Gaj oliwny Kuncewiczowa Maria

Maria Kuncewiczowa

Gaj oliwny


Tinsel Road jest ulicą na jednym z tych londyń­skich przedmieść po wschodniej stronie Tamizy, zielo­nych, zamkniętych w sobie, gdzie mieszkają ludzie nie cieszący się ogólnym uznaniem nie tyle ze względu na swoją moralność, co na szczególność.

Wdowy, u których miłość do staroświeckich krze­wów przewyższa chęć posiadania „dobrego" adresu. Działacze Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dbali

0 naturalną przestrzeń życiową dla podopiecznych ko­tów. Właściciele takich psów, które nie uznają rygo­rów spacerowych Hyde Parku. Dumni posiadacze ma- honi zbyt ogromnych na współczesne windy. Alkoho­licy niechętnie spotykający swoich podwładnych poza biurem. Stare aktorki oddane kultowi Edwarda VII. Dawni członkowie alianckich sił zbrojnych. Katolickie zakonnice obwarowane w maleńkich oazach liturgii

1 wyznaniowego szkolnictwa. Młode pary w poszuki­waniu niższego komornego albo anonimowości, albo obu tych rzeczy, dla przyczyn, które będą dyskuto­wane przez sąsiadów przy strzyżeniu granicznego ży­wopłotu. Dzieci raczej mniej liczne i mniej głośne niż w nowoczesnych dzielnicach stolicy.

W tej prowincji dziwaków, z rzadka usianej ruina­mi drugiej wojny światowej, nieliczni intruzi parają się codziennym businessem kupna i sprzedaży, dosta­wy i inkasa, lokajstwa, nauczania, budowy i reperacji. W zaciszu ogrodów wróżki nieświadome wulgarnych

czynności prosperują na okruchach rzucanych gilom przez takie właśnie niezbyt głośne dzieci. I, nucąc we­sołą melodyjkę, jegomość w śmiesznym kapeluszu pedałuje ulicami na zeszłowiecznym rowerze.

Patrycja, czyli Pat Monroe, miała siedem lat, kiedy sprowadziła się z rodzicami do narożnego domu na Tinsel Road. Ktoś wtedy słyszał, jak szofer firmy prze­wozowej mówił, że nowi mieszkańcy przybyli ze śred­niej wielkości lokalu w jednej z centralnych dzielnic zwanej Chelsea i zawartość wozu w żaden sposób nie zapełni wielkiej wiktoriańskiej willi.

Mister Dobson, czyściciel okien, był pierwszą miej­scową osobą, która zagadała do Pat.

Miss — powiedział ^ czy mamusia panienki nie uważa, że te okna są niemożliwie brudne?

Zasłonięci wozem od spoconych tragarzy, stali obo­je we frontowym ogrodzie. Pat podniosła oczy na ka­pelusz pana Dobsona i uderzyło ją to, że śmieszność tego kapelusza polega właśnie na brudzie.

Pierwsza rzecz, jak się kto wnosi , do domu — upierał się — to myć okna.

Patrzyła na jego oczy pod rondem sztywnym od brudu i tłuszczu: mówiły czystą prawdę.

Akurat wtedy powstał zgiełk na ulicy, wiele aut wyło naraz ■— tępo, żałośnie, jak gdyby ręce nie­wprawne czy też przerażone naciskały klakson... Pat pobiegła zobaczyć... Ludzie umykali z chodników, pod­czas gdy procesja samochodów ||| niektóre z górą kwiatów spiętrzoną na dachu i jeden, na przedzie, wiozący długie, podłużne pudło — wolno przemijała.

Co to jest? — zapytała.

Pogrzeb, Miss — objaśnił czyściciel okien. ¡11 Wiozą nieboszczyka, żeby go zakopać albo spalić.

A co będzie z kwiatami?

O, zostawią je na cmentarzu.

Czy one nie zwiędną bez wody?

Pewnie że zwiędną. Wszystko musi umrzeć. — Głos miał wesoły. !

Nazajutrz Pat wiernie towarzyszyła panu Dobsono- wi, kiedy w swoim zamorusanym kapeluszu czyścił okna olbrzymiego, pustego salonu.

Dlaczego1 ludzie umierają, Mister Dobson? — Nie mogła zapomnieć pogrzebu.

Umierają, jak są chorzy albo bardzo starzy, Miss.

Ponibważ nie była ani chora, ani bardzo stara, na

fazie dała spokój badaniom.

Po tłoku i hałasie Chelsea nowe miejsce zamieszka­nia wydało się zrazu pustynią. Odstraszona przez cały akr gruntu koło domu nowo przybyłych, ciekawość sąsiadów szybko wygasłą, pozostawiając mdły odór niechęć!. -

Ale Patrycji podobało się tutaj. Podobały się jej na przykłąd panny Pip i Pop.

Raz, kiedy ją zobaczyły włążącą na drzewo w ogro­dzie, panna Pop przystanęła pod bramą i zaczęła po­wiewać długą fioletową rękawiczką, a panna Pip wpa­dła na płot. Unbsząc w górę piękne, białe twarze bez uśmiechu pod wielkimi, kapeluszami, zapytały jedno­cześnie:

Dziewczynko, czy nie widziałaś Hamilkara? To jęąt kot burej maści i ktoś może pomyśleć, że pospoli­ci^ wygląda, ale nosi się z wielką godnością i wyszedł zaraz po śniadąfliu, a teraz pora obiadowa.

Pąt nigdy jpie widziała Hamilkara, jednak powie­działa:

-c-O tak! Widziałam, jak szedł do domu. Jest bar­dzo piękny i ną pewno już siedzi u was na progu..

tak myślę. — Dodała „tak myślę", bo inaczej matka nazwałaby jej odpowiedź kłamstwem.

Panna Pip wyrzuciła w powietrze długą cienką pa­rasolkę z mnóstwem koronek i zawołała:

Na pewno, na pewno! Ja też tak myślę. Zastaw niemy go u nas na progu..— Zawróciły i podreptały z powrotem, dzwoniąc, brzęcząc biżuterią, powiewając. długimi fiołkowymi rękawiczkami, wykrzykując: — Dziękuję, dziękuję ci, dziewczynko! To prawda. Ona widziała Hamilkara.

Naturalnie, że Pat widziała Hamilkara i jak ktoś chce coś zobaczyć, to może. Nie będzie to to samo, co inni widzą, ale z pewnością ładniejsze. W nocy było za ciemno, żeby oglądać panny Pip i Pop, mknące na ro­werach po ulicy. Ponieważ jednak one i tak nigdy na rowerach nie jeździły, dlaczego nie miały na nich jeź­dzić w powietrzu nad łóżkiem Pat? Parskała śmie­chem, obserwując je. Kiedy Pip i Pop galopowały nad głową, już nie bała się w nocy.

Jesień przeciągała się — łagodna i bez mgły, za to pełna róż — aż w środek listopada. Pewnego dnia po szkole Pat sterczała na najwyższym piętrze półek w zrujnowanej oranżerii, wyglądając przez zbitą szy­bę, czy nie zobaczy, jak pan Dobśon pędzi na rower­ku, wołając: — A ku-ku!

Z rana, zanim ojciec pojechał do biura, rodzice się kłócili. Rozlano kawę, cukiernica się przewróciła... Matka do tej pory chodziła nadąsana.

Pat była przyzwyczajona pilnować własnego nosa, schodzić z drogi dorosłym, przemawiać do wymyślo­nych osób, słuchać, jak one mówią dokładnie to, co ona chce. Zjadła podwieczorek, nawet nie zerknąwszy na matkę, i poszła się bawić do ogrodu. Ale teraz było późne popołudnie i marzyła, żeby Mister Dobson rzucił jakiś żarcik w tę domową ciszę? nie miała już

ochoty się bawić. Raptem ktoś krzyknął na ulicy, aku­rat na wprost tego miejsca, gdzie stała na półce.

Martin, chodź tu! PrędkoI Znalazłam naszą Pat!

Zobaczyła śmiejące się usta i błyszczące zęby ja­kiejś kobiety i usłyszała głos, mówiący 9 niej „złot­ko". Zjawił się także mężczyzna, który powiedział:

Halo, Patrycjo! Czy nas nie pamiętasz? To jest twoja kuzynka, Cyntia, a ja jestem jej mały braciszek

i także jestem twoim kuzynem.

Zaskoczona, Pat skrzywiła się.

'r —; Nie jesteś żaden mały braciszek, jesteś męż­czyzna.

-±- Jakeś ty urosła, złotko! — unosiła się kobieta Cyntia. — Czy nie pamiętasz, jak już raz odwiedziliś­my was w Chelsea? Stryj Dawid, stary anarchista, wy­lał nas na twarz, zanim zdążyliśmy się z tobą zaprzy­jaźnić. Nie kręć się! Myślisz, że łatwo było ciebie od­naleźć w tym olbrzymim mieścisku, Londynie?

No więc tak. Właściwie pamiętała tę scenę. Ojciec syczał jak żmija, matka kokosiła się bezradnie, a dwoje gości cofało się ku błyszczącemu samochodowi, chi­chocząc i wykrzykując:

Czemu się tak gniewasz, stryju Dawidzie?

Wkrótce później Pat zapytała się ojca:

Dlaczego, tato, wyrzuciłeś tych moich kuzynów? Czy to nie kuzyni, czy też oni są niedobrzy, czy co?

Zrobił brzydką minę i burknął:

Kuzyni, nie kuzyni, ale niedobrzy to oni z pew­nością są.

Więc teraz, kiedy znowu stali przed nią, w końcu przyznała, że owszem, pamięta ich. Zeszła jednak

0 stopień niżej, na wypadek gdyby chcieli ją złapać

1 zrobić jej coś niedobrego.

To rozśmieszyło kobietę.

Ona się boi, że ją porwiemy, Martin.

Mężczyzna także się roześmiał.

Chyba wiesz, że jesteś śliczna, Pat? — powie­dział przez nos. — Chcielibyśmy kiedyś zabrać ciebie ze sobą do Francji.

Mówili bardzo szybko. Cyntia oświadczyła:

Widzisz, złotko, twój ojciec nas nie cierpi, bo jest młodszym synem. Nasz ojciec był ordynatem. To bardzo niesłuszne, że się ciebie tak trzyma w nie­świadomości spraw rodzinnych. Martin, oczywiście, jak dojdzie do pełnoletności, odziedziczy ordynację w Trusfield. Rozumiesz?

Ależ, Patrycjo ¿¿f Martin się wtrąciły jeśli twój ojciec chce, może sobie mieć Trusfield! Jeśli o mnie chodzi, wszystko, czego chcę, to być młodszym bra­tem Cyntii i mieszkać za granicą. Zresztą Opactwo jest znacznie ładniejsze od\Trusfield i łatwiejsze ido utrzymania.

Co to jest Opactwo? — spytała Pai.

Co? Tego także nie wiesz? — trzepali jedno przez drugie. — To jest taki dom we Francji. Ta amerykań­ska ciotka, u której mieszkaliśmy w New Yorku jako dzieci w czasie wojny... Ona oczywiście wcale nie była naszą ciotką, tylko wielbicielką naszej, matki... Chyba wiesz, że nasza matka to jest Bęryl Bobo, gwia­zda filmowa? Ach, nie wiesz! Wzruszające. Otóż ta Amerykanka, Miss Higgett, umarłą i zapisała swój dom we Francji Cyntii. Mamy. tam winnice, . jaśminy, gaj oliwny... Żaby w stawku rechoczą: „Biada wam! Dam ja wam!" We Francji tylko żaby, wiesz, mówią po angielsku. Wieczorami latają chmary świetlików wielkich jak latarnie samochodowe. Dlaczego, byś nie miała pobyć z nami trochę w Opactwie? Tylko nas troje, co?

Akurat wtenczas matka zawołała:

PatI Paat! Ojciec wrócił. Chce, żebyś przyszła na lekcję francuskiego ...

Kuzyni przyłożyli palce do ust.

I— Ciichol.,. Nic mu nie mów! Odnajdziemy cię kiedyś znowu. Pal Pa!...

Już mieli wsiąść do tego samego błyszczącego auta, kiedy Martin zawrócił, sadząc wielkimi susami przez jezdnię. Twarz mu drgała od gwałtem tłumionego śmiechu,

; Plemię starszych synów wymiera, złotko, nic się nie martw, że twój ojciec nié jest starszym synem — szepnął z tajemniczą miną, jak gdyby jakiś zabawny sekret.

Pat zeskoczyła z półek w oranżerii i poszła na lek­cję francuskiego. Ponieważ wymierali, strasznie jej było żal starszych synów. .

Zima mijała, nie nastręczając okazji do rozmów z oj­cem na poważne tematy. Przy stole spotykali się rzad­ko, a jeśli tak się stało, wypytywał ją o szkołę. Na lekcje francuskiego stawiał się skrupulatnie. Ale wtenczas tyle było zawracania głowy z niemym „e" i z twardym „r,f, że o niczyim umieraniu nie mogło być mowy,

Czasami się zdarzało, że cała rodzina spędzała nie­dzielę razem. Rodzice zabierali Pat do różnych miejsc i pokazywali różne rżecży, takie jak łabędzie królo­wej na dość brudnym kanale, gospodę, gdzie pan Di­ckens jddał na cynowym talerzu, albo różne kamienne osoby na placach i w parkach. Najlepiej przecież lu­biła przyglądać się matce i ojcu, kiedy się spierali albo robili do siebie słodkie miny, albo gadali głup­stwa.

Wszystko to zostawiało mało czasu na roztrząsanie sprawy pogrzebów i kuzynów.

Tylko z panem Dobsonem można było porządnie się rozgadać. Zawsze miał pełno czasu, więc starała się nie opuścić żadnej jego bytności w domu. Tak, jak on to przedstawiał, wszystko nawet umieranie —- było dobre dzięki komuś, co się nazywał Jezus i umarł dawno temu, ale wstał z grobu zaraz trzeciego dnia

i odtąd ciągle żyje.

Wiosna przyszła jak ryczący lew. Mister Dobson prędko ją oswoił. Dał Patrycji jeża do trzymania w pudełku w oranżerii i do karmienia mlekiem. Ten jeż przemienił się w krasnoludka. Ożenił się z peonią. Mieli dzieci, które były niewidzialne (Pat mówiła: „nie-wi-dzil-ne"), ale hałaśliwe i śliczne, chociaż bar­dzo brudne. Pan Dobson nigdy się nie dziwił, cokol­wiek by mu Pat nie opowiedziała ó rodzinie jeża. Prze­ciwnie, donosił jej o niewidzialnych sprawach w ogro­dzie, które obserwował czyszcząc okna sąsiadów, kie­dy ona była w szkole.

Jak pan mógł widzieć, że dzieci jeża całowały peonię, jeżeli one są nie-wi-dzil-ne? pytała.

O, ja mam swoje sposoby, żeby widzieć to, cze­go nie można, Miss — przymrużał oko.

Jeż ginął co najmniej raz dziennie, wróżki udawały kwiaty, Patrycji nie przeszkadzał ani deszcz, ani wiatr. Wyciągnąć ją ze dworu po szkole było trudno i tak nabawiła się ciężkiego przeziębienia*

Zawezwano doktora. Gapił się na nią i gapił. Nie był nawet żadnym znajomym, a powiedział matce, żeby ją rozebrała. Pat nie chciała zdjąć piżamy, mimo to zdarto z niej i spodnie, i bluzkę. Musiała znieść, że włochata łapa ugniata ją całą. Nigdy przedtem ręka obcego nie dotknęła jej w tak grubiański sposób. Pat

miała bardzo za złe matce, że każe jej robić, co dok­tor dyktuje:

Odetchnij głęboko, dziecko? teraz wstrzymaj od­dech; teraz mów: „Miss Muffett weszła na bufet" ...

Pat miała nadzieję, że ojciec przyjdzie i położy kres głupim kawałom. Ale kiedy przyszedł, uśmiechnął się do doktora, wyraźnie zadowolony, i mrugał do matki. Pat nie czuła się już u siebie w swoim pokoju. Pozwo­liła jednak doktorowi robić, co mu się podoba, bo nie chciała umierać.

Wyjął z torby strzykawkę i powiedział, że zrobi jej zastrzyk, ale nie będzie bolało. Zrobił zastrzyk. I bar­dzo bolało. Pat nie płakała, spytała tylko:

Teraz już nigdy nie umrę, mamo, prawda?

Matka ją pocałowała, doktor za to wyszczerzył zę-

t bY:

Obawiam się, że tego nie możemy ci obiecać, młoda osobo.

I .kW- Dlaczego nie?

Włochata łapa uszczypnęła ją w policzek — po­szedł.

Teraz rodzice zaczęli udawać, że wieczór jest zwy­czajny. A przecież nic już nie było zwyczajne, odkąd stanęli po stronie doktora. Nawet ich głosy dziwnie brzmiały -—jak głos lokomotywy albo głos świni —

i Pat myślała z żalem o zwyczajnych dniach, które mi­nęły. Ponieważ poprosiła o »Alicję w Krainie Cza­rów«, ojciec powiedział, że jest za duża na wróżki. Wcale nie zauważył, że one rosły prędzej od niej.

Matka i ojciec nie widzieli tego, co ona. Matka wchodziła do pokoju, patrzyła na miejsce, gdzie leżało jakieś inne spojrzenie, i mówiła:

Ach, tu jest flaszka z lekarstwem.

Ojciec nie widział, że doktor jest niedobry.

Robiło się ciemno. Ojciec —; Dawid, i matka —

Agnes, jedli kolację na dole albo może mocowali się w wielkim łóżku matki. Nie było po co do nich tęsknić. Byli inni. Nie widzieli niewidzialnych rzeczy.

Następnym razem, kiedy natknęła się w domu na Dobsona, zapytała go:

Czy pan chce żyć zawsze, Mister Dobson?

Chuchnął na szybę i wytarł rękawem. .

Ma się wiedzieć, że chćę, Miss. A dlaczego bym nie miał żyć wiecznie? Cóż to? zarżnąłem kogo, czy co? I niech mi kto pokaże drugiego, co by tak czyścił szyby jak ja. Niećh panienka spojrzy! Czy pokój te­raz nie pięknie wygląda?

Ale pan powiedział, że wszystko musi .umrzeć, Mister Dobson.

Aa, to zależy... Zależy, jak się kto na to zapa­truje. Mowy nie ma; tylko ciało na ten przykład musi umrzeć. Ale jak nikomu krzywdy nie robić, to dusza po śmierci leci w takie miejsca, co my tutaj nie mamy nawet o nich pojęcia. Na przykład Rozkoszne Góry. Albo Niebiański Gród. Takie różne. Porządny dzieciak jak panienka? Fiu! Będziesz panienka żyła wiecznie, nawet szkoda gadać.

Jak tylko ojciec wrócił tego dnia, rzuciła się do nie­go.

Tato! Doktor nie chciał obiecać, że nie umrę, ale pan Dobson powiada, że będę żyła, nawet kiedy umrę. Co ty myślisz, tato?

Zmechracił sobie włosy, uśmiechnął się.

No więc, niestety, jestem raczej zdania twego doktora.

Ale on jest stary anarchista, tato! — przerwała mu. Żachnął się.

Kto cię nauczył takich słów? Sama nie wiesz, co mówisz.

Ponieważ Cyntia nazwała tak ojca dlatego, że ją wyrzucił z domu, Pat nie mogła się przyznać, że rozu­mie, co to słowo znaczy: niedobry człowiek. Więc tylko szepnęłam

Przepraszam. Już tak nigdy nie powiem.

Ojciec skinął głową.

¡-3 To nie są temiaty dla małych dziewczynek. W każdym razie za wcześnie zaczynasz się interesować umieraniem. Nie masz jeszcze ośmiu lat, a życie jest bardzo długie. Dużo rzeczy do zobaczenia. Wiele miejsc, wiele spraw do poznania. A może byśmy tak pojechali do Francji wygubić ten twój bronchit?

2

Jechali wąską drogą wiejską do wsi, którą Agnes Monroe wcześniej zaznaczyła krzyżykiem na mapie francuskiej Riwiery. Dawid Monroe włączył drugi bieg. W miarę jak ciężki samochód wspinał się wyżej

i wyżej, asfalt bryzgał żwirem spod kół, a niebieska

i złota dolina na dnie obracała się z wolna jak ogon pawia. Zahamował w miejscu, gdzie tablica przydroż­na ogłaszała: »Domaine Monroe«. Tam też zaparkował

i zażądał koszyka z popasem. Trawa była usiana bia­łymi gwiazdkami.

To są asfodele — powiedział. — Po takim samym ^ielsku spacerował Dante w »Boskiej komedii«.

Teraz angielska herbata w termosie okazała się nie na miejscu i Agnes. ozdobnym ruchem postawiła na asfodelach flaszkę burgunda. Zabrali się z Dawidem t do wina, Pat dostała banany i mleko. Wszystko to nie podobało się jej; zamiast się pożywiać, odwróciła się

plecami i zaczęła sylabizować pod nosem napis »Do­rn aine Monroe«. Wreszcie spytała:

Co Monroe znaczy po francusku, tato?

To samo co po angielsku, Pat. .Nasze nazwisko.

Czy my tu także mamy swój dom?

Uśmiechnął się krzywo.

Miejsca na ogół żyją dłużej niż ludzie, Pat. Ta posiadłość należała kiedyś do mego ojca. Po jego śmierci przeszła na moją siostrę, Mary, twoją ciotkę. A kiedy Mary umarła, twoja babka sprzedała wszy­stko jakiemuś bankierowi z Argentyny.

Dlaczego? Czy to jest okropne miejsce?

Miała nadzieję, że powie „nie", ale on powie­dział: — Oni je dla mnie zrobili okropnym — i wrócił do swojej butelki. Pijąc, przechylał głowę w tył i wt^- dy dwie grube niebieskie żyły występowały po obu stronach szyi, oczy chowały się pod powieki, a we­wnątrz gardła coś skakało jak pingpongowa piłeczka. Czy to ten chłopczyk, którym ojciec był kiedyś, ciągłe jeszcze bawi się u niego w środku? — zastanawiała się Pat, po czym spytała:

Kto byli oni?

Nie słyszał, mówił do żony:

To było w czasie Wielkanocy... Właśnie wróci­łem z mojej szwajcarskiej szkoły... Notabene, Ag­nes, nie myśl, że jestem pijany, dlatego że nigdy przedtem nie częstowałem cię tą historyjką. To to. miejsce tutaj... Mniejsza z tym. Co to ja mówiłem? Aha... ze szwajcarskiej szkoły. Ojciec także przyje­chał. Z Londynu. I w czasie obiadu omawiało się przy­szłe wakacje. To właśnie wtenczas ojciec powiedział: „Mój kochany Davie, lepiej nie myśl o Trusfield jako

o twoim domu. Wiesz przecież, że majątek w Anglii przejdzie na Johna, jako starszego syna". Miałem dwanaście lat i oczywiście wiedziałem. „Ależ oj-

leże — powiedziałem —- tutaj we Francji Mary nie [¡pozwala mi jeździć na ośle, nie pozwala mi zrywać tmandarynek. Mówi, że to wszystko jej i ja nie mam Isię jej przyglądać"...

i Pat teraz przyglądała się swemu własnemu ojcu, piyśląc: jego ojciec to naturalnie mój dziadek. Ale on [umarł. Całkiem umarł. Nigdy się rano nie obudził i nie iwyszedł z grobu jak Jezus. Bardzo bym chciała prze­piec przez drogę do tego murij po drugiej stronie | zajrzeć, co jest za nim —? Francja mego ojca czy Francja Cyntii?

| Ojciec ciągle nie lubił jej kuzynów, więc jego Fran­cja musiała być inna niż ich: pełna lekcji i flaszek z lekarstwami, bez świetlików, bez Opactwa, bez oliw­nego gaju.

I pat — zawołała matka, rzucając w nią kocy­kiem. — wyciągnij się i spróbuj zasnąć. Dla ciebie to pędzie bardzo długi dzień.

j Pat niechętnie zabrała kocyk i schowała się za krza­kiem, gdzie myślała, że jej nie zobaczą, ale zobaczyli. Kazali jej się położyć w cieniu, a sami gadali dalej, j — Czy wiesz, Agnes, co mój ojciec wtenczas od­powiedział? „Nie przejmuj się, synu; otrzymasz dosko­nałe wykształcenie!" V ?j Agnes parsknęła.

i — Co ja na to poradzę? Zawsze miałam słabość do lego człowieka, i

1 — Tak? Uważasz, że to było w porządku z jego itrony, wyrwać cię ze wsi, Bogu ducha winne dziecko, katego że panu dziedzicowi się zachciało udawać świętego Mikołaja przed córką kucharki?

Wiesz ©o? Mnie się wydaje, że tobie by się ni- idy nie zachciało udawać przede mną Pigmaliona, gdybym pozostała na zawsze tylko córką kucharki, jp-.Ja-lubię kucharki. Stary sobie wyobrażał, że jak

się przebierze za świętego Mikołaja, to ja' się tak wzruszę, że nie pojadę do Hiszpanii walczyć po stronie czerwonych, to wszystko.

Cisnął pustą butelkę do rowu i utkwił w żonie po* nure spojrzenie. — W każdym razie drzwi do świata! rodzinnego zostały przede mną • zatrzaśnięte doś<j| wcześnie.

Zaczął pogwizdywać, potem — w ślad za butelką —i cisnął do rowu kajnień.

Te drzwi się Zatrzasnęły — ciągnął — w dniuJ kiedy usłyszałem tego samego pamiętnego lata, jakM moja matka mówiła, że nie powinienem był się nigdv| urodzić. Bo żeby rodzice nie byli tacy przejęci za późnym beniaminkiem, czyli mną, nigdy by nie pozwo-J liii Mary zostać pielęgniarką. I Mary nie żostałabw oszpecona.

Pat zerknęła na tablicę z napisem: »Domaine Mon« roe«, czy po drugiej stronie nie ma przypadkiem jafl kićhś zamkniętych drzwi, a znów za nimi czy niJ| ciągnie się nieskończony sznur rodziców.

Nic podobnego nie było, tylko po tej stronie jej własna matka siedziała na asfodelach Dantego, pogry® zając biszkopt i strofując swego męża:

Nie można tak powiedzieć, Dawidzie, że drzwi zostały przed tobą zatrzaśnięte. Twoja matka ciebie kocha. A bez względu na twoje lewicowe zapatrywa­nia twój brat usiłował być ci przyjacielem. Jego żof na... Mój złoty, nie możesz żądać od kobiety, żeby była gwiazdą w Hollywood i zachowała zdrowe zmy® sły. Ale Beryl nie jest zła. To raczej ty się od niej o<J- ciąłeś dlatego, że nie jest damą.

Bzdura! — wzruszył ramionami. — Nigdy się o$ niej nie odcinałem. Po prostu nie trawię tej mieszani­ny feudalizmu i kabotyństwa. Ładny starszy syri, co nawet nie ma odwagi się ożenić z kurą domestiką

albo z bogaczką amerykańską I I w jaki sposób dzieci Johna przyczyniają się po jego śmierci do trusfield- skiej tradycji? Cyntia i Martin to para kosmopolitycz­nych nierobów..

Patrycji zaczynało się nudzić.

Gdzie jestem? — odezwała się sennym głosem. — Co to za harmider?

Ach, więc już się obudziłaś, uparciuchu? —■ Ag- nes skoczyła na równe nogi. Opowiedz nam, jaki był twój pierwszy sen we Francji.

Tato — Pat pominęła ją — mnie się coś śniło

o nierobach... Gdzie we Francji mieszkają nieroby? Czy to daleko stąd?

Kobieta drgnęła, ale mężczyzna, gniewny i roztarg­niony, zdawał się nie słyszeć. Pat nie chciała, żeby jej ojciec był gniewny i roztargniony na szosie w obcym kraju; postanowiła go rozruszać.

Tatusiu — zawołała §§£ plemię starszych synów wymiera, wiesz?

Podrzucił głową jak ukłuty, r Co, co? Kto ci to powiedział, Pat?

.Wstała i przybierając minę maleńkiego dziecka, któ­rą bardzo lubili,, zaczęła skakać i śpiewać; |

Ktoś powiedział mi, powiedział mi, powiedział

mi.

Ponieważ zajęli się wkładaniem pustego koszyka z powrotem do samochody, mogła podejść bliżej muru.

Jak zielone kury z nastroszonymi piórami, kolczaste rośliny siedziały na nim, pławiąc się w popołudnio­wym słońcu.

Co jest za tym murem, tato? -r* pociągnęła go za rękaw.

*-— Nic szczególnego, Pat. Szopa z kamieni; oni to tu nazywają cabanon. Poza tym ruina, zwana Opa­ctwem, gdzie mieszkają sowy i nietoperze.

Skąd wiesz, że sowy i nietoperze?

Wiem. Bo kiedy mnie w czasie wojny zrzucono do Francji na spadochronie, leżałem ranny przez dłu­gie tygodnie w tym właśnie cabanon, gapiąc się na tę ruinę. — Dał jej żartobliwie sójkę w bok. — Jestem pewien, że i teraz nikt tam nie mieszka z wyjątkiem nietoperzy.

Ujechali już spory kawał, kiedy odważyła się na następne pytanie:

Pewnie jest dużo takich miejsc we Francji, które się nazywają Opactwo, i tylko nieroby tam mieszkają?!

Odpowiedzi nie było. Wspinali się z wolna pod górę.'

Co to za zapach, Dawidzie? Czyżby kwiat poma-j rańczy? — Agnes wdychała woń tak chciwie, że aż nos jej się zaostrzył.

Mandarynki Mary powinny teraz kwitnąć.

Po prawej ręce nad drogą wielki kwadratowy dom i z płaskim dachem i zmurszałymi okiennicami wyłonił się z gęstwiny palm i glicynii.

To właśnie jest willa Monroe — powiedział Da­wid.

Stań, Dawid, stań! Chcę zobaczyć.

~ Tato, stań! — Pat podskakiwała na siedzeniu.

Pchał się naprzód.

Kiedy ten vichysta iónie wtenczas ustrzelił mówił — następnego dnia Oprzytomniałem, ale mia­łem oczywiście gorączkę. Pamiętam, pod kamiennym łukiem cabanonu chwiała się gałąź oliwki... Wiedzia­łem, że matki i Mary nie ma w willi, a przecież był­bym przysiągł, że to ramię starej kobiety tak na mnie kiwa. Usłyszałem krzyk dziewczyny... Chwila, a był­bym zawołał: „Odejdź, Mary! Nie chcę patrzeć na two­ją nieszczęsną twarz". — Zaśmiał się.

O, daj spokój, Dawid, doprawdy za dużo wypi­

łeś. Biedna Mary... Gzy nie pozwolisz Pat spojrzeć na dom, w którym mieszkała twoja siostra?

Moja kochana, ten dom także nie żyje. Argen­tyńczyk tu nie mieszka, dla niego to jest tylko inwe­stycja. Zresztą widzę, że Pat znowu usnęła.

A ja?

Ty? Ciesz się, że nie byłaś częścią tego świata.

Nie byłam? — podniosła głos. — To nieprawda. Jestem i zawsze byłam częścią tego świata.

No to nie krzycz. Kobiety w moim świecie nie krzyczą.

O, jeszcze jaki Sam mi mówiłeś, że twoja sio­stra krzyczała, kiedy narzeczony ją rzucił. Cyntia, muszę przyznać, raczej wydaje okrzyki, niż krzyczy, kiedy ciebie widzi. To właśnie cały twój błąd: chcesz jednej klasy społecznej, ale nie jednego świata. Co do mnie, to ja kochałam drzewa w Tnisfield.

Ach, kochałaś drzewa. I fakt, że twojej matce nie wolno było zbierać chrustu w tym twoim „jed­nym" świeci©, oczywiście nigdy nie zakłócał spokoju twego ducha.

-Nie... Mnie nigdy nie zależało na zbawianiu świata. Ja go tylko kochałam. Dziwna rzecz, że nadal go kocham.

Świetnie! Kochaj sobie świat i nie zbawiaj go. A-- to, i có nazywasz światem, jest po prostu twoim własnym życiem. Natomiast ludzie, którzy ocalili mo­je życier nazywąją śię Piotr i Mauricette. Nie chcę się spóźnić na spotkanie z nimi.

Wóz huczał, biorąc Wzgórze serpentyną i willa Monroe odsłoniła’się teraz od tyłu. Bez pnączy na ścianach wyglądała na trędowatą. Przerośnięta win­nica spadała w dół nierównymi tarasami. Jak stare lustra, cysterny patrzyły ślepo między biblijnymi drze­wami. Ale w miejscu, gdzie winnica kończyła się u do­

łu wąwozu, ścieżka prowadziła na inne wzgórze, nale­żące jak gdyby do innego kraju w innym czasie: tara­sy pokryte tam były trawnikami, na nich stały fotele ogrodowe, kolorowe parasole i wiatraczki rozpylające brylantową mgłę na kępy irysów. Krok za krokiem spojrzenie wspinało się do żwirowanego podwórca, który ogradzały olbrzymie gary gliniane, pełne pelar­gonii, podczas gdy w głębi wznosił się może klasztor, j może stary dwór o murach świeżo otynkowanych na różowo, o nierównych i nielicznych oknach z niebies- j kimi okiennicami. Wąskie drzwi wejściowe widocznie stały otworem za zasłoną z paciorków, bo sznury po- . ruszały się łagodnie za lada powiewem. Na kamiennej i ławie leżał duży prowansalski kapelusz ze słomy j i aparat fotograficzny.

Dodając gazu, Dawid spojrzał na różowy dom, po- j tem w lusterko.

Nie śpisz, Pat? Może i miałaś rację. Wygląda, 1 że Opactwo jest teraz zamieszkałe.

Pat była na pół przytomna. Twarze, lekarstwa, Ą świetliki i starsi synowie koło zaciskało się coraz i ciaśniej. „Do Francji jedziemy... świetliki... jedzie- I my... tylko nas tróje ... jedziemy" -i- ktoś szeptał do ucha. Jacy troje? Zanurzała się coraz głębiej we j francuską sadzawkę z mówiącymi po angielsku żaba­mi. Ojciec, matka i ja? Gzy Cyntia, Martin i ja? Do której Francji?

Ciągniona przez muła w dzwoniącej uprzęży i ele­ganckim kapelusiku, wytoczyła się zza zakrętu drogi bryczuszka. Hałas otrzeźwił Pat. Przypomniały się jej panny Pip i Pop, jak dzwoniły bransoletkami drepcząc po Tinsel Road, podczas kiedy Mister Dobson, w ka­pelusiku zawadiacko przekrzywionym, czyścił okna w oranżerii.

Tato — odezwała się — w jaki sposób ci Fran­

cuzi ocalili ci życie? Czy dali ci pastylkę na przeczy­szczenie od grzechów?

Ooo... Słyszysz, Agnes? Nasz Mister Dobson uraczył Pat własną wersją »Postępu pielgrzyma« *. No więc nie. Nie pastylkę, po prostu dali mi chleba. Lu­dzie we Francji nie uczęszczają do niedzielnej szkoły na protestanckie czytanki, kochanie.

Agnes zawołała:— Patrzcie! Patrzcie! — wskazując ogrodzenie na zboczu skały. Chmura skrzydlatych istot na pół otulonych w kamienne fałdy, siedziała tam, klęczała i stała na płytach z marmuru pod czar­nymi płomieniami cyprysów.

-1- Cmentarz. Jakie piękne anioły! '

Pat zaprzeczyła.

One są nieprzyzwoite, mamo. Wróżki nigdy by nie siedziały w koszulach tuż przy drodze, żeby każdy mógł patrzeć.

Brawo! ¡Czyż nasza córka nie jest zacną pury- tanką, Agnes? — uśmiechnął się Dawid.

3

Piotr Varioli miał około dziesięciu lat, kiedy pew­nego poranku przeskoczył mur okalający ogrody willi Monroe i podążył ku czereśniom w sadzie. Będąc włas­nością Anglików, posesja uchodziła we wsi za ziemię niczyją.

Poza kurtyną z cyprysów willa była niewidoczna, a jeij właściciele, jak postacie z książek, zdawali się czyimś wymysłem. Pamiętał dotąd wstrząs na widok

dwóch osób siedzących na ławce pod cedrem. Były to kobiety, ale nieprawdziwe.

W cieniu wielkiej panamy twarz młodszej wyda­wała się wapiennie biała. Gdy osoba uniosła gło­wę do słońca, ujrzał, że pod grubą warstwą pudru si­nawe blizny, jak robaki wżerają się w jej policzki. Usta miały wiotkość starego ciała, ale oczy patrzyły na świat z młodzieńczą zachłannością. Piotr upuścił koszyk; twarz drgnęła na długiej szyi, roniąc przeni­kliwe perfumy, zapach upiornego kwiatu.

Stał urzeczony. Stara kobieta, wielka siwa lala ubra­na w koronki, wydawała się strzec tej drugiej jedzo­nej przez robaki. Aczkolwiek złowrogie, obie obja­wiły mu się jako wcielenie piękna z powodu swej niezmiernej zbytkowności.

Tak zastał go ogrodnik i uprowadził wraz z koszy­kiem kradzionych czereśni na rozprawę z „milordem”.

Gentleman o różowej twarzy ozdobionej żółtymi baczkami wychylił się z przepaści klubowego fotela; zadziwił Piotra zamszową kamizelką i wyrazem krań­cowego zmieszania. Wysłuchał ogrodnika, uśmiechnął się i wręczył Piotrowi papierek dziesięciofrankowy, przy czym bełkotał komiczną francuszczyzną:

Bardzo zły... bardzo zły... nie musi tak znowu robić.

W ten sposób wzbogacony bez najmniejszej własnej zasługi, Piotr uciekł w większej panice, niż gdyby mu dano kije. ^

W późniejszych latach często śnił o Domaine Mon- roe, a na jawie zbierał ze skwapliwością wszelkie plo­ty o jego mieszkańcach. Proboszcz miejscowy był pe­łen pochwał dla hojności „milorda", a dziewuchy za­bijały się za pracą u Anglików, ale wszyscy zgodnie nienawidzili ich za wspaniałą obcość.

2ony farmerów spodziewały się, że młoda lady, sko­

ro jest ofiarą wojny i nieszczęśliwej miłości, wyleje w ich obecności kilka łez, zrobi kilka dramatycznych gestów, zapyta tęsknie o imię któregoś z dzieci... Żadnej z tych rzeczy nie zrobiła.

Natomiast dziewczyny kuchenne opowiadały, jak stara lady kazała wkładać do pieca uczciwy francuski chleb, żeby się odkażał, bo go dotykały ręce wiosko­wego piekarza. A w czasie epidemii grypy kwaran­tanna angielska posunęła się do tego stopnia, że pacz­ki podawano służbie z zewnątrz na wędkach poprzez mur, dla odczepiania na podwórku.

Za swoich chłopięcych czasów Piotr miał mało spo­sobności obserwowania innych cudzoziemców na uli­cach Nicei i Cannes. Kiedy zatem ranny „kapitan Smith" został podczas drugiej wojny światowej po­wierzony jego opiece, zawiózł go do opuszczonego ca- banonu na terenach sąsiadujących z Domaine Mon- roe, a więc w pobliżu angielskiej strefy dziwaków. I rzeczywiście, sposób, w jaki skoczek wyrzekł „par­don me”, mdlejąc, kiedy mu dano zastrzyk w żyłę zamiast w mięsień, jego wstrzemięźliwość, niepojęte środki utrzymania bezsilnego ciała w czystości, nigdy nie zmieniający się ton głosu, nieosobisty uśmiech... wszystko w nim przypominało te chude figury w twee- dach, często noszące monokle i getry, figury, które kroczyły niegdyś po Promenade des Anglais w milczą­cym towarzystwie pań w ukwieconych kapeluszach.

Rozstawszy się ze Smithem, myślało się o nim, ale sama jego obecność była tak niedostrzegalna, że Piotr niebawem zaczął przy nim romansować z Mauricette. Podniecony gorączką, Anglik zabawiał ich gorliwie polityką, jeśli nie byli czym innym zajęci. Jego fran­cuski akcent był zabawny, opinie niedorzeczne. Wszy­stko to brzmiało jak poezja. Mauricette przepadała za jego powiastkami o społeczeństwie przyszłości.

Pieszcząc ją, Piotr także czuł przedsmak lepszych cza­sów. Mimo to dużo by dali za taką chwilę, kiedy An­glik by się upił i nareszcie rozgadał o swoich wła­snych miłostkach i rodzinnych sprawach. Niestety, Smith prawie nie pił. I tak oto, gdy przyszło się poże­gnać, Piotr dość nieźle był obznajmiony z Bakuninem i Marksem, natomiast całkowicie nieświadom pocho­dzenia i życia kapitana Smitha.

Wkrótce później komendant oddziału Résistance, Louis, zabrał Piotra na wyprawę sabotażową do pew­nego tunelu kolejowego. W nerwowym pośpiechu Piotr zabrał nie te narzędzia, co trzeba, cały plan dia­bli wzięli,. wybuchła gwałtowna kłótnia. Podczas gdy klęto na czym świat stoi i wzajemnie obrzucano się obelgami, ktoś krzyknął: — Szwaby! patrol na dro­dze I — Wynikła chaotyczna strzelanina. Niemiecki pa­trol okazał się ciężarówką mechanika zbiegłego z Pa­ryża, pomalowaną na kolor ochronny. Zanim nieporo­zumienie wyjaśniono, zarówno Louis, jak i Piotr zo­stali ciężko ranni.

Nadeszło wyzwolenie, Wprawdzie ten tunel ktoś w końcu wysadził w powietrze, ale nikt nie wiedział na pewno, kim ten ktoś był. Niektórzy przebąkiwali

o wąsatym kłusowniku, imieniem Henri. On sam ni­gdy się o ten honor nie upomniał, i tak oto wszystka chwała skupiła się na dwóch inwalidach, zamiesza­nych w pierwotny zamach: na Louisie, który stracił nogę, i Piotrze, który opuścił szpital jako jednoręki.

Z medalem Résistance na piersi dumnie kroczył w po­chodzie triumfalnym obok Louisa kuśtykającego o ku­lach, błyskającego swoim Croix de Guerre, podczas gdy Mauricette promieniała na trybunie.

Otóż Mauricette była córką biedaka. A jednak jej perfumowane loki, szumiące spódniczki, jej ciekawy nosek wzbogaciły niepomiernie życie Piotra. Zmorą

jego młodości była łysa czaszka matki, którą w upalne dni odsłaniała z rozbrajającą otwartością. Nie było nic ładnego, młodego, wesołego w jego domu. W po­południa niedzielne uciekał autobusem do Nicei i tam ze ściśniętym gardłem gapił się na eleganckie panny, ciągnące przez słomkę mazagran w kawiarni »Quee- nie's«, albo stukające wysokimi obcasami o marmu­rowe stopnie hotelu »Negresco«. W wieku dwudzie­stu dwu lat spotkał pośród wojennej szpetoty Cyga­nichę, jak ją nazywano z racji beztroskiego charakte­ru. Pracowała u fryzjera w Grasse. Smugi wonności leciały za nią, kiedy potrząsając grzywą szła w nie­dzielę ulicami ich rodzinnej wioski. Ona to poznała go z grupą stanowiącą komórkę Maquis. Pochodzili z najróżniejszych środowisk; zarówno nędznych, jak i też świetnych, że w normalnych warunkach Piotr nie mógł marzyć o obcowaniu, jak równy z równym, z takimi ważniakami.

Po wojnie jeden z nich, adwokat, zatrudnił go w swo­jej kancelarii jako woźnego z mizerną pensją. Na tej to pensji polegając, Piotr i Mauricette pobrali się. Przez czas jakiś mieszkali u jej rodziców za firanką w warsztacie garncarskim Piotrowego teścia. Tam urodził się ich syn, Paweł. Loki zaniedbano. Perfumy wywietrzały. Mały Varioli chował się z dala od ławy kościelnej ozdobionej tabliczką z nazwiskiem Varioli. Jedna tylko osoba, matka Piotra, Madame Titine, za­glądała do warsztatu, znosząc łakocie dla wnuka i ro­dzinne nowiny.

Któregoś wieczora po pracy Piotr siedział sam w swoim kącie, kiedy wtargnęła za firankę. Płakała, wzywała świętych na pomoc, jej czarna chustka ża­łobnie łopotała w przeciągu. Wdowa po sąsiedzie, właścicielu pola jaśminowego tuż obok farmy Vario- lich, postanowiła sprzedać je na plac pod budowę

i stary Varioli szalał; nic nie mogło go bardziej roz­juszyć niż widoki na to, że pod jego bokiem wyrośnie willa paryskiego sklepikarza na emeryturze. Groził, że spali swój dom, ale spalił tylko perukę żony i teraz siedziała tu, w tej dziurawej szopie, łkając, tuląc do synowskiego rękawa swoją nieszczęsną głowę, którą tyfus pozbawił naturalnej ozdoby już tyle lat temu.

Ach, moje biedne dziecko — jęczała. — Po co j mi było oddawać moje perły na votum dla Matki Boh żej z Laghet! Nigdy nie raczyła sprawić, żeby mi włosy odrosły, a teraz nic nie mam, żeby pomóc ojcu kupić to przeklęte pole. On by oczywiście chciał, że­bym przemarnowała mój spadek po ciotce Matyldzie.^ Jakże mogę to zrobić? Przecież on się przysięga, że cię wydziedziczy, boś się ożenił z dziadówką. Muszę j zachować jakieś pieniądze, żeby ci dopomóc w chwili śmierci. — Zaczęła głośniej płakać. — On się z ciebie natrząsa, Piotrusiu! Powiada: „Jeżeli scheda po ciotce Matyldzie jest święta, to może twój przemądrzały sy- : nalek (to ty, mój skarbie!) stworzy jakieś pieniądze, co by nie były święte".

Po raz pierwszy, odkąd dorósł, Piotr ucałował mat­kę bez .awersji; byli oboje uwikłani w tę samą sieć brzydoty.

Następnego dnia wybrał się o zmierzchu do Opac­twa. Drut kolczasty biegł wzdłuż linii granicznej mię­dzy Parkiem Monroe a gruntami Opactwa. Pośrodku dróżki widniała tablica z napisem: »Droga prywatna. Obcym wstęp wzbroniony«. Przejście sekretne z pie­czary w skale do loszku znalazł zarośnięte, nie zdra­dzające śladów obcego człowieka..

Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie w przed­dzień odjazdu Smitha zakopał angielski skarb, znalazł go w zardzewiałej blaszce. Gdy go odgrzebał, na wpół zapomniana scena odżyła w pamięci z niesamowitą

wyrazistością. Smith tego wieczora wyglądał znisz­czony, mizerny. Rana mu się zagoiła, ale z braku od­powiedniego jadła i ruchu cała postać się skurczyła, a twarz wyrażała raczej smutek niż satysfakcję z tego, że to jego ostatni dzień we Francji. Nazajutrz przed świtem Piotr miał go odwieźć pod tylne drzwi bistra w porcie St Raphael, gdzie oficer z angielskiej łodzi podwodnej powinien czekać, przebrany za rybaka. Nagle Smith wręczył Piotrowi paczkę banknotów przeznaczonych dla sztabu akcji podziemnej; łącznik, któremu miał przekazać te pieniądze, nie przybył. Piotr się przeraził.

««g Na litość Pana Boga, nie rób mnie odpowiedzial­nym za taką kupę forsy -r bronił się. — Oddaj to ra­czej temu waszemu oficerowi podwodniakowi. Prze­cież mogę zginąć, zanim tamten gość z Marsylii tu dotrze, a wtenczas co?

Wtenczas co? — Smith zwrócił na Piotra oczy z uśmiechem, który wydał mu się głupi. — Wiadomo co. Cyganicha przeszmugluje forsę do sztabu.

Spierali się jeszcze przez chwilę, po czym zmierzch zapadł i Piotr poszedł zakopać fundusz tymczasowo w pieczarze Opactwa.

Dwa lata później, kiedy się zdecydował go odkopać, nie miał czystego sumienia. Od czasu rozstania ze Smithem często myślał o tych pieniądzach, ale nie po­wiadomił sztabu o ićh istnieniu. Czy były święte? W każdym razie uważał siebie za ich wyłącznego stróża, do chwili gdy się zdarzy okazja bezpośrednie­go przekazania ich we właściwe ręce. Właściwe ręce nigdy się nie zgłosiły.

Zanim przystąpił do kopania, serce mu się krajało z żalu nad matką. Ale kiedy zardzewiałe pudełko wy­pluwało swoją zawartość, zaczął gorzko żałować, że je wydobył z sekretnego grobu.

Wkrótce potem wprowadzili się z Mauricette na far­mę, gdzie jego ojciec powitał ich z godnością. Do dawnego pokoiku Piotra na poddaszu dodana została druga klitka, w kominku ustawiono kuchnię spirytu­sową, nad którą zawisło mętne ze starości lustro. Ich szczęście się odmieniło. Upojona awansem do sfery właścicielek ziemskich, Mauricette nie dbała o wytłu-- maczenie, jak to się wszystko stało; beztrosko wrócili! z Piotrem do małżeńskich rozkoszy.

We właściwym czasie drugie dziecko, dziewczynka,j powiększyło rodzinę, i burzliwe dni Oporu zdawały się ostatecznie zapomniane.

W sposób przyjemny przypomniał je znowu praw-1 nik, towarzysz z Maquis, polecając Piotra na lokaja| bogatej klientce, Amerykance. Miss Higgett była staraj ale usposobienia młodzieńczego. Żeby znaleźć łaskę w jej oczach, ludzie musieli być niezwykli; okaleczo-a ny bohater z Résistance zachwycił ją bez granic w roli ; lokaja.

Po wprowadzeniu go w swój dom niebawem obda­rowała Piotra ramieniem, którego mu od dawna bra­kło. Następnie sprawiony został rondel elektryczny dla Mauricette. Pawełek otrzymał kompletny kostium Indianina, a mała córeczka spoczęła w różowym i ko­ronkowym wózku. Miss Higgett zażądała teraz, by ją zawieziono na farmę. Warunki higieniczne uznała tam za obrzydliwe i natychmiast poprosiła starego Varioli

o pozwolenie skanalizowania domu, w przeciwnym bowiem razie jej protegowani będą musieli przenieść się do niej, do Opactwa.

Kurz ledwie osiadł za jej autem, kiedy Baptysta Varioli przysiągł, że ktokolwiek spędzi noc pod da­chem „amerykańskiej maciory", noga jego nie posta­nie na farmie. Titina uczepiła się jego ramienia, bła-

gając, żeby jej „króliczek" nie psuł sobie wątroby, ale Piotr krzyknął:

Jeżeli ojciec tak się wyraża o kobiecie, która le­piej się zaopiekowała francuskim weteranem niż rząd francuski, to moja noga może nigdy na gruncie farmy nie postać!

Baptysta wzruszył ramionami.

W porządku — humor błysnął pod krzaczastymi brwiami. —^ ja ciebie, synu, zatrzymywać nie będę. Tylko że, ludzie prędko się dowiedzą, jakim to ty je­steś francuskim weteranem.

Scena nie miała następstw. W tydzień później nad­szedł . do Opactwa telegram z New Yorku, wskutek czego Miss Higgett odleciała w interesach na krótki pobyt do Stanów, pozostawiając, Piotra na gospodar­stwie. Nigdy już nie wróciła. Zginęła w wypadku sa­mochodowym.

Piotr trwał na stanowisku. Towarzysz adwokat, upo­ważniony do tego przez» egzekutorów testamentu, w dalszym ciągu wręczał mu czeki na. utrzymanie francuskiej posiadłości Miss Higgett. Wszystko inne szło również dobrze: Mauricette spodziewała się jesz­cze jednego dziecka, pole jaśminowe kwitło, Titina miała nową perukę, stary Varioli zdradzał oznaki przywiązania do Pawła rt- ale spokój ducha opuścił Piotra.

Łamał sobie głowę, zgadując, jak wiele ojciec wie i czy Mauricette jeszcze wierzy, że spadek po ciotce . Matyldzie umożliwił nabycie pola.

W momentach zbliżenia Mauricette miała nieznośny zwyczaj przywoływania wspomnień.

-7?. Akurat tak mnie objąłeś tego dnia, kiedyśmy przynieśli nową pakę bandaży dla Smitha — mówiła. .

Albo:

Nie patrz na mnie tak. Twoje oczy o coś pytają, tak jak Smith patrzył, kiedy miał gorączkę.

Za każdym razem, kiedy na farmę przychodził list, Piotr drżał, czy znaczek nie jest angielski.

Zamiast listu przyszedł drugi telegram; zawiadomie­nie, że Opactwo zostało zapisane pannie Cyntii Mon-- roe, która właśnie płynie do Francji, żeby objąć po­siadłość, i niech pan Piotr Varioli przygotuje dom na jej przyjęcie.

Pod koniec miesiąca rzeczywiście zjawiła się w to­warzystwie młodszego brata i w historii Piotra od­wrócona została nowa karta. Później przekonał się, że| nienowa, skoro powrócić miał do zaklętego kręgu,ś gdzie coś więcej, a może mniej niż piękno — świet­ność? tajemnicę? — po raz pierwszy ujrzał w dwóch kobietach siedzących na ławce pod cedrem.

4

Z chwilą kiedy Cyntia Monroe dotknęła paciorko­wej zasłony na drzwiach do Opactwa, te drzwi stały się dla Piotra rodzajem harfy eolskiej. Dwie melodie się tam grały: Ona weszła — Ona wyszła. Nastrój zmieniał się odpowiednio, od podniecenia do nudy. Zbyt wspaniały dla Miss Higgett, dom skromnie wsią­kał w tło za każdym razem, gdy „Mademoiselle Cyn- thia" wchodziła w pole widzenia.

Jakoś od początku zwróciła jego myśl do splendo­rów zapamiętanych z dzieciństwa: zakazane czereśnie, krzyk pawia, kosztowne kobiety ubrane w niereal­ność.

32

Nigdy się jej nie zapytał o domniemane pokrewień­stwo z mieszkańcami sąsiedniej Domaine. Na Lazuro­wym Wybrzeżu istniały domy, skwery i ulice, które nosiły nazwę Grimaldi, nie będąc bynajmniej wła­snością rodziny Grimaldich. Nazwisko Monroe nie było szczególnie rzadkie: po cóż się doszukiwać zwią­zku między amerykańską dziedziczką a „lady Mary oszpeconą przez miłość"? Tymczasem pewnego wio­sennego ranka nadszedł na farmę list, który Piotra wytrącił z równowagi. A więc ten Anglik, ten „capi- tain Smith", przyjaciel z czasu wojny, także nazywał się Monroe 1 Że to nazwisko wypłynęło tak nagle z dwóch różnych obcych stref, wydało się rzeczą po­dejrzaną. Pośpieszył do miejsca, gdzie Cyntia próżno­wała w ogrodzie Opactwa.

Mademoiselle, czy pani słyszała kiedy o takim panu, co się nazywa Dawid Monroe? — Podetknął jej list pod nos.

Rzuciła nań okiem z tą radośnie zdziwioną miną, z jaką przyjmowała każdą nową sytuację, y-jsr- Oczywiście, że słyszałam o takim panu. To mój stryj — powiedziała, po czym dodała czytając: — Pat to cudo, nie dziecko. Przykro mi, że ma bronchit, ale proszę nic nie mówić panu Dawidowi Monroe, że my tu jesteśmy. — Jej głos ściemniał, ale się znowu roz­jaśnił w pytaniu: — Czy Pierre myśli, że będzie mógł znaleźć dla nich stosowne miejsce na camping?

Wskoczyła do basenu i popłynęła w stronę Marti­na, który czytał rozciągnięty na trawie.

-— Pat przyjeżdżał — krzyknęła. — Nowa okazja dla nas do kidnappingu, kochanie.

Powiedziała to po angielsku, ale Piotr zrozumiał słowo „kidnapping" i zaniepokoił się. Nie wygląda na oszustkę — uspokajał siebie. I cała ta sprawa mało ją obchodzi, skoro nie poczekała nawet na moją odpo­

wiedź. Ale co to było o tym kidnappingu? Niejasność rzeczy cudzoziemskich przygnębiła go. W liście nie było wzmianki o zakopanym depozycie, ale zbieg oko­liczności nie wróżył nic dobrego; zaczarowany świat Monroe urastał w dżunglę.

Jak zwykle w niedzielę po południu Baptysta Va- rioli pociągał w altanie wino z własnej winnicy, pod­czas gdy wnuk Paweł ^ stękając i ziewając — odczy­tał mu na głos historię siedemnastowiecznych, intryg angielskich we Francji, żebraną przez Edmunda La- doucette w gruby „romans historyczny" pod tytułem »Żelazna maska«.

Za czasów swej młodości Baptysta, jeden z pięciu synów ogólnie szanowanej rodziny fàrmerskiej, często bywał posyłany na pobliskie wyspy Lérins z ładun­kiem najlepszej, tak zwanej dziewiczej oliwy, i z wi­nem mszalnym, darami farmy dla klasztoru Świętego. Honorata. Legenda miejscowa głosiła, że w fórtalicji na bliźniaczej wyspie Sie Margueritte przebywał ja­kiś czas w zamknięciu brat Ludwika XIV, ofiara an­gielskich knowań, rycerz o twarzy ukrytej za żela­zną maską.

Wdzięczni zakonnicy nigdy nie omieszkali uczęsto­wać Baptysty likierami własnego wyrobu, które spijął bez uśmiechu, jako że umysł jego pod wpływem alko* holu skłonny był się poddawać ponurym wizjom prze­szłości. Zanim skierował żagle na ląd, lubił siedzieć na skale, wpatrując się w morze, gorzko medytując nad jego zdradliwym ruchèm, kiedy tak szło w dal i w głąb, a jednak nie chciało oddzielić Francji od jej nieprzyjaciół. Nienawidził obcych okrętów, miał pre­tensję do Boga, że ich nie zatapia, ale i zazdrościł swobody ludziom, którzy opuszczają domy i płyną sze­rzyć swoje smutki po wodach i lądach. Patrzył, także

34

Cl

na rdzawe wodorosty oplatające łodzie i widział w nich rude włosy.

Znajda Lucia, włoska wychowanka sióstr brygitek, miała rude włosy. Była nieśmiała, ale chętna, i kiedy się za jego namową spotkali w sklepie, gdzie czyniła zakupy dla klasztoru, jej oczy obiecywały dużo szczę­ścia. Na tej obietnicy budował niebotyczne sny, które w nocy zapadały się w piekło pożądliwości. Mówił z jedną z sióstr i ta rozbłysła uśmiechem, zastrzega­jąc jednak, że potrzebna jest zgoda ojca młodego czło­wieka. Tymczasem wysłuchawszy wstydliwego jąka­nia się Baptysty, jego ojciec parsknął urągliwie; w far­merskiej rodzinie nie mogło być mowy o znajdzie. Baptysta się zbuntował. Usiłował zobaczyć przeoryszę. Znalazł drzwi zamknięte i twarze ślepe za maską mi­łosierdzia. Nigdy odtąd Lucia nie chodziła po zakupy bez towarzystwa starszej siostry. A w kilka miesięcy później Baptysta zakosztował męki patrzenia, jak jego ukochana bierze ślub z innym. Ta sama nieśmiałość i żarliwa obietnica jaśniała w oczach Lucii, kiedy wy­chodziła z kościoła jako żona piekarza, Korsykanina.

Baptysta przeraził się uliczek swojej wsi, gdzie zza każdego rogu ten ciepły, coraz odważniejszy uśmiech mógł się wynurzyć z dnia albo z nocy będącej wła­snością szczęśliwego małżonka. Zaprzątnięty tym, co czuł, stał się odludkiem, łatwo zapadał w odrętwienie.

Siedział tak raz wieczorem zadumany, na jakiejś skrzyni w porcie Ste Margueritte, kiedy usłyszał, że gdzieś krzyczy kobieta. Krzyk był przeciągły, raczej wycie,' przerywane ostrymi wrzaskami. Zerwał się i popędził w górę po kamiennych stopniach, w stronę, gdzie jakaś cierpiętnica najwyraźniej wzywała pomo­cy.

Zanim dobiegł, wrzaski przeszły w łkanie. Drzwi wejściowe nie były zatrzaśnięte, pchnął je i znalazł

się w ciemnym sklepieniu pokoju. Na podłodze ko­bieta kuliła się, osłaniając głowę ramionami. Na od­głos kroków zbliżających się od ulicy, zniżyła ramio­na i wtedy zobaczył rude włosy, twarz ze spuchnię­tymi wargami i parę twardo patrzących, nieruchom mych oczu. Milcząca i blada, Lucia buchała gorącem. Nie bólem, nie gniewem, tylko gorącem. Stał ze wzro­kiem utkwionym w nagą łopatkę, gdzie rękaw został wyrwany, kiedy drzwi w głębi otwarły się gwałtow­nie, a w nich ukazał się piekarz. Kudły na jego piersi upudrowane były mąką. Pod szorstkim wąsikiem zęby błyszczały w grymasie, który drżał między uśmiechem a skurczem. Z wałkiem do ciasta w łapie sunął bez słowa ku istocie wpół uniesionej na czworakach, ku zwierzęciu, które miało twarz kobiety.

