem prawie wpadł do ukrytej w gęstwinie blaszanej pagody, skąd dolatywały odgłosy przypominające senny szmer leśnego strumyka. Czas płynął leniwie. W drzwiach stojącego obok pagody murowanego pawiloniku ukazała się starsza, miłej powierzchowności niewiasta, spojrzała na zegar, potem zapuściła pełen niepokoju wzrok w głąb gęstwiny i szepnęła do siebie:
- Co on tam, cholera, robi? Powiesił się czy jak? Duża wskazówka na tarczy przesunęła się, z wieży popłynęły w dół trzy głębokie, poważne uderzenia zegara.
Do sympatycznej kobiety podeszła jakaś inna, o nie mniej miłym wyglądzie, i zagadnęła wesoło:
- No, to i jestem, kochana pani Zając. Czy można już objąć służbę, bo trzecia?
- Ano można. Wszystko masz pani w porządku. Szczotka, mydło, ręcznik na swojem miejscu.
- A jak tam ruch?
- E, moja pani, szkoda gadać. Zastój taki, że płakać się chce. A porządnego gościa ani na lekarstwo. Same łachudry. Wejdzie taki, przy piecu się wygrzeje, librę papieru wypotrzebuje, a potem chce, żeby mu pięć groszy opuścić, bo powiada, że nie wykorzystał. „Żołądkowe obstrukcje posiadam” - mówi. „To nie moja rzecz, raz przegródka zajęta, należy się pełna stawka, chociażbyś pan w ogóle żołądka nie miał”. Senesowe strączki będę tem cholerom parzyć, żeby mieli za co płacić! A najgorsze to te z blaszanki. Górą albo tyż od dołu taki jeden z drugiem uważa, żeby, jak się kasjerka odwróci, bez opłaty prysnąć. Teraz właśnie taki jeden tam siedzi. Wlazł z godzinę temu nazad i do tej pory go nie widać. O... lizie... Smoła gorąca!
Z pagody wyszedł istotnie pan w meloniku, spojrzał na obydwie kasjerki, wyjął z kieszeni monetę i począł się namyślać, której z nich ją wręczyć.
- Mnie się płaci - rzekła cierpko funkcjonariuszka opuszczająca dyżur.
- A to dlaczego - zapytała rzeczowo nowo przybyła.
- Dlatego, że teraz jest moja służba.
- W jaki sposób? Ja już objęłam urzędowanie.
- Mało z tem, ale gość u mnie zaczął.
- A u mnie skończył i takiem prawem u mnie kwitek kupuje.
- Sumienia pani nie masz.
- Tak, dla paninych pięknych oczów posadę mam stracić, jak mnie się bilans nie zgodzi.
- Patrzcie ją, jaka leguralna, stara szantrapa.
- A leguralna jestem, jestem leguralna i jak się pani nie spodoba ze mną za koleżankie być, to złóż pani proszenie do magistratu, żeby cię przenieśli do podziemnego, pod pomnik Mickiewicza.
- Jakbyś pani wiedziała, że złoże, złoże! bo nie chce z taką klempą mieć do czynienia. A pan z czego się śmiejesz?
To ostatnie zdanie adresowane było do klienta, który stał z monetą w ręku i, uśmiechając się, słuchał sprzeczki.
- Patrz pani na tego ancymonka, godzinamy w blaszance siedzi, zamieszanie w biurowych godzinach nam uskutecznia, a teraz się z nasz nabija! Przez niego to wszystko! Jak ci, pętaku, szczotką przez dęciak przyłożę, to ci się odechce śmichy-chichy z hydraulicznego przedsiębiorstwa robić!
I obrażona kasjerka, nie panując dłużej nad sobą, wyrżnęła gościa szczotką w melonik.
- A dobrze go, pani Zając, jeszcze raz! A ja mu ścierką z drugiej strony! -zawołała jej przeciwniczka i, zachęcona przykładem, natarła na interesanta z mokrą płachtą.
Zagrzewając się wzajemnie, obie niewiasty połamały mu zupełnie wiedeński melonik, oberwały wszystkie guziki od palta i dokonały szeregu innych spustoszeń zarówno w garderobie, jak i w obliczu. Ostatkiem sił nieszczęsny klient dotarł do dyscyplinarnego biura zarządu miasta, gdzie złożył odnośną skargę.
Będzie ona wkrótce tematem specjalnej rozprawy. Zanim wynik będzie wiadomy, prosimy czytelników pamiętać, że dyżury kasjerek w szaletach miejskich zmieniają się o trzeciej po południu.
HIPOPOTAM CZY BOŻA KRÓWKA?
- Co to jest w tych pakach, panie szanowny?
- Zwierzyna dla zoologicznego ogrodu.
- A w jakiem gatonku?
- Detalicznie panu nie powiem, ale na oko obrzydliwość. Świnia, rozumiesz pan, z krowim łbem, na kocich nóżkach. Mordę ma takie, że jak otworzy, korzec kartofli może połknąć.
- A jak się to nazywa?
- A cholera-że jego wie. Takie jakieś niemieckie nazwisko posiada, podobne do ulicy Hipotecznej.
- A można do niego zajrzyć?
- Owszem, wsadź pan głowę pod plandekie i rzuć pan okiem, tylko, broń Boże, go nie podrażnić, bo jakby kopnął w zęby, buty by się z pana zostali.
- Przecież jest w skrzyni z trzycalowych desek.
- Nie przeszkadza, jak lignie nóżką, najgrubsza deska odskoczy... No, widzisz go pan?
- Faktycznie, masz pan racje, z mordy na krowę podobny. A czy mleko daje?
- Nie. Przede wszystkim piersi nie posiada, a po drugie, ktoże by go, drania, wydoił, jak on trzy tysiące kilo waży i siłę ma za dziesięciu byków.
- Co pan mówisz, trzy tysiące waży?
- Jak pana szanuje.
- No, to nie rozumie, w jaki sposób żeście go panowie na placforme załadowali.
- Czterdzieści parę osób przy tym pracowało. A i to takeśmy się natyrali, że kto wi, czy ryptury nie dostane.
- No, to wisz pan, że faktycznie nie rozumie, w jakiemże celu taką sztukie przywozi się z ciepłych krajów do Warszawy. Mleka nie daje. Mięso także samo pewno trujące. Ludzie się z niem męczą. Gdzie tu jest logika taki towar z zagranicy sprowadzać?
- Dzieciak z pana - to amatorska rzecz! Pojedynczy facet chowa sobie w domu gołębie, złote rybkie, jeża, papugie czyli żółwia, tak?
- No, tak jest. Ja sam trzymam tresowanego kreta.
- No, widzisz pan, skoro jeżeli, niewytykając palcem, byle pętaczyna kreta w mieszkaniu trzyma, to co ma hodować milionowa stolica - bożą krówkie?
- Przekonałeś mnie pan, ale nie ze wszystkim. Bo nie same tylko duże sztuki w ogrodzie zeologicznym się znajdują. Drobiu tam jest do diabła i trochę, a już najwięcej to papugi.
- Z tem znowóż była inna historia. Rozniosło się po Warszawie parę lat temu nazad, że papugi co pod względem zdrowotnem są niebezpieczne. Podobnież słabość takie mają, że jak człowiek ją od ptaka złapie, z miejsca wykituje. Papugie, cholerę, głowa troszkie poboli, co najwyżej sraczki dostanie, a człowiek po krótkich i ciężkich cierpieniach musi kojfnąć. Jak się warszawskie paniusie o tem dowiedzieli, dostali strasznej cykorii i zaczęli oddawać swoje papugi rożnem zawodowem ptasznikom na przetrzymanie epidemii. Ptaszniki znowuż, jako równe chłopaki, lubieją publicznym słowem w rozmowie się posługiwać. A papuga takie ma zdolności, że w try miga ludzkiej mowy się uczy. A najlepiej lubi kawalerskie wyrazy. Totyż, jak te ptaki po paru miesiącach wrócili do swoich pań i zaczęli jem w salonach gości sztorcować i wyrażać się przy dzieciach, paniusie dawaj znosić papugi do ogrodu zoologicznego.
Derekcja każdą zwierzyną zmuszona jest się opiekować, totyż przyjęła papugi, mając nadzieję, że może się w końcu oduczą wyrazów. Ale gdzie tam, wszystko, cholery, zapomnieli: skakać przez obręcze, huśtać się na dziobach, ale tego nie. Jak czasem zaczną sobaczyć publiczność rosyjskiem słowem, to tylko uszy zatykać i uciekać.
- No, to już lepszy ten swołocz z krowią mordą.
- Wiadomo, przynajmniej zgorszenia publicznego nie uskutecznia.
Jak łatwo się domyślić, rozmowa powyższa toczyła się między dwoma panami podczas wyładowywania ze skrzyń nowego nabytku Zoo - dwu hipopotamów.
Znalazłem się tam wypadkiem, i ja rzuciłem okiem pod plandekę, i ja doszedłem do wniosku, że faktycznie, jeżeli byle pętaczyna chowa kreta, to Warszawa może pozwolić sobie na hipopotama.
NIECH ŻYJĄ ZASADY
- Takie mam wychowanie, panie sędzio, że kobiety w ząb trzonowy za żadne pieniądze bym nie wyrżnął. Raz nawet Tętniakowi jednemu, co przy mnie rodzoną kochankie po oczach naparzał, tak przyfastrygowałem w szczękie, że trzy tygodnie w żydowskiem szpitalu na Czystem zębów mu się doliczyć nie mogli, chociaż dwóch dochtorów i trzy akuszerki koło niego chodzili.
- Cóż to ma wspólnego ze sprawą, tu nie chodzi o pobicie kobiety, tylko pana Kalisiaka, który przecież jest mężczyzną.
- I właśnie dlatego dostał knoty, proszę pana sędziego, ale stało się to względem kobiety, a detalicznie mówiąc, dostał, jak już zaznaczyłem, że kobiety nie ruszę za żadne skarby, ale ktoś musiał być bity za moją krzywdę. Miałem uszkodzić obcego, to już lepiej wujka tej pani.
- Proszę opowiadać po kolei, bo trudno sądowi zrozumieć, o co chodzi.
- Owszem, proszę Najwyższej Eksmisji. To było tak. Pani Kalinowska jest stara panna i chowa trzech psów. Proszę bardzo, nie moja rzecz. Ale psy powinni mieć wychowanie i na cudze słomiankie naturalnej nieczystości nie odstawiać. A temczasem przychodzą pod moje drzwi i uskuteczniają. Raz i drugi mówię grzecznie pani Kalinowskiej: „Nauczże pani tych draniów psów porządku, bo jak ja ich zacznę kształcić, na dwóch nogach będą chodzić i mordami się podpierać”. A pani Kalinowska, z przeproszeniem Wysokiego Kodeksu do mnie z pyskiem i ciężko mnie znieważyła doniczką z lewej strony. Wtedy mówię: „Stara panna u mnie swojem porządkiem kobieta i dlatego nie mogie paniusi złapać za kok i ślipków, jak się należy, podfonarzyć, ale może posiada pani szanowna jakich przodków z linii męskiej, żebym się z niemi mógł rozmówić?”
Powiedziała mnie na to, że ma wuja na Pańskiej ulicy, właśnie tego pana Kalisiaka, i że ten ów wujo jeszcze może mnie dołożyć z drugiej strony. Wsiadłem, proszę Wysokiej Instancji, w tramwaj i jadę do tego wuja. A ze złości aż się coś we mnie gotuje. Jak przyjechałem, jakiem spojrzał na tego wuja, od razu się mnie przypomnieli te trzy psy na słomiance i nie mogłem żalu powstrzymać.
- I wybił pan Kalisiakowi trzy siekacze przednie i spowodował powstanie na czole guza wielkości pomarańczy, na głowie zaś obrzęku w kształcie mandarynki.
- Być może. Na zagranicznych owocach się nie znam, ale w każdem bądź razie wujo był wykończony poważnie.
Sąd doszedł do tego samego wniosku i skazał pana Karola Ciepłego na jeden miesiąc aresztu.
- Trudno, posiedzę - oświadczył dżentelmen - ale z fasonu nie wyszłem i ręki na kobietę nie podniosłem!
PAN BOCZKOWSKI
Najpopularniejszym typem na warszawskim torze wyścigowym jest niejaki pan Boczkowski. Wszyscy go znają, wszyscy się o niego pytają.
- Czy nie widział pan tu pana Boczkowskiego?
- Pan Boczkowski to panu zaraz załatwi.
- Ten pan Boczkowski to bardzo porządny chłop!
Takie i tym podobne zdania słyszy się stale wśród grającego narodu przy kasach, przy bombie i na paddocku. Dla nie wtajemniczonych w sekrety toru wyścigowego pan Boczkowski jest figurą legendarną i tym ciekawszą, że każdy z graczy inaczej go określa. Według jednych, ma to być szczupły blondyn w meloniku, inni znów twierdzą, że to rudy facet w amerykańskich okularach, według zdania jeszcze innych, pan Boczkowski wygląda na starego wicehrabiego, a co najmniej przypomina kelnera z „Adrii”.
Kto wie, czy by ta drażniąca tajemnica w ogóle została wyjaśniona, gdyby nie skromna sprawa o dwa złote w sądzie grodzkim. Tu się dopiero okazało, że przede wszystkim pan Boczkowski ma zeza, nosi jesionkę w szerokie kraty, jest kruczowłosym brunetem z wąsikiem, a co najciekawsze - nazywa się Moniek Frajkind.
Okoliczności te wyszły na jaw przy okazji rozpatrywania pretensji pana Tomasza Kobziaka o przywłaszczenie dwu złotych w następujących okolicznościach:
- Proszę Wysokiego Sądu, było tak: jeden mój znajomy, którego teściowa zapoznała się w maglu z ciotką chłopaka stajennego Piskorka, powiedział mnie w sekrecie, że w niedziele Jeronia ma murowany wyścig. To, ma się rozumieć, wzięłem cztery złote w kieszeń i poszedłem na wyścigi. Człowiek jestem rodzinny, więc na hazard puszczać się nie mogie, znakiem tego, myślę sobie, trzeba postawić skromnie dwa złote u Boczkowskiego.
- Dobrze, ale co to ma wspólnego ze sprawą? Cóż to za Boczkowski? - przerwał panu Kobziakowi sędzia.
- Właśnie ten pan.
- On się nie nazywa Boczkowski, tylko Frajkind.
- Faktycznie nazywa się Frajkind, ale na wyścigach się zatrudnia jako Boczkowski.
- Nic nie rozumiem.
- Zaraz panu sędziemu wytłomacze. Boczkowski dlatego, że na boczki stawki przyjmuje.
- A więc bokmacher?
- Właśnie, tylko się mówi Boczkowski, ze względu na delikatność wobec policji państwowej. Otóż ja temu panu Boczkowskiemu mówię wyraźnie: „Szanowny panie B, dwójeczka stoi na Jeronii”. I rzeczywiście, Jeronia przychodzi jak chce, a ten pan nie chce mnie wypłacić i mówi, że ja stawiałem na Emocje. Wysoki Sąd zna tego łacha, czy jest możliwość, żeby on wygrał na dwa tysiące czterysta metrów przy mokrem torze? Wykluczone, i ja za stary gracz jestem, żebym taką pomyłkie mógł popełnić, tu jest jawna granda!
- Przede wszystkim ni ma mowy, żebym ja byłbym Boczkowski. Się nie zatrudniam z tem. Po prostu można powiedzieć, zapalony grajek sportowy jestem i lubię wygrać te parę złotych, jak każdy. Pan Kobziak mi prosił, żebyśmy zagrali do spółki Emocje, to wzięłem dwa złote i razem przegrywaliśmy. To co, pójdę bić głową o barierkie, się podrzucę pod tramwaj, tak? Trudno, się stało i proszę uniewynnienie bez zawieszenia kary.
Sąd po rozważeniu tych zeznań doszedł do wniosku, że nie może być mowy o orzeczeniu przestępstwa przywłaszczenia dwu złotych, gdyż za mało zebrano na to dowodów, wobec czego pana Frajkinda uniewinnił.
Wyrok został przyjęty z ulgą przez kilku obecnych na sali „panów Boczkowskich”.
STAROZAKONNY GAJOWY
- Bronet czy blendyn?
- Rudy był, moja pani.
- I starozakonny?
- Szczegółowo nie wiem, ale jak z twarzy, to na krześcijana nie wyglądał.
- Znaczy się Zraelita. Nieszczęśliwa panny Wikci godzina. Wszystkich snów na pamięć nie znam, ale zajrzem zaraz do egipskiego sennika. O, jest: „Starozakonnego gajowego na białem koniu w kumy prosić - narzeczony z dzieckiem przy piersi zostawi i do ciepłych krajów wyjedzie”.
To mówiąc, pani Anastazja Wieniec, właścicielka sklepiku spożywczego przy ulicy Czerniakowskiej, zamknęła z trzaskiem sennik i schowała go pod ladę.
Panna Wikcia Piekarek, młoda „do wszystkiego”, zalała się rzewnymi łzami i upuściła koszyk pełen zakupionych dla państwa produktów.
- Dlaczego panna Wikcia płacze, sennik prawdę przepowiada?
- Słowo w słowo się sprawdziło, pani Wieniec, mój Franek dzisiaj rano na dwa tygodnie do Otwocka niby tyż to na robotę wyjechał...
- Nie ujrzom go już więcej twoje oczy, dziewczyno. Z Otwockiem lipa, czyli puc. Do ciepłych krajów uciekł. Jak ta Halka, co jom w zeszłem tygodniu w Teatrze Wielkiem widziałam, z dzieckiem będziesz panna po górach ganiać, a w ciepłych krajach temczasem jego, drania, zapowiedzie z inszą kobietą wyjdą.
Panna Wikcia przychodziła do sklepu coraz smutniejsza. Po narzeczonym ślad zaginął. Ale po dwóch tygodniach zjawił się u pani Wieniec młody, starannie uczesany, wytwornie ubrany pan i zapytał grzecznie:
- Czy masz pani te książkie z żydowskiem gajowem? Pani Antastazja, domyśliwszy się wszystkiego, z początku zaprzeczyła, ale potem wręczyła sennik nieznajomemu.
- Chciałem tylko zobaczyć, czy nadrukowane tam także samo, co robi narzeczony, jak z ciepłych krajów wróci. Nie? To ja pani pokaże.
Tu obrażony młodzian wysypał worek mąki na podłogę, wbił w to dwie kopy świeżych gwarantowanych jajek, dodał nieco powideł, po czym, wpakowawszy pani Anastazji na głowę bryłę śmietankowego masła, wyciągnął ją zza lady, ulokował w przygotowanym cieście i kilku zręcznymi ruchami przeobraził w kolosalny naleśnik. Wyturlawszy go następnie po sklepie, wypchnął na ulicę.
Wierny narzeczony nazywał się Stanisław Bielas i za wyżej opisane czyny skazany został przez sąd grodzki na tydzień aresztu.
Połowa Czerniakowskiej obecna była na tym sensacyjnym procesie, wyrok komentowano bardzo żywo, zarówno na sali, jak i w kuluarach, przy czym do oskarżonego i poszkodowanej odnoszono się z jednakową sympatią. Winien był tylko źle informujący sennik. Wszyscy bowiem wiedzą, że starozakonny gajowy oznacza szczęście w miłości.
Powrót Wiecha
Przyznam się że, długo się namyślałem nad wydaniem niniejszego tomu felietonów. Peszyło mnie bardzo stanowisko niektórych młodych krytyków literackich, odsądzających od wszelkich wartości humor, tak zwany niefrasobliwy, pozbawiony tendencji społecznych.
Co tu zrobić, żeby książka miała jednak konkretną wartość dla społeczeństwa?
Po licznych naradach z rodziną doszedłem do wniosku, że należy ją wydać na bibułce. Wydawca, któremu zwierzyłem się z tym projektem. podchwycił go entuzjastycznie i od razu wysunął hasło, pod którym książka znajdzie się w sprzedaży; „Solali sama się pali”. Niezwłocznie obliczyliśmy z matematyczną dokładnością, że z każdego felietonu można będzie skręcić 28 przyzwoitych papierosów.
Niestety, już po dwóch dniach okazało się, że bibułka wypadnie za drogo, wobec czego będziemy musieli poprzestać na papierze. Zdaniem wydawcy wartości książki w niczym to jednak nie zmniejszy, a nawet - wprost przeciwnie. Jak wiadomo, najpopularniejszym gatunkiem tytoniu jest obecnie „Wilanów”, który, jakkolwiek preparowany z najlepszego rabarbaru, włókna ma twarde, przebijające nawet najsolidniejszą bibułkę. Używając dobrego, samotlącego papieru, nie będziemy narażeni na reklamacje, które jednak zawsze są przykre. Przekonał mnie...
Rozpocząłem prace przygotowawcze. Wybierając felietony do części drugiej, traktowanej jako wspomnienie o Warszawie przedwojennej, Warszawie, której już nie ma, natrafiłem na kilka utworów, które przywiodły mi żywo na myśl ostatni mój wieczór autorski w Warszawie.
Było to nie tak dawno, a jednak tak dawno... Wieczór odbywał się w podziemiach znanej winiarni „Pod Krzywą Latarnią” na Podwalu. Sala była przepełniona. W półmroku pod ścianami leżeli ciężko ranni. Obok, w cocktail-barze, odbywały się amputacje bez narkozy. Jeden z chłopców miał moją książkę. Tytuł: „W ząbek czesany”. Prosili, żeby im poczytać. Przyszedłem tu wprawdzie po lekarstwa dla swej chorej córki, ale cóż... Przy ogarku świecy zaczęliśmy sobie czytać.
Na górze nad nami z łoskotem waliły się domy, ryczały „krowy”, pękały granaty. W ząbek czesany Hitler wściekle atakował Starówkę, a my czytaliśmy sobie o „Zezowatym baranku”, o „Parasolu w śmietanie”, o facecie, któremu sąsiad zaaplikował „Sto czterdzieści baniek”. Ranni się uśmiechali.
Niefrasobliwy humorek na coś się przydał.
STEFAN WIECHECKI
ZEZOWATY BARANEK
Pan Antoni Nóżka jest przedsiębiorcą okolicznościowym. Przed świętami Bożego Narodzenia sprowadza do stolicy choinki, w Zaduszki handluje wiankami, w okresie Wielkiej Nocy wyrabia i sprzedaje na własnym straganie za Żelazną Bramą gipsowe baranki.
W tym roku również ustawił w cieniu pierwszej hali targowej efektowne stoisko, zapełnione po brzegi biało malowanymi barankami. Nie wiadomo, czy zbytnio się pospieszył, czy też kryzys wszechświatowy wywołał zastój w handlu przedświątecznym, dość że przez pierwsze dni pan Antoni nie sprzedał ani jednej sztuki. Nic zatem dziwnego, że przedsiębiorca był w fatalnym humorze. Na taki właśnie nastrój trafiła pierwsza klientka, pani Helena Kopycińska, która obejrzawszy całą kolekcję, rzekła sceptycznie:
- Żeby te baranki mieli być ładne, to nie można powiedzieć.
- Dlaczego, pani szanowna? Co jem brakuje? Gips w prima gatonku, lakierem obciągnięci jak się należy, rogi złote, na podstawce bukszpan i trawka, co ma być jeszcze więcej?
- Owszem, nie powiem, robota starowna, ale mordy mają jakieś takie niekonieczne.
- Co pod jakim względem?
- Każdy jest inszy.
- Baranek nie kajzerka, żeby mieli być wszystkie jednakowe.
- No faktycznie, ale oni są jakieś dziwne. Ten, na przykład, ma zyza w lewem oku, a ten w prawem. Ten znowuż podobny jest więcej na kozę, a tamten z lewej strony to czysty Żyd.
- Zwracam pani uwagę, że baranek artykuł religijny i nie masz pani go prawa równać ze starozakonną narodowością. Po drugie, żebym ja pani szanownej nie powiedział, jak pani wyglądasz!
- No, powiedz pan!
- Chcesz pani!
- Chce!
- No to jak stara cholera, dla której szkoda artystycznego wyrobu. Baranek u niej ma zyza. A sama, cholera, dziobata jak durszlak, gdzie wyjątkowo dzioba nie posiada, trzy piegi siedzą i czwartem poganiają. No, już zjeżdżaj, owieczko, bo tak cię tem zyzowatem barankiem w ucho dmuchnę, że piegi pogubisz.
Pani Kopycińska nie czekała na wykonanie groźby, chwyciła swój pełen prowiantów kosz i wyrżnęła nim pana Nóżkę w głowę. Z kosza wypadła ćwiartka cielęciny i potoczyła się między baranki, szerząc w stadzie prawdziwe spustoszenie. Na ten widok serce w panu Nóżce zamarło. Energicznym ruchem oderwał nogę od swego straganu i począł się znęcać w sposób wyrafinowany nad grymaśną klientką. Oczywiście nadbiegł policjant, rozbroił powaśnionych, sporządził protokół i sprawa w amerykańskim tempie znalazła się przed sądem starościńskim.
Pan Nóżka w wymownych słowach dowodził, że jako artysta i kupiec nie mógł inaczej postępować słysząc obelgi miotane pod adresem reprezentowanego przez siebie artykułu. Mimo to razem z p. Kopycińska został skazany na grzywnę po 30 złotych. Procesy o wzajemne pobicie odbędą się po świętach.
DZIECINNY PODATEK
Pan Zenobiusz Kawka, stolarz meblowy, jest w tym nieszczęśliwym położeniu, że nie tylko sam lubi wódkę, ale żonę ma również wysoce trunkową. Zdawałoby się, że wspólne upodobania powinny się przyczyniać do harmonii małżeńskiej, jak jest jednak inaczej, mieliśmy sposobność usłyszeć wczoraj w sądzie grodzkim przy ul. Długiej.
Pan Zenobiusz, miły starszy pan, bardzo starannie ubrany, z lekka ochrypniętym głosem złożył sądowi takie zeznanie:
- Nie ma nic gorszego, proszę wysokiej procedury, jak baba pijak. Bo w tym jest nienaturalność, czyli wybryk natury. Wiadomo, że wódka, czyli też koniak, a także samo likier są stworzone dla mężczyzn. O wiele tzw. płeć, czyli kobieta, ich używa, niemożebne hece rozrabia. Mężczyzna pod ankoholem albo się kładzie spać, albo płacze rzewnymy łzami nad wszechświatowem kryzysem, albo też poniekąd zamieszkalne otensylia, czyli tak zwane umeblowanie, niszczy. I to wszystko. Poza tym do rany go można przyłożyć. Za to kobieta - wprost przeciwnie. Jak sobie małowiele podchromoli, na konto miłości ma życzenie. Ja, jak mnie tu wysoki sąd widzi, jestem sobie człowiek już w latach, no i ma się rozumieć, co pod tym względem już nie fachowiec. Nie mówię, żebym w ogóle, ale to już nie to, i nie tak często. A ona tego zrozumieć nie może, tylko awanturę toczy. Powiada, że ją zrujnuje, bo podatek od bezdzietnych małżeństw ma być naznaczony i każden będzie się musiał przed rządem co najmniej jednem dzieckiem wykazać, bo inaczej wszystkie rzeczy na furę zapakują i na licytację zabierą. Ja jej mówię: „Władzia ty się mylisz, taki podatek to może być ściągany, ale jak z kogo. Na mnie rząd już dawno pod tym względem przestał liczyć”. A ona nic, tylko swoje.
- No i w rezultacie tej rozmowy poranił pan żonę rurą od piecyka - pyta sędzia.
- Skądże znowu, panie sędzio kochany?! Ja się tylko musiałem bronić, bo ona ostro do mnie, żeby... się przed tem podatkiem ratować. Na razie chowałem się za szafę i cicho siedzę, myślę sobie, ankohol z niej wywietrzeje, to się ode mnie odczepi, ale gdzie tam. Za szafą mnie znalazła i mówi, że żadne lekramacje od dziecinnego podatku uwzględnione nie będą. Na to ja faktycznie wyrwałem rurę z pieca i raz ją przez krzyż przejechałem, i nie miałaby o to do mnie żalu, tylko że się sadze wysypali i całą ją na czarno upaprali, że wyglądała jak merediabeł. Ale ona nie patrzy na to, tylko dalej do mnie. Myślę sobie, jak się temy sadzamy do mojego kołnierzyka dotknie, przepadłem. Sadza się nie wypierze. No i w taki sposób zmuszonem byłem jeszcze ze dwa razy ją tą rurą sztuknąć.
Obdukcja lekarska oraz zeznania świadków potwierdziły winę pana Zenobiusza w całej rozciągłości, potwierdziły jednak i wersje o romantycznych porywach jego małżonki. Wobec tego sąd postanowił skazać pana Kawkę na 2 tygodnie aresztu z zawieszeniem wykonania kary na przeciąg lat dwóch. Pan Zenobiusz szczerze się tem zmartwił, gdyż, jak twierdzi, musi się bronić przed zakusami żony co najmniej dwa razy na tydzień.
WIELBICIEL POLICJI
- Czy oskarżony Bajerski Sylwester przyznaje się do winy znieważenia policjanta?
- Nigdy, proszę Najwyższego Sądu. Jak to, ja miałbym znieważać władzę? Przecież to jest stróż bezpieczeństwa, on pilnuje mienia obywatela przed złodziejami. Mróz nie mróz, deszcz nie deszcz, na ulicy stoi i tylko przyuważa, czy kto gdzie jakiej grandy nie uskutecznia. Kiedy ja i Najwyższy Sąd już w domu śpiemy, władza na rogu się fatyguje i baczenie daje, żeby pijane osobniki przechodniów nie zaczepiali i zanieczyszczenia tretuarów nie robili. Albo z temi samochodami. Kto by, proszę szanownej instalacji, przez ulicę mógł przejść, żeby nie czuwająca policja, co każdego jednego szofera jednem machnięciem pałeczki przytrzyma? Przykro pomyśleć, co by było bez policji. Toteż, jakby kto przy mnie ośmielił się ubliżyć władzy i budowlanem materiałem, używanem przez zdunów, ją nazwał, ja bym mu, pętakowi, oczy wyjął, ja bym z niego befsztyk i siekany zrobił. Nie wolno, psiakrew, znieważać tych, co się za nas poświęcają, deszcz nie deszcz, mróz nie mróz...
- To wszystko bardzo piękne, ale szkoda, że pan w życiu nie stosuje tych zasad, bo, jak widać z załączonego protokołu, postępuje pan wręcz odwrotnie.
- Nie może być!
- Widocznie było. Bo protokół mówi wyraźnie: „Zatrzymany w komisariacie za opilstwo Bajerski Sylwester nie chciał wejść za kratki, ale stawiał czynny opór, używając brudnych wyrazów...”
- Do policji? Ja? Wykluczone. Przecież ja bym się dał porąbać w kawałki za każden jeden komisariat w Warszawie, a także samo na Pradze...
- „oraz wierzgając, kopiąc, gryząc i łamiąc poręcz od ławki. Umieszczony wreszcie za kratkami podburzał innych aresztowanych alkoholików do rozebrania pieca i zdemolowania tymczasowego aresztu. W końcu, zrzuciwszy z siebie odzież i namówiwszy do tego pozostałych zatrzymanych, tańczył wraz z nimi, miotając obelgi pod adresem pilnującego aresztu klucznika”.
- Przepraszam szanownego pana sędziego, ale kto to wszystko robił?
- No któż by? Oskarżony!
- Bajerski?
- Rozumie się.
- Sylwester?
- Sylwester.
- Syn Teofila i Bibliany?
- Tak jest.
- Wygląda na to, że ja. Ale nie wierzę! Zresztą... możliwe. Straszna rzecz, co ta wódka z człowieka robi. Jak ja mogłem się do gołego rozebrać, kiedy flanelową koszulkie noszę, której za nic nie zdejmę przed pierwszym kwietnia, inaczej taki katar mnie łapie, że rady sobie dać nie mogę. A wtedy nic! Widocznie musiałem być mocno pijany i znakiem tego proszę o zastosowanie tej okoliczności łagodzącej.
- To jest raczej okoliczność obciążająca. Nie trzeba pić wódki... to się nie będzie robiło awantur. Skazuję Sylwestra Bajerskiego na jeden miesiąc aresztu - rzekł surowo sędzia.
Pan Bajerski myślał chwilę, po czym, machnąwszy ręką, powiedział:
- Trudno. Za kochaną policję chętnie posiedzę. Bo to deszcz nie deszcz, mróz nie mróz, na rogu stoi i przyuważa!
140 BANIEK
Jak niebezpiecznie jest czasem leczyć się z grypy domowymi środkami, słuchając amatorskich rad sąsiadów, niech posłuży za dowód smutna sprawa kamasznika, pana Marcelego Pszczółkowskiego, odbyta wczoraj przed sądem grodzkim przy ul. Długiej.
Pan Marceli kaszlał od dłuższego czasu, w kościach go łamało i w ogóle czuł się bardzo źle. Sąsiad jego przez ścianę, p. Antoni Bobek, elektromonter, nie mogąc słuchać po nocach kaszlu p. Marcelego, zaczepił go rano w korytarzu i rzekł:
- Panie Pszczółkowski, na grypę tylko bańki, każ pan ich sobie postawić sztuk tak ze sto czterdzieści, a na rano będzie pan zdrów jak ryba.
Pan Pszczółkowski posłuchał rady, ale, nie mogąc skompletować dostatecznej ilości baniek, których zebrał tylko czterdzieści, zwrócił się o pomoc do dobrego sąsiada.
Co z tego wynikło opowiedział pan Marceli sądowi w następujących słowach:
- Pan Bobek baniek nie posiadał, znakiem tego kazał mnie wziąść duży słój i powiedział, że on wystarczy za setkie baniek. Faktycznie w tem słoju moja żona kwasiła pięćdziesiąt dużych hrubieszowskich ogórków, takiem prawem rachonek się zgadzał. Ponieważ nikt inszy słoju do pleców przystawić mnie nie umiał, pan Bobek sam się tego podjął. Kazał mnie kupić butelkie leczniczego spirytusu, zrobił z waty pochodnie, oblał i podpalił. Myślałem, proszę wysokiego sądu, że skonam, jak mnie słój na plecach postawili, na dobitek od pochodni firanki się zajęli. Ja leże ze słojem z tyłu i nie wiem, co robić. Firanki się palą, słój mnie ciągnie jak cholera, a pan Bobek mówi, że galanteria rzecz nabyta, a zdrowie przede wszystkim, i dawaj mnie przystawiać naokoło słoju jeszcze czterdzieści zwyczajnych baniek. Żona firanki ugasiła, całe mieszkanie wodą zalała. Ja leże pod kołdrą ze słojem na plecach, ciągnie mnie jak nagła krew i czekam, co będzie dalej. Dziesięć minut minęło i przepis każe bańki zdjąć. Proszę o to żonę, ale słaba kobieta nie mogła dać rady, tak się słój do mnie przyczepił, że ani rusz go oderwać. Żona ciągła, dzieci ciągli, pogrzebaczem podważali, nic. W taki sposób widzę, że krewa, bo pod słojem mam guz z pół metra wysokości. Jak tak dalej pójdzie, na całe życie garbatym się mogię zostać. Posyłam po pana Bobka, ale mnie powiedzieli, że pojechał do zajęcia, bo na noc robi. Rozpacz mnie ogarnęła, żona przeklina, dzieci płaczą, a ja ze słojem latam po mieszkaniu jak głupi i cierpię. Dopiero zawołałem z dołu stróża, któren udzielił mnie pomocy.
- W jaki sposób?
- Kopnął w słój tak, że łbem pod łóżko wleciałem. Ma się rozumieć pokaleczyłem się przy tem coś niecoś.
- A więc przez zemstę pobił pan potem poszkodowanego Bobka?
- Poniekąd tak jest, ale nie o firanki, nie o spirytus, nie o pokaleczenie mnie się rozeszło, tylko o to, że nie pomogło. Kasłałem potem trzy razy tyle, więc, znaczy się, musiałem łachudrę nauczyć, że jak nie wie na pewno, nie ma prawa domową medycyną się zajmować.
Sąd stanął na stanowisku, że pan Pszczółkowski zareagował jednak zbyt silnie, i skazał go na tydzień aresztu z zawieszeniem do 3 lat.
MAŁŻEŃSTWO KOLEŻEŃSKIE
Dwaj sympatyczni cyrkowcy, panowie Konstanty Wasiak i Franciszek Boratyński, postanowili dokonać wynalazku, który by pozwolił im żyć względnie wygodnie bez zbyt ciężkiej pracy, o którą jest zresztą obecnie wściekle trudno. W tym celu buchnęli gdzieś dziecinny wózek i wypożyczyli za 50 groszy dziennie dwuletniego chłopczyka.
Pan Franciszek, starannie wygolony, wdział na siebie nabytą okazyjnie na Kercelaku aksamitną suknię damską, skromny, ale gustowny kapelusik, i wdziawszy ten strój wyglądał na podupadłą inteligentkę.
Jego przyjaciel przyozdobił się w okulary o ciemnych szkłach, wypłowiały surdut i, popychając przed sobą wózek, w którym beztrosko bawiło się dziecko, poszli w miasto pukać do miłosiernych serc.
Przechodniów wzruszał bolesny widok tragicznej rodziny zredukowanego „buchaltera magistrackiego”. Litościwych ludzi w Warszawie nie brak, toteż spółka prosperowała znakomicie, tak że zmuszona była podwyższyć gaże dziecku, które zresztą spisywało się świetnie, nazywało przybranych rodziców mamą i tatą i płakało, kiedy to było potrzebne. Trzeba przyznać, że wspólnicy dbali o swoje maleństwo bardzo, jednając sobie jego zaufanie chałwą i irysami.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że powodzenie rozzuchwala. „Tragicznej matce” zachciało się robić pończochę na drutach, żeby podkreślić w oczach publiczności swoją nadzwyczajną pracowitość. „Mąż” odradzał to „żonie” twierdząc:
- Idźże, łachmyto, drakie zrobisz ze siebie i ze mnie i te niewinne dziecinę skompromitujesz na całe życie. Przecież nie umiesz pończochów odwalać.
Jednak, jak w każdym małżeństwie, kobieta zwyciężyła i już nazajutrz przy wózeczku na progu zamkniętego sklepu nieopodal Filharmonii zasiadła z robótką w ręku. Praca jednak tym się różni od bezczynności, że męczy, toteż manewrowanie drutami tak wyczerpało pana Franciszka, że musiał co chwilę sięgać do ukrytej w głębi wózeczka butelki ze sznapsem. Gest ten zauważył przechodzący wczoraj p. Eugeniusz Bojarski i zaintrygowany wprawą, z jaką żona zredukowanego buchaltera wchłania w siebie płyny, strzykając potem śliną na jezdnię, przystanął za murem.
W następnej chwili usłyszał, jak mąż mówił do żony:
- Boratyńszczak, miarkuj się, draniu! Moją połowę flachy napoczynasz.
Na to połowica odrzekła chrapliwym barytonem:
- Ślubnej żonie żałujesz, łobuzie?! Ja muszę pić więcej, doktor mnie kazał, bo dziecko karmię.
Pan Bojarski, oburzony do żywego, pośpieszył po policjanta. Na jego widok rodzina rzuciła się do ucieczki, porzucając wózek. „Buchaltera” policjant ujął, ale „matka”, z dzieckiem na ręku, pozostawiła wkrótce goniących o kilometr za sobą. Ale w sądzie grodzkim „małżeństwo” się zeszło i opowiedziało szczerze dzieje swego pożycia.
Sędzia z pobłażliwym uśmiechem zawyrokował tydzień aresztu.
WIADOMO - STOLICA!
- Patrz pan, panie szanowny, Hitler powiedział, że na miejscu Warszawy kartofle będą rośli, i faktycznie pełno tu kartofli, ale ze słoninką...
- Rzeczywiście, na każdej budce napis figuruje: „Zsiadłe mleko z kartoflami”.
- Nie jego robaczywa, w ząbek czesana głowa, Kobyłkie czy insze Piaseczno z Warszawy zrobić. Gdzie stolica była, tam stolica została.
- Coś nie coś, ale gront, że warszawiaki fasonu nie stracili. To wszystko apiać się odremontuje. Zaraz na drugi dzień, jak tylko szkopów cholera stąd wzięła, pierwsze budki w Jerozolimskiej alei stanęli, gdzie skromne, ale pożywne zagrychę można było dostać pod ćwiartkie „karbitówki”.
- Przepraszam pana szanownego, a co to takiego?
- Nie słyszałeś pan? Bimberek z „karbitu” robiony.
- Co pan mówisz?
- To, co pan słyszysz. Warszawski wynalazek.
- I niezły?
- Nie najgorszy. W smaku pomarańczówkie przypominał.
- A siłę przepisowe posiadał?
- Owszem, bo ciut-ciut kwasu solnego dolewali.
- I dla autonomii ludzkiego ciała był nieszkodliwy?
- Tego detalicznie panu szanownemu nie powiem. W każdym bądź razie wody po nim pić nie było wolno, bo gaz uderzał, tak że o nieszczęśliwy wypadek z ogniem było nietrudno.
- I teraz go jeszcze tu sprzedają?
- Gdzieniegdzie, ale tylko dla znawców, a tak, to monopolowa odchodzi, i to mocno.
- A zakąski są odpowiedzialne?
- Panie, bo się obrażę. Wiadomo - stolica. Wszystko pan w tych budkach dostaniesz. Od „polskiego kawioru”, czyli kaszanki, do łososia i kurczaków z mizerią. Na żądanie zrazy nalesońskie z grzybkamy też mogą być.
- No, to może rąbniem po jednem dziecinnem pod ten polski kawior?
- Jeżeli ma się zrozumieć koniecznie, to ja się nie odkażę, ale pan szanowny pozwoli się zapoznać, bo salonowe alibi przede wszystkim. Piecyk jestem, Teofil, warszawski rodak z dziada pradziada.
- Kitwasiński się nazywam, także samo nie z Grójca, tylko że w obecnem czasie w Łodzi mieście w charakterze spalonego zamieszkuje. Teraz w Warszawie orientacji nie posiadam, a mam życzenie fotografie do ledykimacji sobie uskutecznić. Nie znasz pan jakiego fotografisty?
