Herubel Michel GILLES DE RAIS NAJWIĘKSZY PEDOFIL WSZECHCZASÓW KRWAWY BARON

Herubel Michel

GILLES DE RAIS

NAJWIĘKSZY PEDOFIL WSZECHCZASÓW

KRWAWY BARON



PROLOG

Uroczyste posiedzenie sądu 8 października r. 1440: oskarżony, którego właśnie wprowadzono z uszanowaniem przed sędziów kościelnych, trzyma się bardzo prosto. Jest średniego wzrostu,

o dość zgrabnej sylwetce podkreślonej strojem w nienagannym guście. Twarz nieprzenikniona, wyniosła, pogardliwa; przy wej­ściu szybkie spojrzenie na siedzących naprzeciw duchownych, którzy chwilami obserwują go ukradkiem.

Nad czołem sterczą wywinięte i bramowane gronostajem brzegi kapelusza z fioletowego filcu. Tego samego koloru opończa odsła­nia przy kołnierzu i szeroko wyciętych pachach gronostajowe podbicie, znak wyróżniający wielkich lenników. Nogi obciskają krótkie spodnie do kolan, tej samej barwy co opończa i kaptur. Na stopach miękkie ciżmy o wydłużonym i zakrzywionym do góry nosie, jak to wciąż jeszcze nakazuje moda w owej połowie XV wieku. Wzdłuż uda, w aksamitnej pochwie, zwisa sztylet, na którego rytowanej rękojeści mężczyzna kładzie niedbale rękę w rękawicy.

Ten fioletowy | ubiór z cienkiej tkaniny, wytworny niczym na jakąś uroczystość — ale czyż nie nosi go człowiek wyrafino­wany, mecenas, na podobieństwo świętej pamięci księcia Jana de

Berry lub Filipa Dobrego? — jest niecodzienny. W rzeczy samej oskarżony miał zawsze upodobanie do szat w odcieniach purpury, jakie nosił nawet pod zbroją w Orleanie, Patay, pod Paryżem, wówczas gdy tuż koło niego Dziewicę raniła strzała z kuszy.

Mężczyzna ma trzydzieści sześć lat Dwadzieścia lat wcześniej poślubił bogatą dziedziczkę, Katarzynę de Thouars, która dała mu córkę Marię. Pierwszy haron Bretanii, pochodzący z jednej z naj­znakomitszych i najpotężniejszych rodzin na zachodzie, marszałek Francji w wieku lat dwudziestu czterech; walczył u boku Joanny d’Arc podczas jej krótkiej i chwalebnej epopei i wraz z trzema wielkimi sługami królestwa, wśród nich z admirałem de Culan, marszałkiem de Boussac i dowódcą kuszników, Janem Malet de Graville, dzielił zaszczyt eskortowania od klasztoru Saint-Remi do katedry Reims opata Jana Canard, któremu zlecono dostar­czyć świętą ampułkę na sakrę koronacyjną Karola VII.

Ten pyszny możnowładca otoczony nimbem sławy, z przeszłoś­cią na pozór przykładną jeśli nie świetną, to Gilíes de Laval, ry­cerz baron de Rais, a niegdyś pan dwóch tuzinów kasztelanii po­łożonych w Bretanii, Maine, Andegawenii, Wandei i Poitou, a za­razem posiadacz olbrzymiego majątku w tej okrojonej reszcie kró­lestwa Francji i Bretanii. Jak to często bywa w wiekach średnich, jest równocześnie wasalem dwóch suzerenów: króla Francji — u którego był dowódcą wojskowym dzięki swemu kuzynowi Je­rzemu de La Trémoille, ministrowi Karola VII — i Jana V, księcia Bretanii.

Marszałek, uwięziony od 15 września roku 1440 w zamku Bouf- iay, w Nantes, ulubionej stolicy księcia Jana, został pozwany przed sąd zgodnie z jurysdykcją kościelną i określonym protoko­łem (takim, jaki przysługuje rycerzowi, marszałkowi ■. Francji i wielkiemu baronowi Bretanii): _jest oskarżony o morderstwa, czary, herezję i sodomię.

Uroczyste posiedzenie sądu odbywa się w górnej sali Nowej Wieży książęcego zamku, a faktycznie w przystosowanej do tego celu kaplicy, zdobnej w harmonijne arkatury z wymalowanymi

na nich godłami. Budowla ta stoi w górę rzeki od zamku Bouf- fay — gdzie ma swoją siedzibę książęcy sąd świecki — i w po­bliżu Loary, zasilającej szerokie fosy, pośrodku których ów pałac z szarego granitu wznosi się niby posępna warowna wysepka.

Dla uniknięcia podwójnej procedury rozprawę prowadzą oba trybunały: świecki i kościelny. Pierwszy osądzi herezję i błędy wiary — pakty z diabłem, pogwałcenie praw Kościoła oraz immu­nitetów duchownych — lecz także sprawę zaginięcia dzieci i zbrod­nie sodomii. Sędziowie, asesorzy, inkwizytor wiary, prokurator, woźny, notariusze tworzą trybunał w komplecie, chociaż bez adwo­kata. W istocie procedura inkwizycyjna nie dopuszcza żadnej obro­ny, ta mogłaby bowiem utrudnić i opóźnić przebieg procesu opar­tego na faktach oczywistych i potwierdzonych przez oskarżonego. Instytucja ta została wprowadzona i określona na soborze w Albi w r. 1254, w czasie walki z szerzącą się w Langwedocji herezją katarską.

Sąd świecki ze swej strony, zgodnie z prawem kanonicznym, rozpatrzy w szczególności porwania i zabójstwa dzieci, czyny, które mogły przynieść uszczerbek księstwu Bretanii, a zwłaszcza sprawę z Saint-Etienne-de-Mer-Morte, gdzie Gilles pojmał Wilhelma Le Ferron, oficjalnego przedstawiciela administracji książęcej, ale i kleryka noszącego tonsurę, to znaczy podlegającego również ju­rysdykcji diecezjalnej Nantes. Gruby błąd, który Jan de Malestroit niebawem wykorzystał, by uruchomić na zgubę marszałka sub­telne tryby kościelnej machiny sądowniczej.*

Sądowi świeckiemu, który urzęduje w zamku Bouffay, obraduje zaś w Nowej Wieży, przewodniczący Piotr de L’Hôpital, seneszal Rennes i prezydent parlamentu Bretanii. Reprezentuje on jaśnie oświeconego księcia i jego wasali oraz broni „prawa zwyczajowego księstwa”, czyli ustalonego porządku. Ten bretoński dostojnik, któ­ry wraz z Malestroit idzie tuż po księciu — widać, jakie obowiązki protokolarne narzuca ranga i osoba marszałka — ma u swego boku trzech asesorów wybranych spośród najbardziej kompetentnych prawników Bretanii: Michała Eveillard, Mikołaja Château i Jan*

Coppegorge, których nazwiska widnieją u dołu licznych protokołów procesu. Seneszalowi asystuje książęcy woźny Robin Guillaumet, notariusz publiczny diecezji Nantes — ten, który 13 września uprawomocnił pozwanie Gilles’a de Rais przed sąd kościelny — i komisarz Jan de Touscheronde, który począwszy od 28 września gromadził wszelkie zeznania obciążające. To on wciągnął do pro­tokołu, dzięki rekwizycjom skierowanym tydzień wcześniej do ko­misarzy episkopalnych, odnotowane w należytej formie „oficjal­ne” zaginięcie dzieci z następujących rodzin: Barbier, Jeudon, Roussin, Chastelier, Sergent, Thouars, Edelin, Sorin, Oran, Aisé, Hamelin, Bouer, Le Camus — listę, która wydłużała się z godziny na godzinę i urwała dopiero w przeddzień uroczystego posie­dzenia.

Trybunał świecki, na podium ustawionym w rogu sali Nowej Wieży, na prawo od oskarżonego, zwrócony jest przodem do try­bunału kościelnego, również zasiadającego na podium o takich samych wymiarach. Ponad sędziami, zawieszony na ciężkim wią­zaniu muru, jedyny ornament, jakiego wymagają okoliczności: wielki krucyfiks.

Trybunałowi kościelnemu — który na mocy prawa zażądał od władzy świeckiej wydania marszałka w następstwie pogwałcenia przezeń świętych miejsc w Saint-Etienne-de-Mer-Morte — prze­wodniczy Jan de Malestroit, biskup Nantes i „pierwszy minister” Jana V w takim znaczeniu, w jakim będzie nim później Richelieu za Ludwika XIII. Jego władza polityczna i duchowna jest wielka, jego majątek znaczny, a jego nienawiść do Rais’go ma mocne ko­rzenie: czerpie pożywkę z toczącej się między nimi podstępnej wojny, w której duma i interes wysuwają się na pierwszy plan. Czyż Malestroit nie jest winien pieniędzy Rais’mu? Niewątpliwie, podkreślmy jednak, że ten ostatni jest dłużnikiem wszystkich i za­znaczmy wreszcie, że biskup jest anglofilem, jego pan zaś, książę Jan, oscyluje w zależności od zmiennych losów wojny między Anglią i Francją.*

Krótko mówiąc proces ten, na pierwszy rzut oka, może wyglą­dać na polityczno-finansowe „porachunki” i taki argument będzie później wysuwany przez tych, co próbowali zrehabilitować mar­szałka, na przykład przez Salomona Reinacha i doktora Hernan- deza.

Jan de Malestroit, o niepospolitej inteligencji, daleki od fana­tyzmu takiego Piotra Cauchon, sędziego Joanny d’Arc, jest czło­wiekiem cynicznym i skrytym. Świadczy o tym jego ciekawa de­wiza: Non male stridet domus quae numerat numas (Miło, gdy w domu rozlega się brzęk liczonych pieniędzy). Jako przewodni­czącemu trybunału asystuje mu prokurator Wilhelm Chapeillon, wiceinkwizytor (reprezentujący wielkiego inkwizytora Francji), dominikanin, brat Jan Blouyn, Wilhelm Mérici i dwóch pisarzy. Sędziowie, wybrani spośród najbardziej wpływowych w Bretanii i w strefie zajętej na zachodzie przez Anglików, to osobistości z racji swej wiedzy teologicznej cieszące się uznaniem w księ­stwie, a niektóre z nich nawet u regenta Anglii * jako biskupa tytularnego diecezji Saint-Ló w Dolnej Normandii. Są to: Jan Prégent, biskup Saint-Brieuc, Jakub de Pencoëtdic — w randze kanonika katedry w Nantes, Dionizy de Lohéric, biskup Laody- cei ** i Wilhelm de Malestroit, biskup Le Mans, bratanek przewod­niczącego — powinowactwo, które może dzisiaj szokować w bez­stronnym składzie sądu.

Tak więc wyrok na Gilles’a de Rais zostanie wydany przez ~trzv instancje ^^gromadzenie duchowne, któremu przewodniczy biskup Nantes, iudex ordinaris, zgromadzenie inkwizycji dzięki pełnomocnictwu udzielonemu przez Wielkiego Inkwizytora, dzia­łającego z ramienia Rzymu, wreszcie przez trybunał świecki Bre­jami, którym kieruje Piotr de L’Hôpital. Ten ostatni upoważniony jest do wydania wyroku dopiero po rozpoznaniu sprawy wedle prawa kanonicznego przez trybunał kościelny. Czy trzeba doda­wać, że ciężkie przestępstwo, uznane za herezję w toku postępo­

wania sądu kościelnego, pociąga za sobą ipso facto wyrok śmierci ze strony władzy świeckiej?

Owa rozprawa z 8 października stanowi punkt kulminacyjny w starciu między marszałkiem, który uważa się za ohydnie znie­ważonego i darzy pogardą oba trybunały, a przewodniczącym, Janem de Malestroit, który teraz trzyma ofiarę w swych rękach i nie zamierza wypuścić, dopóki nie zawiśnie ona na szubienicy. Ale marszałek nie zna jeszcze sideł prawa kanonicznego, w które się wkrótce tak uwikła, że nie będzie się mógł z nich wyplątać. Liczy na swoje znakomite nazwisko, swoją potęgę, swoje tytuły i przyjaciół, których posiada zarówno na dworze w Amboise, gdzie w tym czasie rezyduje Karol VII, jak i na dworze w Rennes.

Głęboko się myli. Ten możny pan powinien był wiedzieć, że przyjaciele, bodaj najwierniejsi, uparcie milczą i wystrzegają się najmniejszego odruchu sympatii, gdy tylko w grę wchodzą czary. Poza tym oskarżony jest zrujnowany lub prawie, a stan ten nigdy nie budzi współczucia. Jeśli chodzi o króla Francji i księcia Bur- gundii, z różnych powodów nie mają oni interesu w ratowaniu tego potężnego barona, który już pachnie stosem. Karol VII ani myśli ściągać sobie na kark Kościół Francji, ingerując w jego wymiar sprawiedliwości. Przeciwnie, król dowiódł swoją „Sankcją pragmatyczną” ogłoszoną trzy lata wcześniej, że go oszczędza. Co do Jana V, raczej strachliwego, radykalny werdykt wydany przez Kościół umocniłby jego władzę i pozwolił zagarnąć resztki olbrzy­miej fortuny jednego z najbogatszych przedstawicieli rodu Laval.

Po przesłuchaniu co do tożsamości marszałek zamyka się znów w milczeniu pełnym pychy zmieszanej z powstrzymywaną wście­kłością, którą łatwo sobie wyobrazić u możnowładcy badanego przez duchownych — choćby to byli biskupi — których zawsze uważał za sługi duszy, ludzi na swoje rozkazy, wasali lub gierm­ków. W pojęciu szlachcica kleryk często nie był wart więcej niż wieśniak.

To milczenie drażni trybunał, który chce posuwać sprawę. Wię­zień siedzi w zamknięciu. Ale trzeba go jeszcze okiełznać prawami i nie dać czasu na znalezienie jakiegoś wybiegu, który pozwoliłby mu odzyskać wolność, choćby tymczasową. Bo jeśli nawet oskar­

żony nie ma adwokata, to jego nazwisko i władza z nim związana są nadal groźne pomimo nienawiści, jaką darzy go cała społeczność bogaczy. Ten lubujący się w przepychu człowiek od blisko dzie­sięciu lat olśniewa zachodnie ziemie swym zbytkiem, swymi sza­leństwami, podróżuje niczym król od jednego do drugiego ze ;swych zamków: Tiffauges, Machecoul, Saint-Etienne-de-Mer-Mor- te, Pouzauges, Champtocś, lub do swego pałacu La Suze w Nantes. Otoczony jak monarcha służbą wojskową, kościelną i domową, le­dwie raczy oddawać hołd księciu Bretanii, kpi sobie z Kościoła i jego książąt. Tego było za wiele. Inkwizycja zastawiła nań pu­łapkę. Karol VII ze swej strony nie ufa człowiekowi, który może w każdej chwili, z paroma innymi feudałami, zbuntować się prze­ciw niemu. Ostatnia „prageria” * nie jest znów tak odległa, rok 1440: jego syn — przyszły Ludwik XI — na czele spiskowców omal nie zrzucił go z tronu.

Aż do owego dnia baron nie zauważył, że w toku śledztwa pu­łapka powoli się nad nim zamykała. W swej naiwnej hardości wielkiego feudała, stojącego ponad wszelkimi prawami i chronio­nego poniekąd immunitetem swej kasty, uznał on, że to oskarżenie

o herezję wygląda na błahostkę. Nie wspomniano mu słowem o piś­mie biskupa datowanym z 29 lipca, dotyczącym tajnego docho­dzenia kościelnego, prowadzonego przez komisarzy i prokurantów, mającyclf pełnomocnictwa biskupa i gromadzących rzetelną do­kumentację występków barona w jego diecezji. Ponadto oskarżony, nic nie wiedząc o tajnym śledztwie, nie uchwycił jeszcze subtelnej kazuistyki, która przewija się przez całe oskarżenie Kościoła i dzieli je na dwa etapy: zbrodnie herezji i sodomii pociągające za sobą pozwanie przed sąd świecki, który następnie oskarży go o prze­stępstwa pospolite podlegające karze śmierci.

Tegoż 8 października przy lekturze protokołu marszałek uświa­damia sobie nagle, że jest ostatecznie i nieodwołalnie w rękach „dwóch wymiarów sprawiedliwości”. „Zabawiano" go przez trzy tygodnie śledztwa czczymi i nieistotnymi zarzutami, bez związku

z tymi, którymi się go obciąża dzisiaj. Stary Malestroit, cierpliwie tkający sieć, w którą marszałek, zły psycholog i jeszcze gorszy prawnik, dał się złapać, napawa się swoim zwycięstwem odgry­wając skądinąd poczciwca. Gdy już oskarżony pofolgował swej wściekłości drapieżnika schwytanego w pułapkę i wniósł apela­cję — którą sąd odrzuca — przewodniczący dodaje dobrotliwym tonem, „że oni (trybunał) nie obciążają i nie chcą obciążać rzeczo­nego Gilles’a w złej intencji”.

Sąd waży słowa, tyle tylko można powiedzieć. Istotnie, czy po­dobna doszukać się „złej intencji” w strasznym orzeczeniu try­bunału duchownego z XV wieku, gdzie mowa jest o zbrodniach herezji i sodomii? Bynajmniej. Tegoż dnia 8 października pozostaje marszałkowi ostatnia karta, którą się posłuży: zaprzeczyć wszyst- kiemu.

W tej chwili — donoszą pisarze sądowi -— rzeczony Gilles, oskarżony, zaprzeczył prawdziwości rzeczonych artykułów twier­dząc, że nie ma podstaw do procesu, wyjąwszy to (marszałek broni się zażarcie), iż przyznał się do otrzymania sakramentu chrztu oraz wyrzeczenia się diabła i jego splendorów, zapewnia­jąc, że jest dobrym chrześcijaninem; gdy zaś owe pozycje i ar­tykuły zostały tak zakwestionowane, prokurator przysiągł nie rzu­cać oszczerstw i mówić prawdę w tej sprawie i sprawach tego rodzaju; i na wniosek prokuratora rzeczonego Gilles’a poproszono

0 złożenie takiej samej przysięgi; czego rzeczony Gilles, oskarżony, usilnie do tego wzywany, ostrzegany i upominany raz, dwa, trzy

1 cztery razy przez rzeczonych panów biskupa i wikariusza, i za­grożony ekskomuniką zgodnie z prawem, odmówił i nie uczynił.”

Ten ustęp z protokołu z 8 października jest zasadniczy. Poja­wiają się dwa nowe fakty. Usidlony marszałek nie może już się wywikłać. Zaprzecza. Ostatni kontratak, wkrótce odparty przez prokuratora. Trybunał wzywa go wtedy pod groźbą ekskomuniki do „złożenia takiej samej przysięgi”. Baron nie może tego zrobić. Dlaczego? Ponieważ nawet w tym długim tragicznym zmierzchu średniowiecza, w tej epoce, w której obyczaje są niekiedy roz­wiązłe, przysięga jest zawsze rzeczą świętą. To tutaj między in­nymi trzeba szukać źródła przyszłych wyrzutów sumienia oskar-

żonego. 8 października, pojmując, że jego obrona jest odtąd da­remna, swą odmową złożenia przysięgi na kłamstwa — „wyrze­czenie się diabła i jego splendorów” — dowodzi, i to zgoła żałoś­nie, że pomimo wszystkich swych zbrodni przestrzega nadal pierw­szej reguły rycerstwa, uświęconej przez Kościół: nie krzywoprzy- sięgać. To wciąż człowiek „wiary”, niewątpliwie nędzny, lecz któ­rego duszę nadal wiąże z niebiosami cienka nić wierności przysiędze złożonej przed Bogiem i suzerenem. „Średniowieczna piramida” nie jest metaforą. W owym XV stuleciu, w którym moralność jest często wyszydzana, a tradycje łamane, w którym panoszy się gwałt, utrzymują się wysepki cnót. Świetna przeszłość wypraw krzyżowych i katedr, potwierdzająca promienną żywotność rycer­stwa i jego ideału, doktorów i świętych, wypływa na powierzch­nię wśród płomienistego zamętu owego końca wojny stuletniej.

Ale dlaczego i jak ta budująca epopeja średniowieczna stanęła nad otchłanią, w której Francja pogrążyła się po Azincourt i z któ­rej wydźwignęła się „w pocie ciała i ducha” dopiero z chwilą pojawienia się Joanny dArc? Czy te czasy zwiastują Janową Apo­kalipsę, jak to przepowiadają niektórzy fanatyczni mnisi, lub na­wałnicę nieszczęść na obraz tych z ubiegłego stulecia? Czy wręcz przeciwnie, niosą one jakąś nadzieję, jakiś postęp rodzaju ludz­kiego?

Jesteśmy na pograniczu dwóch światów: epoka Karola VII — i Joanny dArc — to oś dziejów Francji. Pięć wieków zapisało się już od pierwszego Kapetynga do odejścia Dziewicy z Domrémy, gdy z płomieni stosu w Rouen wyłoniły się nowe czasy, te, które naznaczają głębokim piętnem ancien régime.

XV stulecie przypomina niebiosa wielkiego mistrza niemieckie­go Altdorfera: czarne i pocięte błyskawicami. Burzliwy świat, kłę­bowisko wzniosłości, proroctw, anarchii, okrucieństw i tajemnic. Spróbujmy nakreślić z grubsza jego zarysy poprzez dramat mar­szałka de Rais.

Rozdział I HISTORIA PEWNEGO SPADKU

Mały Gilles od urodzenia nosi w sobie „straszną ranę, pęknię­cie” — to, o którym mówi Charles Péguy — tę czarną dziurę w duszy.'Piętno naęałąwieczność... Jeśli przypadek tego człowieka podpada pod prawa surowej deontologii średniowiecznej, podlega on także nieubłaganemu losowi, temu antycznemu fatum, trady­cyjnej sprężynie dramaturgii greckiej. Marszałek to postać, której nie powstydziłaby się sztuka Sofoklesa czy Ajschylosa ani tragedia Szekspira.

Obecność rodziców w czasie jego dorastania i staranne wycho­wanie na prawdziwego rycerza, jakie praktykowano od wieków, odsunęłoby go niewątpliwie od tej przepaści, służąc mu za opar­cie i chroniąc przed nią. Stało się inaczej. Zgubne okoliczności, jak burze na oceanie, nadciągały już od brzasku.

Chłopiec urodził się w końcu października roku 1404, pod zna­kiem Skorpiona, ósmym w zodiaku, przypadającym na środek kwartału jesiennego. W porze obumierania przyrody, powrotu do chaosu, do ciemności, w których żyje to twarde i czarne stworze­nie wyposażone w jadowite żądło; w chwili gdy szaleją niewidzial­ne furie trapiące niespokojne dusze; w czas śmierci. To nagroma­dzenie złych wróżb tworzy wokół Gilles’a świat mrocznych warto­ści, przywodzących na myśl udręki i dramaty życia aż po otchłań

absurdu i nicości. Oto, co nam na ten temat donosi bez słów znak zodiaku.

Przychodzi na świat w zamku Champtoce w Andegawenii, w ob­szernej i potężnej fortecy leżącej w połowie drogi między Angers i Ancenis — w Czarnej Wieży, jak donosi kronika. Do dzisiaj za­chowały się jedynie szarosine surowe ruiny, lecz w fantomatycz- nym wyglądzie zamku przetrwał ślad dramatów, które się tam rozegrały. Jako że rodzina posiadała ziemie w Bretanii i w Poitou, niektórzy biografowie umieszczali narodziny Gilles’a w jednej lub drugiej z tych prowincji. Okazuje się teraz, że to jednak w Champ­toce ujrzał światło dzienne.

Morze jest niedaleko i jego opary nasycają klimat wilgotną kojącą łagodnością. Kiedy nieba nie szarpią wiatry, szczególnie zimą, urzeka ono tą przejrzystością, która cechuje światło na gra­nicach oceanu. W migotaniu wody zdają się odzwierciedlać wszyst­kie obsesyjne sny tej rozległej prowincji, gdzie leży Mała Bretania, zwana inaczej Błękitną, Bretania prastarej magii wróżki Wiwiany, czarodzieja Merlina, wrzosowisk pociętych żarnowcami i lasu Bro- cćliande, który nawiedzali Lancelot i królowa Ginewra, przygoda i skrucha.

Jesteśmy na rubieżach nantejskiej krainy, blisko krańców ziem zachodu, gdzie słońce skłania się ku Ultima Thule, Wyspom Szczę­śliwym i ich tajemnicom, poszukiwanym przez świętego Brendana, znanym Egipcjanom i wymienionym w ich Księdze zmarłych, tym „wyspom”, na które każdy człowiek wiary chciałby trafić po śmierci. Na ziemiach zwiewnych snów, które chropawy granit przy­wołuje do rzeczywistości.

Dziadek ze strony matki Gilles’a — jedyny znany mu, na jego nieszczęście, krewny — nazywa się Jan de Craon. To wielkie nazwisko. Jest on bardzo bogaty. Jego kasztelanie są rozrzucone po różnych prowincjach. Sposoby7~ jakimi stary Jan de Craon zdo­był te wszystkie ziemie i zamki, są mało chwalebne. Dziadek po kądzieli wykorzystał te czasy nieustannej wojny i anarchii, by narzucić swoje prawo zarówno wasalom, jak dłużnikom. W prze­dedniu renesansu wczesnośredniowieczne „mentalności” są jeszcze żywe.

Przed kawalkadą Joanny d’Arc — rok 1429—1430 — Francja jest narodem na wymarciu, rozczłonkowanym, królestwem w dwóch trzecich okupowanym przez Anglo-Burgundczyków: trzon jego tworzy księstwo Owernii, Delfinat i hrabstwo Poitou. Rozdzierają je dwa stronnictwa: Armaniaków, związanych z pra­wowitą koroną francuską, i Burgundczyków, którzy przyłączają się do okupanta, by cudzymi rękami wyciągnąć parę kasztanów z ognia. Król Karol VI jest szalony.* Jego syn, przyszły Karol VII nie został jeszcze koronowany w Reims. Jest regentem. Jego rząd wędruje od zamku do zamku nad brzegami Loary, mając ogra­niczone uprawnienia, przechodząc od słabości do niespodzianych lub rozpaczliwych reakcji, jeśli nie plami go zdrada któregoś z mi­nistrów czy kapitanów.

Wsie są wyludnione. Handel stał się niepewny. Liczne katedry, kościoły, klasztory zostały spalone lub opustoszały; te, których budowa była w toku, stoją nie ukończone. Większość majstrów wyjechała do innych krajów; czeladnicy i robotnicy rozproszyli się; szkatuły świecą pustkami. Wstrzymano prace nad wykończe­niem prezbiterium katedry w Orleanie, a także nad późniejszą nie­zrównaną fasadą katedry w Rouen. Ze wszystkim jest podobnie.

Francja to królestwo w przededniu katastrofy. Niektórzy nawet życzą jej sobie jako wyzwolenia. „Uznajmy w końcu przyszłego Henryka VI za króla Francji, czyż nie jest on przez swą matkę Francuzkę (Katarzynę, córkę Karola VI) godnym pretendentem? — słyszy się niekiedy. — Po cóż dalej prowadzić walkę? Jest z góry przegrana. Z obu połączonych królestw utwórzmy rozległe pań­stwo zachodnie.”

To rozumowanie, jak się można domyślić, nie wychodzi od ludu, który ledwo żyje, troszcząc się tylko o to, by jakoś przetrwać, lecz od szczerze oddanych Anglii tęgich głów paryskiego uniwer­sytetu. Tego dumnego uniwersytetu, który chciałby rządzić pa­pieżem i Europą. Dodajmy tu większość wyższego duchowieństwa na terytoriach zajętych przez Anglików, bo kler wiejski, podob­

nie jak lud, jest związany z Francją, zarówno na ziemiach dawnej domeny francuskiej, jak i w domenie angielskiej.

Jan de Craon jest frankofilem, skorzystał jednak z zamętu, by zaokrąglić swoje dobra, wzbogacić się. Toteż przy narodzinach Gilles’a ten szczwany lis, który jest wytrawnym politykiem, może nie bez satysfakcji porachować swoje posiadłości: czyż nie jest właścicielem gruntów i zamków Bourgneuf-en-Rais i Louroux- -Bottereau w Bretanii, pałacu La Suze w Nantes i majątku o tej samej nazwie w Maine? Czyż nie do niego także należy Séneché i La Voulte w Poitou, Briollay, Champtocé i Ingrandes w Ande- gawenii? Na honor, piękna całość! Ma ciężką, a nawet okrutną rękę. Metody, jakie stosuje, nie różnią się wiele od dzisiejszego gangsterstwa. Jak wielu możnych w owych burzliwych czasach odznacza się mentalnością bardziej szefa bandy niż dwornego ry­cerza, bywałego „w pokojach dam”. Jeśli chodzi o duszę, to jak większość ludzi tej epoki zdaje się na Boga w sposób bardziej formalny niż żarliwy i ze sporą domieszką zabobonu.

Franciszek Villon, urodzony w roku 1431, roku śmierci Joanny d’Arc, bezlitośnie przedstawia dramat sumienia, jaki przeżywają niektórzy w owym XV stuleciu:

Kiedy na one patrzą głowy,

Het, porzucone w tey kostnicy,

Rozeznać pośród ciżby owey Człek by się silił po próżnicy,

Gdzie zacne są referendarze,

Kędy biskupy znów nadobne,

Pachołki czy też dygnitarze —

Iedne do drugich zbyt podobne!

Y te, co drugim się kłaniały,

Stąd czerpaiący w świecie sławę,

Y te, co inszym królowały Posłuch w nich niecąc y obawę,

Wszytkie tam leżą, ot, pośnięte,

Iedna kopicą zesypana,

Władztwo im wszelkie iest odięte;

Nie masz tam sługi ani pana.

Pomarli — niech do Niebios bramy Trafią duszęta! ■— ciało sczezło.

Pany to były czy też damy Wdzięczne, bladziutkie niby giezło,

Karmione ryżem y śmietaną —

Kości ich w proch się rozsypały;

Nic im już śmieszki, gierki... ano Przyjm ich ta, Iezu, do swey chwały! *

Ojciec Gilles’a...Guy de. Laval-Montmorency, należy do jednego | najmożniejszych i najznakomitszych rodów w zachodniej Francji. Czyż wśród jego kuzynów nie znajdujemy du Guesclina? Przed ślubem Guy ma nie mniejszą fortunę od tego, który zostanie jego teściem. Jest między innymi parienTbogatych ziem Blaison, Che- millé i La Mothe-Achard. Przez małżeństwo z Marią de Craon pomnoży swój majątek. Nagromadzenie tych wszystkich lenn na tyle umocni władzę rodu Laval, że stanie się on czymś w rodzaju arbitra między królestwem Francji i księstwem Bretanii. Skutki tego zobaczymy później, w momencie bankructwa barona.

Ale co skłoni Guy de Lavala do zrzeczenia się tego świetnego nazwiska? Po prostu odwieczna i niska pobudka, ta, że gdy się jest bogatym, obowiązuje absolutna zasada bogacenia się jeszcze bardziej. Ta „mutacja” wstrząśnie nieco drzewem genealogicznym Craonów, Lavalôw i Rais’ôw. Zmiana ta nabiera znaczenia, kiedy się wie, jaką wagę ludzie wieków średnich — i ancien régime’u — przywiązywali do swego rodu, swojej przeszłości, swego honoru... i swoich interesów.

Kilka lat przed narodzinami przyszłego marszałka leciwa i ma­jętna pani na Rais, Joanna Chabot, inaczej Joanna Mądra, bez­dzietnie dokonuje żywota jako dziedziczka potężnego lenna. Po­śród jej seniorii znajduje się Saint-Etienne-de-Mer-Morte — tę nazwę warto zapamiętać, bo miejscowość ta będzie przyczyną are­sztowania marszałka — Pornic, Prinçay, Machecoul, Vue, wyspa Bouin. Wszystkie te posiadłości, przeważnie graniczące ze sobą i stanowiące obecną „krainę Rais”, ciągną się na południe wzdłuż ujścia Loary aż do Nantes. Smętna ziemia pokryta w owym cza­sie wrzosowiskami i lasami, którymi wiatr od morza targał nieu­

stannie. Parę osamotnionych wsi. Dalej na wschód ku Saint-Etien- ne-de-Mer-Morte i jezioru Grand-Lieu łąki i pola wypierały wrzo­sy i jałowce, gleba stawała się żyzna.

Oto co podrażnia apetyt takiego Jana de Craon i Guy II de La- vala, których więzy pokrewieństwa z daleką kuzynką nie są dość silne, jak się można domyślić, by uzasadniać roszczenia do tego krociowego spadku.

Z majątkiem Joanny Chabot łączy się miejscowy prestiż baronii Rais, której początek dał wicehrabia Sestin (vicecomes Radesiarum) z rodu równie zasiedziałego na zachodzie jak Lavalowie. Odnaj­dujemy już jego ślady w okolicach roku tysięcznego. Stary Jan de Craon, przyszły dziadek Gilles’a i kuzyn Guy de Lavala, któ­remu już obiecał swoją córkę Marię, widzi przeto w tej schedzie łakomy kąsek. Nic dziwnego! Dla tych chciwych dóbr i szukają­cych zwady panów takie wyłudzenie spadku dorównuje walce na kopie: ataki, uniki, ciosy poniżej pasa, odwroty — przynajmniej takie wrażenie robią na nich zawiłości proceduralne. Pierwszy ożywia się Guy. Szykuje się omotać Joannę Chabot, baronową de Rais. Ale rzeczy zajdą o wiele dalej, niż się spodziewał. Joanna zgadza się, aby Guy przejął majątek, lecz jedynie pod warunkiem, że zrzeknie się on swego chlubnego herbu — „w pierwszym polu czerwonym lew srebrny umieszczony dla odróżnienia”, a także swej górnolotnej dewizy: Quo non ascendam? — jakże wysoko nie sięgnę, by przyjąć herb Rais’ôw, którzy pieczętują się „krzy­żem czarnym w polu złotym”, i w ten sposób podtrzymać na­zwisko.

Można by sądzić, że dla potomka rodu Laval-Montmorency zrzeczenie się swego nazwiska, swojej dewizy, związanej z pra­dawną heraldyką, nie wchodzi w rachubę. Czy podobna się aż tak poniżać? Tymczasem Guy wyraża zgodę'. Przechodząc do po­rządku nad honorem rycerstwa, które nie takie rzeczy widziało w ostatnim stuleciu, godzi się nosić jedynie zwykłe nazwisko ro­dowe Rais, co mu wszakże pozwoli, pośród licznych i ważnych przywilejów, być pierwszym baronem Bretanii i oczywiście za­garnąć dużo pieniędzy, Joanna bowiem była oszczędna.

Sukcesję zapewnia akt adopcji datowany z 23 września r. 1401

i Gjiy.II, który nie poślubił jeszcze Marii de Craon, zostaje spad­kobiercą uniwersalnym pani na Rais.

W niespełna rok później nagły zwrot z powodu całkiem zrozu­miałego: chodzi o podtrzymanie nazwiska, czego Guy jeszcze nie zapewnił. Rozmyśliwszy się, Joanna Mądra postanawia mianować spadkobierczynią swoją kuzynkę Katarzynę de Machecoul, wdowę po Piotrze de Craon, panu na La Suze, Ingrandes i Champtocć, matkę naszego słynnego Jana de Craon, który to miał syna Amaury’ego i córkę Marię, przyobiecaną Guy de Lavalowi. Wprawdzie Amaury, tak jak Guy, nie ma jeszcze dzieci, ale Jan de Craon ma ich dwoje, a więc jest to pewniejsza lokata.

Widząc, że dziedzictwo wymyka mu się z rąk, a olbrzymi spadek przechodzi na jego przyszłego teścia, Guy nie waha się wytoczyć procesu temu ostatniemu. Spór tych dwóch wielkich feudałów jest tak drażliwy, tak zagmatwany, że w ostatniej instancji zostaje przedłożony parlamentowi paryskiemu.

Sędziowie przezornie odwlekają sprawę. Mają rację. Czas przy­nosi rozwiązanie. Obaj przeciwnicy zapominają o urazach. Jan de Craon proponuje ugodę temu, który ma zostać jego zięciem. Pod­daje mu myśl, by Joanna Mądra, baronowa de Rais, sporządziła testament na korzyść Katarzyny de Machecoul, jak to zamierzała uczynić, i by z kolei Katarzyna zrobiła zapis na rzecz syna, czyli jego samego. Wiedząc, że jego własny syn, Amaury, odziedziczy kiedyś jego olbrzymią fortunę, Jan de Craon przepisze wówczas na swoją córkę, Marię, baronię Rais. I tak Guy będzie mógł zostać baronem Rais i pierwszym baronem Bretanii.

Dzięki temu polubownemu załatwieniu sprawy każdy znajduje to, czego pragnie: jeden pieniądze, drugi tytuł. Jak gdyby mają­tek, który Gilles de Rais miał odziedziczyć po matce i ojcu, był jeszcze nie dość pokaźny, powiększy się on dodatkowo o całość fortuny jego dziadka, Jana de Craon, gdyż Amaury, jedyny syn, tego ostatniego, zginie bezpotomnie w roku 1415 pod Azincourt, w tej rzezi, w której „poległ kwiat francuskiego rycerstwa”.

Uroczyste zaślubiny Guy z Marią, na których z całą pewnością więcej jest jedwabiu niż barchanu, odbywają się 5 lutego roku 1404.

Małżonkowie udają się bez zwłoki na pielgrzymkę do Saint- -Gilles-du-Cotentin, by mieć rychło dziedzica. Normandia nie była wtedy jeszcze zajęta przez Anglików.

Czy warto było? Gilles, który swoje imię zawdzięcza normandz- kiemu świętemu, urodził się, jak wiemy, najpóźniej w paździer­niku. Święty dokonałby więc wyczynu, niemal cudu! Chyba że Guy obcował z Marią na krótko przed weselem... Co nadałoby, choć raz, lekki odcień romantyczności temu ciągowi przetargów, które są jej zgoła pozbawione. Jeśli na pozór, jak wymagał oby­czaj, Maria nie miała nic do powiedzenia, to możemy chociaż po­marzyć o tej przedślubnej przygodzie miłosnej.

Rozdział II DZIECIŃSTWO

Egzystencja w feudalnym zamku wydaje się często nierzeczy­wista. A jednak posiadamy liczne świadectwa o życiu w tych warownych siedzibach. Wielu szlachciów, a zwłaszcza ubogich hreczkosiejów wiodło jeszcze w XVIII wieku żywot dość zbliżony do sposobu bycia ich przodków w XV stuleciu — ten zaś prawie się nie zmienił od czasów świętego Ludwika. Przypomnijmy sobie te linijki Chateaubrianda z początku Pamiętników pośmiertnych, opisujące zamek Combourg, gdzie jego rodzice spędzają część roku:

Otwory okien, wąskie i wyrzynane u góry w kształcie koniczy­ny, były tak głębokie, że tworzyły jakby małe gabinety, których ściany obstawiono granitowymi ławkami. Dodajcie do tego jeszcze rozmaite części przyboczne, chodniki i schody tajemne, więzie­nia i wieżyczki, cały labirynt ganków krytych i odkrytych, pod­ziemia murowane, których rozgałęzienia były po części nieznane, powszechne milczenie, ciemność, twarze ponure, a będziecie mieli zupełny obraz zamku Komburga.” |

Tymi słowami skreślonymi w roku 1812 Chateaubriand wspo­mina czas spędzony trzydzieści siedem lat wcześniej, w roku 1775,

w ojcowskim zamku. Wicehrabia nie przesadza w opisie, który ogólnie biorąc odpowiada realiom epoki Karola VII.

To bytowanie w otoczeniu cieni, te przepastne kominki z granitu okopcone sadzą, wilgotne komnaty w basztach, kurtyny wysta­wione na wiatr i nieustannie zmywane deszczami znad morza, te wąskie kamienne chodniki osłonięte blankami, kręcone schody, po których mały René wspina się ze świecą w ręce do swej lodowa­tej izdebki, takie są nadal, w cztery wieki po Karolu VII, szcze­góły życia młodzieńca, które przypominają bez istotnych różnic te z dzieciństwa małego Gilles’a w Champtocé.

Pierwsze lata życia spędzone w podobnych miejscach piętnują ńa zawsze wrażliwą duszę. Tak jak bywają miejsca natchnione lub przeklęte, lub pełne cudowności, są też miejsca ukształtowane przez tajemnicę, przez jakiś sekret.

Combourg, położony w lesie, odcięty od świata, pod wieloma względami przypomina w pomniejszeniu Champtocé, Machecoul czy Tiffauges. By dorzucić jeszcze jedno porównanie — ostatnie na szczęście dla Chateaubrianda — ojciec Gilles’a de Rais, Guy, musiał być równie nieznośny i chciwy jak rodzic autora Atali. Dość wspomnieć jego gwałtowne spory z tym, który miał zo­stać — po jakich krętackich ustępstwach — jego teściem, Janem ' de Craon. Guy nie ma w sobie nic z Lancelota, a jego teść nic N z paladyna.

Champtocé, Machecoul, Tiffauges to ponure, imponujące i wy­niosłe zamczyska. Równie potężne, równie wielkie. Rozrywki są tam rzadkością. Turnieje, karty, szachy, gra w „garnek”, w której trzeba przewrócić wiklinowy manekin, pląsy w takt przygrywek wędrownych muzyków, jak na przykład taniec „cielęcej nóżki", będący w modzie za panowania Karola VI. Od czasu do czasu pojawiają się akrobaci, truwerzy. Większość z nich wydaje się niezadowolona z otrzymywanych datków, jeśli sądzić po skardze tego:

Pochłonąłem moc kapłonów, Ciast, pieczeni, wina, piwa, Choć bym wolał pana domu,

Który dałby mi grosiwa.

A przy jasnowłosej damie Chętnie dłużej tam zabawię.

Ale kobieca kokieteria nawet w tych surowych twierdzach, obstaje przy swych prawach i przyciąga oko rycerzy spragnio­nych miłości:

Jedne — koszule rozpinają,

By wszyscy dobrze się przyjrzeli,

Jak’ piękne, jędrne mają piersi Inne znów sobie pozwalają Ukazać nogę obnażoną,

Bok odsłonięty zostawiając.

Nie zawsze więc jest nudno w tych zamkach, lecz trzeba w każ­dym razie osiągnąć wiek dojrzały — granicę, na której przekrocze­nie Gilles czeka z niecierpliwością, by wejść w posiadanie swej olbrzymiej fortuny.

Wyobraźmy sobie zamek Champtocć, gdzie dorastający Gilles i jego brat René, urodzony trzy lata po nim, w 1407 r., późniejszy René de la Suze, spędzają młodość.

Forteca położona jest na wzniesieniu górującym nad doliną Lo­ary, między ujściem rzeki a Angers. W miejscu wybitnie strate­gicznym, strzegącym przejścia z Andegawenii do krainy nantej- skiej. Potężny donżon, jedenaście wież, których spiczaste dachy ze strażnicami przebijają się przez poranne mgły spowijające Loarę; kurtyny, dziedzińce, wysokie mury z blankami, kaplica, sale z ostrołukowymi sklepieniami, których ogromne kominki nigdy nie mogą ogrzać; wąskie otwory drzwiowe oświetlające wilgotne korytarze. Okna z krzyżownicami o różnych wymiarach, przebite w grubości muru pod koniec ubiegłego stulecia, wpuszczające przez szybki oprawne w ołów zawsze rozproszone światło. Na dole piw­nice rozmieszczone na dwóch poziomach, do których prowadzą wąskie schody, pomieszczenia zwane in pace, czyli lochy, następ­nie podziemia ciągnące się pod polami.

Opodal stawku, zasilanego wodami Rosnę, znajduje się zawie­szone na skale wejście. Bronią go dwie okrągłe wieże z trzema

kondygnacjami dział, brama wjazdowa z mostem zwodzonym spo­czywającym na czterech masywnych słupach. Przed bramą opada krata z kolcami. Straże zmieniają się na ścieżce patrolowej.

Oto miejsce, gdzie żyje mały Gilles. Otoczenie, które w młodej, nadwrażliwej i wręcz rozstrojonej dziedzicznie duszy wywołuje obsesyjną psychozę. Przyjmie ona później postać patologicznych obciążeń, a zwłaszcza zboczeń płciowych i nekrofilii. Pandemo­nium nabiera kształtu.

Ale ta duszna, przytłaczająca atmosfera nie jest wyłącznym przywilejem paru zamków. Przygnębienie panuje wszędzie.

Wojna toczy się niemal bez przerwy. Ze strony Francuzów I i Anglików zaczęła się ona lądowaniem w Cherbourgu Edwarda III.* Ten udany transport na kontynent armii w komplecie szyb- I ko przekształcił się w świetne zwycięstwo angielskiego monarchy I pod Crścy (1346 r.). Rządy Karola V i Karola VI stanowią u schył- I ku XIV i w początkach XV wieku wysepki względnego spokoju 1

Ale w czasie gdy Gilles dorasta, działania zbrojne, okrutniejsze niż kiedykolwiek, zostają wznowione i ustaną dopiero w roku 1452 wraz z bitwą pod Castillon.

Żeby zrozumieć XV wiek, trzeba najpierw odrzucić czas, miarę I wszechrzeczy. Ówczesna umysłowość bardzo różni się od naszej.

Zbija nas z tropu swymi gwałtownymi, niepojętymi kontrastami, I

zarówno w krótkich chwilach pokoju, jak i w okresie wojny: I

W roku 1440 — pisze Michel Bataille — jeśli żołdak wraca do I

swej wsi, to bez wątpienia dlatego, że jest dezerterem lub został I

bandytą, i zdarza się nader często, iż odnajduje swą lepiankę spa- I

loną, żonę zgwałconą, a dzieci powieszone na gałęziach drzewa I w obejściu. Jego współtowarzysze zdążyli tamtędy przejść."

Powstania, bunty i masakry są udziałem wojen domowych,

które przeplatają się z wojnami „konwencjonalnymi”. Trzeba tu I

wymienić rozruchy Maillotins („berdyszników”) w Paryżu, Hśrel- I

le w Rouen, Tuchins w Langwedocji, Ecorcheurs („oprawców”) I

o ponuro kojarzącej się nazwie, a także okrucieństwa popełniane | przez rozliczne bandy dezerterów, jak te aż nazbyt okrzyczane

I Rywalizacja między tymi dwoma narodami jest znacznie dawniejsza. Datuje sią od rozwodu Ludwika VII z Alienor Akwitańską w roku 1152.

Wielkie Kompanie, przeciw którym konetabl Francji, Bertrand du Guesclin — cioteczny pradziadek Gilles’a de Rais — popro­wadził osobiście swą armią. Rozbijając je poniósł śmierć w Chateau- neuf-de-Randon w roku 1380. „Okrucieństwo przekraczało wszel­kie granice. Były to czasy rozprzężenia — pisze Barbara W. Tuch- man — łamano zasady; instytucje przestały spełniać swoje po­winności; rycerstwo już nie broniło; Kościół, bardziej światowy niż duchowy, nie wiódł już do Boga; miasta, uprzednio czynnik postępu, były pochłonięte wzajemną rywalizacją i podzielone wal­ką klas.”

W takim to zamęcie, tuż po urodzeniu, Gilles został ochrzczony w kościele parafialnym w Champtocć; ojcem chrzestnym jest władca domostwa, jego dziad, Jan de Craon. Z Tiffauges wypra­wiono już Wilhelminę Sukienniczkę, która będzie mamką dziecka do trzeciego roku życia. ~

Niebawem u małego Gilles’a wystąpią pierwsze objawy zabu­rzeń, o których donosi Wilhelmina; oto, co mówi na ten temat, w tonie nader osobistym, Marc Dubu:

Od najwcześniejszego dzieciństwa Gilles dawał dowody wyjąt­kowego temperamentu, który pewien brak równowagi czynił na­wet niebezpiecznym dla tej, która się nim zajmowała z oddaniem zgoła matczynym. Wilhelmina Sukienniczka znajdowała często­kroć chłopca stojącego w łóżeczku, z oczami w słup, pianą na wargach, wymachującego zaciśniętymi piąstkami, jak gdyby usiło­wał wyrwać się z uścisku wściekłych bestii lub rozszalałych de­monów. Aby go uspokoić, musiała mamka stawić czoło jego nie­zwykłej mocy i dopiero cała podrapana pazurami (sic) na twarzy i piersiach układała go jakoś z powrotem w pościeli.” Zaznaczmy od razu, że syn Wilhelminy, Jan, brat mleczny Gilles’a, będzie później jego kapelanem, zostanie proboszczem kościoła Saint-CIś- ment-de-la-Race i będzie zeznawał na procesie.

Przyszły los nie stanie na przeszkodzie mrocznym siłom drze­miącym w niemowlęciu.

W chwili gdy Gilles wchodzi w wiek dojrzewania, Francja prze­grywa bitwę pod Azincourt, która pociąga za sobą klęskę. Wojna domowa między Armaniakami i Burgundczykami znów wre w naj-

lepsze. Jan Gerson, kanclerz uniwersytetu i inspirator soboru w Konstancji, po tej porażce chroni się w Lyonie, by w Paryżu nie wpaść w ręce Anglików. To najwyższy autorytet moralny w Europie. Oto, jak przemierzywszy kraj opisuje on nędzę chło­pów w tych czasach nieustannej wojny:

Gdy ubogi człowiek uiści podatek gruntowy, pogłówne, solne, podymne, kwartę, opłaci ostrogi króla i pas królowej, mostowe, drogowe, przewoźne, niewiele mu zostaje.

Potem przyjdzie mu płacić jeszcze jeden nowo nałożony poda­tek, a zbrojni pachołkowie wpadną i zajmą jego garnki i patelnie. Biedak będzie jadł chleb tylko czasami, i to z żyta lub jęczmienia. Jego biedna żona będzie brzemienna i będą mieli czworo lub sześcioro dziatek wokół paleniska — lub przy piecu, który cudem będzie ciepły — domagających się chleba i wrzeszczących z gło­du. Biedna matka będzie mogła włożyć im do ust jedynie odro­binę chleba, jeśli takowy się znajdzie. Dość byłoby już takiej nę­dzy. Tymczasem nadejdą rabusie i wszystko splądrują. Wypatrzą może kurę z czterema kurczętami, które kobieta hodowała, by je sprzedać i uiścić resztę podatków lub nową dopłatę. Wszystko za­biorą lub pożrą i szukaj tego, kto zapłacił...”

I Gerson, człowiek uczony i roztropny, konkluduje: „Jak wam się zdaje? Co gorszego może jeszcze spotkać biedaka? Może być znacznie gorzej. Niechybnie największą plagą jest najazd wojują­cych ze sobą zbrojnych, niezadowolonych, że nie znajdują niczego tam, gdzie nic nie ma, lecz grożących, okładających razami męż­czyznę i kobietę, podpalających dom, jeśli go nie złupili, i wymu­szających pieniądze lub żywność. Przemilczę już hańbienie nie­wiast... A są w królestwie setki tysięcy bardziej poszkodowanych, niż to opisałem.”

