Przeźrocza Kuncewiczowa Maria

MARIA.

KUNCEWICZOWA

przeźrocza

notatki włoskie

SALERNO — FALERNO

Przyjechałam do Salerno po włoską ciszę, był włoski ha­łas. Hotelik twierdził, że stoi na brzegu morza, ale stał na brzegu alei wypełnionej samochodami. Hałas zagłuszał fale. Niedosłyszalne morze kryło się za murem benzyny, pierwsze piętro było niskie, zaledwie odbite od ziemi.

Późną nocą ustawało chamstwo samochodów, z dna ulicy, z chodników, z barów, z bram podnosił się ludzki przypływ.: gadanie, biadanie, obmowy, rozmowy, śmiech i strach. Jak w chórze, głosy dzieliły się na grupy i ustępowały solistom. Arie tenorów i sopranów roztrącały mrok. Soliści mieli wy­borną dykcję, mowa włoska przeprawiała o halucynacje. Nie rozumiałam ani tej mowy, ani tej nocy, coś czułam, na co nie ma słów. Powtarzałam sobie: Salerno, Falerno... To nie kojarzyło się z morzem, tylko z wielkim kielichem, w któ­rym pieni się życie.

AMALFI

Amalfi ma słodszy dźwięk niż Salerno. Ale Amalfi oka­zało się przede wszystkim wywrotne. Stłoczone pionowo na wąziutkim brzegu morza, wspięte wzwyż, podzielone na nie­regularne tarasy. Zamieszkane jest przez chłopów — akro- batów, których zmusiła przyroda do czepiania się winnicami ścian skalnych i do spadania w przepaść sadami mandary­nek. Ulice to strome korytarze między kamieniczkami, któ­re tworzą twierdzę obleganą przez ptaki i kuchenne wyzie­wy;

W rynku wznosi się niestosowna katedra, należna jakie­muś wielkiemu placowi. Staje się przed katedrą i wzdycha: memento mori. Promenada nad morzem jest długa, wąska, ze skrętami na dwa mola, o które — zima była — roztrą­cają się z hukiem grzywiaste fale. Słodyczy szukać trzeba w

prostopadłych ogródkach za murami. Do nich prowadzą ser­pentyny, i stamtąd — im wyżej — można oglądać coraz dalszy teatr morza i czuć coraz bliższy zapach wiosny. Polań­ski w filmie Co? tam właśnie, na rajskich wyżynach, umieś­cił dziewczynę w skórze nimfy i mężczyznę w skórze satyra. Ciągnęło mnie tam, ale Jerzy ¡był oporny. „Chodźmy lepiej na promenadę” — mówił. Szliśmy na płaską promenadę, biegnącą wzdłuż jezdni. Przed zachodem Jerzy nieodmien­nie skręcał na molo, to dalsze. Taik jak ja szukałam sło­dyczy, tak on zdawał się szukać dramatu. Stawaliśmy na cyplu wysuniętym w żywioł, bryzgi oblewały twarze, ka­mienny wał pod nogami robił się wątły, prawie niematerial­ny, nad głowami zaczepnie krzyczały mewy, wiatr porywał czapki i włosy. Coś napastliwego zbliżało się i cofało... Teatr morza podpływał pod stopy i kusił w głąb sceny. To, co się na niej działo, było większe od przyrody.

Ściany, przepaście i smugi światła pod rozdartym niebem ziały przestrzenią nieludzką. Także takich ciemnych fiole­tów, takich płomiennych cynobrów, takich stężałych od gę­stości farb, nie było mi dane nigdzie indziej oglądać. Chwi­lami blask wody i blask powietrza zlewały się w kipiel oder­waną od swego początku; ciemniała, rosła i stawała się chmu­rą. Trwożliwie odwracałam głowę w stronę spadzistego mia­steczka i skrawka lądu obudowanego sklepami, w stronę samochodów spieszących od jednego do drugiego ludzkiego adresu. Namawiałam: „Chodźmy na capuccino *. Albo wra­cajmy, popatrzmy na telewizję”. Jerzy się ociągał. Zazwy­czaj mało uważny na widoki, czepiał się teraz fioletowych mroków pod arkadą świateł nie z tej ziemi. „Mnie jest go­rąco”. Zdejmował czapkę i wycierał pot z ciemienia. „Za­ziębisz się, chodź prędzej.” Szedł niezwykle wolno. Nie do­pijał capuccina, siadał przed telewizją, patrzył i nie widział. „Na molo było pięknie” — mówił. Był podejrzany. Coś w niego wstąpiło, czego nie znałam.

W sali jadalnej dostaliśmy stolik Nr 13 — moja szczęśli­wa liczba. Spodziewałam się czegoś dobrego. Po chwili ktoś do mnie zagadał od stolika Nr 12. Chwyciłam za ocet i oli­wę, myśląc, że chodzi o sąsiedzką przysługę. Chodziło o co innego: sąsiedzi nie po raz pierwszy byli naszymi sąsiadami. Rok temu siedzieliśmy obok siebie w hotelu „Bel Soggiorno” w Taorminie. Byli z Mediolanu, uważali siebie za ludzi Pół­nocy, zimą — tak jak my — szukali ciepła. Znali angielski.

Trzynastka sprawiła, że mój los znowu się wzbogacił o for­tunny przypadek — do pokoju na górą wróciłam szczęśliwa. Tego wieczoru Jerzy dostał krwotoku. Z gładkiego dnia zdar­to skórę, ukazało się jego krwawe wnętrze. Na pierwszy plan wystąpił termometr i klozet. Apteka i telefon zajęły resztę przestrzeni. Miganie sylwet, przedmiotów, słów... Na­zajutrz podróż do Rzymu z Jerzym ciepło uibranym, jak gdy­by nieobecnym. Za szybą i— najpierw samochodu, potem po­ciągu — uciekał świat już nie nasz.

WIELKA MEDYCYNA

Cyprysy nie rosną na tle nieba, tylko wchodzą-w niebo parami, jak wieże gotyckie. Róże sięgają pierwszego*piętra domu sióstr salwatorianek; jaśnieją w dzień grudniowy, gasną w noc styczniową, tracą liście, nie tracą kwiatów. Trawniki lśnią, szklarnie błyszczą, palmy ronią bursztyno­we jagody. Pod krzakami, osłonięte od wiatru, koty liżą swoje futerka, antyseptyczną śliną zmywają zarazę. Kosy gwiżdżą. Przez bramę otwartą na pochylone w tył Aureliań- skie mury, obrośnięte godłami papiestwa i masą przekwitłych glicynii, samochody przywożą do szpitala Rzym chory.

Jest także oddział ginekologiczny. Rodzą się niemowlęta białe, czarne i żółte, wrzaskliwe i nieme. Rodzice wynoszą je w mniej lub bardziej ozdobnych koszykach i wstawiają do samochodów — nowe sprawunki dla wzbogacenia rodzi­ny. Ostrożnie wsiadają za nimi matki w sukniach już za ob­szernych w towarzystwie ojców niepewnych swoich praw. Czasem wtłoczy się do wozu niańka, babka czy ciotka, nie­baczny świadek cudzego startu w życie.

Pode drzwiami kobiet oczekujących rozwiązania stoją bu­kiety — zachęta do pracy. Na drzwiach kobiet szczęśliwie rozwiązanych wiszą triumfalne wieńce, niebiesikie za chłop­ca, różowe za dziewczynkę. Z wnętrza pokoju natomiast do­latuje wrzask istot nie nawykłych do istnienia. Poniektóre dziecko urodziło się „w czepku”, czyli z głową omotaną w błonę maciczną. Taki noworodek milczy; oszczędzono mu pierwszego przeciągu i pierwszego krytycznego spojrzenia.

Taksówkarze rzymscy nazywają tę klinikę: „amerykańska”. Bo język tam panuje angielski, elastyczne łóżka pochodzą z Nowego Jorku, stamtąd też metody i narzędzia. Ale siostra w recepcji jest Hinduską, siostra w separatce jest Niemką, chirurg jest Włochem.

Gmach stoi na wzgórzu wśród parku; wewnątrz biel z nie­wielką domieszką kolorów. Moja własna operacja kiedyś w Londynie udała się, stąd zaufanie do chirurgów.

Z chwilą kiedy Jerzy spoczął na wysokim łożu w steryl­nej atmosferze Wielkiej Medycyny i Wielkiego Miłosierdzia, krwawe wnętrze dnia zaczęło się zasklepiać.

Koniunktura rzymska była właściwie lepsza od londyń­skiej. Tam byłam zdana na Wielką Medycynę; do Rzymu przywiozłam już ze sobą wiarę w Wielkie Miłosierdzie.

Pewnego bolesnego dnia, kilka lat wcześniej, pomyślałam: ateiści są zamknięci w doczesności, jak w klatce kolczastej. Każdy zachód słońca, każdy zwiędnięty pocałunek, woda spuszczona z kranu, obiad strawiony — to kolec i rana w ich życiu skazanym na śmierć. Usiłują zlekceważyć ból, żeby obarczyć następców spadkiem bohaterstwa. I następca czym prędzej szuka sposobu, jak sprzedać bohaterstwo za moto­cykl.

Wieczność — oto nieustający wschód słońca i wschód księżyca, trwałe narodziny. Niektórzy artyści, uczeni i mę­żowie stanu znajdują pociechę w trwałości swoich dzieł. Ży­ję zaledwie osiemdziesiąt kilka lat, a ileż geniuszów w tym czasie zapadło się w mit, o którym milczy telewizja. Via Ap- pia zasłana jest kamiennymi szczątkami ludzi pysznych. 'Wo­lę czas Boga od czasu cezarów. Wolę czas poetów od czasu Darwina. A więc w szpitalu żywot wieczny. Amen.

Kiedy zakonnica-pielęgniarka wchodziła do pokoju, chory zwracał ku niej głowę z uśmiechem promiennej nadziei Pod kwefem i habitem nie widać włosów ani piersi. W osobie

o klasztornym imieniu wchodzi do szpitala Piękna Madonna gotyku, posłuszna Aniołowi, niewinna śmierci Syna, poczęte­go z Ducha.

Przez wiele lat, odmawiając Zdrowaś Mario, wahałam się, czy prosić Matkę o ułaskawienie morderców Jej Dziecka. Patrząc w Rzymie, jak mniszki opatrują chorych mężczyzn, nabrałam odwagi. Nie wszystkie one noszą na tacy z lekar­stwami poezję. Wszystkie, które poznałam, zdawały się nosić w sobie pewność, że w imię Ducha trzeba przebaczyć ciału.

Więc stałam się siostrą. Zapomniałam o kolizjach, wywo­ływanych przez nieustępliwość ciała. Nastąpił miodowy mie­siąc dusz. Okazało się, ze dusze wcale nie są ascetyczne, he­roiczne, stoickie, są lekkomyślne. Wkraczałam rano do ste­rylnego pokoju z parasolką zroszoną deszczem; przybywa­łam z ruin i zarazy, ze śmietników i rozkładu. Przekracza­łam próg między powszedniością a katastrofą. Widziałam śmierć stojącą w głowach łóżka. Jerzy wydawał się pogodzony z tym towarzystwem. Witał mnie jak jeszcze jednego miłe­go gościa. ,jParasoleczka przyszła. do mnie” -omówił rozja­śniony. Jeżeli Wielka Medycyna na tyle ustępowała Wiel­kiemu Miłosierdziu, że dopuszczała do szpitala osobę nie zde­zynfekowaną, powinnam była przynajmniej parasolkę pozo­stawiać w. szatni. Jednak patrząc śmierci w oczy, wnosiłam do chorego przedmiot tak jej obcy. A Jerzy witał parasolkę jak nimfę z kraju, który wiernie czeka na powrót nieobec­nych. .

Z amerykańskiej Virginii przyjechał do Rzymu syn. Roz­mawiał z. ojcem. Nie dziwiłam się, że mówili o koniach, bo w ogóle przestałam się dziwić.

Rozmowa była inna niż wszystkie poprzednie. Nie było irytacji z tego powodu, że Jerzy uznaje tylko konie kawa­leryjskie albo chłopskie, a Witold konie wyczynowe albo wy­ścigowe. Jerzy snuł wspomnienia szwoleżerskiej przeszłości, Witold słuchał z> aprobatą. Zgadzali się, że między człowie­kiem a koniem próbą przyjaźni jest wspólna obrona przed śmiercią. Na to śmierć w głowach łóżka uśmiechała się wy­rozumiale.

VILLA SCIARRA

Chodziliśmy z Witoldem do parku Villa Sciarra, przez dro­gę ?e szpitala do bramy w murach Janikulu, jak tę część miasta — Gianicolo — nazywali polscy romantycy.

Ogród ma trzy kondygnacje: najwyższa, obudowana mu- rami — wielki obszar płaskiego gruntu, najniższa — głęboki parów. Płaszczyzna parkowa nadal służy igraszkom bezno- sych czy kulawych satyrów < z boginiami i amorkami. Tam właśnie istnieje stromy cypel wysunięty na wschód. Tam stawaliśmy nieufni, ogłupiali wobec różowodotej panoramy. Jak coraz bledszy gobelin, to miasto wisi nad doliną Tybru

i od tysięcy lat tłumy gapiów oglądają je z podziwem i oba­wą. Czy taki fantom daje żyć?

Aż wreszcie wszystko, co ziemskie, staje się nieważne. Ży­cie i śmierć wspinają się do nieba. Domy coraz wyższe, kos­mos coraz bliższy. Patrzymy na kolosalną skorupę cyrku

pustą. Nad nami przestwór pełen usłużnych samolotów

i zaczajonych bomb. Obok, na ziemi — kamienny orzeł rzym­ski z dziobem przetrąconym przez chuliganów.

Wracało się palmową aleją pełną słońca i dzieci. Mali rzy­mianie, jak wszystkie dzieci, kochają wodę i boją się jej. Rzucają kamyki do wód małych i wielkich, żeby usłyszeć plusk, nawiązać kontakt, zabić strach, który się kryje pod płynną powierzchnią. Sadzawki i fontanny Rzymu kipią od śmiecia, ciskanego w nieznane.

Mijało się karuzelę. Na grzywiastych metalowych konikach galopowały grzywiaste, wielkookie chłopczyki, w tajemni­czych karocach sunęły tajemnicze dziewczynki, mali „kie­rowcy” automatycznych samochodów przybierali pozy szo­ferów znudzonych swoją sztuką, awanturnicy rozbijali się po magnetycznej podłodze jednoosobowymi wózkami, wpa­dając na kontrawantumików, histerycznie chichocząc, blednąc

i kraśniejąc z uniesienia.

Mijało się ptaszarnię. Przed olbrzymią klatką tłum bambi- nów oblegał, jak w transie, ażurowe ściany ptasiego pałacu, a w nim tęcze pawich ogonów, chybotliwy krok kaczek i ło­pot gołębich skrzydeł. Ptasi żywioł powietrza, tak samo jak niepojęta woda, uroczył i prowokował nowych ludzi — cze­kali na pęknięcie bariery między żywiołami, tupali i gwizda­li z niecierpliwości, rzucali przez dziury w kratach to okru­chy chleba, to okruchy,skał.

Wracało się do szpitala. Pewnego dnia, po drodze do skle­pionej bramy parku, przyszło nam się zatrzymać, żeby po­dziwiać czteroletnie markizy w perukach i krynolinach, trzy­letnich rycerzy z dzidami, sześcioletnich kominiarzy, diabłów, dziesięcioletnie Carmeny pod eskortą matek w cywilu. Ostat­ki karnawału. Żegnaj, mięso! Kukiełki przemijały niewzru­szone w teatralnej wzniosłości. Należało mówić w ekstazie: „Com’e bella! Com’e bravo!” * Pochód dziecinny płynął smu­gą katolickiego obyczaju, na chwałę głodnej rodziny z Na­zaretu. Dożywiane lodami, malutkie damy w robronach

i subretki w koronkowych fartuszkach ochoczo żegnały mię­so. Małoletnie diabły, błazny i strażacy witali post, żując smaczne pizze.

W szpitalu ani wzniosłości, ani elegancji. Kroplówki. Rent­geny. Analizy. Któregoś popołudnia umieszczono na wyso­kiej podstawie telewizor, skierowany ekranem do łóżka. Na szkle zamajaczyły domy, osoby, sceny i pejzaże zdrowego świata. Przemówili politycy, rozkrzyczały się manifestacje, zaszczekały mitraliezy, przemknęły samoloty. Aktorzy przed­stawiali swoje sztuki, pianiści swoją muzykę, handlowcy swoje towary. Najlepiej z konkurencji wychodziły towary. Poprawiłam poduszki, żeby Jerzy lepiej widział. Trzymał głowę odwróconą w stronę przeciwną. „Spisz?” Zaprzeczył. „Czemu się odwracasz?” Milczał. Pokrajany i zbolały, wolał szpital od rynku. Iluż więźniów tak odczuwa więzienie!

Raz na tydzień do pokoju wkraczała Wielka Medycyna w asyście Wielkiego Miłosierdzia. Wtedy śmierć w głowach łóżka wkładała maskę. Na wysokim łóżku leżał obiekt Me­dycyny oraz Miłosierdzia, produkt ich talentu. Niekiedy pod­czas inspekcji u wizytatorów pojawiał się niepokój, ruchy stawały się nerwowe — i śmierć zdejmowała maskę. To jed­nak były chwile. Na ogół szpital stał twardo po stronie zba­wienia, a chory po strome szpitala.

Przyszła wiosna. Przynagliła czas przed Rezurekcją. Magno­lie zakwitły. Mimozy zapachniały. Śmierć rozpłynęła się w wiosennym powietrzu. Jerzy wyszedł na własnych nogach za bramę i wsiadł do taksówki.

PIĘKNY POBYT

W Taorminie przedmioty i myśli rozpływają się w czasie. Umyłam szklanki — minął dzień. Znowu umyłam szklanki

minął drugi dzień. Nieprawda. Czas nie mija. Rośnie w głąb ziemi korzeniami drzew, rośnie wzwyż do nieba, które go zwraca jako deszcz. Rośnie wszerz i wsiąka w muzykę, w wiatr, w morze, w kamienie, we wszystko, co nie mija.

Hotel nazywał się „Bel Soggiorno” — Piękny Pobyt. Czy ja wiem, jaki to był pobyt? Piękny? Krótki? Na określenie pobytów przymiotniki zawodzą. Wolę wyłowić z czasu, jak oporną rybę, człowieka imieniem Filip. Pastor anglikański, urodzony w Yirginii, wychowany w Oxfordzie. Biskup Gibral­

taru posłał go do Taorminy dla kazań w małej kaplicy, do­kąd zagraniczne żony włoskich profesorów i anglosaskich dziwaków, z rzadka jakiś emerytowany pułkownik, Szwajcar albo Szkot, przychodzą w niedzielę zaznaczać w kraju kato­lickim lojalność wobec Kalwina czy Lutra. Rozmawiał ze mną o własnej wersji Lamparta według Lampedusy. Miał na uwadze charaktery i sytuacje bardziej aktualne. W spo­sób sceptyczny interesował się także mitem o Tristanie. Jego herbatki niedzielne, chude i wytworne, pasowały jak ulał do powieści Jane Austin Duma i przesąd.

Czas nie mija. Mafia też nie mija. 'Dlaczego akurat wten­czas na Sycylii miałam rozmawiać o mafii, która jest zaw­sze i wszędzie? Co się zmieniło od tamtego wieczora na Lit­wie, kiedy „tata nie wracał”? „Brody ich długie, kręcone wąsiska” — zgadza się, to bardzo teraz modne. „Wzrok dzi­ki, suknia plugawa” — w ogóle powszechne.

Wprawdzie zamiast maczugi mamy bombę, ale krew, śmierć

i pieniądze znaczą to samo. Tyle że dzisiaj mafijni bigoci rzadko są wrażliwi na „dziatek pacierze”*, A w ogóle to nie są tematy na herbatkę u anglikańskiego pastora.

Więc z kim wreszcie miałam mówić o grze namiętności, zorganizowanej w wyższą matematykę? Przecież nie z szew­cem, zwiędłym biedakiem, łatającym cudze obuwie w świetle księżyca na progu swej nory, żeby oszczędzić na elektrycz­ności. Nie ze sprzedawcami o serafickim wzroku, utkwionym w klienta z innej planety. Nie z pokojówką dumną z córki, która obiecywała zostać professoresą. Nie z pięknym Rodolfo z recepcji, pogrążonym w niższej matematyce hotelowych cen. I nie z małym Michele, bo coś mi prawił ó lavandai (praczce), a ja go chwaliłam za miłość do lawendy.

Piękny pobyt upływał pod znakiem gęsi z1 prosięciem. Przyleciała z Toronto na Sycylię malarka z przedwojennej commedii delTarte w Kazimierzu nad Wisłą. Zagubione w kolumnach i szafirach, błądząc po teatrze greckim, przez kilka dni bredziłyśmy o Wiśle i o „Pruszu” *, patronie przed­wojennej polskiej cyganerii. Wreszcie Mary Littauer zaku­piła parę okazów sycylijskiego folkloru, namalowała akwa­relą gałąź hibiskusu i odleciała do swojej Kanady.

W rok później Filip przyjechał do Kazimierza. Biskup Gibraltaru tym razem wydelegował go do Polski utwierdzić w wierze kilka protestanckich rodzin. Zabrałam go do Lubli­

na. Tam, w kaplicy Trójcy Świętej na Zamku, objaśniał mi wczesną ikonografię chrześcijańską. Na przykład: Abrahama, Sarę i Anioła w charakterze Świętej Trójcy. Czy miałam z nim ¡mówić o Majdanku? Z kim miałam mówić o Majdan­ku? Przecież nie z szatniarką, której za Hitlera nie było na świecie. I nie z chłopcami na ulicy, zakochanymi w mer­cedesach. I nie z dentystką tak czułą na ból cudzych zę­bów.

Rozpakowałam walizy k minął rok. Znowu rozpakowałam walizy — minął rok. Któregoś dnia, ciągle na Sycylii, Fi­lipowi pękło naczyńko w mózgu. Oniemiał. Nie mógł wygła­szać kazań dla zagranicznych żon włoskich profesorów. Bi­skup Gibraltaru wysłał go na kurację nad Lago di Garda. Filip odzyskał mowę, ale nie taką, jaka jest potrzebna in partibus infidelium. Zamieszkał w Mediolanie i zaczął wyra­biać kosmetyki z sycylijskich zióf. Interes, popierany przez protestantów w katolickim kraju, zakwitł. Mafia? Pastor Filip milczy w Mediolanie ¡o sycylijskim Lućky Luciano *, jak milczał w Lublinie o niemieckim Majdanku.

Umyłam szklanki — minął dzień. A nazajutrz przyjechał z Mediolanu do Rzymu przyjaciel taormiński, Filip. Mówi, ale z wysiłkiem. Kosmetyki sprzedał jakiemuś protestan­ckiemu/bankierowi. Po czym prowadził bar z pomocą sycy­lijskiego kucharza. Miesiąc temu kucharz wyjechał do Libii pracować w kopalni nafty. Mój przyjaciel podczas świąt Wielkiej Nocy wygłosił mimo wszystko kazanie do swoich byłych parafian w Taorminie.

Granice i charakter mafii zaczynają mi się mylić. Kto,

o czym i do kogo ma mówić?

Myję szklanki, mija dzień. Nieprawda, to tylko przemija mój piękny pobyt w czasie.

EPIFANIA

Epifania — hołd Trzech Króli trwa.

Rankiem wpadamy do sklepu na Gianicolo po słodkie chlebki wypiekane na tę uroczystość. Ale nasz hołd nie bę­dzie dla Świętego Dzieciątka, tylko dla starego profesora. Ładujemy się do wagonetki pisarza Dario, syna Toskańr

czytka i Greczynki jaki pisarz może być bardziej klasycz­ny? Jego signora jest czystą Włoszką. Mąż nazywa ją Bimba na pamiątkę tych dni, kiedy była dziewczyną. Reszta pasa­żerów: malarz, urodzony w Rzymie, syn Ormian wysiedlo­nych z Armenii przez Turków po pierwszej wojnie świato­wej. Ma oczy niewyspanego narkomana, którego narkotykiem jest przyroda. Maluje pejzaże i kobiety.

Pisarz nieżonaty, Węgier, emigrant nie tyle polityczny, co erotyczny. Na głowie wysoka czapa. „Jak wam się podo­bam za Kozaka?” — odpowiedni gest. Wygłupia się, ratuje się. Bo przyczyna emigracji gdzieś znikła.

Jerzy, ten sam, co kilka lat temu, zeszedł ze stołu opera- cyjnego i na własnych nogach wyszedł za bramę;

ja — świadek, o którym z kolei zaświadczą może kiedyś współpasażerowie.

Przedmieścia nieznacznie* wsiąkają w zielone pola, nakra- piane żółto i biało. Parę mimoz już kwitnie. Po lewej ręce góry, powietrze dolne koloru przylaszczki, górne szafirowe. Złote kule, większe i mniejsze, przytwierdzone do gałęzi

o sztywnych liściach lakierowanych na zielono — to poma­rańcze i mandarynki.

W obłupanych miasteczkach uczepionych gór kościółki wy­dają się płaskie, bo widać tylko fasady. Niektóre skały przy­pominają Maczugę Herkulesa w Ojcowie, widocznie na po­czątku Ziemia miała wszędzie jednakowe kaprysy.

Wjeżdżamy w kraj jeszcze bardziej południowy. Po pra­wej ręce prześwituje morze. Dalej: miasteczko w stylu Na­poleona I, z ciasno i ciężko obudowanym skwerem. Wreszcie cel naszej wycieczki: reszta zamku, jeden z tych kaszteli, które z biegiem czasu przemieniają się w więzienia. Przy­parta do skały bazylika. Prowincjonalne sklepy upozowane na „ostatni krzyk”. Dzielnica nowa z willami a la Corbu­sier dla ubogich. Przystajemy przed hurtownią pomarańcz, czynną w świątek i piątek. Wielka brama, wielka waga to­warowa, małe ceny.

Ulica: jakieś nieznajome nazwiska. Kto to? Nic tak nie fiwiadczy o obcości, jak lokalni święci. Na środku jezdni, przed swoim domem schowanym w pomarańczach, stoi pro­fesor — zły — z zegarkiem w ręku. „Jesteście spóźnieni

o dwa lata.” Ależ dwa lata temu byliśmy tu z Węgrem! Do­kładnie zaś rok temu bez Węgra, natomiast z pisarzem Da­rio i jego Bimbą.

Teraz Dario wściekły, profesor wściekły. Godzina 12.30, wszyscy głodni. Bimba i profesor długo krzyczą, nie mogę

zrozumieć, co. Wiadomo tylko, że Dario kiedyś tam nie mógł przeżyć niedzieli, nie odwiedziwszy swego profesora, a pro­fesor twierdzi, że Student winien przeżyć życie jako uczeń mistrza.

Szybko wchodzimy do domu „myć ręce” i wręczać dary. Powraca osłupienie sprzed dwóch lat i sprzed roku. Tym razem większe, bo choroba książkowa rozszerzyła się jak rak z przerzutami. Zza obozowiska książek roztasowanych na podłodze już nie widać łóżeczka zapędzonego pod ścianę. Nie widać oparć ani poręczy foteli, nie widać blatów sto­łowych, nie widać obrazów. W trzech obszernych pokojach, a .także w kuchni piętrzą się, obłażą ściany, opinają meble

tomy, zeszyty, broszury, księgi — nie wiadomo fauna czy flora, ekskrementy miliona mózgów, pnącza z korzeniami w tysiącach serc, koszmarny wylew, potop, katastrofa. Nie ma gdzie położyć moich słodkich chlebków, upieczonych na dzień Epifanii.

Umieszczam paczkę na piramidzie zwieńczonej Cyprianem Norwidem — profesor jest slawistą. „O, tu można położyć.

I po co mi te Chlebki? Żeby chociaż strucla...” Mówi po pol­sku tylko kiedy zły, bo wtenczas myśli, że Polak po włosku nie rozumie, Polak szczebioce po swojemu zamiast śpiewać włoską arię. Polszczyzna profesora jest czysta, dokładna i nie nadąża za jego rytmem presto, prestissimo, furioso *.