- Owszem, mogie pana zaprowadzić, to niedaleko stąd. Ma się zrozumieć po obecnej warszawskiej modzie, na świeżem powietrzu. Prześcieradło na ścianie wisi, aparat na tretuarze stoi, zajmujesz pan miejsce na krześle i w trymiga zdjęcie zrobione. Po mojemu, to nawet lepszy system niż dawniej, jeżeli się na przykład rozchodzi o tak zwaną fisharmonię małżeńskiego pożycia.
- Niby jak to?
- Bardzo zwyczajnie. Kto najwięcej się fotografuje? Młodziaki od ślubu. Każda jedna panna młoda musi w ślubnem welonie na portrecie dać się odrobić i w tem celu młodego małżonka do fotografisty taszczy. Każden jeden pan młody, po większej części, jest troszkie na gazie. Na dobitek kołnierzyk go pije, półkoszulek go gniecie i w ogólności jest mu gorąco jak wielkie nieszczęście. A tu fotografista elekstryczne lampę przed samą mordą mu zapala, druga w szyję go niemożebnie piecze, tak że chłopina nos ma czerwony, oczy przymrużone i na portrecie jak zapijaczona ofiara losu wychodzi. Potem całe życie ma złamane, bo żona, co na te ślubne fotografie rzuci okiem, to litanie mu czyta i zapytanie uskutecznia, dlaczego za takiego oliwę wyszła, któren już w dniu ślubu na nałogowego ankoholika wyglądał.
A z chwilą kiedy się zdejmamy na świeżem powietrzu, takie niebezpieczeństwo już nam, panie szanowny, nie zagraża.
- Możliwość.
- A w ogólności wszystko jest ulepszone. Chcesz pan, dajmy na to, manikure czy pedikure sobie zrobić, nie potrzebujesz pan po sklepach się rozglądać, budka na środku ulicy się znajduje, w której tak panu ręce i nogi podszykują, że najbliższa rodzina pana nie pozna. I nie nudzisz się pan przy tej robocie, bo bufet na miejscu się znajduje. Zwłaszcza poniekąd przy wycinaniu odcisków to wielkie znaczenie posiada. Powiedzmy z niemożebnego bólu pan mglejesz, ratunek jest, jak to mówią w trymiga. Angielkie czystej pan wypijesz, foremkie nóżek na zimno opendzlujesz i przytomność wraca.
- A po cholerę?
- Co po cholerę? Nóżki?
- Nie, ten pedikur.
- Warszawiak i jak ciemna masa z głębokiej prowincji się wyraża, jak pragnę zdrowia. Kultura i sztuka nasz do tego zmusza i rozchodzi się o to, żeby na złość zrobić Hitlerowi, któren warzywo na Marszałkowskiej ulicy chciał sadzić.
- A skoro jeżeli tak, to chodź pan na pedikur.
NA WŁASNĄ RĘKĘ
Spotkałem wczoraj pana Walerego Wątróbkę. Nie widzieliśmy się przeszło 5 lat. Nie zmienił się prawie wcale, nawet stał przy latarni. Było to wprawdzie tylko wspomnienie latarni - sama podstawa. Reszta leżała obok w błocie, ale pan Walery był cały. Uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce, po czym zapytałem o zdrowie pani Gieni.
- Owszem, nie można powiedzieć, zdrowa jest, nawet może ciut-ciut zanadto, bo morda się jej ani na jedną minutę nie zamyka.
- No, a jakże tam szwagier Piekutoszczak?
- Nie mówmy o tem łachudrze, z nerw wychodzę, jak o niem słyszę.
- A cóż on takiego zrobił?
- Całe wojnę się z łachadojdą męczę, przez jakie setkie łapanek go przeprowadziłem, a teraz mnie taki wstyd uskutecznił.
- Wstyd? Co pan mówi?
- Przez niego nieraz ja bym w czapkie od szkopów dostał, bo to lebiega, niewidymka, za grosz orientacji nie posiadająca. Raz, na przykład, zapychamy przez Kierbedzia „oczkiem”.
- Jak to „oczkiem”?
- Tramwajem „21” co na Targówek chodził i w tem trakcie ktoś krzyknął: „łapanka”. Motorniczy przyhamował i wszyscy pasażerowie chodu, ale gdzie tu zjeżdżać? Most z dwóch stron przez „blondynów w blaszanych kapeluszach” obstawiony... Jednem słowem ciemna mogiła. Ale patrzę, że środkiem mostu pogrzeb na Bródno posuwa, i mówię do szwagra: „Chodź, Feluś, żałobne rodzine będziemy odstawiać”.
No i ma się rozumieć, wpasowaliśmy się w orszak. Ale szwagier jak to szwagier, zaczem tylko smutne miny robić, chustki brudne jak wielkie nieszczęście z kieszeni wytaskał, oczy sobie zakrył i dawaj rozpaczać rzewnemy łzamy po tem nieboszczyku. A jęczał tak i dech wypuszczał, że aż się wdowie, co przed niem szła, welon wiwał.
No i co z tego wyszło? Patrzę za chwilkie, nie ma go. Rozglądam się po całem moście i widzę, że on nie za karabanem, tylko za wozem węgla idzie z mordą zasłoniętą i rozpacza w dalszym ciągu, tak że go przy cerkwi na Pradze słychać. Już szkop do niego leciał i zabrałby go jak barana do budy, żebym go w ostatniej minucie nazad w orszak nie wciągnął. I tak stale i wciąż z niem miałem.
- No dobrze - przerywam - ale miał pan opowiedzieć o wstydzie, który świeżo panu zrobił...
- Zaraz, nie tak galopkiem, będzie i o wstydzie. Z tem wstydem to było tak. Parę dni temu w tył poszliśmy ze szwagrem Warszawę odbudowywać. Porobiliśmy z godzinę przy gruzie na Marszałkowskiej ulicy, aż tu szwagier zaznacza do mnie: „Uważasz, Walerek, nie spodoba mnie się ta robota. My musiemy na swoje rękie ten remont naszej kochanej Warszawy zacząć, i to nie od ulicy, ale od piwnic. W piwnicach węgla do cholery i trochę się znajduje i w ten deseń o nieszczęście nietrudno. Dom już będzie na cacy odświeżony, a tu ktoś przez tak zwane nieuwagie zapalonego papierka do piwnicy wrzuci i wszystko apiać się sfajczy. Tak nie można, najsampierw trzeba węgiel usunąć.
Myślę sobie, może i ma racje... Poszliśmy do jednego podwórka, zaglądamy do piwnicy - węgiel jest. Przyuważył gdzieś szwagier Piekutoszczak jakiś wózek i dawaj węgiel wyciągać. Ruszyłem dwa-trzy razy łopatą, patrzę, a tam pod miałem walizka siedzi. Otwieramy, w środku ciuchy. Jakieś fraki na zawiasach, futra i insza galanteria męsko-damska. No cóż, zostawić tego nie można, bo jak słońce przygrzeje, mole się w garderobę wdać mogą... No i znakiem tego nie było inszej rady, tylko trzeba było to zabezpieczyć. Ale jak to zrobić? Z walizką przenieść nie można, bo milicja pomyśli, że to zaszabrowane i do mamra gotowa nas wsadzić. Wtenczas szwagier doradził, żeby wziąść wszystko na siebie. No i ma się rozumieć przebraliśmy się. Ja za derektora w futrze i celindrze, a szwagier damskie salope na łososiach na siebie wsadził, kapelusz ze strusiem piórem, gumowe pepegi na nogi i wachlarz jeszcze cholera wziął pod pachę. Faktycznie wyglądał na zbankrutowane hrabinie.
Trochę się ludzie za nami na ulicy oglądali, ale możebyśmy się jakoś dostali do domu, żeby nie to, że się szwagrowi rozmawiać parle franse zachciało. Zaczął piskliwem głosem barłożyć: „Pardą, antre pur le dam, wagon restaurant” i temuż podobnież. Ale mu się koniec końców wszystko pokiełbasiło i wyraził się: „Hande hoch!”. Ktoś to usłyszał i krzyknął: „Trzymać foksdojczów”. My, ma się rozumieć, chodu, a publika za namy. Ganiali nas przez Królewskie, Karowe, naokoło po ślimaku do samego mostu. Tam nasz dopiro przytracili, rozpięli szwagrowi salope, patrzą, a on pod damskiemi desusami szelki i spodnie w paski posiada. No wtenczas już wszyscy byli pewne, że jesteśmy przebrane szkopy, i bylibyśmy ciężki wycisk dostali, tylko że nasz wojsko odbroniło. W milicji przyznaliśmy się, jak na spowiedzi, co i jak było, będziem mieli sprawę sądowe.
I przez kogo? Przez szwagra, któremu na swoje rękie odbudowywać Warszawę się zachciało. Od tej pory powiedziałem sobie: samodzielnie, na własne rękie, palcem nie ruszę. Niech inżyniery kompinują, co i jak ma być. Pójdzie to może trochę wolniej - ale za to będzie pewniejsze, proszę obywatela!
OKAZYJNA JAZDA
Na okazyjne auto „przez most na Pragę” czeka się przy zbiegu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej w grupie podróżnych, wymachujących przyjaźnie teczkami i walizkami w stronę każdego przejeżdżającego samochodu. Ale wehikuły te mają specjalne zwyczaje. Nie zatrzymują się nigdy przy tęskniących do nich podróżnych. Mijają ich w wściekłym tempie i hamują gwałtownie o kilkadziesiąt metrów dalej. Na ten widok przez tłum kandydatów na pasażerów przebiega jakby iskra elektryczna. Z głuchym jękiem chwytają oni swoje bagaże i ruszają w pogoń, z rozdętymi nozdrzami i szaleńczym błyskiem w nieprzytomnych oczach, tratując po drodze wszystko.
Po chwili nieszczęsna wataha dobiega do dyszącego benzyną potwora, który zazwyczaj tak jest skonstruowany, że dostanie się do środka olbrzymiej skrzyni, stanowiącej jego karoserię, bez zastosowania drabin oblężniczych, bosaków i lin, używanych do wspinaczki wysokogórskiej, wydaje się szczytem niemożliwości.
Ale tak to wygląda tylko na pozór. W ciągu sekundy garść wypróbowanych w bojach o miejsce młodszych zawodników jest już na szczycie. Wciągają za sobą maszyny do szycia, tapczany, fotele-łóżka, wyżymaczki, kufry wielkości wagonów kolejki wąskotorowej i z łoskotem wskakują do skrzyni. Wszystko to się dzieje przy akompaniamencie rozdzierających serce krzyków i lamentów:
- Oleś, pomóż mnie, bo nie widzę.
- Po kole, właź Zosia, po kole...
- Trzy razy już się omskłam...
- Czekaj, dawaj nogie...
Tu obywatel, nazwany Olesiem, przyklęka dwornie przed swoją damą, dźwigającą na plecach pokaźnych rozmiarów piecyk szamotowy i wiązankę rur oraz kolanek. Stawia sobie jej nóżkę na ramieniu i nagłym wyrzutem rozprężonego ciała wysyła cały transport w górę. Z okrzykiem: „O Jezu, zabił mnie” pani Zosia znika we wnętrzu wozu.
Wyprawa jest prawie gotowa. Przybywa jeszcze tylko obywatelka ze szczotką na kiju oraz obywatel, który pragnie przewieźć na Pragę masywne, dwuskrzydłowe, artystycznie rzeźbione w dębie, suto okute brązem drzwi, łącznie z futryną. Szczotkę jakoś umieszczono, ale drzwi wywołały burzę protestów wśród stłoczonych na larach i penatach wędrowców.
- Panie, gdzie się pan tu pchasz z tą bramą, jak pragnę zdrowia?
- Skądżeś pan te drzwi wyrwał, z kościoła czy jak?
- A pańskiej babci zamazany interes. Ja się pytam, czyj ten materac, co go pan wieziesz? Siedź pan, jak panu dobrze. Wygodniak, futrynka mu przeszkadza...
Przy pomocy dziesięciu ochotników spośród przechodniów „futrynka” zostaje wreszcie ulokowana. Auto rusza. Na razie wszystko jest dobrze. Pasażerowie doszli do porozumienia. Zaczynają lekko sobie nawet podżartowywać z wojennych warunków komunikacyjnych i nagle czują, że grunt gwałtownie poczyna usuwać się im spod nóg. Jeszcze chwila i zbite kłębowisko ludzi, mebli, waliz, tłumoków, przechyla się w stronę budki szofera, by za moment runąć jak lawina do tyłu. Nie wytrzymały tego naporu wrota rzeźbione na końcu wozu. Rozwarły się szeroko, by przepuścić szturmującą publiczność. Naprzód wyskoczyła przez nie na jezdnię obywatelka ze szczotką na kiju, za nią jakiś młodzian z „Bitwą pod Grunwaldem” w złoconych ramach, pani z pieskiem i jeszcze koło piętnastu osób obojga płci.
Samochód przystanął, z budki wysiadł szofer i oświadczył, że właściwie nic się nie stało, tylko mu wóz troszkę „podrywa” przy zmianie biegów. Uważać naprawdę trzeba dopiero na zakrętach. „Przy lewym naddać się na prawo”. Teoretycznie wydawało się to łatwe, ale w praktyce nastręczało niejakie trudności. Pozbawieni równowagi pasażerowie chwytali się kurczowo swych sąsiadów, co nie zawsze spotykało się z aprobatą.
- Panie, jak mnie pan jeszcze raz złapiesz za nos, wyjdę z fasonu i będzie krewa. Nie lubię tego, nerwowy jestem, rozumiesz pan?
Skarcony turysta szuka ostoi w sąsiadce z lewej strony, ale już pierwsza próba kończy się dlań tragicznie.
- Nie szczyp się pan...
- Zosia, kto cię uszczypał? - pyta z daleka mąż właścicielki szamotowego piecyku.
- Ten ów, co za mną stoi.
- Jak się pan prowadzisz, dlaczego mnie pan żonę szczypiesz?
- Co proszę, ja tę panią szczypię? W jakim celu?
- Nie udawaj pan greka, nie wiesz pan, w jakim celu mężczyzna szczypie uroczą kobietę?
- Daj pan spokój, urocza to ona jest dla pana, bo pan nie masz innego wyjścia.
- A dla pana jaka jestem? - zaperzyła się pani Zosia.
- Dla mnie jesteś pani wydra na kołnierz od palta.
- Oleś, w ucho go!
- Nie mogie, za daleko stoję. Ale służę ci rurą, kochanie ty moje. Tu pan Oleś wręczył małżonce dwumetrowej długości rurę. Pani Zosia z wprawą ujęła ją za kolanko i grzmotnęła swego przeciwnika w kapelusz. Z rury buchnął potężny, przypominający eksplozję miny słup sadzy. Czarna chmura spowiła świat. Kiedy opadła, okazało się, że wszyscy pasażerowie wyglądają jak silny oddział kominiarzy po ciężkiej pracy wracający do domowych pieleszy. Obywatele spojrzeli po sobie i rzucili się na pana Olesia. Na szczęście szofer krzyknął: - Brukowa, wysiadać!
Samochód przystanął. Okazyjna jazda była skończona. Kominiarze porwali swoje paczki i, lekko się tylko otrzepując, pobiegli do domów.
POWITANIE KIERCELAKA
- Ani woda, ani ogień, ani giestapo nie pomoże - gdzie był Kiercelak, będzie Kiercelak. - Tymi słowy odezwał się do mnie pewnego sierpniowego popołudnia, podczas okupacji, sympatyczny mój znajomy, pan Teoś Piecyk.
Staliśmy przy zbiegu Chłodnej i Towarowej i patrzyliśmy w głąb placu Kercelego, który właśnie likwidowano. Roiło się tam od zielonych żandarmów, szarych wehrmachtowców i tajniaków w ceratowych płaszczach, którzy ładowali na auta zagrabione towary, z wściekłością rąbali stragany, tworząc z nich na środku wielki płonący stos. Stojące na Ogrodowej „budy” zabierały na Skaryszewską handlujący naród. Zdawało się, że ostatnia godzina przyszła na popularne warszawskie targowisko, gdzie w latach rozkwitu dostać można było wszystko od flaków „z pulpetamy” do mało używanego forda, nie mówiąc o takich specjalnościach, jak rasowe gołębie, garderoba męska, gramofony, zegarki bez werków, broń palna, pokarm dla złotych rybek itp. Mówiono, że gdyby ktoś zapragnął kupić tam nawet bengalskiego tygrysa, usłużni kupcy miejscowi dostarczyliby mu go z ogrodu zoologicznego.
Niemcy specjalnie nosili na wątrobie Kercelak. Tu bowiem na drugi już dzień po wydaniu zarządzenia o stemplowaniu stuzłotówek, pojawili się zaopatrzeni w przepisowe pieczęcie i poduszki przepojone tuszem „bankierzy”, uskuteczniający stemple identyczne, od ręki, bez żadnych biurokratycznych formalności, za „jedyne 15 złotych”. Tu przy budce z gorącym bigosem stał sympatyczny blondyn, który oferował przechodniom „autentyczne” niemieckie „ausweisy”.
- Każda jedna osoba wpisuje w ten ów dany ajswajs swoje właściwe imiono i nazwisko i już nie czuje się zmuszona pryskać z tranwaju czyli tyż bazaru, o wiele nawet ktoś krzyknie „łapanka”. Taki naturalny ajswajs z prawdziwem podpisem gienierał-gubernatora Fiszera oraz również także samo poniekąd dwoma kogutamy nie kosztuje u nas „górala”, nie kosztuje pół, tylko jedyne sto złotych. Kto ma życzenie posiadać trzeciego koguta, czyli tyż wronę, możem to uskutecznić za dopłatą na koszta 25 złotych. Stówka nie majątek, a nerwy trzeba szanować!
I oto parę dni temu znalazłem się znowu na Chłodnej. Wieszcze słowa pana Piecyka sprzed dwóch lat ziściły się. Wśród opalonych ruin okolicznych domów stoi Kercelak zmartwychwstały, nowy, pulsujący życiem, rozbrzmiewający dawnym prawie gwarem. Nie ma oczywiście jeszcze dawnego rozmachu, przypomina chorego, który, wstawszy z łoża boleści, stawia pierwsze kroki. Wiele dziedzin jeszcze znajduje się w powijakach, wiele zdaje się pochłonął bezpowrotnie ocean płomieni. Trudno już teraz o takie na przykład sceny, dawniej codzienne:
- Proszę pana, ja tu w przeszłem tygodniu kupiłem u pana samiczkę dla swojego kanarka.
- Możliwość, no to co? Lekramacje pan wnosi, niezadowolony pan z niej, źle się prowadzi?
- Nie to, tylko nie wiem, co się mojemu „Maciusiowi” stało. Jak był sam, śpiewał prawie bez ustanku, a teraz nie zapiszczy nigdy.
- Może się pierzy?
- Nie, nie pierzy się.
- W takim razie musi być przeżarty. Dmuchał mu pan szanowny w piórka? Żółte ciało posiada?
- Nie oglądałem, ale nie przypuszczam, żeby to było powodem jego milczenia, bo karmię go ściśle według pańskich wskazówek. A mimo to siedzi osowiały na grządce, patrzy na samiczkę i ani się odezwie.
- Jak to, patrzy na samiczkie? W jednej klatce ich pan trzymasz?
- No naturalnie.
- I pan chcesz, żeby samiec śpiewał?
- A cóż to ma jedno do drugiego?
- Starszy człowiek, jak pragnę zdrowia, i życia nie zna. A pan szanowny taki znowu i wesoły, jak żona w domu przebywa. Śpiewać się panu chce i skikać po mieszkaniu? Niech ja skonam, że nie. Uszy pan po sobie położysz, gazetą się pan zasłonisz i tylko się uważa, żeby głęboki talerz na łeb człowiekowi nie zleciał. Nie mam racji? Ale niech tylko małżonka na tętniaki wyjadzie, zaraz inszy humor przychodzi, gramofon się nakręca, koleżków sprowadza, sznaps i zakąska na stole figuruje. Prawdziwe życie się zaczyna. Czyż wszak nie?
- Myśli pan, że i kanarki też tak?
- Toczka w toczkie tak samo. Stworzenie również swój rozum posiada. A mężczyzna, czy w kanarejskiem czy ludzkiem rodzaju, zawsze mężczyznom się pozostaje i nie lubi, żeby mu małżonka nade łbem siedziała. Dlatego tyż, o wiele pan chce, żeby pański „Maciuś” głos odzyskał, zabierz pan od niego żywo te damskie towarzystwo. Mam tu odpowiedzialne klatkie z firaneczkamy i wanienką w sam raz dla żony pańskiego kanarka. Klient, wytargowawszy cenę, nabywa wytworną klatkę, ale pan Wawrzyniec Kolanko, znany w szerokich kołach handlowych Kercelaka pod pseudonimem „Koguś”, proponuje mu jeszcze dodatkową transakcję.
- Panie szanowny, mam tu jeszcze wyjątkowe okazje. Amatorska rzecz za bezcen. Pięćset złotych kosztowała, a teraz za pięćdziesiątaka można ją kupić.
- Cóż to takiego?
- Mówiąca papuga.
- I dlaczegóż to tak tanio chce ją pan sprzedać?
- Bo feler posiada.
- Jaki?
- Ptak oprócz tego, że publicznem wyrazem się odzywa, lubi jeszcze wołać: „Filipek, dawaj glinę”. To nas może na policyjne nieprzyjemności narazić, ale z tego widać, że drób jest faktycznie uzdolniony.
Mimo to klient nie chciał kupić papugi. Wydawała mu się mała.
- Czego? Mała? - odrzekł na to obrażony właściciel. - To kup pan sobie bite gięś albo indyczkie, będzie większa. Tu zaraz na lewo przekupki sprzedają. Łatek galarowy, psia jego nędza. Zoologiczny artykuł na wagie chce kupować!
Na razie ptaków na Kercelaku nie widać, ale wrócą wraz z jego filiami rozsianymi dziś tak hojnie po pryncypalnych ulicach Warszawy.
KSIĄŻĘ W PRZEŚCIERADLE
Spłakaliśmy się z Gienią rzewnemy łzamy, jakieśmy się dowiedzieli, że niejakie Duńczyki zamierzają nam nowe figurę księcia Józefa fondnąć, zamiast tej, którą szkopy Warszawie zaszabrowali. Więc o wiele są jeszcze na świecie takie honorowe faceci, co drugi raz za te same pieniądze skradziony pomnik mają życzenie dostarczyć, myślę, że się nie obrażą, o wiele jem troszkie pogrymasiem.
Stara figura była, owszem, nie można powiedzieć, odpowiedzialna. Książe Józef jak żywy, koń także samo - nie wyścigowiec, ale obleciał. Tylko z tem oszczędnościowem ubraniem było coś nie bardzo w porządku. Książe Józef, jak wiadomo, z zamożnego domu pochodził i ubrać się miał w co, znakiem tego nie ma prawa chyba w prencypalnem ponkcie miasta w charakterze gołego mortusiaka, jakby się na kartki ubierał i od Unry parę metrów flaneli w prezencie otrzymał, figurować! Mam racje, czy też wszak nie?
Są dranie ludzie w Warszawie, które mówią, że było jednego razu tak, że książę ciut-ciut pod muchą, w samem tylko prześcieradle na konia skoczył i z plaży Poniatówki do gienieralnego sztabu tak letko ubrany zasunął, i podobnież na te pamiątkie w ten deseń przez jakiegoś zagranicznego rzeźbiarza odrobiony został.
Ja tam nie wierzę, żeby tak mogło być. Ale nawet o wiele było, no to co? Poniatoszczak ułan był, chłop równy jak rzadko, mógł sobie czasem pozwolić. To co? To mamy mu teraz parę set lat dokuczać? Kto ma prawo? Chyba rodowita, właściwa żona, ale książę nie frajer, w kawalerskiem stanie do końca życia się znajdował. A teraz, o wiele się rozchodzi o ścisłość, to pomnik na świeżem powietrzu postawiony musi jednakowo służyć na wszystkie cztery pory roku.
O wiele mężczyzna jak lalka nikogo nawet w kąpielowym ręczniku razić nie może letnią porą, na jesieni, czyli też w zimie wygląda jak ofiara losu. A czasem nawet zabradziażenie spokoju publicznego i zatrzymanie ruchu kołowego może wywołać.
Parę lat przed wojną dwóch zagazowanych na pestkie warszawskich rodaków przechodziło koło pomnika. Śnieg padał jak wielkie nieszczęście, bo to było przed Bożem Narodzeniem. Jak te zalane faceci zobaczyli, że książę Józef na bosaka w prześcieradle na ulicy siedzi i jeszcze konia pałaszem poganiać musi, taki żal ich za serce złapał, że jesionki pościągali, na pomnik wleźli i dawaj Józia ubierać. A że było ślizgo, co i raz na mordę z pomnika zlatali. Ma się rozumieć draka się na ulicy z tego zrobiła, gliny nadlecieli i do mamra tych litościwych ankoholików zabrali. Do rana żeśmy wtenczas ze szwagrem w „jedynce” na Krakowskiem przesiedzieli.
W taki sposób prosiemy uprzejmie, żeby nowa figura po formie była ubrana. Czapka ułańska, perelina na futrze, także samo mondur. Koń obowiązkowo musi mieć siodło i kantar. O wiele rozchodziłoby się o mosiądz, to z Gienią już załatwione. Dwa rondle i moździerz obiecała. Z tłuczkiem.
SPACERKIEM PRZEZ PONIATOSZCZAKA
Szliśmy z panem Piecykiem nowo otwartym mostem. Wśród tłumów warszawiaków, kontrolujących bacznie odbudowę, słychać było różne na jej temat uwagi: „Ogrodzenie brzydsze jak poprzednie”. „Dawniej były liście, girlandki, różyczki, a teraz proste sztachety...” Pan Piecyk poprawił uroczysty sztywniak na głowie i rzekł:
- Jak panu szanownemu na girlandkach i wianuszkach zależy, to na Bródno się pan przejadź. Most ma prawo być wygodny pod względem pieszej i kołowej komunikacji, a girlandki zmuszone jesteśmy na razie chromolić z powodu braku czasu. Ja tyż także samo lubię kute żelazne galanterie, ale dosyć mam zasuwania przez pontoniaka.
Tu pan Teoś spojrzał z góry na opustoszały, zdetronizowany most pontonowy, na nudzących się na nim kilku saperów i dodał pojednawczo:
- Broń Boże, marnego słowa nie powiem, starali się chłopaki, jak mogli, i przeprawa była wcale nie najgorsza, ale na Grójec, panie szanowny, do stolicy ciut-ciut nie pasowała. Na dobitek pieszem przechodniom za dużo cykorii dostarczała. Zwłaszcza poniekąd przy małej wodzie.
Pamiętam raz, wóz, para koni, mebli z sześciu pokoi z kuchnią pod pierwsze piętro nakładzione, wjeżdża na most i całe szerokość zajmuje. Pomocnik furmana na desce siedział i tylnie koła miał nią z górki, hamować. Ale cholerę tam. Zaraz na początku zleciał na zbity łeb, a wóz poszedł na most jak kula. Masz pan pojęcie, co się tam wtenczas wyprawiało. Najpierw szorowali dwie panie starsze z pieskami - jeden jamnik, a drugi japończyk z małym noskiem. Potem leciał wózek z pomidorami i my - dwieście pięćdziesiąt osób, a za namy sześć pokoi z kuchnią na tem wozie. Wyboru nie było - albo do Wisły, albo przed siebie, bez przytomności. Do samej Saskiej Kiępy nas ganiał, zaczem go przyhamowali.
W taki sposób nie możesz się pan dziwić, że na girlandki nie chcę czekać.
- Wszystko dobre, tylko ten kurz potworny, udusić się można... - doleciała nas znowu uwaga jakiejś pani w eleganckim kostiumie.
- Widzisz pan i kurz jem tyż przeszkadza... Jaka taka paniusieczka za jedne nogie na ciężarówce w charakterze łebka wisiała albo przez wysokowodny dwie godziny gęsiego zapychała, to było dobrze. A teraz chociaż jak po Saskiem Ogrodzie spacerkiem sobie posuwa, troszkie piasku w nosie ją z nerw wyprowadza! Jakżeż ma nie być kurzu, kiedy samochody jeżdżą, a most żwierem jest wysypany.
- Można by co prawda troszkę ten żwir polać.
- A po co? Przyjdą deszcze, gradobicia, śniegi to i kurzu nie będzie. W całem ludzie dziury szukają, jak pragnę zdrowia. Tu się cieszyć trzeba, a nie polewać!
W tej chwili mijał nas pochód młodzieży.
Warszawa kocha przyszłość narodu, pan Piecyk patrzył na nią z dumą i rozrzewnieniem, ale na widok transparentu, głoszącego złotymi literami: „Zrodził nas czyn”, trącił mnie lekko łokciem i rzekł z uśmiechem:
- A mamusia to pestki gryzła, tak?
KTO MNIE BIJE
Sale sądowe bywają niekiedy widownią rozdzierających serce tragedii rodzinnych. Weźmy na przykład odbytą w sądzie grodzkim na Lesznie sprawę p. Teofila Zakalca, wytoczoną przeciwko własnemu synowi.
Gdy starszy pan Zakalec stanął przed sędziowskim stołem i płynącymi z głębi zbolałego serca słowy oskarżał syna o znęcanie się nad nim, współczucie, zgroza, oburzenie malowały się na przemian na twarzach wszystkich obecnych.
Tak było aż do chwili, gdy zabrał głos oskarżony...
- To wszystko się zrobiło bez pomyłkie, proszę Sądu Wysokiego.
- Czyż można przez pomyłkę zranić własnego ojca?
- Po ciemku można, panie sędzio szanowny. A to właśnie było po ciemku, bo pan młody zbił lampę krzesełkiem.
- Co za pan młody?
- No... Krupiszeszczak.
- Sąd nie wie, kto to taki.
- A w takiem razie przepraszam i zmuszony jestem wszystko zagaić od początku.
- To zbyteczne, niech oskarżony mówi o samym pobiciu.
- Kiedy jak mówię, o samem pobiciu, to się okazuje, że pan sędzia nie zna pana młodego.
- A czy on ma związek z zajściem między oskarżonym i jego ojcem?
- Rzecz naturalna, że ma, bo żeby się nie był z teściową poróżnił o to, któren ślub ma być pierwszy, czy w kościele po konsystorsku, czy w Gospodarczem Banku, po obywatelsku, nie byłoby całego zdarzenia. A tak, ponieważ, że się poróżnił i rzucił krzesłem w lampę, goście zaczęli się łoić po ciemku. Kto kogo miał pod ręką, grzał, czem popadło. Ja na razie trzymałem się na tak zwanem uboczu, zdjąłem tylko lanszaft ze ściany, i jak mnie kto za klapy, to ja go lanszaftem. Ale w jednej chwili czuję, że ktoś mnie łapie za krawat, no to ja, ma się rozumieć, trzask go z wierzchu widoczkiem, aż mnie się rozleciał, ale tamten nie daje za wygranę, tylko co i raz byka mnie fonduje, no to nie miałem inszego wyjścia, biere go za hale i w nos, w nos! Tamten w krzyk: „Kto mnie bije? Kto mnie bije?” - pyta się. Znakiem tego zmuszony byłem go poinformować: Ja cię bije! Ja cię bije! - mówię - i w kluche go, w kluche. Wtenczas ten ów osobnik znowuż zapytanie mnie robi: „Czy to ty, Toluś?”
Troszkie nieprzyjemnie mnie się zrobiło, bo żem tatusia poznał. Zapalam zapałkie, faktycznie tatuś, cały zajuszony, przede mną stoi. Przeprosiłem go i odsunąłem się jak najdalej, ale za parę minut znowuż ktoś mnie ciągnie za krawat, no to ja go w arbuz i apiać poznaje ojca po głosie.
- A nie kręć że się tatuś jak w przeręblu, bo za ojcobójcę się tu zostanę - i wepchałem go w kupę gości.
I myśli Wysoki Sąd, że na długo! Nie wytrwało może minuty, czuję, że mnie ktoś przypakował w ciemię gzymsem od firanek. Odwracam się, znowuż głos tatusia. To mnie zgniewało.
- Coś się, fater, do mnie przyczepił? Sam jeden jestem na weselu czy jak? Nie masz tatuś drużbów, muzykantów, teścia, nie możesz ich kołatać? No i ma się rozumieć w pierwszej złości wyrzuciłem tatusia przez okno...
- Z którego piętra?
- Z parteru do ogródka... I więcej nic takiego nie było.
Okazało się następnie, że pan Zakalec senior tego właśnie gestu nie może synowi wybaczyć i żąda surowej kary.
Ponieważ większość świadków, gości weselnych, potwierdziła zeznania pana Tolusia, sąd uznał, że oskarżyciel nie występował wówczas w roli ojca, ale w charakterze równouprawnionego uczestnika nieporozumienia towarzyskiego, wobec czego nie mógł sobie rościć pretensji do specjalnych względów ze strony swego dziecka. Dziecko zostało uniewinnione.
TO PAN - NIE HITLER
Jakieśmy ze szwagrem przeczytali, że podobnież jest poważna poruta, że Hitler żyje, tylko mordę ma zmienione przez kosmetyczne kalotechnikie, postanowienie uskuteczniliśmy na swoje rękie go poszukać. Amerykańskie kowboje całe Niemcy przeszukali konno cal koło cala i nie mogli go znaleźć, znakiem tego, gdzieś zagranicą musi się ukrywać i kto wie, czy nie w Warszawie. W każdym bądź razie Warszawę trzeba również wszak także samo przejrzyć, żeby być pewnem, że go tutaj nie ma. A ponieważ, że wierzchem nie umiemy jeździć, wynajęliśmy derożkie i dawaj po Warszawie zapychać szukać łobuza.
Szczęście nam, jak to mówią, sprzyjało i zaraz na drugiej ulicy zobaczyliśmy faceta, któren się nam wydawał bardzo podejrzanem. „Papugie”, czyli oblicze, miał fatalnie pokancerowane, jeden puliczek spuchnięty jak karmelicka bania, limony pod ślipiami, nos poprzecinany tam i nazad, jedne ucho dwa razy większe od drugiego. Szwagier mnie trąca i zaznacza:
- Walerek, zatrzymaj derożkie, zdaje się, że mamy Hitlera.
Wysiedliśmy, pożyczyliśmy od dorożkarza bata, zaszliśmy facetowi od tyłu i ja mówię do szwagra:
- Feluś, jak na ciebie mrugnę, pociągnij podejrzane osobistość przez krzyż kozicą, a ja w tem trakcie za krawat i do milicji.
Jakeśmy podeszli bliżej, byliśmy jeszcze więcej upewnione, bo się okazało, że buty i nogawki miał olejną farbą pochlapane. Mrugłem, ma się rozumieć, na braciszka żony, a ten jak nie przejedzie Hitlerowi grubszem końcem bata przez krzyż pacierzowy, jak nie poprawi po kapeluszu.
Hitler za plecy się złapał i krzyknął:
- O rany gorzkie, kto mnie tak przyiwanił?
No to my widziem, że to chyba nie Hitler, bo za bardzo się po warszawsku odezwał. Nieprzyjemnie się nam zrobiło i mówiemy do niego:
- Pan szanowny pozwoli się zapoznać. Wątróbka jestem Walery, a to jest mój szwagier niejaki Piekutoszczak.
- Bardzo mnie przyjemnie - mówi ten facet. - Rosołek się nazywam, mistrz bokserski dziesiętnej wagi.
- Przez apteczne złudzenie ludzkiego wzroku wzięliśmy pana szanownego za Hitlera, z powodu że twarzyczkie posiada pan ze śladamy poważnej operacji doktorskiej, a także samo konfekcja męska, niemożebnie farbą uszargana, daje nam do zrozumienia, że ma pan zaszczyt być malarzem.
- To nie żadna operacja, tylko po niedzielnem meczu oblicze mam troszkie zmienione, a spodnie i kamasze zupą pomidorową w stołówce mnie jedna ślepa komenda pochlapała.
- A skoro jeżeli tak, to przepraszamy za pardą i nasze najniższe uszanowanie.
- Chwileczkie. Nie mam do panów szanownych żalu o te dwa, trzy baty, bo to drobiazg, ale za to, żeście mnie, łachudry, za szubrawca Hitlera wzięli, ciężko będziecie u mnie przegrane - zaznaczył ten ów bokser i zaczął ściągać jesionkie.
No to my, ma się rozumieć, chodu do derożki i odjazd. Ale on nas dogonił i w obecnem czasie leżemy w domu pod ceratką z wodą gulardową i długo jeszcze będziemy się bojeli na mieście pokazać bo jesteśmy tak zmienione, że każdego jednego z nas ktoś może wziąść za Hitlera.
PYCH NA WODĘ!
Warszawie przybyła przed kilku dniami atrakcja komunikacyjno-sportowa, wznowienie przeprawy łodziami przez Wisłę na Saską Kępę, w miejscu zlikwidowanego mostu pontonowego.
Dzielni nasi wodniacy, pilotujący te jachty, mają niezwykle miękkie serca i do najbardziej nawet przeładowanej łodzi zawsze gotowi są przyjąć jeszcze dwie, trzy osoby, nawet z pokaźnym bagażem.
Wygląda to mniej więcej tak: Dyrektor przedsiębiorstwa, stojący na brzegu, woła do swego pełnomocnika, umieszczonego na łódce:
- No, Józiek, pych na wodę!
- Zaraz, majster, weźmiem jeszcze tych dwóch panów.
Z nasypu schodzą właśnie dwaj zapóźnieni podróżni, dźwigający krawiecką maszynę do szycia. Na łodzi odzywają się głosy protestu:
- Gdzie? gdzie? Tu już nie ma miejsca, są trzy rowery, piec szamotowy i koń na biegunach!
- To wszystko frajer, wczorej motocykl, bieliźniarkie z lustrem i trzydzieści osiem osób przewieźliśmy, to i maszynka się zmieści. Ładujcie się, panowie, tylko żywo.
Ale załadowanie natrafia na pewne trudności, gdyż panowie mają ruchy nieco chwiejne, wywołane najwidoczniej intensywnym oblewaniem świeżo zakupionej maszyny. Wreszcie maszyna zostaje energicznie wbita między pasażerów, którzy krzyczą: „Duszę się” lub „Do wody lecę”, w zależności od zajmowanych miejsc. Dowódca portu woła ponownie:
- Pych na wodę!
I łódź majestatycznie odbija od brzegu. Pasażerowie przypominają gromadę rozbitków siedzących na małej tratwie, pływającej w odmętach oceanu. Jedni z przerażeniem patrzą na poziom wody, równy niemal z burtą. Inni szepcą coś zbielałymi wargami -prawdopodobnie jest to „modlitwa w godzinie śmierci”. Tylko panowie transportujący maszynę zachowują się beztrosko. Jeden obejmuje ją czule i zasypia, drugi objawia pełnię radości życia. Chwyta za burtę i z pieśnią: „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal”, zaczyna huśtać łodzią. Wściekłość ogarnia wszystkich.
- Co jest z tym pijakiem?
- Panie szanowny, co jest? Kup pan sobie kołyskie i huźdaj się pan, ale w domu, nie na łódce. Chcesz mnie pan pasażerów do wody wygruzić. Co to, lato, czy jak? Czterdzieści osób w koklusz chcesz pan wpędzić? Na dobitek za kurs jeszcze nie zapłacone, po wodzie będę dłużników zbierał? - interweniuje kapitan łodzi.
Zgromiony śpiewak cichnie, opuszcza głowę, ale po chwili tak potężna czkawka zaczyna wstrząsać jego jestestwem, że łódź kołysze się nie gorzej niż przedtem.
- Za dużoś pan wody do karbitu dolał, co?
- Dlaczego do karbitu?
- To pan nie wiesz, że bimber z karbitu robią. Wtedy broń Boże z wodą przesolić, bo człowieka rozerwać może jak zapchane karbitówkie.
- Faktycznie, cały syfon wypiłem, po rolmopsach...
- Może być z panem niedobrze. Całe szczęście, że zaraz wysiadamy.
- Wacuś, wysiadamy! - krzyknął współwłaściciel maszyny do swego drzemiącego towarzysza.
Pan Wacław zerwał się, wysiadł... i wpadł po szyję w wodę, do brzegu było bowiem jeszcze parę dobrych metrów. A najgorsze to, że za jego przykładem poszła jakaś bardzo spiesząca się pani w binoklach.
GOERING I BANANY
I znowuż jestem zmuszony pobarłożyć coś niecoś na konto tej sądowej sprawy w mieście Norymbergii. Nareszcie skończyli się rozmówki, parle franse w rękawiczkach i „banany” doszli do głosu. Podobnież Gieryngowi morda ani na jedne minutę się nie zamyka; jak nie szczeka na boku ze swojem adwokatem, to z tem Hessem, co największego wariata struga, pyskuje.
Amerykański glinoszczak, który go w sądzie pilnuje z „bananem”, czyli gumową pałką do leguracji ruchu w ręku, co i raz grzecznie uwagie mu uskuteczniał.
- Te, gruby, przymknij się na parę pięć minut, bo jak nie, to ja cię przymknę - i bananem mu groził. Gieryng faktycznie przycichał na chwilkie, ale jak się glinoszczak odwrócił, znowuż się z Hessem albo tyż z Frankiem w czarnych okularach spomknął i dawaj dalej rajcować.
Tak się raz zaszczekał, że nie przyuważył, że glina z tyłu za niem stoi i słucha. Amerykan stał na razie spokojnie, ale jak widzi, że sam najważniejszy sędzia w białej perudze na niego mrugnął, jak nie przypakuje Gieryngowi przez plecy gumę, jak nie przyfonduje mu drugą.
- O rany gorzkie, jak mnie przyiwanił - krzyknął szkop i za plecy się złapał.
- A coś ty myślał, byku, na co ja mam banana w ręku, do dłubania w nosie? Jeszcze raz się podobnie zachowaj, to cię tak zaprawie, że cię Hitler na tamtem świecie nie pozna. Nie można z niemy inaczej. Już starożytna historia o tem nas poucza za pomocą lanszaftu pod tytułem „Bitwa pod Gronwaldem”, któren świeżo z ziemi został wykopany i teraz malarze go odświeżają.