Tyle o krajobrazie ogólnym. Jeśli chodzi o Gilles’a, los ze szcze­gólną zawziętością prześladuje nie tylko jego otoczenie, lecz ude­rza weń osobiście. Ginie jedyny człowiek, który mógł był doglą­dać jego edukacji: chłopiec ma jedenaście lat, kiedy podczas polo­wania jego ojciec zostaje ciężko zraniony przez duka. W cztery dni później umiera. Zdążył jednak zmienić testament i powierzyć opiekę nad Gilles’em i Renem swemu dalekiemu krewnemu, Jano­

wi Tournemine, panu na La Hunaudaye, gdy tymczasem powinna ona przypaść dziadkowi, Janowi de Craon. Guy w przebłysku świadomości na łożu śmierci dostrzegł niebezpieczeństwo, jakie straszny teść przedstawiał dla jego syna. Jan de Craon czuje się tym głęboko urażony. Skoro tylko pochowano jego zięcia w opac­twie Buzay, zaskarża testament, korzystając z prawa zwyczajo­wego Bretanii. Wygrywa proces. Dzieci zostają oddane pod jego kuratelę: „Po zgonie rzeczonego pana na Rais — napisano w „Me­moriale spadkobierców” — tenże imć pan Gilles, małoletni i w bardzo młodym wieku, pozostał pod opieką i nadzorem imć pana Jana de Craon, swego dziadka po kądzieli, który był stary, sędziwy i w bardzo słusznym wieku.”

W kilka miesięcy później i wdowie przyszło opuścić zamek i po­rzucić dwóch synów. Przy wrażliwej i nerwowej naturze Gilles’a to brutalne rozstanie z matką mogło tylko przyczynić się do za­chwiania równowagi w jego rozwoju psychicznym. Zresztą które dziecko nie przeżyłoby ciężko nagłej utraty obojga rodziców?

Nie da się zaprzeczyć, że owego smutnego roku 1415 przekleń­stwo zawisło nad Champtocś. Nigdy jeszcze sprężyny losu nie były tak. napięte: Guy i Maria odchodzą na zawsze, a młody Amaury ginie pod Azincourt. A skoro już makiaweliczny Jan de Craon wygrał proces, tragedia może się zacząć. Postaci, które przeszkadzały podniesieniu kurtyny, opuściły scenę.

Historycy przyznali Janowi de Craon, temu człowiekowi pozba­wionemu skrupułów, takie zalety jak inteligencja, dyplomacja, a nawet pobożność. To prawda. Ale za jego pychą arystokraty, pozornie twardym charakterem feudała nawykłego do rządzenia, kryje się pewna słabość. Craon nie zajmuje się edukacją swoich podopiecznych. Gilles jest pozostawiony samemu sobie. Prawie wszystko mu wolno. W owej epoce wychowanie, tak jak je dzisiaj pojmujemy, nie istniało. Dziecko uczyło się „z doświadczenia”, ale w przypadku Gilles’a można mówić o całkowitym zaniedbaniu: aż do ślubu będzie on rozpaczliwie samotny. Podczas procesu mar­szałek zawoła:

Ojcowie i matki, którzy mnie słuchacie, błagam was, strzeż­cie się przed wychowywaniem waszych dzieci w gnuśności. Jeśli

ja sam dopuściłem się tylu i tak wielkich zbrodni, to dlatego że w młodości pozwalano mi zawsze robić, co mi się żywnie podo­bało.

Bolesne i osobliwe przestrogi ciskane niczym wyrzuty sumie­nia, przez które przebija jakaś mglista wymówka.

Gorejąca dusza Gilles’a przyprawia go o katusze. Wszystkie siły chłopca wiodą go ku prometejskiej woli: tworzyć na przekór Bogu, w którego nigdy nie przestanie wierzyć, z nieprzepartą potrzebą zabijania. Żądzą krwi.

Od tej pory dzika bestia i młodzieniec stapiają się: _w jedno. Nierzeczywisty, cichy i wilgotny świat Champtocć zawładnął jego umysłem, który stopniowo wyrodnieje. Gilles zdaje się tknię­ty nyktalopią *. Spędzi całe życie pośród cieni, w swojej jaskini, odizolowany, udręczony, przykuty do swoich demonów. Gilles de Rais nie popada w 'występek po 1432 r., jak się temu dziwili nie­którzy historycy. Kampania wojenna u boku Joanny d’Arc — zresztą bardzo krótka — jest tylko incydentem w jego życiu, an­traktem w tragedii. Nawet gdyby nie walczył w Orleanie, gdyby nie udał się do Reims, by wraz z trzema innymi rycerzami prze­nieść świętą ampułkę, w niczym by się nie zmienił. Przeciwnie, wojna i jej okrucieństwa — tam po raz pierwszy będzie je popeł­niał — wydobędą tylko na jaw tę straszną mroczną matnię, której arkana i granice były mu dotąd nie znane.

U zarania życia Gilles pogrąża się w koszmarze. Ocknie się do­piero pod koniec swego procesu, na krótko przed torturą, kiedy będzie zmuszony do zeznań. Wyrzuty sumienia wyzwoliły go. Płacz nareszcie zmył jego duszę. W ciągu całego życia człowiek ów, który nic nie wiedział o swojej epoce, bo w rzeczywistości jej nie przeżył, zaszywszy się w hermetycznym świecie, po dzieciń­stwie przeżartym rakiem wybujałej wyobraźni i szalonych ma­rzeń, niedorzecznych dążeń, obłąkańczych ułud, brnął coraz głę­biej w wieczną noc. To jaskiniowiec. Urodził się w dolnych regio­nach. Utrata rodziców, brak miłości, czułości, rzetelności W eduka­

cji moralnej, później zaś, w dwudziestym roku życia, odziedzicze­nie bajecznej fortuny, która czyni zeń nad wyraz uprzywilejowa­nego młodzieńca, tylko jeszcze pogłębiły otchłań.

¿jEaustowski świat marszałka kształtuje się w jego dzieciństwie. Rzutując na swoją podświadomość horyzont utkany z fantastycz­nych snów, Gilles ukuwa sobie ideał ego, który powoli odrywa się od realnego bytu. Wkracza w zaklęty krąg, gdzie kłębią się de­mony — te ostatnie rozumiane w pierwotnym znaczeniu Óco|iov. Gilles stwarza sam siebie w śmiertelnej ciszy uwięzionej w mu- rach Champtocé. Potwór z wolna się ucieleśnia. Chłopiec odrywa się od życia i jego praw, o których później zupełnie zapomni w Tiff auges czy w swym pałacu La Suze w Nantes. Jego dusza nurza się w superego, którego przypływy utożsamiają się dla pro­fana z pozorami obłędu.

Gilles de Rais, powtórzmy to, nigdy nie był szalony. Doktor Bernelle, który poświęcił mu pracę doktorską La Psychose de Gilles de Rais, obronioną w Paryżu w roku 1910, wyklucza hi­sterię j epilepsję. Jego zdaniem marszałek należy do „świado­mych pobudliwców”, „którzy miast odrzucić szkodliwą obsesję, przyjmują ją i udoskonalają, i u których wola nie tylko nie pełni zadania najwyższej kontroli, lecz dotknięta również procesem cho­robowym, koordynuje inne władze umysłowe w celu całkowitego spełnienia chciwie pożądanego anormalnego czynu.”

Dzieciństwo Gilles’a jest przepełnione śmiercią: „To, co (...) rzą­dzi w superego, jest jak gdyby czystą hodowlą popędu śmierci” — piszeFfetid.* Przy czym chorobliwość stapia się z owym ideałem ego chłopca z Champtocé „przemienionym w czerń”, wedle reguł alchemicznej transmutacji, zacytowanej tu jedynie dla porówna­nia. Wszystko sprzysięga się na zgubę chłopca, jak to przedstawia doktor Edmund Bergler w swej pracy La Névrose de base: „Wzajemna zależność między ideałem ego i daimonionem jest następująca: ideał ego został pierwotnie stworzony dla podtrzy­mania zagrożonego narcyzmu dziecka. Przechowuje on pieczoło­

wicie wszelkie dziecięce pojęcia wielkości, wszelkie obietnice, jakie dziecko składa samemu sobie, dokonania i urzeczywistnienia wszy­stkich pięknych rzeczy na tym świecie.” Bergler precyzuje:

Na nieszczęście dla ego, daimonion traktuje całkiem -poważnie wielkie zamierzenia dziecka nagromadzone w ideale ego. Przeciw­stawia drwiąco «ja» ideałowi ego i pyta: «Czy udało ci się spełnić to wszystko, co sobie obiecałeś?» A że ideał ego w praktyce nie może nigdy ucieleśnić się w realnym świecie, staje się narzędziem tortury.”

Zwierciadło się odsłoniło. Gilles zniszczy samego siebie — nisz­cząc zarazem innych. To samoukaranie się wilkołaka, a także wę­ża, który w walce pożera swego pobratymca i, w znaczeniu symbo­licznym, swoją podobiznę — wciąż odnawiana śmierć Narcyza. Energia psychiczna chłopca wypaczy się, odchyli od uniwersalnej osi. Ten dramat wynaturzenia dokona się w hermetycznej, rozpa­lonej i wilgotnej atmosferze Champtocé. Zamiast z niej uchodzić, Gilles się jej poddaje. Pogrąża się w niej, by wreszcie, po roku 1432, dosięgnąć piekieł.

LATA DOJRZEWANIA

Niewiele mamy wiadomości o dorastaniu Gilles’a. Jednakże te nieliczne strzępki są dla nas cenne. Uzupełniają obraz dzie­ciństwa o już przyćmionym blasku, w jakim skąpane są jego pierwsze lata, gdy chłopiec, zdany na łaskę swego przytłaczające­go otoczenia, stacza się ku śmierci.

Jest to dzieciństwo straszliwie samotne, jak widzieliśmy, od zgonu ojca i odejścia matki. Niektórzy autorzy sądzą, że zmarła ona w kilka miesięcy po swym małżonku. Bronią tej tezy powo­łując się na „Memoriał spadkobierców”, na ten ustęp, który cy­towaliśmy i który tu przypominamy:

Po zgonie rzeczonego pana Guy de Rais, tenże imć pan Gilles, małoletni i w bardzo młodym wieku, pozostał pod opieką i nadzo­rem rzeczonego imć pana Jana de Craon, swego dziadka po ką- dzieli...”

Żadnej wzmianki o matce ani o małżonce Jana de Craon, która żyje jeszcze w tym czasie. Paru historyków, jak demonolog Ro­land Villeneuve, wnioskuje stąd, że wdowa po Guy de Rais zmarła w roku.1415.

Gilles ukończył zaledwie dziesięć lat, kiedy stracił matkę w pierwszych miesiącach 1415 roku. Po tym pierwszym nieszczę­ściu nastąpiła niebawem śmierć ojca” — pisze on w swojej pracy g

A I

Gilles de Rais, une grande figure diabolique. Utrzymuje więc, że zmarła ona przed swoim mężem. Twierdzenie nieuzasadnione.

W gruncie rzeczy. podzielamy raczej opinię księdza Bossard. W swojej tezie, opartej na skrupulatnych badaniach, ksiądz twier­dzi: „Już w parę miesięcy po śmierci swego męża matka Gilles’a ponownie wyszła za mąż za Karola d’Estouteville.” To znakomite nazwisko normandzkie, znajdujemy bowiem jednego członka tego rodu pośród bohaterskich obrońców Mont-Saint-Michel, drugiego zaś, kardynała arcybiskupa Rouen, pośród promotorów procesu rehabilitacyjnego Joanny d’Arc, w roku 1450. Michel Bataille wy­ciąga stąd nawet interesujące wnioski:

Nie ulega wątpliwości, że najdotkliwsze byłoby dla chłopca powtórne zamęście matki. Gdyby matka zmarła, zachowałby dla niej szacunek. W swym smutku (czy go naprawdę doznawał?) czułby się chroniony przez jej cień, jej niepokalane wspomnienie.” Autor Gïlles’a de Rais ciągnie dalej swoje wywody:

Jeśli natomiast ujrzał, jak co rychlej, w parę miesięcy po śmierci jego ojca — bo w każdym razie opuściła scenę w tym czasie — poślubiła człowieka, który niechybnie był dlań intruzem,

o ile nie wrogiem (analiza częściowo dopuszczalna, lecz pełna nie­jasności), nie można wykluczyć, że powziął do niej urazę, począł ją darzyć wyniosłą pogardą i że w końcu, tracąc zaufanie do tej, która była dla niego najbardziej świetlaną ze wszystkich kobiet — swej matki — rozciągnął tę pogardę na wszystkie kobiety.”

Że Gilles przeniósł później nieświadomie na Joannę d’Arc swe zawiłe uczucia, chociaż nie takie, jakie syn okazuje matce, to cał­kiem prawdopodobne.

Można mówić o niedosycie matczynej miłości — miłości, którą mimo wszystko się cieszył do lat dziesięciu. Trudno wszakże oce­nić wpływ tego wydarzenia na homoseksualizm Gilles’a. Wydaje się, że jego młodszy brat René nie miał nigdy podobnych skłon­ności.

Myślimy raczej, że brak matki utwierdziłby w męskości tego młodego feudała, który nawykł do surowego życia na zamkach, ożywianego obecnością wszystkich tych zbrojnych mężów o raj- tarskich manierach, jak jego dziadek, a z nimi przecież zadawał

się na co dzień. Natomiast stała matczyna obecność przy dorasta­jącym chłopcu prowadziłaby raczej do jego „zniewieścienia”.

Michel Bataille tak kończy ustęp o chłopięctwie Gilles’a:

Bo wreszcie wszystkie świadectwa przyznają zgodnie, że ten chłopiec nie jest w niczym zniewieściały...”

Gilles urodził si% homoseksualistą i zboczenie to ujawniło się w wieku dojrzewania, w ścisłym powiązaniu z jego głębokim in­stynktem okrucieństwa. Jeśli w owym wzruszającym krzyku roz­paczy, wydanym podczas procesu, zaklina rodziców, by dobrze wychowywali swe dzieci, to dlatego, by przede wszystkim kory­gowali ich wady, by powściągali ich dziedziczne złe skłonności. Dziadek Gilles’a jest antypedagogiem, tak jak Champtoce jest an- tyświatem. To w magii tych miejsc trzeba szukać po części źródła obsesyjnych rojeń, pleniących się w udręczonej duszy chłopca, któremu skądinąd, jak to później zobaczymy, nie brak — o ironio! — serca. Serca straszliwie rozdartego między złem a dobrem; szlachetności nie pozbawionej piękna. Raz pogardą, to znów przy- milnością wywierał wpływ na swoje otoczenie. Miał niewątpliwie to, co się potocznie nazywa „urodą diabła”, często najgorszą, bo fascynującą — urodg ugadłega anioła. Już od dzieciństwa musiał uwodzić. Podporządkowywał sobie innych. Złożone uczucie po­ciągnęło go ku Joannie d’Arc — krańcowości się stykają — ku tej, która panowała poprzez niebo. Joanna i Gilles uosabiają dwie idee: wiary i potępienia. Takie postaci mogły stanąć obok siebie jedynie w pełni średniowiecza — a zwłaszcza u jego schyłku.

Czy Gilles jest mocny, krzepkiego zdrowia? Zgodnie z tym, co sam mówi o sobie, chyba raczej nie. Wierzymy chętnie baronowi; wszystko, co wyznaje podczas procesu, jest strumieniem podświa­domości, w którym prawda gwałtownie wypływa na powierzch­nię, unoszona porywami skruchy.

W młodości byłem natury delikatnej i czyniłem dla uciechy i z własnej woli wszelkie zło, jakie mogłem, i wiązałem moje na­dzieje i zamiary z czynami i rzeczami zakazanymi i nieuczciwy­mi.*

40 Rozdział III

Marszałek wyraża się jasno. W młodości nie był chłopcem o atle­tycznej budowie — skłonni bylibyśmy nawet uznać go za „móz­gowca”, którego rozum i zmysły, rozżarzone do białości w opacz­nym świecie, w jakim żył, nadmiernie się rozrastały. Znajdował się na drodze do wynaturzenia, jak sam twierdzi, i to nie utrata ro­dziców popchnie go ku występkom. Już jako dziecko napawał się nimi, w czasie gdy rodzice jeszcze żyli.

Do tego pierwotnego dramatu, przypieczętowanego śmiercią ojca i odejściem matki o nikłym instynkcie macierzyńskim, dochodzi brak wychowania, którego nie potrafił mu zapewnić miotany sprzecznościami opiekun.

Ten wielki pan o wilczych apetytach, twardy dla samego siebie, odludek i chciwiec, zdobywa się niekiedy na wspaniałomyślność. Łoży na cele dobroczynne, okazuje się czasem sprawiedliwy wo­bec swoich wasali, swoich kmieci. To także dzielny żołnierz, który dobrze zna wojenne rzemiosło i dowiódł tego przy licznych oka­zjach. Jego talent dyplomatyczny parokrotnie dokonał cudów: to jemu zawdzięcza się zręczne przygotowanie w 1424 r. ważnej narady w Saumur między Karolem VII i księciem Bretanii, w chwili gdy oddziały angielskie zagrażały Andegawenii. Starzec czuje teraz nadchodzącą śmierć. Nie popadając w fałszywą poboż­ność — jego wiara jest tak mocna, że nie ma w niej cienia bi- goterii — spędza codziennie kilka godzin modląc się w swojej ka­plicy. Wysłuchuje mszy cichych i śpiewanych w niedziele i świę­ta, a tych jest w średniowieczu pod dostatkiem. Te nabożne prak­tyki nie przeszkadzają mu wzywać na zamek raz po raz zaklinaczy lub czarnoksiężników, by mu przyrządzali jakieś mikstury. Wszy­stko to jest bardzo średniowieczne i bardzo naturalne w epoce, w której barbarzyństwo ociera się o boskość.

Co za przykład dla Gilles’a! Kult Kościoła apostolskiego i rzym­skiego sąsiadujący z rytuałami magii — i to z jakimi rytuałami! Z rodzaju tych, jakie można znaleźć w Małym Albercie *. Jest to magia domokrążcy na miarę nieokrzesanej duszy. Choć najwy­raźniej to przykład konformizmu, lecz bez wątpienia jedyny do­

vi Wi'ol-^mu, niemieckie- ■p. tłum.).

bry, jaki dał zdziwaczały dziadek swemu wnukowi. Wyjaśniałby on w późniejszym czasie, jak przy odrażających orgiach jego wiara chrześcijańska trwała poprzez skostniały tradycjonalizm uwydat­niony namiętnością do teatru.-

Wiara owej epoki to splot pobożnej naiwności, mistycyzmu, krętactwa i diabelskich sztuczek. Już święty Tomasz pisał w swo­jej Summie, około trzech wieków wcześniej: „Omnia quae visibi- liter fuerunt in hoc mundo passunt fieri per demones?” — Wszy­stko, co w sposób widoczny dokonuje się na tym świecie, może być dziełem diabłów. Wydaje się, że w tym XV stuleciu bóstwa i demony nawiedziły ziemię, by na niej, jak na polu turniejowym, kruszyć kopie. Nie zapominajmy jednak, że te niepokoje, ogarnia­jące wszystkie klasy społeczeństwa, dawały się już we znaki w stolicy chrześcijaństwa, Rzymie. Wielka schizma zachodnia, zapoczątkowana w roku 1378, wygaśnie dopiero w roku 1449. Po zaciętych walkach polityczno-religijnych wybór papieża — i to jednego — stanie się wreszcie możliwy. Od blisko wieku burza wstrząsa religią katolicką, wielu bowiem chce ją interpretować po swojemu, jeśli nie wykorzystać do innych celów lub też „skap- tować”.

Urąga się Bogu dla przyjemności, z zuchwalstwa, z „radości życia” od świtu, nie wiedząc, czy jeszcze tego wieczoru śmierć nie zapuka do drzwi. To oczywiste, że mówienie i czynienie zła jest bardziej powabne i kuszące, gdy Boski Sędzia tylko czeka, by człowieka ukarać. Ta epoka lubi przesadę, można w niej spo­tkać nikczemność i upadłe dusze.

Ale bywa także, iż najczystsza cnota sąsiaduje z podłością, odwaga z tchórzostwem. Wszystkie te niepojęte kontrasty, te re­akcje właściwe światu nabrzmiałemu wzniosłością, fantastyką i grozą, odnajdujemy u Gilles’a de Rais, którego dusza jest bez­powrotnie zgubiona.

Tak więc marszałek nie wyzbędzie się nigdy, w ciągu swej krót­kiej egzystencji oddanej bez reszty satanizmowi, poczucia święto-, ści i — co może wydać się paradoksalne w XX wieku — wiary w Boga i w sakramenty Kościoła. Jego dusza z biegiem lat uleg­

nie rozkładowi, lecz fasada przetrwa, tajemniczo podtrzymywana płomyczkiem wiary.

Ta więź z niebem, jakkolwiek napięta, nie przestaje frapować, zadziwiać, bo jakże często w owej epoce, by uściślić to, co już powiedzieliśmy, wiara obraca się w rozrywkę. Gorszy to Jana Gersona. Gilles widzi, jak uroczyste święta, nawet Boże Narodze­nie, upływają na hulankach, grze w karty, przekleństwach i bluź- nierczych rozmowach. A gdy upominać lud, ten powołuje się na przykład wielkich panów, kleryków i prałatów. W wigilie dni świątecznych tańczy się w kościołach przy wtórze najbardziej fry- wolnych śpiewek; księża spędzają noce klnąc, grając w kości, a niektórzy spośród najmłodszych wręcz uganiają się za dziewka­mi. Obok Gersona inni kronikarze jak Clemanges, de La Tour- -Landry, Deschamps, Chastellain, La Marche, by wymienić tylko najbardziej znanych, malują nam równie ponury obraz religijnego świata. Dokumenty potwierdzają ich świadectwa. Rachunki rady miejskiej Strasburga wzmiankują o corocznym darze 1100 litrów wina przeznaczonego dla tych, co „czuwają odprawiając pacierze” w kościele w wigilię Świętego Adolfa. Michel Menot donosi, że pójście do kościoła jest jednym z ważnych czynników życia towa­rzyskiego. „Chodzi się tam, aby się pysznić, rywalizować pod względem stanowisk, godności i uprzejmości. Gdy pojawia się młody panek, pani wstaje i całuje go w usta, podczas gdy ksiądz konsekruje hostię, lud zaś wznosi modły.” Kobiety wystawiają na pokaz swoje czepce, dekolty lub suknie z głębokimi rozcięcia­mi na udach, które odsłaniają klękając ze stosowną powolnością. Wielka pisarka, jaką jest Krystyna de Pisań, każe powiedzieć ko­chankowi w całej naiwności:

Jeśli często chodzę do kościoła,

To po to tylko, by ujrzeć mą piękną,

Świeżą jak róża, co ledwie rozkwitła.*

Jan Gerson, zawsze bezstronny świadek, przy każdej sposobno­ści przemawiający za miłosierdziem, nie omieszkuje gromić prze­jawów cynizmu takich jak ten, godny Jana de Craon:

Lata dojrzewania 43

Cóż to — fuka szlachcic na chłopa — oddajesz swą duszę diabłu i zapierasz się Boga, chociaż nie jesteś szlachcicem?” *

Gdzież to ówcześni arystokraci nie upatrywali swych praw? Nie każdemu wolno blużnić przeciw Bogu!

Lecz w tym szarganiu wiary, biorącym się z rozwiązłego trybu życia, więcej jest naiwności niż prawdziwego świętokradztwa. Jedynie społeczeństwo przeniknięte religijnością, bodaj powierz­chowną, jak w przypadku Gilles’a de Rais, i przyjmujące wiarę jako coś oczywistego, zna takie nadużycia i zwyrodnienia. Ci sami ludzie, na poły wynaturzeni, którzy na co dzień odprawiają z ru­tyną praktyki religijne, pod wpływem słów wędrownego kazno­dziei zdolni są do najświętszych wzruszeń. Jan de Craon, jak wi­dzieliśmy, nie zaniedbywał nigdy swojej kaplicy.

Ten aspekt średniowiecznej mentalności zasługuje na uwagę. Pozwala nam lepiej uchwycić stany, jakich doświadcza dusza marszałka. Huizinga naświetla pewną cechę tej mentalności, nie­pojętej dla ludzi naszego pokroju, tak dalekich, choćby na pozór, od zabobonu:

Nawet tak «głupi» grzech, jak przekleństwa, rodził się z silnej wiary. Pierwotnie bowiem przekleństwo było jako świadome za­klęcie oznaką wiary w obecność bóstwa, wywierającej skutek nawet na najbłahsze rzeczy. Samo to uczucie, iż naprawdę wy­zywa się niebiosa — jedno z tych, które doprowadzi Gilles’a do zguby (M.H.) — nadawało przekleństwu grzeszny powab. Dopiero wówczas, kiedy zanikła wszelka świadomość, iż dokonuje się za­klęcia, i wszelka obawa przed jego skutecznością, dopiero wtedy moc przekleństw osłabła i przekształciła się w monotonną brutal­ność z późniejszych czasów. Pod koniec Średniowiecza miały one jeszcze ów urok zuchwałości i pychy, który czynił z nich szla­chetny sport.” **

I niewątpliwie, okazji do wyzywania niebios Gilles’owi od naj­wcześniejszego dzieciństwa nie brakuje: mały fantasta, zepsuty i przedwcześnie dojrzały, pozostawiony samopas w najmłodszych

latach, oddaje się „samotniczej rozkoszy”. Wilhelmina, jego pia­stunka, wcześnie spostrzegła tę skłonność. Są to jego pierwsze — błahe — występki i, jak pisze obyczajnie ksiądz Bossard: „To pewne, iż napawał się nimi samotnie, w ciemności i w tajemnicy.” „Vicium seu peccatum contra naturam alias in secreto commisesse et cructasse.” *

W kilka lat później wciąga w nie małych wieśniaków w swoim wieku. To było do przewidzenia: mając wszelkie prawa, korzysta z nich. Dziadek przyłapuje go kiedyś na swawoleniu z paziem. Zapewne nie było to po raz pierwszy. Ten homoseksualizm potę­guje obsesyjna nerwica, znajdująca pożywkę w jego mrocznej matni. Z jakimś podświadomym uporem Gilles zagłębia się w ko­szmar. Wzrok mu chmurnieje i zwiastuje grozę.

Uwikłany w swoje nerwice, „delikatnie zbudowany” Gilles ma znacznie większy pociąg do zmysłowych wybryków i okrucień­stwa niż do zapasów na świeżym powietrzu i wojskowych zaszczy­tów. Marszałek będzie walczył za Francję, być może za króla z obowiązku wasala wobec suzerena, jak również dla sławy, lecz nade wszystko dla okrutnej przyjemności zabijania. To wojowni­cze usposobienie nie przeszkodzi mu nabyć wiedzy, jakiej wyma­ga się od szlachty w jego czasach. Popycha go do tego duma i ciekawość.

Ma preceptora, uczy się łaciny, którą będzie biegle władał. Przyswaja sobie grekę i to, co się da streścić w „trivium”, na którym opierało się nauczanie uniwersyteckie. Czyta wszystko z biblioteki dziadka, ten zaś bynajmniej nie jest głupcem, lecz bierze z kultury to, co mu odpowiada. Obok zbiorów poetyckich zwracają tam uwagę traktaty o czarnoksięstwie i dzieła klasyków starożytności, jakie możnowładca z końca średniowiecza powinien mieć na swych półkach.

Biblioteka w Champtocé obejmuje manuskrypty przepisywane przez kopistów i „nadobnie iluminowane” — system typograficz­ny, opracowany przez Gutenberga, zostanie wprowadzony dopiero w roku 1455. Księgozbiór ówczesnego wykształconego feudała —

a takich było niewielu — nie przekracza paru dziesiątków ksią­żek. W przyszłości Gilles będzie dokupował nowe. Wiemy, że wśród dzieł autorów starożytnych posiadał Swetoniusza Żywoty cezarów.

Można sobie wyobrazić wzburzenie, jakie w egzaltowanym umy­śle młodego Gilles’a musiała wywołać lektura tego tekstu. Oto fragment, który niewątpliwie zostawił ślad w jego pamięci:

Dotychczas można było opowiadać o nim jako o władcy, odtąd muszę mówić jako o potworze. (...) Nie dopuszczał, aby kogokol­wiek od razu zabijano, lecz częstymi i drobnymi ciosami, niezmien­nie powtarzając osławioną już przestrogę: «Tak uderzaj, aby ska­zaniec czuł, że umiera.» (...) Ilekroć okrywał pocałunkami szyję żony lub kochanki, dodawał: «Tak piękny karczek spadnie, gdy tylko rozkażę.» (...) Zamaskowany peruką i długą szatą obiegał nocami karczmy i cudze alkowy. (...) Ze wszystkimi swymi sio­strami obcował fizycznie i w czasie uczty, na oczach wszystkich gości, każdą po kolei umieszczał tuż poniżej siebie [na pierwszym miejscu], żonie pozostawiając miejsce [pośledniejsze] powyżej. (...) Gorętszą i trwalszą namiętnością zapłonął do Cezonii, (...) rozrzut­nej i wyuzdanej rozpustnicy” itd.*

Gdy tylko Gilles opanował łacinę, jął pochłaniać wszystkie te teksty, czytając je wielokrotnie i ucząc się ich na pamięć. Czyżby te bezeceństwa zachęciły ucznia do gruntownego zapoznania się z językiem Wergiliusza? Jego profesor Michał de Fontenays, ksiądz z diecezji Angers, milczy o tym. Preceptor Gilles’a, Jerzy de La Bissac, wiedział o zboczeniach swego ucznia. Bez wątpienia uprze­dził już o nich dziadka.

lOQ

U

Rozdział IV MAŁŻEŃSTWO

Po śmierci Amaury’ego Jan de Craon przepisuje większość swych dóbr na wnuka. A że pragnie wciąż powiększać olbrzy­mią fortunę, którą zarządza, poczyna rozglądać się dlań za jakimś bogatym i solidnym ożenkiem. Można się było tego spodziewać.

Nie jest on — pisze Huysmans w La-bas * (Zaświaty) — ani pilnowany, ani urabiany przez tego dobrotliwego i roztargnionego starca, który pozbywa się go żeniąc z Katarzyną de Thouars w dniu 30 listopada 1420 r.”

Dobrotliwy i roztargniony starzec”, jakiego nam ukazuje nieco zbyt pochopnie Huysmans, nie „pozbywa” się swego nad wiek roz­winiętego wnuka, żeniąc go z pierwszą lepszą. Dobrze go zna, docenia; zawiązuje się już nawet między nimi nić milczącego po­rozumienia. Starzec jest dyplomatą. Lubuje się w złocie, potędze i chętnie pozostawiłby Gilles’owi ładne lenno w jednym kawałku w najczystszej tradycji feudalnej — która wali się w gruzy, ale tego nie może on wiedzieć — przypominające „państwo buforowe” między domeną króla Francji a księstwem Jana V Bretońskiego. Gilles zostałby wówczas mediatorem.

Caron przemyśliwa swój plan. Potrzebna mu dla wnuka dziew­czyna z zachodu, pochodząca z majętnej i potężnej rodziny. Jakim

* Joris Kasi

,214.

wyśmienitym dyplomatą, .dowódcą wojskowym lub ministrem mógł był zostać ten człowiek, gdyby umiał się wyzbyć swych raj- tarskich instynktów!

Rychło zabrał się do poszukiwań, upatrzywszy sobie najpierw bogatą dziedziczkę normandzką, Joannę Peynel, córkę Foulques’a, pana na Hambuy i Briquebec w Cotentin. Odbyły się zaręczyny, lecz na ślub trzeba było czekać jeszcze dziesięć lat: Gilles ma do­piero lat trzynaście, a Joanna... cztery! W kwestiach interesu obowiązuje cierpliwość. Opiekun ma przed sobą „wieczność”: po­czucie, jakie wyrabia umiłowanie zysku i żądza władzy.

Pierwsza próba nie jest mistrzowskim pociągnięciem. Stary dy­plomata posuwa się za daleko, obiecując dziadkowi narzeczonej, baronowi de Chateaubriant, zadłużonemu po uszy, spłacenie wie­rzycieli, jeśli zgodzi się na mariaż, na który jego syn, pan na Briquebec, patrzy z niechęcią. Gdy wieść o tym dotarła do tego ostatniego, cóż to był za raban! Jan de Craon nie nalega, jako wytrawny żołnierz, który nauczył się ustępować z pola walki. Woli skierować gdzie indziej swój sokoli wzrok. Joasia Peynel wyszła cało z opresji! Zamiast ku smutnej egzystencji, jaką dałby jej mąż, przedwczesne powołanie zawiodło ją do klasztoru. Doko­nała tam swoich dni długo po straceniu barona.

Dziadek zwraca się następnie ku znamienitemu rodowi Roha- nów, profrancuskich wasali księcia Burgundii. Wicehrabia Alain de Rohan, pan na Porhoet — on także, ma się rozumieć, bardzo majętny — ma córkę, Beatrix. Jest ona siostrzenicą księcia Jana V. Obie strony ochoczo biorą się do rzeczy. Każda znajduje w tym swój interes. Książę zabezpiecza część swoich marjhii wschodnich, przyzwalając na ślub jednej z siostrzenic z potomkiem wielkiego rodu, którego głowa, jego wasal, składa hołd również francuskiej koronie.

Co do Craonów, to znaczy Rais’ów, dzięki temu związkowi dzia­dek umacnia swoją dyplomatyczną obecność między oboma pań­stwami, pozwalającą mu stosować zręczną politykę równowagi; ta oddaje pożyteczne usługi łączące się z jego interesami, później zaś z interesami jego wnuka, którego w bliskiej przyszłości obdarza on obfitym posagiem jejmościanki Beatrix. Przy podpisaniu kontrak-

tu ślubnego, które odbywa się w zamku Hermine, w Vannes, 28 listopada roku 1418, asystuje książę w otoczeniu najwyższych do­stojników Bretanii. Uznaliśmy za właściwe przytoczyć tę intercy- zę, która potwierdza dyplomatyczne umiejętności Jana de Craon, zaskarbiającego sobie łaski Bretanii... i Francji. W istocie przy podpisaniu asystuje również jego wysokość książę d’Alençon, ku­zyn delfina, przyszłego Karola VII.

KONTRAKT ŚLUBNY ■

GILLES’A PANA NA RAIS I PANI BEATRIX DE ROHAN

Oznajmiamy wszystkim tu obecnym i potomnym, iż w naszym sądzie w Nantes stawili się we własnej osobie przed nami;4 z jed­nej strony szlachetny a potężny imć Alain wicehrabia de Rohan i pan na Porhoët oraz Alain, jego syn, także pan na Porhoët, który to należycie upoważnił swego ojca, wicehrabiego de Rohan, na prośbę tegoż do nas skierowaną, do wypełnienia zobowiązań za­wartych w niniejszym akcie, i szlachetny a potężny imć Jan de Craon, pan na La Suze i Champtocé, opiekun i piastun Gilles’a, pana na Rais i Blazon, z drugiej strony, strony te zaś wraz z ca­łym i poszczególnym ich mieniem podlegają władzy i jurysdykcji rzeczonego sądu w odniesieniu do wszystkich poniższych rzeczy; wymienione strony, powołując się na związek małżeński między rzeczonym panem de Rais i jejmościanką Béatrix, starszą córką rzeczonego pana na Porhoët, ułożyły, ustaliły i uzgodniły nastę­pujące punkty: a mianowicie, iż rzeczony imć pan Gilles de Rais ku chwale Boga i Kościoła świętego zgodzi się pojąć za żonę rze­czoną pannę i nawzajem. Item gdy rzeczone dzieci osiągną odpo­wiedni wiek, lub raczej gdy będą ku temu sposobne, zostanie za­warte przed ołtarzem małżeństwo i odbędzie się uroczystość ślub­na, jak nakazuje obyczaj. Item wicehrabia de Rohan za zgodą rze­czonego pana na Porhoët, swego syna, przeznacza na cel rzeczonych zaślubin i daje rzeczonej pannie tytułem darowizny na gody we­selne, mające się odbyć po dojściu do pełnoletności rzeczonych dzieci i uroczystych zaślubinach, rentę w wysokości tysiąca liw-

rów, która ma być zabezpieczona na jego ziemiach i dobrach; a po­nadto rentę w wysokości pięciuset liwrów z rozporządzenia wiel­ce dostojnego i wielce potężnego Księcia Jego Wysokości z każdej części i i całego majątku. Item gdyby tak się zdarzyło, nie daj Boże, iż rzeczony wicehrabia de Rohan i rzeczony pan na Porhoët umrą bez potomków męskich, w związku z czym dziedzictwo przeszłoby na kądziel, w takim razie rzeczona panna będzie otrzy­mywała rzeczone tysiąc pięćset liwrów renty, a pondto tysiąc li­wrów z każdej części i z całego majątku; z zastrzeżeniem, iż rze­czona panna nie zostanie wykluczona z przyszłego dziedziczenia po wyżej wymienionych, w razie gdyby zmarli oni nie pozosta­wiwszy innych głównych spadkobierców i gdyby rzeczone dzie­dzictwo mogło i miało jej przypaść w linii bocznej. Item rzeczony pan na La Suze dał był na zaślubiny matce rzeczonego Gilles’a, pana na Rais, córce rzeczonego pana na La Suze, trzecią część ba­ronii Rais, która, jak twierdził, do niego należała, a ponadto pięć­set liwrów renty, która miała być zebezpieczona i wypłacana zgod­nie z treścią umowy; wymieniony pan na La Suze na rzecz niniej­szych uzgodnionych zaślubin, poza rzeczonymi zobowiązaniami, dał i wyznaczył rzeczonemu Gilles’owi de Rais, na wypadek gdy­by rzeczony Gilles nie był jego głównym spadkobiercą, rentę w wysokości tysiąca liwrów, która ma być zabezpieczona po śmier­ci rzeczonego pana na La Suze na jego ziemiach i spuściźnie. Na wszystkie te rzeczy razem i na każdą z osobna w wymienionej for­mie i postaci składali zobowiązania i przysięgali rzeczeni wice­hrabia de Rohan, pan na Porhoët i pan na La Suze, każdy na to, co go dotyczyło, w obecności Jego Wysokości Księcia, Jego Wyso­kości księcia d’Alençon, pana Ryszarda z Bretanii; krewnych i do­radców tu obecnych: a mianowicie biskupów z S. Mało i Vannes, panów z Montafilant i z La Hunaudaye, Bertranda z Dinan — pa­na na Huguetières, marszałka Bretanii, Jakuba z Dinan — pana na Bodister, pana na Penhoët — admirała Bretanii, imć pana Oli- wiera de Maulny, imć pana Jana d’Ancenis, imć pana de Coais- quen, imć pana de Mollac, imć pana Raula Le Sage, archidiakonów z Rennes i Nantes, mistrza Oliwiera de Champballon, Piotra Loret,

mistrza Jehana Doguet, mistrza Jehana Le Maczon i wielu in­nych. Sporządzono w Vannes w zamku Ermine, dnia 28 listopa­da 1418 r. Podpisano Grimaut.*

Gilles ma czternaście lat. Wystarczy już tylko poczekać dwa la­ta do ceremonii oficjalnych i niewątpliwie wspaniałych zaślubin. Dwa lata to drobiazg wobec interesów, jakie przypieczętowuje po­dobny związek.

Ta intercyza jest swoistym majstersztykiem, przynoszącym chlu­bę szczwanym lisom pokroju starego opiekuna. Ale Historia jest świadkiem i to ona rozstrzyga w ostatniej instancji. Jan de Craon pomyślał o wszystkim oprócz stuletniego sporu Blois’ów i Pen- thiévre’ów.

Ci pierwsi, którzy opowiadają się za Bretanią, często otrzymy­wali wsparcie od Anglii podczas wojny stuletniej. Drudzy roszczą pretensje do księstwa z tytułu więzów krwi. Delfin, przyszły Ka­rol VII, popiera ich dyskretnie, w miarę znikomych możliwości, jakie mu jeszcze pozostały. Można by sądzić, że ta zastarzała waśń między Francją i Anglią, w której księstwo Bretanii jest zarazem arbitrem, ofiarą i dostawcą postaci dramatu, czyli Blois’ów i Pen- thiévre’ów, po licznych przysięgach, traktatach, kłótniach i ugo­dach nareszcie wygasła. Skądże!

23 lutego roku 1420 Małgorzata de Clisson, ze stronnictwa Pen- thiévre’ów, każe zastawić pułapkę na księcia Jana V i jego brata Ryszarda na moście w Troubarde, przerzuconym nad rzeką Divet- te. Zasadzki i porwania były wówczas na porządku dziennym. Książę i jego brat zostają następnie odprowadzeni pod dobrą es­kortą do zamku Champtoceaux i tam uwięzieni.

Rody Laval i Craon zawsze trzymały z Penthièvre’ami. Ten bezsensowny zamach oburza Jana de Craon i popycha go do obo­zu Blois’ów. Nie tylko moralność ma udział w tej decyzji. Mimo przywiązania do korony francuskiej stary Craon wykazuje raz je-

szcze nieomylny zmysł polityczny. Po Azincourt królestwo Wale- zjuszy jest zdane na łaskę losu. W 1418 — roku podpisania inter- cyzy — nieszczęsny delfin uchodzi z Paryża opanowanego przez Burgundczyków; ci właśnie rozgromili Armaniaków. W następ­nym roku * Ar maniacy wezmą odwet i zamordują na moście w Montereau księcia Burgundii, Jana bez Trwogi. Anglia czeka na sprzyjający moment, by zagarnąć to, co pozostało z owocu cier­pliwych podbojów kapetyńskich. W tym czasie księstwo Bretanii nie ma się czego obawiać ze strony Francji ani Anglii — z tej pewnie przyczyny obóz Penthievre’ów uważa za stosowne próbo­wać odzyskać władzę nad księstwem; ich rachuby okazują się myl­ne.

Owa wojna rozniecana między obu partiami stawia pod znakiem zapytania umowę, która ma połączyć Gilles’a z Bćalux Rozgnie­wana księżna Bretanii, energiczna małżonka, apeluje do Stanów Bretanii, by powzięły szybko odpowiednie decyzje dla uwolnie­nia siłą jej męża i szwagra. Stany zbierają się w Nantes 23 lute­go roku 1420.

Niesnaski między Blois’ami i Penthievre’ami zadały śmiertelny cios małżeństwu Gilles’a z Beatrix. Tym razem polityka wzięła górę nad pertraktacjami matrymonialnymi. Żadna ze stron nie kwapi się do wznowienia stosunków. Bajeczny kontrakt ślubny zostaje uznany za niebyły. Każdy odzyskuje swobodę.

Moment ten wybiera opiekun, by wciągnąć pupila w aferę pań­stwową, czyli nic innego jak wojnę, oczywiście na niewielką ska­lę, lecz z pewnością pouczającą dla młodzieńca, od którego oczeku­je się dowodów odwagi. Ponieważ Jan de Craon przekroczył już wiek, kiedy przywdziewa się zbroję i idzie na wojaczkę, wysyła wnuka, opłaca z własnej kieszeni najemnych żołnierzy, których kieruje do księżnej, potrącając ze schedy Gilles’a ścus służące do wystawienia jego hufca.

Gilles, który nie ukończył jeszcze szesnastu lat, udaje się do

Nantes do Stanów Bretanii. Wraz z innymi wasalami obiecuje wy­zwolić księcia Jana:

Przysięgamy na krzyż nie szczędzić naszych ciał i naszego mienia oraz walczyć na śmierć i życie.*

Oto pięknie brzmiąca formułka. Z żołnierzami swego dziadka i własnymi Gilles dołącza do tego, który miał być jego teściem, wi­cehrabiego Alaina de Rohan. Ów został wcześniej przez księżnę

i Stany Bretanii mianowany namiestnikiem. Dowodzi pięćdziesię­cioma tysiącami ludzi tworzącymi armię zgromadzoną przez wier­nych wasali Jana.

Gilles uczestniczy w bojach. Jest ze swymi żołnierzami pod Lam- balle, Jugon, Chateaulin i Broons, skąd pochodził du Guesclin. Skryty i osamotniony młodzieniec z Champtoce korzysta zapew­ne tu i ówdzie z lekcji swego fechtmistrza, jak zręcznie przebijać garnek, czyli manekina zawieszonego na słupie, na którego na­cierał z opuszczoną włócznią młody szlachcic. W tych czasach tak­tyka jest elementarna, ale za to, jak współczesnych komandosów, uczy się świeżo pasowanego rycerza zadawać szybką śmierć. Nikt nam nie broni myśleć, że imć Gilles wykazuje w tym kierunku pewne zdolności, wspierane bardziej okrucieństwem niż honorem.

Po oblężeniu Champtoceaux Małgorzata de- Clisson poddaje się. Książę i jego brat zostają uwolnieni.

Nie dowiemy się nigdy, jakie były reakcje przyszłego marszał­ka w pierwszych potyczkach. Sądzimy, że dogodził swym niepo-- spolitym upodobaniem do teatru asystując przy uroczystym wje- żdzie Jana V do Nantes. Jako dobry wasal pomógł swemu suzere- nowi odzyskać księstwo.

Znaczne wydatki na zwerbowanie hufca, grabieże poczynione przez soldateskę obozu Penthievre’ów, która spustoszyła jego zie­mie i zburzyła jeden z jego zamków, w La Motte-Achard, pod­czas gdy walczył na północy, dają Gilles’owi prawo do otrzyma­nia, jako rekompensaty i w dowód wdzięczności ze strony jego władczyni, ziem, które bez zwłoki skonfiskowała ona wrogom.

| czerwca roku 1420 księżna czyni „donację” jaśnie wielmożne­mu Janowi de Craon, panu na La Suze. Gilles też ma w niej swój » cit.

udział — przez pomyłką figuruje w dokumencie nie jako pod­opieczny, lecz jako syn Jana de Craon:

My, Joanna, starsza córka króla Francji, księżna Bretanii, hra­bina Montfort i Richemont, wiadomym czynimy, iż zważywszy na poważne straty, szkody i uszczerbki, jakie poniósł nasz wielce drogi i umiłowany kuzyn, pan na La Suze, i jakie zostały uczy­nione we włościach tegoż oraz naszego wielce drogiego i umiłowa­nego kuzyna pana na Rais, jego syna, przez Oliwiera de Blays, do niedawna hrabiego Penthievre (...), ażeby mu w jakiejś mierze ulżyć w ponoszeniu strat, szkód, kosztów, ciężarów i powinności, daliś­my, dajemy i przyznajemy niniejszym wszystkie grunta położone przeważnie w obrębie włości i seniorii jego oraz jego syna de Rais, które należały, mogłyby i mogą należeć do jakichkolwiek osób, trzymających dawniej i obecnie z rzeczonym Oliwierem de Blays, rzeczonemu panu na La Suze, by cieszył się i rozporządzał nimi jak swoją własnością...”

Książę Jan V potwierdza darowiznę swej małżonki dla rodu Craon. Dorzuca nawet sto liwrów renty odebranej jednemu ze zwolenników Penthievre’ów Ponthusowi de La Tour, którą to do­nację potwierdza pismem datowanym 28 września roku 1420. Pont­husowi było to bardzo nie w smak. Ofiarował swoje usługi delfi­nowi, wyniesionemu tymczasem do godności regenta, a ten przy­jął je. W owych czasach wojny był to często jedyny sposób zarob­ku.

Jakiej natury mogły być bojowe wyczyny Gilles’a, nim został marszałkiem i walczył u boku Joanny d’Arc? Na pewno przecięt­ne. Niektórzy autorzy chcieli zeń zrobić sławnego wojownika. W istocie podkreślali tylko sztuczny kontrast, w ramach którego nieustraszony żołnierz stawał się nagle i tajemniczo najgorszym ze zbrodniarzy. Nie będąc bynajmniej tchórzem, Gilles jawi się nam jako okrutnik depczący prawa i zasady rycerskości. Aczkolwiek Jan de Bueil, ówczesny słynny kapitan, nie jest przyjacielem mar­szałka, przypomnijmy jednak, co mówi w swoich Pamiętnikach *: przedstawia tam barona de Rais jako „łupieżcę i bandytę”, które­go porywczość dorównuje tylko okrucieństwu. Gilles de Rais do­

skonale ucieleśnia upadek ducha rycerskiego, jak tego dowodzą liczne ówczesne przykłady. Jeśli przetrwały zewnętrzne formy, to ideał, dla wielu, całkiem się rozwiał w zamęcie zbliżającego się upadku.

Rycerstwo było instytucją militarną i społeczną o charakterze religijnym. Jego wielkość zasadzała się na duchu poświęcenia i wierności, który je ożywiał. Stawało w obronie kobiet i słabych. Miało poczucie tradycji, które je określało w czasie, i mistycz­ne ramy z wtajemniczeniem i modlitwami, które je wiodły ku wieczności. Była to machina zarazem giętka i sztywna, na usłu­gach Boga i ludzi, która stanowiła fundament średniowiecznego społeczeństwa. Czyniła z człowieka jednostkę, jak to napisał świę­ty Augustyn, „o powołaniu Boskim”.

Tak więc rycerstwo w formie inicjacyjnej dawało wyraz pew­nym wartościom, które wyniosły rycerza ponad społeczeństwo i zobowiązywały go na przeciąg całego życia do bezwzględnej lo­jalności i nieustannej walki z zepsuciem. Rycerz był człowiekiem

o bogatym życiu wewnętrznym i urzeczywistniał swój ideał w czy­nach. Był on „sługą”. Gilles de Rais jest zupełnym jego przeci­wieństwem, chociaż został automatycznie pasowany na rycerza jak wszyscy ówcześni szlachcice.

W XV wieku pozycja rycerza była jeszcze dość mocna, by za­sługiwać na szacunek. Jeśli w wielu wypadkach duch z niej ule­ciał, to przetrwał rytuał i pewien wzorzec. Choć dawno minęły czasy nabożnych skupień, młody giermek musiał nadal, jak by się dzisiaj rzekło, przechodzić testy. Posłuchajmy, co świątobliwy Boucicault — każdego ranka wysłuchiwał dwóch mszy — które­go Karol VI mianował marszałkiem za jego lojalność i zalety do­wódcy wojennego, mówi nam o niewdzięcznej służbie giermka przed pasowaniem go na rycerza w tych ciężkich czasach:

Próbował on wskakiwać na wierzchowca w pełnym rynsztun­ku, kiedy indziej ćwiczył forsowne marsze, by nabrać krzepy i przywyknąć do trudów. To znów długo i zamaszyście siekł topo­rem lub Czekanem (...). Jeśli dwa mury były oddalone od siebie

o pięć stóp, a każdy bodaj wysoki jak wieża, właził bez żadnej po­mocy na sam szczyt, przytrzymując się rękami i nogami, i nie

Małżeństwo 55

spadał przy wchodzeniu ani schodzeniu (...). Gdy przebywał we dworze, wraz z innymi giermkami wprawiał się w rzucaniu ko­pią lub w innych sztukach wojennych, i nigdy w tym nie usta­wał.”