W klozecie nareszcie wolna podłoga, człowiek stąpa od­ważnie. Na stołeczku obok muszli spoczywa Kuszenie iw. Antoniego. „Flaubert c’est moi” ** -— zdaje się mówić sla- wista. „Madame... madame... (rozmawiamy po francusku) on zawsze rano darł, co wieczorem napisał. Mnie nawet łatwiej drzeć niż pisać, bo Hi proszę, o! — prawą ręką wskazuje lewe ramię na temblaku -r-*,znowu złamane. Spadłem z ro­weru... Zawsze z czegoś spadam.” Podobno na początku swej kariery napisał genialny esej, który od razu wywindował go wysoko. „Madame, madame, pani wie? Ja jestem mańkutem

i akurat zawsze lewa ręka, lewa...” Podobno rzeczywiście często upada i zawsze na lewą rękę. „Madame, madame, ja pracuję jak wariat, ale — co pani chce? — jestem jak Flau­bert, rano drę, co wieczorem napisałem.”

Zaczynamy chrząkać, kichać, okna i drzwi na taras stoją otworem, jest styczeń, na słońcu można się opalać, ale dom

ciemny i zimny. Nigdzie piecyka, kominka, kaloryfera... Uważam, żeby nie potrącić Norwida, nie nadepnąć Stendha- la, nie narazić się Dostojewskiemu. Patrzę uważnie, czym się to dzieje, że oni nie wpadają na siebie, przeskakując epoki

i kraje. Nagłe olśnienie! Nie ma tu wcale przypadków, nie ma chaosu: Norwid leży na Niemcewiczu, Mickiewicz sąsia­duje z Krasińskim, nie podpierają się Victorem Hugo. Każda kategoria jest osobna, powiązaną sznurkami, Obłożona tektu­rą. Podnoszę wzrok na niebotyczne półki, których okazało się o tyle za mało: w równych szeregach stoją tu rozklasy- fikowani różnojęzyczni przedstawiciele, inicjatorzy i epigoni

wszystko, co się zmieściło we wczesnym czasie profesora. Ale co przekroczyło ten czas i pojemność tamtego porządku, nie zostało odrzucone ani wymienione — po prostu przelało się poza półki, zalało podłogi, spiętrzyło się, ubiło przestrzeń życiową swoim milczącym żargonem. Wieża Babel bez głosu. Cóż za heroiczny trud, jaki koszmar taka biblioteka! Nicze­go nie odrzucić, wszystko uszanować —'te rozliczne, modne

i niemodne, istnienia^ bez pomyłki, bez zdrady, bez po­gardy.

Rok temu kuchnia jeszcze była zgodna z przeznaczeniem. Teraz na lodówce leżą Wariacje pocztowe (K. Brandys), na desce do prasowania widzę Ginącego Daniela (Rudnicki), obok Króla Obojga Sycylii (Kuśniewicz), Afitimémoires (Mal­raux). Dlaczego oni są razem? Skąd obok Polaków Malraux? „Bo oni mi się tak ułożyli do jakiegoś wykładu. Czy ja wiem? Może bezładne polskie losy i heroiczny racjonalizm Francu­zów? Zresztą, madame, ja nigdy nie pamiętam, co wczoraj pomyślałem...” Koszyk z sałatą sąsiaduje z Królem Popielem (Miłosz). „Czemu tak?” — pytam. Profesor jest zriudzony. „Bo lubię sałatę i tego Popiela też lubię.” Zaczynam widzieć dzień, kiedy królowie wyprą sałatę z kuchni profesora. jakim cypelku zatrzyma się jego życie?

Madame, madame — rzęzi profesor — tu potrzeba kobie­ty. Vous comprenez, madame, kobiety.” | Tymczasem matka profesora zbliża się do setki, siostra do osiemdziesiątki.. Ka­wę profesor przyrządza sobie sam. Obiad i kolacja — u matki w kamieniczce obłupanej z gipsatur, jak zaniedbana kaplica. Dojazd tam i z powrotem na rowerku. Ktoś zapatrzony w wąskie łóżeczko plotkuje na boku: „Bywały, bywały tu ko­biety... Jeszcze kilka miesięcy temu dama wcale nie zwy­czajna ogrzewała to łóżeczko... Ale coś się tam zawsze psu­

je”. Myślę sobie: „Jasne. Profesor, jak Flaubert, rano nisz­czy, co wieczorem stworzył”. Goethe mówił do chwili: „Verweile doch, du bist so schön” *. Ale nie wszystkie chwi­le nocne chcą trwać o poranku.

Ładujemy się do mikrobusu. Profesor obok Daria przy kierownicy, jeszcze poirytowany, ale już polubowny. Jedni dobrze, inni źle — wszyscy mówimy po włosku. „Ciccio” — pada takie słowo, które jest imieniem. Zaczyna się „Sprawa Ciccio”... Z barona, czyli udzielnego władcy, profesor staje się dyktatorem* I naraz wszyscy rdzenni i przybrani Włosi w samochodzie zaczynają dyktować, każdy coś swojego. Skrę­camy po wybojach. Kierunek: morze. Nad morzem — chyba nareszcie? — trattoria**. Jestem głodna. „Czy jedziemy do tej samej trattorii, co rok temu?” Machają ^rękami. „Ależ nie. Żadna trattoria, chodzi o Ciccia.” Zatrzymujemy się z hałasem przed nie wykończoną willą w kształcie sześciajan. Cebry z wapnem, kury, deski, kot. I pies — zamknięty — głucho szczeka. Dario wyskakuje, kołacze kołatką. „Ciccio, Ciccio!” Cisza. Profesor ryczy: „Dzwoń! Czemu nie dzwo­nisz?!” Dario dzwoni, pies szczeka. Wszyscy wytężamy słuch, jak na stepie. „Jedźmy, nikt nie woła...” Jedziemy wzdłuż długiego szeregu plastikowych cieplarń. „Pomodori. Tutto po- modori!” *** Jestem głodna, a te pomidory są nieosiągalne. Wóz trzeszczy na wybojach. „Ciccio! Ciccio!” Rzeczywiście brzegiem dróżki idzie naprzeciw facet w berecie i jeansach, czerwony na twarzy. Wóz staje, okrzyki. Rozmowa. Popędli- wa. Nierówna. Profesor i Dario denerwują się. Bimba pięścią uderza w kolano, facet przeważnie milczy. To nie jest Cic­cio. Mimo to, czy też dlatego, jedziemy dalej. Nareszcie skoń­czyły się pomidory, morze błyszczy, skały dążą do nieba, jest właściwie nieludzko pięknie. Co mnie obchodzi Ciccio? Ten, co jest, i ten, którego nie ma. Co mnie obchodzi dyk­tando profesora — barona? Takiego słońca, jak tu, nie ma w Kazimierzu.

Jeszcze parę wyboi, parę zakrętów, naprzeciwko toczy się jakiś maluch, cofamy się rakiem do płytkiego rowu, kie­rowcy obu kierunków salutują. Ciccio? Nie, to nie Ciccio. Zza niebosiężnej palmy oplątanej bluszczem wyłania się bu­dyneczek w głębi rozjeżdżonego placyku. Szerokie drzwi otworem, wewnątrz białe kafelki, kotły, krany, wagi: fabrycz­

ka mozzarelli. Bimba odrodzona pp scysjach z profesorem, profesor łagodny. Kupujemy mozzarellę, okrągłe gomułki w błoniastych workach napełnionych serwatką. Oczy błyszczą: takiego serowca jak z mozzarelli nie ma na świecie.

Wracamy. Nawiązują się rozmowy i milczenia sprzed pół godziny. Milsze. Jak gdyby ricotta * już osłodziła język, osło­dziła pustkę bez Ciccia. Ach, trattoria!' Wyładowujemy się. Wielki oszklony taras półkręgiem prezyduje morzu. Stół pod szklaną ścianą, za nią na postumencie z ziemi, umocnionej, kamieniami, monument: drzewo oliwne chyba tak stare jak w Getsemani. Dalej: pełzający szafir na ziemi i lotny szafir niebie. Węgier wzdycha: „Ja się tak czuję, jak Chrystus, w Getsemani. Zdradzony”. Jednak nie odtrąca kielich#, kie­dy na stole pojawia się dzban czerwonego wina. Certacje. Kto pBty kim będzie siedział i jak wysoko. Jerzy już do­brotliwie huczy w nadziei dobrego jadła. Jadło się nie zapo­wiada. Profesor podsuwa mi kartki pokryte znakami, uda­jącymi litery, jak pigmo małego dziecka. „Madame... mada­me... niech pani to przeczyta. Madame... pani jest kobietą, pani zrozumie,, pani mnie pocieszy.” Chowam do torebki list bez adresu, nieczytelny i bez podpisu,' list — przypadek. Może do Ciccia? Może do mozzarelli? Do mnie takiej, jaka nie jestem?

Ale głodny lew niedługo zaprząta się liryką. Ryczy: „Da­rio! Wstydu nie masz? Idź,do kuchni, wołaj! My tu z głodu zdychamy”. Dario znika. Niebawem wraca. Zagania przed sobą, jak gąsior młodą gąskę, stworzenie cienkie i długie w ozdobnym pulowerze i spodniach, z małą główką i marzą­cymi oczami. Stworzenie niesie półmisek makaronu w sosie pomidorowym, dymiącym wszystkimi ziołami Italii. Wąski­mi dłońmi szybko nakłada splątane góry makaronu, nie ro­niąc sosu, nie naruszając struktury dania. Po policzkach la­tają rumieńce. Dziewczę jest nieśmiałe. Dario wpatruje się w nie wzrokiem równie olśnionym, co badawczym. Pyta: „Jak masz na imię?” Osoba drgnęła. „Nazywam się Rober­to.” Czyli Robert. Czyli, że dziewczę okazuje się chłopcem, co potwierdza głos niski, schrypnięty, jak gdyby po muta­cji. Robert opiekuje się nami z melancholią w oczach i war­gami w podkówkę. Szeptane komentarze obiegają stół, wszy­scy podziwiają fenomen natury. Bimba sceptycznie spogląda na swoje wypukłości pod bluzką. Malarz woli pejzaż za oknem. Jerzy chwali makaron. Ja łamię sobie głowę, dlacze­

go i po czym mam pocieszać profesora. Węgier donośnym tenorem broni wschodniej tezy, która jest dostępna na Za­chodzie: że nie wiadomo, czy nowe zło nie będzie gorsze od dawnego. Więc nie martw się, że zostałeś sam — myślę — nie wiadomo, jakie udręki niesie za sobą każde następne towarzystwo. Węgier czuje moje myśli i bez słów przytwier­dza wzrokiem: on nie chce nowego towarzystwa.

PRZYCZYNA

Bywałam świadkiem powrotów Przyczyny. Jest Polką. Kie­dyś razem jedliśmy wilię. Sama obrała śledzie, ugotowała kartofle, wymieszała bakalie, piliśmy żubrówkę, mieszka­nie było pełne jej śmiechu, gdzie spojrzałam, widziałam olśniewające zęby, błyszczące oczy, słyszałam szelest spódnicy i coś się działo, co nie było zamierzone, fatalizm niósł jak obłok. Byliśmy szczęśliwi. Śpiewaliśmy, każdy co innego, kła­maliśmy z uniesieniem, szeleszcząc bibułkami na prezentach, kochaliśmy nieprzyjaciół, kochaliśmy piękny, niedobry świat.

I tak właśnie wyszliśmy spod choinki w rzymską noc i po­jechali na Kapitol. Do kościoła Ara Coeli nie sposób się drapać od frontu, tam jest stopni chyba tysiąc. Objeżdża­liśmy serpentyną od tyłu coraz to inny, zawsze ten sam widok z cyprysami i księżycem, z przepaścią dziejów, z ko­lumnami, garnizonami, piniami, z petardami starego roku i z kanonadą ku czci jeszcze jednych, zawsze tych samych narodzin. Najpierw nie kościół — najpierw Rzym. Spośród drzew bardzo wysokich, z zielonej trawy patrzyłam na roz- dół miejski pokruszony przez czas, zmiażdżony przez ludzi, zasiany czaszkami, ziołami, piszczelami, nawieziony przez łajno ludzkie i zwierzęce, ukwiecony rzeźbą, rozmigotany od cyrku świateł — Rzym — Roma — taki duce *, inny duce —. Brigatte Rossę**, Lotta Continuą***, MSI, PCI, DC**** taka, inna nienawiść, taka, inna miłość i ciągle to samo. I ni­gdy nie wiadomo, co ze sobą przyniesie następne towarzy­stwo. Do północy zostawało pół godziny, poszliśmy do ko­

ścioła. Tłok. Wszystkie krzesła zajęte, ławek nie ma. Ołtarz w glorii, w prezbiterium szaty kapłańskie białe jak śnieg i złote jak słońce. Kwiatów powódź — same różowe i białe. Blask. Chór wcale nie gregoriański, melodie raczej jak walce Stra­ussa. W krzesłach drogie futra i cudzoziemskie słowa. Także babiny w szalach, dźwigające dzieci za ciężkie na spracowa­ne ramiona. Tabernakulum zasłonięte welonem. Pierwszy raz nie odgadywałam, tylko widziałam to wnętrze, takie ciemne za dnia, teraz gorejące. Ujrzałam splendor kasetonów na su­ficie i — widzenie czarowne — dwa wielkie anioły w głębi nad głównym wejściem. Zwrócone ku sobie profilem, zdawały się promieniować, po raz pierwszy czynić swoje ańielstwo na intencję tej właśnie nocy.

O dwunastej zadźwięczał dzwon, odezwały się z dala wie­żowe zegary, buchnęło salwami — zasłona na tabernakulum spadła. Kler w hieratycznych szatach ruszył w hieratyczny taniec, jakieś drzwi stanęły otworem, muzyka zamilkła i w obnażonej wnęce ponad tabernakulum objawiło się Bambi- no Gesu *. Niewielka drewniana figurka, coś jak nasz świątek z okrągłą chłopską twarzą, przedwcześnie świadome dziecko. Obleczone skromnie, pionowy, już na własnych nogach, z wielką bizantyjską koroną na głowie, sadzoną klejnotami. Nie było żłobka. Nie było Narodzin. Otrzymaliśmy Dzie­ciątko, gotowe do swojej misji pogodzenia życia ze śmiercią. Anioły załopotały skrzydłami, kler znieruchomiał, słowa ucichły, śmierć zawisła nad głowami jak ciężki wieloskrzydły puchacz. Nie poczekaliśmy, aż odleci. Był z nami młody Szkot, pierwszy raz oglądający katolicyzm, bladł i czerwie­niał, szeptał: „Co za teatr! Jaki wspaniały, niedorzeczny teatr!”

Wyszliśmy i pojechali dalej, okrążając gruzy antycznych teatrów. Węgier prowadził wóz, obok niego siedział Jerzy zadumany, z tyłu Przyczyna, Szkot i ja. Czy Szkot czuł cię­żar jej głowy na swoim ramieniu? Chyba nie. Wyglądało, że ciągle jeszcze kłód się z Nowonarodzonym' o sens ukrzy­żowania. Czy ona czuła ciepło szkockiego ramienia? Chyba nie. Pół leżąc, nuciła „Bóg się rodzi, moc truchleje”, jak gdy­by to była piosenka o Kasi i Jasieńku. O miłości z tego świata. Ludzkiej, a boskiej, katolickiej, ale pogańskiej. Nu­ciła, potem grymasiła jak dziecko, uwierała ją ta noc ni­czyja, cała poświęcona cudom. Martwiła się. Coś szeptała, popłakiwała. Z pewnością prosiła kogoś o przebaczenie.

Z pewnością wiedziała, że jesteśmy na fatalnym obłoku, że obłok się o świcie rozwieje i ona upadnie głową na kamie­nie, a my będziemy stali obok.

DALEJ MIASTECZKO

Ale teraz święto Trzech Króli. Jej nie ma. Szkota nie ma. Jest Węgier, który usiłuje przebaczyć. „Ja się tak czuję jak Chrystus w Getsemani.” Oddala Kielich i przyjmuje go. Vino rosso*. Niewinna krew winogronowa, nie zatruta przez ból. Profesor po mojej prawej, Dario po lewej — dystans jednakowy, ale Dario jest bliski, profesor daleki. Ja nie wiem, jaki jest Dario. Wiem tyle: od kilku lat spędzamy zimę w tym samym mieście i czytamy te same gazety. Lu­bimy ten sam fach: pisarstwo. On lubi swoją żonę, Bimbę, i swoich synów. (Nie wiem, kogo i jak kocha). Ja też lubię jego żonę, którą on czasem nazywa Mimma, i jego trzech pięknych chłopców. Wiem, co oboje lubimy w kobiecie na­zwanej Mimma: jej szybkie, krótkie ruchy rąk i jej równe, radosne ciepło. Jak ciasto w dzieży przystawionej do komi­na, Dario urósł w jej cieple. Synowie tak samo podrośli bez zakalca. Znam meble w ich domu; wyglądają szczęśliwe, co dzień głaskane, ratowane od meblowych kalectw i skaz. Znam powietrze ich domu, pachnie mandarynką. Tu, w miasteczku, poznaję, dlaczego przezwisko małych dziewczynek, Bimba, zostało nadane istocie dorosłej, która z dziecinnym uporem od trzydziestu lat goni z miejsca na miejsce za mężczyzną imieniem Dario. Gest Mimmy jakże skutecznie zastępuje sło­wo! Rozumiem wszystko, co ona mówi rękami, oczami, gło­sem i milczeniem. Myślę, że Dario również więcej ceni ru­chy i milczenie Mimmy od jej słów.

Profesor zagaduje: „Madame, madame, niech pani słucha, madame!” Cała zamieniam się w słuch. Profesor urażony. Nie na mnie, tylko na kogoś, co mu przesłał z mego powodu niestosowny list, a w nim wycinek z pisma „Roma”. Arty­kuł o Cudzoziemce — La Straniera, pt. Anima Persa —

O straconej duszy. Profesor wyszarpuje z kieszeni dwa zmię­te papierki, rozprostowuje. „Madame, madame, tak wygląda jego list.” Patrzy groźnie, palcem wskazuje czerwone kółka,

otaczające kilka słów: błędy! Zaiste, dziwne u dorosłego człowieka błędy ortograficzne. „Madame, madame, tak się do mnie nie pisze.” Zaskoczona, trwożliwie pytam: „A jaki był ten artykuł?” Profesor podnosi się na swój szczyt: „Arty­kuł był dobry”. I zaraz znowu spada: „Ale tak się do mnie nie pisze”. Jaka jest otchłań profesora? Otworzyła się 25 lat temu, kiedy po tym genialnym eseju wyschło jakieś źródło. Czy nie próbował wypełnić otchłani? Owszem, przez lat kilkanaście miał romans z siostrą sławnego pisarza. W gorączkowe noce, zamiast cieszyć się kobietą, przeklinał pro­fesurę, bo chciał być pisarzem. Pragnął przewyższyć sny pi­sarza, ale nic w jego własnych snach nie dorastało upragnio­nej miary. Odsunął, zlekceważył kobietę, znienawidził jej świat, który wydał rzekomą Wielkość. Męczy się. Usiłuje przewyższyć wszystko, co zna siostra rzekomej Wielkości. Na darmo. Ogień pychy nie ogrzewa łóżka. „Dlaczego — pytam — nazywacie profesora il barone?” — „Bo on napraw­dę jest baronem tych miejsc. Przez wiele pokoleń jego ro­dzina posiadała okoliczne ziemie.”

Przypominam sobie pierwszą wizytę w miasteczku. W go­spodzie, sławnej ze swoich raczków, profesor zwracał się do gospodarza per „Tiberio”. „Takie starożytne imiona ciągle jeszcze są nadawane?’ Śmiech. „Są nadawane przez naszego barona. On tu ma cały dwór złożony z postaci historycznych. Ma tego Tyberiusza, ma Marka Aureliusza, ma Konstanty­na, ma Kleopatrę, ma Brutusa. Więc niektórzy zajrzeli do encyklopedii i nazywają go nawet Juliuszem Cezarem. Lu­dziom to pochlebia, napierają się o przezwiska, każą przy­jaciołom tak się nazywać i wcale o to nie dbają, co miano­wicie, jakie cnoty czy zbrodnie, reprezentują. Chodzą napu­szeni, bo dźwigają wieki na swoich barkach. No i dla gości profesora stół zawsze się znajdzie.”

Za drugiej wizyty — tej bez Węgra i bez Przyczyny — jedliśmy jednak już gdzie indziej.

Gdzie się podział Tiberio?” Dario się zażenował. „Ach, Tiberio... On ma brata... Tego właśnie brata profesor zrobił Brutusem. 1 chłopak się zbuntował. Nie chciał być zdrajcą i samobójcą, wolał własne imię.” — „Cóż to ma do raczków?” Dario się wtedy roześmiał. „A ma. Ów brat jest dostawcą najlepszych raczków. Profesor uparł się przy Brutusie, więc chłopak dał mu raczki nieświeże. Profesor bardzo chorował.” Zamilkłam.

Od tamtej rozmowy znowu minął rok. Znowu jesteśmy w miasteczku i znowu jakaś inna trattoria. „Profesor nadal

bojkotuje Tyberiusza — powiadam. — Nie dziwię się.” Dario" się rozpromienia. „Ach, pani go nie zna! Profesor jest wiel-’ koduszny. Tyberiuszowi dawno przebaczył, a właśnie dziś postanowił przebaczyć Brutusowi.” Patrzy na mnie bystro. „Rozumie pani? Każde pojednanie jest łatwiejsze na gruncie neutralnym. Więc dzisiaj bez raczków.” Nareszcie rewelacja. „Ach, tak? Brutus to Giccio! Gdzież on jest?” — „On tu za­raz przyjdzie. Roberto go zawiadomił.”

Zabieramy się do szynki z dzika. Dario ukradkiem bada list dziennikarza z neapolitańskiego pisma „Roma”. „Rze­czywiście — mówi na stronie — błędy są, ale któryż dzien­nikarz nie robi błędów? Od ortografii są zecerzy.” Profesor nas podejrzał. Wzrusza ramionami. „Pal licho błędy ortogra­ficzne! Tytuł tego artykułu jest błędny. Co to znaczy Ani- ma Persa Dusza stracona? Ani autorka, ani jej bohaterzy to. me są dusze stracone... Ale madame, madame, jeśli pani sobie życzy...” Wynurza się z otchłani wielkoduszny. „Pro­szę temu panu napisać teraz, zaraz, że jemy razem obiad. Stracona dusza i ja. Ja się pod tym podpiszę.” Roberto czu­wa, danie idzie za daniem, serwowane dziewczęcymi rącz­kami, oznajmiane męskim głosem. Dzban czerwonego wina znika pusty, wraca pełny. .Między Jerzego a mnie wsuwa się krzesło: nowa postać i nowy język. „Ja się urodziłem w Pradze.” Z czeskiego przechodzi na rosyjski: „Moja matka była Rosjanką.” Wtrącam się: „Pan ma twarz Rosjanina”. Twarz się zachmurza, małe oczy błysnęły niebiesko, fałdy pogłębiły się na policzkach. Szept: „Każdy ma taką twarz, na jaką zasługuje”. Mówię: „Twarze rosyjskie wyrażają ser­deczność i zadumanie”. Fałdy znikają. „My, Słowianie, nie otrzymujemy tego, co się nam od świata należy. Ja tu pra­cuję w kuchni osiemnaście lat. Żona Włoszka. No i co? Un straniere. Cudzoziemiec. Podobno pani opisała jakiegoś cu­dzoziemca we Włoszech? Prawda to?” Krzywi się: „A czy ja chcę być Włochem? Wcale nie”.

Kolory za wielką szybą robią się jaskrawe, czub oliwki płonie, zbliża się zachód ze swoim codziennym sądem osta­tecznym nad tymi, co chcą i nie chcą być sobą. Roberto rozdziela filiżaneczki z kawowym ukropem. Czecho-Rosja- nin znikł, ale dodatkowe krzesło znowu ożyło. Tym razem: Angelo*. Anioł ma oczywiście włosy jasne, kręcone; jest elegantem o lisim pyszczku i manierach tancerza. Coś szybko nagaduje Jerzemu. Rozmówili się w dwóch ćwierćjęzykach.

Angelo z kolei zbliża się do profesora. Jaśnieje dobrą no­winą. Szepcą; profesor pokrzykuje, Angelo cierpliwie opo­wiada. Dario zastrzygł uchem i przysiada się do nich. Sły­szę: „Sprawa załatwiona!” Objął profesora, całuje go w czo­ło. Wszyscy odetchnęli. Malarz-Ormianin szkicuje jakiś pej­zaż ani włoski, ani chyba ormiański — abstrakcja. Zaczy­nam czekać, aby słowo stało się ciałem. O czym mówimy, nie sposób wiedzieć; usta ruszają się same, bez mózgowych nadań; myśli bez sensu latają nad morzem bez ryb, bo ryby już śpią. Po co było tyle jeść? Tyle pić? Wymawiać tyle obcojęzycznych wyrazów bez określonego adresu?

Skąd się tu wzięłam przy tym stole nad Morzem Śródziem­nym? Z Rzymu. A w Rzymie? Z Warszawy. A w Warsza­wie? Z Kazimierza. A w Kazimierzu? Odwija się ze spląta­nego kłębka nić coraz dłuższa i dłuższa, aż do dna pamięci. Na końcu nić ma kulkę ołowiu, która opada na miejsce ciemne i głuche. Moja niemowlęca czaszka nie odpowiada echem: jest owinięta w czepek z błony macicznej, udaje, że jej nie ma. Jerzy się niepokoi. „Musimy wracać, już późno.” Węgier siedzi podparty na ręku, półleżąc, jak Jezus w Get- semani. Dzbany próżne. Dario i malarzr-Ormianin, nachy­leni ku sobie, z blaskiem zachodu w oczach usiłują zgadnąć, czym w końcu okaże się Roberto.

Anioł wachluje nas skrzydłami. Nuda. Błogość. Nagłe Bim- ba-Mimma zrywa się ze swego sąsiedztwa z „Jezusem w Getsemani” i podbiega do profesora. Ocienione niebiesko oczy błyszczą, rozdyma się rzymski nos, z czarnych włosów skry lecą. „Professore! — krzyczy — dziś niedziela. W przyszły piątek przyjeżdżam i zabieram profesora do Rzymu.” Składa ręce, modli się, jak do rodzonej matki, ma siedemnaście lat i żadnych synów, tylko to jedno gorące pragnienie: „Pro­fessore, pan się da porwać. Na jeden wieczór i jedną noc. Professore!”

Szok. Po co ten wieczór w Rzymie? Badam jedną twarz po drugiej i uspokajam się: oni na pewno wiedzą. Może ja także wiem. To w związku z Węgrem i jego polską Przyczy­ną. Przecież w piątek będą samotne urodziny Węgra bez Przyczyny. Bo ona zabrała rzeczy i odjechała. Trzeba od­dalić Kielich. Musimy pocieszyć przyjaciela. Musimy do nie­go przepić winem nie zatrutym zdradą, musimy krzyczeć, śmiać się, tłumaczyć, że jeszcze młody i ma talent. Trzeba, żeby pisał powieści i uczył studentów. Żeby oglądał Rzym i zamki romańskie. Ja to też wiem. Ale dlaczego akurat pro­fesor ze złamaną ręką ma być porwany do Rzymu? Bimba-

-Mimma iskrzy się, jak przewód wysokiego napięcia. Trzęsie rękami nad głową profesora: „Carissimo amico *, jak długo będziesz się upierał marznąć i gorzknieć w samotności?!” Chrypnie z uniesienia. „Daj się porwać z tego twojego lo­chu! Książki to nie ludzie! Starożytne'imiona to nie ludzie! Jeden wieczór przyjaźni, professore!!” Robi się nieznośnie. Wszyscy zerwali się z krzeseł. Zbici w jeden kłąb otaczają profesora, wrzeszczą pochyleni, klepią go po plecach, dyszą,, pragną, rozkazują. „Jeden wieczór!” — powtarzają. Profe­sor odpycha ich, wstaje. Kroplisty pot na czole. Ociera twarz chustką. Wychodzi na chłodną noc bez księżyca. Nie wraca- Wtedy rozjuszeni ludzie rzucają się na mnie. „Idź, idź za nim, ty jesteś straniera **, on ciebie posłucha.”