Kiedyś, przed wojną, wisiał na wystawie na Królewskiej ulicy w głównej sali. Odpowiedzialny widoczek. Ach, jak się tam naparzają Krzyżaki na koniach z jednej strony, nasze na piechotę z drugiej. Tak to jest odrobione, że wytrzymać po prostu trudno, żeby nie skoczyć naszem pomagać. Poszłem tam raz na te wystawę ze szwagrem Piekutoszczakiem, któren znajdował się pod ankoholem, to jak zobaczył, co się wyprawia, listwę od kanapy odłamał i leciał Krzyżaków grzać. Dopiero dwóch woźnych go złapało za hale i na ulicę.
A detalicznie pod tem Gronwaldem to było tak. Zebrali się tam Krzyżaki ze wszystkich stron i dawaj króla Jagiełłę płoszyć, że go w drebiezgi rozbiją. Król w pałatce jak raz siedział ze swojem famieliantem, niejakiem Witoldem, i do wojny się szykował. A tu kołdra, co w drzwiach wisiała, się podnosi i dwóch Krzyżaków wchodzi, pierzynę ze sobą przynieśli, a na niej dwa pałasze.
Król na famielianta spojrzał, a ten znowuż na niego i myślą: „Na cholerę oni te pościel tutaj wnoszą”? A Krzyżaki się ukłonili i zaznaczają:
- Te pałasze, proszę króla, tośmy na to przynieśli, żebyś się król miał czem bronić.
Ten Witold był czarny, kindziorowaty i znakiem tego raptus, poderwał się z krzesła i mówi:
- Władek, drakie z nas robią, nie wytrzymam.
Ale Jagiełło nazad go posadził i zaznacza:
- Tylko bez nerw, ja się tu zaraz z niemy oblecę, i odpowiedź daje, że się te pałasze przydadzą, żeby jem większe knoty spuścić, i tak się stało. Taki dostali wycisk, że zjeżdżali spod Gronwaldu, aż jem się komże wiwali. Na te właśnie pamiątkie jeden malarz, niejaki Matejak, ten lanszafcik uskutecznił. Szkoda, że Hitler nie żyje, bo by go się postawiło do odnawiania, marny podobnież był fachowiec, ale chociaż farby rozrabiać by musiał. No trudno, się mówi, dobrze chociaż, że Gieryng te parę gum dostał.
OPERA W KUCHNI
Panna Koralik, absolwentka wyższych kursów gotowania na gazie, piastująca odpowiedzialne stanowisko „do wszystkiego”, posiada wrażliwą duszę i artystyczne zamiłowania, kocha śpiew i muzykę, codzienne swoje zajęcia traktując jako etap do kariery śpiewaczki operowej. Słucha też namiętnie wszelkich audycji wokalnych radia, nie opuszcza żadnego z występów zespołów rewiowych w „Romie”. Była na obydwu premierach naszej odrodzonej opery, opowiadając potem libretta miejscowej dozorczyni.
- Kochana pani Zając, nie mogie powiedzieć, ładnie było. Zwłaszcza poniekąd spodobało mnie się o tem damskiem fryzjerze, któren wodne ondulacje uskutecznia i bez cały czas śpiewa.
- I nie parzy klejentek rurkamy w szyje?
- Jakoś nie. Ale powiem kochanej pani, że nie ma to jak „Halka”, co ją przed wojną w Wielkiem Teatrze odgrywali. O tej służącej, co to pani opowiadałam, którą panicz na konto wolnej miłości w Zakopanem zbajerował, a później z dzieckiem przy piersi rzucił, a ona do Wisły skoczyła.
- Głupia była dziewczyna, zaczem się topić, o alementa do sądu powinna go była podać. Trzysta złotych na miesiąc jak nic by wygrała.
- O wstyd jej się rozchodziło.
- No to chociaż siarczanem kwasem, czyli tyż ługiem ślipie draniowi chłopu bym wypaliła.
- Tak się to mówi. W Zakopanem ani sądu nie ma, ani siarczanego kwasu dostać nie można, tylko krugom same góry. Zresztą to wszystko na jury - artyści odstawiają.
- Żeby forsę z publiki wyduszać.
- A mnie się to spodoba, i w sercu marzenie takie mam, żeby się za artystkie zgodzić, i głos posiadam odpowiedzialny, i po drekoracjach z dzieckiem chodzić bym potrafiła.
- Faktycznie, nie powiem, głos masz panna Czesia mocny. Lokatorzy już trzy razy do rządcego się skarżyli, że od tego śpiewania sipiać po nocach nie mogą, a ten doktor z drugiego piętra, to podobnież nawet proszenie do komitetu domowego napisał, żeby pannie Czesi troszkie twarz przymknąć. Z dzieckiem chodzić także samo byś panna umiała, a kto wie, czy niedługo nie będziesz, jak z tem węglarzem flankierów nie zaprzestaniesz. Ale to co inszego, a teatr znowuż rzecz druga. Bo co tu dużo będziem gadać, i ubrać się panna nie masz w co, i pod względem urody się nie wykazujesz.
- Coś pani powiedziała?
- To, coś panna Czesia słyszała. Nogi krzywe i dziobów pełna morda.
- Pilnuj pani swego rozkociudanego łba, bo jeszcze jedno takie słowo, a za kok złapie i ze schodów spuszczę.
Ponieważ dozorczyni dorzuciła jeszcze niejedno takie słowo, ale z pięćdziesiąt, niedawne przyjaciółki chwyciły się za fryzury i wzajemnie starały się wybić swymi osobami filongi w drzwiach. Udało się wreszcie pannie Koralik, ale jej chlebodawcy przyprowadzili milicjanta, który wstrzymał dalszy rozwój wypadków.
Epilog rozegrał się oczywiście w sądzie, gdzie zarówno „Halka”, jak jej przeciwniczka otrzymały tylko surowe napomnienie, gdyż powód zajścia był romantyczny - sercowa zazdrość o pięknego węglarza.
WIGILIA TUŁACZY
- Jak tam, panie Królik, święta się panu zapowiadają?
- Owszem, nie mogie powiedzieć, żeby źle. Nie to, ma się rozumieć, co przed wojną, kiedy to siedem potraw obowiązkowo na Wilii musiało figurować: śledź pocztowy z cybulką, zupa grzybowa z gwiazdkamy, szczupaczek po żydowsku, karp na szaro, grzyby smażone w cieście, kluski z makiem i komput.
Teraz będzie troszkie skromniej, ale zawsze nie ostatnio. Na pierwsze - kartkowy ulik w ikrę kopany, na drugie – „Wśród nocnej ciszy”, na trzecie „W żłobie leży”, na czwarte - „Przybieżeli pasterze”, na piąte i szóste jeszcze dwie kolędy, no i ma się rozumieć na zakończenie suszone śliwki od „Undry”. Gwiazdki będziemy mieć w górze nad głowami, bo właśnie wczoraj w nocy dach nam sąsiedzi zaszabrowali.
- No, śmiech śmiechem, jeszcze się tam znajdzie u pana coś niecoś wypić i zakąsić. Dzisiaj rano widziałem, jak pańska małżonka kosz żywności taskała, ryba też była, bo ogon cholerze wystawał.
- Wiadomo, żarty mają swoje miejsce. Jak będzie, tak będzie, ale gront, że u siebie w Warszawie, bo w czterdziestem czwartem roku miałem takie święta, że wrogowi nie życzę.
- A gdzie pan był?
- W tem całem Krakowie.
- No i co, źle panu tam było?
- Owszem, miasteczko sobie nawet niczegowate. Tylko ludzie jakieś dziwne. Zżyć się, uważasz pan, nie można. Przyjęli nas nawet gościnnie, nie powiem. Jeden doktor, bo tam, uważasz pan, co drugi facet to doktor, dał nam pokój w swojem mieszkaniu i na razie było wszystko jak najlepiej, i wiesz pan, o cośmy się posprzeczali? Nie uwierzył byś pan nigdy. Razem ze mną mieszkał Kropidłoszczak, ten dziobaty. Święta szli, no to myślem sobie, nie można tak z założonemi rękami siedzieć, ciężarem być dla społeczeństwa. A że Kropidłoszczak wywiózł z sobą z Warszawy aparacik, no to się go ma się rozumieć ustawiło. Cylinder miedziany, na rury zdjęło się doktorowi mosiężne gzymsa od firanek, ceberek na zacier - i cała fabryka.
Ledwośmy maszynkie puścili, wlata doktor.
- Co tu tak ankohol czuć - się pyta. - Co panowie tu robią?
- A co mamy robić, śmietankie prosto od krowy? Bimber się robi.
- Jak to, u mnie?!
- Tak. A bo co?
Myślałem, że go zła krew zaleje. Za głowę się złapał, zaczął krzyczyć, że go zniszczem, że do więzienia razem z nami pójdzie, i temuż podobnież.
Na razie przypuszczenie zrobiliśmy, że mu się o spółkie rozchodzi. Chcieliśmy go wziąść na trzeciego, bez jednego grosza. A ten nic, tylko żeby się wyprowadzić!
- Niemożebne!
- Skarż mnie Bóg, tak było!
- Faktycznie dziwny człowiek, przecież mógł zarobić „harmonię” pieniędzy.
- I patrz pan, przed samemi świętami musieliśmy się wyprowadzić. Całe szczęście, że się znalazła jedna litościwa profesorowa i wzięła nas do siebie. W Wilie gorzkiemi łzami się zalewaliśmy, jakieśmy sobie wspomnieli choinki za Żelazną Bramą, chłopaków za Herodów przebranych, pasterkie u Fary... Żeby nas pocieszyć ta owa profesorowa kupiła mojemu Józkowi drewnianego konika i pozwoliła mu się niem bawić pod choinką. Józiek konika wrzucił w kąt, wytaszczył skądś swoją własną zabawkie i coś tam koło niej majstruje. My kolędy zasuwamy i widziem, że profesorowa podchodzi do niego, głaszcze go po głowie i zapytanie uskutecznia:
- Co ty tam masz, chłopczyku, co to jest?
- Toto?
- Tak.
- Granat.
- Jak to... granat???
- No, granat ręczny, niemiecki, dziewiątka.
- Pra...pra...prawdziwy?
- A jaki? Lipę bym zabierał z Warszawy - odpowiada Józiek i bawi się dalej.
A paniusia, uważasz pan, fajt i leży - zemglała. No to my dawaj ją, ma się rozumieć, czucić. Wyleliśmy na nią ze dwa kubły wody, zaczem przyszła do siebie. Jak otworzyła oczy i zobaczyła Józia, zaczyna krzyczeć, żeby granat odebrać. Wtenczas ja się odzywam w te słowa:
- Niech się pani szanowna nie obawia, on sobie krzywdy nie zrobi, fachowiec jest. Chociaż ma dziesięć lat, lepiej się z tem umie obchodzić jak niejeden naturalny wojskowy. Po czterdzieści dziennie ich rzucał z barykady na Siekierkach.
A ta się uparła i nic, tylko odebrać, wynieść z domu, bo przyjdą żandarmi, znajdą i będzie nieszczęście. To ja mówię:
- Pani szanowna, jakżeż ja mogie dziecku zabawkie w Wilie pod choinką odbierać? Czy to byłoby religijnie?
A ona krugom swoje, wyszłem, ma się rozumieć, w końcu z nerw i przeczytałem jej fest litanię, żeby się do cudzych dzieci nie wtrącała. No bo rzeczywiście, żeby miał rozpylacz czy „filipine”, rzecz druga - duża sztuka, mogą szkopy znaleźć. Sam był dał pętakowi po uszach, i broń odebrał. Ale mówię panu śmiech nie granat, kurze jajko, jak pragnę zdrowia, i tyle krzyku.
Ponieważ, że mnie obraziła jako ojca dzieciom, zabrałem rodzinę, rzeczy, trzasłem drzwiami tak, że z zawias wyskoczyli i wyszliśmy. Tak, tak. Krakowiaki dobry naród, ale trudny w pożyciu, cykoryjny!
MĄŻ OCZKA ŁAPIE
Jak tylko pan Piecyk wszedł, od razu wiedziałem, że zaszło coś ważnego, i to w nieprzyjemnym rodzaju. A gdy gwałtownym ruchem rzucił mi na biurko jakieś czasopismo, upewniłem się, że znowu zawiniła prasa.
Spojrzałem na barwną okładkę z podobizną efektownej szatynki w lamparcim futrze i odczytałem tytuł: „Moda i życie praktyczne”.
Byłem zdumiony.
- Pan, panie Teosiu, czytuje tygodniki poświęcone modzie? Pan interesuje się tym zagadnieniem?
- Tak - odpowiedział ponuro, ciężko siadając na fotelu. - Tak, pokazuje się, że wszystko powinno się czytać, bo nie wiem, kiedy i w jaki sposób możemy być fatalnie przegrane.
- My, to znaczy kto?
- Znaczy, mężczyźni.
- Nie rozumiem.
- Przewróć pan kartkie i czytaj pan, o tu...
Przeczytałem nagłówek: „W toku naszej ankiety. Czy mężczyzna powinien współdziałać w pracach gospodarsko-domowych?”
Pan Teoś spojrzał na mnie z ironicznym triumfem. Wzruszyłem ramionami, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
- Nic, nic, czytaj pan dalej.
Czytałem. Odpowiedź uczestniczki ankiety brzmiała: „Jestem mężatką od pół roku i udało mi się podzielić z mężem obowiązki domowe tak, że nie jestem wcale „wiecznie” zapracowana, a mąż jest oprany i najedzony, i zupełnie zadowolony, spełniając wiele domowych prac, których nauczyłam go i przyzwyczaiłam wykonywać, a które zdaje mu się, że spełnia z własnego „dobrego serca”.
Pan Teoś splunął symbolicznie:
- Tfu, ciapciak, lebiega niewidymka. Ale to jeszcze nic, jadź redaktor dalej.
Dalej było: „Oto w paru słowach rozkład naszego dnia: Mąż wstaje do pracy o godz. 5’30. Nie budząc mnie, odgrzewa sobie na gazie ugotowaną wieczorem owsiankę...”
Na twarzy pana Piecyka odbiło się coś jakby współczucie:
- Owsiankie, sirota, uważasz pan, wieczorem gotuje, a o piątej rano odgrzewa, i to, uważasz pan, nie dla kaczek, ale osobiście dla siebie. Na śniadanie owsiankie opycha...
Na powiece pana Piecyka zaperliła się łza. Otarł ją szybko wierzchem dłoni i szepnął:
- Ale dobrze tak łobuzowi, zagajaj pan dalej.
„Myje po sobie filiżankę i talerzyk. Ja wstaję o 7-ej...”
- Ona, uważasz pan, o siódmej! Spojrzałem na p. Teosia z wyrzutem:
- Niech pan nie przerywa!
- No dobrze, nie będę, ale nerwy i pana szanownego opuszczą, jak pan przeczytasz troszkie dalej...
„Mąż czyści buty sobie i mnie, często zmywa naczynia, ceruje sobie skarpetki, lubi zamiatać i zaciągać podłogę, zawiesza firanki po praniu, przyszywa sobie guziki i nie wygląda na niezadowolonego...”
- Nie wygląda? Faktycznie nie wygląda. Czasu, cholera, nie ma na wyglądanie. Zaciągnie podłogi, to przepierkie zaczyna, skończy przepierkie, to oczka w pończochach łapie. A ta jego boginia w tem czasie w łóżku leży. Śniadanie jej poda, ona obsztorcuje go jak się należy, że kawa za zimna, i wstaje, bo się, do fryzjera śpieszy. Cała robota jest podzielona. Jak on rozwiesza kolory, to ona z manikurem się męczy. Jak on prasuje elekstrycznem żelazkiem, to ona się bije z myślami, jakie sukienki będą modne, długie czy krótkie. Jak on gotuje owsiankie... Nie! Dosyć tego... nie mogie dłużej o tem myśleć!...Widzisz pan jaką „modę” i jakie „życie praktyczne” chcą nam zaprowadzić... i takie rzeczy się drukuje!... Na to cenzury nie ma! Tu pan Piecyk walnął pięścią w biurko.
- Panie Teosiu - zdziwiłem się. - Pan, zawsze taki opanowany, czemu się pan tak przejmuje losem tego nieznanego mężczyzny.
- Ja się przejmuje losem tego ciuchny? Dla mnie on może za te swoje szemrane małżonkie dzieci na świat dostarczać. To rzecz nie moja. Ale tu się rozchodzi o zły przykład, o bezpieczeństwo ogółu. Jeżeli się z tem od razu nie skończy, jutro będziesz redaktor piekł szarlotkie i chabry na poduszkach haftował. Do mnie się już zabrali. Zaraz panu szanownemu powiem, skąd się o tej damskiej polityce dowiedziałem. Dwa dni temu nazad żona, uważasz pan, ni z tego, ni z owego wręcza mnie skarpetkie i igłę z nitką, śmieje się, ładuje mnie się na kolana i niby do pucu zaczyna mnie uczyć cerować. Spojrzałem się na nią ze zdziwieniem i mówię:
- Julcia, ty zdaje się musisz być niezdrowa, może „kogutka” weźmiesz?
No i ma się rozumieć skarpetkie w kąt. Julcie w drugi i wyszłem na miasto. Wieczorem znowuż ona niby też to przez śmichy-chichy do słania łóżek mnie zagania i Jaśkiem mnie w łeb. „Nie - myślę sobie - faktycznie z Julcia jest niedobrze”. Biere kapelusz i chce iść po doktora, wtenczas dopiero przyznała się, co i jak jest i pokazała mnie te gazetę. O, w tem miejscu jest o cerowaniu: „Namówiłam go, niby w żartach, do cerowania. Potem oświadczyłam, że jestem zachwycona, że ceruje wspaniale, nawet lepiej niż ja. Nazajutrz zobaczył mnie znów przy skarpetkach, przyjrzał się i rzekł: Może rzeczywiście zrobię to ładniej, pokaż mi. I tak już zostało”.
W ten deseń zrobiła z niego „indyka”, teraz insze kobiety bontuje, żeby „balonów” ze swoich mężów uskuteczniali. Ale najważniejsze jest to, że w tem wszystkiem jest lipa.
- Jak to, przypuszcza pan, że ta uczestniczka ankiety chwali się tylko, że tak zdołała opanować męża?
- Nie, owszem, Gierynga żona tak po mordzie lała, że mu medale dzwonili, gienierała Kuropatkina także samo. Lipa jest w tem, że ona jest dopiero od pół roku mężatką.
- A jeżeli istotnie tak jest?
- Jeżeli istotnie tak jest, to ten facet już dzisiej powinien prosić, żeby go kto dobił. Nie ma na co dłużej czekać.
GAFA ŚW. MIKOŁAJA
Pradawnym obyczajem i w tym roku wielu tatusiów lub opiekunów w dniu wigilijnym, w przebraniu św. Mikołaja, będzie wręczało swoim milusińskim gwiazdkowe podarki. Nie od rzeczy będzie przytoczyć tu przykład, wzięty z życia, jak tych spraw załatwiać nie należy.
Znajomy mój, pan Karol, ubóstwia swoją dziatwę, składającą się z 7-letniego Rysia i sześcioletniej Hani. Idąc więc za głosem serca i zgodnie z tradycją, rokrocznie pod postacią wyżej wymienionego świętego wręczał im w dniu wigilijnym prezenty, nie szczędząc przy tym uwag umoralniających. Młodzież prezenty przyjmowała, ale zaraz już na początku umoralniającego przemówienia Ryś zauważył: „Tatusiu, broda ci się odkleja”. Oczywiście z pedagogicznego aspektu uroczystości wyszły nici i skonfundowany tatuś musiał się wycofać jak niepyszny z całego przedsięwzięcia. Ten sam los spotkał w następnym roku wuja Olesia. Na trzecie przeto Boże Narodzenie nieszczęsny pan Karol postanowił zaangażować na świętego Mikołaja osobę spoza rodziny.
Wybór padł na Mateusza, jednego z niewielu pozostałych już, stylowych dozorców warszawskich. Mateusz na razie nie chciał się zgodzić, ale otrzymawszy „górala”, przystał. W dniu wigilijnym pan Karol osobiście ucharakteryzował Mateusza na tradycyjnego „Gwiazdora”... poczęstował angielką czystej zakropionej, a wkładając mu upominki do worka, pouczył:
- Tylko, Mateuszu, nie od razu wręczajcie im te prezenty. Dzieci są owszem miłe, inteligentne, ale trochę rozpuszczone. Brzydko się wyrażają, trzeba je przeto nieco postraszyć.
- Ano dobrze, już ja je tam postraszę, postraszę... - i na znak pana Karola, chwiejnym lekko krokiem, święty Mikołaj wszedł do pokoju, gdzie pod choinką oczekiwała na to para milusińskich.
Sięgając do worka, wysłannik niebios tak zaczął swoje przemówienie:
- Kochane dzieciaki - przyniesłem wam tu cały majdan różnych zabawek. Dostanieta ich, o wiele będzieta w tem przyszłem roku grzeczne, ale o wiele się nie poprawita, nie przestanieta się wyrażać, tatusia i mamusie martwić, a także samo kredą po ścianie pisać i spluwaczków przewracać, to psia wasza nędza, pętaki nieposłuchane, bez Poniatowski łatany most z Saskiej Kępy na Warszawę tam i nazad ganiane, niogi z tego, co już wiecie, powyrywam i gnaty tak przemieszam, że ręczną szczotką na szufelkie trzeba was będzie zbierać i przez lejek do trumny wlewać, taka wasza tam i nazad...
Już w połowie przemówienia pani Karolowa padła zemdlona pod choinką. Pan Karol zdrętwiał, a dzieci klaskały w rączki i krzyczały:
- Jeszcze raz, jeszcze raz, święty Mikołaju, bo chcemy to sobie zapisać.
Z powyższego wynika, że święty Mikołaj powinien być na czczo, a w każdym razie nie należy go dobijać w kuchni angielką czystej zakropionej.
DIABEŁ POD GAZEM
Wielkim urozmaiceniem świąt na Targówku, Nowym Bródnie. Szmulowiźnie i Kamionku były przez długie lata występy tzw. Herodów. Dziś zwyczaj ten upada, nieliczne jednak ich zespoły krążą jeszcze w okresie Bożego Narodzenia po przedmieściach Warszawy.
Jak wygląda przedstawienie takiej trupy w mieszkaniu państwa Koralików na ulicy św. Wincentego postaramy się zobrazować poniżej:
Podczas ożywionej zabawy świątecznej na korytarzu rozlega się dzwonek ręczny, w chwilę później wchodzi do mieszkania alegoryczna postać w której łatwo poznać anioła, i mówi:
- Przepraszam państwa, zapytanie zadaje, czy można wtem mieszkaniu przedstawić króla Heroda?
- Owszem, o wiele, ma się rozumieć, nic nie zginie, to dlaczego nie.
- Pani szanowna, zdaje się, dwuznacznie nasz obcięła, jako anioł zmuszony jestem się obrazić.
- Broń Boże, nie posądzam, ale wszyscy wiedzą, ze z Herodamy same złodzieje chodzą. W zeszłym roku w naszem domu Herody dwie poduszki i ścienny zegar legurator wynieśli.
- To nie z naszej partii, tamte byli z Pelcowizny, a my jesteśmy z Nowego Bródna i takie mamy wychowanie, że pieniądze mogą na stole leżyć i grosz podczas przedstawienia nie zginie.
Do rozmowy nagle wtrąca się diabeł, który wszedł z resztą trupy.
- Tak, tak, pani Koralikowa, ja ręczę.
- W imię Ojca i Syna, głos poznaję, a osoby nie widzę...
- Nic dziwnego, bo maskie diabelskie mam na twarzy. Ale zaraz zdejmne, to się pani przekona, z kiem okoliczność. - Tu szatan zdejmuje maskę.
- Pan Miętus!
- W osobistej osobie. Całuje rączki, ściskam za polędwiczkie.
- Pierw bym się śmierci spodziewała, aniżeli że pan Miętus za diabła z Herodamy chodzi.
- Ja? Od małego szczeniaka. U nasz w rodzinie ta rola z Ojca na syna przechodzi. Ja jestem czwartem diabłem z kolei. A także samo derekcję całego przedstawienia mam pod sobą.
- No o wiele tak, to ma się rozumieć prosiemy Heroda nam odegrać.
- Dobra jest. Zaiwaniaj, Olek! Ale z kanapy odzywa się gospodarz lokalu:
- Zaraz, zaraz, nic pilnego, najpierw musiem razem wypić jednego.
- O, co to, to nie. Nie mamy prawa - niespodziewanie oponuje anioł.
- Dlaczego?
- Bo religijnego przedstawienia pod gazem nie można odgrywać. Pan szanowny nie ma pojęcia, co się wyrabia, jak na przykład taki diabeł się naoliwi. Dwa lata temu nazad zagazował się Miętus w drobne kaszkie i przyśliśmy do jednego mieszkania, a on roli nie mówi, tylko kręci się jak głupi, skika i sobaczy gospodarza, a także samo gości. Potem na otomanę wskoczył i wbił widły w sufit, tak że trzy cegły wylecieli, a wideł wcale nie można było wyjąć. Wszyscy ciągli, nasza ferajna i wszystkie goście, pan młody i panna młoda - bo tam jak raz wesele się odbywało - a widły stali jak mur. Przez całe święta w suficie siedzieli, a my zmuszone byliśmy o drugom parę się postarać, bo bez wideł nie ma diabła, a bez diabła nie można z Herodami chodzić.
- No tak, ja rozumie, że z nadużycia ankoholu mogą być wypadki, ale jeden dziecinny pod świąteczną zakąskie jeszcze nikomu nie zaszkodził.
- No, faktycznie po jednem możemy wypić.
- Kiedy tak, to już siadajcie, panowie, do stołu na chwileczkie. Panie diabeł, pan na otomanie koło mnie. Anioł, jako osoba duchowna, pod choinką, król Herod tutej, śmierć z drugiej strony, a sołdaci będą stać, bo młodziaki. Nalane i odjazd.
- Swojem porządkiem pan, panie diabeł, jako derektor całego jenteresu, musisz mieć dużo roboty, żeby ich wszystkich wytresować.
- To jeszcze frajer, każdemu jednemu role się pisze na papierze i musi się nauczyć na pamięć, a nie, to kopniaka w krzyż i bierze się drugiego. Ale podebrać, żeby każden, jak się należy, pasował do figury, którą ma odstawiać, to jest najważniejsze.
Na przykład Anioł nie może być rudy, bo, wiadoma rzecz, że każden rudy jest fałszywy.
- No a ubiory, skąd panowie bierzecie?
- Wszystko własna robota. Herod dostaje epolety ze złotego papieru, ostrogi i ma się rozumieć bagnet. Berło robi się z tłuczka od kartofli, pomalowanego złotą farbą, są z tego nieraz nieprzyjemności. Na przykład w zeszłem roku moja matka długi czas nie mogła doszorować tłuczka i ojciec zrobił jej małżeńską scenę, że mu złote kartofle do barszczu podała. Z ubraniem dla diabła zmartwienia nie ma. Kożuch do góry włosem się przewraca, na głowę wkładam barankowe czapkie z rogamy, widły w rękie i gotowe.
- No a ogon?
- Na ogon bierze się, uważasz pan, pogrzebacz, naciąga na niego naturalny ogon wołowy z kitką i wbija w niego szpilki na sztorc.
- Na co szpilki?
- Starszy człowiek, a życia pan nie znasz. Przecież dzieciaki by od razu diabłowi ogon urwali, a tak, który złapie, na szpilki się natnie i żywo puszcza. Na sam koniec ogona dzwonek się przywiązuje i za pomocą sznurka pod kożuchem cały mechanizm porusza, o słyszysz pan?! Mogie ogonem kręcić jak chcę, w każde stronę i w kółko. Patrz pan, a dzwonek cały czas słychać.
- Rzeczywiście wynalazek można powiedzieć praktyczny.
- Teraz co się dotyczy śmierci!
- Zaraz, chwileczkie, co to tak zalata? Czujesz pan, może to który z tych młodziaków?
- Nie, to widły tak podjeżdżają stajnią. Zwyczajnie, dorożkarskie.
- Możliwe. No to w taki sposób wstaw ich pan za choinkie, bo mgłości można dostać.
- Nie mogie, przedstawienie się zaczyna: Wielkie pretensje do państwa wnoszę, Dla króla o krzesło proszę.
Król siada na środku pokoju i deklamuje z przejęciem:
- Jam król Herod, pan nad pany , Niebo z gwiazdamy, Woda z rybamy, Ziemia z kwiatamy, Powietrze z ptakamy, To wszystko leży pod mojemy nogamy. Na mój rozkaz, na moje zawołanie, Niech mnie tu fetmarszałek stanie!
- Miętus, weź no widły troszkie w lewo, bo faktycznie niemożebnie się ich odczuwa.
Diabeł przekłada widły do lewej ręki i przedstawienie toczy się dalej, pozostawiając po sobie na długo miłe wspomnienie.
TRZY EWY
- No i kiedyż pan wraca do Warszawy, panie Walery? - zagadnąłem pana Wątróbkę, gdyśmy się spotkali rano na iwonickim deptaku.
- Tylko patrzyć, wpadnę jeszcze na dzień-dwa na te Odzyskaną Wystawę do Wrocławia i smaruje prosto do siebie na Szmulki. Bo wiesz pan, Bogiem a prawdą, jużem się mocno stęsknił za tą naszą rozbebeszoną stolicą kochaną. Jak się człowiek przyzwyczai do gruzów, to go zieloność męczy. Nie można żyć stale i wciąż w Saskiem Ogrodzie. Bez tramwaju także samo smutno; przyciśli pana rodaki do ściany, tak że oczy panu szanownemu na wierzch wyleźli, toś pan wiedział, że jest ruch, życie... a tu za dużo luzu. No i sam się dziwię, ale za Gienią tęsknotę odczuwam, a także samo za szwagrem Piekutoszczakiem.
Widząc, że oblicze pana Walerego zasnuła mgła wspomnień, przerwałem je pośpiesznie.
- A jak się pan czuje, pomogły panu wspaniałe iwonickie wody?
- Rzecz jasna, że pomogli - raptus byłem, byle czego nerwowy się robiłem, a teraz, patrz pan, mucha mnie już pięć minut po nosie chodzi, a mnie to nie przeszkadza, niech ją cholera weźmie, niech chodzi, palcem nie ruszę. A już najwięcej spodobała mnie się ta borowina. Na oko zwyczajnie, uważasz pan, błoto, że obrzydliwość spojrzeć, a okazuje się lekarstwo na romantyz. Darcie miałem w kolanach, wziąłem jedne takie kąpiel i jakby ręką odjął.
- Co pan mówi, po jednym zabiegu, to niemożliwe?
- Niech ja skonam. A było, uważasz pan, tak: poszłem na te borowine, ale że widzę długi ogonek romantyków czeka, wtranżoliłem się na waleta do tej łazienki z drugiej strony. Żywo żem się rozebrał i dawaj się tem błotem smarować, tak jak mnie doktor kazał. Zabłociłem się, uważasz pan, jak nieboskie stworzenie. Oczów nie było mnie widać. Jak się leczyć, to się leczyć, myślę sobie. Położyłem się na takiem łóżku i leżę... Patrzę, a tu drzwi się otwierają i zdrętwiałem - trzy kobiety wchodzą: broneta, blondyna i taka mieszana... każda jedna za Ewę w raju.
Myślę sobie - krewa, bez pomyłkie do damskiej łaźni wlazłem. Jako facet z salonowem otrzaskaniem, przymkłem na razie oczy, ale to jedno, to drugie samo mnie się otwierało. Co tu robić, jak pragnę zdrowia! Z rozpaczy zacząłem to tu, to tam grubiej błota sobie dorzucać, żeby mnie trudniej było poznać. Z miejsca przestałem żałować, że Gieni tu ze mną nie ma, ładnie bym wyglądał, jakby mnie tak między temy Ewamy nakryła. A tu na dobitek nieszczęścia jedna niemożebnie zabłocona, co koło mnie leżała, zapytanie mnie robi:
- Czy pani też chce mieć dzieci?
- Owszem, ale niekoniecznie - mówię piszczącem głosem - słyszałam, że to podobnież męczące. - Jakoś mnie nie poznała, ale ciągle miałem mojra, co będzie, jak się mnie umyć każą.
Już chciałem, było nie było, w charakterze oblepionej błotem kalikatury do swojego mieszkania w wypoczynkowym domu pryskać, ale kąpielowa popchła mnie pod prysznic. Masz pan pojęcie, co się działo, jak błoto ze mnie obleciało. Trzy Ewy zemgleli, a kąpielowa dawaj mnie ganiać. Złapałem ubranie pod pachę i cudem najechałem do lasu. I co pan powiesz, strzykanie w kolanach z miejsca mnie przeszło i więcej do borowiny, żeby mnie doktor na kolanach prosił, nie pójdę.
TEGO NIE LUBIĘ
- Nareszcie, panie Krówka, magistrat wziął się za pomniki. Zygmontowi podpórkie szykują, kawał kamienia na nią na dwóch placformach podobnież przywieźli i mają obrabiać.
- Faktycznie czas już najwyższy, bo po pierwsze plac Zamkowy bez króla Zegmonta żadnego fasonu by nie posiadał. A po drugie, to nie wypada, żeby byle ciapciak, za pan brat świnia z pastuchem, w Narodowem Muzeum króla po łopatce poklepywał.
- W jaki sposób?
- A w taki, że król Zegmont w Muzeum na ten nowy słup czeka i publika go obmacuje, bo nisko stoi. Z całego pomnika głowa mu się podobnież tylko została, resztę figury szkopy na kule przetopili.
- Wiem o tem, ale powiedz pan, panie Krówka, co to był za jeden ten Mickiewicz?
- Poeta.
- To znaczy się kto?
- Znaczy, że stale i wciąż do wiersza mówił.
- No tak, ale ja się pytam, jaki fachowiec, bo z mówienia do wiersza nikt nie wyżyje.
- Zależy, Mickiewicz nie tylko żył, ale i forsę ładną zarabiał. A najwięcej na Zaduszki.
- Dlaczego?
- Dlatego, że piosenki dla dziadów układał, które oni potem na Bródnie i Powązkach zasuwali i dole od zarobków musieli mu odpalać.
- To cwaniak był w taki sposób.
- Niewąski. Ale cóż, przez kobietę się zmarnował. Do Turcji wyjechał i umarł na cholerę. Przez nieszczęśliwe miłość się to wszystko stało. Zakochał się w niejakiej Maryli, która nie chciała za niego wyjść, bo mówi: Zaduszki są raz na rok, a jeść trzeba co dzień, a także samo się ubrać, i machnęła się za klasowego wroga z obszarniczej branży. Zmartwił się Mickiewicz fatalnie, wierszyk pod tytułem „Marylo, tego nie lubię” ułożył i wio do Turcji. A ponieważ, że żałobnem był poetą i kawałki przeważnie do płaczu układał, Polacy pomnik mu postawili, któren teraz ma być podobnież na nowo odremontowany.
Tylko się magistrat namyśla, jak zrobić, czy to ma być Mickiewicz taki, jak przedtem na tem słupie stojał, czyli tyż „pikas”.
- Nie rozumie.
- „Pikasy” to, uważasz pan, są takie kalikatury do śmiechu, po dwie pary oczów mają lub tyż ręce z uszów jem wyrastają i temuż podobnież.
- No dobrze, ale po cholerę tak Mickiewicza odstawiać mają, nie w naturalnem fasonie?
- Widzisz pan, moda jest taka, a po drugie łatwiej taki pomnik uskutecznić. Jak panu już zaznaczałem, z dawnego Mickiewicza sama głowa została. Trzeba by do nowego korpusu te głowę przyszwejsować, a to kosztowne i czasu wymaga. A o wiele zrobiem Mickiewicza za „pikasa”, głowę mu się pod pachę wsadzi, nogie może także samo mieć tylko jedne i tyż będzie dobry, a oszczędność poważna.
- Chyba, że tak. No, to w taki sposób machać „pikasa”! Weselej będzie na Krakowskiem!
DLACZEGO METRO?
No, to mamy, proszę ja kogo, ten Nowy Rok. Wszyscy się cieszą, że będzie jeszcze lepszy, jak ten stary, i z góry już go chwalą. Rzecz naturalna, że będzie lepszy, ale i staremu bez dania racji nie wolno przygadywać. A tak się robi - i dlatego zawsze letko cholera mnie bierze, jak widzę na kalendarzach, czyli też w gazetach, namalowanego małego pętaka ze skrzydełkamy, bez koszuli, tylko w szarfie z noworocznym numerem. Przeważnie stoi koło niego facet w starszem wieku, niemożebnie obciuchany, w podartej perelinie, któren Stary Rok ma nam przedstawiać.
Goła pętaczyna przygaduje fatalnie starszej osobie, śmichy-chichy z niej odstawia, pyskuje za trzech i chwali się, co to za sztuki dokaże. Bywszy na miejscu Starego Roku obciąłbym go z miejsca:
- Przymknij się, szczeniak, bo jak ci się odszczekne, to z szarfy wyskoczysz. Pokaż najpierw, co potrafisz, a starszem kolegą po fachu oblicza sobie nie wycieraj.
Chociaż, jeżeli się rozchodzi o de fakt, to ma pętaczyna rację, wie że pokaże. Pokaże na przykład, jak się kolejkie podziemne w Warszawie buduje, co będzie latać, jak głupia, w pięć minut ze Służewca do Młocin i z Żerania na Marszałkowskie. W godzinę czasu czterdzieści pięć tysięcy ludzi tam i nazad przerzuci, i cena za bileta będzie nareszcie sprawiedliwa, bo opłata nie od osoby, tylko od metra będzie pobierana. Konduktorki krawieckiem metrem w pasie będą pasażerów wymierzali -grubszy płaci więcej, chudszy mniej, podług tego, ile miejsca w wagonie zabiera, i dlatego cała ta komunikacja nazywać się ma „metro”. Parę osób, co fest walizki przed sobą nosi, na tem wsiąknie, ale ogół powita to z zadowoleniem. Ale naprawdę przegrane będą tramwaje, autobusy i trajlebusy, bo kto że będzie chciał w charakterze winogrona na buforze wisieć, kiedy może w trymiga wygodnie metrem się z miejsca na miejsce przewalcować. Dojdzie do tego, że konduktorzy ze łzamy w oczach błagać będą publikie na przystankach, żeby do tramwai - nawet przodem - wsiadała.
A pasażer tylko się spojrzy i odpowie:
- Proszę nie zaczepiać, bo milicjanta zawołam. Co to za zwyczaje? A w ogólności szoruj pan ze swojem staroświeckiem pudłem do Grójca, warszawiak tylko metrem zasuwa! I obrzuci go dumnem spojrzeniem - będzie to tak zwana szatańska zemsta za karne mandata. Faktycznie, ma pętaczyna z czego być ważnem, że przy niem taka niewąska robota się zacznie. Zwłaszcza że poniekąd oprócz metra MDM będzie się zasuwało w dalszym ciągu na całą parę. MHD nowe gatonki towaru wprowadzi. A PDT nowe szklane pałace na Brackiej i na Pradze nam otworzy ze wszystkiem, o czem dusza zamarzyć może, nawet najwięcej grymaśna. Już teraz każden jeden mężczyzna może jednem wejściem goły jak turecki święty wejść do Pedetu, a drugiem wyjść jak artystka filmowa. A dlaczego jak artystka, nie jak artysta? Bo w damskich desusach, z powodu że męskiej wełnianej bielizny nie ma na lekarstwo. Ale w Nowem Roku już będzie, szkoda gaduchny.
POPIEL MIAŁ GORZEJ
Wsiadłem wczoraj wieczorem do „dwudziestki piątki”, żeby się do domu na Szmulki udać. Patrzę, konduktor taki jakiś przegrany pod względem galanteryjnem, aż rozpacz bierze. Pół kołnierza tylko przy kazionnem sakpalcie posiada, w miejsce guzików dziury na wylot. Przyjrzałem mu się bliżej i mówię:
- Myszy?
- Co myszy?
- No, mówię, że myszy szanownego pana napoczęli.
- Jakie myszy?
- Jak to jakie? Polne.
- Nie wiem, o czem pan mówi?
- To ja wiem, a pan nie wiesz! Przecież parę dni temu w tył pisało w „Expressie”, że polne myszy zalęgli się w magazynie tramwajowej konfekcji i sto płaszczy panom szanownym wtroili.
- A, o tem pan mówi. Rzeczywiście, spółdzielnia, co płaszcze szyła, kartki z numerami na kartoflane mąkie do nich poprzylepiała i myszy się wdali.
- Popiel miał gorzej.
- Co za Popiel?
- Staroświecki król, o którem historia nam wspomina. Uważasz pan, ten król Popiel w Kruszwicy mieszkał i jabłecznego szampana wytwarzał. Do dzisiej ta fabryka egzystuje. Z foksdojczką, niejaką Rykszą, się ożenił. Baba była zakapior, ale flądra, że rzadko poszukać, sprzątać się cholerze nie chciało, brudy niemożebne w całem domu zapuściła, od czego myszy się, wkradli. Narzekał Popiel, kamaszamy za myszamy ciskał i sztorcował żonę, że pułapek nie zastawia, ale nie mógł nic zrobić, bo sam stale i wciąż przy butelkowaniu „złotej renety” był zajęty, i tak sobie te myszy go pozbadli, że na koronie mu siadali, w chowankie mu się po kieszeniach bawili i w komórki do wynajęcia, i wiesz pan, jak się skończyło?
- Wiem, myszy Popiela zjadły.
- Właśnie. Tylko korona, berło i podkówki od butów się po niem zostali. To nie mam racji, że Popiel miał gorzej od tramwajarzy? Chociaż nie można powiedzieć, pan szanowny także samo jest poważnie wykończony pod względem kostiumologii.
- Kiedy to wcale nie myszy, to pasażerowie.
- Jak to, pasażerowie kołnierz panu wygryźli czy jak?
- Nie wygryźli, tylko oderwali w tłoku. Taka karuzela tu czasem idzie, że nawet się człowiek nie obejrzy, jak nędzarza z tranwajowego pracownika zrobią. Dzisiaj płaszcz mnie wykończyli, wczoraj jakaś paniusieczka sparzyła mnie garkiem z krupnikiem, a onegdaj jeden facet na „czternastce” krzyż mnie odmroził mrożoną mizerią z WSS. I to nie tylko brygada ruchu cierpi. Rzuć pan okiem na wagon. Rano wyjechał z remizy - nie powiem, jak nowy, ale w każdem bądź razie podszykowany przyzwoicie i cały, a wraca jak pałac Bruhlowski.