Od tego, kto chciał ją dobęze pełnić, by zostać rycerzem, to jest człowiekiem zarazem pobożnym, wojowniczym i dwornym, funk­cja giermka wymagała licznych zalet, różnorodnych umiejętno­ści i szczególnej wiedzy — także intelektualnej, przynajmniej pod koniec średniowiecza.

Ponieważ ideał rycerski podupadł, tacy kronikarze jak Froissart czy Molinet zachowują z niego li tylko „wielkie popisy oręż­ne”, przepych, olbrzymie wydatki, by przyćmić sąsiada. Lubują się oni nawet w przytaczaniu zdrad, okrucieństw, chciwości i nad­użyć władzy. Zamierzchła to przeszłość, gdy rycerskość była na podobieństwo „pierwszej próby dzielności rycerskiej, jakiej do­konał archanioł Michał”.

W tych szalonych czasach, acz wyzute z religijno-moralnych pobudek, chwała i honor rycerski przetrwały jednak nawałnicę. Odchodząc od chrześcijańskiej sakralizacji, u schyłku swego pano­wania instytucja ta zwraca się ku pogańskiemu heroizmowi, czer­panemu ze starożytności, lub ku magii świata? celtyckiego czy ger­mańskiego. Król René, i nie tylko on spośród wykształconych ksią­żąt, w jednym z wierszy z upodobaniem opisuje swoją wizję gro­bów Lancelota, Cezara, Dawida i Herkulesa. Pojawiają się sym­bole ogołocone z treści.

Rycerskość przetrwała jeszcze w kontaktach z kobietami, gdzie kwitnie „dworny kunszt”, w wystawnych turniejach i niekiedy na polu walki, lecz stamtąd także uleciał duch rycerstwa. Jego ideał jawi się już wypaczony, na poły zeszpecony chorobliwym sen­tymentalizmem, czułostkowością, której dają wyraz marni poeci,

i szyderstwami klerków. Wszystkie jego pierwotne zalety mu­szą się dopiero połączyć na krótką chwilę w osobie dzewicy, Joan­ny d’Arc, by odkryto przepaść, jaka dzieli nagle wskrzeszoną cno­tę rycerstwa od zepsucia, które je przywiodło do upadku.

Na tym epizodzie kończą się pierwsze krótkie kampanie Gilles’a.

Są one ukoronowaniem planów opiekuna. W tej rozgrywce jego

wybór był dobry: wyciąga z niej dla siebie, a i dla swego wycho­wanka, niezły profit.

Wróćmy teraz do sprawy bardziej dalekosiężnej: małżeństwa. Tym razem starzec zmierza prosto do celu i jak zwykle używa przemocy.

Dla zachowania pozorów proponuje Gilles’owi — otoczonemu nimbem swej młodej sławy, którą różni interesowni pochlebcy skwapliwie rozgłaszają, i jeszcze oszołomionemu uroczystościami na cześć zwycięstwa, które przez kilka dni obchodzono w Nantes — nową partię: uroczą i śliczną Katarzynę de Thouars. Wiotką pa­nienkę, która otrzymała elementarną i typową edukację klasztor­ną, udzielaną każdej ówczesnej szlachciance, i która marzyła pew­nie wieczorami przy kołowrotku o pięknym opatrznościowym ry­cerzu, opiewanym przez truwerów, gdy ściągali oni na rodzinny zamek.

Rodzice dziewczęcia, Milet de Thouars i Bśatrix de Montjean, są bogaci.* Złota zasada w oczach Craonów. Jeśli nazwisko narze­czonej nie dorównuje nazwisku Rohan, rodzina posiada inny ważny atut. Większość ziem narzeczonej: Saveney na północ od Nantes, Pouzauges, Chabanais, Confolens, na południe od Loary, Lombart, Chateaumorand, Grez-sur-Maine i Tiffauges przylegają do posiad­łości Craon—Rais. Wyobraźmy sobie rozległość nowego lenna — tego, które marszałek miał roztrwonić w ciągu swego życia — po ślubie. Zaznaczmy istotny szczegół dotyczący Tiffauges. Otrzymu­jąc ten zamek na pograniczu Bretanii, Wandei i Andegawenii, Gilles będzie mógł później, zależnie od układów politycznych, wią­zać się albo z królem Francji, albo z księciem Bretanii. Jedyna ciemna plama na tym ponętnym obrazku: Katarzyna de Thouars jest kuzynką Gilles’a de Rais w ósmym stopniu. KościóŁ nie może .pobłogosławić tego kazirodczego związku. Lecz Jan de Craon ob­chodzi tę trudność. Kościół odmawia? Mniejsza o to, postawi się go przed faktem dokonanym.

Opiekun sprytnie wysyła swego pupila do Mileta de Thouars. Gilles zaleca się do Katarzyny, przywożąc jej wspaniałe prezenty. Po czym dowiedziawszy się, że ojciec narzeczonej wybiera się na wojnę do Szampanii, Jan de Craon „radzi” Gilles’owi porwać co rychlej Katarzynę. Taki czyn nie był czymś nowym. Kościół trząsł się na to z oburzenia — w pierwszej chwili, a powieść miłosna czerpała stąd natchnienie.

Sprawy się nie odwleka: ani zapowiedzi, ani dyspensy. Potajem­na ceremonia odbyła się podobno w jakiejś kaplicy w wandejskim lesie. Znając ten zagmatwany labirynt, ziemię wybraną szuanerii, łatwo sobie wyobrazić, że zwłaszcza wtedy było to miejsce bar­dzo dogodne do sekretnych zaślubin. Dzikie piękno tych zachod­nich terenów tworzy znakomite ramy dla takich przygód. Nie bez tego, żeby ów romantyczny związek nie podobał się ślicznej Katarzynie de Thouars, która mogła w nim znaleźć spełnienie swych najbardziej szalonych marzeń. Wędrowny mnich samot­nik, niechybnie z zakonu żebraczego, jakich pełno w średniowie­czu, nie podlegający żadnej jurysdykcji parafialnej, wypowiada sakramentalne słowa 30 listopada roku 1420j Tuż po błogosławień­stwie, eskortowani przez rycerzy w zbrojach, Gilles i Katarzyna pędzą co koń wyskoczy na przełaj przez pola i lasy do wspania­łego zamku Champtocś. Za wieżami i warownymi murami wyra­stającymi z fosy, nad którą podniesiono zwodzony most, nie ma się czego obawiać. Pierwsza część godów weselnych, trącących dziewiętnastowiecznym romansem płaszcza i szpady, właśnie do­biegła końca. Niestety, nie będzie dalszego ciągu i tutaj rozwie­wają się piękne marzenia Katarzyny de Thouars!

Jeśli Opatrzność sponiewierano, Kościół czuwa. Ale jest ostroż­ny, Craon zaś przebiegły. Wyprawia on posłańca do papieża Mar­cina V. Człowiek, któremu powierzono załatwienie sprawy, za­sila przy sposobności watykańskie szkatuły sporą sumą złotych ćcus wręczonych mu w tym celu przez podstępnego dziadka. Taki dar rozstrzyga wiele doczesnych problemów, zanim duchowe znaj­dą rozwiązanie, które prawo kanoniczne mogłoby usprawiedliwić. Finał jest następujący: papież postanawia, że małżonkowie — którzy od blisko półtora roku przebywają' w Champtocć i otrzy­

mali, jak powinni byli, nie racząc na nie odpowiedzieć, zwyczajo­we upomnienie od biskupa Angers, Hardouina de Bueil, brata żoł­nierza — muszą się poddać symbolicznej rozłące. Po czym zosta­ną na nowo zaślubieni, jako że sakramenty ubogiego mnicha utra­ciły wszelką moc.

Pismem z 24 kwietnia roku 1422 sekretarz Stolicy Apostolskiej, Jourdain, biskup Albano, przesyła jego eminencji de Bueil dyspen­sę, jakiej wymaga stopień pokrewieństwa małżonków. Ceremonia zaślubin wreszcie może się odbyć.

Ma ona miejsce 26 czerwca roku 1422 w kościele Saint-Maurille w Chalonnes, znajdującym się na ziemiach podległych arcybiskup- stwu Angers.

Tłumy są nieprzeliczone. Małżeństwu błogosławi Hardouin de Bueil we własnej osobie, biskup, który ekskomunikował parę półtora roku temu. W nawie siedzą zaproszeni goście. W pierw­szych rzędach René de La Suze, brat Gilles’a, i Anna z Szampanii, jego młodziutka narzeczona. Ani dziadkowie Gilles’a, ani ojciec

i matka Katarzyny nie figurują pośród uczestników, zapewne z obawy przed skandalem.

Jan de Craon ma zadziwiający talent do zagarniania spadków; szczęście nigdy go nie opuszcza, nawet w tych tyrańskich czasach, kiedy wojna między Francuzami i Anglikami nie przestaje się srożyć. Ojciec Katarzyny umiera podczas oblężenia Meaux w roku 1423. Notariusz pana na Champtocé nie próżnuje. Zapowiada się nowa obfita spuścizna. W niewiarygodnym odruchu dobroci — kryjącym być może jakiś zamysł, lecz tego się nigdy nie dowie­my — Jan de Craon przyjmuje wdowę do swego zamku. Zamiesz­ka ona przy młodej parze, która nie doczekała się jeszcze dziecka. Maria, jedyna dziedziczka, przyjdzie na świat dopiero.8 wrześ-- nia roku 1429; w tym czasie marszałek walczył u boku Dziewicy pod murami Paryża.

JAKI OPIEKUN, TAKI WYCHOWANEK

Tkliwe i brutalne średniowiecze. Ów XV wiek: gwałtowny, posępny, wstrząsany lękami, namiętnościami, a potem, w jed­nej chwili, nawrót błękitu, miłosierdzia, skruchy, łagodności. Chmara demonów ustępuje pola aniołom o wniebowziętych uśmie­chach, przejrzystym miniaturom o jaskrawych barwach, spojrzeniu donatora wpatrzonego w młodziutką Dziewicę Marię, która wdzięcz­nie pochyla się nad Dzieciątkiem. Klasztorów, fundacji dobro­czynnych w Europie niepodobna już zliczyć. W całej tej organi­zacji chrześcijańskiego miłosierdzia Francja zajmuje miejsce szcze­gólne, lecz jakże chwiejne od czasu, gdy Azincourt zadało jej druz­gocący cios.

Następstwa tej klęski za granicą są doniosłe. Francja straciła poważanie i wpływ polityczny na inne mocarstwa. Załamała się jej uprzywilejowana pozycja w łonie Kościoła. Na soborze w Kon­stancji zabiegi Świętego Cesarstwa Rzymskiego narodu niemiec­kiego i Anglików — król Henryk V angielski staje się tam rzecz­nikiem Boga, by ukarać Francuzów — do reszty podkopują, mimo wysiłków Jana Gersona, pozycję moralną tego, co ocalało z kró­lestwa, które Karol V odbudował z taką cierpliwością i rozwagą.

Co się stało z samym krajem w tej zawierusze?

Z tego, co Karol Orleański melancholijnie nazywa „wolnym, chrześcijańskim królestwem Francji”, zachowała się jedynie Ower-

nia, Langwedocja i częściowo Prowansja, ale w jakim stanie! Te bogate prowincje są splądrowane przez bandy rabusiów, a liczne wsie opustoszały. W okolicach Berry i Nivernais nie wygląda to lepiej: nie podróżuje się już po zachodzie słońca między Nevers

i Bourges, gdyż po drogach grasują bandyci i dezerterzy, którzy nie wahają się zabijać i dręczyć niebacznych podróżnych.

To epoka utkana z gwałtownych kontrastów. Podczas okupacji Paryża przez Anglików młoda i piękna Anna Burgundzka, mał­żonka regenta Francji, księcia Bedforda, gorszy Paryżan, raz opusz­czając ni stąd, ni zowąd o północy dworskie święto, by uczestni­czyć w jutrzni u celestynów, to znów ochlapując błotem procesję przy okazji konnej przejażdżki. Umiera przedwcześnie na chorobę, którą zaraziła się odwiedzając obłożnie chorych w Hôtel-Dieu. Wiel­ki amator spódniczek, jakim jest książę Orleanu, posiada prywatną kaplicę w apartamentach swego pałacu. Oddaje się tam rozmy­ślaniom po miłosnych przygodach. Książę Burgundii przyjmuje komunię przed zamordowaniem księcia Orleanu. Rais „użyje” świę­tych sakramentów do zmycia swej duszy. Sprawiedliwość i prawo Boskie są zaiste wystawione na licytację. Po części zdegenerowany Kościół stał się bankiem zbawienia.

Zorana wojną, rozdarta przez stronnictwa Francja stoi na skraju przepaści. Przetrwała wszakże ojczyzna, która nie ma jeszcze na­zwy, lecz posiada serce. Opromienia ją Joanna dArc, ale samo po­jęcie jest dawne: istniało już w roku 1214, pod Bouvines, i jeszcze wcześniej. Czyż nie znajdujemy określenia „słodka Francja” w Pieśni o Rolandzie?

Czy Karol Orleański, który spędza dwadzieścia pięć lat w nie­woli angielskiej — uwięziony po Azincourt, wróci do Francji do­piero w roku 1440 — nie okazuje jej miłości?

O Francjo, dawniej o tobie mówiono,

Żeś jest skarbnicą wszelakich przymiotów:

Piękno, lojalność, uprzejmość i honor,

Pobożność, rozum, dworność i odwagę Mógł znaleźć każdy wśród twoich klejnotów,

A obcy chętnie szli za twym przykładem...

A te wiersze pod koniec słynnej Ballady:

Modlę się, póki w piersiach starczy siły,

By twe niedole rychło się skończyły,

By zapanował wszędzie pokój Boży,

A twoje cnoty zechciał Pan pomnożyć,

Wolne królestwo Francji chrześcijańskie!

Nieśmiałe uczucie, które dochodzi do głosu w Roman de Fauvel napisanym przeszło dwa wieki wcześniej:

Pełen wdzięków ogród cały,

Gdzie zasadził Bóg swą ręką Kwiat królewskiej lilii biały

I moc innych odmian wielką:

Wiary kwiat, sprawiedliwości,

Kwiat pokoju, zaufania,

Kwiat rozumu, rycerskości

I rozkwitły kwiat kochania...

Oto ogród słodkiej Francji.

Jest jeszcze jakiś cień nadziei na wyratowanie Francji. Chociaż Anglicy nie szczędzą wysiłków, by nią zawładnąć, port La Rochelle umożliwia wykrwawionemu królestwu przyjęcie tysięcy ochot­ników szkockich, ziejących morderczą nienawiścią do Anglików,

i pomocy od prowincji kastylijskich. Zawdzięcza się im opanowa­nie części wybrzeża Atlantyku między Akwitanią i księstwem Bretanii.

To jeden z nie najmniejszych paradoksów owej epoki, że zarów­no u gminu, jak i pośród intelektualistów — taki Jan Gerson, jak widzieliśmy, schroni się w Lyonie, by nie wpaść w ręce wroga — lub też u szlachty ujawnia się głęboko zakorzenione pojęcie ojczyz­ny. Przyjrzyjmy się na przykład oporowi normandzkiego ludu pod­czas okupacji angielskiej. Bardzo pouczające jest świadectwo To­masza Basin, kanonika niezbyt skłonnego do przesadnego patrio­tyzmu. Doniosłość tego tekstu upoważnia nas do przytoczenia go in extenso:

Jak już powiedzieliśmy, nastawali oni (normandzcy bandyci) zwłaszcza na życie Anglików, mordując ich bez najmniejszej litości,

gdy nadarzyła się po temu sposobność. Ci ostatni poszukiwali ich nieustannie, przetrząsając lasy, które otaczali i przemierzali we wszystkich kierunkach ze zbrojnymi oddziałami i psami, wyzna­czono bowiem edyktem publicznym nagrodę z królewskiego skar­bu Anglii dla tych, którzy zabijają bandytów lub oddają ich spra­wiedliwości, co zachęcało angielskich żołnierzy do tępienia tej niebezpiecznej zgrai. Jednakże jak u hydry, tego niby węża,

0 którym mówią poeci, w miejsce jednej odciętej głowy, bez przerwy wyrastały trzy nowe.

W jednym tylko roku, powiadają, w Normandii, w różnych miejscowościach i trybunałach skazano na śmierć z wyroku sądo­wego i powieszono ponad dziesięć tysięcy owych bandytów oraz tych, co im dawali schronienie (tych drugich zresztą traktowano podobnie jak pierwszych), co łatwo obliczyć, przeglądając rachunki publiczne, gdyż jak już powiedzieliśmy, wypłacano nagrodę za głowę każdego bandyty oddanego pod sąd lub zabitego podczas obławy. Pomimo tylu starań kraj nie mógł uwolnić się od nich

1 oczyścić z tej zarazy, aż do chwili gdy skończyło się panowa­nie angielskie i został on zwrócony Francuzom, swym naturalnym władcom.”

Na ten opór ludu trafiamy w zajętych prowincjach, a zwłaszcza w Paryżu, gdzie, z udziałem studentów, przybiera on charakter podziemny. Spośród pierwszych feudałów królestwa tymi, CO' zaraz po wznowieniu działań wojennych stanęli po stronie chylącej się ku upadkowi Francji, byli Lavalowie i Craonowie. Oddajmy im cześć, aczkolwiek złagodzić trzeba to stwierdzenie: podobnie jak Jolanta Aragońska, świekra Karola VII i księżna Andegawenii, przyłączając się do Francji ci wielcy panowie bronili swego mie­nia przeciw Anglikom. Obrona interesów królestwa idzie w parze z obroną własnych — oto wojna feudalna co się zowie.

Można było przewidzieć, że obecność w Champtocé wdowy po Milecie de Thouars będzie drażniła Jana de Craon. Jedyny spo­sób, by się jej pozbyć, myśli on ze swym znakomitym wyczuciem spraw rodzinnych, w których gmatwaniu i rozwikływaniu ucho-

PiTA frsf <5 x> if T

Jaki opiekun, taki wychowanek 63

dził za mistrza, to powtórnie wydać ją za mąż. Rzecz jasna, że każe sobie z góry za to zapłacić i że kilka włości i kasztelanii po­większy jego ojcowiznę i schedę jego wychowanka na znak wdzięczności wdowy.

Zwierza się ze swego projektu Gilles’owi, który mu przyklasku­je, zachwycony rychłym odejściem świekry i widokami na nowy zysk.

Dama jest leciwa. Drobna przeszkoda, którą taki Jan de Craon łatwo pokona. Wyda ją za mąż siłą. Zobaczymy, jak to zrobi.

Niebawem odkrywa kandydata, który mu osobiście odpowiada. Jest nim rycerz bez wielkiej fortuny, Jakub Meschin, pan na La Roche-Ayrault i La Batardiere — ta ostatnia nazwa wiele mówi! * Jest młodszy od jejmości. No cóż, trudno. Craon świeci mu w oczy posagiem. Dla szaraka z pomniejszego rodu to nie lada okazja: jakże można się wahać, kiedy szczwany baron daje w podarunku ślubnym, za zgodą Gilles’a zamek Tiffauges, wspaniałą warow­nię? Czy świekra jest aż tak kłopotliwa, że dla pozbycia się jej warto poświęcić jedną z najpiękniejszych figur ze strategicznej szachownicy Craona? Jeszcześmy dobrze nie poznali dziadka, który zachowuje honor dla Boga i swych dwóch suzerenów, lecz od­stawia go do lamusa, gdy chodzi o załatwienie interesów. W tej materii siła ma dlań pierwszeństwo przed prawem. Ani mu to w głowie nie postało, jak się domyślamy, by oddać bezpowrotnie potężną warownię w Tiffauges, bronioną przez liczną załogę zbroj­nych pod wodzą kapitana zamku, niejakiego La Noś. Tiffauges musi przypaść w spadku jego wnukowi, jak to ustalono w umo­wie przedślubnej z Katarzyną. Ale „dać” Tiffauges i inne ziemie, a ponadto piękną rentę, to jedyne, co może skłonić wdowę do zgody na małżeństwo,-które pozwoli jej razem z młodym małżon­kiem wieść dostatnie życie. Przystaję ona na .tę. Jransakcję! Nie­stety, biedaczka nie zna jeszcze Jana de Craon ani swego zięcia!

Po ceremonii ślubnej oboje małżonkowie udają się do Tiffauges, aby je objąć w posiadanie. Craon nadal realizuje swój pian na oczach wnuka pełnego podziwu. Teraz trzeba unieszkodliwić imć Meschina, pana na La Roche-Ayrault i La BStardiśre, by tym

pewniej „zachować” Tiffauges dla świeżo poślubionej małżonki, czyli, koniec końców, dla Gilles’a.

Craon dowiaduje się, że La Noć, ubogi kapitan fortecy w służ­bie potężnego Jana de Craon, snuje niedorzeczne, nieziszczalne marzenia o ożenku swego syna Girarda z jedną z sióstr Jakuba Meschin, niebotycznie wzbogaconego posagiem swojej żony. Cóż za wspaniała perspektywa dla kapitana La Noś i jego syna! Na ich szczęście, opiekun i wychowanek zwietrzyli nową gratkę. Ambicja La Noego jest wybornym pretekstem do wywłaszczenia Meschina

i zaszantażowania jego żony. Craon udoskonala swój plan. Jest hardy i nic sobie nie robi z podpisów złożonych pod aktami no­tarialnymi — czyż pan na Champtocć nie przeciwstawiał się z po­wodzeniem papieżowi, królowi i biskupowi Angers?

Ulepszony plan polega na porwaniu —r jej także — małżonki Jakuba Meschin de La Roche-Ayrault i jej szwagier. Wtajem­niczeni La Noś i jego syn z entuzjazmem przyjmują ten projekt. Kapitan nie śmiał nawet marzyć o podobnym rozwiązaniu, które miało tę zaletę, że było skuteczne i odpowiadało pod wszystkimi względami temu twardemu żołnierzowi, wiernemu królowi, a tym bardziej jego interesom.

Korzystając z nieobecności La Roche-Ayrault, jeźdźcy pod roz­kazami Craona zaskakują obie niewiasty, które nieświadome i ufne zażywają przejażdżki konnej w lasach otaczających wioskę La Roche-sur-Yon. Gdy docierają do Champtocć, Craon namawia mał­żonkę Meschina do zrzeczenia się podarunku, jaki ofiarował jej Gilles. Grozi jej nawet zaszyciem w skórzany worek i wrzuceniem do Loary. W tym czasie szwagierka pozwala się emablować Girar­dowi La Noć, który tym sposobem będzie zawdzięczał swoje szczęś­cie i swój stan Craonowi.

Otóż nie można było nie doceniać jejmości La Roche-Ayrault. Ma ona nieustraszony charakter i potrafi oszacować swoje mienie. Stanowczo odmawia zrzeczenia się czegokolwiek. Mniejsza o to: Craon każe ją zamknąć w jednym z lochów na zamku! Ona zaś trwa w uporze mimo takiego traktowania.

Po powrocie do Tiffauges Jakub Meschin dowiaduje się o porwa­niu obu dam. A że jest ostrożny, wysyła swego kuzyna Gilles’a

Meschin, by upomniał się o uwięzione kobiety. Ledwo się pojawili w Champtocś, ów Gilles i jego mała eskorta, zostali natychmiast wtrąceni do ciemnicy — kilku ludzi tam umiera. Jan de Craon nigdy nie był zwolennikiem półśrodków. Jakub Meschin usiłuje wówczas drogą „rodzinnej” dyplomacji podejść starego żołnierza

o sercu twardym jak głaz. Craon dopiero co utracił żonę — cień w jego życiu — i nie omieszkawszy przemyśleć zawczasu intere­sów swoich i swego wychowanka, zdążył po raz drugi się ożenić z Anną de Sillś, wdową po Janie de Montjean.

Ta z pierwszego małżeństwa miała Bćatrix, która została naj­pierw żoną Mileta de Thouars — matką Katarzyny, małżonki Gilles’a de Rais — zanim sprytny Craon popchnął ją w ramiona La Roche-Ayrault. A więc Anna de Silić jest babką Katarzyny przez swą córkę i żoną dziadka Gilles’a. Znajduje się w samym środku intrygi.

Ciężka to próba dla Katarzyny de Thouars słyszeć jęki matki w lochach zamku, gdzie mieszka u boku małżonka, pochłoniętego rodzinnymi perypetiami, w które wciąga go dziadek, działaniami wojennymi i zarządzaniem swym przyszłym lennem o rozmiarach mogących zawrócić w głowie. Anna interweniuje u swego popędli- wego małżonka, by zwolniono, jeśli nie „narzeczoną” Girarda la Noć, to chociaż upartą Bśatrix de La Roche-Ayrault, jej córkę.

Jan de Craon ustępuje wreszcie, pod warunkiem że Tiffauges zostanie mu „zwrócone”. Aż nadto szczęśliwy, że wywinął się | opałów tak tanim kosztem i że może zachować resztę posagu swej żony, Jakub Meschin de La Roche-Ayrault przynagla swą nieugiętą połowicę, by oddała zamek Tiffauges. W obawie przed zgniciem w lochu Champtocć ucisza ona swą dumę, czyniąc za­dość, nie bez sarkania, prośbie swego męża. Ten zaś, pragnąc jak najszybciej odzyskać żonę i trwały spokój, w bezinteresownym odruchu, który musiał zdziwić starego skąpca, zrzeka się również renty należnej z tytułu zaślubin. Przypomniawszy sobie w porę niemiłą przygodę, jaka spotkała jego kuzyna Gilles’a, nie sprze­ciwia się też małżeństwu swojej siostry z młodym Girardem La Noć. A najlepiej byłoby, gdyby ślub odbył się bezzwłocznie ze

względu na honor rodziny Meschin, gdyż panna spodziewa się dziecka.

Craon przebrał miarę. Mimo że jest ważną figurą na szachow­nicy politycznej Francji i Bretanii, że jego wnuk walczył już dla chwały królewskich lilii i że ma za kuzyna La Trćmoille’a, mini­stra i głównego doradcę korony, delfin Karol, zaalarmowany, upo­ważnia Adama de Cambrai, prezydenta parlamentu Poitiers, do przeprowadzenia dochodzeń w sprawie skandalu Craon—Rais— —Meschin.

Nakłaniając Gilles’a do porwania Katarzyny de Thouars i uwię­zienia jej w Champtocć, żeby „zaszantażować” papieża, strasząc go skandalem narodzin wyjętych spod reguł Kościoła, Jan de Craon dowiódł, że nie cofa się przed nikim, nawet przed Wikariu­szem Chrystusowym, który ustąpił wreszcie wobec daru i stosow­nej formuły prawa kanonicznego. I jakże delfin, „król z Bourges”, mógł się oprzeć swemu niesfornemu wasalowi, tkwiącemu w tra­dycji owych średniowiecznych feudałów, wiecznie zbuntowanych przeciw swemu suwerenowi? Ani Jan de Craon, ani Gilles de Rais nie należą do ludzi, którym wytacza się śledztwo, jak by się po­stąpiło w sprawie jakiegoś szlachetki w rodzaju La Mothe-Ayrault lub jakiegoś przeniewiercy. Opiekun i wychowanek są uprzedzeni, że wysłannik króla, prezydent parlamentu Poitiers, zmierza z eskor­tą ku Champtoce.

Jan de Craon uświadamia sobie powagę swych ostatnich czy­nów i wie, że posunął się za daleko. Wahałby się tak ryzykować wobec mocnego rządu. Ale teraz jako wytrawny dowódca robi je­dyną rzecz godną człowieka jego pokroju: rzuca wyzwanie. Bierze inicjatywę w swoje ręce i daje pupilowi nową lekcję. Craon ka­że opuścić zwodzony most i w towarzystwie uzbrojonego Gilles’a, poprzedzany oddziałem konnicy, wyrusza galopem w kierunku, skąd ma nadejść Adam de Cambrai. Szybko nań trafia, atakuje jego eskortę, zmusza do ucieczki i tak rozprawia się z prezyden­tem parlamentu Poitiers.

Co może zrobić „miły delfin”, kochany przez swój lud, jak nam donoszą kroniki, lecz bez wielkiego autorytetu, bez środków i po­gardzany zarówno przez swoich własnych wasali, jak i przez An-

glików czy Burgundczyków? Nie mając żadnej możliwości dosięg­nięcia winnych, nie chcąc w tych ciężkich czasach pozbawiać się usług rodu wiernego monarchii francuskiej, tylko skazuje Jana de Craon i Gilles’a na wysoką grzywnę. Zresztą nie zostanie ona nigdy zapłacona. Feudalizm nie był pustym słowem.

Rozdział VI UPODOBANIE WE KRWI

EM arol VI umiera 21 października 1422 roku. Kończy się ćwierć- I wiecze szaleństwa, przerywanego krótkimi okresami świado­mości. Biedna Francja na obraz zmarłego króla jest krajem wyob­cowanym, zdanym na łaskę losu, bez głowy, bez rządu, wyprze- dawanym. Nieszczęsny szaleniec był na przemian pogrążony w swej otchłani i w chwilach błogiego rozprężenia, jakich dostar­czała mu urocza metresa, Odinette de Champdivers... „Była rów­nie czarująca — pisze André Castelot — jak jej imię. Jasnowłosa, łagodna, więcej niż ładna, wydawała się zstępować z jednej z owych miniatur zdobiących Godzinki księcia de Berry.”

Traktat w Troyes, podpisany 21 maja roku 1420 ręką króla pro­wadzoną przez jego małżonkę Izabelę Bawarską, potwierdził upa­dek królestwa. Delfin — przyszły Karol VII — jest tam wymie­niony przez swoich rodziców jako „tak zwany delfin z Viennois" i oskarżony o potworne zbrodnie. Henryk V angielski „został ich synem”. Zdrada nie wymagająca komentarza.

Odnosi się wrażenie, że Francja, jej geniusz — któremu Europa tyle zawdzięcza od czasów świętego Ludwika — przestały istnieć. Spodziewając się uchronić swoje lenna od hegemonii angielskiej, wielcy wasale królestwa, a przede wszystkim księstwo Bretanii i księstwo Burgundii, przechodzą do obozu angielskiego. Przyznaj­my jednak, że książę Bretanii jest większym frankofilem niż jego

burgundzki kuzyn i nie ma powodu obawiać się swych „angiel­skich przyjaciół”. W przyszłości wróci na francuskie łono.

Książę Bedford, regent Francji z ramienia króla Henryka VI angielskiego — Henryk V zmarł bowiem 31 sierpnia roku 1422 — i Bretończyk Artur de Richemont, który wkrótce zostanie kone- tablem Francji, poślubili obaj córki księcia Burgundii: koligacje między feudałami zawiązują się teraz przeciwko królestwu fran­cuskiemu. Kr ąj_43Qftada w anarchie : „...utrudzony — jak pisał Eu­stachy Deschamps — wynędzniały, zagubiony, ubogi w przyja­ciół, pozbawiony włodarza... cały skąpany we łzach”.

Podatki przestały wpływać; żadna droga nie jest pewna; mia­sta, duże i małe, barykadują się za swymi murami, a kiedy te grożą ruiną, władze miejskie ściągają natychmiast nowe podatki, by je naprawić. Tyle ciężkich świadczeń narzucanych ludowi, by tak rzec, zrujnowanemu. Sam król nie dostanie lewego trze­wika, jeśli przedtem nie opłacił prawego. Co do królowej, Marii Andegaweńskiej, pełni współczucia Tureńczycy składają się, by jej ofiarować parę sztuk lnu na koszule. Krótko mówiąc, skarb kró­lewski, na ogół pusty, stał się symbolem kraju.

W obawie, by Anglicy nie wzięli go do niewoli, Karol. VII rzadko bywa w zamkach, które mu jeszcze pozostały nad brzegami Loary. Niepewne to przystanie! Piosenka powiada:

Cóż zostało, przyjacielu,

Delfinowi tak miłemu?

Orlean, Beaugency Notre-Dame de Cléry,

Vendôme, Vendôme.

I to nie całe Vendômois, gdyż jego większa część, zajęta przez Anglików, została już przyznana hrabiemu Robertowi de Wil­loughby.

Nieszczęsny król podróżuje więc często po tym skrawku Francji i nierzadko się zdarza, że rozpakowane wieczorem kufry zapako- wuje się spiesznie już nazajutrz rano. Rząd ledwie za nim nadąża.

Pola, przynajmniej te najbardziej oddalone od miast, leżą od­łogiem. „Tylko wokół i w obrębie miast można było uprawiać zie-

mię, na tyle blisko, by z wysokości wieży lub strażnicy oko cza- townika dojrzało rabusiów ruszających do ataku.” Tego rodzaju świadectwa są cenne, aczkolwiek trzeba się mieć na baczności, bo również kronikarze dzielą poglądy i namiętności swych władców.

Okoliczne lasy służą za kryjówkę bandom rozbójników, łupież­ców, dezerterów, od których roi się zarówno na tyłach francus­kich, jak i angielskich. Wojna domowa przeplata się z „oficjalną”. W przeciwieństwie do dzisiejszych kampanii ówczesne nie są per­manentne. Kiedy oblężono miasto albo kiedy dwie armie w sile kilku tysięcy ludzi starły się niczym w turnieju na kawałku zie­mi, wieś przybiera spokojniejsze oblicze. Znów orze się rolę w po­bliżu pól bitewnych. Rozejmy są częste.

W tej wojnie królestwa z królestwem, księstwa z księstwem, stronnictwa ze stronnictwem system feudalny wiążący wasala z suzerenem działa na pełnych obrotach.

Jan de Craon i jego wnuk, zadufani w swoje przywileje, wy­raźnie bardziej zbliżeni do Jana V, księcia Bretanii, niż do króle­stwa Francji, walczą niemniej dla tego cherlawego — na pozór — króla, porzuconego przez matkę, ubogiego i wyszydzanego. To z pewnością jedyna karta zapisana uczciwością i chwałą, jaką można znaleźć w życiu opiekuna i jego wychowanka. To dużo, bo w tej epoce zdrad nie brakuje. W najgorszych chwilach i żeby nie wiem co się działo, oni stoją u boku Francji. Książę Bedford, regent Francji, skonfiskował zawczasu ich włości, które obiecał, gdy tylko armie angielskie przekroczą Loarę — a upadek Francji wydawał mu się kwestią paru miesięcy — „swemu umiłowanemu i wiernemu rycerzowi”, Janowi de Montgomery.* Zegnaj, bajeczna ojcowizno w takim trudzie zgromadzona przez dziadka! Czy będą dalej walczyć w tej garstce ludzi, która otacza delfina, jak bohate­rzy, bez lub prawie bez nadziei? Bynajmniej. Pewnego dnia z mar­chii lotaryńskich przybędzie ta, która została powołana i dzięki której zdarzy się cud.

W czasie spotkania delfina z księciem Bretanii, które odbywa się

HiłMłMŁ.2Siak.i Amhrieres i Saint-

w_Saumurl 8 września roku 1425 i w którym uczestniczą Jan de Craon i Gilles, uzgodniono, że Bretania popiera sprawę francuską. Dopóki nie wróci wkrótce potem do „domeny” angielskiej zgodnie z nieodmiennym rytmem wahadła. '

! A zatem Gilles walczy przeciw Anglikom Wchodzi w skład owe] ‘plejady kapitanów, którzy zostaną później wielkimi dowód­cami wojennymi. Są to: Ambroży de Lorś, La Hire, Potron de Xaintrailles, Boussac, Bueil, La Fayette, Beaumanoir, Artur de Richemont, brat księcia Bretanii, a nawet jego kuzyn, wierny przyjaciel delfina, Jan bastard orleański, przyszły Dunois.

Beaumanoir zaprzyjaźnia się z Gilles’em. Obaj ścigają Anglików w Andegawenii i w marchiach bretońskich. Jedna z ich operacji pozwala Ambrożemu de Lorć zdobyć zamek Malicorne i uwolnić Rameforta wraz z jego garnizonem.

Młody Rais, dowódca wojenny w wieku dwudziestu jeden lat, oblega następnie Le Lude w towarzystwie Beaumanoira i Jana de Bueil. Podobno pierwszy dostał się na szczyt murów zamku Le Lude i własnoręcznie zabił angielskiego kapitana Blackbourna. Sposób, w jaki zadał mu śmierć, miał być niezbyt godny rycerza.

We wszystkich tych walkach ujawnia się okrucieństwo drążące duszę Giłles’a. W tym czasie nie potrzebuje wcale mordować dzieci, by przelewać krew. Nurza się w niej na co dzień. I bez wątpienia te krwawe zapasy są katalizatorem sadyzmu przyszłego marszałka. Nie da sięzaprzeczyć, że w tym właśnie okresie na widok krwi, cierpień i agonii doznaje straszliwego objawienia roz­koszy zmysłowej, które godzi weń raz na zawsze i wyzwala in- stynkty_dzikiego zwierza, drzemiące w nim od urodzenia. Później

Tiffauges i w La Suze, swym pałacu w Nantes, złoży w ofierze owych nieszczęsnych chłopców, by zaspokoić żądzę krwi i odna­leźć doznania, które wiążą się-^e zboczeniami płciowymi. Do tej krwawej pedofilii, wywołanej „upodobaniem we krwi”, trzeba je­szcze dorzucić niemożność znalezienia przyjemności w normalnych stosunkach, nawet takich, jakimi zadowalają się homoseksualiści. Baron nie był nigdy pederastą.

Te batalie, w których uczestniczy Gilles, powstrzymały chwilo- H wo ekspansję angielską na zachodzie. Na krótko. Le Mans, odbite f

przez Francuzów, zostaje zdobyte przez oddziały Bedforda. Tym razem wróg odnosi zwycięstwo w kilku lokalnych bitwach. Póź­niej dotrze do brzegów Loary i przystąpi do oblężenia Orleanu. Francja stoi na skraju przepaści.

Od dwudziestego roku życia, kiedy to podjął się zarządzać ca­łym swym majątkiem, Gilles szasta pieniędzmi, nie zasięgając ra­dy dziadka, którego niepokoi rozrzutność wychowanka. Nabywa kosztowne meble, kobierce, klejnoty, rzadkie rękopisy, stroje pod­bite cennymi futrami i łoży na mały dwór beztroskich pochleb­ców, którzy wszędzie za nim podążają. Nie czyniąc zeń znakomi­tego wodza, bóg Mars obdarzył go jednak pewnym nimbem. Mó­wi się w Bourges i Chinon, że wnuk Jana de Craon toczy wojnę z Anglikiem. Wojnę, która drogo kosztuje. Gilles utrzymuje z włas­nej kieszeni, jak wszyscy wielcy panowie biorący udział w walce przeciw Anglikom, setkę najemnych żołnierzy, liczną konnicę i szpiegów, którzy pozwalają mu ustalić pozycję nieprzyjaciół lub urządzić zasadzkę. Nie szczędzi kosztów, jakich wymaga odeń służba królowi.

W polityce Gilles robi jeszcze szybszą karierę. Jolanta Aragoń­ska, świekra Karola VII, „dobra matka”, pomaga swemu zięcio­wi w sprawach publicznych. Ta rzutka, przenikliwa księżniczka nie odgrywa wszakże tak doniosłej roli w podźwignięciu Francji, jaką jej przypisywali niektórzy. To przedsiębiorcza pani feudalna

wiele jest w średniowieczu kobiet jej pokroju — która umie połączyć interesy korony francuskiej z własnymi. Była z tej racji inicjatorką zbliżenia między Francją i Bretanią. Jan de Craon za­wdzięcza jej rangę namiestnika królewskiego w Andegawenii. Wy­korzystuje to do umocnienia stosunków ze swym kuzynem Jerzym de La Trśmoille, ministrem delfina, będącym faktycznie regentem królestwa. W tych posępnych latach gruby Jerzy decyduje o poli­tyce. Sprawując rządy, umie zarazem „zadbać” o swoje prywatne interesy, innymi słowy, jak wielu, czerpie z królewskiej szkatuły. Bogaty, cyniczny, chciwy, lecz nie pozbawiony pewnego zmysłu politycznego, odznacza się chytrością ludów Wschodu: „Jego bro­da — pisze Filip Erlanger — brzuch i szaty nadawały mu wy­gląd wezyra.” Nie ma sobie równych w lawirowaniu między Ar-

maniakami i Burgundczykami, zwolennikami bezwarunkowego oporu i czynnikami umiarkowanymi, gotowymi podpisać trwały pokój z Anglią, choćby za wysoką cenę.

Przyszłego Karola VII nie odstępują na szczęście wierni słudzy: Tanneguy du Châtel, który uchronił delfina od rewolty kaboszjeń- skiej w Paryżu i, jak powiadają, rozłupał czaszkę Janowi bez Trwo­gi podczas osławionego spotkania na moście w Montereau w roku 1419; książę d’Alençon, bastard orleański, przyszły hrabia de Du- nois; hrabia de Vertus, trzeci syn Ludwika Orleańskiego, więzio­ny w Londynie, Regnault de Chartres, arcybiskup Reims, kanc­lerz Francji, zręczny dyplomata, lecz równie krętacki jak LaTré- moille; Jakub Gelu, arcybiskup Tours, człowiek prawy; Marcin Gouge, arcybiskup Clermont. A ponadto Louvet, prawnik, Juvé- nal des Ursins, światły doradca, Jan Gerson, teolog i myśliciel, którego można nazwać „sumieniem Francji”. Jak również ludzie świeccy, duchowni i wojskowi hołdujący ideałowi rycerskiemu i wierni koronie aż do śmierci.

W roku 1427 Gilles de Rais, który ukończył dwadzieścia trzy lata, dzięki znajomościom swego dziadka staje się ważną osobisto­ścią w tym środowisku. Wkrada się w łaski króla i Jolanty Ara­gońskiej. Artur de Richemont, brat księcia Bretanii, który zdążył już zostać konetablem Francji, jest jego przyjacielem, a kuzyn .Jerzy de Lat Trémoille bierze go pod swe skrzydła. Przyszłość Gilles’a zapowiada się pod wspaniałymi auspicjami. Start jest obie­cujący, nawet za bardzo. Pozycja wyrobiona na dworze młodemu baronowi jest doprawdy zbyt piękna. Pod tą wspaniałomyślnością kryje się spryt kuzyna La Trémoille, który winduje Gilles’a spo­dziewając się, że ten mu później odpłaci z nawiązką.

Jeśli chodzi o życie osobiste, 1427 to rok fatalny. Gilles przyj­muje na służbę jako pazia młodego chłopca rodem z Pouzauges: Stefana Corrillaut. Ma on dziesięć lat, kształtne ciało i uroczą bu­zię. Zostanie niebawem, lecz na krótko, kochankiem Gilles’a. W kilka lat później, pod przybranym imieniem Poitou, będzie je­go stręczycielem i będzie także mordował dzieci. Poitou zostanie stracony wraz ze swym panem 26 października roku 1440.

Można przypuścić, że w tym czasie mały Stefan Corrillaut nie

jest pierwszym chłopcem, z którym Gilles sobie pofolgował. Jego żądzę krwi zaspokaja wojna. Nie potrzebuje więcej zabijać, co wy­jaśnia brak morderstw przed rokiem 1432. Woli raczej pieścić młodych chłopców, doznawać rozkoszy zmysłowej w ich towarzy­stwie, nie obcując nawet z nimi fizycznie. Nierzadki to wypadek u pedofila, któremu na ogół wystarcza dla podniety sam widok obnażonego ciała dziecka, chłopca czy dziewczynki Trudno było­by obronić tezę, wedle której dziadek chciał wcześnie ożenić swe­go wychowanka, by nie rozsmakował się w tym występku. W śred­niowieczu pobierano się młodo dla interesu. Pierwszą ofiarą dra­matu jest małżonka Gilles’a, Katarzyna de Thouars, która o ni­czym nie wie.

WOJOWNICY

Od przeszło wieku uzbrojenie i taktyka średniowiecznych ar­mii nie uległy zmianie. Ulepszenia wprowadzono w dziedzi­nie artylerii Bombardą, która grzmi pod Crćcy w roku 1345, na­brała większej mobilności: jest mniej niebezpieczna... dla obsługi! Jej zasięg jest większy. Określa się ją zazwyczaj mianem „arma­ty”. Kilka typów przetrwało do naszych czasów, między innymi wielka żelazna armata, gdzie proch ładowano do zagłębienia w tyl­nej części, które musiało trochę przypominać dzisiejszy zamek ka­rabinowy. Mieszkańcy oblężonego w roku 1429 Orleanu posiadali działa tego typu, „Montargis” i „Riffart”, działa- ręcznej bardzo rozpowszechnione; był to rodzaj małych armatek, które strzelec ustawiał na szańcu na rozwidlonych podpórkach — pierwowzór naszych moździerzy.

Jeźdźcy i piechurzy dysponują w przybliżeniu wciąż takim sa­mym ekwipunkiem obronnym od czasów Filipa VI Walezjusza, po­konanego w bitwie pod Crćcy. Dla jeźdźca jest to nadal zbroja zu­pełna z ruchomych płytek, od wewnątrz wyłożona skórą. Waży ona od osiemnastu do dwudziestu trzech kilo. Kiedy szlachcic ją przyodzieje, potrzebny jest jakiś podnośnik, by go wsadzić na ru­maka bojowego również pokrytego ruchomymi łuskami z metalu i „czaprakiem” w barwach domu seniora, który dosiada tego so­lidnego wierzchowca. W takim zaiste żelaznym więzieniu rycerz może tkwić wiele godzin przed walką i podczas niej. Kiedy jest

gorąco, jak na przykład pod Patay 18 czerwca roku 1429, każdy ry­cerz — i towarzyszący mu giermek — który spocił się podczas bit­wy, obawia się przeziębienia. Niektórym starym rycerzom grozi śmierć na zapalenie płuc. Głowa jest całkowicie schowana pod hełmem o ruchomym „przodzie”, podobnym do kasku w skafan­drze nurka. Ta przyłbica ma nazwę bassinet lub salade w zależ­ności od kształtu spiczastego lub zaokrąglonego. Piechurzy noszą kaftan ze skóry lub płótna, wzmocniony dużą ilością metalowych pierścieni. Ten krótki strój ochronny, „kolczuga”, pojawia się u schyłku XIV stulecia i cieszy się wielkim powodzeniem w pier­wszej połowie XV wieku. Jeźdźcy używają jej także — pewnie, by uniknąć skutków przeziębienia, jakiego można się nabawić w zbroi. To właśnie odziany w kolczugę zginął w bitwie pod Castillon, w roku 1453, stary kapitan, sir John Talbot, hrabia Shrewsbury, angielski Achilles.

Broń drzewcowa, zwana zaczepną, jest nadal taka sama. Ry­cerz posiada miecz, włócznię, prócz tego maczugę, a nawet topór i sztylet. Joanna d’Arc też dostała mały toporek, którym się zresztą nigdy nie posłużyła. Piechur uzbrojony jest w dwusieczny topór, rodzaj sierpaka osadzonego na końcu drzewca; później pojawiła się halabarda, która pochodzi prawdopodobnie zza Renu. Wreszcie trzeba wymienić łuki i kusze. Te pierwsze są w rękach Angli­ków wciąż jednakowo groźne od początku wojny stuletniej. Mi­nie wiele czasu, zanim rycerstwo francuskie, uniesione zapałem, poczuciem współzawodnictwa i honoru jak na turnieju, zrozumie „demokratyczną” lekcję, jakiej udzielili mu angielscy łucznicy zadając klęskę pod Crścy i Azincourt. Te drugie zostały udosko­nalone; kuszę z lewarem lub z kołowrotem zastąpiła kusza z zę­batką, szybsza i pewniejsza w obsłudze.

Taktyka walki jest prosta. Pomijając zasadzki, wyszukuje się otwarty teren, by ustawić w szyku bojowym swoją armię. Star- j cie odbywa się najczęściej na odsłoniętej równinie. Fortele są I rzadkie,- jako że miejsce temu nie sprzyja, stosuje się najwyżej kilka podstawowych manewrów: jeśli się da, ustawić przeciwni- "S P°d słońce lub zmusić do walki w pobliżu lasu czy bagien, tak by nie mógł rozwinąć swojej konnicy.

W epoce Gilles’a de Rais armie są miniaturowe, liczebnością ka­żda | nich nie przekracza na ogół jednego pułku — tysiąca ludzi we współczesnym wojsku. Aby wysłać znaczne posiłki oddziałom, które oblegały Orlean, Anglicy zwerbowali u siebie armię liczącą dwa tysiące żołnierzy.

Wojskami tymi dowodzą kapitanowie); lecz wbrew pozorom ten ty- tułTtoTStanówSko odpowiadają dzisiejszemu generałowi. Karol VII zna osobiście wszystkich swoich kapitanów, są to: Boussac, La Hire, Xaintrailles, Lorś, Beaumanoir. Obok nich znajdujemy do­wódców, którym powierzono funkcje specjalne, jak Jan Malet de Orayiilp, wiplki mistxz.kuszników, albo admirał,de Culan, w ran­dze na razie wyłącznie honorowej. Jest on w roku 1429 najstar­szym z kapitanów: ma siedemdziesiąt lat. W 1440 r. sprzeda swój urząd Prćgentowi de Coetivy, który po zgładzeniu Gilles’a poślu­bi córkę tegoż, Marię de Rais.

Walczyć za króla to kosztowne przedsięwzięcie. Gilles traci po­kaźne sumy na utrzymanie swego wojska — marszałek de Bous­sac, jak wielu feudałów, zrujnuje się w służbie dla korony. Nie­kiedy szczęśliwym trafem udaje się jakiemuś kapitanowi wziąć do niewoli wrogiego wodza. Żąda wówczas okupu. Jeśli przeciw­nik jest bogaty, to trafia się dobra gratka: dzięki pieniądzom z oku­pu wychodzi się na swoje.

Niektóre z tych małych armii wyłamują się spod reguł wojen­nych, nie mówiąc o dyscyplinie, która nie istnieje. Chodzi tu o od­działy cudzoziemskich najemników, Hiszpanów, Włochów, Niem­ców, Szkotpw — szczególnie tych ostatnich, których ponad dzie­sięć tysięcy służyło królowi. Dowodzą nimi ludzie, których nazwis­ka budzą postrach w kraju: Theaulde de Valpergue, Mathias Ara- gończyk, Patrice 0’Gilby, John Stuart, i straszliwy Rodryg de Villandrando. Ci nie rujnują się w walkach, wręcz przeciwnie. Ich bandy grabią -okolice, podpalają, gwałcą. Ich przemarsz to dopust Boży. Poza tymi rabusiami spotyka śię dezerterów. Nawiedzają oni lasy, moszczą, sobie kryjówki w ruinach zamków lub w opuszczo­nych wioskach.