Idę za profesorem. W ręku mam ów napisany kulfonami» nie przeczytany list od niego. Spostrzegłam tylko ostatnie słowa: „Pani mnie zrozumie”. Rozglądam się... Juliusz Cezar stoi pod oliwką i maniacko trze czoło. Może się modli, może ma atak astmy. „Professore, co to wszystko znaczy? Co ja mam zrozumieć?” Nie tyle widzę, co czuję oczy skoncentrowa­ne na jakiejś napastliwej myśli. Nagle Cezar wybucha: „Pani sobie wyobraża, że ja wiem, co to wszystko znaczy? Że ja rozumiem? Chcą mnie porwać, żebym pocieszył przyjaciela w dniu jego urodzin. Bzdura! Kto się urodził, musi żyć nie­pocieszony!” Dotykam rękawa ze złamaną ręką. „Ależ pan sam się ciągle pociesza! Flaubertem. Tysiącem większych i mniejszych Flaubertów. Do niedawna pocieszał się pan ko­bietą, teraz pociesza się zabawą w historyczne imiona.” Cień spazmatycznie kaszle. „Ale to się mści! Ciccio chciał mnie za­bić.” Stoimy blisko siebie, oliwka wzdycha srebrnymi listka­mi. Pytam: „Po czym właściwie my się tak wszyscy pocie­szamy? Po czyjej zdradzie?” Ciemny kształt sztywnieje, głos jest ostry: „Po własnej zdradzie naszego Stworzyciela, ma­dame”.

Ciarki mnie przechodzą. Dokąd ja się odbiłam z trattorii„ z Epifanii, z całego świata? Zwracam się do cienia: „Pan został nie tylko stworzony, ale i zbawiony. Stąd pańska wiel­koduszność. Jednak ciągle się pan gniewa. Jak nie na Ciccia, to na Brutusa. Jak nie na ortografię, to na tytuł”. Otacza mnie zdrowe ramię profesora. „Madame! Ja jestem przez Zbawiciela zbawiony, ale przez Ducha Świętego nie oświe­cony. To właśnie mnie boli. Dlatego się gniewam. Carissi-

ma... Myślałem, że pani to właśnie zrozumie.” Na to ,ja szeptem: „Profesorze, ja w ogóle nic nie rozumiem. Prze­praszam”.

Wracamy do stołu, z którego sprząta Roberto płynnymi, dziewczęcymi ruchami. Profesor opuścił się na swoje krzesło, Jerzy zagrzmiał: „Musimy jechać, nie mamy klucza od bra­my”. Profesor się rozgląda. „A wy? Spóźniliście się o dwa la­ta, posiedźcie chociaż do północy.” Angelo podbiega: „Za­czekajcie na .Ciecia”. — „Ależ co w tej sprawie jest jeszcze do powiedzenia?” — pytam. Dario: „Ależ wszystko! Podobno Ciccio wtenczas przyniósł raczki świeże. To Tiberio nie wło­żył ich do lodówki”.

W gęstym powietrzu przemieszczają się fale ciepła znad stołu i fale zimn,a ode drzwi, które profesor zostawił otwarte na wysoką, styczniową noc. W tej nocy błądzi gdzieś nie­sforny, tajemniczy Ciccio. Bimba pudruje nos. „Dario oczy­wiście zostanie z profesorem i wróci koleją, ale ja was od­wiozę do Rzymu.” Odzywa się malarz-Ormianin: „Myślę, że jesteśmy spóźnieni co najmniej o dwa tysiące lat.w Ja także zostanę”.

Po drodze na parking przechodzimy przez ogromny, za­ciemniony namiot — dyskoteka. Pełno bardzo młodych ciał. Przeważnie chłopcy. Parami. Rock and roli ogłuszający. Dziewczyny też raczej parami. Obsesyjne ciosy czegoś, co kiedyś było muzyką i wraca zemstą. Ciała nie dotykają/się wzajemnie. Podrygują jak marionetki niewidzialnego lalka- rza. Niektóre pary udają ruch zbliżenia, ale większość ten ruch rzuca w próżnię. Tokują sobie a obojętnym muzom. Wy­gląda na to, że ich ramiona i nogi nie znają miłości, a serca nie znają poezji. Włosy dziewczyn zwisają strąkami na spo­cone twarze, łokcie roztrącają oporny żywioł. Młodzi odra­biają zadanie, podejmują się trudu. Trwają, tupiąc jak kozły. Podchodzimy do wagonetki. Bimba chce otworzyć bagażnik i nie może. Zamek wyfamany, nie'ma bańki z benzyną. „To ci z dyskoteki” — mruczy Bimba-Mimma. Puszczamy się w drogę na rezerwie, jest dość. Obok Bimby siedzi Niepo­cieszony, zapala i* kładzie jej do ust papierosy, żeby nie usnęła. Gadają półgłosem. On: „Zabrała wszystkie rzeczy”. Ona: „Czy nie zostawiła piżamy?” Nie dosłyszałam, co się stało 1 piżamą. I tak się kończy ten dzień nie dokończony.

A w Rzymie ogród zakonnic czeka. Jest tak, jak gdyby nakryto do stołu, a goście jeszcze nie przyszli. Róże i man­darynki pachną, zieleń przelewa się na słoneczne talerze, wszystko doskonałe — i nikt się nie zjawia.

Równolegle do wysokiego muru, za którym grzmi ulica, biegnie, oddzielona od niego ścieżką, ściana cyprysów. Z ogrodu do ścieżki prowadzi kilka stopni w dół, jak gdyby do ukrytej treści spraw. W odstępach parometrowych przy­bite są tam do muru stacje Męki Pańskiej. Niewielkie tarcze gliniane przedstawiają pochód Człowieka przez wzgórze tor­tur do Zmartwychwstania. Obok słonecznej uczty Bóg-Czło- wiek zmierza do śmierci na krzyżu. W ogrodzie snują się mgły, promienie, koty i mniszki. Mniszki wyglądają wesoło bez względu na pogodę. Są białe na co dzień, czarne od święta, jak gdyby tylko dzień modlitwy — niedziela — za­sługiwał na powagę. Dźwigają kotły z jedzeniem, kubły ze śmieciami, wory brudnej bielizny, narzędzia, paki.

Koty i 4rzewa dźwigają tylko siebie.

Nierzadko zakonnica spaceruje, czytając Księgę o wielu za­kładkach. Wtedy mruży oczy, jak olśniony kot. Te z Księgą nigdy nie chodzą parami. Lekcję swego przeznaczenia każda musi czytać w swoim hermetycznym kręgu, sa^n na sam ze swoim ciałem.

IRMINA

Siostrze Irminie się spieszy. Chyba od dziecka już tak się jej spieszy do końca, do kroku dalej, do bramy niebieskiej. Poznałam ją w domu zamożnych pielgrzymów, podróżują­cych autokarami i płacących organizacjom katolickim za hotelowe* wygody. Drobna, malutka, chwytała walizy, dźwi-

fała, upychała, przynaglała w wielu językach. Przydepty- wała swój habit i przepraszała cudzą suknię. Ręce, jeśli bez pracy, ściskały różaniec. Wydawało się, że ona tak zawzięcie pracuje i tak pilnie się modli, żeby skrócić czas oczekiwania na koniec jakiejś niedorzecznej przygody. Pamiętam, jak za młodu, zżerana ciekawością następnej odmiany, w podobny sposób odczuwałam powolność pór roku. Żeby po peoniach nareszcie zakwitły róże, a po różach chryzantemy, żeby po deszczach spadł śnieg, a spod śniegu żeby wyjrzały sasanki. Tylko taśma, na której nagrywały się moje dni, była inna: sunęła w przód i wracała, sunęła coraz prędzej i nigdy nie dobiegała końca. Dla Irminy śmierć jest stacją docelową, gdzie pielgrzym zrzuca tobół i w zamian otrzymuje skrzydła. Teraz Irminę przeniesiono do biblioteki szpitalnej. Podobno zamiast jednej książki dostarcza rekonwalescentom trzy i co dzień pyta, czy już przeczytane. Znosi grube tomy, zachęca do pośpiechu: „Prędzej, prędzej, Chrystus na was czeka”.

Od dawna spotykamy się przed kaplicą. Między jednym a drugim widzeniem upływa tydzień albo rok. Irmina się nie zmienia, więc nie spodziewa się zmian u przyjaciół. Na pewno widzi zmarszczki, postępującą siwiznę czy ociężałość ruchów. Te rzeczy nic nie znaczą, nie wymagają miłosiernych kłamstw: „Pani odmłodniała! Pan wygląda lepiej niż w ze­szłym foku!”

Jeśli co Irminę dziwi, to pewnie fakt, że czas, w którym płyniemy, nie daje się wyprzedzić.

Obserwuję od lat dwoistość tej postaci: służebnica Pańska żyje w niej obok służebnicy ludzkiej, pierwsza pewna siebie, prawie zuchwała, druga milcząca, lękliwa. Czasem uśmiech­nie się po dziewczęcemu, jak uczennica na egzaminie — „wiec odpowiedziałam! więc zdałam!” •—(, i już starość na­pływa do oczu: „niedługo wszyscy umrzemy”.

Dotyka ukradkiem młodej ręki i czuje się, jak myśli: „Ja też byłam młoda, nie wyobrażasz sobie, jak szybko mija ży­cie, nie warto zawracać sobie głowy doczesnością, ona prze­cieka między palcami, jej nie ma, czyńmy wszystko, żeby podobać się Bogu”. Współczucie Irminy nie ma za przedmiot niewygody ciała, ma za przedmiot całą kondycję ludzką. „Do­brze, dobrze, ja wiem, że jest niewygodnie. Są te różne nie­równości społeczne i fizyczne, ale nie chodzi o to, co nas różni, chodzi o to, żeby wielbić Boga i żałować człowieka,

* przemijamy jak stoły, jak drzewa, jak niemodne łachy, płyń­my prędzej do Zbawiciela, który otwiera wieczność.”

Irmina nie wznosi oczu do nieba, ale zeszłej niedzieli po

HHrawHl

Mszy, kiedy uścisnęłam jej rękę, poczułam« jak ona cał* drży, i przeniknął mnie gorący prąd. Ta siostra jest anteną w zaświat.

MELANIA

Sądząc z fali włosów spod kwefu, siostra Melania jest jasną blondynką. Habit ma niedługi, nogi długie, w dobrych pończochach. W domu pielgrzymów i przygodnych gości po mistycyzmie Irminy nastał pragmatyzm Melanii. Urzędniczka recepcji za biurkiem — gość przed biurkiem. Rozmowa prze­rywana śmiechem, o pielgrzymowaniu niewiele, o turystyce dużo. Frunęły w powietrze zwyczajne imiona, nazwy mu­zeów i towarów, adresy...

W salonie zjawiły się dywany, lampy z abażurem i dobra grafika. Ujawnili się studenci z Niemiec i Arabii studiujący na katolickich uczelniach, napłynęły zagraniczne siostry na krótkie pobyty u źródła swoich natchnień. Do stołów w sali jadalnej zaczęli ciągnąć ojcowie, niosący w objęciach bez­władne ciała synów, przywiezionych na „rehabilitację” w są­siedniej klinice, matki przytrzymywały zwisające nogi kalek, układały je pod stołem, rzucając dookoła pokorne spojrzenia. Najczęściej rodzice afiszowali optymizm. Na bełkot swego dziecka odpowiadali uśmiechem, udawali porozumienie, za­chęcali do potraw, zachęcali do świata. Kretyni wydawali gardłowe okrzyki.

Natomiast w tunelu między cyprysami a ulicą, tam gdzta do muru przybito stacje Męki Pańskiej, rzadko się kogoś spotyka. Jak gdyby pochód Syna Bożego na Golgotę był już przebrzmiałym dramatem. Kiedyś tam Jezus Nazareński szedł, szedł i doszedł. A teraz my, w sytości jducha i trium­fie dała, żyjemy na odkupionym świecie. Właśnie tam, w tym tunelu, przypomniał mi się pewien wieczór w Kazimierzu. Wpadliśmy wtenczas z Jerzym do Fary, przerażeni strasz­nym krzykiem Żydów w bożnicy, zaklinających Stworzyciela, aby nareszcie zesłał im Mesjasza. Tak to w Dwóch księży­cach zapisałam:

... jeszcze słychać było prośby rabina... jeszcze do jakich# niewiadomych krawędzi docierały rozchybotane karki, ale już przepadła nadzieja i koniec najczarniejszy, ostatni za­legł pod stopami Żydów... Złorzeczyli fałszywym prorokom,

żądali pomocy Boga, który ich wydał na życie, wrzeszczeli doń; »Przewoźnika ześlij! Mesjasza! Niech nam wskaże, jak przepłynąć śmierć, jak iść dalej — ciałem albo i duchem — kędy Ty płoniesz, Wieczny!«”

A w kościele:

... spokój mżył między kolumnami... nikt tu niczego nie żądał... Tak; tutaj już się stało...”

Pan Odkupiciel żywot swój położył i moc nieczystą, z któ­rą czart się srożył, starł i ukrócił...”

Więc dla Irminy i dla Melanii „Pan Odkupiciel moc nie­czystą starł i ukrócił”. Ale odkupiona przez Mesjasza Irmina nadal — jak Żydzi — żąda przewoźnika na tamtą stronę. Pragnie absolutu już teraz, zaraz. Melania nie marzy o abso­lucie. Korzysta z łaski. Odpoczywa, Tak, jak tamci polscy parafianie kiedyś, ze mną włącznie, odpoczywali między jed­ną a drugą stacją Męki Pańskiej. Nadeszło Boże Narodzenie i choinka Melanii okazała się całkiem inna, niż bywały drzewka Irminy. Irmina zalecała same ozdoby białe. Jak zi­mą w lesie. Chłopka rodem z gór, oswojona jest z cichym padaniem śniegu. Drzewko Melanii, osadzone* razem z korze­niami w wielkiej donicy, żyło dalej nowym życiem, miesz­czańskim. Zapędzono do roboty studentów. Po kilku godzi­nach świerczek, omotany złotem, srebrem i czerwienią, za­kwitł Światłami jak neonowa reklama. Melania pochodzi z miasta. Za Irminy pielgrzymi nie byli zachęcani, żeby otwierać telewizję i sztuką techniczną przesłaniać świętość. Przyjeżdżali zapomnieć o polityce. Nie znali włoskiego. Jeśli poza bazylikami i obeliskami byli czegoś ciekawi, to siebie nawzajem.

Wieczorami zasiadali w salonie pod landszaftem placu Św. Piotra, zagryzali piwo suchą kiełbasą, śpiewali Stille Nacht* i porównywali swoje dialekty.

Pod rządami Melanii studenci i zagraniczne siostry z cza­sem wyparli pielgrzymów. Telewizja ożyła. Studenci czyhali na mecze i slalomy, egzotyczne zakonnice szukały echa ze swoich krajów, rodzice kalek chcieli oglądać świat napasto­wany przez nieszczęście. Niejedna .mniszka zjawiała się ru­chem łasicy, przysiadała na brzeżku fotela i podawała się w przód ku ekranowi, gdzie migotały żądze, gwałty, obce twarze i otwarte widoki.

ORIENT

, Aż tu, któregoś dnia salon przestał istnieć. Nie sposób przecież patrzeć na telewizję, mając pod bokiem biskupa ma- ronickiego obrządku. Jego złoty łańcuch, wielki krzyż, klo­szowa szata i zawiły los zajęły całą przestrzeń. Mimo to we­szłam, ukłoniłam się, przycupnęłam przy bocznym stoliku — po prostu sprzątaczki wyrzuciły mnie z mego pokoju. Nastała cisza. Biskup i jego rozmówcy, jeden w habicie, drugi w jeansach, patrzyli na mnie zimno. Zebrałam kartki i wy­szłam.

Wkrótce się okazało, że za biskupem wlecze się ogon: oso­by trudne do określenia, wielojęzyczne, pewne siebie. Drzwi do salonu stały otworem wyłącznie dla gości dostojnika. Kie­dyś zza tych drzwi doleciał śpiew chóralny, przezroczysty jak strumień. Otworzyłam drzwi. Na ziemi siedziały kręgiem młodziutkie zakonnice w trepach na bosą stopę *— był gru­dzień — w szafirowych habitach, z krzyżami na piersi, zro­bionymi ze- skóry, jak amulety hipisek. Śpiewały coś pra­dawnego, coś jak gregoriańska litania. To była kolęda. Przy czym robiły gesty modlitewne w kierunku jakiejś rzeczy niewidzialnej pośrodku koła. Rzecz pośrodku koła to było niewidzialne Dzieciątko Jezus. Skończyły. Z kolei adoracja skierowała się do biskupa. Klaszcząc trepami, odeszły uśmiechnięte.

Minęło kilka dni. Nikt się nie ważył korzystać z salonu, gdzie obok obcych ludzi zjawiły się aparaty i kable. Meble zmieniły miejsce, rośliny usunięto w kąt, błyszczały flesze, improwizowały się sceny. W fotelach zasiadały orientalne piękności, ozdobnie paląc papierosy, nerwowo, je gasząc. Na rozkaz reżysera patrzyły raz w górę, raz w bok, obracały niebieskie. białka, uśmiechały się bez przekonania do urojo­nych świadków. To wszystko w przerwach między basowym monologiem biskupa a zalotnym szwargotem dziennikarzy.

Któregoś diya dramat zastygł. Na centralnej kanapie u- wiecznił się dostojnik, tuląc do siebie z jednej strony sta­ruszkę, z drugiej wschodnią piękność. Zabrzmiały słowa w niezrozumiałym języku, flesze zapałały.

Czy to długo tak będzie?” — pytaliśmy. Siostry wznosiły oczy ku niebu. „Chyba tydzień. Zanim Ekscelencja nie od­leci do Ameryki Południowej.” Pauza na zadumę. „Ojciec Święty kazał mu opuścić Jerozolimę, więc robimy, co mo­żemy po jego wyjściu z izraelskiego więzienia, żeby uprzy­

jemnić mu pobyt w Rzymie.” Twarz Melami wyraża zgrozę. ¿Dwa lata w więzieniu... Dla takiego energicznego człowieka to chyba piekło.” Zdziwiłam się. „Ten biskup siedział w wię­zieniu? Gdzie? Dlaczego?” Siostra spuszcza głowę. „W Ziemi Świętej. Oskarżono go o przemyt broni. Cóż, on jest Pale­styńczykiem. Patriota...” Nie pytałam więcej. Stałam w próż­ni. Wtem ktoś położył mi^rękę na ramieniu. Spojrzałam na siostrę Melanię i próżnia znikła. W miejsce rzeczywistości napłynął surrealizm Wielkiego Miłosierdzia.

Meble i rośliny wróciły na dawne miejsca. Nadszedł wie­czór. Przed telewizją zasiadły egzotyczne siostry, cudzoziem­scy studenci, rodzice kalek i przygodni goście — ekran się rozświetlił. Przedmioty na sprzedaż znowu produkowały swo­je czarodziejskie harce, specjaliści od pogody znowu tłuma­czyli strategię wiatrów i chmur. Czekałam cierpliwie. Rzeczo­znawca polityczny przystąpił do sprawozdania, pojawiły się miny posłów, gesty senatorów, zbiegowiska, krzyki, ka­retki pogotowia. Te wszystkie fakty mniej mnie wzruszały, odkąd miałam własny fakt z kroniki politycznej. Nareszcie: uwaga! Na centralnej kanapie nasz protagonista, nasz własny tajemniczy gość. „Ta staruszka to jego matka — szepnęła któraś siostra — ta piękna pani to jego siostrzenica.” Siostry westchnęły, ale katoliccy studenci się wzburzyli. „Co? Biskup 'Szmugluje broń?” Melania: „Biedny człowiek”. Na to stu­dent: „Biedny człowiek? Biskup szmugluje broń?” Cisza, Me­lania zamknęła telewizję. Z oczami pełnymi łez przeszła mię- -dzy nami. „Tak, tak, po stokroć biedny, jeżeli świadomie wziął na siebie ten grzech.” Złożyła ręce do modlitwy, znikła. Studenci zapalili papierosy, miłosierdzie wsiąkło w dym.

Mimo że asystentka chirurgów, Melania usiłowała leczyć zdrowych. Przebaczała im normalne życie, bo któż będzie się .gniewał na chorych, którzy o swojej chorobie nie wiedzą?

W końcu pozwolono jej wrócić do chirurgów.

URSZULA

Urszula, miłośniczka ziół, jarzyn i owoców, nie przybyła do Domu Pielgrzymów i Przygodnych Gości ze służby u cho­rych: sama wracała z sanatorium. Nie śmiałam jej pytać, na ją tam leczono, ze wszystkich sióstr ona najmniej zachęca ■do poufałości. Jest tak samo hermetyczna jak jej ojczysty język. Twarz Urszuli topnieje tylko na dźwięk, bardzo w

Rzymie rzadki, węgierskiego języka. Ta ekskluzywna mowa jest jej osobistym sekretem, który tutaj dzieli ze starym bezbożnikiem — dentystą. Z posiedzeń na fotelu dentystycz­nym wraca spuchnięta, ale promienna, cicho powtarzając niezrozumiałe wyrazy.

Puściłam wodze wyobraźni: dla Urszuli jej minione szczę­ście brzmiało po węgiersku. Słowa jakiegoś kiedyś chłopca nad Balatonem urzekły ją na całe życie. Ale tylko słowa. Myślę, że cielesnych zabiegów swego chłopca nie lubiła, brzydziła ją cudza ślina, cudzy pot, cudza, a może i własna, nieprzytomność.

Pewnego dnia zaryzykowałam niedyskrecję: „Dlaczego sio­stra wstąpiła do zakonu? Taka młoda, ładna? Z tymi gorą­cymi oczami?” Dumny podrzut głowy i od razu unik: „Mo­ja rodzona siostra też jest ładna i też jest zakonnicą. Uroda nic tu nie ma do rzeczy”. Zamyśliła się. „Pani wie? W Bu­dapeszcie nie nosi się teraz habitu ani sutanny... Ale dwóch moich braci jest księżmi... tam.” Osłupiałam. Czworo osób duchownych w jednej rodzinie? To coś jak podmuch kata­strofy, coś, jak wyprawa krzyżowa...

Dlaczego? ■— powtórzyłam. — Tak raptem? Cała rodzi­na?” Twarz Urszuli ostygła. „Wcale nie raptem. Już nasi dziadkowie byli bardzo pobożni.” Przeciwko komu ci dziad­kowie byli pobożni? — pomyślałam. Tymczasem Urszula od­wróciła się i zaczęła szybko przesuwać paciorki różańca. Z głową pochyloną szepnęła: „Nie wiem, czy Bóg mi prze­baczy, że uciekłam stamtąd”. ¿o i

Na męczące „dlaczego?” musiałam sobie dalej odpowiadać sama. Z pewnością ta rodzina była nie tyle pobożna, co har­da. Dziad może uprawiał winnicę, ale winobrania nie święto­wał pijaństwem. Babka potrafiła odmówić żebrakowi, a dać przybłędzie —? psu. Ojciec może był stolarzem trumien, ale grał na weselach na harmonii. Bracia uprawiali politykę, ale nie należeli do-.partii. Młodsza siostra nie pragnęła mieć dzieci. Wszystko zawsze na przekór. A ona, Urszula? Zako­chała. się w słowach chłopaka, ale nię w tym jego języku, który szukał słodyczy w jej ustach.

Teraz nie strawiona młodość wraca do niej wypiekami na twarzy i gwałtownymi ruchami. Na co ją leczono? Pewnie na młodość. Więc Urszula raz fruwa jak dziewczę, raz kro­czy jak matrona. Lubi biuro, bo to „spokojna robota i nikt się nie wtrąca”. Stale coś zapisuje w kartotekach, podlicza, sumuje. Godzinami pochyla nad maszyną do pisania klasycz­ny profil brunetki, nagle rzuca ołówek, chwyta jabłko i gry-

zie. Nie lubi mięsa, woli surową marchew. Na każdą dole­gliwość zaleca rumianek, miętę, kwiat lipowy.

Na biurku Urszuli stoi małe radio, które sprawia, że z go­dziny na godzinę jej obecne życie upływa we wspólnej oj­czyźnie katolickich pielgrzymów, w Watykanie. Jej królem jest niematerialny mężczyzna: papież. W ten sposób fizyka uskrzydla się w metafizykę, a Drugie Przyjście może będzie przyjściem nie Sędziego, tylko Oblubieńca.

KLEMENTYNA

Każdego dnia rano, w asyście kobiety świeckiej imieniem Paola, siostra Klementyna przybliża swój tabor — szczotki, ścierki, pasty — do moich drzwi: będzie się sprzątał pokój. Tak samo, jak Urszula, młoda, ładna. Podobna do świętej Klary z obrazka, ma te wszystkie zalety, jakich towarzyszka wagabundy Franciszka z pewnością nie miała. Przyjmuje z pobłażaniem moje nerwowe raporty o pogodzie, zupełnie nieświadoma innych różnic między dniem pięknym a brzyd­kim niż te, które wpływają na porządki w domu. Sirocco, a więc trzeba sprawdzić okiennice i pozmiatać kurz z bal­konów. Deszcz oznacza brudne smugi na szybie i ślady błota na posadzce. Słońce wymaga wietrzenia pościeli, opuszczania żaluzji i obfitszego podlewania roślin. Ziąb nakazuje dodat­kowe koce i szybkie ruchy, żeby przy wietrzeniu nie wystu- dzić wnętrza. Gwiazd ani księżyca Klementyna nie zauwa­ża. Najbardziej lubi prześcieradła i ręczniki. Przed ogromną szafą, zawierającą bieliznę, stoi skupiona, jak artysta przed paletą, dobiera kolory i wymiary, myśli, komu dać co. Za­pach wiatru, który się zaplątał w sznury schnącego płótna, napełnia ją zadowoleniem. Dopiero teraz przyjmuje wiatr do zatwierdzającej wiadomości. Bukietom nie sprzyja, bo to po­tencjalne śmieci. Chętnie i dużo mówi o relacjach dla mnie mało zauważalnych: zamknięte — otwarte, podłoga — zie­mia, krzesło — dywanik, szafa — klucz, drzwi — okno. Mimo tak kameralnego usposobienia przychodzi na dziennik wie­czorny oglądać w telewizji świat brudny od krwi zabitych przechodniów, od śliny demagogów i kurzu demonstracji. Cała w bieli siedzi oświetlona pod lampą. Tak długo jak na ekranie migają mydła, eliksiry, elektryczne maszynki i sa­mochody prosto z fabryki, nie widać, żeby jej spokój został

I

zakłócony. Także nie widać wzburzenia na widok strzelani­ny i wyjących tłumów. Natomiast wypadki drogowe — mor­skie i lotnicze, jak również katastrofy żywiołowe — wytrą­cają z równowagi kapłankę porządku. Bo tu wchodzi w grę niechlujstwo. Tu ktoś popełnił błąd techniczny albo natura przedmiotów i globu ujawniła czyjąś fatalną pomyłkę. I Kle­mentyna protestuje. Jak mógł kierowca, palacz, lotnik, ma­rynarz tego nie zauważyć? Tamtego nie przewidzieć?! Domyślam się, że w godzinie medytacji zakonnica Klemen­tyna pyta: „Boże, jak mogłeś stworzyć nieuwagę i niechluj­stwo? albo stworzyć Etnę i Wezuwiusza?” Potem wzdycha z ulgą: „Terroryści i politycy w Ciebie nie wierzą, oni sami siebie stwarzają, więc Ty, Boże, za ich bałagan nie odpo­wiadasz”.

Czasami na ekrazde pojawiają się dzieci. Jeżeli zajadają reklamowe pożywki, bawią się modnymi zabawkami, mają dołki w policzkach i figlarne oczka, wszystkie zakonnice, z Klementyną włącznie, śmieją się, są szczęśliwe. Ale jeżeli dzieci pochodzą z kroniki wypadków, są chore, kalekie albo zabite, Klementyna chmurnieje i milczy. Ona jedna wydaje się wiedzieć, że zaszedł błąd techniczny |Si niedopatrzenie, niedbalstwo. Lepiej nie pytać, kto tutaj zawinił.