- Dlaczego jak ten pałac?
- Dlatego, że jedna ruina. Patrz pan, klamki poodrywane, szyby wybite, stopnie się ruszają, swojej publicznej własności ludzie nie szanują.
- Rzeczywiście, oba do kompletu jesteście zrobieni na szaro. No nic, „metro” wszystko załagodzi. Chociaż i przedtem, rzecz jasna, trzeba ruch kołowy szanować, o wiele się nie chce z Bródna na Wolę albo z Marymontu na Służewiec piechotą ganiać. Ale swoją szosą, mieliście szczęście, że mąką, a nie miodem te kartki wam poprzyklejali.
- Dlaczego szczęście?
- Bo wyobraź pan sobie, co by to było, jakby wam się niedźwiedzie w ubrankach zalęgli?!
MOTOCYKLIŚCI, UWAGA!
Sezon motocyklowy w pełni. Szosami mkną całe tabuny „setek” i „eshaelek”. Wśród amatorów motorowego sportu coraz więcej widzimy przedstawicielek tak zwanej, do niedawna, płci pięknej, i to nie tylko w charakterze pasażerek na tylnym siodełku, ale w sytuacji wręcz odwrotnej. Niestety, nie wszyscy jeszcze obywatele mają zrozumienie dla sportowego równouprawnienia kobiet i wynikają z tego powodu niekiedy godne pożałowania nieporozumienia, czasem nawet kończące się przed sądem.
Oto przebieg jednego z takich procesów w felietonowym skrócie:
- Czy Stonoga Piotr przyznaje się, że uderzył dwukrotnie biczem oskarżyciela Grymasa Cezarego i znieważył słownie jego żonę?
- Owszem, nie zaprę się, proszę Sądu Wysokiego, zdzielić kozicą tego pana - zdzieliłem, tej pani także samo zaznaczyłem parę słów prawdy, ale byłem zmuszonem w obronie życia i zanieczyszczenia publicznego ruchu kołowego to uskutecznić.
- Cóż to znaczy?
- To znaczy, że te państwo konie na soszy płoszyli i o mały figiel do rowu mnie nie wygruzili razem z furmanką i stworzeniem.
- W jaki sposób?
- A w taki sposób, że ta owa pani Grymas na motocyklu ze swojem mężem zapychała, ale nie formalnie, jak kodeks karny kołowego ruchu przykazuje, tylko wprost przeciwnie.
- Proszę to jaśniej sądowi wytłumaczyć.
- Owszem, proszę bardzo. Każden, czy to będzie koń, czy też człowiek, jest przyzwyczajony, że jak motocykl soszą jedzie, na pierwszem siodełku mężczyzna się znajduje, a dopiero na drugiem kobieta mu wisi, którą w tak zwanem celu matrymonialnem na ksiuty za miasto wywozi. A w tem przypadku było inaczej.
Ta owa pani w balowej sukni w niebieski groszek za kierykie trzymała, a z tyłu zza pleców wyglądała jej jakaś kalikatura w okularach, z wąsamy i muślinowem czerwonem szalikiem na łbie. Jakżem to zobaczył z daleka, myślę sobie, co to za draka soszą szoruje, i zaczęłem się przyglądać. Ale mój kary rzucił okiem na te suknie w niebieski groszek i stanął.
W tem trakcie zza pleców tej pani wyjrzała ta mazepa w czerwonej wualce. Kary, ma się rozumieć, się spłoszył, stanął dęba i zaczyna mnie na dwóch nogach po soszy chodzić. Ja tu mam na wozie paręset sztuk cegły, a koń fokusy pokazuje. Myślę sobie, jak mnie wyłoży z całem nabojem do rowu - czarna moja godzina. Nerwy mnie nie wytrzymał i, złapałem za kozicę i przeciągnąłem te tajemnicze osobistość dwa razy przez czerwone chustkie.
Zaczęła krzyczeć i wtenczas się pokazało, że to był ten pan Grymas. Z komunikacji śmichy chichy sobie urządzał, pociągową zwierzynę straszył, nieszczęścia mógł narobić i, po mojemu, należeli mu się te dwa baty, żeby powagie odzyskał.
- A obywatelkę Grymasową za co pan zwymyślał?
- Ja? Marnego słowa jej nie powiedziałem, zaznaczyłem tylko: „A złap że się, paniusieczko, za korbę od wyżymaczki nie za motocyklową kierykie”.
- „Stara makolągwo na gumianych kichach” - tak pan mówił? - podchwytuje sędzia.
- O wiele mnie pamięć nie myli, to tak.
Ponieważ świadkowie ustalili, że istotnie pamięć pana Stonogi nie zawodzi, sąd, wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności zajścia, z czerwonym woalem związane, skazał nerwowego ceglarza jedynie na grzywnę.
FATALNE SPOTKANIE
Zaznaczałem już, że koleżka mój, niejaki Feluś Śmietanka, zamieszkuje w nowem domu na Muranowie i że ani rusz nie mogie go tam znaleźć, z powodu, że ulic nie ma, tylko bloki nie po kolei ustawione.
Mówi Feluś do mnie któregoś dnia:
- Teraz już, Walerek, z łatwością mnie znajdziesz, przywalcuj się którego słonecznego dnia na herbatkie z biszkopcikamy.
- A co, może już tam zostali ustawione te mapy z wykazem, gdzie który blok się znajduje? Pisało o tem w gazecie.
- No nie, na razie map jeszcze nie ma, ale jak przyjdziesz w słoneczny dzień w tem tygodniu, po monogramach mnie poznasz.
- Po jakich monogramach?
- F.S. - Feliks Śmietanka.
- A gdzie te monogramy będą?
- Na desusach.
- A te desusy gdzie?
- Na sznurku.
- Feluchna, co ty mnie szarady zadajesz, krzyżówki, jak pragnę szczęścia, czy jak? O czem ty mówisz?
- Żadnych krzyżówek ci nie zadaje, tylko zwyczajnie objaśniam cię, jak możesz do mnie trafić. Ale widzę, że muszę ci detalicznie wszystko opowiedzieć, bo okazujesz się mało inteligientnem żłobem. Przecież wyraźnie ci mówię, przyjdź w słoneczny dzień, bo będzie pranie.
- Co mnie twoje pranie obchodzi?
- Zaraz, czekaj, pranie będzie w słoneczny dzień, bo na Muranowie nie ma gór, czyli strychów do suszenia bielizny, i całą galanterię wewnętrzną, męską, damską i dziecinną, na sznurkach przed domami się rozwiesza. Przyjdziesz, przejrzysz troszkie bielizny przed blokami i jak zobaczysz gdzie moje litery, znaczy się w tem domu zamieszkuję. Szukaj niebieskich kalesonów z takiemi znakami.
Weszliśmy do bramy i pokazał mnie próbkie tych desusów w kolorze niezapominajkowem.
- W piekle cię teraz, Feluchna, poznam!
W pierwszy słoneczny dzień wybrałem się na Muranów i zdrętwiałem. Jak okiem rzucić, sznurki i sznurki między blokami, a na sznurkach tysiące sztuk różnej bielizny. Muranów pierze!
Jak tu znaleźć niezapominajki Felusia - myślę sobie - ale trudno, przyszłem, muszę zacząć przegląd. Zaczynam posuwać się od bloku do bloku, ale wolno mi idzie, bo w błoto po kolana się zapadam. Mijam różne desusy: białe, żółte, cytrynowe, w czerwone paski, ale niebieskich wciąż nie ma i nie ma. A błoto coraz głębsze. Aż. koniec końców nie można było iść dalej. Nad brzegiem takich moczarów stanąłem, że nie chciałem narażać życia. Rozglądam się naokoło i myślę, co tu robić, i od razu widzę, że przez te bagna ścieżka z ułożonych dosyć rzadko kamieni prowadzi, przez którą ludzie gęsiego się posuwają. No to ja za niemi.
Skakaliśmy tak z kamienia na kamień z pół godziny i od razu zdarzyło się nieszczęście, czyli fatalne spotkanie.
Z przeciwnej strony tyż ogonek podróżnych posuwał się po tych samych kamieniach. Minąć się wykluczone. Zwłaszcza że niektórzy faceci nieśli na barana żony, narzeczone, a nawet teściowe. Co tu robić? Wrócić się żadna strona nie chciała. Bylibyśmy tak do czerwca stali, aż błoto podeschnie, żeby nie to, że jeden facet upuścił teściową, a ona zaczęła go ganiać po błocie parasolką. Jeden kamień nam się zwolnił i zrobiliśmy na niem mijankie.
Późnem wieczorem znalazłem niebieskie desusy, ale prędzej na Muranów nie pójdę, aż założą tam suszarnie bielizny i tretuary przeprowadzą. Chociaż, po czem ja wtenczas blok Felusia znajdę?
KOZA W KAGAŃCU
Nie rozumie poniekąd ludzi, którzy się cieszą, że w tak zwanej Warszawie przyszłości nie będzie tramwaj, tylko metro, autobusy i trajlebusy. Jak tam będzie z metrem, nie wiem, bo osobiście jeszcze nie znam. Ale niech kto spróbuje przewieźć autobusem albo trajlebusem trzydźwiowe bieliźniarkie z lustrem, podwójny spacerowy wózek dla bliźniaków albo mleczne kozę?
A tramwajem się wozi. Sam raz pomagałem ładować. Przed Cedetem w Jerozolimskiej alei najczęściej się to odbywa. Jak dają blaszane kubły, wszyscy pasażerowie na tem przystanku z kubłami wsiadają, jak balie, to z baliami.
Jednego dnia dziecinne wózki się w Cedecie pokazali. Patrzę, jakaś mamusia podjeżdża pod tramwaj z lemuzynką, dwóch jednakowych chłopaczków, jak dwa jabłuszka, w niej siedzi, totyż przyglądałem jem się z przyjemnością. A ta mamusia, jak nie krzyknie na mnie:
- Co pan oczy wytrzeszczasz, zaczem pomóc karmiącej matce? Trzymaj pan Olesia!
To ja łapie na rękie jednego chłopczyka, a drugą targam lemuzynkie do tramwaju. Ale podwójna, za szeroka, nie włazi mnie.
- Jak pan wkładasz? Kółeczkami na bok trzeba. Cały lakier obtarł, ślepa komenda.
To ja, ma się rozumieć, obróciłem kółeczkami na bok, ale przygniotłem troszkie bliźniaka, któren tak mnie zaprawił między oczy grzechotką w kształcie niedużego traktora, że wszystkie gwiazdy mnie się pokazali o dwunastej w południe. Ale jakoś załadowało się lemuzynkie i bliźniaków i pojechaliśmy. Ponieważ że była już na placformie bieliźniarka i maszyna do szycia, bo ktoś się tramwajem przeprowadzał, stojałem troszkie na wylocie i na każdem zakręcie zmuszony byłem łapać się za olejander, którego trzymał ten ów facet, co się przeprowadzał. Cafnął kwiatek raz i drugi, a koniec końców zaznacza:
- Co pan chcesz, żebym szczawiowe zupę w miejsce pokojowej roślinności przywiózł na nowe mieszkanie?!
I odstawił olejander pod barierkie. Byłby go może dowiózł, żeby nie koza. Bo i koza jechała tem tramwajem. Wszyscy myśleli na razie, że to chart, bo w kagańcu była i za psiem biletem podróż odbywała. Właściciel olejandra tyż się nie połapał i tylko uważał, żeby się stworzenie tyłem do doniczki nie odwracało, bo w razie czego olejander by mu usechł.
Koza na to jak na lato, frontem do kwiatka się ustawiła i mimo kagańca zaczęła go wtrajać. Zaczem spostrzegł, połowę liści wsunęła. No, to ten ów facet skompinował nareszcie, co się święci, i zaczyna raban toczyć, jakim prawem koza tramwajem jeździ, i żeby ją wysadzić. Ale pasażerowie na dwie partie się podzielili, jedni krzyczą:
- Niech koza wysiada!
A insi: - Niech jedzie dalej, raz bilet posiada, ma takie same prawo jak i pies!
- W ogólności, czem koza gorsza od psa?
- Gorsza? Lepsza! Pies bumelant, a koza zwierzyna produkcyjna, z mleczarskiej branży. Niech jedzie!
I pojechała. Tylko ten, co miał olejander, zastawił go swoją osobą. Koza się zdenerwowała i - jak mu nie odpuści „byka” w pierwsze krzyżowe - z olejandra szpinak się został. Byłoby się może większe nieporozumienie towarzyskie z tego wywiązało, żeby nie to, że dojechaliśmy do Ząbkowskiej i wszyscy zaczęli żywo wysiadać. Kwiatek faktycznie wsiąkł, ale wszystko inne dojechało zdrowo i w całości. Czy w autobusie albo trajlebusie byłoby to możliwe? Nigdy w świecie.
Co nam metro pokaże, dopiero zobaczem.
NOWA NUMERACJA
Przeczytałem przed kilku dniami gdzieś w prasie, chyba w „Expressie”, że wkrótce będą zmienione wszystkie numery telefoniczne w Warszawie.
Przyznam się, że wiadomość ta zrobiła na mnie przykre wrażenie. Przywiązuję się do ludzi głęboko i ciężko mi się z nimi rozstawać, a przy tym nie lubię nowych znajomości. A jedna i druga ewentualność poważnie mi z tą zmianą numeracji zagraża.
Bo obecnie to jest tak: Już o godzinie szóstej rano zrywa mnie z pościel i rześki i energiczny dzwonek telefonu. Podbiegam do aparatu, podnoszę słuchawkę i wiem z góry, że usłyszę miły, świeży sopran pytający:
- Pan zamawiał Ciechanów? Proszę mówić.
- Nie zamawiałem Ciechanowa.
- Jak to, pan nie zamawiał? Czy to Gminna Rada Narodowa w Babicach?
- Nie to jak zwykle ja. Dzień dobry, panno Krysiu, jak się spało?
- Ach, to pan Wiech, przepraszam bardzo, że obudziłam.
- Drobiazg, przejdę się trochę przed śniadaniem - odpowiadam zbolałym dyszkantem.
Panna Krysia jest uroczą telefonistką międzymiastową i oboje od długiego już czasu padamy ofiarą figlów skomplikowanej aparatury podstacji praskiej. Panna Krysia wywołuje Gminną Radę Narodową w Babicach, a wyciąga z łóżka mnie, bo coś tam gdzieś przeskakuje w aparaturze.
Mimo że obiecałem sympatycznemu skowronkowi z międzymiastowej udać się niezwłocznie na spacer, jak kłoda walę się z powrotem na tapczan, bo poszło się spać trochę później niż należy.
W piętnaście minut później telefon odzywa się znowu, nie wstaję, bo wiem, że to panna Krysia wywołuje Babice. Dzwonek się powtarza raz, drugi, trzeci, a wreszcie brzęczy bez przerwy. A ja nic. Nagle słychać łomotanie pantoflem w sufit i przytłumiony głos jakby z nieba:
- A odbierz pan, do cholery, ten telefon. Spać nie można! To sąsiad z góry powrócił przed godziną z nocnego dyżuru i protestuje słusznie przeciwko przerywaniu mu zasłużonego spoczynku. Zapomniałem, że nasz dom odznacza się tak zwaną akustyką absolutną. Jednym skokiem dopadam aparatu:
- Panno Krysiu, a kuku, to znowu ja!
Jakiś poważny głęboki bas odpowiada mi na to gniewnie:
- Co za „a kuku”? Ładnie tam urzędujecie. Poproszę 288.
- Czego 288?
- Wewnętrzny 288.
- Nie mam wewnętrznego.
- Co to za głupie żarty?
- Żadne żarty, to mieszkanie prywatne.
- To nie ZDKI 3?
- Oczywiście że nie, a czy to pan dyrektor Słomka?
- Tak, to ja, a kto pyta?
- Nie poznaje pan?
„ Już wiem. Patrz pan, nakręcam bardzo uważnie i zamiast do ZDKI 3 znowu trafiam do pana.
- To nie dali panu jeszcze tych winkielaków?
- A nie dali. Dwa miesiące czekam, nie mogę się doprosić. A co tam u pana? Szykujemy jakiś kawałek na niedzielę? Jaki temat? Może by pan machnął coś o tych telefonach?
Z dyrektorem Słomką poznaliśmy się tak, jak z panną Krysią. Znam jego kłopoty z winkielakami, sam nawet telefonowałem w tej sprawie w jego imieniu do ZDKI 3, chociaż nie wiem, co to są te winkielaki i jaka instytucja posługuje się wymienionymi tajemniczymi inicjałami.
Obywatel Słomka zaś żywo interesuje się planami mojej twórczości. Oprócz niego utrzymuję żywy kontakt z wieloma innymi, przeprowadzam krótkie rozmowy. Najczęściej z dzwoniącymi do mnie interesami: IV oddziału Straży Ogniowej, Polskiego Towarzystwa do Walki z Gośćcem, Związku Łuczników, Centralą Zbytu Produktów Zwierzęcych oraz Stowarzyszeniem Dozoru Kotłów w Warszawie.
Ma się trochę znajomości, i pomyśleć, że wszystko to mam utracić za jednym zamachem i poznawać zupełnie nowych ludzi. To straszne. Ale stokroć bardziej przerażającą jest myśl, że przy zmianie mogę otrzymać numer należący obecnie do informacji kolejowej na dworcu Warszawa Główna Osobowa.
Chociaż właściwie to nic groźnego, przeskakiwanie automatycznej aparatury z pewnością mnie uratuje.
NAJWIĘCEJ LITERATÓW
Król Zegmont, ale nie ten, co na Krakowskiem na słupie figuruje, tylko ten, co się z boną swoich własnych dzieci ożenił, a ona potem Wawel okradła do suchej nitki i do miasta Rzymu, skąd była rodem, za lewem paszportem nawiała - pasjamy lubiał cyrkowców.
A że troszkie nie pasowało królowi całemy wieczoramy w cyrku w koronie na głowie przesiadywać, a i Bona go za to niemożebnie sztorcowała, do domu sobie jednego artystę, niejakiego Stańczyka, sprowadził, któren mu prywatnie różne draki i kącik humoru odstawiał.
Ten ów właśnie Stańczyk założył się raz podobnież z królem, że najwięcej jest w Polsce dochtorów. W tem celu mordę sobie podwiązał chustką, po całem Krakowie chodził i narzekał, że zęby go rozboleli. Faktycznie, kto tylko z obandażowanem łbem go spotkał, zaraz lekarskiej porady mu udzielał, co robić na zapalenie okostnej. W ten deseń Stańczyk wygrał od króla butelkie porzeczkowego wina i kilo krakowskiej kiełbasy.
Dzisiaj sytuacja się zmieniła. Jakby kto tak ze mną chciał się założyć, to każdą forsę stawiam, że najwięcej jest u nasz w obecnem czasie literatów. Gdzie się nie pójdzie, wszyscy piszą, aż się dymi, a najwięcej po sklepach. Wchodzę któregoś dnia do aptecznego składu, żeby „kogutka” dla Gieni kupić, patrzę, cały sklep ludzi, a ekspedientka librę papieru przed sobą położyła i pisze. Co trochę popisze, w sufit się patrzy, ołówek gryzie i znowuż litery stawia. Podchodzę i pytam się:
- Co, pani szanowna wiersze o wiośnie układa? Czy powieść w trzech tomach zasuwa? To może my się rozejdziemy, żeby nie przeszkadzać w tak zwanej twórczości?
Spojrzała na mnie ze łzamy w oczach i mówi, że to nie żadne wiersze, tylko pretokół przyjęcia towaru z detalicznem opisem musi uskutecznić. Już dwie godziny się męczy i ma nadzieję, że za jakieś godzinkie skończy. No to, myślę sobie: „Przyjdę za godzinkie” i poszłem temczasem po mięso.
Sklep, faktycznie, zawalony towarem od góry do dołu, ale klientela wpatrzona w rzeźnika, któren także samo literaturą jest zajęty. Pisze chłopina, aż pot mu oczy zalewa, bo to nie o jakieś tam poezje się rozchodzi, tylko o rzecz poważną - pretokół sekcji zwłok cielaka. Najsampierw musiał go zważyć w całości i detalicznie opisać, potem, jak pociął na kawałki, znowuż zważyć i apiać spore nowelkie o tem uskutecznić. A cały personel czekał, żeby swoje podpisy pod tem wzruszającem opowiadaniem handlowem złożyć. No i publika też czekała.
To ładnie, że się świat pracy w piśmiennictwie zaprawia. Taki Prus Bolesław też nie od razu powieści zasuwał. Z początku w charakterze subiekta w składzie zabawek na Nowem Świecie się zatrudniał i lalki klientom opylał. No, ale on się wprawiał po zamknięciu interesu.
Rzecz jasna, że „literatura handlowa” jest w sklepach potrzebna, ale nie należy przesady uskuteczniać - nie tyle tego i nie w godzinach handlu.
Z DWOMA USZAMI
No, nareszcie, proszę ja kogo, nie będziem po sznurowadła jeździli do Częstochowy, a po agrafki do Szczecina. Maszynki do mięsa nie będzie się otrzymywało wyłącznie w spadku po dziadku, ale każdy jeden za swoje parę złotych kupi ją sobie w Cedeciaku.
Taka podobnież wyszła ustawa, że największe nawet fabryki na boczku z odpadków mają nam wytwarzać różne pożyteczne drobnostki. Na przykład, fabryka mostów ma w wolnych chwilach wyrabiać sprzączki do spodni. No, bo faktycznie, przez najładniejszy nawet most przejść trudno, jak spodnie człowiekowi lecą.
Żeby tylko te nasze kochane fabryki w przesadę nie wpadli, żeby nas na przykład nie zarzucili jednem jakiemś artykułem.
Powiedzmy, że z odpadków od samochodów „Warszawa” wychodzą bardzo twarzowe „filiżanki z jednem uchem”. Przypuśćmy, że jeszcze ładniejsze takie naczynia otrzymuje się przy budowie okrętów w Stoczni Gdańskiej, nie mówiąc już, rzecz prosta, o cudach, jakie może wytworzyć na tem polu fabryka porcelany w Rzeszowie.
Jeżeli teraz o wiele fabryki nie uzgodnią harmonogramu z aspektem oraz naturalnem przyrostem dzieci i zaczną nasz wprost zarzucać tem towarkiem, może być niedobrze. Już obecnie, jak donoszą ostatnie telegramy, pożyteczna ta galanteria dziecinna masowo pokazała się na Grochowie. A że znowuż garnki emaliowane stanowią w dalszem ciągu tak zwane marzenie pensjonarki, grochowskie gospodynie gotują w tych naczyniach smaczne i pożywne potrawy. Ostatecznie, nowy, czysty garnuszek jest garnuszkiem, taki czy inszy jego fason, czyli tak zwany styl, nie powinien odgrywać większej roli. Ale są ludzie, że robi jem pewną różnicę, z jakiego kuchennego obiektu podają jem doskonałe paróweczki na gorąco. Ludzi się tak łatwo nie przerobi.
Właśnie na temże Grochowie było w tych dniach zdarzenie, że pewna osobistość płci żeńskiej pojawiła się w spożywczem sklepie po mleczko, z nowiutkiem, ale krępująco się przedstawiającem na mieście, naczyniem.
Ekspedientka spojrzała na nią i cofła się w tył:
- Z czem pani przyszła po mleko?
- Jaka różnica, nie używany.
- Używany, nie używany, mleka nie dam.
- Dlaczego?
- Obrzydliwa jestem. A niezależnie nie mogie dopuścić do prefanacji podstawowego artykułu masowego spożycia.
- To jest formalizm!
- Może być, że to jest formalizm, ale mleka w to nie naleje!
- To jest biurokracja!
- Może to jest biurokracja, ale proszę wyjść ze sklepu! I nie nalała. Dlatego tyż uważam, że trzeba koniecznie uzgodnić. A także samo apeluje do naszych racjonalizatorów, żeby dla pewności wyrabiali te... kawałki z dwoma uszami.
ZASKÓRNIAK
- Cóż tam, panie Teosiu, nowego? - zagadnąłem pana Piecyka, spotkawszy go na Marszałkowskiej.
Podał mi rękę, ale nic nie odpowiedział. Szybko się zreflektowawszy, że zadałem irytujące pytanie, wyjaśniłem pośpiesznie:
- Obiecał pan przed dwoma tygodniami, że podzieli się pan ze mną warszawskimi nowinami. Czy nie zechciałby pan zrobić tego teraz?
Pan Teoś milczał w dalszym ciągu, jakby głęboko nad czymś rozmyślając. Lekko zniecierpliwiony, po chwili ponowiłem atak:
- No, dlaczego pan nic nie mówi, obiecanka cacanka, co?
- Zaraz - odpowiedział wreszcie. - Nie widzisz pan, że mam remanent głowy. Jak skończę, zaczniem rozmawiać.
Przywołany do porządku, kroczyłem obok przyjaciela w milczeniu, oczekując, aż skończy inwentarz myśli. Nastąpiło to po dwóch minutach.
Pan Teoś odchrząknął i zaczął w ten mniej więcej sposób:
- U nasz na Targówku, jak się ktoś pyta drugiego, co słychać, ten mu odpowiada: „Co słychać? Twoje drętwe mowę!” Toteż nie chcąc być obciętem w ten sposób, pytamy się z urozmaiceniem. Na przykład tak: „Co słychać, ile ważysz?” lub coś w tem rodzaju. A teraz, o wiele się rozchodzi o nowiny, mogie ich panu udzielić, ale wstąpmy gdzie na chwileczkie, bo uszy mnie zmarźli. Rzecz jasna bez nadużycia, po jednem większem grypolinie pod bigosik. Ja stawiam.
- Ależ nigdy w świecie, to ja pragnę z panem porozmawiać. Nie chcę zresztą narażać pana na nieporozumienie z małżonką z powodu nie przewidzianych wydatków na grypolin i bigosik.
- Spokojna głowa, żona się nie dowie. Uruchomiem zaskórniaka.
- Nie wiem, kto to taki?
- Nie kto, tylko co. Pan nie wiesz, co to jest zaskórniak? Niemożliwa rzecz!
- Niech ja skonam, niech ja skonam, nie wiem! - zawołałem z niezwykłym zaciekawieniem.
- Zaskórniak to tajny kapitał rezerwowy, o którem żona nic nie wie.
- Dobrze, ale czemu zawdzięcza on swą niezwykłą nazwę?
- Temu zawdzięcza, że za odprutą skórką pugilaresu przebywa i oczekuje na takie właśnie okazje, jak dzisiejsza.
Tu pan Teoś wydobył pokaźny portfel wypełniony dokumentami, uchylił naderwanej podszewki, zanurzył dwa palce i po chwili miał już w ręku, zwinięty w misterny rulonik, różowy banknot.
- To jest właśnie zaskórniak.
Rozwinąwszy tajny dokument i wygładziwszy go w bramie, weszliśmy do baru.
- Co się dotyczy warszawskich nowin, to...kup pan sobie gazetę za dwadzieścia groszy. Redaktorzy też chcą żyć i nie będę jem kawałka chleba odbierał.
- Oczywiście, ale mnie by chodziło o jakieś drobne a zabawne wydarzenia, których prasa nie podaje.
Pan Piecyk pomilczał chwilę, widocznie zaglądał do remanentu.
- O karozeli musiałeś pan słyszeć?
- O jakiej karuzeli?
- No, że na Zielenieckiej w Wesołem Miasteczku odbywali się imieniny. W nocy goście na dużych obrotach poprosili kierownika karozeli, żeby jem pozwolił się troszkie pokręcić. Z miłą chęcią ich zaprowadził, powsiadali na te wiszące na łańcuchach krzesełka, a on sam wszedł do środka i puścił elekstryczną maszynerie w ruch. Na razie świetnie się bawili i krzyczeli do niego: „Prędzej, Feluś, prędzej! Zasuwaj na dziewiątkie!”. Ale po piętnastu minutach posmutnieli i zaczęli, z przeproszeniem, majaczyć na dół, bo ich zemgliło.
Wtenczas dawaj go prosić: „Feluś, Feluś, dosyć! Wyłączaj imprezę!” A on nie wyłączał, bo tyż był na bańce i usnął w środku maszyny, A karozela szła. Nieszczęśliwe faceci zdejmowali buty i rzucali niemi w karozele, płakali rzewnymi łzamy, odmawiali modlitwę za konających. A karozela szła. Dopiero o szóstej rano, jak ludzie szli do roboty, obudzili zagazowanego kierownika i zatrzymali imprezę. No, dobra historia?
- Pyszna!
- Tylko szkoda, że to lipa.
- Jak to lipa?!
- Zwyczajna lipa. Karozela na Zielenieckiej dawno już rozmontowana, a poza tem Warszawa nie Kobyłka, w dziesięć minut milicja przerwałaby te całe nocne zabawe i zdjęła wesołych gości.
- Lipa nie lipa, niemniej jednak Warszawa bawi się opowiadaniem tej historii i z obowiązku kronikarskiego możemy ją podać.
- Owszem, podać możem, ale w dziale powieści fantazyjnych, obok opisu podróży na Księżyc i nazad - zakończył wywiad pan Piecyk, zgarniając resztę z zaskórniaka.
SZTORCOWANIE
Pan Piecyk przyszedł niezwykle wzburzony, rzucił mi na biurko numer „Przekroju” i zamiast powitania powiedział:
- Jakżeś pan mógł mnie zrobić coś podobnego?
- Co takiego? - zapytałem z niepokojem.
- Nie udawaj pan Greka. A to, to co? Tu pan Teoś otworzył „Przekrój” na moim felietonie pod tytułem „Zaskórniak”.
- Lignęłeś pan mnie, lignęłeś pan wszystkich żonatych facetów w Warszawie i teraz niewiniątko króla Heroda pan udajesz, tak?
Z dalszych pełnych goryczy wyrzutów pana Teosia wynikało, że zarówno on, jak i inni nasi rodacy, pozostający w formalnych związkach małżeńskich, a nawet żyjący na tak zwaną „kocią łapę”, odczuwają do mnie niezwykle żywy żal za umieszczenie wymienionego felietonu.
W utworze tym zdradziłem bowiem tajemnicę ukrywanych przed okiem żon za odprutą skórką portfeli tak zwanych „zaskórniaków”, czyli tajnych kapitałów, przeznaczonych na zupełnie osobiste wydatki swych właścicieli.
- No dobrze, przecież sam mi pan o tym powiedział - usiłowałem się tłumaczyć.
- Mało z tem, nie wszystko, co się mówi, trzeba zaraz brać na papier i do gazet podawać. Prywatnie żem to panu powiedział, a pan zaraz na całe Polskie rozszczekał. Wstydź się pan!
Zwiesiłem głowę na piersi i przyznałem ze skruchą, że był to czyn wysoce nieroztropny, że nie pierwsza to reklamacja, jaka mnie z tego powodu doszła. Z całego kraju nadeszło mnóstwo protestacyjnych listów, pisanych energiczną męską ręką. Całe stosy depesz, w których nie zabrakło słów tak bolesnych jak „sprzedawczyk” i „kapuś”.
Najboleśniejsze jednak było to, że zdradziłem również tajemnicę własnego portfela. Teraz, kiedy narzekam, że nie mam pieniędzy, żona mówi zaraz do mnie: „A zaskórniak?”. I sekretny ten fundusz, predestynowany do wyższych celów towarzyskich, rozchodzi się na prozaiczne wydatki, jak kartofle, sałata, magiel itp.
Widząc, że po tym wyznaniu pan Piecyk złagodniał nieco, zapragnąłem do reszty rozprężyć sytuację, rzekłem przeto:
- A poza tym, co słychać w Warszawie?
- Co ma być słychać, sztorcowanie słychać.
- Kto kogo sztorcuje?
- Wszyscy pana.
- Mnie?
- Tak, pana, bo żeś pan niemożebnie narozrabiał.
- Panie Teosiu, pan znowu z tym zaskórniakiem?
- Nie, już nie o zaskórniaku mówię, tylko o papierze.
- O jakim znowu papierze?
- O tem, co pan wiesz, a ja rozumie.
- Może pan rozumie, ale ja nie wiem.
- No, o tem, co się o niem przy jedzeniu nie mówi.
- Przy jedzeniu? A... może o higienicznym?
- Właśnie. Na straty żeś pan ludzi napuścił tem pisaniem stale i wciąż, że go krugom brakuje.
- Jak to na straty, kogo, gdzie, jakim sposobem?
- Kogo? Dużo ludzi, a detalicznie skarżyła mnie się sąsiadka, niejaka Pędraszewska, co ma syna za granicą i paczki od niego otrzymuje, żeś ją pan majątkowo wykończył.
- Niech pan tego nie mówi...
- Co mam nie mówić, kiedy tak było. Wchodzi do niej przedwczoraj listonosz i przynosi pakie jak pół pokoju. Ucieszyła się Pędraszewska niemożebnie, myśli sobie: „Melony”. A wiesz pan, co tam było?
- Papier higieniczny?
- On. I to zapasik na dziesięć lat dla dużej rodziny.
- To straszne - szepnąłem.
- Faktycznie, straszne. Trzeba troszkie pomyślić, a potem za pióro się łapać - rzekł pan Piecyk i zimno podał mi dwa palce.
PGR „ŚRÓDMIEŚCIE”
Jako powszechny wyborca do dzielnicowej i stołecznej rady, bywam na wszystkich zebraniach obwodowych i okręgowych oraz spotkaniach z kandydatamy. Głosu w dyskusji jednakowoż nie zabieram, z powodu że lubię się zacinać, kiedy przemawiam, toteż chce tu na tem miejscu zwrócić piśmienną uwagę przyszłych radnych na różne warszawskie bolączki.
Dzisiej na początek zamiaruje podać swój pomysł w sprawie tak zwanych wykopek, czyli rozbebeszania ulic. Uważam, że trzeba by się troszkie z góry zastanowić, jak robić, żeby stale i wciąż nie zrywać i apiać nie kłaść asfaldu, bo jest to kosztowne, męczące i utrudnia ruch kołowy, a także samo i pieszy.
Niedawno temu Gieniuchna, wysiadając z tramwaju w Alejach Jerozolimskich, została zabetonowana na cement po kostki. Niespodziała się, że jest tak miętko, dała dwa kroki po jezdni i została się na miejscu, jak w swojem czasie żona niejakiego Lotego, zamieniona w słup soli. Cement był pierwszorzędny - „Portland” - i zaczem nadleciała pomoc, stwardniał na skałę. Całe szczęście, że byli w pobliżu fachowcy od tego wywracania ulic do góry podszewką i przy użyciu elekstrycznych świdrów wyciągli mnie małżonkie na wierzch, ale bez pantofla z lewej nogi. Kiedy Gienia, jako osobistość drobnostkowa, zaczęła o niego raban toczyć, starszy majster z miejsca ją uspokoił:
- Niech się pani szanowna nie przejmuje, najdalej za miesiąc będziem w tem miejscu znowuż zrywać nawierzchnie, bo się pokazało, że o kablu telefonicznem zapomnieliśmy. To się pantofel znajdzie. Tu u nasz nic nie ginie; ja wczoraj pamiątkową fajkie znalazłem, co mnie rok temu pod beton wpadła.
Ostatecznie, faktycznie, miał racje - miesiąc można poczekać, ale w każdem bądź razie nie powinno się obywateli narażać na takie przykrości.
A rada na to, po mojemu, jest bardzo zwyczajna. Nie kłaść żadnych tam cementów, asfaldów, tylko w takich Alejach Jerozolimskich żyto zasiać. Na takiem MDM-pszenice albo proso. Kalafiory na Poniatoszczaku powinni się ładnie udać, bo przewiew lubieją. Rzecz jasna, że bokami trzeba puścić polne drogi dla kołowego ruchu i ścieżki dla pieszych, bo jednakowoż komunikacja musi być. Samochodem ciężko będzie po tych drogach zapychać, ale w każdem razie prędzej będą na miejscu, jak obecnie, bo bez objazdów.
I jaka wygoda - z wszelkiemi podziemnemi robotami trzeba będzie czekać tylko do żniw. A później, kop, bracie, ile ci dusza zamarzy, nawet co tydzień, do samych siewów. A jaki PGR w śródmieściu można by założyć! Jakie stodoły i obory zarodowe by powstali w tych nowych budenkach na Kruczej albo na Świętokrzyskiej, po niedużych zresztą przeróbkach. Palce lizać. W mlecznych barach mógłby każden klient napić się mleka z własnego udoju, bo krowy za bufetamy by stali.
Ja się tam narzucać nie lubię i bardzo być może, że nowe radni nie wezmą pod uwagie tego mojego pomysłu - trudno. Ale wtenczas same muszą coś innego wykompinować, bo tak jak jest, dłużej być nie może, żeby Warszawa trzy razy na rok trzęsienie ziemi przechodziła.
MY SIĘ NAKRYĆ NIE DAMY!
Poszliśmy z Gieniuchną parę dni temu nazad do restauracji w celu tak zwanego zbiorowego wyżywienia się, czyli na obiad. Wzięliśmy z sobą trzy tomy „Ogniem i mieczem” dla skrócenia oczekiwania, czysty obrus i proszek do szorowania metalu, bo Gienia jest obrzydliwa, oraz musztardę, bo restauracyjna recepta nie przewiduje.
Usiedliśmy przy stoliku pod oknem, ale już z miejsca coś nam się zaczęło nie podobać. Okazało się, że niepotrzebnie przytargaliśmy obrus, bo miejscowa bielizna stołowa była jak śnieg, tak że nawet Gienia nie mogła grymasić. Po drugie, na stole figurowali w wazoniku jakieś kwiatki, a po trzecie, nie zdążyłem jeszcze roztworzyć Sienkiewicza, kiedy jak spod ziemi wyskoczył kielner.
- Czem mogie państwu służyć? Oto menu, czyli spis rzeczy. Jeżeli chodzi o zupki, to polecam żurek kujawski na kiełbasce lub krem z kalafiorów. Jasne piwko z wianuszkiem dla pana szanownego, ciemne słodowe dla pani szanownej, wszak tak?
Troszkie żeśmy się z żoną przestraszyli, ale ja pierwszy odzyskałem przytomność i mówię:
- Poprosiemy o żurek.
- Dwa razy żurek po kujawsku. Już leci. Sługa specjalny - i znikł, jakby w niego piorun trząsł.
Nie wytrwało minuty przyniósł nam zupę i zaznacza:
- Tylko proszę ostrożnie z rączkami - talerze gorące! Czy od okna atoli nie wieje, może zasłonić poltjere? A co państwo decydują na pieczyste? Może bepsztyczek po polsku, bo jest świeża polędwiczka, ale osobiście głosuje za wątróbką po prewansalsku z buraczkamy. Delicje. Palce lizać. Wszystko dla naszych gości. Sługa specjalny.
Drżącem głosem zamówiłem dwa razy wątróbkie i jak tylko poszedł, mówię do małżonki:
- Gieniuchną, chodu. Przy bufecie zapłaciem i już nasz nie ma.
- Dlaczego?
- Jak to dlaczego? Nie widzisz, że to wariat?
- Faktycznie, jest niewyraźny, ale co nas to obchodzi. Zupa była na medal, obsługa taka więcej błyskawiczna, dlaczego nie mamy skorzystać?
- No, dobrze, a o wiele szpilek nakładzie do wątróbki albo ci napluje po drodze w buraczki, to co?
Nie mieliśmy czasu się zastanowić, bo już dwie wątróbki stali przed nami. Jedzenie było w deseczkie, ale konsumowaliśmy go troszkie pod strachem Boga - Gieniuchna szukała szpilek, a ja się oglądałem za siebie, żeby mnie czasem ten kopnięty kielner nie zaprawił od tyłu czem twardem. Buraczki się odsunęło.
Kiedy, zdenerwowane do najwyższego stopnia, płaciliśmy rachunek, a kielner się zapytał, jak nam smakował obiadek, i zaprosił nasz na jutro na pieczeń cielęcą z nereczką, nie wytrzymałem i mówię:
- Panie szanowny, bardzo pana przepraszam, pan taki sempatyczny, przystojny, nie obrazi się pan za jedno pytanie?
- Ależ proszę uprzejmie, klejent nasz pan.
- Chciałem się zapytać, czy pan szanowny dawno już na to cierpi?
- Na co?
- No, na te... grzeczność.
Kielner spojrzał się na mnie smutnem wzrokiem, opuścił głowę i łzy jak groch potoczyli mu się po twarzy.
- Od trzech dni.
- A co to spowodowało?
- Nie słyszałeś pan, że przez trzy dni odbywa się w Warszawie kontrol interesów gastronomicznych. „Antyczna” nakryta na nieszkodliwej na serce kawie bez kofeiny. „Danusia” nakryta na herbacie własnej hodowli z karmelu i fusów. W „Studenckiej” do wody za mało rosołu dolewali. W „Smakoszu” znowuż podawali kotleciki niewidzialne gołem okiem. W „Ambasadorze” uprzejmość fatalnie nawalała. Dużo to nerw kosztuje, ale my się nakryć nie damy!
Ucieszyliśmy się z Gieniuchną ogromnie, że buraczki byli w porządku, przedstawiliśmy się kielnerowi i odjazd. Wczorej, jak w dym poszliśmy na obiad do znajomego „wariata”. Nie poznał nas. Posiedzieliśmy z pół godziny przy stoliku. Obejrzeliśmy mapę sosów i napoi na obrusie, aż koniec końców złapałem go:
- Panie szanowny, poprosiemy o dwa obiady.
- Zaraz! Pali się?! Straż ogniowa na placu Unii? - krzyknął do mnie w przelocie. Zdrów chłop jak byk.
OGÓLNE CHRZCINY
Po kilku dniach pan Piecyk sam mnie zaczepił na ulicy i rzekł:
- Zeszłą razą zaznaczyłem parę słów na konto niejakich Piastuszkiewiczów, które mieli się zostać za pierwszych naszych królów. Dzisiaj słuchaj pan dalej:
Faktycznie, Cyryl i Metody nie nabili Piasta w karafkie i tak Zyziek, jak i jego dzieci szczęśliwie u nasz panowali, ale pierwszem legularnem królem się został prawnuczek Miecio i w taki sposób możem go sobie zapamiętać jako Mieczysława numer jeden.