Baptysta oszalał. Likier zakonników jeszcze szumiał mu we łbie, rzucił się na piekarza, nieoczekiwana na­paść zbiła z nóg męża Lucii; zachwiał się, uderzył ple­cami o ścianę i padł zemdlony. Baptysta byłby go mo­że zabił, gdyby nie kobieta, która zanim jej obrońca zdążył podnieść pięść, osłoniła piekarza własnym cia­łem. Szybka jak błyskawica, opanowana, zwinna,

0 władczym spojrzeniu, ze skulonego zwierzęcia prze­istoczyła się w furię,

Bandyta! Morderca! Precz stąd! Nie dotykaj mnie! — wołała, gdy Baptysta cofał się ku wyjściu.— Ettorino, serce moje — gruchała z dziecinną czułością, klękając przy powalonym* —1 Odezwij się do Lucii! Czy ten brutal skaleczył ciebie?

Powyższe zdarzenie zamknęło romantyczny rozdział w życiu Baptysty. Wyprawy na wyspy Lerins zdał na młodszego brata, przestał kontemplować morze

1 chmury, odwrócił się plecami do świata i wkrótce się ożenił. Jednak w późniejszych latach harówki na ziemi, opornej jak ciało jego żony, nic nie zdołało za­

trzeć wczesnego obrazu wyspy, gdzie francuski króle­wicz cierpiał przez podłość angielskiego diuka, a czer- wonowłosa Lucia nazwała swego rycerza mordercą.

Spojrzenie, jakim ojciec powitał Piotra na progu al­tany, dalekie było od przychylności. Ale Pawełek, od dawna tym zmartwiony, że jego siostra Żaklina sama ssie karmelki za stodołą, wydukał zakończenie dialo­gu, zatrzasnął książkę i znikł.

Piotr usiadł, nie proszony; z kieszeni jego marynar­ki wyłoniła się na stół butelka whisky Martina.

Wprawdzie to jeszcze nie gaj oliwny, ale przy­niosłem ojcu prezent — uśmiechnął się od ucha do ucha.

Baptysta pozwolił nalać sobie siarczystego płynu do szklanki. Nie lubił whisky, ale poczęstunek świadczył, że Piotr zaczyna traktować cudzoziemców jak należy.

No — zagaił — powiedziałeś twojej Amerykan­ce, że oliwki w Opactwie nic nie są warte? Zresztą co jej po nich, jeżeli i tak ma zamiar mieszkać w Me­ksyku?

Złość, że ojciec wciąga go znowu w jakąś kabałę, wzmocniła odwagę Piotra. •:

Papo — rzekł — ja doskonale wiem, że oliwki w Opactwie są najlepsze w całej okolicy, wiem, że ich się nie ima robactwo, bo stary opat wyhodował je z pestek przywiezionych z Ziemi Świętej... to wszy­scy wiedzą. Chcesz ję tanio kupić, ale ja mam więk­sze zmartwienie: twoje pole jaśminowe. —■ Wychylił jednym haustem whisky, której sobie nie poskąpił.— Do Mademoiselle Monroe przyjeżdża stryj z Anglii. Jej się to nie podoba, a mnie jeszcze mniej.

Baptysta obojętnie wzruszył ramionami.

Stryj tej Amerykanki? A cóż mnie to obchodzi? Znasz go?

Pewnie, że go znam. To jest Anglik. On był tu­taj zrzucony, w czasie wojny. Nazywaliśmy go Smith.

Ach, ten angielski wariat! Szkoda, że karku nie skręcił.

Piotr prychnął:

Mało brakowało! To ja mu pomogłem się wyli­zać.

Baptysta skrzywił się z niesmakiem.

Kiedy chodzi o robienie głupstw, to jesteś bar­dzo inteligentny, mój synu. Ożeniłeś się z dziadów-- ką... pozbyłeś się prawej ręki... pomagałeś komu nie trzeba ... — splunął obficie.

Piotrowi rysy ściemniały z pasji.

A kiedy dałem papie pieniądze na kupno pola, to też pomogłem komu nie trzeba?

Stary wyciągnął nogi i ziewnął.

Oooo... A czy to ną pewno ty dałeś mi pienią­dze? Czy to nie trup jakiegoś kolaboranta w sławet­nych dniach wyzwolenia? Nie masz co się wściekać, pieniądz nigdy nie śmierdzi. •

Piotr wyglądał jak pies na pół uduszony smyczą.

Nie, pieniądz nie śmierdzi! |g| warknął.gg- Ale jaśmin ojca niedługo będzie śmierdział pod niebo, je­żeli ojciec nie odda, co mu pożyczyłem na kupno.

Leniwie sięgając po flaszkę, Baptysta kołysał się na krześle.

A dlaczego to mój jaśmin ma śmierdzieć, kiedy ciebie złapią? — powiedział. — Kwitu ci nie wysta­wiłem. A może byli świadkowie?

Cisza cienka jak pajęczyna, z której słowo darem­nie usiłuje się wyplątać, drżała pod gałęziami altany. W końcu Piotr westchnął:

Boże! Myślałem, że ojciec jest chrześcijaninem.

Baptysta dolał sobie whisky, w ustach wydawał się żuć coś o niemiłym smaku.

Naturalnie, że jestem chrześcijaninem. Dlatego nie życzę sobie, żeby Paweł poszedł kiedyś z torbami. Jego matka — ładne ona ma przezwisko... Cygani­cha — to. dosyć wstydu w rodzinie.

-1- Ach, ojciec sobie nie życzy wstydu w rodzinie! A jak Paweł będzie wyglądał, kiedy ja siądę pod klu­czem za kradzież publicznego grosza?

Wargi starego rozciągnęły się w uśmiechu.

Publicznego? Publicznego grosza, powiadasz? Ba! jeśli to grosz publiczny, to co ma Bóg do czynienia z taką sprawą? Może myślisz, że twój Anglik jest jego aniołem?

Anioł, nie anioł, ale powierzył mi pewną sumę dla Ruchu i teraz pewnie chce się dowiedzieć, co się ~ż nią wtedy stało.

Bzdura! — stary znowu splunął. — Ten narwa­niec nie będzie chciał się niczego dowiedzieć, ja ci za to ręczę. Powiadasz, że nazwisko jego Monroe, a imię Dawid, tak? Więc ja go znam. Był taki szcze­niak w Domaine. Raz przybiłem nietoperza na bramie ich obory... Tak ot! z sąsiedzkiej grzeczności, żeby odstraszyć wampiry, co doiły wymiona ich krowom. I on, ten sikacz, to zobaczył. Jak nie skoczy na mnie z pięściami! Ja się śmieję, a on płacze. Tam w tej ro­dzinie Wszyscy byli wariaci. Jego siostra nabawiła się trądu od czarnego żołnierza na froncie. Ich matka my­ła truskawki w wodzie kolońskiej. A ich ojciec —r ty go nie pamiętasz, byłeś wtenczas mały — dał ci dzie­sięć franków za to, żeś mu kradł czereśnie z ogrodu.

Piotr zakłopotany mruknął. Wreszcie rozłożył na stole list... Baptysta burknął: — Czytaj. W miarę jak słuchał, zainteresowanie jego zdawało się słabnąć; strzelił palcami.

Zut alorsl Nic mnie nie obchodzi, tylko to jedno: dlaczego ta amerykańska wydra nie lubi swego stry­ja? Czy ona się boi, że on jej zabroni sprzedać gaj oliwny?

Piotr schował list do kieszeni.

Chyba on niczego jej nie może zabronić, bo po­dobno wcale nie jest milordem. Ona mówi, że on ich nie lubi, bo jest anarchistą. Kto wie? Wtenczas, jak był chory i leżał w szałasie, dużo bredził o sprawie­dliwości społecznej.

Baptysta zmarszczył brwi.

, — Czekaj... On jest biedny, a ona bogata, to do­syć, żeby się nienawidzili. Co to wszystko ma wspól­nego z nami? Powiadasz: jaśminowe pole... No, to ja nie jestem garncarzem ulicznym, nie jestem łapser- dakiem jak ojciec twojej żony, i ja to pole kupiłem.

Wiercił wzrokiem w sztucznym ramieniu swego syna.

Ty swoją rękę straciłeś przez angielskie szacher- ki, nie? W 1943 Francja już nie była w wojnie — po jakiego licha ryzykowałeś czymś, co do ciebie nie na­leży? Prawa ręka farmerskiego syna należy do farmy! Więc? Kto mi miał zapłacić za stratę twojej ręki, je­żeli nie Anglik czy anarchista, czy jakiś inny czort? Pan Bóg nic nie ma wspólnego z wariactwami, które się nazywają Opór, Ruch Oporu, Maquis, czy jak tam! Zupełnie nic wspólnego!

Wydłubał z kieszeni na pół wypalonego papierosa i rzucił Piotrowi przez stół.

Masz! Zapal! A w odpowiedzi na list nazywaj swego czorta milordem i napisz mu, że się go we wsi gościnnie przywita. — Wyszczerzył zdrowe jeszcze zęby. — Wynajmę mu plac na moim własnym campin­gowym gruncie. Już ja ci go przypilnuję, nie bój się!

40

A co do tej młodej z Opactwa, nie powinieneś z nią Wtale mówić o swoich interesach.

Wstał i zginając z trudem grube od reumatyzmu ko­lana wypełzł z altany na słoneczny żar.

5

Zarząd gminy mieścił się w dawnym pałacu marki­zy, ale obwieszczenia oficjalne rozlepione były na je­go odrapanych murach w imieniu Republiki. W chwili gdy samochód rodziny Monroe wjeżdżał do wsi, nic w tym gmachu nie zdradzało życia, minionego czy aktualnego, z wyjątkiem dwóch rowerów w bramie, które czekały może na urzędników, odrabiających nadliczbowe godziny. Pod napisem »Café«, wymalo­wanym niebiesko na ścianie brzoskwiniowego koloru, stało kilku mężczyzn. Wczesny chłodek wieczorny ciągnął ze wzgórz pod platany, i odgłos kijanek, trze­piących prześcieradła w basenie u fontanny, ucichał. Czarne na tle zachodzącego słońca kobiety sunęły przez skwer, dźwigając na głowach płaskie kosze ze stosami mokrej bielizny.

Dawid Monroe rozglądał się za stacją benzynową, kiedy z grupy próżniaków odłączył się jeden i z ocza­mi utkwionymi w tabliczkę z literami »G. B.« podążył, nie śpiesząc, w stronę wozu. Ubrany był w jasną ma­rynarkę o szerokich ramionach. Krótki kark, krótkie nogi, baskijski beret, zalotny na ciemnych kędziorach. Twarz rozjaśniona uśmiechem na pół wylewnym, na pół niechętnym, byłaby przyjemna, gdyby wyrażała uczucia nie tak mętne. ' - >:•; '•

Kilka tygodni temu osobnik ten napisał we własnym języku list następującej treści:

Milordzie! Nasza wieś, która tak wiele zawdzięczą szczodrobliwości śp. Ojca Pana, jak również dobroci Jego szlachetnej Matki i bohaterskiej Siostry, ocze­kuje z niecierpliwością Pańskiego przyjazdu.

Może pamięta pan Cyganichę? Jest ona obecnie mo­ją małżonką i Bóg obdarzył jias trojgiem dzieci.

Byliśmy głęboko zawstydzeni, kiedyśmy się dowie­dzieli, kogo to mieliśmy zaszczyt ukrywać w tym ubo­gim cabanonie. Mamy jednak nadzieję, że Pan zapór mni i wybaczy nasze głupie zachowanie się. Byliśmy młodzi i czasy były narwane.

Jeżeli Milord rzeczywiście życzy sobie campingo- wać, ojciec mój, Jan Baptysta Varioli, gotów jest u- dzielić Panu miejsca na gruncie, który posiada o ki­lometr od farmy, z widokiem na dolinę i morze. Nie ma po co szukać dalej, bo to najlepsze miejsce cam­pingowe w całej okolicy.

Pozostajemy do usług Pana i Jego Szanownej Rodziny — Piotr i Maurićette Varioli

Ten list leżał otwarty ńa biurku w Londynie, kiedy Dawid któregoś wieczora powiedział do Agnes:

Jeżeli młode i głupie zachowanie się ma być za­pomniane, to może w ogóle nie warto jechać...

Ale w dzień czy dwa później, siadając do odpowie­dzi, zmienił zdanie:

Oczywiście nie należy zapominać, że najwięcej chińskich ceremonii spotyka się wśród chłopów. Właś­ciwie Piotr nic innego nie chciał powiedzieć, tylko że

jego ojciec ma do wydzierżawienia dobre miejsce pod camping.

Tak więc gdy ujrzał Piotra kroczącego w jego stro­nę przez plac, nie czekał; wyskoczył z wozu, pobiegł naprzeciw, chwycił go za rękę i potrząsał nią długo i mocno.

Francuz się rozpromienił.

- — Przyjemnie pana kapitana zobaczyć w dobrym zdrowiu,¿bardzo przyjemnie. Na farmie oczekują pań­stwa.

Daj spokój z panowaniem, Pierre! Mów mi Da­wid. Albo Smith, jak dawniej. Jak się ma Mauricette?

O, Mauricette ma się doskonale, dziękuję. Ża­łuję, że nie mogła przyjść — Amerykanie, u których pracuje, mają dziś gości na obiedzie.

Agnes i Pat podeszły. Nastąpiły dalsze uśmiechy, dalsze uściski dłoni. Auto zatrzaśnięto. W ukłonach i certacjach towarzystwo wkroczyło do lokalu w brzo­skwiniowym domu.

Dla Agnes i Pat podano wodę mineralną do marmu­rowego stolika, mężczyźni wywindowali się na stołki w barze.

Co ci się stało w rękę, stary? — zapytał Dawid.

W prawą rękę? To juanie jest moja ręka, to pre­zent od pewnej Amerykanki — chichotał Francuz. — Nie słyszał kapitan, że brałem udział w „rajdzie" na tunel? To było wkrótce potem, jakem kapitana szczęś­liwie odstawił do St Raphael.

Niel Nic nie wiedziałem! Na Boga, opowiedz mi! Dwa koniaki proszę. .

Wszyscy na sali raptem ucichli. Publika zdawała się czekać na powiastkę Piotra albo może na to, żeby cu­dzoziemcy zrobili jakieś głupstwo.

Z oczami spuszczonymi, rozciągając usta w uśmie­

chu raz serdecznym, raz ironicznym, raz mało przy­tomnym, Piotr wzruszał ramionami:

Wie kapitan przecież, jak to w tamtych czasach bywało... Wara, Niemcy, od naszej ukochanej oj­czyzny! Zwłaszcza że i tak już w Rosji bierzecie po kuprze!

Ktoś w kącie zaczął ryczeć, nie wiadomo, czy w uz­naniu dla dowcipu Piotra, czy też żeby przeszkodzić dalszym jego słowom. Nowy gość wszedł i ryk ustał. Dwaj mężczyźni w barze wychylili kielichy.

W każdym razie—- Piotr zniżył głos — podczas tej wyprawy nie można powiedzieć, żebym się oszczę­dzał.

Zerknął skromnie na swoją pierś.

O! co to jest? Medal? No, to chyba powtórzymy, pod medal! — Dawid skinął na kelnera. — Swoją drogą, przykro mi, że Straciłeś rękę.

Nie przejmuj się, kapitanie! Właśnie dlatego, że jestem inwalidą, znalazłem sobie lepsze zajęcie^ niż rozrzucanie nawozu na farmie.

Jakie to jest zajęcie?

Jestem lokajem w tym samym domu, gdzie Mauricette gotuje dla tej amerykańskiej pary.

W takim razie wolałbym obozować gdzieś bliżej was. — Dawid trzepnął Piotra po kolanie, ten jednak zamiast odpowiedzieć poufałością na poufałość, ze­sztywniał.

Wcale nie powiedziałem, że mieszkam tam, gdzie pracuję.

Ach nie? Nie mieszkasz tam? Dlaczego?

Mój ojciec za bardzo kocha Pawła, żeby nam dać mieszkać u obcych.

Paweł to twój syn?

Aha. Jedyny wnuk mego ojca.

Postawił z trzaskiem kieliszek na kontuarze i ro­

zejrzał się dumnie. Tymczasem Dawid popadł w za­myślenie.

Pamiętasz, Pierre -r- odezwał się — jak twój oj­ciec nie lubił Mauricette? I Ruchu Podziemnego? Chciał, żebyś się żenił z córką bogatego rzeźnika.

Piotr się zachmurzył.

Jestem jedynym synem, Dawidzie. Mój ojciec musi myśleć o przyszłości rodziny. A ojciec Mauri­cette to biedak. Dlatego właśnie Mauricette przystą­piła do Ruchu. — Nagle łzy gniewu błysnęły mu w oczach. — Kiedy w końcu doszło do naszego mał­żeństwa, jej ojciec nie mógł się nawet zdobyć na przy­zwoite wesele dla swojej jedynaczki! $lub braliśmy w bocznej kaplicy, bez organów, bez chóru... — Wy­prostował się i popchnął kieliszek Dawida. — Mauri­cette namawiała, żebym gdzieś pożyczył pieniędzy na przyzwoitą uroczystość, ale oczywiście nie chciałem. —- Strzelił oczami w kierunku barmana. — Każdy tutaj ci powie, czy w naszej rodzime lubią pożyczać. Ej, Franchot! Ten pan jest Anglikiem. Powiedz mu: było tak kiedy, żebym-ci nie zapłacił?

Barman mrugnął zdziwiony, wznosząc do sufitu nie­winne oczy, kręcąc młynka patykiem od cocktailu.

A kto mówi, żeś nie zapłacił? Zresztą ten pan na pewno nie po to przyjechał ż Anglii, żeby się dowia­dywać o twoje długi W barze.

Ze znacznej wysokości sfrunął na Anglika uśmiech lepkiej słodyczy. Dawid się zmieszał.

Ależ jeżeli kto ma tutaj jakie długi, to właśnie ja. Pierre i Mauricette uratowali mi życie.

Barman dmuchnął na niewidoczny pyłek w powie­trzu, Piotr gwałtownie poruszył się na swoim chybotli­wym stołku.

Ja wiem, ja wiem — krzyknął. — Wiem, źe je­steś dobrym kolegą, Dawidzie! Bez żadnych robaczy-

i

wych myśli. A skoro już o Mauricette mowa — wargi ściągnął w podkowę — muszę przyznać, że ona nawet się przy tym pożyczaniu nie upierała. — Skrzywił się jeszcze żałośniej.

Lepkie uczucie stawało się nie do zniesienia.

Pierre .. • Dawid dotknął jego ręki. — Na szczęście tym razem nie przyjechałem tutaj z powodu jakichkolwiek pieniędzy.

Piotr otworzył usta, zamknął je — znów otworzył.

Na pewno nie! — przyświadczył. — Na pewnol Cóż dę to wszystko może obchodzić? — Ale chmura wróciła. — Ach — westchnąło-fr w dniu naszego ślubu nie byliśmy jeszcze wyzwoleni...:^— Rozpromienił się. — Mauricette włożyła białą bluzkę do tej spodnią cy w szafirowe i czerwone pasy. Pamiętasz? Nazy­wałeś ten kostium jej trójkolorowym sztandarem. Ja miałem na sobie szary, flanelowy garnitur. Jeden adwokat, u którego byłem wtenczas za woźnego, też, dobry kolega z Maquis, podarował mi go. I takeśmy się pobrali, Dawidzie! Biedna młoda para w biednej Francji, zrujnowanej przez kapitalistyczną wojnę i ko- laboracjonistów. Ha -rv ha! -^rąbnął pięścią w kon­tuar. — Wyzwolenie owszem, przyszło... I co? Tym ważniakom na górze powodzi się tak samo dobrze jak przed wojną, a nam mizerakom, tak samo źle> bal go­rzej! Tak, gorzej. Bo naszę nadzieje obróciły się w g....

Przechylił się niepokojąco, zatoczył spojrzeniem; wyniosły i gorzki. I ci sami ludzie, którzy z początku z niego pokpiwali, teraz potakiwali mu, sarkali na los,; udeizali pięściami w stoły.

Pat — szepnęła Agnes — dlaczego udajesz, że nie słyszysz? Po raz nie wiem który się ciebie pytam; czy chcesz pójść do toalety?

Dziewczynka drgnęła.

O... do toalety? Nie słyszałam, mamo, napraw* dę nie słyszałam. Słuchałam, co tatuś i ten Francuz mówią.

Ach, tak? Przepraszam! No i co, podług ciebie, oni po francusku mówią?

Pat przybrała ton swego ojca, kiedy objaśniał trud­ną lekcję.

Rozmawiają jak zwykle mężczyźni: o rodzinie,

0 polityce... Ten Francuz nie jest zadowolony ze swego wyzwolenia. Ale tatuś się nie gniewa, to wszy­stko.

Agnes szeroko otworzyła oczy.

Proszę, proszę. Nauka francuskiego stanowczo* nie poszła w las ... Ale co ty wiesz o takich rzeczach, jak polityka czy wyzwolenie? Może powiesz, że rozu­miesz, co to jest wyzwolenie?

Teraz, kiedy Pat przypomniano o toalecie, zaczęła się kręcić.

Naturalnie że wiem! Wiem, że chcę być wyzwo­lona od czosnku, który jadłam na obiad, Chodźmy, mamoL

Szły w kierunku drzwi, a Piotr tymczasem wykań­czał trzecią porcję koniaku, patrząc baranim wzro­kiem na Dawida.

Anglicy.. . ¿-4:^szemrał. — Co za rasa! Umrę

1 jeszcze nie będę wiedział, z czego oni są zrobieni* Przecież nawet w malignie tyś się nigdy, Dawidzie, nie zdradził, kim jesteś.

Dawid sięgnął do portfelu.

Nigdy śię specjalnie nie przejmowałem swoją rodziną.

To dziwne... dziwne — Piotr obracał w ręku beret przed włożeniem go na głowę. — Słuchaj, po­wiedz mi... w jaki sposób się dowiedziałeś mego

prawdziwego adresu i nazwiska? W Organizacji nazy­wałem się Pepe, a Mauricette była Cyganichą.

Dawid się uśmiechnął.

Pamiętasz marynarza z łodzi podwodnej, prze­branego za rybaka? Czekał na nas przed biurem w St Raphael. No, więc on po wojnie spędzał miodowy miesiąc w Cannes. Któregoś dnia na bulwarze miałeś nieprzyjemność z policjantem o to, żeś zaparkował motor w niewłaściwym miejscu. Ten marynarz słyszał, jak podawałeś policjantowi nazwisko i adres.-Dowie­działem się od niego.

Dziwne... pamiętał mnie po tylu latach,../^ Piotr pogwizdywał, zamyślony. Dawid płacił rachunek.

Siedzieli obaj w aucie, Dawid przy kierownicy, Piotr obok, kiedy Agnes i Pat wróciły ze swojej wyprawy.

Jak daleko stąd na farmę?

Nie więcej niż kilometr drogi — obracając się ku Agnes, Piotr błysnął uśmiechem. — Madame musi być zmęczona.

Odwzajemniła uśmiech, mówiąc „merci", jedno ze swoich popisowych słówek. Coś chrzęściło w powie­trzu jak zardzewiałe szpilki. Pat przechyliła się przez ramię Francuza.

Co to tak trzeszczy, proszę pana? Czy to są świetliki?

Panienka mówi po francusku? Taka młoda?... — przejął się. — O nie, to nie świetliki I Świetliki nie wydają dźwięków, one tylko błyszczą. To, co panien­ka słyszy, to cykady. — Szepnął do Dawida: -^ Pa­nienka zdaje się dużo wie o Francji.

Ma na imię Pat. Zabawny z niej dzieciak;

To zachęciło Pat do dalszego popisu.

Courrez, courrez bien,

Cher petit lutin.„

- recytowała wymawiając starannie literę r.

Zapadło milczenie. Agnes zdrzemnęła się, Pat za­padła głęboko w poduszki siedzenia. Czuła, że ojciec nie pochwala wzmianki o lutin — krasnoludku. Wo­bec tego jego przyjaciel Pierre z pewnością także nie pochwala krasnoludków. Ale w takim razie dlaczego ojciec sam ją'tego wierszyka nauczył? Nie tylko kazał nauczyć się go na pamięć, jeszcze kupił jej lalkę z ogromnymi czarnymi oczami wyszytymi na zamszo­wej twarzy. „Ta lalka jest podobna do Mademoiselle Gabrielle, mojej guwernantki — powiedział. ¡0 Ona mnie nauczyła francuskich piosenek dziecinnych."

Pamiętasz, Pierre—- mówił teraz Dawid, śmiejąc się cicho — jakeśmy się tulili do siebie w chłodne noce, wszyscy troje na sienniku w tym kamiennym szałasie? Gapiliśmy się na gwiazdy, a Mauricette...

Piotr przerwał.

Aha! To już wtedy wiedziałeś, że jej na imię Maucicette. / >

Nie mogłeś przecież, ściskając ją, nie wymówić imienia ... Więc Mauricette — pamiętasz — wybrała sobie dwie gwiazdy: Marsa i Wenus. Mnie kazała moc­no zamykać oczy, a wy tymczasem... — Głos rozpły­nął się i powrócił z chwilowej ciszy zmieniony. — Po pewnym czasie Mauricette wołała: raz, dwa, trzy! i my dwaj mieliśmy szybko wymienić tę jej gwiazdę, którą każdy pierwszy zobaczył. Kto zobaczył Wenus, do­stawał całusa* kto zobaczył Marsa, dostawał po gębie. Chyba nawet nie bardzo oszukiwałem. A ty?

Ach -rr- Piotr się rozmarzył. Wszystko jedno, do jakiej klasy i narodowości człowiek należy, mło­dzi zawsze i wszędzie są głupi. Mam nadzieję, żeś się nie obraził za to, co powiedziałem w kafejce. Oczy­wiście że nie mogłeś nam zdradzić swego nazwiska. Ale nie myśl, Dawidzie, że przyprowadzałem Mauri­cette do szałasu po to, żeby z tnią spać. O nie! Ja od

początku miałem co do niej uczciwe zamiary. Przyj prowadzałem ją ze względu na twoje bezpieczeństwo! Wiesz przecież, że w gaju oliwnym wiecznie się plą*] tały dzieci pasące kozy. Gdyby one zobaczyły, że się przekradam do szałasu sam, bez kobiety, od razu by zwietrzyły, że coś podejrzanego się święci.

Droga prowadziła przez las sosnowy, przerywany polami pełnymi ziół, i dotknięcie powietrza; na policz­kach Pat raz było ciepłe i pieściwe, raz twarde. Całus i po gębie! Tak, znała to ¡wszystko. Pociągnęła matkę za rękaw.

o. j— Mamo, dlaczego spać z kobietą nie- jest uczcił wym zamiarem?

Agnes ocknęła się ze snu.

Coś ty powiedziała? — Oczy otwarte tuż koło twarzy Pat wyglądały strasznie. — O czym ty w ogó­le mówisz, dziecko? — Źrenice się rozszerzyły, potem znikły pod powiekami, ziewnęła przeciągle. Słu­chaj Pat! Nie zawracaj sobie głowy dorosłymi sprawa wami! To, co powiedziałaś w kawiarni o; wyzwolenii- od czosnku, było już dość obrzydliwe.

Pat rozumiała, że dorośli, nawet jeżeli wiedzą, o cc chodzi, nie lubią odpowiadać na pytania.

t— Jak nie chcesz, to mi nie mów^ę- zgodziła się.-^- Ja i tak wiem.

Agnes wyciągnęła szyję, jak gdyby chciała zajrzę^ Pat do gardła, ale Dawid gwałtownie zahamował i rzu­ciło nimi do przodu. Dzwoniąca; becząca masa sza rości schodziła ze wzgórza; za nią schodził pies i pf- sterz.

Pat skoczyła na nogi.

Moutons, moutonś! — zawołała. — Revenons à nos moutons! Wracajmy do naszych owiec. Ty zaw­sze tak mówisz, tatusiu, kiedy się przepraszasz z me mą. Co to znaczy, proszę pana?

Nie wiem, co tatuś panienki miał na myśli — Piotr zdusił w sobie śmiech.— Niektórzy ludzie mó­wią* „Wraca się zawsze do swojej pierwszej miłości”, ale panienka'chyba jest za młoda, żeby to rozumieć.

Co rozumieć? — nadąsała się. — Ja doskonale rozumiem, że „amour" znaczy miłość. Doskonale to rozumiem.

Francuz się rozkaszlał, Dawid usiłował startować, dzwoniąca chmura przetoczyła się przez drogę i Piotr wyjrzał z samochodu.

~ Nieszczęście!¿To oWce mego ojca* Schodzą z past­wisk, bo w górach wybuchła zaraza.

Na zboczu po drugiej stronie szosy owce rozpły­wały się w zmierzchu^ wóz wjechał w rodzaj skaliste­go tunelu, który prowadził w kotlinę. Ukazał się kwa­dratowy dóm i dwie szopy, wszystko podobne do skał sterczących z gołej ziemi. Słońce jeszcze świeciło na dalekim krańcu świata i paliły się góry, -ale na drodze było ciemno, w kotlinie sżaroniebiesko. Nie mijając ani sąsiadów, ani płotów, ani bram, tylko lawendę, Da­wid zaparkował koło grzędy karczochów.

6

Mamo, mamo, przyjechali! Gdzie ojciec? — Pierre wołał, Wyskakując z wozu.

Kobieta w czarnej szerokiej spódnicy i w kapeluszu słomianym, ozdobionym czarną riuszą, drgnęła przy ławce koło studni; gdzie skrobała patelnię. Oczy jej najwyraźniej nie były zdolne do przyjmowania narzu­conych Widoków.

| -T- Ach, to ty, Piotrusiu? — odezwała się. — Ojciec

jeszcze nie wrócił z jaśminowego pcfla. — Rzuciła pa­telnię; nagle wzburzona podniosła ręce. — Taka była śliczna, taka mądra! Biedna Margot.. . Ona naprawdę mnie kochała. Dlaczego ją te łobuzy zabiły?

Piotr się żachnął.

£,—^ Przestań bredzić, mamo Przecież widzisz, że An­glik i jego rodzina są tutaj.

Nie odwróciła głowy.

Bardzo pięknie, tylko dlaczego te łobuzy zabiły Margot?

Pat puściła dłoń swojej matki. r

Kto to jest Margot? — powiedziała w przestrzeń, po francusku.

Twarz kobiety zatarta była przez zmierzch; w głosie zabrzmiało zdziwienie.

Nie powiedziałeś im, Piotrusiu? — Zniecierpliwi­ła się: — Pewnie że Margot była złodziejką! Czy ja mówię, że nie? Każda sroka kradnie. A przecież niech­by ludzie byli tacy śliczni i kochający jak ona!

Gdzieś opodal zaskrzypiały koła, osioł zarżał. Zza rosochatego figowca wysunął się krępy brodaty męż­czyzna z motyką i nożycami w rękach.

Ojcze, to właśnie milord z rodziną — Piotr pod­skoczył, zaaferowany.

Stary zbliżał się długimi krokami, mocno uginając kolana, jak człowiek nawykły do alpejskiej wspinacz­ki. Usta jego i oczy kryły się w kępach włosów, twarz nie wyrażała żadnych uczuć, tylko siłę. Złożywszy starannie narzędzia na taczce koło szopy, wytarł pra­wą dłoń o spodnie i podał ją Dawidowi pysznym ru­chem, jak jałmużnę.

Spodziewam się, że pan miał dobrą drogę. — Od­wrócił się do syna: — Jeszcze widno. Najlepiej pokaż panu od razu ten plac, żeby nie tracić czasu. Grand Hotel we wsi jest otwarty do późna.

Ale Dawid wyprzęgał.

—f— Z tego, co słyszałem, to plac będzie się nam na pewno podobał. Jutro będzie dość czasu na oglądanie. Przepraszam, żeśmy państwa najechali o tak późnej porze, ale to dlatego, że nam było pilno zobaczyć sta­rych przyjaciół. A także przedstawić się panu.

Broda szaTpnęła się porywczo.

Ą, dobrze, dobrze! — Podniósł głos: — Titine! Przynieś butelkę zeszłorocznej nalewki i cztery kie­liszki do altany.

Pasikoniki szalały, na tyłach obejścia owce bez­głośnie płynęły do zagrody, gdzie wysoki cyprys mar- kocił w odosobnieniu.

Nerwowo pociągając za beret, Piotr prowadził do obrośniętej glicynią altany przy domu. Usiedli na że­laznych krzesełkach i zaraz Madame Varioli postawi­ła na koślawym stoliku przed nimi tacę brzęczącą szklankami.

Proszę. Tu jest twoja nalewka, Baptysto — rze­kła i wycofała się.

Baptysta Varioli nalał.

Zdrowie gości! — podniósł szklankę.

Wypili. Znowu nalał.

Zdrowie pani — wskazał na Agnes.

Księżyc wzeszedł; podczas gdy pili, krzywiąc twarze w uśmiechach, światło sączyło się przez liście i Pat zobaczyła, jak stary Francuz bystro zmierzył spojrze­niem jej matkę od pasa w górę i z powrotem, po czym cofnął się w cień. To było jak błyskawica, i serce Pat się skurczyło. Nie zauważona, wysunęła się z altany.

Pasterza nigdzie nie było widać, na wzgórku stał ja­kiś pies, machając pobłażliwie ogonem na owce, które kręciły się w kółko, usiłując natrafić na wejście do zagrody. Pat wbiegła pędem na wzgórek i zanim zwie­rzę poczuło ją za sobą, zanurzyła głęboko rękę w ku­

dły na karku. Dreszcz przebiegł kosmate ciało. Pies uchylił głowy, wyszczerzył zęby, ale z miejsca nie ru- szył.

Dobre psisko, dobre brudne psisko.

Głaskała jego grzbiet; nagle farmer ryknął grubym, namiętnym głosem:

Cezar, do nogi!

Pies sprężył się. Niemal zbiwszy ją z nóg, runął w dół i upadł, łasząc się do nóg swego pana. Baptysta kopnął go w żebra, potem w głowę. Pies zaskomlił, gruby głos powiedział w mroku:

Tego psa nie wolno ruszać. To nie pudel, to jest pies farmerski.

Nie wolno psa ruszać, a farmer sam go kopie? Pat zbiegła ż1 powrotem do altany.

Ty niedobry człowieku!-— wybuchnęła, kucając przy Cezarze. — Dlaczego pan kopie tego psa? On jest brudny, ale bardzo miły. Mamp, zabierzmy Cezara do hotelu i wykąpmy. Dobrze?

Dawid wstał z krzesła.

Bardzo pana przepraszam, panie Varioli. To dziecko przepada za zwierzętami. —Spojrzał surowo na córkę. — Nie powinnaś tak się odzywać do star­szych. Zaraz przeproś pana.

Trząchnęła głową.

Nie, nie, nie przeproszę!

Pobiegła w stronę samochodu.

W oknie na piętrze zza firanek wychyliły się twa­rze; jaskółka wystrzeliła z gniazda pod dachem. Beł­kocząc przeproszenia i pożegnania, Agnes i Dawid wycofywali się z farmy.

Państwo nie chcą oglądać teraz placu? — Piotr ich dopędził.

Nie, nie teraz, jeśli łaska, Pierre — u kresu dłu­giego dnia Dawid zdobywał się na wylewność.—* Ma-

|

ła jest strasznie zmęczona, dlatego taka niegrzeczna. Może byś jednak pojechał z nami do hotelu napić się jeszcze czegoś na dobranoc?

O • nie, dziękuję. — Piotr zatrzasnął drzwiczki wozu i zajrzał przez okno do wnętrza. — Mam na­dzieję, że się nie obraziłeś, Dawidzie. Gdybym wie­dział, że tutejszy milord był twoim ojcem, nigdy bym się tak o nim wtenczas nie odzywał w tym szałasie... Skąd miałem wiedzieć? Nie jestem Duchem Świę­tym —iiraza skwasiła ostatnie słowa.

Ależ wcale niel Ani myślałem się obrażać —- Da­wid tłumił ziewanie. — Cóż to ma za znaczenie, kto był czyim ojcem? O tośmy właśnie wojowali, żeby każdy mógł sam sobie obierać swoją przyszłość. Co twój albo mój ojciec mieli z tym wspólnego?

Piotr cofnął głowę.

To nie jest takie proste mruknął. — Możesz sobie wybierać przyszłość,s, ale nie możesz wybrać przeszłości. A jak już raz masz ojca, to go w szafie nie ukryjesz. Nawet gdyby był trupem, to też nie na długo. Tak, tak, człowiekowi zawsze coś ojca przy­pomni. Jeżeli nie jego humory i nie krzyżyk na gro­bie i nie scheda, to smród. — Poskrobał się za uchem.

Dobranoc pani! Dobranoc panience! Czy mam ju­tro rano przyjść do hotelu, Dawidzie?

Z nogą na hamulcu, Dawid był uosobieniem cierpli­wości.

Oczywiście! Bardzo byśmy chcieli obejrzeć plac z samego rana. To znaczy po śniadaniu. Prawda, Ag- nes?

Tak, kochanie. — Sięgnęła znowu do swego skromnego zapasu francuszczyzny: — Bonne nuit, Monsieur.

Odjechali w noc. Przez czas jakiś nie było nic, tyl­ko sumienne naszczekiwanie psów gdzieś w dali

|

1

i zdrowe, suche wonie ciągnące od drzew i od trawy pod księżycem na wzgórzach. Potem Agnes się ode­zwała:

Niezupełnie rozumiałam, o czym mówiliście z Piotrem. Co to bykf o tych ojcach? Czy znałeś daw­niej starego Varioli?

Nareszcie swobodnie ziewnął.

Nie wiem. Nie zdaje mi się.f^- Ton nie zachęcał do rozmowy.

Nie nalegała, zapaliła mu papierosa i przeciągnęła się.

Czy ja go dawniej znałem? Dawid podjął w duchu pytanie i odrzucił je w tę głąb, gdzie pływają szczątki okrętów i ludzi, a także piękna niezapomnianego. Nie było żadnej potrzeby utożsamiać starego gbura z tym innym Baptystą, który śmiał się młodo i głośno przed trzydziestu laty. Żadnej potrzeby i żadnego sensu.

Księżyc teraz płynął wysoko przez zielonkawe po­wietrze, jego światło ciążyło drzewom, stały bez ru­chu, przerażone, inne niż za dnia, podobniejsze do potworów morskich, udających, że śą nieżywe, bo ośmiornica blisko. Naraz leciutki, prawie niedostrze­galny wiaterek zaszeptał w liściach palmowych, za przydrożnym murem ktoś się roześmiał i pełny księ­życ otworzył płatki, jak biała róża ślubna, pachnąca delikatnie, bogata.

To przywołało wspomnienia. O, jakaż bezmierna ulga dla dziecka obudzić się podczas nocy śródziem­nomorskiej i usłyszeć ludziki śmiech pod księżycem! O, jakież zdziwienie, jaki bezmierny gniew, gdy dziec­ko pozna przyczynę śmiechu.

W taką właśnie noc Dawid poznał innego Baptystę. Obudził się był w swoim pokoju i zobaczył martwą wodę księżyca rozlaną po podłodze. Wielki ciężar le­żał na nim i Dawid wiedział, że to także księżyc. Tuż

przy uchu posłyszał chrapliwe słowa matki: „Dawid nie powinien był nigdy się urodzić, Bernardzie. Ni­gdy!"

Zamknął oczy, przeszła go myśl olśniewająca: jeżeli przestanę teraz oddychać, jutro nie będzie ani księ­życa, ani matki; będzie, jak gdybym się nigdy nie uro­dził.

Zacisnął usta, wyprężył brzuch, wstrzymał od­dech ... Akurat wtedy gdzieś od strony obory na po­dwórku wzbił się śmiech mężczyzny. Wzbierał, draż­nił, szerzył ciepły blask wśród ciemności, a po chwili przyłączył się doń chichot dziewczyn kuchennych.

Dawid poznał chwackiego młodego farmera, Bap­tystę. Księżyc, uśmiechając się od ucha do ucha, zrzu­cił śmiertelną maskę. Psy szczekały podniecone, nie żeby przed kimś ostrzegać, tylko z radości i do towa­rzystwa. Stuk! stuk! Ktoś uderzał młotkiem. Dawid wyskoczył z łóżka i tak jak stał, w piżamie, rzucił się w dół po schodach do tylnych drzwi i na dwór, w to całe szczekanie i przybijanie, w ten śmiech głęboko pod wodami księżyca.

Co tam przybijacie, Baptysto? — zakrzyknął. Ale gdy tylko zatrzymał się przed oborą, nie potrzebował już pytać, sam zobaczył, że Baptysta krzyżuje na drzwiach wielkiego nietoperza. Z jednym skrzydłem już przybitym, z drugim drżącym pod razami, stwo­rzenie kwiliło jak nowo narodzony kociak i broczyło krwią.

||H Dlaczego? P-p-po co? —y Dawid zachłysnął się z wrażenia.

Nie wiesz? -rw ktoś raźno zawołał. — To dla od­straszenia wampirów, które doją krowy twego ojca.

Dawid uczuł, jak w jego sercu wybucha gorliwa miłość do wampira, a później gniew na Baptystę. Stał. Na chwilę spraliżowała go zgroza; nowy rodzaj zgro-

H

zy; nie strach przed milczącym księżycem, tylko przed ludźmi śmiejącymi się z żywego, skrwawionego stwo­rzenia. Rzucił się na Baptystę i zaczął okładać pięścia­mi jego grzbiet.

Mężczyzna strząsnął go ze siebie, kucharka Anun- cjata klasnęła w dłonie.

A sio, a sio, Dawidzie! Oszalałeś? Dlaczego w ogóle nie jesteś w łóżku?

Ostre głosy, usta ziejące czosnkiem i alkoholem, nie­toperz szarpiący się na gwoździach utworzyły jednego potwora, który gonił i lizał Dawida ognistym jęzorem, gdy ten pędził na oślep przed siebie, póki nie uderzył w drzewo. Wtenczas jeszcze głośniejsze krzyki napeł­niły ciemność.

To figowiec, Dawidzie! Nie dotykaj go! Przy peł­ni księżyca odbierze ci męskość.

Panna Gabriela wynurzyła się z sadzawki cienia; urzędnik pocztowy otaczał ją ramieniem.

Daj mu spokój, to Anglik opowiedział. — Po co mu być mężczyzną?

O czym myślisz, Dawidzie? — zapytała sennie Agnes.

. —i Co? ~ poruszył się. — Przyłapałaś mnie na wspo­mnieniach. Podobna noc księżycowa, kiedy byłem ma­łym chłopcem. I jak pewien farmer ukrzyżował nie­toperza na drzwiach obory.

Nietoperza? Ukrzyżował? — Pat skoczyła na tyl­nym siedzeniu, gdzie dotąd siedziała cicho, okrywszy wstydem rodzinę przez swoją niegrzeczność wobec pana Varioli. — Dlaczego ten człowiek ukrzyżował nietoperza? Przecież nietoperz to nie Jezus Chrystus.

Nie, nie Jezus Chrystus — zgbdził się Da­wid. — Jednak to było dość okropne. Ten człowiek, oczywiście twierdził, że nietoperz doił krowy mego ojca. Takie, wiesz, chłopskie przesądy.

Buntowniczy nastrój Pat momentalnie powrócił.

Dlaczego mówisz, że to było okropne, tatusiu? — krzyknęła. — Ten nietoperz zupełnie nie był taki jak Chrystus! On był zupełnie jak nierób. Nie pracował, nie martwił się o innych ludzi, tylko chciał mieć wszy­stko za darmo i bimbać... Jak Cyntia i Martin.

Ledwie to powiedziała, wybuchnęła płaczem.

Tato, tato... — łkała. — Czy naprawdę Cyntia . i Martin to bardzo złe nieroby? Proszę cię, nie daj ich ukrzyżować, proszę!

Dawid zjechał na bok i zahamował.

Ale dzieciak zmęczoiiyl

Wepchnęli się oboje do tyłu, Agnes wzięła Pat na kolana, Dawid ułożył jej nogi na poduszce.

Staraj się zasnąć mówili. — Nie czekaj na hotel. Chcesz miętowego cukierka?

Wrócił do kierownicy; ruszyli. Na wybojach wóz huśtał się jak hamak, gwiazdy podskakiwały i z brzę­kiem padały na pole.

Pan słyszy, panie Dobson? — Pat mruczała na pół przytomna. — To są srebrniki Judasza ...

Zaczepny głosik nagle ucichł, jak gdyby zbrakło mu słów albo przyczyny do mówienia.

Agnes zauważyła:

Urwała w środku zdania i usnęła. Co ty powiesz na to, że ona się nie boi takiej bestii jak pies naszego farmera? I jak ona obsztorcowała starego!

Czemu nie? Ona myśli, że jest królową wróżek. ijfkm Wiesz, co ona mi raz w domu powiedziała? „Ja wiem, mamo, że mordercy zabijają ludzi. Ale ja swo­jego mordercę trzymam w klatce. Dobrze mu jest. Śpiewa." „Jak to zrobiłaś, żeby go zapędzić do klat­ki?" — powiadam. „On mnie sam prosił. On wie, że ja lubię panny Pip i Pop, więc on nie chce ich zabijać.

Bo on mnie lubi, ale jak on jest na ulicy, to on musi zabijać ludzi." Jak ci się to podoba?

No cóż? Więzień miłości. Wcale nieźle. Któż to są te panny Pip i Pop? Czy to te stare siostry-aktorki, co mieszkają przez ulicę?

Panny Flopp, tak.

Wóz przestał się kołysać, a gwiazdy brzęczeć. Pat westchnęła z ulgą. Powstało zamieszanie. Ręce ciąg­nęły i popychały. Podniesiono ją.

Tędy, Dawidzie, tędy — mówiła Agnes. t-rr Uwa­żaj na jej głowę. Ja trzymam drzwi.

Drzwi trzasnęły, szybkie francuskie słowa rozsypały się po klatce schodowej Pat położono do łóżka.

7

Francja, jak wielka latarnia, napełniona była blas­kiem, kiedy w trzy dni później Pat wypełzła z samo­chodu, służącego za legowisko jej i matce. Minęło do­brych parę minut, zanim zdołała zrozumieć, co ozna­cza widok tak niepodobny do kilku sinopurpurowych wschodów słońca, które oglądała w Anglii. Powietrze było łagodne, ale obce; dreszcz ją przejął.

Stała w niebieskiej piżamie na Urwistej krawędzi polany, gdzie na dzień przedtem wóz został wreszcie zaparkowany do obozowania. Stała i mrugała. Węszyła nie znane sobie zapachy piniowego lasu i niebieska­wej mgły, ciągnące od doliny. Po lewej stronie w od­dali widziała dużą misę czegoś, co było miejscami po- dobniejsze do wody lawendowej niż perfumy we fla­konie matki. Ale to coś lśniło. Czyżby Morze Śród­ziemne? Na drugim brzegu doliny stożkowate wzgórze

ao

niosło na wąskiej głowie tacę pełną różowych poma­rańczowych i żółtych klocków, uwieńczonych wieżą. Czyżby wioska? Gdzie spojrzała, nie było żywej du­szy, mimo to czuła się nieswojo. Zupełnie jak gdyby jakiś niedobry człowiek, może doktor, patrzył na nią.

Cóż to jest? A to? — szturchała palcem bosej stopy suche małe kwiatuszki. Może one i były śliczne, ale zupełnie inne niż rośliny w skalnym ogródku w Lon­dynie. Spod jakiegoś kamyka, z trzaskiem, jak sprę­żyna, wyskoczył konik polny. Drgnęła, przestraszona. Nie mogła skupić uwagi na żadnej poszczególnej rze­czy. Oczy ślizgały się, fruwały, skakały, aż serce z te­go biło. To, na co patrzyła, to była Francja taty.

Tata spał w namiocie za ogromnym ciemnozielonym drzewem. Matka spała w samochodzie. Pat bardzo chciała pójść za swoją potrzebą, ale to nie było proste. Zeszłego wieczora matka pokazała jej dół, który oj­ciec z Piotrem wykopali pośród zarośli, przetrzebiw­szy je uprzednio. Obok zwalili stertę torfu do zasypy­wania nieczystości szufelką, zamiast spuszczania wo­dy. Dotąd jeszcZe czuła chłód zagranicznej nocy na tylnej części ciała. Robiło się jednak coraz cieplej, a jej coraz pilniej. Stąpając ostrożnie na palcach, skie­rowała się wąską ścieżyną do czegoś, co zostało na­zwane ustępem, chociaż za podłogę miało mech, a nie kafelki. Tam przykucnęła, mocno ściskając w garści papier toaletowy, dziwiąc się niezwykłym sposobom ludzi za granicą. Wtedy właśnie zobaczyła twarz. O ja­kieś dziesięć kroków naprzeciwko niej twarz wyra­stała z rozmarynowego krzaka. Okrągła, opalona, z du­żymi brązowymi oczami i kędzierzawą czupryną; nie mrugała, nie krzywiła się, nie mówiła, tylko patrzyła. Pat skoczyła na równe nogi i byłaby od razu uciekła, gdyby nie całkowity spokój tej twarzy. A więc we Francji taty jednak są krasnoludki i mają twarze —

pomyślała. Krasnoludków nie należało obrażać naWet we Francji taty, więc szybko podciągnęła spodnie. Odetchnęła dopiero w żarnowcach obok / ścieżki; tam żadnych twarzy nie było.

Agnes szczotkowała włosy, kiedy Pat wróciła. Nie wiedzieć czemu widok lśniących miedzianych włosów, rozsypanych na plecach matki, zawsze Pat przejmo­wał. Nie Uczesane włosy wydawały się gołe, niesfor­ne, kłopotliwe.

■■ Hop, hop, mamo -^zawołała i klasnęła w dło­nie, jak gdyby dla odstraszenia kogo£.

Dzień dobry, kochanie odkrzyknęła Agnes* ^ Widziałam, jakeś maszerowała prosto do toalety* Bar­dzo ładnie z twojej strony! No, czy to nie pierwszo­rzędna zabawa?

Lubisz spać na dworze, mamo?

' <>-* A ty nie lubisz? Chociaż- raz spałyśmy razem.

Nie czekając odpowiedzi, szeleszcząc zeszłoroczny­mi liśćmi, Pat wybrała się teraż z wizyty do namiotu. Klapa była podniesiona, Dawid Monroe leżał na wznak, z ramionami podłożonymi pod kark, ze wzrokiem utkwionym nie w swoją Francję na zewnątrz, tylko w coś. nad własną głową. Cichutko jak mysz Pat wśli­znęła się 4° środka, usiłując zobaczyć to samo co on. Ale tam w górze nic nie było; samo płótno.;'

Halo, tato — odezwała się. — Właśnie widziałam krasnoludka w twojej Francji.

Drgnął.

Ach, to ty, Patton — francuski dodatek do imie­nia był na pamiątkę »Madelon, Madelon. ..«, ulubio­nej piosenki panny Gabrieli.

Siadł na swoim gumowym materacu. *

Słuchaj, Pat — powiedział. — We Francji nie ma krasnoludków, nie ma wróżek. Zupełnie nie ma. Chy­ba że myślisz o aniołach. Ale anioły są z kamienia

alba malowane na obrazach. One zupełnie nie wtrą­cają się do ludzi. Rozumiesz? • .

Znowu zaczęła mrugać.

A czy francuskie krzaki mają twarze?

Nie. Francuskie krzaki nie mają twarzy. Żebyś się nauczyła pkru rozsądnych rzeczy o Francji... Cze­kaj! To jest. wielka nowina, proszę cię, przestań ska­kać! A więć, Patton, zostałaś na jakiś czas przyjęta do szkoły tutaj, we wsi. Francuzi zrobili to dla mnie, bo kiedyś w czasie wojny, usiłowałem im pómagać. Proszę cię, Pat, postaraj się zachowywać rozsądnie! Stąraj się nie pięść głupstw, kiedy będziesz rozmawia­ła z francuskimi dziećmi.

Brzmiało tó interesująco i Pat w podskokach zawró­ciła do matki. Ale skóro tylko ją zobaczyła, zapomnia­ła, co chciała powiedzieć: Agnes miała teraz na sobie wielki kapelusz, takir jak panie noszą na wyścigach w1 Ascot, a do tegó szorty i coś w rodzaju biusthal- tera.

Dlaczego się nie ubierasz, mamo? — jęknęła Pat.

-1- Jestem ubrana. Tu jest ciepły kraj, Pat. Jak tyl­ko słońce podejdzie trochę w górę, przebiorę cię także w szorty.

' — Czy ludzie się na nas nie pogniewa ją? >

Jacy ludzie? Agnes zatoczyła wielkimi szafi­rowymi pczami.3 Żywej duszy tu nie ma w promie­niu co najmniej mili.

' r—â o tak, mamo, oni tu są -77 Pat zawiązywała san­dał. — Czÿ nie czujesz, że patrzą na nas?

Agnes wzruszyła ramionami.

Chodź, głuptasku, pomóż mi gotować śniadanie.

Gotowanie śniadania na kuchence spirytusowej i na­krywanie do stołu na płaskiej skale, przy czym duże okrągłe liście służyły za serwetki pod talerze, było naprawdę dobrą zabawą; Pat gwizdała jak kos.

Wkrótce pojawił się Dawid. Jego koszulka gimna­styczna była głęboko wycięta, ramiona bielsze od ra­mion Agnes, na piersi i na nogach miał włosy.

Czy ci nie chłodno, tato?

Zaprzeczył głową i zwrócił się' do żoriy.

-— Halo, Agnes, dobrze spałaś?

Siadając na pieńku, rozstawił szeroko kolana. W rę­ce, zwisającej, niedbale między nimi, trzymał złoty zegarek. Agnes rzuciła w niego poduszką, dwie inne zachowując dla siebie i Pat.

Pat nadgryzła swój chleb, ale z przełknięciem było gorzej; cały głód szedł we wchłanianie nowych rodzi­ców: ich gołej skóry błyszczącej w, słońcu. Wyglądało na to, że ciało Dawida jeszcze spało albo może było za dumne, żeby się poufalić z innymi. Natomiast kiedy Agnes się uśmiechała, ciało między biusthalterem a szortami również się uśmiechało. Prawdziwe ramio­na Dawida okazały się szersze niż ramiona jego maryr narek; Pat medytowała, jak to się dzieje,. że rękawy mężczyzn nie pękają. Kościste kolana, jak ,dwie małe łyse główki, wyglądały zmartwione, a kark robił wra­żenie zawstydzonego, że jest taki gruby i sztywny. Piersi Agnes leciutko drżały w miejscu, gdzie u niego nie było nic, tylko zarost, jak mech na kamiennej pły­cie. I chyba nic się nie działo w jego wnętrzu — z wy­jątkiem może głowy? — podczas gdy ciepłe mleko wyraźnie bulgotało w matce. Nic dziwnego, że się bi­ją w łóżku! są tacy różni t— stwierdziła Pat.

Czy ci nie gorąco? — powiedziała Agnes. — Zrzuć bluzę, będzie ci wygodniej.

Zrzuciła bluzę i rozluźniła spodnie w pasie, żeby móc zerknąć na własne piersi i brzuch/ dla porówna­nia. Na szczęście nie; nie była ani trochę jak jedno z nich; westchnęła z ulgą i przełknęła chleb.

Mamo, czy wiesz, ze będę chodziła do francus­kiej szkoły?

Agnes otworzyła usta do odpowiedzi, ale wtenczas zdarzyło się to co zwykle; Pat przestała słyszeć słowa, widziała tylko kształty zmieniające się w coś innego. W miarę jak mówili, ciała rodziców stawały się coraz niklejsze, coraz bardziej wiotkie, aż nic nie zostało, tylko głosy i oczy,,które świecą. Wkrótce oczy także wsiąkły w złoto i niebieskość i była tylko Pat Monroe, usiłująca pozostać sobą na zawsze.

Dopiero kiedy Agnes wyrwała spod niej poduszkę, Pat na tyle oprzytomniała, że doszły ją słowa matki:

Doskonale. Siedź sobie tutaj, ile chcesz. Ojciec pomoże mi zmywać. Ale nie narzekaj, jak przyjdzie­my,na plażę w największy upał i tłok.

Pat wstała i poszła ,za Agnes do hydrantu.

Mamo, czy ty tak właśnie jadałaś śniadanie, kie­dy byłaś młoda i biedna? — podała matce do umycia jaskrawy plastykowy kubek.

Kiedy byłam mała i mieszkałam w portierni w Trusfield? i

Tak. I mój dziadzio był portierem u mego dru­giego dziadzia. A moja babcia, Scottie, była gospody­nią u mojej drugiej babci.

No nie. W portierni jadaliśmy śniadanie ńa stole w kuchni.

Czy moja druga babcia też jadała śniadanie na stole w kuchni?

Chyba nie. Ja zresztą nigdy z nią nie jadałam śniadania.

Dlaczego, mamo? Czy jej nie lubiłaś?

»sś^ Owszem, lubiłam ją. Ale ona przeważnie prze­bywała we Francji z twoją biedną ciotką Mary.

Dlaczego, mamo, moja ciotka była biedna, jeżeli jej matka była ordynatową?

Och, przestań, Pat I Ona nie była biedna dlatego, że była biedna, tylko dlatego, że straciła urodę i cały wygląd.

Straciła wygląd? Czy to znaczy, mamo, że ona się zrobiła nie-wi-dzil-na?

. — Nie zrobiła się niewidzialna, kotku, nie. Chociaż pewnie wolałaby, żeby jej nie widziano. Niestety, bli­zny na jej twarzy były aż nadto Widoczne.

No to co? Pan Jezus miał pełno blizn na sobie, kiedy wyszedł z trumny, i ludzie go lubili.

Pat!... Twoja ciotka Mary nie była święta! Była piękną młodą dziewczyną, która straciła urodę prżefz miłość.

Pan Dobson mówi, że Pan Jezus zrobił to samo! I zrobił się nie-wi-dzil-ny na trzy dni,-pan Dobson mó­wi... Ale wcale nie był straszny, bo wcale iiie umarł.

Pat, tobie się wszystko pomyliło. Jezusa Chry­stusa ukrzyżowano.

Ja wiem, ja wiem! Jak tego nietoperza...

Nie przerywaj mi! Twojej ciotki Mary. nie ukrzy­żowano. Po prostu operacja się nie udała.

Ale przecież mówiłaś, że to było przez miłość, mamo? Kogo ona kochała? Swego doktora? Pan I)ob- s )n mówi, że Pan Jezus kochał łotrów, b

- Na litość Pana Boga, dziecko, przestań bredzić! Kochała swego narzeczonego, który był przystojnym oficerem w armii angielskiej podczas pierwszej wojny światowej. Miał na imię Ashley. Został wysłany na front do Francji. Więc twoja ciotka wstąpiła do służ­by pielęgniarskiej i także pojechała do Francji na front. Tam właśnie w szpitalu polowym nabawiła się choroby skórnej, z której nigdy się nie wyleczyła.

I Ashley się z nią nie ożenił. Rozumiesz? Już teraz opowiedziałam ci wszystko. Jesteś zadowolona?

Och!... — Pat zabrakło tchu. — Och... dlacze­

go ona nie zabiła Ashleya? On był gorszy od wszyst­kich łotrów, ^on jej wcale nie kochał.

Opuściwszy ręce, Agnes wpatrywała się w córkę z niedowierzaniem i urazą, jak gdyby Pat była krza­kiem ognistym czy kotem o ludzkim głosie.

Dosyć — powiedziała. Im więcej ci mówić, tym więcej chcesz wiedzieć. *

Pa-atl — Dawid zawołał z namiotu. — Wiesz, że jutro zabieramy cię do szkoły? Na plażę za późno, siedź tutaj i poucz się bajki o »Koniku polnym i Mrów- cë«. My z mamą zabierzemy się do urządzania „miesz­kania".

Powłócząc nogami, Pat weszła pod namiot i otwo­rzyła książkę, w której zwierzęta mówiły wiersze, nie ucząc się ich.

La Cigale ayant chanté Tout l'été...

Zatkała sobie uszy i- o dziwo! Konik polny zaczął deklamować w jej głowie, zamiast na polu. Odjęła pal­ce od uszu, żeby zobaczyć, czy Konik wyskoczy... Rze­czywiście, wyskoczył.

Tymczasem Dawid i Agnes wyjęli z wozu ciężką skrzynkę i zaczęli przebierać narzędzia pod dębem, gdzie mieli zamiar urządzić „salon". Wkrótce przerzu­cili bierwiono przez ścięty pień i zabrali się do piło­wania. Cienką, suchą strużką spływały trociny. Aku­rat w miejscu, gdzie pochylali się w przód i w tył, nic za nimi nie stało, tylko niebo, i z żywą, błysz­czącą piłą między sobą wyglądali jak dwa wielkoludy zajęte osobliwą grą na samej krawędzi świata. Przy­łączyć się do nich nie miało sensu. Tak samo jak ta inna gra, w pocałunki i klapsy, praca była własną sprawą dorosłych.