Klementyna prawie nigdy nie opuszcza zakonnego parku, nie słyszałam, żeby jeździła na uroczystości religijne do ba­zyliki San Piętro, wystarcza jej miejscowa, pełna blasku i kwiatów kaplica. Wyobrażam sobie, że metafizyka z jej nie­odłącznym, jeśli chodzi o doczesność, pesymizmem, taka na przykład wizja Michała Anioła -^Dziewica ze zwłokami Sy­na na kolanach — taka wizja przekracza strefę porządków siostry Klementyny.

APOLONIA

Apolonia jest „Świętą Kucharką”*. Karmiąc sytych i wy­brednych, Apolonia szafuje jadłem w Rzymie jak manną ne pustyni. Nigdy nie widziałam, żeby nad patelnią czy rondlem kreśliła znaki magiczne, jak to czynią buddyści nad mislrą strawy. Ale żarliwość, z jaką nakłada makaron, ma w sobie coś z misji ratowniczej. Szesnaście lat w South Dakota wśród

czerwonoskórych i dwadzieścia na Taiwanie, zanim jeszcze Ameryka poczuła się do świadczeń na rzecz własnego i cu­dzego „trzeciego świata” — tak powstał nałóg Apolonii.

Chętnie pokazuje zdjęcia — z niedowierzaniem i melan­cholią przeżywa jeszcze raz swój czas in partibus infidelium.

I w Ameryce, i w Azji ona w fałdzistym habicie na rowe­rze, a naokoło dzieci z palcem w ustach, onieśmieleni męż­czyźni, zachwycone kobiety. „Oni mnie naprawdę kochali— mówi Apolonia. — Oni całowali moją suknię. ^Śmieje się.* „I za co? Co ja im dawałam? Tę zupę ną;i kościach? Ten ryż?” Pauza na zadumę. „Dobrzy ludzie... Czy ja zresztą, wiem, jacy? Biedni...” Wspomina: „Zawsze się zaczyna od dzieci. Ojcowie misjonarze napisali do Europy: trzeba, żeby ktoś pomógł koło dzieci. Tutejsze siostry nie dają rady. Przy-- jechałyśmy. Dałyśmy radę. Ja się nawet nauczyłam .pić wodę zaskómą. A znowu na Taiwanie kapelan mówił do nas po chińsku. Więc myśmy się prędko nauczyły opowiadać dzie­ciom, jak nasz Zbawiciel urodził się w takiej samej, stajence, jak u nich, i że wszystkie dzieci są dziećmi Boga. I ten Jezus został zamęczony na śmierć, ale był taki miłosierny, że trze­ciego dnia zmartwychwstał. Potem wrócił do nieba. I znowu kiedyś przyjdzie sądzić żywych i umarłych... Jedno dziecko spytało: »Dzieci też?« A drugie: »Gdzie są drzwi do nieba?« A trzecie spytało: »Czy ja muszę być zmęczony?« Nie wia­domo było, co odpowiadać w takim trudnym języku. Więc myśmy uczyły Składu Apostolskiego bardzo skróconego i Zdrowaś Maryja. I one znowu pytały: »Czego pełna? Co to jest łaska? Jaki jest owoc żywota? Co to takiego Duch Świę­ty?«

Rozdawało się ryżowe placuszki i ciepłe majtki, bo tam bywa mróz, i syrop na gardło. Uczyłyśmy, jak się załatwiać w klozecie. I żeby nie rzucały kamieniami w wujka-idiotę. Dzieci chwaliły nas do rodziców za te placki. Rodzice za­częli przychodzić do kaplicy. Też słuchali, jak kapelan opo­wiadał historię świętą. Sprzątali kaplicę, najwięcej lubili po­sługiwać w kuchni. Paczki amerykańskie tak rozdrapywali, jakby w tych pudełkach było zbawienie”.

Apolonia ubija jajka na omlet dla zamożnych pielgrzymów i dalej się dziwi: .„Amerykanie, owszem, pomagali, tylko że z czasem oni i Niemcy pozakładali dużo fabryk i ludzie za­częli się bogacić. Rzemieślnicy dostawali pożyczki; i ludzie zaczęli wyrabiać piękne rzeczy nie dla siebie, tylko na eks­port. Dywany, maty, różne naczynia... Dla siebie zaczęli ku­pować pożyteczne rzeczy... lodówki, gramofony...”

Z gniewem odstawia patelnię. „A jak zaczęli się bogacić, to przestali przychodzić do kaplicy. Nawet ci ochrzczeni.” Obok gniewu osłupienie. Apolonia za swoje najwyższe szczęście uważa modlitwy — zawsze te same w coraz to innej kaplicy. Po chwili się rozpogadza. „Nieprawdę mówię. Te dzieci, co lubiły śpiewać i ubierać ołtarz, dalej przychodziły. Niektóre starsze bardzo się przejmowały komunią. Przepraszały Je­zusa, że jedzą Jego ciało. Jeden chłopak poszedł na księdza.” Apolonia triumfuje, że z tylu nakarmionych jeden zapragnął sam karmić ludzi chlebem nie z tej ziemi.

KOLOMBA

Około osiemdziesięcioletnia, ciężka i zawsze wesoła, siostra Kolomba wieczorami zastępuje siostrę Urszulę z Domu Piel­grzymów i Przygodnych Gości. Właśnie ona ma najwięcej wyrozumiałości dla telefonów. Świńskim truchtem biegnie z daleka do kabiny telefonicznej, nie lekceważy żadnego gło­su ze świata.

Miała pięć lat, kiedy po raz pierwszy świat ją zawołał w zagrodzie wiejskiej pod miasteczkiem Lindau na niemie- cko-szwajcarskdm pograniczu, koło Bodeńskiego Jeziora. „Jak się to stało?” — pytam. „A tak, że ja byłam bardzo małym, bardzo chudym dzieckiem, a moi bracia — ogromne, tęgie chłopaki — wstydzili się takiej siostry. Łapali mnie za kark i przez zaciśnięte zęby wlewali mi śmietanę. Więc któregoś dnia wyrwałam się i uciekłam w pole. Ale po drodze jeszcze złapałam czerwoną parasolkę i torbę sucharów. Ojciec mnie szybko dogonił. »Dokąd to, dokąd z tą parasolką?« »Do Afry­ki-« — powiadam. Bo w niedzielę wieczór ojciec nam często czytał różne broszury, rozsyłane przez misje, i mnie się naj­więcej podobała Afryka. »Ach, tak? —powiada ojciec — no, to idziesz W- złym kierunku. Chodź do domu, pokażę ci wła­ściwy kierunek...« Naturalnie nic mi nie pokazał, tylko atlas i rózgę... Małki już wtenczas nie było.” Telefon znowu dzwo­ni, tym razem wzywana jest siostra Hinduska. Kolomba pa­trzy z rozrzewnieniem na cienką dziewczynę w zakonnej suk­ni, jak ona bezszelestnie spływa po schodach. „Chinki nie są takie szczupłe — mruczy i zaraz się śmieje. — Mnie także dopiero ryż utuczył. Bo ja si^z tą moją parasolką wybrałam do Afryki, ale wylądowałam w Chinach... Nie od razu, o nie.”

Trcyma mnie za rękę, nie chce, żebym odeszła. „Uciekłam raz, uciekłam dwa... Proboszcz w Lindau pomógł.” Uzębienie Kolomby — może chińskie? — nie jest dobre./ Także tryb życia między ochronką, szpitalem, kaplicą, warzywnikiem a tysiącem spraw napływających ze dworu, nie nauczył jej gładkiej narracji. Widocznie jednak dwadzieścia osiem lat w Chinach i dziesięć na Cejlonie stworzyło usypisko wspom­nień, które przy pierwszym dotknięciu — czyżby ta rozmowa była pierwszym dotknięciem? — groziło katastrofą. Może na­gle rozstąpi się ziemia i pochłonie trzydzieści osiem lat trudu i modlitwy?

Coś trzeba odpowiedzieć, coś wybrać, coś zatrzymać. Ko~ lomba jąka się, śmieje się i milknie, żeby za chwilę znowu próbować ratunku dla swoich starych spraw.

Uciekłam raz, uciekłam dwa...” — powtarza, a ja myślę: jak można chcieć uciekać z Lindau? Byłam tam nie tak daw­no, kiedy już miałam za sobą całe raje widoków, całe światy doświadczeń i właśnie w Lindau pomyślałam: to jest to — najgłębsza, przejmująca słodycz. To, od czego człowiek tu urodzony nie będzie nigdy mógł się oderwać. Bo w Lindau wiosenne topole nie były zielone, były złote i lepkie od so­ku. I nie pachniały jak drzewa w kwietniu, tylko jak kwiaty w czerwcu. W Lindau łabędź pozwolił mi patrzeć, jak bu­duje na brzegu jeziora gniazdo dla łabędzicy, która cierpli­wie mości się na kamieniach w oczekiwaniu łoża. W Lindau wody lśniły jak srebrne tace, meble czuć było lawendą, prze­ścieradła dziką różą, powietrze drżało jak liść, dzisiejsi ludzie chodzili po niegdysiejszych ulicach, a domy wyrażały nie­zmienność.

Kiedy ostatni raz siostra była w Lindau?” Namysł. „Chy­ba ze dwadzieścia lat temu.” — „I nie tęskno siostrze?” Wzruszenie ramion. „Przecież tam już nic nie ma.” Te słowa spadły na mnie ciężko. Jednocześnie otworzyło się jakieś światło: siwa, tęga Kolomlba nie mogła tęsknić do miejsca, gdzie „już nie było nic”. Tamto miejsce przeminęło razem z czerwoną parasolką i okrutnymi braćmi. Budzę w sobie jeszcze raz zachwyt nad doskonałością Lindau i pojmuję, dla­czego kocham nie Lindau, tylko Kazimierz: bo dla mnie w Kazimierzu ciągle jeszcze coś jest.

Dalej Chiny. „Rewolucja nie dała się siostrze we znaki?” Kolomba ubawiona. „A, rozpędzili Misję, domy pozabierali... Mnie pilnował jeden taki, co dawniej chodził do kaplicy. Wszędzie teraz za mną łaził, || na spacer, i po sprawunki. A potem mnie zamykał na ogromny, zardzewiały klucz. Raz

było gorąco, więc mówię: »Nie zamykaj, zostaw przeciąg, za co ja tu właściwie siedzę, marnuję czas?« A on się śmieje: »¡Przecież siostra dusiła dzieci w szpitaliku i zakopywała w ogrodzie, bo to dobry nawóz pod kapustę«. Klepał mnie po plecach. »Trzeba przeczekać — powiada — przyjdzie inna władza, wymyśli nowe bajki, a siostrę puszczą. Ludzie i tak wiedzą, że siostra biednych lubi.«” — „I wypuścili?” — „Po­jechałam na Cejlon. Teraz to się nazywa Sri Lanka. Także rewolucja... Ale siostry pracują.”

Wieczorem na dziennik telewizyjny przychodzi mało za­konnic. Wolą medytację w kaplicy albo pranie pończoch. Niezawodnie zjawiają się Apolonia z Kolombą. Apolonia pełna nabożnego lęku. Kolomba pełna wyrozumiałości. Mało rozumieją po włosku, głośnym szeptem objaśniają sobie ludzi i sytuacje. Baz Święta Kucharka bierze mnie na stronę. „Ja się dziwię — rzecze — jak patrzę na te aktorki, na tych różnych szachów i prezydentów, że oni tyle miejsca zajmują w telewizji. A siostry Kolomby nikt nigdy nie pokazał.” — „Nie rozumiem.” Apolonia nadyma się ważnością. „Bo ja po South Dakota też byłam na Cejlonie. A siostra Kolomba wyjechała stamtąd na parę lat do Hong Kongu, a potem wróciła.” Apolonia rozkwita: „Pani, co to było za święto! Te aktorki i ci prezydenci to mucha przy Kolombie! Drogi były zapchane, ludzie zewsząd biegli, żeby Kolombę przy­witać. Sami biedni”. Patrzy z uwielbieniem na tęgą, starą koleżankę, która huczy w drugim kącie sali. „Pani myśli, że jej było łatwo wrócić do Rzymu?... Tyle lat, i Chiny, Cejlon, Hong Kong, znowu Cejlon... przepraszam, Sri Lanka... Kiedy Matka Przełożona zdecydowała: dosyć! Kolomba wsia­dła gdzieś tam w samolot i wysiadła we Fiumicińo z tą swo­ją obszarpaną walizą. Nikt nie wiedział, samochodu po nią nie posłali. Wzięła za ostatnie liry taksówkę. U furty w Do­mu Macierzystym pytają: »Siostra jaki ma interes?« »Tak i tak.« Dopiero sensacja! Ileż to lat mówiło się w Rzymie: »Teraz nasza Kolomba jest tu, teraz tam... Czy aby Kolomba jeszcze żyje?« Dali jej piękny pokój z łazienką. Do obiadu posadzili wysoko koło przełożonej. Ale zaraz po zupie zauwa­żyłam, że siostry zaczęły się jakoś od niej odsuwać... pa­trzeć w inną stronę... pociągać nosami...” ,,I cóż to było?” — pytam przerażona. Apolonia przykrywa dłonią uśmiech. „Co to było? Zapach biednych ludzi. Tym się nasiąka. Tego się tak od razu w łazience nie zmyje.”

Stare siostry noszą kwefy i haibity, pracują gdzie popad­nie, w kuchni, w szpitalu, w garażu, w ogrodzie, w biurze, w bibliotece.

Siostry nowe chadzają po Cywilnemu, te młode nawet w jeansach, z odkrytą głową; na rozlicznych kursach uczą się języków, opracowują różne tezy, piszą monografie, spo­rządzają statystyki, starają się o beatyfikację zapoznanych świętych. Ich hasłem naczelnym jest: dokształcać się i po­głębiać. Młodzi teologowie w sportowych autach przyjeżdżają z miasta oświecać je.

Święta Kucharka mówi: „Dziś będzie pani miała obiad na zimno. W czwartki przyjeżdża do nas jeden mądry ksiądz objaśniać liturgię, muszę wcześniej wyjść z kuchni”. Zamy­śla się, wzdycha. „Po czterdziestu sześciu latach w zakonie, czego ja się jeszcze mogę nauczyć o Mszy świętej? Przez czterdzieści sześć lat co dzień, często dwa razy, byłam na Mszy świętej. Ale teraz się okazuje, że stare zakonnice wszy­stko źle rozumiały i muszą się uczyć. A kiedy? Ja już nie jestem dla ludzi grzeczna. Nawet kotom nie mogę zanieść miski.”

Nowicjuszki i postulantki mają czas. Za nimi jeszcze żad­na brama się nie zatrzasnęła. Przeważnie są śniade albo czarne. Z Indonezji, z Filipin, z Afryki...

Wieczorami kabina telefoniczna w oblężeniu. Światła na schodach i w hallu przyćmione — pora na ciszę, na rachu­nek sumienia, na strach. Kolomba jeszcze urzęduje w kan­celarii, otwiera i zamyka frontowe drzwi, przyjmuje we­wnętrzne telefony, podlicza, sumuje — na pół obecna, po­grążona w dziennik Watykańskiego Radia.

Jak ćmy, jak liście oderwane od drzew, nowicjuszki w sza­rych sukniach snują się w półmroku pod ścianami, wiotkie, ze smutnym uśmiechem na ciemnych wargach, cierpliwe, nietutejsze, czekają każda na swoją kolej do rozmowy przez telefon. Nowiejuszka za nowiejuszką śniadymi, wąskimi rącz­kami wrzuca żeton do automatu, chwilę czeka, po czym za­czyna szeptać i słuchać, szeptać krótko i słuchać długo. Z kim mówią? Chyba nie z braćmi-teologami w niezliczo­nych rzymskich akademiach duchownych? Mówią bardzo cicho, nie można rozpoznać języka.

Na pewno nie wszystko z klasztornych nauk zrozumiały, nie wszystko polubiły. Pewnie mają grzechy do wyznania

kapłanom nietutejszego obrządku. Pewnie pragną pociech, których nie udzielają katoliccy święci. Katolicyzm znaczy powszechność. A więc może bliskość rzeczy dalekich. Może zrozumienie rzeczy obcych. Może wspólnotę ludzką w całej ludzkiej przestrzeni. Może wspólny pożytek ze wszystkich ludzkich różnic...

Żegluję na przełaj pośród aut. Z jednej strony mur ustę­puje miejsca sztachetom, za którymi ścielą się ogrody i wzno­szą gmachy Akademii Amerykańskiej. Ameryka w Rzymie nie razi. Dumna ze swoich europejskich korzeni, osiadła w starych pałacach, uszanowała miejscowe pinie i cyprysy. Opodal jeszcze jeden starożytny łuk opina jezdnię. Mijam domniemany — chyba niesłusznie dom Michała Anioła, zmierzam do pomnika Garibaldiego.

Wszędzie dzieci i dzieci. I rodzice w roli tych, co poka­zują świat i objaśniają życie. Dla celów dydaktyki powstały w parkach elektryczne karety i elektryczne słonie,, elektrycz­ne podłogi dla wózków, karuzele, miniaturowe auta i po­ciągi. Za jedne sto lirów małoletni poznają technikę i egzo­tykę, strach i triumf.

Tymczasem żona Garibaldiego, Anita, na brązowym koniu wzlatuje do nieba. Dzieci, tkwiące sztywno na żywych osioł­kach, nie zwracają głów do brązowego konia. Plac znajduje ujście w szerokiej alei i tu na skraju chodnika teatrzyk. W ¡kwadratowym oknie skaczą marionetki, za które krzyczy i płacze niewidzialny reżyser. Coś, co niczemu nie służy. Ciosy nie bolą, złość nie krzywdzi, miłość nie cieszy. Słaby okazuje się mocny, siłacz ulega zakulisowej potędze, publi­ka nie wyciąga wniosków, morał rozpływa się jak czekolada. Zostaje nerwowy skurcz. Autokary stoją przy lunetach skie­rowanych na miasto w dole i na góry połatane śniegiem. Patrzę na to, co widać bez lunet. Na Zatybrzu rozległa budo­wla w kształcie krzyża, na trzech piętrach gęsto rozmieszczo­ne małe okna. Na przecięciu krzyża kopułka oznacza kaplicę. Olbrzymi czarno namalowany napis na ścianie: RIFORMA. Tu się reformuje przestępców. Przeważający kolor całości jest

jak kloaka — brunatny.

Jestem zupełnie sama. Ostatni na dziś świadek świadczą­cy sobie. Widzę, jak wygląda światło nie stworzone dla ludz­kiego oka i milczę. Ludzie, owszem, są, ale nieludzkiego światła nie widzą.

Grają w tenisa, grają w futbol, oczy mają przykute do piłek, do ziemi, do piersi, do pośladków. Bawią się w cho­wanego, kiedy nikt nie szuka, gonią samych siebie, dźwi­gają urojone ciężary, a tymczasem światło Sądu Ostateczne­go leje się na głowy. Błogosławieni ubodzy duchem! Gdyby świadkowie bywali prawdomówni, gdyby rzymianie zauwa­żali Sąd Ostateczny, nie byłoby Rzymu. Nie byłoby lotnych feoni z brązu, Garibaldiego ani Anity i labiryntu gipsowych biustów, przedstawiających heroiczne postacie w fantazyjnych kapeluszach i bez, z loczkiem na łysym ciemieniu, z brodą w szpic, z brodą w krąg, z zawiesistym wąsem, z piersią opię­tą w mundur i nagą w rozchełstanej koszuli.

Nie byłoby Historii. Nie byłoby Człowieka.

ROUGE ET NOIR

Rzym ma wiele szuflad, z których wysypują się epoki, anegdoty, biografie, fakty i anty-fakty, osoby prawdziwe i urojone. Wyjmuję na chybił-trafił widoki, przywidzenia, portrety, fantomy, suknie umarłych i własne przebrania.

Na wzgórzach Gianicolo opodal Villa Sciarra stoi niewielki dom z tablicą na zardzewiałej bramie: Wstęp wzbroniony. Niebezpieczeństwo spadających gruzów!

Rzeczywiście żaluzje krzywe, wyłamane, nie wiadomo jak się trzymają w rozkruszonych oknach. Taras pierwszego piętra nie ma podłogi, same balustrady po wariacku uczepione sta­lowych, szyn, drzwi omszałe, mury pokryte liszajem i blu­szczem, ostatki potrzaskanych szyb tkwią w otworach zasnu­tych pajęczyną u— chroniczna agonia czyjegoś kiedyś mie­szkania.

Wokół bezludnej ruiny czuje się milczący napór przyro­dy. Może przeszłości. Może bywał tutaj Stendhal podczas swoich Przechadzek po Rzymie? Chwasty teraz sięgają wy­sokiego parteru. Te, których nie było w jego fikcyjnych ogrodach. Oleandry, mirty, wawrzyny kłębią się jak źródła, coś trzaska, szepcą, ukrywa się i dąży. Siła parcia wzwyiż jest większa niż horyzontalny rozrost. Niezmiernie wysoka palma i nienaturalnie chudy cyprys wydają się uciekać z ludz­kiej ulicy.

Wstęp wzbroniony... Ale chyba nie dla Lucien Sorela? Nie dla madame Rénal — wygnańców z Czerwonego i Czar­

nego kraju miłości? Urodzili się przecież w wyobraźni tego samego francuskiego konsula z Civita Vecchia, który tak kochał Italię.

MUZEUM

Ciągną się dalej dni nie dokończone... Nadal nie wiem, co się działo za taką czy inną przyczyną i co się dzieje bez przy­czyny. Nadal nie umiem pocieszyć profesora po tym, jak zdradził swego Stworzyciela. Ciągle nie odróżniam oliwki obok włoskiej trattorii od oliwki w kraju ewangelicznym. Gubię się w metaforach, pakuję i rozpakowuję walizy. Po raz drugi idę oglądać w Watykanie muzeum egzotycznych religii przed Chrystusem i po Nim. Chodzę i patrzę na dziw­ność, która kiedyś była zwyczajnością.

Otóż i obronna magia pierwotnych ludów w strachu przed zwierzętami, w poczuciu bezbronności człowieka w przyro­dzie. W tych ogromnych szklanych klatkach, gdzie w mu­zeum przechowuje się prabyty, człowiek za pomocą maski i kostiumu udaje wielkie, silne zwierzę albo bezbronną ro­ślinę. Są maski wilka, lwa, tygrysa, są kostiumy z traw i gałęzi. Ale nasz praojciec czuł, że śmierć grozi mu także ze strony żywiołu niezwierzęcego. Że — oprócz zwyczajnych bestii — czyhają nań bestie nadprzyrodzone, dla których wymyślił kształt gryfa, smoka, wilkołaka i wszelkiego inne­go bóstwa. Wyobraźnia zaklinaczy potęg nieziemskich, które prześladują Ziemię, jest dwutorowa: przez ukazywanie rzeź­bą i malarstwem wizerunku istoty ludzkiej, stworzonej *,na obraz i podobieństwo”, udawać, że się rozumie Wielką Ta­jemnicę. Albo udawać, że nic się nie rozumie: człowiek =** roślina. Mężczyzna w spódnicy z traw i wieńcu z gałę­zi — stwór rozbrajający.

W miarę postępu orientacji człowieka rozwija się symbo­lika wyimaginowanych prześladowców: ciała bóstw obra­stają w dziesiątki ramion, którymi nadistoty dosięgają ludzi.

Rozwija się również świadomość, że nie wszystko, czego nie można zrozumieć, jest szkodliwe. Że w mieszkalnej prze­strzeni unoszą się prądy życiodajne, sprzyjające rodzeniu, stąd boginie obrośnięte piersiami.

Chyba najbardziej wykończonym symbolem jest smok chiński. U samego wejścia do teologicznej dżungli spoczy-

fiĄ

wają na wysokich postumentach dwa takie okazy nadna­turalnych rozmiarów. Rozwarte paszcze wyszczerzają masę kłów, nosy są spłaszczone w diabelskim uśmiechu, pazury cze­kają na mięso, błony między pazurami i skrzydła przygoto­wane są do odpływu czy do odlotu w strefę złej boskości.

Próżno upatruję Perkuna, Światowida i Marzanny. Mimo że dyrektorem departamentu religii politeistycznych jest je­zuita Polak, Olimp prasłowiański nie został włączony do kla­syki ani do egzotyki. W regionach metafizyki odrzucam pre­tensje nacjonalistyczne, raczej przychodzi mi na myśl Biblia i to, co Jahwe oznajmił Noemu po jego przygodzie morskiej i wylądowaniu: „Odtąd Ziemia i wszystko, co na niej, będzie ci poddane”. Więc miał ustać strach człowieka przed zwie­rzem, a także ludzkie udawanie roślin.

* * *

Ozęsto chodzę na wzgórze Montorio. z jego kościołem i z rozległym widokiem na Rzym. Po drodze zatrzymuję się przed strukturą z kamienia i wody. Jest to ściana samoistna, maskująca rurociąg, który eto trzech ozdobnych nisz dopro­wadza z jeziora Bracciano wodę w formie tryskających buj­nie fontann. Tę wygodę zawdzięcza się papieżowi Pawłowi V w XVH wieku. I cóż to widzę na obu krańcach budowli? Dwa smoki z kamienia siedzące w pozie grzecznych psów, które pilnują, aby woda grzecznie służyła ludziom. Poskromienie zwierza nie udało się szamanom na początku dziejów, udało się z czasem papieżowi: ujarzmił żywioł, a jako straż porząd­ku ustanowił smoki.

Alkoholik Noe, przodek nas wszystkich spragnionych zapo­mnienia, zasłużył sobie . na łaskę Stwórcy, bo w obliczu sza­lejącej przyrody okazał rozsądek: zbudował arkę, oswoił w masie drapieżców zwierzęta dające mięso, mleko .i radość, i w tym towarzystwie wylądował suchą stopą.

Odtąd „Ziemia i stwór wszelki były mu poddane”.

PRZYRODA I MIASTO

Tego dnia, kiedy z rana jezuita oprowadzał mnie po muzeum pierwotnych religii, zatęskniłam do cywilizowanej przyrody i po południu poszłam do parku Villa Sciarra. To,

co tam zobaczyłam w godzinach przędza chodniej glorii, w znacznej mierze powtórzyło spacer autem dwadzieścia lat temu na Long Island, w kraju wszelkich dosytów. Po obu stronach szosy za zasłoną z pączków i drobniutkich liści prześwitywały wtenczas pałace, ale poczucie święta nie szło od milionerów, tylko — jak teraz w parku rzymskim — od drzew i krzewów. Jeszcze raz miraż bezgrzesznej przyro­dy. Świat nie dotknięty ciekawością Adama i Ewy. Pamię­tam, jak powiedziałam Jerzemu: „Tacy starzy, widzimy wiosnę. Chyba ostatni raz”. No i po latach dwudziestu wiosna znowu wybucha dla nas młodością.

Magnolii wiosennych są trzy rodzaje: kwitnące biało i drobno, delikatne drzewka wyglądają jak oblepione przez motyle-bielinki. Inny gatunek: pnie i gałęzie grubsze, kwia­ty duże, koloru biskupich fioletów, ukształtowane jak fili­żanki. Wreszcie chuderlawe krzewy podobne do świeczni­ków o wzniesionych ramionach, które zamiast świec ofia­rowują niebu kielichy.

Przed magnolią — każda ma wokół siebie obszar wonnego powietrza, a u stóp trawnik — zatrzymuję się jak przed ołtarzem. Potem patrzę na forsycje bijące złotymi strugami. Japońskie wiśnie kwitną puchem i różowością. Inne japoń- szczyzny są krzewami o płaskich, karminowych ozdobach. Dzieje się też kwitnienie wysoko pod niebem: białe, różowe i liliowe obłoki wyrastają z gór. Jak kiedyś drzewa na Long Island, oprószone pierwszą zielenią, nie zasłaniały widoku na Amerykę, tak w parku Sciarra pączkujące platany i wiązy jeszcze przepuszczają wzrok na panoramę Rzymu. Teraz świa­tło na nim jest złote. Nie ze złota bladego jak cytryna, tyl­ko ciemnego jak miód. Tak gęstego, że wygląda jak r oz sma­rowane po wąziutkich cegłach, po chrześcijańskich i pogań­skich kamieniach. To równa wieki, równa wiary, czyni z nich jedną drogocenną bryłę. Coś się odbywa i coś tam w dole zastyga.

