Maxwell William DO ZOBACZENIA JUTRO KIK


Maxwell William

DO ZOBACZENIA JUTRO



Około mili na wschód od miasta znajdowała się żwirow­nia; miała rozmiary niewielkiego jeziora i była tak głęboka, że rodzice zabraniali w niej pływać chłopcom poniżej szesnastu lat. Znałem ją tylko ze słyszenia. Ludzie mówili, że jest bez dna, a ponieważ pasjonował mnie bardzo taki pomysł — jeśli zacznie się gdziekolwiek kopać dziurę i będzie się kopało i kopało coraz głębiej, to w końcu można się przebić do Chin — rozumiałem to dosłownie.

Pewnego zimowego poranka, tuż przed świtem, trzej mężczyźni, którzy tam ładowali żwir, usłyszeli coś przypo­minającego strzał z pistoletu. Zgodzili się jednak, że mógłby to strzelić gaźnik w samochodzie. Po kilku sekun­dach zrobiło się widno. Nikt nie jechał do żwirowni przez pobliskie pole, nie widzieli też, żeby ktokolwiek szedł drogą. Ten dźwięk to nie był gaźnik; właśnie strzelano do farmera-dzierżawcy nazwiskiem Lloyd Wilson i zabito go, a to, co usłyszeli, to broń zabójcy.

Stryj Wilsona, który mieszkał u niego od paru lat i dobiegał siedemdziesiątki, oświadczył w czasie śledztwa prowadzonego przez koronera, że kiedy karmił konie, widział latarnię bratanka podążającego do obory. Stajnię i oborę dzieliło około pięciuset stóp. Strzału nie słyszał i nie miał pojęcia, że tego ranka ktoś obcy znajdował się na farmie. W owym czasie w skład domowników wchodził

Wilson, dwóch jego synków w wieku sześciu i dziewięciu lat, podstarzała gospodyni oraz stryj, Fred Wilson.

Następnie miejsce dla świadów zajęła gospodyni i oświa­dczyła, że ostatniego ranka w swoim życiu Lloyd Wilson wstał, jak zwykle, o wpół do szóstej, ubrał się i napalił w dwóch piecach. Czekając, aż się rozpali pod kuchnią, stał, rozmawiał z nią i żartował. Był w pogodnym nastroju, a z domu wychodził gwiżdżąc. Zazwyczaj wracał po wydojeniu krów, zanim przygotowała śniadanie. O siód­mej, ponieważ wiedziała od niego, że musi pojechać do miasta po człowieka, którego najął do łuskania późnej kukurydzy, kazała młodszemu z chłopców pójść i zoba­czyć, co też zatrzymuje ojca tak długo. Chłopiec prosił

0 latarkę, na co ona wyjrzała na dwór, w ciemność, a następnie stwierdziła, że latarka niepotrzebna, widać światło w otwartych drzwiach obory. Po małej chwili usłyszała, jak chłopiec wraca do domu. Był zapłakany. Kiedy otworzyła podwójne drzwi i zawołała go, powie­dział: — Tata nie żyje! Siedzi tam i ma otwarte oczy, ale nie żyje...

Kto by tam wierzył dzieciom. Przeszedłszy nad nim

1 jego opowieścią do porządku dziennego, pobiegła do obory. Wilson siedział w środkowym boksie, na stołku używanym przy dojeniu; jego ciało osunęło się na prze­grodę. Chwyciła go za rękę i krzyknęła: — Lloyd, co z tobą, u licha? — sądząc, że uległ atakowi serca czy też może apopleksji. Tak jak powiedziało dziecko, siedział tam z otwartymi oczami, ale nie żył.

Gospodyni oraz Fred Wilson zrobili, co trzeba — to znaczy ona wróciła do domu i odbyła kilka rozmów przez telefon, on dokończył dojenia krów, wyprowadził je na pastwisko, a następnie usiadł przy zwłokach, dopóki nie przybył przedsiębiorca pogrzebowy z pomocnikiem i nie zabrał ciała do miasta. Nastąpiło już stężenie pośmiertne, toteż trzeba było rozciąć rękaw kurtki, żeby rozebrać

Lloyda. Zdjęli mu kurtkę, marynarkę, sztruksową kamizel­kę i flanelową koszulę, i dopiero wtedy spostrzegli na podkoszulku małą czerwoną plamę powyżej serca.

W owych czasach — mówię o początku lat dwudziestych — ludzie w Lincoln przeważnie nie zamykali na noc drzwi, a jeżeli już, to z obawy przed włamywaczem. Czytało się czasami w wieczornej gazecie o zaaresztowaniu jakiegoś człowieka za niepoprawne zachowanie, ale oznaczało to, że był pijany. Powiedziałbym bez zastanowienia, iż prawie nie przypuszczano, ażeby akty przemocy rozpleniły się w miej­scu, gdzie domy stały w niewielkich odstępach i nigdy nie ogradzały ich wysokie mury, gdzie trudno byłoby zrobić coś niezwykłego, czego by ktoś nie zobaczył przez taki czy inny przypadek albo z prostej ciekawości. Weźcie jednak pod uwagę poniższe zdanie z historii okręgu Logan, opublikowanej w 1911 roku: „Mimo iż w sąsiedztwie miało miejsce około pięćdziesięciu awantur ze strzelaniną i ofia­rami śmiertelnymi [...] bardzo niewiele z nich wydarzyło się tam, gdzie mieszkają osobistości dobrze znane czy też mające spore znaczenie w środowisku.” Strzelanina, bójka na noże czy ogłuszenie kogoś odbywały się z reguły w chacie górnika, na peryferyjnej uliczce, względnie na samotnej farmie, jednakże do jednej z wymienionych w tej książce zbrodni doszło w pewnym domu przy Dziesiątej Ulicy, oddalonej o przecznicę od tego, w którym miesz­kaliśmy, gdy byłem dzieckiem. Morderstwo Lloyda Wil­sona odróżniało się od innych czymś tak wstrząsającym, że miejscowy „Courier-Herald” kilka dni się wahał, zanim to wydrukował: morderca odciął brzytwą ucho martwemu mężczyźnie i zabrał je ze sobą. W owej przedfreudowskiej epoce ludzie nie zadawali sobie pytań, czego to ucho mogłoby być substytutem, tylko po prostu się wzdrygali.

Bardzo wątpię, czy pamiętałbym przeszło pięćdziesiąt lat

o zamordowaniu jakiegoś farmera-dzierżawcy, którego nigdy nie widziałem na oczy, gdyby, po pierwsze, morderca nie był ojcem kogoś, kogo znałem, i po drugie, gdybym następnie nie zrobił czegoś, czego się potem wstydziłem. Życiorys ten — o ile jest to właściwa nazwa — jest okrężnym, daremnym sposobem zadośćuczynienia.

Zanim się w to wszystko zagłębię, muszę poruszyć inny temat. Kiedy mój ojciec posunął się w latach i w roz­mowach z nim zaczęła się częściej pojawiać przeszłość, spytałem go pewnego dnia, jaka była moja matka. Wie­działem, jaką była matką, sądziłem wszakże, że już czas, by ktoś mi powiedział, jakim była człowiekiem. Ku mojemu zdumieniu odparł: — To już poszło z wodą — zamykając mi usta, ale i pozostawiając w niepewności, spowodowanej szorstkim tonem jego głosu, niepewności, czy po tych wszystkich latach nie zachował dla niej żadnych uczuć, czy też zachował, tylko uważa, że nie powinien. W każdym razie nie miał ochoty rozmawiać ze mną na jej temat.

Bardzo niewiele rodzin unika takich czy innych nie­szczęść, ale w okresie od roku 1909 do 1919 rodzina mojej matki doznała ich ponad miarę. Mój dziadek, podczas nocy spędzonej na jakiejś farmie, został ukąszony w ucho przez szczura czy fretkę i w trzy miesiące później zmarł na

zakażenie krwi. Jedyny brat matki miał wypadek samo­chodowy i stracił prawą rękę. Młodsza siostra matki nalała nafty do ognia, który się nie chciał palić, podpaliła na sobie ubranie i nosiła po tym blizny do końca życia. Mój starszy brat, kiedy miał pięć lat, wkręcił sobie stopę w obracające się koło powozu.

Byłem taki mały, gdy nastąpiły te wypadki, że albo

0 nich nie wiedziałem, albo ich nie odczułem, ponieważ wszystkie wydarzyły się za jednym zamachem, że się tak wyrażę. Kiedy mój brat rozbierał się wieczorem, zostawiał swoją sztuczną nogę opartą o krzesło. Spaliśmy w tym samym pokoju, była więc dla mnie tak samo naturalna jak jego czapka czy rękawica baseballowa. Nie pozwalał na użalanie się nad sobą i starsi zawsze uważali, żeby nie okazywać smutku z powodu tego, co go spotkało. Moje odczucia wobec jego „utrapienia” zostały wmiecione w podświadomość (zakładając, że taka rzecz istnieje), gdzie dostęp był trudny.

Mój młodszy brat urodził się w Nowy Rok, podczas największego nasilenia epidemii grypy w 1918. Matka umarła dwa dni później na obustronne zapalenie płuc. Potem nie było już więcej nieszczęść. Co się mogło wydarzyć najgorszego, to się wydarzyło i wszystko straciło blask. Nie do uwierzenia, że znieśliśmy wieniec na drzwiach, ciągłe wizyty przedsiębiorcy pogrzebowego, na­pływ jedzenia, przytłaczającą woń białych kwiatów i całą resztę, włącznie z tą pierwszą z serii gospodyń, które opiekowały się niemowlęciem i podczas posiłku zajmowały miejsce matki. Kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się bardziej niż prawdopodobne, że ta kobieta o ziemistej twarzy

1 płaskiej piersi nie wiedziała, czego się trzymać, jeszcze na długo przedtem, zanim nas ujrzała na oczy. Przybyła ze świata, o którym nic nie wiedzieliśmy, i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek miewała wolne dni. Może i pró­bowała matkować mojemu starszemu bratu i mnie, ale to

było o wiele za mało, aby przedrzeć się przez nasz opór. Wiedzieliśmy, cośmy kiedyś mieli, i nie zamierzaliśmy brać za dobrą monetę udawanych uczuć w jakiejkolwiek formie.

Siostry matki, siostry ojca i babka, wszystkie się nami opiekowały. Gdyby nie to, nie wiem, co by się z nami stało, w tym smętnym domu, gdzie nic nigdy się nie zmieniało, gdzie życie utkwiło w martwym punkcie. Śmierć matki niemalże doprowadziła ojca do kompletnego załamania. Wieczorem po kolacji przechadzał się po domu, a ja chodziłem z nim, obejmując go w pasie. Miałem dziesięć lat. Szedł zwykle z bawialni do holu, potem — skręciwszy koło szafkowego zegara — dalej do biblioteki, a z biblio­teki do bawialni. Albo też z biblioteki do jadalni, a potem innymi drzwiami do bawialni i z powrotem do holu. Ponieważ nic nie mówił, nie mówiłem i ja. Kiedy zamierzał skręcić, usiłowałem tylko wyczuć, do którego pokoju teraz się uda, aby się z nim nie zderzyć. Oczy jego kierowały się ku czemuś, czego w owych pokojach nie było, a twarz miała barwę popiołu. Z rozmów, jakie przy mnie prowa­dzono, wiedziałem o dręczącym go przekonaniu, jakoby był odpowiedzialny za to, co się stało. Że gdyby tylko przedsięwziął taki czy inny środek ostrożności... Nie była to prawda, nic z tych rzeczy. W czasie gdy szalała epidemia i ludziom kazano unikać tłumów, wsiedli z matką do przepełnionego pociągu, aby pojechać do Bloomington, trzydzieści mil drogi, gdzie warunki w szpitalu były lepsze niż w Lincoln. Ale nawet gdyby rodziła w domu, i tak złapałaby grypę. Mógłby ją zarazić mój starszy brat, ojciec albo ja. Grypa powaliła nas wszystkich.

Musiałem zgadywać, co myśli mój starszy brat. Było to coś, czym nie miał ochoty ze mną się dzielić. Uważnie śledziłem wyraz jego piwnych oczu i doznałem wstrząsu. Gdybym nie wiedział, sądziłbym, że jego uczucia zraniło coś, o czym, będąc zanadto dumny, nie chciał rozmawiać. Na więcej nie było go stać, jeśli idzie o przemilczanie.

Wieczorem rozebraliśmy sę, poszliśmy do łóżek i zasnęli, nie wykorzystawszy ciemności, żeby wywnętrzyć się jeden przed drugim. Teraz mam wrażenie, że to dziwne. Wówczas nie. Chociaż bardzo się różniliśmy, znał mnie na wylot — to znaczy znał moje słabości i wiedział, jak je wykorzystywać, a to spowodowało, że nabrałem sprytu w ujawnianiu przed nim uczuć. Podejrzewam też, że swego czasu za często na niego skarżyłem. Nie mam pojęcia, co on by powiedział. Ja natomiast, poprzez tę kilkustopową odległość między na­szymi łóżkami, nie powiedziałem, że nie potrafię zro­zumieć, dlaczego to nam się przydarzyło. To chyba jakaś pomyłka. A pomyłki powinno się korygować, tylko tej jednej się nie dawało. Pomiędzy tym, jak sprawy dawniej stały, a tym, jak wyglądały teraz, rozciągała się próżnia nie do przebycia. Musiałem znaleźć wytłumaczenie odmienne od rzeczywistego — bo prawda była taka, że nie jesteśmy bardziej odporni na nieszczęścia niż wszyscy inni — i dlate­go ustawicznie prześladowała mnie myśl, może z powodu owego przemierzania z ojcem podłóg, że mimowolnie przeszedłem przez drzwi, których przekraczać nie powinie­nem, i nie mogę wrócić do miejsca, którego nie zamierza­łem opuszczać. W istocie było wręcz przeciwnie: nigdzie nie odszedłem i nic się nie zmieniło, mieliśmy wciąż ten sam dach nad głowami, tylko po prostu ona była na cmentarzu.

Kiedy przychodziłem do domu ze szkoły, robiłem to co zawsze, to znaczy czytałem, zwinięty na krześle przy oknie biblioteki albo leżąc na wznak na podłodze, z nogami na krześle, w najciemniejszym kącie, jaki mogłem znaleźć. Dom pełen był miejsc do czytania, które do mnie pasowały jak ulał, a ja czytałem wciąż od nowa te same książki. Dzieci na ogół znajdują otuchę i oparcie w całkiem zwyczajnych rzeczach — w stojaku na parasole, w szklanej popielniczce pełnej jaskrawokolorowych banderolek od cygar, w szczypcach kominkowych, w czymkolwiek. Z po­mocą tych czy innych pospolitych przedmiotów — także

z pomocą dwóch wielkich wiązów osłaniających dom przed słonecznym skwarem, winorośli u tylnych drzwi, krzaka białego bzu pod oknem jadalni, wygodnych mebli z wikliny na werandzie oraz werandowej huśtawki dodającej swoje skrzyp... skrzyp... do odgłosów letniej nocy — żyłem sobie z dnia na dzień.

Ojciec żył z dnia na dzień, wypełniając sumiennie swoje obowiązki w pracy. Był agentem stanowym małego towa­rzystwa ubezpieczeń przeciwpożarowych i podróżował z je­dnego końca Illinois na drugi, kontrolując wysokość ubezpieczeń oraz zjednując sobie przyjaźń miejscowych agentów, ażeby przysparzali towarzystwu nowych zadań. W sobotę rano, zasiadłszy w bibliotece, stawiał ptaszka na każdym druczku z inspekcji, któremu skończył się przy­glądać, i kiedy miał ich cały plik, podawał mnie, a ja siadałem na podłodze i układałem je wokół siebie alfa­betycznie, według miast, dumny, że mogę mu się przydać. Wyruszał we wtorek rano, niosąc walizeczkę ciężką od drukowanych formularzy, i w piątek po południu przy­jeżdżał do domu, do rodziny kotłującej się od proble­mów, z którymi nie przywykł sobie radzić. Jego smutek był z gatunku tych trwałych i beznadziejnych. Sypiał wciąż w łóżku, które dzielili z matką, i usiłował postępo­wać w sposób, jakiego ona by od niego wymagała, choć podejrzewam, że w miarę upływu czasu coraz mniej był pewien, na czym to miało polegać. Porozdawał jej biżuterię i, co dla mnie ważniejsze, jej ubrania, tak więc nie mogłem już otwierać drzwi szafy i na nie patrzeć.

Podsłuchiwałem, jak przyjaciele rodziny, jeden po dru­gim, zapewniali go, że czas to najlepsze lekarstwo, a cho­ciaż mówił: „Tak, wiem”, zdawałem sobie sprawę, że im nie dowierza. Raz na tydzień nakręcał wszystkie zegary w domu, poczynając od zegara szafkowego w holu. Ich minutowe i godzinowe wskazówki obracały się niezawod­nie, a światło na dworze potwierdzało to, co wskazywały:

oto pora śniadania, oto późne popołudnie, oto noc wraz z ciemnością napierającą na okienne szyby. To prawda, co mówili przyjaciele rodziny. Dla niektórych. Dla innych wskazówki zegara mogą się obracać aż do nastania króle­stwa niebieskiego i niczego nie wyleczyć. Nie wiem, jakim sposobem ojciec uporał się ze swoim smutkiem. Wiem tylko, że upłynął przeszło rok, zanim wróciły mu na twarz kolory i mógł się uśmiechać, gdy ktoś coś zabawnego powiedział.

Kiedy ludzie mówili o mojej matce, były to zawsze ogólniki — jej wspaniałe zalety, jej dar uszczęśliwiania wszystkich naokoło, i tak dalej — to mi nie mówiło nic, czego bym przedtem nie wiedział. Było to tak, jak gdyby nie potrafili jej wyraźnie widzieć z powodu tego, co ją spotkało. I nas. Nie lubiła robić sobie zdjęć i wszystko, co nam zostało, to kilka zdjęć amatorskich oraz jedna oficjal­na fotografia, na której miała niewiele ponad dwadzieścia lat, włosy upięte na czubku głowy i czarną aksamitkę na szyi. W chwili śmierci liczyła sobie tylko trzydzieści osiem lat, ale zrobiła się ociężała, jak to kobiety w tamtej epoce. Z ustami czy łagodnymi brązowymi oczami nie miałem problemu. Reszty nie rozpoznawałem, chociaż pragnąłem uwierzyć, że kiedyś właśnie taka była. To zdjęcie nie zadowalało też ojca i wynajął fotografa, który je zabrał do retuszu, ażeby matka sprawiała wrażenie bardziej dojrzałej. Rezultat był taki, iż byłem prawie pewien, że moja matka nigdy tak nie wyglądała — niewyraźna i wyidealizowana, jak gdyby nawet nie mogła sobie przypomnieć, kim jesteśmy. Moja matka czasem się denerwowała i unosiła gniewem, ale nie ta kobieta, która zmarła przedwcześnie, pozostawiając pogrążonego w smutku męża i troje osieroconych dzieci. Ta retuszowana fotografia stanęła między mną a twarzą, którą pamiętałem, i było coraz to trudniej przypomnieć sobie matkę taką, jaka była naprawdę. Potem, gdy już nie mogłem sobie

przypomni«: nic więcej prócz ogólnego wyglądu, pamięta­łem jeszcze dźwięk jej głosu i tego się uczepiłem. Uczepiłem się też pomysłu, że jeśli wszystko pozostanie dokładnie tak, jak jest, jeśli będziemy uważać, aby nie zrobić ani kroku w którąkolwiek stronę z miejsca, gdzieśmy się znaleźli, w jakiś tam sposób powróci to wszystko, co było przed jej śmiercią. Wiedziałem, że nie jest to przekonanie racjonalne, ale jego alternatywa — że kiedy ludzie umierają, to odchodzą naprawdę i nigdy jej już nie zobaczę — przera­stała to, co mogłem znieść, wtedy czy też długo potem.

Kiedy ojciec się zestarzał, zaskoczył mnie mówiąc, że rozumiał, ile dla mnie znaczyła śmierć matki, ale nie miał pojęcia, co w tej sprawie począć. Uważam, że wystarczyło­by mi, gdyby po prostu to powiedział. Jeśli nie powiedział, to prawdopodobnie dlatego iż sądził, że ani on, ani nikt inny nic tu nie może poradzić. Albo mógł myśleć, że odrzucę każdą pomoc, jaką on usiłuje mi dać. Jako małe dziecko miewałem czasami ból ucha i chodziłem do niego z prośbą, aby mi dmuchnął do ucha dymem z cygara. Przerywał rozmowę, przyciągał mnie do siebie i niemal dotykając mi ucha wargami, wdmuchiwał w nie ciepły dym. Było to remedium równie dobre jak każde inne, a przy tym fizycznie intymne. Pewnego wieczoru — nie wiem, ile miałem lat, pięć czy może sześć — przed pójściem spać pocałowałem matkę na dobranoc, jak zwykle, a po­tem zbliżyłem się do ojca i kiedy się ku niemu nachyliłem, powiedział, że już jestem na to za duży. Według kryteriów tamtego czasu i tamtego miejsca przypuszczam, że byłem istotnie, ale i tak tego chciałem. A jak miałem okazać, co do niego czuję? Nie powiedział, ani wtedy, ani nigdy.

W owej chwili moje uczucie dla niego zmieniło się i stało ostrożne i nieufne.

Na całej długości Dziewiątej Ulicy mieszkały dzieci, z którymi mogłem się bawić i czasem się bawiłem, ale wolałem bawić się sam. W najpiękniejszy wiosenny dzień

w roku zostałem w domu czytając Czarnoksiężnika z krainy Oz. A kiedy zmęczyłem się czytaniem, zamknąłem się w najciemniejszym pokoju i bawiłem rzutnikiem pocztó­wek albo teatrzykiem, który sporządziłem z kartonowych usztywniaczy do koszul. Wszystko to martwiło ojca, za­równo dlatego że, jego zdaniem, za mało przebywałem na świeżym powietrzu, jak i dlatego że jeśli nadal miałbym się interesować takimi rzeczami, to z czego, u licha, utrzymam się, gdy dorosnę? W takim myśleniu nie tkwiło nic komicz­nego czy dziwnego. Jesteśmy, kim jesteśmy, a on był biznesmenem i w jego pojęciu nie istniało dla nikogo lepsze zajęcie. Od czasu do czasu jego ręka karciła surowo jakieś wyszukane upodobania i musiałem zbierać się do kupy i iść dokądś, gdzie go nie było, aby odzyskać na nowo pogodę ducha. Jeżeli mówił do mnie niecierpliwie albo tonem, który wydawał mi się szorstki, nie umiałem powstrzymać się od płaczu, co powiększało jego irytację. Kiedy się odwracał, miałem uczucie, że umywa ręce, jeśli o mnie idzie. Czyżbym nie był takim chłopczykiem, jakiego prag­nął mieć? Tego także nie powiedział. Dorosłym dość trudno przychodzi utrzymanie reakcji uczuciowych w ja­kiej takiej równowadze. Dzieci po prostu czują to, co czują, a ja wiedziałem, że nie jestem dla ojca oczkiem w głowie.

Obaj byliśmy wytworami epoki. Wątpię, czy istnieje jeszcze syndrom surowy-ojciec-biznesmen-i-nadwrażliwy- -syn-artysta. Ojcowie stali się sympatyczni i całują swoich dorosłych synów, kiedy mają na to ochotę, i któż roz­pozna, co to jest nadwrażliwość, zważywszy, że wszyscy mają być wrażliwi i kropka.

Kiedy zdarto z kalendarza liczbę miesięcy wystarczającą, aby przyjaciółki matki uznały, że mogą zapraszać ojca na obiady, zaczęły go zapraszać. A on ubierał się i szedł. Swatały go oczywiście i, jak wszystkie swatki, czyniły to

z niejednoznacznych przyczyn. Wątpię, czy potrzebował ich pomocy. Dopiero co przekroczył czterdziestkę, zawsze był przystojny i lubił kobiety, byłoby więc dziwne, gdyby nie znalazł kogoś, kto by go pragnął pokochać. Nie miałem żadnego zrozumienia dla seksualnych i uczuciowych po­trzeb mężczyzny w jego wieku. Był po prostu moim ojcem i zakładałem, że przez resztę życia zostanie „wierny pamię­ci matki” — tak, jak słyszałem, wyrażali się dorośli.

Podczas gdy on wiódł swoje życie towarzyskie, ja miałem swoje. W szkole nasza klasa postanowiła urządzić przyjęcie w wigilię Wszystkich Świętych i powstał problem, gdzie to ma być. Zaproponowałem nasz dom i propozycję przyjęto. Kiedy powiedziałem o tym ojcu, potrząsnął z powątpie­waniem głową i spytał, co mam w planie zrobić. Oznaj­miłem, że zamierzam wyciąć otwory w dyni i dookoła bawialni poutykać trochę kukurydzianych łodyg. Uważał takie przyjęcie za nie najlepszy pomysł; dla gospodyni będzie to oznaczało dodatkową robotę, więc lepiej, żebym następnym razem zapytał, zanim w ten sposób postąpię. Ponieważ się zaangażowałem, powinienem się z tego wy­wiązać, musimy jednak ograniczyć się do pustej służbówki i korzystać z kuchennych schodów. Nie było matki, która by mu powiedziała, że to nie do pomyślenia, a zatem tak właśnie wszystko się odbyło. W wielkim zakłopotaniu prowadziłem nauczycielkę i kolegów z klasy przez pokoje, tak jasno oświetlone i zawsze tak gościnne, przez jadalnię do spiżarni i na górę wąskimi, nie zachęcającymi schodami. Nikt chyba nie widział w tym nic dziwnego. Moim zdaniem trudno to było nazwać wielkim przyjęciem z okazji wigilii Wszystkich Świętych. Po tych wszystkich latach została mi w pamięci tylko scena, która rozegrała się koło kosza z bielizną w tylnym holu. Na „ofiarę” wybrano nauczyciel­kę; usiadła na krześle i dała sobie zawiązać oczy. Wówczas, powodowany myślą o przyzwoitym zachowaniu, zawaha­łem się. Dałem znak jednej z dziewcząt, która mnie

«1 I*3 *»■»•* ,v? *

^■*'^1^ ♦'*'***, v **** ih Imi

ańhigftOiwiWi!

>*'*%»*►*

«ts i# V^t»,rs^< 1 i *.fv*' %1 «***«.» *J ¿4fBtfuffi

% jfftliMt #P* 4

jaj a?!ł -k *»'4 |%U * ;».,??

zastąpiła. Kiedy nauczycielka odsłoniła oczy, uśmiechnęła się z zadowolenia, ponieważ chłopiec... pgnieważ my­ślała, że pocałował ją chłopiec.

O tym, że ma zamiar się ożenić, powiedział mi ojciec tak delikatnie, jak tylko potrafił. Nie spodziewał się, że zgłoszę jakiekolwiek sprzeciwy, i nie zboczyłby z drogi do celu, gdyby tak się stało.

Parę lat wcześniej, pewnego letniego dnia w Klubie Wiejskim, wałęsając się leniwie w pobliżu domku dla chłopaków noszących kije golfowe, dojrzałem coś, czego nie rozumiałem. Z początku myślałem, że to jakiś nowy gatunek zwierzęcia. Po chwili cofnąłem się ze wstrętem. Patrzyłem bowiem na węża połykającego żabę, która była za duża i nie chciała przejść mu przez gardło. Tak też i ja nie mogłem strawić myśli, że inna kobieta ma zamiar nie tylko siedzieć przy stole na miejscu mojej matki, lecz także zająć jej miejsce w sercu ojca.

Podczas gdy jakiś odważniejszy chłopiec uciekłby z domu czy też popadł w konflikt z policją, ja siedziałem z nosem w książce, aby nie myśleć o sprawach, które mi się nie podobały i którym nie mogłem zapobiec. Nie wystar­czało, żebym ja sam, czy też nie wystarczało, żebyśmy — starszy brat, młodszy brat i ja — prześliznęli się w od­powiednim czasie przez owe drzwi, za którymi wszystko było jak kiedyś; matka spodziewałaby się, że przyprowa­dzimy ze sobą ojca. A gdyby się ożenił z inną kobietą, to jak moglibyśmy to zrobić?

Zostaliśmy zepchnięci z naszej stałej pozycji i nie było teraz nijakiej możliwości powrotu do stanu, w którym sprawy stałyby tak samo jak przed jej śmiercią. Nie umiałem określić, czy uczucie ciężaru w piersiach miało związek z tym, co się mogło stać, czy też z tym, co już się stało i było nieodwracalne.

Przedszkole kierowane przez panną Lenę Moose i pannę Lucy Sheffield mieściło się na pierwszym piętrze budynku tuż przy placu przed sądem, a młoda kobieta, która została moją macochą, chodziła zwykle o dziewiątej rano od domu do domu, zbierając dzieci. Kiedy się wszyscy zgromadziliś­my, prowadziła nas do miasta. Miała wtedy chyba niewiele ponad dwadzieścia lat. Będąc dzieckiem, mieszkała na Dziewiątej Ulicy, wówczas jednak już nie. Kiedy weszliśmy w dniu pogrzebu matki w południe do jadalni, była tam. Usiadłem przy stole, ale jeść nie mogłem. Gardło miałem ściśnięte od płaczu. Podeszła, stanęła za moim krzesłem, porozmawiała ze mną i namówiła mnie, abym zjadł kawałek pieczonego ziemniaka. Ze względu na nią, ponie­waż była młoda i ładna i ponieważ zawsze ją lubiłem, jakoś mi się to udało. Smak owego pieczonego ziemniaka pozostał mi w pamięci na całą resztę życia.

W baśniach przybycie macochy uważane jest zazwyczaj za nieszczęście. Przypuszczalnie dzieje się tak nie tyle z powodu dużej liczby drugich żon niełaskawych dla dzieci z pierwszego małżeństwa męża — chociaż można znaleźć takie przykłady — ile raczej z powodu ogólnej niechęci, jaką dzieci żywią do obcej kobiety. Tak więc powtórny ożenek jest ze strony ojca aktem zdrady nie tylko wobec zmarłej matki, lecz także wobec nich, bez względu na to, jaka ta macocha jest.

Cóż za dziwne i nieprawdopodobne rzeczy czas wyrzuca na swoje brzegi. Jestem posiadaczem wystrzępionego al­bumu z fotografiami, pełnego amatorskich zdjęć macochy z czasów młodości. Była bardzo ładna i łagodna, z futrzaną mufką, w kapeluszu ze strusim piórem i w spódnicach niemal do ziemi. Są jej zdjęcia z przyjaciółkami, z matką i siostrą, z tym czy tamtym z jej czterech braci, z pod­starzałymi krewnymi na frontowej werandzie domu z po­

czątku stulecia, jak sądzę, w Bostonie. Są dwa zdjęcia grupowe zrobione przez miejscowego fotografa na balu maskowym — jedno w maskach i jedno bez masek, tak że można zobaczyć, kto był piratem, kto klownem, kto kolombiną i tak dalej. Połowę tych ludzi znałem z czasów swojego dorastania. A potem kolejne zdjęcia macochy: w Waszyngtonie, podczas pierwszej wojny światowej, z mę­żczyzną o szczupłej twarzy i w mundurze — była w nim podówczas zakochana, ale za niego nie wyszła; znowu w Lincoln, z dzieckiem siostry na rękach, i tak dalej. Co za piękne ubrania. Co za wspaniałe automobile. Co za dobre czasy.

Na początku i na ko cu albumu jest tuzin zdjęć mojego ojca, wklejonych chyba w puste miejsca, ponieważ na­stępują w odwrotnej kolejności. Nie licząc jednego, na którym stoi koło rzędu ryb rozłożonych na skale za jego plecami, zawsze jest w grupie ludzi. Trzyma w ręku kij golfowy. Albo pali fajkę. Lub też ma na sobie kostium kąpielowy i jedną ręką obejmuje w talii macochę, a drugą jakąś kobietę, której nie rozpoznaję. I patrząc na te spłowiałe zdjęcia dostrzegam — a raczej dziecko, które wciąż we mnie żyje, dostrzega z bólem, że jestem już dość stary, by być ojcem tego człowieka; niemal od dwudziestu lat on nie żyje, a jeszcze mnie dręczy to, że czuł się szczęśliwy. Dlaczego? W pewnym sensie jego szczęście stanowiło dla mnie w owym czasie (i zawsze potem, jak się zdaje) zagrożenie. Nie był to ten rodzaj szczęścia, w które włącza się dzieci, ale czemuż teraz miałoby mnie to martwić? Nawet nie zacząłem tego pojmować.

Gdybym mógł, znając jakieś nadprzyrodzone magiczne sztuki, powiedzieć hokus-pokus i sprowadzić matkę z po­wrotem z cmentarza, i gdybyśmy żyli nadal w taki sam sposób jak przedtem, znaleźlibyśmy się jakby na wyspie

pośród rzeki przemian, był to bowiem rok 1921 i kobiety zaczęły strzyc sobie włosy, nosić spódnice nad kolana i popijać publicznie dżin ze srebrnych flaszek. Od czasu do czasu któraś z nich wypiła za dużo i trzeba ją było zabierać do domu. Plotkarki miały nad czym kręcić głowami. W świetle tego, co nastąpiło potem, lata dwudzieste wydają się czarującym, beztroskim okresem. Jeśli wziąć pod uwagę dobre maniery, był to początek końca. Kiedy moja matka w niedzielę rano szła pojeździć z ojcem konno, używała damskiego siodła (pomyśleć tylko!) i wychodziła z domu po schodkach frontowej werandy odziana w amazonkę, która zamiatała betonowy chodnik. Usiłuję wyobrazić ją sobie z włosami na pazia i w spódnicy powyżej kolan, ale zupełnie mi się nie udaje.

Wciąż jeszcze możliwe było mniemanie, że, jak uważał ojciec, teraźniejszość jest pod każdym względem czymś lepszym od przeszłości, a przyszłość musi być jeszcze bardziej zadowalająca. Wierzył również, iż należy iść z duchem czasu. Kiedy nastała prohibicja, ogłosił gotowość przestrzegania prawa i zaprzestania picia — przez picie rozumiał szklankę piwa i łyk bourbona w męskim gronie. Skoro się okazało, że inni ludzie nie zamierzają tak postąpić, narobił sobie własnego dżinu i, podobnie jak jego przyjaciele, kupował samogon od przemytnika zwanego Johnny Cwaniaczek.