Pat wysunęła się z namiotu i siadła na przyjemnie rozgrzanym kamieniu. Jałowce i skąpe wysokie trawy rosły wokoło na tle nieba; one także kołysały się w tył

i w przód, ale ich gra, ani mądra, ani głupia, zależna od wiatru, nie zdawała się mieć żadnych prawideł. Coś szeleściło koło stóp Pat; jaszczurka koloru kamienia uniosła od ziemi zadufany łepek. Po chwili wygięła kark i jednym paciorkowatym oczkiem zaczęła badać ludzki palec u nogi. Jaszczurka była głupia, mała, ni­komu niepotrzebna, na pewno nie należała do Francji taty; Pat zapałała miłością do niej. Ale kawał drzewa spadł spod piły i jaszczurka znikła.

Obrzydliwe niezdary,^- Pat mruknęła pod no­sem.

Agnes wyprostowała grzbiet. Pat nigdy nie widziała jej tak wyglądającej, chyba zimą po gorącej kąpieli. Włosy miała mokre, czoło zroszone, schyliła się po kapelusz na trawie i jej goły grzbiet zalśnił potem.

Nie patrz na mnie, Dawidzie — powiedziała. — Wyglądam jak strach na wróble. Muszę pójść i po­rządnie się odświeżyć.

Ale on złapał ją za rękę, przycisnął do siebie i wę­szył jak pies.

Nigdzie nie pójdziesz. Zostaniesz tutaj... ■— beł­kotał.

Usiłowała się wyrwać.

Wiem, że lubisz proletariackie uroki, ale ja...

I Przechylił ją w tył i łapczywie całował usta. Za­chwiała się. Z poplątanymi rękami i nogami wyglądali jak jedno wielkie zwierzę o dwóch głowach. Kiedy przestali się całować i znowu byli dwojgiem ludzi, Agnes szepnęła:

Spróbujmy może na chłopca, kochanie...

Zarzucili sobie ramiona na szyję i odeszli w zaro­śla, zataczając się i śmiejąc.

Nie było ani łóżka, ani nocy, żeby ich ukryć. Mat­ka mówiła Pat, że przed jej urodzeniem byli zakocha­ni. Ale chłopiec to co innego, żeby mieć chłopca, trze­ba może się bić... Chciałabym mieć brata — we­stchnęła Pat.

Znowu zatkała sobie uszy palcami. Następną rzeczą, którą usłyszała, były słowa Mrówki:

Que faisiez vous au temps chaud?

Vous chantiez? j'en suis bien aise...

Rzuciła książkę na trawę, zaczęła śpiewać i tańczyć, próbując być Konikiem polnym tak dąlece, jak to tyl­ko jest możliwe dla człowieka. ;Ar.A

8

Ponieważ Pat przeszła już odrę i koklusz, a więc nie zagrażała zdrowiu kolegów, a także umiała na pa­mięć »Konika polnego i Mrówkę«, pozwolono jej wci­snąć się do ponacinanej scyzorykiem czarnej ławki w pierwszej klasie miejscowej szkoły powszechnej. Siedziała tam i gapiła się na różne francuskie rzeczy dokoła: okrągłe, jak kule, kędzierzawe głowy chłop­ców, tkwiące równo na karkach, podczas gdy nogi ko­pały sąsiadów, i na motyle ze wstążki, trzepoczące się na lokach dziewczynek, kiedy pod ławkami kursowa­ły tajemnicze karteczki. Mało ją obchodziło, o co nau­czyciel pytał, podrywając na nogi jedno dziecko po drugim, i co one, pilnie terkocząc, odpowiadały. Przez okno obok ławki obserwowała dwa potwory, mające być rzekomo drzewami, jak kiwały się i kłaniały

śm

chmurom nad boiskiem; jeden powiewał bukietem zardzewiałych wachlarzy, wetkniętych w kadłub ob­rosły łuską jak ananas; drugi udawał liśćmi kasztan, ale mu to nie wychodziło, bo miał. mizerne zielonawe kwiatki i nazwę „nèfles".'Lubiła odgłos kijanek tłu­kących bieliznę w kamiennym korycie u fontanny na placu, gdzie czarno ubrane kobiety nigdy nie prze­stawały się spierać.

Najróżniejsze zapachy przenikały do pierwszej kla­sy przez okno, które się nie otwierało, jak w Anglii, za pomocą posuwanych szyb w górę i na dół, tylko przez popychanie na zawiasach; woń pobliskiego koś­cioła, piekarni, kafejki, pól i gór... wszystkie wotiie silne, wszystkie chcące powiedzieć coś słodkiego ialbo gorzkiego. Pat zabawiała się zgadywaniem, który za­pach co oznacza, ale nie zależało jej, żeby dobrze zgadnąć, skoro i szkoła, i wieś nic nie miały wspólne­go ze świetlikami ani z żabami mówiącymi po angiel­sku.

Na pauzie dzieci popychały ją na boisku, skubały szkocką spódniczkę, pociągały za ciasno uplecione warkocze, wykrzywiały się i wołały: „Paskudna An­gielka, paskudna I" Tym też nie bardzo się przejmo­wała, bo w londyńskiej szkole (do której matka nie chciała jej posyłać, ale ojciec posłał) dzieci także ją popychały i wykrzykiwały: „Panienka z okienka, ja­dła figi z rożenka" f&z a to było nawet gorsze.

Pewnego dnia jeden chłopiec pokazał jej różowy» spiczasty język, na co ona pokazała mu swój. Wten­czas on schował język i powiedział:

Morveuse, smarkata.

Wobec tego ona też schowała język i powiedziała: —• Morveux, smarkacz.

Zbaranial.

To ty umiesz mówić po francusku?

Pewnie że umiem 1

Wydął policzki.

Jak masz na imię? — spytał.

Pat odpowiedziała. Zaraz się rozkokosił:

Pat! Co to jest Pat? Dla mnie takie imię nic nie znaczy.

Nie obraziła się.

Znaczy Patrycja Monroe, to wszystko. A jak ty się nazywasz? — Nie była właściwie ciekawa, pytała z grzeczności.

i Zgadnij! — rzucił wyzwanie.

Był trochę wyższy od niej. Kiedy czekał na odpo­wiedź, jego okrągła twarz i aksamitne oczy kwitły ci­cho nad nią. Coś jej to przypominało.

Wiedziała, że był prawdziwym chłopcem, ale jeżeli chciał się z nią bawić, mogła udawać, że nie wie. |Bg| Ty?... No, więc.... Ty się nazywasz krasnolu­dek.

Jesteś głupia — oświadczył. Nazywam się Pa­weł Varioli, a mój ojciec jest bohaterem, ma rękę z że­laza... Przyjrzał się jej krytycznie. — To przez An­glików. Dlatego mój tata zna twego tatę.

Zlekceważyła tę wiadomość i szybko spytała:

Czy możesz mi pokazać świetliki? Cyntia mó­wiła, że są takie duże jak latarnie samochodowe.

Cyntia jest wariatka — wypluł pestkę czereś­ni. — Nie wiesz, że jest Amerykanką? Dla Ameryka­nów świetlik i latarnia to jedno.

Serce Pat zakołatało gwałtownie.

¡pi Czy znasz Cyntię? ¿¿¿ szepnęła.

Rzucił jej pogardliwe spojrzenie, jak gdyby i ona była wariatką.

Naturalnie, że znam; mój ojciec i matka u niej pracują. Świetlików teraz nie ma. Nie pokazują się, aż na świętego Jana.

Martina także... znasz? — głos jej się załamał.

Aha. On mnie maluje.

Dzwonek zabrzęczał na koniec pauzy i początek go­dziny robót ręcznych, co oznaczało osobną lekcję dla chłopców, osobną dla dziewczynek.

;— Nie tamtędy! Tędy, Mademoiselle Monroei — zawołała nauczycielka. — Chyba się nie wybierasz uczyć stolarki razem z chłopcami?

Z kawałkiem płótna w ręku Pat siadła w ławce i usi­łowała robić igłą, co należy. Nie śmiała podnieść oczu, tak się ogromnie wstydziła. Przedtem nie obchodziły ją te dzieci, ale teraz, kiedy wyszło na jaw, że jedno z nich zna Cyntię i Martina, bardzo pragnęła podobać się im. Najwyraźniej Cyntia i Martin byli blisko; Gdzie? Czyżby Francja taty była także ich Francją?

Spojrzała ukradkiem przez okno na drzewo z anana­sowym brzuchem, żeby sprawdzić, czy ciągle jeszcze było tym samym potworem. Jeden z jego wachlarzy zwinął się i kiwał na nią. Poczuła się tak dumna z je­go uwagi, że się radośnie roześmiała. Ale wtenczas wstążkowe motyle na głowach dziewczynek zatrzepo­tały, zwracając się w jej stronę. „Czego znów ta an­gielska idiotka się śmieje?"

O czwartej po południu Agnes zgłosiła się po córkę. Ręka w rękę szły w górę kamiennymi uliczkami po stopniach bez końca, póki nie dotarły do tarasu przed oberżą, gdzie siedział Dawid, popijając kawę, patrząc jak pałają góry, czytając dziennik »Humanite«.

Halo, Pat! przywitał ją. rf" Co dobrego w szkole?

Jeden chłopiec pokazał mi język. Nazywa się Paweł Varioli.

Ach tak? — uśmiechnął się. — Wygląda, że to jakiś miły chłopczyk. Ale czy uważałaś na nieme „e"

na końcu wyrazów? W Prowansji, wiesz, ono jest bar­dzo wyraźne.

O tak — zgodziła się. — Dzisiaj było bardzo wyraźne.

Gzy możesz dać przykład?

Dzieci wołały na mnie „petit-e sott-e".

Parsknął, kupił jej ciastko, i wkrótce wszystko troje

byli już w drodze powrotnej do swego francuskiego domu: do samochodu, do namiotu, do nagiego świata bez okien i drzwi, bez zlewu i łańcuszka do pocią­gania.

Wysokie wąskie domy po obu stronach ulicy zle­wały się w jednolitą ścianę brudnoróżową i pomarań­czową, zawieszoną festonami gaci i staniczków. Z jeł- kich zapachów i podartej bielizny Pat wnioskowała, że są to domy ludzi ubogich. Ale czyż Paweł nie po­wiedział, że Cyntia jest wariatką? Wobec tego czemuż nie miałaby wyjrzeć z takiego właśnie okna? Kiedy mijali kafejkę, Pat nagle puściła się kłusem. — Tato, złap mnie! — usiłowała odwrócić uwagę ojca od za­słony z paciorków na drzwiach kafejki; mógł przecież wyłonić się zza niej Martin z palcem przy ustach, szepcząc: „Cicho, Patrycjo! Nie mów ojcu, że rasa starszych braci wymiera"...

Zegar, który mieszkał w zielonej klatce na szczycie wieży kościelnej, wydzwonił przeciągłą godzinę, za­chrypniętą i chwiejną. Zdawał się mówić: „Do Fran­cji... jechać... troje nas... jechać" ... Ale do ja­kiej Francji ten zegar należał i których troje miał na myśli, Pat nie miała pojęcia.

Pod wieczór przysiedli na murku kamiennym za wioską, obróceni plecami do drogi. Nogi zwisały nad stromymi tarasami winnic, z koszyków wyzierały nie­zliczone torby i puszki, przed nimi otwierała się do­

lina. Po prawej ręce mieli skalistą przełęcz, po lewej stos klocków — miasto. Pod ciemnym niebem, zdar­tym na strzępy, bladoniebieska mgiełka snuła się mię-, dzy oliwkami, które wyglądały jak kosmate zwierzęta pasące się na zboczu. Ale świetliste smugi w powie­trzu były inną. Francją. Promienie cytrynowego koloru przeciekały dziurami w niebie do tej samej Francji na dole, jak gdyby wylewane z olbrzymiego dzbana przez kogoś większego niż ludzie. Kiedy promień dotykał domu, dom zapalał się i stał płonąc w gęstniejącym zmroku, Inny promień spadał na cyprys, i sztywne drzewo drżało jak ogieniek. Purpurowe z wysiłku słoń­ce przebijało się w końcu przez chmury i zielona do­lina przemieniła się w ¡jeden długi pas fiołków,

Pat przysunęła się do Agnes. agfH; Co to wszystko jest, mamo? — spytała zdławio­nym głosem.

- To dolina Grasse, kochanie.

Ja wiem. Ale co to jest?

Wtrącił się Dawid.

To, co w tej chwili widzisz, Pat, to efekty świetl­ne.

Niecierpliwie potrząsnęła łapką, jak kociak, który chce złapać muchę za szybą.

Ale naprawdę, tato! Co to naprawdę jest?

Wstał.

Chodźcie, dziewczyny. Zachód słońca jest zacho­dem słońca. Z pewnością nie są to Rozkoszne Góry nad Doliną Cienia Śmierci po drodze do Niebiańskiego Grodu, jak by to nazwał Mister Dobson. Gdzie są jaj­ka? Mam nadzieję, że ich nie potłukłaś, Pat. Zrobię wam dzisiaj omlet z konfiturami.

Podskoczyła i uwiesiła mu się u wolnej ręki. Lubiła bardzo jego omlety. A także byłq jej go żal. Jaka szkoda, że nie mógł zobaczyć tego\co ona widziała!

Na przykład, że są dwie Francje, które ciągle się zmie­niają w coś jeszcze innego, żeby ukryć niewidzialnych ludzi i niewidzialne rzeczy.

Zapinając sweter, Agnes ociągała sią jeszcze. Jej twarz zmieniła się w duży fiołek, chłodny, jedwabny, ze złotymi oczami.

W* Tato — Pat pociągnęła go za rękę — popatrz... Czy mama nie jest piękna?

Podniósł brwi, sprawdzając zawartość koszyka.

Tak, kochanie. Twoja matka jest bardzo przy­stojna.^ . u ■ ¿on hi

Żwawo schodzili w dół, machając paczkami nad ro- sistą trawą, aż dotarli do Grand'Fontaine na dnie kot­liny. Na dwóch przeciwległych jej krańcach dwa źró­dła rozlewały w marmurowe koryta wodę do picia, która spływała potem cicho we wspólny basen na niższym poziomie. Podstrzyżóne bardzo wysoko, żeby więcej światła dopuścić do źródeł, stały wkoło pla­tany, wyciągając do nieba długie, plamiste szyje.

Stop! Napijmy się wody u Starych Żyraf! — krzyknęła Pat.

Chciałaś powiedzieć: u Źródeł Rzymskich — ojciec ją poprawił.

W szarozielonym zmierzchu ktoś się poruszył; kobie­ta zbierała pranie, które się moczyło w basenie. Wy­glądała szaro, podczas gdy skóra na „żyrafach" zacho­wywała jeszcze świetlistość dnia. Rozpostarte na tra­wie kawałki bielizny odbijały głęboki szafir mierzch- nącego nieba, kilka równie szafirowych plam drżało na wodzie. W kręgu drzew chodziło się jak po wyso­kim pokoju, grubo wysłanym dywanami dla głuszenia hałasu. Jednak kiedy Pat odczepiła kubek przymoco­wany do muru nad źródłem, z łańcuszka trysnęła stru­ga metalicznych dźwięków. Kobieta wyprostowała się

i rozejrzała wkoło. Dawid stał najbliżej niej i jego zo­

baczyła pierwszego. Drgnęła... mokra szmata spadła z ręki z powrotem do basenu.

Ach, to pan, kapitanie! — krzyknęła głosem rów­nie jasnym jak brzęk metalu. — Co za spotkanie! Jak­że się pan miewa po tych wszystkich latach? Bonsoir!

Bonsoir, Mauricette. — Uścisnęli sobie dłonie. — Bardzo mi przyjemnie znowu panią zobaczyć. Pierw­szego wieczoru na farmie nie miałem jakoś szczęścia.

Utkwiła w nim spojrzenie, którego siłę czuło się w ciemności.

Wiem, wiem. Nie było mnie w domu. To ci Ame­rykanie. Ta pani... ta panna zatrzymała mnie do póź­na. Była chora.

Dawid chrząknął.

Tak? Słyszałem, że miała gości na kolacji.

Zaśmiała się.

O tak! miała gości. Naturalnie. U tych Ameryka­nów, czy są zdrowi, czy chorzy, zawsze są goście. W świątek i piątek. Zawsze. — Mówiła głośno i szybko, jakby w strachu, żeby jej nie przerwano.

Dawid obrócił się w stronę, gdzie Agnes i Pat ma­jaczyły w zmroku.

To jest, Mauricette, moja żona Agnes. A to jest Pat, koleżanka waszego Pawła. Pokazują sobie języki w szkole.

Pat dygnęła, dotykając mokrej ręki. Minęła chwila. Agnes i Mauricette przerwały milczenie: Francuzka potokiem słów, Agnes wymawiając starannie: „Bon­soir", „merci”, „oui" i „non".

Żyrafy" jeszcze urosły, ich szyje wyciągnęły się wyżej do księżyca. Cykady trzeszczały, zgrzytały, za­mierały, trzeszczały dalej. Od sadzawki w basenie do­szedł głęboki głos mówiący po angielsku: „Dobrze wam". A po chwili: „Biada wam!... Dam ja wam" .

Serce Pat na sekundę stanęło, koniec nosa zziąbł.

Ta kobieta kłamie! — myśli zawirowały w głowie — skłamała o pierwszym wieczorze! Kazała Pawłowi kła­mać o Cyntii i Martinie, że są Amerykanami. Kłam­stwo! Kłamstwo! Sadzawka Cyntii z żabami mówiący­mi po angielsku była tuż obok, w Grand'Fontaine. Pat, matka i tato, stali wszyscy troje w samym środku innej Francji. Otworzyła usta...

Pat! — powiedziała Agnes. — Powiedz „bonsoir" # pani Mauricette! Musimy już iść. Robi się strasznie późno.

Dawid podniósł z ziemi kosz z bielizną.

Mam nadzieję, że pani ma niedaleko z tym cięża­rem, Mauricette!

O nie, niedaleko. Zaraz tu pod górę, do Opactwa. Co to dla mnie jest? Jestem przyzwyczajona do cięża­rów. — Wzięła koszyk z rąk Dawida i włożyła na gło­wę lekko, jak kapelusz.

Więc to pani Amerykanie mieszkają w Opa­ctwie? — zdziwił się. — Teraz rozumiem, dlaczego Opactwo tak inaczej wygląda. Ale wydawało mi się, że pani mieszka ze swoją rodziną na farmie.

Wyprostowana, z głową wysoko uniesioną, z ręka­mi spuszczonymi, kobieta już sunęła dróżką w górę, bezszelestna, jak postać ze snu. Nie odwracając się, powiedziała tym swoim metalicznym głosem:

—■ Ależ tak, kapitanie. Wszyscy mieszkamy na far­mie. My z Piotrem tylko pracujemy w Opactwie. Bo­rnie nuit.

Znikła za szyją „żyrafy", a żaby kumkały: „Biada wam! Dam ja wam" ...

Rodzina Monroe wdrapała się na wyższy brzeg ko­tliny, gdzie jeszcze było jasno; w milczeniu szli przez pole. Zapach jaśminu rozlany w powietrzu drażnił

i niepokoił. Marszcząc nos, Pat spytała po cichu:

Czego one chcą, te jaśminy, mamo?

Agnes westchnęła.

Nie wygłupiaj się, Rat! One niczego od ciebie nie chcą. Stary Varioli znakomicie się nimi zajmuje. ;,

Ale one nie dają człowiekowi spokoju! — Pat szeptała z uporem. ■— Na pewno chcą coś powiedzieć.

Po raz pierwszy rozpaczliwe szukanie pozaludzkiego sensu wzruszyło Dawida u tego dziecka.

Chodź tutaj, Pat!:— zawołał.

Na swoich cienkich nogach podbiegła posłusznie. Podniósł ją i posadził sobie na lewym ramieniu, prawą ręką obejmując kostki nóg.

Poniosę cię kawałek, , smarkaczu-o powiedział,,^. Chłodno się robi i późno. Trzymaj się annie za włosy, kiedy będziemy galopowali w dół.

Nie tknęła włosów. Jak osoba dosiadająca wielbłą­da, siedziała chwiejąc się sztywno, przejęta swoim na­głym wyniesieniem ponad kraj, Jaśminowy i silnym biciem męskiego serca o jej zmęczone nogi.

9

Kiedy Pat po raz pierwszy zjawiła się z rodzicami na farmie, Paweł był akurat zajęty spychaniem na kra­wędź wspólnego łóżka swoich dwóch sióstr, ośmiolet­niej Żakliny i sześcioletniej Zuzanny. Mauricette wy­chyliła się zza firanki i podniosła dłoń.

Cicho! Anglicy...

Zamiast przerwać zabawę Paweł tylko przycisnął rę­kę do ust Żakliny, żeby nie mogła krzyczeć, i kuksał ją dalej. Nie było mowy o zaprzestaniu figlów. Angli­cy — wysocy, bogaci, starzy i niemi — byli widokiem zbyt powszednim.

i To raczej głos dziadka wołający Cezara zwrócił ¿wagę wnuka. Baptysta wołał cichym, złym głosem; głosem, który zwiastował burzę. Za każdym razem, kiedy owce schodziły z gór, Cezar próbował zerwać się z łańcucha i zakasować w gorliwości owczarka. Pa­ni Titina czasami ośmielała się spełnić jego pragnie­nie i (Wtenczas wybuchała awantura. Paweł był jedyną istotą na farmie nie bojącą się Baptysty; dla niego te awantury były przyjemnym urozmaiceniem. Więc i te­raz, naciągnąwszy koc na głowy dziewczynek, pod- kradł się do okna.

Ani śladu babki Titiny... Tylko para wysokich Anglików na podwórzu. Ale skoro Baptysta odwróco­ny był do nich plecami, na pewno gniewał się nie na nich. Natomiast wydawał się przewiercać wzrokiem kogoś małego, stojącego koło szopy, kogoś, co naj­wyraźniej także się go nie bał.

Czy ona jest Angielką? — spytał obojętnie Pa­weł.

I— A czym byś chciał, żeby była, jeżeli jej ojciec jest Anglikiem? — burknęła. Zabieraj się stądl Do łóżka!

Nie usłuchał. Angielska osoba, będąca małą dziew­czynką, nagle uprzytomniła mu fakt, że dziewczynki są 'dziwne. Ta tutaj miała długie, chude nogi i jasne włosy zaplecione w warkocz, które lśniły o zmierzchu. —f Co ona zrobiła? — mruknął.

>: IS* Głaskała Cezara, a on jej nie ugryzł.

., —7 Naprawd^?... Nie ugryzł jej? — Paweł nie do­wierzał. — Jak ona to zrobiła?

< O tak — matka targnęła za zmierzwione kędzio­ry. — Nie mówiłam ci, żebyś szedł spać? Stary jest zły. Lepiej mu nie podchodzić pod rękę.

Nazywa dziadka „starym”, bo go nienawidzi.., Wszystkie kobiety go nienawidzą, dlatego ja go lu­bię — myślał Paweł, zasypiając.

W kilka dni później wstał bardzo wcześnie, żeby przed szkołą obejrzeć, jak obozują Anglicy. Namiot był otwarty, samochód-furgon pusty; ponieważ ni& miał ochoty spotkać żadnego z nich nos w nos, dał nura w krzaki. Wkrótce usłyszał chrzęst gałęzi i zo­baczył ją. Po wąskiej ścieżce, dopiero co wyciętej w gąszczu jałowcowym, stąpała ostrożnie bosą nogą, ubrana w niebieską piżamę. Wstrzymał oddech i dzi-; wił się, że o tak wczesnej porze włosy były już sple­cione w gładkie warkocze.

Zatrzymała się w miejscu, gdzie ścieżka została roz­szerzona w maleńkie karczowisko. Zebrała warkocze pod brodę. Spozierając nieufnie na dół kloaczny w środku placyku, rozwiązała węzeł na brzuchu, spod­nie opadły w dwa krążki u jej stóp. Doznał nieprzy­jemnego szoku, ale bladość jej ciała zadziwiała go i nie poruszył się. Wyglądała na zakłopotaną.

*’W chwili gdy przysiadła niezręcznie na krawędzi dołu, podniosła oczy, uważne i samowolne jak u ko­ta, i natrafiła na miejsce, gdzie się ukrywał w gąszczu. Oczy spotkały jego wzrok... zastygły. Skoczyła, ga­łęzie się zachwiały — znikła.

Później, kiedy ją zobaczył w ławcą w swojej włas­nej klasie, wszystko naokoło nagle sczerniało. Zabro­nił sobie patrzeć na nią. Najpierw musiał przebudo­wać świat, który mu zburzyła. Zamiast wściekłego zwierza musiał stworzyć nowego Cezara, potulne stwo­rzenie, łase na pieszczoty dziewczynek. Zamiast nie­bieskich i czerwonych kokard, umieszczonych jak mo­tyle na czubku głowy, żółte warkocze i blade długie

nogi miały być uznane za oznaki zewnętrzne byda dziewczynką. Ze starych trzeba było przerobić Angli­ków na dzieci, a ich drewniane twarze rozjaśnić koci­mi oczami. Trud nad trudy, przebaczyć było trzeba cudzoziemskiemu głosowi, że się zamieszał do hałasów na szkolnym boisku. W końcu jednak nadszedł dzień, kiedy Paweł mógł spojrzeć na Pat. Była po prostu jesz­cze jedną inną dziewczynką; pokazał jej język.

Którfegoś wieczora, kiedy kręcił się koło Opactwa, czekając na matkę, żeby razem wracać do domu, wy­jął scyzoryk i wyciął w korze drzewa trzy litery: Pat.

Akurat wtenczas Martin przechodził tamtędy, Zerk­nął na wyczyn Pawła i roześmiał się.

A cóż to PAT oznacza, obwiesiu jeden? Czy to może skrót od Portugalsko-Amerykańskie Towarzy­stwo?

Paweł nie lubił dowcipków Martina. Zasępiony, mruknął:

' — To oznacza skrót od Patrycja Monroe.

Nigdy by tego nie powiedział, żeby mógł przewi­dzieć hecę, jaką wywołały te słowa.

Ojciec i matka zabrali go do pokoju kredensowego przy kuchni i zaryglowali drzwi.

Słuchaj, synu — powiedział ojciec. — Ta mała może być nawet sympatyczna, ale panna Cyntia i pan Martin wcale nie są Amerykanami, a ona jest ich kuzynką. Otóż Amerykanie czy Anglicy, wszyscy oni są cudzoziemcami. Ojciec Pat nie jest żadnym milor­dem, to pan Martin jest milordem. Oni się wzajemnie nie cierpią. Wiesz o tym, że dziadek nie znosi cudzo­ziemców?1^ więc .. . Nie paplaj z Pat o żadnych spra­wach rodzinnych. A im mniej będziesz o tym wszyst­kim mówił na farmie, tym lepiej. Ojciec nie zapomni

o twoich imieninach, ale jeżeli rozpuścisz język... —

Piotr Varioli w znaczący sposób zaczął trzepać dłonią powietrze.

Mauricette poklepała Pawła po ramieniu.

Po co miałby rozpuszczać język? Prawdziwi męż-^ czyźni nigdy dużo nie gadają, szczególnie z ludźmiJ którzy dziś są tu, a jutro gdzie indziej.

Paweł bardzo się potem z matką zaprzyjaźnił.

Wieczorem, w drodze po#rotnej na farmę, rozma-| wiali ze sobą i stary świat dalej walił się w "gruzy i Matka Pawła nie lubiła dziadka, bo dawniej była bied-« na i przez długi czas dziadek nie chciał j&j uznać ząfi synową.

Czy się któregoś dnia wzbogaciłaś? — pytał Pa-ij weł.

Zmarszczyła się.

Twój ojciec jakoś zdobył trochę pieniędzy i dąL twemu dziadkęwi na kupno pola jaśminowego. Popiej ro wtenczas dziadek mu pozwolił zamieszkać - ze mnąv na farmie.

Skąd ojciec wziął pieniądze?

O, daj mi spokój! I— krzyknęła nagle, ze łzami jak płomienie w szeroko otwartych oczach.

Innym razem byli spóźnieni i puścili się na przełai przez cmentarz. Mauricette 'Wzruszyła ramionami nik' widok kobiety, która klęczała rozmodlona nad gra­bem.

Hf— Co za głupota! — rzekła, ||| Jak kto umarł; t. umarł naprawdę. Ja tam nie wierzę w tamten świat, taki, co nie jest na ziemi.

A w jaki ty tamten świat wierzysi, mamo?

Uśmiechnęła się niepewnie.

Ameryka, może Anglia, Paryż... Cannes.

Wolałabyś mieszkać w Cannes niż na farmie?

Zamiotła czarnymi, niespokojnymi oczami po nie­bie, zanim zatrzymała je na twarzy syna.

Ty bałwanku, tyl — rozczuliła się. — Nie rozu­miesz tego, że gdziekolwiek by tylko bogaci postano­wili zamieszkać, to u nich jest tamten świat inny niż twój i mój?

Gzy mama nienawidzi bogatych? — szepnął, na­gle przerażony tamtym światem, tak różnym od świa­ta aniołów i diabłów.

Szła szybko między marmurowymi płytami, wieńca­mi z porcelany i nieśmiertelnikami, popychając syna przed sobą, grzejąc mu plecy gorącem swoich piersi.

-4? Zazdroszczę im* że mogą mieszkać, gdzie chcą — powiedziała, a on znowu zapytał:

Czy tam mała Angielka będzie mieszkała w in­nym świecie?

Matka potrząsnęła głową.

*'— Wątpię. Oni są biedni. Spią pod namiotem. Nie stać ich na porządny hotel.

Paweł się ucieszył, że rodziców Pat nie stać na in­ny świat. On lubił ten świat; w którym żył: farmę, wioskę z jej sklepikami, ze skwerem pełnym głodnych kotów, z kościołem... Bardziej niż cokolwiek lubił pokazywać język angielskiej smarkuli. W dodatku te­raz» kiedy się dowiedział, że była biedna, mógł targać ją za warkocze. Pewność, że dziadek nigdy nie pozwoli mu się z nią ożenić, czyniła go jeszcze śmielszym; Niechby się tylko rozzłościła, zaraz ją odprawi, jak się to robi z dziewuchami na farmie, wyrzucając ich rzeczy na dwór.

Wprawdzie miał zamiar po pewnym czasie znów ją przyjąć do służby, ale myśl o odprawieniu Pat spra­wiała mu wielką przyjemność. Wobec tego zapropo­nował zabawę w domu. Ponieważ oboje mieszkali dość daleko od szkoły, w czasie przerwy południowej za­bierali swoje prowianty na taras szkolny i tam poży­wiali się na ławce.

Pewnego dnia Paweł z ważną miną oświadczył:

Gorąco tu jak diabli. Chodź prędko! Pokażę ci chłodne miejsce. Nikt się tam do nas nie będzie wtrą­cał.

Zbiegła za nim na dno wąwozu zaraz u krańca wio­ski. Ukryty w oliwkach stał tam szałas z kamienia, ro­dzaj szopy, zwanej „un cabanon", służący do przecho­wywania narzędzi ogrodniczych i wielkich garów z płynami przepw pasożytom. Szałas był opuszczoną ruiną.

Wewnątrz łóżko polowe, siennik na ceglanej podło­dze i stary koc zajmowały prawie całą przestrzeń. W grubych ścianach były nisze wypełnione półkami, na których walały się zardzewiałe i popsute przedmio­ty. Wchodząc, Pat zmarszczyła nos,

Wiesz, co tutaj tak czuć? Sowy i nietoperze. — Siadła z rozmachem na łóżku, z miną właściciela. Cho­ciaż nigdy tutaj nie była, znała przecież to miejsce. — Mój ojciec się tutaj ukrywał, kiedy była wojna. Był ranny. Był bohaterem.

Kłamiesz! — Paweł podskoczył. — To mój ojciec był bohaterem. On ma żelazną rękę. Anglicy we Fran­cji nie ukrywają się w budach. Jak są bogaci, to mie­szkają w pałacach, a jak są biedni, to w namiotach. Ty... ty jesteś biedna i będę cię nazywał: Joanna. Będziesz służącą na mojej farmie, a ja będę gospoda­rzem.

Dobrze — zgodziła się. — Będę Joanną d'Arc. Wiem o niej, nauczycielka wczoraj opowiadała. Ale nie chcę być spalona.

Kto powiedział, że masz być Joanną d'Arc? Po­wiedziałem, że masz być Joanną, dziewką od krów. Taką z zezowatym okiem. Ona ukradła dzieżkę i dzia­dek wykopsał ją z farmy.

Nie, niel — przerwała. — Nic podobnego. Ja

^ebhbhhhbhhhbHHHHHHHIH

jestem Joanna d'Arc... Varioli! — zmieniła ton na rozkazujący. — Osiodłaj mi konia! Muszę jechać do Reims ukoronować króla w katedrze. Ty zostaniesz w domu i nie będziesz wpuszczał Anglików. Dobrze? Ja niedługo wrócę. |

Nie czekając na jego usługi, dosiadła szczerbatych wideł i pogalopowała między oliwki, rżąc za konia Ki i słuchając Głosów za Joannę.

Wszystko to było dla Pawła o wiele za szybkie i nie­możliwie od rzeczy.

-^r Oh la la! To ty jesteś Joanna d'Arc? Na pewno? I nie chcesz być spalona? — wrzasnął. ~ No to po­czekaj, aż znajdę zapałki, żeby stos dla ciebie podpa­lić!

Uskoczył w zarośla i zaczął gorączkowo zbierać susz, podczas gdy Pat harcowała ze swoim niewidzial­nym królem za grzędą karczochów. Wkrótce ułożył pokaźnych rozmiarów stos, ale zapałek ciągle brako­wało. Więc znowu krzyknął:

Joanna! Joanna! Masz teraz pojechać do sklepi­ku i kupić mi pudełko zapałek!

Zawróciła usłużnie i pogalopowała w kierunku obrośniętej zielskiem studni. Tam stanęła, zasaluto­wała jak brytyjski podoficer na paradzie, i przedstawi­ła się:

s rr* Jestem Joanna d'Arc, pani Wodol Czy pani może mi sprzedać pudełko zapałek? Wyjęła z kieszeni szylinga i rzuciła w powietrze. Pieniążek błysnął w słońcu, potem z pluskiem spadł w wodę.

Teraz przybiegł Paweł. Pochylając się nad studnią zobaczył na dnie srebrny krążek i wsiadł na Joannę.

Głupia wariatka I Jak śmiesz marnować pienią­dze, które ci dałem na zakupy? Czy w Anglii ciebie nie nauczyli bawić się na niby? Teraz skocz i wyjmij pieniądze z wody!

Pat zastrzygła rzęsami, ale się nie zmieszała.

To ty kłamiesz — powiedziała. — Nie dawałeś mi żadnych pieniędzy. To jest szyling, który ojciec mi dał na statku, kiedyśmy płynęli tu z Anglii. Zresztą Joanna d'Arc nie może nurkować. Ona jest w zbroi. Jeżeli nie chcesz płacić za swoje zapałki, to sam skacz po szylinga. Ale ja myślę, że nie płacić za to­war to świństwo.

Sama jesteś Świnia i kłamczuch! — Paweł chwy­cił ją za rękę i pociągnął w stronę stosu.

Kopiąc i gryząc, bili się, póki nie powalił jej na ko­lana i sznurkiem nie związał rąk. Ale kiedy tak wal­czyli, nie krzyczeli, nie płakali; im ostrzejszy był ból,, tym bardziej zdawali się świadomi potrzeby utrzyma­nia sekretu. Zęby mieli zaciśnięte, wargi jak świeże blizny. W końcu udało mu się cisnąć ją na siennik. Wtenczas wycofał się i zaryglował drzwi od zewnątrz..

Chybki jak zając, pomknął przez gaj oliwny na po­dwórze Opactwa. Mauricette zawsze trzymała tam na podorędziu pudło dużych kuchennych zapałek w miej-; scu przeznaczonym na palenie śmieci. Wrócił natych­miast. Pocierał i rzucał zapałki na stos, dopóki płomy­ki nie okrzepły.

Gdy ogień zaczął obejmować grubsze kłody, gwizd­nął triumfalnie i zawrócił po swego więźnia, ale na gwizd odpowiedziało gwizdanie. zatrzymał się, po­rażony. Na progu cabanonu stała Pat zapatrzona w ogień żółtymi wąskimi oczami. Więzy zwisały luźno. Paweł otworzył usta, ale dźwięku nie wydał. Teraz już wiedział: Joanna d'Arc czy nie d'Arc, Pat była cza­rownicą. Złe psy się do niej łasiły, więzy same się rozwiązywały, zaryglowane drzwi stawały otworem.

Jednym skokiem był przy niej. Trzymając się za ręce, oboje drżeli z podniecenia. Ich wielka tajemni-

r. -

ca — wspólna wina — paliła się wysoko, na złość do­rosłemu światu.

Czy spalisz cały gaj? — spytała szeptem Pat.

—• Czy chcesz, żebym to zrobił? — Dzwoniły mu zęby.

Tak. — Miała czerwone policzki.

Puścił jej rękę. Zgarbiony, głęboko zginając kolana, jak stary człowiek idący do codziennej roboty, wrócił do ognia i dmuchnął z całej siły w płomienie. Chętny i hałaśliwy żar rozszerzył się, aż liznął gałęzie najbliż­szej oliwki.

Dopiero wtenczas, rozdzierając usta do krzyku, Pa­weł rzucił się do cysterny. Jednocześnie od strony ogrodów Opactwa doleciały wołania.

IP-4 Pożar! Pożar! Na pomoc! — Angielski kobiecy głos wzywał tonem przyjemnego zdziwienia.

Pożar! Pożar! Na pomoc! — ryczał dramatycznie Francuz.

Dwoje ludzi biegło w dół po tarasach wprost na stos. Cyntia zatrzymała się o kilka stóp od Pat. Jak wątpią­cy Tomasz wyciągnęła rękę. — Pat. złotko ... to ty? We Francji?

Natomiast Piotr nie tracił czasu na pytania.

Paul! — wrzasnął. — Podaj mi ten kubeł! Leć na górę po szlauch! Zawołaj matkę i pana Martina!

Ani się kto obejrzał, kiedy szlauch już był wkręco­ny do kranu irygacyjnego. Mauricette operowała wę­żem, Piotr przybijał ogień żerdzią, a Martin, chicho­cząc nerwowo kubłami wylewał na stos wodę ze studni. Trzymając dzieci za ręce, Cyntia przyglądała się obrazowi.

Wkrótce zduszono nawet iskry. Niebieskawy dym snuł się w górę między drzewami.

Ocierając pot. z twarzy, Piotr utkwił srogi wzrok w synu.

Teraz ty mi powiesz, kto to zrobił — zachrypiał.

Paweł przytulił się do Cyntii, ale Pat puściła jej rę­kę i wystąpiła naprzód.

To ja, panie Varioli. To ja chciałam, żeby on spalił gaj oliwny.

Cyntia zachłysnęła się ze zdziwienia:

Ty chciałaś spalić gaj oliwny? Ależ dlaczego, dlaczego kochanie?

Dlatego, że byłam Joanną d'Arc i nie chciałam, żeby Paweł mnie spalił — powiedziała i zabrała się do szukania swoich rzeczy.

10

Między kolczastymi krzakami, pod nieustępliwym słońcem Agnes i Dawid spędzili intymne pół godziny, i teraz czekał ją miesiąc nadziei, którą on podzielał raczej niechętnie. Mitologiczny „chłopiec", gdyby się urzeczywistnił, mógł się okazać jeszcze bardziej nie­pojęty niż Pat? tak jak rzeczy stały, Dawid miał dość problemów rodzinnych.

Świetliste poranki na Południu dawały Agnes wy­mowę podobną do tej, jaką szklane pudło daje nieży­wym motylom; jaskrawe barwy, skrzydła rozpostarte do lotu. Wyglądała dwuznacznie, prawie groźnie. W nowym otoczeniu upokarzało go to, że pozostała tak nienaruszona. Upokorzenie podszyte było bojaźnią. Skrzydła nieżywego motyla drżały; lada moment-szkło pęknie i Agnes odleci w coś równie tajemniczego jak świetliki i krasnoludki Pat. Przyglądał się żonie pod­noszącej ciężary, szorującej patelnię, walczącej z mrówkami, zrywającej osty i dziwił się swojej nie­

zdolności wzięcia sobie na własność tego młodego cia­ła i chłonnego umysłu.

Któregoś dnia wstał wcześniej niż zwykle w zamia­rze obudzenia Agnes i ściągnięcia jej do siebie na ma­terac w namiocie. Miał ochotę mówić z nią tak jak nigdy dotąd.

Tłumaczyć się, może przepraszać. Kilka miesięcy temu, po scenie spowodowanej tym, że Agnes zaku­piła za drogie pieniądze stary zegar francuski w na­iwnej chęci dorównania na Tinsel Road splendorom pałacowym Trusfieldu, Dawid złapał poduszki i kołdrę i przeniósł się na tapczan w gabinecie. Odtąd spędze­nie nocy we wspólnej sypialni wymagało wielu ma­newrów Agnes albo śmiesznych pretekstów z jego strony. Planując cygańskie wakacje, między innymi miał nadzieję, że życie na otwartym powietrzu połą­czy ich znowu w sposób naturalny. Na bosaka, stąpa­jąc dcho, żeby nie obudzić Pat i nie przestraszyć żo­ny, gdyby już nie spała, Dawid zbliżał się do wozu, pełen serdecznych uczuć. Ale Agnes nie było w aucie. Na poduszce leżało ramię Pat, koc Agnes był odrzu­cony. Dawid może krzyknąłby z nagłej paniki, gdyby krzaki się nie rozstąpiły i Agnes w kusej piżamie, ró­żowa od wschodzącego słońca, nie zjawiła się na po­lanie.

Halo, Dawid! — wyminęła go po drodze do hy­drantu. Nie myślisz, że będziemy mieli tramontanęj Góry wyglądają tak blisko.

Spochmurniał. Czerwiec nie był miesiącem tramon- tany, ale Agnes dowiedziała się na własną rękę o miejscowe wiatry i góry. Zwracała się do niego, ale jej myśli i ciało były w słońcu, w górach, w wiatrach, wszędzie, tylko nie w jego namiocie.

Dławiąc się pokornymi, nie wypowiedzianymi sło­wami, zawrócił na pięcie.

Niezadowolenie z małżeństwa było chroniczną cho­robą Dawida. Zamiast przyłączyć się do niego na dro­dze do pomyślności powszechnej Agnes zwabiła go w swój prywatny świat, ani trochę mniej zawiły od Trusfieldu i francuskiego Domaine. Nie liczył wcale na Agnes; chciał żony. Anglosaska mania nazywania nawet sławnych postaci po imieniu irytowała go. Wo­lał o całe niebo francuski, stary bezosobowy sposób: Dziewica Orleańska... Król Słońce... Albo współ­czesny symbolizm rosyjski w postaci atlety z młotem w jednym ręku, z sierpem w drugim, maszerującego w nogę z olbrzymką, która niesie snop na ramieniu, ji

Otóż Agnes nigdy nie pozwalała mu zapomnieć, że jest szczególnym egzemplarzem kobiety. Z tendencją do pulchności, -Z piegami na nosie, z rudymi włosami; które muszą być płukane w rumianku. Że jest kobietą, która zawsze nosi w głowie listę dat urodzinowych? na której biurku lista prezentów do fozdania na Gwiazdkę zjawia się już w październiku. Kobietą, dla której całowanie, marszczenie brwi, kichanie, sprzecz­ki z pralnią, nie mówiąc już o łóżku i menstruacji, są sprawami nieskończenie ważniejszymi niż wprowadze­nie do Parlamentu jednego więcej lewicowego posła.

Pogardzał sobą, że jej ciągle pragnął, zapominał

o pogardzie, kiedy ją miał w łóżku, później w momen­cie najbardziej fizycznym otwierała się ranka w du­szy, i przyjemność diabli brali. Czekał, żeby Agnes zdradziła niezaspokojenie jakimś ruchem czy słowem, które by uczyniły z tego dnia punkt niepowrotu. Ża­den taki gest, żadne takie słowo nie przychodziło; chciał go, i bał się piekielnie, że przyjdzie.

Wkrótce potem, jak się pożegnał z Piotrem i Mauri- cette, pojechał na urlop do Trusfieldu. Majątek od dawna był już tylko miejscem wakacyjnym dla rodzi­ny i przyjaciół. W tym specjalnie dniu dwór, w któ­

rym z powodu ograniczeń wojennych korzystano, je­dynie z dwóch skąpo ogrzanych pokojów, opuszczony przez Beryl i jej artystyczne „porządki" — rzeczy­wiście wyglądał ponuro.

Gospodyni, Scottie, podawała mu śniadanie. Nie zważając, że grzanka nadziana na wielki widelec przypala się w kominku, mówiła:

Czyż to nie wstyd, paniczu Dawidzie, że nasza Agnes musi sterczeć na tym tam uniwersytecie. I że­by choć jeden chłopak w całym Oxfordzie umówił się z nią na sobotę wieczór! A przecież jest elegancką dziewczyną ... Szkoda, że panicz nie widział sukienki wieczorowej, którą jej uszyłam...

Pani Isobel Scott nigdy nie wątpiła, że rodzina Mon- roe po to została umieszczona na ziemi, żeby patro­nować jej mężowi, Hilaremu, idealnemu portierowi, który umiał także robić wino z dmuchawców; jej sa­mej, opatrzności wszystkich osobników o nazwisku Monroe, i najpiękniejszej, najmądrzejszej dziewczy­nie świata imieniem Agnes. Że łożyli na wykształce­nie Agnes, było rzeczą naturalną. Że zaniedbali do­starczać jej rozrywek towarzyskich, było nieporozu­mieniem.

Umknął mu poetyczny sens lamentu. Natomiast struna samotności odezwała się we własnym sercu. Zapłonął oburzeniem: filantropi! Oto coście zrobili z normalną, zdrową dziewczyną, wtrącając ją na pu­stynię bezpłciowych snobówl "Właściwie był za to od­powiedzialny ... Pewna zamierzchła przedwojenna scena przypomniała mu się w całej swojej niedorzecz­ności. Ojciec, starszy brat i on rozprawiają przy kawie na temat Hitlera....

Słuchaj no, Dawid — mówił ojciec. — Wszystko to pięknie, bądź wzniosły z kolegami w Oxfordzie. Ale ja ci mówię, że nigdy nie było lepszych widoków na

interesy z Niemcami jak teraz pod tym jakimś Hitle­rem.

Wstają i wychodzą na taras... I tam właśnie stoi ona, zaraz za drzwiami, uśmiechając się od ucha do ucha, skubiąc warkocz. Ojciec podchodzi do niej i wo­ła w swój zwykły żartobliwy sposób:

Halo, Agnes! A cóż ty myślisz o takim panu, co się nazywa Hitler, młoda osobo?

Bóg wie, jaka mieszanina nieczystego sumienia (nie wolno jej było bawić się na tarasie) i chęci popisywa­nia się każe jej odpowiedzieć:

Nic nie myślę, proszę pana. Kto by miał czas myśleć o głupstwach?

Wszyscy się śmieją, ojciec zwraca się do niego:

Cóż ty na to? Przecież to twój dzień dzisiaj. Nie chciałeś drugiego konia pod wierzch ani wycieczki do Florencji, to może chcesz, żebym ci na twoje pełnole- cie ofiarował edukację tej bezmyślnej osóbki?

Wspomnienie było żenujące. Niewiele się, zaiste, Dawid troszczył o swój żywy podarek urodzinowy w latach polowania po świede na „prawdę"!

Podziękował Scottie za spaloną grzankę i kupił bi­let do Oxfordu. Uderzyła go uroda dziewczyny. Śmie­tankowa gładkość policzków, coś zachłannie żarli­wego w oczach przypominało Mauricette. Jest zdrowa, jest prosta, pomyślał. Z nią będę bezpieczny. Nie przy­szło mu wtenczas do głowy, że „być bezpiecznym z Agnes" znaczy po prostu mieć do niej pociąg seksu­alny.

Pory roku spływały w przeszłość, życie mijało na krytykowaniu starego świata bez uznawania nowego, próżnia koło Dawida rosła. W dziesięć lat po ślubie z Agnes był samotnym człowiekiem, bynajmniej z nią już nie bezpiecznym. Była jeszcze ciągle kremowa i promienna, ale jej żarliwość uszła w myśli sekretne

i liczne przyjaźnie, które zaspokajały potrzebę czyn­ności i towarzystwa.

Pat rosła. Jej nietykalna osobność drażniła go; jed­nego dnia uważał ją za słabą na umyśle, drugiego za geniusza; być tak odciętym od przyszłości we wła­snym domu przygnębiało. Tymczasem Agnes całkowi­cie godziła się na naturę swego dziecka.

Pat nie interesuje się tym, co my robimy i myśli­my, no to co — mówiła. ¡— Zostaw ją w spokoju. Jak ona się mnie o coś pyta, wiem, że przeważnie nie spo­dziewa się odpowiedzi.

To nie była żadna pociecha. Dawid nienawidził ta­jemnic czających się za pytaniami bez odpowiedzi. Choroba Pat stworzyła nową szansę. I ;— o wieczna głupoto człowieka! — Dawid obrał na miejsce popra­wy dla siebie i córki wioskę S. w kraju ukrzyżowa­nego nietoperza.

Było prawie południe, kiedy przyjechał autobusem do Vence. Dorny pomalowane ochrą tępo prażyły się w słońcu. Kościół na placu Katedralnym nié przycią­gał uwagi. Natomiast naoknie kafejki przylepione by­ło menu z powabną propozycją trzech dań za pięćset pięćdziesiąt franków. Pchnął drzwi i ujrzał nisko skle­pioną salę ze wszystkimi stolikami zajętymi przez ro­botników w drelichach i kilku mężczyzn z tańszego gatunku inteligentów. Smutnooka patronka wyszła mu na spotkanie, zapraszając na obiad przy stoliku w ba- rze. Poszedł za nią. Przy jednym ze stolików siedziała karykatura Flauberta, mocząc wąsy w absyncie,- drugi stolik ofiarowano Dawidowi. Zza cynowej lady zja­wiła . się kelnerka. Miała zapadnięte oczy i zwiędłe usta; jej nikła postać promieniowała wielkim ciepłem. Szybko podano potrawę, rodzaj zrazików zwanych „skowronki bez głowy" i przez cały czas posiłku „Flaubert" nie zauważał nowego gośda. Dopiero gdy

Dawid zabrał się do wykończenia swojej półlitrówki dość mocnego „Rosé", normandzki typ nagle wybuch­nął śpiewem. Wodząc szklistym wzrokiem za patron­ką, ryczał: „Moja piękna, nie odmawiaj gościowi kro­pelki twojej własnej rosy!"

. Nic nie mam przeciwko śpiewaniu przy átole ssis ona na to. — Ale nie musisz być impertynentem^ Hen­ryku.

Ja nie jestem impertynentem — rżał Henryk. —>• Co jest złego w cytowaniu nieznanych poetów? Czło­wiek został zabity w miejscu, gdzie ten angielski fu­szer przymusza się do twoich skowronków, i tego nie nazwałaś impertynencją.

Usta patronki drgnęły. Nachyliła się nad Dawidem.

.. Niech pan nie zwraca uwagi na starego kłusow­nika, Monsieur. On już tak trzydzieści lat pije i za­truwa mi życie. Słowo daję. Nie mam pojęcia, jak on jeszcze może utrzymać w ręku strzelbę.

Wszedł do pokoju wysmukły młodzieniec o pięknej twarzy. Z kieszeni wyglądał mu papier nutowy. Prze­chodząc koło Dawida, znacząco na niego popatrzył. Ma nadzieję, że jestem pedziem, pomyślał Dawid. Efeb się zaczerwienił i wycofał na miejsce, które się wła­śnie zwolniło w restauracji. Tam natychmiast rozłożył nuty na stoliku i zabrał się do pisania.

Podczas gdy patronka towarzyszyła młodzieńcowi czułym macierzyńskim spojrzeniem, z ulicy wprost do baru wkroczył, hałaśliwie kuśtykając na drewnianej nodze, inwalida w wieku lat około sześćdziesięciu, z Croix de Guerre przyczepionym do niebieskiej' blu­zy. Facet podobny do Flauberta mrugnął na niego i wskazał krzesło przy swoim stoliku. Tamten się na­dął:

Merde! Mogę żyć bez twego fundowania. „Flaubert” skoczył.

Ty brudna faszystowska Świnio! Kark ci skręcę i będzie po krzyku!

Zostawiając na stole paczkę >,Gauloise'ów” i cienki podarty portfel, wyszedł trzaskając drzwiami. Nie­wzruszona patronka wrzuciła niedbale portfel pod kon­tuar i zajęta się innymi gośćmi. Ale promieniująca ciepło kelnerka nalała do kieliszka porcję „Pernod” i wręczyła kalece.

Proszę, Louis — powiedziała* —vTo co zawsze.

Gdy ręce ich się spotkały, rozpłynęła się w błogim uśmiechu.

Louis pokuśtykał do stołu Dawida. Jego emfatyczny szept, bezzębny, przesycony alkoholem i urozmaicony lokalnymi aluzjami, nie był łatwy do zrozumienia. Z miną znawcy obejrzał cudzoziemca.

Pan jest Anglikiem — oznajmił. —‘•’ To dobrze. W gruncie rzeczy ja także kocham wolność. Ten ty­pek, co wyszedł, mówi, że jestem faszystą, bo zlikwi­dowałem zdrajcę akurat w tym miejscu, gdzie pan te­raz siedzi. No tak, owszem, zlikwidowałem go. Zwalił się i leżał pod stołem, tam, gdzie pana nogi. Tak, tak... Policja już wchodziła, ^kiedy wziąłem nogi za pas.

<-*- Którędy pan uciekł?

Mil Tamtędy — Louis wskazał portierę na tylnej ścia­nie.— To są drzwi do kuchni. Ciężarówka czekała na mnie w podwórku. Zwialiśmy.

Dlaczego pan nazwał tego człowieka zdrajcą? m— Pracował dla Niemców. Henryk o tym wiedział.

Dlaczego więc ten Henryk nazywa pana faszy­stą? m

-r- To. proste. W Ruchu Oporu myśmy pracowali z Anglikami. A de Gaulle był w Anglii. No to de Gaulle jest antykomunistą. Jasne, nie?

Czy Henryk jest komunistą?

Louis wzruszył ramionami.

Jemu się wydaje, że jest, bo czyta książki. Ale policja powiada, że to ja jestem komunistą. — Za­patrzył się na podłogę i dwoma palcami prawej ręki zaczął udawać rozpylający ruch karabinu ' maszyno­wego. — Tak... tak... tak zaszczekał. — A to wszystko dlatego, że chcę sprawiedliwości powszech­nej. — Nachylił się Dawidowi do ucha. — Słyszał pan kiedy o wypadzie na tunel kolejowy tu niedaleko? — Jego oddech mdlił Dawida. — Nie? Tak? Więc to, co pan tu widzi — zerknął na swój Croix de Guerre — to jest zapłata za ten wypad. O tak! Sprawiedliwo­ści... Niczego więcej nie żądam.

Wyprostował się powoli i potoczył dumnym spoj­rzeniem po opustoszałej teraz restauracji, gdzie młody muzyk ciągle jeszcze gryzmolił na nutowym papierze. Louis wskazał go szarpnięciem głowy.

O, ten tam... Ja nie jestem jak on. On żąda pieniędzy.

Jak gdyby czując, że mówi się o nim, młody czło­wiek rozbrajająco zatrzepotał rzęsami

Pan chce powiedzieć, że on komponuje utwory muzyczne dla pieniędzy?

Louis obnażył dziąsła.

Aha. Rosyjska muzyka. Dobra rosyjska muzyka za dobre czerwone franki. — Znowu jego palce wyko­nały gest rozstrzeliwania. ~i- On tu ma otwarty ra­chunek. Patronka chętnie by z nim spała, ale cóż — facet jest pedkiem. — Wypiął chuderlawą pierś. — Na szczęście ja nie mam kłopotów z takimi rzeczami. — Szturchnął Dawida palcem w ramię. — Panie! Ale niech się panu nie zdaje, że wasze czyste angielskie pieniążki całe poszły na zakup czystych niemieckich trupków! Ho, ho! Ja sam tu znam jedno takie zwierzę, mawet nie tak daleko stąd, co kupiło swemu tatusiowi

pole jaśminowe za pieniądze, które spadły z nieba prosto w nasze maquis!... Pan chyba nawet spotkał tego gościa. Któregoś tu dnia słyszałem, jak się prze­chwalał w kafejce swoim wyczynem w tunelu. We­soły gość, nie ma co! Stracił rękę w głupiej drace przez nieporozumienie, to wszystko! — Piorunował wzro­kiem Dawida, który czuł, że się czerwieni Tymczasem Henryk, ponury, ale wytrzeźwiony, wró­cił, by się upomnieć o portfel i papierosy. Dawid ner­wowo uścisnął dłoń Louisowi.

Dziękuję, że pan mi powiedział — wyrwało mu się, po czym odczuł niesmak. Za co miał temu czło­wiekowi dziękować? Informacja była wprawdzie przy­gnębiająca, ale bezużyteczna.

Gdy płacił rachunek przy kasie, patronka podniosła na niego żałobne oczy.

i Przykro mi, że pan był nagabywany przez na­trętów ... Ha! Wojna pozostawiła nam w spadku wie­le ludzkiego nieszczęścia.

Na placu Katedralnym słońce ciężko leżało na bru­ku, parząc podeszwy. Dawida cieszyło chodzenie i cie­szył upał; po rewelacjach Louisa były to dobre środ­ki na melancholijny nastrój. W jego wnętrzu sko­wronki bez głów śpiewały w oparach „Rosé", kiedy szedł obok wieńców bielizny na pałających murach, obok sklepów ziejących chłodem, korzeniami i wi­nem, poprzez skwery, gdzie szemrały fontanny, koło zielonych żaluzji, za którymi krzyczały niemowlęta, i koło kobiet, śmiejących się do mężczyzn wyciągnię­tych jak leniwe satyry na kamiennych ławkach. Sce­na w restauracji zapadała w przeszłość równie szybko jak Anglia i jej ludzie. Teraźniejszość w Vence była ogromna; taka wielka, że zdawała się o krok od wiecz­ności.

Poprzez wizje morza i gór, przeć place, gdzie mura-

rze pracowali w obłokach szafranowego kurzu, przez pola goździków ze sztucznym deszczem wiecznie sią­piącym ze sztucznego nieba, szedł Dawid — i Piotr pozostawał zagadką — i Dawid o to nie dbał.

W tym stanie euforii zatrzymał się przed budyn­kiem lekko cofniętym w głąb, niżej poziomu ulicy. No­wy, niewielkich rozmiarów i nieregularnego kształtu, oślepiająco biały, ze smukłą wieżyczką z kutego że­laza i dachem jak1 zamarzłe fale, budynek sprawiał wrażenie aseptycznej czystości. Na tabliczce był na­pis: »Kaplica Matisse'a«.

Gdy zajrzał do wnętrza, białe zakonnice i białe ko­rytarze omal że go nie odstraszyły. Nieśmiałość prze­szkodziła mu w odwrocie i tak- oto Wszedł w wodną świetlistość, w niepokalane ciało kaplicy.

Podczas dawniejszych jego podróży po Europie od­stręczały go jaskrawości barokowych kościołów i ko­kieteria ich świętych. W protestanckich kirchach tak­że niewiele znajdował wzniosłości; tyle że w miejsce słodkich aniołów ustawiano na kolumnach orły z dra­pieżnymi dziobami i złotymi skrzydłami, na których biblia leży otwarta dla faryzeuszów. Ale tu, w tym domu, pojęcia koloru, kształtu i historii opuściły go; stał pośrodku milczenia, które abstrakcyjnymi kręga­mi wznosiło się ku czemuś, czego nie można zobaczyć.

Matka Dawida, soeptyczka, nie uczyła swoich dzieci modlitwy. W ązkole, gdy tylko nabrał siły do dźwiga­nia tajemnic, odrzucił religię. Jeszcze później rozwi­nął w sobie prawie mistyczną wiarę w socjalizm. Obecnie skłaniał się ku łagodniejszemu, niepolitycz­nemu kultowi Rozumu.