W tem miejscu zmuszony jestem zaznaczyć coś niecoś na konto wyznania religijnego naszych pradziadków, czyli przodków. Nie ma co przy tem kołować i ogródkiem chodzić, śmiało i otwarcie musiem sobie powiedzieć, że te nasze przodki w ogólności chomąciaki, czyli żłoby niepiśmienne byli, kościołów także samo jeszcze nie posiadali i do bożków się modlili. Bożki, czyli bałwani, to byli drewniane albo kamienne faceci, zarządzające słońcem, wiatrem, deszczem i inszem gradobiciem. Sam najważniejszy między niemi był uskuteczniony z dębowej szczapy i cztery oblicza posiadał. A nazywał się Światowid, dlatego że niby jednocześnie na cztery strony świata czterema parami wypalonych w drzewie oczów kapował.
Dzisiej wiemy, że to wszystko był puc, ale ostatecznie wstydu nie ma, bo wtenczas nie tylko u nasz, ale i za granicą do bożków nabożeństwa się odprawiali. W takiem na przykład mieście Rzemie boginią się znajdowała, cielesna blondyna nazwiskiem Wenus. Krugom goła chodziła i jak się z inszemi bożkami prowadziła, najlepszem dowodem to, że na te pamiątkie tak zwane niedyskretne choroby pod jej wezwaniem do dzisiej egzystują.
Nasz drewniak Światowid nie był może taki przystojniak, ale za to publicznej opinii nie miał. Ale koniec końców poznali się nasze na bałwanach. Dowiedzieli się o tem szkopy i koniecznie chcieli naszych pradziadków chrzcić. Wtranżalali się do nasz na Ziemie Odzyskane i co i raz chrzciny urządzają. Ale nasze przodki skapowali koniec końców, że ich przy tem w kant nabijają. Bo to było, uważasz pan, tak. Jak ochrzcili partie pradziadków, to jem bożków zabierali, żeby się więcej już do nich nie modlili. Ale patrzą te nasze przodki, że szkopy oprócz bałwanów meble także samo jem z domu wynoszą, na platformy układają i do Berlina wysyłka idzie. Widzą pradziadki, że nieklawo, spomknęli się wtenczas z Czechami i mówią: „Chrzcijcie nas wy!” A trzeba szanownemu panu wiedzieć, że Mietek Piastuszkiewicz był już chłopak po wojsku i w kawalerskiem stanie, jako królowi, nie wypadało mu figurować. Przygruchał sobie jedną Czeszkie, niejaką Dąbrowszczankie, na zapowiedzie dał i w krótkiem czasie się z nią ochajtnął.
Jak się to stało, Dąbrowszczanka, osobistość nabożna nie miała życzenia, żeby rodzina męża w charakterze ciemnej masy do bożków pacierze mówiła, napuściła Mietka i zaczęli się ogólne chrzciny.
A teraz możem sobie łatwo wyobrazić, co się wtenczas w całem kraju działo. Bo skoro jeżeli, jak mój koleżka córkie w Katowicach chrzcił, trzy dni goście pijane w dym chodzili, to, jako ludzie po szkołach kształcone, wszystko jawnie widziem, jakbyśmy same w tamtem czasie żyli i w charakterze kumów albo zwyczajnych gości na tych chrzcinach się znajdowali, rozróbka musiała być pierwsza klasa.
Dosyć na tem, że chrzciny przeszli planowo, a Niemcy nic o tem nie wiedzieli. Przyjeżdżają za parę tygodni do Jeleniej Góry czyli tyż do Wałbrzycha, detalicznie panu nie powiem, i mowę zawalają do Mietuchny, że w dalszem ciągu zamierzają chrzciny nam wyprawiać. A Miecio z gośćmi w śmiech:
- Kogo będzieta chrzcili, kiedy to wszystko ochrzczone?
- Na czysto?
- Na sto procent, niech ja skonam!
- No, dobrze - mówią Niemcy - a bożki dlaczego stoją?
- Dla chaseny, czyli towarzyskiej draki, żeśmy ich zostawili, żeby was na wodę napuścić!
I w charakterze dowodu rzeczowego jak nie gwizdnie Mietek Światowida w jedną mordę, jak nie sztachnie w drugą mordę, w trzecią, w czwartą... A Dąbrowszczanka z wierzchu bożka parasolką. Widząc to, reszta gości, z czem kto miał pod ręką, leci grzać bałwanów. W trymiga porozbijali ich w drobny mak. Byliby zniszczyli wszystkich co do sztuki, żeby nie to, że warszawiacy, co na tych chrzcinach tyż byli, wyszabrowali większe partie bożków i opchnęli do Kowna Litwinom, którzy jeszcze przez czas dłuższy za poganów chodzili. Widzą Niemcy, że krewa, kropidła pod pachy i chodu za Odrę i Nysę!
ZA CIASNA KORONA
Król nie król, kiedyś zakitować musi. Po śmierci Mietka Piastuszkiewicza jego syn, jedynak, za króla polskiego się został. Równy to był chłopak i kawał kozaka, totyż koleżki nazywali go Chrobry, co w staroświeckim języku znaczyło, że chojrak i nie da sobie byle pętaczynie podgrymaszać. Szkopy na razie o tem nie wiedzieli, myśleli: „Młodziak w terminie, jeszcze dobrze na króla nie wyzwolony, da się wykołować” i co i raz bez rzekie Odrę i Nysę na Ziemie Odzyskane nam się wtranżalali. Ale z chwilą kiedy otrzymali parę razy przyzwoicie w kość, nabrali dla Bolka szaconku.
W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki Wiluś, przysłał telegramę, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: „No, dobra, przyjadź pan”. Ale troszkie się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i trochę esmanów i żandarmów się napchało.
„Czy nie za dużo tych pobożnych? - myśli sobie Chrobry. - Czy oni jakiej grandy nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają.” - Kazał ich tylko fest tajniakamy obstawić.
Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć. Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem chodnikiem Bolek go za frak i mówi:
„A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama cholera go nie oczyści, jak się w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do kopy diabłów, a ja się zostanę i będę miał nieprzyjemności od żony”.
Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem chodniku do samego dolnego kościoła zapychali. Wiluś niósł wieniec blaszany z papierowemy szarfamy oraz napisem: „Od parafian z Berlina”.
Po pogrzebie, rzecz jasna, zmuszony był król syrek urządzić. Że ochlaj i spożycie było formalne, nie będę pana szanownego objaśniał. Z korytem w Berlinie nigdy za dobrze nie było, totyż nie masz pan pojęcia, jak te Niemcy rąbali. Co królowa półmisek z kuchni przyniesła, w trymiga pusty. Żarli wszystko „pod mietłe”, rzeżuchę nawet, którą sztukamięs z kwiatkiem dla optyki była przybrana, opędzlowali, bobkowem listkom nie darowali. A najwięcej wtrajał cesarz. Królowa za kwiatki droższe dania odstawiała, ale to nic nie pomagało, wszędzie znalazł i młócił na czysto. A jak sobie już fest żołądek wyłożył, koronę zdjął ze łba i naszemu Bolkowi włożył na głowę.
- Teraz dopiero za odpowiedzialnego króla jesteś. Masz te koronę, odpalam ci ją na zawsze.
- No, dobra, ale w czem ty będziesz chodził? - pyta się Piastuszkiewicz, ponieważ że był facetem z salonowem otrzaskaniem.
Ale szkop się nadął i mówi:
- Korona dla mnie frajer, sześć sztuk takich mam w domu, w komodzie. Grosza za nią od ciebie nie chcę, chociaż ładną forsę mnie kosztowała. Każ mnie tylko na pamiątkę zawinąć w papier nadziewanego indyka, prosiaka po rusku, gięś z jabłkamy i tego faszerowanego szczupaczka, bo nadzwyczaj sosisty, wszystko, ma się rozumieć, z półmiskamy.
A trzeba szanownemu panu wiedzieć, że król miał całą zastawę z frażetowskiego srebra, brzegi złocone.
Jak to Bolek usłyszał, chciał na razie strzelić cesarza w mordę, ale staropolska gościnność mu na to nie pozwoliła i usiadł. Kazał przynieść papier, szpagat i dalej te dania pakować. Inne szkopy, jak to widzą, tyż robią paczki, z czego się dało. Sos w butelki przelewali, ćwikłę zabrali. Rzecz jasna, że cały serwis i wszystkie noże, widelce co do sztuki rąbnęli. Królowa cięta była jak wielkie nieszczęście, bo nie dosyć na tem, że serwis i nakrycie była stratna, kawałka mięsa nie zostało, a na drugi dzień była niedziela i rodzina miała być na obiedzie.
Nawet szarlotkie dranie gwizdnęli!
- Panie Teosiu, przepraszam - przerwałem na chwilę wartki tok wykładu. - Podręczniki historii dla użytku szkolnego trochę inaczej to ujmują: Bolesław Chrobry dobrowolnie podarował swym gościom wszystkie złote i srebrne naczynia, z których jedli i pili.
- Tak? No, to wierz pan podręcznikom. Ja inaczej słyszałem. To może i to nieprawda, że Bolek był drugi raz koronowany? No, widzisz pan, a dlaczego, bo Wiluś go niemożebnie naciął. Raz, że korona była za ciasna, w ciemię niemożebnie króla piła, bo miał głowę jak się należy, sześćdziesiąty piąty numer, a szkop był mizerny, z małem łebkiem. Ale to jeszcze nic, najgorsze, że król chciał się dowiedzieć, na ile się został stratny przy tej zamianie i posłał koronę do otaksowania do lombardu. Taksator się skrzywił i powiedział:
„Lipa, tombak, amerykańskie złoto!”
Na szczęście Wiluś przeżarł się na tem syrku i w krótkich abcugach kojfnął. Wtenczas dopiero Bolesław dostał od Ojca Świętego przyzwoite koronę z próbą (trójka dentystyczna) i, jak się należy, dał się obkoronować w czerwonej pelerynie na białych królikach, z berłem i kosztelą, czyli też złotą renetą, w ręku.
LESZEK POPRAW KORONĘ
Helena w stroju niedbałem
Syna trzyma u łona,
Co go zwano Leszkiem Białem.
Jak się możem domyślić, ta Helena z tej starożytnej piosenki to była wdowa po nieboszczyku Sprawiedliwem, która w Sandomierzu na letniem mieszkaniu się znajdowała z dzieckiem, a w Krakowie znowuż do głosu doszedł Mieczysław Stary, znaczy się, stryjo Leszka.
Po śmierci brata jeszcze dłuższe brodę zapuścił i mówi do wdowy żałobnej:
- Niech się Helcia nie przejmuje, proszę Helci, ja się Helcią zajmę i także samo, ma się rozumieć, dzieckiem. Dopilnuje całego królewskiego interesu, jak się należy, bo się na tem znam, ładne parę lat sam się w tej branży zatrudniałem. A jak Leszek dorośnie, nazad firmę się na niego przepisze, a ja ameryture sobie przez ten czas wysłużę.
Helena zajęta była kapeluszem z krepą i czarną sukienką na pogrzeb, to nawet i nie bardzo słyszała, co szwagier do niej mówił. Kiwła tylko głową i poleciała do krawcowej. A Stary koronę z komody wyciągnął, założył na głowę i dawaj rządzić po swojemu. A że był, jak już wiemy, facetem oszczędnościowem, tak w krótkiem czasie wdowie zaograniczył, że pończoch nie miała sobie za co kupić. Do wszystkiego się wtrącał, do kuchni łaził, a jak z miasta wracała, na karteczce musiała mu detalicznie wydatki spisywać: ile cebula, ile buraczki, ile listek bobkowy. Jednem słowem, jak kuchtę o koszykowe podejrzane ją traktował.
Ma się rozumieć, Helena koniec końców spakowała manatki, dzieciaka na rękie i pojechała do Sandomierza, gdzie wilie po nieboszczyku miała. Ponieważ że zaraz pierwszego dnia z aptekarzową się pokłóciła, nie bywała nigdzie, całemi dniami z Leszkiem przy piersi siedziała i niemożebnie się opuściła. W niedbałem stroju, czyli że rozmamłana do rosołu, w szlafroku pospinanem na agrafki, nie uczesana, w jednem pantoflu się znajdowała. Ale Leszek w tem trakcie zaczął podrastać i trzeba go było zacząć uczyć. Zgodziła ma się rozumieć, do niego nauczyciela, któren korepetycji mu udzielał. Ten nauczyciel nazywał się... zaraz, czekaj pan, bo zapomniałem... Faworek nie Faworek, Gąsiorek nie Gąsiorek.
- Może Goworek? - podrzuciłem.
- Zgadłeś pan, Goworek, tak jest. Otóż więc ten Goworek tak się tem dzieciakiem zajął, że nie tylko kaligrafii, artmetyki i polskiego go uczył, ale także samo za całego opiekuna przy niem był. W sobotę szyje mu kazał myć, sztorcował za obgryzanie paznokci i w ogóle wychowywał.
A w Krakowie temczasem zaczęła się ludność bontować na Mieczysława Starego i w krótkiem czasie popęd mu dała. Zrobiło się tak zwane bezkrólewie i przypomnieli sobie Polacy, że w Sandomierzu mieszka Helena w stroju niedbałem z Leszkiem. Przyjechali w parę osób w charakterze delegacji i mowę zawalają, że mają życzenie Leszka na króla wybrać, ale pod tem waronkiem, że Goworka ze sobą nie zabierze.
- Dlaczego? - pyta się Helena.
- Nie podoba nam się.
- Ale detalicznie z jakiego powodu?
- Detalicznie rozchodzi nam się o to, że kompromitacje może uskuteczniać.
- W jaki sposób?
- A w taki, że zanadto jest przyzwyczajony króla tresować. Za tronem stale i wciąż będzie stojał i uwagie mu zwracał: „Leszek, nie garb się, Leszek, nie dłub w nosie, Leszek, popraw koronę”. Nie, nie możem się zgodzić, musi zostać w Sandomierzu.
- No, to w taki sposób i Leszek nie pojedzie.
- Jak nie, to nie. Myśli pani szanowna, że króla sobie nie znajdziem? Laskonogi się prosi, odstępne nam daje, żeby go tylko wziąść.
- No, owszem, jeżeli panom się podoba taki bocian na sztywnych nogach, to proszę bardzo.
- Bocian nie bocian, spróbować można. A pani szanownej radziemy liczyć się ze słowamy, bo za obrazę władzy można sobie czasem nie najgorzej posiedzieć! - I obrażone wyszli.
Wzięli faktycznie za króla tego Laskonogiego i odżałować nie mogli, bo fatalnie wziął ich za twarz. A trzeba panu szanownemu wiedzieć, że był on synem Mieczysława Starego i kropka w kropkie co pod względem charakteru, do taty podobny-ważniak, honorowy taki, że z nikiem się wódki nie napił, a już najgorsze, to, że duchowieństwu się naraził, bo biskupów sam naznaczać zaczął. Różnych swoich koleżków i znajomych z widzenia niemi porobił i zdarzali się wskutek tego wypadki, że biskup okazywał się człowiekiem żonatem i ojcem sześciorga dzieci. Siedmiu grzechów głównych nie umiał taki czasem po kolei wyszczególnić, nie mówiąc już o czterech prawdach, czyli pięciu przykazaniach kościelnych, bo to byli przeważnie faceci wojskowe, mało w katechizmie oblatane.
Spomknęli się nareszcie księża z wyższemi urzędnikami państwowemi i zrobili Laskonogiemu eksmisje z Wawelu, i zaraz delegacje do Leszka Białego pchli. Wsiadła delegacja na statek „Chrobry” i zapycha do Sandomierza. Przychodzą do Heleny w stroju niedbałem i znowuż zapytanie jej robią:
- Czy pani szanowna w dalszem ciągu się przy tem Goworku upiera?
- Wiadomo.
- Mówi się trudno, pies z niem tańcował, niech pani szanowna temczasem leci do fryzjera, ondolacje każe sobie poprawić, bo główka faktycznie rozkociudłana, no i podszykuje się troszkie pod względem tego stroju. My zaczekamy, jak wszystko będzie gotowe, jedziem całem towarzystwem do Krakowa na koronację.
Helena poleciała, a oni Goworka na bok bierą i mówią:
- Panie Gie, pojedziesz pan z Leszkiem do stolicy, ale szanuj się pan, do polityki się pan nie wtrącaj, bo może być grubsza nieprzyjemność.
Przyszła nareszcie Helena od fryzjera, ochajtnęła się troszkie i na statek.
Panował Leszek Biały, jak to mówią, szczęśliwie, bo chłopak był niegłupi i smykałkie do rządzenia miał, tylko że za bardzo Goworka się we wszystkim słuchał, z byle czem do niego po rade leciał. Dwa palce w górę podnosił i się pytał: „Panie psorze, czy mogię iść na ślizgawkie? Panie psorze, Krzyżaki zanadto rozrabiają, czy można jem dać knoty?” Panie psorze, to, panie psorze tamto. Nie można powiedzieć, Goworek nawet nie najgorzej mu radził, tylko że na starość był przygłuchy i różne nieporozumienia z tego wychodzili. Leszek mówił o juszce, a ten o pietruszce.
Nie kazał mu się Goworek wtrącać, jak się stryjeczne bracia między sobą o miasto Poznań kłócili, a on nie mógł się z niem dogadać, krzyczał mu do ucha i krzyczał, i nic z tego nie wychodziło. Machnął nareszcie ręką na Goworka i pojechał ich godzić.
A to były wyjątkowe, uważasz pan, dranie, rade familijną z większem ochlajem urządzili i jak Leszek do łaźni poszedł, żeby para ankoholizm mu z głowy odciągła, i na namydlonej podłodze się poślizgnął, rzucili się na niego i życie mu odebrali. Przykre.
RUDY BIBER POD GRUNWALDEM
Ponieważ że z Piastuszkiewiczami jużeśmy się oblecieli, możem teraz pobarłożyć sobie troszkie na konto drugiej naszej królewskiej rodziny, czyli tak zwanych Jagiellońszczaków, które po Kaźmierzu Wielkiem przejęli cały ten nasz państwowy majdan. Nie można powiedzieć, w ogólności chłopaki byli równe, a zwłaszcza poniekąd sam Jagiełło, któren pod miastem Gronwaldem historyczne knoty dał Krzyżakom.
Otóż, uważasz mnie pan, ten Jagiełło nie od razu za króla polskiego się został, tylko się jako kawaler, jak to mówią, wżenił w interes. Królową była u nas w tem czasie jedna panienka na wydaniu, niejaka Jadwiga. Ponieważ że posag miała niewąski, a także samo osobiście dała się lubić i bardzo jej było twarzowo w koronie, starających miała do nagłej krwi i trochę.
Oprócz Jagiełły, między innemy, uderzał do niej jeden szkopiak z Wiednia rodem, niejaki Wiluś, bo oni, cholery, przeważnie Wilusie.
I tu z przykrością musiem zauważyć, że na razie Jagiełło był u Jadwigi fatalnie przegrany. Wiluś ładnie się nosił, łeb miał stale i wciąż zaondolowany, walczyka wiedeńskiego ładnie odstawiał. „Usta milczą” i „Nad mądrem Dunajem” cienkim głosem Jadwidze śpiewał i różne prezenta jej odpalał, po większej części bukiet z samych róż i kolońskie wodę z potrójnem zapachem. Dla przyszłej teściowej znowuż butelkie gorzkiej wody „Franciszka Józefa” zawsze miał przy sobie.
A Jagiełło, mężczyzna poważny, w średniem wieku, jak już przytargał coś z sobą, to albo dwa kila litewskiej kiełbasy, albo literek żubrówki z trawką w środku.
My oba wiedzielibyśmy, co z tem zrobić, ale Jadwiga wolała kolońskie wodę. Rzecz gustu i nie będziem jej za to pod krytykie brali. Totyż Jagiełło, któren do Krakowa ze swojem stryjecznem braciszkiem, Witoldem, z Wilna w konkury przyjechał, na ksiutach pod Floriańską Bramą nieraz ją z tem wiedeńskiem ancymonkiem nakrywał. Aż koniec końców się zgniewał, przyszedł na Wawel i mówi do Jadwigi:
- Widzę, że to panna Dziunia balona z tem szkopem ze mnie odstawia, to w taki sposób mówi się trudno i wysiadka! O królewskie posadę mnie się nie rozchodzi, bo u siebie w Wilnie, Bogu dzięki, mam co zjeść i wypić i krakowska kuchnia, poza jedną może kiełbasą, nie powiem, żeby znowuż taka ważna była. Rozchodziło mnie się o to, żeby Litwinów pochrzcić, które za poganów do dziś dnia chodzą i wstyd mnie w towarzystwie robią, bo jak się należy świętych nie mają, tylko do różnych węży się modlą. A co to za święty, któren człowieka podczas nabożeństwa w pierwsze krzyżowe może ugryźć, tak że w krótkich abcugach zakituje. Ale trudno się mówi, niech tam moje rodaki w dalszem ciągu do węży litanie odmawiają, do choinek w świętych lasach się modlą i u wajdelotów zamiast u naturalnych księży spowiadają, milcz, serce, i moje uszanowanie, idę na stacje po bilet do Wilna dla mnie i dla braciszka.
A trzeba panu szanownemu wiedzieć, że Jadwiga była nadzwyczaj pobożna i ogromnie się temy wężami martwiła, totyż przykro jej się zrobiło i zgodziła się za Jagiełłowe zostać. Z miejsca Wilusiowi kota popędziła. Mentryki w parafii wyrobili, wyciągi z ksiąg ludności w komisariacie poświadczyli i był ślub.
Już na drugi dzień Jagiełło wajdelotów do mamra, świętych węży, drani, do zoologicznego ogrodu opylił, a Litwinów dawaj chrzcić. Na zachętę każden jeden nowy chrześćjan garnitur i parę kamaszy otrzymał. Przydziałowe to byli kompleta, z felerkamy, ale zawsze lepsze niż skórki królików, w których przedtem Litwini chodzili. Jak ją pan naciągłeś na przód, to z tyłu panu cielesna autonomia wyłaziła, a na odwrót - jeszcze gorzej.
Wiluś, łachudra, cięty, że mu się taka partia wymkła, bo już był pewny, że się na Wawel wtranżoli i co się da z mebli, a także samo lanszaftów do Niemiec wywiezie, poleciał na skargie do Krzyżaków. Krzyżaków także samo cholera ciskała na te małżeństwo, bo zamiarowali Polskie i Litwę po kolei wykołować, a teraz bojeli się, że same poważny wycisk od Jagiełły mogą otrzymać. Toteż zaczęli się do wojny szykować. Ale Jagiełło nie frajer, zebrał co się dało wojska i jazda na nich.
Król w pałatce jak raz siedział z Witoldem na polu bitwy pod Gronwaldem, a tu kołdra, co w drzwiach wisiała, się podnosi i dwóch Krzyżaków wchodzi, pierzynę z sobą przynieśli, a na niej dwa pałasze. Król się na famielianta spojrzał, a ten znowuż na niego i myślą: „Na cholerę oni te pościel tu wnoszą?” A Krzyżaki się ukłonili i zaznaczają:
„Te pałasze, proszę króla, tośmy na to przynieśli, żebyś się król miał czem bronić”.
Ten Witold był czarny, kindziorowaty i znakiem tego raptus, poderwał się z krzesła i mówi:
- Władek, drakie z nas robią, nie wytrzymam! Ale Jagiełło go posadził i zaznacza:
- Tylko bez nerw, ja się tu zaraz z niemy oblecę.- I odpowiedź daje, że się te pałasze przydadzą, żeby jem większe knoty spuścić, i tak się stało. Taki dostali wycisk, że zjeżdżali spod Gronwaldu, aż się jem komże wiwali.
Ale nie od razu. Litwini na razie zdrefili i chodu. Jeden Krzyżak z rudą brodą, jak to widzi, zdzielił konia nahajem, pikie nastawił i leci prosto na króla, któren z boku stojał i na bitwę kapował.
- Był to, zdaje się, rycerz niemiecki, Dipold Kikerzicz von Dieber - wtrąciłem przypomniawszy sobie nagle zapamiętane jeszcze ze szkolnych czasów dziwne to nazwisko.
- Faktycznie! - powiedział pan Piecyk - von Biber, na te pamiątkie każdego faceta z brodą „bibrem” teraz nazywamy.
Nie wydało mi się to prawdopodobne i usiłowałem zaprzeczyć, ale pan Teoś spojrzał na mnie surowo i wznowił wykład:
- Otóż, uważasz pan, ten rudy biber zapycha z piką na króla, żeby mu krzywdę zrobić, ale widzi to biskup Zbigniew Oleśnicki, któren stojał obok króla, i jak się nie odwinie, jak nie gwizdnie szkopa pastorałem, z miejsca zimnem trupem go położył.
- Zaraz, zaraz, panie Teosiu - przerwałem znowu. - Pan, zdaje się, coś pomylił... Zbigniew z Oleśnicy znacznie później dopiero został biskupem, podczas bitwy grunwaldzkiej, według historyków naszych, był „młodym pisarzem królewskim” i nie pastorałem, ale „złomkiem kopii zwalił Niemca z konia na ziemię”.
- Co insze historycy mówią, to mnie nie obchodzi - odrzekł na to chłodno pan Piecyk - po mojemu był biskupem, a ponieważ że duchowieństwo nawet na polu bitwy bez broni się znajduje, musiał go zaprawić pastorałem! Zresztą, czem go załatwił, rzecz obojętna, dosyć na tem, że rudy biber z miejsca kojfnął. Litwini, jak zobaczyli, co się dzieje, o mało nie spalili się ze wstydu, że duchowna osoba sama się fatyguje, cafli się nazad i razem z Polakami wykończyli Krzyżaków na cacy!
JAGIELLONKA TRZEPIE ARRASY
- Jak ten, uważasz mnie pan, Hendryk Walery do Francji najechał, Polska nie wiedziała faktycznie, co dalej robić; niby to król jest, na forsie i markach pocztowych figuruje, a rzeczywiście jest nieobecny. Nieprzyjemna sytuacja, jak pragnę zdrowia, się wytworzyła. Różne zagraniczne ambasadorowie przyjeżdżają na Wawel troszkie o polityce porozmawiać i kielicha sobie przy tej okazji trzasnąć, a także samo przyzwoicie zakąsić, a tu król się nie pokazuje. Minister zagraniczny tylko do nich wychodzi i ni to, ni owo jem od rzeczy opowiada. A to król nieczasowy, a to głowa go boli, wziął kogutka i położył się przekimać, i temuż podobnież. Ale można było tych codzoziemskich cwaniaków trajlować tak tydzień, dwa, dłużej się nie dało.
A Walery temczasem w Paryżu siedział i w Krakowie się nie pokazywał. Totyż nasze przodki wyszli koniec końców z nerw i rejentalne wezwanie mu posłali.
„Albo wracasz król do roboty, albo wont z posady bez trzymiesięcznego wymówienia. Innego się zgodzi. Nie brak bezrobotnych króli na świecie.” Ale Walery tak się temy flakamy z pulpetamy wystraszył, że za żadną cholerę nie chciał się wrócić. Nie chciał i już.
Wtenczas zebrali się ministrzy i mówią: „Pies z niem tańcował, nie, to nie, nasza Andzia będzie u nasz za królowę!”
Ta Andzia to była, uważasz pan, Jagiellońszczanka z domu, siostra Zygmonta Augusta, panienka, jak to mówią, w starszem wieku, ale jeszcze na chodzie. Została się za królowe i musiem przyznać, że rządziła pierwsza klasa z przybudówką. No, bo jeżeli weźmiem to życiowo, ktoże mógł się jej sprzeciwić. Jeżeli o wiele każden z nas jak ma się z żoną przekomarzać, woli uszy po sobie położyć i powiedzieć:
„Tak, tak, masz rację, tylko stul mordę, najdroższa, bo głowa mnie od tego pęka”. To masz pan pojęcie, co się musiało dziać, jak taka starsza kobieta w koronie na głowie przyszła na radę ministrów i zaczęła ich pod krytykie brać, że źle rządzą. Z góry na wszystko się zgadzali, tylko każden uważał, żeby czasem berłem w ciemię go nie zaprawiła. Ale znudziło się jej, ma się rozumieć, za samotne królowe być, bo mówi:
- Za dużo mam roboty. Nie wiem, za co się wpierw łapać, czy do sejmu lecieć, czy na jesienne maniebry wojskowe jechać, czy prania dopilnować, a do kuchni także samo trzeba zajrzyć, bo masła za dużo wychodzi. Arrasy, czyli perskie dywany, obowiązkowo muszę samodzielnie ze ścian pozdejmać i wytrzepać jak się należy, bo mole się wdadzą i za sto lat potomki mnie obszczekają, że Anna Jagiellonka była flądra.
Ale, tak między nami mówiąc, przypuszczam, że rozchodziło się jej także samo troszkie o tak zwane szczęście małżeńskie, czyli że miała życzenie własnego męża posiadać, któremu można by było łeb suszyć skolko ugodno, a on by nie mógł się podać do dymisji, jak ministrzy. Skopiowała, ma się rozumieć, do gazet zagranicznych ogłoszenie matrymonialne w te słowa:
„Panna od lat 40, niedzisiejszych poglądów, w braku znajomości poszukuje pana w średnim wieku, może być i młodszy, do dobrze prosperującego królewskiego interesu w kraju rolniczem. Małżeństwo niewykluczone. Oferty tylko poważne z fotografią. Kraków, „Czytelnik”, Wielopole 1”... i temuż podobnież.
Ma się rozumieć fotografie zaczęli nadchodzić tysiącamy. Rzucili się do Krakowa na wyścigi różne zagraniczne hrabiowie i książęta: austryjackie, rosyjskie, niemieckie. Ale najprędzej przyjechał z Budapesztu Węgier, niejaki Stefan Batory, wszystkich odstawił i żywo, nawet bez zapowiedzi, wziął z Andzią ślub i tem inszem frajerom nawet kosztów podróży nie miał kto zwrócić, bo „Czytelnik” także samo nie chciał o niczem słyszeć.
JAK SOBIESKI „PRZEROBIŁ” CESARZA
- Byłem, panie szanowny, wczoraj cały dzień w Wilanowie - zaczął pan Piecyk.
- W celu?
- W celu, żeby sobie, jak się należy, króla Sobieskiego przypomnieć, o którem będę miał zaszczyt dzisiej parę słów zaznaczyć.
- Jak to o Sobieskim? - przerwałem zaniepokojony. - Przecież, o ile pamiętam, dziś kolej na króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego.
- Wiśniowiecczak, faktycznie, był parę lat za króla, nawet, nie można powiedzieć, chłopak porządny i z dobrej rodziny, ale ciepła klucha, czyli lelum-polelum i w tem ciężkiem czasie nie nadawał się dla nasz, dlatego tyż nie zamiaruje się nad niem rozczulać. Kawał Polski Turkom oddał, czem niemożebnie mnie zgniewał i dlatego żem go wykreślił z historii. Dla mnie go nie było. O, Sobieski to jest król, jak się należy, kawał chłopa, Turkom knoty zasuwał raz koło razu, niemożebnie austriackiego cesarza Leopolda obciął, Wilanów, jak się należy, wyszykował, o niem możem sobie porozmawiać.
- Ale słyszałem, że za bardzo był uległy wobec swej małżonki, Marii Kazimiery.
Pan Piecyk spojrzał na mnie przeciągle:
- Czego, uległy? A każden z nas nie posiada swojej Marysieńki? Każden z nas za takiego znowuż mocnego kozaka jest w domu?
Szybko zmieniłem temat, kierując rozmowę na wyprawę wiedeńską.
- Z tem Wiedniem, to, uważasz pan, było tak. Król Sobieski jak raz drogie pod Wilanowem drzewkamy wysadzał, kiedy przyjechali austriackie szkopy i dawaj przed nim klękać i prosić, żeby jechał pod Wiedeń, bo Turki niemożebny okład jem dają i w kocioł ich wzięli pod samą stolicą. Król drzewko odstawił pod ścianę, spojrzał się na szkopów jak na wariatów i zaznacza:
- A cholera że mnie do tego, że wasz leją, co ja z wami, na jeża strzyżone, dzieci chrzciłem czy jak, żeby dla waszych pięknych oczów rolniczą rozrywkie rzucać i tłuc się na drugi koniec świata? A jak Wiśniowiecczakowi Kamieniec Turki odbierali, tośta mu pomogli? Paszli że wont, nie denerwujcie króla-rycerza! Dosyć mam już być za przedmurze chrześcijaństwa, na letniakach chcę trochę posiedzieć. Poszli że wont!
Ale Austriacy, szemrane cwaniaki, wstali z kolan, otrzepali portki z ziemi i nadmieniają: - No, dobra, nie to nie, niech tam turecki sułtan w dalszem ciągu po haremie chodzi, 365 żon po łopatkach klepie i śmichy-chichy sobie uskutecznia, że takich Sobieskich „trzech na kilo u niego wchodzi”, że z przedmurzem lipa, jednem słowem, że król dlatego pod Wiedeń nie chce jechać, bo mojra odczuwa.
Dał się naciąć Sobieski, obsztorcował sułtana, Austriaków, piekło w całem domu zrobił, że aż szyby dzwonili, ale koniec końców wsiadł w kolejkie i do Warszawy do Gienieralnego Sztabu pojechał. Kazał ogłosić mobilizacje i jazda pod Wiedeń.
- Podobno Maria Kazimiera maczała w tym ręce - zauważyłem nieśmiało.
- A jeżeli o wiele nawet tak, to co? Jak żona łeb dzień i noc mężowi przez tydzień suszy, to można jej takiej drobnostki odmówić? Dużoś pan takich mężów widział?
Zamilkłem. A pan Piecyk mówił dalej:
- Zły jak wielkie nieszczęście przyjechał król pod ten Wiedeń. Wjechał z huzaramy na takie górkie, konia nahajem i na dół. Sułtan jak raz w pałatce siedział, kawę po turecku popijał, a jedna żona przed niem tańczyła „polkie z wężem”. A tu pałatka się przewraca i wlata na koniu Sobieski. Jak zobaczył sułtana, przypomniało mu się, co Austriaki mówili, i krzyczy:
- Achże ty kawą z fusamy szprycowany, coś ty za głodne kawałki opowiadał!? Kogo u ciebie trzech na kilo wchodzi?! - A potem do sułtanowej zaznacza: - Pokaż pani na chwilkie tego węża!
Odebrał jej węża, za kuper go i lu niem sułtana w mordę raz, drugi, trzeci, aż wąż zakitował, a sułtan spuchł równo na obydwie strony.
- No nie, to już chyba przesada. Ani historia, ani legenda żadna o takim fakcie nie wspomina - zaoponowałem.
- Czy wspomina, czy nie wspomina, domyślić się możem, że tak być musiało - rzekł ostro pan Piecyk i wykładał dalej:
- Jednem słowem, Turki w drebiezgi zostali rozbite, a Sobieski kazał zapakować sułtańskie pałatkie, węża wypchać i odesłać do Wilanowa. Sam zajął najładniejsze mieszkanie w mieście i poszedł się przekimać.
Na drugi dzień defilada. Orkiestra podgrywa wiedeńskiego walczyka. Z jednej strony Sobieski zapycha na tureckim ogierze, a z drugiej strony cesarz Leopold w damskiem kapeluszu z rajeramy na dorożkarskim koniu, bo lepsze sztuki Turki mu zabrali. Podjeżdżają do siebie i żaden nie ma życzenia pierwszy się ukłonić. (Sobieski - faktycznie, jakiem prawem? A cesarz, bo kawał drania.) Byliby już przejechali koło siebie jak dwa nieznajome osobnicy, ale Sobieski myśli sobie:
„Czekaj, lebiego niewidymko, ja cię przerobie”. Podnosi rękie w górę, cesarz myślał, że król się kłania, ściąga żywo kapelusz ze łba, aż pióro złamał. A Sobieski mówi: „A kiszkie z grochem” i podkręca staropolskiego wąsa.
Publika w śmiech, cesarz niemożebnie obcięty, jednem słowem, chasena z historycznem wydźwiękiem.
SEJM W KARAFCE
Jaki tam był król Stasio, taki był, ale koniec końców chciał się przyczynić i troszkie porządku w Polsce zaprowadzić. Nie udało mu się to, bo był facetem cykoryjnem i za dużego mojra przed sąsiadamy odczuwał. Na razie wziął się dosyć ostro do roboty, sejm czteroletni zwołał i tak zwane prawo „waty” w kibinimatry, czyli na zbitą twarz, wyrzucił. A te prawo było takie, że o wiele w sejmie znalazł się chociaż jeden poseł, któren podczas głosowania nad jakiemś programem krzyknął jedne tylko słowo: „Wata!”, sejm był nieważny, posłowie brali forsę i rozjeżdżali się do domów, i to bez różnicy, czy ten ów poseł był zalany w dym, czy wszyscy wiedzieli, że za forsę to zrobił.
Bywszy na miejscu dawniejszego marszałka sejmu, wziąłbym takiego drania za krawat, za filar wyprowadził i powiedział: „Chuchnij no, poseł!” - i jeżeli tylko mało wiela ankoholizmem by podjeżdżał, ledykimacje poselskie, zniżkie tramwajowe i bezpłatny bilet kolejowy bym odebrał, żeby go niedotykalności pozbawić, a potem odwrócić bym mu się kazał i kopniaka w pierwsze krzyżowe zasunął: „Wont siroto bez ojca i matki, jak nie umiesz się w sejmie, jak się należy, prowadzić”. Ale wtenczas inaczej było, cały sejm przez jednego drania się rozjeżdżał i nie można było żadnej sprawy po formie załatwić. Nawet jak Konstytucje 3 Maja się uchwalało, trzeba było sejm w karafkie nabić. A detalicznie było tak:
Bojał się król i lepsze posłowie, żeby dranie „waciaki” nie zaczęli jem szurać przy głosowaniu nad tą konstytucją, to nie mieli inszego wyjścia, tylko do pucu naznaczyli posiedzenie na piątego maja, a w tem trakcie po cichu trzeciego się zjechali i całe te robotę bez tamtych łobuzów odwalili. Tamte przyjeżdżają piątego, a woźne w sejmie w śmiech, że niemożebnie w karafkie zostali nabite, i kota jem pognali.
Ale cóż, konstytucja była dobra, różne prawa ponaznaczała, że nasza kochana Polska mogła się była jeszcze wyratować, ale sąsiedzi do tego nie dopuścili. A najgorszy był, ma się rozumieć, szkop - cara zbontował, Austrie, cholerę, napuścił i wszystka trzech się za nasz wzięli. Kościuszko walczył, szewc Kiliński zdrowo się z warszawskiemi remiechami na Starówce namęczył. Józiek Poniatoszczak chciał także samo odrobić to, co stryjo naknocił, ale się koniec końców uszarpali.
Józiek różnie próbował, w jakiś czas potem z niejakiem Napoleonem się spomknął, któren w tem czasie za dużego kozaka był i całej Europie knoty zasuwał, ale koniec końców leżał jak neptek. A Poniatoszczak życie przy niem stracił, bo Napoleon, jak spod Lipska pryskał, most za sobą wysadził w powietrze i koleżkie na drugiej stronie zostawił....
Nadmienię jeszcze tylko, że Stanisław August w mieście Petersburgu jako bezrobotny umarł i na tem zakończem barłożenie o polskich królach.
Wybierzem się tylko jutro rzucić okiem na zamkowe gruzy, na pałac Józia „Pod Blachą” i zobaczem, jak tam z ruchem na trasie W-Z.
NIE MA TAKIEJ KOBIETY...
Wybrałem się z Gieniuchną do Narodowego Teatru na wzruszające sztukie z życia rodzinnego zachodnich, ma się rozumieć, szkopów. Ojciec profesor - ciepła klucha, syn - giestapowiec, synowa - giestapówka, mama - kawał cholery, na kółkach, bo na nogi nie może chodzić i wózkiem się posługuje. Jednem słowem, rodzinka - w kit ją i na szybę, jak to się mówi. Ale rozrywka duża i pouczająca. A zaczęło się od tego, że jak żeśmy przyszli do tego teatru, zwróciło naszą uwagie, że poważny facet w ciemnem garniturze z setki eksportowej, taki jakiś ala derektor, lata tam i nazad po tak zwanem hallu. Na zegarek patrzy i co i raz na ulice wygląda. Czem bliżej siódmej było, tem więcej z nerw wychodził, woźnych się o coś pytał, kontrolera zaczepiał i w ogólności ganiał tam i nazad jak kot z pęcherzem. Dziwiło nasz to mocno.
- To nic innego nie jest, Gieniuchną - mówię koniec końców do małżonki - tylko królowa ma tu przyjechać!
- Nie może być...
- Przekonasz się. Zwiedza Warszawę od deski do deski, to i tu przyjdzie.
Bardzo się Gieniuchną ucieszyła, bo nigdy jeszcze nie widziała królowej w wielkości naturalnej, i zdenerwowane w najwyższem stopniu zaczęliśmy latać za tem facetem. Już było po trzeciem dzwonku, kiedy szum się na ulicy zrobił, jakieś samochody zaczęli podjeżdżać. Główne drzwi się otworzyli i ktoś z niemożebnem hukiem wtoczył do teatru dużą, cynkową, familijną balie.
Gieniuchną krzykła:
- Jest, jest, królowa!
- Coś ty, z balią?! - mówię do niej.
- A dlaczego nie? Może Cedet zwiedzała i jak raz balie dawali. Nie ma kobiety, żeby nie wzięła. Królowa nie królowa, każda się skusi. A niezależnie jest to osobistość gospodarna, nie czytałeś w prasie, że chociaż w drodze, obiad w Warszawie zrobiła i gości na niego zaprosiła.
- O obiedzie, owszem, czytałem, ale o przepiórce nie. Przestaliśmy się sprzeczać, bo po pierwszej balii pokazała się druga, trzecia i dziesiąta. Jakieś świątecznie ubrane osoby ich wtaczali. Niektóre oprócz tego mieli kubły i durszlaki.
- Widocznie i świta królewska się obkupiła w cynkowe naczynia - zaznacza Gienia i widzę, że przybladła z zazdrości.
Podlazłem do jednego eleganckiego faceta, któren z widłami do teatru przyjechał, i pytam się, czy w Brukselji tyż tych rzeczy dostać nie można, i on mnie dopiero wyjaśnił, że wycieczka nie jest z Brukselji tylko z Konina. Nie miał czasu dłużej ze mną rozmawiać, bo leciał na sale ale z widłami go nie wpuścili i musiał zdać do szatni, gdzie rozgrywali się rozdzierające sceny. Publiczność ani rusz nie chciała się rozstawać ze swojem blaszanem towarem.