Pewnego razu przekroczył nawet granice przyzwoitości. W piątki po południu chodziłem do szkoły tańca i popy­chałem po parkiecie dziewczęta w one-stepie, fokstrocie i walcu. Trzymano się na odległość ramienia, plecy proste jak trzcina, maniery pełne rezerwy. Nauczycielka tańca była młoda i żwawa, mierzyła nieco poniżej pięciu stóp, co oznaczało, że była mojego wzrostu, nawet gdy nosiła buty na bardzo wysokich obcasach. W czwartki wieczorem odbywały się lekcje dla dorosłych, na które chodzili ojciec i macocha, zanim się pobrali. Pewnego wieczoru przytulili

policzek do policzka i wykonali nowy taniec, który w taje­mnicy wyćwiczyli. Nosił nazwę „Chwiejny krok”; wszyscy się zatrzymali, chcąc na nich spojrzeć, a nauczycielka tańca, z bardzo zarumienioną twarzą, poprosiła ich, aby opuścili parkiet.

Rzecz charakterystyczna, że ojciec, chociaż był na nią zły i więcej tam nie wrócił, nie wypisał mnie z grupy dziecięcej. W piątek po południu nauczycielka tańca zatrzymała mnie po wyjściu innych chłopców i dziewcząt. Była zmartwiona, chociaż tylko częściowo zdołała wyjaśnić, o co chodzi. Czy czuła, że ja na poły jestem po jej stronie, a więcej już nikt? Postąpiła słusznie, bez zastanawiania się, że ludzie, których to dotyczyło, pochodzili z dobrej rodziny, a ona była słomianą wdową z dwojgiem małych dzieci na utrzymaniu i do tego nietutejszą. Nie mogła w istocie nawet wiedzieć, kto pochodził z dobrej rodziny, a kto nie. Żal mi jej było, tak jak byłoby mi żal każdego, kto płacze. Czułem się też nielojalny wobec ojca, kiedy tak stałem, słuchając tego, co

o nim mówiła. A także zakłopotany, że był przedmiotem skandalu.

Jedną z cech, które matka uwielbiała w ojcu, była jego wrodzona muzykalność. W nadziei, że jego talent mógłby się okazać dziedziczny, załatwiła starszemu bratu lekcje gry na fortepianie u zakonnicy uczącej muzyki w szkole katolickiej. W wieku sześciu lat towarzyszyłem mu do domu, gdzie mieszkały zakonnice, na swoją pierwszą lekcję muzyki. Siostra Maria Agnieszka pokazała mi, gdzie mam kłaść ręce na klawiaturze, a ja spojrzałem na jej zęby, przerażająco krzywe, i wybuchnąłem płaczem. Powiedziała bratu, żeby mnie znów przyprowadził, jak skończę siedem lat — tym razem miała już sztuczne zęby, zamiast włas­nych, krzywych, i mogłem na nią patrzeć ze spokojem. Nie byłem muzykalny i nie lubiłem ćwiczyć. Podobały mi się

22

a \ vf V i V- ** ip

natomiast życiorysy kompozytorów, które mi oszczędnie dawkowano po jednym, w postaci nie oprawionych kartek maszynopisu (należało je złożyć i zszyć wzdłuż grzbietu) oraz perforowanej kartki z ilustracjami do wklejania w odpowiednich miejscach. W pierwszej z tych książek przeczytałem, jak to niegodziwy starszy brat Jana Seba­stiana Bacha zazdrościł mu talentu i bronił dostępu do upragnionej muzyki, tak więc ów wstawał w nocy i przepi­sywał ją przy księżycu, niszcząc sobie wzrok. Zrodziła się we mnie więź z młodym, znękanym Janem Sebastianem Bachem, a po nim z Haendlem i jego Muzyką na wodzie, z Haydnem, Mozartem i Beethovenem, Schubertem i Schu­mannem, z Mendelssohnem i operami Wagnera i w ogóle z muzyką klasyczną. Nie udoskonaliło to mojej gry. — Bemol! — wołała matka z sąsiedniego pokoju, kiedy ćwiczyłem w domu. — Es, a nie e! — A ja wstawałem z fortepianowego taboretu i szedłem popatrzeć na zegar w holu.

Ojciec trzymał na pianinie w bawialni mały patefon i po obiedzie, przegrawszy dwa czy trzy razy jakąś nową płytę, kiedy to dopasowywał sobie akordy, już wiedział, o co chodzi. Grał ragtime’y i piosenki z ówczesnych musicali. Miał piękne uderzenie i ludzie uwielbiali go słuchać. Któregoś dnia usiadł ze mną do pianina i usiłował mnie nauczyć, jak się gra ze słuchu. Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co mówił.

Nie sprawiało mu żadnej przyjemności słuchanie, jak się potykam w Pastuszej modlitwie; chciał także, abym polubił taką muzykę, jaką lubił sam, a zatem kiedy miałem dwanaście lat, bez dociekania, co o tym myślę, zabrał mnie od siostry Marii Agnieszki oraz Bacha, Haendla i Haydna i załatwił lekcje u młodej mężatki, która grała na organach w kościele katolickim i była najlepszą przyjaciółką maco­chy. Utwór, którego za namową ojca kazała mi się nauczyć, to była Błękitna suknia Alicji. Lubiłem nową

ElM®8El^łł8łSlr Vr^§vP*w>1 ''**■ !■,• *Mrttf ,* t.v ł«s %"’*'; V ,* * ■ %!?.% w*^ & łj

fmmwwą »j

IHWwłW

nauczycielkę, ale nabrałem do owej bezmyślnej piosenki głębokiej niechęci, kiedy to tydzień po tygodniu grałem tylko ją, poza tym nic. Nie robiłem również żadnych postępów. Odnalazłem mały skrawek przestrzeni, gdzie mogłem stawiać ojcu opór, nie będąc czynnie nieposłusz­nym.

Jako że zbliżał się ku końcowi czas żałoby, który wówczas musiał trwać w przybliżeniu trzy lata, bo jak nie, to zaraz się zaczynało gadanie, ojciec i macocha czekali. Ona przebywała tymczasem w Kalifornii i kiedy szedłem na lekcję muzyki, otrzymywałem grubą kopertę, która przychodziła pocztą w innej kopercie, adresowanej do nauczycielki muzyki. Nikt nie wytłumaczył mi, że to dlatego by uniemożliwić gospodyni otwarcie listu nad parą i przeczytanie go; przeciwnie, postępowano tak, jak gdyby było rzeczą najzwyklejszą w świecie, iż dwunastoletni syn nosi ojcu do domu listy miłosne.

Życie jest takie dziwne, a to najczęściej z powodu braku wyboru, w tym jednak wypadku zaważyło przypuszczalnie wygodnictwo: mam na myśli możliwość wynajęcia skrytki na poczcie. Być może powstrzymywała ojca okoliczność, że gdyby widywano go, jak wchodzi i wychodzi z poczty, jak wyjmuje ze skrytki przesyłki, bardzo szybko domyślono by się powodu. A zatem, mówiąc krótko, także nie miał wyboru, czy to w tej sprawie, czy też w sprawie sprzedaży domu, tak pełnego skojarzeń z matką. Po jakichś dwóch czy trzech tygodniach od dnia wystawienia go na sprzedaż dom zakupił człowiek, który dosyć miał gospodarowania na farmie i chciał zamieszkać w mieście. Pewnego dnia, kiedy byłem w szkole, przyszli ludzie od przeprowadzek i te meble, których ojciec nie zdołał sprzedać czy rozdać, znalazły się w o wiele mniejszym domu, wynajętym przez

fi» jjjff 3gj

¡k*1vK J/ĘmĘ&t /v>VH»*-* 41

I $*Sm‘f ♦l'ł *

; bW ^

r‘*Vg,.P<.NirTlł^i Ig'*, “x^k. 'mJj i ■ j)n^d% ywOk MkImEm

.

1 ■ -V- ' \ i

niego przy nie brukowanej ulicy położonej niemal na skraju miasta.

Wróciłem ze szkoły prosto do nowego domu. Chociaż, jako człowiek dorosły, przystawałem często, aby popatrzeć na stary dom, wewnątrz nie byłem nigdy od owego dnia, kiedy to tak wiele przedmiotów zapamiętanych, który­mi chciałbym znów się otoczyć, przepadło bez śladu: wiktoriańskie sofy z orzecha oraz krzesła, na których moje palce obrysowywały w roztargnieniu każdą wypukłość czy ozdobny zawijas, mahoniowe stoły, zniszczone wschodnie dywany, pozłacane lustra, obrazy, duże kwadratowe księgi pełne znanych na pamięć zdjęć. Gdyby rzeczy te nie przepadły wówczas, stałoby się to przy jakiejś innej okazji, życie bowiem, jak gdzieś zauważa Ortega y Gasset, jest teraz i zawsze odarciem ze złudzeń.

Wynajęty dom nie miał godnego odnotowania podwó­rza, odległość między schodkami ganku a chodnikiem wynosiła dziesięć stóp, a przy tym nasz dom i sąsiedni były identyczne. W nocy nie dawały mi spać ukąszenia, jak się okazało, pluskiew ukrywających się pod odklejonym ro­giem tapety i musieliśmy zastosować środek przeciwko robactwu. Ojciec prawdopodobnie uważał, że skoro nie zamierzaliśmy tam pozostać, stan domu nie miał większego znaczenia. Czy też może, w owym momencie, nie było nic lepszego. Zwykłem stawać i porównywać oba identyczne domy, detal po detalu, w sposób, w jaki porównujemy powtarzający się motyw tapety, w nadziei na znalezienie jakiejś drobnej różnicy. Nie odczuwałem braku starego domu na tyle mocno, by go całkowicie wymazać z pamięci. Straciliśmy dawną pozycję i chyba nie można było zrobić nic prócz dobrej miny do złej gry. Dziewiąta Ulica sprawiała wrażenie, jakby istniała od początku świata. Wzrastały tam całe pokolenia dzieci, które zostawiały rowery w takich miejscach, że dorośli mogli się o nie potknąć i przewrócić, budowały sobie domki z liści, właziły

na drzewa, bawiły się letnimi wieczorami w „gąski, gąski, do domu”. Nie brukowana ulica, na którejśmy teraz zamieszkali, nie miała ani przeszłości, ani przyszłości, jedynie wątłą teraźniejszość, trudno więc było wymyślić, co w niej robić.

Pewnego październikowego wieczoru ojciec oraz Grace McGrath zeszli z piętra domu jej siostry i pobrali się na podeście, w obecności katolickiego księdza, który nie mógł udzielić im ślubu w kościele, jako że ojciec był protestan­tem. W tym towarzystwie byłem jedyną osobą w wieku poniżej trzydziestu lat. Starszy brat wyjechał do college’u, młodszy spał w swoim łóżeczku. Nadszedł teraz moment, aby zapomnieć i o drzwiach, przez które bezmyślnie przeszedłem, i o przepaści, nad którą czasami w marze­niach przerzucałem most, i o tym, jak stały sprawy wtedy, gdy żyła matka. Ja jednak przeciwnie, przylgnąłem do owych spraw bardziej niż kiedykolwiek, właśnie w chwili gdy — chcąc nie chcąc — wciągnięty zostałem w nowe życie swojego ojca.

NOWY DOM

Niemal wszystkie małe miasta w centrum stanu Illinois zawdzięczają swoje istnienie założeniu linii kolejowych w ciągu dwudziestolecia poprzedzającego Wojnę Domową. Zawsze miałem wrażenie, iż Lincoln różni się-jakoś od innych miast, ale być może wynikało to stąd, że tam mieszkałem. Jest ono siedzibą władz administracyjnych okręgu oraz posiada dwie kopalnie węgla, obecnie już wyeksploatowane. Nigdy nie miało jakichś znaczniejszych fabryk i skromny swój dobrobyt zawdzięcza otaczającym je gruntom farmerskim. Kiedy nadszedł rok 1921, cieniste drzewa, którymi wszędzie wysadzono ulice, miały już dość czasu, by w pełni wyrosnąć, co sprawiało, że miasto wyglądało na starsze, niż było w istocie. Niełatwo stwier­dzić, kiedy zbudowano domy, albowiem ich wiek nader często maskowały późniejsze dodatki, tak więc robiły wrażenie ponadczasowych i tak samo nierozłącznie związa­nych z ludźmi jak ich głosy, ich nazwiska czy też sposób, w jaki się czesali.

Zdaniem mojego ojca większość staroci była uciążliwa, lecz stare domy szczególnie; te ich wysokie sufity i dziw­nego kształtu pokoje w amfiladzie, które przyjemnie pre­zentowały się w długim, perspektywicznym ciągu, ale wymagały masy węgla do ogrzania podczas surowych zim Illinois. Ojciec zamierzał uciec od tego wszystkiego i się

pobudować, toteż kupił w Park Place podwójną parcelę, działkę wytyczoną tak niedawno, iż drzewa miały tylko pięć stóp wysokości i trzeba je było zabezpieczać przed północnym wiatrem. Wszystkie stojące tam domy, prócz dwu, znajdowały się po prawej stronie ulicy, frontem zwrócone do pastwiska dla krów, które, jak sądzę, po dziś dzień nie zostało zabudowane. Działki budowlane były wąskie, a domy stały o wiele bliżej siebie niż w starej części miasta, ale zbudowano tam dekoracyjną bramę wjazdową z cegły wiodącą na ulicę i na skwerek w centrum, no

i wreszcie — to było modne. W dzisiejszym Lincoln moda nakazuje mieszkać zupełnie na uboczu, na wsi, w otoczeniu pól kukurydzy.

W Bloomington ojciec i macocha zobaczyli dom ze stiukami, który im się spodobał, wynajęli zatem architekta, żeby skopiował fasadę, a następnie całą trójką tak długo marudzili nad planami wnętrz, dopóki ich nie zadowoliły. Pokazano mi na projekcie, gdzie będzie mój pokój. Wkrót­ce wylano betonowe fundamenty oraz postawiono kon­strukcję i można było zobaczyć rzeczywisty rozmiar

i kształt pokoi. Zwykłem zachodzić tam po szkole i przy­glądać się, jak cieśle walą młotami: buch, buch, buch, bubuch, bubuch, bubuch... Domyślali się chyba, iż czekam, by odłożyli narzędzia i poszli do domu, abym mógł wspinać się po całych rusztowaniach, ale nie mówili, że nie wolno mi tego robić, zresztą w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. A ja, przechodząc z pokoju do pokoju poprzez ściany, a nie drzwiami, czy też patrząc w górę i widząc błękitne niebo wśród krokwi, miałem takie sympatyczne uczucie, że od­nalazłem sposób, aby osiągnąć dawny stan rzeczy.

Kiedy wędrując po Muzeum Sztuki Nowoczesnej pod­chodzę do rzeźby Alberto Giacomettiego pod tytu­łem Pałac o czwartej rano, zawsze się zatrzymuję, by ją obejrzeć — częściowo dlatego, że przypomina mi nowy dom ojca w jego nie ukończonej postaci, częściowo zaś

dlatego, iż jest taka piękna. Mierzy około trzydziestu cali wysokości i znają ją wszyscy na tyle dobrze, że praw­dopodobnie nie muszę jej opisywać. Toteż przypomnę tylko, na wszelki wypadek: wykonana jest z drewna i nie ma ścian, jedynie cienkie pionowe i poziome belki. Przywo­dzi na myśl klasyczny fronton i wieżę. W pokoju na szczycie pałacu lata sobie dziwaczne stworzenie z małpim grymasem na twarzy. Ptak? Skrzyżowanie baletmistrza z pterodaktylem? Poniżej, w wolno stojącej szafce, kręgo­słup jakiegoś zwierzęcia. Na lewo, oparte o trzy białawe równoległoboki, coś, co mogłoby być okazałą postacią kobiety albo jedną z ważniejszych figur szachowych. Wreszcie, w pozycji mniej więcej takiej, jaką zajmuje pierścień kosza w koszykówce, pionowy, łopatkowato wyżłobiony kształt z piłką obok.

Wszystko to strasznie oszczędne i dziwne, lecz wcale nie dziwniejsze od wyjaśnień artysty, jak powstało: „Obiekt ten ukształtował się po troszeczku późnym latem 1932 roku: objawił mi się powoli, rozmaite części przybierały swą właściwą formę oraz zajmowały ściśle określone miejs­ce w całości. Do jesieni koncepcja przybrała tak realne kształty, iż samo wykonanie w formie przestrzennej nie trwało więcej niż jeden dzień. Bez żadnej wątpliwości zachodzi tu związek z pewnym okresem mojego życia, zakończonym rok wcześniej, kiedy to pełnych sześć miesię­cy, godzina po godzinie, upływało mi w towarzystwie kobiety, która — całe życie skoncentrowana na sobie — magicznie przeobraziła każdą przeżywaną przeze mnie chwilę. Zazwyczaj konstruowaliśmy nocą fantastyczny pa­łac — dni i noce miały tę samą barwę, jak gdyby wszystko działo się tuż przed świtaniem; przez cały ten czas nigdy nie widziałem słońca — bardzo kruchy pałac z zapałek. Przy najmniejszym błędnym ruchu zawalał się cały segment tej maleńkiej budowli. Zawsze zaczynaliśmy od początku. Nie wiem, jak doszło do tego, że w owej konstrukcji zamieszkał

^jlBlfllfr ą jlffi f:^ ł

fitfMft* łiBjp|Sl^ !V* *v *c. *

^nR9HCw9H^i4k %%ak^f ^ wSŁfcwA^iflk ■#,% %jj$Ą

ry^WJJŁtffr-»|Mł|Mpr \ś^rm- Tiiifir 44 V*' •■"•

--: v V. V ‘ '~£y: •>,. ,** 5&’’ y^nii% i tj^jFłtfr••■ •.■

kręgosłup w klatce — kręgosłup sprzedała mi ta właśnie kobieta jednej z pierwszych nocy, kiedy spotykałem się z nią na ulicy — i jeden ze szkieletowych ptaków, które ujrzała właśnie w noc poprzedzającą ranek, kiedy to runęło nasze wspólne życie — szkieletowych ptaków trzepoczą­cych się z okrzykami radości o czwartej rkno bardzo wysoko ponad rozlewiskiem czystej zielonej/wody, gdzie, w ogromnej sali bez dachu, pływają niezmiernie piękne, białe szkielety ryb. Pośrodku wznosz^ się rusztowania wieży, może nie ukończone, albo też, ponieważ szczyt jej się zawalił, może zniszczone również. Po drugiej stronie widać posążek kobiety, w której rozpoznaję swoją matkę, dokładnie tak, jak mi się jawi w najwcześniejszych wspo­mnieniach. Wprawiała mnie w zakłopotanie tajemnica jej długiej czarnej sukni sięgającej podłogi; wydawało mi się, że jest to część jej ciała, co budziło we mnie uczucie lęku

i zażenowania...” L

Przypominam sobie niejasno, jak pewnego zimowego dnia poszedłem do nowego domu i ujrzałem śnieg padający przez strych do pokoi na piętrze. Dopuszczam też moż­liwość, iż nigdy nie widziałem czegoś takiego, ponieważ niemal na pewno było takie zdjęcie w albumie, który mi zaginął, zdjęcie domu, zrobione w wyżej opisanych okolicz­nościach; możliwe zatem, że to raczej zdjęcie mam w pa­mięci aniżeli rzeczywiste przeżycie. To, co my, czy w każ­dym razie to, co ja przypisuję wspomnieniu z taką pewnoś­cią siebie — to znaczy jakiś moment, scenę, fakt, który się utrwalił i dzięki temu uniknął niepamięci — jest w istocie pewną formą opowieści, bezustannie ciągnącej się w duszy

i zmieniającej częstokroć w toku swego trwania. Zbyt wiele sprzecznych emocjonalnie interesów wchodzi w grę w ży­ciu, aby kiedykolwiek było ono w całości możliwe do przyjęcia, i być może zadanie opowiadającego polega na takim przeobrażeniu spraw, aby pasowały do zakończenia.

%*v ś* A1ii%% 0 łjN- T *•;

li»W ’?

ft 1 6 -. W lAJri i/ . . • .

o* f */? *

*4 * .W •-:■■■ *11811

. Łr 11 ŁfPfp!

- ■' ■

baitliijtsaa;

tani

^Ał J

Tak czy inaczej, mówiąc o przeszłości, kłamiemy za każdym razem, gdy nabieramy tchu.

Zanim zrobiono schody, pośrodku domu ziała dziura

i trzeba było brać rozklekotaną drabinę cieśli, żeby się dostać na piętro. Pewnego dnia spojrzałem w dół, w ową dziurę, i zobaczyłem, że na stercie budulca stoi Cletus Smith i patrzy na mnie. Przypuszczam, że zaproponowa­łem: — Wejdź tu na górę. — W każdym razie wszedł. Staliśmy spoglądając na nie zapaloną latarnię przez kwadra­towy otwór, który pewnego dnia miał stać się oknem, a następnie po innej drabinie wspięliśmy się na górę

i chodziliśmy po poziomej desce dwa na sześć cali, z rozpo­startymi ramionami, huśtając się niczym akrobaci cyrkowi na wysoko zawieszonej linie. Mogliśmy spaść z samej góry aż do sutereny i złamać nogę czy rękę, ale tak się nie stało.

Chłopcom nie trzeba wielu powodów, aby się ze sobą zgadzali, o ile w ogóle się zgadzają. Cieszyło mnie jego towarzystwo i było mi przyjemnie, kiedy pojawił się znów następnego dnia. Gdybym teraz go zobaczył takim, jakim był wówczas, nie wiem, czybym go rozpoznał. Pamiętam chyba jego uśmiech oraz to, że jak na trzynastoletniego chłopca miał duże dłonie i stopy. No i Cletus Smith to nie jest jego prawdziwe nazwisko.

Czy znałem go, bo w szkole chodził ze mną do tej samej klasy? Usiłuję zobrazować go sobie stojącego przy tablicy

i nie udaje mi się. To było tak dawno. Czy byliśmy w jednej drużynie skautów, co by oznaczało, że w ciągu owej jesieni czasami studiowaliśmy razem podręcznik skauta i ćwiczyli wiązanie węzłów refowych, węzłów cumowniczych czy węzłów ławkowych, a także naradzaliśmy się, o jaką następną odznakę sprawności będziemy się ubiegać? Nie umiem odpowiedzieć. Wiem tylko, że go znałem. Skądś znałem. I to, że dzień w dzień bawiliśmy się wspólnie w tym nie ukończonym domu, ryzykując skręcenie karku i wdy­

chając stęchłą woń trocin, wiórów i świeżo pociętego drewna.

Dziewiąta Ulica była przedłużeniem domu, całkowicie bezpieczna. Nikt mnie tam nigdy nie zaczepił. Kiedy wychodziłem poza Dziewiątą Ulicę, droga mogła stać się wyboista. Przed lekcjami i w czasie przerw szkolnym boiskiem władali chłopcy z ósmej klasy. Byli oni — na

przemian to dobroduszni w pewien protekcjonalny

sposób, to podli, to nadużywali wulgarnych słów przy dziewczynkach, to znów uczciwie pracowali nad udos­konaleniem swych umiejętności w jakimś sporcie. Czasami zadawali sobie trud, wykręcając jakiemuś młodszemu chło­pcu rękę na plecy albo, gdy przebiegał obok, podstawiając mu nogę, a jeśli się przewrócił i potłukł, byli szczęśliwi przez cały najbliższy kwadrans, lecz rzadko kiedy skupiali dłużej uwagę na jakimś jednym chłopcu.

Jeśli spojrzeć wstecz, wydaje się dość jasne, iż sam byłem winien swoich kłopotów. Przede wszystkim — byłem chudy jak patyk. Przy każdej grze zespołowej zamierał we mnie duch i niemal mnie paraliżowało. Przewidywano słusznie, że piłka baseballowa prawdopodobnie wyśliźnie się z moich nadgorliwych palców. Nikt nie chciał mnie do drużyny. Byłem dziwakiem. Miałem też niefortunny zwy­czaj poprawnie odpowiadać, gdy mnie w klasie pytano. Nauczycielka nagradzała mnie pochwalnym uśmiechem, no i miło było widzieć swoje nazwisko na Liście Honoro­wej. Ale nie było miło, kiedy gonili za mną od szkoły do domu dwaj synowie górników, koledzy, którzy chodzili ze mną do jednej klasy — lecz tylko dlatego iż nie zdołali umknąć inspektorowi od wagarów. Nigdzie nie mogłem ich uniknąć — ani w klasie, gdzie ciągle mieli mnie na oku, ani na szkolnym boisku, gdzie pląsali naokoło mnie, wy­prowadzając z równowagi i usiłując zmusić do stawiania oporu, żeby mogli zrobić ze mną porządek.

Wszystko to odbywało się na oczach ogółu, na oczach

wszystkich chłopców, z którymi dorastałem, ale nigdy nie podniosła się w mojej obronie żadna ręka, nikt nigdy nie przyszedł mi z pomocą — jak przypuszczam, dlatego że mieli oni swoje własne słabe punkty i nie chcieli się narażać na atak; bez wątpienia jednak było we mnie coś takiego, co zachęcało do zaczepek. Ponieważ nie wiedziałem co, nie mogłem nic zrobić, by to zmienić, a każde doznawane przeze mnie uczucie — fizycznej niedoskonałości, strachu, upokorzenia, cały młodzieńczy repertuar — malowało się na mojej twarzy. Byłem tak łatwą ofiarą tych szykan, iż dziwię się, że przyjemność dręczenia mnie starczyła im na tak długo. W wieku czternastu lat opuścili szkołę i nigdy więcej ich nie widziałem. Gdzież mogliby pójść, jeśli nie pod ziemię, do kopalni, wraz z ojcami? Gdyby mi ktoś powiedział, że nabawili się pylicy, nie wiem, czy zdołałbym się zmartwić.

Różnica wieku między starszym bratem i mną była zbyt wielka, abym naśladował jego rozrywki czy też miał w nich swój udział. Cieszyłbym się z brata bardziej zbliżonego wiekiem, który by mnie obronił w razie kłopotów i wszyst­ko ze mną robił. W tymże mniej więcej czasie jedna z przyjaciółek matki, znana mi, choć nie zanadto dobrze, zaprosiła mnie do swego domu; miałem przyjść po szkole w piątek i zostać aż do popołudnia w niedzielę. Miała syna, był starszy ode mnie o rok czy dwa i dokładnie taki, jaki powinien być chłopiec w tym wieku — otwarty i swobodny z dorosłymi, błyskotliwy w szkole, a poza tym popularny wśród rówieśników. Spałem z nim w jednym pokoju i cały dzień w sobotę i w niedzielę spędziliśmy razem. Mimo iż nie miałem żadnego doświadczenia, jak się zachowywać, starałem się być dobrym gościem. On zaś przeważnie traktował mnie przyjaźnie, a potem nagle mruczał pod nosem coś, co niedokładnie słyszałem: po ciężarze na sercu poznawałem, że to słowo „laluś”. Ignorowałem je nie wiedząc, co innego robić; nie miałem na tyle obycia

w świecie, by zabrać szczoteczkę do zębów i piżamę, iść do domu, a jemu pozostawić wyjaśnienie matce, dlaczego mnie nie ma. Przed pójściem do łóżka stanął w pokoju koło otwartego szeroko okna i kazał mi razem ze sobą ćwiczyć przysiady. Był cierpliwy, gdy nie wykonywałem ich prawidłowo, a wręcz śmiesznie, i było tak miło robić coś dla odmiany z innym chłopcem. Ale potem wymamrotał pod nosem to słowo — tym razem też nie potrafiłbym udowodnić, że je naprawdę powiedział. Był dokładnie takim chłopcem, jakim ja chciałbym być, i miałem ochotę naśladować go na wszystkie możliwe sposoby. W jednej minucie mnie do tego zachęcał, a już w następnej czu­łem — musiałem czuć — że mną gardzi. Prawdopodobnie wszystko to wynikało stąd, że jego matka zadecydowała

o tym akcie uprzejmości bez porozumienia z nim, toteż się złościł, ponieważ mój pobyt zepsuł mu sobotę. W każdym razie próbuję wykazać, że przebywanie dzień w dzień w towarzystwie innego chłopca było dla mnie czymś nowym. Robiliśmy wszystko, co tylko proponowałem. Nigdy nie pytałem Cletusa, czy nie wolałby raczej robić czegoś innego, ponieważ on zawsze był gotów na to, czego chciałem. Dzisiaj odnoszę wrażenie, iż nie różnił się zanadto od wyimaginowanego towarzysza zabaw. Kiedy mówiłem przy nim coś, z czego szydziliby chłopcy na boisku, nie korzystał, ze sposobności, tylko nadal balan­sował uważnie, stawiając nogę za nogą, albo co najwyżej kiwał głową, nie patrząc w moją stronę, żeby nie ryzyko­wać utraty równowagi.

Przypuszczam, że chyba mnie lubił na swój sposób, inaczej by go tam nie było. I że cieszył się z mojego towarzystwa. Nie zachowywał się tak, jakby czekał na niego jakiś inny chłopiec. Musiał sobie zdawać sprawę z tego, że będę mieszkał w tym domu po jego ukończeniu, ale mnie niewiele obchodziło, gdzie mieszkał on.

W dzieciństwie wszystko mówiłem matce. Po jej śmierci

nauczyłem się, że lepiej zatrzymywać niektóre sprawy dla siebie. Mój ojciec reprezentował autorytet, co oznaczało — dla mnie — że nie mógł jednocześnie reprezentować zrozumienia. A ponieważ złośliwość starszego brata zawie­rała w sobie pierwiastek okrucieństwa (jakie, oczywiście, istnieje w każdej złośliwości), nie miałem do niego zaufa­nia, chociaż mógłbym mieć całkowite, w poważniejszych sprawach. Tak czy inaczej nie opowiedziałem Cletusowi

0 swojej klęsce, kiedy siedzieliśmy patrząc w dół na całą okolicę, a on nie opowiedział mi o swojej. Z chwilą gdy z wyglądu nieba wnioskowaliśmy, że już się zbliża pora kolacji, złaziliśmy na dół i mówili: „Na razie” i „Do zobaczenia jutro”, po czym odchodziliśmy w zmrok, każdy swoją drogą. I pewnego wieczoru to zdawkowe pożegnanie okazało się ostatnim. Rozdzielił nas strzał z pistoletu.

Tak naprawdę nikt nigdy nie wątpił, kto zabił Lloyda Wilsona. Jedyną osobą, która miała ku temu jakikolwiek powód, był Clarence Smith, ojciec Cletusa. Wśród spraw, jakich Cletus ze mną nie poruszał, był fakt, że dorastał na wsi. W mieście mieszkał zaledwie od paru miesięcy. Jego matka wystąpiła o rozwód, z powodu skrajnego i powta­rzającego się okrucieństwa ojca. Następnie ojciec złożył przeciwskargę, obwiniając żonę o niewierność małżeńską

1 wymieniając z nazwiska, jako współpozwanego, Lloyda Wilsona, mieszkającego na sąsiedniej farmie.

Lincolnski „Courier-Heraldv był — i jest — ambitną małomiasteczkową gazetą i nie czuł się powołany do dostarczania pikantnych szczegółów, bezpiecznie zagrzeba­nych wśród akt sądowych. Uważam obecność Cletusa na procesie rozwodowym za wysoce nieprawdopodobną. Jak wiele wiedział? Zapewne dosyć. Na tyle dużo, że wolał zabawę z mało znanym chłopcem niż z kimś, komu miałby ochotę się zwierzyć — o ile taka osoba istniała.

Kiedy proces rozwodowy obrócił się przeciwko ojcu Cletusa, sprzedał on swoją dzierżawę, zarzucił gospodaro-

wanie i przeniósł się do dziadków Cletusa w mieście. Wpadł w depresję i miewał napady płaczu. Nie mógł też powstrzymać się od rozmawiania o swoich kłopotach. Mężczyźni, którzy znali go od wielu lat, nabrali zwyczaju przechodzenia na drugą stronę ulicy, kiedy widzieli, że nadchodzi.

Lloyd Wilson zwierzył się dwóm swoim braciom, że żyje w strachu przed atakiem na swoje życie, oni zaś radzili mu natychmiast wyjechać z miasta. Niczym postać we śnie, przedsięwziął wszystkie kroki, jakie powinien był przed­sięwziąć, ale w zwolnionym tempie. Pojechał do kobiety, której ziemię uprawiał, i prosił, aby go zwolniła z kontrak­tu, wygasającego dopiero w marcu. Radził się adwokata.

Rankiem, kiedy został zabity, pozostawił drzwi obory szeroko otwarte, żeby uchwycić pierwszy ranny poblask. Światło jego latami zapewne nie dosięgło nawet czubków butów mordercy.

Przypuszczam, że kiedyś o tym wszystkim wiedziałem, ponieważ publikowała to wieczorna gazeta, a ja byłem dość duży, by przeczytać. Z biegiem czasu szczegóły tego morderstwa wyleciały mi z pamięci i to, co brałem za wydarzenia, tak się różniło od rzeczywistych wydarzeń, że mogłyby to być rzeczy prawie zupełnie zmyślone. A ja mógłbym trwać w przeświadczeniu, iż ojciec Cletusa wszedł nieoczekiwanie do domu, zastał w łóżku matkę Cletusa z mężczyzną i zastrzelił oboje — lecz pewnego dnia, jak gdybym nagle przebił się przez ceglany mur, uzmysłowiłem sobie, że źródła informacji na temat przeszłości zwykle istnieją także poza naszą własną pamięcią i że wcale nie muszę pozostawać w zupełnej nieświadomości w sprawie tak głęboko mnie interesującej. Napisałem do przyrod­niego kuzyna, Toma Perry’ego, zapytując, czy mógłby dla mnie wygrzebać te numery „Courier-Heralda”, w których

Jtm

było coś o zamordowaniu Lloyda Wilsona. Odpowiedział, że roczniki „Couriera" („Herald” opuszczono już dawno temu) nie sięgają aż do roku 1922, że biblioteka publiczna roczniki te pół roku wcześniej zniszczyła, tak więc powinie­nem raczej zwrócić się do Towarzystwa Historycznego stanu Illinois w Springfield. Zupełnie jakbym zasięgał informacji w sprawie pogrzebu Abrahama Lincolna. Ale tak czy owak zrobiłem, jak mi poradził, i Towarzystwo Historyczne przysłało mi ze zbioru mikrofilmów fotoko­pie — nie zawsze całkowicie czytelne — ośmiu numerów gazety, znanej mi kiedyś równie dobrze jak własna dłoń. Było to, rzecz jasna, o wiele więcej, niż prosiłem, mały fragment przeszłości, odległy, a jeszcze wciąż doskonale ostry, niczym przedmiot oglądany przez odwróconą lornet­kę: reklamy filmów z Normą Talmadge i Wallace’em Reidem, wysoka jakość garniturów męskich po siedem dolarów w sklepie odzieżowym Griesheima i wiele innych rzeczy, równie niewiarygodnych.

Nie wiem, gdzie teraz się mieści redakcja i drukarnia lincolnskiego „Couriera”; wiem tylko, że nie tam, gdzie była kiedyś, na Północnej Ulicy Kickapoo, pół przecznicy od sądu.