Wydaje mi się, że widzę koty i psy z łapą podniesioną, znieruchomiałe na podwórkach. Oczywiście nie widzę ani ich, ani ludzi. Bezszelestnie suną wzdłuż rzeki różnokoloro­we pudełka. Odzywa się dzwon. Jeden, drugi, dziesiąty — wszystkie ściszone. Widzę miasto, gdzie mieszka czas, cisza i głos kościołów. Niematerialna materialność. Płynięcie bez ruchu. Statyka historii.

DZIECI

Ale w parku Sciarra iruch jest materialny. Biegają, rzu­cając piłkami, imionami, kółkami, młode matki i hałaśliwe bambini. Dwie rzymianki bawią się z dziećmi w „berka” tak samo, jak ze mną bawiono się w Parku Ujazdowskim na początku stulecia. Ktoś jeden z zamkniętymi oczami sta­je pod drzewem i głucho liczy, podczas kiedy reszta się cho­wa. O parę kroków dalej ktoś inny kuli się w trawie, ufa­jąc w ślepotę pogoni. Ktoś myśli, że dwie gołe gałęzie czy­nią go niewidzialnym. Ktoś zamyka oczy i miota się w po­szukiwaniu osłony. Ten od liczenia wydaje dziki okrzyk i rzuca się w pogoń za czymś, co nie ucieka. Matki zrywają się do lotu, dzieci nikną w swoich genialnych ukryciach. Wrzask, tupot, śmiech, tylko najmłodsze chlipie, uplątane w za długi płaszczyk. Jedna matka jest ruda, stateczna, druga ciemna, pijana szczęściem, chyża jak strzała, bezcelowa. Chy­ba już nikt nigdy jej w biegu nie zatrzyma.

Nieco na uboczu, pod białą magnolią stoi dwóch panów ra­sy ¡białej, jeden około sześćdziesiątki, drugi około trzydzie­stki, wyraźnie ojciec i syn. Inteligenci. U ich stóp czarna dziewczynka lat około trzech wtyka kij w krzaczek mirtowy. Wielkie okrągłe oczy o porcelanowych białkach nie wyrażają niczego poza oczywistością: jestem. Włosy w kruczych pier­ścieniach tworzą nimb wokoło główki, hebanowe rączki są zaciśnięte wkoło kija, którym usiłuje przebóść kłąb zieleni: jestem, więc walczę. Młodszy biały pan przemawia do Mu- rzyniątka i nie uzyskuje posłuchu. Schyla się niżej i niżej, wreszcie przysiada obok,-coś bez skutku perswadując. Przy­bliża się starszy pan i on też — ze swej wysokości — kie­ruje białe słowa do czarnego dziecka.

Tymczasem starsza pani — chyba tżona jednego z nich — kręci się na ławce, jak gdyby zażenowana. Starszy pan nie bez trudu wyjmuje kij z rączki afrykańskiego bambino, po czym młodszy podnosi je i ¡bierze na ręce. Czarne niewiniąt­ko pozwala się zabrać. Pani wstaje z ławki. Ociągając się, podąża w ślad za mężczyznami z ich wątpliwym skarbem w objęciach. Dlaczego te różnokolorowe wątki splatały się w ten sposób?

Odchodzę od sceny konfliktu czy też zadośćuczynienia, żeby przystanąć koło miejsca, gdzie stoi torba z miniaturami narzędzi do prac ogrodniczych. Właśnie mały chłopczyk, sa­piąc z przejęcia, wyszarpuje z torby szpadelek i wiaderko.

Porywa te narzędzia i odbiega o kilkadziesiąt kroków do piaszczystego wzgórka i do dwóch innych zatrudnionych tam pracowników. Szybko, szybko puszcza w ruch szpade­lek, nasypuje piasku do wiaderka, pędzi z powrotem i wy­sypuje piasek u stóp matki, po czym bezzwłocznie napełnia* wiaderko tym samym piaskiem. Zasapany, czerwony jak po­lityk na wiecu, 'biegnie znowu i dodaje budulca do struktu­ry, którą dopiero oo podkopał. Matka patrzy z rozczuleniem: dziecko nie grymasi i pracuje, jak umie.

W jednym z wianuszków niewinności rozrzuconych na traw­nikach wyróżnia się istota niewiadomej płci: nieśmiertelny amoretto, putto, święty idiota, błazenek z dworu Pana Boga. Okrągła buzia, różowe policzki, oczy — fiołki, powaga na czole, włoski blond i palec wskazujący skierowany w górę. Kucając na tłustych nóżkach, w milczeniu czemuś prezyduje. Zastanawia to milczenie i ten profetyczny palec wzniesiony do nieba.

W końcu nuży mnie tyrania wiosny, nieuleczalna wiara pokoleń, że to, co jest, zawsze będzie. Brzuchami czy ple­cami przylgnięci do płaszczyzn i stromizn, pary leżą na zie­mi. Chciałoby się krzyknąć: „Uwaga! Za pięć minut będzie­cie starzy; Beaumarchais był optymistą, żaden świat nie trwa dwóch tygodni”.

MŁODZIEŻ

Ten sam rok. Niektóre dzieci, te bawiące się w gonitwy i w chowanego, i te zamiłowane w przesypywaniu piasku 1 jednego miejsca na drugie, i te anielskie ukryte jW.^ trawie, i te nietutejsze, niezrozumiałe i nie| rozumiejące, te wszyst­kie dzieci, które nie umarły, dorastają. Jedne dorastają po cichu, inne głośno.

Słuchacze wyższych szkół technicznych zwołują wiec do gmachu uniwersyteckiego w Rzymie. Program na najbliż­sze dni: pochody przez miasto z żądaniem gwarancji ¿¿szóst­ki” (w Polsce „trójka”) dla wszystkich egzaminowanych. Po­nieważ na dyplomie szkoły średniej stopień poniżej „szóstki” utrudnia znalezienie pracy, ogłasza się Walkę Nieustanną (Lotta Continua) przeciw bezrobociu. Uczniowie mają brać

J

udział w ocenach. „Szkoła taka, jaka jest, nic nie daje — oświadcza jeden młodzieniec. — Służy tylko do maskowania naszej pozycji potencjalnych bezrobotnych. Wasze głowy — krzyczy do kolegów — napełniane są ideologią, która uspra­wiedliwia marginesowość i frustrację. Tę szkołę trzeba znisz­czyć! Musimy uzyskać pole manewru politycznego. Jedyną pozytywną rolą szkoły jest to, że służy za punkt zborny dla młodzieży.” Inny mówca wpada w ton: „Dopuszczamy się gwałtów, żeby odeprzeć gwałt znacznie większy, jakiego spo­łeczeństwo dopuszcza się na nas: gwałt narzuconej kultury”.

Na to jeden z uczestników okazuje sceptycyzm: „Kultura nie powinna być odrzucana — powiada — przeciwnie, po­winniśmy ją sobie przyswajać, żeby z niej czynić narzędzie wyzwolenia naszej klasy”. Nikt nie pyta: której? Jakiej kla­sy? Rozumie się samo przez się, że od pracy należy wy­zwolić wszystkie klasy.

Tymczasem w Padwie, gdzie polscy renesansowi panicze pobierali lekcje humanizmu i dojrzewał poeta Kochanowski, na ścianie dostojnej Alma Mater pojawił się napis ogromny­mi czerwonymi literami: „Gwarancja szóstki jest naszym prawem”. W liceum w Wenecji nauczyciele uzbroili się w rewolwery, a profesor socjologii na Uniwersytecie Rzym­skim, dwukrotna ofiara pobicia, zauważył: „Męczeństwo nie należy do obowiązków pedagoga”.

GŁOS PIOTRA

Zaczyna bić z bardzo wysoka wielki dzwon Piotrowy. Siła dźwięku jest tak ogromna, że zmusza do mrużenia oczu. Między wysokimi domami są prześwity, a w nich stoi przed- zachodnie niebo jak miedź oksydowana. Ziemski głos Piotra odbija się od niej jak od gongu. Szczyty kamienic i glob na kopule zabarwiają się różowo. Obłoki przy silnym wietrze płyną po bladoniebdeskim tle szybko i lekko smugami bia­łości. Na zewnętrznym murze współczesnego niemieckiego cmentarza tablica kamienna ogłasza po włosku, że na tym tutaj gruncie były kiedyś willa i cyrk Nerona, a dsifi stoi wieża światłości, ogłaszająca światu, że przez krew pierw­szego Duce, apostoła Piotra, i innych męczenników rzym­skich zostały ofiarowane Chrystusowi palmy nowego triumfu.

A więc tu odbyła się każń Piotra, pierwszego włoskiego duce obcej krwi, pierwszego wielkiego internacjonała. Tuż obok istniał inny (starożytny) cmentarz i tam, w podziemiu obecnej bazyliki, wierni podobno pochowali ciało żydowskiego ryba­ka. Godzina piąta, jesienna. Jeszcze jasnó, różowość na szcźy-| tach trwa. Schody do bazyliki lśnią i orszak biblijnych po­staci Berniniegb na dachu kolumnady ożywa w łunach za­chodu. Blisko Spiżowej Bramy stoi starsza wy ksiądz w czar­nym, szerokoskrzydłym kapeluszu, a przed'nim krępy, krótH konosy słowiański'‘typ w rozchełstanej koszuli przemawia doń po rosyjsku. Ksiądz jąka się, Odpowiadając z włoska po niemiecku. Obaj wyglądają zawiedzeni. Wieża światłości dla nich zamieniła się w wieżę mroku.

Na praWo, nieco poniżej, coś się kłębi: nogi w jeansach i kudłate głowy dwu bardzo młodych par. Upojeni łagodno­ścią wieczoru, leżąc na wznak, wyrzucają w niebo łydki i biodra ruchem cyklisty pedałującego pionowo wprost do nieba. Śmieją się, krzyczą, spadają ze stopni, wbiegają na stopnie, dosiadają niewidzialnych rowerów, są zupełnie osob­no, niczym nie złączeni z bazyliką, ze starożytnością, z mę­czeństwem... Stoi koło mnie Walter, profesor historii sztu­ki, Niemiec. Właśnie opowiada, jak jego student zirytował się na egzaminie i krzyknął: „Historia, historia! Co mnie obchodzi pańska historia? Mnie obchodzi, żebym teraz, za­raz, o, tutaj był szczęśliwy!” Na co Walter odpowiedział: „To, co pan w tej chwili wygłosił, to już jest historia. I będzie nią za pięć minut i za pięć tysięcy lat. Więc niech pan uważa, co pan mówi i robi”.

Jakaż to siła porusza prześmiewców wielkości, pedałujących w próżni? Walter twierdzi, że napowietrzni cykliści nie oka­zują pogardy czy wyzwania, tylko przyzwyczajenie do Piotra.

Dla nich mitologiczny Pio1x jest nieobecny na stopniach swego kościoła, ięh ulubioną tajemnicą jest: dziś.

KOHORTY I SNOBIZMY

W dzielnicy EUR, stworzonej przez architektów Mussoli- niego, jako neoklasyczny ciąg dalszy rzymskiego antyku, mieszczą się gmachy, gdzie zebrano szczątki i symbole tej cywilizacji. Na ścianach i pod ścianami w szklanych ku-

bach, gablotach, mapach, wykresach i rzeźbach trwają mity i podboje najsławniejszego państwa przeszłości.

Przy tak prymitywnych środkach technicznych wprawia Iw osłupienie zasięg i skuteczność rzymskiego podboju. Hu­manista przerazi się rozrzutnością władców w szafowaniu życiem żołnierza uzbrojonego w kuszę drewnianą. Groby |starożytnych najeźdźców rozrzucone są po całej Europie, Afryce i Bliskim Wschodzie. Okazały pomnik konsula rzym­skiego pochodzi z Aten. Sarkofag marynarza z płaskorzeźbą przedstawiającą okręt sprowadzano Z Bejrutu. Są żołnierskie sarkofagi z Dalmacji i z Palmiry. Stele nagrobne z St. Ger­main en Laye, z angielskiego Colchester i z niemieckiego Worms.

W 92 roku po Chrystusie Legia XX biła się z Sarmatami nad Dunajem (i została pobita). Jaki ślad? Groby.

Oglądam stele z Wiednia, Budapesztu, Moguncji, Konstan­tynopola, Nîmes, Mannheimu. Więcej śmierci niż sławy. Myśl przewodnia wodzów zawsze ta sama: ruszać się.' Kwa- drygą, dwukółką, triremą, tankiem, bombowcem czy łodzią podwodną, ruszać się za wszelką cenę. Byle zabić jak naj­więcej życia po stronie przeciwnej, zdobyć niewolnika i po­szerzyć imperium. Ciekawa jest kolejność grup w triumfal­nych procesjach cezarów. Więc najpierw, tuż za trąbami or­kiestr, na wozach zaprzężonych w muły przybywają — łupy. Za nimi prowadzone są emblemy i symbole zwyciężonych bogów. Potem idą zakuci w kajdany niewolnicy. Dopiero za nimi, jako straż tylna ||| konkluzja państwowo-twórcza — ostatnie ogniwo zwycięstwa — jadą na dwukółkach osłonię­tych budkami senatorowie. Organizatorzy przyszłości. Ostat­ni — jako apoteoza — jedzie cezar, twórca i dziedzic triumfu. Poezję reprezentują buńczuki. Na szczycie ostrza mają orły, konie, żurawie albo skrzydlatą Nike.

Ciągłość dziejów natomiast gwarantuje snobizm. Karakalla każe się rzeźbić jako faraon egipski z gołą piersią i w dziw­nym zawoju na głowie. Po zaborach Tytusa, potem Konstan­tyna, powtarza się na płaskorzeźbach motyw menory, skra­dzionej w Jerozolimie. Greckie napisy zdobią rzymskie pom­niki.

Polskie postscriptum: na mapie dóbr importowanych figu­rują futra, bursztyny i ceramika żywcem ze Starej Baśni.

FIGLE HISTORII

Na wzgórzu Montorio pośród dziedzińca Akademii Hiszpań­skiej stoi okrągła kaplica ku pamięci ukrzyżowania świę­tego Piotra. W jej podziemiu istnieje ołtarz, a u jego stóp miejsce za szkłem wydzielone z posadzki, oświetlone z góry, jakiś punkt newralgiczny w historii chrześcijaństwa. Ludzie stoją, kontemplują, żegnają się i szepczą: „Tu ¡Joył Piotr ukrzyżowany". I ze zgrozą: „Powieszono go głową w dół. Jak Mussoliniego”. Kopulaste sklepienie i ściany giną pod biało-niebieskimi stiukami, istna bomboniera nabożnej prin- cepessy. Girlandy. Między nimi medaliony al fresco, a na medalionach historia rybaka, który stał się opoką. Historia widać szeptana, widać pomylona... Bo przecież na odległym stąd wzgórzu watykańskim istnieje kamienna tablica z in­formacją, że na tamtym właśnie terenie byłej willi i cyrku Nerona zamęczono Piotra. Więc gdzież się to w końcu sta­ło? Czyżby nowy mit, kult ukrzyżowanego Mesjasza, okazał się tak popularny w pogańskim Rzymie, że każda dzielnica zapragnęła mieć ślad jego powstania? Jego triumfalnego po­chodu z Golgoty jerozolimskiej do coraz to innego miejsca Ziemi?

Tak pewnie było. Rozpięci na swoich własnych krzyżach, Rzymianie się uradowali, że za. sprawą Jezusa z Nazaretu drzewo męki stało się symbolem zmartwychwstania. W roku 1502 ery chrześcijańskiej architekt Bramante nie troszczył się więc o ścisłość topograficzną. Wzniósł kaplicę ku czci wodza apostołów tam, gdzie mu się zdało wygodnie albo pięknie. Przecież Piotr był już wtenczas u siebie w każdym rzymskim zaułku.

Na tyłach kościoła San Piętro in Montorio, oddzielony uli­cą, wznosi się pomnik poległych za współczesny Rzym: pseudoklasycany, emfatyczny jak jego fundator, Benito Mu- 88olini. W otoczeniu wielkich drzew biały marmur, piękne proporcje kolumnady, a nad nią fryz z wieńcem cytat, za­pożyczonych u piewcy reżimu, Gabriela d’Annunzio.

Idzie się dalej i oszałamia przechodnia nieustanny szum wody, która tryska kaskadami ze ściany zbudowanej po to, żeby woda miała o co odbijać swój szum.

Jeszcze dalej, na tej samej ulicy napis kredą na starym murze: GIORGIONE PRZYJDZIE UKARAĆ RZYM. Dla­czego i za co wenecki malarz Gdorgione, zmarły w epoce Renesansu, ma teraz ukarać Rzym?

k u

Chwila zastanowienia... Ależ nic z tych rzeczy! Po prostu ulubiony piłkarz z drużyny „Lazio”, przezwany Giorgione (od Giorgio), przyjedzie się odegrać na drużynie futbolowej „Roma”.

ISCHIA

Rozumiem człowieka, który chciał umrzeć, obejrzawszy Neapol. Tyle brudu, tyle masywnej brzydoty może zniechęcić do życia. Oczywiście — jak zawsze — jestem niesprawie­dliwa. Jeżeli Neapol wydał mu się sumą piękna, ten czło­wiek pewnie zobaczył to miasto w lepszym świetle i z lep­szego punktu widzenia. Mój Neapol — słońce czy deszcz — tonie w musztardowym sosie i w oparach Camorry. Jakaś bru­natna zawiesina w powietrzu czy we wzroku. Mury odrapane w sposób nie dający patyny, tylko chandrę. Zamek —i wię­zienie. Plac obudowany pałacami w stylu napoleońskim, przysadzisty, ciężki.

Za to okręty w porcie, w ogóle wszystko, co wyprowadza z miasta — wody, drzewa, obłoki ^ jest rzeczywiście pięk­ne.

Wyprowadzałam się stąd na Capri razem z kozami i owca­mi na małym stateczku — kiedyś, kiedyś — młoda i zako­chana. Niedawno wyprowadziłam się — bez zwierząt i bez miłości — na Ischię. Wspominam swój czas kapryjski jak powieść, której już nie ma na rynku. Niedawny pobyt na innej wyspie tyrreńskiej byłby powieścią znakomicie współ­czesną, której już nie napiszę.

Wiosną Rzym zrobił się gorący. Na Ischię! Po łagodny wiatr od łagodnego morza, po milczenie piniowego lasu, po senny pochód winnic tarasami w górę do wulkanicznego szczytu. Po ciszę i ziołowy zapach saraceńskich kościołów. Te rzeczy wolno jeszcze przezywać, nie wolno o nich pisać, tak jak się nie pisze o „pierwszej i jedynej miłości”. Wszy­stko, co pierwsze i jedyne, odbyło się nieprzeliczoną ilość ra­zy, było, znikło, udusiło się pod Himalajami powtórzeń. Wstydzę się patrzeć na morze, wstydzę się wąchać kwiaty i wspominać miłość. Odwracam oczy od zdeflorowanego księ­życa, chronię się przed słońcem zamienionym w lampę kwar­cową. Jednak powoli odpadają wstydy... Nie chcę dać sobie wmówić, że wszystko już było i nie ma o czym gadać. De­likatny problem, choć jego niedelikatne imię jest: śmierć.

Wprawdzie chirurg dzisiaj otwarcie mówi pacjentowi: „Pan ma raka nie do zoperowania”, nie znaczy to, że ja mam zamknąć oczy na Ischię.

Więc Ischia jest piękna. Las piniowy milczy. Morze szep­ce. Kwiaty kwitną. Szyszki pachną. Osły wierzgają. Ludzie kłamią. Jest dobrze. Mam tam przyjaciółkę, Polkę za Wło­chem. Lubi Włochy i Włosi ją lubią. Zapoznała mnie z miej­scowym sędzią, który jest także poetą. Z kolei sędzia-poeta zapoznał mnie ze swoją przeszłością. Dowiedziałam się, że w epoce, kiedy Badoglio zdradzał swego duce, on był po­czątkującym studentem prawa z wadą wzroku. Niemcy za­garnęli go w łapance ulicznej w Neapolu i wysłali do obozu pracy w Niemczech. Tam kapo zbił mu nie tylko twarz, ale i okulary. Student prawnik siadł i płakał, bo już nie, widział świata. Nadszedł więzień Polak i dał mu okulary zabitego rodaka. Od tamtej pory dzisiejszy sędzia ogląda świat przez polskie okulary. Dalszy ciąg edukacji: sędzia Enrico Monti poznał w Grenoble Stanisława J^incenza, autora Wysokiej połoniny, o którym do niedawna musiało być głucho w Warszawie.

MINISTERSTWO ŁASKI L SPRAWIEDLIWOŚCI

Minął rok. Ileż szklanek umyłam! Sędzia-poeta siedzi na­przeciwko mnie w Rzymie. Jego żona na Ischii dostała Szo­ku, a teraz ma depresję. Córki .nie chodzą do szkoły. Na pięknej wyspie siedzą w domu zaryglowanym na żelazne sztaby. Po sprawunki wysyłana jest osoba hieskompromito- wana, czyli służąca; żona i córki boją się chodzić. do skle­pów. Jak ojciec wróci z Rzymu, będzie sam odwoził córki autem pancernym. „Czemu? — pyta. —r Czy pan jest aż taki bogaty?” — „Pani zapomina, że jestem sędzią.” — Cóż stąd?1

,Proste, Wydałem wyrok i otrzymałem wyrok.” . „Od kogo?” — „Od mafii.” Nie pytam, jaki wyrok, jąka mafia. Sędzia-poeta śmieje się. Przyjechał do stolicy na rozmowy w urzędzie, który się nazywa Ministero di Grazia e Giusti- zia (Ministerstwo Łaski i Sprawiedliwości). Za oknem koty ziewają, szczygły skaczą, mury aureliańskie kruszeją. Pro­ponuję whisky. Dobrze! Przez pięć minut będzie dobrze. Sę­dzia z Ischii i ja z Kazimierza sami będziemy mafią.

W lutym 78 roku Czerwone Brygady w ulotce rozsypanej

w miejscach publicznych Rzymu ogłosiły swoją odpowiedzial­ność za morderstwo urzędnika tegoż Ministerstwa Łaski i Sprawiedliwości. Urzędnik średniej rangi miał sobie po­wierzoną modernizację systemu więziennego tak, aby czas więźniów był zużywany w sposób mniej niszczący kondycję fizyczną i moralną. Czerwone Brygady uznały taką działal­ność za plan „zniszczenia więziennego proletariatu” i za budowę „niewolniczych obozów pracy”. Zażądano traktowa­nia więźniów-komunistów jak jeńców wojennych. W dniu pogrzebu urzędnika Partia Komunistyczna Włoch potępiła terror Czerwonych Brygad. Kolor sztandarów nie dla wszy­stkich ma jednakowy odcień i nigdy nie wiadomo, czy łaska i sprawiedliwość trafiają pod właściwy adres.

NIC SIĘ NIE STANIE

Właściciel kilku sal rzymskich, mieszczących kina, mówi dziennikarzom: „Zaraz pierwszego wieczora po porwaniu mo­jej osiemnastoletniej córki ktoś do nas, zatelefonował — Gio- vana jest z nami. Szykujcie pieniądze. Odezwiemy się zno­wu. Telefony, które nastąpiły — ciągnie zbolały ojciec — to niesmaczna zabawa szakali. Nie pozwolę się oszukać. Zanim wejdę w poważne pertraktacje, muszę mieć dowód, że moja dziewczyna rzeczywiście pozostaje w ręku osób, z którymi będę miał do czynienia”.

Zarysowuje się nowy podział: szakale i osoby. Klowni w złym guście i zbrodniarze serio.

Na zdjęciu żony właściciela kin, matki porwanej Giovany, widać twarz kobiety schyloną w kamiennym smutku, jak oblicze Matki piastującej martwe Ciało Syna.

Aktor Alberto Śordi, rzymianin z urodzenia i z ról, któ­re grywa, na pytanie: „Dlaczego Rzym jest chory?” —^ od­powiada: „Bo przyjmuje za dużo ludzi”, — „Cóż więc się stanie?” — „Jeżeli to będzie zależało od rzymian, nic się nie stanie.” „Ale te codzienne gwałty?” — „Rzymianin przy­zwyczaja się do wszystkiego.” — „Pan czuje się rzymiani­nem?” — „Typowym. Pracuję z powołania. Jak zakonnik, jak ksiądz. Moim motorem jest miłość.” „Gdyby pan nie był aktorem?” — „Leżałbym cały dzień w łóżku.” Więc Sor- di nie jest szakalem. Sordi jest osobą serio, ale tylko wtedy, kiedy robi to, co kocha.

SEN

Taki w Rzymie miałam sen w wigilię imienin mego zmar­łego brata: pomagał mi zamieszkać w pokojach na jakimś placu w Warszawie. Kiedyś ten dom zburzono, a potem po­dobno odbudowano (informacja ze snu). Chodziliśmy po ni­czym, bo i wspomnień właściwie nie było. Mimo to płaka­łam, a on mnie pocieszał. Weszliśmy do kuchni o ścianach z zaciekami, o malutkim, wysokim okienku, patrzącym na nic; później do kuchni z nierówną podłogą, z osmalonymi garami na krzywej półce, z dziurami po kątach, z których wyłaziły myszy i karaluchy. Obok była wąska, szara łazien­ka bez wody. Gdzieś w powietrzu wisiał do niczego nie ucze­piony, o nic nie oparty salon pełen antyków. Podnosiłam, ręce, stawałam na palcach i nie mogłam go dosięgnąć. ^Chodź­my stąd — mówiłam do brata — tego salonu nie ma, są tylko myszy i karaluchy. Ja tu nie mogę mieszkać. Garnki w kuchni są bez dna, a w wannie leżą kartofle.” „Brat gła­skał mnie po plecach. „Uspokój się, uspokój. Wszystko się jakoś ułoży.” Podprowadził mnie do drzwi frontowych. „Patrz — powiedział ^ widzisz tę sztabę na drzwiach? Nie należy jej zdejmować. Możesz wychodzić oknem. Tu jest bardzo bezpiecznie.”

Obudziłam się w Rzymie zdrętwiała, zobaczyłam słońce i czym prędzej otworzyłam wszystkie drzwi. Na schodach, zebrana do wyjścia, stała sąsiadka z torbą na zakupy. Prze­kręcając klucz w zatrzasku, zwróciła się do mnie: „Radzę pani założyć sztabę na drzwiach. Dziś w nocy signora Ange­lina, ta wdowa z parteru, została tak okradziona, że nie bę­dzie nawet miała w • czym ugotować sobie zupy”. „Nic nie słyszałam. Czy ona nie krzyczała?” — „Ach nie, signora An­gelina od razu dostała po głowie swoim własnym młotkiem.”

Prześniło się dużo snów, przepłynęło mnóstwo obłoków, wykreśliłam z notesu wiele adresów, niektóre ubrania, nie­które słowa wyszły z mody, niektóre uczucia zwiędły, ciała ¿Lę uprzykrzyły.

Ranek 16 marca 1978 roku wstał dla mnie niewyspany, 'blady, z całym tobołem powszednich czynności na karku. Zeszłam na dół do biura Domu Pielgrzymów i Przygodnych Gości kupić żetony do automatu telefonicznego. W ręku trzymałam listę numerów oznaczających interesy, dyskusje, plotki i umowy. Lista zwisała mi z dłoni, schody, biuro, cały dom był pełen nudy. „Good morning, sister Hildę” — po­wiedziałam do zakonnicy Niemki, z którą mówiłam po an­gielsku, dalsze słowa uwięzły mi w gardle. Twarz siostry pochylona skośnie, jakby w niedowierzaniu, nad aparatem zaopatrzonym w słuchawki, żeby radio nie mąciło ogólnego spokoju, ta twarz mnie przestraszyła. Oczy Hildy zasłucha­nej w słowa, które dla mnie były ciszą, rozszerzały się i ciem­niały. Spojrzała na mnie, jakby z prośbą o ratunek, ale ręką dawała znak milczenia, słuchała tak usilnie, że chyba serce w niej ustawało, a głos zamierał. Zaczęła mnie ogarniać świa­domość nieszczęścia. Gdzieś w tym mieście, a może w róż­nych miastach, o kilka ulic albo o kilka kroków dalej, stało się... stawało się... coś fatalnego.