Jego dziecinny koszmar ukrzyżowania został we Francji rozproszony przez dwoje ofiarnych „proleta­riuszy”. Ale w olbrzymiej jasności prowansalskiego dnia proletariusze teraz umykali się mu. Sama Francja

umykała się mu. Stał w świetlistym milczeniu kaplicy Matisse'a i nie znał nazwy swego bólu; nie znał nawet przedmiotu swego uwielbienia. Jego oczy, spostrzega­jąc tu ramię ugięte pod ciężarem krzyża, tam gołębicę w locie, ówdzie boleściwe usta kobiety, błądziły po lśniących ścianach. Opowieść o męce Chrystusa zaste^ nografowano tu we . współczesnym skrócie. Prawdopo­dobnie zamierzone to było jako powieść o ludzkości. Ale wyglądało raczej na powieść o człowieku i jego matce; o mężczyźnie i o kobiecie; o człowieku i jego przyjaciołach; o człowieku i jego wrogach. .Wyglądało to na powieść o miłości; prywatna historia.

Oczy Dawida rozpaczliwie szukały kształtu idei; na­potkały ołtarz. Ale to był prosty stół, bez żadnego symbolu nad nim i bez jadła na nim. W końcu pod­niósł wzrok na błękitne okno... Było to prostopadłe pole kwiatów kwitnących w szklistym świetle. Nie mógł znieść tej irracjonalnej jasności. Zamknął oczy.

11

i Bez mebli do odkurzania i bez firanek, za które mo­żna się schować, świat wydawał się Agnes ogromny. Nieustanne ćwierkanie cykad, kłótliwe głosy ludzi w polu, grubiańskie hałasy motocykli na szosie nie­pokoiły ją, ale nie przestraszały.

Nie bała się, bo wieczory były jak morze lawendy. Mrok nocy był szafirowy. Budziła się rano w powodzi kryształowego światła, które na powierzchni mieniło się ¿pomarańczowo, ale substancję miało szafirową. Na brązowych twarzach, różowych ścianach, zielonych zboczach i czerwonych różach leżały za dnia niebie*

skłe cienie. A powietrze, esencjonalne i gęste, syciło jak jedzenie.

Pewnego popołudnia po szkole nie zastała Pat przed sklepem rzeźnika, jak było umówione. Poczekała pół godziny, potem poszła zobaczyć się z nauczycielką. Ta poradziła, żeby pani Monroe zajrzała do domu praco­dawców Piotra Variołi. Paweł i Pat byli wielkimi przy­jaciółmi i dziewczynka może dała się namówić na od­wiedzenie jego rodziców tam, gdzie pracowali.

Pokazała Agnes skrót przez winnice. Ale gdy padła nazwa domu, pod Agnes ugięły się nogi. Opactwo ... jeden z punktów na mapie zakazanej przeszłości Da­wida.

Między parkiem willi Monroe a gruntami Opactwa nie było bramy. Minęła willę, świadoma tylko jej zmurszałej nagości i zatrzaśniętych okiennic nad prze- rośniętym żywopłotem z cyprysów. Stamtąd ścieżka prowadziła do żwirowanego podwórca, jaskrawego od pelargonii, który raz przelotnie widziała z drogi, prze­jeżdżając tamtędy z Dawidem i Pat w pierwszym dniu pobytu. Sam dom może wyglądałby surowo w mniej wesołym otoczeniu. Nie zrobiono najmniejszego wy­siłku, żeby przerwać monotonię ścian albo wyrównać nieregularność okien. A jednak Opactwo dyszało luk­susem. Za podwórzem basen do pływania połyskiwał w kwiatach. Gładkie soczyste trawniki schodziły tara­sami w wąwóz, na którego dnie rósł stary gaj oliwny. Kilka palm, eukaliptus i duża altana urozmaicały ogród, tło stanowiły góry najeżone stożkowymi wio­skami.

Zatrzymawszy się u wejścia, Agnes usłyszała śmiech dziecka. Po dalszej stronie basenu pod drzewem stał na ławce Paweł, nagi z wyjątkiem szalika wkoło bio­der, wachlując się wielkim liściem. Przed nim, odwró­cony plecami, • siedział przed sztalugami młody czło­

wiek w szortach, malując. Od basenu dolatywał ryt- I miczny odgłos ramion i nóg, krających wodę. Wkrót- I ce bose stopy plusnęły o kamienną płytę i na blask I późnego popołudnia wynurzyła się z basenu kobieta w mokrym bikini. Wysoka, opalona? jej dało lśni w ukośnych promieniach. Cyntia...

Agnes zaparła dech, ale za późno było się cofać; zresztą mimo że dągle nie widziała Pat, słyszała ją. I Na dolnym tarasie dziecinny głos ćwierkał głośno i cienko w języku ani angielskim, ani francuskim, ra- I czej chyba ptasim.

Krzaki się rozchyliły, Pat zjawiła się na trawniku tak samo naga jak Paweł.

Patrzde na mój brzuch! — wołała. — Nie jestem I już ptakiem, jestem świetlikiem.

Na żołądku miała przymocowaną za pomocą dwóch wstążek zapaloną latarkę elektryczną; na słońcu to światło było zaledwie widoczne. Falując w powietrzu ramionami, przebiegła koło malarza i jego modela i wpadła prosto w uśdsk Cyntii, która czekała na nią, przykucnięta na trawie. W gęstej pogodzie wyglądali wszyscy jak owady uwięzione w bursztynie.

Agnes poczuła, że gardło jej się śdska i oczy wil­gotnieją. Za dużo było w tej scenie... ale czego? Szcze- rośd? Szczęśda? Bezwstydnego piękna?

Pat! — zawołała. — Pat... jesteś. bardzo nie­grzeczna 1

Jednym ruchem cztery głowy zwróciły się ku niej.

Mama! — pisnęła Pat.

Agnes! — wykrzyknęły dwa dorosłe głosy.

Bursztynowy raj rozpadł się, wydając swoich więź­niów. Patrzyli na nią ze skruszonymi minami, jak gdy­by była Gahrielem ognistego miecza. Pat rozwiązała różową kokardę, latarka spadła,* sięgnęła po sukienkę. Paweł zsunął się z ławld i udekł do altany. Martin od-

śrubował obraz i odwrócił go na lewą stronę na szta? ługach. Cyntia wyprostowała się i dokładnie wyżęła wodę z włosów.

Halo, Agnes — odezwała się. — Nie gniewaj się, żeśmy zatrzymali Pat. Która to jest godzina?

Pytanie miało pusty dźwięk. Między obecną chwilą a tym dniem w Chelsea, kiedy Agnes upraszała Da­wida, żeby pozwolił Cyntii i Martinowi zostać na her­bacie, upłynęła wieczność, do której nic nie możną było dodać. Pomogła Pat ubrać się. Rozstały się z ku­zynami w milczeniu.

Ale skoro tylko znalazły się poza zasięgiem słuchu, Agnes wybuchnęła:

Pat, dlaczegoś mi nie powiedziała, że Cyntia i Martin tu są i że ich widujesz?

Mała zamyśliła się.

Nie wiedziałam, że chcesz, żebym ci powiedziała, mamo. Tato by się złościł, ff--; A po chwili wahania:

Ja w ogóle dużo ludzi widuję.

Jakich ludzi?

Różnych.

Słuchaj, to można bzika dostać. Co chcesz przez to powiedzieć?

Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Pan od francus­kiego mówi, że angielskie dzieci źle piszą wypraco­wania.

Nie zawracaj głowy! Wcale cię nie proszę, że­byś mi napisała francuskie wypracowanie. Chcę, że­byś mi zwyczajnie po angielsku powiedziała, jakich ludzi widujesz.

Nadąsana Pat powłóczyła nogami.

Ja nie tylko w Opactwie ich widuję... — Pod­rzuciła głową. — Daj mi spokój, mamo! I tak ty nie możesz ich zobaczyć.

Co to znaczy? Dlaczego nie mogę ich zobaczyć?

—■ Dlatego ... Och, nie wiem dlaczego — wzruszyła ramionami. — Może dlatego, że są niewidzialni.

Po odprowadzeniu córki do szkoły następnego ran­ka Agnes z grzbietem sztywnym z determinacji udała się raz jeszcze z misją do Opactwa. Pierwszą osobą, którą ujrzała w ogrodzie, był Piotr podlewający traw­niki.

Bonjour, Madame — wesoło zagaił, nie patrząc jej w twarz.— Pani życzy sobie? ... Zaraz pójdę pa­nią oznajmić. Co prawda panna Cyntia i pan Martin nie lubią ceremonii. — Nagły szybki uśmiech. — Pani wybaczy, prawda?

Wszedł do domu i już mu wybaczyła, że wiedział więcej o rodzinie Dawida, niż myślała, i że nie był za­dowolony z jej przyjścia.

W obszernym hallu z czarno-białymi marmurowymi schodami zjawiła się Cyntia pod otwartym łukiem wej­ścia do pokojów. Panował tu miły chłód. Okiennice były zamknięte, ale ściany promieniowały ciemnym złotem jak tło średniowiecznego ołtarza. Gdy Cyntia się poruszała, po jej włosach ślizgały się ciepłe reflek­sy. Złożyła na konsoli snop kwiatów i uśmiechnęła się.

Świetny miałaś pomysł, że przyszłaś, Agnes.

Martin będzie uszczęśliwiony. Chodź, pogadaj z nami. ./M Właściwie nic nie robimy.

Stąpając cicho na sznurowych podeszwach, pro­wadziła w dół po kamiennych stopniach. W podziemiu drugi hall otwierał się na sklepioną izbę, która daw­niej była może piwnicą na wina, może. refektarzem, ale obecnie wyglądała egzotycznie. Okna umieszczone w głębokich wnękach miały mauretańskie łuki, a na środku podłogi biła fontanna w mozaikowym basenie.

Biało ubrany Martin leżał na wznak na sofie, wyso­

ko skrzyżowawszy kolana, mierząc stopą w sufit. Palił i nie ruszył się.

Halo, Agnes — rzekł: — Nie pogniewasz się? Czegoś jestem dziś bardzo leniwy.

Kobiety siadły na niskich stołkach, przy czym Nie­dobrzy patrzyli na Agnes, a ona na fontannę. Ależ, myślała, nawet bez patrzenia widzę tych ludzi, któ­rych Pat uważa za niewidzialnych. Widzę ich leni­stwo, wdzięki, ich wstręt do rzeczywistości...

Przepraszam, że wam przeszkodziłam — powie­działa. — Przyszłam z powodu Pat. Chyba wiecie, że Dawid nie życzy sobie, żeby Pat się widywała z ro­dziną. Obawiam się, że on nie zdaje sobie sprawy, że Opactwo teraz należy do was. Pat nic nam nie po­wiedziała.

Oczywiście! Ona nigdy by czegoś podobnego nie zrobiła! — zapiał Martin. — Pat jest dyskretna jak ostryga. Nie zauważyłaś? Ja bym jej powierzył klej­noty korony. Ty nie, Cyntio?

Prawdopodobnie tak. Gdybym je miała. •— Cyn­tia przeniosła się ze stołka na dywan, gdzie ułożyła się na poduszkach. — Ale doskonale rozumiem Agnes. Dawid życzy sobie, żeby jego dziecko było potworem z tego gatunku, co to udaje, że kocha trud i pot. To stawia Agnes w bardzo trudnej sytuacji.

Nie chodzi o udawanie — lojalność pobudziła Agnes do irytacji. — Dawid chce, żeby ludzie mieli poczucie odpowiedzialności i mówili prawdę. — Ani ty, Martinie, ani Cyntia nie możecie Pat tego nauczyć. Csy nie? - -i

Martin wydmuchał piękną barokową kolumnę dy­mu.

Pewnie że niel — przyznał z zapałem. — Nie mamy zamiaru nikogo niczego uczyć, prawda, Cyntio? Och, przepraszam, Agnes! Zapalisz?

Zapaliła, żeby dodać sobie animuszu, podczas gdy Cyntia, wspierając policzek na dłoni, patrzyła na nią z dołu.

—• Martinie f — zawołała. — Chodź tutaj, popatrz na Agnes z mego miejsca. Jej głowa wydaje się wyrastać z fontanny. Powinieneś ją namalować tak właśnie.

Opuszczając sofę, przyszedł wyciągnąć się koło sio­stry na dywanie.

A, tak... Widziana w ten sposób Agnes rzeczy­wiście wygląda jak jakiś wczesny Chagall, czy coś w tym rodzaju. Ale jak sobie wyobrażasz, że mógłbym ją malować w tej pozycji? Leżąc na brzuchu? Piekiel­nie niewygodnie. . :

Agnes zdusiła papierosa o podłogę.

Nie kłopocz się. Nigdy ci nie będę pozowała.

Ależ dlaczego? — krzyknęli jednocześnie. — , Czy nie lubisz, żeby malowano twoje portrety? Jesteś piękna, wiesz.

Nikt nigdy nie malował mego portretu — zaczy­nała się denerwować. -smAle nie o to chodzi. Chodzą

o to, żebyście mi obiecali, że nie będziecie zwabiali do siebie Pat.

W milczeniu wpatrywały się w nią dwie pary oczu.

Po chwili Cyntia odezwała się półgębkiem:

Dziwne... To dziwne, jak okrutni są porządni ludzie.

Martin westchnął.

Dlaczego próbujesz być okrutna, Agnes? Czy myślisz, że to konieczne dla zbawienia twojej duszy?

Myśli uciekły, odsłaniając bolesny nerw: porząd- ność i okrucieństwo Dawida w stosunku do niej.

Wcale nie próbuję być porządna — wyjąkała. — Chciałam powiedzieć... okrutna.

Wybuchnęli śmiechem. Z głowami odrzuconymi w tył na pełnych szyjach, jak gołębie gruchali z uciechy.

No masz! — Martin otarł łzę rozczulenia. — Sa- maś powiedziała. To nieuniknione! Nie można być po­rządnym, nie będąc okrutnym — święta dewiza wikto­riańskich przodków. Do diabła! Wolę być nieporządny niż okrutny.

Cyntia parsknęła.

Dobrze powiedziane, braciszku! Ale ty, Agnes, nie urodziłaś się okrutna; ty nie pochodzisz z porząd­nej, przepraszam, dobrej rodziny. Twoja matka Scottie to skarb... Zawsze nam pozwalała jeść masło z cu­krem, pókiśmy się nie pochorowali. Pamiętasz, Mar­tin?

Nozdrza Agnes rozwarły się w wysiłku pochwyce­nia dalekiego, na pół zapomnianego zapachu wanilii, imbiru w cukrze, wędzonej słoniny i cynamonu w dworskiej spiżarni w Trusfield. Odezwał się nawet skurcz żołądka, jaki przychodził po przejedzeniu się smakołykami. Prawie że czuła dotyk skropionej wodą kolońską gąbki panicza Dawida, którą matka obcie- rała jej twarz w niebieskim pokoju.

Dlaczego mówicie, że byłoby okrutną rzeczą nie pozwolić Pat na widywanie się z wami? — zapytała blado.

—• Dlatego, że ona nas kocha, a my ją! —1 krzyknął Martin. — To jest aż tak proste.

Cyntia położyła głowę na jego ramieniu.

Wiesz, Agnes, co twoja córka powiada? j/r— Mó­wiła leniwie, znużona oczywistością. — Powiada, że lubi z nami rozmawiać, bo nie zadajemy głupich pytań jak inni dorośli.

O, Pat jest bardzo szczęśliwa w Opactwie — gor­liwie podtrzymał siostrę Martin. —- Jeżeli o to chodzi, Agnes, Opactwo tak się jej podoba, że to podsunęło Cyntii myśl przepisania go na Pat. I już to zrobiła! Tak, Agnes, zrobiła to! Nieprawdaż, piesku?

Łechtał ucho Cyntii źdźbłem suchej trawy, a ona delikatnie szczypała jego rękę wargami, jak dobrze wychowamy szczeniak.

Właściwie tak przyznała. — Papiery zostały podpisane u rejenta wczoraj. Opactwo już należy do Patrycji Monroe i jej prawowitych spadkobierców. — Uśmiechnęła się. — Co oczywiście oznacza tak długo, jak potrwa nasz świat.

Martin błysnął oczami.

No, to może jeszcze potrwa dość długo, złotko ... Zwłaszcza że wuj Dawid jest sam wybitnym rewolu­cjonistą. A przecież on jest opiekunem prawnym Pat.

Mówiąc to szarpnął z lekka naszyjnik Cyntii; za­meczek się otworzył, eleganckim, półkolistym ruchem Martin rzucił sznur paciorków do wody.

Po co nosisz te okropieństwa spod arkady Ri­voli? Kupię ci lepszą biżuterię w Meksyku.

Sam jesteś okropieństwo! — śmiałai się.

Z płonącymi twarzami zaczęli się mocować, tarzając się po dywanie, póki głowa Cyntii nie spoczęła na zie­lonej majolice obrzeżającej fontannę. Z ręką Martina na szyi leżała ta głowa, twarzą do góry, jak kwiat na liściach.

Czy mam cię ukarać za obrażanie brata, lilio wodna?

Na sekundę jak gdyby zamarli. Potem odpadli od siebie, siedli wyprostowani i znowu zaczęli się śmiać.

-To jest dzikus, prawda Agnes? — Cyntia wyło­wiła swój naszyjnik z basenu. —? Meksyk to akurat kraj dla niego.

Czy to znaczy, że niedługo wyjeżdżacie do Mek­syku?

Martin przygładził włosy ręką.

Naturalnie, że niedługo wyjeżdżamy do Meksy-

ku. Jesteśmy oboje dzikusy. Czyż nie, moja miłą? — ucałował rękę Cyntii.

Wszyscy wstali.

Czas na pływanie, braciszku — ziewnęła Cyntia, Zerknęła na odkryte rarsiona Agnes. — Popatrz, Mar­tin. Pat mówi, że jej matka jest podobna do fiołka, ale to ciało jest jak u Tycjana.

Jak wielkie leniwe koty, przyglądali się jej zwężo­nymi oczami.

A dlaczego Agnes nie ma być ogromnym fioł­kiem z tycjanowskim ciałem, Cyntio? Główną rzeczą u fiołka nie są jego rozmiary; główną rzeczą jest ża­łosny zapaszek, który mówi: „proszę, urwij mnie i zrób ze mną, co chcesz, ja się nie pogniewam". Uwa­żam, że to jest piękna skromność. Czy nie? — Objął Agnes w pół. — Przestań się dąsać, Tycjanie! Pat nam mówiła, że nie towarzyszysz twemu mężowi w jego wzniosłych wędrówkach. Dlaczego byś nie miała wpa­dać do nas często? Nie zgwałcimy Pat, przysięgam. Nawet moralnie nie.

W powrotnej drodze do wsi Agnes schodziła stromą " ścieżką, nie patrząc pod nogi. W głowie kotłowały się wspomnienia, w sercu żale. Zapomniane twarze ... cie­nie rzeczy przyszłych ... sprawy, które zachodziły na siebie w fantastycznych zygzakach, niepewne jak ta ścieżka. Co z Dawidem? Czy Opactwo naprawdę bę­dzie należało do Pat? A może to jeden z licznych ku- zynowskich żarcików?

Drętwa, jak gdyby poruszała się w tłumie obserwu­jących i szepczących: „Kto ona właściwie jest? Córka kucharki? Żona Dawida Monroe? Fiołek?"... — wie­działa, że mało ją to obchodzi, kim jest, byle mogła śmiać się z żartów i zażywać słońca.

Pośrodku grzędy melonów zatrzymała się i wyjęła z torebki lusterko. Zobaczyła fiołkowe oczy i uśmiech­

nęła się. Potem przycisnęła do ust własne gołe ramię i ugryzła tycjanowskie dało. Ból sprawił jej przyjem­ność. Pomyślała: Jestem we Francji, we Francji! Ode­tchnęła głęboko. We Francji nawet powietrze miało płeć.

12

Za swoich dziecinnych lat Agnes była wielką pod­różni cą dookoła wioskowego stawu, szczeniakiem wę­szącym gorliwie zapachy i kształty zielonego świata w Trusfield. Jej wygnanie stamtąd było tragedią, skompensowaną znacznie później przez bardziej wy­rafinowane rozkosze błoń oxfordzkich, kiedy po ukoń­czeniu szkoły średniej znalazła się tam jako studentka uniwersytetu.

W tych wczesnych eksploracjach przyrody nigdy się Agnes nie zdarzało zatracać; wdychała, obserwo­wała, pływała i chodziła, zawsze świadoma swojego wyodrębnienia spośród żywiołów, które tak schludnie były rozłożone w krajobrazie. Zdawała sobie sprawę z roli, jaką odgrywały w angielskich sztukach pięk­nych. Wierzby płaczące nad stojącymi wodami były wzorem dla fajansów marki Wedgwood. Łąki z pasą­cymi się krowami, chaty i wozy zaprzężone w konie to natchnienie Constable'a. Panie w kapeluszach h la Gainsborough, polowanie na lisy, rybołówstwo, wyśd- gi konne i wodne, wszystko miało jasno określone miejsce wśród panoramy żyda angielskich sfer wy­twornych, w którym to życiu Agnes nie brała bezpo­średniego udziału, widziała w nim jednak powód do wielkiej diuny własnej.

Kiedy Dawid zgodził się na przenosiny z mieszkania w Chelsea, bohemiańskiej dzielnicy Londynu, na jed­no ż niemodnych przedmieść, pokładała wielkie na­dzieje w ogrodzie na tyłach posesji. Ale tam zarówno mur, jak drzewa ciągle przypominały o czekaniu na Dawida. Topole, lipy, krategusy były pomnikami da­remnych oczekiwań; wtenczas to odwróciła się od przyrody.

W całkowicie odmiennych warunkach chłopskiego Południa z początku wydawało się, że Dawid także jest inny. Piłował, rąbał drzewo, kopał, grabił, uczył Pat, jak się obozuje. Nie rzucał Agnes spojrzeń peł­nych wyrzutu i ta przerwa w dziennej pracy, kiedy we dwoje zapadali w krzaki, była jednym z bardziej* namiętnych epizodów ich małżeństwa. Ale uśpienie Pat bez solidnego dachu nad głową, w nocy prowan- salskiej pełnej drgań i szmerów, okazało się trudniej^ sze niż w wiktoriańskim domu o skrzypiących podło­gach. Ponieważ nie było nikogo, kto by chciał siedzieć przy małej pod francuskimi gwiazdami, Agnes nie po­ruszała sprawy spania z Dawidem. Lada dzień, my­ślała, sprzykrzy mu się barbarzyńska egzystencja, przeniosą się do hotelu i Pat dostanie osobny pokój. Wtedy może nareszcie stanie się to, na co czekała Od tak dawna; Dawid otworzy przed nią serce.

Tymczasem powróciła londyńska rutyna; z tą jedy­nie różnicą, że zamiast rano znikać z ulicy w drodze do biura, wychodził z namiotu prosto w nieznane. A gdy się wieczorem pojawiał z autobusowych wycie­czek, z torbą na zakupy czasem pełną, czasem pustą, zamiast pisać pod lampą w gabinecie, siadał pod księ­życem na pieńku, paląc, poświstując, odpowiadając półgłosem na pytania żony. Za dnia przesiadywał —- jak twierdził — w bibliotece publicznej w Nicei. Gro­madził materiały do pracy o Spartakusie, do ktÓTej po­

stanowił teraz wrócić, bo spadek po stryju umożliwiał rau rzucenie posady w redakcji.

Agnes wierzyła w swoją gwiazdę.

Od dnia kiedy się spotkali w spiżarni w Trusfield, ona — czteroletni: brzdąc, on — chłopiec trzynasto­letni na wakacjach ze szkoły w Eton, zawsze podzi­wiała Dawida. Z początku olśniewał ją jego mundur — okrągły wykładany kołnierzyk, długie spodnie i do- tosły kapelusz. Na co dzień podobały się sińce na go­łych kolanach i słoma we włosach; później zachłanne oczy, które znikały wieczorem, nerwowe ręce, nosowy arystokratyczny głos; jeszcze później obojętność na jej wdzięki, wieczny kłopot, jaki Dawid sprawiał ro­dzinie, sceptycyzm wobec wszystkiego, co Agnes uwa­żała za oczywiste, i entuzjazm dla wszystkiego, co się wydawało wątpliwe. No i kogo z czasem wybrał sobie za żonę jak nie ją?

Akceptując bojkot pałacu w Trusfield, Agnes lubiła jednak, że odsyłano jej sprawunki pod adresem „Jaś­nie Wielmożnej Pani Monroe" w Londynie. Lubiła żonkile w Hyde Parku, śnieg na placu Trafalgarskim, mgłę na przedmieściach, regaty w Henley, lubiła mieć męża, dziecko, sporo niezłego ubrania, duży dom dla trojga, oxfordzki dyplom bez potrzeby korzystania [zeń, lubiła sWoje zdrowie, swoją urodę i broszkę bry­lantową, którą Beryl Bobo, nowa ordynatowa, ofia­rowała, jej na ślubny prezent.

Lubiła także przyjęcia, których Dawid nie znosił; bywał na nich tylko, jeśli miał spotkać kogoś szcze­gólnie inteligentnego albo przydatnego do jego prac. Na takie rzadkie okazje wkładała swoją najlepszą suk­nię od Harrodsa i dumnie ją nosiła przez godzinę czy dwie, uśmiechając się jednakowo do mężczyzn i ko­biet, uważając pilnie na jedzenie, koafiury, meble

i konwersację. W zwykłe dni plotkowała z sąsiadka­mi i sklepikarzami, zawsze też znalazła się jakaś daw­na koleżanka szkolna, żeby z nią pójść do kina. Agneś dużo czytała; niemało przykrości powstało właśnie z tego czytania. Dawid nie chciał dyskutować o po­wieściach. Ale kiedy z trudem brnęła przez mądre książki, które jej zalecał, i kwestionowała ich treść, okazywał gniew. Czuła, że irytowało go raczej coś w jej charakterze niż w rozumowaniu. A przecież, żel - by nieporozumienia łagodzić, trzeba innych słów, nie tych ostrych, świetnych, którymi ją obrzucał.

Czym jest cierpliwość? Pani Isobel Scott pouj czała córkę:

jkPóki cię ludzie nie gryzą, nie załaź im za skórę pytaniami i narzekaniami, moja duszko ...

Taki był przepis Agnes na cierpliwość. Zdarzało się, że Dawid w nocy tak się zachowywał, jakby ją chciał ukarać za jakąś tajemniczą zbrodnię, ale dni na ogół były bezbolesne. Tak więc nie wątpiła, że dożyje szczęścia usłyszenia znowu tych słów, które słyszała tylko raz, dawno temu, w mieście Reading.

Umiała doskonale wyłączać teraźniejszość i pogrą­żać się we wspomnienia, by sprawdzać na różne spo­soby jakiś zasadniczy fakt i odbudowywać nadzieje. Pewnego poranku we Francji, po odejściu Dawida i Pat, zapomniała poczekać, aż się ukażą w dole na drodze, kiedy należało pomachać im ręką. Nigdy już potem tego nie robiła. O wczesnej niezmąconej porze jej samej pilno było odejść.

Szybko nauczyła się bez patrzenia rozpoznawać ży­wiczny oddech cyprysa i metaliczny dreszcz palmy. Gąszcz żarnowców, wawrzynów, rozmarynu, lawendy, i bezimiennej roślinności, na której żerowały kwiaty, jak białe, różowe i żółte motyle, sławne maquis miało

swoją własną mowę. Nienatrętna, pełna była aluzji miłych dla nosa i serca.

Agnes zapadała w niskopienną dżunglę, siadała albo kładła się w cieniu i nie czuła różnicy między otocze­niem a sobą. Kiedy przeciągając się, ocierała ramię

o policzek, otaczał ją zapach. Rozgrzany bursztyn, chleb, mokry fiołek —* jej własny zapach.

Leżała spokojnie, patrząc przez ciemne okulary na niebo. Tam, między francuskimi obłokami rozwijał się — scena za sceną — sentymentalny angielski film, którego była bohaterką.

Podczas jednej z inspekcji pustych apartamentów Scottie zatrzymuje się w niebieskim pokoju, a jej ma­ła córka wyławia z kosza do śmieci ogromną gąbkę. Scottie pozwala jej zatrzymać ją, bo „gąbka należała eto panicza Dawida, kiedy był malutki".

W późniejszych latach, ile razy Agnes spotyka go, coraz wyższego, coraz posępniejszego przechodnia na trawnikach Trusfield, myśli sobie: „Używam jego gąb­ki", i ta myśl zachwyca ją nie mniej niż sama gąbka. Potem jak ordynat orzekł jej banicję ze wsi z powodu postępowych idei swego młodszego syna, Agnes ma ochotę rzucić gąbkę Dawidowi w twarz. „Masz! Za­bierz ją sobie! Daj mi święty spokój."

Znowu czas mija. W popołudnie marcowe w Oxfor- dzie instruktorka gimnastyki w internacie dla studen­tek, wścibska i olbrzymia, stuka do drzwi Agnes.

Jakiś facet czeka na ciebie, kotku, w gabinecie przełożonej. Wygląda na coś lepszego.

Agnes przed chwilą wróciła z błoń i jest znakomicie szczęśliwa. Stoi, przyjemnie zmęczona przed płytką garderóbką, zdejmując wilgotne okrycie. Na książecz­ce oszczędnościowej ma już czternaście funtów szes­naście szylingów na nowy płaszcz, a błękitnooki stu-

dent z Wydziału* Teologii wpada na nią na każdym zakręcie ulicy. Nie interesują jej odmiany losu.

Coś lepszego" okazuje się Dawidem i prestiż Agnes pośród koleżanek osiąga zawrotne wyżyny. Jest za­dowolona, kiedy Dawid zabiera ją wieczorem do tea­tru, a potem na kolację do hotelu »Pod Mitrą«. Ojcuje | jej, troszczy się o to, co ona je i czego pragnie. Jest zażenowana; Dawid jest nie tylko synem ordynata, ale i oficerem na urlopie, człowiekiem niemal o dziesięć lat od niej starszym. Wysoki, ciemny, z kościstym pro­stym nosem, na czole ma dwie głębokie pionowe zmarszczki, które zwija i rozwija jak chorągiewki. ; Usta jego są małe i takież są zęby, ale mocny kark każe myśleć o nagości. Podczas gdy Dawid mruży oczy, objaśniając rosyjską taktykę pod Stalingradem, Agnes nie może oderwać wzroku ód tego mocnego karku. Czerwieni się; czyżby to było to samo ciało, które kiedyś obmywała jej gąbka?

Godziny przechodzą w osłupieniu. Dzień przed jego wyjazdem jest wspaniałą wiosenną niedzielą. Jadą au­tobusem do wsi Dorchester nad Tamizą. Tam siadają na kłodzie blisko tamy i Dawid mówi o tragicznym chaosie, w jaki pogrąża się świat. Mały parowczyk płynie, pluszcząc w dół rzeki, zimorodek szasta się w zeszłorocznej trzcinie, stokrotki i jaskry rozgarnia­ją trawę, ludzie w odświętnych ubraniach ciekną przez pola w kierunku, gdzie dzwon kościelny Wzywa na wieczorne nabożeństwo. Chociaż od strony lotniska w Bentley ciągną, bucząc w niebieskim powietrzu, sa­moloty szkolące pilotów, wojna wydaje się nierealna, a słowa Dawida brzmią jak w teatrze. Kiedy Dawid mówi i mówi, Agnes obserwuje, jak żyła na jego szyi pojawia się i znika. Słucha też Agnes nerwowego ryt­mu stopy Dawida. Myśli: Po co na litość Boga on przy­jechał do Oxfordu? Wiem, że jestem ładna. Ale to

przecież dla niego nie może być dostateczną przyczy­ną. W gorliwej chęci przykucia jej uwagi Dawid po­chyla się patrząc jej uporczywie w oczy. Mile zmie­szana, Agnes zaledwie może wyjąkać:

To brzmi cudownie ... tylko ...

Dawid cały przemienia się w słuch.

Tylko co? Proszę nareszcie powiedzieć, co pani myśli.

Agnes robi nieokreślony gest, jak gdyby chciała objąć wierzbę płaczącą, która moczy warkocze w Ta­mizie, I goły jeszcze dąb na drugim brzegu i całe to przezroczyste popołudnie.

Tylko... Ja myślę, co socjalizm ma wspólnego z tym wszystkim?

Jakim wszystkim?

No... z prawdziwym światem. — Agnes dostaje wypieków. Właśnie słowa dużo psują — mówi. — Nie uważa pan? — Ledwie to powiedziała, już wie, jaki zawód sprawiła. Sprawianie ludziom zawodu ni­gdy dotąd nie pogrążało jej w rozpaczy; teraz serce bije rozpaczliwie. Rzuca ukradkowe spojrzenie —mo­że ostatnie? na piękno, które odtąd, może, będzie jej wzbronione.

W ciężkim milczeniu podążają z powrotem przez pa­rujące łąki do wsi i do oberży »Pod Świętym Jerzym«, gdzie została zamówiona wczesna kolacja. Chuderla- wy kelner prowadzi z kwaśną miną przez stylową, starą stodołę, zamienioną na salę restauracyjną, do kąta przy kominku. Po dwu stronach stolika zasiadają twarzą w twarz i kelner popycha krzesła do przodu, jak gdyby przez to, że spotkają się ich nogi, miała się zatrzasnąć pułapka. Oberżysta przynoś! listę win. Pod­czas gdy Dawid wybiera, co będą pili, Agnes czuje, jak dreszcz pełznie w górę po jej łydkach do kolan, do bioder, i przeszywa łono. Siedzi wyprostowana, za­

mykając w sobie z chciwością pierwszy prawdziwy dar Dawida. Piją tak dużo; nigdy później nie będzie pamiętała, o czym się mówiło tego wieczora. Unika jego oczu; spod rzęs spoziera na promienie zachodzą­cego słońca, które z początku walczą, a potem zlewają się na srebrach i szkłach z refleksami płomieni z ko­minka. Zadziwia ją, że całość, której przed chwilą była częścią, już do niej nie należy. Ogląda ją (i sie­bie) od zewnątrz, ale nawet i wtenczas wyrzuca sobie, że łamie jakieś nowe prawo. Poczucie winy każe pod­dać się temu, co Dawid zarządza po kolacji: drapią się dokądś po schodach, kładą się na łóżku; Agnes musi znosić ból i nowe brutalne szczęście.

Następnego dnia Dawid przychodzi się pożegnać. Usta ma zaciśnięte, spojrzenie nieobecne; Agnes czu­je, że jest jeszcze bardziej obcy, niż był wczoraj. Wielki chłód rozpościera się w jej wnętrzu, gdy pa­trzy za odchodzącym. Na progu Dawid się zatrzymuje i trochę drżącym głosem mówi:

Do widzenia, Agnes. Napiszę.

Rzeczywiście, po pewnym czasie zaczynają nadcho­dzić listy. Nadchodzą z długimi, nieregularnymi prze­rwami. Są krótkie, oschłe, zaopatrzone w tajemnicze znaki poczty polowej. Niebawem Agnes przestaje je czytać. Wystarczy otworzyć kopertę, dotknąć papieru, przyjrzeć się charakterowi pisma. Obok urazy ulatuje z listu coś jeszcze. Prośba? Nadzieja?

W następnym lutym, nieomal w rok później, Dawid znowu pojawia się w Oxfordzie. Tym razem zabiera ją do Reading i poślubia za specjalną licencją. Świadkami są urzędnik z magistratu i znajomy z hotelu. Wojna skutecznie zastępuje rodzinę. Żeby przytomnie gadać z ludźmi, Agnes musi przypominać sobie swój „fanta­styczny sukces".

Pierwszą noc jako mąż i żona spędzają w samym

sercu wojennej ciemności. Leżą obok siebie zdrętwiali jak dwoje przygodnych towarzyszy w schronie prze­ciwlotniczym, czekając, żeby dzień ich wyzwolił. Wreszcie nastaje świt i Agnes wymyka się z łóżka do łazienki. W jej walizce na ślubnej bieliźnie leży gąbka „panicza Dawida”. Chwyta ją. Drzwi skrzypnęły.. „ Dawid w koszarowej piżamie, trzęsąc się ze znużenia, stoi w brudnym świetle, które się sączy przez okienko w suficie. Agnes nie może wytrzymać tego smutku i płacze. Wtedy nieśmiałe, czułe ramię opasuje jej ple­cy i nie znany jej głos męskiej miłości szepcze:

¿¿Igi Nie opuszczaj mnie. Jesteś mi bardzo potrzebna.

Ciepło tak swoje jak uścisk matki obejmuje ją, a głu­pia radość nowego dnia napełnia ją.

Patrz 1 — mówi Agnes. — To twoja gąbka, Dawi­dzie. Zawsze ją całowałam.

Moja gąbka? — Dawid wącha ten przedmiot, ścis­ka w garści. Nikłe wspomnienie zamienia się w obraz, Dawid mówi: — Pachnie niebieskim pokojem... Matka mnie tam kazała położyć, kiedy miałem odrę. Nie wol­no było mnie kąpać i matka usiłowała mnie myć wodą kolońską. Pamiętam, jak to piekło. Czyżby to ta sama stara gąbka?

Naiwna chłopięcość rozjaśnia jego twarz. Kiedy pod­nosi głowę, jego spojrzenie przychodzi z wielkiej głębi.

Teraz poranek rozkwita w triumf. Zapominają o nie- przyzwoitościach bezmiłosnej nocy. Zarzucając mu rę­ce na szyję, Agnes woła:

Ja zawsze ciebie kochałam, zawsze!

Zrzucają szmaty. Nadzy stoją w chłodzie. Agnes od­kręca kurki; para ich otacza, krzyczą z radości...

Tutaj film zwykle wsiąkał w świetliste regiony nad drzewami, Agnes zdejmowała okulary, przewracała się na brzuch i przystępowała do opalania pleców.

Gotowanie większych posiłków na maszynce spiry­tusowej było skomplikowaną sprawą i rodzina Monroe najczęściej jadała po restauracjach. Pat również nie zabierała Agnes dużo czasu. Skoro Dawid chciał córki samodzielnej, oswojonej z obcością, ten tryb wydawął się właściwy. Kaszel małej najwyraźniej przechodził, francuszczyzna się ulepszała. Jeśli Pat była spóźnio­na do szkoły, żegnała się i mruczała pod nosem:

Bienheureuse Marie, toujours Vierge, błogosła­wiona Maryjo, Najświętsza Dziewico, zatrzymaj ze­gar na kościele, proszę!

Od czasu do Czasu wtrącała takie słowa, jak „le j très Saint Sacrement", albo „l'immaculée Conception”.

Agnes, pozostawiona samej sobie, spacerowała po okolicy. Życie tutaj było jak pływanie na leniwej fali w jakimś nieznanym wymiarze. Czasami, przed zacho­dem, po słonecznej stronie nieba, między zatoką St Raphaël a górami pojawiały się prostopadłe różowe smugi, szczyty gęstniały w solidne złoto, a liście wino­rośli robiły się przezroczyste. Wzgórza, przełęcze, za­toki, tu palma, tam pinia, jakieś płonące okna, osioł, róża, pojawiały się, nikły, znowu się wynurzały w mi­gotliwym świetle. Były to efekty' artysty ogromnego kalibru, zaćmiewające wszelkie minione wspaniało­ści. Jednak, zamiast się czuć onieśmielona, Agnes sta­wała się coraz odważniejsza. Ludzie miejscowi, jak aktorzy na scenie, wydawali się niegroźni. Nie wcho­dząc w bliższe z nimi stosunki, pragnęła obserwować grę? podziwiać i oklaskiwać sztukę.

Kraj pełen był pustych ścian. Szczególnie lubiła far­mę »-Pod Świętą Trójcą-«, tak zwaną od starożytnej kaplicy na jej gruntach. Kaplicę oddano zjelśku i ja­szczurkom bardzo dawno temu, ale u stóp wzgórza drzewa, może starsze od chrześcijaństwa, ocieniały miejsce spotkań kochanków, których jedynym Stwór­

cą, Zbawicielem i Duchem Świętym była ich miłość. Wchodziło się na grunta przez bramę kamienną po­zbawioną sztachet. Bardzo wysokie cyprysy strzegły jej po obu stronach. Ogród był puszczą osłodzoną ametystowymi różami. Mas *, otynkowany na złocisty szafran, miał zielone okiennice i dwoje drzwi fron­towych; jedne, pięknie rzeźbione, prowadziły na po­koje właścicieli, drugie, proste, wyblakłe, na stronę dzierżawców. W niszy pod dachem mistyczne stadło w pysznych szatach patronowało spichrzowi. Ziejąc pustką, kurniki, chlewy, stodoły i stajnie stały otwo­rem. Sztachety w innej bramie były całe, ale dwa skrzydła nie trzymały się razem. Majolikowy daszek barwy jaspisu ochraniał studnię w kształcie walca ró­żowego koloru. Zaraz obok człowieczek w łachmanach pasł osła.

Francuszczyzna Agnes nie uraziła go. Przemówił. Tak to brzmiało, jak gdyby poczuwał się do tłuma­czeń. Owszem, farma miała właściciela, bogatego fa­brykanta perfum z Grasse. Jego rodzice, gdy dawniej przyjeżdżali z miasta do farmy »Pod Świętą Trójcą-«, wdrapywali się piechotą na wzgórze albo wjeżdżali dwukółką. Ale limuzyna ich syna nie mieściła się na wąskiej, krętej dróżce. Syn teraz nigdy nie przyjeż­dżał. Nie opłacało mu się uprawiać winnic. Nie opłaca­ło mu się nawet wydzierżawiać farmy. Zamknął dom na dwa spusty, żeby meble w środku dojrzały na an­tyki. Czekał na zwyżkę cen ziemi; gdy to nastąpi, sprzeda majątek Amerykanom albo królowi Farukowi, Człowieczek utarł nosa w rękaw. Wyniośle zmierzył Agnes spojrzeniem: nie wyglądała mu na ewentualną nabywczynię majątku.

| Ludzie we wsi szybko przyzwyczaili się do jej wi­doku. Rozeszły się pogłoski o związkach jej męża

z Domaine. To, że teraz osoby o nazwisku Monroe uciekały się do campingu, poczytywano za nieomylny znak upadku rodziny, co poświadczał fakt uczęszcza­nia Pat do wiejskiej szkoły. Stateczni obywatele, któ­rzy jeszcze pamiętali grymasy starej lady, przeżuwali słodki smak zemsty. Ale niektórzy spośród młodych i niezrównoważonych albo złego doświadczających losu garnęli się do rudowłosej w szortach, o cudzo­ziemskiej, chłodnej, nie uszminkowanej twarzy, wy­rażającej jakiś byt odmienny, może lepszy?

Ernestyna, dawna pokojówka Abel Gance'a \ zazna­ła kiedyś smaku lepszego życia. Gwiazda Gance'ow znikła wszakże z lokalnego horyzontu. Sprzedali swoją willę i odpłynęli ku innym brzegom, zostawiając Ernestynę we wdowieńskim stanie, mimo że jej mąż, szewc, cieszył się dobrym zdrowiem. Podeszła do Ag­nes na wioskowym skwerze. W jednym z tych wyso­kich kamiennych domów, które po wsiach prowansal- słrich stanowią ściany żlebów zbudowanych ludzkimi rękami, wprowadziła Angielkę do iście grobowego po­koju, gdzie zabawki, przysyłane jej dzieciom przez Gance'ow, mieszkały w uroczystej ciszy. Kulawy sto­lik służył za piedestał dla konia na biegunach o tę­czowym ogonie. Olbrzymie lalki, jedne wcielające dziecinny sex appeal, inne niewinność tłustego baby, siedziały wyprostowane na ogrodowym szezlongu; żaglowce gotowe do nieziemskich regat zakotwiczone były przy krzesełku z kutego żelaza, podczas gdy auta, maszyny i pociągi elektryczne piętrzyły się na garderobie. Agnes osłupiała.

Czy dzieciom nie wolno się bawić tymi zabaw­kami?

Elegia W ludzkim ciele, Ernestyna, boleśnie kiwała głową.

* Ab- 'iB, francuski reżyser filmowy (ur. 1889).

Nie, proszę pani. To nie są zabawki dla naszych dzieci. Nasze dzieci popsułyby je za pierwszym do­tknięciem. — Uśmiechała się z wielkiej oddali. — To, czym my tutaj żyjemy, to nie jest życie, Madame.

Krępy mężczyzna rozprostował grzbiet, kiedy Agnes mijała go na szosie. Coś go natchnęło, że wsparty jedną ręką na łopacie, drugą dotknął zasmolonego be­retu, życząc jej „bonjour", co brzmiało gorzej niż jej własny francuski. Był Włochem. Zadowolony z okazji do popróżnowania, wylał przed nią historię swego życia. Ze swoich czterdziestu ośmiu lat, trzydzieści dwa spędził na kopaniu rowów przydrożnych w departa­mencie Alpes Maritimes. Miał szczęście, że dniówki nie wystarczały na picie, bo był chory na serce i trze­ci atak mógł go łatwo zabić. Żona opuściła go dwa­dzieścia lat temu. Obarczony małymi dziećmi, napisał do Włoch po ojca i macochę, żeby przyjechali pomóc wychować potomstwo. Obecnie córki już miał bez­piecznie wydane za mąż za przyzwoitych Francuzów w Normandii, z dala od zgnilizny panującej na Riwie­rze. Żeby sobie osłodzić samotność (rodzice dawno umarli), zajął się z amatorstwa szlachtowaniem świń. Bezzębna twarz rozjaśniła się, kiedy zaczął objaśniać Agnes swoją technikę. Najpierw je wieszał, potem wbijał nóż w serce. Ostatni obiekt ważył dwieście osiemdziesiąt kilo. Nikt go nie uczył, urodził się z tym talentem. Zawodowi rzeżnicy zazdrościli mu, bo miał klientelę na wszystkich okolicznych farmach. Za­śmiał się; u starego Varioli musiał operować w sekre­cie przed Madame Titine. Chociaż córka restauratora, uważała za nietykalne każde zwierzę, które znała oso­biście. Do tej pory można ją było zastać płacząca nad wieprzowym kotletem.

Zarówno głupi Jacques, jak donżuan wioskowy, Al­fred, uśmiechali się 'do Agnes, natknąwszy się na nią

IŻi

w sklepiku z papierosami. Natrząsając się z idioty, donżuan proponował od niechcenia, że poniesie jej ko­szyk. Jacques był synem alkoholika, zamożnego ja- rzyniarza, który nie mógł mu darować, że ten odzie­dziczył po ojcu zamiłowanie do picia, ale nie spryt i energię. Podczas lata chłopak pracował sezonowo w uzdrowiskach górskich, gdzie o robotnika trudno. Je- sienią schodził do wsi z sumą w kieszeni nierzadko przekraczającą trzydzieści tysięcy franków, co wyda­wał w przeciągu kilku dni.

Co on kupuje?*® pytała Agnes.

Och, ależ to kretyn doskonały, Madame — don­żuan wyraźnie dumny był ze swego określenia. — Któregoś tu dnia przysłali go z hotelu w górach do wsi, do ślusarza, z jakimiś reperacjami, i wie pani, co on zrobił? Kupił sobie szal. Pojechał do Cannes po ele­gancki szal z jedwabiu, który słono kosztuje. Damski szal! Pani myśli, że to dla jego dziewczyny? Dla sie­bie. On go nosi. W dodatku wynajął taksówkę do Cannes i z powrotem. A w październiku wróci do swej groty w łachmanach. Pani nie wierzy? Ależ taki Jacques zimą mieszka w grocie, o tam, pod tą skałą. On się tam załatwia na grubo i cienko. Właściwie to Jacques nie jest kretynem. On jest nawiedzony.

Gestem niezmiernie szykownym Alfred wręczył z powrotem koszyk, bo jego własna dziewczyna na ry­czącym motocyklu wtargnęła na plac Republiki.

Do zobaczenia, Madame! Uszanowanie dla pana!

Przy publicznym basenie do prania Madame Titiné

w czarnej chuście i wielkim prowansalskim kapeluszu często przerywała w pół zdania swoje plotki na wi­dok przechodzącej Agnes, wołając:

Dzień dobry pani! Jak się tam obozuje na górze?

Zdarzało się, że porzucała kumoszki równie nagle,

jak się przed chwilą między nie wśliznęła, i drepcząc

obok Angielki, zadzierała głowę, szukała czegoś w jej twarzy. To coś może miało być odpowiedzią na pytanie, które praczka Agnes zadawała sąsiadkom, wybierając z koszyka bieliznę pani Monroe, badając pod światło sztuka za sztuką te wykwintne łaszki:

Jeżeli mogą sobie pozwolić na coś takiego, dla­czego u licha mieszkają na Lazurowym Wybrzeżu jak Cyganie?

Agnes wstydziła się przed matką Piotra swojej fran­cuszczyzny, więc niemądrze uśmiechnięte, podążały w milczeniu.

Pewnego dnia niejaka Madame Cotton zaprosiła ją, żeby wstąpiła na kawę. Jej dom był przybudówką do wielkiego gmachu, którego fasada bez bramy, ganku czy jakiejkolwiek ozdoby nie nęciła oka, ale tyły za­wieszone nad urwiskiem przedstawiały się nadzwy­czaj powabnie w postaci obszernego, strojnego w stiu- ki i wazy tarasu z epoki Ludwika XV. Madame Cotton przepraszała za skromność swego mieszkania, które było urocze; gliniane sofy, ogrzewane od środka cie­płą parą, nakryte były kilimami z Maroka, rzeźbione stoły i krzesła miały szary odcień prowincjonalnego antyku. Podała kawę w wyszczerbionych filiżankach sewrskich, cudownie błękitnych. Dramatycznie szepta­ła do Titiriy:

Widziała pani? Drzwi są otwarte. Wietrzę i od­kurzam „Dom". On ma jutro przyjechać.

Dom" był tym wielkim gmachem i także należał do Madame Cotton. „On" był jej separowanym mę­żem, który żył na farmie ze służącą. Od dziesięciu już lat Cottonowie procesowali się o różne sumy i posia­dłości, i przez tyleż lat „Dom" stał zamknięty. Jednak za każdym razem, gdy Monsieur Cotton miał się zja­wić, by obrzucić żonę nową porcją obelg, nacierała oliwą i goździkowym olejkiem starożytne skrzynie

i monumentalne szafy z bukietami polnych kwiatów wymalowanymi na drzwiach, ściągała pokrowce z atłasowych kanap, czyściła miedź w nieśmiertelnej na­dziei pojednania.

Madame Titine współczuła i podzielała nadzieję. Sfera pani Cotton, składająca się z ziemian, oficerów i urzędników, była wyższa od sfery pani Titine Va- rioli, ale bankiet ślubny pani Cotton pochodził z re­stauracji ojca Titiny i nikt z tych, co brali w nim udział, nie zapomniał jeszcze jego rozlicznych i wy­brednych smaków.

Wieczorem dzieci pluskały się pod fontanną albo grały w różne gry na placu Neuve, trójkątnej plat­formie osadzonej na skałach u krańca wsi.

Jak zobaczysz bogacza,

Daj mu dwa kuksańce,

Jak zobaczysz biedaka,

Daj mu dwa grosiki

wykrzykiwały, pchając sdę, kręcąc i skacząc wo­koło łobuziaka z opaską na oczach.

Koty jak widma, chude, z wygiętymi grzbietami, ostrożnie stąpały pod ścianami, kiedy słońce na od­chodnym lukrowało wszystko karmelem. W żelaznej klatce, gdzie na kościelnej wieży wisiał dzwon, dwa zegary, patrzące na północ i południe, oznajmiały dwukrotnie, z przerwą kilku sekund, tę samą melan­cholijną godzinę. Jednak Agnes nie doznawała ściśnię­cia serca, jakie w podobnych okolicznościach odczu­łaby we własnym kraju. Ci ludzie tutaj, te dzieci, te godziny były do podobania się, nie do kochania. Ach, czemuż Dawid nie cieszył się nimi razem z nią? Z rzadka sumienie ją dręczyło: dlaczego nie starasz się dotrzymać towarzystwa mężowi? Wpędziwszy ją w ty­

le ślepych zaułków, obowiązek znajdował ją oporną w atmosferze południowego lenistwa.

Pewnego popołudnia myślała, że Dawid jest o sto mil od niej, kiedy wpadła na niego na śliskiej ścieżce, prowadzącej w dół zbocza, na którym obozowali. Wy­glądał na nieszczęśliwego. Złapał ją za ramię, upadli, przygniótł ją. Dysząc ciężko, obejmował i miażdżył. Ale słów nie było. Jak napastowany robak, jej ciało uciekło w bezwład. Stoczył się z tłumionym jękiem. Patrząc w niebo leżała cicho. On wstał, do głębi ura­żony, Czekała. Czekała, żeby zdarzyło się coś nad­zwyczajnego, żeby języki same wymówiły magiczne słowo, żeby serca pękły, żeby pochłonęła ich ziemia. Mijała nieskończenie długa chwila... W końcu Agnes uniosła ramiona i splatając je pod karkiem, rzekła:

Proszę cię, odsuń się. Zasłaniasz mi słońce.

Na to chwycił z ziemi witkę i uderzył ją mocno przez uda. Kamienie sypały się za nim, kiedy zbiegał ze wzgórza.

Przeciągnęła się. Od patrzenia w słońce oczy napeł­niły się nieziemskimi kolorami, ale świat sczerniał. Nie miała ochoty nic robić. Godziny pełzły po żółwiemu. Zdrzemnęła się.

Kiedy się obudziła, zobaczyła dzieci biegnące w pło­mieniach zachodu, jak pogorzelcy wzdłuż skalnych ta­rasów. Na przeciwległym wzgórzu wierzby były cie­płe, a oliwki zimne. Nagle fala różowości zalała ogień i te oliwki na wierzchołku wzgórza oblekły się w ró­żowy aksamit.

Patrz, mamo! Oliwki się ubrały w wieczorowe suknie! — krzyknęła Pat, wynurzając się z wilczych paproci. — Co ty tu robisz? Ojej! — spostrzegła czer­woną pręgę na udach Agnes. — Co ci się stało? Upa­dłaś na kamienie? — Z niechęcią dotknęła palcem cia­ła matki.

No, chodź już, mamo! Jestem głodna.

Dawida nigdzie nie było, więc Agnes nakarmiła cór­kę i położyła ją spać.

13

Do przystanku autobusów Dawid Monroe szedł na przełaj przez wąwozy i wzgórza. Światło prawie doty­kalne w swojej złotej soczystości napełniało dolinę ży­ciem tak odrębnym od ludzkiego, jak niebo jest róż­ne od ziemi. Dawid marszczył się. Nienawidził unie­sienia zmysłów w zetknięciu z niematerialną substan­cją, unoszącą się w powietrzu, spływającą ze wzgórz, rozlaną na dachach, pełzającą pod drzewami, skąd wypłaszała cienie.

To było więcej niż światło, to była obecność. Zro­biona z tysięcy zapachów, miała zapach nieokreślo­nych napomknień. Byt wiecznie promienny obrażał intelektualną odrębność Dawida od przyrody. Obrażał go, ale i fascynował, bo przecież artyści uwielbiali światło. Bo Agnes wolała je niż jego uścisk.

Czuł się fatalnie. Z urazą roztrząsał przyczyny, któ­re skłoniły go do wybrania akurat tego kąta Francji na rodzinne wakacje, i widział, jak mizernymi pre­tekstami były bronchit Pat i jej nauka. Przyjechał .tu po prostu po to, by pożegnać romantyczną przeszłość. A także z powodu tajemniczego zdania, jakie Piotr szeptał do ucha Mauricette podczas scen miłosnych, tak otwarcie kiedyś przeżywanych w obecności Da­wida przez francuską parę. Brzmiało to jak: „Joue, joue, ma mignonne ... Graj, graj, moja miła" .., Ponieważ w szopie Dawid leżał z gorączką, przy-

120

puszczało się wtenczas, że nic nie widzi i nie słyszy. Ale on dobrze widział, że pod wpływem tych słów ciało Mauricette folgowało, kołysało się jak łagodna fala, unosiło kochanka w zapomnienie. Jeśli czegokol­wiek Dawid się teraz spodziewał po tutejszym klima­cie, to właśnie takich natchnień; takich słów, które by sprawiały, że ciało żony otworzy mu się do głębi.

Idąc grzbietem wzgórza, ujrzał w dole opodal Rzym­skich Źródeł dom farmerski. Jaskrawy od pelargonii i błękitnych powojów siedział sobie przytulnie w swo­jej kotlince “ jedna z tych sielskich wizji, które spra­wiały, że podróżny w przedziale kolejowym nagle za­czyna się modlić, żeby pociąg stanął i żeby człowiek nareszcie mógł zacząć żyć w spokoju. Zaledwie jednak Monroe zatrzymał się oczarowany, gdy usłyszał krzyk: jakiś mężczyzna wściekle trzasnął drzwiami, kobieta w sukni w kropki wybiegła za nim, przesadnie uno­sząc nogi, tupiąc głośno, bezładnie siepiąc ramiona­mi — obraz ślepej i głuchej furii. Na tarasowatym warzywniku inny mężczyzna^ zgięty we dwoje, wy­rzucał w powietrze motykę i opuszczał ją na ziemię, raz po raz, jak dziób bociana kujący uparcie w coś, co miało być, ale nie było pokarmem. Kamień poto­czył się spod stóp obcego przechodnia... Wszyscy troje podnieśli głowy. Patrzyli. To było złe spojrzenie.

Dawidowi oczy się zwęziły z przykrości. To, co zo­baczył, mogło być alegorią jego zbankrutowanego ma­rzenia. Tych troje mogliby być Piotrem, Mauricette i starym Varioli; ich stosunek do niego był zły. A wiatr południowy nie kwapił się szeptać do ucha Ag- nes: „Graj, graj, moja miła"... W oślepiającym słoń­cu z trudem odróżniało się białe od czarnego; jakże miał Dawid wiedzieć, czyja racja była dobra, czyja zła? Morderca i ofiara, tchórz i bohater, idiota i mę­drzec zdawali się nierozdzielni w człowieku.

Wsiadł do autobusu. Dojechał aż przed Instytut Centre Meditśranee w Nicei. Nie mógł się jakoś dzi­siaj przymusić do studiowania historii. Wprawdzie od dawna zamierzał wytoczyć na własną rękę jeszcze je­den proces starożytnemu Rzymowi, stając po stroni© niewolników, ale niekoniecznie chrześcijan, bo tych potępiał za appeasement *. Pragnął, wracając do buntu Spartakusa, wytyczyć hipotetyczną linię, po której po­toczyłaby się historia Europy, gdyby w swoim czasie mistyka chrześcijańska nie zatriumfowała... Tytuł pra­cy miał brzmieć: »-Przebudowa drogi Aureliusza«. Ostatnio jednak zaczął tracić przekonanie do histo­rycznych hipotez i poprawek. Tęsknił do Szekspira. Ale Morze Śródziemne za oknami biblioteki lizało własne brzegi z takim samouwielbieniem, że prośba

o wielkiego Williama wyglądałaby na brytyjską aro­gancję. Dawid poprosił o mniejszego Williama:

o Błake'a.

Bibliotekarz, wręczając mu książkę, rozpromienił się.

Jest pan, widzę, wielbicielem waszego wielkiego angielskiego katara..."

Wielkiego kogo?

Czyżby pan nie słyszał o takiej starej sekcie pro- wansalskiej? Wygląda na to, że Blake wiele myśli za­pożyczył od naszych katarów. — Odszedł. Po chwili — ciągle promieniejący i usłużny -r położył przed Da­widem inny niewielki tomik. — Oto są komentarze profesora Denisa Saurat na ten temat.

Raczej niechętnie Dawid otworzył książkę na stro­nie trzeciej.

Aby odnaleźć idee zasadnicze poematów Blakerar

* Appef sklego d’

j ig.) — uspokojenie; aluzja do chrześcijań-

wystarczy przejrzeć »Manicheizm średniowieczny« Stevena Runcimana ..

I dalej:

... niemniej nie od rzeczy będzie wyszczególnić te idee tutaj... materia jest zła ... świat materialny jest dziełem szatana ..

Dawid odchylił się na krześle. Trudno było o wier­niejsze odbicie jego obecnego samopoczucia. Okrutny, zmysłowy świat, drgający i błyszczący pod bezdusz­nym, okrutnym słońcem, mógłby doskonale być dzie­łem szatana. Cóż za błędne kołol Przez wszystkie swo­je lata dojrzałe czyż Dawid sam nie głosił materiali- stycznej doktryny?

Z ciężką głową opuścił bibliotekę o piątej. Nie chciało mu się wracać do rodziny. Agnes i Pat, zmę­czone upałem, pogadują teraz sennie, rozciągając obrus na trawie za wozem w przygotowaniu do wie­czornej herbaty. Nie mógł się zmusić do tego obrzędu.

Zajął miejsce w autobusie idącym w przeciwnym kierunku do Cimiez. Nie opodal ostatniego przystanku wysiadł w miejscu, gdzie subtropikalne parki otaczały wille zbudowane w czasie, kiedy wybrzeże Zatoki Aniołów po raz "pierwszy zostało ochrzczone La Pro- menade des Anglais. Wachlowana palmowymi liśćmi, jedna z ulic nosiła jeszcze imię Księcia Walii. Rezy­dencje dworów królewskich mieszczańskiego świata, pałace pseudoklasyczne, mauretańskie i chińskie ziały pustką i zaniedbaniem. Królowa Wiktoria, wyrzeźbio­na w białym marmurze, siedziała na tronie pośrodku skweru zdobnego w staroświeckie werweny. Na szczy­cie wzgórza kolosalny hotel okazywał tyleż prawie ran i wyrw co zbombardowana katedra.