Kilka artykułów o morderstwie napisał redaktor, które­go zapamiętałem jako nerwowego ciemnowłosego męż­czyznę z zielonym daszkiem ocieniającym oczy i papiero­sem w kąciku ust. Jego artykuły robiły wrażenie szkicowa­nych naprędce tuż przed oddaniem gazety do druku — to znaczy roiły się od powtórzeń, były nieporządne i pełne niezbyt przenikliwych domysłów. A także banałów i niedo­mówień, bez wątpienia zgodnych z duchem epoki. Cyto­wani ludzie wygłaszają takie kwestie, że aż trudno uwie­rzyć, by tak mówili w istocie — przynajmniej nie tymi słowami. Mam na przykład całkowitą pewność, iż ojciec Cletusa nie powiedział do człowieka spotkanego na ulicy w przeddzień morderstwa: „Jestem załamany, jestem wy-

I »T*;Jl^’ i||ł4ik^ *i*:' #■ i jf Au i%ti

ttwif iratltoln» FyCfclf*"

If** ’1Jr . > (¿- U. '* ... i P. f „ i lkV a

kt***K* %j w%MJWf! % *A*Jj

i»* • t* *%!♦* %

¡rwi® W |A4iri* ^ŁSiISwlS»i *?$?>>• |

ft Ó i * Wfg

A>41>*4*pwf »»m

k 'v4'* >f *%4 *'? ^ł.

kolejeńcem oraz nie mam po co żyć.” Nikt, kogo znałem na Środkowym Zachodzie, nie zadawałby sobie tyle trudu, by używać w zdaniu spójnika „oraz”. Jednakże to nie fair winić owego przepracowanego, małomiasteczkowego reda­ktora za to, że nie pisze równie dobrze jak Roughead. Szczególnie dlatego, iż jemu zawdzięczam wszystko, co wiem na temat tego wydarzenia.

Szeryf właśnie miał zamiar odprowadzić jakichś więź­niów do sądu na rozprawę, gdy zadzwonił przedsiębiorca pogrzebowy. Na farmę Wilsona pojechał zastępca szeryfa z koronerem i Fred Wilson pokazał im przegrodę w obo­rze, gdzie znajdował się Lloyd Wilson, skopek, w którym było tylko trochę mleka, stołek do dojenia oraz rękawice, jakie Lloyd zawsze wkładał przed dojeniem i miał wciąż na rękach, gdy go znaleziono. W pobliżu wrót obory dwaj ludzie z miasta spostrzegli parę odcisków stóp, które zabezpieczyli deskami, żeby pozostały świeże. Cały ranek grupy śledcze tłukły się po błotnistych polach i wzdłuż brzegów strumienia przepływającego przez obie farmy. Ze Springfield przybyły pociągiem psy gończe; doprowadzono je na miejsce zbrodni. Oczekiwało tam dwieście osób. Odsłonięto odciski stóp, po czym wprowadzono psy do obory i spuszczono ze smyczy. Węsząc okrążyły szopę na narzędzia i stóg siana, później wróciły do obory, a następ­nie skoczyły na ogrodzenie z drutu kolczastego i przesadzi­ły je, wraz z tłumem podnieconych mężczyzn biegnących za nimi. Przed samym domem, z którego niedawno wy­prowadził się Clarence Smith, psy zmieniły kierunek i ru­szyły do bramy, po czym ścieżką podążyły ku szosie. Po odpoczynku przy skrzynce pocztowej przeszły na drugą stronę drogi i zgubiły trop. Dwukrotnie prowadzono je z powrotem do obory i spuszczano. Za pierwszym razem weszły na podwórko farmy Smitha oraz na ganek. Za drugim znów zmieniły kierunek, na pole kukurydzy, i szły

śladem stóp, dopóki trop nie urwał się na twardej drodze, ćwierć mili na zachód od ścieżki.

Clarence Smith sprzedał swoją dzierżawę młodemu czło­wiekowi nazwiskiem James Walker. Zaledwie zabrano psy do miasta, Walker wyszedł z domu i ruszył na szosę. Garstka ludzi, których jeszcze powstrzymywała u wejścia na ścieżkę chwiejna ciekawość, zgromadziła się wokół niego, kiedy opuszczał klapę skrzynki pocztowej. Czego się spodziewali? W najlepszym razie listu czy dwóch, których nie będzie im wolno przeczytać, i wczorajszego „Courier- -Heralda”. W skrzynce znajdował się przedmiot tak za­skakujący, że wszyscy cofnęli się i czekali. James Walker wyjął ze skrzynki złoty zegarek, otworzył kopertę i znalazł inicjały „C.S.”. Mógł to być tylko zegarek Clarence’a Smitha, ale kiedy go tam zostawiono i z jakiego powodu? James Walker pojechał do miasta i przekazał zegarek szeryfowi, który wysunął przypuszczenie, iż ktoś inny celowo go tam podłożył, nie Clarence Smith, ażeby stwo­rzyć pozór, że to on jest mordercą.

Tego wieczoru szeryf udał się do domu rodziców Claren- ce’a Smitha i dowiedział się, że nie mają pojęcia, gdzie jest ich syn. Nikt inny także nie wiedział. Ostatnio widziano go, jak wychodził z Teatru Wielkiego o godzinie dziesiątej czterdzieści pięć wieczorem, w przeddzień zabicia Lloyda Wilsona. Prokurator stanowy nie oskarżył ojca Cletusa

o morderstwo. Poszukiwano go jedynie w celu złożenia wyjaśnień. Rysopis rozesłany policji, jak stan długi i szero­ki, brzmiał: „Wiek czterdzieści lat, wzrost pięć stóp i sie­dem cali, waga sto sześćdziesiąt pięć funtów, włosy jasno- brąz, nieznaczna łysina.”

Sąsiedzi zeznali, iż wieczorem w przeddzień morderstwa widzieli nieznany automobil, czekający w pobliżu farmy Wilsona. Ktoś powiedział, że automobil stał na ścieżce tuż przy szosie co najmniej dwie godziny. Po raz ostatni widział go około dziewiątej, chwilę przed pójściem spać.

Inny sąsiad utrzymywał, że automobil nie stał na dróżce, tylko na skraju szosy, z wyłączonymi światłami. Ponieważ Clarence Smith nie miał samochodu, wyłaniało się pytanie, czy aby nie znalazł sobie wspólnika.

Plotka głosiła, jakoby widziano go w dniu morderstwa wsiadającego do tramwaju relacji Peoria—Springfield, przez Lincoln. A także że wpisał się do książki gości w hotelu w Springfield i tej samej nocy był do niego międzymiastowy telefon. Ponieważ ludziom dano powód, by uwierzyli w coś tak ciekawego, przeto uwierzyli, chociaż w hotelu temu zaprzeczono, a osoba, która widziała, jak Smith wsiadał do tramwaju, nigdy się nie ujawniła. Nie mogła być również prawdą pogłoska o wielkiej sumie pieniędzy, jaką miał przy sobie w chwili zniknięcia, ponie­waż doliczono się wszystkiego, co otrzymał za sprzedaną dzierżawę.

Sprawa ta zawierała jeszcze pewien aspekt, który „Cou- rier” czuł się w obowiązku wziąć pod uwagę. Rok przed zabójstwem, na wiosnę , żona Lloyda Wilsona opuściła go, zabrała cztery córki, z których najmłodsza była jedenasto- miesięcznym niemowlęciem, i wyprowadziła się do miasta. Nie rozwiodła się z nim, tylko uzyskała legalną separację. Na mocy tego postanowienia musiał jej Wilson zapłacić dziewięć tysięcy dolarów, co w roku 1921 stanowiło masę pieniędzy. Nowy dom mojego ojca kosztował wszystkiego dwanaście tysięcy, łącznie z ziemią, na której go zbudowa­no. Rozliczenie się z żoną oznaczało chyba dla Lloyda Wilsona utratę wszystkich pieniędzy.

Nie wiem, jak wyglądała. Większość farmerek w jej wieku, w wyniku ciężkiej pracy i częstego rodzenia, zostaje sprowadzona do wspólnego mianownika, którym jest brak urody. Jak mniemam — tak mówiono, gdy byłem dziec­kiem — jak mniemam, to prawda w przypadku żony

Lloyda Wilsona i nieprawda, jeśli idzie o matkę Cletusa, ale to moje przekonanie jest bezpodstawne, a prawda po prostu taka, iż chociaż w historiach miłosnych tyle się mówi o piękności kobiety, namiętność obywa się bez niej. Pogląd Platona, jakoby pierwotnie kochankowie byli jedną osobą, jakoby oddzielono od siebie dwie części, które pragną się połączyć, jest równie dobrym wyjaśnieniem jak każde inne, wyjaśnieniem tego, czego umysł stojącego z boku nie może sobie nigdy przekonująco wytłumaczyć.

W gazecie wydrukowano imiona i wiek dzieci Wilsona. Prawdopodobnie wskutek zupełnego przypadku imion i wieku dzieci Clarence’a Smitha nie zamieszczono.

Matka Cletusa była sierotą, a wychowali ją ciotka i wuj, którzy mieszkali w mieście. Po odejściu od ojca Cletusa powróciła do domu, gdzie wyrosła. „Courier-Herald” podaje adres, zwróciłem się więc do kuzyna, ażeby spraw­dził, czy pod tym adresem jest dziś jakiś dom. Odpisał, że tak, że to jeden z szeregu drewnianych domów naprzeciw­ko wesołego miasteczka. Cokolwiek obskurny — pisał — pomalowany na biało i wygląda jak mnóstwo innych małych domów w mieście.

Do tego, co gazeta określa „ochłodzeniem stosunków”, doszło latem, po odejściu żony od Wilsona. „Rok temu — powiada „Courier-Herald” — nie było lepszych przyjaciół niż Wilson i Smith. Często razem bywali w mieście. Jeśli Smith kupował sobie cygaro, kupował także i dla Wilsona, który postępował identycznie. W dyskusjach razem prze­ciwstawiali się wszystkim, a ludzie często mówili o tym, jak serdecznymi są przyjaciółmi. Ci, którzy znali Smitha, uważają go za człowieka spokojnego i powściągliwego.” „Courier-Herald” zamieścił na pierwszej stronie jedyną jego fotografię, jaką kiedykolwiek widziałem, a także fotografię Lloyda Wilsona. Ponieważ to gazetowa re­produkcja, czerń i biel — czy raczej brąz i biel — są odwrócone. Mimo to obaj wyglądają na tyle podobnie, by

wzięto ich za braci. Bez wątpienia Kain i Abel kochali się na swój sposób; prawie równie mocno, a może jeszcze mocniej niż Dawid i Jonatan.

Wiele jest pytań, na które nie znajduję odpowiedzi, czytając owe stare gazety. Na przykład — od kogo matka Cletusa dowiedziała się o morderstwie? I po jakim czasie? I co się potem działo — czy wpadła w histerię na oczach dwóch swoich synów? I co z tym sześcioletnim dzieckiem, które poszło do obory, żeby zobaczyć, co zatrzymuje ojca tak długo? Czy wraz z bratem chłopczyk spoglądał przez koronkową firankę, kiedy psy gończe biegły z ujadaniem przez pola w pogoni za zabójcą ich ojca? Czy może gospodyni odciągnęła malców od okna? To była wieśniacz­ka, a takich widoków nie ogląda się codziennie. Przypusz­czalnie cała trójka wyglądała przez to okno, chyba że wcześniej przyjechała po chłopców ich matka.

W ciągu kilku dni wyszły na jaw nowe szczegóły: „Z wia­rygodnego źródła dowiadujemy się, że Wilson i pani Smith pisywali do siebie często od ostatniej tury rozwodu Smi­thów, a także w czasie gdy Smith płacił alimenty byłej żonie. Prawdopodobnie Smith znał ten domniemany fakt i rozmyślał nad sytuacją. Pani Smith, jak wieść głosi, lękała się byłego męża i chyba zakomunikowała Wilsonowi

o swojej obawie... Szeryf Ahrens sprowadził człowieka zatrudnionego kiedyś na farmie Smithów, który zeznawał w czasie procesu. Mężczyzna ten pracował w okolicy Coonsburg, miał tam stałe zajęcie, i nie widział Smitha od soboty wieczór tydzień temu, kiedy to wyszedł z łazienki miejscowego zakładu fryzjerskiego i ujrzał Smitha czekają­cego na ogolenie.” I tak dalej.

James Walker powiedział reporterowi z „Courier-Heral- da”, że któregoś dnia, krótko po tym, jak Smith opuścił farmę, a on ją przejął w dzierżawę, wyszedł z drewutni

i zobaczył Smitha stojącego na ganku. W tym czasie był zupełnie sam i ucieszył się, że ma z kim porozmawiać — dodał Walker. Kiedy Smith zapytał: „Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że się tu rozejrzę?”, odparł: „Oczywiś­cie, proszę się nie krępować” — jak każdy by powiedział w takich okolicznościach. Ale kiedy Smith powrócił znów za parę dni, spędził sporo czasu w oborze, a następnie chodził z szopy do szopy, Walker zaczął się niepokoić. Jeśli Smith coś zgubił, czemu nie mówi, co to było? Okazało się, że przeciwnie, to Walker coś zgubił — małe kowadło. Był przekonany, iż przywiózł je ze sobą, gdy się sprowadzał, i o ile wiedział, Clarence Smith nie miał możliwości, by je wynieść, ale też kowadło nie mogło sobie pójść samo.

James Walker napisał do żony i poprosił, aby natych­miast przyjechała; potem Clarence Smith już więcej się nie pokazał.

Następnego dnia po znalezieniu zegarka Walker znalazł w powoziku płaszcz Clarence’a Smitha. Zastępca szeryfa, przeszukując z latarką obory i zabudowania, widział płaszcz i sądził, że należy do nowego dzierżawcy. Otulony płaszczem i jakimiś powozowymi derkami dla ochrony przed chłodem, Clarence Smith noc poprzedzającą morder­stwo spędził na swojej własnej farmie, a rankiem skrył się za stogiem siana i czekał, aż pastwiskiem nadejdzie Lloyd Wilson z kołyszącą się latarnią.

Dziadek Cletusa, w wywiadzie udzielonym temu same­mu reporterowi, powiedział, że jeśli jego syn popełnił to morderstwo w chwili braku równowagi psychicznej spowo­dowanym zazdrością, to nie odnajdą go żywego; nie będzie chciał żyć.

Matka Cletusa, może za bardzo roztrzęsiona, aby zdo­być się na wspaniałomyślność, orzekła: „Nie wierzę w to, żeby się zabił. Myślę, że uciekł zgodnie ze swoimi wcze­śniejszymi planami.” Jakimi planami? Nie ma dowodów, by robił jakiekolwiek plany.

Walker z żoną — po części ze strachu, a po części dla umknięcia łowcom sensacji — przeprowadzili się do tym­czasowego mieszkania w mieście. Biuro szeryfa wciąż miało zajęcie z odbieraniem telefonów od ludzi, którzy chcieli się dowiedzieć, czy znaleziono Clarence’a Smitha. Większość z nich słyszała, jakoby się utopił w żwirowni. „Courier-Herald” miał z pewnym trudem ukręcić łeb także i tej pogłosce: „Zastępca szeryfa, William Duffy, który przeprowadził gruntowne oględziny żwirowni w dniu mor­derstwa, nie wierzy, by Smith czy ktokolwiek inny mógł się tam utopić. Ziemia wokół żwirowni rozmiękła z powodu odwilży. Brzeg po obu stronach jest stromy i ślady widniałyby wyraźnie. Na cyplu, gdzie można by nurkować z trampoliny, woda była płytka i człowiek musiałby brnąć przez mieliznę, nim dostałby się na głębinę. Okrążając żwirownię i szukając śladów w miękkiej glebie, pan Duffy absolutnie niczego nie znalazł.”

W piątek, trzeciego lutego, w piętnaście dni po od­nalezieniu Lloyda Wilsona opartego o przegrodę w oborze, wyłowiono inne ciało z dna żwirowni Deer Creek, gdzie znaleźć się nie mogło, według słów zastępcy szeryfa. Leżało twarzą do dołu na czerpaku pogłębiarki. Ojciec Cletusa, nie chcąc już żyć, strzelił sobie w głowę. Do prawego przegubu przywiązał sobie sznurowadłem rewolwer kalibru 38 z dwiema pustymi komorami. Z kieszeni płaszcza sterczała latarka. Szyję i talię okręcało pasmo spado­chronowego sznurka. Dopóki sznurek nie został zerwany przez czerpak pogłębiarki, utrzymywał ciało na dnie, przywiązane do czegoś ciężkiego. Przeszukując inne kiesze­nie, przedsiębiorca pogrzebowy odnalazł brzytwę, wciąż mocno zaplamioną na czerwono, zakrwawioną chusteczkę, łańcuszek od zegarka oraz kilka naboi do dubeltówki.

Podczas dochodzenia w sprawie przyczyn zgonu u koro- nera zeznawał jedynie szeryf oraz trzej mężczyźni pracujący

koło żwirowni. Sąd wydał następujący werdykt: „My, niżej podpisani przysięgli, stwierdzamy, iż śmierć Clarence’a C. Smitha nastąpiła w wyniku rany od kuli, zadanej sobie własnoręcznie, z zamiarem samobójstwa.” Nie próbowano ustalać motywów samobójstwa i nie wspomniano o mor­derstwie Lloyda Wilsona. Na końcowym przesłuchaniu w sprawie morderstwa werdykt brzmiał: „Śmierć w wyniku rany od kuli, zadanej przez nieznanego sprawcę.” Kilkaset osób usiłowało rzucić okiem na ciało Clarence’a Smitha leżące w przedsiębiorstwie pogrzebowym, ale zo­stali odprawieni z niczym. Ceremonia pogrzebowa odbyła się w domu jego ojca. „Nabożeństwo odprawił wielebny A. S. Hubbard, pastor Pierwszego Kościoła Baptystów. Stojący na podeście schodów męski kwartet wykonał wiązankę utworów. Trumnę ponieśli: Joseph McElhiney, John Holmes, Frank Mitchell i Roy Anderson. Rodzina otrzymała liczne kwiatowe wyrazy sympatii, a pogrzeb ten był jednym z największych, jakie się ostatnio odbyły w Lincoln.”

Nie pochowano ojca Cletusa na rozstajach, z kołkiem w sercu, tylko na cmentarzu razem ze wszystkimi. Następ­nego dnia po pogrzebie odnaleziono w żwirowni kolbę dubeltówki pływającą po wodzie. Na drugi dzień po południu czerpak pogłębiarki wydobył pozostałą część broni. W lufie tkwił wadliwy nabój. Kiedy dubeltówka zawiodła i nie wypaliła, nabój się zaklinował, a wyrzutnik go nie wypchnął. Tak oto, zamiast z dubeltówki, Lloyd Wilson został zabity z rewolweru.

Do biura szeryfa wezwano dziadka Cletusa, ażeby zidentyfikował broń; stwierdził, iż wiedział o tym, że jego syn miał dubeltówkę, ale nie potrafi jej opisać ani też nie przypomina sobie, czy widział broń pośród rzeczy przywie­zionych przez syna, kiedy ten przeprowadzał się z farmy. Wówczas szeryf spytał, czy synowie Clarence’a Smitha chodzili z nim na polowania. „Identyfikacji broni — cy­

tuję za „Courier-Heraldem” — dokonał najstarszy syn Clarence’a C. Smitha, rozpoznając znak producenta. Chło­piec ma rower tej samej marki.” Pomiędzy dniem, w któ­rym razem zeszliśmy z rusztowania i każdy poszedł swoją drogą, a chwilą gdy w biurze szeryfa skonfrontowano go z rozebraną na części bronią Cletus musiał przekroczyć granicę dzielącą dzieciństwo od dojrzałości, i chociaż odnoszono się doń jak do chłopca, już dłużej nim nie był.

Krótko po tym jego matka napisała do gospodyni Lloyda Wilsona, prosząc o zwrot fotografii, którą mu kiedyś dała. „Courier-Herald” wszedł w posiadanie tego listu i opublikował zeń jedno zdanie: „Jestem najnieszczęś­liwszą kobietą na świecie.”

UB.v i S

NA SZKOLNYM KORYTARZU

Pamiętam mgliście i połowicznie — nie ufam temu wspomnieniu — jak siedzę i wpatruję się w pustą ławkę szkolną Cletusa. Ktoś powiedział — chyba moja babcia — że przyjechała jego babka i zabrała go. To nie mogła być prawda; miał tylko jedną babkę, mieszkającą w tym samym mieście. Prawdopodobnie rzecz się miała tak, że matka wypisała go ze szkoły i kiedy opuściła Lincoln, on wyjechał razem z nią.

Nie zastanawiałem się, co też dokładnie kryje się pod relacją w popołudniowej gazecie, relacją o tym, jak to ojciec Cletusa oskarżył jego matkę o zażyłe stosunki z zamordowanym. Nie byłbym chyba w tym wieku na tyle naiwny, aby mniemać, iż oznaczało to tylko wzajemne przyjacielskie układy. Jeśli już w ogóle myślałem o tej sprawie, myślałem o uchu, którego nigdy nie odnaleziono. Wiedziałem, że to najstraszliwsza rzecz, jaka przydarzyła się Cletusowi, i będzie on nią na zawsze napiętnowany, ale nie próbowałem wejść w jego położenie ani nawet nie pomyślałem, iż powinienem może dowiedzieć się, gdzie Cletus mieszka, wsiąść na rower i pojechać do niego. Było to tak, jak gdyby ojciec strzelił i zabił również jego.

Cieśle, hydraulicy i elektrycy przestali w końcu wchodzić sobie wzajemnie w drogę i zostawili nowy dom wyłącznie malarzom. Wróciłem stamtąd w ubraniu poplamionym

*

mi

k V%B A'm>

* •*?."* *v

białą farbą i ojciec poprosił, żebym się nie pokazywał na Park Place, dopóki nie wyschnie farba na stolarce. Iryto­wał się na architekta i na siebie; gdyby betonowy fun­dament wpuszczono dwie lub trzy stopy głębiej w ziemię, nie trzeba byłoby wielu kosztownych ładunków czamo- ziemu, aby podnieść trawnik do wymaganego poziomu. W dniu przeprowadzki, na skutek przemęczenia, Grace upuściła butelkę jodyny, którą wstawiała do apteczki w łazience na piętrze, ta zaś spadła i rozbiła się w umywal­ce. Grace i ja spędziliśmy pierwszy wieczór w nowym domu na szorowaniu czegoś, co przypominało plamy krwi na lśniącej białej ścianie.

Dom był zbyt nowy, aby być wygodnym. Zupełnie jakby człowiek musiał spędzić wiele czasu z osobą, której za dobrze nie znał. Ponadto tęskniłem do tego stanu rzeczy, kiedy nie było jeszcze dachu, na surowych podłogach walały się porozrzucane wióry, pogięte gwoździe i kawałki drewna, a ja prawie, choć niezupełnie, wiedziałem, co z nimi zrobić. Teraz na podłodze nie leżało nic prócz dywanów i nie mogłem dokonywać odważnych wyczynów, ponieważ zrobiłyby się ślady na tapecie.

Mój ojciec zawsze był w środku tygodnia poza domem, braciszek spędzał po dwa, trzy dni z rzędu u babki, która go ubóstwiała, tak więc Grace i ja często zostawaliśmy razem sami. Ludzie mieszkający w domach na tej ulicy byli albo spokrewnieni z Grace, albo blisko zaprzyjaźnieni. Odwiedzali się wciąż w domach jak dzień długi, a kilka razy w tygodniu zasiadali po południu do brydżowych stolików. Tasując i przetasowując po mistrzowsku karty, zabierali się do dzieła. To znaczy, do licytacji. Jeszcze jej nie wyrugował zapis międzynarodowy. Pewnego razu, zaglądając Grace przez ramię, widziałem, jak zrobiła wielkiego szlema w treflach, z dziewiątką jako najstarszą z kart atutowych. Kobiety pogodnie kontrowały i rekon- trowały wzajemnie swoje odzywki, nie gubiąc się nigdy

* t 4*** * ■Jtek*

w zawiłościach jakiejś plotki, a ta, co sumowała punkty, potrafiła jeszcze wyrażać, wraz z innymi, ubolewanie nad pewną nową powieścią, na którą wszystkie zapisały się w bibliotece.

Chłopcy zaczynali stopniowo wkładać długie spodnie w czternastym roku życia, a ponieważ jeszcze do tego wieku nie dorosłem, nosiłem wciąż spodnie ze sztruksu, zapinane pod kolanami. Kiedy nie mogłem się oderwać od Opowieści o dwóch miastach, kładłem swoje długie czarne pończochy z bawełny pod drzwiami sypialni, ażeby ojciec nie dojrzał szczeliny światła, nie wszedł i nie kazał mi iść spać. Miałem w swoim pokoju, na biurku, przy którym się uczyłem, jednokanałowe radio. Powyżej, na ścianie, wisiała mapa Ameryki Północnej, gdzie kolorowymi pinezkami oznaczałem stacje, jakie udało mi się złapać. Pinezka, która sprawiała mi największą radość, tkwiła w Hawanie na Kubie; usłyszałem ją tylko raz. Uszy bolały mnie od słuchawek i całą zimę marzłem w nogi. Mój pokój znaj­dował się w północno-zachodnim narożniku domu, a regu­latory przepływu gorącego powietrza nie spełniały oczeki­wań. Pewnego razu zdarzyło się coś tak dziwnego, że nie dawało mi spokoju. Usłyszałem, jak Eggy Rinehart, dwie przecznice dalej, wołał do telefonu swoją matkę. Odbiornik radiowy wyłapał jego głos z powietrza, ale w jaki sposób? Z drutów telefonicznych? Nikt nie umiał mi tego powie­dzieć.

Kiedy wracałem do domu ze zbiórki skautów, antena na dachu ledwie majaczyła na tle gwiazd. Przed wejściem do domu schodziłem z frontowej ścieżki i zaglądałem przez jasną szczelinę między zamkniętą okiennicą a parapetem w oknie bawialni. Chciałem się upewnić, czy ojciec i Grace nie urządzają „przyjęcia”. Słowo to uległo ponurej meta­morfozie. Pierwotnie oznaczało lody w foremkach i inne dzieci przybywające z prezentami dla mnie, lub też — jeżeli było to przyjęcie dla dorosłych — najlepszy płócienny

obrus, wizytówki, papierowe kubeczki pełne orzeszków i cięte kwiaty z cieplarni dla ozdoby stołu. No i więcej łyżek i widelców niż zazwyczaj. W czasach prohibicji słowo to zaczęło oznaczać, że ludzie się zbierają, aby wypić. Plotki sprawiały, że brzmiało to gorzej, niż wyglądało; istniały przecież ograniczenia. Nie wiedziałem wszakże jakie i dla­tego zakładałem, że nie ma żadnych, a jeśli owe „przyjęcia” niezupełnie zmieniały się w orgie, to i tak stawiałem je na tej samej płaszczyźnie. Wśród przyjaciółek Grace była przystojna kruczowłosa kobieta owdowiała od paru lat oraz zabawna niezamężna osóbka, która pracowała w ban­ku. Obie często do nas przychodziły i ojciec robił żartob­liwe aluzje, iż należą do jego haremu. Wiedziałem, że naprawdę tak nie było, ale co miałem myśleć, kiedy słyszałem, jak śmieją się z Lois, która poszła na górę, całkiem się rozebrała (ludzie nie robili takich rzeczy na przyjęciach wydawanych przez matkę), zeszła na dół owinięta w ręcznik kąpielowy, po czym odtańczyła gorzał- kę-kucaikę? Tak czy owak, nie miałem ochoty natknąć się niespodziewanie na coś w tym rodzaju, dlatego też za­glądałem, zanim wszedłem do domu.

Po niedługim czasie wszystko to, co dzisiaj uważam raczej za radosny tryb życia, skończyło się. Po prostu tak się owe czasy uzewnętrzniały, podobne rozrywki nie były wcale odbiciem prawdziwej osobowości rodziców. Ustat­kowali się i jęli wieść mniej więcej zwyczajne, spokojne życie, jak większość par małżeńskich.

Grace potrafiła gwizdać jak nikt na świecie i zachowa­łem żywo w pamięci jej interpretację: „Niech żyje serce, co dla mnie drży, wierne jak gwiazda daleka. / Niech żyje dzień, gdy moją chce być. Niech żyje dziewczę, co cze­ka” — podczas gdy tyłem schodziła ze schodów ze ścierką do kurzu. Przypomina to stop-klatkę ze starego filmu niemego. Grace nigdy nie dociera po tych schodach na sam dół. W ciągu owych dziesięciu lat do czasu, kiedym się już

na dobre wyniósł, nigdy nie była wobec mnie niecierpliwa, a i ja chyba się nie zachowałem niegrzecznie. W naszym domu było tyle opanowania, że starczyłoby tego dla sześciu rodzin. W odróżnieniu od niedobrej macochy z baśni Grace miała delikatną naturę i nie znosiła najmniejszej sprzeczki. I nie leżało w jej zamiarach zmagać się ze mną, niczym Jakub z aniołem, dopóki nie przestanę być wiemy zmarłej, a zaakceptuję ją jako matkę. Przeciwnie, wybrała rolę pośredniczki. Kiedy mój starszy brat wybierał się w sobotę wieczorem na randkę i chciał, żeby mu ojciec pozwolił wziąć samochód, zjednywał ją sobie do pomocy i wychodził z domu z kluczykami w kieszeni.

Dokładnie naprzeciwko nas, po drugiej stronie ulicy, mieszkała matka Grace z synem Tedem, wówczas kawale­rem. Pani McGrath była majestatyczną, życzliwą starszą panią, ogromnie szanowaną przez swoje dzieci. Bracia Grace, jowialni, nadzwyczaj dobrze ułożeni ludzie, wspól­nie, od podstaw rozkręcili interes — zajmowali się pias­kiem i żwirem — i odnieśli sukces. Uwielbiali opowiadać zabawne historyjki i gdzie tylko się razem pojawiali, tam słychać było śmiech. Wprawiali mnie też w zakłopotanie, traktując jak prawdziwego krewniaka. Nie stawiałem im oporu większego, niż nakazywała przezorność.

W owej nie dość dobrze ogrzanej sypialni w północno- -zachodnim narożniku domu na Park Place zaskoczyły mnie pierwsze oznaki przyjemności, której początkowo nie potrafiłem w żaden sposób powiązać z moim własnym ciałem, choć to właśnie ono stanowiło jej źródło. Nie wiązały się z tym żadne wyobrażenia, żadna postać, nic prócz czysto fizycznego doznania. Było to tak, jak gdybym odkrył sposób na śpiewanie bez użycia gardła. Wpadłem na to przypadkowo i nie przeszło mi nawet przez myśl, iżby ktokolwiek prócz mnie mógł tego kiedykolwiek doświad­

czać. Stąd też nie kojarzyłem owych rozdzierająco rozkosz­nych doznań z aktem morderstwa, który usunął Cletusa Smitha z Lincoln, ani też z tym, co robili z przyjemnością inni mężczyźni i kobiety, pod warunkiem, że byli małżeń­stwem. Ani nawet z tym, o czym rozmawiali starsi chłopcy w szkolnej szatni. Była to prawie bierna, całkowicie osobista namiętność, która sprawiła, iż zmieniłem się w dwóch chłopców; jeden z nich chodził do gimnazjum, sumiennie oddawał prace domowe, próbował dostać się do chóru i klubu dyskusyjnego, a po szkole zostawał, żeby porozmawiać z nauczycielem algebry. Drugi chłopiec mie­wał zmienne humory, był owładnięty poczuciem winy, a co się tyczy innych ludzi, to pragnął jedynie ich nieobecno&u.

Kiedy leżałem w łóżku przy zgaszonym świetle, dwaj chłopcy zlewali się w jednego i rozmyślałem o antenie na dachu, o tym, że zimne powietrze ponad domem pełne jest nieznajomych głosów i muzyki tanecznej z radiostacji w śródmieściu, z radiostacji w Springfield, Peorii, Blooming­ton, Danville, Chicago i Kansas City. W college’u przeczy­tałem po raz pierwszy Burzę Szekspira i natychmiast sobie przypomniałem, co działo się w domu na Park Place.

Mój ojciec otrzymał awans, co oznaczało, że będzie pracował w Chicago w biurze towarzystwa ubezpieczeń przeciwpożarowych i wracał co wieczór do domu, jak inni mężczyźni. W tym wieku nie miał już ochoty podróżować z jednego małego miasta do drugiego i być zdany na łaskę i niełaskę kolejowego rozkładu jazdy. Miał też ambicję i odczuwał wdzięczność, że go potrzebują. Macocha nie mogła znieść myśli o wyjeździe z Lincoln, o pozostawieniu rodziny i przyjaciół. Co wieczór płakała w czasie rozmów, które prowadziła z ojcem za zamkniętymi drzwiami ich pokoju. Po kilku latach mogła powiedzieć, że woli miesz-

kac w Chicago, ale już nigdy nie była tak niefrasobliwa jak przed opuszczeniem Lincoln.

Przeprowadzka do Chicago wypadła w marcu, ale ja zostałem dłużej, aby zakończyć rok szkolny. Wzięła mnie do siebie pani McGrath. W domu jej były tylko dwie sypialnie, toteż przez trzy miesiące brat Grace, Ted, sypiał ze mną w jednym pokoju, na podwójnym łożu z bal­dachimem. Myślałby kto, że towarzystwo ucznia było jedyną rzeczą, jakiej mu w jego spokojnym życiu brakowa­ło. Wieczorem zdejmował swój tupecik i wieszał go na baldachimowym słupku, i kiedyśmy się rozbierali, wy­głaszał swoje ulubione sentencje, w rodzaju: „Małżeństwo leczy dziewczyny z chichotów” albo „Nie można rozzłościć cifowieka, dając mu pieniądze” czy też „Małe jest piękne”. Rankiem przed pójściem do szkoły tłoczyliśmy się całą trójką w kąciku śniadaniowym poza kuchnią i jedliśmy gryczane placki z syropem klonowym. Trwałem w przeko­naniu, iż sprawiam im masę kłopotów, ale przypuszczam, że w istocie wcale tak nie było.

Kiedy przyszedł czas, abym wyjechał do Chicago, Ted i jeszcze jeden z braci Grace zawieźli mnie tam, za­trzymując się po drodze na inspekcję żwirowni w Joliet. W Chicago wpisali się na listę gości hotelu La Salle i zjedliśmy obiad. Kiedy stałem gapiąc się na kasetonowy sufit, jakiego nigdy przedtem nie widziałem, wetknęli mi do kieszeni plik dziesięciodolarowych banknotów. Nie wie­działem, czy będę w porządku biorąc pieniądze, czy też nie, usiłowałem więc nie wziąć, ale zapewnili mnie, że to najzupełniej w porządku, że mój ojciec nie będzie miał nic przeciwko temu, no i w końcu przyjąłem połowę z tego, co mi dawali. Spodziewałem się jazdy koleją nadziemną, oni jednak wzięli taksówkę, którą przejechaliśmy całą drogę z Loop do Rogers Park, żebym mógł obejrzeć miasto. Kiedy wyglądałem oknem na Sheridan Road, bracia Grace patrzyli na mnie i byli tak uradowani tym, że robią mi

przyjemność, iż pękło ostatnie ogniwo sprzeciwu: zdałem sobie sprawę nie tylko z ich całkowitej wspaniałomyślności, lecz także z tego, że wspaniałomyślność może być przyjem­nością największą na świecie.