- Balie nam poginą, łopaty się pomieszają! - rozpaczali widzowie, ale nie było rady. Powoli się wszystko uciszyło, światło zgasło i przedstawienie się zaczęło. Tylko Gienia gdzieś mnie kamfory dostała. Przepadła - kamień woda. Dopiero podczas ostatniego aktu jakiś hałas się zrobił przy drzwiach, pokazało się, że to Gieniuchna ma życzenie na sale balie wtoczyć. Nie doszło do tego, musiała zostawić na dole, ale brytfanny nie oddała. Położyła mnie ją na kolanach i mówi:
- Z ledwością zdążyłam do Cedetu przed zamknięciem. Taką jem litanie wyczytałam, że chociaż ja nie z wycieczki, musieli mnie balie i brytfankie sprzedać. Nie miałbyś sernika na Wielkanoc!
Jak publika potem z tego przedstawienia wychodziła, to taki był raban, brzdęk, szczęk i huk, że konie się na ulicy płoszyli, a przechodnie uciekali na drugie stronę, bo myśleli, że się teatr wali.
„Niemcy” podobali nam się nadzwyczaj. Gienia zachwycona. Mówiła, że nigdy jeszcze nie wyniosła ze sztuki tyle korzyści.
KUDY MU DO KIERCELAKA!
- No i jak, panie Królik, byłeś pan w tem nowem Pedeciaku na Wolskiej?
- Rzecz jasna, że byłem.
- I jak się panu spodobało? Podobnież lokal luksus i różne rzadkie wynalazki tam sprzedają?
- Na przykład?
- Na przykład szklanki ze sodkami, kieliszki na sztuki i insze niespotykane zdobycze nauki w tem rodzaju.
- Faktycznie tak jest. Lokal wybudowany tak, że mucha nie siada. Najładniejszy podobnież Pedet w całej Polsce. W środku na głównych ścianach masz pan wymalowane w zielonem kolorze lanszafta w charakterze rebusów do nagrody. Mądrze to jest wykompinowane, żeby się publika w ogonkach nie nudziła. Nie stoisz już pan bezczynnie, nie kłócisz się pan z ludźmi, bo umysłową pracą jesteś pan zajęty, co który lanszaft przedstawia. Ja, na przykład, pół godziny żem się przyglądał i dopiero jedną krzyżówkie rozwiązałem, że widoczek walkie z ankoholizmem, czyli płukanie żołądka przez doktora Pogotowia, ukazuje. Bardzo pouczająca rzecz. Ale najwięcej mnie się spodobało, że tak zwanego jarzynowego światła nie ma, tylko naturalne żaróweczki (gdzie oni to wyfasowali) w leguralnych, ma się rozumieć, kryształowych kloszach całe oświetlenie lokalu stanowią. Widno, ładnie, przyjemnie.
- Tylko, uważasz pan, nie wiem, czy to jest słuszne?
- W jaki sposób?
- A w taki, że te jarzynowe światło po to było zastosowane w sklepach, żeby ludziom towary obrzydzić. Na przykład, w takich „Delikatesach” patrzysz pan na polędwice w szarozgniłem kolorze i cały apetyt panu przechodzi, i nie kupujesz pan pół kila, tylko dziesięć deko, przez co reszta osób w ogonku może przez sklep, jak się należy, być obsłużona i nikt nie odejdzie z pustemi rękami. Albo w kawiarni, jak pan spojrzysz na te cytrynowe facetki z sinemi ustami, randki się panu odechciewa i zapychasz pan żywo do domu swojej rodzinnej komórki pilnować. W tem Pedeciaku towary na wesoło oświetlone niedługo poleżą i co i raz trzeba będzie wstawiać nowe.
- O to niech się derekcja martwi.
- W każdem bądź razie wolska zastawa zdobyła niewąską placówkie. Inne dzielnice będą jej zazdrościć takiego Pedeciaka.
- A wiesz pan, dlaczego właśnie na Woli taki najlepszy powstał?
- Bo się derekcja przed Kiercelakiem bojała zawstydzić. To był, panie szanowny, Pedet, chociaż na świeżem powietrzu! Wszystko, od kamasza do wiewiórki, od gramofonu do flaków z pulpetami, mogłeś pan dostać. Psy w najmodniejszych fasonach, żółwie i gołębie. Nawet bengalskiego tygrysa mógłbyś pan tam zamówić, ukradliby z ZOO i dostarczyli. Kudy temu Pedetowi do Kiercelaka:
- No, faktycznie, ale i tak się starają, nie można powiedzieć...
PUTRAMENT CZY CHATISOW?
Bawiłem, proszę ja kogo, w przeszłą niedzielę przez dwie godziny na tem całem kiermaszu książki na świeżem powietrzu w Alejach. Była ze mną, ma się rozumieć, Gienia i szwagier Piekutoszczak. Ja miałem życzenie wygrać na książkowej loterii „Pana Tadeusza”, szwagier - motocykl, a Gieniuchna znowuż poszła w tem celu, żebyśmy się oba nie pomylili i zaczem na kiermasz, nie zajechali na Służewiec, gdzie - jak wiadomo - konne wyścigi się odbywają.
- Już ja wasz znam - powiedziała - zaczem na „Pana Tadeusza” złotówkie postawić, wolicie piętnaście wyłożyć na „Dogmata”. Zaczem na Zofie Nałkowskie złotego zarezykować, wolicie „Naszą Maleńką” dużą forsą zagrać. Nie Putramenta, tylko „Chatisowa” macie chęć obstawić.
- Ależ ty się mylisz, Gieniuchna, ani „Dogmat”, ani „Nasza Maleńka” dawno już nie latają. „Chatisow” już nie jeździ - mówię do niej.
- Już wy sobie tam nowych pewniaków znajdziecie, żeby piechotą ze Służewca wrócić. Ale nic z tego. Do Elizy Orzeszkowej się dzisiej palcie. Na Bolesława Prusa parę złotych rzućcie.
W ogóle przez te parę lat, co te miesiące oświaty się odbywają, Gieniuchna niemożebnie oblatana w książkach się zrobiła. Przebiera w literatach jak w ulęgałkach. Każdego jednego zna od dziecka. Pokazywała nam na kiermaszu tych różnych poeciaków, co za stołami siedzieli i za niedużą dopłatą na żądanie klientów po parę słów dopisywali do swoich książek.
Zaraz z samego brzega siedział starszy facet w okularach, podobnież niejaki Wiktor Hugo, któren napisał pouczającą książkie ogrodniczą o plantacjach miejskich w Paryżu, pod tytułem „Wierzby nad Sekwaną”. W młodości, jako artysta filmowy, bardzo ładnie odegrał w obrazie „Nędznicy”. Ale teraz się do tego nie przyznaje. Jak się Gienia go o to spytała, wyparł się w żywy kamień. Sodowa woda uderza niektórem do głowy.
Koło niego figurował alegancki młodziak na poleczkie z przedziałkiem, podobnież Brandys, młodszy z braci bliźniaków. Oba piśmienne, oba bardzo ładne kawałki odstawiają do płaczu i do śmiechu. Książki ich idą jak woda. Zwłaszcza poniekąd sensacyjna, erotyczna powieść młodszego Kazia o pięknej Helenie pod tytułem „Troja miasto otwarte”. Cała seria liczy już kilkadziesiąt tomów i kudy jeszcze do końca. Złote jabłko!
Na lewo pod kasztanem wysoki podstawny mężczyzna opylał swoją książkie pod tytułem „Uczta Baltazara”.
Gienia nam wytłomaczyła, że ten pod kasztanem, to właśnie sam Baltazar, czyli tak zwany kucharz doskonały, któren ułożył nowoczesną demokratyczną książkie kucharską, jak urządzić duże przyjęcie wyłącznie przy pomocy wyrobów garmażeryjnych z królika, dlatego tyż przyjęcie takie nazywa się także samo królewskie. Tylko w książce tej nazwy nie ma, bo cenzura nie puściła. Dlaczego, nie będziem się wtajemniczać. Wydanie nowe, poprawione przez WZG.
Ponieważ zbliżają się moje imieniny, Gienia kupiła książkie, prosiła tylko obywatela Baltazara, żeby i jej dopisał przepis na szarlotkie z kremem. Ale powiedział, że nie zna. No, faktycznie, szarlotka z królika zrobić się nie da.
Później poszliśmy grać. Ja nie wygrałem co prawda „Pana Tadeusza”, tylko rzecz zbliżoną, a mianowicie „Atlas grzybów jadalnych i trujących”. Szwagier nie wygrał motocykla, tylko rower. A detalicznie książeczkie pod tytułem „Rower”, czyli poradnik, jak zreperować samemu nawaloną kichę, scentrowane koło czy skrzywiony pedał. Ale i tak byliśmy zadowolnione. Widzieliśmy Wiktora Hugo, kupiliśmy troszkie książek. Na Służewcu mogło być rozmaicie.
OCZKIEM WYŻEJ
Każden uważny czytelnik prasy już dawno wie, że tak zwana stopa życiowa niemożebnie się u nas ostatnio podniosła. Nie mamy jeszcze co prawda w dostatecznej ilości takich wynalazków, jak spodki do szklanek, ale, na przykład, przeczytałem świeżo w gazetach, że od trzeciego czerwca nikt już w Polsce nie będzie jeździł kolejami trzecią klasą, tylko drugą, a na specjalne życzenie nawet pierwszą.
Że co? Że zalewam kolejkie? Nic podobnego. Wyraźnie pisało wczoraj w „Życiu Warszawy”: „3 czerwca wejdzie w życie nowy rozkład jazdy pociągów pasażerskich i z tym dniem zostaną zastosowane na całej sieci PKP zmiany w znaczeniu klas wagonów. Dotychczasowe wagony klasy drugiej otrzymają oznaczenie jako klasa pierwsza, zaś wagony klasy trzeciej jako klasa druga”. Jednem słowem, kto do tej pory jeździł trzecią, będzie teraz zasuwał drugą, a kto zapylał drugą, otrzyma tak zwany awans społeczny na pasażera pierwszej klasy, czyli że - jak się to mówi - oczkiem wyżej.
Właściwie powinno być jeszcze inaczej. Znaczy się, każden pasażer, udający się wieczorową porą w dalszą podróż, jeżeli się rozchodzi o równość, powinien mieć miejsce sypialne. Bo to nie jest w porządku, żeby jeden obywatel stał przez całe noc w korytarzu na jednej nodze, trzymając się klamki od drzwi z napisem „zajęte”, a drugi wtem czasie leżał pod kordłą „Orbisu” i uderzał w kimono jak w swojem własnem łóżku.
„Orbis” nawet z miłą chęcią by nam to urządził, tylko że derekcja kolei nie chce się zgodzić, bo, na przykład, taki pociąg do Szczecina, złożony z samych wagonów sypialnych, musiałby posiadać z pięć kilometrów długości i żadna maszyna by go nie pociągła. Z powodu więc trudności technicznych całkowita równość w narodzie nie może być jeszcze chwilowo zaprowadzona. Da się to zrobić dopiero wtenczas, jak wszyscy będziem się posługiwać wyłącznie europlanami. A w ostateczności, jak każden z nas będzie mógł sobie kupić w Cedecie samochód. Większe rodziny „Warszawę”, kawalerowie i rozwodnicy „Syrenkie”, której typ już, już podobnież przejdzie do masowej produkcji.
Na razie pokazało się troszkie rowerów, ale bez latarek, bo żarówek w żaden żywy sposób nie można wyprodukować.
W każdem bądź razie te przemalowanie numerów klas na wagonach musiem uznać za poważne walkie klasowe w kolejowej drodze żelaznej do socjalizmu.
ZNAJOMY SŁOŃ
Każdego jednego warszawskiego rodaka niemożebnie rąbnęła wiadomość, że zwierzęta w naszem ZOO na potęgie kitują. Jak słonica „Kasia” oczy zamkła, nic żeśmy jeszcze nie mówili - słoń stworzenie śmiertelne. Jak poszedł za nią „Partyzant”, także samo był spokój, bo wszyscy myśleli, że z tęsknoty za małżonką. Ale jak jednego dnia osiem małp kojfnęło, strusie kangura opchli, a lwy o mały figiel byliby wtroili jednego pijanego, któren wlazł do nich do klatki i zaczął ich papierosami „Sport” częstować - raban się zrobił straszny, że z tem naszem ogrodem nie jest git.
Zrobiło się renament i co się okazało: połowa zwierzyny na tamtem świecie, a reszta nosami się podpiera, i jak to mówią, na księżą oborę ogląda. Jak tak dalej pójdzie, to jeże, krety i wróble nam się zostaną.
Trzeba było z miejsca zacząć działać. No to, rzecz jasna, zwołało się zebranie przedstawicieli. Każden ma się rozumieć zabierał miarodajny głos. Najsampierw przedstawiciel derekcji założył mowę na temat „Hipopotan w obliczu XX Zjazdu”, po czem sekretarz popu odpowiedział mu referatem „Trzecie plenum a zwierzęta futerkowe”. Następnie zabrała głos kasjerka męskiego oddziału OC w ZOO w sprawie papieru, a później zaczęła się tak zwana ożywiona dyskusja. Przedstawiciel MHM, czyli Miejskiego Handlu Mięsem, towarzysz Smaczny, podsumował, że trzeba faktycznie zająć się tem ogrodem, ale nie galopkiem, nie spieszyć się zanadto. Znaczy się, poczekać aż ostatnia małpa kopyta wyciągnie, i założyć na terenie ZOO zimny wychów świń rasowych, przez co zwiększy się podaż serdelków w „Delikatesach”. Świnie dobrze się hodują w naszem klimacie, z małpami same zmartwienia.
Na to przedstawicielka Ligi Kobiet obcięła towarzysza Smacznego, że ma bezduszny stosunek, i zrobiła propozycje, żeby właśnie z powodu tego cholernego klimatu zamówić w Cepelii wełniane sweterki dla lwów, tygrysów i innych zwierząt rodem z ciepłych krajów. A także samo włóczkowe czapeczki z nausznikami.
Delegat Ubezpieczalni Społecznej doradził, żeby wszystkiem zwierzętom oraz załodze i derekcji zrobić lewatywę z rumianku. Ale ten wniosek nie przeszedł, z powodu że lwy mogą się nie zgodzić.
Na tem zebranie, po odśpiewaniu kilku pieśni rewolucyjnych, zostało się zamknięte.
Nie zabierał głosu tylko dawniejszy derektor ZOO, doktor Żabiński, podobnież duży fachowiec na szczot najrzadszej nawet zwierzyny, a to dlatego, że nie był zaproszonem. Jak słychać, na przeszkodzie stoi mu ciągle stara ankieta, w której jak byk jest wypisane, że miał znajomego słonia za granicą.
PRZY JAJECZKU
- I patrz pan, panie Koralikowski, jak się wzięli za te biurokracje. Podobnież pięćdziesiąt procent urzędników do produkcji idzie.
- Bo ja panu powiem, nieraz było tak, że pięciu do sześciu pisarzy na jednego fizycznego fachowca wypadało. No to nie jest w porządku, muszą, uważasz pan, te sprawę troszkie przemeblować.
- I to nie tylko u nasz. Słyszałeś pan chyba o niejakiem księciu Moniaków, któren ruletkie w swojem stołecznem mieście Monte Carlo prowadzi i w ten deseń na państwowe wydatki zarabia.
- To tam nie ma Totolotka?
- Nie, bo on tylko przyjezdnych z gotówki drenuje. Ludność. miejscowa nie daje się uderzać po kieszeni.
- Przytomniaki.
- A i tak te jego poddane byli niezadowolnione z niego, że bezdzietny kawaler. Zebrali się któregoś dnia u niego w mieszkaniu i tak do niego mówią:
- Dosyć bradziażenia się w kawalerskiem stanie. Albo się książę żenisz i o następce tronu postarasz, albo redukcja, czyli że do produkcji się wasze wysokie błagorodie przeniesie - ruletkie kręcić. A do rządzenia kogo innego zgodzi.
Zdrefił ten książę Moniaków, widzi, że krewa, że nie da się już dalej, jak to mówią, z kwiatka na kwiatek skikać. Żal mu troszkie było kawalerskiej niepodległości, bo to przyjemnie na gazomierzu do domu nad ranem wrócić i nikomu się nie tłomaczyć. Ale myśli sobie:
„Trudno, trzeba ratować posadę”. Wypisał sobie z Ameryki artystkie filmowe, niejaką Grajcarkówne, z nią się ochajtnął. Te poddani krzywili się troszkie, że nie z książęcej rodziny, ale jem przetłomaczył, że obecnie w rządowych sferach miarodajnych moda z artystkami się żenić, i dali mu pozwoleństwo. Ale ma się rozumieć pod waronkiem, że następcę tronu z tą artystką w krótkich abcugach wyszykuje.
I jeszcze mu przypomnieli:
- Masz książę, dwa lata czasu, ale o wiele się pan w tem trakcie potomkiem płci męskiej nie wykażesz, z przykrością zmuszone będziemy podziękować i o kiemś innem pomyślić.
Taki dwuletni plan mu wystawili.
Starał się nawet chłopina, ale okazał się damskiem krawcem - córka na świat przyszła. A tu czas leci, dwulatka się kończy, martwił się, ale gruszek w popiele nie zasypiał. Nowe armatę kupił i mówi:
- Jak się syn urodzi, sto strzałów dać z niej każe.
I, patrz pan, pomogło, urodził się chłopak jak na zamówienie.
- Wiadomo, zawsze co nowa armata, to nowa.
- Ale nie każdemu się tak udaje. Jedna cesarzowa straciła w ten deseń i posadę, i męża. Potomstwa nie miała i wysiudali. Cesarz musiał się z nią rozejść, chociaż starszy już człowiek, a ona młoda, przy kości i bardzo przystojna...
- A tej armaty nie mógł mu ten Moniak doradzić?
- Widocznie nie zgadało się o tem między niemi.
- Tak, tak, nawet na najwyższem szczeblu redukcja może człowiekowi zawsze zagrażać.
- Czasy takie więcej kryzysowe.
- Czyli że zaczyna się wszystko układać normalnie, jak przed wojną.
- Tylko że każden inaczej się musi przed redukcją bronić: król czem innem i pan, panie Szparaga, czem innem.
- Ale jemu zawsze łatwiej.
- Kto wie, panie Szparaga szanowny, kto wie? Ja już tam wolę na swoich rękach polegać i nie dać się.
- Czego panu przy tem dzisiejszem świątecznem jajeczku z duszy serca życzę.
PRZERABIAMY WARSZAWĘ
Podobnież nasza Warszawa ma być przerobiona na Zakopane. To jest nie ze wszystkiem, ale coś niecoś. Skocznie narciarskie na Wierzbnie jużeśmy sobie postawili. Teraz tramwaje będziemy przebudowywać, w podobieństwie kolejki na Kasprowy. Znaczy się po żelaznym szpagacie w powietrzu będą kursować. Co tu dużo mówić, wynalazek w dechę. Pasażerów na przystanku się obliczy, forsę z góry weźmie i wio w powietrze, bądź pan mądry, wskocz w biegu, i gapy nie będzie, i milicja przestanie się męczyć.
Tylko o wiele to miałoby się tak ciągnąć, jak z tą skocznią, to mało kto doczeka. Ale zasadniczo cała ta przeróbka Warszawy na Zakopane się opłaci. Po pierwsze, z temy tramwajamy korków nie będzie. A po drugie, jaka niemożebna oszczędność na benzynie państwowej, no i, co ważniejsze, zastać będzie można każdego w biurze nawet w lutem i w marcu.
Bo teraz to jest tak: „Gdzie pan derektor?” „Na konferencji w Zakopanem”. „Gdzie pan naczelnik?” „Wyjechał służbowo do Zakopanego”. A mając w Warszawie skocznię i zawody narciarskie, wszystkie konferencje służbowo odbywać będziem na miejscu.
To jest raz, po drugie, dewizy nie będą nam z Warszawy uciekać. Bo teraz nadziane zagraniczne turyści wpadają do Warszawy jak po ogień i jazda do Zakopanego na zawody, tam podpuszczać pasa i wydatki robić, a nam to już dolary i fonciaki niepotrzebne? Do kogo ta mowa. W związku z powyższym kabaret „Gong”, któren w podziemiach Pałacu Kultury się znajduje, ma być przeniesiony na czterdzieste szóste piętro pod iglicę i zmienić firmę na „Giewont”.
Ceny, rzecz jasna, muszą być wysokogórskie. Manko może się też niemożebnie wydłużyć. No i kielnerów trzeba będzie specjalnie dobrać i przeszkolić w tygodniu grzeczności, żeby gości przez okna nie wyrzucali. Bo wysoko. Ale to są już drobiazgi detaliczne. Z tą skocznią, która właśnie w zeszłą sobotę została się otwarta, to podobnież dlatego tak długo się ciągło, że nie wiadomo było, czem ją faktycznie wyłożyć w zastępstwie śniegu. Musi być ślizgie, miętkie i, o ile możności, białe. Wspominało się o tem, żeby ją wysłać słomą, a na mecie rozścielić pierzyny i poduszki. Faktycznie skakać narciarze mieliby bardzo miętko, no i w razie rozdarcia takiej pierzyny puch mógłby służyć jako emitacja śniegu, czyli stanowić tak zwaną antrakcję. Z drugiej jednak strony chuligani po wypiciu większej ilości „fruktowitu” mogliby na tej pościeli uderzać w kimono i powodować trudności w lądowaniu.
Był też projekt posmarowania skoczni grubo smalcem, ale, po pierwsze, narty o skwarki mogą zawadzać, a, po drugie, publika zacznie z chlebem przychodzić. Mógłby ktoś powiedzieć, że zawody odbywają się przeważnie w soboty i w niedziele, kiedy chleba brakuje, nie szkodzi, i tak wyliżą. Koniec końców stanęło na igłach. Cała skocznia podobnież igłami do szycia została wyłożona. Ze szkoda? Nie, to są igły bez uszek, taka nieudana partia, z ubocznej produkcji.
Mógłby ktoś powiedzieć, że w razie skoku z upadkiem można się na tym iglastym torze fatalnie pokłuć. Tak jest faktycznie, ale to tylko może wpłynąć na poziom zawodów. Jest duża gwarancja, że każdy prawie skok będzie, jak się to mówi, ustany.
TRRR... WRRR... PRRRR...
Dzisiejszy mój felieton chcę znowu poświęcić sztuce, a konkretnie muzyce na tle „Warszawskiej Jesieni” muzyczno-koncertowej. I tym razem będą to wrażenia pana Teofila Piecyka, który był niedawno w Filharmonii właśnie na koncercie pokazowej muzyki konkretnej.
- Jakże panu się podoba ta najnowocześniejsza z muzyk?
- Owszem, nie mogie się skarżyć, bawiłem się prawie tak, jak na imieninach wuja Wężyka na Szmulowiźnie.
- No wie pan? Dlaczego to?
- Bo u wuja również orkiestry nie było, tylko przyszedł niejaki Ziółek z gramofonem. Tu było tak samo, sala nabita, publika pod ścianą stoi godzina dawno po siódmej, a tu ani muzykantów, ani kapelmajstra nie widać, tylko gramofon stoi. Nareszcie drzwi się roztwierają i wchodzi na te podwyższenie jakiś, uważasz pan, łysy, kłania się i puszcza płytę. Troszkie żeśmy ze szwagrem zgorzeli, ale myślemy sobie: „Widocznie to w ramach kompresji etatów, oszczędność zaprowadzona, muzykantów przeniosło się do produkcji, a tu derektor będzie całe Filharmonie obsługiwał”. Ale się pokazało, że to nie derektor tylko jakiś Francuz, specjalnie z Paryża sprowadzony, przyjechał, żeby gramofon puszczać. „No niech będzie i tak” - myślemy sobie.
Tylko, że nie szło mu to jakoś. Najpierw było słychać, jak by ktoś szafę z lustrem przewrócił, potem dał się słyszeć parowóz pośpiesznego pociągu i piła mechaniczna, czyli krajzega, oraz kowadło. Później ktoś tłukł kolejno dwanaście głębokich talerzy, a potem rozległo się takie wrr...drr...prr...prrr...prrr... Publika na drzwi się zaczęła oglądać, czy nasze architekci w nowej Filharmonii nie za blisko sali tak zwane zaplecze urządzili. Ale się pokazało, że to jest właśnie ta sekretna muzyka. Jak to się powtórzyło drugi raz, byliśmy pewne, ze płyta stłuczona.
Każdemu się to może zdarzyć. Ziółek jak nam raz puścił na imieninach pęknięte płytę z Foggiem, o mały figiel po mordzie od wuja nie dostał przy tangu pod tytułem „Serce matki”. Mianowicie Fogg, zaczem śpiewać na tej płycie: „Tylko serce matki mię zrozumie”....wyłuszczał jedynie „Tylko ser... tylko ser...” Troszkie nawet bałem się o tego Francuza, ale Polacy naród gościnny, słuchali dalej spokojnie tej muzyki, chociaż tam i krowy się odzywali, i maszyna do szycia, i szyby ktoś cegłą wybijał, tramwaj dzwonił, ale najczęściej krajzegie było słychać.
- Panie Teosiu - przerwałem panu Piecykowi - pan, zdaje się, zrobił duży błąd, że nie wybrał się pan na ten koncert z fachowcem.
- Jak to nie z fachowcem? Szwagier troszkie posłuchał i od razu powiedział: krajzega - nie nasmarowana, a w kowadło szewc bije, w ten deseń nawet głupiej flachajzy nie wykuje. Trzeba panu wiedzieć, ze szwagier metalowiec żelazny jest, tokarz na galanteryjne roboty, na Żeraniu przy „Warszawach” pracuje. To kto się więcej na tym może znać? Ale mniejsza już o to: sekretna nie sekretna, trzeba te muzykie pokazać w naturalnej wielkości, a nie w gramofonie, bo to wygląda na kpiny z publiki.
- Widzi pan, muzyka konkretna składa się z tylu elementów - próbowałem bronić organizatorów koncertu, ale pan Piecyk mi przerwał:
- Rzecz jasna, nie wszystkie elementy daliby się zastosować. Na przykład, chcąc taki parowóz sprowadzić, trzeba by go ze Średnicowego Dworca na Jasne przeciągnąć i pół Filharmonii rozebrać. Także samo cegłami nie dałaby Derekcja tam rzucać i szyb wybijać czy krowiarni założyć... Ale coś skromniejszego by się zmieściło. Na przykład, taka pani Czerny-Stefańska, czy Hesse-Bukowska Barbara, zaczem jak zawsze w fortepian uderzać, mogłyby nożem na stolnicy cielęcy kotlecik wykonać albo befsztyk z polędwicy lub spinaczek albo pierożki z kartofli usiekać. I ładnie by to wyszło, i mężowie by nie narzekali, że żony po koncertach latają, a w domu nic przyzwoitego opędzlować nie można.
To ja rozumiem, muzyka konkretna.
JAK ZA DĄBRÓWKI
Jak prawie wszystkiem wiadomo, warszawska Rada Narodowa uchwaliła, że dla uczczenia tak zwanego Milenium, czyli Tysiąclecia, siedem mostów przez Wisłę się przeprowadzi. Rozchodzi się o to, żeby Warszawę z Pragą jeszcze więcej zjednoczyć. No bo faktycznie, teraz obecnie byle ciapciak z głębokiej prowincji, zamieszkały od roku czasu na Żaliborzu, ważniaka struże, że on większy warszawiak ode mnie, z powodu że ja na prawem brzegu na Szmulkach jestem rodzony i zameldowany. Tak dłużej być nie może, lewa czy prawa Warszawa, jedne całość musi stanowić.
Ale jeżeli się rozchodzi o te Milenium, to musiem przyznać bezstronnie, że uczczenie jego już się zaczęło. Jest na Saskiej Kiępie w tem celu ulica Dąbrówki. Kto to była ta Dąbrówka, zaraz będę miał zaszczyt szczegółowo objaśnić. Ale musiem zacząć od pieca, czyli właśnie wrócić się nazad o tysiąc lat. W tem miejscu zmuszony jestem zaznaczyć, że nasze przodki do bożków się wtenczas modlili.
Bożki, czyli bałwani, to byli drewniane albo kamienne faceci, zarządzające słońcem, wiatrem, deszczem i inszem gradobiciem. Sam najważniejszy między niemi był uskuteczniony z dębowej szczapy i cztery oblicza posiadał. A nazywał się Światowid, dlatego że niby jednocześnie na cztery strony świata czterema parami wypalonych w drzewie oczów kapował. Dzisiaj wiemy, że to wszystko był puc, ale ostatecznie wstydu nie ma, bo wtenczas nie tylko u nas, ale i za granicą do bożków nabożeństwa się odprawiali. W takiem, na przykład, mieście Rzemie boginią się znajdowała, cielesna blondyna, nazwiskiem Wenus. Jak się dało słyszeć, krugom goła chodziła i fatalnie się prowadziła. Nasz drewniak Światowid nie był może taki przystojniak, ale za to publicznej opinii nie miał. Ale koniec końców poznali się nasze pradziadki na bałwanach i chrzest przyjęli. Stało się to za pomocą niejakiej Dąbrówki, córki czeskiego króla, z którą nasz Mietek Piastoszczak się ochajtnął. Po weselu przeprowadziło się tak zwane referendum i czy kto chciał czy nie chciał, jednogłośnie ochrzcić się musiał.
Na te właśnie pamiątkie ulica na Saskiej Kępie te nazwę nosi. I każden może się naocznie przekonać, że uczczenie zostało przeprowadzone, jak to się mówi, pieczołowicie. Ulica Dąbrówki od połowy swojej długości wygląda kropka w kropkie tak, jak tysiąc lat temu nazad.
Faktycznie aż coś za gardło łapie, jak się na nią spojrzy. Środek ulicy stanowi nieprzebyte bagno, w którem drzemią tajemnicze jeziora. Ludność miejscowa sypie rano wąskie groble z popiołu, które jednakowoż w nocy woda zabiera. Nikt się nie odważy przejść przez jezdnie ze strachu, żeby nie zostać się wciągniętem przez bagno, które nie wysycha przez cały boży rok. Całość zamknięta przez zabytkowy drewniany dom na górce, z nowszych już troszkie czasów, ale pasujący. Widoczek psują tylko dwa nowo wybudowane duże przedszkola, do których dzieci z narażeniem życia są donoszone na barana.
Jednem słowem, uroczy rezerwat dzikiej przyrody, czyli park narodowy królowej Dąbrówki. A są ludzie, którem się to nie spodoba. Narzekają, że przedszkolanki po spacerze przez ulice zmuszone są liczyć dzieci. No to co się stało? Dzieci zawsze jest dobrze przeliczyć, czy się remanent zgadza.
Grymaszą, że taksówki nie wiedzące o braku wylotu wpadają po okna w bagno i kurzawkie, a cofając się w popłochu, wyłamują latarnie. A co to komu szkodzi? Elektrownia po dwóch-trzech tygodniach latarnie nazad ustawia i znowu wszystko jest korekt. Po mojemu nic tam nie wolno zmieniać, tak ma być, jak to w swojem czasie babcia Dąbrówka zostawiła.
Tylko trzeba zawiadomić „Orbis”, żeby autobusy z zagranicznemy wycieczkamy w Dąbrówkie nie wjeżdżali, bo zostaną tam na wieki wieków amen. Podejść trzeba spacerkiem. Opłaci się, jest co widzieć.
CIUCHOWY LIŚĆ
- Co się pani tak drożysz ze swoją urodą, jak by było z czem - zaznaczyła Gienia kiedyś do Skublińskiej, jak ta nie chciała się z nią wybrać do CDT po wyżymaczkie. Ogromnie się o te urodę wtenczas pożarli. Bo dla kobiety uroda to gront i jednocześnie bomba atomowa, którą każda jedna z nich na nasz mężczyzn szykuje. Który frajer da się w kant za pomocą tego wynalazku uderzyć, przepadł na wieki wieków ament.
Już od starożytnych czasów Adama i Ewy wszystkie większe nieszczęścia od tego się zaczęli, że Ewa urodą ponad normę chciała się odznaczać i sama przez to wleciała i męża w kłopota życiowe wciągła. Ewa po całych dniach, po raju, jak wiadomo, się szwendała, robić się babie nie chciało, to tylko nad tem kompinowała, jak by się najładniej przyochajtnąć. Właściwie nie wiadomo, w jakim celu, komu się chciała spodobać? Słoniowi? Bo Adam i tak nie miał innego wyjścia, musiał się w niej kochać. Z kiem ją miał zdradzić? Z kozą? Ale fakt faktem, że szpekulowała po całych dniach, w jakiem liściu będzie jej najlepiej do... twarzy.
I możem sobie wyobrazić, ile ich musiała przerzucić, zaczem znalazła taką rzadkość, jak figowy. Niezły zresztą, nie za duży, nie za mały, taki w sam raz. Może nawet nie ładniejszy od dębowego, ale zagraniczny, duchowy. Jak byśmy byli przytem, możem się domyślić, jaką szkołę dała Adamowi, zaczem ten właśnie wybrała. No bo faktycznie, jeżeli ja z Gienią, udając się po kapelusz z głosem doradczem, narażony jestem na obejrzenie od góry do dołu czterech sklepów, nie zanadto zresztą zaopatrzonych w towar, no to jasne, co się musiało dziać z temi liśćmi i choinką na sezon zimowy.
Ale to jeszcze nic, Ewa wsiąkła dopiero przez kalotechnikie i męża zniszczyła. Rozchodzi się o to, że puder blansz i róż nie byli jeszcze wynalezione, a jak się raz przejrzała w rajskiej sadzawce, spostrzegła, że tak zwany ząbek czasu zaczął jej morduchne cośkolwiek rysować. Dawaj wtenczas kompinować, co by tu zrobić, żeby Adam tego nie zauważył. Wtenczas to zostali przez nią wynalezione maseczki kosmetyczne z poziomek, malin, rumianku i żółtek. Ale wszystko było na nic. Bo jak „licznik bije”, kalendarz się posuwa, nawet okładanie buzi surową cielęciną nie pomoże.
Zmartwiła się Ewa niemożebnie, a wąż drań, któren na tak zwanem drzewie wiadomości złego i dobrego siedział, na to tylko czekał. Z miejsca zaczął propagandę i informacje, że rajskie jabłuszka zawierają witaminę „Z” przeciwko zmarszczkom. A trzeba zaznaczyć, że tych jabłuszek nie wolno było ruszać pod groźbą niezwłocznej eksmisji. Nie patrzyła na to Ewa i dawaj Adama kusić, żeby zaczęli zakazany owoc wtrajać, to do dużego majątku i stanowiska dojdą.
Adam na razie się bronił:
- Na cholerę mnie rajskie jabłuszko, małe i kwaśne? Nie mam koszteli, nie mam papierówek? Na stanowisko nie lecę, bo w razie kontroli można sobie nie najgorzej posiedzieć. A forsa też mnie niepotrzebna. Co tu kupie w tem całem raju?
Ale tak go zaczęła mordować, że koniec końców dał się lebiega namówić i wsunął z nią do spółki jabłuszko. Wąż wtenczas natychmiastowo donos, gdzie trzeba, złożył i - klops. Wysiadka z raju. A na zmarszczki, rzecz naturalna, nic nie pomogło.
Historia starożytna o tem zdarzeniu mało sto razy wspominała, ale na próżno. Kobiety od kosmetyki, jak zwalczać piegi i zmarszczki, nic nie może odstraszyć. W jakiś czas potem niejaka Neronowa przez te same sprawę życie postradała.
Jak nam wiadomo, Neron był niemożebny w pożyciu facet, któren wypaczenia nawet we własnej rodzinie uskuteczniał. Mamusie otruł, tatusia tyż, zdaje się, kazał jakoś uziemnić, załatwionych wujaszków, szwagrów, ciotek już nawet nie liczył. Jednem słowem, sierotka zupełna.
Miał tylko na razie jeszcze żonę, Epompeje. Ta Epompeja, chociaż osobiście dużą urodę wykazywała, chciała być ładniejsza i wtem celu zastosowała kosmetykie mleczną. A mianowicie, zaczem w wodzie, kąpała się w mleku. Na dobitek oślem.
Wchodzi kiedyś Neron do stołowego pokoju, pociąga nosem i mówi: - Co tu tak barem mlecznem czuć?
Jak się dowiedział, co i jak jest, kazał małżonkie udusić. Może podejrzewał, że mleczko szło następnie do kawki? Bóg to raczy wiedzieć.
Jeżeliby ktoś przypuszczał, że te odstraszające fakta, jak również wiele innych, wpłynęli jakoś otrzeźwiająco na tak zwaną płeć, uważać go można za nieoświadomionego oflegie.
Dowodem tego jest egzystowanie barów kosmetycznych i specjalnej gazety pod tytułem „Uroda”.
BYŁEM NA „KRZYŻAKACH”
W tych dniach postanowienie zrobiłem poświęcić się dla ojczyzny i zdobyć trzy bileta na Krzyżaków, do kina „Atlantic” na ulicy Chmielnej. Z tem najstarszem kinem warszawskiem mam związane tak zwane urocze wspomnienie. Tu zaraz po wyzwoleniu zwichnęłem sobie nogie, jakżem z dachu sąsiedniej posesji na podwórko kina skakał, żeby się na przedstawienie dostać. Drugą znowuż razą rękaw mnie w bramie urwali, jak chuligani dali ogonkowi dubla. Teraz już spokojnie kupuje się bileta i z fasonem do „Atlanticu” wchodzi jak przed wojną.
Tylko że trzeba o drugiej w nocy wstać, żeby zająć miejsce w ogonku. Te Krzyżacy mają takie powodzenie. Faktycznie nie wiedziałem dlaczego, ale żem się przekonał, że obraz rzeczywiście w dechę. Tak, że nawet wałówki Gienia nie rozpakowała, chociaż film ciągnie się przeszło trzy godziny i wzięła z sobą w tem celu garnek z pyzami na gorąco. Ale gdzie tam o pyzach można było myśleć, kiedy przez cały czas łzamy nad tą Danusią się zalewała. A potem klęła w żywy kamień starego Jurandota, jej tatusia, że tak się dał Krzyżakom do wiatru wystawić. Z drugiej znowuż strony szwagier Piekutoszczak stale i wciąż mnie przeszkadzał, bo nic nie mógł zrozumieć z całego obrazu - Krzyżaki z polskiemi księciami wciąż mu się plątali. Aż koniec końców zgniewał mnie niemożebnie i mówię:
- Trzeba było książkie nieboszczyka Sienkiewicza sobie przeczytać, żłobie jeden, a potem dopiero przyjść do kina, lebiego, niewidymku.
Ale musiałem mu objaśniać, bo mnie zamęczał pytaniami.
- Więc widziem tu Zbyszka przed sądem doraźnem.
- Za co?
- Jak to za co, nie widziałeś? W mordę Krzyżaka strzelił.
- No to co się stało? I za to pod doraźniaka się dostał, niemożliwe.
- Krzyżak okazał się posłem.
- Nawet o wiele tak. A to był sąd krzyżacki?
- Nie, nasz.
- I jaki był wyrok?
- Gimza. Przez ścięcie toporem.
- Co ty mówisz, niemożebna rzecz o jedno sztachnięcie w pycho?!
- Jak cię szanuje. Sanacja tak się z Krzyżakami cackała.
- I ta gimza będzie przeprowadzona?
- Nie, przekonasz się tam, że Danusia zarzuci Zbyszkowi ręcznik na głowę i w ten deseń amnestie mu wyrobi.
- W jaki sposób?
- Takie było prawo. Jak narzeczona oskarżonego zarzuciła mu ręce na szyje i jakiemś ciuchem go nakryła, dostawał zwolnienie do domu.
- Co ty mówisz? No to faktycznie byli czasy. Dzisiaj sto razy narzeczona za szyje może cię łapać, nawet zawieszenia głupich sześciu miesięcy mamra ci nie wyrobi.
- Ale teraz też nie ma takich narzeczonych.
- A jaka musiała być?
- Stoprocentowa panienka.
- Waronek faktycznie przyciężki, nie na te czasy. No a co było dalej?
- Dalej, może pan opowie koledze na ulicy - odezwał się za nami jakiś facet w okularach. Odwróciłem się i zaznaczam:
- Po pierwsze, to nie kolega, tylko szwagier, a po drugie, o co się panu rozchodzi?
- Przeszkadza mi pan, wrażenie psuje.
- Nie rozumie. O wiele czytałeś pan Krzyżaków, to nie mogie panu wrażenia popsuć, bo i tak znasz pan cały przebieg na pamięć. A o wiele nie, słuchaj pan razem ze szwagrem i oświecaj się, ciemna maso!
Facet się do mnie poderwał, ale w tej chwili Jagiełło tak zaczął naparzać Krzyżaków pod Gronwaldem, żeśmy o bożem świecie zapomnieli i darowaliśmy sobie z tem okularnikiem wszystkie gorzkie słowa. Jagiełło nasz pogodził.
ZADUMA NAD MATEJKĄ
W związku z rozpoczętym okresem obchodów poświęconych Milenium przyjaciel mój, pan Teoś Piecyk z Targówka, kupił na ciuchach album obrazów Matejki, poświęcony rozwojowi cywilizacji w Polsce, i przyszedł mi go pokazać. Najbardziej podobał mu się obraz przedstawiający koronację pierwszego naszego króla.
- To jest, panie szanowny, najważniejszy lanszaft w całej kolekcji. Widziem na niem króla Mieczysława podczas koronacji. Ten ów facet na bosaka, któren królowi koronę na głowę pomaga przymierzać, to jest starożytny niemiecki Wiluś, czyli tak zwany pierwszy cesarz. Z tego, że z nogami do figury, czyli bez butów stoi, widziem, że staroświeckiem szkopom wszystkiego brakowało, nie to, co dzisiaj, kiedy Ameryka ich podpiera twardemi i miętkiemi. Sam cesarz bez kamaszy na koronacji się pojawił, bo nie mieli skóry na buty, na swoich cielesnych zelówkach chodzili.
- Mam wrażenie, że pan się jednak myli, cesarz Otton przedstawiony jest przez Matejkę boso dlatego, że tak właśnie odbywał pielgrzymkę do grobu świętego Wojciecha - próbowałem zaoponować.