Dawid zabrnął do hallu. Był olbrzymi, pełen ech, jak stacja kolejowa. Wszystkie style podboju białego człowieka spotykały się tu w stiukowej apoteozie. Ale

gmach nie był już hotelem; był blokiem mieszkanio­wym. Dawid stał i przyglądał się zaaferowanym urzęd­nikom^ jak powracając ze swoich biur w mieście wznosili się windami chwiejnymi i ogromnymi, ni­czym balony na uwięzi, do własnych widoków z lotu ptaka. W gargantuańskim przybytku zalatywało kata­strofą.

Natomiast gdy Dawid opuścił gmach, zauważył, że na ulicach robiono przygotowania do publicznego święta. Na latarniach zawieszano flagi brytyjskie, do cyprysów na skwerze przymocowywano wielkie płachty w kolorach narodowych i królewskich Anglii? sporządzano heraldyczne tło dla marmurowej Wik­torii, której dwie marmurowe dziewczyny i marmuro­we dziecko wręczały kwiaty i owoce Alp Morskich. Dieu et Mon Droit — mówiły angielskie lwy, trzyma­jące tarcze. Jaki Bóg? czyje prawo? — zasępił się Da­wid. Tunel podziemny między Calais a Dower, projek­towany przez Napoleona Bonaparte, nigdy nie doszedł do skutku; w jaki sposób anglo-germański Bóg może udzielić marmurowej matronie prawa do tronu na La­zurowym Wybrzeżu? Pobierając od władz miejsco­wych dobre pieniądze za nadliczbowe godziny, robot­nicy francuscy wspinali się na latarnie i rozwieszali dekoracje ku chwale Entente Cordiale, jednak święto wydawało się równie nieaktualne jak Domaine Mon- roe.

Dawid skręcił w boczną aleję. Konsjerżka w czar­nej trykotowej zarzutce przeniosła ironiczny wzrok z czepca Wiktorii na jego gołe łydki.

Patrzcie no, jak to Anglik popisuje się swoim szkaradnym cielskiem-w eleganckiej dzielnicy, gdzie mieszkają porządni ludzie. To przecież nie plaża! Et, szkoda słów. Alboż to on może sobie pozwolić na parę spodni? Czego można spodziewać się po hołocie ze

związków zawodowych, która teraz rządzi Anglią?.. ►

syczała do męża.

Zezując na swoje szorty, Dawid przyśpieszył kro­ku. Francuska jędza!— pomyślał i zaraz siebie skar­cił: gdzież mój internacjonalizm? A, tak! Ale gdzie solidarność międzynarodowego proletariatu? — heral­dyczne lwy szydziły z niego.

Słońce staczało się już z widnokręgu, kiedy doszedł do Areny Gladiatorów. Ogromne rozczochrane euka­liptusy zasłaniały amfiteatr od ulicy. W czasie kiedy budowano Drogę Aureliusza, atleci popisywali się tu swoją siłą dla rozrywki rzymskich dygnitarzy. Usiadł na ławie i oglądał starożytne mury topniejące w kształt niematerialny, póki nie stały się chmurami na niskim niebie. Grubokośdsta, zażywna kobieta w czar­nych pończochach i musujących falbanach siedziała naprzeciw niego, zapatrzona w przestrzeń. Jej mięśnie* prawdopodobnie ciężko pracowały przez długie życie seksualnych wstrząsów, teraz odpoczywały. Słomko­wy kapeluszr ocieniający pod ostrym kątem rudą grzy­wę i nie widzące oczy, świetnie do niej pasował: galij­ska dziwka w kostiumie a la Toulouse Lautrec.

Na ławie poniżej chudy mały człowieczek w cze­suczowym garniturze nerwowo trącał lakierkami he­banową laskę, jednocześnie chciwie obserwując dro­gę, gdzie dziewczyny na rowerach pędziły w przygo­dę.

Oboje byli równie monumentalni w swojej samot­ności jak marmurowa Wiktoria, i Dawid, otrząsając się, uciekł z kamiennego kręgu w światła zachodu.

Przezroczyście purpurowe wzgórza Alp zamykały ulicę po obu jej krańcach; po lewej i prawej ręce w sadach oliwnych ukrywały się domy wiejskie. Morze pozostawało niewidzialne, ale bryza przynosiła jego słony smak. Agawy potwornego rozmiaru celowały z

ogromnych fallusów w coś napowietrznego. Przejście od rzymskiej areny do katolickiego klasztoru było jak spacer po panopticum roślinnych pasji. Pnące róże obejmowały włochate pnie palmowe.

Później kolorowa fasada kościoła Franciszkanów- wznosiła się przed Dawidem; ze znaczną ulgą wszedłl przez atrium w dawno minioną epokę chrześcijaństwa.

Po blasku na zewnątrz z początku nic nie widział,] zaledwie wątłe ćmienie ołtarza w głębi nawy głównej. Wkrótce jednak barwy i kształty zaczęły się wynurzać z ciemności, brązowe i różowe odcienie skupiły się koło złotego ośrodka — kazalnicy, a w niszy nad ołta­rzem ożyła Matka Boska. W przeciwieństwie do no­woczesnej kaplicy Matisse'a, gdzie śmierć rozpuszcza się w świetle, tutaj pod sklepieniem wisiał mrok.

W jednej z bocznych naw Dawid zatrzymał się przed dużym tryptykiem z XV stulecia, dziełem miej­scowego mistrza nazwiskiem Bréa. Rodzina i przyja- j ciele Ukrzyżowanego stanowili grupę wkoło Ciała zdjętego z Krzyża. Płakał jakiś patriarcha. Matka Bo­lesna, adorujące kobiety, młodociany uczeń, apostoł w średnim wieku, wszyscy święci, umieszczeni w kraj­obrazie równie zmysłowym jak ten poza kościołem, wydawali się nie bardziej opłakiwać Ciało, stygnące u ich stóp, niż niemądry świat, który zgasił swoje światło.

W Vence panowała matissowska jasność Zmar­twychwstania, w Cimiez trwał zmrok wielkopostny, ale i tam, i tutaj jaśniały prawdy nie z tego świata: miłość do Ukrzyżowanego i miłość do życia, które trwa dłużej niż ciało.

Dawid spuścił wzrok na jedwabie i koronki na oł­tarzu. Purpurowe i lila kwiaty o srebrnawych liściach mieniły się w wazonie tymi samymi barwami co sza­ty świętej Marii Magdaleny na starym obrazie. Spra­

wiło mu to nieoczekiwaną radość, że ciągle jeszcze ja­kieś ręce zrywały dzikie malwy i lawendę na polach, żeby je zanieść na ołtarz Jezusa Chrystusa.

Światło przenikające przez szeroko otwarte drzwi przełamało się; kościół był teraz świetliście błękitny. Madonna na ołtarzu otuliła się w turkusowe chusty; na ścianach i kolumnach drżały niebieskie plamy. Gdy Dawid przechodził do drugiej nawy bocznej, uczuł nagle chęć przyklęknięcia przed głównym ołta­rzem; jak gdyby jego ciało, zgięte pod nadmiernym ciężarem, zatęskniło nagle do ziemi.

W drugiej nawie zastał mrok jeszcze głębszy. Tylko w bocznej kaplicy najbliżej prezbiterium połyskiwała klatka z brązu, hebanu i szkła. W miarę jak oczy Da­wida oswajały się z ciemnością, jakiś kształt wewnątrz klatki zdawał się walczyć o wyraz; błysnął pierścień, to znowu mglista linia głowy i ramienia majaczyła w zmierzchu. Niebawem mógł rozpoznać, że więźniem jest młodziutka dziewczyna. Dziecinna figurka w wień­cu nieśmiertelników, wysokim jak tiara egipskiej księżniczki, wspierała się o noc, jak Madame Reca- mier o skrzydło kanapy. Berłem w jej ręku była palma męczeńska. Ciało, czarne ze starości, nie miało w so­bie miękkości ani koloru; jego całe piękno było w wy­zwaniu rzuconemu śmierci. Tabliczka pod klatką gło­siła: »Święta Wiktoria, dziewczyna rzymska, męczen­nica chrześcijańska, IV wiek po Chrystusie«.

Dawid ani się obejrzał, kiedy ukląkł. Oto tu była „klatka miłości" jego córki, Pat. Tu było nieśmiertelne dziecko. Dziecko lekkomyślne i ufne, osobliwe i kru­che, które obracało rzeczy niewidzialne, głosy niesły­szalne, victorię, co przekracza ciało, nie gardząc nim.

Święta Wiktorio, wspomóż mnie — jęknął. Wstał porywczo i wypadł z kościoła.

Cimiez, kolonia grecka, rzymskie miasto, miejsce spotkań apostołów chrześcijańskich, wiktoriański sen, zbiegowisko amerykańskich turystów — Cimiez wie­czorną porą było blade i słodkie; znużenie po mi­łości.

Wolno przeszedł koło agaw. Ich kwiaty wyglądały teraz na gromnice o różowych płomieniach. Świat ma­terialny jest większy od materializmu — pomyślał. Zawołał taksówką; chciał przed nocą znaleźć się prę­dzej z Agnes i Pat.

14

Raz jeszcze Opactwo zmieniało charakter, było te­raz składem rzeczy o korytarzach zatarasowanych ku­frami. Cyntia pływała w rozgardiaszu jak ryba w wo­dzie. Przyklejała na bagażach niewłaściwe nalepki, da­rowywała różne przedmioty, o które nazajutrz się upo­minała, lekceważyła kosztowności, stawiała cały dom na nogi w poszukiwaniu groszowego pudełka i orga­nizowała zbytkowne przyjęcia między otwartymi skrzyniami. Ponieważ wieczorem jej obecność w obo­zie była niezbędna, Agnes nie mogła uczestniczyć w improwizowanych kolacjach i tańcach Cyntii, ale wpa­danie do Opactwa za dnia sprawiało jej dużą przy­jemność.

Potem, jak pierwsza fascynacja obcości ostygła, Wio­ska wkrótce się Agnes sprzykrzyła. Napastliwy krzyk dzieci oszałamiał, staruszki zasmucały, pokorne, chy­tre głodne psy gniewały, Ernestyna dziwiła, erotyczne koty zawstydzały, a idiota w szalu od Balenciagi de­nerwował ją.

W Opactwie, z wyjątkiem Pat i Pawła, obojga sy­tych i szczęśliwych, dzieci nie było, pies z kotem żyły w lunatycznej przyjaźni, odgłosy twardego życia nie dolatywały tak wysoko, ani też jego dramatyczne ko­lory nie były z tak daleka widoczne. Widziane stąd pastwiska wyglądały jak pola golfowe, a winnice jak perskie dywany. Liście oliwek migotały, od zapachu bzów serce rozpływało się na języku. Nad basenem pływackim zawsze spotykało się zabawne osoby; na przykład Miss Brown, żwawą i leciwą dziewicę; kogoś z Château po drugiej stronie drogi; czyjegoś wuja — ambasadora na urlopie z Paryża; jakichś aktorów.

Wszyscy oni mieli niewątpliwie swoje kłopoty, ale kiedy Martin w oślepiających bielach zjawiał się na trawniku, oznajmiając: ,,Ladies and gentlemen, jesteś­my otwarci", co oznaczało, że godzina trunków wybiła w jego prywatnym barze, słońce i wesołość całego świata zdawały się skupiać w tej garstce ludzi bez­troskich. Ci, co dokazywali w wodzie, wyskakiwali z basenu. Z ciałami mokro błyszczącymi pędzili na wyścigi do stołu pod figowcem, gdzie czekały butelki. Reumatyzm nigdy nie przeszkadzał Miss Brown wy­grać wyścigu. Mocno owłosiony aktor komediowy z Londynu, wystrojony w olbrzymi kapelusz z rafii, podążał na hulajnodze, podczas gdy ambasador X, wciągając brzuch, zabierał się do mieszania cocktai- lów.

Ludzie z Château, polski pianista, jego żona i gośde, najmniej może okazywali zapału. Wysoki, z wielką szopą włosów i twarzą, która zależnie od światła zmie­niała się z trupiej czaszki w gładką maskę anioła, pia­nista wynajmował Château między dwoma światowy­mi tournée na wakacje całkowicie poświęcone wypra­cowywaniu nowego programu. Wieśniacy okoliczni uważali hałasy fortepianowe za dopust Boży, ale Mar-

tin często zatrzymywał się na drodze, żeby posłuchać obsesjonalnych powtórzeń tej samej frazy muzycznej w nieskończonym bogactwie odcieni; wzdychał wten­czas:

Co za człowiek! Pomyśleć tylko, ile pieniędzy mu płacą za cierpliwość ...

Oderwać wirtuoza od jego dwóch Steinwayów nie było łatwo, ale uzyskać pozwolenie jego żony na to, żeby tracił czas na towarzyskie figle, było jeszcze trudniej. Argentynka, w typie brunetek Goyi, znana skrzypaczka, dopiero niedawno zdecydowała się po­święcić własną karierę na rzecz ograniczenia w domu dysharmonii dźwięków i interesów. Ale też i pogania­ła męża ku coraz większym sukcesom z mściwą gorli­wością, siedząc obok, gdy ćwiczył, nastawiając me­tronom, kontrolując agentów, użerając się z prasą. Gospodarstwo prowadziła mało uchwytna uboga krew­na, a gośćmi tego lata byli bracia pianisty. Starszy przyleciał z żoną samolotem z Londynu. Młodszy, ka­waler, z Warszawy. Londyński Polak, były kapitan lotnik, obecnie maître d'hôtel w klubie nocnym, był wzorem Europejczyka starej daty. Średniego wzrostu, z prostym nosem, gładko zaczesanymi włosami, kon­wencjonalny z rozmachem, nudny z iskrami ponurej inteligencji, nadmiernie grzeczny, sztywny, ale czaru­jący, ubrany z tym drobiazgowym zważaniem na com­me il faut, które z każdej okazji robi uroczystość.

Młodszy był blondynem o zadartym nosie. Demon­stracyjnie niechlujny, trudnił się dziennikarstwem, ja­ko współpracownik komunistycznego pisma w kraju. W przeciwieństwie do braci-poliglotów, mówił tylko po polsku, jednak obserwując bystre małe oczka, nie­trudno było się domyślić, że pilnie podąża za rozmo­wą, tu wychwyci słowo, tam wyraz twarzy, i tak bu­duje powiastkę jeśli nie całkiem fantastyczną, to w

LilJPUUNU Uli ji# I1 JM IWilMPiP!

każdym razie całkowicie swoją własną. Kiedy pianista zwracał się do niego w ich rodowitym języku, brzmia- ło to jakby mówił do chorego dziecka, którego nie ma się serca karcić za niegrzeczność. Kapitan natomiast przybierał minę niezależną za każdym razem, gdy be- niamin zwracał się do niego.

Żona kapitana, nieśmiała kobieta lat trzydziestu kil­ku, miała wymowne spojrzenie i ładne ruchy. Od razu było widać, że poczuwa się do lojalności wobec męża, ale sympatia jej jest po stronie przybysza z Warsza­wy. Po wojnie namyślała się dziesięć lat, czy połą­czyć się z mężem na wygnaniu. Bajeczny Zachód wi­docznie nie zachwycił jej; duma i zmęczenie powstrzy­mywały od rozpadu tę rozszczepioną osobowość. Mroczna Argentynka, pełna nieufności do wschodnie­go charakteru, śledziła ją spod oka, rzucając także ukradkowe spojrzenia na małżonka, aby się upewnić, że jego kosmopolityzm trwa.

Po dokładnej wymianie uścisków ręki z każdą obec­ną osobą, gdy cała rodzina opuszczała Opactwo, bra­cia zazwyczaj puszczali kobiety przodem, zbijając się w gromadkę. Agnes słyszała wtedy, jak w podniece­niu paplali po polsku, śmieli się i kuksali niczym mali chłopcy.

Oho, już się dorwali do warszawskich przedwojen­nych kawałów -^zauważyła Cyntia.

Aktor komediowy popadał w smutek po ich odejś­ciu, ale jego żona, tragiczka, imitowała polskie miny, deklamując Szekspira, co bardzo bawiło Martina.

Dzieci przybiegały, chwytały coś ze stołu, znowu przepadały. Wśród kamieni uwijały się jaszczurki; cy­prysy, osłaniające Opactwo od strony Domaine, pa­rowały żywicznym gorącem. W martwocie południa •Agnes miała wrażenie, że widzi, jak lady Mary wy­

!

¡■¡aa

suwa się zza żywopłotu, odnajdując drogę z kraju umarłych do towarzystwa żywych, podczas gdy stara ordynatowa pod cedrami gra w wista sama z sobą.

W dniach bez gości Cyntia i Martin nie próżnowali ani chwili. Wystrojony w szeroki pas nabijany miedzią

i ogromne sombrero, czytał jej głośno książki o Me­ksyku. Wyjeżdżali także dużo, żegnając ulubione miejsca i osoby. W rozmowach z Mauricette Martin pocieszał ją:

v — Na tym tutaj śródziemnomorskim brzegu historia zgrała się do nitki. Ale nic się nie martw, kochanie. Każde przedstawienie ma swój koniec. Zanim wasi aktorzy zostaną zaangażowani przez innego dyrekto­ra, będą musieli przeskoczyć wyrwę zrobioną przez bombę atomową, to wszystko.

Piotr nie podzielał entuzjazmu rodziny Monroe dla nowego porządku rzeczy. Żeby ożywić opustoszałe kąty, rozstawiał .luźno pozostałe meble, odkurzał

i czyścił ze zdwojoną energią, dbał gorliwie o ogród. W miarę jak luksus wyciekał ze ścian Opactwa, młod­szy Varioli czuł, że nastaje susza, klimat surowy, któ­ry go wykończy.

Mauricette reagowała inaczej. Jej życie wśród bo­gaczy wygasało; mimo to, a może dlatego, postać An­glika, złożonego niemocą na sienniku w kamiennym szałasie, upominała się głośniej o swoje prawa. Był teraz bardziej realny, znaczący więcej niż dawniej. Wolne chwile spędzała na wspomnieniach, szyciu, za­stanawianiu się nad obcymi sprawami. Na Zielone Świątki Paweł i Żaklina mieli przystąpić do komunii świętej. Ponieważ Pawełek był prymusem z katechiz­mu, miał nieść krzyż na procesji. Po komunii pro­boszcz obiecał zaszczycić przyjęcie na farmie Yario-

lich. To był wielki honor i palce Mauricette drżały, kiedy obrębiała i haftowała organdynową suknię dla córki. Piotr bardzo się interesował toaletą Zakliny. Na­reszcie zdarzało się coś, co chociaż w części mogło wynagrodzić ubóstwo ich ślubu. Krytykował jednak gust Mauricette, więc ukrywała się z robotą, najchęt­niej pod starymi oliwkami, które jej przypominały Smitha.

Podobno ośmieszał się udawaniem wyrzutka społe­czeństwa, tak mówiła Cyntia — ale to tylko zaostrzało ciekawość Mauricette. Był dla niej jedynym świad­kiem tego, że Opór w ogóle istniał. Kiedy dzieci były w szkole, wślizgiwała się do cabanonu i przetrząsała kąty zabawnego budyneczku, który podobniejszy był do groty niż do domu? tyle że pod dachem z zielonej majoliki gościł rodzinę sów i Najświętszą Pannę o nie­naturalnie wykręconych członkach. Przez dłuższą chwi­lę Mauricette potrafiła stać, wpatrując się w ceglaną podłogę, gdzie cudzoziemiec leżał kiedyś na sienniku, a Piotr bez żenady ściskał ją i całował, bo „wszyscy ludzie są braćmi" i „świat będzie wolny". Pragnęła, aby Smith przyszedł i patrzył razem z nią.

Oboje zostali zdradzeni, tak czuła, a Piotr był jed­nym ze zdrajców. Kiedy obserwował Cyntię w toale­cie od Diora, oczy mu błyszczały, usta drżały z za­chwytu, ale widok rakowatej żony szewca przypra­wiał go o złość. Mauricette oczywiście nie wierzyła już w Opór. A jednak odczuwała zadowolenie, że i jej przyśnił się ten sen.

Otóż Smith nie wydawał się wcale przebudzony z te­go snu. Spał pod namiotem, posyłał dziecko do szkółki wiejskiej; należąc do angielskiego high life'u, zacho­wywał się jak biedak.

Często przerywając szycie, zwracała wzrok ku wy­stępowi skalnemu, gdzie brunatne owce pasły się mię­

dzy oliwkami. Prowadziła tam z dołu stroma ścieżka

i nieraz Mauricette widziała Pat wynurzającą się na niej z Pawłem tuż za sobą. Dziewczynka intrygowała ją nie mniej niż jej ojciec. Trudno było wiedzieć, czy jej dziwaczne postępki były rzeczywiście złe i czy fan­tastyczne historie, które opowiadała, zasługiwały na nazwę kłamstw. Na swoich cienkich nogach, nieśmia­ła, a przecież tak pewna siebie, poruszała się z łatwość cią w dół i w górę po kolczastych ścieżynach.

Najmniej Mauricette rozumiała żonę Smitha. Mówiła jakoby bardzo słabo po francusku? mąż załatwiał za nią większość sprawunków, tak że właściwie miała mnóstwo wolnego czasu. Jednak mniej więcej w ty­dzień po przyjeździe przestała przychodzić po córkę do szkoły. Zupełnie jak gdyby matki nie były obowią­zane wiedzieć, co czai się pod drzewami i na drogach. Pat, uzbrojona w koszyk z sandwiczami, miała całko­witą swobodę spędzania dni podług własnej chęci. Ko­biety zbierające zioła na polanach, jak również Al­gierczycy pracujący na szosie w pobliżu campingu, mówili, że często natykali się na Angielkę w szortach,- wędrującą samotnie. Niektórzy nawet widywali ją prawie nagą, leżącą w słońcu jak martwa czy może nieprzytomna. Piotr utrzymywał, że nie spała z mę­żem, ale skoro dziecko spało z nią, najwyraźniej nie miała kochanka. Młoda, z mleczną skórą (teraz łusz­czącą się na z lekka zadartym nosie), miała włosy jak ogień. Co za diabeł ją pętał, jeżeli nie była opęta­na przez mężczyznę?

Pewnego popołudnia Mauricette kręciła się po szała­sie, pojadając czereśnie z kieszeni fartucha, gapiąc się na coś niewidzialnego na podłodze, kiedy wszedł Smith. Zobaczywszy ją, chciał się jak gdyby cofnąć, ale opanował odruch i uśmiechnął sdę.

Halo, Mauricette! Spotykamy się w najbardziej

nieprawdopodobnych miejscach. Myślałem, że do tej pory wszyscy już zapomnieli o tej szopie.

Ze ściśniętego gardła wykrztusiła:

Ja ... nie zapomniałam. — Później, ośmielając się: — Pańska córka i mój syn lubią to miejsce. Czę­sto się tu bawią.

Naprawdę? — uniósł brwi, niby zdziwiony, a wła­ściwie raczej zmieszany. — To dobrze. To bardzo do­brze — dodał po sekundzie wahania i znowu się uśmiechnął.

Oczy jego błądziły po ścianach i po ziemi, zatrzy­mując się na różnych przedmiotach, których skromna użyteczność zdawała się nieaktualna; para zardzewia­łych nożyczek (przecinano nimi jego bandaże), blasza­ne pudło pełne nieokreślonego śmiecia (kiedyś leżały w nim spinki z perłowej masy, należące do Piotra). Jeden szczegół specjalnie zwrócił jego uwagę: taca srebrna z ustawioną na niej skorupą Picassa.

Za naszych czasów nie znajdowało się takich rze­czy w maquis, co, Mauricette? — zagadnął. Czy dzieci nie stłuką tego pięknego półmiska?

O, panna Cyntia by się nie pogniewała! — wy­krzyknęła Mauricette i przygryzła język. — Ona prze­pada za panną Pat.. dokończyła szeptem.

Smith się nie poruszył; patrzył jej prosto w twarz.

Kto to jest panna Cyntia? — spytał. — Czy jej nazwisko brzmi Monroe, jak moje?

Tak, proszę pana — Mauricette nie śmiała od­wrócić wzroku. — Bardzo mi przykro... Powinniśmy byli panu powiedzieć... Ale pan mówił mojemu Pio­trowi, że dalsza rodzina nie obchodzi pana.

Wyraz jego twarzy się nie zmienił. Zupełnie jak ta jego mała — ten człowiek ma chyba serce z prawej strony — przemknęło przez głowę Mauricette.

141

$'■ •— Nic nie szkodzi — powiedział. — Jak się ma Piotr?

Nagle zdała sobie sprawę, jak źle miał się Piotr, jaka opłakana była jego sytuacja.

Dziękuję panu. Piotr ma wielkie zmartwienie — wymknęło się jej. — Panna Cyntia i pan Martin nie­długo odjadą do Meksyku, a nie ma znów tak wielu ludzi, którzy by chcieli zatrudnić służącego z jedną ręką... A znowu stary VarioIi każdego by zabił, żeby złapać jeszcze jeden kawałek gruntu, ale żeby tak po­móc rodzonemu synowi... oho! — z pasją potrząsnę­ła głową.

Mówiąc, czuła, że wkracza na niebezpieczny teren, ale jednocześnie niepohamowana potrzeba jakiegoś przełomu pchała ją naprzód. Nie chciała powrotu mil­czenia, nie chciała pozostać sama ze swoją przyszłoś­cią zależną od Baptysty Varioli. Za jakie pieniądze stary Varioli kupił jaśminowe pole? Gdzie są konspi­racyjne fundusze, powierzone Piotrowi? — to były py­tania, których się spodziewała, ale które nie nadcho­dziły. Wyciągnąwszy ¿rękę, mogła dotknąć Dawida Monroe, pozostawał jednak niezmiernie daleki. Nigdy nie można wiedzieć, co on myśli •— irytowała się. Je­dno w każdym razie było pewne: Dawid Monroe, czyli Smith, nadal uprawiał Opór. Przeciw czemu?

W tym momencie usłyszała, że Piotr woła:

Mauricette! Panna Cyntia wróciła z Villefranchel Szykujemy herbatę.

Złożyła swoje szycie.

Nadchodzą! Oni nadchodzą, proszę panaf —- wy­jąkała, zupełnie jak gdyby zwracając się do zbiega, którego dogania policja.

Ziemia się trzęsła pod gniewnymi susami Piotra.

Oh lct U! Na co ty jeszcze czekasz? —' krzy­czał. — Nie słyszałaś mnie?

Spostrzegł Dawida i zastygł.

Ol... Kapitan Dawid ... Dzień dobry. — Dzień wcale nie był dobry; ciężki. — Przyszedł pan... Przy­szedłeś zobaczyć?

Przyszedłem popatrzeć na miejsce, gdzieście byli tacy dobrzy dla mnie.

Mauricette raptem załkała, chwyciła suknię komu- niantki i uciekła.

Słychać było głosy, kilka par nóg zbiegało w dół po zboczu. Cyntia — ciemna na tle goryczkowego nie­ba — zjawiła się za studnią. Adorujący satelita, Mar­tin, nadążał, ciągnąc za ręce dwoje dzieci.

My chce-my pik-ni-kul My chce-my pik-ni-ku! — skandowali.

Z tym stadkiem za sobą Cyntia nagle rozpostarła ramiona.

Stać! -fe,zawołała. — Halo, stryju Dawidzie! —

Oczy jej rozszerzyły się na tak niespodziewany widok.

Proszę, niech się już stryj nie gniewa! Niech stryj da się zaprosić na piknik. Pat będzie taka szczęśliwa. Prawda, złotko? To jest jej własny piknik.

Zapanowała kompletną cisza, wkrótce jednak zgiełk wrócił. Udając blady strach przed stryjem, Martin scho­wał się w krzaki. Paweł krzywił usta, ale Pat opuściła gromadkę i wzięła ojca za rękę.

. — Proszę, tato! — powiedziała poważnie po fran­cusku. ]— Napij się z nami herbaty. Później pójdziemy razem do domu, do mamy.

Wszystkie oczy utkwione były w Dawida. Mrugał zaskoczony, i zanim zdołał pomyśleć, język sam po­wiedział:

Dziękuję ci, Pat! Chętnie bym się napił herbaty.

Wybuchło szaleństwo. Dzieci tańczyły, Cyntia kla­skała, Martin podobny do białej czapli, polującej w

ciemnych wodach wieczoru, niezręcznie podlatywał w stronę stryja.

Halo, stryju Dawidzie 1 — uścisnęli sobie ręce. — Tak się cieszę, że stryj już się na nas nie gniewam Stryj świetnie wygląda, prawda, Cyntio?

Twarz Piotra, nosząca jeszcze ślady chaotycznych uczuć, stygła w maskę.

Jak Mademoiselle życzy sobie, żeby podano her­batę? -T- zapytał ostrym głosem. ||| Czy mam znieść fotele ogrodowe, czy też pledy będą rozesłane na trawie?

Proszę mnie o to nie pytać, Pierre pgę Cyntia promieniała czarem. — Proszę zapytać panny Pat. Ona jest teraz panią w Opactwie. Z jakąś trawką w zę? bach, mówiąc po francusku, zwróciła Się do Dawida i Pat ogromnie polubiła ten kamienny szałas tutaj i te oliwki, stryju. Więc przepisałam je na nią. Legalnie

i formalnie. Opactwo na dodatek też, oczywiście. Mam nadzieję, że stryj nie ma nic przeciwko temu? — ^Od­rzuciła trawkę, błyskając ku niemu zaborczym uśmie­chem.

Mauricette ustawiała filiżanki na tacy, kiedy Piotr z trzaskiem wpadł do kredensu.

O czym gadałaś ze Smithem? Założę się, że

o czymś takim, co do niego wcale nie należy. Czy ty tego nie rozumiesz, kobieto, że on pracuje dla angiel­skiego wywiadu? Czy ty nie widzisz, że oni wszyscy chcą nas wyprowadzić w pole?

Mauricette wzruszyła ramionami.

Dla jakiego wywiadu? W jakie pole? Ja wiem, że Smith nie jest szpiegiem.

Ty wiesz! Dużo o nim wiedziałaś, kiedy tu gnił w szałasie, nigdy pary z gęby o sobie nie puszczając! A teraz popatrz na tę szelmę, tę Cyntię! Czy ci nie mówiła, że Smith ich nienawidzi? Nie prosiła cię, że-

ZBBBBB333111 ■»■■■mmmammm

byś nikomu nie mówiła, że Pat tu przychodzi? No to trzeba ci było widzieć rozkoszną scenkę rodzinną dzi­siaj. Panna Cyntia daje Opactwo w prezencie tej smar­katej — i -f^patrzcie, patrzcie I — Smith rozpływa się w uśmiechach. Takie czułości między nimi, że się rzy­gać chce. Gaj oliwny też przechodzi na małą dia- blicę! — Cisnął beretem o podłogę. — Herbatkę razem popijają I Ojciec ma rację. Oni nie siebie nawzajem nienawidzą, tylko wszyscy razem nienawidzą nas.

Tak, nas! — Walił kułakiem w pierś. — Nas! Nas! Bo nam zazdroszczą naszej pięknej Francji! Podają ją so­bie,z rączka do rączki tuż przed naszym nosem!

Oparta o bufet Mauricette z rękami skrzyżowanymi na piersiach beznamiętnie przyglądała się mężowi.

Smith nie jest szpiegiem — powtórzyła. — I ni­kogo nie nienawidzi. On jeszcze ciągle wierzy w Opór.

Ależ tak! — Piotr wrzasnął, nie posiadając się ze złości. — Oczywiście, że on Cyntii już nie niena­widzi, bo Pat jest małoletnia i Smith może Opactwo za­grabić dla siebie.

To kłamstwo. Oszustem Smith także nie jest.

Woda gotowała się w czajniku, ale nie zwracali

uwagi. Piotr rąbnął cukiernicą o tacę.

Świetnie! Doskonale! Smith nie jest szpiegiem

i nie jest oszustem! No, to kim on jest, ten twój ko-

I chany Smith, do którego na skrzydłach latałaś, kiedy on się dekował w szałasie, a ja potem i krwią oblewa­łem się dla Ruchu? Kim? No, kim? — Szedł na nią, rozjuszony.

Wydała lekki okrzyk, zaciskając pięści.

Chcesz wiedzieć? On jest czymś, czym ty nigdy nie byłeś i nie będziesz.

Bezsilna wściekłość wykrzywiła twarz Piotra.

Powtórz to — zasyczał.

Schroniła się za bufet.

On nie jest zdrajcą, Piotrusiu...

Zaczął ją gonić po pokoju; w drzwiach, od kuchni fartuch zaczepił o klamkę; Piotr złapał ją. Z twarzą przy twarzy,» dyszał.

Powtarzaj po mnie: Smith jest zdrajcą przyja­ciela, który mu uratował życie. Smith uwiódł mu żonę. Szpieguje go. Chce go zrujnować. — Rzucił ją na ko­lana. — Mów zaraz: Smith jest Judaszem. Mów, a nie, to zabiję I

Szybkie kroki zbliżały się do kuchni. Drzwi frunęły na pokój. Pat i Paweł, oboje z błyszczącymi oczami, wbiegli do kredensu. Zobaczywszy Mauricette klęczą­cą na podłodze i Piotra trzęsącego ją za kark, Pat szep­nęła do Pawła:

Lepiej sami zabierzmy tacę... Oni nawet nie zauważą. Oni romansują.

15

Pat nie przejęła się zbytnio piknikiem w Opactwie. Dorośli rzadko się zachowywali w sposób możliwy do przewidzenia. Tylko wróżkom można było ufać i nie­którym osobom, które postępują trochę jak wróżki, bo nikt ich nie lubi. A więc ojciec był uprzejmy dla Cyntii i Martina, których kiedyś wypędził z domu. A więc Cyntia i Martin tak się nad nim rozczulali, że zapomnieli ją pocałować na do widzenia. Podług Pa' wszystko to było w zupełnym porządku.

Nie zdziwiła się także bynajmniej, że Piotr i Mauri cette romansowali w kredensie zamiast podawać her batę w gaju oliwnym. O co jedynie miała pretensją:

146

Ki

to o to, że Paweł znikł, zanim Martin miał czas otwo­rzyć puszkę z lodami.

Domyślała się, że Paweł siedzi na drzewie, gdzie po­przedniego dnia zbudował gniazdo dla nich dwojga. Jak tylko Cyntia i Martin zabrali ojca na zwiedzanie posiadłości, pośpieszyła z porcją lodów pod drzewo. Z początku nie było znaku życia, ale wkrótce gałęzie się rozchyliły i ciepła kropla wylądowała na policzku Pat; ktoś na nią splunął.

Żachnęła się.

Zwariowałeś? Przyniosłam di lody.

Gałąź skrzypnęła.

Wynoś się stąd! — zachrypiał głos. — Nie po­trzebuję, żebyś tu się kręciła. Nie potrzebuję boga­tych.

Szeroko otworzyła oczy.

Przecież zawsze chciałeś się bogato ożenić...

Paweł zszedł na niższą gałąź.

Głupia. Ja nie mogę się z nikim ożenić. Nie ro­zumiesz? Jestem za młody — grzmiał ważnie. — Chcia­łem, żebyś była zezowatą Joanną. Ale teraz już nigdy nie będę się z tobą bawii w gospodarstwo. Nigdy.

Nadąsała się.

Dlaczego nie?

Głos mu zgęstniał.

Dlatego, że bogatych nie można odprawić! Dla­tego. Popatrz się na moją babkę. Ona jest łysa. A dzia­dek nie może jej odprawić. Z powodu pieniędzy. Bo babka ma pieniądze schowane na strychu.

Rzuciła różek z lodami i zaczęła się wspinać na drzewo.

* To są głupstwa powiedziała. — Nie jestem zezowatą Joanną i nie jestem łysa. Dlaczego masz mnie odprawiać?

Cofnął się na wyższą gałąź.

On nie jest zdrajcą, Piotrusiu...

Zaczął ją gonić po pokoju; w drzwiach, od kuchni fartuch zaczepił o klamkę; Piotr złapał ją. Z twarzą przy twarzy^ dyszał.

Powtarzaj po mnie: Smith jest zdrajcą przyja­ciela, który mu uratował życie. Smith uwiódł mu żonę. Szpieguje go. Chce go zrujnować. Rzucił ją na ko­lana; — Mów zaraz: Smith jest Judaszem. Mów, a nie, to zabiję!

Szybkie kroki zbliżały się do kuchni. Drzwi frunęły na pokój. Pat i Paweł, oboje z błyszczącymi oczami, wbiegli do kredensu. Zobaczywszy Mauricette klęczą­cą na podłodze i Piotra trzęsącego ją za kark, Pat szep­nęła do Pawła:

Lepiej sami zabierzmy tacę... Oni nawet nie zauważą. Oni romansują.

15

Pat nie przejęła się zbytnio piknikiem w Opactwie*: Dorośli rzadko się zachowywali w sposób możliwy do przewidzenia. Tylko wróżkom można było ufać i nie­którym osobom, które postępują trochę jak wróżki bo nikt ich nie lubi. A więc ojciec był uprzejmy dla Cyntii i Martina, których kiedyś wypędził z domu, A więc Cyntia i Martin tak się nad nim rozczulali, że zapomnieli ją pocałować na do widzenia. Podług Pa: wszystko to było w zupełnym porządku.

Nie zdziwiła się także bynajmniej, że Piotr i Mauri cette romansowali w kredensie zamiast podawać her batę w gaju oliwnym. O co jedynie miała pretensję

m

to o to, że Paweł znikł, zanim Martin miał czas otwo­rzyć puszkę z lodami.

Domyślała się, że Paweł siedzi na drzewie, gdzie po­przedniego dnia zbudował gniazdo dla nich dwojga. Jak tylko Cyntia i Martin zabrali ojca na zwiedzanie posiadłości, pośpieszyła z porcją lodów pod drzewo. Z początku nie było znaku żyda, ale wkrótce gałęzie się rozchyliły i depła kropla wylądowała na policzku Pat; ktoś na nią splunął.

Żachnęła się.

-7- Zwariowałeś? Przyniosłam d lody.

Gałąź skrzypnęła.

¿ŚM Wynoś się stąd! — zachrypiał głos. — Nie po­trzebuję, żebyś tu się krędła. Nie potrzebuję boga­tych.

Szeroko otworzyła oczy.

Przedeż zawsze chdałeś się bogato ożenić...

Paweł zszedł na niższą gałąź.

Głupia. Ja nie mogę się z nikim ożenić. Nie ro­zumiesz? Jestem za młody — grzmiał ważnie. — Chcia­łem, żebyś była zezowatą Joanną. Ale teraz już nigdy nie będę się z tobą bawi* w gospodarstwo. Nigdy.

Nadąsała się.

0 — Dlaczego nie?

Głos mu zgęstniał.

Dlatego, że bogatych nie można odprawić! Dla­tego. Popatrz się na moją babkę. Ona jest łysa. A dzia­dek nie może jej odprawić. Z powodu pieniędzy. Bo babka ma pieniądze schowane na strychu.

Rzudła różek z lodami i zaczęła się wspinać na drzewo.

To są głupstwa — powiedziała. — Nie jestem zezowatą Joanną i nie jestem łysa. Dlaczego masz mnie odprawiać?

Cofnął się na wyższą gałąź.

Mam swoje powody. Nie waż się włazić na moje /irzewo.

Zdwoiła wysiłki.

Jakie powody? A to drzewo i tak jest moje. Dla­czego się złościsz? Pozwalam ci mnie bić czy nie?

I wcale nie krzyczę. Pożerasz całe jedzenie, które ma­ma mi daje. Zresztą ja umiem piec kartofle. Moja mat­ka mówi, że najlepsze są w mundurkach.

Przerwał wspinanie się. W zielonym cieniu pojawiła się jego twarz, faka blada, że chyba chora.

Jesteś angielską Wiedźmą! — mruknął. — Mój dziadek nigdy nie zapomniał, coś ty zrobiła Cezarowi. A teraz zagrabiasz gaj oliwny!

Wyglądało, jak gdyby chciał ją kopnąć, ale zamiast tego zaczął płakać.

Zabawmy się w gołębie — zaproponowała po­tulnie, podciągając się na konar nad jego głową. Na „górnym piętrze" było pełno miejsca, a ponieważ ba­wienie się w gołębie znaczyło całowanie, pochyliła się i pocałowała kędzierzawe włosy. Odrzucił głowę w tył, chowając na jej podołku gorący od łez .policzek.

Widzisz, coś ty zrobiła — łkał. —- On teraz gło^- dzi Cezara, żeby znowu zrobić z niego dobrego psa.— Gryzł wargi, ale łkanie nie ustawało. Dziadek na pewno ciebie wypędzi, z powrotem do twojej głupiej Anglii... — Szkocka spódniczka nasiąkała łzami. —- Jja nie chcę, żżebyś wyjeżdżała — jąkał się. -r- Jja nie chcę. Jja chcę, żebyś tu była, póki nie dorosnę. Wtedy się z tobą ożenię.

Daleko w dole pod ich zwisającymi nogami rozcią­gała się na zachód lawenda. Szeleściła. Ktoś szedł przez grzędy na skos. Ciasno uściśnięci, patrzyli na zbliżającego się Piotra Varioli. Kierował się do miej­sca, gdzie przybory do herbaty czekały, żeby je za­brano. Wyglądał rozdrażniony. Filiżanki gniewnie

brzęczały, kiedy je Ciskał do koszyka; pewnie je tłukł. Nagle się zatrzymał i rozejrzał wokoło ukradkiem. Po­zostawiając spodki, podkradł się do szałasu i wparł oczy w Najświętszą Dziewicę pod dachem. Czy miał zamiar ją stłuc jak jedną z filiżanek Cyntii? Pat do­myślała się, że raczej nie; że Piotr Varioli się modlił.

Głos ojca zawołał:

Pat, gdzie jesteś? Idziemy do domu.

Piotr Varioli drgnął. Z twarzą ściągniętą w brzydki grymas pogroził głosowi pięścią. Pat przestraszyła się. Poczekała, aż zebrał spodki do koszyka i znikł z oczu; wtedy ześliznęła się z drzewa.

Nie martw się — zwróciła się do niewidocznego Pawła. — Muszę teraz iść, ale ja do Anglii nie wrócę, nie. Powiedz swemu dziadkowi, że może sobie wziąć te oliwki. I słuchaj! Powiedz twemu ojcu, że to nie jest wina mego ojca, że ja jestem właścicielką. Pa! Pal. |

Pobiegła.

W drodze powrotnej na camping Pat i jej ojciec z, początku pozostawiali całe mówienie żabom. Chór w Opactwie soczyście rechotał: „Dobrze wam, biada wam", podczas gdy drugi, u Źródeł Rzymskich, odpo­wiadał ze skrzekliwą jednostajnością: „Dam ja wam ... dam ja wam”... Ciężki zapach jaśminu zaćmiewał dziewiczą lawendę i Dawidowi spieszyło się do Agnes.

Wskazując drogę, córka skakała przed nim na cien­kich nogach. Ubawił się; Królowa Wróżek nieźle za­dbała o swoje interesy. Zawołał:

Nie uciekaj! Chcę z tobą porozmawiać.

Stanęła i czekała na niego.

Słuchaj, mała! Dlaczego nikt mi nigdy nie po­wiedział, że ci sławni „Amerykanie” to po prostu Cyntia i Martin? Okazuje się, że często ich tu widy­wałaś.

Zachmurzyła się.

A kto ci to dzisiaj powiedział, tato? Pani Mauri- cette? Ona nie powinna. Jak sekret, to sekret.

A czy ty sama nie powinnaś mówić mi twoich sekretów?

Wzruszyła ramionami.

Ty mi nie mówisz, dokąd idziesz. I ja się nie gniewam. Możesz sobie mieć swoją własną Francję, tato.

Chrząknął, potem miękko zauważył:

Nie mam zamiaru gwałtem się wtrącać do twoich sekretów, Pat, ale mogę ci powiedzieć, że na przy­szłość mam zamiar informować mamę i ciebie, dokąd idę.

Podskoczyła bez zapału.

Ooo ... Naprawdę?

Nie dał się zniechęcić.

A jak tam nasza mama? — poszukał ręki Pat. — Myślisz, że mamie się podoba jej Francja?

Dziecko usilnie zamrugało.

O, mama... Ktoś za nią chodzi. Ale to jest cień... tak sądzę.

Jak to cień? — targnął nim niepokój.

Pat teraz patrzyła na coś w niebie, co może naka­zywało dzieciom trzymać się z dala od dorosłych se­kretów.

Każdy ma swego cienia... —■ bąknęła. — W mieście tego tak bardzo nie widać, bo jest tłok.

Uśmiechnął się.

Tak mi się coś zdaje, że twój cień ma na imię Pawełek.

Cofnęła rękę.

Paweł nie jest cieniem — powiedziała. — On jest chłopcem. My się już nie bawimy w krasnoludków. Ja się z nim ożenię.

Słońce stało nisko. Pod każdym drzewem leżał na ziemi cień — portret abstrakcyjny. Otóż i ironia lo­su! — pomyślał Dawid. — Teraz, kiedy ja się zaczy­nam nawracać na jej nieuchwytny świat, Pat wy­rzeka się krasnoludków.

No, a jesteś przynajmniej zadowolona, że odzie­dziczyłaś Opactwo? Z tymi wszystkimi oliwkami i ża­bami? j

Potrząsnęła głową. <

.. ?#r Nie. Tyle oliwek to jest za dużo kłopotu, czy Cyntia nie powinna ich lepiej oddać staremu Varioli, tato? On na pewno i tak pozwoli nam się z Pawłem bawić w gospodarstwo w tym kamiennym szałasie...

Podniosła na niego oczy poważne, jak święta Wi­ktoria.

Objął ją ramieniem.

Roztropna myśl, Pat ,— powiedział. — Pomów

o tym z Cyntią.

Byli wpół drogi do obozu, kiedy Agnes zbiegła ku nim. Błyskając oczami i zębami, skakała z kamienia na kiamień; mleczne gołe. nogi bielały w ciemnych ja­łowcach. Wołała:

Halo, włóczęgi! Jąkeście się odnaleźli? Prędzej, prędzej! Kolacja czeka.

Wyglądała na nieskazitelnie szczęśliwą, a cień ska­czący za nią był równie wesoły jak ona. Dawid czuł ulgę.

Po wycieczce do Cimiez powiedział Agnes w nocy:

Nie rzucaj mnie. Wiem, że się zachowywałem jak zwierzę. Słuchaj, jesteś mi strasznie potrzebna. Więfcej niż kiedykolwiek. Czy to jeszcze coś znaczy dla ciebie? Czy możesz mi przebaczyć?...

Rozpłakała się.

Tak długo czekałam ... tak długo czekałam ... — Roześmiała się. — Pamiętasz Reading? Pamiętasz gąb-

kę? Przez te wszystkie lata czekałam, żebyś mi to zno­wu powiedział.

Brzask mżył; jej głowa ze źdźbłami trawy we wło­sach wynurzyła się z nocy — głowa Flory.

Jakim cudem tak się zmieniłeś, Dawidzie? szepnęła upojona.

*— Zeszłego wieczora modliłem się powiedział.

Od tamtej pory za każdym powrotem do obozu po kilku godzinach nieobecności bał się, że nie zastanie już tego nowego szczęścia.

Mamo |É¡ wołała Pat —- czy Cyntia ci powie­działa? Jestem właścicielką. Ale się nie cieszę,"1 bo u Pawła w domu są o to źli.

Czajnik gwizdał; zajęta parzeniem herbaty, Agnes nie słyszała. Pat wyszła na szczyt wzgórza. Zamyślo­na, przyglądała się dolinie ze wszystkimi jej oliwkami, winnicami, domami i sekretami. Nagle rozpromieniła się.

Tato, patrz! — krzyknęła. — Świetliki! One są jak iskierki.

Rój świetlików, w istocie, iskrzył się w zmierzchu nad gąszczem maquis. Dawid pochylił się, żeby wi­dzieć dokładnie to, co córka. Obróciła na niego oczy nieprzytomne z zachwytu.

Przyleciały wcześniej w tym roku... — szep­tała. — Czym one naprawdę są, tato? Czy to -są dusze?

Miał na końcu języka słowo „owady", ale nim po­gardził. i

To ich sekret, Pat. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że żyją dłużej niż iskry. A może krócej niż dusze.

Przycisnęła policzek do jego policzka.

Czy ty je lubisz, tato?

Był niedorzecznie wzruszony.

Naturalnie, że tak — mruknął.

Skoczyła. Klaszcząc w ręce, pofrunęła do matki.

Mamo, mamo — krzyczała. — Tato mówi, że lu­bi moją Francję. Mówi, że świetliki żyją dłużej niż iskry. Gdzie ta kolacja? Tato jest strasznie głodny.

16

Barczysty, średniego wzrostu, ale w Prowansji ucho­dzący za Wysokiego, Baptysta nie był nigdy cieniem swojej żony. Ożenił się z nią i towarzyszył jej w świę­ta do kościoła, bo była jedynaczką zamożnego czło­wieka, siostrzenicą starej panny, posiadającej dobrze zaopatrzony sklep. Małżeństwo z początku dostarczyło mu także pewnych intymnych przyjemności. Dość lu­bił niewinne oczy Titiny, skórę koloru kości słonio­wej i figurę, która dobrze wyglądała w obcisłym sta­niku, a w łóżku była miła w dotknięciu.

Po obfitym obiedzie w niedzielę siadywali w alta­nie, trzymając się za ręce, wymieniając pocałunki, za­nim nie zmorzyła ich senność. Czasami zapraszano ro­dzinę; wtedy wieczorem jeszcze więcej jedli i pili, ciągnęły się długie opowieści albo goście siadali do staroświeckich gier w karty po centymie za punkt.

Titina zaścielała łóżko szorstkimi prześcieradłami z płótna, które pachniało lawendą i macierzanką. Noce w maju były świeże jak te prześcieradła, a słowik wy­wodził trele w krzaku wawrzynowym za oknem.

Miała dwadzieścia dwa lata, Piotr miał trzy, kiedy dostała tyfusu i straciła włosy. Usposobienie jej z ła­godnego zmieniło się na melancholijne. Co było daw­niej zdrową małżeńską potrawą, zaprawiło się żółcią.

Bała się żywych ruchów, żeby peruka nie odsłoniła łysiny; praca na powietrzu, towarzystwo, słońce, wszy­stko stało się trudne. Polubiła zwierzęta, starych lu­dzi wyzutych z próżności, nadprzyrodzonego Boga.

Jak tylko Piotr nauczył się patrzeć uważnie i zada­wać pytania, poszukała ucieczki od syna u świętego Antoniego, patrona rzeczy straconych.

Baptysta musiał spać z folwarcznymi dziewuchami. Bękarci kosztowali go więcej, niżby chciał wydawać na rodzinę, i tak oto żal do kobiet przerodził się w nie­nawiść.

Życie było twarde. Plany irygacyjne pozostawały zamknięte w szufladach ministerialnych, gdy Prowan­sja modliła się o kroplę deszczu. Po drodze do swojej wyschniętej na pieprz winnicy, Baptysta klął, mijając angielskie i amerykańskie parki prywatne, gdzie dzień po dniu kręciły się wiatraczki do roszenia trawników, stwarzając wieczną wiosnę na Riwierze. Zagraniczne pasożyty wyciągały z francuskiej ziemi dziesięć razy tyle, ile wydawały w sklepach i restauracjach*^ me­dytował Baptysta.

Za każdym razem, kiedy czytał w gazetach, że „wiel­kie wody" w Wersalu znowu biły w niebo na cześć cudzoziemskiego króla czy też męża stanu, przeklinał „ich", tych głupich i potężnych, co kopali w Paryżu grób dla Francji pod Łukiem Triumfalnym. Polityką się nie interesował; ale kogoś trzeba przecież było winić za to, że przemysł perfumeryjny przenosił się coraz bardziej do Afryki.

Kiedy Baptysta kupował jaśminowe pole za pienią­dze, które mu syn dostarczył z jakiegoś mętnego źró­dła, fabrykanci w Grasse jeszcze podpisywali z farme­rami kontrakty na całosezonową zbiórkę; w rok póź­niej musiał już sprzedawać kwiat jaśminu na kilogra­my, i to po niskiej cenie.

Ponieważ nie chciał się pozbywać najmniejszego choćby skrawka gruntu, wpadł na pomysł wynajmo­wania turystom kamienistej połoniny pod camping. Projekt okazał się kosztowny* Paryscy i londyńscy Cyganie nie zgadzali się sprowadzać wody ze wsi. Mu­siał dokopywać się do źródła, zakładać rury, instalo­wać hydrant. W rezultacie podniesiono mu podatek gruntowy.

Z tym wszystkim, kiedy Dawid Monroe przyjechał rozłożyć,,namiot na jego ziemi, Baptysta miał się le­piej niż większość ludzi wp wsi, a twardy był jak pi­gwa w sierpniu. Twardy i gorzki. Bo owce traciły naj­lepszy sezon w górach z powodu zarazy. Bo prześla­dowało Baptystę pragnienie, żeby coś niezwykłego się stało, co by wyzwoliło go z domu.

Czerwiec był gorący. Baptysta uklecił sobie łóżko w stajni; towarzystwo osła mniej mu zawadzało niż wilgotne ciało Titiny. Leżał nocami bezsenny, z twa­rzą U ściany, węsząc zapachy bez żadnego praktycz­nego znaczenia dla farmerskiego nosa, nasłuchując dźwięków, których dawniej nie zauważał. Opuszczał legowisko i wałęsał się po zalanych księżycem polach, tropiąc złodzieja, co mu ukradł przepis na żyde.

W dniu przyjazdu Anglików, kiedy siedzieli wieczo­rem pod glicyniami w altanie, zrobili na nim inne wrażenie niż to, którego się spodziewał. Obiecywał sobie, że będą nieważni — godne towarzystwo dla Piotra i Mauricette. Obiecywał sobie, że przejrzy ich na wylot i poskromi jak małe dzieci. Obiecywał so­bie zabawę, a nie zamęt Dawid Monroe wprawdzie ciągle jeszcze miał niepoważną twarz tego chłopaka, który kiedyś młócił go po brzuchu pięściami w obro­nie nietoperza, ale nie poznawał Baptysty; i to czyniło Baptystę nieważnym. Później światło księżycowe prze­sączyło się przez glicynie, oczy i piersi Angielki wy-

chynęły z mroku i nie wydały się Baptyście nieważ­ne. Wreszcie bezczelne dziecko o lnianych włosach, zrobiło durnia z Cezara. Gdy wszystko troje odjechali, Baptysta popadł w stan podniecenia niezupełnie na­wet przykry. Coś jak przedsmak wielkich wydarzeń.

Nazajutrz po ich osiedleniu się na campingowym polu wysunął się ze stajni o świcie. Ptaki dopiero za­czynały ćwierkać. Światła i zapachy jeszcze spały, morza nie było. Sosny na wzgórzach przechylały się niebezpiecznie nad wsią, próbując zajrzeć przez komin w ostatnie sny ludzkie.

Poprzez las i karczowisko Baptysta dotarł do dębu na tyłach samochodu z tabliczką »G. B.«. Drzwi wozu zatrzaśnięte, okna otwarte, żaden dźwięk nie docho­dził z wewnątrz. O jakieś dwadzieścia metrów dalej klapa namiotu była podniesiona, ale. stamtąd dolaty­wało zdrowe męskie chrapanie.

Baptysta słuchał przez dobrą chwilę, potem zakradł się na palcach do miejsca, skąd mógł z grubsza doj­rzeć nieruchomą postać na gumowym materacu. Usta mu się rozciągnęły w uśmiechu. Leżał tu były spado­chroniarz, może szpieg, może polityk, człowiek wielu tajemnic; głęboko uśpiony, leżał w otwartym polu. Jak miał osiągnąć swoje cele, jeżeli tak marnował po­czątek dnia w obcym kraju? Ha! współczesny świat. Nawet Anglicy byli inni za Karola Drugiego. Uśmiech trwał; nie było potrzeby bać się tego człowieka.

Zza morza, budząc bryzę, wstawało słońce; coś ró­żowego zatrzepotało u klamki drzwiczek samochbdo- wych. Baptysta zawrócił do wozu, zmiął w garści parę . damskich majtek, zajrzał do środka. Dwie osoby owi­nięte w koce spoczywały tam, jedna długa, druga krótka. Nagie ramię zwróciło jego uwagę, kobiece ra­mię zarzucone nad głową jeszcze ukrytą w mroku. Oczy jego wędrowały w górę i w dół po mlecznej dro­

dze tego ramienia, kiedy snop światła trysnął z hory­zontu. Ramię zadrżało; rozbłysło. Baptysta patrzył jak urzeczony. Ale żwir skrzypnął pod jego stopą i grube zardzewiałe stawy zareagowały ze zwierzęcą zwin­nością. Równie cicho jak się z niego wynurzył, Bapty­sta znikł w lesie.

W dniach, które nastąpiły, przycinając łozy w win­nicy, okopując jaśminy, łażąc po drabinach w sadzie, nie mógł się opędzić wspomnieniu głowy pogrążonej w nocy z tym tylko sierpem gołego ramienia świecą­cym nad nią. Chciało mu się tę kobietę zobaczyć za dnia.

Był teraz pewien, że Anglik mimo swej inteligentnej twarzy i twardych manier nie zamąci wody w studni Variolich, ale osobisty nadzór nad przybyszami obie­cał przecież synowi, Tak więc między jedną a drugą robotą wspinał się na wzgórze i schodził w wąwozy, uważając z daleka, czy jacyś ludzi niepowołani nie widują się z Dawidem Monroe, alias Smithem.

Raz przed zachodem zaawanturował się całkiem bli­sko obozu. Znalazł sobie spory dół osłonięty rozma­rynami i żarnowcem, odległym od wozu o rzut ka­mienia. Tam się skrył. Namiot wyglądał pusty. Pod dębem gnieździło się dziecko z zeszytem na kolanach, rysując; jeszcze bliżej siedziała na składanym krze­sełku kobieta. Córka i matka rozmawiały ze sobą. Męż­czyzny najwyraźniej nie było.

Kiedy Baptysta po raz pierwszy widział Agnes, był zmierzch. Na głowie nosiła wtedy coś w rodzaju tur­banu i z wyjątkiem jednego momentu w altanie, nie miała dała, nie miała nic własnego, tylko głos, który brzydko wymawiał „bonsoir" i „merd". Teraz, w bla­sku zachodzącego słońca jej ręka czesała strumień ognia... I dawno wygasły płomień ożył w dele Bap­tysty. Z niedowierzaniem wyczuwał w sobie jego peł-

ganię. Tym chciwiej patrzył, jak grzebień szarpie wło­sy, unosząc je niczym koński ogon, to znów dzieląc na pasma. Więc takie włosy — włosy piekarzowej Lucii — jeszcze żyły na tym świecie! Można było chwycić za nie i pociągnąć bez obawy, że głowa czy peruka odpadnie... Kobieta zdawała się lubować w swoim zajęciu? czoło i oczy miała ukryte za błyszczą­cą zasłoną, ale wpół otwarte usta uśmiechały się, po­liczki i szyja tchnęły świeżością.

Głębokie zadowolenie zstąpiło na Baptystę. Zachcia­ło mu się gwizdać, może nawet dać kobiecie pięć fran­ków. Zapach rozmarynu drażnił nozdrza jak aromat pieprznej potrawy. Wieczór zapadał. Ze szczerozłotych włosy zrobiły się brązowe. Baptysta śdskał kij w gar­ści. Jak za młodych lat, kiedy zdarzało mu się zachłys­nąć wielkością świata, pragnął zamknąć oczy i tylko czuć, że żyje.

Tymczasem dziewczynka skoczyła na nogi i przy­biegła oprzeć się o ramię matki.

Patrz, mamo! -fe*paplała po francusku. —- Zrobi­łam twój portret. Dzisiaj nie jesteś fiołkiem. Wyglą­dasz jak strach na wróble.

Kobieta zajrzała w kajet i roześmiała się. Nie rozu­miał, co mówiła, ale mała przerwała jej:

Non, non, maman, non! To jest nasza lekcja fran­cuskiego, musisz się uczyć słówek. Strach na wróble nazywa się un épouvantail. No, powtórz, powtórz!

Znowu śmiech. Skubiąc pukiel za uchem matki, Pat dalej terkotała po francusku:

Ten portret to jest tak, jak wyglądałaś z roz­puszczonymi włosami, zupełnie jakbyś miała podartą czerwoną chustkę na twarzy.

Kobieta wstała.