Teraz naszym domem było mieszkanie na pierwszym piętrze dwupiętrowego budynku z cegły. Kamienica stała w odległości jednej przecznicy na zachód od Sheridan Road, w spokojnym sąsiedztwie, a miejsce, gdzieśmy mieszkali, dzielił od jeziora Michigan tylko kawałek drogi spacerkiem. Znajdowało się tam jeszcze mnóstwo dużych, staromodnych domów jednorodzinnych z frontowymi we­randami, otoczonych drzewami i trawnikami; wyglądało to bardzo swojsko. Ojciec znalazł dla mnie w swoim biurze zajęcie na stanowisku archiwisty, a zatem razem jeździliś­my kolejką do pracy. Wieczorem na chodniku zbierały sę zazwyczaj grupki chłopców z rowerami, a ja mijałem ich z zaschniętymi ustami i oczami utkwionymi w odległy punkt ulicy. Przeważnie szedłem aż do jeziora, gdzie siedziałem na stercie kamieni i spoglądałem w wodę. Tak było przez większą część lata, aż pewnego wieczoru za­grodziło mi drogę koło rowerowe. Siedzący na rowerze chłopiec spytał, czy jestem Żydem. Nie był to antysemi­tyzm, po prostu ciekawość. Krąg się rozwarł i przyjął mnie do środka. To znaczy, mogłem sobie z nimi stać i nikt nie zgłaszał sprzeciwów.

Po Święcie Pracy zacząłem chodzić do szkoły. W gim­nazjum miejskim na trzy tysiące uczniów, gdzie tak wiele działo się po lekcjach — próby zespołu, szermierka, Klub Filatelistów, Klub Historyków, Klub Języka Francuskiego, Aktorzy, Orkiestra, Klub Fotograficzny, Klub Szachów i Szachownicy, Towarzystwo Architektoniczne i tak dalej — ktoś, kto nie radził sobie ze sportem, nie musiał od razu się stać przedmiotem drwiny. Kiedyś, podczas lekcji gimnas­tyki na boisku, gdy piłka futbolowa przyleciała do mnie, zdołałem ją utrzymać. Było to długo po tym, jak klasa

przestała się spodziewać, że cokolwiek złapię, zapanowała więc ogólna radość i niedowierzanie. Ale nigdy mnie nie tyranizowano. Akceptowano mnie dla mnie samego. To nie było w końcu jakieś małe miasteczko, lecz wielkie miasto, i do tej szkoły nie chodził nikt, kogo by nie akceptowano.

Budynek szkolny, zbudowany z szarego kamienia, był ogromny, dziesięć razy większy od tego starego, przepeł­nionego gimnazjum z żółtej cegły w Lincoln, a sale lekcyjne, do których musiałem chodzić, dzieliła czasem spora odległość. Pewnego dnia, mniej więcej podczas pierwszego tygodnia szkoły, kiedy podążałem spiesznie korytarzem, na którego ścianach wisiały rzędem metalowe szafki, ujrzałem, że w moją stronę idzie Cletus Smith. Było to tak, jak gdyby zmartwychwstał. Nie odezwał się. Ja też się nie odezwałem. Szliśmy sobie po prostu dalej, dopóki- śmy się nie minęli. Potem zaś nie było sposobu, żeby się odezwać.

Czemu z nim nie porozmawiałem? Chyba dlatego, że tak mnie to zaskoczyło. A także dlatego, iż nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedziałem, jak okazać grzeczność w ta­kich okolicznościach. Nie mogłem przecież rzucić: „Przy­kro mi z powodu tego morderstwa i w ogóle.” W trage­diach greckich Chór nigdy nie usiłuje pocieszać naiwnego widza, lecz przeciwnie — pozostaje wiemy niedwuznacz­nym ogólnikom i boleje nad losem rodzaju ludzkiego, którego pomyłką jest przede wszystkim to, iż przyszedł na świat.

Gdybym był starszym panem, jak teraz, po prostu zawołałbym go po imieniu. Albo potrząsnąłbym głową ze smutkiem i rzekł: „Wiem, wiem...” Ale czy byłoby to choć trochę lepsze? Nie byłem starszym panem, psy gończe nigdy nie tropiły mojego ojca, nie wiedziałem także (skąd to w ogóle można wiedzieć? Jak często coś takiego przytrafia się trzynastoletniemu chłopcu?), przez co on już

przeszedł. Podobnie ktoś, komu drzwiczki samochodu nie przytrzasnęły palców, nie wie, jak to jest.

Znajduje się od czasu do czasu chłopców wiszących na krokwiach albo zastrzelonych z dubeltówki, która, jak wszyscy sądzą, wypaliła przypadkowo. Dziwne, że zdarza się to tak rzadko.

Teraz uważam... sądzę, że gdybym zawrócił i poszedł z nim kawałek nic nie mówiąc, być może postąpiłbym właściwie. Ale to teraz tak myślę. Trzeba było, aby upłynęły te wszystkie lata, żebym taką reakcję przynaj­mniej sobie wyobraził, a wówczas... klasa matematyczna znajdowała się na pierwszym piętrze, w zupełnie innym końcu budynku, i miałem akurat tyle czasu, aby tam dotrzeć, zanim zabrzmi dzwonek.

POCZUCIE WŁASNOŚCI

Zanim skończyłem sześć lat, ojciec mój trzymał konia i powóz i w gorące wieczory lipca opuszczaliśmy dom przy Dziewiątej Ulicy, udając się dla ochłody na przejażdżkę. Czasami zapraszaliśmy mieszkające po sąsiedzku małżeń­stwo, żeby pojechali z nami. Mój brat siedział na przednim siedzeniu, między ojcem i doktorem Donaldem, ja zaś na tylnym, między panią Donald i matką. Pies — chociaż krzyczeliśny wszyscy: „Idź do domu!” — biegł także, truchtając z wywieszonym językiem między kołami po­wozu.

Bez względu na to, którą ulicę wybierał ojciec, aby nią wyjechać z miasta, gdy tylko znajdowaliśny się na wsi, krajobraz stawał się wszędzie prawie jednakowy. Zaorane pola albo pastwiska, aż po kres horyzontu. Rosły tam drzewa, pod którymi bydło przystawało podczas dziennego skwaru, a pole od pola oddzielały morwowe żywopłoty, pełne gnieżdżących się ptaków.

Rozmowa na przednim siedzeniu toczyła się wokół tego, co rosło po obu stronach drogi: kukurydzy, pszenicy, żyta, owsa, lucerny. Kobiety, ślepe na owo zielone bogactwo, mówiły o szyciu i „recepturach” — takim to słowem określały przepisy kulinarne. Byłem w wieku, kiedy wszyst­ko, na co patrzyłem, brałem za coś innego, toteż gdyśmy mijali rząd skrzynek pocztowych, odwracałem się i spo­

glądałem za siebie. Przypominały mi długonogie brodźce, chociaż znajdowaliśmy się w znacznej odległości od czego­kolwiek, co można by nazwać zbiornikiem wodnym.

Doktor Donald miał farmę w pobliżu Mason City. Osiemdziesięcioakrową farmę, którą mógłby odziedziczyć mój ojciec, dziadkowie sprzedali, czego żadną miarą nie potrafił odżałować. Żyjąc rozważnie i odkładając połowę pensji, zdołał kupić farmę, ale położoną trochę za daleko, by jeździć tam konnym powozem, a ponieważ nie mógł patrzeć na własną ziemię, czego niewątpliwie pragnął, cieszył się spoglądając na ziemię innych ludzi. Ruchem bata kierował uwagę doktora Donalda ku obszernej, dobrze pobudowanej oborze i obydwaj wpadali w zachwyt. Ja zaś, będąc z natury domatorem, patrzyłem na domy. Jakże były nieprzytulne w porównaniu z naszym domem w mieście. Bez wielkich cienistych drzew, ganków od frontu, gdzie można by posiedzieć, sąsiadów wzdłuż całej ulicy. Jeżeli już się widziało kwiaty, to najwyżej zakurzone malwy albo też nasturcje rosnące w blaszanej miednicy ustawionej na jakimś pniaku.

Przypuśćmy, że byliśmy jeszcze mali, i Cletus przyjechał, aby spędzić ze mną dzień. Wszędzie łaziłby za nami pies. A w stajni stałby koń, wysoki powóz o czerwonych kołach, leżało siano, worki owsa i tak dalej. Lecz później odkryłby, że ja nigdy nie zaprzęgałem konia do powozu i że nie moglibyśmy jeździć na oklep, by zaganiać krowy, bo i nie było krów. Dom mieliśmy o wiele większy i wygodniejszy niż jego i na tylnym podwórku piętrzyła się góra piasku, ale czymże jest góra piasku w porównaniu ze stajnią, oborą, szopami, spichrzami na kukurydzę, kurnikiem, ziemianką, studnią, wiatrakiem, żłobem dla konia i glinian­ką, gdzie można pływać? Żyły w mieście kardynały, sójki, tanagry i wilgi, ale tam była lamentująca gołębica, wiecznie dopytująca się prze-p i ó r k a?, hukająca sowa i lelek.

Mój ojciec sprzedał konia i powóz, a także zburzył

i HI I I I >

stajnię i zbudował garaż, do którego wstawił nowego, siedmioosobowego chalmersa, mogliśmy więc jeździć sa­mochodem do Mt. Pułaski, gdzie leżała jego farma. Snując się za ojcem jak cień, uświadomiłem sobie wówczas, że jej bogactwo, choć niewidoczne, płynie ze sposobu, w jaki rozchodzą się zapachy: wysuszonego drewna, rdzewieją­cych maszyn rolniczych, kupy nawozu, wybiegu dla świń, krwawnika i szczypioru, niegaszonego wapna z szopy; wiosną — ustępującego z ziemi mrozu, latem — skoszone­go siana leżącego na polach. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, bardzo wątpię, czy Cletus byłby się chętnie zamienił ze mną miejscami.

Czarna urodzajna rola w okręgu Logan należała — i o ile wiem, należy nadal — do ludzi, których przodkowie przybyli z Kentucky, Indiany czy Ohio, wioząc ze sobą ledwie tyle dobytku, ile mogli pomieścić w chybotliwych krytych wozach. Brali w posiadanie tyle ziemi, na ile mieli ochotę, i oczyszczali ją nieśpiesznie, każdego roku prze­znaczając pod uprawę parę akrów więcej. Ich dzieci i wnuki, urodzone na tej ziemi, czuły się już zadomowione. Ich prawnuki albo sprzedawały ojcowiznę, albo wynaj­mowały kogoś, kto ją dla nich uprawiał. Mieszkając wcale wygodnie w mieście, w dużych, starych, oddalonych od ulicy domach, mieli oko na wszystko, co działo się tam na wsi, a kiedy zbiory odwieziono już do elewatora zbożowe­go, pobierali, jak było w zwyczaju, połowę zysków. Nie uważali dzierżawcy za równego sobie — nie bardziej niż cieślę, kamieniarza czy murarza. Mogli natomiast akcep­tować — i akceptowali — farmera, który był właścicielem uprawianej przez siebie ziemi. Kiedy się bawiłem z Cletu- sem, nie pojawiała się kwestia pozycji społecznej. Nie pojawiała się też na szkolnym boisku. Było to coś, co spadało na ludzi, z chwilą gdy stawali się starsi. Nazwiska na skrzynkach pocztowych, które przyciągały moją uwagę, gdy byłem mały, wystarczająco dowodziły, iż dzierżawcy

eigyg

pochodzili z tego samego pnia co ludzie z miasta, trak­tujący ich z góry na gruncie towarzyskim. Być może ich przodkowie przybyli wraz z późniejszą falą imigracji z Eu­ropy i odkryli, że nie ma już obfitości ziemi po dolarze i dwadzieścia pięć centów za akr. Czy też mogło ich złamać jakieś nieszczęście rodzinne. Albo po prostu brakowało im talentu, by coś w życiu osiągnąć.

Łatwo było rozpoznać dzierżawców i ich rodziny prze­chadzające się w sobotni wieczór po placu przed sądem. Widzieliśmy, że nie czują się w mieście swobodnie i że dla dodania sobie odwagi trzymają się razem. Kobiety nie nosiły ubrań twarzowych, już raczej trwałe, które starczały na długo. Karki mężczyzn miały barwę mahoniu i głębokie bruzdy. Wielkie dłonie wyglądały na obrzmiałe i znie­kształcone, a czasem brakowało im paru palców. Po­chylone z goryczą plecy być może sobie wymyśliłem, ponieważ sam nie chciałbym uprawiać ziemi i nie być jej właścicielem. Bardzo prawdopodobne, że i oni nie chcieli, ale farmerstwo mieli we krwi i nie bawiłoby ich sprzedawa­nie nieruchomości albo dodawanie kolumn liczb w banku.

Siódmego dnia odpoczywali; oznaczało to, iż wkładali lepsze ubrania, ponownie zaprzęgali konia i jechali do jakiegoś wiejskiego kościoła, tam zaś siadali w twardych ławkach o prostych oparciach i wpatrywali się biernie w pastora, jak chodził przed nimi tam i z powrotem, obmyślając nowe sposoby przekonania ich, że pogrążeni są w grzechu.

Gdybym wiedział, gdzie jest Cletus Smith w tej właśnie chwili, poszedłbym i wytłumaczył się. Albo bym próbował. Możliwe jednak, i bardziej niż prawdopodobne, że musiał­bym także wyjaśniać, kim jestem. A zarazem on mógłby wcale nie pamiętać o tej chwili, która mnie przez te wszystkie lata dręczyła. Przeżył rzeczy o wiele gorsze.

|«|

W'*

Mogłoby się okazać, iż wysilałem się ze względu na samego siebie, nie na niego.

Nie wiem. gdzie on jest. Mało prawdopodobne, że gdzieś na siebie wpadniemy albo żebyśmy się wzajemnie rozpo­znali. gdyby tak się stało. Może Cletus nawet nie żyje.

Wyjąwszy wpływ przypadku, jedyna sposobność nawią­zania z nim kontaktu leży chyba nie w teraźniejszości, a w przeszłości — w tym, że spróbuję zrekonstruować zeznanie, do którego złożenia nigdy nie został powołany. Niczym nie poparte słowa świadka obecnego jedynie w wyobraźni zignorowano by w sądzie, wszelako złożone pod przysięgą zeznania świadka naocznego, jak tyle razy mieliśmy okazję się przekonać, również nie są godne zaufania. Jeżeli którakolwiek część poniższej mieszaniny prawdy i fikcji wyda się czytelnikowi szczególnie nie- przekonywająca, pozwalam mu na to nie zważać. Rad byłbym trzymać się faktów, gdyby takowe istniały.

Czytelnik będzie musiał wytężyć w pewnym stopniu wyobraźnię. Musi sobie wyobrazić talię zakrytych kart, rozrzuconych po stole, a następnie odwrócić jedną, tyle że to nie ósemka kier czy walet karo, a zupełnie zwyczajny kwadrans wyjęty z przeszłego życia Cletusa. Ale najpierw muszę wymyślić sukę, co nie wymaga wielkiego kuglar- stwa; skoro trzymano bydło, musiał być jakiś pies, który by pomagał je zaganiać. W owym czasie — nie wiem, jak teraz — psy farmerskie były zazwyczaj skrzyżowaniem collie i owczarka angielskiego. Siłę przyciągania między psami i dorastającymi chłopcami można przyjąć, jak mniemam, za fakt sam przez się zrozumiały. W rodzinie nie ma żadnych widocznych oznak kłopotów. Obie farmy położone są po prawej stronie nowej szosy i mają wspólną linię graniczną. Dom Wilsona, wraz z oborami i szopami, stoi tuż przy szosie i bliżej z niego do miasta o jedną ósmą mili. Chcąc dostać się tam, gdzie mieszka Cletus, trzeba

przejechać wąską ścieżkę z furtkami na obu krańcach. Kiedy zbliża się pora powrotu Cletusa ze szkoły, suka przeciska się pod bramkami i biegnie truchtem drogą do skrzynek pocztowych; gdzie sadowi się w miejscu, które sama sobie ugniotła w wysokiej trawie, z pyskiem spoczy­wającym na łapach. Skrzynki pocztowe, niby brodźce, trwają również na stanowisku.

W ciągu tych paru lat, odkąd ojciec pozbył się konia i powozu, zaszła zmiana w krajobrazie. Obecnie przypomi­na on stołowy blat; drzewa przeważnie wycięto, żywopłoty wyrwano z korzeniami na rzecz drutu kolczastego — w re­zultacie daje to więcej ziemi pod uprawę, więcej pieniędzy w banku, ale i całkowite obnażenie terenu. Każdy może zobaczyć to, co dawniej dostępne było oczom jastrzębia, zataczającego powolne kręgi.

Ilekroć przejeżdża wóz farmerski czy też ford model T, suka odprowadza go wzrokiem, ale głowy nie podnosi. Spodziewa się chłopca na rowerze.

Farmerzy-dzierżawcy noszący nazwiska wypisane na skrzynkach pocztowych, pod którymi leży suka oczekując Cletusa powracającego ze szkoły, stosują we własnym życiu słowa Pisma tak dalece, jak tylko potrafią. Łącznie z przykazaniem „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. W mieście przeważnie trzymają się razem, ponieważ nie wyobrażają sobie takiej sytuacji, w jakiej ludzie widywani w sklepach i na chodnikach (którzy zdają się ich nie dostrzegać) mogliby potrzebować ich pomocy. Na wsi dzieje się inaczej.

Rower jest jaskrawoniebieski i należy do Cletusa dopie­ro od trzech miesięcy. Kiedy ujrzał go po raz pierwszy obok choinki, serce prawie przestało mu bić. W deszczowe dni raczej chodzi do szkoły pieszo, niżby miał dopuścić, by rower zniszczył się i zardzewiał, jak inne rowery na drewnianym stojaku przy jednoklasowym budynku szkol­nym. Pedałuje, jakby życie od tego zależało, po końcowym

odcinku drogi, a obok biegnie susami pies. Ten za każdym razem czeka, aż Cletus zamknie bramkę, a następnie kłusuje z powagą przodem, jak gdyby chłopiec nie mógł sam trafić do domu. Kury grzebiące w ziemi wyniszczyły trawę na podwórzu, domowi przydałoby się malowanie, ale dach nie przecieka, a obory jeszcze się nie walą. Suka podąża za Cletusem na werandę, wszędzie pozostawiając kształtne ślady. Obserwuje z podniesionym łbem, jak chłopiec kładzie przy drzwiach podręczniki i schyla się, by rozwiązać sznurowadła. Ich głowy są teraz na tej samej wysokości. Pierzasty ogon merda zachęcająco. Cletus po­chyla się tak, że suka czuje jego oddech, a on, czując jej oddech, marszczy z niesmakiem nos:

Fuj! Coś ty jadła? Zdechłe ryby? — Oczywiście, jakąś padlinę.

Trudno powiedzieć, jak długo pozwoliłaby mu tak patrzeć w swoje oczy barwy agatu. Prawdopodobnie po wsze czasy. Ofiarowała mu siebie w darze i nic, co chłopiec robi czy też czego nie robi, nie zmusi jej do odebrania tego daru.

Dobry pies — mówi Cletus i zdejmuje buty. Suka nie jest na tyle głupia, żeby próbować zakradać się chyłkiem do kuchni wraz z nim, ale to nie znaczy, że lubi pozostawać na dworze. Swój długi, ostry, wrażliwy nos cofa o cal akurat w porę, by drzwi się zamknęły. Potem cichutko skomli, żeby jednak dał się ubłagać.

Zajrzyjmy do kuchni, dokąd psu nie wolno wchodzić. Zaparowane okna. Blaty cynkowe, które utraciły połysk. Blaty drewniane, wyszorowane tak, że przypominają ak­samit. Kuchenny piec, obok wiadra wody przygotowanej do napełnienia zbiornika, jak tylko się opróżni. Czajnik. Biały emaliowany dzbanek do kawy. Na ścianie blaszane pudełko z zapałkami. Skrzynka na drwa, zlew, grzebień wiszący na sznurku, ręcznik na wałku. Lampa naftowa z białym szklanym kloszem. Wytłaczany kalendarz. Ku­

chenne krzesła, niektóre mają porysowane siedzenia. Popę­kana cerata na stole. Zapach szarego mydła. Dla kogoś z zewnątrz wygląda to jak każda inna kuchnia farmerska w promieniu stu mil, ale żadna z nich nie oczekiwałaby w absolutnej ciszy Cletusa wracającego ze szkoły ani nie sprawiała wrażenia, jakby z całego serca pragnęła, żeby wszedł do środka z zimnego podwórza.

Kiedy Cletus przystaje przy ogrodzeniu pastwiska, pod­chodzi stary biały koń roboczy; spodziewa się kostki cukru i może ma nadzieję, iż jest kochany. W każdym razie Cletus go kocha. I zaganiając krowy, woli jeździć na nim niż na którymś z innych koni. A jeśli musi się wypłakać, robi to z czołem opartym o jedwabistą końską szyję.

W ciągu dnia niebo przypomina miskę odwróconą do góry dnem ponad prerią. W jasne noce czasem jest przyprószone gwiazdami.

W drodze ze szkoły do domu Cletus często widuje na dworze, przy sznurze do bielizny, panią Wilson z dwoma chłopczykami. Ryzykując upadek, unosi obie dłonie ponad kierownicę i macha im, a oni jemu.

Nieprzypadkowo Cletus często siada w powoziku Wil­sonów, gdy obie rodziny wyruszają razem do kościoła albo czwartego lipca do miasta, popatrzeć na sztuczne ognie. To jego druga rodzina. Kiedy matka wysyła go do Wilsonów, ponieważ właśnie spostrzegła, że zabrakło jej wanilii czy ziela angielskiego, można się spodziewać, że pani Wilson odkroi kromkę z bochenka tylko co wyjętego z pieca, posmaruje masłem i dżemem i da Cletusowi. Chociaż on i bez tego ją lubi; lubi ją, bo jest zawsze taka sama.

Gdy nadeszła pora, by poszedł do szkoły, córki Wilsona przeprowadziły go przez pola na skróty do drugiej drogi i do szkolnego budynku, a Hazel musiała powiedzieć nauczycielce, jak on się nazywa. W obecności tych wszyst­kich nieznajomych chłopców i dziewczynek, gapiących się na niego, nie potrafił wykrztusić słowa. Nauczycielka była

młoda i ładna i pokazała mu, jak się trzyma kolorową kredkę.

Ilekroć Cletus chce się czegoś nauczyć, a nie ma w po­bliżu ojca. żeby mu pokazał, biegnie poszukać pana Wilsona. Który nie traci cierpliwości, jeżeli Cletus nie daje rady prawidłowo tego uchwycić za pierwszym razem. Kiedy pan Wilson oznajmia ojcu: — Dziś rano widziałem, jak drogę przebiegał bażant, chyba nie chcesz przepuścić okazji zapolowania po południu — rozumie się samo przez się, że Cletus pójdzie z nimi, o ile nie ma tego dnia szkoły. Jego matka obawiała się i chciała, by syn zaczekał, aż będzie trochę starszy, ale pan Wilson powiedział: — Lepiej dla niego, żeby nauczył się teraz, gdy nie ma wielu innych spraw na głowie... Chodź, chłopcze. Tak to trzymaj. Kolbę oprzyj na prawym ramieniu. I miej oczy otwarte, a patrz wzdłuż lufy aż do muszki. Jeśli będziesz posłuszny zasa­dom, jakie wpaja ci ojciec, i nie wyjdziesz z jakimś wariatem, co to nigdy przedtem nie miał w ręku dubeltó­wki, nie możesz popaść w kłopoty.

Czasem mówiąc coś kładzie dłoń na ramieniu Cletusa. W takich chwilach Cletus czuje, iż bez względu na to, co mógłby zrobić, nawet gdyby to było coś bardzo złego, za co się idzie do więzienia, pan Wilson dostrzeże w tym pewną rację. I stanie po jego stronie. Nie żeby ojciec także nie stanął; ale z panem Wilsonem Cletus nie jest nawet spokrewniony.

W tej płaskiej okolicy człowieka klnącego gdzieś daleko w polu na swoje konie słychać z dużej odległości. Niosą się wszelakie dźwięki: dzwonek obiadowy, rower przecinający drogę stadu bydła, terkot maszyn rolniczych. Kiedy silnik benzynowy prycha i gaśnie albo się blokują ostrza kosiarki, Cletus wie, że oddalony o ćwierć mili pan Wilson usłyszał to i wyczekuje, aż silnik kosiarki znowu zacznie pracować. Jeśli tak się nie stanie, zostawia swoją robotę i przychodzi skrótem przez pastwisko, przychodzi zobaczyć, z czym



%■ w w fat*? w**


uX i



kłopot. Niemal dotykając się głowami, ojciec i pan Wilson badają defekt. Klucze i kombinerki przechodzą w tę i z powrotem między nimi z tak wielką wprawą, jak gdyby mieli czworo wspólnych rąk.

Zdarza się w środku lata, gdy zwiastujące burzę chmury coraz to bardziej zakrywają błękitne niebo, że obaj wrzuca­ją na furę siano ojca, a może siano pana Wilsona. Oni oczywiście wiedzą czyje, ale nie w tym rzecz. Kiedy kosiarze nie rzucają już cienia, to znak, że słońce skryło się za olbrzymią, złowieszczą ciemnoszarą chmurę. Zrywa się wietrzyk, pracują więc szybciej. Na niebo nawet nie zerkną. Nie muszą. Niebezpiecznie rozchwiany ładunek rośnie coraz wyżej. Z chwilą gdy nie mieści się więcej na wozie, wspinają się na górę i ruszają do stodoły, a wraz z pierw­szymi kroplami deszczu klapiącymi o dębowe liście gratu­lują sobie zwiezienia siana na czas pod dach. To się nie zdarza tylko raz, ale rok w rok.

Zdaniem Clarence’a Smitha nigdy żaden inny człowiek nie okazywał zainteresowania tak szczerego czy tak bez­warunkowego, robił więc, co mógł, aby odpłacić jakąś przysługą. Kiedy Lloydowi Wilsonowi zachorowało cielę, ten — zamiast wezwać weterynarza — sprowadził Claren- ce’a, żeby je obejrzał, i Clarence został na całą noc, kurując zwierzę i okrywając je ciepło kocami. Rankiem Cletus zbudził się wcześnie, odrzucił kołdrę, ubrał się i przebył biegiem całą drogę do obory, w której tamci się znajdowali; dotarł akurat w porę, by zobaczyć, jak cielę z wysiłkiem staje na nogi. Ojciec powiedział: — Chyba załatwione — po czym, zbywszy milczeniem podziękowania pana Wil­sona, poszli do domu.

A kiedy ojciec spóźnia się z wiosenną orką z powodu deszczów, pan Wilson przyłącza się doń po kolacji z włas­nym koniem i razem orzą ziemię przy świetle księżyca.

Cletus myśli o tej ziemi jak o własnej; w rzeczywistości należy ona do kogoś innego. Ziemia, obory, szopy, dom —

67

wszystko prócz inwentarza i maszyn — jest własnością pułkownika Dowlinga: jego perkatonosy franklin często parkuje przy wejściu na ścieżkę. Plony, które zbierają, i ceny. za jakie je sprzedają, oczekują jego decyzji. Pioruno­chrony na dachu domu i obu obór to jego pomysł. Oczywiście, słusznie jest pokładać ufność w Panu. Ale z umiarem. Ludzie nie powinni prosić Go o zajmowanie się sprawami, z którymi potrafią się uporać bez Jego pomocy. Po tym, jak franklin tak fatalnie ugrzązł na ścieżce, że aż dzierżawca musiał przyjść z zaprzęgiem, aby go wyciągnąć, pułkownik także i franklinowi nie ufa do końca i tłumaczy sobie, że równie dobrze można samochód zostawić na skraju szosy i iść ścieżką pieszo.

Jest to człowiek zawdzięczający wszystko samemu sobie. Jego ojciec nosił cegły na budowie i pił więcej, niż należało; spadł z rusztowania, skręcił kark i pozostawił wdowę z sześciorgiem dzieci, które trzeba było wychować. W tym celu brała do domu pranie. Ed Dowling, idąc przez życie przebojem, ożenił się z kobietą majętną i stał się dżentel­menem. Było to niemałe osiągnięcie, odcięło go wszakże cokolwiek od braci i sióstr, którzy nie wahają się pokpiwać zeń sobie za plecami.

Dżentelmen nie okazuje innych manier będąc u bieda­ka, a innych u człowieka o dochodach porównywalnych z własnymi. Nigdy nie wchodzi bez pukania do farmer­skiego domu. Mimo że ów prawnie należy do niego. Pamięta też o wytarciu z butów wiosennego błota. Uważa również za konieczne, aby zapytać matkę Cletusa, czy zadowolona jest z obecnego stanu rzeczy — bo, na przykład, jeśli pani Smith sądzi, iż trzeba odmalować kuchnię, on oferuje się dostarczyć farby. Zawsze jest dla niej uprzejmy i zna imiona chłopców. Nawet jeżeli to już wszystko, co o nich wie, nie można się temu zanadto dziwić. Jeden chłopiec z farmy jest bardzo podobny do drugiego. Trudno się z nimi rozmawia — to takie milczki.

Zadowolony, że żona dzierżawcy to dobra gospodyni, nie okazuje żadnego zainteresowania piętrem, a zatem nie wie o egzemplarzu Toma Swifta i jego latającej maszyny ze zniszczoną okładką, otwartym i położonym grzbietem do góry na podłodze, pośród kłaków kurzu pod łóżkiem w małym pokoju na prawo od szczytu schodów. Pułkow­nik Dowling jest starszy od ojca Cletusa i ma siwe włosy, przeto Cletus uważa za naturalne, że kiedy stoją przy pompie i rozmawiają albo też idą razem przez pola, ojciec zwraca się do starszego pana „pułkowniku”, natomiast pułkownik Dowling mówi ojcu „Clarence”. Czasami jed­nak pułkownik przywozi ze sobą przyjaciela, kogoś z mias­ta, kto nie ma o gospodarowaniu najmniejszego pojęcia, i w obecności ojca Cletusa, stojącego opodal, powiada — „moja kukurydza”, „mój owies” czy też „moje rowy melioracyjne”. Jeżeli mówi tak dostatecznie często, Cletus zostaje w tyle, poza zasięgiem słuchu. Nawet jeśli ojciec, po dwunastu latach przepracowanych na tych paru akrach, nie ma poczucia własności, to on, Cletus, ma.

Inna karta, z tej samej talii: brat Cletusa, Wayne, osiem lat od niego młodszy. Ludzie powiadają, że Wayne i Cletus różnią się od siebie niczym dzień od nocy. Albo, ujmując rzecz inaczej, różnią się od siebie tak, jak to często bywa z dzieckiem najstarszym i drugim z kolei.

Przyglądając się matce, która dłonią unosi brodę Way- ne’a i robi mu we włosach przedziałek zmoczonym grzebie­niem, Cletus wspomina, że kiedyś z nim robiła tak samo.

Przez całą drogę ze szkoły do domu widać ścigające się po niebie chmury, a powietrze jest ciepłe i wilgotne. Kiedy Cletus wjeżdża na podwórze, Wayne siedzi na stopniach ganku. Rozerwał łubiankę i buduje aeroplan z kawałków cienkiego drewna. Cletus, przechodząc mu ponad głową,

schyla się i próbuje wziąć od niego aeroplan, żeby dokonać jakiejś poprawki, ale Wayne mu go wyrywa.

Ciocia Jenny przyjechała — mówi. — Ktoś ją podwiózł 7. miasta. A na kolację będzie kruchy placek z truskawkami.

Oprócz Jenny Evans, która jest siostrą matki, Fern Smith nie ma żadnych żyjących krewnych. Kiedy liczyła sobie sześć lat, jej matka umarła, a ojciec oddał ją na wychowanie ciotce Jenny i wyjechał na Zachód, gdzie znalazł pracę na rancho w Wyomingu. Od czasu do czasu przysyłał pieniądze, nigdy za wiele. Teraz i on nie żyje. A także Tom Evans, mąż Jenny.

Ludzie, gdy się starzeją, stają się bardziej podobni pod względem charakteru i wyglądu, i mogliby wszyscy wieść jednakowe życie. Albo prawie jednakowe. Zamknięta w domu naprzeciwko wesołego miasteczka, ciotka Jenny rozmawia z cieknącym kurkiem od gorącej wody i z ku­chenną szufladą, która lubi się zacinać. Także śpiewa, przeważnie hymny: „Ten stary, surowy krzyż” albo „Tyś znużony, Tyś zbolały” czy też „Jakże wspaniałe zapewne są pałace / gdzie zamieszkają wraz z Tobą zbawieni...” Wbrew własnej woli zrobiła się ociężała, ale jada tak mało, iż nie wydaje się, aby mogła coś w tej sprawie zrobić, chyba że zagłodzić się na śmierć. Czasem idzie popracować jako niańka na wezwanie, potem wraca i zasiada obok stołu w kuchni, mocząc nogi w misce z gorącą wodą i solą gorzką. Kiedy kładzie się spać i sprężyny łóżka skrzypią pod jej ciężarem, pojękuje z zadowoleniem, bo leży wyciąg­nięta na czymś, co ją tak dobrze rozumie.

Twarz, która to pojawia się, to znów znika w małym lusterku bez ramek nad kuchennym zlewem, jest twarzą starej kobiety z włosami na podbródku, kobiety, której zęby spędzają noc w szklance z wodą; która nosi dwuogni- skowe okulary powodujące, iż często schodzi w próżnię, jeśli jest nieostrożna. Przepełniają ją lęki; sama je pie­

lęgnuje, czytając w gazecie o katastrofach. Drzwi frontowe i tylne zamknięte są we dnie i w nocy w obawie przed złymi chłopakami, mężczyzną o zamaskowanej dolnej części twarzy, zapaleniem płuc, ulewą. Mimo to jest w jej naturze coś pogodnego, co sprawia, że ludziom miło widzieć, jak się zbliża ulicą, zazwyczaj też zatrzymują się, aby z nią porozmawiać i posłuchać o katastrofach. Rozmowę zamy­ka pogodnym stwierdzeniem: „Życie to nie żarty.” Któż rozsądny nie zgodziłby się z nią?