Pomimo to wojna zachowuje niekiedy charakter epicki. Jeśli nawet wielu szydzi z ideału rycerskiego, trwa on przecież jako

niepodważalny, uświęcony wzorzec, odkąd Kościół skodyfikował go we wczesnym średniowieczu. Dworność nie znikła całkiem z pola walki. Nie wszyscy są zdrajcami, okrutnikami, łupieżca­mi czy gwałcicielami. W początkach XV wieku Krystyna de Pi­sań pośród śmiałych rycerzy, którzy przynoszą zaszczyt wojenne­mu rzemiosłu — jak Boussac czy Boucicault — wysławia Jana de Werchin, seneszala Hainaut:

Mądry, dzielny seneszalu Hainaut, sławny z cnót przemnogich,

Najwierniejszy wśród wasalów,

Który nigdy nie znasz trwogi.

Czy nareszcie czas nastanie,

Gdy w dalekiej obcej ziemi Skończy się twe wojowanie?

Ten waleczny rycerz znalazł chwalebną śmierć pod Azincourt 25 października roku 1415. Przez swą prawość, wiarę i męstwo uosabiał typ rycerza błądzącego w poszukiwaniu zbawienia. Po je­go wizerunek sięgną kopiści i miniaturzyści przepisując od nowa przygody rycerzy Okrągłego Stołu.

Oto jeszcze jedna karta owej schyłkowej średniowieczności, gdzie sąsiadują ze sobą wszystkie rodzaje gwałtu, tak jakby kró­lestwo niebieskie, nim się dopełni, jedynie we krwi mogło zna­leźć swoje odbicie.

W tej pierwszej połowie stulecia notuje się więcej wojen oblęż- niczych niż regularnych bitew. Bitwa pod Patay należy do wy­jątków. Odzyskiwanie terytoriów z inspiracji Dziewicy wytycza­ją oblegane i wyzwalane miasta: Orlean, Jargeau, Beaugency, Reims, Paryż, pod którego murami Joanna i marszałek de Rais poniosą porażkę, i Compiegne, gdzie Dziewica, nazajutrz po wy­zwoleniu miasta (23 maja 1430 r.), podczas jednego z wypadów zostanie pojmana przez Burgundczyków. Prawie wszystkie boje toczone przez Gilles’a de Rais są tego samego rodzaju: odbicie miast zajętych przez wroga i zamków, których panowie przyłą­czyli się do Burgundczyków lub, na zachodzie, do Anglików.

Nad brzegami Loary Francja stawia swój los na jedną kartę. Jeśli Orlean padnie, wówczas otworzy się droga do Berry, a wraz

z nią do Owernii. Bogata Gujenna znajduje się od dawna w rę­kach Anglików. Bordeaux zapewnia im dobrą aprowizację. Wy­starczy, że ich hufce ruszą na północ, by połączyć się z oddziałami nadciągającymi spod Orleanu, Angers i Nantes. Wtedy Francja przestanie istnieć.

Anglicy, pozornie optymistyczni,* pragną sobie zapewnić na kontynencie mocne przymierza z tymi wszystkimi, którzy mo­gą się przyczynić do ostatecznego upadku Francji. Zręczna dy­plomacja. Polega ona na usidleniu, a następnie odcięciu, by go tym pewniej obezwładnić, „króla z Bourges” wraz z jego stron­nikami i zadaniu śmiertelnego ciosu. Plan ten w ogólnych zary­sach został już potencjalnie zrealizowany w traktacie z Troyes. ^-Bedford czeka na odpowiedni moment, by uderzyć. Waha się je­szcze: skieruje swe wysiłki na Angers czy na Orlean?

W końcu, z przyczyn strategicznych, a więc politycznych, po­stanawia gdobyć. Orlean. Decyzja roztropna, co podkreśla Régine Pernoud: „Normandia i ogólnie biorąc cała Francja języka oïl aż po Loarę są mu (Bedfordowi) podległe. Przekroczenie Loary sta­nowi oczywisty cel nie dokończonego podboju, toteż zadaniem je­go lub raczej tego, kto mieni się regentem Francji, księcia Bed- forda, będzie przemówić do rozsądku temu, kogo nazywa się po­gardliwie «królikiem z Bourges», a następnie «objąć w posiadanie jedną i drugą Gujennę, z którymi łączą go nadal więzy lenne».”**

Skończywszy z wahaniami, Bedford szybko przejdzie do czynu, bo wie, że jego kraj, pomimo wspaniałej serii zwycięstw, boryka się jednak z przeciwnościami natury politycznej i ekonomicznej. W Londynie bankierzy z City wzdragają się wyłożyć kolejne su­my potrzebne do wysłania na kontynent nowych hufców. Uwa­żają, że korzyści, jakie ciągną z Francji, nie równoważą ich strat.

Wojna — piękna, chwalebna wojna i owocne stosunki 1 czasów Henryka V Lancastera — już nie popłaca. Książę Bedford przy­spiesza zatem bieg rzeczy, by uprzedzić rewoltę we własnym kra­ju.

Karol VII wyczuwa zbliżające się niebezpieczeństwo. W chwili, gdy Gilles Rais wkracza na scenę, trudno powiedzieć, by mu nadal „dobrze służono”. Wyjąwszy świekrę, Jolantę Aragońską, która czuwa nad jego lennami i koroną — jego najbliższy „dorad­ca”, La Trémoille, zajmując się sprawami państwowymi, zarzą­dza jednocześnie swoim majątkiem, który budzi z dnia na dzień coraz większe zgorszenie. Ministrowie i inni dygnitarze państwo­wi są jakby porażeni klęską. Korona Francji jest wydana na pa­stwę losu. Powiew pesymizmu nie oszczędza nawet tych, którzy uchodzą za najbardziej lojalne sługi króla: „A jeśli Orlean pad­nie?...” — mówi się wokół bez żenady. Niektórzy z nich, starzy Armaniakowie, ważą się napomykać o utworzeniu księstwa na po­łudniu; inni ślą w tajemnicy apele do księcia Burgundii w nadziei, że oszczędzi ich on w przypadku zwycięstwa Anglików. Każdy próbuje ocalić swoje włości i mienie, sam Karol przewiduje, że w razie przerwania „frontu Loary” dotrze do La Rochelle i od­płynie do Hiszpanii lub nawet do Szkocji.

Ostatnie nowiny wojenne są alarmujące. Miasta dotąd wierne właśnie się poddały. Mouzon, Passavant, Beaumont-en-Argonne. Jeszcze tylko trzy twierdze stawiają opór w całej północnej czę­ści Francji zajętej przez Anglików: Tournai, Vaucouleurs i Mont- -Saint-Michel. Trzy wysepki pośrodku oceanu. Ale dwie z nich: Mont-Saint-Michel i cytadela Vaucouleurs, jakiż symbol sobą przedstawiają!

JOANNA D’ARC

W maju roku 1428 szesnastoletnia Joanna d’Aro, upewniona v^śwym'posłannictwie przez głosy, które ją do niego przyna­gliły, postanawia „iść na w.Qioę — jak sama później powie — by odzyskać królestwo Francji”. Chce się spotkać z królem. Potrzeb­na jej eskorta dó przejazdu przez kraj — bez mała pięćset kilome­trów z Domrśmy do Chinon — w całości kontrolowany przez An­glików. Udaje się do Vaucouleurs, by prosić o pomoc komendan­ta miasta, Roberta de Baudricourt. Ten nie wierzy w jej misję i odsyła Joannę do rodziców.

We wrześniu Anglo-Burgundczycy, którzy wycofują się spod Vaucouleurs — z równym powodzeniem od przeszło dziesięciu lat szturmują Mont-Saint-Michel — pustoszą okolicę. Kościół Dom- rśmy zostaje spalony, wioska zniszczona.

12 paździetguka^jok-u-3rtó8- hrabia Salisbury rozpoczyna oblę- żenife Orleanu, który panuje nad całą wschodnią częścią doliny TCoary; skąd rozchodzą się drogi wiodące na południe.

Dopiero w początkach lutegg rokij, 142A Baudricourt przystaje na żądaniejJoanny. Dostaje ona eskortę i lisJLPfilfififijftcy-do króla.

Po dwóch dniach zwłoki Karol VII przyjmuje ją w Chinon, 23 lutego 1429 r.* W tym słynnym spotkaniu uczestniczą główni do­wódcy i doradcy króla, wśród nich i Gilles.

Oto co nam na ten temat mówi Enguerrand de Monstrelet: „A kiedy stanęła (Joanna) przed królem, znajdowali się tam ksią­żę d’Alenęon, marszałek de Rais — wówczas nie był nim jeszcze

i wielu innych możnych i kapitanów, z którymi król odbywał naradę, dotyczącą oblężenia Orleanu. I odjechała niebawem wraz z nim owa Dziewica z Chinon do Poitiers, gdzie rozkazał on mar­szałkowi (Gilles’owi de Rais) sprowadzić żywność i sprzęt arty­leryjski oraz inne przedmioty pierwszej potrzeby do umówionego miejsca w Orleanie zwanego Puissance.”

Po uznaniu jej misji gromadzi się armię. W jakiś czas później Joannę utwierdzają w jej „posłannictwie” egzaminatorzy ducho­wni z Poitiers. Ich wnioski są przychylne. Powiadomiona w ta­jemniczy sposób, że znajdzie swój miecz za ołtarzem u Świętej Katarzyny w Fierbois, poleca wysłać tam giermka. Następnie w Tours każe wyhaftować chorągiew wedle swego pomysłu: całą białą, ozdobioną kwiatami lilii. Po jednej stronie widać na niej podobiznę Boga Ojca, siedzącego w obłokach z kulą ziemską w dło­ni, i dwa klęczące aniołki, które podają mu kwiat lilii; pod spodem napis „Jezus, Maria”. Na odwrocie, podtrzymywane przez dwa anioły, godło Francji.

28 kwietnia roku 1429 Joanna wyrusza z Blois do Orleanu na czele konwoju z żywnością i amunicją, zabezpieczanego silną es­kortą jeźdźców i zbrojnych rycerzy, których jednym z dowód­ców jest Gilles. Otacza ją grono księży śpiewających Veni Crea- tor.

Joanna chciałaby iść wzdłuż prawego brzegu Loary, by nastę­pować na pięty Anglikom: „Nie ruszą się krokiem” — zapewnia. Kapitanowie, którzy jej towarzyszą, mniej ufni, wolą trzymać się lewego brzegu oczyszczonego z wrogów. Wykorzystując niewiedzę Dziewicy, przeprowadzają ją przez rzekę mostem całkowicie za­budowanym domami. Jakże jest rozczarowana, ujrzawszy Orlean rozciągający się przed nią na przeciwległym brzegu'.

Bastard Orleański — Dunóis — dowodzi miastem w imieniu swego ojca, Karola Orleańskiego. Na czele zbrojnego orszaku wy­jeżdża naprzeciw Joanny, którą widzi po raz pierwszy. Zrównaw­szy się z nim, na powitanie Dziewica zwraca się doń w te słowa:

Wyście Bastard Orleański?

Tak, i cieszą się z twego przybycia.

To wy poradziliście, bym tu jechała wzdłuż brzegu rzeki, zamiast iść prosto tam, gdzie jest Talbot z Anglikami?

Takie było moje mniemanie — tłumaczy się przyszły hra­bia de Dunois — a także najmędrszych ludzi. Sądziliśmy, że w ten sposób działamy lepiej i pewniej!

W imię Boże —. rzecze na to Joanna — rada Pana naszego jest pewniejsza i mądrzejsza od waszej. Myśleliście, że mnie oszu­kacie, a oszukujecie samych siebie. Bo też sprowadzam wam naj­lepszą pomoc, jaką rycerz lub gród kiedykolwiek otrzymał. To pomoc Króla Niebios. Nie pochodzi ona ode mnie, lecz od same­go Boga, który na prośbę świętego Ludwika i Karola Wielkiego ulitował się nad Orleanem.

Rychło — opowiada Bastard — wiatr, który był przeciwny i wielce utrudniał żeglugę okrętom, zmienił się na przychylny.”

Załadowuje się żywność i broń na statki przybyłe z Orleanu i cały konwój, spławiony rzeką, bez przygód, zostaje wysadzony na brzeg u bram miasta. Uzgodniono następnie, że Joanna i Du­nois z małą eskortą przekroczą Loarę i wylądują na wschodnim przyczółku obleganego miasta.

Joanna przedostała się do Orleanu o ósmej wieczorem, w pią­tek 30 kwietnia roku' 1429» Siedziała na białym koniu, cała bły­szcząca w swej "zbroi, która odbijała blask pochodni trzymanych przez jeźdźców z jej straży w sile dwustu kopii. Bastard Orleański jechał u jej boku na czele innych dowódców i miejskich notabli w asyście paziów i żołnierzy. Byli tam również bracia Joanny, Piotr i Jan, i obaj giermkowie, którzy przyprowadzili ją z Vau- couleurs, Jan z Metzu i Bertrand z Poulangy.

Orleańscy mieszczanie i zbrojni „poczuli się od razu wielce po­krzepieni i jakby już wyzwoleni”, czytamy w Dzienniku oblęże­nia.

Anglicy, speszeni śmiałą kontrofensywą francuską, która ozna­cza początek odrodzenia narodowego, 7 maja zwijają oblężenie.

18 czerwca roku 1429 przynosi zwycięstwo pod Patay.: Pośród angielskich kapitanów zabitych lub wziętych do niewoli znajduje

się stary Talbot, który będzie musiał zapłacić sowity okup, by odzyskać wolność. Przy boku Dziewicy grilles uczestniczy w bit­wie, która stanowi odwet za Azincourt.

Wierna swemu politycznemu i militarnemu planowi, Joanna namawia króla, by ukoronował się w Reims. 17 lipca roku 1429 otrzymuje on uroczyste namaszczenie, jak wszyscy królowie w tym miejscu od czasów Chlodwiga.

Gilles, który nie ma jeszcze dwudziestu pięciu lat, został w przeddzień mianowany marszałkiem — promocja co najmniej pos­pieszna — i udaje się do opactwa Saint-Rśmy po święty olej słu­żący do królewskiej sakry.

7 września Joanna staje pod Paryżem. Jej podróż opóźnia się przez negocjacje rozejmowe między Francuzami i Anglikami. Po­zwoliły one rzekomo tym ostatnim zyskać na czasie i'wzmocnić swoją obronę pod murami Paryża. Całkiem możliwe. Marszałek de Rais i inni wodzowie, książę d’Alengon, Bastard Orleański, mar­szałek de Boussac, La Hire, Xaintrailles nie odstępują Joanny.

Dziewica, książę d’Alenęon, marszałkowie de Boussac i de Rais — pisze Perceval de Cagny — oraz inni kapitanowie z wiel­ką liczbą zbrojnych i intendentów wyruszyli w pięknym szyku około godziny siódmej z przedmieścia Chapelle (okolic dzisiejszej bramy de la Chapelle); jedni, by wziąć udział w bitwie, inni, by służyć wsparciem tym, co przystąpią do szturmu. Dziewica, mar­szałek de Rais, pan de Gaucourt, z jej rozkazu wezwawszy ko­go tylko się dało, uderzyli na bramę Świętego Honoriusza.” Nazajutrz strzała z kuszy zraniła Joannę w udo. Według tegoż Percevala de Cagny, kronikarza uczciwego i sumiennego, Joanna miała prosić Gilles’a de Rais, by trzymał się przy niej wraz ze swymi żołnierzami dla zapewnienia jej obrony.

Wojska francuskie nie mogą wyzwolić stolicy. Wycofują się. Odpowiada to La ^rimoille’owi, któremu daleko do żarliwego pa­triotyzmu.

21 września roku 1429 armia zostaje rozwiązana. W grudniu ro­dzina Joanny jest nobilitowana przez króla, a Domrśmy zwolnio­ne z podatków.

18 maja roku 1430 książę Burgundii przystępuje do oblężenia

Compiègne. Joanna zmusza go do odwrotu, lecz podczas jednego z wypadków dostaje się do niewoli wraz ze swym bratem Piotrem i wiernym giermkiem, Janem d’Aulon.

^listopada roku 1430 Piotr Cauchon, biskup Beauvais, pertrak- tujiTcTokup za Joannę. Wynosi on 10 000 ecus* „sumę, jaką pła­ci się za~uwolhienie pojmanego króla”,<co dowodzi wielkiego zna­czenia nadawanego przez Anglików Joannie i budującemu przy­kładowi odwagi i wiary, jakim świeci ona we Francji, a nawet już w Europie:! we Flandrii, w Niemczech i w Rzymie. Z tym przy­kładem trzeba skończyć.

Joanna zostaje uwięziona w baszcie w Rouen. W grudniu roku 1430 Gilles — tak twierdzi ksiądz Bossard — udaje się do Lou- viers z paroma wytrawnymi wojakami, próbując zorganizować ucieczkę Dziewicy. Ponosi fiasko.

Od 9 stycznia do 30 maja roku 1431 toczy się w Rouen proces przeciw Joannie. Gilles, mianowany w tym czasie kapitanem Sa­blé, o jakiś drobiazg wszczyna wojnę ze swą dawną protektorką, Jolantą Aragońską. Batalia jest krótka. Janowi de Craon i La Tré- moille’owi, po niesłychanych negocjacjach, z których czerpią zy­ski — już oni to potrafią! — udaje się znaleźć płaszczyznę poro­zumienia między świekrą Karola VII a Janem V, księciem Breta­nii.

30 maja roku 1431 Joanna dArc zostaje spalona w Rouen na rynku Staromiejskim.

Co wypada myśleć o uczestnictwie Gilles’a de Rais w tej zadzi­wiającej kawalkadzie Dziewicy?

Nie umniejszając wkładu marszałka de Rais, można go uznać za mierny. Ustawiony pośpiesznie i dla interesu jako pionek na mili- tarno-politycznej szachownicy przez swego kuzyna La Trémoille’a, Gilles tylko wypełniał rozkazy. 8 kwietnia roku 1429 zobowiązuje się listownie służyć Jerzemu de La Trémoille: na śmierć i ży­cie, wbrew wszystkim seniorom i innym, jakiegokolwiek byliby

stanu, bez żadnego wyjątku, zawsze ciesząc się łaską i miłością króla.”

Jak wszyscy baronowie wierni królowi, Gilles podporządkowu­je się owej młodej dziewczynie. On także jak inni rycerze jest za­fascynowany Dziewicą z Domrśmy. Czyż mogłoby być inaczej? Jej nimb opromienia ją z taką siłą, nadaje jej tak tajemniczy wymiar, że Jan d’Aulon pozostawi o tym następujące świadectwo: „Pomi­mo że była piękną i dobrze zbudowaną dziewczyną i że zarówno pomagając jej w przywdzianiu zbroi oraz innych czynnościach, jak i opatrując rany, zbliżał się do niej wielekroć, nigdy wszak się nie roznamiętnił ani on, ani żaden z jego ludzi.”

Na tej udręczonej ziemi Joanna była z „innego świata”. Nie na­leży fałszywie oceniać epoki. Jeśli jest ona tragiczna, okrutna, jest też, jak widzieliśmy, naznaczana „łaskami”: „Gdzie obfitość zła, tam jeszcze większa obfitość cnoty.” Nic nie przepada ze szczę­tem w tej pierwszej obłąkańczej połowie XV wieku. Ci., co nie zna­ją Boga, zachowują jednak w swej duszy coś w rodzaju „pęknię­cia”, cząstkę owego innego wymiaru, gdzie przebywają „rajscy ludzie”, z którymi przestaje Joanna, w ciągu dnia odchodząc czę­sto na ubocze, by sobie z nimi porozmawiać. Sprawi to, że później, na procesie, zostanie obwołana czarownicą, która ma konszachty z demonami. Guy de Laval, kuzyn Gilles’a de Rais, tak kończy list pisany z Chinon do matki, w którym relacjonuje swoje spot­kanie z Dziewicą: „Zdaje się rzeczą zgoła boską widzieć ją i sły­szeć.” Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie musiała robić Jo­anna na takich ludziach. Gilles, drapieżnik, poczuł się zapewne ujarzmiony, by nie rzec zmiażdżony, gdy jego oczy pełne trwogi i wewnętrznych niepokojów — których się nigdy nie wyzbył w cią­gu swej okropnej młodości — napotkały magnetyczny wzrok mło­dej dziewczyny. Ale tym, którzy zarzucali Joannie, że nie rozpo­znała potwora, jakiego miała przed sobą, odpowiedzmy, że w tych burzliwych czasach niepodobieństwem było odróżnić pośród tych wszystkich żołdaków, La Hire’ów, Potron de Xaintraille’ów i in­nych, przyszłego zbrodniarza, który zresztą mógł tym lepiej ma­skować swoje zboczenia, że wojna dawała im upust. Gilles prze­lewał krew i jego instynkty znajdowały w tym zaspokojenie.

Później wyolbrzymiano mocno ich stosunki. Były one krótko­trwałe, obejmowały jedynie okres wyzwolenia Orleanu. Co prawda walczyli razem, dzieląc w rozgardiaszu kampanii bojowej koczow­niczy byt obozowisk, lecz w istocie nie prowadzi to daleko i nie sprzyja prawdziwej przyjaźni. Gilles de Rais był zapewne dla Jo­anny jednym z dowódców wojennych, wielkim feudałem, mar­szałkiem Francji, który wszakże nie stanowił wyjątku pośród wiel­kich panów i innych znakomitych wodzów widujących ją na co dzień. Że Gilles de Rais opiewał ją wkrótce potem w Misterium oblężenia Orleanu, w którym gloryfikował siebie niczym młody Neron i niepomiernie wynosił swoje zasługi, Misterium sublimu- jącym świętą i uczucie „przyjaźni”, jakie miał dla niej, to się rozumie samo przez się. Któż nie chełpił się po autodafe w Rouen, że dobrze znał Joannę? Wielu z tych, co ją może raz ledwie uj­rzeli! Co do Dziewicy, bez reszty oddanej swym powinnościom, w wirze walki trudno jej było zdobyć się na trzeźwą ocenę swe­go towarzysza. Nie byłaby w stanie odkryć w nim — jego posta­wa była pełna szlachetności, urzekająca, a nawet otwarta — schi- zofrenika podszytego potworem, jakim był. Marszałek, nie zapo­minajmy, ma dopiero dwadzieścia pięć lat i jest młodzieńcem, który na pewno odznacza się czarującą powierzchownością. Daje

o sobie mylne wyobrażenie. Jest w nim aktor świadomy swego talentu. Joanna stykała się z Gilles’em, tak jak widywała przelot­nie w tej błyskawicznej kontrofensywie innych dowódców. Czy ma czas związać się z kimś trwałą przyjaźnią w takich chwilach? A nawet czy przypomina sobie wszystkie te twarze ledwo widocz­ne poprzez żelazną siatkę lub przyłbicę, rysy tych, których pozna­ła trochę lepiej przy sposobności jakiegoś szturmu lub nocnego czuwania? Jak uchwycić jakiś szczegół, zapamiętać czyjeś słowa, czyjś gest w tych zażartych walkach, które całkowicie pochłania­ją ciało i ducha? Jaki portret Gilles’a de Rais mogłaby skreślić Joanna, gdyby żyła w momencie jego procesu? Pospolity, bez związku z wielkością dramatu.

Tak więc Joanna spotkała Gilles’a. Nadchodząc z marchii wschodnich połączyła się z delfinem, prawowitym władcą fran­cuskim, w pobliżu miasta Yaucouleurs — początku wszystkiego;

baron zaś opuścił marchie zachodnie, ziemie cudowności, gdzie wciąż żywe są czary. Zachodnie tereny związane, podobnie jak Lotaryngia i księstwo Baru, przysięgą wierności z niemal już upad­łą Francją. Zeszli się w połowie drogi, w Orleanie, kluczowym mie­ście królestwa, poświęconym Bogu od czasów Chlodwiga. Zadzi­wiające, fascynujące i tajemnicze spotkanie, jakie los wyznaczył tym dwóm istotom, pierwszej oddanej dpbru, drugiej — złu. Al­chemia dziejów, gdzie światło napotkało ciemność w dynamice charyzmatycznej epopei.

Gdy Joanna ujrzała po raz pierwszy w bitwie Wieżyczek w Or­leanie żołnierzy zabijających się wzajem tuż przy niej, doznała współczucia. Była wstrząśnięta widokiem przelewanej krwi, nie omieszkała też nigdy, jeśli tylko mogła, apelować do Anglików

którzy nazywali ją „dziewką armaniacką” *— by odwieść ich od używania broni i spróbować wspólnie znaleźć jakieś pokojo­we rozwiązanie, które zastąpiłoby krwawą walkę. W dniu Wnie­bowstąpienia, 5 maja roku 1429, po zdobyciu twierdzy Saint-Loup, postanowiła, jak donosi jej spowiednik, Jan Pasquerel: „że przez szacunek dla święta nie będzie wojować i nie przyodzieje zbroi, i dnia tego chciała się wyspowiadać i przyjąć sakrament eucha­rystii, co też zrobiła”.

Według Joanny wojna była wojną świętą, triumfem prawdy. Dla Gilles’a stanowiła ona epizod w serii wielkich zapasów, jaki­mi były ówczesne bitwy, w których nienawiść plemienna, rozpa- sane instynkty i okrucieństwo panowały niepodzielnie.

W różnych momentach tej krótkiej walki Gilles okazał się jed­nak godnym wojownikiem swoich czasów. Z Dziennika oblęże­nia Orleanu i z Kromki Jana Chartier wiemy, że uczestniczył we wszystkich spotkaniach francuskich dowódców, wśród których Jo­anna zajmowała poczesne miejsce. Należał podówczas do wielkich kapitanów. Narady te odbywały się w Orleanie, u Jakuba Bou­cher, skarbnika Dunois. To u niego opracowywano plany, które doprowadziły do przechwycenia angielskich redut. Perceval de Cagny donosi, że wspólne działania hufca utworzonego w więk­szości z żołnierzy Rais’go pozwoliły odciąć drogę najeźdźcom. Operacja ta pociągnęła za sobą zdobycie, 4 maja roku 1429, twier-

dzy Saint-Loup, jednego z głównych punktów linii obronnej wro­gą*

¿Rais—weźmie jeszcze udział w bitwie o twierdzę augustianów, w której Anglików wybito co do jednego:

Wówczas Francuzi — pisze Perceval de Cagny — wrócili i pu­ścili się za nimi (Anglikami) w pogoń, ścigając ich aż do baszt, gdzie Anglicy schronili się w wielkim pośpiechu. Widząc to, ktoś chwycił chorągiew pod twierdzą augustianów, przy fosach przed­murza, gdzie przybył natychmiast pan de Rais. A Francuzi wciąż napływali tak licznie, że wzięli szturmem twierdzę rzeczonych augustianów, gdzie było moc Anglików, których wycięto w pień.”

Odnajdujemy Gilles’a de Rais pod Beaugency, kronikarz Engu- errand de Monstrelet wymienia go jako „jednego z głównodowo­dzących w bitwie”.

; Patay, gdzie zginęło dwa tysiące Anglików, ocaliło Karola VII i dynastię Walezjuszy. To zwycięstwo francuskie o nieobliczalnych następstwach w efekcie otwarło drogę wiodącą do Reims, czyli do zatwierdzenia i wyświęcenia Karola VII na króla Francji. Gilles trwał ciągle na posterunku, wielki pan pośród innych wielmo­żów. Należy sądzić, że jego potęga była już dobrze ugruntowana i że opiekun wraz z kuzynem La Trćmoille tak pokierował jego sprawami, by mianowano go marszałkiem akurat w dniu sakry królewskiej.

Kilka miesięcy wcześniej Craon zdążył już wymusić „podzię­kę” za swój udział finansowy w walkach o wyzwolenie Orleanu. Nowa armia wyłoniła się z nicości. Król zapożyczył się u wielkich feudałów wiernych koronie, jak d’Alenęon czy Jan de Craon. Wy­zwolenie to drogo kosztowało. A więc zrozumiałe, że Craon, który mógł był równie dobrze, jak niektórzy z jego rodaków, przejść do obozu angielskiego, by uratować swoje lenna, domagał się, po­mimo całej swej lojalności wobec korony francuskiej, zapłaty za swoje usługi. Pomyślał najpierw o swoich interesach politycznych, wynikających ze związków Francji z Bretanią, tudzież o finanso­wych i o swym wnuku. Karol VII zwrócił Gilles’owi część ko- i

sztów. Polecił Wilhelmowi Charrier, generalnemu poborcy podat­kowemu, wypłacić mu sumę 1000 liwrów:

Imć panu Gilles’owi de Rais, doradcy i szambelanowi króla na­szego pana i marszałkowi Francji, sumę tysiąca liwrów, którą król nasz pan dekretem z 21 czerwca roku 1429 rozkazał mu wy­dać, by mu w jakiejś mierze wynagrodzić wielkie koszta, wkłady i ciężary, jakie wypadło mu niedawno ponieść, by zwerbować i zgromadzić z rozkazu króla potężną kompanię zbrojnych mężów i intendentów oraz utrzymać tychże gwoli zatrudnienia ich w swej służbie pod wodzą Joanny Dziewicy, a to w tym celu, żeby pod­dać władzy rzeczonego pana gród Jargeau, który zajmowali An­glicy.”

Było to zwykłe uregulowanie długów. Prawdziwe wynagrodze­nie, tym razem imponujące, otrzyma Gilles w dniu sakry korona­cyjnej. Przytoczmy ten cenny fragment listu ułożonego przez trzech szlachciców andegaweńskich i adresowanego do teściowej króla, Jolanty Aragońskiej, która przykładała się, jak wiadomo, do wy- dźwignięcia narodu i należała do stronnictwa tych, co przyczynili się do powodzenia misji Joanny u „miłego delfina”.

Do sprowadzenia świętej ampułki z opactwa Saint-Rśmy i prze­niesienia jej do kościoła Notre-Dame, gdzie odbywała się koro­nacja, wyznaczono marszałka de Boussac, panów de Rais, Graville’a i admirała de Culan, z których każdy trzymał w ręku jedną z czte­rech chorągwi, uzbrojony był od stóp do głów i konno, w zacnej kompanii, aby wiedli opata rzeczonego miejsca, niosącego rzeczoną ampułkę. I wjechali konno do rzeczonej wielkiej świątyni i zsie­dli tuż przed prezbiterium, i w ten sam sposób po nabożeństwie odwieźli ją do rzeczonego opactwa; które to nabożeństwo trwało od godziny dziewiątej do drugiej."

W tymże liście znajdujemy wzmiankę O nadaniu Gilles’owi ty­tułu i rangi marszałka: „Dzisiaj zostali przez króla mianowani hrabiami panowie de Laval i de Sully, Rais zaś marszałkiem.” 'Niektórzy kronikarze utrzymują, że Gilles otrzymał tytuł mar­szałka od Orleanów. Jest to błąd, który można złożyć na karb nieścisłości kilku ówczesnych kronikarzy, który jednak wskazy-

wałby na znaczenie, jakie wyrobił już sobie Gilíes de Rais wśród wielkich dowódców francuskich owej epoki.

We wrześniu roku 1429 Karol VII potwierdził jego tytuł mar­szałka dekretem sporządzonym w Sully-sur-Loire, upoważniającym go do noszenia tarczy herbowej obrzeżonej otokiem z kwiatów lilii na błękitnym tle. Księga archiwalna z Thouars, cytowana przez księdza Bossard, opisuje ją następująco: „Obramowanie z na­szych znaków herbowych, w którym złote kwiaty lilii rozsiane będą w błękitnym polu w taki sposób i w takiej formie, jak jest to w tym miejscu ukazane, przedstawione i wyobrażone.”

Ksiądz Bourdeaut twierdzi, iż Gilíes, który nie wydaje się wo­jownikiem z krwi i kości, jak Gilbert de La Fayette, Potron de Xaintrailles czy Stefan de Vignolle, zwany La Hire, został tak wywyższony przez La Trémoille’a, ten bowiem „szukał męża zau­fania, człowieka zdolnego, jeśli nie pokierować jakimś przedsię­wzięciem, to przynajmniej czuwać nad jego własnym majątkiem. Tym człowiekiem był Gilíes de Rais.”

Jules de la Martiniére oświadcza nawet: „Ludowej mistyce, jaką stworzyła Joanna, chcieli oni przeciwstawić inną, mistykę dwudziestoczteroletniego marszałka Francji, należącego do naj­znakomitszej szlachty francuskiej. Zwłaszcza dekret królewski z września roku 1429 jest pod tym względem uderzający i jeśli

o nas chodzi, nie znamy dokumentu, który ukazywałby dobitniej, z jak wielkim kunsztem w kancelariach ministerialnych przygoto­wywano «pozbycie się» Dziewicy.”

To już lekka przesada. La Trémoille był szczwanym lisem, lecz jego przebiegłość nie posunęłaby się aż do makiawelizmu, który koniec końców przyniósłby jedynie kiepskie rezultaty. I rzeczy­wiście nie widać w tej mierze zakrojonej na wielką skalę polityki ani też „mistyki dwudziestoczteroletniego marszałka Francji”. W tej epoce sam fakt przynależenia do „najznakomitszej szlachty francuskiej” pozwalał dojść do marszałkostwa. Był to bardziej tytuł niż funkcja. I wiadomo, że kronikarze używają go w odnie­sieniu do Gilles’a dość elastycznie.

Po śmierci Joanny marszałek de Rais wojował nadal wedle swego widzimisię, w ramach pewnej ogólnej strategii, która ryso-

wała się dość mgliście i ucierpiała przez odejście Dziewicy. W r. 1432 zwinął oblężenie Lagny. A że miał już kłopoty pie­niężne, znalazł powody, by wytoczyć wojnę swemu dawnemu towarzyszowi broni, Janowi de Bueil. Zawładnął zamkiem Hermi­tage, jednym z należących do Bueila i kazał zamknąć tegoż w Sablé; gdzie się podziała władza królewska? Bueil stamtąd zbiegł i odbił Sablé. Epopeja Joanny skończyła się wraz ze śmiercią świętej. Ocaliła ona ojczyznę. Ale czym jest ojczyzna dla więk­szości tych feudałów, którym spieszno powrócić do swej odwiecz­nej wojenki? Jeśli we Francji pozostaje wiele do zrobienia, nie należy za bardzo liczyć na niektórych z owych możnowładców, jak Rais, rwących się do odzyskania swobody, w której przejawia się jedynie gwałt i mentalność grabieżcy. Wracają do swych krwa­wych rozgrywek, gdzie stawki w porównaniu z tą, o którą jeszcze wczoraj walczyli, wydają się śmieszne. Oczywiście, z ich punktu widzenia nic nie zasługuje na pogardę. Kierują się wyłącznie in­stynktem, a Jan de Craon to klasyczny przykład takiego feudała, gwałciciela praw zwyczajowych; w jego oczach chłop jest tylko przedmiotem, często mniej znaczącym niż ziemia, na której pra­cuje. Bo dla tych wszechpotężnych włodarzy ziemia ma wagę złota. Musi przynosić dochód. A więc do. licha ze wspaniałomyśl­nością, z poczuciem wspólnoty, z ojczyzną. Mobilizacja — prze­cież tak krótka — zarządzona przez Joannę trwała aż nazbyt długo.

Po cudownej kawalkadzie wróciła małąduszność^interes, kasto» wość. Feudalizm sądzi, że odzyskał swą niegdysiejszą potęgę. Nie przypuszcza nawet, że czasy się zmieniły. Karol VII rzuca mu wy­zwanie. Zwalcza go, unieszkodliwia z trudem, póki w jakieś czter­dzieści lat później nie zatriumfuje nad nim jego syn, Ludwik XI. A ponadto, owa klasa feudałów —• potężna tylko na pozór, lecz w gruncie rzeczy u swego schyłku — po sześciu z górą wiekach panowania jako rządząca siła społeczna, mocno podupadła. Tonie.- w długach zarówno przez swą rozrzutność, jak i przez cywilne i militarne świadczenia, które na niej spoczywają. Wciąż potrzeba jej świeżego grosza, nowych ziem do zastąpienia tych, które złupił nieprzyjaciel lub które sprzedano, żeby uiścić pilne należności.

Każda głowa rodu łypie okiem na jakiś spadek lub rozgląda się wraz ze swą małżonką, której głos w tej kwestii jest rozstrzyga­jący, za jakąś bogatą partią dla swego potomstwa.

Wykorzystując płynne granice praw zwyczajowych, panoszą się grabieżcy. W tym gatunku Jan de Craon nie ma sobie równych. ' ATjege-kuzyn La Trémoille, "BjFsîÇ zaopatrzyć w gotówkę, w braku projektów familijnych, czerpie ze szkatuł królewskiego skarbu. Prostsze to i szybsze. Lecz trzeba przedtem wykazać krecią cierpli­wość i energię, by dojść w zarządzaniu sprawami publicznymi do tak wysokiego stanowiska, na którym można przetaczać pieniądze z kufrów państwowych do własnych.

Opętany swoimi rojeniami, Gilles zaczyna wyprzedawać mienie, by utrzymać królewski tryb życia. To delirium pychy, to szaleń­stwo zbytku skłania go do szukania pieniędzy wszelkimi sposo­bami. Zwraca się ku alchemii cieszącej się wzięciem u elity, która chce ucKodzIć^ za światłą“ a do której należą książęta jak René Andegaweński i znamienici mieszczanie jak Jakub Coeur. Gilles tyl­ko ich naśladuje. On jednak, człowiek przede wszystkim pogrążony w chaosie i obłędzie, wyżywający się w aktorstwie, a nie w rygo­rze myśli lub refleksji,jłcieka się do alchemii,, by załatać dziury i zdobyć-złoto, które go wybawi z tarapatów. Pozwoli mu ono "popisywać się i dostarczy potężnych środków do ohydnego po­ścigu za dziećmi. Gilles mógłby zostać mecenasem, gdyby nie jego upodobanie we krwi...

Ale jesŁJ»- drapieżnik urodzony, jak sam powiedział na proce­sie, pod znakiem przeklętej planety, bez jakichkolwiek zasad mo­ralności, które by mu wpoił opiekun. Stracił poczucie dobra i zła. Ten chaos datuje się u niego od dzieciństwa. Dobro to on7zło to inni. Wyobraża sobie, że zdobył władczą j potęgę na całą wiecz­ność. W jego mniemaniu Bóg przebacza bohaterom, śmiałkom, tym, co Go wyzywają, choćby i obelżywie. To wybraniec jakiejś potwornej hierofanii. Poświęca niewinnych, by ocalić swą duszę. Jest wzniośle samotny. Wokół wszystko istnieje li tylko dla jego uciechy. Kościół-jawi mu się jedynie w swej wystawności, a nie w swych nakazach. Czyż nie jest panem i władcą, drugim Pro­meteuszem? Tym, który obraca na swoją korzyść siły natury, któ­

ry je przemienia? W swej paranoi o jakże głębokich korzeniach doszedł do całkowitego pomieszania pojęć. W tym też — a czyż to właśnie nie jest piętno? — okazuje się jednym z największych satanistów w historii. Wkraczamy w świat grozy.

La Trémoille, któremu daleki kuzyn zawdzięcza wszystko, zostaje w roku 1433 zastąpiony przez marszałka La Fayette. Gilíes de Rais traci wszelkie poparcie. Mało go to obchodzi. Rok wcześniej Jan de Craon oddał duszę Bogu. Wychowanek jest teraz wolny, bogaty w spadek, którego wyczekiwał niecierpliwie. Potrzebuje go.

Gilíes nie pojawił się więcej na dworze. Uczestniczył jeszcze w paru potyczkach. Gdy wypadło bronić honoru domu królew­skiego w Burgundii, wysłał tam swego brata, Renegó de La Suze. Karol VII nie usiłował go przy sobie zatrzymać. Czyżby nie ufał temu krewniakowi La Trémoille’a, wiarołomcy? Uznał nie bez racji, za radą La Fayette’a, że ów ród Craon-Rais, pyszny i nie­sforny, należy odsunąć od spraw państwa: „Niech marszałek wra­ca do swoich włości”, pomyślał.

Marszałek nie dał się prosić. Miał tyle do zrobienia u progu owego infernalnego świata, w który staczał się jak w piekło Dan­tego, gdzie potępione dusze spowite płomieniami z rezygnacją przyjmują swój los:

...Płomiennym duchy są odziane strojem,

Każda się mara w ogniu własnym swędzi.*

W roku 1436 pojawiła się w Orleanie pewna intrygantka, znana później jako Joanna des Arnaoises, wyszła bowiem za lotaryńskiego szlachcica o tym nazwisku. Jej podobieństwo do Dziewicy było tak zadziwiające, że zmyliła między innymi braci Joanny d’Arc, Piotra i Jana du Lys — otrzymali oni nobilitację od króla — którzy przez parę miesięcy wierzyli w bajkę, jakoby Joannę za­stąpiono in extremis na stosie inną młodą dziewczyną i że ona sama jest krwi królewskiej. W epoce cudowności rządzą naiwne dusze.

k

Gdy ją przyprowadzono przed Karola VII i gdy ten kazał jej powtórzyć sekret, jaki powierzyła mu Dziewica w Chinon siedem lat wcześniej, fałszywa Joanna d’Arc padła do jego nóg i wyznała oszustwo. Aczkolwiek nie spotkał nigdy owej „dziewicy”, nie­wątpliwie „manipulowanej” przez Anglo-Burgundczyków, Gilles, zawsze rozrzutny możnowładca nie liczący się z groszem, wystawił oddział żonierzy, którego odeń zażądała Joanna des Armoises, nie domagając się dowodów ani wyjaśnień! Dowództwo dał Janowi de Siquenville. Kiedy dowiedział się o oszustwie, w obawie przed śmiesznością czym prędzej rozwiązał swój mały hufiec. Przykład ten ukazuje, z jak niewiarygodną lekkomyślnością podchodził mar­szałek do spraw, które, jak powyższa, wymagały najbardziej ele­mentarnej rozwagi.

JAKIM GO WIECZNOŚĆ...*

Średniowiecze chciało być teokracją — w czasach Innocente­go III prawie nią było. Ludzie w ogromnej większości zdawali się na Boga. Zarówno ich zbawienie, jak ich rząd, społeczeństwo, obyczaje podlegały królestwu, które „nie jest z tego świata”, jak głosi Chrystus. W ostateczności można powiedzieć, że średniowiecze było odskocznią do nieba. Dowodzą tego katedry. Wszystkie do­konania socjalne, militarne i intelektualne wieków średnich, klasz­tory, skąd wyszli mnisi karczownicy, przytułki, fundacje charyta­tywne, organizacje wojskowe, których celem są bądź „krucjaty”, bądź wykup więźniów, teologia, filozofia — a nawet alchemia — i literatura dają temu świadectwo. W centrum tej zadziwiającej różnorodności twórczej, rozsiewając swój geniusz zgodnie z siłą odśrodkową, istnieje jedna jedyna oś: oś wiary, wokół której obra­ca się wszystko. Wspiera się na niej cały trud średniowiecznej cywilizacji. Ta wiara w Jezusa Chrystusa — wszędzie widnieje jego podobizna, nawet na żaglach okrętów prowadzących handel z niewiernymi — iw jego ewangelię jest zwierciadłem wszyst­kich i wszystkiego:

Moimi mistrzami są apostołowie — stwierdza kategorycznie św. Bernard. Nie nauczyli mnie czytać Platona ani rozwikływać

subtelności Arystotelesa... Ale nauczyli mnie żyć. I wierzcie mi, nie jest to błaha wiedza.

Lecz każda rzecz na tym padole ma jakiś początek, jeśli nie chwalebny, to zawsze pełen nadziei, i koniec, często skąpany w apo­kaliptycznym blasku, gdzie absurd i podłość idą o lepsze. Odkry­wamy oto jeden z nie najmniejszych cudów średniowiecza: linię przewodnią, która jakby na podobieństwo samej religii, pomimo odszczepieństw trzymającej się kursu, od sześciu wieków łączy sztuki piękne, architekturę, filozofię i teologię. Od Komentarza do Marcjana Capelli, który zawdzięczamy wielkiemu filozofowi irlandzkiemu Janowi Szkotowi, piszącemu około roku 847 na dwo­rze Karola Łysego: „Nikt nie wejdzie do królestwa niebieskiego inaczej niż drogą filozofii”, po księgę Petrarki (1304—1374) De sui ipsius et multorum ignorantia, wysławiającą Platona, „księcia fi­lozofii”, w której powtarza on jedynie formułę Anglika Jana z Salisbury, biskupa Chartres (1135—1180), sześć stuleci średnio­wiecznej filozofii jawi się nam w zadziwiającej jedności. Podobnie rzecz się ma z teologami: św. Bernard, poczynając od XI wieku, św. Bonawentura, św. Tomasz z Akwinu w epoce Ludwika Świę­tego i Jan Gerson — zmarły w roku wyzwolenia Orleanu — ze stulecia na stulecie dają wyraz przemianom świadomości w religii chrześcijańskiej, nie sprowadzając jej bynajmniej z prostej drogi, jaką wskazali im Ojcowie Kościoła.

A jednak ten teokratyczny świat walił się pod druzgocącymi ciosami nowej nauki i nowego humanizmu. Wszystkie przygody są dozwolone. Wszyscy śmiałkowie mogą dać upust swej awantur- niczości.

Prostotę w architekturze zastępuje wyszukanie, gmatwanina rzeźb o baldachimach zwieńczonych krzyżami, napowietrzne dachy osiadające na owych dawnych kamiennych spichrzach, jakimi są stare donżony o wciąż zagadkowych wiązaniach. Tajemnicza, prze­dziwna, zwodnicza gracja, pojawiająca się wraz z regułami alchemii, jak w pałacu Jakuba Coeur w Bourges, próbuje narzucić się schyłkowemu porządkowi gotyckiemu. By go pokonać, rozpęta nad chrześcijańskim światem mroczne moce, które człowiek ukrywa w sobie, jak gdyby nosił wiatr, który go wykorzeni.

Tak jak filozofia i poezja, architektura religijna i świecka jest żywym świadectwem tego schyłku, w którym człowiek traci mia­rę — słynną „miarę” cysterską — i pogrąża się w świecie lęków, podobnym do tego, który chwyta w swoje macki Gilles’a de Rais w fantastycznych komnatach Champtocś i Tiffauges. Wieże ka­tedralne, Hultz w Strasburgu, Maślana w Rouen, wieże w Burgos czy w katedrze mediolańskiej, płomieniste rozety w Sainte Cha- pelle, w katedrze w Exeter w Anglii zdają się wykwitać z ziemi kamiennymi językami ognia. Nie znajdujemy się już w świecie euklidesowym, lecz w świecie przesady, trwogi nawet, zbędności. Architektura XV wieku była niejako wytworem estetyki ludzkiej, narosłym wokół pustki, niebytu jako rezultat gorliwych „poszu­kiwań” Boga. Toteż podziwiamy ją w bez mała pięć wieków póż- niej, wciąż urzeczeni jej zawrotnością: ostatnim porywem wiary, który był również nagłym szaleństwem — ale czyż szaleństwo to nie przenika piekielnymi drogami do boskiej siedziby wedle eni­gmatycznej sentencji, jaką Hermes Trismegistos pozostawił w swej Tablicy szmaragdowej: „To co na dole jest takie, jak to co na górze; a to co na górze jest takie, jak to co na dole”? Alchemia uczyniła z niej jeden z kluczy swej wiedzy, zasadzającej się przede wszystkim na symbolach i znakach, z której jednak marszałek de Rais nic nie zrozumiał — lub nie chciał zrozumieć — myśląc tylko, jak ją wykorzystać do swych własnych uciech, snów o po­tędze, usiłując zaklinać śmierć zaopatrzywszy się naiwnie w ostatni z sakramentów świętych.

W tych czasach anarchii, gdy wszelkie nadużycia są trudne do ukrócenia, wszystkiego można się obawiać. Może się narodzić po­twór. Nie rajtar, żołdak, lecz najprawdziwszy potwór. Huysmans daje się ponieść swemu dziwacznemu liryzmowi, kiedy pisze: „Stary wiarus, żołdak, który tkwi w Gilles’u de Rais, zni­kają. "Wraz z pierwszymi występkami w naszym bohaterze roz­wijają się, ujawniają artysta i erudyta, którzy skłonią go nawet, pod wpływem jakiegoś mistycyzmu na opak, do najwymyślniej­szych okrucieństw, najsubtelniejszych zbrodni.” *

Mistycyzm na opak” autora Zaśioiatóio to obraz, który mógłby

wydać się pociągający, gdyby nie był wydumany. Jeśli chodzi

o „artystę i erudytę, którzy rozwijają się w naszym bohaterze”, wiemy, że te upodobania człowieka wykształconego i metenasa istniały w nim od dawna.

Nie mamy portretu ani Joanny d’Arc, ani też marszałka. Dzięki ich procesom i zestawieniom, które umożliwiają nam kroniki, po­siadamy „portret” ich duszy — w istocie prawdziwy wizerunek, jaki interesował ich współczesnych, a w którym realizm ustępował miejsca symbolice i naiwności. Portret, jaki w XIX wieku malarz Ferron pozostawił dla galerii w Wersalu, gdzie nadal możemy go podziwiać, jest dziełem wyobraźni, stereotypem. Gilles de Rais, jakiego odtworzył Ferron, ukazuje się nam jako krzepki, brodaty osobnik o prostackim wyglądzie, który nie ma nic wspólnego z tym, co nasz bohater mówił o sobie podczas procesu:

Byłem natury delikatnej i czyniłem wszelkie zło, jakie mo­głem.

Ksiądz Bossard, powołując się na Complainte des jeunes filles de Pléeur, gdzie pojawia się imię Gilles, wnioskuje, że ów Gilles to nasz baron, czyli Sinobrody. „W krainie, której był postra­chem — pisze ksiądz Bossard — wszystkie autorytety, historia, poezja, to znaczy tradycje pisane, a zwłaszcza ustne, jedyne, któ­rym koniec końców należy zawierzyć w tej materii, dają nam jednogłośne, powszechne i nieodmienne świadectwo, że bohaterem tej książki jest prawdziwy Sinobrody, Gilles de Rais, morderca kobiet i dzieci, osądzony za swe zbrodnie i spalony w Nantes. Oto, co przetrwało, nawet po ukazaniu się baśni Perrault. Oto, co sięga znacznie głębiej w przeszłość niż XVII wiek.”

W rzeczywistości zaszło tu nieporozumienie. Możliwe, iż w dwie­ście lat później Gilles’a de Rais kojarzono z Sinobrodym, ale wize­runek słynnego bohatera Baśni Perrault nakłada się na obraz ze starej opowieści bretońskiej o królu Cómorze, który pozabijał swoje małżonki. Daleko stąd jednak do przypuszczeń, jakie snuje pseudodoktor Ludovico Hernandez, alias Fernand Fleuret, autor Histoire de Gilles de Rais surnommé Barbe-Bleue *, który wszę­

dzie widzi zgubny wpływ Kościoła! Polemizuje on z tezą księdza Bossard, robiąc z barona de Rais ofiarę biskupów, podobnie jak z króla Cómora, wcześniejszego o kilka wieków:

Gilles de Rais został, jak i król Cômor, obłożony klątwą przez sobór biskupów.”