Czas na kolację, Pat. Nie będziemy czekały na

B

ojca ■— konwersowała kulawą francuszczyzną. Zatrzy­mała się. — Popatrz!

Po zachodzie słońca ze szczelin w niebie rubinowe strumienie ściekały na góry. Dziecko znieruchomiało.

^ Mamo... Wszystko tutaj jest takie okropnie wspaniałe... Czy z Francji bliżej do Pana Boga niż z Anglii?

Baptysta poruszył się, krzaki zaszeleściły, kobieta drgnęła. Ale dziecko nadal podskakiwało, uczepione ręki matki:

Oui, oui! Twój cień zawsze za tobą.chodzi, ma­mo. — Angielka skłoniła się z udaną powagą.

Oo... mój deń? Naturalnie. Mój wierny deń.

Znikły za wozem.

Baptysta zawrócił do domu. Bezszelestnie ześliznął się w dół po ścieżce. Nazywają mnie cieniem — spo­chmurniał. — Cieniem... Na moim własnym grunde. Cieniem ... I co to była za bzdura to coś o Panu Bogu? Czekaj ty, mała wiedźmo protestancka! Niech ja dę­bię jeszcze kiedy przyłapię na zabawach z Cezarem!

Upływały bezchmurne noce. Przez dziury w dachu gwiazdy czerwcowe nad stajnią, wysokie i spiczaste, świeciły, nie mrugając. Baptysta usiłował zasnąć, li­cząc drzewa w gaju oliwnym w Opactwie, ale ramię Angielki wysuwało się z demnośd i przysłaniało drze­wa. Wiło się jak wąż, a spod kobiecej łopatki ulaty­wał cierpki odór i sączył się Baptyśde do gardła. Aż pięty świerzbiały, tak mu było pilno iść i oglądać, jak to Anglik załatwia swoje małżeńskie sprawy.

Ale ostrożność nakazywała nawet nocą nie zbliżać się zanadto do „sypialnego" wozu. Zazwyczaj Bap­tysta stawał za dębem, wstrzymując dech, słuchając jakiegoś samotnego świerszcza albo ptaka, który się

mości w gnieździe. Jeżeli pochwycił uchem męskie chrapanie, urągał w duchu Anglikowi i było mu przy­jemnie. Jeżeli żaden ludzki dźwięk go nie dochodził, serce zaczynało bić. Czy Anglik śpi w końcu z żoną, czy nie?

Raz wydało mu się, że coś jak żagiel załopotało na wietrze... Dawid Monroe otworzył namiot, wylazł i wyprostował się do pełnej wysokości. W sekundę później kobieta zakaszlała w środku wozu; nie spali więc razem.

Monroe był w piżamie. Na tle blednącego nieba ster­czało pasmo ciemnych włosów. Ulżył sobie prosto w krzak, potem zapalił papierosa, zawrócił w stronę kłody sosnowej i usiadł na niej, pochylony do przo­du, niepokojąco blisko dębu. Uderzyło to Baptystę, że zamiast swobodnie oprzeć ciężar ciała na pośladkach i stopach, Anglik schował bośe nogi pod siebie, jak przedmiot wstydu. Nawykły do polowania, Varioli umiał w pobliżu zwierza zamieniać się w drewno; pra­wie że przestał oddychać; obieg krwi się zwolnił. Jeśli chodziło o dziki, kawał rzadko się udawał, ale Angli­kowi wystarczył; papieros rozbłyskiwał i gasł w regu­larnych odstępach, nie zdradzając niepokoju.

Mieć cudzoziemca tak całkowicie w swojej mocy sprawiało Baptyście znaczną satysfakcję. Mógł sobie pofolgować w baczności, mógł pozwolić myślom lecieć do wyspy, gdzie kiedyś we mgle mordowano królów, a królowe traciły głowy pod toporem swoich mężów. Próbował wyobrazić sobie kraj, którego mężczyźni uciekają na morze przed wieczną chłostą deszczu, a kobiety noszą spodnie. Kraj, gdzie kominy rosną wy­żej niż drzewa, a na biurkach „milionerów" piętrzy się złoto. W tym kraju osobnik, który tu teraz palił papierosa, wcale się o to nie troszcząc, że żona ściska

poduszkę zamiast żywego ciała, taki osobnik w Anglii nazywał się pewnie mężczyzną.

Varioli wyobraził go sobie, jak po drugiej stronie Pas de Calais drepcze po błotnistej drodze na tych swoich skurczonych stopach w pogoni za celami, któ­re Joanna d'Arc, kardynał Richelieu i marszałek Pe­tain uznali za szkodliwe... Tu skończył się jednak główny wzlot wyobraźni; palący papierosa osobnik stał się znowu chłopcem, na którego wołano Dawie, chłopcem, który bronił wampira. Pięści Baptysty same się zacisnęły, żeby mu dać porządnego kuksańca. Tymczasem osobnik kichnąŁ Dawid Mońroe wstał i schylony znikł w namiocie.

W drodze powrotnej Yarioli myślał z niesmakiem

0 małej Pat, dziecku samowolnym, wyzutym z dziew­częcej skromności, naśmiewającym się ze starszych. Uważał za zbytek łaski, że sypiała z matką., Siennik pod gołym niebem byłby dla niej w sam raz.

Pogoda ciągnęła się jak syrop, ale należało oczeki­wać burzy i na farmie za mało było rąk do motyko- wania, przycinania, spryskiwania. Baptysta latem zaw­sze najsrożej dawał się we znaki rodzinie. Kiedy ro­bota zostawała wieczorem nie dokończona na polu, złe słowa i talerze fruwały w kuchni.

Ale ten czerwiec był inny. Pani Titina, nie popycha­na ani przeklinana, roniła łzy po kątach; jej mąż robił się dziwny. Pole jaśminowe urastało w gąszcz o liś­ciach za dużych, o kwiatach za małych. Owce wróciły na halę, a przecież ani razu Baptysta nie odwiedził stada i dwoje pięknych jagniąt zginęło. Starzeje się, nie dba — płakała. — Niedługo zamieni się w upiora

1 będzie mnie straszył po nocach.

W dusznej kuchni modliła się na różańcu, a Bapty­

sta tymczasem błądził po polach, gapiąc się i węsząc. Przez blisko siedemdziesiąt lat chodził tymi drogami i nie widział, co się jarzy, co szepce, co wydaje woń po obu stronach. Odkąd mógł siebie zapamiętać, miał nad głową niebo grożące suszą, a pod nogami ziemię dającą za mało, żądającą za wiele. Dziewczyny, które obłapiał za młodu, wyrastały z jego krwi, a nie z przy­rody dokoła; miały po paTze nóg — przyrodzenie nie­wiele okazywało wspólnego z przyrodą.

Teraz nagle jego kraj zakwitł. Kobieta i dziecko' wpatrywały się i wpatrywały ze wzgórza Esterelu* Anglik niebaczny na złość, na strach, na włóczęgów cicho stąpających w ciemności, kurzył cygaretki na dworze. Na co oni takiego patrzyli we Francji, co było ukryte przed Baptystą?

Kiedy oddychał teraz swoim rodzinnym powietrzem, stary Varioli mgliście sobie przypominał, że i on kie­dyś pragnął zobaczyć więcej, niż oko dostrzega... Ro­biło mu się ciężko na sercu.

17

Dzień komunii się zbliżał. Bez względu na strofo­wania nauczycieli, dziewczynki w szkole terkotały bez ustanku o swoich białych sukniach, zgadując, jakie prezenty dostaną od niezliczonych ciotek, wujów i ku­zynów. Chłopcy uczyli się służenia do mszy. Wszyst­kie dzieci, z liniami zamiast świec w rękach, odbywa­ły próby procesji, a organista przeszkadzał lekcjom przez ciągłe ćwiczenie chóru.

Pat nie brała udziału w tych czynnościach; trzymała

się szkoły po prostu dlatego, że nikt nie zarządził ina­czej, a także z powodu Pawła.

Ostatnio mocno urósł. Nie błaznował, nie szczypał dziewczynek, nie przedrzeźniał nauczycieli w czasie pauzy. Ze srogą twarzą recytował w kącie boiska ła­cińskie modlitwy.

Nauka katechizmu miała miejsce w kościele po go­dzinach szkolnych. Pat nie bywała tam, ale dzieci roz­rzucały, gdzie popadło, swoje Nowe i Stare Testamen­ty, i w ten sposób dowiedziała się wielu rzeczy. Brzmiało to jak bajka i jej zainteresowanie sprawami niewidzialnymi wróciło. Na szczęście udawało się je­szcze przy pomocy sandwiczów ściągnąć na siebie uwagę Pawła. Z ustami pełnymi gotów był czasami odpowiadać na pytania. Raz zapytała:

Czy wróżki i anioły to jedno?

Uśmiał się.

Anioły są święte, a wróżki nie są katolickie. Wie­rzyć we wróżki to grzech. Ludzie wypędzili wróżki ze wsi dawno, dawno temu... Nasz pastuch powiada, że nawet w górach nigdy żadnej wróżki nie widział.

To anioła można zobaczyć?

Spoważniał.

Anioł stoi przy tobie, jak się rodzisz. Jeżeli by­łaś dobra, to anioł prowadzi twoją duszę po śmierci do nieba. Ale ciało jedzą robaki.

Zamrugała szybko.

O! Ja widziałam anioły na cmentarzu, ale mój ojciec powiedział, że to kamienie.

Wzruszył ramionami.

Co twój ojciec może wiedzieć o aniołach? On jest heretykiem.

Sposób, w jaki Paweł to powiedział, wskazywał, że heretyk, tak jak anarchista, jest złym człowiekiem, i Pat się uniosła:

Nieprawda! Ojciec doskonale wie, że we Francji nie ma wróżek ani krasnoludków. Sam mi to mówił. — Podnieciła się. — Nie lubię aniołów! Siedzą bez ubra­nia koło drogi i udają, że są z kamienia. To nieprzy­zwoite.

Sama jesteś nieprzyzwoita. Ludzie opowiadają, że widzą, jak chodzisz bez ubrania w tym waszym obozie.

Widzą mnie? To co? Nie jestem aniołem, więc muszę się myć.

Zagubiła się w gąszczu spraw niewidzialnych, pró­bowała ustalić fakty.

Jesteś pewien, że anioły nigdy nie udają, że są kwiatami albo ludźmi?

Prychnął pogardliwie.

Bo wróżki, wiesz... Wróżki zaczyniają ciasto piekarzom. Szyją z zeschłych liści ubrania dla sie­rot... Budują domy dla biednych... Wtenczas jak się bawią w ludzi. A jak się bawią w kwiaty, to się uśmiechają i ładnie pachną. Anioły na pewno nic ta­kiego nie robią?

Pewnie że nie! Jak ktoś jest święty, to się nie wygłupia. Pilnuj własnego nosa, bo i tak pójdziesz do piekła.

Czego mam iść do piekła? Nauczyłam się »Zdro­waś Maryjo« na pamięć! Nikogo nie zarżnęłam...

Ty się nauczyłaś »Zdrowaś Maryjo« na pamięć?

Przyglądał się jej krytycznie. — Po co? Najświętsza Panna i tak nigdy ciebie nie wysłucha.

Po raz pierwszy odkąd się znali, zobaczył jej usta ściągnięte w podkowę. Wyłowił z kieszeni garść cze­reśni i rzucił dumnie na jej podołek.

Masz! Jedz. Są dobre, to nasze własne z farmy.

Próbowała przełknąć jedną, nie mogła. Wtedy uszy

mu zapłonęły.

m

i— Dziecko jesteś — powiedział. — Zanim się po­bierzemy, każę cię ochrzcić, będziesz wtenczas miała swego własnego Anioła Stróża. Tak samo jak ja. Jedz te czereśnie!

Następnego dnia po szkole spostrzegł, że mu zginął scyzoryk. Pobiegli oboje do cabanonu szukać. Szukali i szukali, grzebiąc w zardzewiałych i zapleśniałych przedmiotach na półce, sięgając do wnętrza siennika, rozgarniając trawę pód drzewami; scyzoryk nie da­wał się znaleźć. Bardzo ich to cieszyło, że tak razem szukają, węszą, usiłują zgadnąć, gdzie i jak scyzoryk mógł zginąć, przeklinają złodziei, gniewają się i męczą. To była praca, to było zmartwienie; to nie była zaba­wa, to było naprawdę.

Zgrzani, spoceni, upadli wreszcie na siennik. Leżeli koło siebie, obgryzając tabliczkę czekolady, słuchając, jak trzmiel obija się o sufit i brzęczy. Ręce ich się spotkały, palce splotły, Paweł przysunął się bliżej. ęUw# Czy grzech to to samo, co być niegrzecznym? — zapytała cienkim, jasnym głosem.

Nie wiem -Namyślał się. — Są rozmaite grze­chy! — Po chwili: Niektóre są więcej niegrzeczne, inne mniej.

Teraz kiedy ją oświecił, mógł dalej robić, co mu się podoba. Podniósł z podłogi trzcinę i zaczął łechtać ją w łydki. Syknęła, ale nogi się otwarły, trzcina wpeł­zła między uda, posuwając się powoli wyżej i wyżej aż do rąbka króciutkich majtek. Było nie do zniesienia przyjemnie. Kręciła się, alé ręce trzymała sztywno po bokach, a oczy zamknięte. Czuła oddech Pawła na twa­rzy, łechtanie nie ustawało, zagryzła język. Nagle coś się w niej zwarło; więcej nie mogła wytrzymać. Nie otwierając oczu, pchnęła Pawła w pierś i skoczyła na nogi. On zrobił to samo. Bili w siebie pięściami jak w bęben, pół śmiejąc się, pół płacząc. Znowu upadli.

Czarny strach napełnił szałas. Wylecieli na dwór i stali drżąc pod dwoma różnymi drzewami.

Czas płynął. Słońce z wolna odnajdywało drogę do serca małej dziewczynki. Pat otworzyła oczy i prze­łknęła ślinę; już się nie bała. Wstydziła się, żałowała. Teraz wiedziała, który grzech był najniegrzeczniejszy; dorośli nazywali to „miłość”. Nienawidziła tego grze­chu. Ale strasznie chciała dorosnąć, żeby Paweł mógł się z nią ożenić i znowu łaskotać jej nogi. To były dziwne uczucia.

W dniach, które nastąpiły, głowa Pat pękała od nie wypowiedzianych pytań.

Pewnego poranku, kiedy schodzili z ojcem ze wzgó­rza, on na rynek, ona do szkoły, zatrzymała się i nie patrząc w twarz, zagadnęła:

Tato, czy wszystko, co jest przyjemne, jest grze­chem?

Zależy, co nazywasz przyjemnym, Pat. Są na przykład ludzie, którym robi przyjemność sprawianie bólu innym. No, więc to jest grzech.

Pełna współczucia, ścisnęła jego rękę: był grzeszni­kiem, sprawiał ból matce. Przez chwilę szli w mil­czeniu, potem wróciła do tematu.

Tato... czy ty jesteś heretyk?

Spojrzał na nią, zaskoczony.

Co ci jest, Pat? Czy uczą was takich rzeczy w szkole?

Dotarli do rynku, czas było się rozstać. Nie odpo­wiedziała na pytanie, czuła sińce na ramionach, bolało. Paweł sprawił jej ból, był grzesznikiem. Ale ona też była grzesznicą: biła Pawła, gryzła.

Do widzenia, tato — rzekła pokornie.

W kilka dni później obudziła się wewnątrz wozu sama. Świecił jasny księżyc. Ani śladu bryzy. Wychy­liła się. Noc pachniała sianem i sosnami, świetliki

m

błyskały w powietrzu. Na kłodzie siedziało dwoje lu­dzi: jej ojciec i matka. W świetle widać było jego na­gą pierś, za to matka miała na sobie białą koszulę szy­fonową, którą ciotka Beryl przysłała jej na Gwiazdkę; wyglądała jak jeden z tych aniołów na cmentarzu. Nic nie mówili, nie ruszali się. Siedzieli z na pół przy­mkniętymi oczami. Wydawało się, że po prostu są i że im dobrze. Oni nie chcą, żeby ich teraz widziała — po­myślała. — Trzeba spać. A kiedy zasnęła, miała sen. Śnił jej się Paweł i ona sama siedzący p®d drzewem oliwkowym, trzymający się za ręce. Nie było sińców, nie było grzechu, było samo szczęście.

Następnego ranka wstała zmartwiona. Nienawidziła twardych pięści Pawła, duszności w szałasie, sprzecza­nia się, popychania, całego tego latania jak świetliki i palenia się jak Joanna d'Arc, całego swego grzesz­nego życia. Ale także kochała je.

Dzień wypadł obrzydliwy. Dzieci w szkole doku­czały, nauczyciele zrzędzili. Proboszcz zawołał Pawła do dekoracji ołtarza i Paweł nie wrócił nawet na pau­zę. W południe wobec tego Pat zabrnęła do Opactwa, ale Cyntia i Martin wyszli. W pustym hallu echo powtarzało kroki, skrzynie i kufry kłuły w oczy. Pani Mauricette nie krzątała się, nucąc; miała dużo do go­towania na farmie. A majątek nie był gotów do obję­cia przez nową dziedziczkę (czyli Pat) 9— powiedział pan Piotr z kwaśną miną. Powłócząc nogami, Pat wcześnie wróciła do domu.

Potem jak ojdec został na podwieczorku w Opa­ctwie i oświadczył, że on także lubi świetliki, doszła do wniosku, że była w końcu tylko jedna Francja dla wszystkich. Ale teraz znowu się jej wydawało, że by­ły dwie Francje: jedna dla Francuzów, druga dla An­glików. Ponieważ Pat miała wyjść za Pawła, która Francja będzie jej?

W obozie czekała ją niespodzianka; w „salonie" na powietrzu siedzieli na składanych krzesełkach Cyntia i Martin, rozmawiając z rodzicami, którzy siedzieli na kłodzie. Pat oczywiście wiedziała, że sekret o Opą-i ctwie nie był już sekretem; każdy się ze wszystkim przed wszystkimi wygadał i teraz się wszyscy często widywali,; Jednak, zamiast żeby było przyjemniej, zrobiło się przykro. Czuła się zmęczona i niepotrzeb­na. Nie miała ochoty rozmawiać z dorosłymi. Prze­mknęła cicho za namiot i położyła się w miejscy skąd nie mogła nawet słyszeć, co mówią.

;— Dlaczego aż do Meksyku? — mówił tymczasem Dawid. Za rok Martin obejmie Trusfield. Z pew­nością będziecie chcieli wrócić przedtem do domu.

Martin się zaśmiał.

Zdaje się, że jestem większym anarchistą od cie­bie, stryju Dawidzie.

Mianowicie?

No tak. Póki mogę się swobodnie poruszać, świat jest moim domem. Cyntia uważa tak samo. Prawda, Cyntio?

Wydała jeden ze swoich amerykańskich okrzyków:

Sure, sure! Zwłaszcza że wszystko, co mogę zro­bić w Trusfield, to krajać sandwicze dla zwiedzają­cych, kiedy Martin będzie sprzedawał bilety w bramie. Dwa szylingi sześć pensów od głowy za oglądanie pałacu 1 I po co byśmy tam mieli mieszkać, stryju? Soottie z mężem poszli na emeryturę, do własnego domu. Matka pływa po morzu na jachtach swoich przyjaciół. Babcia kupiła sobie mieszkanie w Londy­nie. A ciotka Mary nie żyje. Jedyne, co nam zostało, to portret tatusia w czerwonym fraku na ścianie w hallu. Dziękuję!

. — To prawda, że Trusfield to już nie to, co było — westchnęła Agnes, — No, ale co to będzie z twoim miejscem w Izbie Lordów, Martinie?

Nie bądź śmieszna, Agnes. Jaki by ze mnie był par Anglii?

Wszyscy się roześmieli, każdy inaczej: Martin wy­zywająco, Dawid ironicznie, Agnes z niechęcią, Cyn­tia triumfalnie.' r

Po krótkim milczeniu, spowodowanym piciem wi­na, Dawid mruknął:

Ha... Wygląda, że w naszej rodzinie są same zbłąkane owce.

Zdrowie Cyntii! —i Martin wzniósł kubek. — Ona była moją pasterką już w dziecinnym pokoju. Wątpię, żebym kiedy innej poszukał.

Cmoknęła go w czoło.

Nie należy się chwalić nienaturalnością, bracisz­ku. Przygoda niech będzie naszą pasterką! Okay? Niech żyje Meksyk!

Chmurzyło się. Mgła ciągnęła od morza w dolinę gasząc kolory, dając dźwiękom przejmujący rezonans. Obłoki pełzające po Alpach mieszały szarość do błę­kitu i złota. Wprowadzony w błąd przez pogodę we wsi piał kogut. Czyjś młot ospale, maniacko kuł skałę, samolot huczał* skrzeczały sroki. Jak w romantycz­nym sonecie, biały półksiężyc popołudnia pasł się w niebie nad cyprysami, które dyszały gorącem i nie­śmiertelnością.

Nie uważacie, że tu pięknie? — zauważyła Ag­nes.

Cyntia zaciągnęła się pięknym zapachem.

*—• Do obrzydliwości pięknie. Skrzywiła war­gi. — I martwo.

Jak to martwo? Wszędzie pełno ludzi.

Co z tego? Posłuchaj odgłosów ich życia ... Zie­

mia, ziemia, ciągle, zawsze ziemia! Kopią ją, gracpją, rabują, wypróżniają się w nią, grzebią w niej trupy. Naprawdę dziwię się, że powietrze tu jest takie do­bre. Ale czy myślisz, że powietrze im do czegoś po­trzebne? Oni nawet ptaków nie lubią. Jadłaś pasztet z kwiczołów? Pyszny, co? Ale, Agnes, żebyś ty wie­działa, jak oni wabią głodne ptaszki do maleńkich kla­tek, gdzie te nieszczęśniki nie mogą się nawet poru­szyć ... I tuczą je. I robią z nich pasztet.

Dawid dolał wina.

Dobrze. Przypuśćmy, że Europa jest chłopskim kontynentem i że chłopi nie lubią latania. To nie tłu­maczy, dlaczegoście sobie wybrali Meksyk. Czy my­ślicie, że to kraj astronautów? Znajdziecie tam to samo kopanie i drążenie, co tutaj. Nawet więcej, bo nafta. Nie mówiąc już o grzebaniu trupów. W ogóle o tru­pach ... Widzieliście kiedy figurki meksykańskie przedstawiające szkielety w ślubnych szatach?

Martin wychylił wino.

Nie mamy nic przeciwko figurkom, stryju. Praw­da, Cyntio? Czego nie lubimy, to cmentarzy. Europa zanadto już jest cmentarzem. Nie patrz na mnie z ta­kim zgorszeniem, Agnes! Wiem, że od grobów nigdzie się nie ucieknie, ale w Meksyku, mam nadzieję, przy­najmniej nikt nie będzie od cudzoziemców żądał mó­wienia szeptem i chodzenia na paluszkach dlatego, że depczemy szkielety.

No, a jak jest w Stanach? Chyba tam niewiele jest chodzenia na paluszkach i szeptania z powodu szkieletów? — Dawid z powagą przyglądał się swoim sandałom.

Cyntia potrząsnęła głową.

Naturalnie że nie! W Stanach nikt nie chodzi na paluszkach i nie szepce z powodu czerwonych Indian, stryju. Ale za to Washington! Lincoln! Nieznany żoł­

nierz! To nie szept, to ryk ogłuszający! I jeżeli nie ry­czysz razem z tłumem, panny doboszki na pochodach narodowych póty dę młócą swymi pałeczkami, aż się przyznasz do antyamerykańskiej działalnośd...

I — Martin się wtrądł — i my się, stryju, przy­znajemy! Tak, przyznajemy się. Bo to prawda. Bo my woale nie jesteśmy dumni z naszej dotecznej prapra- bąbd, co tak dzielnie żeglowała z Anglii przez ocean, po to, żeby nauczyć dzikusów, jak się podaje barani­nę z sosem miętowym.

Agnes porywczo odstawiła kubek.

Nie rozumiem, o co wam chodzi, moi drodzy. W każdym razie bardzo wątpię, czy sobie pozyskade Meksykańczyków, natrząsając się z ich prapradzia- dóW.

Martin przybrał minę komicznie dostojną.

Pani Agnes! Racz mi wybaczyć. Ale nam wcale na tym nie zależy. Nie chcemy nikogo pozyskać, ani też być pozyskanymi. My czekamy.

Ti Czeikade na co? Na śmierć? y To się jeszcze zobaczy. Najchętniej polecieli­byśmy na Księżyc. — Mrugnął do Cyntii. — Muszę się wam przyznać, że oboje bardzo się interesujemy inny­mi planetami. Posiadamy na własność teleskop, moi państwo!

Dawid poruszył się z irytacją.

Hsj Skąd to przekonanie, że made prawo nie poczu­wać się do wspólnoty z nikim i z niczym?

Martin wpatrywał się w mrówkę, która z ogromnym wysiłkiem dźwigała coś niezmiernie małego.

« Prawo? ... — powtórzył. — A skąd przekonanie,, że stryj miał prawo rozbić namiot w miejscu, gdzie mrówki dotąd żyły w spokoju? Stryj nie troszczy się

o mrówki, bo prawa stryja są ludzkie. Ja się nie trosz­czę o ludzi, bo mam więcej sympatii do mrówek.

No to troszcz się o mrówki, do diabła! — Dawid huknął i zaczerwienił się; nie chciał być nieuprzejmy dla przyjaciół Pat.

Martin jednak nie wydawał się obrażony. - rr Właśnie usiłuję to rozbić, stryju ! ■— ogłosił z en­tuzjazmem. — Troszczę. się o rzeczy nieważne. — Oczy mu rozbłysły. — Pewnego dnia któraś z moich zachcianek okaże się może ważna dla mieszkańców Księżyca.

Znowu popijali wino, wreszcie Agnes odezwała ąję ze smutkiem w głosie:

Przygody są dobre w młodości, Cyntio. Ale pew­nego dnia młodość was oboje opuści.

Natychmiast Martin przybrał ^swój nosowy, aro­gancki ton.

Na twoim miejscu, Agnes, ja bym nie był taki pewny naszej zguby. Dzisiaj przygodą dla jias jest Meksyk. Jak się zestarzejemy, może to będzie coś wiecznego! Ezoteryzm .,. Walki byków ... Religia ...

Agnes skręciła w ręku naszyjnik, tak że paciorki zabrzękły. Cyntia klasnęła w ręce.

Brawo, braciszku! Rozmowy rodzinne nie muszą koniecznie być nudne. Ale, ale, Agnes. . . Czy ty pa­miętasz swój biały kapelusz, taki jak turban?..... Wspa­niale wyglądał na rudych włosach. Kiedy? O, to mu­siało być w ostatnim roku szkolnym Martina w Eton. Podczas ferii wielkanocnych.., Oprowadzałam go po Londynie, zaszliśmy do Ogrodów Kensingtońskich i ty tam byłaś. Pilnowałaś Pat. Schowaliśmy się za drzewo i obserwowaliśmy was. Twój skarb siedział w wózku. Miała na sobie spiczasty czepek, taki jak krasnoludki noszą. Szalenie poważna. Przyglądała się światu. A myśmy się gapili i gapili na nią. To było jak powrót do własnego dzieciństwa. Tylko że Pat była o tyle szczęśliwsza, stryju! Była z matką, nie z taką szwaj-

carską jędzą w krochmalonych mankietach, co to ter­roryzuje dzieci, ile razy chce romansować z lokajem. Pat wyglądała na uczciwe, spokojne stworzonko. Ta­kie, co nie musi udawać, że nic nie widziało, nic nie wie... Od razuśmy ją wtenczas pokochali, prawda, Martin? Później zawsześmy się starali wiedzieć, co się z nią dzieje. No i bardzo jestem stryjowi wdzięczna. I tobie, Agnes, żeście się teraz nie sprzeciwili memu życzeniu.

Dawid 'Chrząknął.

-77- A tak. Opactwo ... Właściwie to my powinniśmy być wdzięczni. Ale mam nadzieję, że twój plenipotent. Cyntio, będzie się zajmował majątkiem do czasu peł- noletności Pat. Chciałbym sprawę odłożyć, aż ona sa­ma będzie mogła decydować.

77 Ależ, stryju! — Martin przerwał. —. Nie mogę sobie wyobrazić osoby doroślejszej, niż Pat! Otóż Pat wyraźnie powiedziała, że tak: że przyjmuje Opactwo.

Na polance za namiotem Pat akurat pogrążała się głębiej w sen, kiedy dobiegł ją głos Martina, wyma­wiający jej imię. Zamrugała..... Słowa dorosłych brzęczały w oddali. Nagle przypomniała sobie, że ma coś do powiedzenia Cyntii o gaju oliwnym. Senność pierzchła. Wsunęła się cicho do „salonu". Zaraz ją zo­baczyli, a matka zawołała:

Pat! Nie widziałam, jak wracałaś. Czy już dawno tu jesteś?

Zdrzemnęłam się, mamo. Wróciłam tamtą ścieżką, od.strony Opactwa. * Skierowała się prosto do Cyntii i siadła jej na kolanach, podczas gdy wszyscy pyta­jąco patrzyli na nią. Myśli się jej plątały. Ziewając, przytuliła się do Cyntii, -r- Ja nie chcę być dziedzicz­ką, Cyntio — szepnęła. —~ Naprawdę nie chcę.

Patrzyli, nic nie mówiąc. Wreszcie ojciec odezwał się: t

W porządku, Pat. Skoro nie chcesz, to nie. Nikt nie może dę zmusić.

Cyntia zagruchała:

Złotko... Kochanie ... Co się stało? Już nie lu­bisz Opactwa?

I Boże, Boże — Martin jęczał. :— Otóż i kobieta I Z jakiego powodu tak nagle zmieniłaś zdanie?

Pat tymczasem objęła Cyntię i mówiła jej do ucha:

Ja bardzo lubię Opactwo, ale czy mogę robić z nim, co mi się podoba?

Oczywiśde, że możesz, kochanie 1 -pt Cyntia z triumfem odwróciła się do towarzystwa. — Ona wcale nie zmieniła zdania. Ona tylko chciała się upewnić, że to jest prezent na zawsze, nie na trochę. — Ostrożnie postawiła dziedziczkę na nogi. — Nó to sprawa załat­wiona. Musimy uciekać, Martin. Wiesz, że dziś mamy obiad u meksykańskiego konsula.

Pożegnali się. Czerwona suknia Cyntii o parę kro­ków przed szafirowymi portkami Martina. Niedobrzy zbiegali ze wzgórza, wołając: — Adios.

Pat stała na krawędzi skały, machała do nich i chdało jej się płakać. To, co powiedziała, to wcale nie było wszystko; to było o wiele, wiele mniej. Uni­kając wzroku rodziców, odeszła sama w krzaki.

Cyntio, dziękuję ci za twoją Francję — szemrała pod nosem, zaciskając pięśd, żeby powstrzymać łzy. — Oddam ją staremu Varioli, bo ona mu jest potrzeb­na. A jak będzie zadowolony, to będę mogła się ożenić z Pawłem. — Zatrzymała się koło wysokiego, deńkie- go krzaka, który w jakiś sposób przypominał Martina. Ostrożnie go objęła. — Ja ciebie bardzo lubię, Marti­nie — zapewniła krzak. — Lubię nierobów, lubię Meksyk, ale muszę tu zostać, bo najwięcej lubię Paw­ła.

Tymczasem Agnes i Dawid odągali się z odejściem

miejsca, skąd widać jeszcze było czerwoną i szafi- jwą plamę na drodze. Nieszczęśni — myślała Agnes - oni nigdy nie zaznają spokoju. Para zarozumiałych ajaców — myślał Dawid. — Cały czas dawali mi do rozumienia, że jestem starym durniem, z którym nie rarto rozmawiać.

18

Pakowanie było skończone, przyjęcia pożegnalne się idbyły. Dla Piotra niewiele pozostało do roboty w Opactwie. Dawniej troskliwie pielęgnował klomby przepadał za strzyżeniem trawników. Odkąd jednak itało się wiadome, że Opactwo przechodzi na „małą liablicę", całkowicie zaniedbał ogród. Z przyzwyczaje­nia czasami brał jeszcze szlauch do ręki i odkręcał kurek, ale zaraz go z powrotem zakręcał i stał wpa­trując się w zielone gładzizny coraz gęściej nakrapia- ne rdzą. Skądsiś pojawiły się szczury? jak małpki dra­pały się po drzewach i nadgryzały owoce. Woda w basenie pokryła się rzęsą. W ogromnych garach pelar­gonie, nie podlewane, czerniały, a róże, których nikt nie ścinał, zasypywały płatkami aleje.

Wyprawiono skrzynie z meblami, dom wewnątrz wydawał się więc olbrzymi. Obdarte z dywanów, mar­murowe podłogi zimne były i hałaśliwe. Piotr snuł się z pokoju do pokoju, licząc plamy na ścianach, gdzie dawniej odbijała się w lustrach twarz Cyntii. Pokój sypialny jeszcze był jej pełen, perfumy ociągały się w poduszkach. Inkrustowana komoda, za ciężka na transport, stała nadal między oknami, przeznaczona pewnie dla nowej dziedziczki.

Cyntia sama, pięknie rozebrana z powodu upałów,! wbiegała do hallu i wybiegała, siejąc uśmiechy i roz­kazy. Ale przekleństwo wielkich zmian leżało na wszy- : stkim i Piotr odwracał oczy. Dała mu znaczną sumią pieniędzy w charakterze gratyfikacji. Martin zostawiaj znakomitą część swojej garderoby; innym członkom rodziny Variolich także się niemało okroiło; zamiasi sprawiać ulgę, ta okoliczność raczej zaostrzała roz|,: drażnienie Piotra. Cyntia Monroe z początku narzuci* ła swoją piękność, teraz narzucała hojność; niebaweii. narzuci pustkę w miejsce wesołości i doskonałych zafii robków.

Stary Varioli zmienił się w ostatnich czasach nie do poznania. Mâuricette sztywniała w objęciach Piotrą>. ilekroć wspominał Smitha. Jedynym jasnym punktem na horyzoncie był dzień komunii dzieci. Więc Piotr postanowił, że w tym dniu na farmie zarówno jedze­nie, jak picie muszą być w najlepszym gatunku.

Niewesoły, ale uważny, jeździł w wolnym czasie autobusem po okolicy, polując tu na jakiś rzadki pasz­tet, gdzie indziej na niezwykłe przyprawy do bouilla­baisse *, a wszędzie na dobre roczniki win lokalnych’, dostępne dla skromnej kieszeni. W czasie tych wy­praw wpadał nierzadko do barów na kufelek piwa. W taki sposób spotkał Louisa w restauracji w Vence. Inwalida, ze swoim Croix de Guerre widocznym z da­leka na spłowiałej bluzie, siedział zagadany z jakimś innym gościem. Chuda kelnerka o czułym spojrzeniu stała obok, słuchając, z policzkiem wspartym na ręce.

Louis był zgryźliwym ślusarzem w średnim wieku, opętanym przez politykę. Po kawiarniach i na zebra­niach publicznych bronił najrozmaitszych spraw i zwalczał ludzi najrozmaitszych. Nikt nie wiedział, ja­

kiego właściwie stronnictwa interesy bierze sobie do serca, ale wymowa i stan kawalerski zapewniały mu powodzenie u kobiet, mężczyźni bali się jego ostrego języka, a policja uważała go za komunistę. W Maquis był dowódcą popędliwym, niechętnym do dzielenia ryzyka swoich własnych planów, zawsze dbałym o to, żeby nie narazić „mózgu jednostki bojowej". Szczęście mu dopisywało. Mimo całej ostrożności miał na koncie efektowny wyczyn: likwidację kolaboranta.

Od lat Piotr unikał spotkania z nim. Wsypa w tu­nelu zostawiła po sobie brzydki smak; Piotr wiedział, że Louis nie darował mu pomyłki, która go kosztowała nogę. Ale teraz Piotr czuł urazę zarówno do rodziny, jak do cudzoziemców. Gdy zobaczył Louisa, odległe kłopoty Résistance, narwani ludzie, Przygoda — wszy­stko nagle odżyło w nostalgicznym blasku i serce mu poleciało , do kolegi z wojennych czasów. Ostatecznie te tutaj kłótnie, te plotki nad szklanką cienkiego wina albo kuflem piwa, to była Francja. Coś, czego warto się trzymać w płynnym świecie turystów.

Wyrżnął Louisa w łopatkę.

Jak się masz, komendancie!

Ten podskoczył.

Ah, mais... ależ to fantastyczne, fantastyczne! Nikogo na świecie tak nie pragnąłem spotkać jak aku­rat ciebie, bydlaku jeden! Siadajże, siadaj!... — Mrugnął ńa kelnerkę — Trzy koniaki, Cudna! Pioru­nem. — Wskazał brodą swego towarzysza. — Pamię­tasz muzyka Petrowa? Właśnieśmy o tobie mówili — i czym prędzej nam z nieba spadasz.

Oczywiście Piotr pamiętał Petrowa; w Organizacji nazywał się „Blondynka". Był Rosjaninem, urodzonym w Nicei. Na zebraniach komórki Ruchu robił na dru­tach sweter dla swego ukochanego. Mówiono, że ka­wałki, które komponował, grały orkiestry na koncer­

tach w Paryżu i New Yorku. Piotrowi ogromnie impo-| nowało, że mógł się ocierać o taką znakomitość, i kie-1 dyś zapytał, czyby nie mógł usłyszeć jakiejś kompo­zycji Petrowa. Na to „Blondynka" zaprosił go do swe­go studia; zaczął się przylewać. Odepchnięty, przybrał minę obojętną.

Naturalnie, że pamiętam „Blondynkę” — powie­dział Piotr, i muzyk wymusił ze siebie uśmiech. Varioli dziwił się, że tych dwóch zostaje razem. Za dawnych czasów Louis głosił pogardę dla pederastów, a w szcze­gólności tępił „Blondynkę".

Uścisnęli sobie ręce, muzyk powrócił do pozy strą­conego anioła, Louis rozejrzał się i zniżył ton.

Petrow właśnie mi mówił, że Henryk coś knuje. Strażnikom się ten zasr... kłusownik uprzykrzył i te­raz przez niego uczciwi myśliwi są narażeni na szyka­ny. Nawet patronka tutaj nie chce go na próg pusz­czać, pi jusa wrednego, i stary się wściekł! Chce podre­perować reputację, zakłada się, że się z nią ożeni. Wiesz, w jaki sposób? — Zachichotał. — Zachciało mu się mojego Croix de Guerre!..., Powiada, że bez|* prawnie otrzymałem Krzyż, a ten tunel to on wysadził w powietrze. Słyszałeś coś podobnego? Ubzdurał so­bie, że jak tylko patronka zobaqzy mój Krzyż na jego piersi, zaraz się w nim zakocha! — przez chwilę pękał ze śmiechu, potem twarz mu się ścięła. —- Dochodze­nie jest w toku. — Dał Piotrowi sójką w bok. — Mnie to nawet nie szkodzi, jak ludzie mówią, żeś ty wysa­dził tunel... Czemu nie? Tak długo jak ludzie się. śmieją, a ty masz swój medal... r- Powaga wróci­ła. — Ale Henryk za dobrze strzela. Z niego się ludzie nie śmieją. Otóż, kochasiu, ty jesteś obok mnie jedy­ny tutaj w okolicy, co brał udział w tym wypadzie. — Przymrużył oko. Wiesz co, ciekaw jestem ... Ciekaw

jestem, jakie jest twoje zdanie, Pépé. Kto wysadził tu­nel? Ja czy Henryk?

Petrow cicho pogwizdywał, podczas gdy Louis ze szczerym zainteresowaniem obserwował, jak Piotr skręca się w poszukiwaniu właściwych słów.

Widzisz, Pépé, archiwa naszego Réseau zostały spalone, a te inne draby, co były z nami, to zbieranina z całej Francji, same fałszywe nazwiska, można szu­kać igły w stogu siana.

Odchylił się na krześle i oglądał twarz Piotra jak własne dzieło sztuki. Dziecinnie arogancka, z wydęty­mi wargami, ta twarz, ślepa teraz i niema z konfuzji, nie była stworzona do wyrażania cierpień moralnych. Iskry zatliły się w oczach Louisa.

Wiesz, Pépé, co ja bym zrobił na twoim miej­scu? — wycedził, zamyślony. — Ja bym pouczył twe­go ojca, co mówić, kiedy go będą pytali o pole jaśmi­nowe. Nie, nie, nie unoś się! Jak się te wszystkie mę­ty poruszą, żandarmeria na pewno będzie wścibiała nosa we wszystkie wojenne g... w okolicy.

Piotr drgnął.

Nie rozumiem, o jakim polu jaśminowym mó­wisz — wyjąkał. — Co Henryk ma wspólnego z moim ojcem? A co do medalu, to ja straciłem rękę w Rési­stance zupełnie tak samo, jak ty straciłeś nogę. Czy to nie wystarczy?

Dobrze, dobrze. — Louis skinął na kelnerkę, że­by napełniła kieliszki. — Nie masz potrzeby nic tłuma­czyć, ja chcę sprawiedliwości dla każdego. Ale nie należy zapominać, że ja zapłaciłem za swój Krzyż nie tylko własną krwią. Krew zdrajcy także przelałem! — Uśmiechnął się do Petrowa. — Nasz Piotruś powiada, że nie rozumie, o jakim polu jaśminowym ja mówię... Brawo! No, to Petrow może d powiedzieć. Podobno jakiś typ z angielskiego wywiadu się tu kręd... Po-

dobno bardzo się interesuje, co się stało z pewnym funduszem, który jego rząd zainwestował w nasz Ruch Oporu... Petrow z nim niedawno rozmawiał akurat w tej samej restauracji. Oh, lá la! Nie dener­wuj się, Pépé! Albośmy to beczki soli z sobą nie zje­dli? Tylko, widzisz, to jest co innego niż medal. Tu chodzi o honor Francji. Możemy się, niestety, znaleźć w takim położeniu, że trzeba będzie pogadać o pew­nym jaśminie ... No! Zrozumiałeś nareszcie?

Piotr nagle wściekłym ruchem rzucił beret na zie­mię. Usta mu drżały, ledwie mógł wykrztusić:

Dla-dla-czego tak do mnie mówisz? To szantaż! Ja przecież z żandarmami nie gadam. Po co mi to? Wszystko to jest historia starożytna i noś sobie swój Krzyż na zdrowie! Po co mi gadać z żandarmami? Henryk ani mi brat, ani swat! Po co?

Petrow skromnie spuścił rzęsy, ale Louis ryczał:

Ooo... to tobie się nie podoba sposób, w jaki ja do ciebie mówię? A ja grzeczniej do niego mówię niż jego rodzony ojciec, no nie, Petrow? Cha-cha-cha! ag* Głowy odwróciły się w ich kierunku, z drugiego koń­ca sali biegła z tacą chuda kelnerka. Strzelając ponu- i ro na wszystkie strony oczami, Piotr sięgnął po beret, podniósł go i bez dalszego słowa opuścił restaurację.

Dwaj mężczyźni przy stoliku wymienili triumfalne spojrzenia. Louis śmiał się coraz ciszej, wreszcie za­palił papierosa.

Co za typek! Ja zresztą zawsze przypuszczałem, że on nie sypnie. Za wielki tchórz nawet na to. My­ślisz, że on by przystąpił wtenczas do Ruchu, żeby nie Cyganicha? Oho!... Ale wszystko jedno. U mnie spra­wy muszą się zgadzać na sto dwa. Żadnych niedomó­wień, żadnych niepewności — dzięki ci za pomoc, bra­cie. Ty wiesz, że węża w kieszeni to ja nie mam, co?

Petrow smutnie kiwnął głową.

Nie lubię charakteru tego człowieka... Żadnych ideałów, żadnych uczuć. Prymitywne zwierzę. Takich jak on można trzymać na wodzy tylko strachem.

Paweł czekał na ojca na zakręcie drogi. Kiedy go zobaczył wysiadającego z autobusu, wybiegł naprze­ciw.

Poniosę ci paczki, tato! — Zobaczył puste ręce i twarz mu się wydłużyła. — Nic dzisiaj nie kupiłeś? Czemu?

Piotr utkwił pusty wzrok w synu.

§¡§11 Czemu? Rzeczywiście, czemu ludzi spotykają ta­kie rzeczy... —głos mu się załamał.

Zabrzmiało to dziwnie i Paweł się przestraszył.

Czy ktoś zachorował, tato?

Nie było odpowiedzi.

Czy dziadek nas wygoni z farmy, dlatego że tra­cisz posadę?

Piotr tupnął.

r Przestań pleść! Nikt nie zachorował, nikt nas z farmy nie wygoni. Gdzie jest dziadek? W jaśmi­nach?

Chłopak momentalnie odzyskał pewność siebie.

Nie mam pojęcia, gdzie on jest. Dziadek się zro­bił strasznie leniwy teraz. Nawet Cezara nie uczy sztuk, tylko spaceruje jak turysta. Do tego w niedziel­nym ubraniu. Czy on jest bardzo bogaty, tato?

Piotr odwrócił się, i trzepnął go po uchu.

Nie twój interes, smarkaczu! I nie wygaduj na starszych, kiedy do komunii masz iść!

Na szczęście najmłodsza siostra, Zuzanna, zawołała na Pawła z kurnika, gdzie karmiła kaczki; mógł znik­nąć.

Mauricette zastał Piotr w spiżarni o grubych mu-

rach, kamiennej podłodze i ciężkim zamku. Z dala od much i dzieciaków ustawiała na marmurowym stole świeżo upieczone ciasto. W kuchni pani Titina sie­działa na bujającym fotelu, odmawiając różaniec. Piotr rozejrzał się tęsknie.

■— Gdzie jest Zaklina?

Dziewczynka była ładna i miała zmysł do stroju? w złych chwilach zawsze łaknął jej widoku.

O, twoja ukochana Żaklina umie się tak urzą­dzić, żeby nie zbrudzić białych rączek —* warknęła Mauricette. — Buja sobie gdzieś.

Pani Titina poczuła się dotknięta za wnuczkę.

Wcale nigdzie nie buja. Jest w kościele. Nie wiesz, że teraz jest spowiedź dla młodszych dzieci? Wstyd, że nikt z nią nie poszedł.

Z wielkim brzękiem kluczy Mauricette zamykała spiżarnię.

Poślijcie Pawła... Starszy brat.

Rozdrażnienie rosło.

Paweł sam jest dzieckiem. Mama ma rację. Tyś powinna była pójść z Żakliną, Mauricette.

Ja? Dlaczego nie twoja matka? Taka nabożna...

Bujający fotel stanął.

Nie powinnaś tak mówić, moja córko. Wiesz do­skonale, że dzieci się ze mnie wyśmiewają. Zresztą ischias bardzo mi dzisiaj dokucza.

Piotr utkwił w żonie surowe spojrzenie.

Bardzo by ci to dobrze zrobiło,. Mauricette, że­byś tak od czasu do czasu spróbowała być nabożna.

Z pięściami na biodrach, furknęła spódnicą.

Już tylko mi morałów nie praw! — słowa ule­ciały nienaturalnie lekko.

Odwróciła się w stronę kredensu, ale on skoczył za nią.

Czekaj no! Dlaczegóż to mi nie wolno zwracać ci

uwag? Czy nie jestem już twoim mężem? Może straci­łaś już cały wstyd, odkąd Smith cię obłapia w szałasie, oo? — Trząsł nią z całej siły. — No, mów! Odpowia­daj! Dlaczego sobie nie życzysz, żebym ci przypomi­nał o twoich obowiązkach?

Blada, syknęła przez zęby:

Dlaczego?... Z powodu jaśminu. Dlatego.

Puścił ją.

Popłakując, przydeptując suknię, pani Titina wy­cofywała się po schodach na górę.

Piotr upadł na krzesło. Jak zabłąkane dziecko, w mil­czeniu patrzył na żonę.

Oczy ich się spotkały, rzuciła się ku niemu i tuląc jego głowę do piersi, wybuchła łkaniem.

Pepe, mój najdroższy, zapomnij, co powiedzia­łam, zapomnij! Ja nie chciałam ci dokuczyć, nie chcia­łam, nie chciałam. To wszystko dlatego, że ja ciebie tak kocham, a ty więcej kochasz swoją rodzinę. — Dusiła go w uścisku, ij- Czyż ja nie wiem, żeś ty to zrobił z dobroci serca? A te pieniądze i tak by poszły do rynsztoka. O Boże, co się z nami dzieje? Kłótnie, podejrzenia... co to wszystko znaczy? Ja wiem, że teraz byłam podła, ale i ty czasem jesteś podły, tylko że mnie to nic nie obchodzi. Mnie to nie obchodzi, coś ty zrobił, co jeszcze kiedy zrobisz, nic! Bo ty jesteś mój chłop, mój mężczyzna, ja ciebie kocham, Pepć!

Czarne, źrenice lśniły od łez, obejmowała go roz­paczliwie, jak gdyby miał za chwilę umrzeć. .

Na pół uduszony, wyswobodził się gwałtownym ru­chem.

O tak, ty kochasz, ale kogo? Pśpś jest tym, kogo kochasz, to wszystko. A ja nie jestem Pśpó! Rozu­miesz? Byłem, ale nie jestem! Nie jestem, nie jestem!

Z twarzą zmiętą od upokorzenia, pchnął żonę i sko­czył ku drzwiom.

Pobiegła za nim.

Chyba nie wierzysz w to, coś powiedział o mnie i o Smithie, Piotrusiu?

Odczepił się od jej kurczowo zaciśniętych palców i zatrzasnął za sobą drzwi.

Dokąd miał iść? Powlókł się, okrążając dom, do alta­ny na froncie i stał tam, oparty o słup, ciężko dysząc. A więc, tak! Było w nim dwóch ludzi, obaj żywi. Je­den — można go nazywać Pepe doskonale wie­dział, że nigdy nie było nawet myśli o obłapianiu się między Mauricette a Smithem. Wiedział także, że po­gróżki i insynuacja Louisa były cżczą gadaniną, częś­cią gierki, którą ślusarz uprawiał, szczując ludzi jed­nych na drugich, mącąc im w głowach, rozkoszując się ich strachem. Nie wierzył też wcale Pepć ani w rolę Smitha jako agenta wywiadu, ćmi w jego osobiste za­interesowanie jaśminowym polem. Pśpe kochał Smi­tha, Pepe kochał Cyganichę. Kochał Ruch Oporu. Dni Pśpego były pełne bezprzedmiotowej tęsknoty, nie­pewności, samotnego smutku ... Człowiek, który oca­lił życie Smitha, modlił się, żeby Smith ocalił go od powolnej śmierci farmerskiego syna.

Ale ten drugi człowiek w Piotrze bał się fantastycz­nych wzlotów Pepśgd. Ten drugi człowiek całkowicie był zadowolony z warunków swego bytu; mdląca zgro­za ogarniała go na myśl o denuncjacjach Louisa i o złej potędze Dawida Monroe; ten drugi człowiek lubił ciężar grubego portfelu na swojej piersi. Ślina mu szła do ust w oczekiwaniu jutrzejszej bouillabaisse. Nie nawidził Cyganichy, bał się Louisa, Henryka, „Blon dynki" i własnego ojca. Nade wszystko bał się życia

Samobójcza chęć musnęła serce Piotra, ale nie po stała w nim. Tak wielu rzeczy jeszcze pragnął! Prag nął malutkiej willi w Grasse, którą by narwał »Ko kietka«. Pragnął wysłać matkę z pielgrzymką do Lour

des? pragnął wyższego wykształcenia dla Pawła, ka­riery filmowej dla Żakliny, zamożnego męża dla Zu­zanny, pragnął kupić futro Mauricette, pragnął mieć czyste sumienie i dumne, szlachetne życie. Pragnienie nad pragnieniami: chciał, żeby jego ojciec, pokorny, zwyciężony, prosił go o przejęcie steru spraw rodzin­nych. Kim był Smith? Upiorem. Jeszcze tydzień, jesz­cze dziesięć dni i upiór zniknie. Mauricette zapomni, Paweł zapomni o dziwnej dziewczynce w szkockiej spódniczce, sam Piotr na zawsze zapomni, że kiedyś opatrywał ranę jakiegoś Anglika.

A tak! Ale zanim obozowicze znikną o pierwszym pianiu koguta, Smith także musi coś zrobić dla kole­gi, Pepe. Coś całkiem łatwego: zniszczyć go. Powie­dzieć mu: „Nie ma sensu i nie ma sposobu dla ciebie, Piotrze VaTioli, żebyś się troszczył o zeszłoroczne śnie­gi. Ruch Oporu, międzynarodowe braterstwo, równość wszystkich ludzi to zeszłoroczne śniegi. Zapomnij

0 Pepe! Zapomnij Cyganichę! Popatrz, ja już nie je­stem Smith. Jestem Dawid Monroe, kuzyn i ojciec dziedziczek. Jestem angielskim milordem bez zamku, ale z kieszenią dość zasobną,. żeby jeździć za granicę

1 spać pod namiotem, z dala od brudów życia. Brudy życia to twoja sfera; Piotrze Varioli. Moją sferą jest schludny namiot angielskiego cygana. Nareszcie za­pomnij, że Smith i Pepe sypiali kiedyś razem na sien­niku, obserwując gwiazdy".

Piotr otrząsnął się, wyprostował. Szarpiąc beret w dół i w górę nad lewym uchem, poszedł w kierunku ścieżki wiodącej do obozu Anglików. Znajdował się na zboczu, złamanym w tarasy nad kotliną Rzymskich Źródeł, kiedy usłyszał rozmawiających ze sobą dwóch mężczyzn. Murawa i liście platanów tłumiły dźwięki, więc słów nie mógł połapać. Wylazł na pobliski głaz, i serce w nim upadło: ci mężczyźni to byli Dawid

i Henryk. Piotr poczuł się zupełnie pusty w środku. Słowa, zarówno chełpliwe, jak skromne, zarówno mą­dre, jak nieważne, opuściły go; kłąb niesmaku uwiązł w gardle. Piotr zsunął się ze skałki i legł na omsza­łych kamieniach. Były ciepłe, suche, pachniały macie­rzanką. Dwie myśli tłukły się pod czaszką: co Henryk mówi do Smitha? Co Smith mówi do Henryka?

Na dole woda źródlana pluskała o marmur, głosy wkrótce umilkły. Bryza przyniosła gorzki smak sosen, roniących żywicę po upalnym dniu. Z wolna serce Piotra wracało do normalnego rytmu, kołowrót w gło­wie ustawał. Cokolwiek tamci dwaj u Źródeł Rzym- kich mówili, słowo farmerskiego syna ciągle jeszcze znaczyło więcej w departamencie Alp Morskich niż brednie pijanego kłusownika i szwargot zagraniczne­go cygana! Piotr wyciągnął ramię po szorstkiej ziemi, która po śmierci ojca miała być jego własną... Sen obsuwał mu w dół powieki, usłyszał, jak gdzieś obe­rwał się i potoczył kamień... Wydawało mu się, że to w jakimś sennym kraju runęły ściany różowej willi »Kokietka«.

19

Pierwszy promień słońca dotykał policzka Agnęs. Dawid patrzył, jak żona mruga we śnie, i dziwił się odmianie. Wczesne poranki w podwójnym łóżku by­wały najgorszą porą ich małżeńskiego pożycia. Dawid lubił dawniej długo spać; jego ciało zacięcie, ponuro walczyło z każdą próbą obudzenia go, zanim dopełniła się miara spoczynku i snów. Ona natomiast zwykle bu­dziła się wcześnie, gotowa do zaczęcia dnia od uści­sku.

Tym razem on wyciągnął ramiona do śpiącej. W kil­ka godzin później, po kawie i wysłaniu Pat do szkoły, Agnes powiedziała:

Wiesz, Dawidzie, to, coś ty tu u mnie nazwał „energia poranku", to był po prostu niepokój. Myśla­łam: obudzę się któregoś dnia, a jego nie ma. Dlatego zawsze chciałam wstać przed tobą.

Już teraz tak nie myślisz.

Nie. Nie myślę tak. Chyba że jesteś znakomitym aktorem. No, to... jedźmy popływać do Cannes.

Popływali, wykąpali się i ułożyli na piasku. Na pla­ży w Cannes wszędzie naokoło nich, i wyżej, w ogro­dach Kasyna, gdzie wypoczywała stateczniejsza pub­liczność, ludzie wystawiali się na działanie przyrody. Młodzi afiszowali się poufnością z żywiołami. Nurko­wali, pluli do wody, ujeżdżali fale i wzajemnie wła­sne grzbiety, ściskali się, wili się w upale jak węże i drzemali jak sfinksy. Rzucali się także w przestwór na nartach wodnych i na żyroplanach. Dzieci wrzesz­czały w morzu albo ignorowały widziany świat, ko­piąc piasek kolorowymi szpadelkami w poszukiwaniu podziemnych skarbów.

Ci w tyle jednak, ludzie średniego i starszego wie­ku, kobiety błyskające brylantowymi pierścionkami i mężczyźni w niepokalanych spodniach, osoby trzy­mające gazety na przyzwoitą odległość od oczu w czarnych okularach, ci reprezentowali postawę ostroż­ną. Przyroda, owszem, miała właściwości lecznicze; za bogaci byli i zbyt uświadomieni, żeby z nich nie korzystać.. Jednocześnie jednak mieli w podejrzeniu nieludzkie narkotyki; odpryski, wyziewy, promienio­wanie stref jeszcze nie odkrytych.

Wszyscy jednak, i ci goli, i ci ubrani, młodzi i sta­rzy, entuzjaści i sceptycy, wszyscy trzymali się razem w zatłoczonych miejscach ■—¡g trzoda niepewna swoje-

go pastwiska. Falując między forte i piano w synko- powym rytmie, głosy zlewały się w dysonansowy śmiech, niepokój, wołania miłosne. Przez pole widze-

suwały się dziewczęce nogi, ostrożnie stąpające na palcach; z jednego pęku alg na drugi skakały przezró-

ka błądziły po maleńkiej Saharze. Obraz był rozsy­paną łamigłówką, ale Dawid i Agnes nie czuli potrze­by układania jej z powrotem we wzór.

Nigdy jakoś dotąd nie zauważyłem, jak to przy­jemnie nie żyć, tylko po prostu być żywym — ode­zwał się Dawid.

Kawałkiem czarnego drewna, odłupanym pewnie przez prąd od jakiegoś wraka, napisał na piasku: »Agnes i Dawid«, potem przesunął dłonią po literach, wygładzając powierzchnię.

Ten gest ją zaniepokoił.

Dlaczegoś to zrobił?

Bez żadnej dramatycznej myśli. Niedługo wyje- dziemy i nikt nie będzie pamiętał, żeśmy tutaj byli.

Z wyjątkiem nas. — Energicznie potrząsnęła mokrymi włosami. — Tak długo, jak będę żyła, Da­widzie, będę wdzięczna Francji za to, co z tobą zro­biła tym razem.

Przymusił się do bladego uśmiechu.

Ja bym też był wdzięczny, gdyby ...

Gdyby co?

O, jak wiesz „gdybaniu" nie ma końca.

Ale powiedz mi! — szturchnęła go tym samym kawałkiem starożytnego drewna.

Po pierwsze, gdybym był pewien, że teraz już jesteś ze mną bezpieczna.

Czy chcesz przez to powiedzieć, że ciągle jesz­

cze chcesz mnie rzucić? — Nerwowo przesiewała pia­sek przez palce stulonej dłoni.

Ach, idźżel— spochmurniał. — Wiesz doskonale, że na swój somnambuliczny sposób kochałem się w to­bie jeszcze, jak byłem w szkole w Eton.~ Nie wyobra­żam sobie, żebym kiedykolwiek mógł ciebie porzu­cić ... W każdym razie nie z własnej woli.

Bojąc się, że piasek przesypuje się zbyt prędko, za­cisnęła garść.

A któż cię może zmusić, żebyś robił, czego nie .chcesz?

Dziecinada! O ile mi wiadomo, ty na przykład możesz. Czas może. Czas zmienia ludzi... I tu do­chodzę do drugiego „gdyby".

. '— No, no?

Byłbym wdzięczny Francji, gdyby Piotr nie był taki zmieniony. On jest teraz innym człowiekiem. — Przez chwilę milczał.-.-^:. Widzisz, cała sytuacja jest niedorzeczna... Za wiele się zmieniło, za szybko. Lo­jalności ... mapy... prawa .... Ale ja * się uparłem przy moim prywatnym malutkim micie o Résistance*— Napisał na piasku »Résistance« i starł.

Popatrzyła na niego nieufnie.

Résistance. Opór. Dobrze. Ale przeciwko czemu? Czy Opór nie był częścią wojny? No więc alianci wy­grali, a Opór do tego dopomógł. Czego chcesz więcej?

Coś tak wygląda, że za wiele — powiedział i grdyka mu się poruszyła.