Dom jest jej jedynym wielkim osiągnięciem. Na przekór wszelkim przeciwnościom losu zdołała utrzymać go dla siebie. — To dom biedaczki — powiada z lubością — i nie ma tu wiele do oglądania. — Nie wypada chełpić się swoją własnością, szczególnie wobec ludzi, którzy mają mniej. Spłaciła długi hipoteczne i nie musi przyjmować lokato­rów. Wszystko jest jej — to znaczy: ostrzyżone drzewo surmii przy chodniku od frontu, zewnętrzne, pochyłe drzwi do piwnicy i światło na werandzie, które się nie pali. To znaczy także: białe siatkowe firanki, które zrobiły się szare i już prawie się nadają do worka na gałgany, we fron­towym pokoju dywanik z linoleum dziewięć na dwanaście stóp, o wzorze miejscami zupełnie zatartym, brzydkie meble ze złotego dębu, do kupienia w każdym sklepie ze starzyzną, obrazki Sir Galahad i Ptaszek, zapach pieca na ropę. Dwa pokoje na piętrze są gorące w lecie, a zimą drogo kosztuje ich ogrzanie, tak więc stoją nie używane. Wielkie podwójne łoże prawie blokuje drzwi wejściowe do frontowego pokoju, co przydaje mu dziwacznego wyglądu, ale Jenny przestała się przejmować tym, co myślą ludzie. Zamierza umrzeć tu, w swoim własnym domu, na tym właśnie łóżku.

Tymczasem nie jest sama na tym świecie. Wesołe mias­teczko dzieli od pierwszego ogrodzeniowego słupa na farmie ledwie mila z okładem, toteż gdy ciotka Jenny czuje się smutna, wkłada kapelusz, płaszcz i uzbrojona w galaret­

kę ? winogron albo słoik pikli, składa tam wizytę. Stara się nic przychodzić za często i baczy, aby nigdy nie stawać po niczyjej stronie pomiędzy mężem i żoną. Błogosławieni pokój czyniący, albowiem... ich jest Królestwo Niebies­kie?... oni Boga oglądać będą? Nie może sobie tak na poczekaniu przypomnieć, wciąż ma zamiar otworzyć Biblię na Ewangelii Świętego Mateusza, rozdział piąty, i zoba­czyć, jak to brzmi. Clarence jest dla niej miły, przynosi owoce i warzywa, które ona konserwuje i którymi żyje całą zimę. Fern ma zwyczaj zostawiać u niej Wayne’a, gdy idzie do sklepów. A kiedyś tak samo robiła z Cletusem, jak był mały.

Chodź i daj całusa starej cioci — mówi Jenny teraz, gdy Cletus ukazuje się w drzwiach. — Wiem, że nie lubisz całować ludzi, ale od tego nie umrzesz, nie tym razem.

Będzie padać — oznajmia Cletus, a matka albo go nie słyszy, albo tego, co właśnie powiedział, nie kojarzy z praniem na sznurze. Cletus wchodzi na górę, zdejmuje szkolne ubranie i wiesza je na haczyku, już i tak przeciążo­nym. W miarę jak zbliża się burza, sunąca przez prerię, pokój stopniowo mrocznieje.

Nawet w środku zimy jedyne ciepło, jakie w ogóle grzeje ten pokój, dochodzi przez wentylator w podłodze. Do­chodzą tamtędy również dźwięki. Chociaż Cletus słyszy rozmowę z dołu, udaje mu się jej nie rozumieć. To, co brzmi, jakby ktoś przesuwał po całym pokoju meble, jest odgłosem pierwszego pioruna, nikłym i dalekim.

Woda w porcelanowym dzbanie pochodzi z cysterny, to rdzawo zabarwiona deszczówka. Cletus napełnia miskę i woda natychmiast staje się mętna od mydła i brudna od jego rąk. Z pokoju poniżej słychać: — Na szczęście mam świadków.

Jego, między innymi. Ona miewa... jego matka w nocy miewa napady płaczu. Ściany są cienkie. Leżąc bezsennie Cletus słyszy groźby, w które usiłuje nie wierzyć, i oskar-

żenią, których nie rozumie. Zazdrości suce, że potrafi ułożyć łeb na łapach i zasnąć, gdy sprawy nie idą tak, jak by jej się podobało.

Na szybie okiennej rozpryskują się krople deszczu, odwraca się więc i wygląda na dwór. Wierzchołki drzew kołyszą się na wietrze. Niebo za wiatrakiem to zielonkawa prawie-czerń, a matka wraz z ciotką Jenny, narzuciwszy płaszcze na głowy, zrywają ze sznura prześcieradła. Błyska piorun sprawiając, iż wszystko w polu widzenia blednie, a po nim głucho przetacza się grzmot.

Mydli dalej ręce, powoli, pogrążony w marzeniach

o motocyklu, który widział w katalogu Searsa i Roebucka.

Podobnie jak ciotkę Jenny ciągnie na farmę, tak parobek Victor Jensen czuje zew miasta. Wczesnym rankiem w dniu Odznaczenia * ubiera się starannie i wyrusza na autostradę. Tak samo dzieje się czwartego lipca i w święto pracy. Mimo iż zdają sobie sprawę, dokąd się wybiera, nie robią najmniejszego wysiłku, aby go powstrzymać. Jest to jego zapłata za to, że do nikogo nie należy i że nie ma nikogo, kto by należał do niego. Nie wraca do domu w porze dojenia, wiedzą zatem, że w ogóle nie przyjdzie. Kiedy rankiem wchodzą do jego pokoju w oborze, zastają łóżko nietknięte. Rozmaici sąsiedzi donoszą, iż widzieli go w mie­ście — podczas parady albo na placu przed sądem, na koncercie orkiestry, chwiejącego się na nogach. Dwa dni później do ścieżki zbliża się powozik i staje. Cletus podchodzi do drzwi, a pan Wilson mówi:

Tylko co minąłem Victora na drodze. Wędrował w tym kierunku, więc próbowałem go zmusić, żeby wlazł tu do mnie, ale się nie dał. Sądziłem, że chcielibyście to wiedzieć.

v i

Ja

Cletus wychodzi z ojcem na poszukiwanie parobka, znajdują go leżącego w rowie ćwierć mili od domu i pakują do łóżka w jego pokoju w oborze. Gdyby nie smród alkoholu w oddechu i zaschnięte wymiociny na ubraniu, przypominałoby to rozbieranie dziecka. Nazajutrz Victor zjawia się na czas do pomocy w obrządku. Jest trupio blady i trzęsą mu się ręce. Nikt nie wspomina o jego nieobecności, a on nie okazuje skruchy — po prostu zamyka się w sobie. Jak gdyby zgłosił się na wezwanie i nie odpowiada bynajmniej za to, co nastąpiło potem.

Inna karta: koty biegną na spotkanie Cletusowi wcho­dzącemu do obory. Jego ojciec już tam jest, doi Flossie, a Victor doi nową krowę.

Przepraszam za spóźnienie — mówi Cletus, bierze wiadro na mleko, stołek i siada przy Starej Bess, po czym wszyscy trzej robią strzyk-strzyk, w niemal jednako­wym rytmie. Cletus nie jest tak dobrym dojarzem jak ojciec, ale i nikt inny też nie jest. Kiedy ojciec był w jego wieku, doił piętnaście krów rano i wieczorem. Poziom mleka wznosi się powoli w skopkach, a Starej Bess udaje się trzepnąć go ogonem w oko, jak zwykle.

Zdaje się, że kazałem ci wracać prosto do domu.

Nauczycielka mnie zatrzymała.

Narozrabiałeś?

Musiałem zostać i uzupełnić sprawdzian z aryt­metyki. Za pierwszym razem oblałem.

Nie po to cię posyłam do szkoły.

Wiem.

Gdyby Cletus w ogóle nie chodził do szkoły, nie przejmowałby się. Liczy się to, jak sprawy stoją tutaj. Nie może dość szybko dorosnąć. Kiedy już dorośnie, nie będzie niczego takiego, co wolno robić ojcu, a jemu nie.

Siedzi przy kuchennym stole, z głową pochyloną nad arytmetyką. Koniec ołówka wkłada często do ust, żeby cyfry były czarne, a nie szare. Ciemność na dworze tutaj też napiera na szyby, lecz za bardzo do niej przywykli, aby to zauważać.

Muszę iść do domu — mówi pan Wilson, ale nie idzie.

Nie licząc codziennego obrządku, całe gospodarowanie utknęło w martwym punkcie. Na ziemi leży głęboki śnieg, a gdzie tylko napotkał jakąś przeszkodę, tam zaspy są

0 wiele głębsze. Zasypało drewniane słupki ogrodzenia

1 daszek studni, z rynien zwisają sople.

Ojciec rozmawia z panem Wilsonem o zaletach zarówno koniczyny, jak i lucerny jako roślin okrywających. Cletus chciałby nadążać za rozmową, ale ma dwanaście zadań, a zrobił tylko połowę.

Ile jest dziewięć razy siedem? — pyta matkę, która mu odpowiada, po czym opiera podbródek na kędziorach Wayne’a i wymawia jedno słowo: — Spać. — Wayne chce, żeby Cletus szedł z nim na górę.

Czemu on wiecznie jest takim dzidziusiem? Tam na górze nic mu się złego nie stanie.

No, bądź miły i idź z nim. Kiedyś i ty bałeś się ciemności. Tylko po prostu nie pamiętasz.

Zamyka więc książkę i wstaje od stołu, chociaż nie skończył odrabiania i nauczycielka prawdopodobnie roz­gniewa się na niego.

Jak się okazało, nauczycielka nie gniewała się. Wie, że Cletus jest grzecznym chłopcem i bardzo się stara.

Deszcz bębni w blaszany dach kuchennej przybudówki, w której stoi centryfuga i gdzie matka każe im zostawiać obuwie robocze, żeby nie nosili z podwórza błota i nawozu

do domu. Cletus zawiązuje sznurowadła i pędzi ile sił, suka sadzi tuż za nim skokami. Kiedy docierają do stajni, włosy oblepiają mu głowę, a koszula klei się do pleców. Suka przysuwa się do niego jak najbliżej, po czym się otrząsa.

- Dzięki. Jak by ci się podobało, gdybym ja tobie coś takiego zrobił?

Tak naprawdę nie ma jej tego za złe, a ona nie wygląda na zmieszaną. Oboje wiedzą, że po prostu musi tak robić, ponieważ jest psem. W stajni jest ciepło i sucho, niebawem Cletus przestaje dygotać. Oczyszcza boksy, kładzie koniom świeże siano i napełnia wiadra wodą; przez cały czas napawa się widokiem deszczu padającego na zaorane pole za otwartymi drzwiami.

W nocy poszturchuje Wayne’a i mówi: — Posuń się, wypychasz mnie z łóżka. — Czasami Cletus bełkocze coś przez sen. Przeważnie leżą zwinięci razem w tym niezbyt obszernym łóżku, śpiąc twardo jak kamień. Północny wiatr, wyjący za węgłem domu, pomaga jedynie pogłębić ów stan nieświadomości.

Clarence Smith ubiera się do kościoła, wkłada czystą białą koszulę i spostrzega, że Fem nie wyprała mu kołnierzyków. Złości się na nią. On ma swoje obowiązki do wypełnienia, ona swoje, a jednym z nich jest dbać o to, by miał czyste ubranie.

W małym wiejskim kościele tłoczą się sąsiedzi, z których każdy ma na sobie czysty kołnierzyk. Hasło do otwarcia śpiewników powoduje, że powstają i monotonne brzęcze­nie ich wsiowych głosów nakłada się na charczenie małej fisharmonii. Ponieważ pastor rzekł, iż sens przypowieści jest utajony i wymaga objaśnienia, nie mają wyboru i muszą mu uwierzyć. Ze szczegółami — ostatnia wiecze­rza, zaginiona owca, jałowa winnica, nieuczciwy zarządca,

siewca i tajemniczo zasiane ziarno — są obeznani i to rozumieją. Ponad przejrzystym sklepieniem, pod którym żyją i pracują, rozpościera się inne, nawet większe, gdzie będą rezydowali w pałacach, gotowych ich przyjąć, kiedy już na zawsze skończą z gospodarowaniem.

Clarence Smith, po nabożeństwie pomagając żonie wejść na przednie siedzenie powoziku, widzi w niej kobietę, która w obliczu Boga jest mu prawowicie poślubioną żoną, winną mu miłość, szacunek i posłuszeństwo. Inni ludzie, niczego nie zakładając, widzą wokół niej jakąś aurę smutku, jak gdyby żyła zanadto przeszłością czy też może oczekiwała od życia więcej, niż rozsądek zezwala.

Mimo iż mial braci i dobre z nimi stosunki, osobą, której towarzystwa szukał i do której się zwracał, ilekroć coś mu ciążyło, był przesadnie poważny mężczyzna z sąsiedniej farmy. Po dwunastu latach prawie nie wierzył, że istniał kiedykolwiek czas, kiedy on i Clarence się nie przyjaźnili. Nocą, pośród bezkresnej ciemności, jedyne światło, jakie widywał, dochodziło z domu Smithów.

Pamiętał dzień, w którym przybyli. Wstrętny, mokry, wietrzny dzień marcowy. Orał tuż przy drodze, gdy zoba­czył, że do ścieżki pułkownika Dowlinga podjeżdża nie­znajomy wóz, wyładowany wysoko dobytkiem; zarzucił więc koniowi lejce na szyję i ruszył przez pola. Kiedy dotarł do domu, drzwi frontowe były odemknięte i stały otworem, jednakże nowi sąsiedzi wciąż tkwili na dworze rozglądając się, dokąd to przyjechali — mężczyzna wzrostu nieco poniżej średniego oraz młoda kobieta z niemowlęciem. Od świtu byli w drodze. Żadne z nich nie miało chyba jeszcze trzydziestu lat, ale twarz mężczyzny żłobiły już zmarszczki, na czole i w kącikach oczu. Mówił niskim głosem, a jeżeli mógł coś wyrazić gestem miast słowem, tak właśnie robił. Lloydowi Wilsonowi przemknęło przez głowę, iż wyglądał nader bezbronnie.

Mówiąc: — Powoli... powoli... teraz z pana strony... trochę bardziej... bardziej... trochę bardziej... — obaj

mężczyźni manewrując ciężką szafą weszli na schody, a następnie w wąskie drzwi. Nie trzeba było wielkiego znawcy charakterów, by zrozumieć, iż kobieta żywiła nadzieję na coś lepszego, a mężczyzna miał do niej cierpliwość. Chyba nie wiedziała, co ma najpierw robić. Wychowana w mieście, rzekł do siebie. A potem, zauwa­żywszy jej szczupłe przeguby, powiedział: — Hejże, psze pani, ja to wezmę. Kobieta tego nie uniesie. — Kiedy tak przenosił ich meble, naczynia oraz — pudło po pudle — posiadane przez Smithów przedmioty, z którymi nie potra­fili się rozstać, tego pierwszego dnia dowiedział się o oboj­gu tylu rzeczy, że ich odkrycie w zwyczajnych okolicznoś­ciach zajęłoby mu lata. — Mam dwoje swoich — poinfor­mował, szturchnąwszy delikatnie niemowlę w brzuszek palcem wskazującym, i odwrócił się. Zbliżył się do kobie­ty stojącej bezradnie pośrodku pozbawionej wszystkiego, łącznie z piecem, kuchni i powiedział: — Słuchajcie, ludzie, moja żona oczekuje was na kolacji. — Nie oczekiwała, ale co z tego. Zresztą oni zdawali sobie sprawę, że nie mogła ich oczekiwać, ponieważ nikt o ich przyjeździe nie wiedział. Kiedy inni zasiedli do jedzenia, Fem karmiła piersią niemowlę na bujanym fotelu w saloniku. Potem odprowa­dził swoich nowych sąsiadów do domu i zaczekał, aż zapalą lampy.

Sto sześćdziesiąt akrów uprawianych przez Lloyda Wil­sona figurowało w okręgowym spisie nieruchomości jako własność pani Mildred Stroud. Nie martwiło go, a przynaj­mniej nie martwiło go zbytnio, że krowy są jego, a trawa, na której się pasą, nie. Wysokość dzierżawy, jaką musiał płacić za powierzchnię pastwiska, była rozsądna. Przed nim gospodarstwo to miał jego ojciec i przez lata zao­szczędził dosyć pieniędzy, tak więc gdy podupadł na

iwm+A

|ft

zdrowiu i musiał zaniechać farmerstwa, mógł dożywać swoich dni w mieście.

Pani Stroud była kobietą tuż po pięćdziesiątce; miała dwie niezamężne córki, które z nią mieszkały i które trzymała w niewiedzy, jeśli idzie o sprawy finansowe, tak jak mąż trzymał w niewiedzy ją — dopóki nagle nie umarł, a wówczas prezes banku zaczął jej wszystko wyjaśniać. Rozpoczął mówiąc jak do dziecka, lecz wkrótce musiał sam siebie powściągnąć. Żywił niewzruszone przekonanie, że wszystkie kobiety to ignorantki w sprawach pieniędzy, ale tak się złożyło, że ta kobieta nie była ignorantką, a co do pytań, jakie mu zadawała, to wolałby na nie nie odpowiadać. Oszukanie jej było zupełną niemożliwością. Mimowolne błędy także nie uchodziły jej uwagi. Podobnie jak większość nadzwyczaj bystrych ludzi, nie doceniała inteligencji innych. Mogła wyjść powtórnie za mąż, ale wolała się nie wiązać, gdyż oznaczałoby to dyskusje o tym, co robi z pieniędzmi.

Na swojej farmie pojawiała się często, nigdy nie uprze­dzając dzierżawcy. Gdyby uprzedzała, jakiż sens miałby jej przyjazd? Kiedy rzucała się na Lloyda Wilsona za jakąś opieszałość, ten chrząkał i zwilżał wargi, jak gdyby z zamiarem kłótni, ale zamiast tego odwracał się udając, że coś o kilka stóp w prawo czy w lewo ściągnęło w tej chwili jego uwagę. Innym razem, stojąc z czapką w ręku, był zanadto grzeczny — w sposób, który można by poczytać za grubiaństwo, lecz ona to po prostu igno­rowała. Wiedziała — postawiła sobie bowiem za zadanie wiedzieć o nim wszystko — że skoro nie posadził swojej kukurydzy w porze, w jakiej powinien, to prawdopodobnie dlatego, iż poszedł sadzić kukurydzę u kogoś innego — jednego z sąsiadów, który nie zdołał jej posadzić sam z powodu choroby czy czegoś tam. Mogła uczynić z tego przedmiot sporu, ale tego nie robiła. W końcu miała swoją kukurydzę posianą i w istocie nigdy nie ponosiła strat. To

I 80 /

tak dla zasady zgłaszała sprzeciw. Skoro był jej dzierżawcą, miał obowiązek w pierwszym rzędzie pracować dla niej. Gdyby jej się nie podobało jego gospodarowanie, po­prosiłaby go, by opuścił farmę, a na jego miejsce wynajęła jakiegoś innego dzierżawcę; ale wiedzieli oboje, że na to się nie zanosi.

Było tajemnicą, którą Mildred Stroud zdołała przed nim zataić, choć przed sobą nie taiła, iż uważa go za atrakcyj­nego fizycznie. Liczyła sobie jednak piętnaście lat więcej niż on, a poza tym, zdając sobie sprawę z okrucieństwa lincolnskiej plotki, wolała nie stać się jej przedmiotem. I w ogóle nie wchodziło to w rachubę.

Żując źdźbło trawy wypowiedział uwagę — było to w czasach, kiedy jeszcze przyjaźnił się z Clarence’em i mógł mówić wszystko, co mu przychodziło do głowy, wiedząc, że on ani tego nie powtórzy, ani źle nie zrozumie - „Dobra żona to kobieta zawsze zmęczona, cierpiąca na bóle pleców i głowy, a w łóżku odsuwająca się od męża. bo już nie chce więcej dzieci.” Clarence przypuszczał, że nie mówi po prostu o dobrej żonie jako takiej.

Lloyd Wilson nie powiedział (bo i tak nie było nikogo, kto by na to coś poradził, a po co miałby obarczać Clarence’a swoim kłopotem, jeśli tak to można nazwać), że chyba już nie jest zdolny do takich uczuć, jakich kiedyś doznawał. Świetnie znał zalety swojej żony. Pracowała od rana do nocy niczym niewolnica i pilnowała swoich obowiązków. Była dobrą matką. Co do tego nie mial żad­nych wątpliwości. Czasami myślał, iż rzecz w tym, że lak się do siebie przyzwyczaili. Wiedział — prawie zawsze jakie są jej uczucia oraz — w większości wypadków co żona zamierza powiedzieć, jeszcze zanim to powiedziała. Gdyby byli bratem i siostrą, nie sprawiłoby to wielkiej różnicy — pominąwszy jej skłonność do zazdrości. Kiedy

V1«**JIWĘf

Ol ***? ***ȣ

I* 4 i

ś vs

2% f. m'

Omni#'» Ł\^ Wit %

i i>l»i £•> I '9.4*4 c'Żła , i»iiIi 4 ***•♦%• % I ■%**"■ f

ECf »* ■« 14> 'i

KIk ¿ii Ń&W&kM •śf V’« W1 Mh

Wat Ja 11V, w u g . y- ■, *

iTTir 'rilnrf**

JN** 4 i*

||f M %% *%• Mk<| JFl f Zf (i Ę J <

zaledwie spojrzał na inną kobietę, żona reagowała tak, jak gdyby popełnił coś niewybaczalnego. Parę razy doprowa­dziła się stopniowo do takiego stanu, że szła na górę i brała się do pakowania. Wiedział, iż argumenty, jakie mógł zgromadzić, były wymuszone i nie przekonają jej, by zmieniła zamiar. Jeśli uparła się go opuścić, nic nie mógł na to poradzić. Nie porzuciła go. groziła tylko. Żadna z tych kobiet nic dla niego nie znaczy, wyjaśnił. A ona, z od­wróconą głową, orzekła: Bieda w tym, że i ja dla ciebie nic nie znaczę.

Czy byłby sam doszedł do tego wniosku, jeśliby nie wprawiła go w zakłopotanie, ubierając rzecz w słowa, tego stwierdzić nie mógł. Wiedział tylko, że żałował, iż to powiedziała. Gotów był zaspokajać jej potrzeby i trak­tować ją z szacunkiem, ale nie umiał stworzyć pozorów uczucia, które by ją uszczęśliwiło.

Pomiędzy tymi kryzysami żyli jak każda inna para małżeńska. Z tonu jej głosu, gdy oznajmiała: „Zaraz nakrywam do stołu, Lloyd”, czy głosu jego, kiedy mówił: „Podaj mi, proszę, sól i pieprz”, nie można było wywnios­kować, że coś jest nie w porządku.

Zastanawiał się, czy inni mężczyźni czują do swoich żon to samo, czy tylko akurat on. Miał prawie czterdzieści lat i ostatnio wydawało mu się, że żyje już bardzo długo i że zgoła wszystko, co mogło mu się przytrafić, już się przytrafiło.

Po zakończeniu wieczornego obrządku szedł na wzgórze, po czym oparty o słup w oborze, kierował jednostajny strumień rozmowy w stronę potylicy Clarence’a. Kiedy Clarence i Victor nieśli mleko do szopy za kuchnią, gdzie stała centryfuga, szedł za nimi. A stamtąd do domu. Gdziekolwiek, byle nie iść do siebie. Czasem perswadował sam sobie, że nie powinien chodzić do Smithów tak często. Bał się, iż stanie się natrętny, a jednak zupełnie nie umiał się powstrzymać. Jednego wieczoru, siedząc u nich w kuch-

ni, próbował im powiedzieć, jak wiele znaczy dla niego ich przyjaźń, ale zaraz umilkł zakłopotany, ponieważ cokol- | wiek by rzekł, wydawało mu się o wiele błahsze od tego, co czuł.

Nie musisz nam mówić — powiedziała Fem, uśmie­chając się do niego. — A w każdym razie to nie jest tak jednostronne, jak sobie chyba wyobrażasz. — Potem zmieniła temat.

Wyprostował się rad, że się wypowiedział, i rad, że powstrzymała go od dalszego mówienia. Uznał także, iż jej słowa nie wynikały po prostu z grzeczności. Siedzieli przed nim, jak gdyby ich zapewnił (nie zapewnił, niemniej jednak była to prawda), że nie oczekuje po nich, by byli kimś, kim nie są. Wszystko to zmieniło się nieodwracalnie w wyniku zmiany w nim samym, zmiany tak nieoczekiwanej, jakby dokonała się bez jego najmniejszej wiedzy. A potem nie mógł już dłużej być wobec nich naturalny.

Powiedział bezgłośnie (lecz mimo to pragnąc, by go usłyszano): Clarence, nie powinieneś mi ufać... — na poły oczekując pytania Clarence’a: Dlaczego? Gdyby Clarence zapytał, odpowiedziałby: Ponieważ przez całe życie sam sobie byłem obcy.

Nienawidził siebie samego za swoją słabość, za brak silnej woli; nie znaczyło to wszakże, iż nie próbował zwalczyć uczuć, których — jak wiedział — nie powinien żywić. Raz po raz wydawało mu się, że nad nimi zapano­wał, ale zawsze się okazywało, że nie. Stale przychodziły mu do głowy preteksty do złożenia wizyty w oborach (gdzie jej nie spotykał, toteż nie było w tym nic złego) albo w domu (gdzie ją spotykał). Odmawiał sobie czterech wizyt z rzędu, po czym łapał się na pośpiesznym szykowaniu się do piątej. Nogi niosły go tam bez jego zgody. Równie dobrze mógł skapitulować za pierwszym razem.

Doszukując się jakiegoś śladu jej uczuć, był wyczulony na barwę jej głosu, kiedy mówiła do dzieci czy Clarence'a.

* %% |m£ ISŁŁj , ■ .?*. * ^

[fjnFfuw'» S? * fkfli i

BmWS : » wCl

¿.fi * »53 7, *7? TT?7719*1

^ ■>, ił,

gtfMmli;

Wiedział, kiedy jest przygnębiona. Wiedział także, że kłócą się czasem z Clarenceem, jak większość małżeństw. Czy wyobrażał to sobie, czy też była to prawda, iż lepiej się ze sobą zgadzali i byli pogodniejsi, gdy on przebywał w po­bliżu?

Gdyby postępował tak, jak zdawał sobie sprawę, że powinien, to znaczy nie chodził tam więcej, Clarence zastanawiałby się dlaczego. Ona też. Świadomość, iż Fem w ogóle o nim myśli, sprawiała mu przyjemność. Rozmyś­lał o niej jak dzień długi. Krowy wyczuwały, że prawie nie wie, co robi, odwracały głowy na tyle, na ile im pozwalały słupy, i patrzyły nań z niepokojem.

Wzdychał, a chwilę później wzdychał znowu — ciężkie westchnienia, co zdawały się pochodzić z głębi najgłębszej, jaka mogła istnieć. Żeby tak uciec od tego odrętwienia, od tego uczucia, że wszystko, czego może się spodziewać, jest tak bardzo podobne do tego, co już zna...

Był wszakże ostrożny. Nie wypowiedział najprostszej uwagi, nie wypróbowawszy jej uprzednio. Ustawicznie zmieniał wyraz twarzy w obawie, że jest niewłaściwy i kompromitujący. Unikał też wszelkiego silnego światła, na przykład lampy na stole kuchennym. Czasami ulegał słabości, tracił władzę w nogach i musiał sobie gdzieś usiąść, ale to było dosyć łatwe do ukrycia. Największy kłopot sprawiał mu głos. Uważał, że brzmi fałszywie i w ogóle jego głosu nie przypomina.

Jego żona ziewnęła, a potem, minutę później, ziewnęła powtórnie, zamknęła pokrywkę koszyka do robótek i po­składała cerowanie.

Nie do wiary, śnieg pada — oznajmiła. Poszła na górę, do sypialni, a on siedział i patrzył na śnieg padający dużymi, puchatymi płatkami.

Nie idziesz, Lloyd?

Przykręcił knot, aż lampa zaskwierczała i zgasła. Wów­czas wszedł do sąsiedniego pokoju i siedząc na skraju łóżka począł się rozbierać. Dopóki ona nie wie, co do niej czuję... Ucałował jej powieki.

Tak, ale czemu chciałbyś coś takiego zrobić? — do­pytywał się Clarence.

No, po pierwsze, ziemia jest tania. Mógłbym mieć własną farmę, uprawiać na niej, co mi się spodoba, i nie musiałbym się dzielić zyskami.

Albo stratami, jak trafi się zły rok. Całe życie siedzisz na farmie Stroud. To twój dom. Wszystkich znasz w pro­mieniu wielu mil, a oni znają ciebie. Jak popadniesz w tarapaty, możesz oczekiwać pomocy.

To się w zupełności zgadza — odparł Lloyd Wilson rzeczowo. Zdawał sobie sprawę, że skoro Clarence nie powiedział „pomocy ode mnie”, to dlatego iż nie chciał mu przypominać o zobowiązaniach.

Kto wie, jak tam jest w Iowa. Możesz stwierdzić, że ludzie tam przyjaźni, ale całkiem możliwe, że nie.

Co czuła Fem, nie potrafił się zorientować. Niewy­kluczone, że nic. Może miała mu za złe przyjaźń z Claren- ce’em i będzie rada, gdy on się wyprowadzi.

Stała przy piecu, w fartuchu, płucząc w misce z gorącą wodą naczynia po kolacji. Lampę postawiła na półce nad głową i światło padało na jej kark, w miejsce, które u kobiet i małych dzieci zdaje się znamionować ich słabość. Patrząc na miękkie blond włosy, wymykające się spod grzebienia, rozmyślał o wszystkich tych ludziach, którzy — z powodu swojej religii — przyklękali, pośród wielkiego wzburzenia duszy, po czym ścinano im głowy. Serce wezbrało mu miłością do niej i stracił wątek tego, co mówił Clarence.

Dojeżdżając razem z nim do miasta, Clarence oznajmił:

Fern dziś od rana zła jak osa.

Tak — odparł, usiłując nie okazywać zainteresowa­nia większego, niż gdyby Clarence powiedział, że musi wymienić jakąś część w roztrząsaczu obornika.

Chciałbym wiedzieć, co ją gryzie.

- Może i nic. Może po prostu jest przemęczona albo nie czuje się dobrze.

Może.

Zresztą wątpię, czy jest jedyną kobietą w okręgu Logan złą dziś od rana jak osa.

Czasami nic jej nie cieszy — dodał Clarence i na tym rozmowa się skończyła. Lloyd wszakże zobaczył przed sobą nadzieję, podczas gdy dotąd nie miał żadnej.

Odpiąwszy rozporek w kalesonach, skierował mocz łukiem na zmarzniętą ziemię. Błyszczał w świetle księżyca. On sam był ocieniony dachem ganku, gdzie nikt przejeż­dżający obok nie mógł go dostrzec — chociaż któż miałby jeździć przed świtem? Zgiąwszy kolano i oparłszy nogę

o balustradę, stał i wpatrywał się w ciemność, tam gdzie była ona. Przeszła minuta, potem druga. Zapiał pierwszy kogut, mimo że nie zmieniło się światło na wschodzie. Głos kobiety za plecami zapytał: — Lloyd, co ty robisz, u licha, na dworze? — odwrócił się więc i wszedł do domu.

Sądził, że jego tajemnica jest bezpieczna, aż do pew­nego dnia, gdy wszedł do kuchni i spytał: — Gdzie jest Clarence? — a ona powiedziała zimno: — Czemu wciąż jeszcze zachowujesz pozory przyjaźni, skoro już nas nie lubisz tak jak dawniej?

Osłupiał, zaczął się bronić, a potem urwał. Jeśli teraz nie powie, co ma na sercu, równie dobrze może wpełznąć gdzieś w jakąś norę i umrzeć. Życie nie będzie miało wartości...

Wyszło więc na jaw. Wszystko. Wyrzucił to z siebie. Spodziewał się, że Fern wypędzi go z domu, spojrzała wszakże na niego tak, jak patrzyła na swoje dzieci, kiedy coś je przestraszyło — jak gdyby on, będąc istotą ludzką, miał prawo do uczuć, jakiekolwiek by były. Kiedy wziął ją w ramiona, ani nie przyjęła jego pocałunku, ani go nie odrzuciła.

Instynkt mówił mu, że to źle się skończy.

Unikali się wzajemnie przez tydzień, a przypadek spra­wiał, iż ciągle stykali się twarzą w twarz, gdy nikogo nie było w pobliżu. Za każdym razem odchodzili bez słowa, nawet jedno drugiego nie dotknęło. I pogrążali się coraz głębiej. Zdawał sobie sprawę, że powinno mu być przykro, ale nie było. Pomimo to bolał nad losem najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miał. Jak gdyby Clarence uległ wypadkowi.

Fala uczucia ożywiająca mu serce nie przypominała niczego, czego dotąd doświadczał. Jeżeli żona, leżąca tyłem do niego z drugiej strony łóżka, wiedziała, że on nie śpi, nie okazywała tego. Uspokojony odgłosem jej oddechu zapalił zapałkę, żeby zobaczyć, która godzina. Dawniej zawsze mógł zasnąć, ledwie dotknął głową poduszki. Teraz mijała godzina za godziną, a on nie odczuwał potrzeby snu. Czuł się jak nowo narodzony.

Leżał chwilę na boku, po czym się przekręcił, usiłując nie wstrząsać łóżkiem. Gdyby sprawy ułożyły się inaczej, gdyby się spotkali w młodości, zanim pojawił się Clarence i... Znowu się przekręcił. Kiedy miał się uporać z pro­blemem całkowicie przekraczającym jego doświadczenie, chodził zazwyczaj do ojca. Teraz też do niego poszedł

i zapytał: Co mam robić? A ojciec odparł: Zostań po swojej stronie granicy, dopóki z tym nie skończysz. Rada dość dobra, ale jeśli z tym nie skończy? Wydawało się, że na to

. / i. ,1.

pytanie ojciec nie chciał odpowiedzieć. Lloyd wiedział także, że jeśli ojciec wskaże jakieś rozwiązanie, on nie będzie go ciekaw. Znowu się przekręcił; leżał teraz na wznak, Izy wdzięczności płynęły mu po twarzy, koło uszu, przez kilkudniowy zarost na szczękach, wreszcie wchłonęła je pachnąca słońcem poszewka.

Zaterkotał budzik i dzwonił, aż sprężyna całkiem się rozkręciła, a on się nie poruszył. Sen, kiedy już w końcu nadszedł, powalił go. Żona nim potrząsnęła, chcąc go obudzić, i miał wrażenie, że jej odpowiedział, ale usiadł jedynie na łóżku, sięgnął po zapałki i zapalił lampę, żeby się przy niej ubrać. Czyszcząc ruszt w kuchennym piecu uświadomił sobie nagle, jak odcięci są teraz od wszystkich.