Brutalnego Sinobrodego od apatycznego chorego dzieli tylko krok, który Paul Lacroix, pod pseudonimem P. L. Jacob, stawia beztrosko stwierdzając:

Imć pan de Rays nie zdradzał na pierwszy rzut oka tej występ­nej natury i tych strasznych skłonności, jakie mu przypisywano; przeciwnie, miał fizjonomię łagodną i ujmującą, której nie zasępiały krótkie wąsiki i bródka w kształcie jaskółczego ogona. Ta dziwacz­na broda, niepodobna do żadnej innej, była czarna, chociaż włosy miał jasne, ale pod wpływem szczególnego oświetlenia przybie­rała odcień niemal błękitnawy, który sprawił, że nadano panu de Rays przydomek Sinobrodego, przydomek nadal popularny w Bre­tanii, gdzie jego dzieje przekształciły się w cudowno-fantastyczną opowieść.”

Jesteśmy w świecie czystej fantazji

W ubiegłym wieku nawet jeden z pierwszych specjalistów od panowania Karola VII, Valet de Viriville pisze bez zmrużenia oka: „Młody, bogaty, piękny, o usposobieniu żywym i wesołym, lecz słaby i płochy, był on (Gilles de Rais), by tak rzec, obsypany darami fortuny.” Określenie „płochy” zadziwia nas pod piórem tego wielkiego historyka.

Wolimy trzymać się portretu, jaki kreśli Roland Villeneuve w swojej pracy Gilles de Rais, une grande figure diabolique: „Wciąż z braku dowodów, dlaczegóż by nie twierdzić równie dorzecznie, że marszałek de Rays miał, jak tylu neuropatów, asy­metryczną twarz; że podobnie jak Jan bez Ziemi, którego przypo­minał pod niejednym względem, cierpiał na zaburzenia cykloty- miczne* i nerwowe tiki; słowem, że wadliwe działanie ośrodko­

wego układu nerwowego popychało go często do najgorszych gwałtów?”

Zważywszy na odruch sympatii, jaki wywołał Gilles de Rais na początku, a nawet i pod koniec swego procesu — ta żywiołowa reakcja w owej chwili wynikała raczej z pobudek duchowych, z litości — można przypuścić, że Gilles de Rais nie był brzydki i że odznaczał się niezwykłą zdolnością fascynacji. Czyż nie jest to właśnie, wówczas gdy fascynacja ta nie kryje jakiegoś odchylenia, jedna z głównych oznak powabu u mężczyzny?

Twarz Gilles’a de Rais tchnęła więc jakimś tajemniczym uro­kiem, który potęgowały demon frenetycznej zmysłowości, niepo­mierna pycha, wynosząca go nad pospólstwo, i buntownicza po­stawa. Sprzeczności były zawsze osnową szaleństwa. Na modłę Niemca Kuertena, niesławnej pamięci zbrodniarza sadysty z okre­su międzywojennego, bardziej znanego pod przezwiskiem „wam­pir z Dusseldorfu”, który odpowiadał sędziom podczas swego pro­cesu: „Nie możecie zrozumieć, nikt nie może zrozumieć”, Gilles de Rais oświadczył przed trybunałem:

Urodziłem się pod taką gwiazdą, że nikt na świecie nigdy nie uczyni, nie potrafi nigdy uczynić tego, co ja uczyniłem.

Diuna. Wyobcowanie. Tragiczne przeznaczenie.

Nieco później przed swoim sędzią, biskupem Nantes, Janem de Malestroit, otoczonym przez asesorów, wyjaśni:

Nie ma na świecie nikogo, kto by wiedział i mógł chociaż pojąć to wszystko, co uczyniłem w życiu; nie ma nikogo na tej planecie, kto mógłby to uczynić.

Człowiek ten jest odosobniony w swym dramacie. Do czego jeszcze możemy się odwołać, by go lepiej poznać? Niewątpliwie do jego urojeń. A także do zboczeń płciowych.

Proces kanoniczny utwierdza nas w tym mniemaniu:

Kiedy zaczęliście popełniać zbrodnię sodomii? — zapytał prze­wodniczący trybunału.

W czasie, gdy mieszkałem w twierdzy Champtocś, ale nie pamiętam roku ani dnia. Sądzę, że popełniłem pierwszą zbrodnię w roku śmierci mojego dziadka, pana na La Suze (Jana de Craon).

Przypomnijmy, że Jan de Craon zmarł 15 listopada 1432.

Kto wam służył radą? — ciągnął przewodniczący — i nauczył was popełniać te zbrodnie?

Nie potrzebowałem żadnych rad. Zbrodnie te były przedmio­tem mojej własnej wyobraźni. Dokonałem ich jedynie dla rozkoszy zmysłowej, z pociągu do rozpusty.

Odpowiedź ta jest znacząca i informuje nas o lekturach, które wywarły wpływ na Gilles’a, fantastę, podglądacza i okrutnika. Na wspomnienie o śmierci opiekuna powie:

Znajdując się przypadkiem w bibliotece na zamku Champ- tocś, trafiłem na łacińską księgę o życiu i obyczajach cezarów rzymskich, napisaną przez uczonego historyka nazwiskiem Sweto- niusz. Księga ta była ozdobiona rycinami, przedstawiającymi z re­alizmem rozwiązłość owych pogańskich cesarzy, i przeczytałem w tym pięknym dziele jak Tyberiusz, Karakalla * i inni oddawali się sodomii z dziećmi i znajdowali szczególną przyjemność w drę­czeniu ich. Oto dlaczego chciałem naśladować tych cesarzy i jesz­cze tego samego wieczoru dokonałem tych zbrodni, idąc za wska­zówkami, jakich mi udzieliły ryciny księgi.

Dziadek miał zaiste ciekawą bibliotekę! Wszelako jej zawartość nie tłumaczy wnuka i trudno wprost sobie wyobrazić, by ów zna­lazł taki pretekst usprawiedliwienia swoich występków.

Już jakiś czas wcześniej zmusił swą żonę, Katarzynę de Thouars, do zamieszkania w zamku Pouzauges razezm z małą Marią. Tak więc miał całkowitą swobodę działania w swych pozostałych sie­dzibach: Tiffauges, Champtocś i La Suze.

I

* Chodzi wiekuipys m

IlL&â

alla urodl

.pół

PRZEPYCH, ZBRODNIE I UPADEK

Z chwilą śmierci dziadka Gilles de Rais wchodzi w posiadanie olbrzymiej fortuny w ziemiach i nieruchomościach, jednej z największych we Francji. Jest ona mile widziana! Dziedziczy także potęgę polityczną i obowiązki, od których się szybko uwolni opuszczając dwór. Nikt go nie zatrzymuje.

Jego brat, młodszy odeń o cztery lata René de Rais — bardziej znany pod nazwiskiem René de La Suze — upomniał się o swoją część tej bajecznej schedy. W „Kartulariuszu panów de Rais” za­chowały się szczegóły tego podziału, które tu przytaczamy.

Pod datą 24 stycznia roku 1434: „Na wniosek, petycję i prośbę skierowaną przez szlachetnego a potężnego pana Renego de Rays, rycerza, do szlachetnego a potężnego pana, jego dostojności Gilles’a de Rays, barona i pana na Rays, starszego brata rzeczonego Renego, otrzymuje on od tegoż rentę w wysokości 30 000 liwrów, w tym 300 liwrów z kasztelanii Brochessac, a ponadto 2700 liwrów w po­staci zamków, ziem i dworów w La Suze i w Briolay wraz z do­mami, włościami, folwarkami, łąkami, winnicami, zagajnikami, lasami, stawami, młynami, rentami oraz innymi świadczeniami, hołdami, pańszczyzną, dziesięciną, wymiarem sprawiedliwości, ju­rysdykcją wyższą, średnią i niższą, urzędami prewotalnymi, prawa­mi nabytymi, zwyczajowymi i w ogóle wszelkimi prawami przy-

sługującymi, przechodnimi i zależnymi od rzeczonych ziem i se- niorii.”

Jedna część „Kartulariusza” przeznaczona jest dla wdowy po Janie de Craon, Anny de Sillś, która otrzymuje „dożywocie za­bezpieczone na kasztelanii Briolay oraz innych ziemiach oddanych i które odda pan de Rays swemu bratu, jak to niniejszym oświad­cza”.

Mimo tego podziału marszałek rozporządza przecież resztą dzie­dzictwa. Jest ona jeszcze całkiem pokaźna. W miarę szaleństw majątek się kurczy. Wiemy, że poczynając od roku 1432 jego paź, Poitou, stał się groźnym stręczycielem dzieci. Czyżby to już pierwsze bestialstwa szarpały sumienie marszałka? Czyż nie budzą go po nocach widma małych ofiar? Czyż to nie cały ten koszmar­ny świat, w którym odtąd będzie żył, skłania go — o straszna ironio! — do potwierdzenia, 26 marca roku 1435, wcześniejszego zapisu, jaki uczynił „ku czci św. Młodzianków w Machecoul-en- -Rais”. Oto wyjątek z tego ciekawego i przerażającego dokumentu, który odnaleziono w orleańskich archiwach:

My, szlachetny a potężny pan, jaśnie wielmożny Gilles, pan na Rais, hrabia de Brionne, pan na Champtocś i Pouzauges, mar­szałek Francji, dla dobra, zbawienia i ocalenia swej duszy i przez wzgląd na pana naszego Jezusa Chrystusa, a także przez pamięć na swego śp. ojca, matkę, krewnych, przyjaciół i dobroczyńców, którzy odeszli z tego świata, założyliśmy niedawno fundację ku czci św. Młodzianków w miejscowości Machecoul-en-Rais, położo­nej w księstwie Bretanii, a w fundacji tej ustanowiliśmy i miano­waliśmy wikariusza, dziekana, archidiakona, skarbnika, kanoni­ków, kapitułę i kolegium, wyznaczając też im i dając renty, do­chody i posiadłości na ich utrzymanie i potrzeby, a także w tym celu, by zwiększono liczbę nabożeństw i by odprawiano je i cele­browano odtąd w rzeczonej miejscowości Machecoul.”

Tu następuje ciąg notyfikacji na wypadek jego śmierci, prze­znaczonych dla jego spadkobierców, by ci „przejęli, utrzymali i chro­nili niniejszy akt”. Ogrom tej aberracji wprawia nas w osłupienie. Czy ów zapis na rzecz świętych Młodzianków to nie cynizm, który

przekroczył wszelkie granice? Czy on sobie aby nie wyobraża w swej piekielnej logice, że przez swoje zbrodnie poczyna aniołki?

Wszystko staje na głowie. Ten infernalny świat jest rozbraja­jący przez swe paradoksy, cynizm, skrajną przesadę sąsiadującą ze szlachetnymi porywami, dziecinnym romantyzmem i pożałowa­nia godną naiwnością.

Oto człowiek, który sam siebie chwyta w potrzask, z wolna odrywa się od swego sobowtóra. Traci swój cień, swoją tożsamość, błądzi nad brzegami Styksu, póki nie rzuci się zafascynowany wedle własnych słów, ku „oślepiającej jasności”.

/ Odtąd nikt już nie może mu pomóc. Jest swym własnym krwio- Cżerczym katem, będąc nim zarazem dla niewiniątek, j

Średniowiecze było od początku do końca cywilizacją świateł i barw, dosłownie i w przenośni: światła bogobojnej duszy i ge­niuszu tworzącego dzieła i „barwne” postaci, lecz w przypadku, który nas zajmuje, świateł i barw swym migotaniem w witrażach i rozetach uwydatniających lub ożywiających szafirowe firma­menty usiane złotymi gwiazdami na ostrołukowych sklepieniach kościołów. Dekoracje ścian zamkowych, sufity z malowanymi ka­setonami, witraże, kobierce, emaliowane bibeloty, stroje wieśnia­ków, szlachciców, mieszczan, studentów, chorągwie, emblematy, herby: średniowiecze to kolor, pstrokacizna, dobry gust obok złe­go, pełnia życia wyrażająca się w kontrastach i blasku.

Kolor jest wszędzie, na tympanonach kościołów — które były nie tylko świątyniami Boga, lecz w zalążku domami kultury — na freskach, tak w najskromniejszych klasztorach, jak i w naj­okazalszych katedrach, w Saint-Savin i w Bourges, kolor zdobiący polichromią posągi, filary lub obejścia chórów. Wszystkie ręko­pisy są iluminowane, jak na przykład Godzinki Rohana pośród innych arcydzieł zamówionych przez Ludwika II Andegaweńskie­go (1377—1417), którego ojciec Ludwik Andegaweński (1339— —1384), syn Jana Dobrego, zwyciężonego pod Poitiers, obstalował u Jana z Bandol przepiękną tapiserię Apokalipsy, dotąd podzi­wianą w muzeum w Angers. W miarę możności każdy senior

ozdabia kobiercami główne komnaty swego zamku. W XV wieku pojawia się malarstwo sztalugowe i rozwija portret. Jan Fouquet, który pozostawił nam dwa wspaniałe obrazy, przedstawiające Ka­rola VII i Najświętszą Pannę o rysach Agnieszki Sorel, to jeden z największych malarzy francuskich obok Enguerranda Quarton, Mikołaja Froment, Szymona Marmion, natomiast malarstwo wło­skie i flamandzkie rozkwita wraz z Masacciem, Fra Angelico, Sas- settą, Janem van Eyckiem, Rogerem van der Weydenem, Memlin- giem, by wymienić tylko najbardziej znanych.

I wciąż ten sam paradoks, te same sprzeczności. W owych cza­sach okrucieństw subtelny smak mecenasów, rozwój sztuki, mu­zyki, wiary sąsiaduje z czarami, magią. Gilles de Rais gromadzi w sobie wszystkie te mroczne zjawiska, które wstrząsają schyłkiem cywilizacji. Jest tragikiem antyświata.

Co robi w roku 1435? Widzimy go po raz ostatni u boku kuzyna La Trćmoille w Forez, następnie w Burgundii. Wraz z wystawio­nymi przez siebie hufcami zajmują się ściganiem żołnierzy Jana Luksemburskiego, którzy prowadzą działania na płaskowyżu Lan- gres. Jan Luksemburski walczy sam przeciwko Francuzom, opusz­czony przez księcia Burgundii, który właśnie zawarł pokój z Ka­rolem VII. Ich ofensywa spala na panewce: brak im pieniędzy na opłacenie zwerbowanych najemników. Mała armia się rozprasza. Obaj kuzyni rozdzielają się i każdy wraca do swoich włości. La Trćmoille, który stanowczo nie miał wysokiego mniemania o swo­im krewniaku, powie o nim niefrasobliwie w jakiś czas później:

Dobrze było podjudzać go do złego...

Gdyby wiedział! Arkana polityki na pewno nie interesowały marszałka, co tłumaczy pogardę grubego Jerzego i jego zupełną nieznajomość psychologii. Zanim się rozstali, Gilles podpisał w Lan- gres kodycyl, w którym zastrzegał, iż w razie śmierci jego oraz jego brata zamek Champtocś przypadnie Jerzemu de La Trśmoille. Ten nader konwencjonalny zapis nie zobowiązywał go zbytnio i był raczej sposobem na zwrócenie pożyczki udzielonej mu przez roz­tropnego kuzyna, który chciał się zabezpieczyć.

1 miał słuszność'. Gilles bez umiaru przepuszczał swój majątek.

Dowiadujemy się o tym z „Memoriału spadkobierców”, który ka-

zała sporządzić rodzina barona po jego straceniu, aby odzyskać to, co jeszcze pozostało lub co można było ewentualnie odebrać spad­kobiercom, do których lepiej się nie przyznawać. 26 lutego roku 1435 Gilles jest w Orleanie, gdzie zastawia srebrną głowę świętego Honoriusza ze skarbu Craonów-Rais’ów. To początek marnotra­wienia cennych przedmiotów, które służą do pokrycia kosztów wystawnego życia, jakie wiedzie, i występków. Zastawia dobra ruchome i nieruchomości, jednego dnia złote świeczniki ze swej kaplicy, innego znów: „...kapę, purpurowy baldachim w zielony deseń ze złotymi ptakami, ozdobiony haftem i złotą lamówką pa­ryską wraz z ornatem i komżą, dla diakona.”

Marszałek zastawia, zadłuża się, wyprzedaje. Potrzeba mu coraz więcej pieniędzy, by odurzać się przepychem, mylić tropy, dając okazałe prezenty przyjaciołom, których nie jest pewien... Miał Gilles ponad pięćdziesiąt osób przybocznej służby, która podróżo­wała z nim wszędzie. Wynagradzał ją hojnie: paź dostawał 4 écus, giermek zaś 300. Byli oni przepysznie odziani, najznaczniejsi w krótkie spodnie i kaftany z cienkiej materii, w szkarłatne szaty podbite drogimi futrami. By „opłacić milczenie” tego małego dwo­ru, jak również dla popisania się swą rozrzutnością i jak by się dzisiaj powiedziało: dla wyrobienia sobie marki, czyni zapisy na rzecz tych nędznych dworaków; i tak daje Rossignolowi z La Rochelle ziemię La Rivière koło Machecoul, która miała wartość dwustuliwrowej renty, i przeznacza jego rodzicom z górą 200 écus. Zaznaczmy, że wspomniany Rossignol uczestniczył w zbrod­niach swego pana...

-Nifi_ustają morderstwa. Zrozpaczone rodziny tracą bezpowrotnie swoje dzieci. Krążą pogłoski. Ludzie się rozpytują. Mówią:

A gdyby to był marszałek de Rais?

W rzeczy samej w okolicach Champtocé zaginęło kilkoro dzieci. Rozpoczęto poszukiwania. Potem ich zaniechano. Przecież tu i ów­dzie trwają jeszcze walki. Po drogach włóczą się dezerterzy. Dzieci zostały być może schwytane przez tych żołdaków albo przez An­glików. A zresztą jakże podejrzewać marszałka? Czyż nie ufun­dował Świętych Młodzianków? Czyż nie ma na swoje usługi całego kościoła kolegialnego wraz z dziekanem, archidiakonem, wikariu­

szem, skarbnikiem i kantorami — w poczet których wchodzą nie­jacy Jan Rossignol i Andrzej Buchet, dwaj z jego głównych wspól­ników, zabójcy dzieci, którzy jednak „bosko śpiewają”. On sam kazai się mianować kanonikiem od Świętego Hilarego w Poitiers, którą to nominację ludzie świeccy otrzymywali niezmiernie rzad­ko. Do końca życia będzie miał słabość do swojej kapeli.

Świadek Wilhelm Hilairet, przesłuchiwany przez komisarzy księ­cia Bretanii: de Touscheronde’a, Coppegorge’a i Chatau, wyznaczo­nych do prowadzenia śledztwa w procesie, donosi w roku 1440, że pięć lat wcześniej, w roku 1435, dowiedział się o zaginięciu pewnego chłopca *:

Doszły mnie głosy, że w tym czasie (rok 1435) zaginął syn Georgeta le Barbier i od tamtej pory już go nie widziałem i nie słyszałem, by go widziano. Ponadto przypominam sobie, że siedem czy osiem lat temu pewien dwunastoletni chłopiec **, syn Jana Jeudon, mieszkał u mnie, by wyuczyć się zawodu kuśnierza. W tym czasie Roger de Briqueville i Gilles de Silić, którzy wstąpili do mnie, prosili, bym użyczył im mojego terminatora dla przekazania wiadomości do zamku Machecoul. Użyczyłem go im i posłałem do zamku Machecoul. Odtąd ani moja żona, ani ja nie ujrzeliśmy więcej naszego terminatora i nie słyszeliśmy, by go widziano. Do­dam — ciągnął Wilhelm Hilairet — że tego samego dnia, późnym wieczorem, zapytałem Gilles’a de Silić i Rogera de Briqueville, co się stało z moim terminatorem. Odparli, że nic o nim nie wiedzą i że przebywa na pewno w Tiffauges, gdzie sposobi się go na pazia.

Przypominamy sobie również, że zaginął syn Jeannota Rofussin, a także Aleksandra Chastelier, z których pierwszy mieszkał na­przeciw Świętej Trójcy w Machecoul, drugi zaś w okolicach wioski. Rodzice bardzo nad tym ubolewali.

Pięć lat temu — dodaje Wilhelm Hilairet — słyszałem od niejakiego Jana du Jardin, który mieszkał wówczas u imć Rogera de Briqueville, że znaleziono w zamku Champtocś podziemne przej­ście całe pełne martwych małych dzieci.

Pod koniec zeznania Wilhelma i Joanny Hilairet znajdujemy te oto znamienne słowa:

Item, świadkowie oznajmiają, że słyszeli, jak mówiono po­wszechnie i publicznie o uśmiercaniu dzieci w rzeczonym zamku (Machecoul), toteż przypuszczają, że te dzieci zostały tam zabite.”

Odkrycie to jest ważne. Wykazuje ono, że w r. 1435 „mówiono powszechnie i publicznie” o uśmiercaniu dzieci w Machecoul — i w Champtocś — zależnie od miejsca pobytu marszałka. Już wtedy!

Ta straszna prawda wprawia nas w osłupienie, nas, ludzi XX wieku, przywykłych słuchać — jeśli się ich nie poznało na własnej skórze — o potwornych całopaleniach w obozach koncentracyj­nych.. Jak to jsig dzieje, że już od pierwszych zaginięć i odkrycia podziemnego przejścia „całego pełnego” małych ciałek nikt z lud­ności nie wystąpił z żądaniem śledztwa? Czyż nie było już do­wodów, które pozwoliłyby je wytoczyć? Co się stało ze znanymi w wioskach dziećmi? Dlaczego Kościół lub przedstawiciele wy­miaru sprawiedliwości, wydelegowani przez Koronę, nie polecili obserwować dyskretnie barona? A nawet dlaczego nie wywarli presji na kogoś z otoczenia Gilles’a, by uzyskać obciążające do­wody, które umożliwiłyby jego aresztowanie? Skąd ta zmowa mil­czenia trzech podstawowych klas społecznych królestwa: ludu, kleru i szlachty? Można by nawet dodać: króla? Skąd ta niemota? Dzieci nie zostały pojmane przez włóczęgów ani przez żołdaków czy Anglików, lecz jeśli nie przez wstrętną Meffraye, to przez ludzi marszałka: Sillćgo, Briqueville’a lub Poitou. To przejaw wyjątkowego bezwstydu i głupoty.

- Nasuwają się tu dwie odpowiedzi: strach i chaos, w jakim Francja była nadal pogrążona.

Boją się wszyscy. Jak podczas rewolucji, wojen domowych, tchórzostwo wślizguje się wszędzie. Każdy zamyka się w sobie. W końcu, czyż baron de Rais nie pochodzi ze znakomitego rodu

Lavalów, czyż nie jest jednym z największych możnowładców królestwa, marszałkiem Francji, bohaterem wojny u boku Joanny d’Arc? Gilles podtrzymuje wokół siebie pamięć o legendarnej epopei. Czyż nie udał się do Reims po świętą ampułkę? Czyż nie próbował, tak przynajmniej mówiono, uwolnić Dziewicy z lochu w Rouen? Czyż nie daje dowodów nadzwyczajnej hojności? Czy nie urządza dla ludu przepysznych festynów, w których teatr przeplata się z biesiadami, pochłaniającymi krociowe sumy? Czy nie jest małżonkiem uroczej Katarzyny de Thouars, która dała mu małą Marię? Czyż on sam to nie człowiek mądry i uczciwy, lęka­jący się Boga, posiadający zbrojną świtę godną króla i kolegiatę, której chór, utworzony z owych delikatnych głosików dzieci — te nie giną — przynosi chlubę krainom nad Loarą? Czyż marszałek, który w roku 1435 przekroczył zaledwie trzydziestkę, nie jest układny, miły, wykształcony? Czy nie tworzy zbożnych dzieł, jak fundacja Świętych Młodzianków? Czy nie rozdziela licz­nych darów tam, gdzie się pojawi, w Orleanie, Angers, Nantes, w Bretanii i Wandei?

Wszystko to robi wrażenie. Trzeba być mocarzem, by wnieść oskarżenie o morderstwo przeciw takiemu człowiekowi! W jaki sposób ubogi wieśniak, przytłoczony swoją kondycją proletariusza ziemi, przerażony na samą wzmiankę o wojnie, której najokrut­niejsze plagi znosi od blisko dwudziestu lat, która wreszcie uwa­runkowała nawet jego byt, wpędziła w zamęt, strach i milczenie, jak taki nieborak i nędzarz mógłby odwoływać się do sprawiedli­wości królewskiej? Jakżeby sam król, źle poinformowany — lub wprowadzany w błąd przez swoich doradców — mógł skazać na areszt jednego ze swych dawnych i bohaterskich sług, towa­rzysza Dziewicy z Domrśmy, wpływowego wasala Jana V, księ­cia Bretanii — który byłby aż nadto szczęśliwy przyjmując swe­go homme ligę* w swoich włościach, gdyby król posunął się do zaaresztowania go — człowieka tak ważnego na szachownicy kró­lestwa i w marchiach Bretanii, który w najgorszych momentach,

wówczas gdy on był jeszcze tylko „królem z Bourges”, złożył do­wody przykładnej wierności? Jak wyższy i niższy kler mógł przy­puścić, że człowiek tak bogobojny — na pozór — tak szczodry do­broczyńca, dręczy, morduje, ćwiartuje dzieci popełniwszy lub po­pełniając z nimi grzech sodomski? Wreszcie, jak równi mu stanem, możni królestwa, urzędnicy lub pomniejsi panowie mogliby dać się oszukać, zawierzając plotkom wychodzącym od gminu?

Krążyła fama. Milczano. Panowało tchórzostwo, lecz także nie­pokój i lęk. W rzeczywistości nikt już nie życzył sobie kłopotów. Okropności wojny były jeszcze świeże. Zbyt dużo ludzi ucierpiało od czasu Azincourt, odkąd została zajęta przez Anglików, spusto­szona, spalona i złupiona cała północna część królestwa Francji, ta z językiem oil, gdzie chłopstwo doznało okrutnych krzywd. Od­kąd stronnictwa Armaniaków i Burgundczyków zaczęły się wza­jem rozszarpywać i gdy nie było już szlacheckiego rodu, który by nie stracił w bitwach — lub rozruchach — małżonka, syna czy krewniaka. Nawet niższe duchowieństwo i klasztory zapłaciły swój haracz: wymordowani księża lub mnisi, zburzone kościoły, opac­twa. Tak jak Europa roku 1945 wykrwawiona i rozbita wojną, po­dobnie Francja w tym okresie względnego spokoju z roku 1435 wyłaniała się zaledwie z rzezi, z jatki. Zrozumiałe więc, że wszy­scy ci ludzie bali się wtykać palce w tryby, nie będąc pewni, czy jeśli zechcą pomóc sprawiedliwości, sami nie trafią do ciemnicy. Policja królewska nie była jeszcze zbyt mocna: przypomnijmy so­bie, jak Jan de Craon traktował tych, do których nie miał żad­nych praw!

Następstwem tego strachu była tajemniczość: usta się zamyka­ły, oczy także. Puszczano wodze wyobraźni. W końcu sprawcą tych porwań, tych zabójstw mógł być ktoś inny, jakiś zamkowy sługa. Kto wie, może nawet domownik marszałka, o którego zbrodniach ów nic nie wiedział lub osłaniał je swą niesłychaną pobłażliwoś­cią? Poprzez tajemnice dochodzimy do legendy, wieczornych opo­wieści, Sinobrodego. Rodzicom pozostanie tylko przestrzegać swo­je potomstwo:

Nie odchodźcie za daleko od domu!

Nie odpowiadajcie starym kobietom, które by was chciały

zwabić, ani żadnym obcym w maskach czy bez masek, choćby byli odziani w piękne szaty i nosili miecz.

Z roku na rok będą się mnożyć zaginięcia i, rzecz osobliwa, strach się zakorzeni, tajemnica pogłębi. Wielu nie będzie chciało wiedzieć, co zaszło w sąsiedniej wsi, czy zaginął chłopiec czy dzie­wczynka i kim byli ich rodzice. Każdy się kryje, nie wychylając nosa ze swej lepianki pośród rozległych i dzikich krain zachodu, często nawiedzanych przez wiatry i deszcze, tak sprzyjających fan­tastyce, cudowności. Meluzyna jest blisko. Wilkołak także. Gdyby Gilles de Rais miał zmysł polityczny lub chociaż jakąś etykę, kto wie, kim stałby się później, może królem Lirem tych wrzosowisk?

Te same tajemnice, które oddalają nas od tak skądinąd namacal­nej rzeczywistości, na dłuższą metę kształtują czas. Nie wiadomo już, gdzie i kiedy nastąpiły pierwsze zaginięcia. Niektórzy myśleli, że zaczęły się w roku 1432, w chwili śmierci Jana de Craon. Czy sam Gilles nie oświadczył na swym procesie:

... w roku śmierci pana na La Suze (Craona)?

Ale w roku 1440 świadek Jeannot Roussin — ten sam, którego wymienia w swym zeznaniu Wilhelm Hilairet — przesłuchiwany przez komisarzy księcia Bretanii, odsłania rąbek tajemnicy.

Oświadczam, że mniej więcej dziewięć lat temu jedno z na­szych dzieci, które posłałem paść bydło, nie wróciło do domu. Mo­ja żona była tym bardzo poruszona. Wskutek skarg mojej żony i moich, dwie z naszych sąsiadek, które już nie żyją, wyjawiły jej, że widziały któregoś dnia Gilles’a de Sillś, odzianego w ta- bard* i mającego na twarzy zasłonę z gazy, jak rozmawiał z na­szym synkiem. Ten poszedł za nim do zamku i dostał się tam ukry­tym przejściem. Zdawał się dobrze znać Gilles’a de Sillś i niekiedy nosił mleko do zamku dla tych, co mieli na nie ochotę.

Według tego zeznania pierwsze porwanie miałoby więc miejsce nie w roku 1432, lecz w roku 1431 — tak czy owak musimy przy­jąć tę ostatnią datę za początek listy, zakładając, że nie było przedtem innych zaginięć, co wydaje się jednak mało prawdopo­dobne.

Wszyscy ci biedacy żyli w trwodze i zwątpieniu.

Czy ów Gilíes de Sillé lub ów Roger de Briqueville — którzy są, przypomnijmy, krewniakami Gilles’a — nie poszukują naszych dzieci do zbożnych dzieł marszałka, żeby były pazikami albo też członkami jego chóru, co tak dobrze śpiewa?” — zapytywali siebie.

Często z zamku wysyłano sługę, by uspokoił rodziców:

Ujrzycie niebawem waszego syna. Nasz pan, imć de Rais, który udał się do Tiffauges, zabrał go ze swą świtą. Wróci za parę miesięcy.

Rodzice, ubodzy wieśniacy, którzy na dodatek podlegają sądow­nictwu marszałka, swego pana, muszą się z tym pogodzić. A ci, co mają wiele gąb do wyżywienia, wcale się tym nie martwią.

O jednego dzieciaka mniej przy stole — myślą. — A poza tym, czy nie idzie do zamku pracować u naszego szlachetnego i potężne­go pana, marszałka de Rais! Kto wie, może zostanie później poko- jowcem, klerykiem albo i giermkiem!”

Kiedy się żyje w ubóstwie, trzeba się karmić marzeniami lub domysłami. Oddziały angielskie przemierzają wciąż okolice w po­szukiwaniu łupu. Trzeba też płacić okup wojenny. Oto świadec­two nieszczęsnej kobiety, Joanny, wdowy po Aimerym Edelin, by­łej żony Jana Bonneau, zamieszkałej w Machecoul, która odpo­wiada komisarzom:

Miałam chłopca lat ośmiu, który chodził do szkoły i był bar­dzo urodziwy, bladolicy i wielce pojętny. Mieszkał z moją matką w pobliżu zamku Machecoul. Mniej więcej osiem lat temu — przy­pomnijmy, że czas dla mężczyzny lub kobiety średniowiecza nie miał takiego znaczenia, jakie mu przypisujemy dzisiaj — moje dziecko zaginęło i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Przedtem zaginęło również jedno z dzieci Roussina i jedno Jeudona — już wymienionych. W dwa tygodnie później synek Macé Sorina, któ­rego żona była moją ciotką, także przepadł bez wieści. W naszym bólu wyobrażaliśmy sobie, że te dzieci zostały pojmane, a następ­nie oddane Anglikom. I rzeczywiście mówiono, że Michał de Sillé jest jeńcem Anglików, ci zaś domagali się dwudziestu czworga dzieci płci męskiej jako okupu.

Czyżby wojna tak ograniczyła zdrowy rozsądek tych niebora­ków, że mogli uwierzyć w podobne bajki, a tym bardziej je wy­myślać? Lista tych świadectw jest długa, a nazwiska owych nie­szczęsnych rodzin przewijają się w Historii żałosnym korowodem: Perrine, żona Klemensa Rondeau, Perreau Pasąueteau, Jan So- reau, Katarzyna Degrópie, Wilhelm Garnier, Izabela Hamelin, Perrot Soudan, Wilhelm Rodigo, inaczej zwany Wilhelmem i Gu- śrande, Wilhelmina Bouer z Saint-Cyr-en-Rais, która oświadcza pod przysięgą: ,

W tydzień po Wielkanocy — w roku 1435 — wysłałam jed­nego z moich chłopców, w wieku lat ośmiu, który był urodziwy i bladolicy, po jałmużnę do zamku Machecoul. Nie wrócił więcej. Odtąd nie mieliśmy o nim żadnych wieści. Po jego zaginięciu mój mąż rozpytywał o niego w różnych miejscach.

Nazajutrz, a było to w dniu rozdawania w Machecoul jałmużny, by uczcić pamięć śp. Mahć Le Bretona, kiedy pilnowała bydła, ja­kiś wysoki człowiek odziany w czerń, którego nie znała, podszedł do niej i zapytał między innymi, gdzie są jej dzieci. Dlaczego nie one pasą bydło?

Poszły do Machecoul po jałmużnę — odparła.

A protokół śledztwa podpisany: De Touscheronde, Coppegorge i Chatau, kończy się słowami: „Wówczas zostawił ją i odszedł.”

Ów człowiek w czerni był to niewątpliwie markiz de Ceva lub Franciszek Prelati, włoski czarnoksiężnik, który obok eks-księdza, Eustachego Blanchet, stanowił — wraz z kuzynami Briquevillem i Sillćm, pokojowcami Poitou i Henrietem — śmietankę tej ponu­rej bandy.

Większość dzieci pojmano w pobliżu siedzib marszałka, ale nie­które pochodziły z dalszych okolic. Perrine Rondeau oświadcza:

Słyszałam, jak markiz (de Ceva) oznajmiał mistrzowi Francisz­kowi (Prelati), że wynalazł urodziwego pazia koło Dieppe. Mistrz Franciszek powiedział, że bardzo go to cieszy. W ten sposób mło­dy, wielce urodziwy chłopiec, który mówił, że pochodzi z okolic Dieppe i z dobrej rodziny, zamieszkał razem z Franciszkiem. Po­został (w oberży w Machecoul) około dwóch tygodni, a potem

znikł. Zdziwiona jego zniknięciem, zapytałam mistrza Franciszka, co się stało z paziem.

Dałem się nabrać — odpowiedział. — Odszedł, zabrawszy mi dwa écus, na które zostawił nic nie warte podpisy.

Nieszczęsne dziecko wysłano do zamku Machecoul dla zaspoko­jenia apetytów wilkołaka.

Średniowiecze było także cywilizacją teatru — aczkolwiek przed­stawienia teatralne nigdy nie nosiły tego miana. Teatru pochodze­nia religijnego, którego Kościół, pomimo klątw rzucanych począw­szy od XV wieku na tę swoją nieodrodną latorośl, nie będzie mógł się wyprzeć. Jest to teatr ludowy w zalążku; teatr miejski, gdzie aktorzy, autorzy i widzowie łączyli się duchowo w realizmie spo­łecznym, który w późniejszych czasach rzadko kiedy osiągnie ta­ki stopień szczerości, prostoty i trafności. To właśnie w XIV stu­leciu powstają misteria Męki Pańskiej.

Są to wspaniałe widowiska teatralne, które przedstawiają ży­cie Jezusa Chrystusa. Cały cykl. Na ogół ujęty w formę dyptyku, którego skrzydła — Narodziny i Zmartwychwstanie — spaja ży­cie Zbawiciela. Spektakle odbywały się przeważnie na świeżym powietrzu, przed katedrami lub na jakimś placu. Jan Fouquet po­zostawił nam wyjątkowy dokument, miniaturę, jedną z tych, któ­re ilustrują Księgę godzinek Stefana Chevalier, przedstawiającą Misterium św. Apolonii. Publiczność za barierami, które tworzą rodzaj cyrku, trybuny dla dostojników, mansjony z kurtynami, za­słaniającymi aktorów — niczego nie pominięto, by nam opisać ten już „okrągły” teatr.

To właśnie w pierwszej połowie XV wieku misteria, obok teatru świeckiego: krotochwil, fars, moralitetów, przybierają niespoty­kany wymiar społeczny, religijny i estetyczny. Kiedy w jakimś mieście wystawia się misterium, można bez przesady powiedzieć, że uczestniczy w nim większość mieszkańców.

Najwybitniejszym dziełem w tym gatunku było słynne Miste­rium Męki Pańskiej Arnoulda Greban (rok 1450). Liczy ono ni mniej ni więcej, tylko trzydzieści pięć tysięcy wierszy i gromadzi

czterystu aktorów. Wystawienie go zajmuje cztery dni.* Jest to prawdziwy teatr, swobodny, potężny, nie ograniczony zbytnio re­gułami, w którym mieszają się wszystkie gatunki. W swej isto­cie zbliża się bardzo do greckiego teatru antycznego (dialog czło­wieka z niebiosami), a także do pewnych nurtów ludowych teatru współczesnego.

Misterium szybko się „zeświecczy”, zachowując wszakże chrześ­cijańskie podłoże. Spośród najbardziej znanych wymieńmy Miste­rium św. Ludwika, Dzieje zburzenia Troi Jakuba Milet, które z pewnością nigdy nie było wystawione, i Misterium oblężenia Or­leanu.

Misterium oblężenia Orleanu napisał pewien Orleańczyk w la­tach, które nastąpiły po wyzwoleniu miasta. Składało się ono z oko­ło dwudziestu tysięcy wierszy i było odtwarzane przez pięciuset aktorów. Główną rolę przy boku Dziewicy grał Gilles, otoczony setką towarzyszy, wśród których znajdował się Ambroży de Lorś. Na pewno wziął udział w tworzeniu tego dzieła, które wystawia­no w różnych punktach miasta Orleanu — zwłaszcza w miejscu akcji, w twierdzy pod Wieżyczkami — gdzie się odznaczył, a je­go rolę w tych widowiskach znamy z „Memoriału spadkobierców”.

W tej ogromnej kompozycji o charakterze społecznym, militar­nym i religijnym Gilles dzierży prym, co dowodzi, że miał coś wspólnego jeśli nie z redakcją utworu, to przynajmniej z jego fi­nansowaniem Oto fragment, w którym Gilles de Rais — grający siebie w Misterium oblężenia Orleanu — w towarzystwie Ambro­żego de Lorć wiedzie Dziewicę do Blois i Orleanu. Do przeprowa­dzenia zamysłów Joanny d’Arc wyznaczył go Karol VII, który oznajmia dziewczynie:

i Na czele rycerzy twoich Marszałka de Rais postawię,

A dzielny imć pan de Lorć Pomoże mu w zbożnej sprawie.

Posłuszeństwo ci okażą,

Dokąd zechcesz, poprowadzą,

Czy daleko stąd, czy blisko.

Dziewica dziękuje królowi i poleca go Bogu:

Królu, trwaj w pokornej wierze,

A Bóg zawsze cię ustrzeże.

Gilles de Rais, obecny na zgromadzeniu, zapytuje wnet Joannę z wytworną swobodą magnata:

Cóż uczynić zechcesz, pani?

Oto miasto Blois przed nami.

Czy zabawisz tu dni parę,

Jeśli twoim jest zamiarem

0 Anglików się wywiedzieć

1 twym ludziom dać wytchnienie?

Czy też lepiej, twoim zdaniem,

Będzie stanąć w Orleanie?

Trzy strofy dalej marszałek znów się wtrąca — będzie się czę­sto wtrącał — i oświadcza Joannie:

Pani, my już nie mieszkając,

Twoją wolę wypełniając,

Naszych ludzi zgromadzimy I natychmiast wyruszymy Na Orlean prostą drogą,

O Joanno, razem z tobą.

Dziewica może tylko przystać na ten męski zapał, który przy­biera władcze tony. Odpowiada skromnie:

Zróbcie tak, panowie, proszę...

To wiersz jedenaście tysięcy czterysta trzydziesty! Po czym oglądamy spór między kapitanami dowodzącymi armią Dziewicy.

Gilles de Rais interweniuje, zaprowadza lad i postanawia, przed­stawiwszy swój plan:

Czyńmy więc powinność swoją,

Niebezpieczeństw unikniemy,

Przez Burgundzką Bramę wchodząc,

Wkrótce do Chścy dojdziemy.

Jeszcze trochę, a Gilles będzie prowadził działania pod rozczulo­nym okiem Dziewicy. W każdym razie odgrywa tak zwaną „po­pisową” rolę.

Rolę, która drogo kosztuje! Z „Memoriału spadkobierców” wie­my, że od roku 1434 do roku 1435 przebywał w Orleanie, gdzie zajmował się „swoim” misterium i dbał o reputację szlachetnego i wielkiego pana u Orleańczyków uradowanych taką rozrzutnością. Kierował inscenizacją, troszczył się o ubiór aktorów, których stro­je były szyte z najprzedniejszych tkanin, a każdy kostium miał być włożony tylko jeden raz! Bawił w Orleanie ze swą kapelą

i swym dworem, zapraszając władze miejskie na wystawne ban­kiety, wydając festyn za festynem, rozdzielając ubogim jałmużnę, ofiarowując datki na cele charytatywne i kosztowne podarunki notablom. Wszyscy — jak się można domyślić — wychwalali mar­szałka!

Któż by nie lubił tego bohatera, tego aktora, tego mecenasa, te­go dobroczyńcy? Żałowano, kiedy ze swym świetnym orszakiem opuszczał zacne miasto, by udać się do Blois.

Całkiem zrozumiałe. Ta bagatela kosztowała go około 90 000 złotych ścus — sumę równą mniej więcej miliardowi starych fran­ków.

Ten bieg rzeczy zaniepokoił rodzinę, która obliczyła, ile Gilles wydał w ciągu sześciu lat. Spostrzegła z osłupieniem, że roztrwo­nił wszystkie dochody i zaczyna „przejadać” swój kapitał. Gro­ziła mu ruina. Już nękali go wierzyciele. Zeby się od nich uwol­nić, Gilles sprzedawał meble, srebrne naczynia, zastawiał złote wazy i drogocenne manuskrypty. Potrzebne mu były worki pie­niędzy, aby móc nadal zabijać! Zabijał bowiem. Wciąż zabijał — lub kazał zabijać.

Jeśli jego młoda małżonka Katarzyna de Thouars, jego brat René i kuzyn Andrzej Laval-Lohéac nie wiedzieli o jego zbrod­niach lub nie chcieli dać wiary złowieszczym pogłoskom, to jed­nak byli strapieni wybrykami Gilles’a.

René i Andrzej rozumowali logicznie: wszystko, co trwonił mar­szałek, o tyleż uszczuplało spadek. Na te interesy familijne, i na­der feudalne, nakładały się racje natury politycznej i militarnej: ród Rais-Laval należał do stronnictwa francuskiego. Sprzedaż ziem

i warowni położonych w miejscach strategicznych, dzielących Fran­cję od Bretanii, stawała się niebezpieczna. Wykupione przez Ja­na V, mogły one, zależnie od koniunktury politycznej, posłużyć interesom Anglii, gdyby ta naciskała Bretończyków. Zamki te wraz z przyległościami powinny były pozostać nie tylko w rodzi­nie, lecz także, drogą zwierzchnictwa, w królestwie Francji.

René i Andrzej odbyli naradę. Konetabl Artur de Richemont, Bretończyk ze stronnictwa francuskiego, również był na niej obec­ny. Daje to pojęcie o znaczeniu stawki. Postanowili zwrócić się do króla, aby ten powstrzymał barona de Rais od sprzedawania ■swych dóbr. Królewskim listem interdykcyjnym datowanym w Am- boise 2 lipca roku 1435, Karol VII rozstrzygał sprawę na ich ko­rzyść. Interdykt obwieszczono przy dźwięku trąb we wszystkich krainach i miastach, w których Gilles miał zwyczaj bywać: w Tif- fauges, Machecoul, Pouzauges, Champtocé, Angers, Tours, Orle­anie.

Już od roku 1434 trwały wielkie wyprzedaże i można stwier­dzić: że marszałkowi nie pozostało już nic w Poitou oprócz

dóbr żony, których obyczaj nie pozwalał mu ruszyć, nic w Maine, nic w Andegawenii oprócz Ingrandes i Champtocé. Jedynie jego dobra w Bretanii były prawie nie tknięte.”

Gilles próbuje wówczas sprzedać kilka posiadłości z tych w Bre­tanii, gdzie listy interdykcyjne Karola VII nie mają żadnej mocy. Jan V widzi, że szykuje się gratka. René de La Suze i Andrzej de Laval-Lohéac interweniują 25 sierpnia roku 1436 u księcia Bre­tanii, aby ten, za przykładem króla Francji, zabronił wywłaszczać się swemu wasalowi. Książę Bretanii nie ufając bratu i kuzynowi sam odbierze przysięgę wierności od kapitanów zamków, które

jeszcze należą do Gilles’a: Michała de Sillé — którego dopiero co uwolnili Anglicy — brata Gilles’a de Sillé, i jego zastępcy Jana de Dresneuc, za Machecoul; Conana de Vieilchatel za Saint-Etien- ne-de-Mer-Morte; Iwona de Kersaliou za Pornic; Walentego de Mortemer za Le Louroux-Bottereau.

Ale Jan V miał chrapkę na Champtocé, ową fortecę nad Loarą, na pograniczu Bretanii. Nie pogardziłby również Mache­coul. To byłby ładny nabytek. W roku 1437 zostały wznowione potajemne targi między księciem a Gilles’em, chociaż ten pierw­szy „przysięgał podczas mszy na ciało Pana naszego” René Ande­gaweńskiemu, że nie połaszczy się ani na Champtocé, ani na Ma­checoul.

Ażeby przeszkodzić Gilles’owi w sprzedaży Machecoul, René

i Andrzej zamierzają uderzyć na zamek i zachować go w ten spo­sób w dziedzictwie.

Ubiega ich Gilles. I nie bez kozery! Przypomina sobie, że w dol­nej sali warowni pozostało ze czterdzieści dziecięcych szkieletów! Pędzi co koń wyskoczy do Machecoul, zanim opanują je jego brat

i kuzyn. Oto, co oświadcza na temat przeniesienia kości pokojo- wiec marszałka, Stefan Corrillaut, zwany Poitou, na procesie, 17 października roku 1440:

Dwa lub trzy tygodnie przed przybyciem panów de La Suze

i de Lohéac do warowni Machecoul Gilles dé Sillé wyjawił mi, że wydobył i zabrał z wieży w pobliżu dolnej sali zamku szczątki około czterdzieściorga dzieci i spalił je.

Jeden z komisarzy zażądał wyjaśnień:

Kto zabił dzieci? W jakim czasie? Kto później złożył kości w wieży?

Sądzę, że dzieci zostały zabite przez Gilles’a de Rais, Gilles’a de Sillé i Rogera de Briqueville, nim zostałem pokojowcem mar­szałka. Kości były wysuszone i zdawały się bardzo stare.*

Czy mieliście zawsze w zamku wystarczającą liczbę nieszczę­snych dzieci do zgładzenia?

Kiedy mój pan nie mógł dla swojej uciechy znaleźć innych

dzieci, chłopców czy dziewczynek, by uprawiać swe ohydne wsze- teczeństwa, uprawiał je na dzieciach z kapeli.

Czy zabijał dzieci z kapeli, popełniwszy te wszeteczeństwa?

Nie, ponieważ bardzo je cenił, a dzieci były zobowiązane trzymać w tajemnicy wszystkie te wydarzenia.

Coraz bardziej pogrążamy się w horrorze. Poitou, którego ży­cie wisiało na włosku, gdy go „zaangażowano”, opisuje nam w to­ku swych zeznań z 17 października roku 1440, jak Gilles de Rais

i jego złowrodzy kompani zabijali lub kazali zabijać dzieci.

Jak Gilles de Rais uprawiał z dziećmi, chłopcami czy dziew­czynkami, te wszeteczeństwa wbrew naturze?

Najpierw brał swój członek w jedną lub drugą rękę, pocie­rał go, wzbudzał i naprężał, po czym wkładał między uda i nogi chłopców lub dziewczynek, unikając przyrodzenia tych ostatnich, pocierając swój członek o brzuchy chłopców lub dziewczynek z wielkim upodobaniem, namiętnością i lubieżną żądzą, dopóki sperma nie wytrysnęła na ich brzuchy.

Czy ofiary nie podnosiły krzyku?

Przed uprawianiem rozpusty na chłopcach i dziewczynkach, żeby zapobiec ich krzykom i żeby ich nie usłyszano, Gilles de Rais wieszał ich własnoręcznie lub polecał wieszać za szyję przy uży­ciu powrozów i sznurów w swojej komnacie, na żerdzi lub haku; następnie zdejmował ich lub polecał zdejmować, pieścił ich, uda­jąc i zapewniając, że nie chce im zrobić krzywdy ani zranić, że przeciwnie, czyni to, by się. z nimi zabawić, i w ten sposób po­wstrzymywał ich od krzyku.

Czy dzieci zabijano po tych szkaradnych wszeteczeństwach

i grzechach rozwiązłości?

Tak.

Kto je zabijał i jak?

Gilles zabijał je własnoręcznie. Niekiedy kazał je zabijać Sil- lćmu i Henrietowi, jednemu lub drugiemu z nich, lub obu razem.

W jaki sposób je zabijał?

Raz dzieciom odcinano głowę, to znów podrzynano im gardło, ćwiartowano je, kiedy indziej przetrącano im kark kijem. Był I

miecz przeznaczony do ich zabijania, pospolicie zwany braąue- mard.*

Gilles de Rais popełniał te występki na dzieciach, chłopcach lub dziewczynkach, raz tylko czy parę razy?

Przeważnie tylko raz, czasem dwa lub więcej razy z każdym z nich.

Czy popełniał te rozpustne występki na chłopcach i dziew­czynkach przed dręczeniem ich?