Rzucił kamyk w morze tuż nad głową pluskającej się piękności, która wzięła to za komplement i zama­chała rączką. Odwrócił się do niej plecami.

Przeciwko czemu opór? — powiadasz. Więc cho­ciażby przeciwko tej wieprzowinie, która udaje syre­nę. Przeciw głupocie świata. Przeciw brzydocie świata.

» V**>.«*|S^giÓ$|S|

Przeciw zarozumiałości ciał, które nie chcą dojrzeć i być czymś pokornym.

Jego długie nogi i ramiona, wyprężone z urazy, przypominały Agnes chłopaka z Trusfield, który dwa­dzieścia lat temu odrzucił prezenty urodzinowe. Wy­ciągnęła rękę, żeby go pogłaskać, ale się usunął.

Mówisz „alianci"... Gdzież Oni teraz są? Zimna wojna toczy się tak samo między „aliantami", jak to­czyła się gorąca między wrogami. Naród! Klasa! Ideo­logia!

Dotknęła jego nogi.

[— Nigdy tak ze mną dawniej nie rozmawiałeś, Da­widzie. Ale — głos spadł do szeptu — może zauważy­łeś, że we mnie za grosz nie ma nawet dumy.

Żagle jachtu dryfującego do portu wypełniły się, z nieskazitelnego nieba spadł nagle gorący podmuch, wzburzając morze i piach. Kobietom pofrunęły włosy i spódnice, ludzie zarzucali ubrania na mokre kostiu­my swoich dzieci i swoje, pędzili za psami i ulatują­cymi tygodnikami, pchali się do samochodów. Plaża i nadbrzeżny bulwar, całe Cannes, wymiecione do czy­sta z przechodniów, zamieniło się w zahipnotyzowaną mysz, ledwie śmiejącą oddychać.

Czy jeszcze chcesz uprawiać opór? — uśmiech­nęła się Agnes.

Dawid wstał. Pozbierał ręczniki.

Jedźmy zobaczyć, czy nasz namiot jeszcze się opiera.

Pat wiedziała, że ten dzień był niedzielą i dniem komunii. Ale nie powstrzymała matki, kiedy ta sma­rowała jej masłem sandwicze do szkoły. Poprosiła tyl­ko o więcej kiełbasy, a mniej marmolady.

Nie miałem pojęcia, że tak przepadasz za kieł­basą — zauważył ojciec. — O której wrócisz?

O zwykłej porze powiedziała. Najwyraźniej zapomnieli, że to nie był szkolny dzień i pozwolili je} odejść bez dalszego wypytywania.

Ponieważ wyglądali na szczęśliwych, nie miała pre­tensji, że byli roztargnieni. Zresztą nie lubiła Cannes. I miała sprawę do załatwienia. Ważną sprawę. Coś, co tylko dorośli załatwiają: interes. Martin dopiero co powiedział, że nikt nie mógł być od niej doroślejszy. A Cyntia powiedziała: naturalnie, możesz robić z Opac­twem, co chcesz.

Więc teraz podskakiwała, zbiegając ze wzgórza ku Źródłom Rzymskim. Była podniecona, w gardle jej za­sychało. Na przełęczy otwierał się widok w dół na stary młyn do przerobu oliwek, otoczony wysokimi, cienkimi palmami. Zwykle, jeśli nikt nie patrzył, wo­łała do nich: — Dzień dobry, proszę pań! — po czym uciekała szybko w obawie, żeby nie odpowiedziały w języku, którego ona nie zrozumie. Teraz, zanim na­wet zdążyła zerknąć na nie, musiała się zgiąć wpół; wiątr mocny jak pięść olbrzyma uderzył ją w pierś. Przypomniało jej się, co Paweł wczoraj mówił: źe nie­bo wygląda jak szklany dach i będzie wicher. Wypro­stowała się, spojrzała na „parne”... Doprawdy, nie wyglądały dzisiaj jak panie ze strusimi piórami we włosach, wybierające się z wizytą do królowej; wy­glądały jak czarownice, kręcące się w wariackim tań­cu. Pat zatrzymała się dla złapania tchu, po czym bie­gła dalej. Im niżej, tym było spokojniej, ale wszędzie powietrze zdawało się płakać ze złości; łzy błyszczały w słońcu.

Zboczyła na ścieżkę do farmy i niezadługo wpadła na podwórze przez wejście koło karczochów. Uwiąza­ny u drzwi do stajni, Cezar szczekał tam, skacząc na

łańcuchu. Podeszła do niego, zaczął się łasić, pogła-1 skała go po strapionej głowie. — Dobry piesek, bied-1 ny stary piesek ... Podczas gdy z oczami zmrużonymi I w błogim oczekiwaniu otwierał pysk, ona otwierała I koszyk. Jeden szybki ruch — i kiełbasa znikała. Sięga- I ła po następny kąsek, kiedy poczuła na sobie czyjś I wzrok; na progu stał Baptysta VarioJi. Policzki jej za- I płonęły, ale zawołała wesoło:

Dzień dobry, Monsieur Yariolil Właśnie przy- I szłam powiedzieć, że Cyntia dała mi oliwki, a ja daję I oliwki panu. Na zawsze.

Wpatrywał się w nią złym wzrokiem. Raptem, pod- I nosząc rękę, jak gdyby chciał ją uderzyć, wrzasnął: I

Wynoś się stąd! Za mała jesteś, żeby otrzymy­wać czy rozdawać własność ziemską! Nie mówiłem ci, żebyś się nie ważyła ruszać tego psa? Wynoś się, a nie, to dostaniesz!

Ktoś go pociągnął w tył.

Qa va, ęa va... Nie denerwuj się, papo — Piotr Varioli mówił przyciszonym głosem. — Dziewczynki J angielskie są często niegrzeczne, ale to jest wina ro­dziców.

Na to Pat podniosła głowę.

O nie, Monsieur Yarioli, To wcale nie jest wina moich rodziców. To jest mój własny grzech.

Piotr się zaśmiał.

A cóż panienka wie o grzechu? Panienka się ka­techizmu nie uczyła, i...

Właśnie, że się uczyłam! — przerwała mu. —- Paweł raz pożyczył mi swoją książkę na cały dzień.

Chciała teraz zapytać o Pawła, więc wynurzyła się zza taczki, gdzie się przed chwilą schowała, ale męż­czyźni już się odwrócili do niej plecami i weszli do stajni.

Obaj w odświętnych garniturach, z początku przy­glądali się w milczeniu, jak oślica Louloutte, żuje u żłobu; potem Baptysta warknął:

Co to miało być z tymi oliwkami?

Piotr udał zdziwienie:

Czy nie mówiłem ojcu, że panna Cyntia zapisała Opactwo tej małej diablicy?

-r- Nie. To znaczy, że jej ojciec ją tu do mnie przy­słał na kpiny. Jeżeli chce sprzedać oliwki, dlaczego sam nie przyjdzie?

Kark mu poczerwieniał, i Piotr pośpieszył uspokoić.

Ależ nie, papo. Jestem pewien, że on jej nie przysłał. On pozwala bachorowi robić wszystko, co jej strzeli do głowy. Mogę się założyć, że on nie ma nic przeciwko temu, żeby Pat oddała ojcu oliwki.

Skąd on wie, że ja w ogóle chcę tych oliwek?

Oh, la la, ojciec wie, jak dzieci plotkują w szko­le. Niech się ojciec nie martwi. Gaj oliwny jest już prawie jak ojca własny.

Baptysta wydawał się żuć coś o przykrym smaku. Dziwaczne, zuchwałe rzeczy, które to dziecko mówiło swojej matce, ta odwaga wobec obcych i wobec psów, ta nienaturalnie dobra francuszczyzna — wszystko było trucizną dla Baptysty.

Nie jestem żebrakiem! Nie potrzebuję prezentów od smarkatej §— burknął i dodał srogo: — Nie pozwa­lałbyś lepiej Pawłowi zadawać się z cygańskim bękar­tem, mój synu!

Czas uciekał. Wkrótce miała się zacząć suma, po­przedzająca komunię dzieci, a Piotr jeszcze nie miał okazji poruszyć z ojcem sprawy, która mu leżała na sercu. Chcąc go udobruchać, nie zwracał uwagi na coś, co — podług niego — było obrzędową demonstracją dumy.

Anglicy, oczywiście, nie umieją się przyzwoicie

zachować — rzekł. — Smith powinien był sam przyjść. Ale papo, jestem pewien, że mi się uda sprawę dla ciebie załatwić. Na honorowych warunkach, wiesz. Dziś wieczór będę się widział ze Smithem. Powiem mu, że nie możesz przyjąć prezentu. Jeżeli będzie na­legał, niech poda cenę. — Dowcipnie mrugnął do sta­rego. — Cenę nominalną, naturalnie, powiedzmy dzie­sięć, piętnaście tysięcy franków... Co ty na to? Zaw­sze chciałeś mieć ten gaj, a to jest jedyna w żydu okazja! — podniecony jak uczniak, zacierał ręce.

. Krokwie trzeszczały, wiatr wściekle szarpał dachem. Baptysta ostro popatrzył na syna. Ta sama gniewna siła, która waliła o śdany i skręcała drzewa, zdawała się nim trząść; żachnął się i uderzył Piotra w twarz.

Przez parę sekund nic nie było słychać, tylko świst liści palmowych na dworze,* długi dreszcz przebiegł wzdłuż grzbietu oślicy. Wreszde Baptysta przemówił: £ ^ Idź i dopraszaj się ła^ki, lokaju! Ja nie potrze­buję angielskiej łaski, o nie!

Jak gdyby w odpowiedzi, błysnęła zapałka, i Bap­tysta skoczył. W budzie napełnionej sianem jedna iskra mogła wzniecić pożar, a przy gwałtownym wich­rze nie byłoby zmiłowania.

Wściekłeś się? Wyjdź stąd!

Sięgnął po zapałkę, ale Piotr go odepchnął.

Wyjdę, kiedy mi się spodoba —• powiedział. Szczęka mu latała. — Każdy ojciec dopóty jest ojcem, dopóki nie stanie się wrogiem. I ja ojca ostrzegam, że żandarmi zwęszyli pismo nosem. Jaśmin ojca śmier­dzi. Śmierdzi tak paskudnie, że już Smith zaczyna ki­chać. Owszem, ja pójdę i będę Smitha prosił, żeby nie rujnował dobrego imienia naszej rodziny. Ale jeżeli odmówi, to ty, mój ojcze, zapłacisz rachunek.

Pewną ręką zapalił „Gauloise'a", zadągnął się głę­boko i wyszedł ze stajni na wiatr.

Sposób, w jaki ją potraktował Baptysta Variolif nie podobał się Pat, ale nie martwiła się zbytnio, bo czyż mogła się spodziewać, " że Baptysta będzie dla niej lepszy, niż był dla Cezara? Znalazłszy się poza farmą, musiała zdecydować, co robić dalej. Hucząc i kołując, wichura rzucała się na drzewa i wywracała korony podszewką do góry, jak wiatr londyński czasem robił z parasolkami pań. Połamane gałęzie latały w po­wietrzu; na szosie przyjemnie było dawać się pchać w plecy, przy czym nogi podfruwały zupełnie same. Pat wolała fruwać z liśćmi niż dreptać po koziemu. Matka myśli, że jestem w szkole, nie niepokoi się — rozważała. — Na pewno schowali się z tatą do namio­tu, namiot jest przymocowany do ziemi grubymi sznu­rami, są bezpieczni, śmieją się.

Dzwony kościelne biły. Niesiona przez wiatr, Pat nie mogła się zatrzymać dla nabrania tchu; z rozwia­ną spódniczką wleciała raczej, niż wbiegła na wiosko­wy skwer. .

Tam było inaczej. Domy i platany trzymały wiatr na uwięzi. Ludzie śpieszyli na sumę. Jak rozczochrane anioły, dziewczynki z klasy Pat pojawiały się jedna za drugą na placu, w organdynowych sukniach, wzdę­tych jak balony; biały dym kłębił się nad ich głowa­mi. Matki i ojcowie osłaniali córki, gdy te usiłowały zachować w porządku swoje stroje, przytrzymując spódnice i' wianki. Niektóre dziewczynki nie miały nad sobą tiulowych dymów; starsi nieśli w ręku kłęby śnieżnej białości, do starannego rozwinięcia dopiero w kruchcie, gdzie welony będą upięte wkoło wianków. Dwie koleżanki, które nie miały kłopotu ze spódnica­mi, bo te nie były koliste, przywitały się z Pat.

Wyciągnęła szyję, szukając Pawła i Żakliny, ale teraz, zamiast wiatru, tłum ją popychał i ani się obej­rzała, kiedy się znalazła w bocznej nawie kościoła. Przedtem tylko raz była na mszy, z panią Titiną. Lu­biła babkę Pawła, bo ona, jak Jezus Chrystus, nie gniewała się na łotrów, nie gniewała się na swoją sro- kę-złodziejkę. Ale pani Titina nigdy Pat nie objaśnia­ła co do kościelnych rzeczy, powiedziała tylko, że msza jest po łacinie. Pat łamała sobie teraz głowę, ko­mu ksiądz wikary w swojej wspaniałej szacie kłania się przed ołtarzem: Bogu Ojcu, Jezusowi Chrystusowi czy Duchowi Świętemu. W katechizmie Pawła prze­czytała, że te trzy Osoby składają się na jedną wielką Osobę, Boga. Przeczytała także, że wszyscy ludzie są grzesznikami z powodu jabłka, które jedna łakoma ko­bieta zjadła w ogrodzie. Pat widziała, jak ksiądz wi­kary jadł, nawet nie obierając, jabłko w ogrodzie Cyntii. Taki grzesznik wybrałby sobie chyba którąś mniejszą Osobę do przepraszania za grzech. Którą? Jezusa czy Ducha Świętego?

Nucąc łacińskie słowa, przymykając oczy, bardzo za­wstydzony ksiądz wikary obrócił się na kościół. Otwo­rzył ramiona, a ludzie naokoło śpiewali:

Devant la croix levons nos coeurs Suivons Jésus, le Rédempteur.

A więc ludzie wybrali Jezusa. Pat była zadowolona. Uklękła i zaczęła się modlić:

Kochany Jezusie, Ty jesteś kochającą Osobą i każdy Ciebie kocha. Pan Dobson, on jest czyścicie­lem okien w Londynie, on Ciebie kocha. Ja też. Wróż­ki też. I łotrowie też. My nie jesteśmy katolicy, ale kochamy Ciebie, bo Ty wszystkich kochasz. Więc proszę Ciebie, nie gniewaj się na Ewę. Ona na pewno

nie chciała być łakoma i ksiądz wikary nie chciał. Ja nie chciałam uderzyć Pawła. Tato i mama na pewno nigdy nie chcą sobie bólu zadawać, zresztą oni się już nie mocują, chodzą razem i w nocy siedzą i trzymają się za ręce. Paweł na pewno nie chciał być niegrzecz­ny. On mnie bije i łechce, ale on chce, żebym z nim była, i ja będę. Proszę; powiedz mi, Jezusie, którf grzech jest niegrzeczniejszy: że pozwalam Pawłowi, żeby mnie łechtał, czy też to, że go biję? Kochany Jezusie, przepraszam, że nie rozumiem, ale ja lubię łacinę. Lubię Trójcę Świętą. Najświętszą Dziewicę i Niepokalane Poczęcie. Ja lubię rzeczy, których nié rozumiem. A nawet lubię starego Varioli też. On jest brudny, ale na pewno nie chce być zły. On tylko tak burczy, i mnie jest go żal. A co do Cyntii i Mar­tina, to oni są dobre nieroby, dobre łotry. Ja ich ko­cham. Amen.

Ksiądz wikary podniósł ramiona, nucąc dalej po ła­cinie, a ludzie śpiewali:

Seigneur, Dieu le Père,

Nous sommes Vos enfants.

Ayez pitié dé nous...

Ponieważ zawsze wtrącali się do dzieci, Pat boczy­ła się na ojców. Ale Ojciec Nasz z katechizmu Pawła był jedynym z Trójcy Świętej. Myślała, że jest trzecią częścią Boga, jednak nazywano Go Wszechmogą­cym ... Zrobiła wielki wysiłek, żeby się skupić. Wie­działa, że lekcje są czasami trudne i arytmetyki nie można rozumieć, trzeba tylko w nią wierzyć. Przy tym ojciec oznaczał kogoś, co ciężko pracuje, żeby dać dzieciom jedzenie i wykształcenie. W książce Pawła Bóg Ojciec był ojcem Adama, pierwszego czło­wieka. Zrobił go z kości, dał mu piękny ogród na mie-

W

szkanie i musiał go stamtąd wygonić, bo zamiast Ojca Naszego Adam słuchał się tej łakomej Ewy.

Organy ryczały, melodia była bardzo wielka, dzwon­ki dzwoniły przy ołtarzu, i Pat modliła się:

Ojcze Nasz, pan Dobson mówi, że Ty jesteś w niebie. On mówi, że to wspaniałe miejsce, ale mnie się tutaj podoba. Ja wiem, że dzieci i wnuki są nie­grzeczne i czasami musisz posyłać je do piekła. Pro­szę, Ojcze Nasz, jak będę łakoma albo uderzę Pawła i będziesz musiał wygonić mnie z Francji, to pozwól, żeby Paweł też był ze mną wygnany, Wszechmocny Boże. Amen.

Kolana ją bolały, ucieszyła się, że wszyscy wstają. Żegnali się i ona zrobiła to samo. Z prawej strony oł­tarza na lewą przeniesiono wielką księgę. Wikary poszedł za księgą i zaczął głośno czytać po łacinie.

Pat wiedziała, że jest dużo języków. Zegary tykały w jednym; przedmioty, kwiaty, zwierzęta, każda rzecz miała swój własny język. Kiedy było cicho, prze­mawiały niewidzialne osoby, a jedną z nich był Bóg. Słuchała pilnie, co Ojciec Nasz napisał w swojej księ­dze. Czasami rozumiała żaby, więc nie traciła nadziei, że uda się jej zrozumieć łacinę. Ale ksiądz wikary mamrotał pod nosem, więc przestała próbować.

Jak tylko skończył, ludzie zaczęli się pchać. I Zno­wu tłum poniósł ją; tym razem do nawy głównej, gdzie sztywne jak lalki z cukru komuniantki stały do pary z chłopcami, którzy w klapach marynarek mieli' białe kokardy i mirtowe gałązki.

O wiele większy ołtarz — cały w kwiatach i świecach — gorzał w prezbiterium. Ubrany w coś, co wyglądało jak strojna koszula zarzucona na czarną suknię, ksiądz proboszcz wchodził właśnie kręconymi schodkami na kazalnicę, podobną do okrągłej loży. On.

198

szedł w górę, a głos organów i chóru schodził w dół, aż wsiąkł w kadzidlane zapachy nad ławkami.

Przez chwilę słychać było tylko kaszlanie i chrzą- kanie, potem ksiądz proboszcz zaczął czytać bardzo głośno z niewielkiej książki po francusku. Pierwsze słowa brzmiały: „Wonczas". A historia była o apo­stołach* co oznaczało jakichś ważnych ludzi, którzy się zebrali w jednym domu.

Pat chciała uważać, ale nie mogła; w biało-czarnej kolumnie dzieci dostrzegła w końcu Żaklinę. Poznała ją po koronce, którą Cyntia jej dała zamiast zwyczaj­nego welonu. O jedną parę za siostrą stał Paweł. Obo­je nie byli daleko, ale Pat trudno było w tym gąszczu ciał utrzymać wzrok na dwóch małych głowach.

Teraz, kiedy organy umilkły, słyszała wichurę na dworze, głuche wycie, które przeszkadzało opowieści proboszcza. Słońce świeciło przez kolorowe okna, bar­wiąc welony dziewczynek, przerzucając przez nawę niebieskie, złote i czerwone mosty, tak że wszystko wydawało się nieprawdziwe.

Wzrok Pat wędrował po tych mostach ze światła, aż zatrzymał się przy obrazie wymalowanym na ścianie. Jezus tam siedział, straszny w wianku cierniowym. Wydawał się prawdziwy. Krople krwi ciekły mu po policzkach, był nagi, drżał. W dołach na twarzy, gdzie powinny być oczy, był ból. Jezus trzymał w ramionach kruchy kijek, ale mężczyźni wkoło niego, ubrani w coś jak szkockie spódnice, machali batami.

Pan Dobson opowiadał, jak ludzie bili i krzyżowali Jezusa, bo kazał im, żeby się kochali. Ale nigdy do­tąd Pat nie widziała kochającej osoby w takim opła­kanym stanie, i jej samej zbierało się na łzy. Akurat wtenczas ksiądz proboszcz zamknął książkę. Jego głos z nudnego zrobił się piorunujący. Powiedział: — Dro­gie dzieci!... — Uszy Pat natychmiast przestały sły­

szeć. Pamiętała, co zwykle następuje po takich sło­wach. Pouczenie, żeby szanować rodziców i nauczy­cieli, odrabiać lekcje i czyścić zęby. Dotarło do niej jednak słowo rzadkie i obudziło czujność: dusza.

Dusza, jakkolwiek niewidzialna — huczał pro­boszcz — jest jedynie ważna w człowieku. Dusza ni­gdy nie umiera. Wiedziała o tym Joanna d'Arc i dla­tego odważnie szła na stos. Oczywiście, nie wszystkie dusze są tak zdrowe i odważne jak dusza Joanny d'Arc. Niektóre są chore, są grzeszne. Kiedy umiera chore ciało, chora dusza nie umiera razem z nim. Dro­gie dzieci — proboszcz ocierał czoło wielką chustką — aby uniknąć dla waszych dusz choroby, musicie być dobre, grzeczne. Ale jeżeli komuś z was przydarzy się to nieszczęście, że zrobi coś złego, powinien się wyspowiadać i otrzymać komunię świętą, chleb aniel­ski, który uzdrawia duszę z grzechu. Wtenczas nawet śmierć nie jest straszna: dusza idzie do nieba, do kra­iny .szczęśliwej, której my tu na ziemi nie możemy oglądać.

Dziewczynki szumiały białymi sukniami i poprawia­ły złote krzyżyki na szyjkach, chłopcy kręcili się, żeby zobaczyć, co robią inni chłopcy. Pat przypomniała so­bie, co pan Dobson mówił w Londynie: „Naturalnie będzie panienka żyła wiecznie I Takie dobre dziec­ko ..Ale ona już nie była dobrym dzieckiem, była grzesznicą.

Usiłowała odszukać głowę Pawła, błyszczącą od brylantyny; nie mogła. Widocznie wepchnięto go gdzieś za kolumnę. Poczuła się strasznie sama i skie­rowała wzrok na obrazy na ścianach. Promień, któ­ry wszedł do kościoła przez środek róży w oknie, opierał się teraz — malinowa smuga ^ na Jezusie, klęczącym między drzewami. Jezus na tym obrazie nie miał cierni w głowie, włosy spadały Mu gładko na

ramiona, suknię miał całą, nikt go nie bił, ale tam, gdzie powinny być oczy, był ból jeszcze okrop­niejszy niż od bida. Jezus patrzył w górę. Pat zadzi­wiła się zobaczywszy, na co patrzył: na złoty kielich w powietrzu. Rubinowy promień bawił się ze złotym kielichem, wydawało się, że w środku jest wino czer­wone. A klęczący Jezus cierpiał. Pat rozejrzała się między malowanymi drzewami. Parę osób w opoń­czach leżało na trawie. Spali. Jezus był sam. Na pew­no się bał nocy. Na pewno nie chciał pić sam z za­czarowanego kielicha. Na pewno w kielichu była tru­cizna. Pat westchnęła i przeczytała napis pod obra­zem: »JezUs cierpi w Ogrójcu Oliwnym«. Wstrząsnęła się. Ona przecież chdała, żeby Paweł spalił Ogrójec Oliwny.

Tymczasem ksiądz proboszcz powrócił do apostołów.

Jeden z nich —- opowiadał — przemówił do lu­dzi, którzy się tłoczyli: Myślide, żeście zabili Jezusa, a przecież On żyje... Bóg Go przywródł do życia i Jezus zesłał nam Ducha Świętego „.., I nagle rozległ się z nieba, szum, jakby nadchodzącego wichru gwał­townego, i napełnił cały dom..." Duch Święty napeł­nił nas— mówili apostołowie — i teraz rozumiemy wszystkie języki i umiemy mówić wszystkimi języ...

Proboszcz nie dokończył słowa „językami”, bo to­cząc się w górę nawy, ogromny huk napełnił kościół, wicher na oścież rozwalił drzwi. Spódnice i welony zatrzepotały, płomienie na świecach skurczyły się, po­tem urosły w płomienne jęzory. Ludzie powstawali w ławkach. KUku mężczyzn zaczęło się przedskać do kruchty, żeby zaryglować stare drzwi, na których wyrzeźbieni byli święd w otoczeniu zwierząt.

Pod Pat ugięły się nogi; czuła wielką czczość. Za skarby świata nie mogłaby powiedzieć, kto śpiewał:

Esprit Saint, Dieu de lumière, Venu des cieux sur la terre...

dzieci czy anioły, unoszące się na gipsowej chmu­rze nad kazalnicą księdza proboszcza. Wiedziała tyl­ko, że Jezus właśnie zesłał do kościoła Trzecią Osobę. Burzliwy i przezroczysty Duch Święty szarpał płomie­nie, sprawiając, że świece paliły się jak pochodnie, a głowy napełniały się zrozumieniem.

Uklękła, chyląc głowę, teraz bardzo ciężką. Nie mo­gła się modlić, była zanadto zmęczona. Splatając dło­nie, powtarzała tylko półgłosem:

Dziękuję, drogi Jezusie, że przysłałeś tu Ducha Świętego. Dziękuję Ci, Duchu Święty, że mnie napeł­niłeś. Dziękuję.

Pustka w mózgu. Pat wstała i cal po calu zdążała do najbliższej kolumny. Francuzi szeptali:

Patrzcie na małą Angielkę ...

Co ona tu robi?

Czy to dziecko nie jest protestanckie?

Patrz na jej spódnicę... te warkocze... co ona tam ma w tym koszyku?

Gorące oddechy owiewały twarz, mrużyła oczy. Starała się nie oddychać, żeby zapach czosnku niei drażnił Ducha Świętego w niej. Na prawo i na lewo przepraszała: — Pardon ... pardon... ■— popychając jednych, wymijając drugich, prześlizgując się między dorosłymi nogami. Jakiś człowiek pomógł otworzyć boczne drzwi — była wolna.

Na skwerze czekał wiatr. Niepamiętny tego, że przed chwilą był Duchem Świętym, gonił kurz na dworze i rozbijał ludzi. Pat zakrztusiła się... nasłuchiwała ... Wcale już nie była pewna, że rozumie język Ducha Świętego.

Szast, szast. i. — jak srebrne noże, liście palmowe cięły powietrze, a zegar trzeszczał w swojej żelaznej klatce na szczycie wieży kościelnej. Gdyby to był szkolny dzień, byłaby teraz pauza. Pat chowała jesz­cze w koszyku sporo chleba, owoce, czekoladę, resztki uczty Cezara. Chciała też wiele rzeczy powiedzieć Pawłowi. Ale czekać na niego na skwerze nie miało sensu; po mszy będzie otoczony rodziną i przyjaciółmi ze wsi.

Skierowała się w stronę Opactwa. Wicher nie szar­pał jej już tak, też był pewnie zmęczony; kiedy jednak w końcu dotarła do oliwnego gaju, niewiele czuła w sobie siły. Wpełzła do oabanonu i położyła się na sien­niku. Gałązka oliwna kołysała się w otwartym łuku, coś przypominając. O tak... Tego dnia, kiedy pierw­szy raz mijali samochodem Domaine, słyszała, co oj­ciec opowiadał matce: że kiedyś leżał ranny w tym szałasie i gałąź kołysała się pod otwartym łukiem... Czegoś rzutko się Pat zrobiło na myśl, jaka stara była ta gałąź, jeżeli kołysała się już przed jej urodzeniem. Czy będzie się kołysała tak samo, kiedy Pat umrze?

Teraz Pat już wiedziała o swojej niewidzialnej du­szy, że ona nigdy nie umrze, więc bać się śmierci nie było potrzeby. Pat raczej się cieszyła tym, że będzie żyła niewidzialna po śmierci; czyż to nie pyszna zaba­wa nie mieć zębów do czyszczenia, nóg do łaskotania, żołądka do karmienia, a przecież być czystą, połechta­ną i pełną miętowych karmelków? Jedno tylko ją gry­zło: grzech. Żeby żyć po śmierci, jej chora dusza mu­siała być przedtem wyleczona.

Gałąź kołysała się i ukołysała Pat do snu. Po ja­kimś czasie, z którego nie zdawała sobie sprawy,

otwierając oczy, Pat wzdrygnęła się i usiadła; ktoś na nią patrzył... Paweł. Od razu zauważyła, że był in­ny; nie przyszedł się bawić, przyszedł, żeby go podzi­wiała. W białych pończochach, w białym krawacie, z kolanami tak czystymi jak policzki, Paweł jaśniał.

Będę niósł krzyż na procesji — powiedział i od­wrócił twarz.

Poczuła się onieśmielona.

Czy byłeś u komunii?

Poważnie skinął głową.

c — Czy twoja dusza jest teraz zdrowa?

Wzruszył ramionami

Dlaczegoś się nie ubrała w niedzielną suknię? — Oczy mu pociemniały z urazy. — Wstydziłem się za ciebie w kościele. Czy widziałaś, jak Żaklina była ubrana?

Spuściła głowę.

Widziałam. Wyglądała jak panna młoda.

Skojarzenie uderzyło go- nie chcąc tak od razu za­niechać postawy wzorowego nosiciela krzyża, spuścił jednak trochę z tonu.

Jeżeli mamy się ożenić, to musisz zostać kato­liczką i ubierać się porządnie do kościoła! — Potrącił stopą jej odkrytą nogę.

Obciągnęła spódniczkę.

Ja wiem. I moja dusza musi wyzdrowieć.

Jak wiesz^ to dobrże —- znowu zrobił się wy­niosły. — Muszę już iść. W domu szykują okropnie dobry obiad, ksiądz proboszcz przychodzi. Ńie będę dziś jadł twoich sandwiczów.

O nie — doskonale to rozumiała*^- Ja też ich nie jadłam. Wcale nie chcę jeść, bo moja dusza jest chora.

Odwrócił się do odejścia, kiedy go złapała za rękaw.

Czekaj! Czy z mojego grzechu także się wyspo­wiadałeś.

Mrugnął zdziwiony.

Z jakiego grzechu? Nikt się nie spowiada z cu­dzych grzechów.

r Ale to był także twój grzech! Nie pamiętasz? Mówiłeś, że lubisz to robić. A potem ja ciebie ude­rzyłam i ty mnie uderzyłeś. Biliśmy się.

. Ach, to! — uśmiechnął się szeroko. — Powie-

i działem tylko; nieczystość. Ksiądz probosztz wie, co to znaczy, nie potrzeba tłumaczyć.

Nie wyglądała na przekonaną.

•— Jak ja mam zostać katoliczką, jeżeli moja dusza jest chora? Muszę się przecież wyspowiadać.

Zakłopotał się. Podrzucając i łapiąc szyszeczki ce­drowe, przez chwilę się zastanawiał.

Dlaczego nie? —r. zadecydował. — Idź się wyspo­wiadaj. Ale księża będą słuchali spowiedzi dopiero w przyszłą sobotę.

Rozejrzała się. Gaj oliwny wydał się jej smutnym

i miejscem. Krzaki najeżone były cierniami, odwieczne drzewa, jak brodate stwory, stały w zamyśleniu. Na pewno w nocy tu ktoś cierpiał, kiedy inni spali, ktoś się bał i nie chciał pić trucizny z zaczarowanego kie-

i licha... Ktoś. Może Jezus?

.-Potrząsnęła głową.

Nie mogę czekać do soboty. Nie słyszałeś, co ksiądz mówił? Że Jezus cierpi przez nasze grzechy. Nie chcę, żeby Jezus przez cały tydzień cierpiał przez

Y tor że ja ciebie kopałam i biłam... i... ten drugi grzech. Musisz zaraz wysłuchać mojej spowiedzi.

Szeroko otworzył oczy.

Coo? Ja nie jestem księdzem! Ja nie mogę słu­chać spowiedzi.

Nie dawała się zniechęcić.

•— Owszem, możesz. Twoja dusza jest zdrowa i bę­dziesz niósł krzyż. Jesteś teraz zupełnie jak ksiądz.

Myśl oszołomiła go, ale nie była mu przykra.

Przypuśćmy, że jestem teraz jak ksiądz — przyj­rzał się swoim świetnie wyglansowanym bucikom. — No, to co? Co chcesz, żebym zrobił z tym twoim grze­chem?

O, to bardzo łatwe! — wykrzyknęła skacząc na jednej nodze. — Czytałam o tym w twoim katechiz­mie. To się nazywa pokuta. Ja się'wyspowiadam, a ty mi przebaczysz. I tyle.

O nie! Wcale nie tyle! ^ rozzłościł się.P=- Po­kuta, to znaczy, że ksiądz każe ci coś zrobić za karę, dlatego że byłaś zła. Coś takiego, czego zupełnie nie lubisz.

Bardzo dobrze — przestała skakać.5^- Nic nie szkodzi. Powiedz mi, co mam zrobić, żeby się ukarać,

i ja to zrobię. Ale najpierw muszę się wyspowiadać.

Błyskawicznie padła na kolana. — Stój, nie ruszaj się!

Nie zdążył ust otworzyć, kiedy już recytowała:

Spowiadam się Panu Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu, że bardzo lubiłam, kie­dy Paweł mnie łechtał. Uderzyłam go, ugryzłam go

i lubiłam się z nim bić. Przepraszam Pana Boga. Już nie dam Pawłowi się łechtać. A jeżeli on to zrobi, nie będę go biła i gryzła. A jeżeli to zrobię, postaram się tego nie lubić. Proszę Cię, Boże, zrób, żebym lubiła tylko trzymać Pawła za rękę. —- Amen. — Ucałowała niezwykle białą rękę, którą Paweł szarpnął jak opa­rzony.

Krzyknął:

Jesteś niedobra, niedobra! Ludzie się tak nie spowiadają! Jesteś heretyczka, nie wolno mi ciebie słuchać. Powinnaś być spalona!

206

1^(1^I

Roześmiała się z rozbrajającą radością.

Nie możesz. Nie możesz mnie spalić bez spale­nia oliwnego gaju! Ale wiesz, co możesz zrobić? Mo­żesz mnie za karę ukłuć igłą. W cabanonie jest igła w blaszance. Poszukać ci jej?

Zwrócił do niej twarz bledszą niż ręce:

Ty mnie kusisz! —^ ryknął. — Ja mam nieść krzyż! Nie mogę ciebie kłuć igłąl Odprawiaj sobie swoją pokutę sama.

Trzęsąc się cały, mocno tupiąc nogami po zboczu, znikł.

Znowu była sama i głodna. Ukąsiła kawałek chleba, ale nie przechodził przez gardło. Coś sobie przypom­niała ... Coś z książki Pawła: być głodnym znaczyło post. Post był pokutą. Szybko wypluła chleb i położy­ła się na słomie. Gałąź się kołysała. Wyglądała jak ramię starego Varioli, grożące: „Wynoś się stąd, a nie, to dostaniesz!" Wzdrygnęła się. Baptysta jej nie ude­rzył, a przecież czuła ból jeszcze teraz. Zastanowiło ją, że są takie różne bóle, jedńe złe, drugie dobre, jed­ne prawdziwe, drugie nieprawdziwe. Czy taki nie­prawdziwy ból, jak ten, kiedy myślała o Baptyście, jest dobry? Czy pokuta jest dobrym bólem? Czy dobry ból jest prawdziwy? Czy Jezus czuł dobry ból, kiedy bał się zaczarowanego kielicha w gaju oliwnym? Czy gaje oliwne są zaczarowane? A może ten gaj tutaj trzeba spalić, zamiast oddawać go Baptyście Va- rioli?...

Kręciło jej się w głowie. Złożyła ręce tak samo jak komuniantki w kościele i klękła do modlitwy:

Kochany Jezusie, przepraszam, że jestem taka głupia. Zesłałeś Ducha Świętego do kościoła, a ja cią­gle nic nie rozumiem. Kochany Jezusie, proszę Cie­bie, poproś Ojca Naszego, żeby mi pozwolił nie rozu­mieć. Czy ja mogę kochać Pawła bez względu na to,

co on zrobi? Proszę Ciebie, pozwól mi i każ tej ga­łęzi, żeby przestała się kołysać. Amen.

Po pewnym czasie głód ustąpił. Pat poweselała i na­wet przez chwilę miała zamiar zajrzeć do Opactwa, ale po spowiedzi nie chciała właściwie całować się i pieścić, czego z Cyntią nie można było uniknąć. Więc dała spokój. Wszystko, czego chciała, to odpra­wić pokutę, żeby zrobić przyjemność Jezusowi.

Miotła, jej stary koń, stała jeszcze w kącie szałasu. Dosiadła konia i pogalopowała do studni.

Dzień dobry, pani Wodo..— Nachyliła się nad mętnym lustrem. — Pamiętasz mnie? Ja już nie jestem Joanną d'Arc, jestem grzesznicą, odprawiam pokutę. Chcesz zjeść moje owoce? — Wrzuciła do wody brzo­skwinię. Masz! Oliwki dałam staremu. Varioli. Je­żeli tu się kiedy zdarzy pożar, to chyba lepiej go ugaś. Dziękuję. — OpaTła miotłę o pień cedrowy. — Ryce­rzu Drzewo, weź sobie mego konia. .§ — Zdziwiła się. To nie była żadna pokuta. Pat przepadała za rozdawa­niem swoich rzeczy.

Niepokój powrócił. Paweł powiedział: „Odprawiaj sobie sama swoją pokutę". Ale jak? Przypomniała so­bie niedobrego doktora w Londynie, który jej kazał chodzić na czworakach, żeby zobaczyć, czy Pat ma zdrowe serce. To był straszny wstyd. Ale gdyby zro­biła to samo z własnej woli, to może byłaby pokuta? Dobry ból. Schyliła się i popełzła na czworakach w stronę szałasu. Nogi i ramiona miała miękkie ze sła­bości, głowa pękała, płatki latały przed oczami, ale kiedy dotarła do szałasu, czuła się szczęśliwa. Poło­żywszy się, przycisnęła policzek do jedwabnej po­duszki, którą Cyntia pozwoliła zabrać z salonu*, teraz prawie nie słyszała wiatru. Słyszała za to Jezusa.

Już dobrze, Pat — mówił. — Podobała mi się two­ja pokuta. Teraz odpocznij." :

Odszepnęła:

Dziękuję, kochany Jezusie. Z przyjemnością od­pocznę. Jesteś bardzo dobry.

Znowu czas mijał. Słońce uszło kawał drogi wkoło cabanonu i niebo zrobiło się głębsze, kiedy Pat znowu przytomnie spojrzała przed siebie. Gałąź kołysała się.

Biczujący ruch zranił serce Pat. Rozumiała, co to znaczy: jej pokuta nie była dostateczna. Ojciec Nasz jeszcze się na nią gniewał. Wzrok jej padł z kolei na błyszczący mały przedmiot; były to rdzewiejące no­życzki. Chwyciła je i dziobnęła na chybił trafił obie swoje nogi. Wystąpiły krople krwi. Stęknęła: — Teraz jestem podobna do Ciebie, kochany Jezusie — i od­rzuciła nożyczki. Robiło się późno.1*#- Muszę iść zoba­czyć, jak Paweł niesie krzyż — pomyślała.

Kiedy Pat wśliznęła się znowu do bocznej nawy, procesja była w połowie obchodu kościoła. Biała od tiulowych pian ze złotymi łodziami feretronów koły­szącymi się na ludzkiej fali, z tęczą chorągwi jaśnie­jącą w górze, płynęła jak powolna rzeka. Paweł był pierwszym uczestnikiem, którego Pat zobaczyła. Kro­czył na czele, trzymając w obu rękach smukły czarny krzyż, z przybitym do niego Jezusem. Księża i mnisz­ki sunęli za nim, ochraniając dłońmi płomienie świec. Potem szły starsze panny w bieli, dźwigając na zło­cistych noszach obrazy i figury świętych. Sztandary i wstęgi wszystkich kolorów niosły się wysoko w mrocznym powietrzu. Pod baldachimem ksiądz pro­boszcz, owinięty w ciężkie brokaty, tulił w ramionach malutkie słońce. Dziewczynki cofały się, dygając i sy­piąc mu pod stopy kwiatowe płatki. Dzwonki mini­strantów brzęczały, korzenny zapach kadzidła drażnił nozdrza. Wszyscy śpiewali.

Pat nadążała ślimaczym krokiem, aż się znalazła w tej samej kaplicy co z rana. Było tam teraz pusto i ciemno. Uklękła na swoich obolałych kolanach, pew­na, że nikt jej nie zauważył. Tymczasem czoło pro­cesji okazało się powolniejsze od ogona; wkrótce utworzył się zator i usłyszała znajome szepty:

Patrz na małą Angielkę! Jaka ona blada ....

Modli się zupełnie sama, na kolanach...

Wygląda jak męczennica chrześcijańska... Chy­ba to jest cudowne nawrócenie?

Paweł ją spostrzegł. Kiedy zobaczył białą twarz „małej diabli cy" i zakrwawioną chusteczkę wkoło kostki, krzyż zadrżał w jego rękach i serce skoczyło do gardła. O Chryste Panie — jęknął w duchu. — Co ja mam robić? Ona się pokłuła zardzewiałą igłą! Ja wiem, że ona jest czarownicą, a wszystko jedno lubię ją. To jest diablica, ja ją lubię. Ja ją więcej lubię niż ojca, matkę i dziadka. Boże Miłosierdzia, co mam te­raz robić?

Nagle dobiegły go z jakiegoś minionego dnia sło­wa księdza wikarego na lekcji katechizmu: „Jezus Chrystus, Baranek Boży, krwawił i umarł na krzyżu za nas grzesznych". Paweł cały się zatrząsł. A co, je­żeli Pat nie jest czarownicą? Nie jest diablicą? Co, je­żeli zakrwawiona chusteczka na jej nodze nie znaczy, że Pat krwawi za grzech Pawła, bo ona także jest ba­rankiem Bożym?

Zęby mu dzwoniły.

Święta Maryjo, Przeczysta Dziewico, zmiłuj się

nade mną, pomóż mil — modlił się. —Nie może tak być, żeby Pat odprawiała taką straszną pokutę sama... Ksiądz proboszcz kazał mi tylko odmówić »Zdrowaś Maryjo« trzy razy, a ta głupia wariatka leci i kaleczy się zardzewiałą igłą. Ja nie mogę, nie mogę tego mieść. Matko od Siedmiu Boleści, każ Pat zapomnieć

0 tym łaskotaniu i żeśmy się bili, a ja już nigdy nie będę jadł jej sandwiczów. Amen.

Procesja się przerzedzała, rozpadała, dzieliła na gru­py. Rodziny otaczały komuniantki; ministranci, przy­klękając i zrywając się, biegali we wszystkich kierun­kach. Żaklinę podziwiała cała gromada osób. Promie­niejący dumą Piotr Varioli stał za nią, gładząc koron­ki, dziękując znajomym za komplementy, podczas gdy Zuzanna chwaliła się swoim koszyczkiem z kwiatami. Na wypadek gdyby wiatr nie przycichł, Mauricette trzymała na podorędziu swetry dla córek. Baptysty nie było widać, ale w ławce rodziny Variolich siedzia­ła pani Titina, wyprostowana i samotna.

Paweł, jeszcze w komży, złożył krzyż w zakrystii

1 wsunął się do kaplicy. Pat, ukończywszy modły, sie­działa teraz, całkiem zadowolona, na brzeżku krzesła. Dotknął jej kolan.

Goś ty sobie zrobiłat niemądra? — Głos brzmiał szorstko. — Ludzie powiadają, że się nawróciłaś, ale ja nie mogę cię zaprosić na kolację. Wiesz, że dziadek ciebie nie lubi. -— Szorstki głos się załamał.

Zbyła go ruchem ramion.

Ja nie lubię chodzić w gości.

To go pocieszyło.

Nie będę wcale jadł ciastek, schowam ciastka dla ciebie. Ty już tylko idź teraz do swojej matki i bądź grzeczna — paplał. — Jutro w szałasie dosta­niesz wszystkiego więcej niż najważniejszy gość. Do­brze?

Potrząsnęła głową.

Nie chcę ciastek. Chcę anielskiego chleba.

Chcesz komunii świętej, głupia? Wiesz dobrze, że tego nie możesz dostać. Zresztą nie mam czasu. Cze­kają na mnie.

Sfrunęła z krzesła.

Popatrz! — wskazała na tabernaculum w głów­nym ołtarzu. — Widzisz tę szafkę? Wyjmij stamtąd złoty kielich i daj mi biały krążek do połknięcia. To można zrobić bardzo prędko, a ja jestem głodna.

Rozejrzał się po pustym kościele. Czarownica — mo­że skrwawiony baranek Boży? i on sam — grzesz­nik rozgrzeszony przez zbyt lekką pokutę ijl zdawali się jedynymi żywymi duszami w gęstym, niebieskim mroku. Zerknął na swoją komżę i rzeczywiście poczuł się księdzem, bo w kieszeni miał kluczyk od taberna­culum, dopiero co wręczony przez księdza wikarego ze słowami:

Jak tylko przygasisz świece, Pawełku, oddaj ode mnie ten kluczyk zakrystianowi, bo mnie się bardzo spieszy.

Dwie wysokie świece jeszcze się paliły w głównym ołtarzu... Paweł zatrzepotał rzęsami, serce mu się ścisnęło na myśl: ona jest głodna, a ja nie mogę jej zabrać do domu na kolację.

Wpadł do kaplicy. Biegnąc na paluszkach w poprzek nawy, a potem po stopniach i po dywanie prezbite­rium, żarliwie bił się w piersi. Przed figurą świętego Antoniego zatrzymał się i sięgnął po stary kij z kap­turkiem, ukryty za plecami świętego. Starannie wyga­sił świece. Dwie smugi dymu rozwinęły się i zawisły nad stallami; milczący groźny kościół patrzył na Pawła.

Ale przed marmurową balustradą Pat już czekała na swoich bolących kolanach. Paweł przeskoczył stopnie ołtarza. Obrócił kluczyk i chwycił kielich. Rozbłysły klejnoty; kielich był ciężki. Potępiony, zdyszany, cały w dreszczach i chwale, Paweł pędził z powrotem do miejsca, gdzie klęczała Pat. Otworzyła usta — złożył Hostię na jej języku.

Zatrzasnął z powrotem kielich w tabernaculum i miał właśnie odnieść gaśnik za figurę, kiedy jakiś

mężczyzna chrząknął w nawie. Baptysta Varioli zbli­żył się do balustrady. Jak chodzący manekin, z twa­rzą pogrążoną w cieniu, minął Pat, niemal zbijając ją z nóg. Szedł w górę po dywanie...

Bez słowa wlepił oczy w Pawła.

' Mig Ty! Chodź ze mną — powiedział.

22

Baptysta Varioli czuł smak porażki ostro jak nigdy dotąd. Jeszcze przed chwilą był taki dumny z wnu­ka... Mówiono mu, jak ludzie podziwiali powagę Pawła w kościele i zaufanie, jakim darzyli go księża. Po procesji Baptysta szukał chłopaka w zamiarze ofia­rowania mu swego srebrnego zegarka, szanownej sta­rej „cebuli", pamiątki familijnej. Wszystko to teraz obróciło się w drwinę.

Skoro nikt poza nim nie był świadkiem haniebnej sceny,. Baptysta nie tyle gryzł się świętokradztwem, co faktem, że obcy bachor z Anglii okazał się dla Pawła ważniejszy niż religijny obyczaj rodzinny. Nie miał pojęcia, jaką karę wymierzyć za taki postępek. Mimo starego wieku grzbiet Baptysty jeszcze pamiętał srogie chłosty na ławie kuchennej. Pas ze sprzączką, którego sam kiedyś używał na Piotra, dotąd wisiał na drzwiach od spiżarni. Mimo to, im bliżej byli domu, tym bardziej obowiązek bicia Pawła ciążył staremu.

Chłopak po oddaniu kluczyka zakrystianowi wlókł się za dziadkiem, wzbijając tumany kurzu swymi naj­lepszymi bucikami, ani skruszony, ani przestraszony, po prostu wrogi. Po co męczyć rękę, jeżeli z bida nie

będzie skutku? Baptysta nie znajdował słów, więc szli w milczeniu.

Wybryk Pawła nie był pierwszą udręką tego dnia. Wicher, bezczelność Piotra, Titina robiąca słodkie oczy do proboszcza, Cyganicha w roli gospodyni na farmie Variolich — wszystko złożyło się na to, że uroczysty obiad zamienił się w torturę.

Wicher dął. Chłopak, z rękami w kieszeniach, z pod­niesionym kołnierzem od kurtki, najwyraźniej znaj­dował w tym przyjemność. Kręcił się w kółko razem z liśćmi i odrzucał włosy w tył ruchem przypominają­cym oślicę, Louloutte.

Wściekłość Baptysty, kiedy go tak obserwował spod oka, z wolna przeradzała się w litość. Śmieszny mały głupiec! Niedługo już życie wybije mu głupstwa z gło­wy ... Ale czy aby wybije? Bo życie także wyzbyło się sensu. Ostatecznie nie było winą Pawła, że angiel­skiej dziewczynie pozwalano na natręctwo w katolic­kim kościele i narzucanie się francuskiemu chłopcu. Była to wina szkoły, współczesnego świata i takich ro­dziców jak Piotr i Mauricette. Nie, Baptysta nie będzie bił Pawła. Zamknie go po prostu w szopie z innym nieposłusznym stworzeniem — z Cezarem. O resztę zatroszczy się niemiłe jutro.

Ponuro, choć nie bez oznak ulgi, Paweł wkroczył do swego więzienia. Baptysta zaś, czując wstręt do domo­wego towarzystwa, postanowił pójść obejrzeć szkody spowodowane w winnicy przez wicher. Droga była uciążliwa. Kiedy przyszedł na miejsce, chęć obliczania strat jakoś go odbiegła; przytrzymując jedną ręką czapkę, drugą klapy marynarki, osunął się na półkę skalną. Nie tylko wicher, ale coraz gwałtowniejszy głód odmiany go męczył.

Czerwonowłosa kobieta nie była, oczywiście, żadną odmianą. Była wariackim snem młodości, który wró­cił, żeby się drożyć ze starym człowiekiem. Paweł? Paweł nie mógł przynieść odmiany. Kochający czy wrogi, miał przed sobą nieskończoną ilość czasu, pod­czas gdy w życiu Baptysty, jeżeli miała nastąpić ja­kaś odmiana, musiała nadejść szybko. Varioli wyszcze­rzył zęby do własnej myśli, jak to czasem robią stare lisy, których już nikt nie woła. No tak... była, ow­szem, odmiana? Smith sypiał z żoną. Skończyło się cze­sanie rudych włosów o zachodzie słońca! Skończył się taniec — krok naprzód, w kierunku Cienia i krok w tył, w stronę wozu. Skończyło się wyciąganie ramion w próżni. Cień nie był już potrzebny. Smarkata spała teraz sama w namiocie. Zuchwała smarkata, bawiąca się w dziedziczkę... Jak gdyby francuskie drzewa mogły być przez cudzoziemców darowywane w pre­zencie Francuzom! Piotr, ponieważ przywykł do płasz­czenia się przed obcymi, przedstawiał wszystko w różowym świetle, ale — oho! Francja już się upomina

o swoje prawa. Tak, Francja. Louis, Henryk, żandar­mi — prawdziwi ludzie. Lojalność Baptysty należała się kłusownikom, wioskowym ślusarzom i żandar­mom, a nie Wielkim mogołom z Paryża, kłaniającym się wszystkiemu, co zagraniczne.

Nasunął czapkę na twarz jak żelazną maskę; wiatr dusił go, serce boleśnie puchło, żółte i czerwone błys­kawice migały przed oczami. Po raz pierwszy wiatr w ten sposób wpływał na Baptystę i Baptysta czuł pretensję do Boga, który stwarza ludzi po to, żeby ich upokarzać starością. Ba! jedną ręką syn mógł teraz Baptyście zadawać skuteczniejsze ciosy, niż Baptysta obiema rękami zada komukolwiek w przyszłości.

Miał wrażenie, że twarda pięść ugniata mu brzuch. Piotr rano powiedział: „Ojciec zapłaci rachunek". Jaki

rachunek? Pieniądze publiczne były publiczną własno- śdą; prawo farmera do nich było lepsze niż podżega­cza wojennego. Zresztą nie istniały dowody. Popra­wiając czapkę na głowie, Baptysta się wyprostował. Wiatr nadchł. Atramentowe na wschodzie, miodne, koralowe i bladozielone na zachodzie, niebo się zadą- gało. W skurczonej przestrzeni drzewa stały nieru­chomo, jak meble, ciężka duszność nie pozwalała od­dychać. Baptysta poczuł się więźniem w domu wroga.

Kiedy powrórił na farmę, gośde już się wszyscy rozeszli. W stołowym pokoju dym z papierosów i kwaśny zapach wina wisiał nad półmiskami, brud­nymi serwetkami i resztkami dwóch posiłków, spię­trzonymi na stole. Ani śladu wnuczek; któryś kuzyn czy znajomy widocznie zabrał je do wsi na dalszą za­bawę. Drzwi od kuchni stały otworem, przytłumione głosy dolatywały ze spiżarni, z gdakaniem Titiny na czele. Nieobecność Pawła zdawała się nie zauważona i taka obojętność uraziła Baptystę. Decyzja przetrzy­mania chłopaka przez noc w szopie pozostawała w mocy, ale Varioli wolałby, żeby męskiemu potomkowi poświęcano więcej uwagi. Wysunął się znów na dwór i przyłożył ucho do szczeliny w ścianie szopy. Buda wyglądała na pustą. Zerknął na kłódkę... nie naru­szona. Szarpnął drzwi... otworzyły się od razu, obna­żając miejsce, gdzie zasuwę sforsowano od wewnątrz. Baptysta chrapliwie zawołał:

*— CezarI pójdźl

Rozstąpiła się zielona fala karczochów; wynurzył się z niej Cezar, skaczący na łańcuchu; na drugim jego końcu Paweł darmo usiłował zaryć stopy w ziemię. Dokuczliwa mordęga tego dnia wezbrała znowu — wicher, chore serce, smak obcego świata...

Chodź tutaj! — zachrypiał Baptysta.

Chwycił za łańcuch, pociągnął, i — ślepo, dziko — zaczął okładać pięściami milczącego, wijącego się z bólu wnuka.

Tymczasem trzy gło*sy w spiżarni nadal gadały. Brzmiały swobodnie, wesoło, w pełnej zgodzie na ja­kiś wspólny temat. .Muchy brzęczały, ostatni promień słońca leżał ukośnie na czerwonej ceglanej podłodze. W miarę jak wiatr poruszał okiennice, biała koronka Żakliny, przyszpilona do oparcia kanapy, ulatywała wdzięcznie, a z koszyka Zuzanny podnosił się gorzka­wy zapach rumianków.

Baptysta siadł ciężko na swoim fotelu obitym brą­zową ceratą. Z wyjątkiem tego fotela, hebanowo-ala- bastrowego zegara na kominku i druku na ścianie, przedstawiającego polskiego księcia, Poniatowskiego, jak skacze konno do rzeki, gdzie utopiło się szczęście cesarza Napoleona, nic w tym pokoju nie przypomi­nało młodości starego Varioli. Ciężkie mahoniowe sztuki były dumną własnością Titi$y, wniesioną wprost z restauracji jej ojca, a najrozmaitsze drobiazgi na­gromadziły się w ciągu lat wymiany między farmą i wiecznie zmiennym tłumem turystów.

Baptysta zamknął oczy. Głosy w spiżami stawały się hałaśliwe, ostre; widocznie rodzina raczyła się naj­lepszą domową nalewką. Chichotali, wykrzykiwali, dzwonili szkłem. Nie chwytając słów, Baptysta my­ślał: byłem kiedyś taki młody jak on... Godzina me­dytacji w winnicy doprowadziła go do wniosku, że nadszedł czas, aby Baptysta pobudował sobie piec w szałasie na hali i poszedł mieszkać w górach, latem z owcami, zimą z zającami i orłami, pozostawiając farmę Piotrowi. Zanim odejdzie, będzie jednak musiał

odetkać na poddaszu „sekretny" przewód do komina, gdzie — każdy to wiedział — Titina chowa od lat paczkę banknotów ciotki Matyldy. Baptysta każe żo­nie wręczyć skarb synowi, jako zabezpieczenie, na wypadek gdyby oszuści „publicznego grosza" zechcieli szantażować rodzinę. Haniebne marnotrawstwo! Ale konieczność w pomylonym świecie.

Półmyśli, półobrazy snuły się po głowie. Imię „Ma­tylda" uderzyło, nadlatując ż kuchni. Rodzina się przybliżyła; Baptysta otrząsnął 2 siebie senność i za­czął uważnie słuchać.

... Tak więc, drogie dzieci — sepleniła Titina — miałam przecież rację. Ojciec wasz mnie prześladował, wyklinał, żyć mi nie dawał, żebym mu ofiarowała spadek po ciotce Matyldzie na kupno jeszcze jednego kawałka tego obrzydliwego gruntu... Nie! Nie ustąpi­łam. Walczyłam jak lwica o twoje szczęście, Piotrusiu.

O twoje szczęście i honor ciotki Matyldy, bo ona nie­nawidziła chłopstwa.

Naturalnie, że miała mama rację -— huczał bary­ton. —- Pieniądze by Się zmarnowały. Teraz ciotka Matylda może spokojnie spoczywać w grobie. Ze zręcznością Mauricette i tą klientelą, którą nam strę- czy Mademoiselle Monroe, nasz salon fryzjerski z pewnością przyniesie ciotce zaszczyt! Obiecuję ci, ma­mo, że nigdy nie pożałujesz swojej inwestycji. Co te­raz dostałem od Monroe'ôw, pójdzie na nasze mieszka­nie nad sklepem, ale to milutkie mieszkanko na parte­rze od tyłu Wyszykujemy dla ciebie. Całkowity kom­fort, gaz, elektryczność r- wszystko. Będzie tak ele­gancko, że ciotka Matylda nie mogła marzyć o czymś lepszym dla siebie. Będzie tam mama mieszkała jak królowa, nareszcie z daleka od smrodu i brudu na farmie.

Baptysta poczuł skurcz gardła i bezradną wściekłość.

Dźwignął się z fotela, chciał spaść znienacka na głup­ców ... Wtem pokój zatoczył się kołem, kołem... Podłoga stopniała pod nogami... Głuchy huk wstrzą­snął domem.

Titina wrzasnęła:

Wielki Boże? Co to takiego?

Otoczyły Baptystę twarze wykrzywione paniką. Troskliwe ręce podniosły go i usadziły z powrotem w fotelu. Nie patrząc mu w oczy, Piotr szemrał:

Co się stało, papo?

Baptysta go odepchnął.

W tym pokoju jak w chlewie! Pośliznąłem się na skórce od pomarańczy.

Stąpając na palcach, zabrali się do zamiatania, sprzątania, parzenia ziółek...

Popijał je, kiedy Piotr, z beretem w ręku, zatrzymał się przed nim po drodze do drzwi wejściowych.

Życz mi szczęścia, papo -|f|j powiedział zaczep­nym tonem, którego zawsze używał, czując się nie­pewnie wobec ojca. — Dziś wieczór będę mówił ze Smithem. Na pewno zresztą wszystko dobrze się ułoży.

23

Po zjedzeniu rano w aucie kanapek z szynką Dawid i Agnes zwrócili uwagę, przejeżdżając przez Cannes, na nutę. niezwykłości w dobrze im znajomym wido­ku — podniecenie, którego przyczyną był nie tylko wiatr. Agnes ściągnęła brwi.

Dawidzie!... Popatrz na te kukiełki tam ... Prze­cież to dziś Zielone Świątki!...

Na stopniach bogatej willi pozowała fotografowi grupa komuniantek w obłokach wzburzonej bieli — doskonały obrazek do »Vogue«. W poszukiwaniu za­cisznego miejsca fotograf biegał od trójnoga do tarasu i z powrotem, dopasowując aparat, ustawiając nie­ziemskie istoty to tutaj, to tam, wydając głośne roz­kazy damom, które próżno usiłowały utrzymać w po­rządku puchate stroje swoich córek.

Dobrze, gdzie w takim razie jest Pat? — Agnes się spłoszyła. — Wyprawiłam ją najzwyczajniej do szkoły.

Nic jej nie będzie. Na pewno 'jest w Opactwie.

Ależ nie! Cyntia i Martin mieli dziś jechać do La Turbie. Mówili, że nie wrócą aż w nocy.