I uwięzieni w kłamstwie.

Nic nie dało się na to poradzić. Nie chciał jej nie kochać. To było takie proste. Z latarnią kołyszącą się w ręku wyszedł z domu w ciemność jak każdego ranka — tak jak wyszedł ostatniego ranka w życiu.

Clarence wraz z parobkiem zaczęli nosić pełne wiadra mleka do szopy, gdzie stała centryfuga, a kiedy on nie poszedł za nimi, Clarence odwrócił się i spytał:

Nie idziesz?

Dzisiaj nie — powiedział, tylko po to, żeby Clarence zbył jego wymówki.

Wspomnienie tego, jak się kochali, leżało w jego myślach dzień i noc, niczym opaska na czole.

Czekał, aż powie mu, gdzie się spotkają i kiedy. I zdu­miewał się, jakie wymyślała preteksty, żeby z nim się zobaczyć. Bez względu na to, jaki był to pretekst, zawsze odnosił skutek. Zupełny brak pretekstu działał równie dobrze. Pomyślał: Jeśli Clarence wraca nieoczekiwanie

podziała, ani też nie wychodzi nas poszukać... — co nie przeszkadzało mu pomyśleć także: Nie możemy dalej mu tego robić. Nie zasługuje na to.

Przeciągając uzdę nad końskim nosem zastanawiał się, czy już się o nich mówi w okolicy.

Zauważyłem, że Cletus na nas patrzył.

Co masz na myśli?

Jak gdybyśmy zmienili się w obcych.

Twoja wyobraźnia — powiedziała i pocałowała go.

W kieszeni natrafiał na liściki, które wkładała tam bez jego wiedzy, a które Marie mogłaby znaleźć, przepatrując mu ubrania przed praniem. Czy były inne, których nie odkrył w porę?

Czekał, aż żona coś powie, ale nie powiedziała.

Miał zamiar ostrzec Fem w sprawie tych liścików

i zapomniał.

Nie było granic fałszom i kłamstwom, uśmiechom, do jakich teraz się przymuszał — a mimo to dał się zaskoczyć. Idąc z obory do domu poczuł, że Clarence kładzie mu rękę na ramieniu, i zanim mógł sam siebie powstrzymać, usunął się, ażeby uniknąć kontaktu fizycznego. A także dlatego, aby uciec od reakcji na ów kontakt, polegającej na tym, że powiedziałby Clarence’owi o wszystkim i skończyłby z tym. Żałował, że tak nie zrobił, gdy było już za późno.

*****

Lloyd jest zaaferowany.

Cletus po raz pierwszy słyszał to słowo. Najwyraźniej nie oznaczało tego, co można by sądzić.

Czym? — spytała matka.

Pojęcia nie mam — odpowiedział ojciec.

Nie wierzyła mu ani minuty; jego zachowanie, głos

i wyraz oczu — wszystko go zdradzało. Podejrzewał ich. Trudno było powiedzieć, o jak wiele. O coś podejrzewał. Inny mężczyzna byłby już się z tym wyrwał. Dopóki Clarence wciąż udawał niewiedzę, miała związane ręce. Może na tym polegała jego gra.

Obserwowała go dwa dni. Trzeciego dnia rano zapytał, czy zostało jeszcze trochę kawy, a ona zawołała oskar- życielsko:

Nie rób ze mnie idiotki! Wiem, że ty wiesz.

Kiedy wyszło na jaw, że się myliła, że on nie wiedział, nie można już było cofnąć tych słów. Jak gdyby rozwarła im się pod nogami jakaś jama, a oni w nią wpadli.

U fryzjera nad lustrem wisi kolorowy plakat w ramkach:

na nim kobieta uczesana w wysoki kok. Jej obfity biust

wyłania się z lilii wodnej. Kobieta wytwornie trzyma zakraplacz i poleca krople do oczu Murine. Na ścianie naprzeciwko cały rząd kalendarzy na rok 1921. Podłogę z linoleum zaścielają kosmyki jasnokasztanowych włosów. Minutę temu stanowiły część Cletusa Smitha. Teraz ocze­kują miotły. Zegar ścienny wskazuje siedemnaście minut po drugiej (tik-tak, tik-tak), a w powietrzu snuje się woń aromatycznego płynu do włosów. Siedząc na fotelu fryzjer­skim, z głową opuszczoną tak nisko, iż podbródek opiera się o obojczyk, Cletus może patrzeć tylko w bok. Widzi, jak na taflę okiennego szkła pada cień, a potem z nagła się cofa.

Fryzjer szerokim gestem nożyczek wskazuje pusty teraz chodnik: — Nie był to przypadkiem twój przyjaciel?

Pytanie nie jest skierowane do Cletusa, tylko do jego ojca, oczekującego swojej kolejki pod rzędem kalendarzy. Chociaż odpowiedź nie pada, fryzjer nie czuje się do­tknięty. Ludzie albo odpowiadają na wścibskie pytania

i w takim razie człowiek dowiaduje się czegoś, czego dotąd nie wiedział, albo je ignorują i jeśli się swoje odczeka, tak czy owak dostanie się odpowiedź. Już nie przyjaciel, stwierdził sam do siebie. A potem uniósł brwi z powodu tego, co ujrzał w lustrze: chłopiec oblewał się rumieńcem.

Lloyd Wilson siedzący na siodełku kultywatora, na polu leżącym tuż przy drodze, nie uniósł głowy, gdy obok przejeżdżał Clarence wozem bez resorów, z Cletusem obok.

Dwaj mężczyźni spotkali się kiedyś przypadkowo, koło skrzynek pocztowych, i od tej pory uważali, aby nigdzie ze sobą się nie zetknąć. Mimo że już nie rozmawiali, nie mogli uniknąć widywania się wzajemnie z daleka na polach. A nocą oświetlone okna ich domostw, niegdysiejsza pocie­cha, niepokoiły ich tylko, albowiem przypominały o wszy­stkim, co nie było już takie jak dawniej.

HT<ŁW< ^ ^ fe *1

&&& “'. V ł $ irN1

rmi fi** f

L t v%f s

Fred Wilson skończył czytać popołudniową gazetę

i zdjął okulary, żeby przetrzeć oczy. Przez chwilę ujawniło się rodzinne podobieństwo.

No, jutro też jest dzień — oznajmił i wstał.

Śpij dobrze, wuju Fredzie — powiedziała Marie Wilson.

Jeśli nie, to nie wiem, czyja to będzie wina, jak nie moja — odrzekł pogodnie i wyszedł do swojego pokoju na tyłach kuchni. Dzieci powiedziały dobranoc matce, potem ojcu i poszły na górę do łóżek. Tykał zegar, chwilami głośno. W piecu rozpadło się polano. Lloyd Wilson miał świadomość, iż cisza panująca w pokoju nie jest taka sobie zwyczajna, i zebrał się w sobie. Żona zwinęła w kulkę skarpetkę, którą tylko co skończyła cerować, i spytała:

Czy zaszło coś między tobą i Clarence’em?

Nie.

Nie posprzeczaliście się?

Nie.

No to o co chodzi?

Nie wiem.

Masz na myśli, że nie wiesz, jak mi to powiedzieć? Nie wiedział, jak skłamać. Innym ludziom owszem, ale

nie jej. Powiedział z wolna:

Chyba to właśnie mam na myśli. — Spostrzegł, że twarz jej poczerwieniała, a w oczach zabłysły łzy. — My...

Jeśli to jest to, co ja myślę, to nie chcę o tym słyszeć.

Stało się tak, że my...

Powiedziałam, nie chcę o tym słyszeć.

... nie mogliśmy temu zapobiec.

I dlatego tak jest wygodniej dla was obojga, jestem pewna. Ale nie żądaj, żebym też w to uwierzyła. Od tej chwili ty pójdziesz swoją drogą, a ja swoją.

Co przez to rozumiała, nie wiedział, a czas nie wydawał się sposobny na zadawanie pytań. Ich oczy się spotkały; nie bez wysiłku zapanował nad niepewnym spojrzeniem. Kiedy

stawał przed pastorem, nie przewidywał czegoś takiego jak oskarżycielski wzrok czy brakujący przedni ząb. Ona też nie, pomyślał ze smutkiem.

Mijały dni i prawie już doszedł do wniosku, że nie miała niczego na myśli, wygłaszając to oświadczenie, i że sprawy ułożyły się w wytartych uprzednio koleinach, kiedy naraz oznajmiła, iż zamierza zabrać dzieci i wyprowadzić się do siostry w mieście.

Wypowiedział pierwszą myśl, jaka mu przyszła do głowy:

Ależ ty nie żyjesz z nią dobrze.

Wiem. Ale ona powiada, że nas przyjmie. Bliższa ciału koszula niż suknia.

Wyprostował się i słuchał, podczas gdy żona omówiła całe ich życie małżeńskie —^ jako pozbawione racji bytu. Ani razu nie spierał się z nią ani nie zaprzeczył żadnemu jej stwierdzeniu. W końcu, kiedy już nic więcej nie było do powiedzenia, wzięła lampę i poszła do sąsiedniego pokoju, on poszedł za nią, po czym rozebrali się i weszli do łóżka, jak gdyby nic nie zaszło. Po jakimś czasie odezwał się w ciemności:

Możesz zabrać dziewczynki, ale chłopców nie.

Z drugiej strony łóżka nie padła żadna odpowiedź.

Wiedział, że nawet teraz mógłby ją skłonić, by zmieniła

zamiar, ale jeśli to uczyni...

Nigdy dotąd w życiu nie byłem szczęśliwy — powie­dział. — I nie zrezygnuję z tego.

Ponieważ w powoziku nie było miejsca na wszystko, wzięły ze sobą tylko rzeczy niemowlęcia oraz to, czego potrzebowały na noc, natomiast sfatygowane walizki i sta­ry skórzany kufer zostawiły, aby przywiózł im go następ­nego dnia. Przez całą drogę do miasta nikt się nie odezwał. Kiedy ściągnął cugle, dziewczynki już były gotowe i ze­

skoczyły jedna po drugiej z metalowego stopnia powoziku. Hazel czekała| aż matka poda jej niemowlę.

Bądźcie grzeczne, dziewczynki — zawołał za nimi, ale nazbyt były wystraszone tym, co się działo, aby obejrzeć się na niego i uśmiechnąć. Zaczekał, aż zniknęły wszystkie we wnętrzu domu. po czym trzasnął z bata. To, że sprawy zaszły tak daleko, nie leżało w jego zamiarach, ale i nie wybiegał myślą w przyszłość ku temu, co może jeszcze się zdarzyć. W drodze powrotnej nastrój poprawił mu się bez żadnej przyczyny. A może dlatego, iż sprawa wisząca tak długo nad nimi dokonała się i oczyściła atmosferę.

Fred w ogóle nie zadawał pytań. Chłopcy nie potrafili zrozumieć, czemu nie ma matki, a on nie miał pojęcia, co mogła im powiedzieć, toteż kazał im być cicho i jeść kolację. W nocy usłyszał, że Orville płacze, wstał i przy­niósł go sobie do łóżka, gdzie mały zasnął na poczekaniu. Później jednak pozwalał chłopcom płakać, dopóki sen ich nie zmorzył, w nadziei, że szybciej przez to przejdą.

Usiłował być im zarazem matką i ojcem, co nie było łatwe. Kiedy nadszedł sobotni wieczór, postawił na środku kuchennej podłogi wannę, napełnił ją ciepłą wodą zagrzaną na piecu, a oni w niej stanęli. Polewał im chude ramiona mydlaną wodą, tak jak widział, że robiła ich matka, sprawdzał, czy uszy nie brudne, lecz nie miał tak delikat­nych czy też wprawnych rąk jak ona, toteż Dean spojrzał nań z wyrzutem i powiedział:

To boli!

No to kąp się sam — odparował. Prędzej jednak by sczezł, niżby miał pozwolić im rosnąć w mieście i nie wiedzieć, jak się trzyma siekierę czy też orze równą bruzdę.

Słyszał o pewnej wdowie koło Harmon Springs, która mieszkała z krewnymi i pozostawała na ich łaskawym chlebie. Trochę mogła być za stara do roboty, ale ludzie by gadali, gdyby wziął jakąś młodszą. — Muszę to przemyśleć — oznajmiła, kiedy jej powiedział, po co

przyjechał. Nie musiała myśleć nad tym zbyt długo. Gdy wsiadał z powrotem do powoziku, drzwi frontowe nagle się otworzyły. Zawołała, aby zaczekał, aż spakuje swoją nieliczną garderobę. Sadowiąc się obok niego na siedzeniu przedstawiła się:

Proszę mówić mi po prostu „Pani B.” Wszyscy tak mówią. — Miała na myśli wszystkich w Harmon Springs.

Wdowa cierpiała na kataraktę obojga oczu, a kiedy na klęczkach szturchała miotłą ciemne kąty, nachodziły ją na krótko zawroty głowy, toteż nie zdziałała wiele, jeśli idzie c kurz wlatujący do domu z zaoranych pól, ani też nie dostrzegała, że garnki i patelnie zarosły warstwą tłuszczu. Uwielbiała stać i gadać, a każdy słuchacz był równie dobry. „Proszę mi przerwać, jeśli już to przedtem mówi­łam, nie chcę się powtarzać” — powiadała, ale nie można jej było powstrzymać czy w ogóle dojść do słowa.

Chociaż odczuwała wdzięczność za to, iż nie żyje już z miłosierdzia kuzynów, od których się wyprowadziła

i którzy unosili brwi, kiedy prosiła o dokładkę kurczęcia w sosie, to jednak dnie były długie i żałowała, że ludzie nie wpadają częściej. Mogłoby się co poniektórym wydawać, że to zwyczajna farmerka, ale jej rodzina dostarczyła stanowi Tennessee kongresmena i sędziego. — No, pszepa- ni, wiem, że na pewno jest pani z nich bardzo dumna — skwitował to Lloyd Wilson w drodze do wyjścia.

Siedzenie, gdzie to ciągle chodzi, przerastało jej siły. Zaledwie pomyślała, że Lloyd już nareszcie zasiądzie i będzie mogła wyrzucić z siebie wszystko, co chciała mu opowie­dzieć, wkładał marynarkę i wychodził z domu, w jakimś celu, którego — ponieważ na dworze było ciemno, a obrzą­dki porobione — nie mogła sobie wyobrazić.

Phi! — mawiała do chłopców, wodząc po nich myjką. — Jak chcecie wyrosnąć na dużych i silnych mężczyzn, jak wasz ojciec, nie wolno wam stronić od mydełka.

Zadawanie pytań to nie zbrodnia, szczególnie pytań okrężnych. Na podstawie niechętnych odpowiedzi Freda Wilsona wdowa bez trudu powiązała ze sobą pewne fakty. Zapytała także chłopców o matkę i powiedziała nieszcze­rze: — Mam nadzieję, że któregoś dnia będę miała przyjemność ją poznać.

Nie lubili jej zbytnio, ale przynajmniej była kobietą, nosiła spódnice; tak więc wspierali się o nią czasami z przyzwyczajenia albo wówczas gdy brakowało im matki. Zawsze grzecznie przychodzili, kiedy ich wołała, a przez resztę dnia wałęsali się wszędzie razem, jak gdyby w oba­wie, że ich rozdzielą.

Przejeżdżając rowerem obok farmy, Cletus zdawał sobie sprawę, że nie ma tam pani Wilson — tylko ta staruszka. Skończyły się kromki chleba, jeszcze ciepłego po wyjęciu z pieca. Jeżeli widział malców albo pana Wilsona, za­trzymywał się na rozmowę. Pan Wilson zachowywał się tak, jak gdyby nie nastąpiły żadne zmiany. — Cletus — mówił — wyglądasz dziś bardzo rześko. Jak myślisz, spadnie jeszcze trochę deszczu? — Ale to nie było to samo, skoro już nie przychodził do nich jak dawniej. I w szkole zabraknie dziewczynek Wilsonów, żeby zobaczyły, jak Cletus otrzymuje świadectwo ukończenia siódmej klasy.

Wayne miał koszyk z zabawkami, które trzymał w domu ciotki Jenny, ale zamiast się nimi bawić, chodził całe rano za nią krok w krok i wiercił jej dziurę w brzuchu — ona zaś miała jedynie mgliste pojęcie, o co mu idzie, gdyż słuchała tylko jednym uchem. W końcu cierpliwość jej się wyczer­pała i poprosiła:

Wayne, mój skarbie, ścichnijże na chwilę, bo nie

słyszę własnych myśli! — Az tego, w jaki sposób stał tam

i patrzył na nią, wywnioskowała: mały doskonale rozumie, że ona zaczyna mieć serdecznie dosyć tego, co się stało tam na wsi, rozumie też, że matka nie może poświęcać mu, jak kiedyś, niepodzielnej uwagi.

Nieważne, czy słyszę swoje myśli, czy nie. Musisz mi wybaczyć, kochanie. Jestem nieodpowiedzialna od rana. Więc może... — usiadła w bujanym fotelu i wzięła go na kolana, on oparł jej głowę na ramieniu i tak się bujali.

Po chwili zapytał:

Ciociu Jenny, co się dzieje, kiedy... co się dzieje, jak ludzie się budzą po tym, jak ich pochowali, i nie mogą wyjść?

To się nie może stać. Oni są już w niebie. A w dniu Sądu Ostatecznego połączą się ich ciała i dusze i dalej będą żyli szczęśliwie. — Patrząc na niego domyślała się, iż częściowo wierzył w to, co mówiła, a częściowo nie wierzył; widział już bowiem, jak wrony dziobią zwierzęcą padlinę.

Kiedy matka przyszła, aby go zabrać, pozbierał swoje rzeczy i czekał, ale powiedziała:

Biegnij na dwór i pobaw się. Musimy o czymś porozmawiać z ciocią Jenny.

Wesołe miasteczko wyludniło się. Cyrk odjechał dziesięć dni temu, a na jarmark okręgowy było za wcześnie. Nie miał na co patrzeć ani z kim rozmawiać. Kiedy zmęczył się czekaniem na frontowych schodkach, poszedł znów do domu, a matka jeszcze raz kazała mu iść na dwór.

To samo się skończy, powiedział sobie Clarence, pod warunkiem że będzie cierpliwy i nie doprowadzi do tego, aby Fem popełniła jakieś głupstwo. Był cierpliwy, do pewnych granic. Jak na niego, był bardzo cierpliwy. Ona wszelako dokładnie wiedziała, którędy wytyczył linię gra­niczną, i rzucając mu wyzwanie, przekroczyła granicę. Kiedy wychodził z siebie, robił takie rzeczy, w które

później prawie nie mógł uwierzyć. Pewnego razu podczas kłótni wrzasnęła, a Victor wziął wiadro wody i chlusnął na niego. Szok przywrócił mu zmysły. Spuścił wzrok i ujrzał, że trzyma w dłoni pogrzebacz.

To. co robiła ona, robiła z premedytacją i nigdy nie powiedziała, że jej przykro.

Ktoś podkręcił za wysoko knot lampy, co sprawiło, iż wszystko pokryło się cieniutką warstwą kopcia. Spodzie­wał się, że zacznie płakać i zdejmować firanki we fron­towym pokoju. Ona przeciwnie, roześmiała się.

Prosił ją, aby pojechała z nim w odwiedziny do jego rodziców, lecz odmówiła.

Ale jeśli nie przyjedziesz, pomyślą, że nie żyjemy w zgodzie.

Co jest tylko prawdą.

Dość mieli kłopotów w życiu. Nie chcę się do tego przyczyniać.

Nie przyczynisz się — odparła. — Oni wiedzą. Wszyscy wiedzą. Wszyscy tylko o tym myślą.

Ponieważ było coś do zrobienia w gospodarstwie, dał temu spokój i sięgnął po marynarkę.

We wszystkich skarpetkach miał dziury. Poletko trus­kawek obsypane owocami, a ona nie zawracała sobie głowy ich zrywaniem. Pozostawiła fasolę na pędach, aż urosła zbyt duża do jedzenia. Nie miał już żony — jedynie więźniarkę.

Kaktus z okna od frontu, za długo pozbawiony wody, usechł i skończył na kupie śmieci. Suka przychodziła wtedy, gdy wiedziała, że otrzyma talerz odpadków, pożera­ła je łapczywie i wycofywała się do swojej budy. Koty, mrucząc jak zwykle, chodziły wszędzie za Fem z pod­niesionymi w górę ogonami. Skoro same nie były ani wierne, ani posłuszne, nie widziały powodu, dla którego kobiety takie być powinny.

Wdowa wiedziała, że jeśli będzie mówiła do Freda Wilsona dostatecznie długo, zmusi go do opuszczenia gazety zakrywającej mu twarz i wysłuchania wszelkich wywodów. Czy chce, czy nie chce. Usłyszał o zwyczajach jej męża nieboszczyka i o ciężkim życiu, jakie wiedli — tak wiele chorób, no i utrata farmy, nie mogli już bowiem dłużej •spłacać hipoteki, młodszy syn, jej ulubieniec, umarł przez pęknięty wyrostek robaczkowy, starszy zaś rzadko się z nią widywał, ponieważ żona robiła mu w tym trudności, córka mieszkała za daleko i pisywała tylko raz na jakiś czas, bardzo rzadko, donosząc, że im się nie układa. W zamian za wszystkie te informacje, nieszczegól­nie pożądane, Fred Wilson czuł się w obowiązku coś jej opowiedzieć, tak więc opowiedział o przewlekłej chorobie swojej żony.

Biedactwo — orzekła współczująco. — Ale teraz ma się lepiej. Nareszcie jest z dala od tego wszystkiego.

Kiedy powiedział, jak wdzięczny jest bratankowi za to, że ten przyjął go do siebie po jej śmierci, wdowa zapy­tała:

Ale nie byłby pan szczęśliwszy we własnym domu?

Za bardzo kochałem żonę, aby kiedykolwiek znów się ożenić — odparł z mocą. Może i nie miał daru czy­tania każdemu w myślach, ale jej myśli odgadywał bez trudu.

Wdowa trzymała w rękawie jeszcze inne asy. Pewnego dnia spotkała się na ścieżce Smitha z pułkownikiem Dowlingiem; ukłonił jej się, a ona nigdy nie przeszła nad tym do porządku dziennego. Życie towarzyskie, jakie wciąż wiodła w wyobraźni, było żywe i chroniło ją przed sa­motnością. Kiedy pułkownik Dowling zapytywał: Pani B., czy zechciałaby pani przejechać się samochodem? — od­powiadała: Nie, dziękuję panu albo: No, skoro pan nale­ga — zależnie od nastroju.

U ciotki Jenny, w szufladzie serwantki zapchanej drobia­zgami. z jakich składa się kobiecy rozgardiasz, leży jej owalne zdjęcie z czasów, gdy miała dwadzieścia trzy lata. Wszystkie inne swoje zdjęcia zniszczyła. Nigdy nie była piękną kobietą, ale i nie tak nieładną, jak to sobie wyobrażała. Kiedy wykonano to zdjęcie, kochała się bez pamięci w Tomie Evansie, lecz z jakiegoś powodu miłości, nawet z tych najpłomienniejszych i niszczących duszę, obiektyw aparatu fotograficznego w ogóle nie chwyta. Człowiek mógłby niemal sądzić, że nie istniała.

Na parterze, na półeczce wiszącej tuż obok wazy ręcznie malowanej w różowe róże, stoi z kolei fotografia Toma, wykonana w tym samym czasie. Tom ma przyliza- ne włosy, wysoki, sztywny kołnierzyk, a z jego twarzy niemal nic nie można wyczytać prócz walijskiego po­chodzenia. Ojciec i matka byli zaciekłymi metodystami, jednakże surowe zasady, jakie usiłowali mu wpoić, nie wytrzymały próby doświadczenia i skończył żywot jako niewierzący w Boga. — Wierzę w terminowe płacenie rachunków — mawiał, gdy chciał podenerwować poboż­nych — i w grzeczność na co dzień.

Pracował ciężko, bo lubił pracować, i oszczędzał, bo w tym też znajdował zadowolenie. Pracował dla kogoś innego; nie dlatego że był pospolitego umysłu, lecz dlatego iż drugi warsztat hydrauliczny nie utrzymałby się w tym mieście. Od czasu do czasu raczył się szklanką piwa, jednakowoż wahadłowe drzwi saloonu nie miały dlań jakiegoś nieodpartego uroku. Jego wybredność można by dość łatwo wytłumaczyć zakładając, że zamieniono w koły­skach dziecko jakiegoś szlachcica z dzieckiem człowieka z ludu. Atoli w okręgu Logan nie istnieją zamki, z których wynosiłoby się w środku nocy niemowlęta, w istocie nie ma też szlachetnie urodzonych. Musiało być zatem jakieś inne wytłumaczenie.

Umierał w męczarniach, po ataku woreczka żółciowego,

zaledwie przekroczywszy czterdziestkę; owalna fotografia, przystosowując się do okoliczności, jest teraz bezspornie fotografią nieboszczyka.

Gdyby Fem była jego własną córką, nie mógłby kochać jej bardziej. Osobie postronnej wydawało się, że ciotka Jenny została sprowadzona do roli ich służącej. Obsługiwa­nie ich stanowiło całą jej przyjemność i nigdy samej siebie nie pytała, czy należycie to doceniają. Albo czy w ogóle doceniają. Słowniki definiują niewinność jako wolność od winy czy grzechu, przede wszystkim dzięki brakowi wiedzy; jako czystość serca; nieskazitelność, szczerość, naturalność; prostotę — i tak dalej. Słowo to nie ma żadnego aspektu, który by się do niej nie odnosił.

Bez tego zwalistego arystokratycznego mężczyzny, chra­piącego na swojej połowie łóżka, bez tego bystrookiego dziecka, któremu trzeba na nowo zawiązać wstążkę we włosach; bez rozmów przy posiłkach i dobrych apetytów, i ubierania się na czas do kościoła; bez śmiechu do łez

i troski o to, jak związać koniec z końcem, nie zapłaconych rachunków, krótkotrwałych okresów bezrobocia — zarów­no sezonowego, jak i niespodzianego; bez zabawek, które trzeba podnosić, aby ktoś się o nie nie potknął, i siedmiu koszul do wyprania i wyprasowania, po jednej na każdy dzień tygodnia; bez podrapanego kolana i zranionych uczuć, nieporozumień, które należy wyjaśniać, głosów przywołujących ją, tak że nieustannie musi przerywać swoją robotę, iść i dowiadywać się, czego im trzeba — bez tego wszystkiego, cóż człowiek ma? Tajemnicę: jakim cudem nie uzmysławiała sobie, że potrwa to tak krótko?

Kiedy Lloyd Wilson wściekał się na myśl o pienią­dzach, które niegdyś miał na rachunku oszczędnościo­wym w Lincoln National Bank, a których już tam nie ma, przypomniał sobie, iż mógł sprzeciwić się wysokości

zobowiązania — a tymczasem po prostu zapytał: — Gdzie mam podpisać? — Oskubała go z pieniędzy, coś jej wszakże zawdzięczał, no i nie mógł pozwolić, aby jego dzieci przymierały głodem. Nie przyszło mu jednak do głowy, że będzie nastawiała dziewczynki przeciwko nie­mu. Siadywały wraz z matką w kościele, wszystkie w jednym rzędzie, a gdy usiłował pochwycić ich wzrok czy uśmiechał się do nich, spoglądały prosto przed siebie, w przestrzeń.

Być może gdy wydorośleją, będą czuły coś innego, ale wszystko jedno, raniło to jego uczucia. Zmienił swoją polisę na życie tak, aby jedynie chłopcy mogli otrzymać ubezpieczenie.

Pani Stroud przyjechała na swoją farmę o wcześniejszej porze, ażeby uniknąć skwaru. Podczas przeglądu składów kukurydzy powiedziała gniewnie:

Twoje małżeńskie trudności mnie nie interesują, ale nie podoba mi się widok tego majątku obracającego się z ich powodu w ruinę. Kobieta, którą nająłeś do prowadze­nia domu, jest na wpół ślepa, a dom stanowczo nie wygląda tak, jak wtedy gdy prowadziła go twoja żona.

Wiem — potwierdził, raz przynajmniej bez,wykrętów czy na granicy zuchwalstwa.

Mój dom w mieście zawsze jest czysty i nie widzę powodu, żeby ten dom, który mimo wszystko też jest mój, miałby taki nie być.

Pomówię z nią — odparł rzeczowo, ale nie pomówił. Uważał ten stan rzeczy za tymczasowy, jak gdyby posiadł dar jasnowidzenia.

Kiedy Cletus wkroczył w chłodny cień domu, posłyszał

głosy. Głos matki. A potem ciotki Jenny. Wiedział, że słój

na ciasteczka jest pusty, włożył tam wszakże rękę w nadziei na niespodziankę i gdy tak macał w jego wnętrzu, matka powiedziała:

To było w zeszłą sobotę. Naturalnie, że się zdener­wowałam, ale okazało się, że bez powodu. — Zaczekała, dopóki nie wszedł na górę, do swego pokoju, po czym ciągnęła: — Jak przyszłam do domu, powiedziałam, wiesz do kogo, powiedziałam: „Może zainteresuje cię wiado­mość, że porozumiałam się z adwokatem.” Postanowiłam, że najwyższy czas mu powiedzieć.

Nie wiem, jak ja bym to przeprowadziła — powie­działa ciotka Jenny. — To znaczy, nie tak, jeśli ma się zamiar uniknąć kłopotów.

Fem Smith nie zamierzała uniknąć kłopotów; koniecz­nie chciała kłopoty wywołać. To była jedyna jej nadzieja.

To go osadziło w miejscu. Wiedziałam, że tak będzie.

Ciotka Jenny wskazała wzrokiem wentylator w suficie.

Skoro nie wymieniamy nazwisk, skąd Cletus będzie wiedział, o kim mówimy? A ja żadnego nie wymieniłam.

Co on na to?

Clarence?

Nie, ten człowiek w mieście.

Słuchał, zadawał pytania, a w końcu stwierdził: „Pani Smith, sądzę, że śmiało można powiedzieć: mamy powód.”

Powód czego, zastanowił się Cletus.

Skoro odeszła żona Lloyda Wilsona, cóż powstrzymy­wało ją przed narzuceniem szala na ramiona i przebieg­nięciem polami do jego domu? Całe środowisko. Za­chowywać się tak, by wywoływać plotki, to było jedno, a żyć w sposób otwarcie niemoralny znaczyło dla nich całkiem co innego. Często o tym rozmawiali. Nic by jej nie

'■ii ym

I

obeszło, gdyby każda znajoma kobieta przestała z nią rozmawiać, ale kobiety zaraz zabroniłyby swoim mężom zadawać się z Lloydem, co mogłoby wszystko bardzo utrudnić. W promieniu wielu mil nie było takiego, który nie miałby mu czegoś do zawdzięczenia, ale jedyny, który zdawał się do tego poczuwać, to Clarence.

A pani Stroud?

Nie wiedział. Z nią wszystko było możliwe. Przyjeż­dżając na farmę w tym okresie, miała wyraz twarzy wielce zagadkowy, co było nowością — jak gdyby sytuacja, w którą sam się wpakował, sprawiała jej radość, jak gdyby pani Stroud z przyjemnością ją obserwowała, żeby zoba­czyć, jakie będzie jego następne posunięcie.

Ludzie tylko tyle zniosą. A poza tym istnieje pewna linia, której nie wolno przekraczać, bez względu na to, jak bardzo by się chciało. Jeżeli ją przekroczy i otrzyma od pani Stroud list z informacją, że nie potrzebuje już jego usług od pierwszego marca, dokąd wówczas pójdą? Kto przyjąłby go jako dzierżawcę, gdyby się dowiedziano, że żył z kobietą bez ślubu? Opuściła ich odwaga.

Clarence uwierzył. Fem, kiedy oświadczyła, że Lloyda ani nie widuje, ani z nim nie rozmawia, ale coś mu mówiło, że jakoś się ze sobą porozumiewają. Wypytał chłopców i obszukał najdziwniejsze kąty farmy — dziuplę w drzewie, opuszczony kurnik, szopę na tyle oddaloną od domu, że Lloyd mógłby tam chodzić nocą bez ryzyka, iż zostanie zauważony. Ale pies by szczekał, a chłopcy najwyraźniej nic nie wiedzieli. W każdym razie na ten temat. Nie lubił myśleć o tym, co jeszcze wiedzieli. W jednej chwili Fern zachowywała ostrożność i mówiła przyciszonym głosem albo wstawała i zamykała drzwi. A potem nagle to, co mówiła, i to, kto ją słyszał, przestawało mieć dla niej znaczenie. Stojąc w nocnej koszuli na szczycie schodów,

krzyczała do niego: — Konie traktujesz lepiej ode mnie! — To nie była prawda i ona o tym wiedziała.

Mówiła, że gdy za niego wychodziła, była zakochana w kimś innym. Nie wiedział, czy jej wierzyć, czy nie; mogła to sobie wymyślić na poczekaniu, żeby go zbić z pantałyku.

Pojechał do miasta i upił się, wrócił do domu i wgramolił się do niej. Nic to nie dało. Walczyła jak lwica; spadł z łóżka i legł zaplątany w pościel. Owładnięty nagłą słabością ducha, zapadł w sen. Zbudził się w biały dzień, skacowany, z obrzydliwym smakiem w ustach. Łóżko było puste.

Wybrał się do pastora baptystów i odbyli długą roz­mowę. W gabinecie pastora, przy drzwiach zamkniętych. Z trudem się zmusił do powiedzenia niektórych rzeczy, ale kiedy już to zrobił, poczuł się lepiej. A pastor miał współczujący wyraz twarzy, kiedy mówił: — Uklęknijmy teraz, by prosić Boga o pomoc. — Tak też uczynili. I on nie czuł się zakłopotany. W tym momencie zrobiłby wszystko.

Stali przy drzwiach frontowych, deszcz zacinał im w twa­rze. Pastor poprosił: — Powiedz jej, żeby do mnie przyszła. Być może zdołam jej wskazać, którędy wiedzie droga powinności.

Fem Smith nie poszła do pastora. Pojechała natomiast do miasta, do domku naprzeciwko wesołego miasteczka. Kiedy zdanie ciotki Jenny nie pokrywało się z jej własnym, można je było pominąć milczeniem.