Rzadko. Najczęściej wykorzystywał ich, gdy już wisieli bądź podciąwszy lub też kazawszy podciąć im żyłę szyjną, z której trys­kała krew. Wykorzystywał również swoje ofiary, gdy były bliskie skonania. Innym razem po ich śmierci. I kiedy miały przeciętą szyję, dopóki w ich ciałach pozostawało trochę ciepła.

Czy oskarżony uprawiał te wszeteczeństwa na dziewczyn­kach w taki sam sposób, w jaki wykorzystywał chłopców?

Gardził ich przyrodzeniem i omijał je. Słyszałem, że znaj­dował nieporównanie większą przyjemność, poczynając sobie tak z dziewczynkami, jak to jest wyżej powiedziane, niż obcując z ni­mi w normalny sposób.

Co robił z trupami?

Palono je razem z ubraniami.

Kto je rzucał w ogień?

Ja i Henriet, robiliśmy to często.

A w jakim miejscu je palono?

Na wilkach kuchennych w komnacie Gilles’a de Rais, pod­kładając grube polana. Po czym trupy przykrywało się wiązka­mi chrustu i rozpalało duży ogień. Na koniec kładło się w ogień ubrania jedno po drugim, tak je unosząc, że paliły się (ciała) wol­niej i nie czuć było odoru.

Gdzie wyrzucano popioły?

Nieraz do kloaki, kiedy indziej do fos bądź do rowów oblęż- niczych, bądź też do innych zakamarków, zależnie od miejsca po­bytu.

W jakich miejscowościach głównie dokonywano tych zbrodni?

mie

o, tłum.).

Niekiedy w Tiffauges i w innych miejscach, ale przeważnie w Mechecoul.

Inny pokojowiec, Henriet Griart — powszechnie zwany Hen- rietem — dwudziestosześcioletni paryżanin z parafii Saint-Jac- ques-la-Boucherie, który wstąpił na służbę u marszałka wkrótce po przyjęciu Poitou, miał oświadczyć w toku tego samego przesłu­chania:

Niekiedy Gilles de Rais siadał na brzuchach mordowanych dzieci i patrzył, jak konają, i przechylał się na bok.

Czy oskarżony czynił wam jakieś wyznania podczas tych morderstw?

Słyszałem od niego, że urodził się pod taką konstelacją, iż w jego przekonaniu nikt nie może znać ani pojąć zboczeń lub za­kazanych czynów, których stał się winny.

Czy możecie nam udzielić innych wyjaśnień?

Gilles nie mógł robić tego, co przedsięwziął, nie ofiarowu­jąc diabłu stóp czy rąk małych ofiar. Zamordował osobiście lub poćwiartował na różne sposoby wiele z tych dzieci.

Trudno sobie wyobrazić tę scenę: posadzka zalana krwią, je­szcze drgające ciała, ostry, a zarazem mdły zapach i trzej mężczy­źni pośrodku tej jatki, pijani, majaczący, opętani.

Dowiadujemy się, że 16 czerwca roku 1438, w Nantes, zaginął syn niejakich Jenvretôw. Perrine Martin, stręczycielka Gilles’a, która została zatrzymana i zmarła w więzieniu, wyznała, że chłop­ca zaprowadzono do zamku Machecoul. Podobno sprowadziła ona również, wśród innych małych ofiar, dwunastoletniego ucznia, Ja­na Dégrepie z parafii Marii Panny w Nantes, który miał zaginąć około Świętego Jana — 24 czerwca roku 1438. 26 czerwca mały Jan Hubert, z parafii Świętego Leonarda w Nantes, został zwa­biony przez Piotra Jacquet, bardziej znanego pod nazwiskiem Princé, który był giermkiem Gilles’a de Rais. Chłopiec wrócił do swych rodziców, powiadając im, że ma być przydzielony jako paź do świty barona de Rais. Kilka dni później oznajmił, że ma wyru­szyć wraz z „zacnym szlachcicem” szkockim o nazwisku Spalding

którego nazywano Spadine — do dalekiego kraju. Nie ujrzano więcej ani jego, ani Spaldinga.

Princć miał oświadczyć rodzicom, że „szczęśliwym trafem chło­piec jest u zacnego szlachcica, który uczyni dlań wiele dobrego”.

Henriet wyznał na procesie, że Gilles wykorzystał chłopca „cie­leśnie i haniebnie w rozpuście przeciwnej naturze”, a potem zabił własnymi rękoma.*

PIEKŁO

Gilles de Rais pogrążył się w ciemnościach. Jest zaiste w pie­kle. Od kiedy? Mniejsza o to: chaos jest ponadczasowy. Za­kosztował krwi, tak jak się zażywa narkotyku. Wpadł w pułapkę. Jego dusza jest lepka. Tak jak niektórzy słuchają głosu Boga, on słucha głosu szatana. Gdy kto urządzi rzeź pod osłoną dżungli, ta mu w zamian narzuci swe nieubłagane prawo. Gilles żyje w ze­spoleniu ze swą grząską i mroczną dżunglą. Upodobnił się do dzi­kiej bestii, do tygrysa Williama Blake’a.

Włócznie z gwiazd kiedy spadły bożych I płacz gwiaździsty skrzył się w niebie,

Czy On polubił cię? On stworzył Jagnię! Czy stworzył takie ciebie? *

Nieprzenikniona tajemnica. Marszałek jest sam. Nie wie już, gdzie się zwrócić — czy jeszcze może? — jeśli nie staczać się da­lej w ohydne zepsucie. Słabe echa sumienia już doń nie docierają. Kołacze się w nim resztka jakiejś prostoty. Jego niewinność za­bójcy — niczym niewinność tygrysa — miesza się z metafizycznym delirium, w którym zdaje się on doszukiwać Boga. Mało brakuje, by budził w nas litość! A jego wiara, nie ta objawiająca się dzi-

wactwami w kaplicy, lecz prawdziwa ewangeliczna wiara? Gdyby jej całkiem nie utracił, mógłby wówczas zawołać jak Psalmista:

Dokąd mię chcesz zapomnieć, Ojcze litościwy,

Odmień umysł a wejźrzy na moje ciężkości,

Nawróć duszę od progu ostatniej ciemności,

Bo po śmierci kto na Cię wspomienie? Kto w grobie Położony będzie mógł dzięki czynić Tobie? *

Gilles rujnuje się, by torturować, gwałcić, mordować, brukać, i to li tylko piękno, niewinność, dzieciństwo. 'Ow człowiek jest nikczemny. A jednak, w tej materii, Historia-uZna go za mistrza.

Od zbrodni do zbrodni majątek topnieje. Baron goni ostatkami. Sprzedaje wszystko. Chwyta się magii, alchemii. Szaleństwo wy­stawia go na śmieszność. Gilles żąda od czarnej magii — tej, któ­ra służy do wywoływania z zaświatów złych mocy — tego, czego odmawia mu natura. Tej magii ciemności, która nadaje również kształt stłumionym treściom, perwersyjnym skłonnościom, „pra­gnieniom — napisał Gerhard Adler — obawom i innym tenden­cjom naszej psyche, nie dającym się pogodzić z naszym «ja»”.

Ja” Gilles’a de Rais od dawna nie istnieje. Poraził je świat strzyg. Typowo średniowieczny świat upiorów.

Swego rodzaju zoomorfizm, który obejmuje zarazem legendę i obrazy zaczerpnięte z Nowego i Starego Testamentu. Całość łą­czącą rzeczywistość z wyobrażeniem, najprymitywniejszą wiarę z teologią w ujęciu judeochrześcijańskim.

Ziemski i niebiański zarazem, żyjący odwiecznym rytuałem świat średniowieczny, pole walki światła i cienia, aniołów i demonów, jest jednią, ze swymi kontrastami, dwuznacznościami i skrajno­ściami: „Jedną z zasadniczych cech średniowiecznej kosmogra­fii jest uznawanie współistnienia bardzo różnych systemów — pi­sze Claude Koppler w Monstres, Démons et Merveilles à la fin du Moyen Age — i godzenie najrozmaitszych teorii, przy czym żad­na tabula rasa nie pozwala uprzywilejować jakiegoś systemu względem innych.”

Piekło to my sami — a nie „inni”, jak napisał pewien filozof — my sami nie wyzwoleni z otchłani. Gilles de Rais to osobnik, któ­ry w okresie dorastania stał się „rzeczywiście” i całkowicie infer- nalny, został więźniem samego siebie, swego sadyzmu, który pod­niósł, przy odwróceniu wartości, na wyżyny estetyki. Sadyzm ta­kiego Nerona wpisuje się, świadomie czy nie, w środek teurgii ma­jącej swych mitologicznych gwarantów, zarazem dobroczynnych i złowróżbnych, w biurokracji cesarskiego Rzymu, ale dla barona sadyzm nic nie przedstawia, chyba tylko nicość. To już nawet nie wampir, a tym mniej monstrum na podobieństwo hrabiny Batory, która w stulecie później libacjami z krwi ludzkiej chciała oddalić nieubłagany postęp starości. O nie! To bezinteresowna zbrodnia, wyspecjalizowana w grozie, ustawicznie pomnażana. To wzgarda dla Bożego stworzenia, dla człowieczej odnowy. I logicznie biorąc, choć marszałek sobie tego nie uświadamia, jest to wzgarda dla sa­mego siebie. Bez wątpienia nigdy dotąd istota ludzka nie osiągnęła tak wysokiego stopnia czystej nienawiści. Nigdy też żaden umysł targany żądzą krwi nie był równie „szczery”. Baron nie ukuł so­bie żadnej tarczy religijnej czy politycznej, którą mógłby się w razie potrzeby osłonić; nie wlecze za sobą żadnych urazów ani przykrych przejść z dzieciństwa, które mogłyby mu posłużyć za wymówkę. Nic zgoła. To zew Niebytu w jego mrocznej i nadludz­kiej wielkości. Potwór staje oto u progu „nieznanego”. Samotny. Opuszczony. Tragiczny. On sam, jeśli odbiera ten zew, nie rozu­mie go:

Nie ma takiego żywego człowieka — woła żałośnie, lecz nie bez pewnej ukrytej dumy, na swoim procesie — który mógłby kiedykolwiek wiedzieć, co czynię.

Lub też straszne zdanie, którego nie sposób uznać za alibi:

Urodziłem się pod taką konstelacją, że ledwo mogę pojąć zakazane rzeczy, jakich się dopuszczam.

Oświadczenie znamienne, ale i dwuznaczne, jak wszystko, co należy do tego ciemnego, anarchicznego i nielogicznego świata, który trudno ogarnąć umysłem i w którym szaleństwo przybiera często dobrze znaną postać. Jeśli Gilles jest potworem, którego zbrodnie są niezmazalne, to jest on także człowiekiem teatru i pa-

ranoikiem. Zabija, lecz „jest również na przedstawieniu”. Zabija­jąc ogląda samego siebie. Jego „obłęd” wyraża się w maniach. „Pomieszały mu się zmysły.”

Jego rodzina nie omieszkała wykorzystać tego obłędu — „ła­godnego obłędu”, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, mówiąc o jakimś nieboraku — by spróbować go wytłumaczyć i dowieść jego roz­rzutności, który to argument wysuwali spadkobiercy w nadziei na odzyskanie paru kęsków z tego, co pozostało z olbrzymiej fortuny: „Każdy wiedział, że jest on niepoprawnym rozrzutnikiem — napi­sano w „Memoriale spadkobierców” — i nie ma ani rozsądku, ani rozeznania, albowiem w rzeczy samej pomieszały mu się zmysły i częstokroć wyrusza skoro świt i samotnie błąka się po ulicach, a kiedy mu wypomnieć, iż nie godzi się tak czynić, odpowiada bar­dziej na sposób furiata i szaleńca niż inaczej.” |

Gilles de Rais nie jest już konfliktową istotą w twórczej dwo­istości — w znaczeniu goethowskiej dwubiegunowości — lecz isto­tą pozbawioną „ego”, a tym samym wszelkiego zmysłu moralne­go. Potęga zła opętała go bez reszty. Jest „opętany”. To opętanie prowadzi go do doskonalenia swej predyspozycji, do zabijania i tor­turowania. A oto myśl Paula Valéry, którą przytacza Giovanni Pa- pini w Diable: „Według teorii Paula Valéry człowiek, który po­siadałby w najwyższej mierze «wrodzoną zdolność» odbierania ży­cia bliźniemu — a na nieszczęście takich ludzi nie brakuje — po­winien w imię tej zasady «ulepszać» swą zbrodniczą predyspozy­cję.” I Valéry konkluduje: „Bóg to nasz prywatny ideał; szatan — wszystko to, co usiłuje nas odeń odwieść.” **

Gilles „widzi” piekło — niczym „wizjoner”. O tej trupie i sa­motniczej kosmogonii nie może i nie chce się wypowiadać — ni­czym mistyk o sprawach niebieskich. Ale wszechświat Gilles’a stoi na głowie. Jest reakcją przeciw wysiłkowi i przyszłości. To po­wrót do mroku w głuchej ciszy spowijającej zbrodnię, jakaś mi­styka na opak. On milczy, bo tego się nie da wyrazić.

Jeśli Bóg nie wybaczył mu zbrodni, Gilles przeżył już swoje piekło na ziemi i zabrał swój sekret w płomienie stosu, który rozgorzał na wyspie Biesse, w górą rzeki od mostów Nantes, owe­go ranka 26 października roku 1440. Minęło osiem lat od chwili, gdy w Rouen, 30 maja roku 1432, inna męczennica, Joanna d’Arc zginęła w płomieniach, ona także osądzona przez trybunał du­chowny.

W tej połowie XV stulecia demony wkradają się wszędzie. Na­wet do teologii i prawa kanonicznego, które straciły umiejętność odróżniania dobra od zła i które wysyłają na stos Dziewicę. To statek szaleńców, gdzie każdy, od ubogiego wieśniaka po szlach­cica i mnicha o „trzeźwym umyśle”, wygląda świata nareszcie wolnego od szaleństwa i odzyskującego swą spójność. „Mniemam, że jest tylko jeden mózg i jeden rozum w tej głowie — pisze póź­niej, w swego rodzaju wzruszającej i przenikliwej naiwności, praw­nik alzacki Sebastian Brant * — i wierzę szczerze, iż Bóg chce za­początkować czasy, gdy królestwo zostanie zjednoczone, a miecz duchowy i miecz doczesny złączą się pod jedną władzą, tak jak królestwo rzymskie i królestwo greckie, które są od dawna roz­dzielone.”

te" 4*" fUmi M&tey Sjiljana, był poetą,

Rozdział XII MAGIA I ALCHEMIA

W przeciwieństwie do modlitwy chrześcijańskiej, która jest za­zwyczaj sposobem chwalenia Boga, jego Syna, Ducha Świę­tego łub Dziewicy Marii i świętych, magia jest środkiem, jakim się człowiek posługuje, by wejść w kontakt z niewidzialnymi si­łami — duchami — i wpłynąć na nie tak, by poddały się jego wo­li w dziedzinie duchowości, psychologii i fizyki, obejmującej tak­że medycynę magiczną.

Magia jest stara jak świat. Wpisywała się weń, była wszechobec­na. Magia była obrzędowa i duchowa. Ramzes II, wielki faraon, kazał zabijać tysiące wołów na cześć Amona Râ, a Jahwe zmuszo­ny był przywoływać do porządku głosem swoich proroków naród hebrajski, kiedy ten popadał w fałszywe wierzenia i czarnoksię- stwo. Aż do najazdu Hiszpanów azteccy kapłani poświęcali najpięk­niejsze dziewczyny, wyrywając im żywcem serca, by zjednać so­bie łaskę bogów, takich jak największy z nich, Quetzalcôatl. Ry­tualne ofiary w Meksyku obliczano na dziesiątki tysięcy rocznie. W Indiach tradycyjna obiata ze stu koni zaspokajała apetyty boga Indry.

Zakazane badania nie znają granic; czarnoksięstwo łączy się czę­sto z zoofilią. W swojej pracy Les Esclaves du Diable Georges J. Demaix pisze o Gilles’u de Rais: „Być może słyszał o takich ludziach, którzy wedle ówczesnego mniemania poprzez wielką ofia­

rę i ogromną siłą woli wznieśli sią nad widnokrąg znanego świata, by rozerwać zasłoną, dzielącą istoty skończone od form bezcieles­nych, i tak skutecznie ujarzmić odtrącone demony, by spieszyły uległe i służalcze na każde ich skinienie.”

Była niewątpliwie w zbrodniach Gilles’a jakaś cząstka magicz­na, ów „transfer ofiarny”, poprzez który ofiamik, parodiujący sa­kralną funkcję kapłana, zaklina swoje własne demony, poświęca­jąc niewinność jakiemuś bóstwu.

W gruncie rzeczy cała ta magia, której oddaje się marszałek, wyrasta z fantazji. Nie tłumaczy jej zanik religijności — chociaż jego wiara jest nader mętna — nie jest ona też „namiastką reli- gii”, jak by dzisiaj powiedzieli socjologowie, mówiąc o magii lub

o wiedzy tajemnej. Oświadcza on na procesie, że wśród innych czarowników sprowadził z Florencji młodego człowieka, mistrza Franciszka Prelati, który umiał wywoływać demony. Sędziowie zasypali go pytaniami:

Czy mistrz Franciszek Prelati zapewnił was, że może wywo­ływać demony w waszej obecności i na wasz użytek?

Oznajmił mi, że w kraju, skąd pochodzi, znalazł sposób na sprowadzanie za pomocą zaklęć, i to tyle razy, ile zechce, nieczy­stego ducha imieniem Barron.

Ile razy mistrz Franciszek Prelati wywoływał duchy?

Wielokrotnie. Trzy razy w mojej obecności. Raz w zamku Tiffauges, drugi w Bourgneuf-en-Rais. Nie przypominam sobie, w jakim miejscu po raz trzeci. Eustachy Blanchet (eks-ksiądz) dobrze wiedział, iż rzeczony Franciszek odprawia rzeczone wywo­ływania, ale ten’ostatni nie chciał, by on przy tym asystował, uwa­żał bowiem, że Blanchet ma złośliwy język i gada, co popadnie.

Jak mistrz Franciszek Prelati odprawiał te wywoływania?

Kreśliliśmy na ziemi, mistrz Franciszek i ja, znaki w kształ­cie krzyża i litery. Mistrz Franciszek miał księgę, którą przy­wiózł z Italii, jak powiadał, i w której znajdowały się imiona wielu demonów oraz zaklęcia, służące do ich wywoływania. Nie przy­pominam sobie tych zaklęć i imion. Mistrz Franciszek czytał za­klęcia i te wywoływania trwały prawie dwie godziny. Byłem zre­

sztą bardzo rozgniewany i zawiedziony, że nie ujrzałem żadnego diabła podczas lektury tych zaklęć.

Można sobie wyobrazić wściekłość pana na Rais, który musiał wyłożyć krocie złotych ćcus, żeby ściągnąć z Florencji młodego czarnoksiężnika i opłacić niecnego Eustachego Blanchet, który go tam wytropił! Tych dwóch hultajów przejdzie przez sito sprawie­dliwości, tyle że Prelatiego, w jakiś czas po kaźni jego pana, cze­ka nędzny koniec.

Oczywiście taka magia nie pociąga za sobą żadnej zmiany o cha­rakterze nadprzyrodzonym, a tym mniej jakiekolwiek widzenie! Zrozumiano, że szczwany Włoch kumał się i demonem tylko pod nieobecność marszałka.

Czy mistrz Prelati widział diabła w waszej obecności? — spy­tał sędzia.

Pod moją nieobecność — odparł oskarżony — Franciszek wi­dział demona zwanego Barron i rozmawiał z nim.

I co on mu powiedział?

Ze nie przyjdzie do mnie, bo nie dotrzymałem słowa.

Pod jakim względem?

Chciałem mu dać wszystko oprócz duszy i żywota. Zamie­rzałem żądać odeń wiedzy, potęgi i bogactwa, aby przywrócić do pierwotnego stanu moje dobra i moją władzę.

Co się wówczas stało?

Franciszek opuścił mnie, by mówić z Barronem. Kiedy wró­cił, oznajmił mi, że diabeł żąda ode mnie kilku dziecięcych człon­ków.

Czy daliście mu je?

Tak. Wkrótce potem. Kazałem oddać mistrzowi Franciszko­wi rękę, serce i oczy pewnego chłopca, aby ofiarował je ode mnie Bartonowi.

Czy przed pójściem na jedno z trzech wywoływań, przy któ­rych byliście obecni, podpisaliście cyrograf diabłu?

Tak, po francusku, moim imieniem: Gilles.

Nieco dalej, podczas tego samego posiedzenia z 22 października roku 1440 „zeznanie przed sądem” marszałka ujawnia, do jakie-

go stopnia jego zboczenia mogły łączyć się z niesłychaną naiwno­ścią.

Pytanie zadane przez trybunał kościelny:

Czy odbyły się inne wywoływania demonów, o których do­niósł wam Franciszek Prelati?

Tak, pod moją nieobecność, w Tiffauges. Byłem wtedy w Bourges. Mistrz Franciszek doniósł mi w „zawoalowanych słowach” na pergaminie, że jego prace przebiegają pomyślnie. Wy­słał mi coś w rodzaju maści w srebrnej tubce, umieszczonej w sa­kiewce i puzderku również ze srebra, pisząc, że to rzecz cenna i że muszę jej dobrze pilnować. Nosiłem rzeczoną sakiewkę zawieszo­ną na szyi przez kilka dni. Ale po pewnym czasie wyrzuciłem ją widząc, że nie przynosi mi żadnego pożytku.

Poitou i Henriet nie byli jedynymi do wykonywania brudnej roboty, która polegała na ćwiartowaniu, rozczłonkowywaniu i pa­leniu ofiar. Do oprawców należał także Prelati, który kazał się nazywać mistrzem Franciszkiem, a niewątpliwie i Eustachy Blan- chet. Ten podlec, były ksiądz, już w roku 1439 nawiązał stosunki z Janem de Malestroit. Wyjawił mu zbrodnie swego pana. Tak więc biskup Nantes, uprzedzony, mógł gromadzić dowody w ocze­kiwaniu na sprzyjającą okazję i pretekst do zatrzymania marszał­ka. Blanchet nie wrócił do Tiffauges. Zdradę tę policzono mu pew­nie za zasługę w momencie procesu, skoro nie wydano nań nakazu aresztowania, a później o nim „zapomniano”.

Nigdy też się nie dowiemy, czy można zaufać zeznaniu tegoż Blancheta, gdy twierdzi on, że inny „czarnoksiężnik” z otoczenia marszałka, Jan de La Rivière, utrzymywał, że demon ukazał mu się pod postacią lamparta i że Prelati zwierzył się Gilles’owi, iż został pobity przez demona i że wskutek tego atak gorączki przy­kuł go na tydzień do łóżka.

Lista wspólników byłaby niepełna, gdybyśmy pominęli rajfur­ki oraz inne stręczycielki Gilles’a, takie jak stara Perrine Martin, która umrze w więzieniu w tajemniczych okolicznościach wkrót­ce po aresztowaniu i którą Michelet przezwał La Meffraye. Ta wstrętna baba o „twarzy na wpół zakrytej czarną gazą”, przemie-

rzająca wsie w poszukiwaniu dzieci, żeby zaspokoić apetyty wil­kołaka, jest typowa dla swego stulecia.

Wszystkie te kobiety świadczą, że pod koniec średniowiecza cza­rownice były liczne i aktywne i że niebezpieczeństwa, przed ja­kimi przestrzegało wielu biskupów, często znajdowały potwier­dzenie.

Ulrich Molitor w swoim dziele De Laniis et phitonicis mulieri- bus, wydanym w roku 1489, ukaże potęgę czarownic: „Chociaż same z siebie czarownice niezdolne są do jakichkolwiek czarów, to jednak mogą je rzucać za podszeptem diabła, z rozpaczy, z nę­dzy lub nienawiści do bliźniego, lub też innych poduszczeń demo­na, któremu nie potrafią się oprzeć. W rzeczy samej odrzuciły one łaskę Bożą i zaprzedały się diabłu, któremu oddają cześć i składają ofiary. Zdradzają wiarę i odprawiają heretyckie obrzę­dy, a w zamian uzyskują moc czynienia zła...”

W rezultacie, powołując się na hebrajskie prawa o karaniu ma­gów i czarowników i na rozdział pierwszy Kodeksu, Molitor dochodzi do wniosku, że czarownice, przez swój zgubny wpływ, który prowadzi do największych nadużyć, podlegają karze śmierci.

W XV stuleciu czary rozpowszechniły się w całej Europie. Nie było nigdy podobnych procesów o czary w XII i XIII wieku. Pod koniec wojny stuletniej było tak wiele czarownic i czarowników, że kler świecki po wsiach w końcu się do nich przyzwyczaił! Do­szło do tego, że niektórzy duchowni, profesorowie, doktorzy te­ologii i kilku biskupów powątpiewało nawet w wyznania czarowni­ków oskarżonych o wywoływanie duchów. Uważali, że rozsądniej jest zbadać akta i okazać większą wnikliwość, gdy chodzi o oczy­szczenie ziarna z plewy. Pod koniec średniowiecza, kiedy to, rzecz osobliwa, magia, czary i alchemia szerzyły się i ściągały na siebie gromy inkwizytorów, wśród teologów zaznaczało się niejakie roz­przężenie, co pozwoliło Jules’owi Boussac napisać: „Diabeł wyraź­nie tracił grunt pod nogami.”

Tracił go pozornie, we własnym wizerunku, rozpraszając się, rozdrabniając na tyle, że zdawał się już nie istnieć. To jedna z je-

go najlepszych metod rządzenia: usunąć się w cień, by panować i siać niezgodę.

W istocie szatan nie dba o czarnoksiężników, czarowników, Pre- latich i inne Meffraye. Słynny buntownik, upadły archanioł, nie­zrównany syn ciemności, „gigantyczna postać przeciwnika Boga” jest z innej gliny. Karze tych, co śmią zeń szydzić i nad jego pod­niosłe wytyczne do zatracenia duszy ludzkiej przedkładają malo- wniczość i anegdotę. Wszyscy ci ludzie to dlań jedynie szarlatani, depozytariusze dziecinnych mocy, kuglarze, ministranci grotesko­wych obrządków: „Czarnoksiężnicy nie mogą zaliczać się do przy­jaciół szatana — pisze Giovanni Papini w Diable — ani go lubią, ani mu służą i myślą tylko, jakby tu za pomocą różnych formuł i rytuałów zrobić z niego swego niewolnika i uzyskać cuda, nie­dostępne zwykłym siłom ludzkim. Ideałem czarnoksiężników jest pojmać jednego lub więcej demonów i doprowadzić je, choć na krót­ko, do stanu uległych niewolników. Koncepcja ta, o której nie spo­sób powiedzieć, czy jest naiwna, czy pretensjonalna, to przeżytek magii ludzi pierwotnych i obrzędów nadal kwitnących u niektó­rych dzikich plemion.” Rozdział o czarnoksiężnikach i czarowni­kach kończy włoski pisarz słowami: „Takie harpie (czarownice) mogą nam powiedzieć niewiele lub nic zgoła o istocie nadprzyro­dzonej, której w swoim przekonaniu schlebiają i są posłuszne.” *

Czy to znaczy, że Papini ma całkowicie rację? Niezupełnie. Dia­belskie sprawki nie są takie proste. Ucieleśniają się gdzie chcą, chodząc wszelkimi drogami, które sobie upodobają, zarówno naj­ciemniejszymi, jak i najbardziej kuszącymi. Szatan nie lubi, by go zwodzić — iw końcu traci wszystkich swoich adeptów — ale sam z upodobaniem przybiera tysiąc różnych postaci, żeby zmylić, wy­wołać zamęt i — jego największe osiągnięcie — podać w wątpli­wość to, co wynika z logiki. Na tym polu demon, wszechmocny i przebiegły, chwyta się każdej broni. Czarnoksiężnicy i czarow­nicy, mimo że są to tylko kiepscy pomagierzy, infernalna piechota, są mu potrzebni, podobnie jak wszystkie te zastępy nędznych za­

klinaczy we wsiach owej połowy XV stulecia, w którym wszystko obraca się wniwecz.*

Dla diabła wszystkie środki są dobre, przemyślne czy oklepane. W czterdzieści z górą lat po kaźni Gilles’a de Rais wyszedł w Stras­burgu słynny podręcznik inkwizycji Malleus Malejicarum — Młot na czarownice — gdzie autorzy Henryk Institoris i Jakub Spren- ger, dwaj kaznodzieje, pisali: „Podtrzymujemy wszakże opinię, iż diabeł nic nie może wskórać na tym padole bez czarowników. A przede wszystkim w kwestii płodzenia, gdzie wszelkie działanie odbywa się przez styczność. A że nie ma żadnej bezpośredniej styczności demona z ciałem — żadnej wspólnoty między nimi — musi on przeto posłużyć się jakimś narzędziem, któremu zezwala czynić zło przez styczność.”

Należałoby tu omówić liczne aspekty diabolizmu i reakcję prze­ciw niemu władz kościelnych w owej epoce, co nie jest już na­szym zadaniem. Pozostawmy ten komentarz obu inkwizytorom niemieckim, zaznaczając, że odnosi się on do przypadku czarów, który nas zajmuje.

Tę krótką analizę magii i czarów zakończmy „wnioskami mo­ralnymi”, jakie wyciąga sam oskarżony. Nabierają one straszli­wej i wzruszającej podniosłości przez skruchę, która z nich prze­bija:

Gilles wyznał, iż rzeczony Sillś sprowadził mu innego za­klinacza, który zmarł niemal natychmiast. I z powodu tych nie­szczęsnych zgonów i trudności w uprawianiu rzeczonych praktyk czarnoksięskich i innych podobnych, uniemożliwiających mu speł­nienie swych haniebnych zamiarów, powiedział, iż wierzy, że to łaska Boska i orędownictwo Kościoła, od których jego serce i na­dzieja nigdy się nie odwróciły, spłynęły nań miłosiernie i ustrzegły go od tylu prób i niebezpieczeństw; i dla tej przyczyny postanowił

wyrzec sią swego nikczemnego życia i pójść na pielgrzymką do Jerozolimy i do grobu Pana Naszego oraz do innych miejsc Mąki Pańskiej, i zrobić wszystko, co bądzie w jego mocy, by u swego miłosiernego Odkupiciela wybłagać odpuszczenie grzechów.

A następnie, po rzeczonym zeznaniu przed sądem, złożonym dobrowolnie i nieprzymuszenie, wezwał zgromadzony tam lud, a zwłaszcza duchownych, których była tam znaczna liczba, napo­minając ich, by zawsze czcili naszą Świętą Matkę Kościół i mieli ją w wielkim poszanowaniu i nigdy od niej nie odstępowali, dodając wyraźnie, że gdyby on sam, oskarżony, nie zwrócił swego serca i uczucia ku temuż Kościołowi, nigdy by nie uszedł złośliwości i zakusom diabła; co więcej, sądził, że w przeciwnym razie dia­beł, z przyczyny ogromu jego łotrostw i zbrodni, dawno unicestwił­by jego ciało i porwał jego duszę; napomniał ponadto wszystkich ojców rodzin, by baczyli na swe dzieci, nie odziewali ich zbyt wy­kwintnie i nie pozwalali im żyć w gnuśności, podkreślając i zapew­niając, iż wiele zła rodzi się z gnuśności oraz nieumiarkowania w je­dzeniu i piciu, i oświadczając jeszcze dobitniej, że gnuśność, niena­sycona łapczywość na wyszukane potrawy i częste picie grzanych win podtrzymywały w nim ten szczególny stan podniety, który przywiódł go do popełnienia tylu grzechów i zbrodni.

Z przyczyny których to zbrodni i występków przezeń popełnio­nych Gilles de Rais, oskarżony, z pokorą i płaczem błagał o zmiło­wanie i przebaczenie swego Stwórcę i najświętszego Odkupiciela, jako też rodziców i przyjaciół dzieci tak okrutnie pomordowanych, a także wszystkich tych, których mógł był skrzywdzić i wobec których w rzeczy samej zawinił, gdziekolwiek by się znajdowali, i prosił wszystkich wiernych i czcicieli Chrystusa, by wsparli go swymi żarliwymi modlitwami.”

Po tych słowach na pozór niewiarygodnych i padających z ust tego potwora, który raptem wyrażał się całkiem zwyczajnie, jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku, wyjątkowa, niemal świę­ta cisza musiała zapanować w nabitej ludźmi sali rozpraw, w po­rze nieszporów owego popołudnia sobotniego 22 października roku 1440. Groza mieszała się tam z rozbrajającą naiwnością, nieświa­

domość z wynaturzeniem. Sędziom i publiczności zakręciło się w głowie.

Jak daleko sięgały badania alchemiczne pana na Rais? Świa­dectwa są zwięzłe. W niespełna trzy wieki później Dom Lobineau, w swojej Histoire de Bretagne, pisze o pracach alchemicznych ba­rona w następujący sposób: „Marszałek posłał po wszystkich tych, co parali się tą zwodniczą sztuką, i nie musiał długo czekać na owych ludzi, którzy w kabalistyce Filozofii metali mienią się adeptami, tak że z ich pomocą udało mu się otrzymać rtęć, czyli żywe srebro; ponieważ jednak zawsze stanie się jakieś nieszczęście, które rozbije «jajo filozoficzne», zanim ten cenny kamień, stano­wiący przedmiot pragnień dmuchaczy, przybierze swój ostateczny kształt, zdarzyło się również marszałkowi de Rais, iż w toku wiel­kiego dzieła do Tiffauges przyjechał w gościnę delfin — przyszły Ludwik XI. Trzeba było zniszczyć piece i przerwać operacje tej tajemnej sztuki, która nie lubi światła dziennego ani obcych świad­ków.”

Wyobraźmy sobie marszałka w asyście Blancheta, La Riviere’a i Prelatiego w dolnej sali zamku Tiffauges. Koło nich huczy ata- nor zasilany stertami polan piętrzących się pod ścianami. Przy „tyglu” — miech. Wokół na ciężkich stołach retorty, moździerze, pogrzebacze, młoty i szczypce, alembik, kamionkowe garnki, butle i księgi magiczne. Wizja to faustowska, tajemnicza, pociągająca. W siedzibie diabła jesteśmy czy człowieka?

Pod koniec owej wojny stuletniej trzeba przejść przez doświad­czenie, by sięgnąć do przyszłości, do tego, co mamy zwyczaj na­zywać dzisiaj postępem, a co jest w pewnym sensie zawarte w al­chemicznym tyglu. Trzeba iść naprzód, eksperymentować. Potwier­dza to Roger Bacon: „Sine experientia nihil sufficienter sciri potest” — „Bez doświadczenia nie można dość wiedzieć”.

Lecz cóż można wiedzieć? Czy alchemia odpowiada na pytania człowieka o poznanie i władzę, jaką mógłby rozciągnąć nad przy­rodą?

Alchemia może mieć charakter praktyczny i spekulatywny. W pierwszym przypadku jest to „sztuka przemieniania metali nieszlachetnych w złoto” — ta, która ze znanych nam powodów

interesuje barona de Rais. Chce się on podreperować finansowo. W drugim mamy do czynienia z transmutacją umysłową, a nawet, zależnie od obranej drogi, duchową. (Na drodze wtajemniczenia zachodzi „transmutacja” duszy.) Dr H. Spencer Lewis tak określa tę alchemię w swym Manuel rosicrucien: „Transmutacja oznacza przemianę natury wibracyjnej jakiegoś elementu zjawiska ducho­wego w taki sposób, aby zjawisko to lub jego uzewnętrznienie było inne po przemianie.” Angelus Silesius posuwa się jeszcze dalej, gdy pisze: „Ołów przemienia się w złoto, znika przypadkowość, gdy z Bogiem i przez Boga przemieniam się w Boga. To serce prze­mienia się w najszczersze złoto; to Chrystus lub łaska Boska są jego tynkturą.”

Daleko stąd do celu marszałka! W jego pojęciu przemiana ist­nieje o tyle, o ile daje mu złoto. Co tam duchowość, od tego ma swoją kolegiatę! Zarabia na zbawienie po swojemu. W istocie chce złota, by podsycać swój straszliwy obłęd — choćby miał nawet zgubić duszę, lecz on niejedno już utracił — zresztą jego dusza leży w lamusie. Poza tym nie zaprzedaje jej diabłu, bo przecież zachował wiarę w Boga. Tak więc marszałek wielkim kosztem urządza sobie pracownię, gdzie będzie mógł przemieniać metale w złoto. Poniósłby wreszcie sromotną klęskę, gdyby przy okazji podróży na zachód delfin nie zatrzymał się w Tiffauges. Ale na razie nie traci nadziei i nie wyciągnął jeszcze wniosków, do ja­kich doszedł Henryk Korneliusz Agrippa, który pisał w swej De vanitate scientiarum — O znikomości wiedzy:

Szkodliwe węgle, siarka, łajno, trucizny i cała ciężka praca wydają się wam słodsze niźli miód, dopóki nie przepuścicie do ostatka waszego dziedzictwa, sprzętów i ojcowizny i nie obrócicie tychże w dym i proch, byleście tylko łudzili się nadzieją ujrzenia, w nagrodę za wasze długie trudy, owych pięknych narodzin złota, wiecznego zdrowia i powrotu młodości. W końcu, straciwszy cza| i pieniądze, któreście w to włożyli, staniecie się starzy, obarczeni wiekiem, odziani w łachmany, wygłodniali, wciąż cuchnący siarką, zasmoleni i powalani cynkiem i węglem, a przez częste używa­nie żywego srebra tknięci paraliżem... i na dobitek tak nieszczęśli­wi, że zaprzedacie bodaj swe życie i duszę.”

Jeśli wierzyć niektórym, Nicolas Flamel, słynny alchemik pa­ryski z początku XV wieku, rzeczywiście dokonywał transmutacji: „Asystowała mu — pisze François Ribadeau-Dumas — jego żona Pernelle. Kobieta jest dla hermetystów, podobnie jak Ewa, in­spiratorką. Dla alchemików jest ona symbolem natury. Ta zaś prowadzi do doskonałości” |

Gilles’owi nie udało się nigdy zamrozić rtęci, by zrobić z niej eliksir życia: „Mercurium, quem asseruit esse vivum argentum, congelasse et congelari fecisse...”, jak o tym donosi protokół po­stępowania kanonicznego przeciw Gilles’owi de Rais z soboty 15 października roku 1440. Nie widział też nigdy tego, co ukazał w „cudownych wizjach”, jak powiada Serge Hutin, ten cztero- wiersz z Sonetu filozoficznego, który miał w XVIII wieku napisać tajemniczy hrabia de Saint-Germain:

Jako ciekawy badacz drążący naturą,

Zasadę wielkiej jedni gruntownie poznałem,

W płomieniach sztolni przyszłe złoto oglądałem,

Zgłębiłem jego sekret, przejrzałem strukturę.

Owego roku 1439 Gilles „rozbił” swoją pracownię. Kazał na­prędce wszystko zniszczyć, a skorupy ukryć w obawie, by przy­szły Ludwik XI bawiący tam przejazdem, nie odkrył, iż oddaje się on badaniom alchemicznym; mogłoby to przyspieszyć jego zgu­bę, gdyż państwo tak jak i Kościół, z różnych powodów, patrzyło złym okiem na transmutacje. Papież Jan XXII — który dobrze znał alchemię, zajmował się nią bowiem w młodości, nim został kapłanem — wydał w roku 1317 w Awinionie bullę Spondet pa- riter quae non exhibent, potępiającą dzieła alchemiczne i doktry­ny hermetyczne. Od prawie półtora wieku bulla papieska nie wy­wierała już żadnego skutku i w ciągu tego tragicznego XIV stule­cia praktyki alchemiczne rozprzestrzeniły się w całej Europie wraz | innymi plagami. Oto nader pouczający fragment tekstu, który przytacza Roland Villeneuve — zapożyczył go z przekładu L. Fi­guier a:

Nędzni alchemiści obiecują to, czego nie spełniają. Jakkolwiek uważają się za mądrych, jednak wpadają w doły kopane pod in­nymi. W śmieszny sposób podają się za nauczycieli alchemii wy­jawiając swoją nieświadomość przez powoływanie się jedynie na dawniejszych pisarzy. A jeżeli nie wynajdują tego, czego i tamci nie wynaleźli, to nie tracą nadziei wynalezienia w przyszłości. Jeżeli każą uważać fałszywe metale za złoto i srebro, to dzieje się to z pustym krzykiem. Ich karygodne zuchwalstwo posuwa się nieraz tak daleko, iż z tych mieszanin biją fałszywą monetę i w ten sposób oszukują innych. Rozkazujemy, by tego rodzaju ludzie zo­stali wygnani z kraju na zawsze i aby ci, którzy każą sobie robić podobne złoto lub srebro albo w jakikolwiek sposób pomagają oszustom czy też metal sprzedają lub wymieniają zamiast monety, żeby tyleż co do ciężaru prawdziwego dota i srebra oddali na rzecz ubogich. Ci, którzy wyrabiają złoto lub srebro tego rodzaju, mają być ogłoszeni za pozbawionych czci. Gdzie majątek prze­stępcy tego prawa nie wystarcza na karę pieniężną, tam według zdania sędziego kara może być zamieniona na inną. Jeśli wy­stępku tego byłyby winne osoby duchowne, nie mają być chro­nione, lecz przeciwnie, mają być pozbawione kapłaństwa i uważane za niezdolne do stanu duchownego.” *

Papież nie idzie na ustępstwa; mimo że alchemicy to oszuści i że „wpadają w doły”, w tym okresie rozkładu, niepokoju i gwałtu wytwórcy kamienia filozoficznego robią pieniądze. Alchemia ma swych zwolenników i swych przeciwników. Wszyscy oni rekru­tują się spośród rządzących, królów i królowych, ministrów i szlach­ciców. Karol VI — który ułoży traktat alchemiczny, Oeuvre royale de Charles VI, roi de France — i jego brat, książę de Berry, będą się zaliczać do protektorów świętej sztuki. Nawet jedna kobieta, cesarzowa Niemiec, Barbara, druga żona cesarza Zygmunta, wy­rabiała, na początku XV wieku, „alchemiczne pieniążki” i w ten sposób jakoby oszukiwała kupców. Jakuba Coeur oskarżano nie­słusznie, iż zbił majątek na swej wiedzy alchemicznej: „Dobrze wiadomo, że Jakub Coeur — pisze Serge Hu tin — zawdzięczał

swą fortunę (która czyniła zeń najbogatszego człowieka w króle­stwie) umiejętności, z jaką skupił w swoich rękach najbardziej zyskowne formy handlu między Francją i całym światem śród­ziemnomorskim.” *

Dzieła na temat hermetyzmu mnożą się i podsycają żądzę wiedzy możnych. Wymieńmy kilka ważniejszych tytułów: Alegoria Świętej Trójcy i kamienia filozoficznego, Triumfalny rydwan antymnicha ** Basiliusa Valentiniusa, Clavicula i Novum Testamentum Rajmun­da Lullusa, Zwierciadło alchemiczne Amolda Villanova, Filozofia naturalna metali Bernarda z Trewiru, a także Kwintesencja al­chemii i Zwierciadło tajemnic Rogera Bacona. Podobny klimat umysłowy, rzecz jasna, zawrócił w głowie komuś pokroju Gil- les’a de Rais, chciwemu wszelkiego poznania, aby dzierżyć prym. Jego wiedza alchemiczna była powierzchowna, mętna, tandetna i takiemu świątobliwemu i wykształconemu człowiekowi jak Ni­colas Flamel wydałaby się profanacją. Te rudymenty, które po­siadł, zawdzięczał jakiemuś żołnierzowi. Ów miał go nauczyć paru zasad z jakiejś księgi magicznej. Pewien złotnik z Angers, krętacz, lecz znający w swoim przekonaniu „prawdziwą alchemię”, od na­iwnego marszałka wyciągnął pieniądze — tym razem prawdziwe — by stworzyć „wielkie dzieło”. Złotnik, jak się można domyślić, nie dopiął celu, natomiast baron stracił gotówkę.

Szalbierstwo to, połączone z jego nader skąpymi wiadomościami

o hermetyzmie i naukach okultystycznych, nie przeszkodzi mu jednak szukać w tychże ratunku, gdy będzie gonił ostatkami. Wy­słał niecnego Gilles’a de Sillé, swego kompana, Rogera de Bri- queville i Eustachego Blanchet po owych ludzi znających arkana wiedzy tajemnej, alchemików i czarnoksiężników, którzy mieli go uchronić przed bankructwem. Przybywali oni z Paryża — stolicy hermetyzmu we Francji — z Niemiec, z Włoch. Wielu było w Tif- fauges tylko przejazdem, jak Franciszek Lombardczyk, Antoni z Palerno czy ten, którego już znamy, który wszakże zostanie

wspólnikiem zbrodni swego pana, młody Florentyńczyk Prelati, łotrzyk podobnie jak Jan de La Rivière rodem z Poitou, również czarnoksiężnik szarlatan, który wraz z innymi figurantami pojął, jak suty zysk w najprawdziwszych écus można wyciągnąć z na­iwniaka.

27 marca roku 1440, w dzień wielkanocny, w kościele Świętej Trójcy w Machecoul ksiądz Oliwier des Ferrières wysłuchuje spo­wiedzi Gilles’a de Rais. Ten wkrótce potem przyjmuje komunię w tym samym czasie, co „parafianie niskiego stanu z rzeczonej miejscowości i w ich kompanii; którzy to świeccy niskiego stanu widząc, iż zbliża się tak wielki pan, zamierzali odejść, lecz rze­czony oskarżony nie chciał pozwolić, Dy odeszli, a co więcej roz­kazał, by z nim zostali i otrzymali eucharystię, jak nakazuje oby­czaj” (zeznanie Eustachego Blanchet, 17 października roku 1440).

Osiągamy tu próg, poza którym moralność i logika zapadają się w nicość. Jakie może być sumienie człowieka winnego zbrodni przechodzących wszelkie pojęcie, który się spowiada i ośmiela się przyjąć ciało Chrystusa? Jaka jest jego wiara? Czy przebija jeszcze jakiś promyk nadziei w tych ciemnościach, które go ogarnęły?

Czy podobna, by ta wiara — na zawsze zdałoby się pogrzebana przez czczy ceremoniał jego kolegiaty lub konwencjonalne gesty chrześcijańskiego możnowładcy — odżyła pośród takiej obłudy, dwulicowości, bigoterii i stała się, u progu śmierci, ową potężną sprężyną, która popchnęła go do skruchy?

ARESZTOWANIE

Jest 15 maja roku 1440. Uroczysta msza zielonoświątkowa, od­prawiana w kościele w Saint-Etienne-de-Mer-Morte, dobiega końca. Saint-Etienne-de-Mer-Morte leży tuż koło Machecoul. Mar­szałek nie musiał iść daleko, by popełnić występek, który w in­nych czasach nie pociągnąłby za sobą żadnych następstw. Miał pod swoimi rozkazami około sześćdziesięciu ludzi, z których wielu no­siło „szyszaki i przyłbice na głowach tudzież inny rynsztunek”. Całkiem jak jego dziadek Jan de Craon, który nie mógł się oprzeć pokusie „przyłożenia ręki do dzieła” i pozostawić innym troski

o wykonanie roboty, choćby nawet brudnej, ustawia się ze swymi opryszkami na skraju lasu w pobliżu kościoła, ubezpieczany przez swych dwóch najwierniejszych przybocznych: młodego markiza de Ceva, swego rodzaju kondotiera, potomka starego rodu piemonc- kiego, i Jana Poulain.

Poznaliśmy już ówczesne obyczaje. Wszystkie środki są dobre, byle panować: gwałt, porwanie, świętokradztwo, zabójstwo. Trze­ba tylko, by cel wart był środków. Marszałek nie grzeszy bynaj­mniej rozwagą! Upiera się przy swoim. Postępuje jak szaleniec. Spodziewa się jednym pociągnięciem odzyskać zasoby, których mu brakuje. Chociaż jest rozkojarzony, ogłupiały, bezmyślny, wie, jak wszyscy zbrodniarze, którzy przeżywają intensywnie swe ostatnie chwile ściganego zwierzęcia, że jego czas jest policzony.

Już od roku w Poitou, w Andegawenii, w krainie Rais, w Nantes rozchodzi się, nasila, olbrzymieje pogłoska, która go oskarża. Od parafii do parafii niosą się lamenty. Rodzice, którzy stracili dziec­ko, ośmielają się wyjawić przyczynę swego bólu. Nie ma jeszcze dowodów, ale są straszne przeczucia. Każdy wie, że nie można już przypisać zaginięcia tych dzieci Anglikom ani żołdakom, ani bandytom. Takie wyjaśnienia od dawna nikogo nie przekonują. Wielu jest teraz takich, którzy mogą powiedzieć — i ważą się to stwierdzać na głos — że spotkali ludzi marszałka de Rais poszu­kujących dzieci, by powiększyły one rzekomo liczebność kapeli lub zostały paziami w Tiffauges bądź w Machecoul. Sillé, Briqueville, La Meffraye, Prelati, La Rivière, Blanchet, Ceva, Poitou, Henriet i spółka są znani jak zły szeląg. Gdyby tylko cała ta piekielna zgraja mogła się jakimś cudem wymknąć, zniknęłaby bez śladu. Ale magia ma swoje granice i obręcz ludzka zaciska się nieubła­ganie.

Ze swej strony czuwa biskup kanclerz Bretanii, Jan de Male- stroit. Spisuje skargi tych spośród nieszczęsnych rodziców, którzy zamieszkują tereny podległe jurysdykcji księcia Bretanii, jego władcy, suzerena Gilles’a. Biskup czeka, żeby zbrodniarz zrobił fałszywy krok.