Siostro*, siostro, co to jest?” Szarpałam ją za rękaw. Od­sunęła radio, odłożyła słuchawki ostrożnie, jak rzeczy żywe. „A civil war has started...” Szybko przetłumaczyłam sobie na polski: wojna domowa. W ten sposób została mi udzie­lona wiadomość o porwaniu przez Czerwone Brygady preze­sa partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, Aldo Moro. Ale

o jaki „dom” chodzi? Włochy? Europę? Świat?

Wyszłam po sprawunki. Sklepy otwarte, kupcy zamiast sprzedawać stoją pośród klientów bezczynnie, tak samo jak przechodnie, którzy tu weszli, nie żeby kupować, tylko żeby być razem. Nie gadają, nie wykrzykują pytań i odpowiedzi

wszyscy razem milczą. Około pierwszej po południu w restauracji zastaję niewielu ludzi, a ci obecni nie są zajęci

II

jedzeniem. Razem z kelnerami, kucharzami i właścicielką zakładu stoją pośrodku sali pod wieńcami cebuli, patrząc obojętnie na stół przekąsek, gdzie różowią się krewetki i czer­wienią pieprze. Nie wygląda to na „Wojnę domową”, raczej na stypę, kiedy ciało jeszcze nie pogrzebane prosi o modlitwę. Nie próbowałam tego dnia pójść do kina; przejeżdżając au­tobusem obok kilku kin, czułam pustkę na salach, przed ka­sami widocznymi z ulicy nie było żywego ducha.

Zaczęły napływać szczegóły. Podobno z okolic Rzymu ciągną ludzie na Via Fani, żeby wpatrywać się w asfalt sprofanowany przez porywaczy, stać u wejścia do domu. gdzie signora Eleonora Moro w otoczeniu rodziny przeżywa kulminantę swego losu, nieświadoma jej treści ani trwania. Rzym, Włochy, świat, wszystko czeka na cenę wykupu.

POSTAĆ SYNTETYCZNA

Tegoż czwartku pojawił się w kioskach wielki arkusz „Paese Sera” z czerwonym nagłówkiem i czarną wiadomo­ścią: MORO RAPITO {Moro porwany). Pod tym duże kwa­dratowe zdjęcie oficjalne prezesa Chrześcijańskiej Demo­kracji, która pod jego przewodem właśnie ukończyła roko­wania z zaprzyjaźnionymi partiami, socjalistyczną, liberalną i republikańską, o ponowne zaprzysiężenie gabinetu Andreot- tiego.

Ustanowione w 1948 roku rządy demo-chrześcijańskię w ten sposób utrzymały się znowu na powierzchni, tym razem dzięki „historycznemu kompromisowi” z Komunistyczną Par­tią Włoch. Kompromis nazwano historycznym, bo polegał na układzie, mocą którego partia komunistyczna za cdnę wspól­nego układania programu miała po raz pierwszy popierać w parlamencie politykę rządu, mimo braku własnego-mini­stra w gabinecie.

Niebawem ujrzałam w kiosku z gazetami inną fotografię, tym razem na tle płachty ozdobionej wielką gwiazdą pięcio- promienną i napisem „Brigatte Rossę”. Przez chwilę myśla­łam, że Moro nie żyje, a zdjęcie jest fotomontażem, bo zwrot głowy i układ włosów, spojrzenie jak gdyby z bardzo daleka, ironiczny grymas ust — wszystko było takie samo jak na oficjalnym portrecie. Tyle że kiedy jeszcze pozował w swoim EJ urzędowym pałacu, miał na sobie marynarkę i świetnie za- ■

wiązany krawat, a kiedy go posadzono na tle czerwonej płachty, ukazał się w koszuli z otwartym kołnierzem. Fo­tomontaż? Może jednak nie... Może to nowe zdjęcie rzeczy­wiście zostało zrobione w jakimś lochu czy norze, a identycz­ność dwóch twarzy świadczyła, że Aldo Moro, tak jak sym­bol narodowy czy religijny, nie zmienia się bez względu na cel, do jakiego ma być użyty. Jego oczy Lewantyńczyka, uformowanego przez pesymizm chrześcijański, patrzyły z tym samym spokojem, na własnego ] sekretarza i na terrorystę. Usta krzywiły się ironicznie w chwili zarówno porannej, jak ostatniej.

Na jednym z samochodów bojówki, która go uprowadziła, zostały ślady krwi. Zrobiono analizy i grupa okazała, się tak popularna,. że nie sposób było na podstawie ekspertyzy wy­wnioskować, czy krwawił prezes, czy krwawiło pięciu mło­dych karabinierów, czy też krwawili porywacze. Więc nadal nie było wiadomo, czy ta osoba, z którą moja wyobraźnia kazała mi razem marznąć w lochu, bywać obitą i oplutą, czy ta osoba nie jest postacią syntetyczną, pokątnym wcieleniem męki przynależnej całemu gatunkowi. W każdym razie czu­łam, jak ten obcy człowiek, specjalista w tak antypatycznej dziedzinie, jaką jest dla mnie polityka, jak ten zgwałcony człowiek usiłował panować nad dreszczami i rozcierać ręce zdrętwiałe w więzach. Podkurczał, to znów rozprostowywał nogi, unosił się i opadał na kamienną posadzkę, żeby pobu­dzić krew w zlodowaciałych pośladkach. Jedzenie, wpro­wadzone do przełyku przez zaciśnięte gardło, wracało do ust niesmakiem, nie chciało zejść do brzucha, nie chciało być strawione. Gęst.a, gorzka ślina zalepiała usta, gazy roz­pierały. żołądek.

Jednocześnie w Turynie, gdzie w sali sądowej toczył się proces osiemnastu bojowców Czerwonych. Brygad z socjo­logiem Renato Curzio na czele, podsądni podobno szaleli w swoich klatkach: „Moro jest w naszym ręku!”

INSTYNKT ŻYCIA f

20 marca wieczorom wraz z komunikatem nr 3 Czerwo­nych Brygad, stwierdzającym, że przesłuchania toczą się przy całkowitym współdziałaniu więźnia, nadszedł niechlujną dro­gą konspiratorów, gdzie rolę skrzynki pocztowej często od­grywa śmietnik albo kiosk — list Aldo Moro do ministra

I

spraw wewnętrznych, Francesco Cossiga. Pismo zostało przez porywaczy podane do wiadomości publicznej w imię „obowiązku informowania ludu”. Ostatnie zdanie brzmiało.* „Niech Bóg was oświeci, abyście jak najlepiej uniknęli za­plątania się w bolesny epizod, od czego mogłoby zależeć wiele r2eczy. Najserdeczniejsze pozdrowienia...” Jeśli oświe­cenie miało objąć także i mnie, skoro kupiłam odnośny nu­mer dziennika, to musiałam przyznać, je nie zostałam oświe­cona. Dwuznaczność sformułowań, skoki myślowe naprzód, w tył, subtelne aluzje składały się na tekst tajemniczy, ale pod mętnym nurtem Orwellowskiego double think’u * ciągłe widziałam to samo: ten człowiek nie chce umrzeć. Ten po­lityk demo-chrześcijański, ten gorliwy katolik nie chce umrzeć dla honoru państwa. I to nie jego skryte myśli i najgorętsze uczucia nie godzą się na śmierć; to jego serce, płuca, wątroba, mózg i pamięć chcą żyć za wszelką cenę. Mimo klasycznej tradycji bohatera na tarczy, mimo świę­tych męczenników, którym ani ogień, ani obdzieranie ze skóry, ani głód, ani rozjuszony lew, ani samotność na pu­styni nie przeszkodziły modląc się umierać... Czy umierali w ekstazie, jak to jest pokazane na obrazach mistrzów reli­gijnego malarstwa? Nie słyszeliśmy ich krzyku, nie dotyka­liśmy ich ran. Wierzyliśmy w nadprzyrodzoną siłę człowie­ka. Czy jeszcze wierzymy? Na to można by odpowiedzieć, gdyby pełna duchów przestrzeń międzyplanetarna nie była jeszcze ciągle zbyt mroczna dla ludzkiej teologii.

Dął gwałtowny sirocco i na pół sielskie boczne ulice Gia- nicolo były zasłane palmowymi liśćmi ze skwerów i ogro­dów, jak gdyby sam Jezus miał tędy przejechać na swoim osiołku, poseł do ludzi ubocznych, ludzi bez znaczenia. Od­rywałam oczy od szpalt gazety, gdzie człowiek ważny, fi­gura centralna spraw całego kraju, pisał do ludzi ważnych

o sprawie tak mi obcej jak racja stanu i o zjawisku, któ­rego nazwa: państwo, pokrywa treść dla mnie ciągle mało uchwytną.

Palmowe liście na ziemi i ta wizja Chrystusa przywiodła na myśl kaplicę Trójcy Świętej w Lublinie, gdzie wpółza- tarty średniowieczny fresk ukazuje na ścianie taką właśnie scenę: Chrystus, poseł Boga, jedzie z jednego miejsca Ziemi do drugiego przez jakiś wymiar nieokreślony, płaski jak ściana i wieloznaczny jak poezja, oddzielony od widza po­wietrzem, farbą i historią. Ale przecież nie wszystko w Lub-

lii nip — myślałam — jest tak ezoteryczne jak wizja Chry­stusa. Jest pomnik Unii Lubelskiej — paktu między Litwą a Polską, między dwoma państwami, które utworzyły jedno państwo. Są tablice, zapisy i wspominki, utrwalające fakt utworzenia pierwszego rządu w odradzającym się państwie polskim po pierwszej wojnie światowej. Przypomniały mi się zebrania organizacji studenckich w Krakowie i Warsza­wie, kiedy między dwiema wojnami moi koledzy podnie­sionym głosem mówili o wskrzeszeniu państwa. Państwo po­równywano do góry Ararat, do Itaki strudzonych wędrow­ców, do „arki przymierza między dawnymi i młodszymi laty”. Jednak do mojej wyobraźni nie docierało pojęcie „państwo”, na pozór równoznaczne z o wiele bardziej zro­zumiałym słowem „ojczyzna”. Dopiero kiedy w Polsce pow­stawały rządy, gabinety ministrów, powoływano do życia parlamenty i administracje, Ojczyzna zaczynała blednąć, przesłonięta cieniem, który padał od Państwa.

Czas mojej młodości, krótka epoka między jedną a drugą wojną światową, ten czas nie zdążył mnie politycznie uświa­domić: byłam zbyt zajęta uświadamianiem sobie własnego istnienia, osobistych doznań i perspektyw w oderwaniu od obcego ciała, zwanego społeczeństwem.

Mój okres emigracyjny 1939—1958 także apoteozie pań­stwa nie sprzyjał, mimo apoteozy wojska w imię pieśni: „Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami”.

Państwo ustępowało miejsca Ojczyźnie. [ v3— 1 [Ustawa

z dn, 31 VII 81 r. O kontroli publikacji i widowisk art. 2 pkt 1, 3 (Dz.U. nr 20, poz. 99, zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)].

Ale we Włoszech kolejne wyzwolenia spod władzy obcych potęg nie zostały odwołane w obecnym biegu historii. Por­wanie Aldo Moro należało zatem do takiej kategorii ludz­kich konfliktów, jak porachunki wewnątrz mafii i camorry albo dramaty rodzinne w rodzaju zdrad małżeńskich, kazi­rodztwa czy bratobójstwa. Hilda miała rację: A civil war ~ wojna między obywatelami, nie między państwami. Więcej: między obywatelami współczesnego świata, którzy We wszy-/ stkich krajach popełniają te same grzechy przeciwko Du­chowi Świętemu. Konflikt między statystą włoskim a de­speratami włoskimi polegał na różnicy usposobienia: Moro reprezentował tych, którzy nie stracili nadziei, a porywacze mścili się na nim, bo stracili nadzieję.

W tym fatalnym włoskim przedwiośniu 1978 roku odrzu­ciłam gazety. Całą siłę uczucia kierowałam na niknące za

II

antycznym murem echo kopyt oślich razem z powiewem szat wędrującego Mesjasza. „Dokąd podążasz, Panie? — py­tałam. — I za kim Ty jesteś: za tymi, ’którzy grzeszą, bo wiedzą, co czynią, czy też za tymi, którzy nie grzeszą, bo nie wiedzą, co czynią?” Pro domo sua dodawałam: „Jakże1 trudno jest pogodzić rację stanu z racją serca!”

Życie dygnitarza państwowego Włoch na pozór zależało przede wszystkim od organów włoskiego państwa — poli­cji, wojska, wywiadu. „Serdeczne pozdrowienia” więźnia dla ministra spraw wewnętrznych, więc także zwierzchnika po­licji, wyrażały zachętę do czynu,‘•'‘niemal pewność, że pie­czara, gdzie zbójcy ukryli ofiarę (przypuszczalnie jakieś obo­jętne mieszkanie w centrum miasta), zostanie wkrótce wy­śledzona i pojmanemu zaświta swoboda. Tymczasem ^ser­deczność” skutku nie odnosiła, dni mijały, jako ostatnia de­ska ratunku pozostawała wymiana, czyli Aldo Moro żywy w zamian za nieokreśloną liczbę czerwonych brygadzistów, „...jestem w tym położeniu, że posiadam całkowitą świado­mość i wrażliwość” — słowa listu.

Czy świadomość i wrażliwość więźnia przywodziła mu na pamięć tylko wydarzenia polityczne? Wiem, z jakich różno- litych wrażeń i beznadziejnych impulsów składa się ludzka chęć życia. Wiem, z ilu warstw niematerialnych buduje się materialny czas. Ileż razy, leż4c w nocy zasłuchana w księ­życową ciszę albo podczas dnia mrużąc oczy od słońca, wi­działam, jak rozstępują się jedna po drugiej zasłony do­świadczenia i gdzieś w głębi zaczyna majaczyć i nabierać ciała jakaś postać czy zwid, przybłąkane z innego wymiaru. Tak właśnie było w Palmową Niedzielę, pełną świstu ogrom­nych liści strącanych przez sirocoo, kiedy to zjawił mi się w Rzymie Chrystus, znikający za starożytnym murem. A więc mnie, która mogę dowolnie otwierać swoje okna i drzwi, marzą się sprawy n.ie z tego świata. Natomiast człowiekowi, któremu dostęp do okien i drzwi został wzbro­niony, jakże gorąco, jak natrętnie musiały towarzyszyć oso­by, przedmioty i sprawy z tego świata!

Aldo Moro nie był człowiekiem starym i nie był człowie­kiem wysuszonym przez „długie doświadczenie”. W listach do żony, rozpowszechnianych przez Brygady („Mia carissima Noretta”), znajdował dla niej, dla córki i dla ulubionego wnuka słowa czułe, świadczące, że w jego życiu 'nie za­brakło gestów miłosnych. Był szczęśliwym mężem i ojcem, i dość młodym dziadkiem. Zarówno jego rodzinna Puglia, jak Rzym nauczyły go słonecznych, wonnych krajobrazów.

n

Wątpię, czy miałby siłę pisania w więzieniu listów na te­mat Racji Stanu, gdyby jego ciało i dusza nie wyrywały się*'do ptaków i do drzew. W liście do „Najdroższej mojej Nóretty” zapewniał ją, że jest „dobrze żywiony i traktowa­ny ze względami”, a zatem ma okazję porównywania wię­ziennego risotto z, potrawami przyrządzanymi przez Norettę.

Tymczasem klimat więzienny się zaostrzał. Strażnicy, pod­rzucający prasie komunikaty Brygad i apostrofy więźnia, ryzykowali życie' na darmo. Tak zwanymi oczyma duszy widziałam, jak. skąpe jadło stawało się coraz skąpsze. Już go nie podawano, tylko je ciskano na stół zawalony bru­lionami i projektami apelów o ratunek. Wiosna działa się na zewnątrz — gorączkowy sen nocny, dzienny miraż — w celi nadal było zimno, zimniej w miarę jak krew krążyła wolniej, a śmierć zbliżała się szybciej. Niewolnik, łaknący przyjaznego głosu, słyszał słowa z każdym dniem bardziej obraźliwe, a w oczach oprawców czytał zapowiedź ostatecz­nej rozprawy i pogardę: oto, jak ciebie traktują towarzy­sze „szczęśliwych dni (słowa w jednym z listów), jak ciebie oeni republika, jak się bez ciebie obywa sławetne państwo, jak ciebie kocha papież”.

Paweł VI, owszem, ogłosił przez radio watykańskie swoją „prośbę na klęczkach” o uwolnienie Moro, ale o wymianie nie wspomniał. Zaiste Wielki musiał być zapas zdrowia, po­gody i sukcesu, potężny instynkt życia, jeżeli ręka więźnia upierała Się pisać, a mózg nie kostniał w ciemnych godzi­nach kołatania ó miłosierdzie do okrutnego świata ludzi wol­nych.

I tak ciekły te dni wojny cywilnej, której końca dotąd nie widać. Styl i rozumowanie Aldo Moro powtarzały się we wszystkich jego listach. Zmieniała się tylko twarz wyziera­jąca zza słów, coraz bardziej gorzka, naznaczona bezsenno­ścią, zmieniał się ton z obiektywnego na subiektywny, z przy­jaznego na zgryźliwy. Tymczasem już list drugi został przez polityków wszystkich stronnictw uznany za dokument „mo­ralnie niemożliwy do przypisania uwięzionemu prezesowi ponieważ potwierdził raz jeszcze warunki bezwzględnego przymusu”.

Adresaci zdawali się nie rozumieć, że gdyby Moro nie zajął stanowiska usprawiedliwiającego „wymianę jeńców”, brygadziści nigdy by nie podjęli śmiertelnego ryzyka dorę­czania korespondencji. „Jeniec” grał na zwłokę, a jedno­cześnie przygotowywał zgodę na wymianę, dostarczając bez­spornych danych i logicznych argumentów. Cały ten wysi­

łek wpadał w próżnię stworzoną przez obrońców majestatu państwa. Komedia ludzka osiągnęła szczyt, kiedy jeden z adre­satów, zaliczony przez „jeńca” do jego przyjaciół, publicznie zdementował przypisaną mu w liście opinię o dopuszczal­ności wymiany więźniów politycznych, po czym w kuluarach parlamentu krzyknął: „Moro nie żyje!”

Tymczasem w późniejszych listach przebłyskiwała nadzie­ja na pomoc partii komunistycznej z uwagi na wdzięczność za inicjatywę „kompromisu historycznego”. Widać było z to­nu, jak mózg ustępował miejsca sercu, mnożyły się akcenty sentymentalne, tęsknota za rodziną, żal, wreszcie gniew na przyjaciół i zapowiedź odwetu historii za krzywdę wyrzą­dzoną postaci historycznej. Siedząc w prasie kolejne fazy monologu w próżni — cierpłam, bo ogarniało mnie poczucie bezsilności człowieka wobec losu drugiego człowieka. I je­szcze gorszej bezsilności człowieka wobec tłumu ludzi. I je­szcze gorszej bezsilności snu wobec jawy. I doktryny wobec żywiołu.

Po latach czytania ascetycznej prasy PRL, gdzie życie jest preparowane na model abstrakcyjny, skazana nagle na pole widzenia reportażystów nawykłych do autentyki, oglądałam świat przeludniony zbrodnią, ukrzyżowany, rozdarty, pogrą­żony w strachu i złości, pełen zasadzek i oszustwa. I na tym tle samotną figurę polityka do wymiany za nieokre­śloną liczbę polityków. Na pierwszy rzut oka sytuacja wyda­wała się jednoznaczna. Dopiero po chwili napływały wątpli­wości: 1. Co jest korzystniejsze dla obywatela dzisiejszego świata — obraz prawdziwy czy urojony? 2. Jak daleko po­winien sięgać immunitet przywódców? 3. Czy polityk chrze­ścijański może się spodziewać, że społeczeństwo będzie się kierowało Ewangelią w swoich konfliktach z Rzeczą Publicz­ną?

NORMALNOŚĆ

Po dawnemu chodziłam oglądać na Gianicolo Rzym o za­chodzie słońca. Po dawnemu olśniewało mnie to zjawisko oderwane od swoich korzeni, zawieszone w czasie jak nie­zniszczalny arras utkany z wyblakłych postaci i scen, z bli­ska brudny, z daleka świetny. Ale teraz usiłowałam zgady­wać, w jakim punkcie mapy umieszczono izbę tortur preze­sa Chrześcijańskiej Demokracji.

Naokoło po dawnemu biegały dzieci, bawiąc się w cho­wanego za pniami cedrów i palm, kwitły magnolie, po wil­gotnej trawie tarzały się w uścisku pary, niebaczne na złośli­we oko starości... Aż przyszedł taki wieczór, że Rzym wydał mi się do cna zużyty. Starożytne fora zakończone kolosalnym okrąglakiem, gdzie tyle razy szczuto zwierzęta na ludzi i lu­dzi na zwierzęta, wyglądały szaro, jak gdyby przysypane przez miliony słów etruskich, gotyckich, galijskich, japoń­skich, polskich i już nie wiem jakich. Leżą te słowa grubą warstwą na przebrzmiałych rynkach, kalekich świątyniach, na całej tej świetności nie do odgadnięcia i nie do opisania. Z irytacją zatrzymywałam myśl na progu kuchen, gdzie się nie gotuje, rynków bez towaru, pałaców, gdzie się nie miesz­ka, świątyń dla bóstw nieznajomych, wielkiego cmentarzy­ska. Stwierdziłam jeszcze raz, że Garibaldi na swoim brązo­wym koniu odwraca głowę od świętego Piotra, chociaż jego Anita sięga na swoim rumaku po laury do nieba. Mijam so­lenną kawalkadę dzieci na kucykach w asyście pieszych ro­dziców, przechodzę obok wodogrzmotów papieskich, obok róż­nych akademickich i ambasadorskich splendorów, popycham drzwi domu na rozdrożu między jednym a drugim łukiem triumfalnym i znajduję się w barze.

Mroczno. Pustawo. Godzina nie barowa. Przy ladzie ktoś popija na stojąco swoje espresso, w kącie pod oknem siedzi korpulentna kobieta, obciśnięta swetrem, z gołymi nogami, mimo chłodnego dnia. Siedzi sztywno, trzymając blisko oczu angielską książkę. Znałam ją z widzenia, wiedziałam bez słów, że przeczekuje samotność w miejscu, gdzie ludzkie ciepło grzeje lepiej niż kaloryfer. Może Angielka z komplek­sami? Może feministka nieskora do poufałości ze strachu, aby mowa nie zdradziła łez?

Capuccino podał mi, jak zwykle, młody mężczyzna, właści­ciel lokalu spowinięty od pasa w dół w biały fartuch. Przy kasie celebrował starszy pan, skwapliwie produkujący wo­bec cudzoziemców kilka zdań francuskich. W kącie za ladą myła szkło w miednicy z fontanną dziewczyna, którą to za­jęcie wydawało się bawić. Nie umiałabym powiedzieć, jakie oczy, jakie usta miała ta dziewczyna, przedstawiana przez właściciela jako la mia moglie (moja żona). Jej obecność, w pierwszej chwili niezauważalna z powodu ciemnego stroju i gładko zaczesanych włosów, była jak melodia, której nie można powtórzyć i nie można zapomnieć. Spostrzegłam, że właściciel baru z trudem odrywał wzrok od jej rąk, bawią­cych się wodą, przegapiał klientów, palił jednego papierosa

za drugim i ciskał złe spojrzenia na kelnera, który w biegu potrącał ją, jak gdyby te przelotne dotknięcia były częścią jakiejś gry. Gromadka studentów z pobliskiej Akademii Ame­rykańskiej, dziewczyny i chłopcy przyuczeni do tego, że kul­turalny Amerykanin za granicą nie żuje gumy, nie nosi brudnych jeansów i nie wlecze za sobą jazzu na cały regu­lator — pokazywała sobie historyczne zeszyty, popijając wer­mut. Panowała normalność.

Nagle drzwi wejściowe z impetem frunęły i do baru wci­snął się tłum oszołomionych przechodniów. „Co się stało?” — „Karabinierzy zamknęli ulicę, sprawdżają papiery.” — „Dla­czego?” — „Szukają kogoś w związku z porwaniem Moro.” A więc minister Cossiga, „Wódz zbirów”, usiłował jednak robić swoje.

Lokal napełnił się nerwowym śmiechem i bezładnymi sło­wami, la mia moglie zastygła z czystym kielichem w ręku, kelner wysoko podniósł tacę, studenci wrzucili do teczek hi­storyczne notatki, kasjer zatrzasnął kasę, właściciel prze­pchnął się do okna zobaczyć, jak wygląda ulica...

Tymczasem ciżba przed ladą rozstępuje się, dając przej­ście dwu karabinierom. Wysocy bruneci w obcisłych mundu­rach wyglądali jak chłopcy, którzy spodziewają się kary za nie odrobione zadanie, więc pokrywają strach zuchwałością. Błyskawicą przeleciała myśl o pięciu zabitych w eskorcie. Ci tuta j' zwyczajnie sączą grappę *, ale normalność w barze robi się upiorna.

ŻART

Wieczorem 15 kwietnia „La Repubblica” zamieściła komu­nikat Czerwonych Brygad nr 6 oznajmiający: „... w tym mo­mencie dokonujemy wyboru”. Wyborem okazała się decyzja niepublikowania dalszych komunikatów w sprawie „pozo­stającej na usługach wroga klasowego”. Ostatnią publiczną wiadomość ma stanowić informacja, że proces został skoń­czony: Aldo Moro otrzymał wyrok śmierci.

Jak zwykle, kiedy dopada mnie zła nowina, powstaje próż­nia w mózgu, w sercu uraza. Dopiero po dłuższej chwili przychodzi myśl: ten człowiek został podwójnie skazany na

śmierć przez dwa fantomy — praez fikcyjną „wolę ludu” i przez „chrześcijańskie” państwo.

18 kwietnia postanawiamy z przyjaciółmi Uciec z Rzymu choćby na jeden dzień. Dokąd? Ach, nie do żadnego Fraseati, Palestriny ani Bracciano, gdzie ze słonecznego blasku desty­luje się kolor i słodycz. Gdzieś do miejsc białych, wysokich i surowych.

Zapachniało zimą. Mżył drobniutki śnieżek, powietrze jak diamentowa siatka — byliśmy na wysokości 1700 m, przenie­sieni z Campagna Romana do Abruzzów. Ta para przyja­ciół to Niemcy. I orni, i my z Jerzym tęskniliśmy w naszych krajach do kwietnia w styczniu, ale tu, „gdzie cytryna doj­rzewa”, brakuje nam kwietniowego śniegu.

Pierwszy poczuł się odmłodzony Walter, profesor historii sztuki^ Ulepił ze śniegu pigułę i cisnął we mnie. Z kolei ja strąciłam poczucie rzeczywistości, ulepiłam pigułę i cisnęłam w niego. Jerzy i Erika wspinają się wyżej i ze swojej skały bombardują nas. Fantazja. Zapomnienie. Cisza naokoło pa­nuje tak wielka, że słychać krople sączące się w strumyki — powietrze topnieje. Stałam z pigułą wzniesioną do rzutu, kiedy nisko nad głowami przeleciał helikopter. Wraca, lecąc jeszcze niżej. Cisza drży, razem z nią zadrżała nasza bez­troska. Schodzimy do auta i jedziemy do górskiej wsi na obiad. Tam zastajemy na rynku ludzi zasłaniających oczy od blasku — właśnie przez dziurę w chmurach wyjrzało słońce. Patrzymy w niebo. Warkot helikoptera — może jest ich kilka — staje się coraz bliższy, niższy, jak gdyby zajadły w poszukiwaniu czegoś w tej okolicy.

Pokazują nam gazetę, a w niej następujący tekst: „Dziś, 18 kwietnia 1978 r., kończy się Okres dyktatorski partii Chrzęścijańsko-Demokratycznej, którą przez z górą 30 lat żałośnie rządziła logika zaskoczeń. W związku z tą datą komunikujemy o wykonaniu wyroku na prezesie D.C. Aldo Moro za pomocą »samobójstwa« *. Zgadzamy się na wydanie trupa, dostarczając dokładnej wskazówki, gdzie on spoczywa. Trup Aldo Moro jest uwikłany w gliniastej warstwie daa jeziora Duchessa, a to dlatego, że on sam uważał się za »uwikłanego«. Jezioro jest położone na wysokości około 1800 m w miejscowości Cartore, między Abruzzo a Lazio”.