* * "i- f s O ¿ i ^ ■ V;;ff V

¡¿wjnitk 5-1»' i ^

li w «* »a ' • jTi

fMmmmmi - ■

Wdowa nie popuściła żadnemu z przejeżdżających far­merskich wozów, musiała podbiec do frontowego okna, ażeby zobaczyć, kto na tym wozie siedzi. Nie było przeto możliwości, by nie zauważyła, że jej pracodawcy coś leży na sercu. Biedak, brakowało mu rodziny i żałował, że postąpił w ten sposób. Miała zamiar podjąć próby i spra­wić, by zrozumiał — czekała tylko na sprzyjającą chwilę —

JHŁ.

iż nic powinien się obawiać, że żona mu nie przebaczy. Gdyby poszedł do niej odpowiednio nastawiony i wyznał, jak mu przykro, sprawy na pewno skończyłyby się zgodnie z jego życzeniem. A kiedy już ona mu wybaczy i wróci do domu. powinna się ucieszyć z niewielkiej pomocy w pra­cach domowych.

A jeśli nie?

Pani B. zdecydowała odważnie, iż nie pozwoli, ażeby samolubne względy stanęły na drodze szczęściu Lloyda.

Kiedy Cletus wszedł do obory, nadbiegły koty, aby się z nim przywitać. Ojciec już tam był i doił Flossie. Victor powinien był doić tę krowę po drugiej stronie ojca, ale poszedł na popijawę, mimo iż nie było święta państ­wowego. Cletus wziął wiadro na mleko, stołek i usiadł. Próbował zgrać rytm swojego strzyk-strzyk z ojcow­skim. Stara Bess nieustannie przebierała nogami, a on mówił: — Spokojnie, szefowo! — Koty ocierały mu się

0 nogi i mruczały, lecz tego nie czuł. Ten straszliwy głos zeszłej nocy przydał mu nowego zmartwienia: Mogę pójść z tego domu w każdej chwili, jak mi przyjdzie ochota,

1 zabrać ze sobą chłopców. Ponownie zapadł w głęboki sen, jak gdyby nic się nie stało, ale dziś rano, kiedy siedział apatycznie nad swoją kaszą, wróciło wszystko.

Spostrzegł, że Blackie usiadł, a jego różowa mordka jest szeroko rozdziawiona, strzyknął więc w nią strumieniem mleka. Szesnaście lat miał ten stary kot-, uszy całkiem posiekane w walkach i ledwo jeden ząb w pysku.

Ona tego nie zrobi, pomyślał Cletus. Ale czemużby nie? Cóż miałoby ją powstrzymać, prócz strachu przed ojcem — a nie bała się, niczego i nikogo.

W obu skopkach wznosił się poziom mleka. Ojciec gwizdał tę samą smutną melodię, którą pogwizdywał jak dzień długi. Kiedy wstał, Cletus odezwał się:

Słyszałem coś zeszłej nocy.

Na dworze?

Nie.

Nie powinieneś podsłuchiwać rozmów, które ciebie nie dotyczą.

Nie podsłuchiwałem naumyślnie.

Dobra. No, coś usłyszał?

Mama mówiła, ona mówiła, że może się prze­prowadzić do miasta, a mnie i Wayne’a wziąć ze sobą.

Nie będziemy się tym martwić zawczasu.

Tato...

Co, synu?

Obiecasz mi, że się nie rozgniewasz, jak ci coś powiem? — Odczekał, ale z sąsiedniego boksu nie było odpowiedzi. — Proszę, tato, nie kłóć się z nią o to.

A to czemu? Chcesz przenieść się z nią do miasta?

Wiesz, że nie chcę. Ale nie powinieneś był mówić, że jej na to nie pozwolisz. Jak jej się mówi, że nie wolno jej czegoś robić, to ona właśnie musi to zrobić.

Ależ z ciebie gnojek!

Ciężka ręka wyleciała jak z procy i powaliła go silnym ciosem. Chłopiec mówił prawdę, ale jakże odmiennie brzmiała. Wiadro się przewróciło, po podłodze obory zaczęła się rozlewać kałuża mleka. Z prawym uchem huczącym boleśnie i całą połową twarzy odrętwiałą, Cletus pozbierał się, wyciągnął stołek spomiędzy krowich nóg i podstawił wiadro. Udało mu się nie rozpłakać, ale ręce mu drżały i mleko strzykało nierówno do skopka.

Następnym razem, jak spróbujesz mnie pouczać, jak mam kierować swoimi sprawami, nie skończy się na szturchańcu w łeb, tylko ci przetrącę twój sakramencki grzbiet — powiedział Clarence Smith. Wziął swój stołek, ruszył do sąsiedniego boksu i usiadł, a następnie, z głową przyciśniętą do krowiego boku, podjął na nowo gwizdanie.

Rozmowa nie przebiegała według oczekiwań wdowy. Sądziła, że Lloyd Wilson otworzy przed nią serce, a za­miast tego powiedział: — Tak, dobrze, pomyślę o tym — i wziął „Almanach Farmera”.

Przerwała szydełkowanie i przysunęła mu bliżej lampę. Albo nie chciał z nią o tym rozmawiać, albo miał coś jeszcze na sercu i nie mógł się zmusić, aby z nią pody­skutować. Może kłopoty finansowe. Lub też to pani Stroud robiła trudności. Nie była szczególnie miłą kobietą i we wszystko wtykała nos.

Clarence zamykał bramę pastwiska za pomocą drucia­nej pętli, kiedy naraz przyszło mu na myśl, że Fem odeszła. Puścił się biegiem. Widział oczyma wyobraźni kartkę na stole kuchennym, opartą o cukierniczkę. Gwał­townym ruchem otworzył drzwi; stała przy piecu, z włosa­mi wilgotnymi od pary, mieszając bieliznę w ogromnym kotle. Chwilę wpatrywali się jedno w drugie, a potem ona rzekła: — Nie, jeszcze tu jestem.

Kiedy odeszła naprawdę, sześć tygodni później, żadne przeczucie go nie ostrzegło.

Jej adwokat powiadomił go listownie, że każda próba skontaktowania się z nią czy też z dziećmi, z pominięciem jego osoby, będzie uznana za dokuczliwe natręctwo i że jeśli zajdzie konieczność podjęcia jakichkolwiek kroków chroniących Fem, kroki owe zostaną podjęte.

Następną rzeczą, jaka się zdarzyła, było zawiadomienie z biura okręgowego radcy prawnego: żądała rozwodu.

Wkrótce potem Fern Smith zasiadła w biurze swojego adwokata, omawiając pismo, które otrzymała od adwoka­ta Clarence’a. Teraz wszystko wymknęło się spod ich kontroli. Przestali na siebie krzyczeć i zaufali procedurze prawnej. Z tym rezultatem, że fakty można było spreparo­wać tak, by odpowiadały wymogom strony, a nie obiek­tywnej prawdzie.

iMin

W, '

f AJ ** -i

Podczas jesiennej kadencji sądu postępowanie rozwo­dowe oraz powództwo wzajemne znalazły się na wokan­dzie jako pojedynczy proces. Na ławie przysięgłych oraz wśród publiczności na sali sądowej zasiadali ludzie, których Clarence Smith znał; odwracając więc od nich wzrok, musiał siedzieć i słuchać, jak podaje się do wiadomości jego najbardziej osobiste życie. Nie poznawał opisu samego siebie i zachodził w głowę, jak adwokat Fem, z takim tonem szczerości w głosie, może wypowia­dać stwierdzenia, o których musiał wiedzieć, iż nie mają żadnych podstaw. Albo też jak sama Fern mogła siedzieć tam z miną poszkodowanej, skoro właśnie ona spowodo­wała. że to wszystko się stało. Jej adwokat wynalazł pół tuzina świadków, którzy z przyjemnością zapewniali

o złym usposobieniu Clarence’a — co go zdumiewało. Nie zdawał sobie sprawy, że ma jakichś wrogów. Przedstawił tylko jednego swojego świadka, ale liczył na to, iż ten jeden świadek dowiedzie fałszu wszystkiego, co powie­dziano.

Parobek, prawie nie do poznania w nowym ubraniu, ogolony u fryzjera, zeznawał o „stosunkach cielesnych”, używał nie tych słów, które mu podsunął adwokat Cla- rence’a. Przy rozmaitych okazjach, mówił, natykał się na powódkę ściskającą się albo całującą z Wilsonem, widy­wał też, jak ten trzymał rękę pod jej bluzką. Podczas gdy pracodawca przebywał poza obrębem posiadłości, Wilson przychodził do domu, po czym w oknie sypialni na piętrze zaciągano zasłonę i czasami mijała godzina albo i więcej, zanim Wilson pojawiał się znowu.

Adwokat Fern Smith, przechadzając się tam i z po­wrotem przed ławą przysięgłych, opowiadał potoczyście

o bliskich więzach, jakie łączyły obie rodziny, a w szczegól­ności o przyjaźni dwu mężczyzn. Czyż nie było faktem, czyż nie było faktem niezaprzeczalnym, iż w ciągu wielu lat, zanim pojawiła się obecna dysharmonia, przy pełnej

wiedzy i aprobacie Clarence’a Smitha Lloyd Wilson często­kroć zachodził do Smithów podczas nieobecności gos­podarza w wyżej wymienionych nieruchomościach? Chciał­by, zanim przejdzie do krzyżowego ognia pytań, przed­stawić — jako świadectwo obciążające wiarygodność ze­znania świadka -3- fakt, iż nader rzadko oddech Victora nie cuchnął jakimś trunkiem, oraz to, że noc czwartego lipca świadek spędził w więzieniu, w stanie nietrzeźwym.

Adwokat Clarence’a skoczył na równe nogi i wykrzyk­nął: — Wysoki sądzie, wnoszę sprzeciw — na co sędzia kwaśno: — Uchylam sprzeciw.

Victora bez trudu łapano na wypowiadaniu nie swoich sądów, które nie mogły być prawdziwe, a tak się mieszał, że raz po raz wywoływał śmiech na sali sądowej. Następnie na miejsce dla świadków wezwano Clarence’a, gdzie został zaprzysiężony i usłyszał o swoich czynach opisanych tak, iż nie mógł złożyć wiarygodnego sprzeciwu. Adwokat Fem nie opowiedział dżentelmenom z ławy przysięgłych o tym, że to prowokacja doprowadziła Clarence’a do tak gwał­townego zachowania. A kiedy on sam usiłował to powie­dzieć, został przez sędziego pouczony, aby ograniczał swoje uwagi do odpowiedzi na pytania ze strony składu sędziow­skiego.

Nikt w sądzie nie wspomniał, że Clarence miał serce zranione brakiem żoninej miłości, a gdyby nawet wspo­mniał, nie zrobiłoby to żadnej różnicy.

Popołudniowa gazeta doniosła, iż pani Fem Smith uzyskała rozwód z mężem, z powodu skrajnego i po­wtarzającego się okrucieństwa tego ostatniego, przy czym przeciwskargi pana Smitha nie znalazły uzasadnienia w oczach ławy przysięgłych. Zasądzono go do płacenia miesięcznie pięćdziesięciu dolarów alimentów, a ona uzy­skała prawo do opieki nad dziećmi.

Świerszcze przestały cykać i zamilkły, po to tylko, aby zacząć ponownie na wierzchołkach drzew. Cletus, w towa­rzystwie ciotki Jenny stojącej za nim i rozkazującej, co ma dalej robić, wynosił z piwnicy jeden po drugim ładunek rupieci, na górę po schodach, a następnie dalej, na ścieżkę w ogrodzie. Puszki dawno wyschniętej farby i pokostu. Słoiki konserw, które się zepsuły albo były zbyt stare, by nie budziły nieufności. Puste buteleczki po lekach. Pliki starych czasopism i gazet. Żelazne łóżko bez materaca. Krzesło z wgniecionym trzcinowym siedzeniem. Piecyk ze stalowej blachy, bez jednej nogi. Dziesięciogalonowa bań­ka na mleko z dziurą w dnie. Siatki na drzwi tak przeżarte rdzą, że można je było przebić palcem na wylot. Od czasu do czasu ciotka decydowała, że coś tam — bambusowa ramka do zdjęć, z rozbitym szkłem, czy jedwabna suknia poplamiona pod pachami — było za dobre do wyrzucenia, i to coś odkładała na bok do czasu, aż przypomni sobie kogoś, kto by się z tego ucieszył. Przeglądając pudełko starych listów, zatrzymała się na anulowanej książeczce bankowej i odwracała w zadumie jej kartki.

Mam trochę pieniędzy — zauważyła. (Czemu to po­wiedziała? Była to jedyna sprawa, której nie zamierzała nikomu wyjawiać...) — Tom miał polisę ubezpieczeniową na życie, spłaconą w chwili śmierci. Nie mogę się zaliczać do tej samej klasy co John D. Rockefeller, ale wiedziałbyś, że pięćset dolarów to masa pieniędzy, gdybyś spróbował je zaoszczędzić... Kiedy umrę, dostanie je twoja matka. Chciałam po prostu, żebyś wiedział, jak sprawy stoją. — To niezupełnie było prawdą; w istocie chciała, żeby coś powiedział, żeby okazał zdziwienie tą tajemnicą, którą mimowolnie ujawniła. — Mam na myśli, że nie będziecie głodować — dodała.

Materac z końskiego włosia nakrapiany pleśnią musieli nieść oboje. Kiedy wracali ze ścieżki, oznajmiła: — Na dziś

k JL

i

dosyć. Trzeba zrobić porządek w spiżami, ale to może zaczekać. — Cletus zamknął drzwi piwnicy, dała mu kłódkę, która spoczywała w kieszeni jej fartucha, po czym weszli do domu przez tylny ganek. Chciała powiedzieć: Nie bardziej niż tobie podoba mi się to, jak się sprawy ułożyły, ale bała się, ażeby Cletus nie pomyślał, że nierada gości ich pod swoim dachem.

Kazała mu umyć ręce przy kuchennym zlewie i dała szklankę zimnego mleka oraz wielki kawał agrestowego placka.

Oparłszy się o zlew, pociągnął łyk mleka, a potem spytał:

Jak Victor i tatuś przychodzą z pola, to kto im daje jeść?

- Nikt, o ile wiem. Jestem pewna, że nie jest im łatwo, ale każdy mężczyzna wie, jak się smaży jajka na bekonie i gotuje kawę.

Przywykli jadać coś więcej.

Może ojciec będzie musiał znaleźć kogoś do prowa­dzenia domu, jak pan Wilson — powiedziała, i miała chęć odgryźć sobie język.

Zjesz z nami obiad w niedzielę, dobrze? — poprosiła matka. — Przyjdź prosto z kościoła, będziemy mogli dłużej posiedzieć.

Clarence w żaden sposób nie potrafił odmówić, bo inaczej by to zrobił. Nie powiedział jej, że przestał chodzić do kościoła.

Kiedy usiedli do stołu, spostrzegł, że matka ugotowała wszystkie jego ulubione dania, i usiłował jeść, choć nie miał apetytu. Po niepokoju ojca i po usilnych staraniach matki, by zachować obojętny wyraz twarzy, poznał, że zranił jej uczucia. Spodziewała się po nim opowieści o tym wszy­stkim, czego nie mógł opowiedzieć sądowi i ławie przy­

sięgłych, a kiedy nic nie wyjawił, pomyślała, iż powodem jest brak zaufania.

Spodziewaliśmy się, że chłopcy złożą nam wizytę — powiedziała. — Ale, jak dotąd, nie pojawili się. Przypusz­czam, że Fern na to nie pozwoli.

- Nie sądzę, żeby tak postąpiła — zaoponował, unika­jąc jej wzroku.

Jego matka i ojciec byli jedynymi ludźmi na świecie, którym w tej chwili ufał, od czego jednak zacząć? Od tego, że miał kłopot z uciułaniem pieniędzy na zapłacenie byłej żonie alimentów? Cokolwiek mógłby im powiedzieć, wszy­stko by ich zmartwiło, a w ogóle nie zniósłby mówienia na ten temat.

Zdawał sobie sprawę, co go spotkało, lecz nie wiedział, co zrobił, żeby na to zasłużyć.

Być może pomogłoby,. gdyby w swoim czasie jakiś pastor baptysta, wsparłszy ręce na kazalnicy i zgarbiwszy plecy, powiedział: Ludzie ani nie dostają tego, na co zasługują, ani nie zasługują na to, co dostają. Depcze się łagodnych i ufnych. Bogacz zwykle silą się prze ciśnie przez ucho igielne, i niewiele jest sensu albo zgoła sensu nie ma wcale w pokładaniu nadziei w Boskiej Opatrzności... Z dru­giej strony, jakże mógłby tak mówić jakikolwiek pastor, baptysta czy inny?

Adwokat poradził Fern, że lepiej będzie, jeśli na razie przestanie się widywać z Lloydem Wilsonem. Kiedy pisali do siebie, dbali o to, by listy wysyłać osobiście. Jej listy były bardzo długie, jego krótkie. Przelewanie uczuć na papier nie leżało w jego naturze. Ale kiedy czytała i od­czytywała jego listy wciąż na nowo, mocą wyobraźni dodawała im słów, których tam nie stało, dopóki nie poczuła zadowolenia, iż Lloyd w istocie kocha ją równie mocno jak ona jego.

Suka codziennie po południu czekała przy skrzynce na listy. Wiedziała, kiedy trzeba zaganiać krowy, lecz chłopiec mógłby nadjechać i nie znaleźć jej tam. Tak więc czekała dalej, a kiedy spostrzegła, że mężczyzna idzie w jej stronę, uciekała w pole kukurydzy, ale tylko kawałek. Nie próbo­wała naprawdę unikać nieuchronnego bicia.

Cletus wybierał się na farmę swoim rowerem. Matka zapytała: — Dokąd jedziesz? — Powiedział jej, na co usłyszał: — Wolałabym raczej, żebyś nie jechał. — Kiedy ją spytał dlaczego, zrobiła nieszczęśliwą minę i odparła: — Proszę, nie spieraj się ze mną, Cletus. Jeżeli twój ojciec zechce się z tobą zobaczyć, da znać.

Tylko cienka jak włos niepewność powstrzymywała ją od powiedzenia mu wszystkiego. Ostatecznie, kiedy będzie dorosły, usiądzie z nim pewnego dnia i opowie całą historię, od samego początku, a syn oceni wszystko, co przeżyła, i wybaczy jej. Twój ojciec nie dawał mi swobody — powie. — Musiałam więc uzyskać ją na drodze sądowej... Podczas tych wyimaginowanych rozmów nie przychodziło jej do głowy, że mógłby jej nie wybaczyć. Gdyby Lloyd nie był we mnie zakochany — mówiła w wyobraźni — albo gdyby kochał swoją żonę, chyba nadal byłabym żoną twojego ojca, chociaż do siebie nie pasowaliśmy...

Drżała ze szczęścia na wspomnienie o dłoniach Lloyda Wilsona spoczywających na jej ramionach, kiedy pochylał się, by ją pocałować.

Wayne dopóty się gapił, nie odrywając oczu, na dziew­czynkę imieniem Patsy, mieszkającą cztery czy pięć domów dalej od ciotki Jenny, dopóki nie zawarł z nią znajomości. Miała rowerek na trzech kółkach, którym jeździli tam i z powrotem po betonowym chodniku, i tylko od czasu do

czasu sprzeczali się, czyja teraz kolej. Chodził do Patsy wczesnym rankiem, a gdy się zbliżał czas obiadu i matka Patsy pytała go, czy chciałby zostać i zjeść z nimi, zawsze się zgadzał. Kiedy mówiła: — Nie sądzisz, że powinieneś może pobiec do domu i powiedzieć matce? — odpowiadał: — Ona nie będzie miała nic przeciwko temu.

Matka Patsy uważała, że byłoby uprzejmie ze strony matki Wayne'a, gdyby ta powiedziała: „Dziękuję, że pani jest tak miła dla mojego synka” czy coś w tym rodzaju, a tymczasem ona nawet nie zadała sobie trudu, żeby spojrzeć, kiedy mijała dom. No i to jej nazwisko w gazecie, i w ogóle.

W mieście rozmiarów Lincoln nie można było nic utrzymać w tajemnicy. Ktoś powiedział komuś, ten ktoś powiedział komuś, kto powiedział jeszcze komuś, a ten ktoś Clarence’owi o grubych listach bez zwrotnego adresu, które Fern po zapadnięciu zmroku wrzucała do dużej zielonej skrzynki przed pocztą. Nawet nie trzeba było wiele czasu, żeby do tego doszło. Nie trzeba też było wiele czasu, żeby Fern zdała sobie sprawę, iż Clarence wie.

Dopiero teraz, po wygraniu tej długiej walki, zaczęła się bać. Łapała się na tym, że po raz pierwszy myśli o Claren- sie. O tym, co mu zrobiła. I o tym, do czego jest zdolny. Nie chciała brać tych pięćdziesięciu dolarów alimentów. To był pomysł adwokata. Łapała się na ponownym przeżywa­niu chwili, kiedy Clarence chwycił pogrzebacz i ruszył na nią. A także innych podobnych chwil.

Suka pędem przybiegła trawnikiem i rzuciła się na Cletusa, on zaś puścił rower i ukrył twarz w jej sierści. Ale potem nic już nie było tak, jak przewidywał. Spodziewał się, że będzie wszędzie chodził za ojcem i pomagał mu we

wszystkich jego pracach, a zamiast tego całe popołudnie przesiedzieli w domu, usiłując wymyślać tematy do roz­mowy.

Nie mów fałszywego świadectwa” — napisano w Biblii — ale czemu nie mówić, skoro ani ława przysięgłych nie widzi różnicy między prawdą a stekiem kłamstw, ani nie widzi jej sąd? Ubrana na czarno i w welonie, jak gdyby nosiła po nim żałobę, przykładając chusteczkę do oczu, zrobiła durni z nich wszystkich. Napisano też w Biblii: „Nie pożądaj żony bliźniego swego”, a od niego zażądano, by im płacił pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Taka była ich nagroda za złamanie Dziesięciorga Przykazań.

Jakże miał to wytłumaczyć niedorosłemu chłopcu? Był także zawstydzony — zawstydzony i zakłopotany tym wszystkim, co przeszedł jego syn. Wiedział, że Cletus wolałby zostać z nim tutaj, lecz nie mógł mu na to pozwolić.

W rezultacie owego upokarzającego dnia w sądzie jego poczucie skutku i przyczyny uległo trwałemu wypaczeniu. Umysł wypełniały mu myśli, które -i— każda z osobna — sprawiały wrażenie zupełnie rozsądnych, ale ułożone po kolei nie miały zgoła sensu.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, na jak długo popadał niekiedy w milczenie.

W końcu wskazówki zegara pozwoliły mu oznajmić:

Czas, żebyś wybrał się z powrotem do miasta.

Nie mogę zostać i pomóc przy dojeniu?

Lepiej żebyś nie jechał rowerem po ciemku.

Mógłbym zjechać z drogi, gdyby zbliżał się jakiś samochód.

Jedź lepiej teraz. Twoja matka będzie się o ciebie martwiła.

Pomachał na pożegnanie ojcu stojącemu na schodkach ganku, podniósł ramę roweru i kopnął nóżki, aż zaskoczyła zapadka na tylnym błotniku, po czym powiedział:

(

Nie. Trixie. Nie patrz tak na mnie. Nie możesz iść ze mną... Nie... Nie, słyszysz? Nie!

W najbliższą sobotę zapytał matkę, czy mógłby pojechać na farmę, a ona odparła znowu: — Wolałabym, żebyś raczej nie jechał.

W żaden sposób nie mogła mu powiedzieć, iż ojciec przekazał przez sąsiada wiadomość, żeby mu już więcej nie pozwalała przyjeżdżać.

Dzieci nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, czy one stanowią część domu, czy też dom jest ich częścią. Zabraw­szy psa, zabierz kuchnię — zapach czegoś dobrego gotują­cego się na obiad. Również zapach wielkiego prania, wełny suszącej się na drewnianym stojaku. Albo popiołów. Albo zupy gotowanej na wolnym ogniu. Zabierz cierpliwego starego konia, wyczekującego przy ogrodzeniu pastwiska. Zabierz obrządki, które zaprzątały go od powrotu ze szkoły, aż do chwili gdy siadało się do kolacji. Zabierz wczesnoporanną mgiełkę i głosy wron sprzeczających się na wierzchołkach drzew.

Jego robocza odzież wciąż wisi na gwoździu przy drzwiach w jego pokoju, ale nikt jej nie wkłada i nie zdejmuje. Nikt nie sypia w jego łóżku. Ani nie czyta Toma Swifta i jego latającej maszyny w obszarpanej okładce. Zabierz go także, skoro już przy nim jesteś.

Zabierz dzban i miskę, jedno i drugie suche i zakurzo­ne. Zabierz oborę, gdzie wszystkie koty siedzą rzędem, czekając z szeroko otwartymi pyszczkami na kogoś, kto strzyknie im mleka do gardeł. Zabierz także stajnię — zapach siana, kurzu, końskiego moczu i starej przepoco- nej skóry — i deszcz padający na zaorane pole za otwartymi wrotami. Zabierz to wszystko i cóżeś mu uczynił? W obliczu straty tak ogromnej, jakiż ma sens

prosić go, by nadal pozostał chłopcem, jakim był. Mógłby równie dobrze zacząć życie na nowo od początku, jako jakiś inny chłopiec.

Akurat wtedy, gdy już prawie straciła nadzieję, wdowa poznała żonę Lloyda Wilsona i wielce nią była oczarowa­na.

Marie Wilson, przesuwając palcem po spisie rzeczy,

0 których ona jedna wiedziała, gdzie ich szukać — w skrzyniach, szufladach i kartonach wsuniętych pod okap na strychu — podtrzymywała grzecznie rozmowę. Ledwo wierzyła oczom, napotykającym wszędzie nieporządek

1 brud, gdziekolwiek spojrzała. Okna zarosły tak grubą warstwą kurzu i pajęczyn, że niemal nie można było przez nie wyjrzeć. Bieżnik na stole w saloniku miał plamy od atramentu, ktoś wypalił dziurę w dużym dywaniku ze skrawków materiału, na którego zrobienie poświęciła kie­dyś całą zimę. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, że żadna miotła ani razu nie zapuściła się po kłaczki kurzu pod łóżkami. Mieszkania nie wietrzono od tygodni, cały budy­nek, szczególnie sypialnię na parterze, czuć było naftą, przepoconym odzieniem i stęchłym ludzkim wyziewem. Klasnąwszy w dłonie chwyciła mola.

Wdowa, gadając bez ustanku, czekała na jakiś znak, iż sympatia jest obustronna. Marie Wilson siedziała na brzeżku krzesła i odpowiadała: „To święta prawda”, „Wiem, co ma pani na myśli” oraz „Ma pani z pewnością rację”, aż w końcu, doszedłszy do kresu cierpliwości, powiedziała: „Niestety, będzie mi pani musiała wybaczyć, mam coś do zrobienia.” Wdowa poszła za nią po schodach na poddasze, wciąż mówiąc.

Lecz Marie najbardziej zmartwili chłopcy. Byli chudzi, bladzi, a na pytania odpowiadali apatycznie, jak gdyby zwracali się do kogoś obcego. Zapytała: — Wiecie, że

^ . i » aUŁ

wasz ojciec nic pozwala mi wziąć was do siebie? — a oni przytaknęli. Odgarnęła im włosy z oczu i pocałowała ich, podczas rozmowy dotykała policzków i ramion synów, aż w końcu owa obcość zniknęła. Od tej chwili nie spuszczali jej z oczu. Kiedy pochyliła się, żeby się z nimi pożegnać, obaj zaczęli płakać.

Lloyd przyjechał po nią do miasta, a gdy już pozbierała wszystko, co jej było potrzebne, odwiózł ją z powrotem. Nie krytykowała tego, jak wdowa prowadzi dom. To jego sprawa, kogo zatrudnia, aby o niego dbał. Przez całą drogę na farmę siedzieli w krępującej ciszy, ale teraz Lloyd zaczął rozmowę o możliwości znalezienia miejsca gdzieś w Iowa 1 co oznaczałoby, że w ogóle nie będzie widywała chłopców. Poprosiła go, aby od czasu do czasu przywiózł ich do miasta i zostawił u niej na noc, na co odparł: — To by im tylko zaszkodziło. — Po czym oboje znów zapadli w milczenie, Czuł, że żona ma coś na końcu języka, o czym z jakiegoś powodu wciąż nie chciała mówić. Kiedy za­trzymał się przed pensjonatem, gdzie obecnie mieszkała, zaczęła wysiadać z powoziku, a później odwróciła się i powiedziała: — Wiem, że w najmniejszym stopniu nie dbasz o mnie ani o swoje córki, ale nie pojmuję, jak mogłeś to zrobić Clarence’owi.

Spojrzał na swoje dłonie, których palce splatały się z lejcami, i nie odpowiedział.

Padało i padało, a kiedy niebo się przejaśniło, ścisnął lekki mróz. Liście zaczęły opadać i suka widziała gwiazdy świecące na czubkach drzew. Po tym, jak uciekła i dostała za to takie baty, że ledwie mogła ustać na nogach, pozostała w gospodarstwie. Jeśli szła na poszukiwanie chłopca, to nigdy dalej niż do końca ścieżki. Czasami Clarence zapominał ją nakarmić i musiała mu przy­

pomnieć. To, co kładł jej do miski, w niczym nie przypomi­nało resztek, jakie kiedyś dostawała od kobiety.

Adwokat, który tak fatalnie przedstawił w sądzie sprawę Clarence’a, przysłał rachunek o wiele większy od spodzie­wanego. Chociaż w obejściu było mnóstwo do zrobienia, Clarence siedział w domu pogrążony w zadumie. Suka podeszła i spojrzała nań przez siatkowe drzwi; wrzasnął na nią z furią, więc chyłkiem odeszła.

Lloyd Wilson pojechał do żony i jeszcze raz ją poprosił, żeby się z nim rozwiodła, wówczas on i Fern mogliby się pobrać. Wysłuchała, co miał do powiedzenia, a potem obiecała, że to przemyśli. Z tonu jej głosu odgadł, jaka będzie jej odpowiedź. Żona nie zamierzała dać mu roz­wodu, a on nie miał żadnych podstaw do rozwodu z nią.

Powieki Fern były zamknięte, ale nie spała. Zdawała sobie sprawę, że chwilami śpi, ponieważ przechodziła wciąż od snu do jawy i z powrotem. Świt dawał jakąś pociechę. Ptaki. Pianie koguta. To oznaczało istnienie czasu. Nocą wszystko stało nieruchomo w miejscu.

Pobrzękujący butelkami mleczarz. Ludzie chodzili na spacery, działy się rzeczy nie mające nic wspólnego z jej rozwodem — musiała wciąż sobie o tym przypominać. Następną pociechą byłoby wstanie, zejście na dół i zagoto­wanie dzbanka kawy, wówczas jednak obudziłaby ciotkę Jenny w pokoju od frontu. Czasami drzemała. Jeśli zapa­dała w sen całkowicie, to zawsze towarzyszyło temu wzdrygnięcie wstrząsające łóżkiem i rozbudzające ją zu­pełnie.

Przeżywała od nowa ten czas, kiedy Tom zamknął ją w pokoju. Jak gdyby oglądała sztukę teatralną. Ile miała lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście? „Za młoda jesteś, żebyś

sama wiedziała, czego chcesz" — orzekł. Z drugiej strony, nie była za młoda na to, by zakochać się w żonatym mężczyźnie, ojcu dwojga dzieci. „Nie pozwolę, żebyś rozbijała czyjąś rodzinę!" — krzyczał. A ona powiedziała

pożałowała tych słów, kiedy tylko wyszły z jej ust — powiedziała: „Nie jesteś moim ojcem i nie pozwolę, żebyś ty czy ktokolwiek inny mówił mi, co wolno, a czego nie wolno.” Zamknął ją więc w jej pokoju, a ona zeszła przez okno na dach tylnego ganku, po czym zsunęła się na ziemię po rynnie. Tom wiedział, co się dzieje, ale nie ruszył się z krzesła. Wciąż tam siedział, gdy wróciła do domu, więc wygarnęli sobie wszystko, o drugiej w nocy.

Czy przyjęłaby Clarence’a, gdyby nie była chora z miło­ści do mężczyzny, którego mieć nie mogła — na to pytanie nigdy dotąd nie próbowała dawać odpowiedzi. W każdym razie gdy Clarence się pojawił i zaczął do niej zalecać, obyło się bez krzyku. Tom był wobec niego grzeczny, ale sztywny. A jej w ogóle nic nie powiedział. Nie potrzebował. Wiedziała, iż chełpił się swoją zdolnością takiego manipu­lowania ludźmi, że zajmowali stanowisko, o jakie mu chodziło — i zazwyczaj odnosił sukcesy, lecz nie tym razem. Nie z nią. Przychodziła do stołu z zaciętą twarzą i jedli oboje w milczeniu, dopóki ciotka Jenny o coś nie spytała, ale nawet wówczas nie zawsze raczyli odpowie­dzieć. Kiedy wybuchnęła: „Co właściwie masz przeciwko niemu?”, otarł usta serwetką, wyprostował się na krześle i spojrzał na nią. Potem zapytał: „Jesteś pewna, że chcesz to usłyszeć?”, a ona odparła: „Tak.”

W innym okresie swego życia byłaby go może wy­słuchała i wzięła pod uwagę fakt, że nikt jej nigdy nie rozumiał tak jak on. Wpadła już jednak w tak buńczuczny nastrój, iż właśnie to jego zrozumienie pchnęło ją do działania. Musiała mu dowieść, że i on może się pomylić; sprawy niekoniecznie zawsze układają się po jego myśli.

W pewnej chwili przerwała mu, a Tom na to: — Tylko

daj mi skończyć. Kiedy ktoś wychodzi za mąż, liczą się jedynie dwie sprawy: dobry ród i dobre usposobienie. Pewnego dnia, jeszcze zanim on tu się w ogóle pojawił, widziałem go na placu przed sądem, jak się za coś wyładowywał na swoich koniach. Nie podobało mi się to. Tobie też by się nifc spodobało. — Patrzył na nią przez chwilę, po czym dodał: — Widzę, że równie dobrze mógłbym przemawiać do kołka w płocie. Spróbuj zro­zumieć, że inni ludzie są prawdziwi i też coś czują. A co do niektórych spraw, to co się kiedyś stało, to się nie odstanie. — Powiedziawszy to wstał i odszedł od stołu.

Kiedy zapowiedziała, że ona i Clarence zamierzają się pobrać i zamieszkać na farmie w okręgu McLean, rzekł: — Bardzo dobrze, ale nie spodziewaj się mojego błogo­sławieństwa, na ślub też nie przyjdę.

Dzikie gęsi odlatywały ną południe.

Noce zrobiły się zimne. Zakończono łuskanie kukury­dzy. Pewnego dnia Victor i Clarence wyszli przed dom i stali rozmawiając. Victor włożył nowy garnitur, miał też starą skórzaną torbę. Skoro Clarence został w wyniku procesu oskubany z pieniędzy i nie stać go było na płacenie pensji, Victor zaproponował, że będzie pracował w zamian za utrzymanie. Propozycja nie została przyjęta.