Malestroit jest anglofilem, skąpym, twardym, zapamiętałym w pracy kazuistą. Należy do tych wysokich urzędników państwo­wych, których monarchowie — lub książęta — przyjmują na służ­bę dla dobra swego państwa, przymykając oczy na ich wady. Jan de Malestroit nie lubił Gilles’a. Kanclerz zazdrościł baronowi, który odpłacał mu pogardą. Są to rzeczy, których mężczyzna, na­wet duchowny, nie przebacza. Ale ta zastarzała niechęć nie jest śmiertelna. Gilles nie uosabia żadnej władzy politycznej do oba­lenia, żadnej herezji do wykorzenienia, żadnej doktryny do wy­tępienia. Pomijając zbrodnie, to tylko wielki pan, rozmiłowany w przepychu, dumny, strasznie samolubny, od dawna nieużytecz­ny. A ponadto całkowicie zrujnowany, wyjąwszy to, co mu po­zostało z lenn i dochodów w Bretanii, które stanowią już tylko jedną dziesiątą jego majątku i których lwia część została zahipo- tekowana przez samego księcia Bretanii. Ten, mając za sobą prawa

7

suzerena, wszedł w posiadanie większości dóbr swego wasala: „W polityce — pisze Noël Valois — Jan V mógł się okazać lawi- rantem, w interesach człowiekiem wyrachowanym; lecz o ile wiem, nie zarzucano mu nigdy podłego i okrutnego wiarołom- stwa.” Na płaszczyźnie politycznej książę Bretanii musiał zręcznie krążyć, czasem nie bez podstępności, między swymi dwoma po­tężnymi i groźnymi sąsiadami: Francją i Anglią. W porównaniu z innymi wielmożami, książętami Burgundii czy Orleanu, nale­żałoby go uznać za dość rozumnego. W tych czasach, gdy fałsz idzie o lepsze z lekceważeniem praw ludzkich i boskich, książę jawi się jako człowiek liberalny, roztropny i przezorny. Jego giermek, poeta Jan Meschinot, skreślił jego portret, w którym znajdujemy ten oto ustęp: „Jan V rządził sprawiedliwie, do panów i szlachty swego kraju oraz do swego ludu odnosił się z wielką łagodnością... I był najlitościwszym człowiekiem na świecie.” Cała rzesza prostych ludzi, chłopów, jęła wykrzykiwać po wsiach swoje nieszczęście, swoje oburzenie. Ale jak zatrzymać marszałka Francji, jednego z największych możnowładców Francji i Bre­tanii, który gdyby go przypadkiem ścigano, zaszyłby się czym prędzej w swej potężnej fortecy Tiffauges i kpiłby sobie z wy­słanników króla Francji czy księcia Bretanii, szerząc jednocześnie zamęt w kraju. Z przyczyn politycznych, z ostrożności Karol VII i Jan V oszczędzają na razie marszałka. Jak długo jeszcze? Swo­boda barona zawęża się. Jego dni są policzone. Ugruntowała się pogłoska, mosa insinuatio, że marszałek de Rais jest czarowni­kiem; to on jest sprawcą przerażających zbrodni, o których mówi się po cichu od miesięcy. Mimo bigoterii, pobożnych porywów, które mogły były go zaprowadzić do Jerozolimy na grób Chry­stusa jako zwykłego pielgrzyma — lecz on najwyraźniej stronił od kostura! — mimo ostentacyjnych póz przy komunii wielkanoc­nej w Machecoul jest dla wszystkich zbrodniarzem. Nikt już o tym nie wątpi. To potwór, czarnoksiężnik, ten, który: „...posługuje się sztuką i wiedzą nekromancji — jak o tym donosi Alain Bouchard w Grandes Chroniques de Bretagne — i który każe torturować i zabijać wielką liczbę dzieci, ażeby mieć z nich i zbierać krew, którą kreśli wszystkie znaki odpowiednich zaklęć gwoli przywo­

t

łania duchów piekielnych, usiłując za ich pośrednictwem zdobyć wielkie skarby i bogactwa”

Aresztować go? Na razie to niemożliwe. Potrzeba niezbitych do­wodów. Chyba że baron popełni jakiś błąd... W końcu dlaczegóż by nie? Czyż nie ma porywczego usposobienia, czyż jego postępki nie przypominają niekiedy czynów szaleńca?

Błąd ten popełni właśnie owego dnia Zielonych Świątek roku 1440. Błąd nie do naprawienia, którego Jan de Malestroit ani myślał puścić płazem.

Spośród ostatnich lenn, jakie mu pozostały z majątku, ongiś znacznego, a który jego dziadek Jan de Craon zdobywał, przypo­mnijmy, nie zawsze uczciwymi sposobami, Gilles sprzedał zamek: ten w Saint-Etienne-de-Mer-Morte. Jeden więcej. Nabywca, Wil­helm Le Ferron, skarbnik księcia Bretanii, wysłał swego brata Jana, by objął go w posiadanie. Ów.brat był klerykiem z tonsurą, to znaczy człowiekiem Kościoła. Czy ludzie skarbnika pod wodzą Jana Le Ferron poturbowali ludzi pana na Rais, gdy weszli do zamku? Czy baron osądził, że nabywcy wystrychnęli go na dudka? Czy zważywszy na jego popędliwość, zastawiono nań pułapkę? Tak czy owak, widząc, że poniewiera się jego ludzi, butny baron musiał wówczas, zdaniem autorów, odsłonić swoje oblicze, żeby się zemścić.

Nigdy się tego nie dowiemy. Faktem jest, że owego dnia Zielo­nych Świątek, pod koniec mszy, miotany wściekłością marszałek, z mieczem „jusarme” w garści, wtargnął do kościoła Saint-Etien- ne-de-Mer-Morte. Jana Le Ferron wziął jako zakładnika, aby skarbnik zwrócił mu zamek w zamian za uwolnienie brata.

Ha, bezecniku! — wykrzyknął — pobiłeś moich ludzi i użyłeś wobec nich przemocy; precz mi z kościoła, bo inaczej powalę cię trupem!.

Wywleczono biedaka przed kościół, a następnie odprowadzono pod dobrą eskortą do zamku w Saint-Etienne-de-Mer-Morte, któ­rego klucze Gilles kazał sobie natychmiast oddać.

Sprawa stawała się poważna. Jan Le Ferron podlegał bezpośred­nio swemu biskupowi, tym zaś był nie kto inny, tylko Jan de Malestroit. Został pojmany, wygrzmocony i uwięziony niczym

łotrzyk. Zbrojni ludzie wtargnęli do świętych miejsc. Kościół nie żartuje w takich wypadkach. Marszałek zbezcześcił świątynię pod­czas nabożeństwa i pojmał kleryka. Podwójne świętokradztwo po­ciągające za sobą de facto, według prawa kanonicznego, ekskomu­nikę; oznaczało to, innymi słowy, odebranie wierzącemu nadziei na zbawienie.

Jan V pro forma wymierza baronowi grzywnę w wysokości 50 000 złotych écus — dobrze wie, że tamten ich nie ma — powo­łując się na prawo zwyczajowe Bretanii, które zabrania wasalowi wystawiać zbrojny oddział bez zgody książęcej. Gilíes, mocno za­niepokojony takim obrotem rzeczy, zamyka się w Tiffauges. Jan V bez zwłoki uprzedza swego brata, konetabla de Richemont w służ­bie króla Francji, nakazując mu ująć marszałka. Za zgodą Ka­rola VII Richemont oblega olbrzymią twierdzę, w której zaszył się marszałek. Tymczasem Jan V odbija zamek Saint-Etienne-de- -Mer-Morte i uwalnia jeńców z Janem Le Ferron na czele. Kone- tabl zwija wówczas oblężenie Tiffauges i baron odzyskuje swobodę działania. Nie na długo. Jan de Malestroit wszczął już śledztwo co do zbrodni Gilles’a, które uzupełnia w trakcie wizytacji pa­sterskiej. Sidła są przygotowane.

Już od pewnego czasu biskup kanclerz obserwuje, wywiaduje się, czeka. Pogłoski — krążące od dawna — wieści, rozmowy nie omyliły go. Któż by teraz wątpił w Dolnej Bretanii, w Andega- wenii, w Wandei, w Poitou, że to nieuchwytny, tajemniczy, po­sępny baron jest sprawcą co najmniej setki porwań chłopców i dziewcząt? Z łatwością można by spisać ich listę w ciągu kilku dni. Biskup jeszcze czeka. Wie teraz, że hardy i pyszny pan na Rais już mu nie umknie po niezrozumiałym błędzie, jakiego nie popełniłby nawet początkujący zbrodniarz: uprowadzeniu Jana Le Ferron podczas mszy zielonoświątkowej z kościoła Saint-Etien- ne-de-Mer-Morte. Lecz jako się rzekło, marszałek nie przypomina innych zbrodniarzy, to człowiek, który nigdy nie znał swoich gra­nic.

Biskup kanclerz Bretanii jest znaczną osobistością, subtelnym teologiem, zręcznym dyplomatą, biegłym od dziesiątków lat w oce­nie ludzi, tak w czasie pokoju, jak i wojny. To psycholog o wni-

kliwości wyrobionej przez karierę polityczną na dworze książęcym Bretanii, a także człowiek interesu — jak wszyscy możni owych czasów, w których duchowość prędzej czy później splata się nie- rozdzielnie z doczesnością. Nieśpieszny, jak przystoi księciu Ko­ścioła, gdzie wieczność warunkuje sprawy tego świata, namiestnik Chrystusa na ziemi, a Zarazem wasal swego księcia, najwyższy dostojnik książęcego państwa, i wreszcie, nie zapominajmy, pa­sterz troskliwy o ludzi ze swojej diecezji i wybitny zwierzchnik duchowieństwa — oto cały Malestroit. To człowiek Boga, lecz odpowiada też za sprawy czysto świeckie. Jest synem swoich czasów najeżonych kontrastami, tej epoki schyłkowego feudaliz- mu. Oto dlaczego ten człowiek, pod wieloma względami odpycha­jący, antypatyczny, poświęca się służbie owej sprawiedliwości ty­powo średniowiecznej, w której sąd ludzki miesza się z Boskim. Jego skąpstwo, jego anglofilia, jego kapłański umysł wdrożony do surowego administrowania diecezją, nie zaślepiają go. Jest przede wszystkim kapłanem, czyli osobistością uświęconą, lecz tak­że strażnikiem ustalonego porządku. Wszystko, czego doznaje isto­ta ludzka w tym, co posiada najcenniejszego: w sercu i w ciele, wszystko, co godzi w chwałę Chrystusa, nie może mu być obo­jętne. Sprawuje rząd duchowy i doczesny, lecz także osądza. W ostatniej instancji jest równy swemu księciu — a nawet góruje nad nim przez swe powołanie Boże.

Proces kościelny, dłuższy i bardziej pogłębiony — cywilny nie przekroczy czterdziestu ośmiu godzin — będzie, tak jak w przy­padku Joanny d’Arc, nadawał ton. Znaczy to, że Jan de Malestroit nie wdroży pochopnie przeciw marszałkowi dochodzenia, dotyczą­cego największych ówczesnych wykroczeń: praktyk diabelskich, sodomii, zabójstw dzieci — których domniemanie, wynikające ze słów mieszkańców i relacji świadków synodalnych, wydaje mu się dość mocne, by umotywować „oszczerstwo”. To poważna pro­cedura. Biskup kanclerz wie, na jak znaczną personę się porywa. Baron jest może człowiekiem zrujnowanym, lecz nadal potężnym z racji swego nazwiska, prawie nietykalnym w czasach, gdy świę­tość odgrywa wielką rolę w stosunkach społecznych. Ma tyleż

powiązań z dworem królestwa Francji, co i z dworem księstwa Bretanii

Jan de Malestroit nie puści się w drogę pełną zasadzek. Jest przeciwieństwem marszałka. Z jednej strony zimna refleksja, od­powiedzialność duchowna i świecka, powaga; z drugiej niedojrza­łość, rozprzężenie duszy i ciała, które doprowadziło do zboczeń. Gdyby nie one, byłby Gilles błędnym rycerzem, mecenasem na podobieństwo króla René, romantykiem. Biskup kanclerz musi być ostrożny, by nie zrazić sobie króla, księcia, feudałów, ludu. Toteż dochodzenie, jakie wszczyna w formie śledztwa, jest wywa­żone. Dalecy jesteśmy od tego, co twierdzi Salomon Reinach, przy całej swojej przemyślnej dialektyce, gdy pisze o śledztwie prowa­dzonym przez biskupa:

Był to sposób na rozwiązanie języków starych kumoszek, wpra­wienie w ruch zwolenników skandali, puszczenie wodzy osobistym niechęciom.” *

Są to słowa nieco lekkomyślne, zważywszy na to, że już od przeszło roku wiadomo o porwaniach, tych zbrodniach potwier­dzanych tydzień po tygodniu niezliczonymi wieściami i świadec­twami Wnioski, jakie wyciąga Salomon Reinach, zdają się nie­współmierne do przyczyn i skutków. Zresztą słynny „rewizjonista” nie zaprzecza w swym gładkim stylu polemicznym — trochę salo­nowym — że dokonano zbrodni. Wygładza kanty, dopasowuje fakty. Zgodnie ze swą mową obrończą chętnie zrzuciłby na cudze barki setkę dziecięcych ciał — było ich parę setek więcej — któ­rych morderca lub mordercy nigdy nie będą znani. Także w tej kwestii jego doniesienia są bezprzedmiotowe, mętne.

Zobaczymy dalej, że wszystkie twierdzenia wysuwane przez Reinacha i Hernandeza opierają się na kruchych argumentach, że icb wiedza o tych drastycznych zajściach jest powierzchowna, ich dokumentacja praktycznie żadna i że wykazują oni nieznajomość epoki.

Czy Rais zmyje swą hańbę, poprawi się, wytłumaczy ze swych zbrodni, czy też umknie, jak to jeszcze mógłby zrobić?

Tę skłonność do ciągłych występków Gilles de Rais nosi zako­rzenioną w sobie od dzieciństwa. Nie urodził się zbrodniarzem. Stawał się nim od dawna, powoli, nieuchronnie. Zbrodnia to jego „dziecko” — jedyne, jakie miał naprawdę, jakie spłodził w swej obłąkanej duszy. Jedyne, jakie złoży w ofierze — zgładziwszy tyle innych, te wszakże były niewinne — owego dnia, gdy okaże skruchę w sali rozpraw. Tym razem marszałek, naiwny i dra­pieżny, prostoduszny i pyszny,, zabije w swoim sercu i umyśle dziecko-potwora, on, który nigdy nie „zabił ojca”. Rozedrze otchła­nie. Owego 15 października roku 1440 otworzył swe serce przed Chrystusem, otwierając je zarazem przed ludźmi. I tu właśnie Ewangelia zbiega się z tragedią. Baron opuszcza zaklęty krąg, który przekroczył już tak dawno, iż uważano go za kogoś z innego świa­ta — z innej planety, jak sam powiadał. Ale wróćmy do historii.

Po aferze w Saint-Etienne-de-Mer-Morte zrozumiał. Wobec po­tworności mordu zatracił zdolność myślenia. Zbrodnie przerasta­ją go. Po cóż szukać ratunku? Znów ulega swym demonom. W ostatnich chwilach życia na wolności, wówczas gdy ciągnie resztkami majątku, gdy czuje, że obręcz nieubłaganie zaciska się wokół niego, musi jeszcze zabijać. Krew, upodlenie, okrucieństwo, pogarda dla niewinności, obłędny miraż odzyskanej potęgi nie dają mu spokoju. Czyż jednak nie dosięgnął samego szczytu szaleń­stwa? Otóż i on, półprzytomny, w drodze ze swymi kompanami i swą świtą, wędrujący od zamku do zamku, do ostatnich twierdz, jakie mu pozostały, i wciąż z tą samą dręczącą potrzebą zabijania.

Ścigany, łaknący pieniędzy marszałek chwyta się każdej broni i zamierza negocjować ze swym suzerenem — to jego ostatnia szansa! Wysyła Franciszka Prelati z prośbą o posłuchanie u księ­cia. Ten wyraża zgodę. Marszałek próbuje uzyskać obniżkę grzyw- ny wynoszącej 50 000 złotych ścus, którą Jan V nałożył nań po aferze w Saint-Etienne-de-Mer-Morte. Lecz jakaś straszliwa ko­nieczność, która popycha go do gwałcenia i mordowania, sprawia, że nawet w chwili, gdy ma się spotkać ze swym władcą, daje upust złemu nawykowi. Poitou opisuje tę scenę podczas zeznania, 19 paź­dziernika roku 1440:

Ubiegłego czerwca (roku 1440) rzeczony Gilles, oskarżony

przybył i udał się na rozmowę z księciem i zamieszkał u nie­jakiego Le Moine’a, za mur ami miasta Vannes, naprzeciw i w pobliżu dworu biskupiego, w miejscu potocznie zwanym La Motte. Andrzej Buchet, niegdyś kantor w kolegiacie marszałka de Rais, sprowadził temuż chłopca lat około dziesięciu, z którym po­pełnił on i dopuścił się odrażających grzechów rozwiązłości. Bie­daczek został zabity w domu rzeczonego Boetdena, głowę odciętą i oddzieloną od ciała spalono w komnacie, ciało zaś powiązane rzemieniem wrzucono do latryny w domu Boetdena, gdzie spuści­łem się z wielkim trudem i mozołem, aby wepchnąć ciało w głąb latryny. Dodam, że Andrzej Buchet o tym wszystkim wiedział.

Spotkanie między Janem V i baronem nie dało oczekiwanego skutku. Czyż mogło być inaczej? Jan de Malestroit zapoznał księ­cia z postępami swego śledztwa. Oznajmił mu, że wszystkie do­wody razem wziąwszy, jest w stanie zdemaskować Gilles’a de Rais. W kilka dni później przesłał Janowi V i Karolowi VII re­lację z dochodzeń przeprowadzonych podczas wizytacji pasterskiej, w patencie z datą 30 lipca roku 1440, w którym oficjalnie oskarża Gilles’a de Rais:

Wszystkich tych, którzy niniejszy patent ujrzą, Jan, za po­zwoleniem Bożym i za łaską świętej Stolicy Apostolskiej biskup Nantes, pozdrawia w Panu naszym i zapewnia o prawdziwości niniejszego.

Niniejszym podajemy wam do wiadomości, iż wizytując oso­biście parafię Błogosławionej Marii, w Nantes, w której wznosi się dom pospolicie zwany La Suze, siedziba odwiedzana przez Gil­les’a de Rais, niżej wymienionego i parafianina tegoż kościoła oraz innych kościołów parafialnych niżej wymienionych, z powszech­nych pogłosek, z licznych relacji, które do nas dotarły, jako też z oskarżycielskich doniesień Agaty, żony Dionizego de Lemion; wdowy Donete, żony śp. Regnauda Donete, od Świętej Marii; Jo­anny, wdowy po Gwïbelecie Délit od Świętego Dionizego; Jana Hubert i jego małżonki od Świętego Wincentego; wdowy po Eon- necie Kerguen, od Świętego Krzyża w Nantes; Joanny, żony Jana Darel od Świętego Symiliana koło Nantes; Teofanii, żony Eonneta

Le Charpentier, od Świętego Klemensa za Murami; utwierdzeni jeszcze zeznaniami świadków synodalnych tychże kościołów oraz ludzi o nieposzlakowanej opinii, dzięki ich dobrze znanej prawości i odwadze, i ponieważ w czasie naszych wizyt pasterskich w tychże kościołach poleciliśmy wypytać i wypytaliśmy osobiście z naj­większą starannością o fakty niżej wymienione oraz inne jeszcze, dotyczące obowiązków biskupa podczas wizytacji pasterskiej, wy­kryliśmy i zeznania świadków dowiodły nam między innymi, iż Gilles de Rais, nasz poddany i podsądny, własnoręcznie lub za pośrednictwem pewnych ludzi, swoich wspólników, zamordował, zabił i nieludzko okaleczył wielką liczbę dzieci, iż popełniał na nich zbrodnie przeciw naturze, że wielekroć uprawiał bądź kazał uprawiać odrażające praktyki wywoływania duchów, że składał im ofiary i dary, że zawarł z nimi pakt, nie mówiąc o innych licz­nych i szkaradnych zbrodniach, które podlegają naszemu sądow­nictwu; wreszcie na podstawie innych wizyt odbywanych przez nas bądź przez naszych komisarzy i pełnomocników działających w naszym imieniu wiemy, iż Gilles dopuścił się i dokonał tych zbrodni oraz innych w obrębie naszej diecezji.

Z tej to przyczyny był on i jest nadal i dla wszystkich znie­sławiony w oczach uczciwych i zacnych ludzi. A iżby nikt nie miał co do tego wątpliwości, kazaliśmy przyłożyć i przyłożyliśmy naszą pieczęć na niniejszym piśmie.

Dan w Nantes, przedostatniego dnia lipca, roku Pańskiego 1440.

Z polecenia Jego Dostojności biskupa Nantes

J. Petit.”

Marszałek zrozumiał. Tym razem już nie umknie. I gdzież miał­by pójść? Kto by go jeszcze przyjął? Szukać opieki u króla Francji? Dobrze wie, że to mrzonka. Nikt nie chce bronić czarownika.

A zresztą Karol VII ma na głowie inne ważne problemy: w kraju są nadal Anglicy. Sprawiedliwości Boskiej stanie się więc zadość. Świeccy muszą go pojmać i przekazać ludziom Kościoła. Wciąż ten ruch wahadłowy między duchowością i doczesnością.

Malestroit przyspiesza bieg wydarzeń. Ponagla księcia. Ten, za cichą zgodą króla Francji, wprawia w ruch swoją machinę wy­

miaru sprawiedliwości. Misję zatrzymania marszałka powierzy jednemu ze swych najlepszych kapitanów: Janowi Labbé; do osą­dzenia go wyznaczy swego seneszala z Rennes i prezydenta parla­mentu Bretanii, Piotra de L’Hôpital, który ze swej strony pro­wadził oficjalne śledztwo i przesłuchiwał tych samych powo­dów.*

15 wrzësnia roku 1440 kapitan Jan Labbé, w asyście notariusza Robina Guillaumet, reprezentującego biskupa kanclerza Jana de Malestroit, staje na czele oddziału pod murami Machecoul.

Marszałek nie opiera się. Każe podnieść bronę. Jeźdźcy wkra­czają na dziedziniec zamkowy. Jan Labbé zsiada z konia. Trzyma w ręku nakaz aresztowania, podpisany przez księcia oraz kancle­rza, i wzywa barona de Rais, rycerza, marszałka Francji, do sta­wienia się przed nim, by można było go pojmać. Jeszcze chwila i nadchodzi Gilles. Oddaje się pod rozkazy kapitana, wyniosły, pogardliwy, na pozór pewny siebie. Jest aresztowany.

Pod silnym konwojem i w towarzystwie Franciszka Prelati, Eustachego Blanchet, Henrieta i Poitou baron dotrze do Nantes. Po drodze Henriet będzie próbował popełnić samobójstwo, jak to sam powie na procesie świeckim podczas zeznań, które uzupeł- niają jego oświadczenia przed sędziami kościelnymi:

Kiedy prowadzono mnie do więzienia w mieście Nantes, przy­szło mi na myśl, za podszeptem diabelskim, podciąć sobie gardło, żeby nie powiedzieć tego, co wiem.

Marszałka zamknięto w zamku Bouffay, w Nantes, z wszelkimi honorami i względami, jakie przysługują „pierwszemu baronowi Bretanii”. Natomiast jego wspólników wtrącono do więzienia, gdzie nieco później dołączyła do nich ta, która jest nazywana La Mef- fraye, Perrine Martin. Gilles de Sillé i Roger de Briqueville uciekli.

Niektórych zastanawiało dziwaczne zachowanie marszałka pod-

czas areszowania. Pozwala się schwytać nie stawiając najmniej­szego oporu. Zdumiewające. Niepojęte. Oto człowiek, którego cha­rakter dobrze znamy: brutalny, butny, mściwy, słowem ówczesny wielki pan feudalny, marszałek Francji, pierwszy baron wielkiego księstwa, kanonik tytularny, zrzeka się nagle wszystkich podsta­wowych praw lennych — i osobistych, które sobie tak bezwzględ­nie uzurpował — by dać się wziąć za kark pierwszej lepszej stra­ży pod rozkazami jakiegoś tam kapitana. W swym przepysznym i zmysłowym stylu Huysmans zbliża się do wyjaśnienia zagadki w trzech ostatnich wierszach tego fragmentu ze słynnej powieści Zaświaty: „Czy był skapcaniały, wycieńczony nocami lubieży, roz­chwiany plugawymi uciechami świętokradztwa, załamany, udrę­czony wyrzutami sumienia? Czy był znużony takim życiem i opuś­cił się jak tylu zbrodniarzy, których pociąga kara? Nikt tego nie wie. Czy uważał swą pozycję za tak wysoką, że czuł się bezkarny? A wreszcie czy spodziewał się ugłaskać księcia i liczył na jego sprzedajność, ofiarowując mu okup w dworach i łąkach?”

Darujmy sobie „rozchwianie plugawymi uciechami” czy „okup w dworach i łąkach”, które istniały już tylko w stanie szczątko­wym, a zatrzymajmy się nad pytaniem: „Czy uważał swą pozycję za tak wysoką, że czuł się bezkarny?” To możliwe, a nawet pewne. Michelet reasumuje: sądził on, że jest zbyt mocny, by się czego­kolwiek obawiać i dlatego dał się złapać. Taki pogląd wyraża rów­nież doktor Bernelle, pisząc w swej rozprawie z medycyny La Psychose de Gilles de Rais, sire de Laval, maréchal de France (1404—1440): „Przekonany o swej niezwyciężonej potędze, nie wierzy w swój upadek, zaślepia go bowiem jakaś niesłychana eu­foria mentalna; to ona każe mu skapitulować w Machecoul. Pod­daje się w przeświadczeniu, że nigdy żaden sędzia, kimkolwiek by był, nie ośmieli się go niepokoić, że zostanie pośpiesznie uwolniony z pokornymi przeprosinami, skoro tylko samą swą obecnością, na­wet się nie usprawiedliwiając, uciszy rzucane mu oskarżenia.”

To mało prawdopodobne, by marszałek był aż tak pewny siebie, jak twierdzi doktor Bernelle. Choć nie rozpamiętuje zbrodni, które popełnia od lat dziesięciu i które nie budzą w nim żadnych wy­rzutów — równie mało kat przejmuje się swoimi ofiarami — jego

nerwy są od czterech miesięcy wystawione na ciężką próbę.

15 maja nie udało mu się odzyskać swego dawnego zamku Saint- -Etienne-de-Mer-Morte — który tymczasem był sprzedał. Konetabl Francji, Artur de Richemont, oblega Tiffauges, lecz wycofuje się w kilka dni później, gdy baron wypuszcza Jana Le Ferron. Gilles stał się, jak pisze Georges Bataille, „ściganym energumenem, który postradał rozum”. Teraz już nie wątpi, że Malestroit chce jego zguby.

29 lipca prałat ogłasza patent, który czyni Gilles’a podsądnym trybunałów kościelnego i świeckiego. Fama publiczna oskarża go tym razem imiennie. To on jest zbrodniarzem, którego tożsamość próbowano ustalić od tylu lat. 24 sierpnia Artur de Richemont — który nie znosi czarowników i czarnoksiężników, a także podstęp­nego La Trémoille’a, kuzyna Gilles’a — zajmuje Tiffauges, sta­nowiące część domeny królewskiej w Poitou. Richemont uzyskał na to placet od Karola VII, którego wojskami dowodzi; ma też zgodę swego brata Jana V. Książę podaruje mu jedną z ostatnich ziem należących do Gilles’a de Rais: Bourgneuf-en-Rais — tym sposobem Jan V spłaca dług apanażowy, jaki miał wobec swego brata Artura.

Niektórzy się oburzali — pierwszy Salomon Reinach — na ten podział spuścizny będącej własnością człowieka, którego dotąd nie osądzono i który jeszcze nie umarł. Nie zapominajmy, że feudalne prawo zwyczajowe karze z całą surowością: biada wasalowi, który żle się prowadzi, jego suzeren — bądź suzereni — mogą inge­rować manu militari w jego sprawy. Dodajmy, że opinia publicz­na jest teraz rozjątrzona i w całości zwrócona przeciw baronowi. W ciągu tych ostatnich miesięcy wilkołak nadal zabija i wywo­łuje demony, między innymi swego ulubieńca Barrona, który naj­wyraźniej kpi sobie z niego. Diabeł zawsze opuszcza swoich. Gilles popełnił mord w Vannes, wówczas gdy udał się do Jana V, lecz nadal kołatał do złych duchów przez cały lipiec i zgwałcił, a po­tem zmasakrował małego chłopca — to już ostatnie oficjalne za­bójstwo — około 15 sierpnia:

Ja, Raoulet de Launay, krawiec z Nantes, oświadczam, że około minionego Wniebowzięcia (15 sierpnia) uszyłem kaftan dla

młodego chłopca, syna śp. Eonneta de Viłleblanche, który miesz­kał wtedy u Poitou. To Poitou targował się ze mną o cenę za ten kaftan i to on dał. mi dwadzieścia solidów. Od tamtej pory nie widziałem więcej chłopca i słyszałem, jak jego matka bolała nad stratą i zaginięciem swego syna.

Jeśli marszałek nie jest pewny siebie — jakże mógłby nim być! — to przynajmniej wierzy wciąż w prawo swego stanu. Jest przede wszystkim feudałem wysokiego rodu. Prawo jest jego pra­wem. Ale znękany pozwoli się zatrzymać. Nabierze oddechu. A resztę przyszłość pokaże.

Swoje aresztowanie uważa za śmiechu warte. Co to będzie za skandal, gdy odwoła się od jurysdykcji tego błazeńskiego trybu­nału w Nantes! Taki magnat jak on, z prastarego i świetnego rodu Lavalów, ma być sądzony przez tego obłudnego i zuchwałego pra­łata, skrzętnego urzędasa jakiegoś księcia Bretanii, człowieka bez charakteru, bojaźliwego, którego on wyprzedza w genealogii o do­brych parę pokoleń. To maskarada, którą rozpędzi na cztery wia­try, gdy tylko zacznie się proces — jeśli odważą się mu go wyto­czyć. W tym samym porywie skwituje pogardliwym śmiechem wszystkie plotki tych gburów i innych ciemniaczków gotowych do podłości i oszczerstw, chlipiących po zaginięciu dzieci, których ciał nawet niepodobna odnaleźć. Bo też jeśli się oskarża człowie­ka — szczególnie osobistość jego rangi, a w przypadku Gil- les’a oznacza to zbrodnię obrazy majestatu — trzeba jesz­cze dowodów. Gdzież one są? Jego, towarzysza Joanny d’Arc, bohatera, wielkiego barona zachodu, a nawet ka­nonika, mecenasa, hojnego dla biednych, przychylnego duchow­nym, stroniącego od polityki, od bezprzedmiotowych wojen — czyli takich, w których nie upatruje swego interesu — wlecze się przed sąd jak byle kogo, niemal jak rajfura, złoczyńcę? Dobre so­bie! Gdy tylko zazna trochę spokoju, oceni sytuację, zmiarkuje, na jakie ścieżki chcą go wykierować, weźmie się w garść. Łatwo będzie wówczas skonfundować tych ograniczonych i gminnych sę­dziów, służalców, którzy zazdroszczą mu nazwiska, potęgi, chwały. On, Gilles de Rais może odwołać się chociażby do Boga, jeśli zechce wpędzić pod ziemię te szczury kościelne, to robactwo inkwi-

zycyjnei kazuistyki i tych nędznych wysłanników władzy, którzy płaszczą się u stóp książęcego tronu, by pochwycić jakiś kąsek ze spuścizny po możnowładcy, którego jedynym przestępstwem była wierność feudalności. Jan V — równy mu stanem — i sam król Francji publicznie go przeproszą, że pozwolili na taką niesprawie­dliwość. Nie wątpi w to. Odzyska wtedy swoje lenna, swoje mie­nie, swój honor. Barron, jego duch opiekuńczy, nie zawiedzie go. A jednak miło jest zapewnić sobie zbawienie u Boga i u diabła, gdy ma się obu na swe usługi.

Oto, co mógł myśleć marszałek uwięziony w zamku Bouffay, w Nantes.

Ale cóż on wiedział o Bogu i ludziach, on, który w ciągu całego życia z nich szydził? Czy chociaż znał swoją epokę? Czyż nie żył w gruncie rzeczy jak istota piekielna, spełniając jedynie swe naj­bardziej obłąkańcze pragnienia, ukrywając się w piwnicach zam­ków’, by poprzez okropne katusze zaklinać swoje demony — innej miary niż Barron i jemu podobni, których wywoływał Prelati — zamykając się ostatecznie przed życiem. A jest to skrajna postać grzechu przeciw duchowi. Jak sam powie później, gdy już łuska opadnie mu z powiek i gdy jego wewnętrzne oko otworzy się wreszcie na światło:

Nie wiedziałem, co czynię.

Gilles de Rais to nie Faust, który ściera się ze Stwórcą, ani ty­ran, który sprawuje swą okrutną władzę w imię polityczno-spo­łecznej odnowy, ani wódz bandy, który zabija, by przywłaszczyć sobie dobytek bliźniego. Nie. Marszałek to zbrodniarz w stanie czystym. Jest opętany przez moce z „zaświatów”.

W rzeczywistości istnieje inny zbrodniarz: jego dziadek, Jan de Craon. Z ową pogardą nieświadomą tajników serca i szlachet­nych zakątków duszy ludzkiej wydał swego wnuka na pastwę rozwiązłości. Posłużył mu za tragiczny, na miarę epoki, wzór bar­dziej herszta niż wielkiego pana, rycerza. Ale co przetrwało z ry­cerstwa w tych burzliwych czasach?

PROCES I EGZEKUCJA

P

gj roces rozpoczyna się 19 września roku 1440, w „pierwszy po­niedziałek po święcie Podniesienia Krzyża Świętego”, w Nowej Wieży nantejskiego zamku, przysposobionej do przyjęcia obu try­bunałów, kościelnego i świeckiego. Procedura ta pozwala przyśpie­szyć obrady i uniknąć bieganiny między obu instancjami, która przedłużyłaby proces o parę tygodni.

Członkowie wchodzący w skład trybunałów, które mają sądzić tego niezwykłego zbrodniarza, marszałka Francji, pierwszego ba­rona Bretanii, wielkiego lennika i potomka najświetniejszego | wielkich rodów zachodniej Francji, to ludzie wybitni. Zostali starannie dobrani przez Jana V i biskupa kanclerza, którego zda­nie z całą pewnością zaciążyło na decyzjach książęcej Rady. Re­prezentują oni po równi główne tendencje, występujące w księ­stwie Bretanii: francuską i angielską. To wyważone politycznie gremium uzupełnia, w trybunale duchownym, garstka uczonych teologów, bądź prałatów, bądź dominikanów świętej inkwizycji.

Trybunałowi kościelnemu przewodniczy Jan de Malestroit, od dwudziestu siedmiu lat kanclerz Bretanii i biskup Nantes. Asy­stuje mu brat Jan Blouyn, z zakonu braci kaznodziejów — po­wszechnie zwanych dominikanami — profesor teologii i inkwi­zytor, wydelegowany do Nantes przez wielkiego inkwizytora kró­lestwa Francji, Wilhelma Mśrici. Brata Blouyn wspomaga vr za-

daniu prokurator Wilhelm Chapeillon, proboszcz od Świętego Mikołaja w Nantes, bakałarz teologii, biegły w materii czarów i wywoływania duchów. Asesorzy przewodniczącego nie są ano­nimowi. Pierwszy to nikt inny, tylko wspomniany już biskup Le Mans, Wilhelm de Malestroit, bratanek przewodniczącego, który w roku 1443 obejmie urząd po swym stryju.

W innych czasach to pokrewieństwo między dwoma członkami tego samego trybunału mogłoby się przyczynić do uchylenia wy­roku — nepotyzm nie był czymś nowym — ale orzeczenie sądu inkwizycyjnego wykluczało jakąkolwiek apelację i pozwany nie miał prawa do obrońcy, sędziowie sporządzili bowiem oskarżenie ne varietur, którego przesłanki zawarte były w samym śledztwie i które zostało uzupełnione uprzednim przesłuchaniem świadków. Przypomnijmy, że jest to proces o herezję i czary: oskarżony jest automatycznie winny. Ale też zarzuty podniesione przeciw niemu muszą być oczywiste, uznane, niezbite i potwierdzone. O areszto­waniu nie decyduje się pochopnie; dochodzenia sędziów są długo­trwałe, szczegółowe; w niektórych procesach o herezję i czary trwały one całe miesiące — w walce z katarami, zanim użyto przemocy, między obu stronami toczyły się dłuższy czas zawzięte debaty teologiczne. Kościół jest ostrożny.

W rzeczy samej ówczesna mentalność wymyka się często na­szemu rozumieniu. Zbija nas z tropu. Czasem tylko możemy uchwycić jej impulsy, nadające rytm namiętnościom życia i lękom śmierci. Jeśli historyk chce dostrzec ukryte pobudki, które rządzą tym wiekiem, musi nań spojrzeć bez uprzedzeń. Może wówczas osiągnąć pewną historyczną bezstronność, a i to zgoła względną: „...rzadko jesteśmy bezstronni tam, gdzie chodzi o rzeczy wielkie,

o problemy nauki i życia” — pisze Zygmunt Freud w Poza zasadą przyjemności.* A wiek XV należy do tych „wielkich rzeczy” świet­nej cywilizacji, która była średniowieczna li tylko przez swą po­zycję chronologiczną w dziejach. W istocie średniowiecze to źródło, którego wody nie przestały użyźniać przyszłości.

Inni asesorzy trybunału kościelnego są nie mniej znaczni —

* Op.

nie można zapominać o potędze duchowej i doczesnej prałata w owych czasach. Są to Jan Prégent, biskup Saint-Brieuc, Bretoń- czyk niezbyt przychylny Anglikom, Dionizy de Lohéric, biskup Laodycei, i Jakub de Péncoëtdic, oficjał katedry w Nantes, baka­łarz teologii.

Sędziowie trybunału świeckiego zostali wybrani spośród naj­wybitniejszych urzędników księstwa Bretanii, „mądrych i rozważ­nych mężów”. Przewodniczącym jest sam prezydent parlamentu Bretanii i seneszal Rennes — równy tytułem, jeśli nie uprawnie­niami, biskupowi kanclerzowi — Piotr de L’Hôpital. U jego boku woźny sądowy Robin Guillaumet, komisarz Jan de Touscheronde, który prowadził śledztwo, i trzech asesorów: Mikołaj Château, Jan Coppegorge i Michał Eveillard. Nazwiska te będziemy często odnajdować u dołu protokołów obrad. Oprócz nich, zależnie od posiedzeń, pojawiają się Hervé Lévy, seneszal Quimper, Robert de La Rivière, licencjat prawa i teologii, Jan Chauvin, mieszczanin z Nantes, Gatien Ruytz, Wilhelm Groygnet, seneszal Robert Pi- perier oraz inni doradcy „specjalnie wezwani i poproszeni".

Taki jest skład obu trybunałów. Aby je lepiej ogarnąć, dodaj­my, że w rzeczywistości są trzy jurysdykcje: sąd kościelny pod przewodnictwem prałata, iudex ordinaris, sąd inkwizycyjny z bra­tem Janem Blouyn na czele, oddelegowanym przez wielkiego in­kwizytora Wilhelma Mérici, i sąd świecki kierowany przez Piotra de L’Hôpital, przedstawiciela księcia Jana V i parlamentu Bre­tanii.

Wyobraźmy sobie Nantes; jego mieszkańców; lud przybyły z wio­sek — często z daleka — na zapowiedź otwarcia procesu wytoczo­nego „Imć panu Gilles’owi, rycerzowi i baronowi”, jednemu z naj­świetniejszych ówczesnych możnowładców Francji i Bretanii, oskarżonemu o herezję, czary i sodomię.

Co za poruszenie w krainach zachodu! Co za pożywka dla tej od­wiecznej cudowności, fantastyki, baśniowości, owego urojonego świata, który nawiedza duszę Celtów: tych Bretończyków i Wan- dejczyków, Andegaweńczyków i Poiteweńczyków, od dawien da­wna zrośniętych z krainą snów, zarazem urzeczonych majakami i wyglądających zbawienia! Jakież wrzenie w osadach i miastach!

Jakąż podnietę, jakąż niezdrową ciekawość budzi ten mroczny i diaboliczny człowiek, będący żywym wcieleniem arkanów pie­kła! Nie dziwmy się przeto, że ksiądz Bossard, ze skrupulatnego wywiadu przeprowadzonego we wsiach zachodniej Francji, mógł odtworzyć legendę o Sinobrodym, którą opowiadano jeszcze dzie­ciom pod koniec XIX wieku, a która była po prostu legendą o Gil- les’u de Rais:

Dla ludności wandejskiej — pisze ksiądz Bossard — Sinobro­dy zamieszkiwał Tiffauges; dła ludności andegaweńskiej — Cham- ptocć; dla ludności bretońskiej — Machecoul (...) Rozmawialiśmy ze starcami przeszło dziewięćdziesięcioletnimi; twierdzili oni, że swe opowieści zasłyszeli od niegdysiejszych starców. Żeby wymienić tylko krainę Tiffauges, z której tradycjami jesteśmy najlepiej obeznani, straszny baron przebywa tam wciąż żywy, wprawdzie już nie z pierwotnymi rysami Gilles’a de Rais, lecz z ponurym i legendarnym obliczem Sinobrodego. Chodząc kiedyś po ruinach zamku, spotkaliśmy na przerwanej grobli stawu Crume, u stóp po­tężnej wieży, grupę turystów siedzących na trawie wokół starej miejscowej kobiety, która mówiła im o Sinobrodym. Ta kobieta jeszcze żyje; urodziła się w obrębie murów twierdzy, gdzie jej rodzina mieszkała od trzech wieków, aż do roku 1850, kiedy to przeniosła się do miasta. Jej siostra, jeszcze starsza od niej, po­twierdziła co do najdrobniejszych szczegółów wszystkie informa­cje, jakie uzyskaliśmy owego dnia (...) Sinobrody był naprawdę pa­nem tego zamku; rodzice zawsze jej to mówili, powołując się na własnych przodków. «No, ale prosźę za mną — dorzuciła nagle — zaprowadzę pana do tej komnaty, gdzie zwykle mordował małe dzieci.»

Wspinamy się na wzgórze niegdyś urwiste, dzisiaj zrównane od­łamkami zmurszałych wież; kobieta prowadzi nas do stóp baszty i wskazując palcem, u zbiegu dwóch potężnych ścian, umieszczone bardzo wysoko drzwiczki, powiada: «To ta komnata». — «Czy mo­gę jeszcze raz zapytać, skąd pani to wie?» — «Moi starzy rodzice zawsze to mówili, a oni dobrze wiedzieli. Kiedyś prowadziły tam schody i często tam chodziłam za młodu, ale schody dawno się za-

waliły, a sama komnata jest niemal cała zasypana gruzem ze ścian i sklepienia.»” *

Ksiądz Bossard nie wskazuje na dzieje barona jako na jedyne wyjaśnienie mitu Sinobrodego. W roku 1902 historyk Charles Petit- -Dutaillis pisze o legendzie Sinobrodego w swoim Karolu VII: „Nie chcę powiedzieć, że Gilles de Rais jest prototypem Sinobrodego. Opowieść o Sinobrodym i jego siedmiu żonach pochodzi przypusz­czalnie z pradawnego i ludowego źródła — mówi się o dolnobretoń- skim baronie imieniem Brumor, żyjącym w V wieku — i nie ma żadnego związku z Gilles’em de Rais, który ożenił się tylko raz i pozwolił swej żonie żyć na uboczu; ale to pewne, że w Bre­tanii i Wandei lud połączył opowieść o Sinobrodym z dziejami pa­na na Rais.” Ksiądz Bossard, którego źródła są zawsze cenne, do­daje: „Niewielki pomnik pokutny, który został wzniesiony w Nan­tes przez pobożną Marię de Rais w miejscu kaźni jej ojca, był zaw­sze znany i określany mianem pomnika Sinobrodego. Starcy z oko­lic Clisson opowiadali nam, że gdy w dzieciństwie przechodzili obok tego małego zabytku, rodzice mówili im: «To tutaj spalo­no Sinobrodego.»”

Począwszy od 29 lipca roku 1440, daty ogłoszenia wiadomości, wynikającej z tajnego śledztwa kościelnego, o niesławie Gilles’a de Rais, aż do jego aresztowania 15 września, po tym jak Jan de Malestroit pismem egzekucyjnym „pozwał peremptoryjnie na pier­wszy poniedziałek po święcie Podniesienia Krzyża Świętego, czy­li na 19 września, rzeczonego szlachcica Gilles’a de Rais, rycerza, naszego poddanego i podsądnego w tym procesie...”, ściągali do Nantes biedacy, którzy stracili dzieci, ich krewni, przyjaciele, a także ciekawscy, jedni wezwani przez wysokie instancje, inni w nadziei, że uda im się być na procesie i obejrzeć potwora.

29 lipca: ogłoszenie niesławy marszałka; 15 września: areszto­wanie go przez kapitana Jana Labbś; 19 września: Gilles de Rais staje przed Janem de Malestroit i słucha oskarżenia wniesionego

przez Wilhelma Chappeillon, który występuje z urzędu przeciw oskarżonemu. Sprawy potoczyły się szybko. Tak, jak chciał biskup; najpierw długie i drobiazgowe śledztwo przeprowadzone we wsiach, które trwało wiele miesięcy; a potem z nagła tuż po sobie nakaz sądowy, aresztowanie i stawiennictwo. Ta szybkość i sprawność w śledztwie i wykonawstwie doskonale ukazuje mechanizm inkwi­zycji, umiejętnie docierany od bez mała trzech wieków: na długo przedtem zastawia się i maskuje pułapkę; czeka się na drapieżni­ka; ten nadchodzi; potrzask się zamyka; zwierz zostaje schwyta­ny. A wszystko to legalnie: drapieżnik jest okazały i tego, że bu­dzi trwogę, wcale nie trzeba dowodzić. Rewizjonistom procesu nie uda się nigdy dowieść niewinności .Gilles’a de Rais: unikają oni, świadomie lub nie, rozpatrywania tych cech jego charakteru, któ­re mogły go zdradzić lub źle mu się przysłużyć.

Możliwe, że gdy marszałek stanął przed sędziami, 19 września, miał na sobie, jak to zaznacza P. L. Jacob w swych Curiosités de 1’Histoire de France, strój, do jakiego dawał mu prawo tytuł pier­wszego barona Bretanii: „Głowa nakryta kapeluszem z fioletowe­go filcu, którego wywinięte i bramowane gronostajem brzegi ster­czą nad czołem. Tego samego koloru opończa odsłania przy koł­nierzu i szeroko wyciętych pachach gronostajowe podbicie, znak wyróżniający wielkich lenników.”

Trudno byłoby w istocie szukać innych szat w chwili pospiesz­nego aresztowania. Nawet gdyby mu to przyszło do głowy, szyb­ko by się rozmyślił: należało — i tu miał rację — zaprezentować się przed sądem w całej okazałości i wzbudzić szacunek insygnia­mi swej rangi i swych funkcji. Bez wątpienia nosił na szyi złoty łańcuch, odznakę rycerstwa. W każdym razie nie wystąpił w ha­bicie kanonika, do którego miał prawo, jak sugerowali niektórzy; byłoby to co najmniej niezręczne wobec sądu kościelnego,

Skoro tylko marszałek stanął przed sędziami, jego duma obja­wiła się zuchwalstwem. Stosuje wypróbowaną taktykę: onieśmielić z miejsca tego, kto oskarża, i dążyć do zyskania nad nim przewagi. Metoda ta na pewno nie zawodzi, trzeba jednak znaleźć dość sła­bego przeciwnika i znać gruntownie swoje akta. Niestety! Ten har­dy wielmoża to ryzykant obciążony balastem naiwności, by nie

rzec głupoty, który na domiar nieszczęścia stoi przed obliczem biskupa kanclerza, inaczej mówiąc trzeźwego i bystrego sędziego podszytego szczwanym politykiem Na posiedzeniu z 8 październi­ka, wysłuchawszy prokuratora do spraw kościelnych, mistrza Wil­helma Chapeillon, wymieniającego kolejne punkty oskarżenia, „z zastrzeżeniem, iż poda je na piśmie w odpowiednim czasie i miej­scu”, marszałek wykrzykuje butnie:

Odwołuję się od jurysdykcji mości biskupa i wikariusza in­kwizycji, jak też prokuratora!

Czy wolno było jeszcze, w jego przypadku, rzucać w twarz sę­dziom i bratu Janowi Blouyn, inkwizytorowi, człowiekowi z szyb­kim refleksem, taką apelację? Skądże! Odpowiedź była błyskawicz­na:

Podobna apelacja, jako płocha i nie przedstawiona na piś­mie, zważywszy na niniejszą sprawę i sprawy tego rodzaju, nie może być uznana prawnie; toteż jej nie uznajemy. Nie obwiniamy i nie chcemy was obwiniać w złej intencji. Niemniej, w tej spra­wie i w sprawach wiary, zostanie przeciw wam przez nas samych i przez prokuratora przeprowadzone postępowanie sądowe.

Replika sądu jest chytra. W istocie marszałek, który od chwili aresztowania miał czas pomyśleć nad swą obroną, zabez­pieczył się na swój sposób. I chociaż nie orientował się w proce­durze, znał to podstawowe prawo każdego oskarżonego do zło­żenia apelacji zaraz na początku procesu.

Prawo to wadziło trybunałowi Pozwalałoby ono oskarżonemu opóźniać obrady i wprowadzać zamieszanie, dzięki któremu mógł­by przypadkiem wycofać się bez szwanku. Trybunał z punktu od­dalił jego żądanie, argumentując, że apelacja nie została złożona na piśmie! Apelacji oskarżonego nie uznano, a forma w mgnieniu oka zatriumfowała nad treścią, co pozwoliło później sędziom na wspaniałomyślność: „Nie chcemy was obwiniać w złej intencji.”

Nie litujmy się wszakże nad baronem. Miał on prawo złożyć apelację, lecz sąd miał również prawo ją odrzucić, nawet jeśli do­puścił się „uchybienia formalnego”, które mogło się wydać odrobi­nę płoche. Nie należy zapominać, że od co najmniej roku zbrod­nie marszałka były powszechnie znane. To nie wątpliwość co do 1

winy opóźniła jego ujęcie, lecz brak pretekstu, który pozwalałby go zatrzymać. Otóż, nieprzytomnie wściekły, że został oszukany przez Gotfryda Le Ferron, skarbnika Bretanii, w Saint-Etienne-de- -Mer-Morte wpadł na oślep w pułapkę, której sprężynę sam naci­snął. Janowi de Malestroit pozostało już tylko uruchomić trzy apa­raty sądownicze: kościelny, świecki i inkwizycyjny.

Wyjąwszy zbrodnie, jest Gilles postacią tragiczną, która osiąga wielkość, i jakiś przedziwny infantylizm. To dzikie zwierzę, lecz także dziecko. Ta dwoistość czyni go fascynującym.

Oskarżony nie uczestniczy w posiedzeniu w środę 28 września roku 1440. Jest ono przeznaczone na składanie skarg pod nieobec­ność oskarżonego.

Świadek Agata, żona Dionizego de Lemion, parafianina Najświęt­szej Panny w Nantes, oświadcza:

Mój bratanek Colin, w wieku około dwudziestu lat, niskie­go wzrostu i białego lica, mający na jednym uchu znamię podobne do małego uszka, poszedł pewnego ranka w sierpniu roku 1439 lub mniej więcej w tym czasie do domu La Suze, znajdujące­go się w Nantes, dość blisko kościoła Najświętszej Panny, który to dom należał wówczas do pana de Rais. I od tamtej pory nie wi­działam więcej Colina i nie miałam o nim wieści aż do dnia, gdy zatrzymano Perrine Martin — La Meffraye.