Zadarliśmy głowy, żeby je czym prędzej opuścić, bo heli-

kopter krążył tuż nad nami, jak gdyby to nasze osoby były „uwikłane” w jakimś gliniastym dnie.

Wróciliśmy do Rzymu, czyli do gazet, radia i telewizji. Obejrzeliśmy na ekranie dalsze zabiegi helikopterów i nur­ków nad i pod powierzchnią jeziora Duchessa. Zawsze bez skutku. „Wplątany” w wodorosty trup stał się niematerial­ny, i moja fascynacja „aferą Aldo Moro” — ^jak ten pojedy­nek między „jeńcem ludu” a państwem nazwał później Leo­nardo Sdascia — koncentrowała się nadal na żywym czło­wieku.

W kraju rzekomo rządzonym przez teokraćję ciągle wi­działam samotną postać jej arcykapłana na tle czerwonej płachty z pięciopromienną gwiazdą, tak niepodobną do gwiaz­dy betlejemskiej. Ciągle jeszcze widziałam.

Jakoż niebawem komunikat z. 18 kwietnia został odwoła­ny. Bowiem okazał się... żartem. Jego autorom chodziło o szy­dercze upamiętnienie trzydziestolecia rządów demo-chrześci- jańskich, a przy okazji zapewne o wypróbowanie reakcji prawicy i lewicy na fakt hipotetyczny. Więc test wytrzyma­łości. Więc próba generalna.

Długo oczekiwany fakt obiektywny nastąpił wkrótce. Ogło­szono ultimatum. Uwolnienie więźnia może być wzięte pod uwagę za cenę zwolnienia więźniów komunistów. I tu nowa zagadka: spod jakiego znaku mają być ci komuniści? Bo­jowcy Brygad, których wypiera się Enrico Berlinguer? Orto­doksi wschodniego obrządku? Jacyś bliżej nieokreśleni „to­warzysze”?

W każdym razie brygadziści zażądali, aby odpowiedź rządu włoskiego „jasna i ostateczna” nastąpiła w ciągu 48 godzin.

MERCATO

Moro nadal żył w „więzieniu ludowym” i pisał donikąd, usiłując narzucić światu swoje bezbronne człowieczeństwo. W drugim liście do Zaccagniniego oskarżał swoje stronnictwo

o „cynizm" i przepowiadał rozłam w partii. Powoływał się na swoje zasługi i konkludował: „Jeśli wasza interwencja nie nastąpi...” Interwencja nastąpiła już dzień przedtem. W dniu 19 kwietnia pismo „Lotta Continua”, organ lewicy na lewo od partii komunistycznej, ogłosiło apel o uwolnienie Moro, podpisany również przez kilku biskupów i różnych

Ir I

intelektualistów laickich i katolickich plus dwóch aktyw­nych członków partii komunistycznej. Nie przeszkodziło to Czerwonym Brygadom w rzuceniu tego apelu na śmietnik podobnych wezwań, które określili jako „głosy niektórych osobistości ze świata burżuazji” i „niektórych władz kościel­nych”. W ten sposób 'między „niektórymi władzami kościel­nymi” znalazł się papież, Paweł VI.

W tymże dniu, 20 kwietnia, wyznaczonym na termin ulti­matum, „La Repubblica” otrzymała fotografię Aldo Moro z wczorajszym numerem tego pisma w ręku. Moro wyglą­dał normalnie. Wyraz twarzy miał, jak zwykle, sceptyczny.

Czas płynął coraz szybciej. Jednym przynosił początek, in­nym koniec, czyli toczyło się życie, którego koroną jest śmierć. Ponieważ nie sposób żyć myśląc o koronie ciernio­wej, „dramatyczna godzina” prezesa Aldo Moro (słowa listu) przyniosła mi wyprawę na targ dzielnicowy, tzw. mercato. Miałam kupić miodu, sera i wędliny.

Targ wypełnia stoiskami całą szerokość jednej z bocznych ulic. Kramy są zabezpieczone przed złą pogodą, wyglądają jak szopki o głębokich scenach, gdzie rolę aniołów grają przekupnie w niepokalanie białych kitlach. Role diabłów nie są obsadzone, należy się domyślać* że złe duchy unoszą sdę nad stosami jadła i napitku, przyprawiając łapczywców

o chorobę.

Zainteresowanie publiczności wędliną, makaronem, mięsem, winem etc. jest rzeczywiście dużo większe, niż bywa cieka­wość, kto zwycięży: zły Herod czy zła Kostucha.

Potrącałam gromadki klientów, którzy wymieniali ze sprze­dawcami banknoty i dowcipy. Większość stanowiły easalingi (kobiety nie zatrudnione poza domem) podniecone, wystro­jone jak na zebranie towarzyskie, gdzie dyskutowane będą plotki dnia. Dzieci przedszkolne ubrane są — żeby było za­bawniej — jak dorośli. Dziewczynki > w przydługich sukien­kach, nierzadko z klipsami w uszach i z lalką w objęciu, chłopcy w jeansach 'i szelkach, w koszulach męskiego kroju, z piłką w objęciu. Starsi panowie — emeryci — snują się od kramu do kramu, upatrując okazji. Słońce dodaje kolo­rów wczesnym pomidorom i późnym łysinom. W powietrzu czuć ryby uśnięte na ladach, mimozy kwitnące w kościelnym ogrodzie, benzynę i świeżą zieleń.

Szłam środkiem ulicy, jak gdyby przez mnogie strefy ludzkich potrzeb, uważając, żeby nie rozdeptać samochodzi­ków wielkości myszy, świeżo nabytych i poddawanych pró­bom między nogami przechodniów. Skrzypiały wózki, kle-

kotsbły sandały, wiatr targał kędzierzawe czupryny chłopa­ków z pobliskiego liceum i czarne, miedziane i blade włosy ich koleżanek, a także siwe loki odchodzącego pokolenia. Trąbki, piszczałki i dzwony na południe głuszyły pytania i przerywały odpowiedzi, ale ogólny ton rynku był spoisty jak fraza legato w utworze muzycznym. Ludzie spieszyli się nie bardzo, targowali niedługo, ustępowali bez złości.

Wszystkie kontynenty zdają się mieć przedstawicielstwa na dzielnicowym bazarze w Rzymie. Maty utkane w tygrysy

i róże ogłaszają Tajlandię, na zydelku narożnym siedzi Pers, czyli Irańczyk, otoczony koszami, z których kipią Egzotyczne spódnice, na pierwszym z brzegu kramie błyszczą nożyczki, pilniki i sekatory z Sheffield, zaraz dalej kołyszą się na wie­trze suknie, fartuchy, spodnie, szlafroki i sweterki z maso­wego wyrobu niewiadomego pochodzenia^**- utrafiona w sam środek przeciętność do włożenia zarówno w Grecji, Jugosła­wii, jak w Ameryce. Na stołach, piętrzą się majtki, rajstopy, staniki, nad nimi powiewają szale i wzdymają się nocne ko­szule. Na skrzyżowaniu ulic stoją kubły z kwiatami, wybra­kowany towar z cieplarń, gdzie fiołki afrykańskie i storczyki rodem z tropików zakwitły zbyt obficie. „Wszystko dla wszy­stkich” wydaje się być hasłem jarmarku. Rzeczywiście na najbliższym placu czekają Lancie, Mercedesy ! Alfa Romeo obok fiatowskich maluchów — bogaci nie wstydzą się kon­kurować z ubogimi w pogoni za taniością.

Zbliżyła się godzina 13, czas zamknięcia targu. Kupcy, tak jak sami własnoręcznie dowieźli, odpakówali, przenieśli to­war i sami na miejscu skalkulowali ceny stosownie do po­pytu — tak teraz sami zabierają ze straganów nie sprzedane artykuły.

Udało mi się nabyć wędlinę i ser akurat takie, jakich chciałam, po cenie tańszej niż w sklepie. To samo z miodem. Satysfakcja z dobrego kupna mieszała mi się z „aferą Moro”, czyli z ważnością Państwa i nieważnością Człowieka. Ile wy­gód — myślałam — zbiegowisko jarmarczne w Rzymie za­wdzięcza Państwu, a ile Człowiekowi?

Południe dojrzało. Następuje czas sjesty. Przekupnie zwi­nęli swoje kramy, jedni wygrani, inni przegrani, wszyscy gotowi do nowego wysiłku.

Ulica rynkowa z jednej strony ma ujście na plac, gdzie wznosi się ogromny kościół, nowy i \brzydki, otoczony budyn­kami szkolnymi, sportowymi placami i nieustanną bieganiną dzieci i księży. Nastał sezon kwitnienia, z murów lały się potoki liliowych glicynii, pachniały róże rozpięte na kratach,

tarasach i fasadach. Obok stacji benzynowej kłębiły się auta. Powietrze było gęste od zgiełku i odoru miejskiego życia.

Maszyny na ziemi i na wodzie, maszyny w niebie — od nadmiarów pędu wszerz i wzdłuż, wzwyż i na dno wydawa­ły się pękać szwy jakiegoś kosmicznego wora.

. Wracałam do mego chwilowego mieszkania, obca tutaj, ale

i nieobca, podróżnica naokoło stołu, obywatelka świata, cie­kawa rzeczy ludzkich i nieludzkich. Wracałam, niosąc w tor­bie wędliny, ser i miód. Trzymałam się cienia pod murami, uważałam, żeby uczniowie pędzący ze szkoły do autobusu nie stłukli mi słoika. Jednocześnie absorbował mnie warkot helikopterów, złowrogi, odkąd go usłyszałam w Abruzzach opodal jeziora Duchessa. Pociemniało mi w oczach. Może to upał? Wkładam słoneczne okulary i... wydaje mi się, że w obłoku żeglującym nad mercato widzę szafot. Nagi czło­wiek o sceptycznym uśmiechu stoi na podeście szafotu, u jego stóp mrowi się targowisko, a nad głową błyszczy nóż gilotyny.

GŁĘBOKI MROK

Ultimatum zawieszono, może przez wzgląd na przychylne wymianie stanowisko socjalistów. Niewykluczone też było współczucie strażników dla więźnia.

Moro już wiedział, że nic nie zostanie uczynione, aby go uratować, ale w ostatnim odruchu samoobrony dygnitarz par­tyjny odwrócił się od Władz i odwołał o sprawiedliwość do Bazy.

Kontynuując swój fantomatyczny dialog z nieuchwytną opinią nieuchwytnych sędziów, zarządził: „Proszę, aby w moim pogrzebie nie brały udziału władze Państwa ani nie uczestniczyli przedstawiciele Partii. Żądam, aby za trumną szli tylko ci nieliczni, którzy byli mi przychylni i są godni towarzyszenia mi modlitwą i miłością”.

Ale prawicowy dziennik „II Popolo”, publikując to zarzą­dzenie „z obowiązku informacji” i przez „niezniszczalny sza­cunek dla Aldo Moro takiego, jakim był dawniej”, oświad­czył: „Obecna niechęć Prezesa do Państwa i jego wyrzuty pod adresem Partii znajdują wytłumaczenie w głębokim mroku i w warunkach srogiego przymusu”.

Prezes Chrześcijańskiej Demokracji był żarliwie praktyku­jącym katolikiem. Wyobrażam sobie, że przyzwyczajonemu do codziennej Mszy, kilkadziesiąt dni bez adoracji kielicha z krwią Baranka, bez magicznych słów „oto jest wielka ta­jemnica wiary”, bez smaku hostii i bez przekazywania współ­wyznawcom „znaku pokoju” — ten czas rzeczywiście mijał w „głębokim mroku”.

Z zażenowaniem, jakie zwykły śmiertelnik odczuwa wobec istoty fenomenalnej, przyjęłam zatem do wiadomości jeszcze jeden list de profundis. Ostatni. Oto kilka zdań riposty na deklarację przyjaciół”:

... to prawda: jestem więźniem i mój stan ducha nie jest radosny. Ale nie uległem żadnemu przymusowi, nie działam pod narkozą, piszę moim własnym stylem, jakkolwiek by on był brzydki, zachowuje tę samą kaligrafię...”

... Setki parlamentarzystów głosowało nieraz przeciwko rządowi. A dzisiaj nikt nie stawia pytań swojemu sumieniu?”

KLASYCZNA PROMENADA

Najdokładniej przeze mnie wydeptanym szlakiem z Giani- colo do centrum miasta jest droga przez Trastevere, Piazza Argentina i Piazza Venezia na fora cesarskie, poczynając od Kolumny Trajana aż po Koloseum. To, co mnie tam przy­ciąga, nie tyle jest zamiłowaniem do starożytności, co ucie­chą z życia na ruinach. A więc leniwcy opalający się na stopniach Kapitolu, a więc piękna Aleksandra z Krakowa, karmiąca koty u stóp skały tarpejskiej, a więc umizgi psów do nieznajomych suczek na forum Juliusza Cezara. Cieszą mnie dzieci budujące swoje własne bazyliki Z piasku, gdzie gruzy świątyń i rynków zmielone na pył mieszają się z ku­rzem wzniecanym przez limuzyny demo-chrześcijańskich mi­nistrów. I ludzka fala — tysiączna woda po starożytnym ki­sielu — zalewająca kamienne ławy na trawnikach przy ścieżkach najbardziej klasycznej promenady w Europie, cie­szy mnie. Więc na przykład białe niańki czarnych niemowląt, ‘ więc amerykańscy minstrele w połatanych portkach, opiewa­jący braterstwo ludów i klas, gejsze w jeansach, eskorto­wane przez samurajów w szortach, gitany bez kamelii za uchem w towarzystwie caballeros bez pistoletów za pasem,

świadkowie Jehowy pilnie i skromnie ogłaszający koniec świata, studenci tysiąca uniwersytetów, artyści sztuk nie uznanych, apostołowie wiar nie zapisanych, ofiary kapita­lizmu, ofiary komunizmu, triumfatorzy nie rozegranych olim­piad, profesorowie socjologii z rewolwerami o zatrutych ku­lach, narkomani Wielkiej Iluzji, Aspazje, Antygony i Kleo­patry powszedniości...

Lubię tamtędy chodzić. Zygzakami wspomnień, dróżkami marzeń, manowcami czegoś, co było, a nie jest. Lubię cho­dzić jak wahadło zegara, bez myśli o czasie. Fora cesarskie lubię nie za ich cesarzy, tylko za trwałość kamieni, kotów, psów, niemowląt i asfodeli. Złe cesarstwa, dobre cesarstwa przeminęły, nie przeminął świat.

SZTUKA ŻYCIA

Któregoś dnia po południu postanowiliśmy z Jerzym wstą­pić w drodze powrotnej ze spaceru na wczesne pranzo * do restauracji „Vecchia Roma” ** przy małym placyku między Piazza Venezia a ciągiem wąskich uliczek prowadzących raz w prawo, raz w lewo do Piazza Argentina. Stary, niski, na­rożny dom, stara gospoda. Właściciele — bracia. Przystojni, rasowi, błyskawicznie oceniający na oko klienta w celu pod­sunięcia droższych przekąsek z obfitej kolekcji. Komuniści; od niechcenia podają to gościom pod rozwagę.

Dzień był przyjazny, majowy, w pobliskim Banco di Roma wymieniliśmy czóki podróżne po korzystnym kursie — je­dzenie zapowiadało się dobrze. Lokal, chociaż nie piwnica, nie ma z jakiegoś powodu okien, na stolikach palą się świe­ce, grube mury zachodzą wilgocią, a na nich tracą kolor, wsiąkają w głąb feudalne sceny i pejzaże rzymskie al fresco. W pierwszej salce zastawaliśmy zwykle samych cudzoziem­ców, tych, którzy nie chadzają stadami, nie zamyślają się, nie wzdychają i nie fotografują, liczą na własne środki trans­portu i bardziej są ciekawi obcych potraw niż Michała Anio­ła. Tym razem francuska para w wieku dość późnym toczyła tu żmudną naradę z kelnerem, co do zestawu i treści dań.

Wreszcie starszy brat-komunista pospieszył z objaśnieniem, co oznacza osso buco *, a co monte bianco **. Wino jednak wybrano francuskie.

Po drugiej stronie obsiadła stół angielska rodzina, typu intelektualistów zbuntowanych przeciwko Oxfordowi — papa z długą ryżą brodą, mama ostrzyżona na jeża, przesadnie wąsaty syn i dziewczę z ogonem na plecach, po włosku wielce wymowne z cockneyskim*** akcentem — wszyscy w spod­niach.

Od francuskiej pary wiało przedwojenną dystynkcją, od angielskiej rodziny powojenną arogancją. Jacyś młodzi z mię­dzynarodówki zakochanych milczeli w kącie, zapatrzeni przez migotliwy płomyk świecy w swoje oczy prześwietlone do dna, wydane bez reszty na łaskę i niełaskę miłości. Jakiś nerwowy blondyn — może Szwed — samotnie chrupał słone paluszki, popijając brandy, skubiąc długą, czarną wstążeczkę uwiązaną zamiast krawata.

W drugiej sali, obszernej, oświetlonej żyrandolami, akurat odbywała się uczta weselna. Tam nie było wahań ani wybo­rów. Wszystko zostało z góry przewidziane — je się, pije, śpiewa rodzinnie, bez pretensji poznawczych, natomiast z uwagą na fotografów, przybierając odpowiednie miny i po­zy, żeby zdjęcie przez długie lata mogło służyć za dokument szczęścia.

Dwie. różne atmosfery, dwa różne snobizmy. Jak gdyby dwie sceny, na których w tym samym miejscu i czasie lu­dzie obcy i ludzie miejscowi grają jedni dla drugich sztukę swego życia.

Zadzwoniły wejściowe drzwi... W pokoju przekąsek ruch się ożywił. Odwracam głowę: przed tacą, po której pełzał, wielki, czarny krab, stał wyniosły czarny pan w księżowskim cywilu. Pod rondem kapelusza twarz rzymskiego medalu. Komunistyczny restaurator trwa w ukłonie. Jeszcze chwila

i następuje zręczny ruch ręki: krab, skazany na śmierć w ukropie, bezradnie strzyże szczypcami. Teraz czarny pan kie­ruje się do stolika obok nas, a kelner poufale szepce: „To kardynał”.

Zapłaciliśmy, wyszliśmy. Okolica znajoma: via delle Bot- teghe Oscure — Ciemnych sklepów — zachowała ciemnych sklepów niewiele, ale w jednym z nich kupiłam kiedyś pę­

czek cebuli, a w innym punkcie znajduje się siedziba Wło­skiej Partii Komunistycznej. Wąska via dei Polacchi zmierza w kierunku kościoła Sw. Stanisława, gdzie podobno modliła się kiedyś królowa Sobieska. Szliśmy trasą wiodącą przez Piazza GesU do naszego autobusu.

Barokowy kościół Jezuitów w Rzymie jest chyba najbo­gatszy, jaki widziałam. Znajduje się tam pod bocznym ołta­rzem, zdobnym w oślepiające klejnoty, urna złocona z pro­chami założyciela zakonu, św. Ignacego Loyoli. Na stropie są bezcenne malowidła sławiące triumf Jezusa. Podłoga z naj­delikatniejszej mozaiki, statua św. Ignacego cała pokryta srebrem. Człowiek się czuje jak we wnętrzu fantastycznego pałacu, pełnego blasku i tęczy, strach zbiera, czy nie naru­szyło się jakiegoś prześwietnego ceremoniału. Strach i dziw, że taka pyszna świątynia została ofiarowana bosonogiemu Synowi Boga i Jego misjonarzowi, Ignacemu, który nauczał, pielgrzymując o żebranym chlebie. Obok kościoła lokal Wło­skiej Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, która przez 30 lat rządziła w~imię Chrystusa, ale także Machiavellego, pań­stwem zgoła niepodobnym do Jeruzalem „o bramach dwu­nastu, a na bramach dwunastu apostołów”.

Idziemy dalej i oto biura Partii Komunistycznej Włoch, placówka wiary w Marksa i Lenina, apostołów bezbożnego porządku. „Pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły”, jak obwieścił Jan w swojej Apokalipsie, a „niebo nowe i zie­mia nowa” dotąd nie nastaje.

SEKUNDA CISZY

Szliśmy zatroskani antraktem w dramacie Aldo Moro. Czy wreszcie otworzy się upust miłosierdzia? Czy skruszą się ser­ca wrogów? Serca przyjaciół? Tak medytując, nie • od razu zauważyłam, że ktoś idący naprzeciw mnie mówi do mnie po polsku, blady i rozstrzęsiony, i ten głos jest mi znany. „Nie idźcie tam — mówi — zresztą was nie wpuszczą, via Caetani jest zagrodzona, bo tam leży ciało. Wyrzucili je z ba­gażnika... Czerwony Renault. Wyrzucili i uciekli. Auto poli­cyjne przyjechało dopiero o 13.20. Pewnie go zastrzelili z głu­chego renrolweru w garażu. Czeka się na rodzinę...” Zawróciliśmy. Przyjaciel Polak głośno i szybko gada, ręce mu się trzęsą. Milczę. Przemija epoka, zatrzasnęły się drzwi,

otworzyły się rany, ciepłe dało krwawi i jego naewisko krzepnie na asfalcie. Pamięć cofa się dalej i dalej od wojny domowej.

Ani się obejrzałam, kiedy stanęliśmy pod Kolumną Traja- na, daleko od dzisiejszego dnia, u stóp pomnika zamierzch­łych wojen: wódz przetiwko wodzowi, żołnierz przeciwko żołnierzowi, okręt przeciwko okrętowi — jak w dziecinnej bajce. Uczepiłam się oczami kolumny. Sięga w niebo, cho­ciaż oplatają ją, jak wodorosty, dramaty ludów pogrzeba­nych, aktorów bez imienia, flora głębinowa historii. U schył­ku naszej ery czy ktoś wzniesie na Piazza Gesvi kolumnę ku pamięci wojen domowych?

Zatrzymuję wzrok na figurze szczytowej, małej z mego punktu widzenia, z lotu ptaka zapewne ogromnej. Nikt inny nie może to być, tylko Trajan, pogromca Daków w pierwszej setce lat po narodzeniu Chrystusa, filantrop i prawodawca, który podobno zabronił prześladowania chrześcijan. Ależ nie! Pamięć mnie oszukała. Przecież Trajana dawno temu strąco­no z kolumny, a na jego miejscu papież ustawił porażonego Boskim objawieniem Pawła. Tego samego wizjonera, który na agorze ateńskiej powoływał się na ołtarz wzniesiony przez Greków Nieznanemu Bogu. Więc to Paweł... Inna encyklope­dia podaje: Piotr. Wszystko jedno git ktoś upatrujący Boga w chmurach i błyskawicach, podczas kiedy na Piazza 'Gesil trup chrześcijańskiego dygnitarza czeka na dotknięcie rąk ukochanej Noretty.

Powiał wiatr nasycony benzyną, zagęściły się beczenie

i kwik samochodów, stłoczonych na drodze od Koloseum do via del Corso, szaleństwo maszyn i maszynistów wzrosło do stopnia, ponad którym jest już tylko nagła i niespodziewana śmierć.

I właśnie wtedy padła na miasto nieprawdopodobna sekun­da ciszy. Coś jak przelot olbrzymiej ćmy albo westchnienie białego księżyca...

Właśnie wtedy po raz drugi w tym mieście cmentarzy usłyszałam drobny trucht osła pod ciężarem wędrującego Mesjasza. „Dokąd prowadzisz, Panie?” — spytałam.

Ale zgiełk powrócił i Boska odpowiedź utonęła w zgiełku.

ZNOWU MESJANIZM

Od' dziewięciu lat czas tak mi się układa, że latem jestem w Kazimierzu, zimą w Rzymie, a po drodze w Warszawie.

W październiku 1978 roku w warszawskim hotelu otrzyma­łam wiadomość, że kardynał Karol Wojtyła został obrany papieżem Wsiadłam do taksówki i krzyczę do kierowcy:

Panie, pan już wie? Nasz kardynał Wojtyła został obra­ny papieżem!

Leniwy obrót głowy:

No to co? Od tego mięso potanieje?

Przejechałam pół Warszawy, zanim szok minął.

W mieszkaniu przyjaciół — on profesor socjologii, ona poetka — zastaję parę polskich dyplomatów świeżo przyby­łych z zagranicy. Sami marksiści? Ateiści? W Polsce po-Jał- tańskiej takie określenia straciły sens. Cocktaile zostają nam wręczone na tle biblioteki, gdzie dzieła uczonych i polity­ków sąsiadują z poematami wieszczów. Wszyscy już słyszeli. Atmosfera jak w gabinecie chirurga. Mamy się dowiedzieć, czy będzie potrzebna operacja, ale nie jest jasne, kto miano­wicie będzie operowany, a także osoba chirurga pozostaje niewyraźna. W każdym razie stało się coś, co wykracza poza normę. Uczucia są mieszane: patriotyczna satysfakcja i egzy­stencjalna niewygoda. Profesor pierwszy zdobywa się na głos: „Dla Polaków to jest rzecz wielka, ludzkość przypom­niała sobie Polskę. Na jak długo nie wiem. Przy tym Wojtyła reprezentuje ludzi pracy, sam był robotnikiem”. Ryzykuję i ja: „A Teatr Rapsodyczny? »Sklep Jubilera?« Wa­tykan otworzył drzwi na szeroki świat”. Wtenczas z głębi po­koju odezwała się poetka: „Na świat i na zaświat”. Pauza»

i dalszy ciąg: „Ale mnie zaświat nie interesuje, bo ja się nie boję śmierci”. Cisza... Skąd śmierć? Dlaczego śmierć? Tak­sówkarz & propos papieża mówił o mięsie, teraz poetka mówi

o śmierci. I nagłe olśnienie: oni oboje są zamknięci w fizyce. Mój głód metafizyki nie dopuszcza takiej postawy, usiłuję ra­tować poezję, której funkcją jest transcendencja. Nie ma zgody na koniec wszystkich myśli i uczynków! Nie ma zgo­

dy na pustą czaszkę Yorricka! Mówię do poetki. „Po cóż w takim razie piszesz tragiczne wiersze? I one są piękne. Ten papież dźwiga krzyż polskiego mesjanizmu. Może zdoła na­rzucić światu wiarę w zmartwychwstanie.1

Wracam do hotelu. Po chwili telefon: przyjaciółka z Lubli­na. „Mario! Płaczesz czy się śmiejesz? My tutaj w Lublinie padamy sobie w objęcia na ulicy, starzy ludzie tańczą, młodzi śpiewają. Takie szczęście! Mario, dziękuj Bogu, żeśmy tego dożyły!”

Ocieram łzy szczęścia.

INTRONIZACJA

Dzień intronizacji Jana Pawła II. Przylecieliśmy za późno, aby zdążyć na plac Sw. Piotra. Zatem prosto ode drzwi wej­ściowych w domu sióstr salwatorianek rzucamy się do sali z telewizją, gdzie już pełno zakonnic w uroczystej czerni. Ci­sza, odbiór doskonały. I pierwsza, rzecz, jaką widzimy na ekranie, to dwie postacie w bieli splecione uściskiem. Uścisk patetyczny; jak w teatrze. „Kto to? Kto to?” — niepokoją się siostry. „Papież i prymas Polski” — objaśniam. Papież wygląda młodo i to ugięcie się starego prymasa do jego ko­lan wprowadziło mnie od razu wprost z lotniska w sferę sym­boli, których sens jest groźny. Oto instytucja góruje nad jednostką, Rzym nad Polską, wieczność nad chwilą — u stóp zieje przepaść.

Przypomina się wiosenne popołudnie, chyba pół roku ternu, w Kolegium Polskim na Awentynie. Czekaliśmy z Jerzym na audiencję prywatną u kardynała Wojtyły. Kolegium ob­szerne — stary gmach w starym ogrodzie. Wnętrze czyste, raczej puste, umeblowane użytkowo. Wprowadzał nas kolega seminaryjny kardynała, rodem z Krakowskiego, ksiądz-hi- storyk, z politycznego przekonania ludowiec bez świeckich ambicji. Z prasy włoskiej wiedziałam, że kardynał Wojtyła został uznany za papabile * po rekolekcjach, jakie przepro­wadził dla Pawła VI. Ale wiedziałam o nim więcej: że kie­dyś mianowany biskupem, nie zaniedbał swoich praktyk księ- żowskich z czasu okupacji — nadal odwiedzał chorych i po­cieszał umęczonych.

| Ewentuajr’' oapież.