- Co proszę? Pielgrzymkie na bosaka? Kto panu takich rzeczy naopowiadał? Śmiej się pan z tego. Taki pobożny był łachudra?! Nie wisz czasem, z religijnego ponktu gołemy piętamy na uroczystości świecił? Mogą takie rzeczy mówić każdemu, ale Piecyka nikt w karafkie nie nabije. Ja ich znam, co oni za duchowne ancymonki są. Także samo i król ich znał, niby to koronę przymierza, ale przyuważa jednem okiem, czy mu Wiluś jakiegoś brylanta po cichu z niej nie wydłubuje.
- Nie fatyguj się, Mietek, ja ci pomogie - do króla zaznacza, a tylko kapuje, czy który kamień się nie rusza.
Ale król także samo oka z niego nie spuszcza, bo wi, że cacy, cacy a największa sztuka może spuchnąć, i potem szukaj tego, kto ją przykaraulił.
Próbowałem przekonać pana Piecyka, że się myli, ale nadaremno. Na zakończenie powiedział mi, jak wielkie wrażenie na jego znajomych wywierał ten obraz wiszący kiedyś w Muzeum Narodowym.
- Byłem tam raz z dwoma sąsiadamy z Targówka, to takżeśmy się tem lanszaftem przejęli, żeśmy do trzeciej rano w knajpie naprzeciwko muzeum przesiedzieli, stale i wciąż o tem pobożnem szkopie rozmawiając, a potem, jakżeśmy koleżkie jednego, niejakiego Gruszkie Zygmonta, do domu odprowadzali, całą te scenę z lanszaftu przed jego żoną się odstawiło. Ja byłem za króla. Gruszka kamasze zdjął i tego religijnego Wilusia odgrywał. Ale kobiety nie mają samopoczucia historycznej pamiątki. Gruszkowa z pyskiem i fajerką na nas wpadła i kota nam popędziła.
Ale lanszaft w każdem razie wart tego. Nie wiem, gdzie on się teraz obraca, bo jakżem był w muzeum rok temu nazad, już go nie mogłem znaleźć. Hitlerowska nawała musiała go wywieźć z Warszawy albo tyż spalić.
No i dziwić się właściwie za bardzo nie można. Nie należy do przyjemności oglądać swojego iks-cesarza, jak na cielesnych zelówkach przed polskiem kościołem figuruje.
Dostaliśmy podobnież za niego parę innych landszaftów w charakterze wojennego odszkodowania, ale na razie za szafamy w muzeum ich trzymamy. Po prostu strach zawieszać, bo nie wiadomo, czy czasem nie kradzione.
ŻONA MU PODOBNIEŻ POMAGA
- Pani Karaluch kochana, powiedz mnie, co to jest ta Kiepura?
- Pani Noskowa szanowna, toś pani tyle lat na świecie przeżyła i o Kiepurze żeś pani nie słyszała. Artysta się tak nazywa.
- Ja tam moja pani, po teatrach nie uczęszczam, to i nie mam w tych skwerach znajomości. Dosyć natem, że ten Kiepura podobnież ładną forsę na śpiewaniu zarabia - do czterystu złotych za wieczór może wyciągnąć i jeszcze mu nieraz kolacje dołożą.
- No to znowuż zalewanie kolejki, czyli niemożliwość. Bo jeżeli mój chrześniak, zna go pani, Olek Piotroszczak....
- Ten dziobaty?
- Ten dziobaty, któren swój właściwy chór na Bródnie posiada i na pogrzebach z niem śpiewa, może przy większem ruchu do stu pięćdziesięciu złotych na swoje dole wyrobić jako prencypał, to po mojemu ten Kiepura sto, żeby nie wiem co robił, nie wyśpiewa...
- Żona mu podobnież pomaga.
- Nawet o wiele tak. Małżeństwo zawsze taniej się zgodzi aniżeli dwie pojedyncze osobistości. Za żonę liczę trzydzieści złotych, no, niech będzie pięćdziesiąt, to masz pani dopiero sto pięćdziesiąt, czyli kudy do czterystu?
- W każdem bądź razie to ładnie, że mężowi pomaga.
- Na razie podobnież nie chciała, samego go przysłała do Warszawy, ale telegrame do niej posłał i w te słowa napisał: „To ja sobie będę garło zrywał, a ty w tem czasie, żono kochająca, w pościeli się będziesz wylegiwać i fioki przed lustrem kręcić? Nie ma tak dobrze, rzuć to wszystko i przyjeżdżaj”. Ona zaczęła grymasić, a to nie uczesana, a to nie ma się w co ubrać, zwyczajnie jak to mężatka, i nie jadzie. Dopiero jak jej drugie telegrame przysłał, wzięła i przyjechała. Jutro już mają śpiewać w tej „Częstochowie” na Marszałkowskiej. Takiego się spodziewają odbytu, że taksówek ma nie starczyć i konne derożki specjalnie podszykowane mają gości pod sale dostarczać.
- Kto pani takich głupich rzeczy nagadał? Owszem, derożki szykują się na jutro, ale nie na koncert, tylko z powodu sałaciarskiego święta. Ostatni to ma być spacer „dzieliworków” przez Warszawę przed redukcją, bo samochodom na ulicach zawadzają. W poniedziałek derożki mają iść na złom, a konie na tatarskie bepsztyki, w ramach polepszenia restauracyjnej kuchni w Warszawie, czyli, jak pisało w „Expressie” - „przez żołądek do serca”.
Ale po mojemu nic z tego nie będzie - zakochane i ankoholiki do tego nie dopuszczą.
Bo co pani masz przyjemniejszego dla młodziaków na świecie, jak w maju przytulić się do siebie i jazda na flankiery derożką na gumach w Aleje. Z drugiej znowuż strony mężczyzna na gazomierzu także samo za świeżem powietrzem przepada, bo w taksówce benzynowo-spirytusowa mieszanka w głowie mu się wytwarza. A o wiele który miał do tego grzybek albo szprotkie, przepadł bez litości.
No i dla zagranicznych gości powinno się te komunikacje zostawić.
Owszem, taksówka „Warszawa” niezła antrakcja, lecz konna sałata lepsza.
- No tak jest, ale może trzeba było z tem poczekać do wiosny.
- Nie można, niektóre konie mogą nie doczekać.
- Ale kto na takie pogodę wytrzyma w derożce?
- I to jest przewidziane. Każda jedna osoba otrzymuje do biletu ćwiartkie.
- Owsa?
- Jakiego tam owsa? Naturalne ćwiartkie.
- Chyba że tak. No to wio, sałata.
TAJEMNICA RODZINNA
Przepadam za ogłoszeniami w gazetach. Do poduszki lepszej literatury nikt nie wymyślił. Na wylot się widzi, jak nam się stopa stale wciąż podnosi. Kto to dawniej słyszał, żeby MHD albo insze CDT się ogłaszało, że poleca szanownej klientelji modele wiosennych desusów w ostatnich fasonach, różnych kolorach, gatonkach. Tajemnica służbowa to była, gdzie takie chodliwe towary będą sprzedawane.
Najbliższa rodzina ekspedientek pod przysięgą się o tem dowiadywała. A teraz, proszę bardzo, często takie ogłoszenia prasa zamieszcza.
I to nie tylko jeżeli się rozchodzi o tak zwany ruch handlowy, ale na przykład o naukie. Jak się gdzieś udało takie wiadomość w gazecie przeczytać, to wyłącznie się dotyczyło szkolenia marksistowskiego. A teraz, proszę, we wczorajszem „Życiu Warszawy” widziałem lekrame o następującej treści:
„Kierownikowi Oddziału Psychoprofilaktyki Położniczej przy ulicy Madalińskiego, doktorowi M., za naukie rozumnego rodzenia itd. składają serdeczne podziękowania...” Niżej byli podpisy pięciu pojętnych uczennic. Czy to dawniej było do pomyślenia? Na nowoczesne tańce wirowe do szkoły Braci Sobiszewskich trudno się było zapisać, bo prasa nie podawała adresu. A teraz, proszę bardzo, cały kurs świadomego macierzyństwa od samego początku do końca można przejść pod kierunkiem profesorów. Na rozum się teraz wszystko bierze.
Albo weźmy pod uwagie inny kawałek reklamowy, z tak zwanej branży spożywczej. Zarząd spółdzielni WSS zawiadamia w niem, że „rozważany jest projekt, aby członkinie sklepów spółdzielczych, przed pójściem do pracy, składały zamówienia na potrzebne im towary i odbierały po powrocie przygotowane paczki”.
No, to przecież, jak kiedyś podobnież powiedział A. Mickiewicz, łzy się kręcą ze wzruszenia, kiedy się coś podobnego czyta. Rano się składa zamówienie, wieczorem odbiera, a w ogonkach za nasze żony derektorzy WSS stoją.
To samo na innych odcinkach. Zakłady garmażeryjne całe święta mają nam urządzić. Od białej kiełbasy z cybulką aż do głowizny z jajeczkiem w zębach i napisem „Wesołego Alleluja” między uszamy;
Wszystko otrzymujem gotowe. A teraz jeżeli się rozchodzi o pieczywo, to było ogłoszenie, że będzie ono rozsyłane po domach. Rano się wstaje - dzwoneczek. Kto to przyszedł, kto? Czy broń Boże nie z Ubezpieczalni? Nic podobnego - świeże chrupiące kajzereczki, małgorzatki i rogaliki przynieśli. Co, przyjemnie będzie?
Ale na początek może by tak szanowny urząd piekarniczy chociaż kawałek starej gazety dodawał do bochenka lubelskiego koksu, „bo w gołej pięści nieść go jakoś nieładnie”. Cierpliwy papier i do tego celu może służyć.
TEŚCIOWA MNIE ODGANIA
Październik miesiąc taki więcej remontowy. A że Warszawa podszykowuje się na wysoki połysk, zrobiliśmy z Gienią postanowienie, że i my odrobiliśmy swoje mieszkanie chociażby na średni. W tem celu zgodziliśmy malarza, niejakiego Pokropka Romana, z pomocnikiem.
Rzecz jasna, że materiał kupiliśmy sami, bo malarze, jak zresztą wszyscy artyści, są mocno tronkowe i trzy razy bierą pieniądze na ton, ugier i altramarynę, zaczem do roboty przystąpią. Przynoszą drabinę, kubełki, szczotkowce, otrzymują zadatek na materiał i trzy tygodnie ich nie widać.
Z Pokropkiem było inaczej. Owszem, już pierwszego dnia oskrobali z pomocnikiem pokój i kuchnie do żywej cegły i otwarcie oświadczył i, że jutro nie przyjdą, bo Pokropek ma ślub. Ano ślub zdarzenie, jak się to mówi, państwowej wagi w sprawie przyrostu naturalnego i leguracji urodzeń. Totyż nic nie mówiliśmy i daliśmy panu młodemu przyzwoitego akonciaka na taksówkie „Wołga”, biały bukiet i koszta kancelaryjne. Ślub trwał równe dziesięć dni. Pokropek przyszedł mocno zmęczony i ciut-ciut na gazomierzu. Pomocnik także samo na oczy nie mógł patrzyć. Ale nie można powiedzieć, złapali się za robotę, zagrontowali wszystkie ściany, umyli się na czysto i powiedzieli, że jutro nie przyjdą, bo Pokropek ma ślub.
- Jak to ślub? Przecież ślub już był - mówi na to Gienią.
- No tak, był cywilny, w magistrackiem kościele dzielnicowej Rady Narodowej. Jutro mam ślub parafialny.
- A nie możesz pan go odłożyć jeszcze na parę dni, żeby robotę skończyć?
- Nie mogie, bo teściowa od żony mnie odgania. Jak wczoraj wzięłem ją za rękę, krzykła na mnie: „Niech Romcio to puści, Zosia jest jeszcze za panienkie, a Romcio za kawalera”.
No to widziem, że faktycznie ma facet sytuacje niżej krytyki, daliśmy mu jeszcze parę złotych na organistę, zakrystiana i drugi bukiet.
Dzisiaj mija szósty dzień - ślub wciąż trwa, a my śpiemy na środku pokoju, przy otwartych oknach, bo ściany są fachowo zagrontowane śledziowem sosem. Jeszcze gorzej wyszło z piecem. Dymił jak wielkie nieszczęście, no to Gienia uchwaliła jednogłośnie, że trzeba go za jedną drogą przestawić. A że mamy zdona w rodzinie, poprosiliśmy wuja Orzechowskiego, żeby nam to załatwił.
Wujo przyszedł w sobotę po fajerancie, ale że był troszkie pod rezyką, omylił się o piętro i trafił do mieszkania Skublińskiej. Skublińska zarajcowała się przed bramą i zostawiła drzwi rozwarte. Wujo, jako stary warszawski remiecha, zdon cechowy z dziada pradziada, długo nie bałamucił i w trymiga rozebrał piec do samej podłogi.
Dopiero jak poszedł do kuchni po wodę i patrzy, że tam nie ma zlewu, a u nasz jest, połapał się, że coś nie klapuje, i chodu z tego mieszkania. Skublińska, jak wróciła do domu i zobaczyła, że piec leży ładnie ułożony koło łóżka, dostała konwulsji, a potem zrobiła meldunek w milicji i wyświęcenie mieszkania. Milicja prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczego usiłowania kradzieży pieca. Już trzy razy byli u Skublińskiej z psem policyjnym. Wujo boi się u nas pokazać, Pokropek w dalszem ciągu się żeni, a tu ciepło, ciepło, a mróz lada dzień może złapać i nie skończem remontu. Z tego widać, jak trudno odstawić Warszawę na wysoki połysk, skoro jeżeli jednego głupiego pokoju z kuchnią na Szmulkach nie można na czas odświeżyć.
NA PLAŻY...
Podług tego, co niejaki Wicherek w telewizji mówił, wybieraliśmy się wczoraj z Gienią i szwagrem na ślizgawkie. Ale jakieś tam pierzasto-wełniaste homonkulusy się niespodziewanie przesunęli i zrobiło się u nasz Kongo, czyli trzydzieści stopni upału, powyżej zera, w cieniu, no to w taki sposób poszliśmy na plaże. Nie można powiedzieć, było bardzo przyjemnie - luz, ludzi mało, tylko że zeszłoroczne butelki w pierwszą krzyżową uwierają, bo piasku między niemi, nie można znaleźć. No i z ręcznikami mieliśmy zmartwienie, stale i wciąż z nasz oblatali. A z temy ręcznikamy to było tak: jakżeśmy szli na plaże, Gienia dawaj w szafie szukać naszych kostiumów kąpielowych. Swój znalazła i był nawet w porządku, miał tylko parę dziurek na tak zwanej zachodniej półkuli, ale mój ze wszystkiem prawie mole wtroili. Tak że tylko gumka się z niego została. Szwagier w ogóle nigdy w życiu nie posiadał takiej instalacji. No to Gienia mówi, co teraz zrobiem.
- Ja mogie w ostatniem razie nie wstawać z piasku, ale jak wy pójdziecie?
- Trudno, trzeba kupić - mówię na to. I pojechaliśmy do sportowego sklepu po te kostiumy. Kierownik oczy na nasz postawił i zaznacza:
- Co szanowne panowie, z choinki się urwali czy jak, kostiumy kąpielowe w kwietniu? Nie ma tak dobrze. Na razie możem służyć nartamy i saneczkamy ze świeżego poślizgu, któren miał przyjść w grudniu.
Ponieważ homonkulusy pierzaste wytworzyli inszą sytuacje w pogodzie, nie wzięliśmy nart i poszliśmy do domu. Kiedy tak śledziem zmartwione, szwagier się odzywa:
- Nie ma inszej rady, tylko z ręczników zrobiem sobie kostiumy i będzie git.
I tak się stało. Wybrała nam Gienia dwie duże sztuki z frędzlamy i poszliśmy. Na plaży pospinała nasz agrafkamy i wyglądaliśmy jak lalki.
Na mojem ręczniku było wyszyte czerwonem kordonkiem do wiersza: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Szwagier miał na swojem znowuż napis w te słowa: „Rannego wstania i wczesnego ożenienia nikt jeszcze nie żałował”. Ładnie to wyglądało i zaciekawiająco. Ludzie aż z mostu przychodzili na dół czytać, co mamy na sobie napisane... Myśleli, że to w sprawie głosowania na listę Frontu Jedności Narodowej. Za żywe lekrame wyborcze nasz brali.
I wszystko byłoby korekt, tylko że jakiś chuligan „cza-cze” zaczął tańczyć i obsypał Gieni piaskiem święcone. Bo święcone ze sobą przynieśliśmy, parę jajek, kiełbasę i baranka. Jak zobaczyliśmy, że jajka trzeszczą, a także samo kiełbasa, zwróciliśmy chuliganowi uwagie, jak się prowadzi. A że on wjechał nam na mamę, podnieśliśmy się z piasku i dawaj go ganiać po plaży. Ale taką stumetrówkie zasunął, że oba, jeden po drugiem, pogubiliśmy ręczniki. Trzeba trafu, że w tem trakcie przejeżdżała autostradą „mętownia”, czyli pogotowie MO. Milicjanci wyskoczyli i wzięli udział w pościgu za chuliganem, ale aresztowali mnie i szwagra.
Za co, pytam się? Czy za to, że zbłąkaną jednostkie chcieliśmy poprawić, czy za to, że dystrybucja sanki zamiast kostiumów w upał sprzedaje?!
Jeronia losu, jak pragnę szczęścia.
SZPAGATOWA INTELIGENCJA
Sala Sądu Powiatowego dla miasta stołecznego Warszawy wypełniona po brzegi doborową, choć zgorączkowaną nieco publicznością. Większość stanowią jak gdyby znające się między sobą panie. Wszystkie w wielkich włochatych różnokolorowych czapach. Z ławy do ławy strzelają uśmiechy, padają powitalne okrzyki:
- Pani Kindziorek, to i pani tutaj! – woła pulchna blondyna w czapie koloru jajecznicy.
- Wiadomo, za świadka jestem. - Brzmi dumna odpowiedź spod nasuniętej na oczy czapy czerwonej jak krew.
- Jak za świadka, to wyjdź pani z sali. Świadki w sieni mają prawo stoić.
- Nie ucz mnie pani rzemskiego prawa. Ja zęby w sądach zjadłam, trzydzieści parę lat świadkuje. Mam czas wyjść po dzwonku.
Jajecznica milknie zażenowana, ale zaraz zwraca się do siedzącej obok właścicielki włochacza w kolorze młodego szczypiorku:
- Patrzcie ją, jaka honorowa. Wiadomo, że stale i wciąż po sądach lata, a mężowi gaci nie ma kto zreperować. Nieraz widziałam, bo razem maglujem w elekstrycznem na Ząbkowskiej.
- Patrz pani, że to dzisiaj cała Praga się tu zleciała, co się stało?
- Jak to, to nie wiesz pani? Niemożliwość! Coś pani z zagranicy przyjechała czy jak? Wszyscy na Pradze aż trzęsą się od tego zdarzenia, jak kierownik „Samego” spod siódmego sześć gwarantowanych jajek klientce zaprzeczył. Nie słyszała pani o tem?
- Jak mnie pani żywą widzisz...
- Zgroza świata! No to posłuchaj pani. Widzisz pani te osobistość w elekstrycznych fokach na pierwszej ławce.
- Te piegowate?
- Te piegowate. Otóż to więc jest ta dana klientka, a ten facet po drugiej stronie...
- Ten przystojny, wycmukły?
- Ten wycmukły. To sam kierownik. No to uważasz mnie pani... W tej chwili rozległ się donośny dzwonek. Ucichły rozmowy. Wszedł sąd.
Na pierwszy ogień poszła sprawa o wzajemne obelgi słowne między panem Euzebiuszem K., kierownikiem sklepu samoobsługowego, a klientką panią Kazimierą Z. W świetle zeznania jednego z głównych świadków, pani Kindziorek, zajście wyglądało, jak następuje:
- Jak dziś pamiętam, w piątek to było po Trzech Królach, chodzę po tem Samie z koszykiem i wkładam kilo ryżu, tego droższego, pudełko płatków owsianych, pół kila cukru, paryską bułkie za cztery złote, bladą jak śmierć angielska, bo u nasz na Pradze fatalne pieczywo.
- To do rzeczy nie należy, niech świadek nie wymienia, co kupował, tylko mówi o zajściu.
- Owszem, należy, Najwyższy Sądzie - nie daje się zbić z tropu pani Kindziorkowa - bo musze powiedzieć, w jaki sposób znalazłam się przed kasą.
- No więc wybrała pani towar i podeszła do kasy. Co było potem?
- Jak Najwyższy Sąd wie lepiej, to po co ja dostałam powiestkie i siedzę tu w sądzie od rana?
- Proszę się uspokoić i zeznawać dalej.
- Jak dalej, to dalej. Przy kasie zaczęła się sprzeczka. Przede mną stała ta właśnie obskarżona i miała w koszyku serek tylżycki, kostkie margaryny, kilo ryżu... nie, kłamię - ryż miałam ja. Chociaż dobrze mówię, miała kilo ryżu.
- Tu idzie o jajka.
- Właśnie o jajka. Ale jajka miała nie w koszyku, tylko w torbie bo ich kupiła gdzie indziej, a kasjerka na nią naskoczyła, że tutej, i zaczęła się sprzeczka. Nadleciał kierownik i krzyczy: „To moje jajka”, a klientka: „Nie pańskie. Po czem pan poznajesz?” „Po stempelkach”. I od tego do tego on ją nazwał „złodziejachą”, a ona jego „szpagatową inteligiencją”.
- Jak? Szpagatową inteligiencją?
- Nie wiem, ale tak się mówi, jak się chce kogoś obciąć. Oprócz szpagatowej inteligencji padło w tej sprzeczce kilka jeszcze nie mniej tajemniczych i rzekomo obraźliwych epitetów. Ale ponieważ padały one z dwóch stron, sędzia zaproponował wzajemne przebaczenie sobie uraz. Z uwagi też na to, iż wyjaśniło się, że klientka istotnie kupiła jajka w innym sklepie, kierownik uroczyście odwołał „złodziejachę”, a pani Kazia „szpagatową inteligencję” i nastąpiły serdeczne przeprosiny.
Czapy we wszystkich kolorach wychodziły z sądu zadowolone i tak komentowały w kuluarach wyrok:
- Tylko ta „złodziejachą” uratowała obskarżona, inaczej fatalnie by leżała za te szpagatową inteligencję.
- Dlaczego?
- Inteligiencją i różne literaci dzisiej górą, moja pani. Oświata się szerzy.
ŻELAZNE CIUCHY
- Ten szmelc do sprzedania?
- Tylko nie szmelc, tylko nie szmelc, panie szanowny, to jest metalowe łóżko ze sprężynowem materacem i mosiężnemy gałkamy.
- Łóżko to może było. Teraz została się rama do większego lanszaftu. Portret teściowej możesz pan w to oprawić i śmietnik nakrywać.
- No, no, panie starszy, obliczaj się pan ze słowamy, bo się mogie obrazić.
- Coś się pan tak zakochał w swojej teściowej czy jak? Wybryk natury pan jesteś, rzadkość dwudziestego wieku pan odstawiasz czy jak?
- Nie o teściowe się rozchodzi, ale nie mam życzenia, żebyś mnie pan towar obrażał i moje własne rodowite łóżko w charakterze klapy do śmietnika zatrudniał.
- A o wiele tak, to przepraszam, ale rzuć pan sam okiem, do czego to się nadaje. Materac taki wygnieciony, że jak bym się na niem położył, pierwszą krzyżową o podłogie się będę opierał. Chcesz pan, żebym przez pański szmelc odcisków na grzbiecie dostał?
- A siennik to pies?
- Faktycznie siennik może uwieranie załagodzić, ale jakież będę miał figurę w tem łóżku. Łeb i nogi na pierwszem piętrze, a tak zwany korpus deliktus w suterynie.
- Frajer pan jesteś, taka pozycja najzdrowszego snu nam dostarcza. Byłeś pan kiedy na wczasach w Józefowie, widziałeś pan, jak letniki w hamakach mahoniowe powietrze wąchają? Detalicznie w powyższej pozycji.
- Możliwe, że na wczasach to ma swoje zastosowanie, ale jak ja posiadam w mieszkaniu sześć osób najbliższej rodziny i dwóch zagęszczonych suplikatorów, to co, że będę wąchał?
- Panie szanowny, co będziem dużo gadać. Nie spodoba się panu, nie kupuj pan, za mordę nikt pana nie bierze.
- Zaraz, szanuj się pan troszkie. Bez nerw. Co za to dać?
- Ostatnio, sto pięćdziesiąt złotych.
- Wiesz pan, żeby nie to, że nieznajome jesteśmy, to tak bym pana szanownego gwizdnął w ryja za te słowo, żebyś się pan nogamy nakrył. Zabieraj pan to i odjazd na żeberko. A siedem dych pan weźmiesz?
- I setki tyż nie.
- Pomimo że jedna nóżka krótsza?
- Nie przeszkadza, cegłę się podstawia.
- A cegłę pan dodajesz czy trzeba ją osobno zakupić?
- Mogie dodać.
- No to daj pan te cegłę, a ja nią pana w nóżkie, ale w osobiste.
- Zjeżdżaj, łachmyto, nie zabieraj czasu człowiekowi w prywatnem handlu zatrudnionemu.
- Poprosisz się pan jeszcze z tem łóżkiem, żebym go za pół snopa wziął, tylko się troszkie ściemni.
Łatwo odgadnąć, że scena powyższa rozegrała się nie w Cedecie czy innym pałacu uspołecznionego handlu, tylko na świeżym powietrzu, obok placu Szembeka. Gdzie obok wytwornych stoisk z „amerykańskiem towarem” istnieje poważny dział „ciuchów żelaznych”.
- No jak, panie, z tem łóżkiem?
- Spóźniłeś się pan parę minut.
- Sprzedane?
- Wiadomo, że sprzedane.
- Przypuszczam, że wątpię. Na złom musiałeś go pan oddać.
Widziałem lekrame na tramwaju, żeby stare żelastwo na budowę „Domu Matysiaków” oddawać.
- A o wiele nawet tak, to co? Przynajmniej się przyczynie i lekrame radiowe mieć będę. Wole, żeby Matysiaki na mojem łóżku kimali aniżeli byle afiega czasu i nerw przedstawiciela przemysłu żelaznego nie szanująca... Urywaj się pan.
Lepiej takiej dyskusji zbyt długo się nie przysłuchiwać, bo w razie czego można być za świadka w sądzie lub figurować na liście pacjentów Pogotowia. Urywajmy się!
AMERYKA PRZEZ SZYBĘ
Muszę się przyznać, że Amerykę widziałem właściwie tylko przez szybę samochodową. W ciągu czterech tygodni bowiem „przeleciałem”, jak mówią warszawscy kierowcy, dziesięć tysięcy kilometrów autem, występując po drodze w dwudziestu siedmiu miastach Kanady i Stanów. Muszę dodać, że szyba ta była w dodatku zasmarowywana na stacjach benzynowych dość brudną szmatą dla większej przejrzystości. Toteż został mi w pamięci jak gdyby lekko przydymiony obraz wspaniałych autostrad, prześlicznych, wygodnych moteli, świetnie zaopatrzonych, bajkowych tawern przydrożnych, gdzie można doskonale, pośpiesznie przetrącić coś w podróży.
Wysiadałem z auta przeciętnie raz na dobę, ale przeważnie wprost na scenę teatru. Teatry były różne. W większości nowoczesne, wygodnie urządzone, ale były też i trochę inne. Niektóre mnie osobiście nie dogadzały, gdyż nie lubię się przebierać z podróżnego ubrania w strój wieczorowy na schodach. Dlatego, że spinki gubię i plecy o ścianę mi się wycierają. Tu muszę wyjaśnić, że obok świetnie wyposażonych, istnieją tam też sceny nie mające tak zwanego zaplecza dla występujących. Za kulisami są tylko po obydwu stronach schodki, zresztą bardzo starannie wyfreterowane. Nawet zbyt starannie - utrzymać się nie można. Dwa razy się nie utrzymałem. Ale za to publiczność znakomita. Przyjmowała nas bardzo ciepło. Byliśmy oczarowani serdecznością. No i te bankiety po każdym prawie przedstawieniu. Z wzruszającym bigosem i budzącą tęsknotę za krajem białą kiełbasą. Bankiety znakomicie skracały czas, a rankiem przeważnie jechało się dalej. Nic zatem dziwnego, że obraz Ameryki nie rysuje mi się w pamięci specjalnie wyraźnie. Ale są wyjątki. Na przykład, w Nowym Jorku byłem cały tydzień i żywo widzę go przed oczami, zwłaszcza że zwiedzałem to kolosalne miasto razem z panem Koralikiem, warszawskim rodakiem, poznanym na „Batorym”.
Pan Koralik przyjechał z wizytą do szwagra, ale spędzał czas przeważnie ze mną. Wzajemnie zresztą przypadliśmy sobie do serca. W Nowym Jorku zjawił się już pierwszego dnia, jak zawsze z niezbyt zachwyconą miną.
- Jak widzę, Nowy Jork nie zaimponował panu zbytnio - zagaiłem.
- No owszem, niewąskie miasteczko. Ale żeby znowuż tak specjalnie oko miało mnie roztworzyć, to znowuż dlaczego. Osobiście tyż nie ze wsi jestem. W ogólności taka większa Łódź, z pałacamy kultury na każdem kroku. Zresztą nie będziem teraz za dużo romansować, bo głodny jestem jak nieszczęście i chciałbym teraz coś wkorycić, jak to mówią.
- To się świetnie składa, bo ja właśnie wybieram się na kolację.
- Tylko nie zaprowadź mnie pan czasem do aptecznego składu na kiełbasę z trocin. - Mówiąc to, pan Koralik miał na myśli popularne drogerie, w których można tu dostać różne dania barowe ze słynnymi „gorącymi psami”, czyli jarzynowo-mięsnymi kiełbaskami na czele.
- Ach nie, pójdziemy do świetnej, włoskiej, „śpiewającej” restauracji. Lokal ten, pod firmą „Bianchi and Margherita”, odznacza się taką niezwykłością, że cały personel złożony jest ze śpiewaków operowych, którzy podczas obsługi gości wykonują arie z różnych oper. Kelner, biegnąc przez salę ze „spaghetti al pomidoro”, wyciąga pełnym głosem partię torreadora. Właścicielka, podobno niegdyś wielka artystka operowa Margherita, partnerka Carusa, doglądając służby, śpiewa jedną po drugiej arie z „Carmen”, barman, potrząsając maszyną do coctailów za szynkwasem, śpiewa „Śmiej się, pajacu”... Śpiewa oczywiście szatniarz i kucharz, wyskakujący co chwila na salę z dymiącą patelnią.
Pan Koralik słuchał i patrzył na to wszystko przez czas dłuższy, wreszcie zauważył:
- Wiesz pan, nie lubię, jak mnie ktoś w bepsztyk dmucha, nawet przy pomocy niejakiego Moniuszki. Od „Szumią jodły na gór szczycie” kartofelki gościowi stygną. W Warszawie by się to nie przyjęło. Opera dobra jest przed jedzeniem albo po kolacji, ale razem - odpada. O wiele jeszcze babcia wyskoczy z damskiej toalety i zaiwani „Wesołą wdówkie”, urywam się. Za duży szum, za duży krzyk do makaronu z pomidoramy. Fiksum dyrdum można dostać.
- No to może zmieniamy lokal. Pójdziemy do baru byłego bokserskiego mistrza świata, Jacka Dempseya. Wisi tam wielki plakat z napisem: „Jeżeli nie jesteś zadowolony z kelnera, wskaż go mnie. Jack Dempsey”.
Pan Koralik pokiwał głową z uznaniem:
- O, to tam musi być obsługa w deseczkie. W Warszawie by się nam przydało, słowo daję, żeby tak Kolkie, Franka Szymure czy Komude porobić kierownikami różnych restauracji.
- No, nie tylko restauracjom wyszliby czasem na dobre tacy kierownicy.
- Rzecz jasna, ale cóż, bokserów by nie starczyło.
NASZ MAMUCIAK
- Pokaż mnie nareszcie tego mamuta - mówi do mnie Gienia wczoraj.
- Jakiego mamuta?
- Jak to jakiego? Tego, któren został znaleziony przy budowie domu na Żytniej, niedaleko Kiercelaka.
- Jeżeli o niego się rozchodzi, to jeszcze, Gieniuchna, jest nie odkopany.
- Dlaczego?
- Bo, uważasz, powstała tak zwana sprzeczka naukowa, kto go faktycznie z ziemi ma wyciągnąć. Zgłosili się różne instytucje i każda miała życzenie się tem zająć.
- Jakie to instytucje?
- Pierwsza była na miejscu Centrala Mięsna.
- Po co?
- Chciała zakupić całą sztukie na tatara.
- Jak to, przecież to same kości?
- No tak, ale na razie nie było detalicznie wiadomo, bo w prasie nie tak dawno temu pisało, że w Anglii parę lat temu w tył tyż został odkopany mamut w starszem wieku i chociaż liczył sobie parę milionów lat z hakiem, znajdował się w stanie jadalnem, tak że bepsztyki po angielsku zostali z niego przyrządzone dla profesorów i uczonych, którzy w tem specjalnie celu zjechali się do Londynu. Podobnież opchli oni na tem przyjęciu całego mamuta i ogromnie chwalili, że sosisty.
- Tak jest - odzywa się na to szwagier - najstarsze mięso, nawet jeżeli troszkie podjeżdża, czyli ma bukiet, jak się fest cebulką obłoży i grubo chrzanem posmaruje, da się opędzlować. Rzecz jasna pod waronkiem, że będzie uczciwie podkropione.
- Zgodzę się z tobą, Oleś, ale ten angielski mamut wpadł w przerębel i został się w ten sposób zamrożony na wieki wieków amen. Jako mrożonka więc dał się skonsomować. Nasz mamuciak znalazł się pod Kiercelakiem w cieplejszych waronkach i tylko kości się z niego zostali. Totyż Centrala Mięsna z miejsca odpadła. No to zgłosiła się zbiornica butelek, kości i odpadków użytkowych i chciała wymienić całe wykopalisko, jak leci, za blaszane cynkowane kubły. Ale znowuż wtrącili się uczone faceci, specjaliści od wykopywania potłuczonych talerzy, garnków i biżuterii z kości indyka w celach naukowych. Chcieli wyciągnąć mamuta, wyszorować, skręcić na muterki, w muzeum postawić i forsę za bileta pobierać. Jednakowoż dowiedziała się o tem konkurencja specjalistów od wykopek starych kamieni, cegieł i fugzymsów i zaznaczyła, że mamuciak, jako skamieniałość, pod nią podlega.
Już przy pierwszem kawałku mamuta, wykopanem przedtem jeszcze przez naszych mularzy, uczone faceci do oczów sobie skakali, jedni mówili, że to ząb trzonowy, a insi, że tylnia noga. Do tych pór cała ta chwestia jest nie załagodzona, podobnież mają być w tej sprawie zbadani dentyści.
- A po mojemu - wtrąca się znowuż szwagier - do komisji powinno się powołać przedwojennego kucharza z pierwszorzędnego interesu.
- W jakiem celu?
- A w takiem, żeby ustalić, czy to nie jest czasem skamieniała sztukamięs z kwiatkiem. Rozchodzi się o to, że w tem mniej więcej miejscu na Kiercelaku znajdowała się restauracja Wężyka. Sztukamięs przy kości, u Wężyka podawana, zajmowała cały półmisek i sześć osób mogło się nią nawtrajać do utraty przytomności. Czy to czasem nie będzie ta kość?
- Ty sobie, Oleś, śmichy-chichy urządzasz, a tam mamut czeka. Uczone nie mogą się pogodzić, kto go ma faktycznie spod ziemi wyciągnąć. Jak tak dalej pójdzie, drapacz chmur na niem stanie, bo odbudowa czekać nie może. Potem, żeby wykopalisko wyjąć, trzeba będzie lokatorom dać insze mieszkania i dziesięciopiętrowy dom rozebrać.
- No to co, nie takie rzeczy się rozbierało. A nauka przede wszystkiem.
WINDĄ NA HALKĘ
Rzecz jasna, że byliśmy z Gienią na „Halce” w nowo wyremontowanem Teatrze Wielkiem. I musze powiedzieć, że nóg nie czujem, tak żeśmy się nalatali. Samych korytarzy, bufetów i przedpokoi jest tam chyba ze trzy kilometry bieżące, więc jakżeśmy ich oblecieli trzy razy, to ile mamy razem - najmarniej dziewięć.
Ale pomimo tego nie żałujem, bo faktycznie było co widzieć.
Podłogi, trynki na ścianach, żerandole, wszystko luks torpeda. Pałac Kultury wysiada. Tylko że na miejsca trudno jest na razie trafić, bo teatr jest taki więcej olbrzymi, i jakżeśmy się jednego biletera spytali, gdzie jest balkon trzeciego piętra, ręce rozłożył i mówi:
- Panie szanowny, ja tyle wiem, co i pan, świeży jestem i nie mogie się jeszcze połapać. Wczoraj ledwo do domu trafiłem.
No to zaczęliśmy ganiać jak kot z pęcherzem po piętrach, do góry i na dół. Trzy razy do piwnicy żeśmy trafiali, dwa razy do obikacji męskiej, a raz do damskiej, bo trzeba powiedzieć, że i pod tem względem teatr jest bogato wyposażony. Są tam co prawda windy, któremi można się dostać na wyższe piętra, ale Gienia nie chciała skorzystać.
- Coś ty, wariat - mówi - a jak się winda zepsuje?!
- W jaki sposób, przecież są nowe, prosto z fabryki.
- Właśnie dlatego. Co ty, gazet nie czytasz? I co będzie, jak staniem między piętrami.
- No to nasz ściągną.
- Kto? Zaczem zatelefonują, zaczem przyjdą mechanicy ze spółdzielni windziarzy i nasz znajdą, nie tylko na „Halkie”, ale nawet na „Straszny Dwór”, któren idzie pojutrze, nie zdążem. Nie ma głupich. Ganiajmy.
No, ale koniec końców dostaliśmy się do sali. I musiem powiedzieć, że odbudowa - primo woto. Ściany w złoty rzucik. Na suficie tak zwane pieczarki czy insze jakieś maślaki - po grzybach podobnież lepiej niesie. Krzesła takie wygodne, że jakby się nawet trafiła opera troszkie przydługa, przekimać się można jak się należy, co jest bardzo ważne dla wycieczek z prowincji. Tylko że fotele na dole mają poważny nałkament. Rzędy są numerowane tak zwanemy rzemskiemi cyframi jak w staroświeckiem zegarku.
Ale w zegarku mamy godzin dwanaście i znamy ich na pamięć. A co będzie, jak nam się trafi w teatrze taki rząd, mówmy, dziewiętnasty? Kto go znajdzie? Księża, aptekarze czy doktorzy dadzą sobie radę, ale co zrobi reszta? Będzie musiała chyba opera zatrudnić tłomaczy z łaciny. Ale mniejsza o nic, gront, że budowla nareszcie skończona, a artyści grają „Halkie” z dużem zadowoleniem. Gienia łzamy się bez przestanku zalewała nad tą nieszczęsną pomocą domową, nadużytą matrymonialnie przez panicza.
A kiedy Halka pod szumią jodły na gór szczycie chciała skakać z dekoracji do Wisły, z dzieckiem przy piersi, moja małżonka nie wytrzymała i krzykła głosem wzruszającem:
- Nie bądź pani głupia! Dzieciaka do żłobka, a jego drania, do sądu w Zakopanem, niech elementa płaci!
I wtenczas jakiś łysy, co za nami siedział, się odzywa:
- Niech się państwo uspokoją, dobrze?
- Przepraszam, o co się panu rozchodzi?
- Jak to o co? Artystów nie słychać.
- Miej pan pretensje do pieczarek. A zresztą, żebyś pan częściej do opery chodził, tobyś pan „Halkie” znał na wyrywki i wiedziałbyś pan, jak się skończyła. A o wiele nie znasz pan zakończenia, kup pan sobie program z detalicznem opisem całego zdarzenia za 4 zł. 50 gr. i oświecaj się, ciemna maso.
Obcięłem go z miejsca, ale tak nasz z nerw wyprowadził, że Gienia uspokoiła się troszkie dopieru w muzeum teatralnych pamiątek, które na miejscu się znajduje. Najwięcej spodobała się jej koszula w której sto lat temu nazad artystka Helena Modrzejewska żonę króla Makbeta odgrywała. Oczów moja małżonka nie mogła od niej oderwać.
- Patrz, Walerek, co to za towar - sto lat ma ta koszula, a najmniejsza nawet nitka nie przerwana. Chociaż możem sobie wyobrazić, ile ta artystka po podłodze się w niej naprzewracała, ile insze artyści za rękawy ją ciągli, jak za te Makbetowe była. Znam przecież te sztukie - ruchliwa.
Z wielką trudnością odciągłem Gienie od historycznego ciucha do innych pamiątek, których tam jest a jest. Nie mogliśmy detalicznie wszystkiego obejrzyć, bo już teatr zamykali i bojeliśmy się, co będzie, jak znowuż bez pomyłkie do piwnicy zaleciem.
CARMEN l KOŁDRA PUCHOWA
Dużo się nieraz dało nam słyszeć o tej operze pod tytułem „Carmen”. Totyż jak w kinie „Roma” na Nowogrodzkiej, troszkie na siłę przerobionem na teatr, zaczęli te sztukie przedstawiać, wybraliśmy się z małżonką zaraz pierwszego dnia.
Gieni, nie można powiedzieć, na razie bardzo się spodobało. Hiszpańskie „ciuchy”, czyli plac Szembeka w mieście Sewilli, przekupki z cytrynami i pomarańczami wykupionemi w tamtejszych Delikatesach - wszystko jak u nas. Życiowa sztuka, znaczy się. Nawet nie miała pretensji o to, że Carmena odbija narzeczonego, starszego przodownika policji, jednej niedużej, płaczliwej facetce, jednocześnie na siłę chce sobie przygruchać samego komisarza, zdaje się, człowieka żonatego. Śmiała się, bis biła i w ogólności była zadowolniona. Dopieru jak się dowiedziała, że ta cała Carmen to Cyganka - zdechł pies! Odwróciła się i wcale nie chciała się patrzyć.