Mam nadzieję, że wszystko ci się dobrze ułoży — mówił teraz, osłaniając się od słonecznego światła świecą­cego mu prosto w oczy.

Chyba sobie jakoś poradzę — odrzekł Clarence i uścisnęli sobie dłonie.

Zawsze możesz mnie znaleźć przez moją siostrę z New Holland.

Victor wziął torbę i ruszył ścieżką, wtedy to suka widziała go po raz ostatni.

Znowu zrobiło się ciepło i nastał tydzień pięknej pogody.

SStll!

Ki-

JLV- k

sifyfói

iii 11

Wszystkie liście opadły, oprócz dębowych. Poza tym było jak w lecie. Suka zataczała koła, biegając za wielkim gzem, jej łapy ufały węchowi; kiedy giez brzęcząc odleciał, zamknęła oczy i zasnęła: śniło jej się, że ściga królika.

Zamiast wsiąść w pociąg, jechać do Iowa i poszukać dobrej ziemi, Lloyd Wilson grał na zwłokę. Wmawiał sobie, że nie może wyjechać przed pierwszym, listopada, później nastał listopad, dni mijały, zawsze znalazło się coś, co trzeba zrobić, i tak za pomocą jednej wymówki za drugą bronił się przed stawieniem czoła faktowi, iż to, co sobie zamierzył, było niemożliwością. Całe swoje życie spędził na tej farmie i opuścić jej nie umiał. Jakkolwiek z tego, co ludzie mówili na temat Clarence’a, wynikało, że nie tylko

o mało nie zwariował, lecz także zdolny jest do wszy­stkiego.

Nie dałeś mi zbyt długiego terminu — powiedział pułkownik Dowling. — I nie sądzę, żebym zdołał znaleźć kogoś tak z dnia na dzień.

Zauważył, że Clarence włożył sobie palec za kołnierz, jak gdyby się dusił, że ręce ma niespokojne, że się-jąka. Żadna z tych rzeczy zupełnie do niego nie pasowała. Był jednak gotów wystawić swojemu dzierżawcy należyte świadectwo, jeżeli o to szło. W tych okolicznościach nieograniczona rekomendacja byłaby nie na miejscu. Smith po prostu stał się zupełnie innym człowiekiem niż dawniej, zanim zaciąg­nął żonę do sądu i w ogóle. Ale można przecież napisać coś dostatecznie pochwalnego, ażeby Clarence zdołał mimo wszystko znaleźć jakieś miejsce. Pochwała nie powinna mieć szczególnie wyraźnego charakteru, bo gdyby później zaszło coś kłopotliwego, to ludzie, którzy przyjęliby Cla­rence’a, jako dzierżawcę, mogliby uznać, że on, pułkownik

Dowling, rozminął się nieco z prawdą. Tak czy inaczej opracuje to. Z dwuznacznościami w tym stylu był za pan brat.

Ku jego zaskoczeniu Clarence nie poprosił o rekomenda­cję. Podał mu tylko rękę i ruszył na dół po rozchwieruta­nych drewnianych schodach, a potem na dwór, gdzie stanął na chodniku, mrugając w rażącym słońcu. Teraz nie miał żony, rodziny ani farmy, wszystko za sprawą Lloyda Wilsona.

Spadł śnieg, a następnie przyszły trzy czy cztery dni odwilży, które na nowo obnażyły ziemię. Potem nastały bardzo zimne noce.

Właśnie w tej porze roku mężczyzna zazwyczaj rżnął na kawałki powalone drzewa, rozrąbywał kloce i napełniał drewutnię drewnem na opał. Suka zanotowała sobie w pa­mięci fakt, że nie wykonał żadnej z tych czynności. Las roił się od przepiórek i bażantów, a on nie chodził na polowa­nie.

Nowy dzierżawca przybył ze znajomym, łysym starszym mężczyzną, którego wciąż pytał o zdanie. Pochodzili z Clarence’em po domu, a potem obeszli podwórze, robiąc przegląd obór, przybudówek i zadając mnóstwo pytań

o plony i areał. W pewnej chwili wszyscy trzej odwrócili się, żeby spojrzeć na sukę, i z jej strony nie trzeba było wielkiej inteligencji, by wiedzieć, o kim to dyskutują.

Cletus nie miał ochoty wałęsać się po lekcjach po szkolnym boisku i przyglądać się, jak chłopcy, których nie znał (i którzy nie przejawiali najmniejszej ochoty, by poznać jego), strzelali kosze. Przyszedł zatem prosto do

P

domu. jeśli można go tak nazwać, mimo iż nie było nic do roboty, kiedy tam się znalazł. Otworzył drzwiczki lodówki; 7 frontowego pokoju zabrzmiał kobiecy głos: — Cletus, zepsujesz sobie apetyt na kolację — zamknął więc drzwicz­ki z powrotem — w lodówce i tak nie było nic, na co miałby chęć — wyszedł na dwór i usiadł na tylnych schodkach, w bladym świetle słońca.

Nauczycielka, która nie była ani młoda, ani ładna, rozdała im wszystkim po mapce Ameryki Południowej i kazała wypełnić ją nazwami państw i rzek, ale Cletus nie miał na to ochoty. Rysował kijkiem krzyżyki w piachu, utrudniając życie mrówce, która miała jakiś interes na tym skrawku nagiej ziemi. Chociaż trwało to od paru dni, dopiero teraz naprawdę usłyszał odległe walenie młotem: Buch, buch, buch, bubuch, bubuch, bubuch... Ktoś na pewno buduje nowy dom.

Ruchem obrotowym obcasa starł linie, które nakreślił w piachu, a wraz z nimi i mrówkę. Później wstał i ruszył w stronę dziury w płocie na tyłach domu.

Kiedy mężczyzna i staruszek zaczęli wynosić rzeczy z domu, suka nie mogła pojąć, co też w nich wstąpiło. Żelazne łóżka, materace, krzesła. Stoły, naczynia kuchen­ne, przybory. Pudła tego i owego. Wszystko na dwór, na trawę, gdzie mógłby na to spaść deszcz.

Staruszek zapytał:

Czy na pewno chcesz się pozbyć tej ładnej ency­klopedii?

Jeśli ci potrzebna, to ją weź do samochodu, tato — odparł Clarence.

Podwórze jęło się zapełniać ludźmi i zamknął sukę w drewutni, chociaż nie miała zamiaru niczego robić, dopóki on tego nie zażąda. Widziała jedynie światło przezierające przez szpary między deskami, słyszała za to

znakomicie. Przybywało coraz to więcej powozików i wo­zów, a jakaś osoba o nader donośnym głosie krzyczała: „Ullabulla, ullabulla”, tak przy tym waląc w»stół drew­nianym młotkiem, że aż sukę uszy bolały, i najwyraź­niej zwierzęta odjeżdżały! Najpierw krowy, któ­rych zaganianie było jej przywilejem przez wszystkie wie­czory w życiu. A potem owce. Słyszała, jak lękliwie beczały. Po nich wieprze. Następnie kurczęta i indyki. Wreszcie konie — tego już było za wiele. Jakże ten człowiek miał zamiar bez nich orać? To musi być robota tego donośnego głosu i gdyby tylko mężczyzna otworzył drzwi drewutni, suka pomogłaby mu na dobre wypędzić tę osobę z gospodarstwa. Chcąc mu przypomnieć, że wciąż tam jest, gotowa i chętna, nie przestawała szczekać.

W końcu, gdy pozwolił jej wyjść, krzyk ustał, a wszystkie rzeczy porozstawiane tu i tam na trawie pojechały — albo w czyimś powoziku, albo na wozie; reszta ludzi właśnie odjeżdżała, słońce opadło już nisko za wzgórze.

Clarence wziął kawałek sznura i przywiązał sukę do drzewa, z czego ona zrozumiała nie więcej niż z tego, że uważał za konieczne zamknąć ją w szopie. Następnie wyniósł z domu jeszcze trochę rzeczy — walizkę, wędki, latarkę, siekierę, parasol — i włożył je do samochodu. Staruszek wskazał psią budę, a Clarence powiedział: — Zostaje tutaj.

Podczas gdy ojciec czekał w samochodzie, Clarence po raz ostatni obszedł wszystkie puste pokoje. Potem zamknął drzwi kuchenne, a klucz wsunął pod wycieraczkę. — Rad jestem, że ten dzień minął — stwierdził, po czym stanąwszy w rozkroku przed chłodnicą samochodu, wykonał korbą z pół tuzina szybkich obrotów, okrążył samochód i wsko­czył na siedzenie za kierownicą. Ryk silnika osłabł, kiedy wyregulował zapłon.

Staruszek widząc, że suka patrzy na nich wyczekująco, zapytał:

.... 127

| uxv k Mili

A jak ten facet nie przyjedzie?

Przyjedzie — odparł Clarence. — Mówił mi, że może tu dotrzeć dopiero o zmroku, ale obiecywał dziś przyje­chać.

Pożyczony ford-T odjechał ścieżką, a suka została — uwiązana, wobec zapadającej nocy, nie widząc ani świateł domu, ani dymu uchodzącego z komina.

Czekała bardzo długo, usiłując się nie martwić. Usiłując być posłuszna — usiłując być szczególnie posłuszna.

I wmawiając sobie, że pojechali tylko do miasta i zaraz wrócą, choć oczywiście to nie była prawda. Nie tak się zachowywali. W końcu, wbrew niej samej, wyrwało jej się wycie. Przysiadła na zadzie, pysk uniosła ku nocnemu niebu i wyła bez końca. A nie było to zwyczajne psie wycie, było to wycie wszystkich psów, od których się wywodziła, sięgające wstecz do czasów samego wilka.

Usłyszała kroki; to na pewno chłopiec: Usłyszał jej wycie, przyszedł stamtąd, gdzie cały ten czas przebywał, i zaraz ją uwolni...

Okazało się, że to przyjaciel mężczyzny, z drugiej strony drogi. Postawił na ziemi latarnię, odwiązał sukę, poroz­mawiał z nią i pogłaskał ją po uszach, i przez parę minut wszystko było w porządku. Lecz potem sobie przypo­mniała, jak to oni nie zawołali jej do samochodu, tylko odjechali bez jednego spojrzenia wstecz. Znowu zawyła rozpaczliwie.

Lloyd Wilson próbował ją zwabić do swego domu, ale nie mogła odejść. Gdyby poszła, kto byłby tu pod ręką do pilnowania obejścia?

Wrócił po niedługiej chwili z jakimiś odpadkami dla niej, które połknęła tak szybko, że potem nie wiedziała, co właściwie zjadła. Napełnił jej miskę wodą z pompy i zo­stawił przy wejściu do budy. Potem wołał ją i gwizdał, lecz nawet nie drgnęła. — Rób sobie, jak chcesz, ale wątpię, czy

ktokolwiek choć okiem mrugnie — powiedział pogodnie i odszedł w ciemność.

Wyła z przerwami całą noc, a za jej przykładem szczeka­ły inne psy w sąsiedztwie. Następnego dnia, gdy przyjaciel mężczyzny przyszedł zobaczyć, jak jej się wiedzie, wyszła mu w pół drogi na spotkanie, kręcąc zadem.

Wdowa dała jej jeść, chłopcy ją obejmowali i całowali w czubek głowy, więc poczuła się trochę lepiej.

Tego wieczoru przy kolacji, gdy suka siedziała tuż przy krześle i słuchała tak, jakby to jej dotyczyło, Lloyd Wilson powiedział: — Nic nigdy nie trzeba mu było mówić. Jak zdechł, przysiągłem, że już nie wezmę innego...

Nagle suka uniosła głowę. Następnie wstała i poszła do drzwi: jakiś wóz czy furmanka skręcił na ścieżkę wiodącą do jej gospodarstwa. Zaskowyczała cichutko, ale nikt nie zwrócił uwagi, dopóki na dworze nie dały się słyszeć kroki, a ona nie zaczęła szczekać. — Spokój, Trixie — powiedział Lloyd Wilson i odsunął krzesło od stołu. W świetle padającym z otwartych drzwi ujrzał młodego człowieka, który sprawiał takie wrażenie, jakby w każdej chwili był gotów do ucieczki.

Nazywam się Walker — przedstawił się. — Jestem pana nowym sąsiadem. Powiedziałem panu Smithowi, że będę tu dwa dni temu, ale żona mi zachorowała i musieliś­my odłożyć przyjazd. Ona jeszcze jest w Mechanicsburg, tam ją zostawiłem... Nie, dziękuję, to bardzo miło z pana strony. Jak jechałem przez miasto, zatrzymałem się i zjad­łem coś w kawiarni. Nie widział pan przypadkiem mojego psa?

Widząc, że z drzewa zwisa sznur, James Walker trzymał sukę na uwięzi przez następne dwa dni, chociaż go zapewniano, iż nie jest to konieczne. Ale też karmił ją, sprawdzał, czy ma wodę w misce, a czasami z nią rozmawiał. Z nastaniem nocy w oknie kuchni pojawiło się światło i suka czuła dym z palącego się drewna. Sprawy

mogły się ułożyć gorzej. Od czasu do czasu chciało jej się wyć, lecz zdołała się powstrzymać. Dzień później przyje­chał) ciężarówki przywożąc bydło, wieprze, maszyny rol­nicze i meble. Tego samego wieczoru młody człowiek odwiązał sznur i powiedział: — Chodź, staruszko, po­trzebuję cię do pomocy w zaganianiu krów. — Doskonale zrozumiała to, co mówił, ale nie była jego staruszką, śmignęła więc na drogę szybko jak błyskawica.

Mnóstwo czasu Clarence spędzał w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami. Pod oczami miał ciemne kręgi. Ubranie na nim wisiało. Kiedy matka go wołała, przy­chodził do stołu, ale od początku do końca posiłku patrzył raczej w talerz aniżeli na nich i musieli prosić go dwa albo i trzy razy, zanim zrozumiał, że chcą, aby im coś przysunął.

Matka próbowała nakłonić go do pójścia do lekarza, lecz tego nie zrobił. — Nic mi nie dolega — oświadczył takim tonem, iż bała się kontynuować ten temat.

Cletus był pewien, że ojciec odwiedzi ich rano w dniu Bożego Narodzenia i przyniesie prezenty. Łyżwy — oto czego pragnął. Strzelba byłaby nawet lepsza, ale w mieście nie można jej używać i tak czy owak jest za droga. Wayne wierzył jeszcze w Świętego Mikołaja. W Wigilię, kiedy się rozebrali, powiesili swoje pończochy w nogach łóżka. W świetle ulicznej latami widzieli, że pada śnieg. Rankiem, po przebudzeniu, pończochy były pełne, na dole czekało jeszcze więcej prezentów. Ciotka Jenny wyjęła swój najlep­szy obrus i upiekła kapłona, a na środku stołu ustawiła małą sztuczną choinkę. Objedli się, aż prawie pękały im brzuchy. Kiedy odsunęli krzesła, matka zaczęła sprzątać ze stołu, ale ciotka Jenny powstrzymała ją: — Zostaw to wszystko, póki nie zdołamy strawić obiadu.

£ w y***łj&^M&t *\ * *»*■** f

Pli^isa!«!!^.»^ -- *n. z\ v ., , ■-. .'; :aVvs ^i.■%<! ti» ,14-*%% - »

Cletus wciąż jeszcze nie był zmartwiony. Nigdy się nie zdarzyło, żeby ojciec nic im nie dał na Boże Narodzenie.

Wayne chciał pograć w Starą Pannę. Cletus układając swoje karty nasłuchiwał odgłosu kroków na ganku. Po chwili ciotka Jenny wstała i zaczęła krzątać się po kuchni.

Bardzo to dziwne, że wasz ojciec w ogóle się nie wysilił dla was z okazji Gwiazdki — odezwała się Fem Smith. Jeszcze dziwniejsze było dla niej to, że Cletus najwyraźniej tym się nie przejmował. Może właśnie prze­chodził takie stadium, ale w tych dniach robił wrażenie tak obojętnego. Na wszystko.

Udekorowane drzewo na trawniku przed sądem było

o wiele za duże, by zmieścić się do jakiegokolwiek domu. W Wigilię ludzie śpiewali przy nim kolędy, lecz teraz plac się wyludnił, jeśli nie liczyć dwóch mężczyzn stojących przed barkiem. Jednym z nich był wędrowny sprzedawca, który nie znosił Bożego Narodzenia. Tym drugim był Clarence. Chociaż patrzył prosto na wielką choinkę, nie zdawał sobie sprawy z tego, że ona tam stoi. Ani z tego, jaki to dzień. Ani też dlaczego plac przed sądem jest taki opustoszały.

Podziwiałem go — zwrócił się do wędrownego sprze­dawcy. — Dopóki nie zniszczył mi domu...

Kiedyś suce wydało się, iż widzi z daleka Wayne’a, ale okazało się, że to tylko inny, podobny do niego chłopczyk. Ludzie usiłowali ją schwytać, lecz nie pozwoliła im się zbliżyć. Skórę miała wyschniętą i oczy bez połysku, a chuda była jak szkielet. Żywiła się królikami i innymi małymi zwierzętami, z rzadka kurczęciem, które umknęło z wybiegu dla drobiu. Wreszcie dotarła do miasta, gdzie

goniły ją jakieś dzieci i rzucały w nią patykami, zdołała jednak im uciec. Nocą grzebała po śmietnikach.

W końcu ich odnalazła. Matka Clarence’a Smitha wy­jrzała przez okno na boczne podwórko i wykrzyknęła: — Ojej, wygląda na to, że mamy towarzystwo.

Po sposobie, w jaki mężczyzna ją potraktował, suka domyślała się, że pozwoli jej zostać. I że zabierze ją tam, gdzie jest chłopiec. Uśmiechnęła się przymilnie do starusz­ki, która powiedziała: — Nie mam nic przeciwko temu, żebyś ją tu trzymał. — Lecz tak się nie stało.

Była w takim stanie, iż Clarence nie miał serca spuścić jej lania. Zabrał ją z powrotem na farmę i rzekł: — Chyba będzie ją pan musiał potrzymać jakiś czas na uwięzi. Nie wiem, co w nią wstąpiło. Zawsze była posłuszna i nigdy nie sprawiała mi kłopotu.

Potem chodził wszędzie po obejściu, szukając po wszy­stkich szopach, w oborze i w stajni czegoś, czego zapo­mniał albo gdzieś zgubił. Kilka dni później wrócił i znów zrobił to samo.

Przyjechała kobieta nowego mężczyzny, napadało więcej śniegu i ziemia pobielała, śnieg zamienił się w lód i suka ślizgała się, ilekroć próbowała dokądkolwiek pójść, tak więc zostawała w budzie i spała. Czasami śniło jej się, że czeka przy skrzynce pocztowej na chłopca zbliżającego się drogą, na rowerze.

Po przebudzeniu była psem niczyim. Kiedy nachodziła ją chętka, żeby się powałęsać, odczekiwała, póki ten nowy mężczyzna nie patrzył, a potem się wymykała.

Ten nowy dzierżawca nie dał rady zmusić Trixie do pozostania w gospodarstwie — powiedziała Fem Cletuso- wi. — Więc twój ojciec zabrał ją do weterynarza i kazał uśpić. Chloroformem. Musisz mu wybaczyć. On nie jest sobą.

Ona też nie była sobą, bo inaczej albo utrzymałaby tę informację w tajemnicy, albo przynajmniej przekazała mu ją bardziej oględnie.

W jej listach do Lloyda Wilsona prawie całkowicie dominował teraz lęk przed Clarence’em.

Adwokat, który z takim powodzeniem pokierował pro­cesem rozwodowym Fern, w roztargnieniu kręcił młynka palcami. Potem, prostując się na krześle, zapytał:

Czy Smith rzeczywiście dosłownie powiedział, że zamierza pana zastrzelić?

Nie — odparł Lloyd Wilson. — Ale wiem, że ma broń. A z tego, jak się zachowuje...

Prawnik rzucił okiem na kalendarz na biurku, chcąc sprawdzić, z kim ma następne spotkanie.

Ma pan prawdopodobnie wszelkie podstawy do strachu, ale dopóki nie może pan dostarczyć świadka gotowego przysiąc, że Smith groził panu odebraniem życia, wątpię, czy biuro szeryfa uzna to za wystarczający powód wydania nakazu aresztowania. Umówmy się, że będzie pan ze mną w kontakcie, i jeśli zajdzie jakakolwiek zmiana w sytuacji...

KLASA MATURALNA

Kiedy jeżdżę do rodzinnego miasta, zwykle z powodu jakiegoś pogrzebu, zawsze kończy się to przechadzką po Dziewiątej Ulicy. Ulegam temu niby pokusie seksualnej. Dom, w którym mieszkaliśmy, kilka razy zmieniał posiada­cza, a pewien niedawny właściciel pozbawił go całej tylnej części — spiżarni, tylnej klatki schodowej, kuchni, pralni, gdzie był piec kuchenny, i owego pokoiku na piętrze, w którym odbywało się przyjęcie z okazji wigilii Wszyst­kich Świętych. Dlaczego? Aby zaoszczędzić na opale? Zniknęły poręcze i okratowania ganku, ten sam los spotkał niski żelazny płotek oddzielający frontowe podwórze od chodnika. Został jednak jeszcze wysoki krawężnik oraz dwa betonowe słupki do uwiązywania koni, które o pół wieku przeżyły cel, dla jakiego je postawiono.

Rdza wiązowa uśmierciła dwa wielkie drzewa, pod którymi się bawiłem, a na ich miejscu rośnie kilka znisz­czonych przez burze klonów, rozmieszczonych tak dzi­wacznie, że to chyba ptaki musiały je zasiać. Na tyłach domu, gdzie kiedyś był ogródek kwiatowy, stoi budowla rozmiarami i kształtem przypominająca garaż, ale w oknie wiszą firanki. Ktoś tam chyba mieszka.

Sąsiedni dom poszedł z dymem pewnej nocy dziesięć czy piętnaście lat temu — wadliwa instalacja elektryczna — a tam, gdzie stał, znajduje się jednopiętrowa kamienica

czynszowa, zajmująca połowę tego, co dawniej było na­szym bocznym podwórkiem. W całym mieście brakuje tu

i ówdzie dużych starych domów albo też pomiędzy dwa stare, które przetrwały, ktoś wstawił jakiś nowy dom, przeszkadzający mi we wspomnieniach. Kiedy się zbliżam do nowego szpitala, zupełnie tracę orientację. Gdzież dokładnie był ten sklepik spożywczy, do którego matka zwykła mnie posyłać, ilekroć spostrzegła, że zabrakło jej ryżu, masła czy proszku do pieczenia? A które ze skrzydeł szpitalnego budynku zajęło olbrzymią rabatę fiołków na tyłach domu, gdzie mieszkała stara pani Harts wraz ze swym synem Dave’em, co to się wcale nie ożenił? I czy rabata fiołków była olbrzymia tylko dlatego, iż dziecko, pukające raz w roku do tylnych drzwi z prośbą o po­zwolenie ich narwania, było takie małe?

Kiedy śni mi się Lincoln, to zawsze takie, jakim było w czasach mojego dzieciństwa. Albo, dokładniej, śni mi się, że takie jest — albowiem geografia zmienia się pod wpływem snu i jest na poły prawdziwa, na poły zaś podlega przemianom mojego uśpionego umysłu. Na przykład mały dom z czerwonej cegły, w którym mieszkały panna Lena Moose i panna Lucy Sheffield. Zbudowano go praw­dopodobnie za prezydentury generała Ulyssesa S. Granta, musiał więc być wyposażony w stolarkę z ciemnego drewna

i ciężkie zasłony nie przepuszczające światła. Kiedy o nim śnię, ma tak przyjemne dla oka proporcje, a pokoje tak jasne, tak urocze i pełne wyrazu, iż mam uczucie, że w jakiś sposób muszę porzucić obecne życie i zamieszkać w owym domu: że nic innego nie uczyni mnie szczęśliwym. Albo też śni mi się, jak stoję przed pewnym domem na Ósmej Ulicy — wielkim białym domem z narożnym oknem wykuszowym, drewnianym ażurowym ornamentem i fry­zem z boku rzeźbionym w muszelki. Uświadamiam sobie, że wewnątrz jest moja matka, i to powoduje, iż zatrzymuję się na chodniku. Jeśli zadzwonię do drzwi, otworzy i wpu­

ści mnie do środka. Albo ktoś inny mnie wpuści. A ja będę chodził po domu, póki jej nie znajdę. Ale cóż ona tam robi, skoro to nie nasz dom? Nawet niepodobny do naszego. Został zbudowany w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku; nasz dom jest dużo starszy, a poza tym stoi przy Dziewiątej Ulicy. Chcąc uporać się z tą zagadką, po­zwalam swojej pamięci przemierzyć Ósmą Ulicę, poczyna­jąc od tego rogu, gdzie tramwaje skręcają i jadą do śródmieścia; zanim docieram do domu, który mi się śnił, uprzytamniam sobie, że taki dom nie istnieje, i budzę się raptownie.

Po sześciu miesiącach leżenia na kanapce psychoanality­ka — to również było bardzo dawno temu — przeżyłem na nowo owe wieczorne przechadzki z ojcem, którego obe­jmowałem w pasie. Z bawialni do frontowego holu, potem, skręciwszy, koło stojącego szafkowego zegara i dalej do biblioteki, a z biblioteki do bawialni. Z biblioteki do jadalni, gdzie leżała matka w trumnie. Razem staliśmy

i patrzyliśmy na nią. Miałem zamiar powiedzieć temu ojcowskiemu człowiekowi, który nie był moim ojcem, lecz podstarzałym wiedeńczykiem, jeszcze jednym wygnańcem, w grubych szkłach i z niemieckim akcentem, miałem zamiar powiedzieć: Nie mogłem tego znieść, lecz to, co się wydostało z moich ust, brzmiało: „Nie mogę tego znieść.” Po tej wypowiedzi nastąpił taki strumień łez, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyłem, nawet w dzieciństwie. Wstałem ze skórzanej kanapki i zdołałem jakoś, z jego pozwoleniem, wyjść z gabinetu i z budynku, po czym Szóstą Aleją udałem się do swojego biura. Nowy Jork to takie miasto, gdzie można płakać na chodniku w całkowitym odosobnieniu.

Inne dzieci mogłyby to znieść, znosiły to. Mój starszy brat jakoś zniósł. Ja nie mogłem.

W Pałacu o czwartej rano chodzi się z pokoju do pokoju, przenikając przez ściany. Nie trzeba używać drzwi. Drzwi są, ale stale stoją otworem. Jeśli człowiek miał przez nie przejść, a to, co było po drugiej stronie, nie spodobało mu się, mógł zawrócić i udać się z powrotem tam, skąd wyruszył. Co się stało, to się odstanie. Właśnie tam spotykam Cletusa Smitha.

Domek naprzeciwko wesołego miasteczka wygląda tak, jakby wewnątrz nikogo nie było. Jak gdyby wyjechali dokądś w podróż. Ciotka Jenny ściągnęła rolety aż do parapetu. Dzięki temu ludzie nie zajrzą do środka i nie zobaczą tego, co widzi ona, ilekroć zamknie oczy, a czasem kiedy są szeroko otwarte. Małżeńskie łoże we frontowym pokoju jest zaścielone, na nim leży Cletus, buty zwiesił nad krawędzią, nie pobrudzą więc kapy. Położył się na lewym boku, w pozycji płodu, jak gdyby usiłował wydostać się z tego świata tą samą drogą, którą nań przybył.

Po domu rozchodzi się woń zaparzanej kawy, a następ­nie smażonego bekonu. Cletus nie reaguje, kiedy ciotka mówi, że śniadanie gotowe. Ani też nie przychodzi. Ona siedzi przy stole kuchennym i dmucha na kawę, lecz ta jest wciąż za gorąca, żeby ją wypić, przelewa więc trochę na spodek... (Czas zostawić w spokoju tych wszystkich ludzi, ale to takie trudne. Wydaje się niemal, że nie można zwolnić świadków, dopóki nie skończą zeznań.)

Ciotka Jenny nagle wstaje, wchodzi do sąsiedniego pokoju i kładzie Cletusowi dłoń na czole. Nie ma gorączki, lecz jego skóra jest zimna i wilgotna, i bardzo pobladł. Ma otwarte oczy, ale na nią nie patrzy. W chwili gdy cofa rękę, Cletus pyta:

Bałabyś się, gdyby tu przyszedł?

Gdyby kto tu przyszedł?

Nie objaśnia jej. a ona po chwili przytakuje, tak, bałaby się.

Jak sądzisz, gdzie on jest?

Nie mam najmniejszego pojęcia.

Ręka tak jej się trzęsie, że nie może pić ze spodka, wlewa więc kawę na powrót do filiżanki i zapomina ją wypić. Zegar chwilami tyka głośniej niż zwykle. Zupełnie przestaje go słyszeć i zamiast tego słyszy odgłos własnego ciężkiego oddechu. Dochodzi za piętnaście dziewiąta, ciotka Jenny odchrząkuje i stwierdza:

Czas, żebyś poszedł do szkoły. Spóźnisz się.

Już jest spóźniony. Zegar późni się pięć minut, o czym ona wie, ale w tej chwili nie pamięta. Jego książki leżą na krześle koło drzwi. Cletus wszakże zdaje sobie sprawę, nawet jeśli ona nie, że już nie może iść do tej szkoły. Chodzi po Pałacu o czwartej nad ranem. Pośród owej dziwnej, błękitnej poświaty. Z rozpostartymi w bok ręka­mi, niczym akrobata na wysoko zawieszonej linie. I to bez siatki, która by go chroniła w razie upadku.

To spotkanie na szkolnym korytarzu, półtora roku później, wciąż odżywa w mojej pamięci, jak gdybym przechodził serię reinkarnacji, kończących się za każdym razem takim samym fiaskiem. Widziałem: rozpoznał mnie,

i na nic się zdała moja nadzieja, że sprawiałem wrażenie, jakbym nie rozpoznawał jego, albowiem czułem na swojej twarzy wyraz zaskoczenia. Nie odezwał się. Ja się nie odezwałem. Szliśmy sobie po prostu dalej.

Pamiętam, jak potem rozmyślałem: Kiedy upłynie dość czasu, będzie wiedział, że nikomu nie powiedziałem... Jed­nakże wciąż zamartwiałem się z obawy przed tym, co Cletus sądzi — że nie odezwałem się do niego, bo nie chciałem go znać po tym, co zaszło. To właśnie, niestety, myślał. Co jeszcze?

Czy poszedł do domu i opowiedział matce? I czy następnie spakowali się i przenieśli do innej części Chicago, aby ode mnie uciec?

Gdybym miał tyle przytomności umysłu, by zapewnić: „Nie musisz się martwić, nikomu nie powiem”, czy mogli­by pozostać tam, gdzie mieszkali? Czy jego matka uwierzy­łaby, że piętnastoletni chłopak dotrzyma takiej obietnicy, nawet gdybym ją wypowiedział?

Czasami nieomal sobie przypominam, jak później mija­łem się z nim na szkolnych korytarzach. I wydaje mi się, choć nie jestem tego w zupełności pewien, jakbym pamiętał uczucie szczęścia, ponieważ dochowałem jego tajemnicy. Co chyba oznacza, że on tam był, że nadal przechodziliśmy koło siebie w holach, że się nie wyprowadził. Gdyby wszakże pozostał w tamtej szkole, prędzej czy później znaleźlibyśmy się w tej samej klasie, a wiem, iż tak się nie stało.

Mija pięć czy dziesięć lat, podczas których wcale nie myślę o Cletusie, a potem z nagła coś mi go przywodzi na pamięć — przypominam sobie, jak bawiliśmy się razem na rusztowaniach tego na pół ukończonego domu. I nagle on się pojawia, idzie w moją stronę korytarzem tamtego olbrzymiego gimnazjum, a ja aż krzywię się z bólu na wspomnienie tego, że się do niego nie odezwałem. I usiłuję wymazać to z pamięci.

Pewnego dnia zeszłej zimy, nękany poczuciem winy, zniosłem ze strychu pudło zapchane starymi papierami, dyplomami, wycinkami prasowymi, listami od przyjaciół z college’u, których nie widziałem od trzydziestu czy czterdziestu lat, i tak dalej, i grzebałem w tych szpargałach, dopóki nie znalazłem swojego rocznika z gimnazjum. Fotografie klasy maturalnej zgrupowano w pionowych rzędach, po piętnaście owalnych podobizn na stronie. Cletus powinien być między Beulah Grace Smith a Sophie Sopkin, a tam go nie ma. Inaczej bowiem, jak mniemam,

1 §1 ■ • łU«fl9M| 5- n

i tfri V**

Pik» ^ *Sf $■ ^

k+ś&jWśf1*r* Kti !»»»>• Wi

m rf ffc«

0±M

zdołałbym usunąć go z pamięci na zawsze. Przejrzałem uważnie rocznik od deski do deski, szukając go. Cletusa nie ma na żadnym zdjęciu grupowym ani w żadnym wykazie nazwisk.

Wymagania człowieka wobec własnej młodocianej jaźni mają z pewnością jakieś granice. A trwanie w poczuciu winy z powodu czegoś, co zdarzyło się tak dawno temu, nie jest zanadto rozsądne. Lecz mimo wszystko naprawdę czuję się winny. Nieznacznie. I może zawsze będę, ilekroć

o nim pomyślę. Ale rozmyślam nie tylko o swoim zanied­baniu. Zastanawiam się także nad nim, nad tym, co mu się przytrafiło. Czy oszczędzono mu widoku ciała ojca wyło­wionego z wody. Czy po pewnym czasie Cletus i jego matka potrafili patrzeć na siebie bez zakłopotania. Czy przeżywał równie samotne chwile jak ja, kiedy tylko sprowadził się do Chicago. I czy łańcuch wypadków, od zamordowania Lloyda Wilsona począwszy... czy wszystko to w końcu zaczęło się wydawać mniej realne, bardziej przypominające coś, co mu się śniło, tak więc zamiast utknąć w martwym punkcie, zdołał żyć dalej i dzięki łasce boskiej wieść swoje własne życie, nie zniweczone czymś, z czym nie miał nic wspólnego.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Do zobaczenia V, Scenariusze
Do zobaczenia VI, Scenariusze
do zobaczenia
Do zobaczenia w piekle
Arturo Mari Do zobaczenia w raju
DO ZOBACZENIA 2
DO ZOBACZENIA[1]
Do zobaczenia znów
Do zobaczenia w kosmosie Cheng Jack
Do zobaczenie w Jerozolimie artykuł, Gazeta Wyborcza
Do zobaczenia znów
Do zobaczenia na Fejsie e 03jt
DO ZOBACZENIA FELKU I TOLU Sylvia Vanden Heede SYLVIA VANDEN HEEDE
Do zobaczenia
DO ZOBACZENIA

więcej podobnych podstron