Do więzienia wtrącił La Meffraye sąd świecki w Nantes.

Po aresztowaniu Perrine — dodaje Agata — słyszałam od wielu — i była to pogłoska publiczna — że moc dzieci i młodych ludzi zostało schwytanych i zabitych przez pana de Rais. Nie wiem, w jakim celu.

Wdowa po śp. Regnaudzie Donete, parafianinie Najświętszej Panny w Nantes, oświadcza ze swej strony:

Mój syn Jan bywał w domu La Suze i od dnia Narodzin św. Jana Chrzciciela, w roku 1438, nie miałam o nim żadnych wieści, dopóki Perrine Martin — la Meffraye — zatrzymana i uwięziona, jak to powiedziano wyżej, nie wyznała, iż wydano go panu de Rais i jego ludziom.

Eonnet l-.e Charpentier, rzeżnik, parafianin Świętego Klemen-

sa koło Nantes, ma żoną, Teofanię. Ta przyszła zeznawać w imie­niu Eonneta Dagaie, swego brata:

Mój bratanek Piotr, lat około dziesięciu, zaginął ze dwa la­ta temu i odtąd nie miałam o nim wieści, dopóki Perrine Martin, zwana Pallissonne (drugi przydomek Perrine Martin) nie przyzna­ła się, że wydała go ludziom pana de Rais.

Joanna, małżonka Gwibeleta Delit, parafianina Świętego Dioni­zego w Nantes, skarży się podobnie:

Mój syn Wilhelm bywał w domu La Suze. Chodził tam przez pierwszy tydzień minionego postu. Słyszałam później od mistrza Jana Briand, że widywał go w tym domu przez siedem czy osiem dni z rzędu, a potem przestał go widywać, podejrzewał jednali, że mój Wilhelm przepadł w tym domu.

Posłuchajmy teraz Jana Hubert i jego żony, parafian Świętego Wincentego w Nantes.

Mieliśmy syna imieniem Jan, w wieku około czternastu lat. Poszedł on do domu La Suze i wrócił stamtąd po pewnym czasie. Powiedział matce, że sprzątał komnatę pana (Gilles’a de Rais) w do­mu La Suze. W podzięce podarowano mu bochenek chleba, który mi oddał. Janek powiedział mi, że jest w łaskach u imć pana Gilles’a de Rais, który częstuje go białym winem. Toteż wrócił niebawem do domu La Suze i nigdy więcej go nie ujrzeliśmy.

Oto parę pierwszych świadectw. A jest ich sporo: sto czterdzie­ści. Te osoby to tylko „próbka” świadków, którzy stawią się przed obu trybunałami. Przesłuchanie ich wszystkich wydłużyłoby pro­ces. Jako że zbrodnie się powtarzały, oni stawali się bezuży­teczni mimo bolesnych świadectw każdego. Zewsząd, z Nan­tes, Tiffauges, Machecoul, Champtocś ściągają krewni, przyjacie­le, sąsiedzi. Wobec tych wszystkich zeznań, złagodzonych przecież beznamiętnym zapisem i monotonią sądowych formułek, trudno zachować obojętność.

Ci świadkowie to poczciwi ludzie. Biedni ludzie. Mieszkańcy zapadłych wiosek, sterani życiem, cierpiący z przyczyny wojny, chorób, głodu, zmuszeni do milczenia okrucieństwem czasów, pre­sją rzeczywistości, egoizmem możnych i mający za jedyną pocie­chę na tym padole płomyk cudowności, który rozprasza ich lęki |

w czas wieczornych gawęd, i nadzieję na jakiś lepszy tamten świat, w którym panuje sprawiedliwość.

Oto ci prości ludzie. Ich świadectwa są wiarogodne. Wystarczy uważnie odczytać akta procesu i wysilić nieco wyobraźnię, by po­przez całą bezosobowość jego prawnego aspektu usłyszeć skargi tych nieszczęśników. Nie moglibyśmy żadną miarą podzielać opi­nii doktora Ludovico Hernandeza — alias Fernanda Fleuret — któ­ry próbując uzasadnić tezę Salomona Reinacha o niewinności Gil- les’a de Rais pisze, dość mętnie, na temat zaginięcia dzieci: „Czytelnicy powieści rycerskich i pamiętników historycznych wiedzą, że to darowywanie lub wymiana paziów nie były rzadko­ścią i że niekiedy młodzik bawił gdzieś lat dziesięć z okładem da­jąc o sobie znać bliskim jedynie przez posłańców, którzy wywiązy­wali się z misji zależnie od kaprysu, przypadkowych spotkań i oko­liczności.”

Kilka setek paziów, którzy zniknęli bez śladu w paru zamkach zachodniej Francji, to trochę dużo!

Ponadto — ciągnie doktor Hernandez — trudno się dziwić, że w ciągu piętnastu lat zdarzały się wśród paziów przypadki śmier­ci naturalnej, panowie zaś mieli inne troski niż zawiadamianie chłopskiej rodziny. Wreszcie zaginięcia można jeszcze tłumaczyć na różne sposoby. Paź, którego wychłostano lub odprawiono, wo­lał szukać szczęścia gdzie indziej niż wrócić pod ojcowską strzechę i narazić się na cięgi i wymówki bądź też zwyczajnie dzielić czar­ny chleb i pasać gęsi. Inne dzieci mogły przypadkiem utopić się w Loarze lub w jej dopływach, zostać porwane przez «percelots» *, podążyć za jakimiś zbrojnymi w poszukiwaniu przygody lub zostać siłą wcielone do wojska.

Jednakże bardzo wątpię, by Gilles de Rais rekrutował swoich paziów spośród dzieci chłopów i ubogiego gminu. Większość oskar­życieli to żebracy, których przekupiono, by kłamali, lub których dzieci uciekły.

Nie wezwano także przed sąd rodziców wymienionych w «ża­łosnej skardze»; wszelako liczba stu czterdziestu rodziców i świad-

ków wydaje nam się bez związku z liczbą zgładzonych dzieci, któ­ra zgodnie z wymuszonym zeznaniem Gilles’a przekroczyła osiem­set.”*

Nie zapominajmy, jak pisze — pochopnie — doktor Hernandez, że wszystkie te zbrodnie rozkładają się na piętnaście lat. Są po­pełniane na dość dużym obszarze i podczas nieustannych wojen. Sto czterdzieści świadectw wystarczy naszym zdaniem, by podbu­dować oskarżenie.

Uważamy, że doktorowi Hernandez nie brak tupetu, gdy pisze, że: „Większość oskarżycieli to żebracy, których przekupiono, by kłamali, lub których dzieci uciekły.” Upiera się przy swoim nieco dalej, uniesiony oburzeniem odwodzącym go od skrupulatnej ana­lizy procesu, a także od epoki, o której zdaje się nie mieć zielone­go pojęcia, podobnie jak o osobowości oskarżonego: „No cóż, niech i mnie będzie wolno wyrazić swój pogląd. Stu czterdziestu świad­ków niskiej kondycji przekupionych przez biskupa nie stanowi wcale ludu.” ** To była odpowiedź na słowa księdza Bossarda od­noszące się do Gilles’a na krótko przed jego straceniem:

Wskutek jakiejś niepojętej dla nas przemiany ten sam lud, któ­ry jawił nam się tak straszny w swych roszczeniach, tak bezlitosny dla winowajcy, zaczyna nagle błagać o łaskę dla chrześcijanina.”

Zaznaczmy, że „tych stu czterdziestu świadków niskiej kondy­cji” to nie lud, lecz świadkowie wymiaru sprawiedliwości, wezwa­ni zgodnie z wszelkimi przepisami, i że ksiądz Bossard używa sło­wa „lud” w ogólnie przyjętym znaczeniu słowa łacińskiego „gens”. Z drugiej strony świadczyłoby to o złej znajomości ówczesnych obyczajów, gdybyśmy dziwili się temu, co pisze ksiądz: „Wskutek jakiejś niepojętej dla mniej przemiany...” Te nagłe przeskoki, wstrząsy emocjonalne, ten „dar łez”, skruchy, która przychodzi po konwulsyjnej, okrutnej agresywności, wszystkie te kontrasty, wybiegi i żale są typowo średniowieczne i wypływają z nieokrze­sanej i mistycznej podświadomości zbiorowej. Zadaniem history­

ka nie jest bronić jakiejś tezy — choćby była kusząca — lecz dać świadectwo epoce, próbując ją przeżyć na nowo i odtworzyć ta­ką, jaka była.

Rozprawa z czwartku trzynastego — podobnie jak ta z ósmego

października jest ważna. Jakubowi de Pencoetdic, oficjałowi katedry w Nantes, powierzono odczytanie czterdziestu dziewięciu artykułów aktu oskarżenia. Streśćmy je tutaj: wywoływanie de­monów w towarzystwie La Riviere’a i Prelatiego, badania alche­miczne i uprawianie sodomii z chłopcami i dziewczynkami przed zabiciem i okaleczaniem ich. Z przyczyny których to zbrodni oskar­żony staje się heretykiem, czarownikiem, wróżbiarzem, sodomitą, mordercą i odszczepieńcem. Grozi mu ekskomunika.

Na te słowa marszałek, który w swoim przekonaniu jest dobrym chrześcijaninem, ponieważ został ochrzczony i chodził na mszę zgodnie z nakazami Kościoła świętego rzymskokatolickiego, spo­wiadał się i komunikował, unosi się gniewem. Duma i hardość, ja­kimi popisywał się przed sędziami, ustępują miejsca obelgom. On, rycerz, obłożony klątwą? Szczyt wszystkiego! Obok najczystszej mistyki, cudowności, pojawiają się tu ślady religijnego, a nawet zabobonnego konformizmu, zdradzające stany ducha i umysłu cha­rakterystyczne dla ludzi średniowiecza, którzy przywiązują czę­sto większą wagę do sakramentów niż do własnego sumienia. Najpierw, ponawiając apelację, oznajmia „dumnie i wyniośle”:

Nie odpowiem na te pozycje i artykuły. Oświadczam, że ci panowie, biskup i wikariusz inkwizycji, nigdy nie byli i nie są by­najmniej moimi sędziami i będę się odwoływał.

Potem nagle dając upust swej porywczości, która jest jednym z przejawów jego paranoi, wybucha:

Wy, mości biskupie Nantes i bracie Janie Blouyn, wikariu­szu inkwizycji, i wy wszyscy inni duchowni, jesteście świętokup- cami i bezecnikami! Wolałbym zawisnąć na szubienicy (rzecz, któ­rej nie należało mówić — M. H.) niż odpowiadać takim duchow­nym i takim sędziom! To dla mnie nie do przyjęcia stawać przed waszym trybunałem!

Po tych słowach nastaje grobowa cisza. Przy okazji zauważmy, że marszałek nie zelżył trybunału świeckiego pod przewodnictwem Piotra de L’Hôpital, sądząc jeszcze naiwnie, że będzie mógł go sobie zjednać.

Mistrz Gotfryd Piperier, szafarz od Najświętszej Panny w Nan­tes, w imieniu prokuratora mistrza Wilhelma Chapeillon, który otworzył obrady przytaczając i rozwijając niektóre artykuły oskar­żenia, przedkłada oskarżonemu, po francusku, a nie po łacinie, ustępy tych artykułów i zeznań, w których świadkowie wytacza­li skargi pod nieobecność Gilles’a de Rais we wtorek 11 paździer­nika w dolnej sali zamku Nowej Wieży w Nantes.

Marszałek odpowiada wciąż miotany gniewem, zaprzeczając z „arogancją” oficjałowi Nantes, Jakubowi de Pencoëtdic i nie­szczęsnemu szafarzowi, który przesłuchuje go w imieniu prokura­tora. Następnie „zwracając się do rzeczonego księdza biskupa, rzu­ca mu po francusku te słowa”:

Nic dla was nie zrobię jako dla biskupa Nantes!

Wobec powyższego i skoro odmówił odpowiedzi na artykuły i zeznania, które mu przedłożono, Gilles zostaje potraktowany zaocznie, ekskomunikowany, a jego wniosek o apelację, który już wcześniej uznano za „płochy”, oficjalnie odrzucony.

Odtąd, po tej scenie nabrzmiałej szekspirowskim tragizmem, je­go los jest przypieczętowany. Sędziowie odzyskali swobodę dzia­łania. Proces jest kanonicznie prawomocny. A jednak marszałek nie daje się zastraszyć przez sędziów i imponujący aparat prawa inkwizycyjnego. Broniąc się krok po kroku, wyzbywa się także swej pychy, lecz zwłaszcza, i to jest ważne, uznaje, chyba się tego nie domyślając, legalność de facto obu sądów.

Zamki Champtocé, Tiffauges, Machecoul, pałac La Suze w Nan­tes, dom braci mniejszych w Bourgneuf-en-Rais, dom imć Le- maire’a w Vannes są wymienione w akcie oskarżenia jako miej­sca, gdzie dokonano zbrodni. Jest tam mowa o przewiezieniu czter­dziestu pięciu dziecięcych szkieletów z Champtocé do Machecoul, gdzie je spalono. Salomon Reinach uważa, iż nie było potrzeby przewozić ich tak daleko: „Można było wrzucić je do Loary” — pisze. To by było ryzykowne; prąd mógł wyrzucić jakieś szcząt- |

ki na brzeg. Jeszcze łatwiej byłoby je spalić w Champtocś. Mar­szałek uznał, że lepiej będzie je zabrać, by je spalić w Machecoul, bo czas naglił, a Champtocś widocznie nie spełniało warunków „bezpieczeństwa”.

Potem nadchodzi słynny dzień 15 października roku 1440. Za­sadniczy zwrot. Dzień o istotnym znaczeniu. Ostatni akt tej dłu­giej, nieprawdopodobnej tragedii. Opada maska. Pęka powłoka cie­lesna „starego człowieka”. Promyk światła przenika do jego du­szy. Wreszcie Gilles de Rais ukazuje się takim, jakim chciałby go widzieć jego Stwórca. Dotychczas daleki, wzgardliwy, zachowują­cy chłodną rezerwę wobec tych, którzy pozwalają sobie go sądzić, godzi się ze swym statusem oskarżonego.

Zaczyna od uznania kompetencji trybunału, jego przewodniczą­cego, sędziego biskupa i wikariusza inkwizytora Jana Blouyn.

Nie mam nic do powiedzenia ani do zarzucenia tym artyku­łom i pozycjom — przyznaje.

Czy chcecie coś powiedzieć lub przedłożyć — pyta go pro­kurator — i zaprotestować przeciw temu, by wielebny biskup Nan­tes i brat Jan Blouyn, wikariusz, byli waszymi sędziami w tej spra­wie i sprawach tego rodzaju?

Nie. Wielebny biskup Nantes i brat Jan Blouyn byli i są kompetentnymi sędziami. Dodam nawet, że aprobuję ich jurys­dykcję.

W tej chwili marszałek, którego nerwy są od miesiąca poddane ciężkiej próbie i któremu nie zagrożono jeszcze narzędziami tortur, w rozterce z własnym sumieniem, traci panowanie nad sobą:

Wyznaję, że popełniłem i dopuściłem się haniebnych zbrod­ni i przestępstw wymienionych przez obecnych tu sędziów. Do- praszam się — zacytujmy słowa z protokołu posiedzenia: „pokor­nie, nabożnie i ze łzami” — przebaczenia od wielebnych bisku­pów, itd., „którzy to przebaczyli rzeczone zniewagi temuż Gilles’- owi i darowali mu je z miłości do Boga”.

Prawdziwe zeznania oskarżonego zaczynają się 15 października. Oskarżony i prokurator złożyli przysięgę na Ewangelią. Gilles, którego nikt teraz nie może uważać ■za krzywoprzysięzcę, z czy­stym sumieniem wypowiada się „o treści” aktu oskarżenia. Uzna-

je za prawdziwe artykuły od I do IV i od VIII do XIV. Oponuje przeciw jednemu z głównych punktów oskarżenia, i to istotnemu: wywoływaniu demonów, i ofiarowuje się nawet poddać „próbie ognia”.

Otrzymałem sakrament chrztu i wyrzekłem się diabła i je­go splendorów. Nigdy nie wywoływałem i nie kazałem wywoływać złych duchów ani nie składałem i nie kazałem składać niczego w ofierze tym duchom.

Śmiałe oświadczenie ze strony naiwnego oskarżonego, który wie­rzy jeszcze, że wspólnicy go nie zdradzą.

Alchemik Franciszek Prelati, ksiądz Eustachy Blanchet, poko- jowcy Poitou i Henriet, niejaka Teofania, wdowa po Robinie Branchu, i stręczycielka Perrine Martin (zeznania tych dwóch ostatnich nie zachowały się do naszych czasów) zostaną zaprzy­siężeni na Ewangelią i przesłuchani później jako świadkowie. Nie podano w jakim miejscu.

16 października Francesco alias Franciszek Prelati lub też mistrz Franciszek ponownie składa zeznania. Florentyńczyk jest nie w cie­mię bity. Wie, jaką cenę płaci się za krzywoprzysięstwo wobec inkwizytora. Nie gubi się też w niedomówieniach i wyjawia to, co Gille§ zataił:

Po jakimś czasie spędzonym w Tiffauges poznałem pewnego rodowitego Bretończyka. Mieszkał on w domu Gotfryda Leconte, kapitana twierdzy. Bretończyk ten leczył chorobę oczu, na jaką cierpiała małżonka kapitana. U tegoż Bretończyka znalazłem księ­gę oprawną w czarną skórę, po części z papieru, po części z per­gaminu, wypełnioną pismem z czerwonymi tytułami i nagłówka­mi. Otóż księga ta zawierała inwokacje do demonów oraz różne kwestie dotyczące medycyny, astrologii i innych dziedzin. Wkrót­ce potem pokazałem te księgi * Gilles’owi, który obejrzawszy je i przerzuciwszy, postanowił, że wypróbujemy i wypraktykujemy razem ich zawartość, zwłaszcza to, co dotyczyło wywoływania dia­błów.

Zeznanie Florentyńczyka i następne, które znajdujemy w pro­tokole, są obciążające dla oskarżonego.

17 października sąd otrzymuje zeznania Eustachego Blanchet, Poitou i Henrieta. Przesłuchanie tych świadków odbywa się rano; tym razem w obecności prokuratora i Gilles’a de Rais. W godzinie nieszporów, po południu, pięćdziesięciu świadków składa w obli­czu sądu przysięgę na Ewangelią przed złożeniem oświadczeń w dniach następnych, w szczególności na temat naruszenia immuni­tetu kościelnego, który chronił Jana Le Ferron w kościele Saint- -Etienne-de-Mer-Morte. Są obecni: Lenano, markiz de Ceva, ka­pitan w służbie marszałka, Bertrand Poulein, zbrojny w służbie- marszałka, Jan Rousseau, zbrojny w służbie księcia Bretanii, Gil- les Heaume i brat Jan de Lantś.

Piętnastu nowych świadków składa przysięgę przed sądem 19- października. Prokurator i Gilles de Rais są znów obecni.

I oto mamy 20 października. Datę nie mniej ważną niż 15, kie­dy to marszałek rozpoczął zeznania. Oskarżony i prokurator sta­wiają się osobiście „w godzinie tercji” — o dziewiątej rano — w wielkiej górnej sali zamku, przed biskupem i wikariuszem in­kwizytora. Ci chcą, by Gilles przyznał się do wywoływania demo­nów i wyznał, gdzie tudzież jak składał ofiary z dzieci.

Aby „wyświetlić i dokładniej zbadać prawdę” prokurator, mistrzr Wilhelm Chapeillon, występuje do sędziów o zastosowanie tortury.. Ci wyrażają zgodę. Gilles prosi wówczas o przełożenie jej na na­stępny dzień.

Tymczasem — oświadcza — zastanowię się nad moimi zbrod­niami i przestępstwami. A jeśli moje odpowiedzi was zadowolą, nie- trzeba mnie będzie na przyszłość „indagować”.

Sędziowie przyjmują to do wiadomości. Któryż oskarżony nie- miał tego uzasadnionego odruchu przerażenia wobec tortury? Dość wspomnieć, jak wzdragali się przed nią Joanna d’Arc czy Jakub de Molay. Jednakże groźba „kleszczy" nie rozgrzesza mar­szałka z występków. Aby uniknąć cierpień, które uważa za zbęd­ne — rozumiemy go dobrze — nie będzie musiał wymyślać zbrod­ni. „Bywają takie świadectwa i zeznania — pisze Georges Bataille

które trudno czytać nie doznając emocji, jaką rzadko kiedy wy—

s w

wołuje oszustwo. Emocja ta wiąże się z mnóstwem żywych szcze­gółów, które uderzają, przytłaczają...” *

Marszałek proponuje wyjawić swe zbrodnie poza miejscem tor­tur. Nazajutrz po południu sąd deleguje Jana Prégent, biskupa Saint-Brieuc, i Piotra de L’Hôpital reprezentującego sąd świecki, do przesłuchania oskarżonego. To zeznanie „poza sądem” odbywa się w jednej z komnat w górnej części zamku. Biskupowi Saint- -Brieuc i seneszalowi asystuje Jan Petit, notariusz sądu kościelne­go, Jan Labbé, który aresztował marszałka, i jego giermek Iwon de Rocerf, a także Jan de Touscheronde, który prowadzi śledztwo świeckie. Oskarżony wyjawia swe zbrodnie „dobrowolnie, nieprzy- muszenie i żałośnie”. Biskup pyta:

Gdzie i kiedy zaczęliście popełniać zbrodnię sodomii?

W warowni Champtocé — odpowiada Gilles. — Zacząłem tego roku, gdy zmarł mój dziadek, pan na La Suze.**

Kto was do tego skłonił i pouczył, jak dokonywać tych zbrodni?

Popełniałem je wedle mojej fantazji i pomysłów, bez niczy­ich rad, wedle mego upodobania, dla przyjemności i rozkoszy cie­lesnej.

Wzywam was do dobrowolnego i pełnego wyznania wszyst­kich grzechów, abyście łatwiej uzyskali łaskę najmiłościwszego Odkupiciela.

Ach! Wasza dostojność na darmo dręczy siebie i mnie zara­zem.

Wcale się nie dręczę, lecz dziwi mnie wielce to, co mi mówi­cie i nie mogę się tym tak zwyczajnie zadowolić. Pragnę i chciał­bym przecież usłyszeć z waszych ust szczerą prawdę o przyczy­nach, o które już was parokrotnie pytałem

Doprawdy, nie było żadnej innej przyczyny, żadnego innego celu ani zamiaru prócz tego, co powiedziałem: powiedziałem wam

gorsze rzeczy niż ta i dość dużo, by posłać na śmierć dziesięć ty­sięcy ludzi.

Przesłuchanie przerwano. Przewodniczący kazał sprowadzić Franciszka PrelatL Biskup Saint-Brieuc wybadał oskarżonego i świadka o wywoływanie demonów. Po zeznaniu, w chwili gdy prezydent polecił Franciszkowi wrócić do celi, marszałek zwrócił się do swego dawnego kompana:

Żegnaj, Franciszku, mój przyjacielu! Nigdy więcej się nie zobaczymy na tym świecie; proszę Boga, aby dał ci cierpliwość i ro­zeznanie, i bądź pewien, że obyś tylko miał cierpliwość i nadzieję w Bogu, odnajdziemy się w rajskiej szczęśliwości! Módl się do Bo­ga za mnie, a ja będę modlił się za ciebie!

Mówiąc to uściskał Franciszka, „który się wkrótce oddalił”, jak donosi protokół przesłuchania.

W sobotę 22 października oskarżony powtórzył „przed sądem”, wobec zgromadzonego trybunału, swoje zeznanie z poprzedniego dnia „nieprzymuszenie, z wielką skruchą w sercu i wielką goryczą, jak to się na pierwszy rzut oka wydawało, i z wielką obfitością łez”.

Od najmłodszych lat — dodał — popełniałem i dopuszcza­łem się niecnie innych wielkich i strasznych zbrodni przeciw Bo­gu i jego przykazaniom i obrażałem naszego Zbawiciela z winy złego wychowania, jakie miałem w dzieciństwie, kiedy to bez przeszkód robiłem, co mi się żywnie podobało, i lubowałem się w czynach zakazanych. Upraszam tych z obecnych tutaj, którzy mają' dzieci, by wychowywali je według dobrych zasad i już od małego przyzwyczajali je do cnoty.

Tu przytacza szczegóły. Straszne szczegóły. Takie, jakich się nie da wymyślić:

Oddawałem nasienie w sposób najbardziej karygodny na brzuchy dzieci, zarówno przed, jak i po ich śmierci, a także pod­czas ich konania; niekiedy ja sam, a czasem moi wspólnicy, zwła­szcza Gilles de Silić, imć Roger de Briqueville, rycerz, Henriet i Poitou, Rossignol i Mały Robin, zadawaliśmy tym dzieciom róż­nego rodzaju katusze: już to sztyletami, puginałami i nożami od­cinaliśmy głowę od ciała, już to uderzaliśmy je gwałtownie po

głowie kijem lub innymi tępymi narzędziami, już to wieszaliśmy je w mojej komnacie na żerdzi lub haku za pomocą sznurów i du­siliśmy je; a kiedy konały, popełniałem z nimi grzech sodomski w sposób, jaki opisałem. Kiedy te dzieci już nie żyły, całowałem je, te zaś, które miały piękne główki i najpiękniejsze członki, zo­stawiałem do podziwiania i z całym okrucieństwem kazałem otwie­rać ich ciała i rozkoszowałem się widokiem ich wewnętrznych or­ganów, często też, gdy te dzieci konały, siadałem im na brzuchach i znajdowałem przyjemność w oglądaniu ich agonii i śmiałem się z tego wraz z Corrillaut, Poitou i Henrietem, po czym kazałem tym ostatnim palić i spopielać ich trupy.

Zeznanie jest długie, bardzo długie. Koszmarne. Wstrząsające. Wiarygodne. Takie wyznania nie mogą być zmyślone. Jakąż sza­loną trzeba by mieć wyobraźnię! Marszałek wyjawia swe zbrod­nie z najdrobniejszymi detalami; gestem, który dzisiaj wydaje się teatralny, biskup Jan de Malestroit zasłoni wiszący na ścianie krucyfiks. Oskarżony dostarcza nam mimochodem trochę informa­cji o swoim trybie życia i o swych kamratach. Dowiadujemy się, że: „Franciszek Prelati był wielce uzdolniony, gładki w obejściu

i mówił po łacinie ze swadą i wyszukaniem...” Można sobie wyo­brazić to próżniacze, samolubne, nierealne bytowanie poza cza­sem, które dopełnia owego piekielnego żywota.

We wtorek 25 października zostanie odczytany protokół ogło­szenia wyroków; następnie wyroki wydane przeciw Gilles’owi de Rais „winnemu herezji” oraz „zbrodni i występków przeciw na­turze popełnianych z dziećmi".

Salomon Reinach i pseudodoktor Hernandez, którzy zaniedba­li przestudiowania procesu — lub uznali to za zbyteczne — uka­żą nam portret oskarżonego tak niewyraźny, iż zdaje się on skre­ślony na poczekaniu. Gdybyśmy nie wracali do dokumentów, aby usłyszeć głos prawdy, oskarżony rychło stałby się niewinny. To przeoczenie da się wytłumaczyć tylko w przypadku Salomona Reinacha: „Prawdę mówiąc — pisze Georges Bataille — jego teza (Reinacha) przebrzmiała bez echa. Mało kto ją podejmuje.”

Łatwo skądinąd wykazać, co tego autentycznego, lecz naiwne­go uczonego naprowadziło na myśl, że proces marszałka de Rais został sfingowany. W roku 1902, z okazji sprawy Dreyfusa, było rzeczą naturalną kwestionować wiarygodność procesów. Chodzi tu zresztą o proces inkwizycyjny, o dziesięć lat zaledwie późniejszy od procesu Joanny d’Arc, skazanej podobnie jak ów Gilles de Rais, który był jej towarzyszem broni.

W roku 1902 Reinach nic nie wiedział o procesie cywilnym, od­krytym dopiero w kilka lat później. Historyk Noël Valois podwa­ży tezę rehabilitującą oskarżonego w oparciu o bardziej dobitne świadectwa zebrane przez sąd świecki: „Słowem — podsumowu­je Georges Bataille — argumentacja Salomona Reinacha boi się światła dziennego. Świadczy o powierzchownej wiedzy, ignoran­cji lub niedostatecznym zapoznaniu się z tematem.”

Gdyby chcieć za wszelką cenę uniewinnić Gilles’a de Rais i przy­jąć jako hipotezę roboczą, że jego skazanie było zbrodnią, trzeba by wówczas znaleźć motyw lub motywy, jakimi kierował się są­dzący go trybunał. Takie motywy nie istnieją. Ani osobiste, ani polityczne.

Osobiste. Kwestia pieniędzy? W chwili aresztowania marszałek jest zrujnowany. Po co więc wytaozać mu proces? Gilles sprzedał już prawie wszystkie swoje dobra, tak że nie było potrzeby go are­sztować. Nie opłacałoby się wzywać go przed sąd, nawet gdyby chodziło o zagarnięcie reszty jego majątku.

Polityczne. Marszałek nic sobą nie przedstawiał na szachow­nicy, gdzie rozgrywały się przyszłe losy królestwa Francji. Był to człowiek, który stracił wszelkie wpływy, skoro tylko porzucił wo­jenne rzemiosło, jedyne, do którego miałby jeszcze jakie takie zdolności.

Niektórzy wysuwali przypuszczenie, że dokumenty przedstawio­ne na procesie były sfałszowane. Nierozważny argument. Wy­starczy uważnie przeczytać protokoły obu procesów, by prze­konać się o spójności, precyzji i logice w ich rozwinięciu. Zezna­nia nie są wytworem fantastów. Nazwiska ofiar nie są zmyślone.

Autentyczność przebija już z pierwszych protokołów rozprawy, by

utwierdzać się nieubłaganie aż do końca procesu. Zbrodnie Gilles’a

de Rais rzeczywiście miały miejsce, podobnie jak zbrodnie węgier­skiej hrabiny Erzsébeth Batory w następnym stuleciu.

Prace Freuda, studia o sadyzmie Kraffta Ebinga, o zboczeniach D. J. Westa lub nerwicach dr Edmunda Berglera i wiele innych ukazały się po śmierci Salomona Reinacha. Nie ulega wątpliwości, że po lekturze tych dzieł zmieniłby on gruntownie swój pogląd. Postarałby się wniknąć w podświadomość oskarżonego, w jego urojenia, i wykryłby ten mroczny świat, który w ciągu jego życia miał się stać otwartym grobem.

25 października roku 1440 sąd kościelny przekazał oskarżonego władzy świeckiej zgodnie z wymogami prawa kanonicznego. Zła­many serią zeznań marszałek opuścił już duchem ten padół, zie­mię swych udręczeń, swe osobiste piekło.

Sąd świecki, pod przewodnictwem Piotra de L’Hôpital, skazał oskarżonego na 50 000 écus grzywny za zdradę wobec swego księ­cia i suzerena, następnie na powieszenie i spalenie, podobnie jak jego dwóch wspólników.

Proście Boga o zmiłowanie — rzekł doń przewodniczący —

i przygotujcie się do zacnej śmierci. Wyrok zostanie wykonany jutro o 11 rano.

Ponieważ jestem główną przyczyną zła, w które wciągnąłem moje sługi — oświadczył oskarżony — proszę sąd, by okazał mi łaskę i pozwolił umrzeć przed nimi. Pouczę ich w ten sposób, jak zacnie umierać, dam im przykład, ażeby nie popadli w rozpacz

i nie myśleli, że po ich kaźni mógłbym wymigać się od kary. Z Bo­żą pomocą ja, który przywiodłem ich do zguby, stanę się narzędziem ich zbawienia w niebiańskim Jeruzalem.

Przyrzekam wam, że nim wasze ciało obróci się w proch, zosta­nie umieszczone w relikwiarzu i złożone do grobu w kościele, ja­ki sami wyznaczycie.

Chciałbym być pochowany w kościele przyklasztornym No­tre-Dame des C armes w Nantes.

Przewodniczący uwzględnił jego prośbę.

Jeśli mogę domagać się ostatniej łaski — rzekł jeszcze oskar-

u<

żony — proszę was o wstawiennictwo u księdza biskupa i du­chownych z jego kościoła, aby odbyła się jutro w mieście Nantes powszechna procesja gwoli zbawienia mojego i moich sług.

Wstawię się za wami u jego dostojności Jana de Malestroit, by wyświadczono wam tę ostatnią łaskę.

Posiedzenie zamknięto.

Tak więc marszałek wszystko wyznał. Okazał skruchę. Przystał na kaźń. Jakub de Molay, w otoczeniu swych trzydziestu siedmiu współbraci, z wysokości stosu na Wyspie Żydów *, poprzez dym, który zasłaniał ich już przed oczyma gminu, rzucił te słowa: „Cia­ła należą do króla Francji, lecz dusze — do Boga!” Cóż za okrzyk! Brzmi on jak oskarżenie, którego echo przetacza się ze stulecia w stulecie. Podobnie jak okrzyk Joanny d’Arc wzniesiony w chwi­li rozpoczęcia autodafe na rynku Staromiejskim w Rouen, w śro­dę 30 maja roku 1431: „Biskupie, to przez was umieram!” Ostat­nie wołanie o prawdę do Boga, jedynego sędziego naszego sumie­nia. Pośmiertne oskarżenie. Natomiast marszałek nie powie nic lub raczej, u stóp szubienicy, raz jeszcze wyzna swoje grzechy. Nikt go do tego nie zmuszał. Wolno mu było mówić, co chciał. Wolno mu było zakwestionować wyrok trybunału, który go skazał, pod­ważyć autorytet króla Francji, księcia Bretanii lub też społeczeń­stwa, wreszcie odwołać się do sprawiedliwości Boskiej, by skom­promitować sędziów in memoriam. Wolno mu było również za­przeczyć wszystkiemu, skłamać. Otóż nie: parokrotnie powtórzył swe wyznania i prosił, by zdjęto zeń klątwę, jaka na nim ciążyła, co też uczyniono. Błagał, by rodziny ofiar udzieliły mu przebacze­nia. I, rzecz niesłychana, ten lud z sercem pełnym jakże słuszne­go gniewu i którego znikoma cząstka mogła śledzić obrady w zam­ku Nowej Wieży, przebaczył mu. Podobną zmianę w zachowaniu oskarżonego i publiczności tłumaczy epoka. Ta epoka niepokojów

i przesądów, barbarzyństwa i wyrafinowania, zdolna jednak do wielkich porywów wiary, przebaczenia i skruchy.

)

O świcie 26 października roku 1440, wyspowiadawszy się bratu Janowi Juvénal, marszałek przyjmuje komunię. Strój, jaki nosi, nie różni się niczym od odzienia jego dawnych chłopów, których był panem i władcą w ciągu swego nędznego żywota.

Owego rześkiego poranka jesiennego, od godziny dziewiątej rze­sze ludzi, którym nie udało się zająć miejsc wewnątrz katedry Świętego Piotra, wyległy na plac katedralny i sąsiednie ulice. Ko­ścioły w mieście są pełne po brzegi. Płoną całe wiązki świec. Wie­śniacy, krewni małych ofiar, „których serca przeżuwał i wyplu­wał”, a także mieszczanie, wszyscy ożywieni jednym duchem, uci­szywszy swój gniew i żądzę zemsty — już samo to jest cudem! — przychylili się do życzenia Gilles’a. Wezmą udział w uroczystej procesji i będą modlić się za niego i jego dwóch towarzyszy, któ­rzy rychło ulecą z dymem ponad brzegami Loary.

Bije dzwon. Procesja wychodzi z katedry. Prowadzi ją biskup kanclerz Jan de Malestroit w kapłańskich szatach, z mitrą na gło­wie, pastorałem w ręku. Poprzedza księcia Bretanii, Jana V, w od­świętnym długim płaszczu przybranym gronostajem. Za nim Piotr de L’Hôpital i sędziowie. Na końcu trzej skazańcy pod eskortą zbrojnych.

Na placu rozlega się De profundis. Ludzie się żegnają. Cały tłum wiernych, który odprowadza winowajców, powtarza w mar­szu modlitwę za konających.

Długa procesja krętymi uliczkami zmierza w kierunku rzeki. Mija masywny zamek Nowej Wieży z szarego kamienia, o spicza­stych łupkowych dachach. Niczym strumień bieży ku Loarze. Prze­chodzi jedną jej odnogę. W pobliżu drugiej rozciąga się łąka Biesse. Stoją tam trzy szubienice. Górują nad trzema stosami, wokół których krzątają się pomocnicy kata. Opodal — trybuna pokryta czarno-białym suknem zdobnym w herby Bretanii. Wstąpi na nią książę, biskup kanclerz, prezydent parlamentu Bretanii i sędzio­wie.

Zadziwiająca to — i teatralna — wizja, cała ta olbrzymia, ro­zedrgana ciżba zgromadzona pod szubienicami, intonująca pieśni, modląca się za trzech zbrodniarzy, którzy podczas tej mistycznej wędrówki jakby odkupili swą winę. Wysoce uduchowiona współ- I

nota. Nawrócenie. Ofiara przebłagalna. Lecz także magiczna prze­miana, w której współczucie wypiera nienawiść i w której jakieś tajemnicze nowe życie niosące ze sobą odkupienie stwarza nie­zbędną więź między śmiercią a życiem wiecznym.

Książę i sędziowie zajmują miejsca na trybunie. Tłum cichnie. Trzej skazańcy czekają u stóp pierwszego stosu — stosu marszał­ka. Wówczas ten zwraca się do swych dwóch sług i głośno, -tak by jego mowę usłyszało jak największe audytorium, mówi:

Proszę was, byście byli silni i cnotliwi wobec pokus diabel­skich i okazali wielką skruchę i wielki żal za złe postępki, lecz byście także pokładali ufność w miłosierdziu Bożym i wierzyli, że nie ma tak wielkiego grzechu, do jakiego zdolny jest człowiek, którego Bóg nie wybaczyłby w swej dobroci i łaskawości, jeśli tylko grzesznik okaże w swym sercu wielką skruchę i wielki żal i będzie błagał Go o zmiłowanie z wielką wytrwałością.

Jan de Touscheronde, sekretarz prezydenta parlamentu Bretanii, Piotra de L’Hôpital, który prowadził śledztwo w imieniu sądu świeckiego, pisze o ostatnich chwilach skazańca: „Gilles de Rais zmarł w tej skrusze. A zanim ogień otworzył ciało i wnętrzności, wydobyto go stamtąd, ciało włożono do trumny i zaniesiono do kościoła karmelitów w Nantes, gdzie został pochowany. Wkrótce też powieszono i spalono Henrieta i Poitou, tak że obrócili się w proch. Oni również okazali wielką skruchę i żal za swe postępki i w tej skrusze i żalu wytrwali do końca.”

Michelet tak komentuje tę ostatnią scenę tragedii: „Przez wzgląd na jego znamienity ród i na szlachtę w ogólności uduszono go, zanim dosięgły go płomienie.” Natomiast ksiądz Bossard uważa, że to skrucha zjednała mu ten przywilej.

Zwłoki marszałka de Rais przez trzysta pięćdziesiąt lat spoczy­wały w kościele Notre-Dame du Carmel w Nantes, obok innych wielkich panów Bretanii. Podczas rewolucji ich prochy zostały rozrzucone, a kościół zburzony.

EPILOG

Katarzyna de Thouars pojawia się epizodycznie w życiu swego małżonka. We wczesnej młodości musiała kochać tego chłopca ze znakomitego rodu, śmiałego, wytwornego, którego wdzięk, fa­scynujący niczym u dzikiego zwierzęcia, był z pewnością wysub- telniony dobrymi manierami i koniec końców dość ogładzony. Czuła i zakochana Katarzyna nie sprzeciwiała się uprowadzeniu. Jak wiele dziewcząt owej epoki — a i czasów późniejszych — uznała to porwanie za romansowe, w najlepszej tradycji „po­wieści” rycerskiej, gdzie miłowanie rymuje się z nawracaniem. Dziadek i wnuk, jeśli o nich chodzi, mniej wrażliwi na fantastykę, widzieli w tym tylko swój interes. Wielkie rody nie powstają za sprawą poezji. Znają silne uczucia i nie bawią się w sentymenty. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że wkrótce po ślubie Gilles opuścił swą młodą małżonkę, obdarzywszy ją rychło dzieckiem, Marią. Posiadamy jedynie skąpe wiadomości o egzystencji, jaką wiodła. Na pewno zajmowała się wychowaniem córki, zarządza­niem dóbr i sprawowała domowe obowiązki. Czy wiedziała o zbrod­niach swego męża? Jakie były jej myśli? Porywy serca? Nigdy się nie dowiemy. Przechodzi poza życiem Gilles’a niby daleki, obcy cień.

Po śmierci marszałka Katarzyna de Thouars odzyskała w całości swój posag. Przejęła na własność zamek Tiffauges z przeklętymi ,

komnatami, Pouzauges, gdzie mieszkała, wszystkie dobra, ziemie i meble wniesione wianem do małżeństwa. Była to jeszcze „bogata dziedziczka”.

Katarzyna nie zwlekała z ponownym zamążpójściem. Wyszła za Jana II de Vendôme, widama | Chartres i pana na Lassay. W ra­mach zbliżenia między Francją i Bretanią został on, w roku 1441, szambelanem księcia Jana V. Katarzyna de Thouars zmarła w roku 1462.

Maria de Rais miała dziesięć lat w chwili śmierci swego ojca. Książę Bretanii skonfiskował to, co pozostało z dóbr należących do zmarłego. Karol VII, dla przyczyn politycznych, nakłonił jednego ze swych dowódców wojennych, człowieka utalentowanego, admi­rała Prégent de Coëtivy, do poślubienia latorośli Rais-Lavalów. Coëtivy to inteligentny, lecz chciwy i pozbawiony skrupułów Bre- tończyk — ten ostatni rys charakteru zadecydował niewątpliwie, że wybrano go do ożenku z córką skazańca. Slub zawarto, lecz nie celebrowano, w roku 1442. Admirał bardzo szybko zrezygnował z pieczętowania się herbem Rais’ôw, a nieco później z angażowania się w proces rehabilitacyjny, ponieważ sprawa została ostatecznie uznana za przegraną. Dzięki poparciu René Andegaweńskiego udało mu się odebrać warownie Ingrandes i Champtocé, które przypadły w spadku jednemu z synów Jana V, Gilles’owi z Bretanii, sprzy­mierzonemu z Anglikami. Oba potężne zamki marszałka powróciły do domeny francuskiej. W roku 1444 admirał poślubił Marię ofi­cjalnie: miała wówczas czternaście lat. Admirał stał się prawnym i tytularnym właścicielem Champtocé. Nie na długo: zginął od kuli podczas oblężenia Cherbourga okupowanego jeszcze przez Anglików.

Maria de Rais, tak młodo poświęcona na ołtarzu polityki, wyszła ponownie za mąż za Andrzeja de Laval-Lohéac, marszałka i admi­rała Francji. Był on przyjacielem Renego de La Suze, brata Gil- les’a de Rais i występował jako obrońca praw rodziny Laval w roku 1435, kiedy to marszałek trwonił swój majątek.

Maria de Rais ukazuje się nam jako młoda kobieta otoczona aurą melancholii. W ciągu jej krótkiego żywota liczne fundacje

» Widam SBffi tłum.).

charytatywne wiele zawdzięczały jej wsparciu i darom. Zmarła bezdzietnie w wieku lat dwudziestu siedmiu 1 listopada roku 1457. Ksiądz Bourdeaut pisze w swej pracy Champtocé, Gilles de Rais et les ducs de Bourgogne: „Maria de Rais została pochowana w prezbiterium kościoła Notre-Dame de Vitré, gdzie do tej pory matki pokazują swym dzieciom grobowiec córki Sinobrodego.”

Spuścizna po marszałku, ta reszta, która z niej pozostała, i to, co można było odzyskać na drodze prawnej, sporządzając memo­riał, znany nam pod nazwą „Memoriału spadkobierców”, dostała się jego bratu, Renemu de La Suze, który przybrał tytuł barona de Rais. Champtocé stało się przedmiotem pieniackich procesów między nim a rodem Coëtivy, o cenę sprzedaży zamku, którą ten drugi uważał za zbyt niską. Ponadto Champtocé było nadal do­skonałym punktem strategicznym między Francją i Bretanią. By uwierzytelnić swe roszczenia, René de La Suze, świeżej daty baron de Rais, zapoczątkował „Memoriał spadkobierców”, który wraz z księgą wieczystą z Thouars jest cennym źródłem informacji

0 życiu marszałka i o jego rodzinie. Zamek Champtocé, gdzie w roku 1432 zostały zamordowane pierwsze ofiary, po zmiennych kolejach losu przypadł w udziale w roku 1483 księciu Bretanii, który oddał go jednemu ze swych bastardów.

Córka barona de Rais, Joanna, miała dziedzica, Andrzeja de Chauvigny. Zmarł on bezdzietnie w roku 1520.

Gilles de Sillé i Roger de Briqueville, wspólnicy, ulotnili się przed aresztowaniem barona. Briqueville był spokrewniony z mar­szałkiem. Po autodafé w Nantes udzielił mu schronienia Prégent de Coëtivy. Maria de Rais zajęła się nawet jego dziećmi; miał on trzy córki. Briqueville musiał oddać admirałowi usługi, jakich się nie zapomina, skoro ów uzyskał dlań w roku 1446 pismo ułaska­wiające. Ma ono istotne znaczenie i potwierdza, niezależnie od śledztwa i procesu, zbrodnie marszałka. Roger de Briqueville wy­stępuje tam, w czasie gdy pełnił służbę u barona, „jako młody

1 niezbyt pojętny giermek”. Dawny „pomocnik” zaznacza, że był zmuszony naganiać dzieci. Kiedy jednak dowiedział się, że są one zabijane: „Opuścił wówczas pana na Rais, który w pięć lat po tym, jak go opuścił, został pojmany i ukarany wraz ze swymi /

wspólnikami. Ze względu na jego zasługi wojenne król ułaskawił go i przebaczył mu mocą swego królewskiego autorytetu.”

Nie wiemy, co się stało z niecnym Gilles’em de Sillé.

Franciszka Prelati skazano na dożywocie: „To jedyna kara, jaką można mu było wymierzyć, uznano bowiem, iż nie maczał palców w morderstwach popełnianych przez barona de Rais.” Ta konkluzja księdza Bourdeaut wcale nas nie zadowala. Wprawdzie wywoły­wanie diabłów nie podlega ipso facto karze śmierci według orzecz­nictwa inkwizycyjnego, ale na ogół pociąga ją za sobą. Tę pobłaż­liwość nantejskiego trybunału należy raczej przypisać stosunkom młodego Florentyńczyka, który jest, nie zapominajmy, szarlata­nem i spryciarzem i musiał sobie zapewnić mocne poparcie.

Skazany na dożywocie, ucieka ze swego lochu, a to zapewne dzięki jakiejś zmowie. Odnajdujemy go u boku René Andegaweń­skiego, „dobrego króla René”, którego przydomek świadczy nie­dwuznacznie o słabości.

Jak wiele znanych postaci jego epoki, a w pierwszym rzędzie Jakub Coeur, René Andegaweński interesował się alchemią. Czyż mistrz Franciszek nie dawał do zrozumienia, że potrafi wyrabiać złoto? Mimo porażek u boku marszałka de Rais nie popsuł sobie reputacji — do czego nie uciekało się to stulecie, by oderwać się od swego dramatu! René Andegaweński przyjął Włocha na służbę. Został on „dmuchaczem” — miano to oznaczało w języku ludo­wym tego, kto para się niezbyt prawomyślnymi badaniami alche­micznymi. Czy był mistrzem „operacji”, czy też oddawał tajne usługi na dworze w Angers? Ta ostatnia hipoteza wydaje się naj­bardziej prawdopodobna. „Dobry król” wynagrodził go, mianując kapitanem zamku La Roche-sur-Yon! Ten gagatek, który przeby­wał wówczas w Wandei, to jest w królestwie Francji, mógł sobie drwić z bretońskiej jurysdykcji, która go skazała.

Wkrótce na zamek kapitana alchemika ściągnęła „cała zgraja dawnych sług barona de Rais”, z pewnością mało szacownych, na czele których znajdował się bezecny eks-ksiądz, Eustachy Blan- chet.

Prelati popełnił wtedy błąd, jaki przytrafia się awanturnikom bez skrupułów: poczuł się mocny i dopuścił się zuchwalstwa. Kazał

zatrzymać Gotfryda Le Ferron, skarbnika Bretanii — brata Jana, poturbowanego w Saint-Etienne-de-Mer-Morte — który zaopatrzo­ny w glejt, przemierzał jego włości. Protegowany króla René An­degaweńskiego mścił się w ten sposób za aresztowanie go wraz z jego panem i osądzenie w Nantes przez bretońskiego prałata, który nie żartował z alchemią i magią. Wobec skandalu czarno­księżnik musiał go wypuścić. Do tego błędu dołożył inny, nie­bagatelny, kradnąc pieczęć skarbnika Bretanii, co pozwoliło mu Tobić falsyfikaty i kompromitować do woli różne wybitne osobi­stości. Kradzież wykryto. Ten spryciarz był zwykłym łajdakiem, który nabijał się z naiwnego marszałka w czasach jego ponurej świetności

Tego było już za wiele. Gotfryd Le Ferron kazał aresztować Florentyńczyka. „Dobry król René” nie pisnął słówka. W roku 1445 Prelatiego ponownie osądzono i tym razem powieszono.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Aleister Crowley Gilles De Rais
07 - CH GILLES DE LA TOURETTE, V rok, Neurologia
Choroba Gilles De La Tourette, V rok, Neurologia
Spignesi Stephen Sto największych katastrof wszech czasów
Foucault Michel & Gilles Deleuze Gesprach Intellectuals And Power
Duch w sieci Autobiografia najwiekszego hakera wszech czasow
Duch w sieci Autobiografia najwiekszego hakera wszech czasow 2
Amelia na tropie największej zagadki wszechświata!
Baker Mark Najwiekszy psycholog wszech czasow
Spignesi Stephen J Sto największych katastrof wszechczasów
Największy diament we wszechświecie był kiedyś gwiazdą
Największy diament we wszechświecie był kiedyś gwiazdą
Montaigne de Michel Próby (fragmenty)
Największe zagadki fizyki [cz 4] Zupełnie inny wszechświat Czym jest Ciemny Przepływ
Pendelton, Michelene La fantastica economia de movimientos del estilo sauriano
La représentation de Uzun Hasan en scène à Rome (2 mars 1473) 1991 [Piemontese, Angelo Michele]
Ten Prayers Michel de Saint Martin

więcej podobnych podstron