- Co mnie tam Cyganki obchodzą - mówi - lenie, flejtuchy, włóczykije, tylko patrzą, gdzie co ukraść.
- Gieniuchna, ty się mylisz, przecież to jest Cyganka pracujące, w fabryce cygar się zatrudnia. Ale nie chciała mnie słuchać. Rozchodzi się o to, że w dwa lata po naszem ślubie jedna Cyganka przyszła Gieni wróżyć i kordłe puchową nam rąbła. Pomimo tego ja już dawno zapomniałem i bronie Cyganów, jak mogie. A tu się szum robi na scenie, raban, zakłócenie spokoju. Pokazuje się, że Carmen dziabnęła nożem koleżankie w fabryce i zakochana policja zmuszona jest do mamra ją zabrać. Gienia tylko na to czekała. Sztukła mnie łokciem i mówi:
- No, kto miał racje? Dobra cholera ta twoja Carmen, nożem się posługuje. Wszystkie one takie.
- Gieniuchna, ty się mylisz - mówię na to. - Przecież nasza Polska Ludowa w Nowej Hucie pareset sztuk Cyganów zatrudniła przy budowli i nie było takiego wypadku.
- No tak, ale kradzieże się zdarzali.
- Nowa Huta nie seminarium duchowne i nie możem na początek za dużo od ludzi wymagać. W każdem bądź razie Carmen śpiewa jak słowik, kiwnij ręką na kordłe i słuchaj.
Ale gdzie tam, do wszystkiego zaczęła się czepiać. A to jej za gorąco, a to artyści zanadto odkarmione, pucułowate.
- Po mojemu są w sam raz. Podstawne, same w sobie, jak się to mówi, przy kości. Zresztą, o wiele nawet mają troszkie nadwagi, to jest propaganda. Rozchodzi się o to, że w operze bywa zagraniczna publika i musiem pokazać, jaką opiekie się nad kulturą i sztuką u nas roztacza. Nasz artysta świadczy o nasz. O naszem odżywianiu. A po drugie, Hiszpany są mordziaste, weź chociażby pod uwagie takiego Franka. A w ogóle przestańmy się sprzeczać, bo ludzie zaczynają na nas psykać.
Troszkie się uspokoiła, nawet łzy miała w oczach jak Don Jose - ten starszy przodownik - przez te nieszczęśliwe miłość z policji nawiał i za szmukiel się złapał. Gumę do żucia, swetry i suchą kiełbasę w tamtejszem Zakopanem przez granice przerzucał. Nic mu to nie pomogło, bo w krótkiem czasie Carmena rzuciła go dla jednego magika, któren w cyrku na krowie czy na byku jeździł. Na dobitek w sprzeczce miłosnej, jak się odwinęła, glinoszczak nogami się nakrył, chociaż sam również był chłop nie ułomek. Taki miała pemperament.
W ogólności było co widzieć i posłuchać. Wszyscy artyści zasuwali swoje arie jak najlepsze sześciolampowe radio z siódmą prostowniczą. Balet, bogata wystawa, drekoracje takie, że przyroda przy nich wysiada. Toteż publika, jak się to mówi, szalała. Kwiaty wnosili koszamy. Jednem słowem, taaakie przedstawienie.
Tylko Gienia wszystko na końcu zepsuła. Kiedy dymisjonowany przewodnik w charakterze oberwanego łapciucha z nożem za pasem w państwowym cyrku nr 1 przed położeniem Carmeny zimnem trupem najpiękniejszą arie „Zginiesz, zgago, z mojej ręki” zapylał, moja żona krzyknęła:
- No, zarżnij ją pan nareszcie! Pół do jedenastej, bramę nam zamkną! Co może zrobić jedna puchowa kordła w kopercie ze wstawkamy.
HOTELLO
Pan Piecyk jest zapalonym teatromanem. Wiedziałem o tym od dawna, toteż, spotkawszy go w bufecie na „Ladacznicy z zasadami”, przywitałem bez zdziwienia szablonowym pytaniem:
- Jak się panu podoba ta sztuka?
- Murzyni modne! - odrzekł pan Teoś zaciągając się papierosem.
- Co?
- Nic, mówię, że Murzyni w obecnym czasie w modzie. Do jakiego teatru się pan nie wybierzesz, dwóch, trzech ich przedstawia, a już najmarniej jeden. Podobnież artyści, co ich odgrywają, nie myją się z czarnej farby już parę miesięcy - nie opłaci się jem, bo wiedzą, że w następnej sztuce znowuż za Murzynów będą. Żony jem w domu raban podnoszą, do pościeli nie chcą puszczać, ale żaden się nie myje. Bo faktycznie za dużo by mieli roboty szorować się i znowuż mazać. A tak wsadzi jeden, drugi łeb w piec, sadzamy się przypudruje i gotów na scenę.
I to nie tylko w Warszawie, na prowincji masz pan to samo. Parę dni temu nazad byłem interesownie w mieście Łodzi. Koleżka wyciągnął mnie do teatru, troszkieśmy się spóźnili, weszliśmy na salę po ciemku. Blandeka już była podniesiona, rozglądam się po scenie, patrzę - jest Murzyn! Jeden, ale za to grubszy, w starszem wieku i, jak się pokazało później, gienierał! Stał na środku i mowę zawalał, insze artyści za księży byli poprzebierane, a jeden na biało za Ojca Świętego.
Rozchodziło się o to, że Turki wojnę jemu wypowiedzieli, a że duchowieństwu nie wypada się naparzać, wynajęli księża tego Murzyna, żeby się za nich z Turkamy obleciał. A nazywał się on, uważasz pan, Hotello, dlatego że Murzyni w hotelach najczęściej służą za dzwońców, czyli szwajcarów.
- Ależ, panie Teosiu, nie Hotello, tylko Otello nazywał się Szekspirowski bohater, którego pan widział, o nie żadne duchowieństwo to było, tylko wenecki senat z ubranym na biało dożą.
- Możliwe, ale tu nie o to się rozchodzi, tylko o to, że cham.
- Kto?
- No, ten Murzyn. Tak nasz z koleżką zgniewał, żeśmy chcieli się do niego podnieść i na scenę wejść, towarzyskiego alibi go nauczyć. Jego szczęście, że na galerii siedzieliśmy, bo przypuszczam, że derekcja musiałaby publice pieniądze za bileta zwrócić, jakby główny artysta w szpitalu się znajdował, ale o tem potem.
Dosyć na tem, że ten ów Murzyn mówi:
„Owszem, proszę duchownych osób, mogie knoty Turkom spuścić, ale pod waronkiem, że katolickie kobietę pod tytułem Desdymona za małżonkie mnie dacie”.
„Owszem, proszę bardzo - mówiom księża - załatwione” - i dali jem ślub. Ale nadleciał ojciec tej kobiety i mówi, że mowy o tem być nie może, boby się nie mógł z czarnem zięciem w towarzystwie pokazać. Ale ponieważ że ona się zgadzała, Murzyn zaczął się do teścia stawiać:
„Odskocz, tatuś, od nowożeńców, bo będzie niedobrze. Widziałem metrykie, Desdymona jest pełnoletnia i pozwoleństwa rodziców nie potrzebuje. Chodź, Mondzia, do domu noc poślubne uskuteczniać!”
I poszli. Pokazało się potem, że stary Desdymony miał rację. Murzyn okazał się skończonem żłobem i niemożebny w pożyciu. Tak się złożyło, że sąsiadka, cholera, ukradła Murzynowej chustkie do nosa, którą on jej dał w prezencie... Co ten lebiega o te chustkie za grandy toczył, to pan pojęcia nie masz. Trzy godziny nas wszystkich męczył, a najwięcej żonę. Na wojnę nie chciał jechać, tylko tam i nazad ganiał, i „gdzie chustka” się ciągle pytał.
Żona szuka wszędzie, nie może znaleźć, to koniec końców dla świętego spokoju mówi, na jury, że w praniu.
Jak oparzony wyleciał, za chwilę jest nazad, widocznie na górze był, przejrzał na sznurach całe pranie i wiesz pan, co zrobił?...W mordę jej dał przy ludziach. Wtenczas to właśnie chcieliśmy z koleżką iść do niego na te scenę. „Kobietę, łobuzie, bijesz o głupie chustkie za sto złotych?!”
Ale na tem nie koniec. Jeden oficer, któren na posadę gienierała lefrektował i chciał Hotella z niej wyślizgać, do pucu mu natrajlował, że jeden podporucznik do Desdymony uderza. Myślał, że Murzyn podporucznika zimnem trupem położy i do mamra go za to zamkną. Detalicznie wszystko mu streszczał, jak podporucznik się z jego żoną podbawiał. Ten niby tyż to słucha, ale furt powtarza: „gdzie chustka” i „gdzie chustka”? Wiesz pan, jak się skończyło - przeliczył jeszcze raz bieliznę z magla i udusił żonę, ponieważ że chustki nie było!
W tym miejscu przerwał nam rozmowę dzwonek na zaczęcie ostatniego aktu „Ladacznicy”. Kiedy wychodziłem z teatru, przejęty do żywego losem nieszczęsnego Negra, zlinczowanego w sztuce, którą właśnie obejrzałem, dogonił mnie na schodach pan Piecyk, ujął pod rękę i rzekł:
- Zanadto nie trzeba się znowuż nad Murzynamy rozczulać, bo i między niemy dranie się trafiają. Jedź pan do Lodzi, to się pan przekonasz!
Do Warszawy przyjechał sam Gerard Philipe - król ekranu, bożyszcze kobiet całego świata. Łatwo sobie wyobrazić, co się dzieje. Tłumy chodziły za nim, kiedy zwiedzał miasto. Jakaś przedsiębiorcza wielbicielka podobno przekupiła służbę i wdarła się nocą do jego sypialni w „Bristolu”, skąd jednak grzecznie, ale stanowczo została wyproszona. Philipe był bowiem wzorowym mężem. Takie to plotki krążyły po Warszawie.
Aktor gościł w naszej stolicy w ramach zespołu paryskiego Theatre Populaire i grał, między innymi, tytułową rolę w dramacie „Ruy Blas” Wiktora Hugo. Jest to udramatyzowana opowieść o człowieku z nizin społecznych, który z lokaja został premierem i kochankiem królowej Francji. Występy teatru odbywały się w prowizorycznie przystosowanej do tego celu sportowej Hali Gwardii, dawniej targowej Hali Mirowskiej za Żelazną Bramą.
Oczywiście bilety były wykupione na wiele dni naprzód, mimo to plac był zamknięty przez kordony milicji, atakowane bez przerwy przez tłumy półprzytomnych warszawianek, żądnych ujrzenia swego ideału „na żywo”. Rozgrywały się dantejskie sceny, łańcuch milicjantów został kilkakrotnie sforsowany i w rezultacie Hala Gwardii pękła od wezbranej fali nadprogramowych widzów. Ale oddajmy głos naocznemu świadkowi tych wydarzeń panu Królikowi. Jak większość zresztą publiczności, nie zna on języka francuskiego, przeto treść dramatu widzi nieco inaczej, niż ją napisał Hugo. Inaczej też tłumaczy sobie obyczaj francuskich aktorów, którzy dziękują publiczności za gorące oklaski na klęczkach.
Ale poza tym było wszystko mniej więcej tak, jak opowiadał pan Królik.
FANFAN „DRYBLAS'
- Jak się pan bawisz, panie Królik?
- A wiesz pan, że parę dni temu nazad miałem rozrywkie umysłowe na duży złoty medal.
- Gdzieś pan był? W cyrku numer dwa?
- W jakiem tam cyrku? W Hali Mirowskiej na „Dryblasie”.
- Na kiem?
- Sztuka pod takiem tytułem była tam odgrywana w języku francuskim. Artyści z Paryża przyjechali do nas - wymiana towarowa za „Mazowsze”.
- No, dobrze, ale skądżeś pan wziął bilet, kupiłeś na ciuchach?
- Nie, zięć za karę w fabryce dostał.
- Jak to za karę?
- No, zwyczajnie, zapisany był na boks Gwardia-Ogniwo, ale posprzeczał się z kulturalno-oświatowem i ten bez zemstę bileta mu zamienił. Zięć nie ma cierpliwości do obcych języków i mnie wysłał jako delegata rodziny.
- No dobrze, a pan władasz po francusku?
- Władać, nie władam, ale rozumiałem wszystko detalicznie.
- W jaki sposób?
- Trzeba znać tylko jedno słowo i wystarczy.
- Jakie słowo?
- Perdiu.
- Co to znaczy?
- Perdiu... wysiadka, czyli wszystko stracone.
- Co pan mówisz? I już wszystko jest jasne?
- Jak pana szanuje. Jeżeli masz pan życzenie, mogie panu opowiedzieć całą treść przebiegu.
- No to wal pan, ale po polsku.
- Początku, uważasz pan, szczegółowo nie słyszałem, bo duży szum był w hali, z powodu że wpuścili o parę tysięcy kobiet za dużo. Może nawet nie tyle za dużo, tylko że miejsca za daleko jem dali. A jest tam, uważasz pan, jeden artysta, któren mocno działa na damskie płeć, niejaki podobnież Fanfan Tulipan. Każda jedna łyżką by go jadła, ale z powodu silnej obstawy milicyjnej nie mogli się trzymać najbliżej sceny. W tem celu poprzynosili ze sobą z domu składane krzesełka, stołeczki, jakieś dwa kociaki po czterdziestce przytaskali ze sobą wózek dla bliźniaków i w niem lożę sobie uskutecznili. Jedna znowuż, podstawna, nabita w sobie facetka, wykompinowała gdzieś doniczkie i na niej usiadła. Ale najwięcej było na piechotę i te, uważasz pan, jak się ciemno zrobiło, przerwali kordon milicji i usiedli przed pierwszem rzędem, po turecku, a było ich ze trzysta sztuk. Reszta siedziała, gdzie mogła. Niech panu wystarczy, że ja na każdem kolanie miałem po blondynce dobrej wagi. Jak na cztery godziny przedstawienia waronki byli uciążliwe, pomimo tego wyszłem oczarowany.
Artyści stroje, uważasz pan, mają takie więcej damskie. Kapelusze z rajeramy, nylony, gorseta, staniczki, tak że zwłaszcza starsi faceci wyglądają w tem dosyć podejrzliwie. Ale jak zaczną grać, jak zaczną się sztorcować nawzajem i familie po kątach sobie rozstawiać, jak to się mówi, w tył aż do Łokietka - warto posłuchać.
Kiedy już wzajemnie nie zostawią na sobie suchej nitki, stają na samem froncie sceny i rugają publikie. Za co i o co jem się faktycznie rozchodzi, nie wiadomo. Publika patrzy po sobie, kto ma cukierki w żelatynie, chowa żywo do kieszeni, żeby niemy nie szeleścić, ale to nic nie pomaga. A najwięcej się szarpie ten Tulipan. Niech panu wystarczy, że tupał na mnie nogami. Ja tu trzymam te dwie blondynki, kolana mnie ścierpli, że ledwo żyję, krzesło, faktycznie, pod namy trzeszczy, ale nie mam wyjścia. A tu facet jest wyraźnie obrażony.
A odgrywa, uważasz pan, za lokaja u jednego francuskiego hrabiego ze szpicbródką. Hrabia, jak to hrabia, jest kawał cholery i jedzie na tem Tulipanie jak na łysem koniu, inaczej na niego nie mówi tylko:
„Dryblas”!
„Dryblas, zamknij okno!” „Dryblas, roztwórz drzwi”! Albo niechcący-naumyślnie chustkie upuszcza na ziemie i krzyczy: „Dryblas podaj chusteczkie!” Ale to jeszcze nic, gorszą rzecz mu potem wystroił. Kazał mu się przebrać w swoje ciuchy i odstawiać hrabiego Cezarego. Ten Cezary to był oprycha, chuligan i stale na gazie.
- Jak to, hrabia chuligan?
- Tak jest, to był hrabia zbankretowany, ofiara reformy rolnej. Ale nie będziem o tem mówić - sztuka się ciągnie parę godzin. Jednem słowem, Dryblas przebrany za Cezarego zapycha na dwór królewski i naznacza randkie królowej, która jest niewąskiem, twarzowem kociakiem w koronie.
Królowa przybywa na spotkanie do hotelu. Fanfan już czeka i wtenczas wychodzi zza firanki Szpicbródką.
„Cha, cha! cha! - śmieje się szatańskiem głosem. - Cóż my tu widziem? Królowa na ksiutach z mojem fajfendeklem! To nie jest żaden Cezary, tylko moja pomoc domowa, niech ja skonam! Dryblas, otwórz okno!”
Fanfan zgorzał, otwiera okno i nadmienia:
„Perdiu, leżę jak neptek”.
Królowa, zła jak wielkie nieszczęście, mówi do publiki:
„Perdiu, a to mnie zagiął, wszystko stracone. Wysiadka z tronu”.
Ale Tulipan nie daje za wygrane, wyrywa Szpicbródce pałasz z pochwy i zaczyna go ganiać po scenie. Hrabia z okrzykiem „perdiu” chodu do wygódki na prawo. Tulipan za niem i przybija go pałaszem do deski! Ale tego nie widziem, możem się tylko domyślić po hałasie w ubikacji. Po chwili wylała stamtąd Tulipan, wyjmuje flaszeczkie i wypija za dwa złote terpentyny francuskiej. Rzecz jasna, że ostatnie jego słowo brzmi: „Perdiu”.
W tem trakcie słychać huk na sali, to pęka doniczka pod podstawną szatyna. Robi się ciemno, potem widno. Publika zrywa się z krzeseł. Na ziemi przed sceną kotłowanina, nikt nie może wstać o własnej sile. Artyści klękają przed publiką i przepraszają za sztorcowanie. Publika ze łzamy w oczach przebacza i obrzuca Fanfana kwiatamy.
To z grubsza byłoby, zdaje się, wszystko.
„Ruy Blas” - dramat Wiktora Hugo. Występ gościnny aktorów francuskich z Gerardem Philipem na czele.
I oto znowu sztuka” królewska”, a nawet dwie, w jednej recenzji. Tym razem z dziejów ojczystych z jednej epoki. Obydwa utwory jako główną postać historyczną ukazują królową Bonę. Każdy co prawda inaczej, ale obydwa raczej pozytywnie, czego nie może zrozumieć niejaki pan Pociotek, który był kolejno: w Teatrze Polskim na sztuce Hieronima Morstina „Polacy nie gęsi” i w Narodowym na historycznym dramacie Haliny Auderskiej pod tytułem „ Rzeczpospolita zapłaci”. „Otyły facet z prowincji, co do wiersza ma zwyczaj przemawiać”, to sam twórca kierunku narodowego w literaturze polskiej, Mikołaj Rej z Nagłowic, widziany w sztuce Morstina oczami pana Pociotka.
Co wyjaśniwszy, zapoznajmy się z szerszą jego opinią o jednej i drugiej premierze:
PLOTKI KRÓLOWEJ BONY
- No patrz pan, panie Gałązka, Bona znowuż szura.
- Jaka bona?
- Jak to jaka? Nie wiesz pan? Królowa Bona.
- Nieboszczka?
- Rzecz jasna.
- Jak nieboszczka może szurać, panie Pociotek? Do kogo ta mowa?
- Nie osobiście, przez makaroniarzy szura.
- Nie rozumie.
- Zaraz pan zrozumiesz. Słyszałeś pan zapewnię o tem, że ta owa Bona nie cieszy się u nas opinią?
- Za kogo mnie pan bierzesz - synowe otruła.
- Właśnie, arszenikiem na szczury, bo jej się nie spodobało, że syn się z szemraną wdówką, przystojniaczką, niejaką Radziwiłłówną z domu, ożenił. Niezależnie nareszcie w nocy Wawel okradła do suchej nitki i nazad do Rzemu, skąd rodem była, za lewem paszportem nawiała. Próbowali potem Polacy rzeczy i pościel odebrać, do sądu podali Mussoliniego, ale adwokaci tak całe sprawę zaszczekali, że Mussolini wyparł się w żywy kamień - i kamfora. Tak nasz historia starożytna naucza?
- Kropka w kropkie.
- No i widzisz pan, zaczynają jej teraz alibi wyrabiać.
- W jaki sposób?
- Posłuchaj pan. Parę tygodni temu w tył, poszłem do teatru na Oboźne na sztukie pod tytułem „Polacy nie gęsi”. Dziwiła mnie nawet ta nazwa, bo wiadomo, że jak ludzie, to nie drób, i o czem tu sztukie przedstawiać. Logiki w tem za grosz nie ma. Ale dla rozrywki poszło się. I wiesz pan co, żadnych gęsi nie było, tylko Bona tam i nazad na scenie się kręciła w charakterze ministra kultury i sztuki.
Jeden otyły facet, stale zamieszkały na prowincji, z fachu, zdaję się. rejent, któren do wiersza miał zwyczaj przemawiać, założył pierwszy u nas chór „Mazowsze”. Miał z tem dużo trudności, bo biurokracja niemożebnie mu podgrymaszała, nie to, co dzisiaj, gdzie takie same „Mazowsze” do Chin sobie na wycieczkie wyjeżdża. Zgniewał się koniec końcem, zapakował te swoje „Mazowsze” na furmanki i jazda do królowej rządowe pokazówki uskuteczniać.
Bona posłuchała, popatrzyła i mówi: „Owszem obleci” i kazała upaństwowić cały chór. W ogóle w niemożebny sposób kulturę i sztukie popiera i bez cały czas martwi się o nasze Polskie kochane, żeby sprawiedliwość była i silna władza; o mały figiel spółdzielni produkcyjnych nie zakłada. A o Radziwiłłównie i arszeniku ani dudu. Byłem troszkie nawet cięty na tych artystów, że nasz tak w bajer bierą na konto Bony. Ale myślę sobie: „Włoszczyznę nam przywiozła, rosół przyzwoity przez nią mamy, faszerowane włoskie kapustę, bukiet z jarzyn - pies z nią tańcował, niech będzie, że nie otruła”. I zapomniałem, uważasz pan, o wszystkiem. Aż tu dwa dni temu nazad znowuż dostaje bileta do teatru, ale Narodowego. Sztuka pod tytułem takiem więcej finansowem „Rzeczpospolita zapłaci”. Idę. I uważasz pan, znowuż Bona na scenie, ale tą razą jest i Radziwiłłówna. No, myślę sobie: „Teraz już cię, siostro, przetrącą, arszenik na wierzch wyjdzie jak złoto”.
- I wyszedł, panie Pociotek?
- Gdzie tam, znowuż zatrajlowali. O wszystkiem się tam mówi, tylko nie o tem. A zaczyna się, uważasz mnie pan, od pogrzebu męża Bony, Zygmonta Starego. Przed samem wyprowadzeniem tatusia przyjeżdża Zygmont August w charakterze sierotki. Sierotka co prawda z dużemy, rudemy bokobrodamy ala gienierał Kuropatkin, dwa metry wzrostu bez obcasów. Przyjeżdża objąć po ojcu interes i od razu zaczyna się nieporozumienie familijne na tle małżeństwa. Facet na takiej posadzie w kraju rolniczem ma niemożebne wzięcie - król francuski chciałby swoje córeczkie za niego wydać, Austryjaki tyż mają jakąś zdzire z cesarskiej rodziny, którą by mu chcieli wtranżolić. Bona była za paryżanką, różne ministry wzięli, zdaje się, forsę od Franciszka Józefa i na siłę szkopówne z Wiednia Zygmontowi wmawiają za żonę. A on nic, tylko na tron, który Bona w dolnem kościele dla siebie postawić kazała, się ładuje i takie mowę do nich zakłada:
„Na co ten szum? co wy, jak pragnę zdrowia, do mamra za wielożeństwo chcecie mnie wpakować czy jak? Przecież ja dawno jestem po ślubie z Basią i ona będzie za królowę”.
Ministrzy zgorzeli coś niecoś, ale mówią:
„To to tak, proszę króla? Wiedzieliśmy o tej wdówce, ale byliśmy pewne, że król na kocie łapę, czyli bez ślubu, z nią żyje. Faktycznie, warta grzechu, ale czy tak, czy siak - za królowe u nasz nie będzie”. Bona jeszcze z większym pyskiem wyskoczyła do syna, posunęła się do tego stopnia, że Radziwiłłównę publicznem słowem nazywała.
- Na scenie?
- Na scenie, skarż mnie Bóg.
- No i co, milicja protokółu nie zestawiła?
- Nie, starszy przodownik koło mnie siedział i nawet okiem nie mrugnął.
- A Zygmont August co na to?
- Obsztorcował mamusie na czem świat stoi, ministrów powyganiał z dolnego kościoła i sam na pogrzeb się udał. A my na papierosa. W drugim akcie Bona dopieru rozrabia na całego. Po mieście Piotrkowie gania z ozorem i antypaństwowe plotki szerzy, że Radziwiłłówna, skutkiem trybu życia, na tak zwane niedyskretne chorobę cierpi. To znowuż chuliganów napuszcza, żeby kamienie w gazetę zawinięte bez okno synowej wrzucali. Brukowiec jak koci łeb z takiem hałasem przez scenę przelata, że publika w pierwszem rzędzie aż głowy przychyla. Faktycznie, w miejscu rozrywkowem łeb mieć kamieniem przecięty dlatego, że się teściowa z synową sprzecza, to żadna przyjemność i po mojemu takie rzucanie powinno być surowo wzbronione.
- Tu znowuż się z panem szanownem nie zgodzę. Teatr musi prawde życiowe nam pokazywać i o wiele nawet ktoś za ofiarę na ołtarzu sztuki się zostanie, pretensji wnosić nie może. Zresztą dyżurny doktor w dziewiątem rzędzie siedzi, czyli że pomoc lekarska na miejscu. A Bona w dalszem ciągu, jak to mówią, działa. Szkolnych koleżków na swego syna napuszcza, które przychodzą i mówią:
„Pamiętasz, Gutek, jakżeśmy na Wawelu w berka się ganiali albo jak się jednego razu berło twojemu staremu pod łóżko schowało, że ani rusz nie mógł rządzić?”
„Pamiętam, pamiętam, draka była niemożebna.”
„Jak pamiętasz, to zrób to dla mnie i ożeń się z paryżanką - posag dostaniesz, po francusku nauczysz się władać i powiem ci, że jak się bliżej przyjrzeć, to nawet niczego sobie kociak.”
„Wole Skarżankie” - odpowiada mu na to Zygmunt August.
- Jakie, panie szanowny, Skarżankie, chyba Radziwiłłównę?
- Tak jest, pokręciło mi się troszkie, ale zresztą na jedno wychodzi, bo Skarżanka to artystka, co za Barbarę przedstawia. Ale mniejsza o to, dosyć na tem, że się nie zgadza. Trzeci akt jest taki więcej nudny, krugom go namawiają na rozwód, a on stale i wciąż nie i nie. I tak do samego końca. A o arszeniku znowuż ani słychu, ani dychu.
„Tu cię boli - pomyślałem sobie przy wejściu - dlatego ta mowa o miłosnej chorobie, żeby truciznę zabajerować, żeby o forsie i nawianiu z meblamy do Rzemu nie wspomnieć. Jednem słowem, przeprowadza sie alibi: Nikt nikogo nie otruł, nikt nikomu niczego nie wyszabrował, czyli że nic nam się nie należy.”
- No dobrze, ale komu może na tem zależeć?
- Rzecz jasna - makaroniarzom. Może szykuje się apelacja?
- I dlatego się te Bonę po śmierci fatyguje?
- Chyba wyłącznie.
A oto rozmowa dwóch nieznanych warszawiaków na temat wpływu grypy na rozwój sztuki dramatycznej w Polsce Ludowej.
Wszystko na tle „Medei” Eurypidesa - Dygata.
Przed przeczytaniem poznajmy obsadę tragedii
Osoby:
Medea - Halina Mikołajska
Jazon - Gustaw Lutkiewicz
Kreon - Józef Para
Egeusz - Jerzy Adamczak -
Niespokojna dziewczyna - Elżbieta Czyżewska
Chór - Wojciech Siemion
Ten jednoosobowy chór recytował Eurypidesa w oryginale, po grecku.
NA GRYPĘ - MEDEA
- Patrz pan, jak ta grypa dała Warszawie w kość. Co dziesiąty obywatel choruje. Nawet połowa doktorów i aptekarzy na grypę leży. A co się dzieje w teatrach. Na przykład w Dramatycznem byłem parę dni temu nazad na greckiej sztuce pod tytułem „Medea”. Na cały chór jeden tylko zdrowy członek się został, niejaki Wojciech Siemion. No i sam za wszystkich śpiewa?
- Nie, on mówi.
- Widocznie tyż z powodu chrypki nie może jak się należy arii wyciągać i woli żywem słowem się posłużyć.
- Nie o to się rozchodzi. Widzisz pan, to jest salonowa sztuka z życia królewskiego, przez jednego starszego Greka w swojem czasie streszczona. Ale teraz niejaki Dygat Stanisław tak ją przerobił, że Grecy zupełnie nie mogą jej poznać i ambasada pretensje wniesła. No to derekcja teatru zawołała Dygata i kazała mu nazad na grecki te sztukie przetłomaczyć. Zrobił to częściowo i, uważasz pan, ten jednoosobowy chór Siemiona po grecku od czasu do czasu do sztuki się wtrąca. Greki są zadowolnione, publice to nie przeszkadza, a insze artyści przez ten czas odpoczywają.
- No a sama sztuka ładna?
- Owszem, życiowa. O jednem wojskowem, sierżant sztabowy to zdaje się był, chłop sam w sobie, któren żył na kocią łapę z rudą blondynką przy kości, niejaką Mikołajską.
- Ona znaczy się nasza, katoliczka?
- Nie, to artystka, tak się nazywa w paszporcie, na scenie podgrywa właśnie te Medeje. Otóż więc dochował się on z nią dwóch czy trzech nieślubnych chłopaczków. Trzeba trafu, że córka miejscowego króla zamazała się w tem sierżancie na cacy i w krótkich abcugach wzięli ślub cywilny. Rzecz jasna, że jak się król dowiedział, że zięć żonaty i dzieciaty, postanowił rudą blondynę wysiedlić za granice. Wtenczas ona obmyśliła krwawą zemstę za pomocą łatwopalnych ciuchów.
W tem celu wysłała swoich synów do młodej małżonki swojego kochanka z prezentem w charakterze ślubnej sukni zagranicznego pochodzenia. „Czego jak czego nie weźmie zgaga ode mnie - myśli sobie - ale taką kieckie przyjmie i musi przymierzyć. Szkoda mrugać”.
Faktycznie tak się stało. Królewna towar przyjęła, ale jak tylko założyła na siebie i zaczęła się przed lustrem kręcić, welon się na niej zapalił, a od niego cała reszta i królewna się spaliła. Wtenczas król, widząc, co się święci, chciał córkie ratować, sam się od niej zajął i odniósł poparzenia trzeciego stopnia.
- No dobrze, ale jak się to stało, Mikołajska na pannie młodej ciuchy podpaliła.
- Skąd, była nieobecna. Synowie suknie wręczali.
- No to, w taki sposób te szczeniaki welon podpalili. Mamusia jem widocznie kazała.
- Nic podobnego, pożar powstał samoczynnie.
- Panie, cudów nie ma. U nasz na Grochowie był podobny wypadek. Welon się na pannie młodej zajął, bo bywsza kochanka młodego pchnęła ją na choinkę, gdyż wesele jak raz w drugi dzień świąt się odbywało. Samo nic się zrobić nie mogło i całą przyczyną musiała być sercowa zazdrość.
- No, rzecz jasna, że była, o zemstę się rozchodziło i ruda cały ten pożar wywołała, tylko jakiem sposobem, do dzisiaj nikt nie wie. I musisz pan wiedzieć, że nie zaograniczyła się na tem. Na złość kochankowi w dziesięć minut po ugaszeniu ognia swoje nieślubne dzieci stołowem nożem pozarzynała i w worku na scenę wniosła.
- Co pan mówisz, to musiał być widok taki więcej mrożący krew w żyłach.
- Owszem, coś niecoś, ale worek za mały. Tak, że żona trąciła mnie w bok i mówi: - To chiba nie wszystko? - Możliwe, że ona częściowo zamiaruje te swoje dzieci workiem z pałacu powynosić i gdzieś zakopać, ala Mazurkiewicz w Krakowie. - Albo może do przechowalni gdzie nadać kolejowej, jak Hipek - Wariat ze służącą z ulicy Foksal zrobił. - Coś ty, kolei w Grecji nie było - mówi do mnie żona. - No, czemś ludzie jeździli i, jak widziem, się mordowali, to musieli być jakieś przechowalnie.
Tak żeśmy się sprzeczali, że nawet nie zauważyliśmy, jak się skończyło, zwłaszcza że na zakończenie znowuż chór Siemiona przemawiał po grecku. Domyśliliśmy się tylko, że sztorcować musiał zazdrosne kochanki, i miał rację. Owszem, elementów na dzieci żądać trzeba, nawet przez komornika. Nawet z garnkiem gorącego popiołu na rywalkie wyskoczyć - ludzka rzecz. Ale welon popalić, teścia poważnie poparzyć, młodzież w pień wyrzynać - wstyd.
W każdym bądź razie Medea na grypowy sezon sztuka senne marzenie sześciu zdrowych artystów w każdem teatrze się znajdzie. Trzeba tylko mieć chór Siemiona, żeby tak udawał Greka.
BEZ SZWAGRA LEŻEM...
Skarż mnie Bóg, nic do tych pór nie wiedziałem, że zasuwanie w obrazki, czyli kartograjstwo, to także samo sport, i to jaki - z mistrzostwamy świata i Europy. Właśnie obecnie w Warszawie odbywają się te europejskie z udziałem, ma się rozumieć, naszej kochanej Polski Ludowej.
Gra idzie na parę stolików, między różnemy narodowościamy. Pierwszego zaraz dnia, jak nam doniosła prasa, polska para, Janusz Nowak i Zdzisław Tyszkiewicz, mocno zalicytowała i wygrała jakiegoś dużego szlema. Ile to jest na złotówki, nie pisało, ale przypuszczam, że rozchodzi się tu o patyka, czyli 1000 zł. W sporcie amatorskiem o forsie głośno się nie wspomina - honorowy leguramin jest taki.
Szlem na dwóch, czyli po 500 zł za parę godzin umysłowej ciężkiej pracy, to nawet nie jest dużo i kryć się nie ma z czem, ale cóż, takie jest sportowe alibi i na to się nie poradzi. Jednem słowem, szło nam doskonale, nalewaliśmy Irlandie, jak żeśmy chcieli, zabraliśmy jej 13 ponktów i do cholery impasów z królem i bez. (Także samo nie wiadomo, po wiele impas, po ile ponkt, król - pewno dycha).
Ale cóż, niestety, pokazało się pod koniec, że leżem. Poszedł szlem, poszli impasy, poszli ponkty, drużyna męska przerżnęła z Irlandią, a żeńska z Norwegią, bo i kobiety bierą w tem czynny udział, niech ja skonam. Martwić się nie ma czem, bo w sporcie, jak w sporcie, dziś my dostajem w krzyż, jutro innem ładujem.
I tak tyż było, w następnych dniach poprawiło się nam. Ale po mojemu został zrobiony poważny błąd, że do naszej drużyny nie był zaproszony szwagier Piekutoszczak, któren jest wielkiem fachowcem od obrazków. W „trzy karty”, w „lusterka”, w „miasta” czy „w pasek” może się śmiało starać o tytuł mistrza Polski.
„Czarna przegrywa, czerwona wygrywa! Za złotego pięć, za dychę pół stówy! Lipy nie ma, grandy nie ma, jest tylko apteczne złudzenie ludzkiego zwroku. Grać i wygrać, panowie!”
Sto osób może stać naobkoło i patrzyć mu się na ręce, a on w jednej chwili zamieni czerwoną kartę na czarną czy trafne lusterko na przegrane. To z brydżem nie dałby sobie rady, do kogo ta mowa? Dwójkie w asa zamienić to dla niego mięta z bobrem. Oprócz szwagra paru jeszcze mamy takich szemranych mistrzów, ale cóż, nikt o tem nie pomyślał - u nasz to tak zawsze.
I w ogóle nie ma sprawiedliwości - jednych graczy przyjmuje się mowamy, orkiestrą, spożywczemy bankietamy, otwarciem, zamknięciem. A drugiem wszystkiego odmawia z wyjątkiem zamknięcia. Totyż szwagier dawno rzucił ten fach i śmiało mógł brać udział w mistrzostwach jako amator czystej krwi i zapewnić naszej drużynie medal, jeżeli nie złoty albo srebrny, to co najmniej mosiężny. A tak może być niedobrze.
Na całe szczęście w Budapeszcie leci nam nieźle, jak na deszczowe waronki. Kłobukowska i Kirszenstein już nałapali medali, pomimo że lecieli bez parasolek przy takiej ulewie i mógł i się obawiać, że wieczna ondulacja jem się porozkręca.
Na początek Maniak przepłynął kałuże i dobrze się ustawił do fotografii na finiszu. Jak się okazało z fotokomórki, o nos tylko nalał resztę stawki. Nos nie nos - złoty medal zahaczył. Nos płaci, nos traci! Później insze zawodnicy nałapali jeszcze sporo tego blitu. Jednem słowem, zaczęło się możliwie, zobaczem, co będzie dalej.
Spodobała mnie się także samo ta lekrama, którą Polska umieściła między innemy ogłoszeniami na parganie otaczającym stadion od środka. A mianowicie: „Wódka czysta wyborowa. Poland. Warszawa”.
Kogo, na przykład, w takiej chwili obchodzą narty, lodówki, margaryna czy żarówki Tungsram? A koło naszej lekramy żaden zawodnik nie przeleci obojętnie. Ile razy ją mija, myśli sobie: „Noga wyżej - wódka bliżej”, i zasuwa jak maszyna. Rzecz jasna, że nie może być mowy o nadużyciach, ale jeden głębszy po dużem wysiłku fizycznem przy takiej pogodzie się należy, szkoda mrugać. Kto się oprze dobrej lekramie?
My, na przykład, ze szwagrem nie oparliśmy się, chociaż braliśmy udział tylko za pomocą telewizora i w Warszawie wyjątkowo nie padało.
A MOŻE BY TAK MANTO?
Faktycznie, lato jest takie więcej mokre i nudne. Nad morzem i w lesie bez bułgarskiego kożucha, parasola i kaloszy nie da się wysiedzieć. Totyż wczasowicze, dzwoniąc zębami, zmoczone i zakatarzone, bradziażą się po ulicach pobliskich miasteczek, szukają kawy albo i czegoś mocniejszego na rozgrzewkie. Takie wycieczki są często-gięsto pożyteczne, można trafić gdzieś na prowincji na szklanki ze spodkamy albo na szarą bawełnę do cerowania skarpetek, której w Warszawie za miliony się nie dostanie. A czasem i nauczyć się czegoś przy okazji. Taki, na przykład, warszawski handel uspołeczniony nosa zadziera, że już wykompinował wszystkie sposoby, żeby nie otwierać sklepu. „Renament”, „Przyjęcie towaru”, „Kontrolny spis”„,Remont” „Zamknięte z powodu zepsucia drzwi” - to wszystko mocno się już nam opatrzyło. A temczasem na prowincji wynaleźli handlowcy jeszcze coś nowego. W takiem, na przykład, Zgorzelcu widziałem na sklepie napis: „Zamknięte. Sprzątanie po remoncie. Najbliższy sklep tej samej branży w Lubaniu” (42 kilometry). Znaczy się, nasze kierownicy sklepów mogliby się czegoś w terenie nauczyć i dlatego deszczowe spacery po mniejszych miastach i miasteczkach są pożyteczne, żeby tylko nie trwali za długo, bo nuda się wkrada niemożebna.
I biedne nasze chuligany także samo nudzą się widocznie nadzwyczaj bez plaży, bo znowuż przystąpili do swojej działalności rozrywkowej.
Jak nam donosi prasa w Katowicach i okolicy, popsuli kilkadziesiąt automatów telefonicznych i wygruzili sporo butelek. A pod Warszawą uszkodzili elektryczną komunikację do tego stopnia, że wszystkie pociągi stali parę godzin w czystem polu i powstał niemożebny supeł na warszawskim węźle kolejowym. Bóg łaskaw, że obeszło się bez katastrofy. Strażnicy kolejowe zaczaili się w lesie i na drugi dzień nakryli dwóch szesnastoletnich chuliganów, którzy, śmiejąc się do łez, chcieli powtórzyć ten swój smaczny żart i wesoły kącik humoru.
Nie wiem, jak się to skończy, chuligankowie siedzą w mamrze i czekają na sprawę w kolegium. Kolegium pewnie pogrozi jem na nosku i odda mamusi i tatusiowi pod opiekę. Ale to chiba jest za mało. Musze zaznaczyć, że łagodniak jestem jak rzadko, serce mam miętkie, niewinnie pluskwy nie uszkodzę. Ale w tem wypadku trzeba tem i innem chuliganom jakoś zajemponować.
A może by tak dać jem manto? Serdeczne, ojcowskie, w te miejsce, co trzeba.
Tak mnie poucza własne doświadczenie. Tyż święty nie byłem i w chuligańskiem wieku niejedno się robiło. Lubiałem, na przykład, z koleżkami dzwonić wieczorem na dozorców. Zadzwoniło się do bramy chodu i kapowało się zza winkla, jaką minę będzie miał cieć i jak będzie cholerował, kiedy wyjdzie w gaciach przed bramę i zobaczy że nikogo nie ma. Śmiechu z tem było do diabła i trochę, ale raz zaszedł tak zwany wypadek przy pracy. Dzwoniec się na nas zaczaił z pasem i wyskoczył z bramy, jak diabeł z pudełka, złapał mnie i... no, nie warto mówić, co było dalej. .
Dosyć na tem, że od tamtej pory, kiedy już nawet legalnie, jako leguralny obywatel, wracając po godzinie 11 do domu, dzwoniłem na stróża ciarki mnie po krzyżu przechodzili. Tak, tak, manto przydaje się nieraz tak zwanej przyszłości narodu.
1 Bronisław Wieczorkiewicz „Gwara warszawska dawniej i dziś”. Warszawa 1966.
2 Titus Plaut – najwybitniejszy komediopisarz starożytnego Rzymu.