Rodzina Varioli oczywiście jest zajęta komunią własnych dzieci — zreflektował się Dawid. — Musimy się śpieszyć — nacisnął gaz.

Wiatr był przeciwko nim. Jak oszalały mastodont rzucał się na wóz na każdym zakręcie. Powietrze było tak suche, że najeżone cyprysami wioski, podobne do zabawek, zdawały się wyrzeźbione w różnokoloro­wym krysztale. W tym powietrzu biły dzwony su­rowsze niż w Anglii, mniej epickie, bardziej naglące. Kiedy wiatr zginał palmy, coś w nich trzeszczało jak zardzewiałe zawiasy. Od czasu do czasu ciężki liść opadał z metalicznym brzękiem na dach samochodu. Agnes zapaliła papierosa i włożyła mężowi do ust. Upuścił go na podłogę.

Zaczynam rozumieć Pat — powiedział, -r- Z tym swoim wiecznym bredzeniem o „nie-wi-dzU-nych" sprawach, strasznie mnie dawniej irytowała. Zawsze miałem ochotę nią potrząsnąć, żeby zauważyła jakiś oczywisty fakt.

Nie masz już tej ochoty?

Zaśmiał się nerwowo.

Wydaje się oczywiste, że ja sam już teraz nie wiem, co jest ważniejsze: to, co widzimy, czy to, co sobie wyobrażamy. Świat jest pełen nie tyle dzikich bestii, ile dzikich urojeń. Dziecko może ugłaskać złe­go psa... Z urojeniami innych ludzi trudniejsza spra­wa. ,,

-r Nie przerażaj mnie! Masz coś szczególnego na myśli?

§¡§1 Nie, nic szczególnego, Agnes. Wiatr działa mi na nerwy.

Furgon meblowy paryskiej firmy transportowej za­korkował drogę; musieli stanąć.

Założę się, że jeszcze jeden angielski dom na Ri­wierze sprzedany — mruknęła Agnes.

Spójrz tam wskazał na dziewczynę w grana­towym kombinezonie stojącą pośrodku farmerskiego podwórza twarzą do pól. Jej małe .piersi wyraźne były pod obcisłą bluzą. Triumfalnie wyzywała żywioły.

Ti-lóóó, ti-lóó viiite^ wołała.

I wielkie szare, prawie czarne gęsi, wyprostowane na koślawych nogach, wynurzały się z maquis. Z wy­ciągniętych długich szyj tryskał dźwięk nie mniej przeraźliwy niż „viiite" dziewczyny. Dumnie sunęły ścieżką — boginie zniżające się do spotkań ze śmier­telnikami za wstawiennictwem istoty na pół mitolo­gicznej, na pół zwierzęcej — faunessy.

Nie denerwowałbym się, gdyby Pat była taka jak ta dziewczyna -— powiedział Dawid. Ruszyli.

Pat nie było w obozie, więc zamknąwszy rzeczy w aucie, pośpieszyli piechotą na dół, do wsi. Na skwerze zastali pustkę, ale niebieskie wstęgi kadzidła jeszcze

plątały się koło kościoła. Podeszła do nich żona rzeź- | nika.

>— Widziałam córeczkę państwa, jak się gorąco mo­dliła na mszy — powiedziała. Czy to dziecko jest katolickiego wyznania?

O mało jej nie przewrócili.

Gdzie ona jest teraz? Właśnie jej szukamy.

Wydaje mi się, że po kościele poszła w kierunku Grand'Fontaine.

Sztywna, obrażona, że nie odpowiedziano na jej py­tanie, kobieta już się do nich odwróciła plecami.

Zaczął się pościg. Głusi, zapamiętali, szarpani przez wiatr, drapali się na wzgórze, zbiegali w wąwozy* stu­kali do różnych drzwi, chrypli od krzyku:

Pat! Paat!

Na farmie Variolich dwa odrapane „Citroeny" ogła­szały gości z dalekich stron. Odświętny gwar przele­wał się z domu w podwórze. Ubrana w nową, jak ży­wą, perukę, pani Titina w kuchni nalewała chochlą bouillabaisse do misek. Owszem, widziała pannę Pat w kościele, ale nie wie, gdzie ona teraz jest. A może by tak państwo Monroe wstąpili na przekąskę?...

Niech nam pani pozwoli rozmówić się z Paweł­kiem. Może on coś wie.

Titina uśmiechnęła się rzewnie.

Dziś u nas wielka uroczystość rodzinna, proszę pana, Pawełek pomaga podawać do stołu. Skąd dziec­ko może wiedzieć, gdzie jest panna Pat?

Wycofali się, przepraszając, i siedli odpocząć pod drzewem, zebrać myśli, zdobyć się na spokój.

Czy Pat chodzi do domów jakichś innych dzieci, poza Pawłem?

Ton Dawida wydał się Agnes prokuratorski i roz­płakała się.

To moja wina, Dawidzie! Wiem, że to moja wina. Powinnam była cały czas uważać na Pat, ale ona jest taka odważna, taka samowystarczalna, mnie po prostu było przykro jej się narzucać.

Podał jej swoją chustkę do nosa.

Już dobrze, dobrze. Nie wpadaj w histerię. Każde dziecko czasami ucieka na wagary.

W cabanonie dołek w słomie zdawał się świadczyć, że ktoś nieduży niedawno się tam gnieździł. Para za­rdzewiałych nożyczek leżała na podłodze. Schylając się po nie, Dawid zauważył:

'jB To pewnie te same, którymi Mauricette przeci­nała moje bandaże.

Kozia ścieżka usiana była cynfolią z czekolady, ale zdeptane kawałki nie wyglądały świeżo. Pat bawiła się w chowanego z rodzicami... Smugi słońca, jak jej warkocze, wabiły do lasu, zza każdego krzaka wy­glądała uparta twarzyczka. Zlany zimnym potem, Da­wid chwilami tracił poczucie rzeczywistości; nie był pewien, kogo szuka, córki czy siebie samego, ucieka­jącego przed Baptystą, który ukrzyżował nietoperza. Przytomniejąc, wstydził się swojej słabości. Jego cór­ka nie bała się ludzi. Identyfikowała się z nimi. Współ­czuła. Przypomniał sobie, jak dwa lata temu oświad­czyła kiedyś:

tfżi Mam w głowie żelazo.

Znudzony jej życiem „na niby", ostentacyjnie ziewnął.

Jak to żelazo się tam dostało?

Gryząc jabłko, wzruszyła ramionami. Zdał sobie wtedy sprawę, że poprzedniego dnia czytał głośno z gazety wiadomość o kimś, co postrzelony w głowę — żył dalej z kulą w mózgu. No tak... jego córki to nie obchodziło, jakim sposobem żelazo dostaje się do gło­wy człowieka. Ona tylko wiedziała, że jej także taka

rzecz może się przydarzyć. Nagłe uświadomienie so­bie tego faktu właśnie teraz — przejęło Dawida nie mniej niż widok rzymskiej dziewczynki w koronie męczeńskiej w Cimiez. Szepnął:

' — Święta Wiktorio, pomóż mi odnaleźć moją Pat!

Agnes tymczasem męczona była przez demona, któ­ry szeptał: „Jesteś leniwa ... jesteś egoistka ... jesteś w ogóle kretynka... Jak śmiałaś Wierzyć Dawidowi, że dziecko może samo chodzić po świecie. Udawałaś tylko, że wierzysz, bo podobało ci się słońce, podoba­ła się swoboda, podobała się zabawa w cienie. Cóż powiesz o Algierczykach, pracujących przy szosie, którzy odprowadzają każde . jasnowłose stworzenie czarnymi, głodnymi oczami? A o starym brutalu, Bap­tyście? A o tym fałszywym, miodoustym Piotrze?

0 wściekłych psach? O pijakach? O wariackich szofe­rach? O bronchide Pat pomyślałaś? Znacznie bardziej obchodzi cię twoje »tycjanowskie« dało niż zdrowie

1 życie twego dziecka..."

Dawid chwydł ją za ramię.

Słuchaj, zachowujemy się jak para idiotów. Praw­dopodobnie Pat co najmniej od godziny siedzi w na­miocie, objadając się cukierkami, łamiąc sobie głowę, gdzie u licha myśmy się zapodzieli...

Kiedy zbiegli z powrotem na dół, mężczyźni właśnie ściągali w pojedynkę i grupami do kafejki na aperitif przpd wczesną kolacją. Wiatr ucichł. Scena tchnęła spokojem. Dawid i Agnes otrzeźwieli. Dawid zaryzy­kował uśmiech.

Nie uważasz, że to całe nasze przedstawienie... ten wzruszający wybuch miłośd rodzidelskiej... "Ze lepiej Pat o tym wszystkim nie mówić?

Cmoknęła zniederpliwiona.

Najpierw muszę ją zobaczyć, mój drogi.

Spostrzegłszy rodziców wyłaniających się na skal­nej ścieżce, Pat -zeskoczyła z pniaka w „salonie” i po­biegła im naprzeciw.

Przepraszam, tato! Przepraszam, mamo! — krzy­czała. — Ja nie byłam w szkole — dziś są Zielone Świątki. Ja wiedziałam, ja umyślnie nie powiedziałam. Jestem okropna, ja wiem.

Warkocze miała potargane, nogi podrapane, nie śmiała wyciągnąć ramion ani się przytulić.

Agnes jęknęła:

Czyś ty coś jadła? Wyglądasz jak z krzyża zdję­ta. ■ I f- 't ‘ f"

Ale Dawid surowo powiedział:

^ Żle postąpiłaś, Pat. Byliśmy bardzo niespokojni. Jak tylko matka cię nakarmi, natychmiast pójdziesz do łóżka.

Żaden listek się nie poruszał, cykady trzeszczały z podwójnym zapałem, żywiczny zapach niósł się od maąuis i Esterele pałały, Po burzliwej przerwie ogrom­ny dzień czerwcowy zmierzał błogo ku wieczorowi i Lazurowe Wybrzeże znowu stroiło się w powaby rajskiego ogrodu.

. Rozścielając pled na polance za wozem, Agnes ode­tchnęła z ulgą.

ir,Ł Cóż to za dzień!... Boże! Dlaczegoś ty się nie zapytał Pat, gdzie ona była, Dawidzie? Ja tylko na to mogłam się zdobyć, żeby ją karmić, całować i myć —• taka byłam szczęśliwa, że w ogóle jest. .

Zadeptał papierosa.

. —- Jakoś ojcowskie miny mi się z nią nie udają.

Czy wiesz, co w końcu wykrztusiła, zasypiając? „Jak ja umrę, mamo, to moja dusza pójdzie do nieba,

a ciało zjedzą robaki, ale to będą' świętojańskie roba­ki. Będą świecić.” Nie uważasz, że to ponury pomysł?,

Spojrzał na żonę z ukosa.

W każdym razie niezwyczajny.

Miejmy jednak nadzieję — głos Agnes brzmiafl wyzywająco — że Pat wyrośnie na szczęśliwą, nori malną dziewczynę, a nie na, poetkę. Zresztą, jeżeli chcesz wiedzieć, to zrobiłeś jej olbrzymią przyjem-| ność, każąc iść do łóżka o siódmej. Cokolwiek robiła! gdziekolwiek się podziewała, była zupełnie wyczerl pańa. Zaczęła nawet pochlipywać. „Stary Varioli nią. powinien karać za to Pawła... to wszystko moja wij na...”

Wczesny księżyc przyszpilony był nisko na zielona- wym niebie.

Czas nam się stąd zabierać. Dzieciakowi w gło? wie się kręci z tej całej obcości tutaj. Gdyby nie ty, Dawidzie, ja bym dzisiaj także bzika dostała.

Skubał papierosa zębami*

A mnie to popołudnie było potrzebne — mruk­nął. — Przekonałem się, że Pat jest dla mnie ważniej«! sza niż Francja, Piotr, polityka itd. .

Chwała Bogu. Nareszcie.

Zwróceni twarzami do kępy sosen i do doliny, palili przez chwilę w milczeniu; potem Agnes odezwała się;v

To dziwne swoją drogą, jakie tutaj wszystko jest żywe. Weź maquis... To prawie obecność. — Wciąg­nęła łapczywie zapach pinii. — Tutaj drzewa są żyw­sze niż u nas ludzie.

Uśmiechnęła się.

Przykro mi; że jestem „człowiekiem u nas”.

To sprawa klimatu. — Zmarszczyła czoło. — Nie* jestem religijna, ale gdybym się tu urodziła, to myślę, że czciłabym ziemię.

A ja, gdybym się urodził w Prowansji, to byn:

czcił Niepokalane Poczęcie. Tu wszystko jest aż nadto ziemskie.

Pogładziła zielsko koło siebie.

Lubię ziemię, bo jesteś teraz dobry dla mnie — powiedziała. Drgnął, i uścisnęli się.

Ciągle jeszcze dzień był jasny, kiedy zmysły Da­wida odwróciły się znów w stronę świata. Usłyszał swój własny szept: „Graj, graj, moja miła" ... gasnące echo rozkoszy.

Wstali i poszli do namiotu popatrzeć na Pat. Biała, gładka, jak przedmiot, którego nigdy nie dotknęły rę­ce, spała z rzęsami na policzkach, prawie nie oddycha­jąc. Teraz dopiero poczuli głód, zawrócili i zabrali się do obfitej kolacji.

Dolinę wypełniało gęste, dostałe światło zachodu. Wieś widziało się z polany niemal jak z lotu ptaka. Plac Republiki, kamienny trójkąt z rozłożonym mero- stwem u podstawy, za jedną ścianą miał szereg wyso­kich, wąskich domów, przerwany w dwóch miejscach przez wyloty uliczek. W środku łzawiła się fontanna. Po lewej ręce biegła nad urwiskiem balustrada ka­mienna, łącząc się z domami pod kątem ostrym w miejscu, gdzie wybuch kolorów oznajmiał kafejkę. Po­chwyceni w sieć odchodzącego dnia, ludzie próżnują­cy wokół fontanny, zarówno ci, co siedzieli pod pla­tanami przed kafejką, jak i ci, co wychylali się z okien, wyglądali jak posągi, stworzone, po to, żeby uwiecznić jedną chwilę. Nawet słońce zdawało się tak dopasowywać promienie, aby ta właśnie cząsteczka ludzkości włączona została do wiecznego cyklu.

Sprzedawcy perfum z Grasse, robotnicy algierscy, pokojówka reżysera z Hollywood, farmerzy, których oliwki żarte były przez robaki, baby bez kuchenek ga-

zowych, tylko z bierwionami pod osmolonym garem, konsumenci wina po sześćdziesiąt franków butelka, weterani dwóch wojen światowych, idiota wioskowy, kłusownik, don Juan i kobieta fatalna, wszyscy ubrani byli w złoto, w glorią, którą dzieliły z nimi rośliny i zwierzęta. Bezpańskie psy i koty — ze swojej nę­dzy, mimozy — ze swego milczenia wystąpiły, żeby dać wyraz wspólności wszystkich czasów. Nikt nie usi­łował grać. W pozach, w jakich zastało ich oko Opatrz­ności, aktorzy trwali nieruchomo na wioskowej scenie.

Agnes z rudymi włosami unurzanymi w świetle przytuliła policzek do twarzy Dawida.

Dobrze jest żyć — westchnęła. — Jedźmy do Pa­ryża! Chciałabym znowu pochodzić w sukniach.

24

Piotr i Mauricette wchodzili właśnie do kuchni w Opactwie, kiedy Cyntia zadzwoniła z La Turbie, że nie trzeba gotować kolacji; jadą z Martinem do Monte Carlo, WTÓcą jutro wieczór.

Kładąc słuchawkę, Piotr przesłał w powietrze Całusa. Dzień rozpoczął się burzliwie, ale poprawiał się w miarę przemijania. Po scenie porannej z ojcem w staj­ni przyszedł triumf dzieci w kościele. Po południu zaś matka zgodziła się odkorkować spadek po ciotce Ma­tyldzie, a Mauricette dodała sporo praktycznych rad do dyskusji nad salonem fryzjerskim, który planowali założyć. Teraz cały wieczór się zwalniał; Piotr będzie miał czas się zastanowić, jak najlepiej zażyć Smitha w wieczornej rozmowie.

Mauricette odwiesiła fartuch do szafy.

Tu sais — zauważyła — ta Cyntia to nawet nie jest zła dziewczyna. Wczoraj mówi do mnie: „Mauri* cette, ja wiem, że ci nogi puchną. Już się postaram tak urządzić, żebyś mogła sobie odpocząć po waszym ban­kiecie”.

Piotr ziewnął.

§ — Cała bieda z tymi ludźmi, że oni tylko tyle o nas wiedzą, że nam nogi puchną.

Wyciągnął się na atłasowej kanapie w hallu, je­dynym nagrobku domowej elegancji. Mauricette przy­siadła koło niego.

-—Alors... cieszysz się, że odchodzisz, Piotrusiu?

Skrzywił się.

To oni odchodzą %. Ale owszem, cieszę się. Na­reszcie będę wolnym człowiekiem, nie lokajem. — Wsunął lewą, żywą rękę pod jej spódniczkę. — Nie­długo już będziesz swoją własną szefową, moja kurko. Cóż ty na to? Zawsze chciałaś posiadać nieruchomość.

Przytuliła się..

Ale ty nic nie zrobisz Smithowi, jak z nim bę­dziesz mówił, prawda, Piotruś?

Cofnął rękę.

-— A kto chce mu co robić? Chcę niektóre rzeczy z nim uzgodnić, to wszystko. — Spojrzał na nią spod oka, zerwał się nagle i wparł w nią rozjarzone oczy.— Słuchaj no, tył — krzyknął. — Ty się lepiej zdecyduj,

o kogo ci chodzi, o mnie czy o Smitha. — Nie czekając odpowiedzi, zaczął biegać tam i z powrotem po po­koju, gadając tak szybko, że ślina fruwała w powie­trzu. ¡N Czy ty ciągle nie rozumiesz? Przecież my ma­my zacząć nowe życie! Chcę przedtem wszystko upo­rządkować, wszystko! Wszystkie brudy wymieść! Ja muszę wiedzieć, jak sprawy między nami stoją. Mię­dzy tobą a mną. Rozumiesz? Ja to muszę wiedzieć te­raz, zanim pójdę do Smitha, bo jeżeli ty uważasz, że

on jest bohater, a ja jestem śmieć, to nie ma sensu, żebym z nim w ogóle gadał I — Stanął i świdrował ją wzrokiem. — Może myślisz, że mi bardzo zależy na twoim zdaniu? Ależ nie! Niech ja sobie będę śmieć! Niech mój ojciec będzie śmieć! Myślisz, że mnie to obchodzi, co ludzie o nas mówią? — Uderzył pięścią o parapet okienny, po czym znowu puścił się w wędrówkę od ściany do ściany, ale równiejszym, mocnym krokiem. — Ah, ça alors! Jeżeli już o to cho­dzi, to ja twoje zdanie także mam gdzieś, moja kocha­na! Mogę dę zapewnić, że parę pulchnych nóżek to ja sobie zawsze znajdę i będą o mnie miały bardzo dobre zdanie.

Twarz miał skupioną, zadętą, jak jego ojciec, kiedy na wiosnę odmierzał krokami grzędy pod warzywa.

Mauricette podeszła do niego. Ujmując jego twarz w obie dłonie, zajrzała głęboko w oczy.

Ty wiesz dobrze, Pierre, że mnie nie zależy na bohaterach. Nie tak jak tobie.

Usiłował odwrócić głowę i nie mógł. Za chwilę byli już znowu razem na atłasowej kanapie, w swoim uko-,. chanym kraju, Amour.

Robiło się ciemno, kiedy stęknął:

Sacré nom de Dieu, muszę lecieć. Mam się prze­cież zobaczyć ze Smithem.

Znowu opadł na miękkie ciało Mauricette. Nieziem­ska godzina Francji, l'heure bleue, opiewana przez poetów, kochanków i fabrykantów perfum, napełniała opustoszały dom. Wzdrygnął się. Po co właściwie wi­dzieć się ze Smithem? Groźby, pogłoski, strachy, am­bicje rozpłynęły się w eterycznie błękitnym zmierzchu i wycieczka do angielskiego obozu wydawała się non­sensem w taki wieczór. Wkrótce jednak zastarzały nie­pokój odżył w sesrcu. »

Piotr złapał beret z wieszaka, pocałował Mauricette w usta i wyszedł.

Na składanym stołku koło namiotu paliła się nie­wielka acetylenowa lampa. Obok, na gołej ziemi sie­dział ktoś -z książką w ręku, nie czytając, paląc.

Dawid! — zawołał z cicha Piotr, po czym zagwi­zdał pierwszy takt »Alouette«, ich sygnał z tego cza­su, kiedy Anglik leżał ranny w szałasie.

Patrząc po ślepemu w ciemności, Dawid odkrzyknął po francusku:

To ty, Pierre? Dobrze, żeś przyszedł. — Uścisnęli sobie ręce. —■ Mieliśmy męczący dzień. Pat kazałem iść spać już parę godzin temu, a i Agnes też bodaj już zasnęła. — Wyciągnął coś ze skrzynki.^- Weźmiemy sobie flachę i damy nura w maquis. W ten sposób nie pobudzimy ich, gadając. Piękna noc, co?

Brodząc .w księżycowym świetle, płosząc świetliki, które uciekały rojami w powietrze, przez chwilę szli szybko, aż wreszcie usiedli na wzgórku opodal.

Prawdę mówiąc, ja sam chciałem pójść się z tobą rozmówić dziś wieczór — oświadczył Monroe — ale Agnes mnie powstrzymała, bo wy też musicie być zmęczeni po uroczystościach.

Wręczył mu butelkę. Piotr wziął, nie wypił i po chwili odezwał się zmienionym głosem:

O czym chciałeś się ze mną rozmówić? Czy się coś stało?

I pip Nie, nic się nie stało.

Varioli pociągnął długi łyk i klepnął Dawida po udzie.

#Ty!... konspirator. Ja wiem, że ty nigdy nie zdradzisz sekretów, ale taka kanalia jak Henryk chy­ba nie zasługuje na dyskrecję. Nie, nie — odżegnał

się od ruchu protestu ;— nie przerywaj mi. Jesteśmy starzy koledzy, no nie? Przyszedłem tu dzisiaj, bo chciałem z tobą otwarcie pogadać; To, co ci Henryk klarował przy GrandTontaine, nie jest żadną tajem­nicą. Wszystkie wróble o tym świergoczą.

Dawid spojrzał z wyrzutem na flaszkę, potem sam się do niej przypiął.

Czy ty naprawdę myślisz, Pierre — wytarł usta grzbietem dłoni — że mnie to jeszcze interesuje, kto co wysadził w powietrze w czasie wojny?

Ręka Piotra drżała, gdy sięgnął teraz po butelkę.-

Ach, więc wysadzaniem w powietrze już się nie interesujesz — uśmiechnął się zjadliwie. — Ale pole jaśminowe mego ojca jeszcze .ciebie interesuje, czy nie, Dawidzie? — Łapczywie znowu pociągnął głęboki łyk.

Po co udawać? Ta komedia już mi bokiem wyła­zi. Potrzebuję twojej pomocy, Dawidzie I Kłamać nie mam zamiaru.

Dawid ukradkiem popchnął flaszkę w krzaki.

Ja też nie — powiedział. — Chciałem się z tobą zobaczyć, bo postanowiliśmy, że niedługo odjedziemy do Paryża, więc chciałem zawczasu uprzedzić twego ojca i podziękować wam wszystkim za to, coście dla nas zrobili.

Zapadło niezręczne milczenie. Monroe chrząknął.

Wyglądasz na zmartwionego, Pierre... W jaki sposób mam ciebie przekonać, że jedyna rzecz, na któ­rej mi zależy, to twoja przyjaźń, mon yieux?

Varioli gwałtownie się poruszył.

W jaki sposób masz mnie przekonać? Ależ nic łatwiejszego 1 Właśnie ja w tej sprawie przyszedłem. Słuchaj! Ludzie nie wiedzą, za jakie pieniądze kupiłem pole jaśminowe... To są tylko domysły. Ale ty wiesz. Powiadasz, że się nie interesujesz, ale. ludzie mówią,

|| przeprowadzasz śledztwo. Otóż ja nie mogę sobie na to pozwolić, żeby się nie interesować, Dawidzie. Ja sobie nie życzę szargania dobrego imienia mojej rodziny i narażania przyszłości mego syna. Alboż to moja wina, że Louis mnie nienawidzi? On tak samo spartaczył wyprawę na tunel jak i ja, a Henryk jest

idiota. On sobie wyobraża, że stara k w Vence

zaraz się w nim zakocha, jak zobaczy u niego Croix de Guerre . |¡¡ —• Rozrechotał się głośno. — Louis mu wytłumaczył, że jesteś strasznym ważniakiem, no, to stary osioł w dyrdy leci do ciebie z językiem na mnie. — Otarł łzę ubawienia, potem westchnął. — Ach, nic się nie martw, kapitanie!... Ta forsa, żebym jej nie użył dla dobrego celu, jak Bóg na niebie, po­szłaby do rynsztoka!

Dawid niecierpliwię pokręcił głową.

Ijjgśpg Więc co ty chcesz, żebym zrobił, Pierre? Ja tu jestem obcy — gorycz zakradła się do głosu.

:v Piotr złapał go za ramię.

|p— Co? Ty masz być obcy? Bzdura! Ojciec dopiero co mi opowiadał, jakeś bronił przed nim nietoperza, kiedy byłeś... o, tyci.;. Gadasz po francusku, jadłeś francuski chleb od małego. Wcale nie jesteś obcy! A teraz możesz także dowieść, że jesteś przyjacie­lem.— Prawą, żelazną ręką zsunął beret z czoła, na którym błyszczały krople potu. — O tak, Dawidzie, możesz. Całkiem łatwo. Wystawisz mi świadectwo, wszystko jedno co, byle na piśmie, że ta suma, którąś mi powierzył, została użyta zgodnie z przeznaczeniem.

I to wszystko! No co? — Napięty, uniesiony, wpatry­wał się w usta Dawida, czekając, czy nie uleci z nich Święta Gołębica.

Smith odwrócił oczy. Niepewną ręką sięgnął po bu­telkę i potężnie łyknął.

No więc, żałuję — wyrzekł wreszcie — to nie

jest do zrobienia. Nikt mnie nie upoważniał do wyda­wania takich świadectw. Zresztą... — zrobił lekce­ważący ruch — co ci po takim papierku?

Księżyc wdrapał się ponad wierzchołek drzewa i oświetlił twarz Piotra, skurczoną w bezsilnej złości.

Co mi po papierku? ^ sarknął. — Ależ bardzo dużo! Chyba że to nieprawda, co mówisz. Chyba że naprawdę prowadzisz śledztwo. Czy ty tego nie rozu­miesz, że tutaj nikt się nie ośmieli grzebać wg... za głęboko? Oni tylko szczekają. W końcu przecież moja matka odziedziczyła niezłe pieniądze, a mój ojciec jest wart dziesięć takich pól jaśminowych. Czy ty my­ślisz, że Louis ma to jedno na głowie? A Henryk jest leniwy jak diabli. Oni szczekają tylko póty, póki nie ma jakiegoś dokumentu, żeby im gęby zatkać... Słu­chaj, Dawid, ja mam teraz zacząć nowe życie... — Głos mu się załamał, fe- Przyzwoite życie, nielokaj- skie. Myśmy z Mauricette ciężko pracowali i zaoszczę­dziliśmy sobie trochę. Matka nam pomoże, będziemy prowadzili zakład fryzjerski na siebie. Słyszysz? Ja nie chcę, żeby ludzie chlapali na nas jęzorem. Jak to może być, żeby inteligentny człowiek, jak ty, nie ro­zumiał takiej rzeczy? — Ciężko dysząc, mechracił so­bie włosy. '

Wstali. Gwiżdżąc »Alouette« przez zaciśnięte zęby, Monroe patrzył tępo na księżyc, potem — z Piotrem za sobą — obrócił się i pobrnął w kierunku obozu. Po kilku krokach stanął.

Słuchaj, Pepe -^ odezwał sięipr ja nie prowadzę śledztwa. Nigdy nie prowadziłem i nigdy nie będę prowadził. Wszystko to są dzikie urojenia. Jeśli

o mnie chodzi, cała ta sprawa dawno została pogrze­bana. Więcej ci powiem: ten człowiek z Marsylii, co wiedział o pieniądzach, też już nie żyje. Ale ty żądasz ode mnie niemożliwej rzeczy, Pśpś! Ty chcesz, żebym

[ja ci dał rozgrzeszenie z winy. Tak, właśnie o to tyl- |ko ci chodzi. No więc, ja nie mogę tego zrobić. Nie [ jestem księdzem.

Stali patrząc na siebie bez słowa, oblani martwym ' światłem. Smith, sztywny, ze sztucznym uśmiechem na ' ustach, Piotr z oczami rozszerzonymi z wysiłku wy­rażenia więcej, niż mowa może wyrazić.

a więc to tak z tobą jest... — zachrypiał. — Mauricette ma ciebie za bohatera... Merde alors! Piękny bohater, co zdradza przyjaciół w potrzebie. Podłym zdrajcą jesteś, panie Monroe, podłym zdrajcą,

i tyle!

. Dawidowi drgnęły usta.

Nie powiedziałeś mi nic .nowego. Ja wiem, że 'jestem zdrajcą, Pepe.

Yarioli skoczył.

Nie nazywaj mnie „Pepś”! Jestem dojrzałym człowiekiem, obarczonym odpowiedzialnością za ro­dzinę. Uratowałem ci życie, a ty teraz odmawiasz mi głupiego skrawka papieru. Co za wina? Czyja wina? Z jakiej racji miałbym ciebie prosić o rozgrzeszenie? Myślisz, że być czystą rybą to cnota? Jesteś święty, bo używasz dużo mydła i nigdy nie krzyczysz? Tak? tak? — Zamierzył się, ale Monroe się nie ruszył,

i gniewna ręka opadła.

Przebacz mi, Pierre — uśmiech Dawida znikł. — Wszystko, co chciałem powiedzieć, to to, że obaj je­steśmy zdrajcami naszej młodości.

Gładkie i zimne światło powlekło lodem ich twarze. Pierś Piotra uniosła się. Cienko, żałośnie zaskomlił. Dawid dotknął jego prawego ramienia. Gest był ostrożny, jak gdyby w rękawie zamiast metalu była jeszcze rana.

[Wtenczas właśnie usłyszeli krzyk.

Potem kiedy Cezar został na nowo uwiązany na łańcuchu, a Paweł, trzęsący się z bólu i urazy, znikł za rogiem szopy, wieczór rozciągnął się w nieskończo­ność przed Baptystą Varioli. Farmer utykał po podwó­rzu, ziewał i skrobał się za uchem. Czuł się teraz do­brze? jedynie niezwykła chybkość myśli, które goniły się i potykały bezładnie, przypominała dziwne zacho­wanie się ciała po południu.

Jedno po drugim światła zapalały się w domu: naj­pierw okno Titiny, potem wnuków, wreszcie różowa lampa nad łóżkiem małżeńskim syna. Po kolacji, a przed zaśnięciem, roclzina z pewnością rozpamięty­wała „starego". Naśmiewali się, szydzili z niego..... Kłótliwe głosy słyszał we własnej głowie. Po naradzie z Anglikami wkrótce zjawi się Piotr z raportem o je­szcze jednym głupim wydarzeniu w swoim głupim życiu.

Baptysta tęsknił do towarzystwa Cezara, ale mała diablica zamieniła go w samowolne, skaczące,zmierzę; nie można się było teraz spodziewać pociechy nawet z psa. Zebrał łopaty, podniósł z. ziemi motykę i po­wlókł do szopy.

Dzień czerwcowy jeszcze wydzielał popielatą ja­sność, ale w budzie było ciemno. Musiał się Ostrożnie posuwać, macając dłonią ścianę. W kącie natrafił ręką na coś chłodnego, jak metal. Karabin. Rzucił narzędzia na ziemię i wrócił ze zdobyczą na podwórze. Przez lata całe ignorował ten symbol Piotrowego „Oporu". Obecnie ucieszył się — było na czym skupić rozstrze­lone myśli. Na ławie kamiennej koło studni zarepe- tował karabin, zobaczył, że naładowany, przedmuchał

lufę i zasiadł do rozmyślań. Karabin powinien był być oddany na żandarmerię lata temu, albo też należało dostać pozwolenie na broń. Tak jak rzeczy stały, sta­ry rupieć był niebezpieczną zawalidrogą? dziecko mo­gło się do niego dOTwać i spowodować nieszczęście, każdy mógł donieść, że się toto bezprawnie posiada, ale używać tego do polowania nikt nie miał odwagi. Raz jeszcze miłe poczucie własnej ważności napełniło Baptystę; wszyscy dużo gadali i szastali się, ale tylko on załatwiał niezbędne sprawy. Zarzucił sobie karabin na ramię? znał na gruntach Opactwa głęboką studnię, gdzie można bezpiecznie utopić gruchota.

Wybielona przez księżyc, okolica wyglądała czysto

i sennie. Zrzucił odświętne buty i skarpetki. Ścieżka umieciona przez wichurę, mile przyjęła bose stopy. Nikt nie zrzędził: „Baptysto, trzewiki! Chcesz, żeby ludzie mówili, że schodzisz na psy?”

Obrał tę samą drogę, którą chadzał na swoje sekret­ne wyprawy do obozu. Niska, sucha mgła zacierała kontury drzew; sprawiała, że latarnie we wsi i światła samochodowe na drodze wydawały się bardzo dalekie, jak gdyby należące do innego życia. Gdzieś tam we mgle była ta kobieta. Od kilku dni ani razu o niej nie pomyślał. Była z tych, co to dobrze jest na nie pa­trzeć, jeszcze lepiej do iiich wnijść, nie taka, żeby

o niej myśleć. Gapił się na noc dookoła... Lada go­dzina cały świat — i dzień, i noc -— wyśliźnie się poza zasięg jego ramion, tak jak to krzesło po południu. Nie będzie bólu, nie będzie odrażających wspomnień, nie będzie czerwonych włosów do oglądania z daleka ani z bliska — nigdy.

Zatrzymał się u rozwidlenia dróg. Nie chciało mu się jeszcze rozstawać z karabinem. Ciężar przerzucony przez ramię, sprężysty krok na bosaka, noc cicha po burzliwym dniu :— świeżość, opalowa bladość stwa-

rżały pozory młodości. Myśl o szybkim powrocie do 1 domu budziła wstręt. Baptysta pragnął przedłużyć spa-1 cer, wolał skręcić w lewo, wdrapać się na jeszcze 1 jedno wzgórze i zapaść w dół pod dębem. Piotr powi-a nien teraz być w obozie i zabawiać Anglika. Niech so-J bie. Baptystę mało obchodziło, o czym mówili; obcho- lr dziła go sposobność patrzenia na Angielkę, podczas« gdy oni gadają* Studnia mogła jeszcze trochę na ka-J rabin poczekać.

Noc czyniła wielką sprawę z najlżejszego szmeru.jy Kiedy Baptysta ześlizgiwał się z karabinem do dołuj szelest zeszłorocznych liści przeraził go. Wylazł na skałkę, która nieraz przedtem służyła mu za stołek|||

i rozejrzał się dokoła. Spokój w obozie nie wydawał się zakłócony. Ośmielony Varioli podciągnął się ńąj&J krawędź jamy... Nikogo w pobliżu nie było.

Zauważył dawniej, że kiedy Monroe spał z żoną J w wozie, tył samochodu pozostawał otwarty. Był wła- J śnie otwarty. Więc Piotr prawdopodobnie nie zgłosi? się na sławną rozprawę... A może już odszedł? Cie kawość ukłuła Baptystę. A żeby tak spróbować zoba­czyć na własne oczy, co się tam w tym wozie wyprą- /" wia? Zachciało mu się nade wszystko ujrzeć zarys uśmiechniętej pary albo gołe ramię kobiety wsparte

o pierś mężczyzny. Nie było sensu sobie wyobrażać, jak smakuje być mężem czerwonowłosej. Ani sensu, ani sposobu. Piekarz-Korsykanin, Anglik-Smith, prze­szłość, teraźniejszość, pożądanie, zazdrość, gniew wszystko w Baptyście umarło; tylko ciekawość była. żywa.

Na bosych stopach szło mu się bardzo cicho. Księ życ wyplątany z mgieł nabrał tak wielkiego blasku że mrok właściwie pierzchnął i, podszedłszy do wozu Baptysta mógł stwierdzić, że kobieta jest sama; an mąż, ani dziecko nie spali z nią. Leżała na wznak

H!

Z zamkniętymi oczami, ze siebrną twarzą, wydawała się nierzeczywista. Ale rozrzucone na poduszce mie­dziane włosy pachniały życiem. Dawno zapomniany zachwyt — woń jakiegoś kwiatu w lesie na wiosnę, kiedy się było młodym i pełnym zdziwienia — przejął starego.

Przybliżył się do okna i stał, porażony czcią, cał­kiem blisko od nieziemskiej twarzy. Usta były za­mknięte. Czy oddychała? Posunął karabin na ramię. Teraz mógł się przechylić i dotknąć tych włosów, któ­rych musiał się wyrzec za młodu, bo należały do znaj­dy. Zginając grzbiet, niechcący nacisnął klamkę, która zgrzytnęła. Dreszcz przebiegł po śpiących powiekach, zatrzepotały rzęsy, oczy otwarły się powoli i stanęły w zgrozie; krzyk rozdarł usta i ciszę.

Baptysta widział szyję wzdętą od krzyku coraz bar­dziej przeraźliwego, coraz mniej ludzkiego; przeciągły, mrożący krew skowyt zwierzęcia — krzyk Lucii... Serce w nim zamarło. A więc to naprawdę była Lu­cia .., Poznała go. Jeszcze ciągle go nienawidziła. Ze wstrętem cofała się przed jego dotknięciem. Wie­dział, że krzyk zaraz się zaostrzy i przejdzie w słowa, których on za żadne skarby nie chce słyszeć po raz drugi: „Nie rusz mnie! Bandyta! Morderca!..Ręce same mu poleciały do kobiecego gardła, żeby po­wstrzymać słowa.-

Po chwili cisza wróciła.

Pat obudziła się w namiocie. Nie była pewna, czy krzyk, który usłyszała, był wyciem Cezara czy wrza­skiem grzesznika, którego diabeł właśnie gonił u niej we śnie. Zaniepokoiła się, czy aby wycie nie przera­ziło jej matki. Ale zaraz sobie przypomniała, że ojciec przecież teraz sypia z matką; z zadowoleniem ziewnęła.

Przez chwilę wytężyła słuch; nie ’słysząc nic poza świerszczami, naciągnęła kocyk na głowę. Na pewno ojciec nie pozwoli nikomu, nawet diabłu, napastować swojej rodziny.

Dawid pierwszy wbiegł na polanę. Potykając się

0 kłody, kątem oka zahaczył o jakiś cień znikający z pola jego widzenia, zawahał się, potem zawrócił

1 w paru susach dopadł samochodu. Szarpnął drzwicz­ki... W wodnistym świetle księżyca Agnes leżała sina, z wysadzonymi oczami, z językiem wywalonym na brodę, przeraźliwa kukła z gabinetu figur wosko­wych. Krzyknął:

AgnesI...

Upadł na nią, potrząsnął nią. Przycisnąwszy głowę do ciepłej piersi, słuchał. Ale to serce nic więcej nie miało już do powiedzenia.

Zerwał się na nogi, rycząc:

UmarłaI Zamordowano moją żonę! Prędko, Pjer- re, widziałem tego człowieka!

Maquis jeszcze się chwiało śladem cienia, kiedy Da­wid skoczył za nim, ale Piotrowi nogi odmówiły po­słuszeństwa. Patrzył skamieniały na siną jak fiołek ko­bietę — i potworne podejrzenie sączyło się do krwi.

Nie zastrzelona, uduszona. .|ÉÉg powtarzał — uduszona...

Bojaźliwie odwrócił głowę akurat w momencie, kie­dy wyglądając zza chmury, księżyc oświetlił człowie­ka, przedzierającego się z trudem w dół zbocza, przez jałowce. Piotr poczuł skurcz żołądka. Człowiek był jego ojcem... To był Baptysta Varioli. Piotr uczynił najwyższy wysiłek, żeby sprostać tej chwili. Ale próż­nia w mózgu trwała. Ciało było drętwe. Wargi bez­radnie mełły słowo „ojciec" ...

Strzał się teraz rozległ: głuchy trzask, spadający ze wzgórza. Piotr poruszył się i zobaczył, jak Dawid pod­

skoczył, zgiął się we dwoje i upadł miękko niczym ugodzony nietoperz.

Przecierając oczy, Pat zjawiła się przed namiotem. Rodziców nigdzie nie mogła dostrzec, tylko młody Varioli stał koło wozu, a stary Varioli drapał się pod górę z karabinem w ręku. Wszystko to w samym środ­ku nocy wydało się jej bez sensu.

Allo, Monsieur Pierre! — zawołała zaspanym gło­sem. — Gdzie są tato i ma... — nie dokończyła, tak bardzo się zdziwiła.

Bo młody pan Varioli drgnął gwałtownie i włożył rękę do ust, jakby chciał sam siebie pogryźć; potem śmiesznie skomląc, nie zwracając na nią uwagi, pod­nosząc bardzo wysoko nogi, powędrował w przeciw­nym kierunku do tego, skąd zbliżał się jego ojciec. Baptysta też dziwacznie wyglądał. Zęby miał głupio wyszczerzone, wargi krzywe, brwi w połowie czoła ... Nic nie mówiąc, dźwigając strzelbę w obu garściach, szedł ku niej wielkimi krokami powoli, ostrożnie, nie chcąc pewnie zakłócić snu jej rodziców.

Prawie już się z nią zrównał, kiedy nagle się prze­straszyła. Nie zdejmując z niej wzroku, unosił karabin jak kłonicę.

•— Co to jest? i— krzyknęła. — Co to znaczy?

Usta jej się skurczyły i zaczęła biec.

Nie było w niej żadnych myśli, tylko upojenie, że może biec tak szybko. Ziemia dudniła pod stopami, powietrze świszczało, kiedy je roztrącała brodą, ucie­kały świetliki, gwiazdy spadały. Serce waliło „bong- -bong-bong", coś jak kawał żelaza zepchnęło się z gło­wy do gardła i utkwiło tam. Raptem jakiś chwast okręcił się wkoło kostki — upadła na kolana. Usły­szała czyjś głośny oddech, księżyc zrobił się bardzo wielki, potem pękł z hukiem, a drzazgi z niego prze­szyły głowę, sprawiając straszny ból. Coś gorącego

zalało twarz, poczuła sól na języku... Naraz ujrzała mnóstwo rzeczy: fiołkowe oczy mamy, gołe kolana taty, zatroskane w słońcu, pana Dobsona w takim ka­peluszu, jak muły noszą we Francji, panny Pip i Pop pędzące na rowerach w powietrzu, panią Titinę ze sroką na ramieniu, Pawła z sandwiczem w ustach, okrągły biały opłatek, coraz bielszy i bielszy, coraz większy... tak ogromny, że wszystko zasłonił. Wy­szeptała:

Moja dusza ...

Krew napełniła usta i ciało jej umarło.

26

W mętnej bladości świtu kogut piał, kiedy Baptysta wrzucił karabin syna do studni, której głęboka toń — pani Woda — przyjęła niedawno pieniążek Pat i" jej śniadanie, ofiarowane w zamian za nieziemskie dobra.

Mech na ścianach przygłuszył pluśnięcie. Bryzgając śliną, pani Woda gniewnie parsknęła, po czym drze* mała dalej. Baptysta patrzył w nieczyste lustro; zda­wało mu się, że na powierzchni zjawiły się czerwone plamy. Zerknął na swoje ręce i wytarł je o mary­narkę.

Tymczasem Piotr, z głową opartą na splecionych ramionach, czekał w gaju oliwnym, żeby los przejął wodze. Wiedział, że jedyną rozsądną rzeczą byłoby pójść do domu, położyć się koło żony i udawać, że śpi. Ale nie mógł znieść myśli o pytaniach Mauricet- te: „Chśri, jak tam poszło ze Smithem? Dlaczego wra­casz dopiero teraz?" Znużenie gniotło go tak wielkie, że nawet zmienić pozę na wygodniejszą było ponad

siły. Mdląca uraza, trujący niesmak napełniały Pio­tra. Dlaczego musiał uczestniczyć w takich olbrzy­mich niedorzecznych czynach?

Mózg z niesamowitą monotonią wibrował: Zabici za nic... zabici za nic...

Oczy się sklejały, i zaraz się budził ze wstrząsem, ze słowem „nic", jak kropla goryczy na wargach.

Skowyt żalu, który wygasł na krzyk kobiety, ożył w gardle Piotra, kiedy Baptysta, o jakiejś jałowej po­rze, szturchnął go, mówiąc:

Nikt nie znajdzie karabinu, nikt we wsi nie wie

o studni Opata.

Zastrzeliłeś ggo z karabinu, który mmiałem, kie­dy ratowałem mu żżycie — czkał Piotr i jąkał się. — Jja nie chcę więcej żyć.

Baptysta oglądał coraz bledsze niebo.

A co będzie z farmą? Jesteś moim synem, farma teraz należy do ciebie.

Głowa Piotra taczała się na zgiętych ramionach.

Ty!... ty -— zawył. — Przez ciebie zdradziłem naszą młodość, ty morderco, dusicielu kobiet, ty!

Ohydne dźwięki spłoszyły ptaka — odfrunął z ga­łęzi. Ale z chwilą gdy słowa Dawida powróciły echem, czkawka Piotra ustała. „Nasza młodość?" O, nie! Za­iste, dzikie urojenie! Nigdy nie było „naszej młodoś­ci" Dawida Monroe i Piotra Varioli. Młodość Anglika upłynęła w pałacach i aeroplanach, podczas gdy mło­dość Piotra wałęsała się z podkulonym ogonem po wiejskich drogach. Młodość Smitha spocznie wspa­niale w marmurowym grobowcu, podczas gdy młodość Piotra gnije w rowie, żeby ją każdy przechodzień mógł kopnąć. Piotr podniósł wzrok na zmierzwioną brodę obok.

Nie bój się, ojciec. Ja nie powiem, żeś ty zabił.

Stary Varioli wstrząsnął się i odsunął, jak gdyby ktoś przeszkadzał mu spać.

—•'Co takiego? — mruknął. Ja zabiłem? — Potem głos mu zgęstniał: — Tak, tak, rozumie się. — Wypro­stował grzbiet. — Nie potrzebujesz nic mówić. Ja- sam powiem, że ja zabiłem, bo ubliżyła mi. — Teraz słowa zaczęły przychodzić dźwięczne, wysokie, jak w obronie przed sądem. — Całe życie ta kobieta mi ubliżała. Na wyspie Ste Margueritte nazwała mnie mordercą za to, że ją broniłem przed korsykańskim bandytą. A tutaj, mówiła, że jestem Cieniem na moich' własnych gruntach. —■ Przerwał. Nabrał tchu. ^ Ten człowiek? To nie był człowiek, to był wampir, nieto­perz ze skurczonymi nogami, latawiec bez rąk... — Zakrztusił się. —^Dziewczyna?

Piotr chwycił go za ramię.

Na miłość Boga, chyba nie zabił ojciec tego dziecka?

Baptysta odtrącił go.

To nie było dziecko, to była mała diablica. Ona namówiła twego syna do świętokradztwa.

Jak sadzawka w zimie, noc zamarzła. Czas zamarzł. Ziemia, niebo, dwa ciała zamieniły się w lód wśród tej próżni, która kiedyś sprawiła, że Jezus Chrystus od­wrócił oczy od Kielicha. I tak siedzieli, bezduszni, ojciec i syn, nie czekając dnia, bo dla nich wszystko się już stało. Ale ciemność ciągle bladła.

Zaszeleściła lawenda. Ktoś śpieszył pod górę,* twarz Pawełka, oślepiona wstającym słońcem, wzrosła nad krawędzią.

Rozstąpiły się krzaki. Paweł z drżącymi ustami pod­biegł do ojca.

Tato — szeptał. — Żandarmi są na farmie. Pytają

o ciebie i dziadka. Powiadają, że ten Algierczyk, co pracuje na drodze, widział coś okropnego na campin­gowym placu.

Spod rzęs zerknął na Baptystę. Nagle oczy mu się rozwarły szeroko, coraz szerzej... Rzucił się na sta­rego z krzykiem:

Co dziadek zrobił Pat? Co jej zrobiłeś? Ja wiem, że coś okropnego zrobiłeś Pat, ja wiem! — Trzęsąc się cały, okładał pięściami dziadka.

Baptysta siedział nieporuszony, pozwalając ciosom padać na spuchnięte nogi. Znosił gniew wnuka z wy­rozumieniem, z pewną nawet wielkością, jak dużo lat temu gniew szczeniaka, zwanego przez Anglików Dawie.

Cokolwiek zrobiłem, ty nie będziesz mnie sądził, moje dziecko — powiedział.

Światło coraz jaśniejsze wchodziło do ogrójca, czy­niąc oliwki Opata znowu młodymi i nieśmiałymi w obliczu świata. Kogut na farmie piał, Baptysta pod­niósł się.

Jestem gotów stanąć przed sprawiedliwością Re­publiki Francuskiej r— uroczyście oznajmiły

Piotr wstał, wzdrygnął się, ziewnął i poszedł za oj­cem drogą do farmy i do Wielkiej Odmiany.

Pawełek z początku biegł za nimi. Ale gdy mijali szałas zwany cabanonem, zatrzymał się i pozostał w tyle. Jeden z pierwszych blasków słońca przebijał się przez gałęzie cedrowe i figurka we wnęce pod da­chem rozkwitła różowo. Glazurowane szaty jaśniały; wydawała się żywa, zadowolona z promiennego po­ranka.

Paweł wpełzł do szałasu i ukląkł na sienniku.

Matko Boska, Najświętsza Panno — szeptał. — Ja wiem, kto skaleczył Pat, i ona była barankiem Bo­żym, wcale nie diablicą. Najświętsza Panno, pozwól

mi pojechać do Anglii razem z Pat, jeżeli ona żyje, albo pójść z nią do nieba, jeżeli umarła, bo ja nie chcę zabić mojego dziadka. Amen.

Poczuwszy się lepiej, wyskoczył znowu na światło dzienne. Patrząc dokoła, spostrzegł, że coś błyszczy na trawie. Podniósł to ... Kawałek cynfolii z czekola­dy ... Zapłakał.

Pat, Pat gdzie jesteś? Schowałem ci tyle ciastek, , nie umieraj, ja z tobą pojadę.

Wszystko by oddał, żeby wiedzieć, co się dzieje w obozie, |de bał się iść w tamtą stronę, bał się żan­darmów, bał się Wszechmocnego Boga. Wdrapał się więc na drzewo, do gniazda, gdzie się kłócił z Pat tego wieczoru, kiedy jej ojciec pił herbatę w Opac­twie. Siedząc na trzeszczącej gałęzi, usiłował sobie przypomnieć, co ona kiedy chciała, żeby on dla niej zrobił. Właściwie nie lubiła ciastek, i nawet czereśnie z farmy nie bardzd jej smakowały. Zażądała za to Anielskiego Chleba, i przecież zrobił, jak prosiła. Za­chciało się jej katechizmu i pożyczył go jej. Wysilał się teraz bardzo i pewna scena odżyła wyraźnie w je­go pamięci: Pat stoi z kocimi oczami utkwionymi w płomienie, ze sznurkiem zwisającym wkoło posinia­czonej ręki, z ustami jak różowa blizna, Joanna d'Arc. Stoi i nie zgadza się, żeby Paweł ją spalił.

Czy chcesz, żebym spalił oliwki? — pyta Paweł.

Tak — odpowiada Pat.

Ześliznął się z drzewa. Po wczorajszej, wichurze ziemia była usłana gałęziami; zbudowanie stosu nie­wiele zajęło czasu. Pomknął do miejsca, gdzie trzymał schowane zapałki.

Podpalił. Płomienie zatrzeszczały, suchy liść sfrunął

i oliwnego drzewa i rozbłysł jak mała rakieta. Pole­ciały iskry. Świetliki — pomyślał. Ona lubi świetliki — pomyślał.

Pies zawył w' oddali. Paweł poznał Cezara i przeżeg­nał się. Powiedział głośno:

Ona umarła i jest teraz w niebie.

Tymczasem jeden z płomieni, wydłużony jak język

Ducha Świętego, sięgnął niskiego konaru oliwki. Objął go, ślizgał się po nim, dotknął pnia i wzniósł jsię w górę. Gaj starego Opata, darowany przez Patrycję Monroe farmerowi Baptyście Varioli, zapłonął i prze­mówił. Ale mowa ognia i mowa drzew, i mowa wiatru nie były ludzkie.

Paweł się przeraził. Skoczył do studni, chwycił za­rdzewiałe wiaderko, chciał zaczerpnąć, ale pani Woda spała daleko w swoich głębokościach — sięgnąć do niej wiaderkiem nie było sposobu.

Wtenczas płacząc, grożąc pięścią niebu, Paweł za­czął krzyczeć:

Pat, Pat, wróć się! Nie jesteś Joanną d'Arc ani barankiem Bożym, jesteś małą diablicą i to jest twój grzech! Wróć się zaraz i zgaś ten ogień! No, mówię ci, wróć!

Upadł na ziemię, łkając:

- Kazała mi podpalić, Boże, kązała podpalić oliwki, bo nie chciała, żebym ją spalił... Boże, to jest jej grzech, ja nie będę się z niego spowiadał Boże, Bo­że! . n

Bił pięścią ziemię, jak gdyby to było ciało Pat. Po­tem zerwał się i skacząc przez płomień, zatykając uszy, krzycząc: — Wróć, wróć! — popędził na oślep w stro­nę farmy.

POSŁOWIE*

Dzień 5 sierpnia 1952 roku kończył się w Londynie jed­nym z tych letnich wieczorów, kiedy pogoda angielska u- siłuje nadrobić łagodnością braki swego splendoru. Właś­nie przyszłam odwiedzać przyjaciółką mieszkającą przy Ulicy Queen's Gate. Siedziałyśmy w staroświeckim wikto­riańskim pokoju; drzwi na taras były otwarte, popijałyśmy herbatę, mało co mówiąc. Kiedy przyniesiono wieczorne dzienniki, pozostały przez pewien czas nie tknięte. Później przeczytałam w nich upiorną historię o zamordowaniu na południu Francji Wybitnej brytyjskiej rodziny.

Dlaczego ten fakt stał się moją obsesją, spróbuję wyjaś­nić w tym, co dalej napiszę. Zacząć muszę od stwierdze­nia, że nigdy przedtem nie słyszałam nazwisk Sir Jacka Drummonda, jego żony, Anny, ani córki, Elżbiety, ich ist­nienie przebiegało poza moją świadomością. Także miej­scowość Lurs koło Forcalquier, ze wszystkimi swoimi tu­bylcami i rzadkimi gośćmi z zagranicy, nie była mi zna­joma. '^

W roku 1952 zaledwie lat siedem dzieliło nas od drugiej wojny światowej. Ale ta mała dziewczynka, która pod pięknymi gwiazdami Prowansji uciekała przed człowiekiem, zamierzającym strzaskać jej czaszkę, prowadziła — podług mnie —. głębiej w ludzką ciemność niż sama wojna.

Zafascynowana siłą, która zamienia zwykłych zjadaczy chleba w morderców, jechałam z Queen's do domu na przedmieściu Forest Hill, spoglądając uważnie na ludzi, bo przecież ta siła pulsowała także pod ich skórą i praco­wała w ich mózgach.

Vivi mieszkała w naszym domu. Miała dziesięć lat. Przez nią pokochałam angielskie małe dziewczynki. Parę razy

spytała mnie: „ale pani nie zrobi się straszna, chyba nie?" Przez co rozumiała, że nie umrę. Teraz zatrzymałam się na progu jej pokoju, drzwi były wpółotwarte, wytężyłam słuch, we śnie oddychała równo, jednak dla mnie już „zra** biła się straszna", skoro zrozumiałam, że nie była bezpie­czna pod tym dachem ani żadnym innym. W tej właśnie chwili urodziła się Pat, postać zmyślona, niepodległa śmierci.

Nazajutrz zaczęłam pisać powieść o wakacjach letnich Pat Monroe na południu Francji. Ażeby jej historię uczy­nić wiarygodną, musiałam oczywiście dodać jej ojca i mat­kę, a także umieścić namioty campingowe' tej rodziny w okolicy, którą znałam lepiej niż Forcaląuier. Moja pasja poznawcza skoncentrowała się nie na autentycznych lu­dziach w autentycznej sytuacji, tylko i wyłącznie na sile tajemniczej, zamieniającej oswojone stworzenia w dzikie bestie.

Dawno przeminął czas, kiedy dzieliłam ludzkość na ofia­ry i oprawców. W dwóch wojnach światowych miałam okazję zauważyć, jak Historia przejmuje na siebie ciężar indywidualnych odpowiedzialności, jak Rasa, Naród, Ko­ściół mogą służyć za pokrywkę dla osobistych przesądów, jak się morduje z omyłkowych przyczyn omyłkowych lu­dzi, ponieważ miłość wygląda zawsze na zbyt trudne roz­wiązanie ludzkich problemów.

Zbrodnia w Lurs nie wydała mi się bardziej brutalna niż wiele podobnych zbrodni, dokonywanych codziennie na całym szerokim świecie. Zareagowałam tak mocno z po­wodu Vivi. Ale, kiedy się zabrałam do szukania motywów, jakie skłaniają ludzi do zabijania istot takich jak ona, wkrótce odkryłam, że jej życie było pęcherzykiem na po­wierzchni głębokiego trzęsawiska. A to trzęsawisko skła­dało się z jednej warstwy nad drugą przesądów narodo­wych, nienawiści klasowych i osobistych nieporozumień! Jako powieściopisarka uczułam się powołana do zbadania tego właśnie trzęsawiska.

Nieraz słyszę zastrzeżenia przeciwko pisarzom, którzy maczają pióro we krwi i pocie cudzoziemców. Niektórzy krytycy chcieliby zamknąć beletrystów w ich własnych prowincjach, jak gdyby fikcja nie była krajem otwartym dla każdego. Jeszcze silniejszy protest podnosi się z chwi-

:( kiedy autor obiera w swoim dziele język niezrozumiały -via- większości jego przyrodzonych czytelników, podczas dy pewna kategoria cudzoziemców uważa ten język za ’ r^oją wyłączność. ~

^Tego wszystkiego byłam w pełni świadoma, ja, polska í isarka, przystępując do traktowania po angielsku sprawy aiigielsko-francuskiej. Podjęłam ryzyko wbrew wszelkim obiekcjom. Podjęłam je, ponieważ nie myślę, że ludzkie porozumienie jest kwestią geografii. W dniu, kiedy zo­stało dokonane morderstwo w Lurs, mieszkałam już w An­glii od jedenastu lat, obserwując Anglików i przyjaźniąc się z nimi, słuchając, co mają do powiedzenia. We Fran­cji, szczególnie na jej chłopskim, południu, tak wytrwale nawiedzanym przez włóczęgów i milionerów, spędziłam wiele miesięcy, przyglądając się niełatwej symbiozie. Cha­rakter Viví i jej język były angielskie; stałam się więc echem jej uczuć i słów.

, Napisanie Gaju oliwnego zajęło mi pięć lat. Tymczasem w sądach francuskich odbył się rzeczywisty proces, ska­zano rzekomego sprawcę zbrodni, Jean Giono napisał zna­komity reportaż, szerzyły się sensacyjne pogłoski, odgrze­bano dawno zapomniane konflikty i złożono sprzeczne ze­znania. Żadne z tych zdarzeń nie wpłynęło na moją pracę. Gaj oliwny nie jest sprawozdaniem ze sprawy przeciwko rodzinie Dominici w okolicy Forcalquier; jest to jedna wię­cej próba zrözumignia tragedii jako „bezprzyoeynowego" zjawiska. Jest to próba zatrzymania się na hałaśliwej uli­cy, żeby usłyszeć głos dziecka, które nie chce „zrobić się strászne", a także milczenie starca skazanego przez Historię

i Przyrodę na rolę narzędzia straszności.

MARIA KUNCEWICZOWA


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przeźrocza Kuncewiczowa Maria
LP X XII Kuncewiczowa Maria MATURA 2010 Cudzoziemka
Leśnik Kuncewiczowa Maria
Cudzoziemka, MARIA KUNCEWICZOWA
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka streszczenie
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka
Oliwny gaj
Maria Kuncewiczowa, Cudzoziemka treść 2
15 Maria Kuncewiczowa, Cudzoziemka
Fryde, Maria Kuncewiczowa, Cudzoziemka
Maria Kuncewiczowa
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka streszczenie
15 Cudzoziemka Maria Kuncewiczowa
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka
Maria Kuncewiczowa „Cudzoziemka”

więcej podobnych podstron