Więc oczekiwanie przywoływało dwie postaci: uczonego teologa, przemawiającego wieloma językami, i chrześcijanina

0 gorącym sercu. Czekaliśmy dość długo z przyczyny, którą młody sekretarz pokrywał dyskrecją. Nareszcie otwierają się drzwi i wchodzi, kuśtykając na nodze owiniętej bandażem, osoba duchowna o powierzchowności powszedniej, raczej za­kłopotana, życzliwa.

Siadamy blisko siebie. Kardynał przeprasza za spóźnienie: skręcił nogę i musiał się poddać jakiemuś zabiegowi. Zatem spoza dwóch oczekiwanych postaci wyłania się trzecia: alpi­nista. Noga z pewnością została uszkodzona przy jakimś ge­ście sportowym. Miałam w głowie pełno chaotycznych myśli

1 w gardle słów nieodpowiednich na tę okazję, więc milcza­łam. Jerzy natomiast zahazardował się w dziedzinę filozofii. Zapytał, jaką filozofię preferuję kardynał. Odpowiedź brzmia­ła: „Tomizm i egzystencjalizm”. Jerzy pospieszył z krytyką tomizmu. Na to pobłażliwy uśmiech, jak gdyby z takiej wy­sokości, gdzie wszystkie filozofie służą Bogu.

Polka o włoskim nazwisku wręczyła kwiaty. Sekretarz spojrzał na zegarek, zabrzmiał gong na kolację, audiencja skończona.

Wyszliśmy na pachnący kurzem i kwiatami złoto-różowy wieczór, dumni rodacy ważnego kardynała, niepewni pol­skiego dnia ani godziny.

Kiedyś religia wkroczyła w moje życie przez te same drzwi, przez które wkracza śmierć. Bardzo długo ich nie za­uważałam. Na ścianie dzielącej mnie od tajemnic nie było drzwi, czasami padał na nią cień od jakiegoś zdarzenia czy słowa, może tylko. snu. Drzwi nie było. Teraz „inny świat” zyskał dla mnie postać materialną, niepodobną do ciemnego obszaru myśli, zwanego filozofią, ani do dziedzicznego nało­gu, zwanego katolicyzmem. Oto Karol Wojtyła — aktor, poe­ta, alpinista, Polak, dusza miłosierna, kardynał papabile — siedział na krzesełku obok, taki sam stwór dwunożny i dwu- ręki jak ja, ale inny. I z całą tą innością materialnie obecny.

URBI ET ORBI

Niedziela na placu Sw. Piotra. Pogoda, słońce łaskawe, tłum gęsty. Stoimy z Jerzym w gromadce przyjaciół pod arkadą na wprost okna, które się otwiera, ilekroć papież ma

przemawiać Urbi et Orbi. Jesteśmy gapie, katolicy i Polacy. Już raz przedtem widzieliśmy papieża, ale to był Paweł VI i okoliczność była inna. Ogromna sala audiencyjna, wypeł­niona grupami pielgrzymów, skracających sobie oczekiwanie śpiewem na zmianę w swoich rozlicznych językach. Gdyby nie te nabożne śpiewy i nie łany czepców zakonnych, czuła­bym się jak w kinie.

Wreszcie publiczność zafalowała, w głębi widowni wszczął się ruch, pojawili się gwardziści z halabardami i w solen­nym orszaku na wysokości ich ramion ujrzałam Sedia Gesta­toria, rodzaj lektyki, a w niej białą postać niesioną z wolna w kierunku estrady. Zniżenie lektyki, kilka stopni, kilka głę­bokich ukłonów, tron, Głos dźwięczny, postać arystokratycz­na, słowa chłodne z domieszką smutku. Byłam gapiem.

Tym razem jestem Polką i najgłośniej brzmi w mojej pa­mięci zdanie socjologa w Warszawie: „Ludzkość przypom­niała sobie Polskę”. Więc zakładam, że ponad 700 milionów katolików rozrzuconych po świecie reprezentuje ludzkość. I że ludzkość ma pamięć. I że w historii, jak w naturze, nic nie ginie. Wszystko zostało zapisane w jakiejś superpamięci razem z mesjanizmem polskich romantyków.

Stoję na placu Sw. Piotra w mieście imperatorów podbi­tym przez rybaka, który dał się ukrzyżować dla zbawienia duszy. Jak długo rybacy musieli czekać na miejsce w nie­bie! Jak długo Polska czekała na miejsce w Rzymie!

Stoję i pilniej słucham tego, co teraz mówią rzymianie, niż tego, co mówi Polak z papieskiego okna. Zadziwia mnie płynność i kolokwialny ton tej mowy donośnej, nie przypo­minającej kazania, raczej apostrofę natchnionego aktora. Ko­bieta obok mruczy: „Gada dobrze po włosku”. Inna młodsza: „Jaki to akcent? W Rzymie powinno śię mówić po rzym- sku”. Mężczyzna z prawej; „Czerwony papież... Niezły ka­wał, co?” Mężczyzna z lewej: „Podobno w Warszawie nie wszyscy są czerwoni”. lima kobieta: „Przystojny mężczyzna”. Ktoś: „Konklawe to nie Ostatnia Wieczerza”. Kóło słupa' młode małżeństwo i troje dzieci, uczepionych łańcucha mię­dzy słupami, zawzięcie biją brawo, niemal płaczą z radości. Dlaczego? Tuż za mną dama w średnim wieku i pan w kra­wacie. W miarę, jak temperatura tłumu wzrasta i oklaski stają się frenetyczne, dama traci cierpliwość: „Nie myśla­łam, że nasz lud jest aż taki głupi”. Na co krawat: „Uspokój się. Za miesiąc na audiencji będzie garstka zakonnic i parę kalek”.

Biała postać w oknie ciągle mówi żywo i donośnie, z lek­

ka gestykulując. Co mówi, nie staram się zapamiętać, ale ęzuję, że słowa skierowane do Miasta i Świata trafiają do serc. Dama i krawat zamilkli, pomruków i szeptów już nie słyszę, tłum wydaje się szczęśliwy z jakiegoś wielkiego od­krycia. Zgaduję: oni zrozumieli, że nie tylko w Rzymie lu­dzie mówią po ludzku i że wiara Dwunastu Apostołów obej­muje świat. Apostrofa Urbi et Orbi przestała być rytuałem, jest potrzebą współżycia. Rzymianie ciekawi są papieża, który „przyszedł z daleka”. Jan Paweł czyni gest uciszający, wy­chyla się z okna. „Cari Romani — woła — już późno! Je­steście chyba głpdni tak samo jak ja. Chodźmy wszyscy na obiad!” Znak krzyża. Błogosławieństwo. Sekunda osłupienia... burza oklasków. Charyzmat żywi się humorem.

TREUGA DEI

Zima była, jak zwykle, pełna zbrodni pospolitych i sensa­cyjnych, prywatnych i zorganizowanych, ogrzana słońcem, uświęcona modlitwą. Z placu Sw. Piotra audiencje przeniosły się do tej samej ogromnej auli, gdzie w roku ubiegłym oglą­dałam Pawłą VI, niesionego w lektyce jak Kleopatra. Nowy papież podobno przemierza pieszo drogę do estrady, co przy­prawia o histerię niektóre zakonnice, niepokoi gwardię, ale zachwyca pielgrzymów.

Nadchodzi wiosna, audiencje wracają na plac. Otrzymali­śmy imienne karty wstępu do miejsc otaczających podium. Zamiast tronu, stoi tam zwyczajny fotel. Poniżej zbudowano z dwu stron rodzaj stołów i ńa tych jak gdyby ołtarzach ofiarnych piętrzą się dary niepodobne do oficjalnych wień­ców czy kaligraficznych adresów. A więc: wielkie pęki ce­bul, rumianków, marchwi, karczochów, oplecione siatką butle farmerskiego wina, jakieś samodziały, jakieś drewniane, ło­zinowe, mosiężne i gliniane wyroby — wystawa dóbr siel­skich, bliższa epoce Jezusa niż watykańskiego suwerena.

Na wprost estrady dyplomaci. Po prawej stronie inwalidzi i chore dzieci z matkami i pielęgniarkami. Po lewej, czyli naszej, czuję za plecami oddech turystów ciekawych nie tylko papieża, ale i osób zaproszonych. Słońce piecze, niepokój nie­odłączny od masowych manifestacji wibruje. Dziesiątki ty­sięcy zalegające plac wyglądają z oddali jak osławione „mo­nę głów” — żywioł nieobliczalny, żądny igrzysk i chleba.

Ta chwila oczekiwania na Ojca Świętego co zapowiada? Igrzysko? Chleb?

Papa Wojtila” siada, rozgląda się. Jerzy szepcze: „Patrzy na nas”. Papież czyni ręką gest powitalny. Jerzy szepcze; „Poznał nas”. Ja szepczę: „Zwariowałeś”. Aliści, kiedy za chwilę papież uśmiechnięty podchodzi z kolei do nas, mówi Jerzemu: „Pan nie chciał mi się odkłonić”. Władek Minkie­wicz, zaproszony razem z nami, wkracza z objaśnieniem, kim jesteśmy. „Wiem, wiem }jr- Jan Paweł macha ręką — Sko­wron (to ten koleżka szkolny papieża) wręczył mi wczoraj ich książki.” Jerzy wzruszony: „Ale gdzieżby Ojciec Święty miał czas...” Jan Paweł przerywa; ^Owszem, owszem, już zacząłem czytać”.

Tu się urywa racjonalny bieg rzeczy... Wiem, że nastąpiły jakieś słowa ex catedra, odczytane czy może zaimprowizo­wane po włosku. Nie słyszę ich. Nadal brzmią mi w uszach zdania papieża, które w Wielkim Tygodniu objaśniały sens biblijnych prawd. Na przykład: „Pascha oznacza przejście. W Starym Testamencie oznaczała wyjście z Domu Niewoli w stronę Ziemi Obiecanej. Wędrówka trwała czterdzieści lat. W Nowym Testamencie Pascha wypełniła się w Chrystu­sie w ciągu trzech dni...” Albo: „Chrystus... ukazał, że życie jest przejściem nie tylko przez granicę śmierci, ale i do no­wego życia. W ten sposób Krzyż stał się dla nas najwyższą katedrą prawdy o Bogu i o człowieku...”

Teraz rozpięty jest nad Rzymem triumfalny dzień letni, ludzkość ma za sobą tysiące lat wędrówki z Domu Niewoli w stronę Ziemi Obiecanej. I ma za sobą Paschę Chrystusa, Jego przejście poza granicę śmierci. Ma ciągle to samo nie­bo, do którego On wstąpił ze znakami po gwoździach wbi­tych w stopy. O jakże inna apoteoza od konnego wzlotu Mahometa!

Na placu Sw. Piotra siedzi na zwyczajnym fotelu, wynie­siony o parę stopni ponad „morze głów”, człowiek przybyły z kraju, którego poeci ogłosili swój naród „Chrystusem Na­rodów”.

Właśnie ten człowiek schodzi z estrady i zbliża się do dy­plomatów — przedstawiciel „innego świata” do przedstawi­cieli ziemskich państw. Kilka słów z każdym, uścisk ręki

znak pojednania czasu wiecznego z doczesnym.

Obchód się posuwa: chore dzieci, chorzy ludzie i starcy. Charyzmat przetłumaczony na Caritas. Miłosierdzie prze­tłumaczone na miłość. Miłość przetłumaczona na pokorę. Może to urojenie? Chłopczyk około dziesięcioletni, od które-

go wariackich podrygów odwracałam przed chwilą wzrok, pod dotknięciem dłoni Jana Pawła nieruchomieje, potem przytula się do matki. Tłum krzyczy: „Evviva il Papa!” Dziecinne głosy wyrywają się z chóru swoją ptasią świe­żością.

Dzień bezchmurny odpływa od południa w stronę wie­czoru, jak okręt skazany na podróż dookoła globu. Coś się skończyło. Rozpraszanie się tłumu to początek zmiany. Roz­praszanie się tłumu to powrót do prywatnych adresów, do zgody i do kłótni w rodzinie, do klęsk erotycznych i do za­wodowych triumfów. Treuga Dei nie umie długo trwać. Zdą­żamy do trattorii na zapleczu watykańskich misteriów. Oczy­wiście będzie makaron. Będzie wino. Będziemy z Władkiem obgadywali znajomych. Tematem trudnym okaże się „Cud nad Tybrem” -— Wojtyła na tronie Hildebrandta. Po średnio­wiecznych Francuzach i Niemcach, po renesansowych ksią­żętach włoskich ustrojonych w tiary, po męczennikach i feu- dałach, inkwizytorach, mistykach i administratorach — spad­kobierca zawiłej historii biskupa krakowskiego Stanisława Szczepanowskiego, oddanego Hildebrandtowi sojusznika w sporze Kościoła z władzą świecką. Wiek XI — koniec XX, przepaść ćzasu; a smutek zawsze ten sam: Ziemia Obie­cana pozostaje celem nieziemskich podróży.

RÓŻNE POGODY

W Polsce po mokrej wiośnie niezwykle mokre lato roku 1980. Mówi się o patologii pogód. O tym, że coś się zepsuło w jonosferze. Domysł: nadmiar wyziewów chemicznych z fabryk samochodów, nawet z gumowych podeszew. Wyzie­wy zasłaniają słońce. Inny domysł: naruszenie jonosfery przez tłok samolotów, prób atomowych i długie pobyty kosmonau­tów w przestrzeni, gdzie nie wiadomo co wyrabiają.

Wreszcie na niebie białym, wcale nie błękitnym, zjawia się w Kazimierzu słońce białe, obrzękłe, jak po wielkim pi­jaństwie. Tymczasem piszą mi z Virginii, że jest za gorąco na prace w cieplarni. Prawie słyszę, jak w Manhattanie szumią skrzynki do klimatyzacji, prawie czuję, jak upał ude­rza mnie i tamuje oddech, kiedy otwieram drzwi ze sklepu na ulicę. Podobno Erika praży się w Sorrento w dawnym cieple dawnego słońca. Z niedowierzaniem kręcę guziki weł­

nianego swetra. Czy to ja? Czy to sierpień? Zapachniała mi Roma* Felliniego. Fellini kocha Rzym. Ale jeszcze więcej swoje dzieciństwo w Rimini, swój własny Amarcord. Niech sobie pada deszcz w Kazimierzu! Niech obija białe i grana­towe płatki klematisów! — ja za chwilę wracam do kraju Amarcord, do zaciekłej miłości życia na włoskiej prowincji, gdzie rodziny są szczelnie zamknięte w miejscowym obycza­ju, z jego dwoma ołtarzami: ze stołem i z łóżkiem. Śnią mi się na jawie upalne przygody kozdojów z nimfami, olbrzymia masa dała jednoznacznego w wymowie zadów i piersi.

Fellini opowiada, że żarłoczność młodych na ciało, cho­ciaż przysłonięta katolicyzmem i towarzyską obłudą, pozo­staje ta sama w starości. Fellini opowiada, jak to starsi męż­czyźni z ograniczoną potencją żyją w irytacji, którą spędza­ją na żony. A żony, strasznie chciwe porodów, wyczerpują się wcześniej. Zmęczone niańczeniem dzieci i mężczyzn, umie­rają pierwsze. Cicho umierają, wdzięczne za ostatni kwiatek, ostatni pocałunek syna. Mężowie fundują im wieńce na ka­tafalk wielkie jak młyńskie koła. Pośród stada potomków zawsze trafi się jeden, który zapłacze pod wąsem, a nawet zemdleje podczas uroczystości pogrzebowych. Inny natomiast, ten spryciarz, rzuci się tym żarliwiej na żywą kobietę, żeby zdążyć, żeby już prędzej być pogromcą. Tymczasem z domu żałoby ucieknie malec, nareszcie wolny od kuksańców matki, upojony swobodą. Ucieknie i we mgle porannej stanie przed nagle zjawionym łbem wołu i w jego wielkich okrągłych oczach zobaczy ten sam, swój własny strach przed życiem.

Słoneczny Amarcord... Wuj wieśniak, wyjątkowo długi i chudy, słaby na umyśle, na wycieczce rodzinnej porywa się od stołu w trattorii i włazi na drzewo piękne, kwitnące. Stamtąd ryczy: „Chcę kobiety! Kobiety!” Efekt na rodzinę: żadnego zdziwienia, tylko błaganie, żeby wujo zeszedł.

Zjawia się ambulans szpitalny, a z niego wyskakuje drob­niutka zakonniczka—pielęgniarka. Draby w szpitalnych ki­tlach przystawiają do drzewa drabinę, siostra miłosierdzia, zręczna jak wiewiórka, wdrapuje się na konar, gdzie tkwi okrakiem nieobliczalny wujo. Podaje mu rączkę i bez dal­szych zachodów sprowadza na ziemię. Wóz szpitalny od­jeżdża, uwożąc bezbronną pogromczynię i wniebowziętego głodomora miłości.

Film Amarcord (także Felliniego) jest długi, wielopła­szczyznowy, pełen scen, ludzi, satyry, sielanki, politycznego

harmideru i zacisznego trawienia, faszystowskich porad i ole­ju rycynowego wlewanego do gardła opozycjonistom — długi bogaty, nostalgiczny, bo osadzony w przeszłości, okrutny i mądry — ten film w zadeszczonym polskim miasteczku, gdzie południe, jak zrozpaczony pijak, pada twarzą w błoto

dla mnie Amarcord to ciepło, które wysusza błoto. Nie mam pojęcia, co znaczy słowo „Amaroord”. Czy ono jest włoskie czy Felliniowskie, geograficzne, historyczne czy ko­smiczne — dla mnie znaczy: SŁOŃCE.

LISTOPAD — NIEBEZPIECZNA PORA

Nasze domy kwadratowe

Nasze łóżka prostokątne

Obiad jemy na okrągłem

A myślimy po przekątnej.

Nie wiem, kto to napisał, kto śpiewał i w jakim mieście. Polska i Włochy mylą mi się, bo i tu, i tam śpię na łóżku prostokątnym i myślę po przekątnej, choć język radiowy przypomina o istnieniu różnych języków.

W Kazimierzu nad Wisłą dwa dni temu radio Warszawa przypomniało, że w jakimś tam roku urodziła się Maria Kun­cewiczowa. Wyraźniej niż kiedykolwiek odczułam swoją dwoistość. Gdzieś tam, na tak zwanych falach eteru istnieje Maria Kuncewiczowa, urodzona z liter i głosów, a tu, w tym domu kwadratowym, stoję ja, urodzona z matki Róży i z ojca Józefa, osoba nie do odczytania, osoba bez głosu.

Właśnie czytam drugi tom autobiografii francuskiej pi­sarki i zadziwia mnie obcość istoty nazwiskiem Simone de Beauvoir, jej namiętny wysiłek rozszyfrowania siebie i świa­ta, podczas kiedy ja godzę się na tajemnice. Dziwi mnie nie tyle zapis, co historia nie kończących się rozmów Simony z Sartrem. Głównie tyczą one ludzi, z którymi ta para się przyjaźniła. Co miała znaczyć jakaś mina Olgi? Dlaczego Marco tak nagle podskoczył? To nie jest pokazane, tylko opowiedziane — wystygły ślad czyjegoś przejścia przez sce­nę.

W popłochu wracam do moich własnych wyczynów litera­ckich. Jak to u mnie wygląda? Dużo się widzi, nie więcej się wie o moich ludziach, niż oni sami o sobie wiedzą. Si­mone usiłuje wszystko powiedzieć o swoich i nie swoich lu­

dziach. Także o sobie. Ja pamiętam bardzo mało rozm6w z moim partnerem. Urodziłam się małomówna z małomówne­go ojca.

Ja „prawdziwe” nie odbija się przecież w lustrze, jest „jądrem ciemności” każdego ludzkiego ciała. Właśnie tego swojego „jądra ciemności” nie jestem ciekawa. Może się go boję, może nie umiem go zobaczyć. Także nie umiem z mego odbicia w opinii wyprowadzić wniosków praktycznych, nie pragnę w żadną stronę zmienić wizerunku. Bo lustro nie mówi, kim jestem, mówi, jak wyglądam.

W tej chwili mam osiemdziesiąt kilka lat i co rano spie­szę zobaczyć, jak dzisiaj wyglądam. Napatrzyłam się w Mad­rycie Kaprysów Goyi, zresztą wszystkie muzea roją się od wizerunków kobiecej starości. Wiedźmy, czarownice hasają na miotłach z sabatu na sabat, szczerzą w sprośnym uśmie­chu zawsze ten sam długi chwiejny kieł, czochrają się i rżą ze strachu. Co rano gotowa jestem zobaczyć tę miotłę, ten kieł, ten strach...

Mam osiemdziesiąt kilka lat. Mój partner od lat 60 po­wiedział mi wczoraj: „Lubię na ciebie patrzeć”, tak go to rozczula, że nie widzi mnie galopującej na miotle. Ale jakiż to codzienny trud: „Wyglądać”! W dodatku 1 na przekór mojej teorii — pozory są tu zależne od treści. Wstydliwe „jądro ciemności” sprawia, że oczy się zapalają albo gasną, zaprzeczając czasowi albo go potwierdzając.

Wielu artystów afiszuje pogardę dla estetyki. Nie podo­bają się twarze gładkie o regularnych rysach, z oczami pa­trzącymi pogodnie. Podobają się twarze niekształtne, oczy zmącone albo przeszywające, rozczochrane grzywy, chude piersi i uda, wszystko, co świadczy o gwałtowności uczuć,

o sprzeciwie, o przewadze inteligentnego zła nad głupim dobrem. Moda sublimuje ten styl. Włącza także w swój krąg piękno barbarzyńskie w postaci tkanin, uczesań i błysko­tek egzotycznych.

Za przywarę estetyki uchodzi jej charakter narkotyzu­jący. Zapamiętałam moment zaskoczenia, kiedy kolega po piórze po przeczytaniu mojej autobiografii, spotkawszy mnie, zakrzyknął: „Ależ te Fantomy to narkotyk, narkotyk!” Nie od razu zdobyłam się na wątpliwość, czy każdy narkotyk jest szkodliwy. Owszem, jestem optymistką w tym sensie, że cenię piękno przyrody, ludzi i przedmiotów, i ono zachęca mnie do życia. Ale czy życie jest aż tak miłe, że nie należy do niego zachęcać?

Dzisiaj jest szkaradny, dziewiąty dzień listopada. Pada

mokry śnieg, temperatury ślamazarne, w wielkim naszym domu jest nas dwoje starych, czekających na śmierć. Żaden sygnał z przyjaznego świata dzisiaj nie przyjdzie — jest nie­dziela, poczta nieczynna. Do kościoła nie dało się pojechać, bo mieszkamy na górze i dojazd wąwozem jest zanadto śliski. A więc nie było dziś godziny południowej w domu Boga, zwanym tutaj Farą. Nie było wąskich strzelistych okien, aniołów pływających profilem po ścianach jak ry- by-płastugi, nie było świętego męczeństwa na obrazie w ołtarzu głównym, gdzie mężczyzna taki sam jak każdy mój sąsiad w ławce daje się od wieków obdzierać ze skóry przez oprawców, którym nie podoba się jego wiara. Nie było naj­świętszego serca Jezusowego, przypiętego, jak order, do pier­si przysłoniętej Szatą Mesjasza. Nie było słów magicznych: „Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie”, ani słów-pa- ciorków wyślizganych przez palce babci Sophie i kucharki Marianny, nie krytykowano z ambony siedmiu grzechów głównych, parafianie, wstydliwie odwracając oczy, nie prze­kazywali sobie „znaku pokoju” i nie było pochodu przed oblicze kanonika, piastującego kielich pełen opłatków, które mają moc „ciała 1 krwi Pańskiej”. Tego wszystkiego nie by­ło.

Było ciche, nudne padanie śniegu na gołe drzewa i na krzak róży, który jeszcze tydzień temu kwitł czulę jak dziew­czyna. Gałąź lipy, dopiero 00 wstrząsana skokami wiewiórek, zwisa nieruchomo. Telefon milczy, radio szerzy wieloznaczne nowiny głosami osób schrypniętych albo mrukliwych, nie obeznanych z prawami dykcji swojej własnej mowy. Zjedli­śmy na obiad wątrobę wieprzową zamiast cielęcej, popili her­batą zamiast winem, pani Zosia powiadomiła mnie, że wnucz­ka Moniką wyraźnie powiedziała „mama”, po czym włożyła kilka swetrów i znikła.

Niedorzecznie wczesny mrok sypie popiół na meble i fi­ranki, cofam się do swojej niszy i — wyciągnięta na tapcza­nie — próbuję umierać.

PIAZZA NAVONA

Następny listopad. Znowu ciepły. Na Piazza Navóna trwa w roku 1981 jarmark malarstwa. Rozpięte na stalugach ka­wały świata zobaczone „pod szarego człowieka”. Tak zoba­czone, żeby góry, morza, pałace, rośliny i zwierzęta wygląda-

dały bogato na ścianie nad rodzinną kanapą, a ludzie, żeby byli ładniejsi od sąsiadów. Albo przeciwnie: wyższa szko­ła. Czyli niech się coś takiego dzieje na płótnie, czego nie ma u siebie ani u sąsiadów, jakieś zgoła nieznajome kształ­ty, dziwne kolory, zagadkowe sceny, szkielety zdarzeń i przedmiotów. Producenci wizji po zniżonej cenie osobi­ście czuwają, żeby one nie zostały uszkodzone czy rozkra- dzione.

Włoski dzień jesienny sprzyja lenistwu. Słońce jak uśmiech przed rozstaniem. Nie spieszno jemu i mnie do następnej godziny ani do rzek prawdziwych, ani do fontann i musku­larnych nagusów Berniniego, wyobrażających Dunaj, Gan­ges czy Nil; dla mnie alegoria chybiona, skoro główna pol­ska rzeka jest kobieca. Nie patrzę, trwam. Nie jest to do­puszczalne dla rzemieślników sztuki wizualnej — zagadują, próbują różnych języków i różnych kokieterii. Z wyjątkiem kilku poprawnie odzianych, wyglądają na stronników brzyd­kiego piękna. Brodaci, kudłaci, agresywni albo po aktorsku wylewni, udają bezinteresowność dzieci natury, brzdąkają na gitarach, przeciągają się, ciskają w siebie orzeszkami i dowcipami, wielu ma puste oczy narkomanów. Śmieją się, zabiegają drogę. Tylko nieliczni zachowują dystans artysty wobec profanów. Nie umiem dowcipkować po włosku, więc przyspieszam kroku, boję się, że stracą cierpliwość i pobiją mnie. Jeszcze pamiętam, jak pół roku temu, wieczorem, w zaułku obok pobliskiego kościoła jacyś dowcipnisie podpalili śmietnik, na którym spał bezdomny Afrykańczyk i Afrykań- czyk się spalił; może ten sam magik, który o godzinę wcześ­niej na placu bezkarnie łykał płomienie ku uciesze publiki.

Wstępuję po trzech schodkach do kawiarni na capuccino. Przy sąsiednim stoliku trzy młode kobiety i wózek z nie­mowlęciem. Ta przy wózku, chyba matka, zachowuje styl damy, która może sobie pozwolić na ekscentryczność, a więc i na macierzyństwo. Pełno błyskotek, suknia długa, wzorzy­sta, wysokie cieniutkie obcasy. Jej. towarzyszki natomiast trzymają się reguł „brzydkiego piękna”: brudne gołe nogi w sandałach i łatanych jeansach, nie domyte włosy do pasa. Gadają głośno, bez uśmiechu, zajęte jakąś wspólną sprawą. Zadziwia mnie sposób, w jaki dama uspokaja krzyczące co pewien czas dziecko: chwyta je za nóżki i potrząsa głową w dół, jak workiem, po czym bez słowa przywraca mu ludzką pozycję i podaje rożek z lodami — jedyny taki zabieg peda­gogiczny oglądany przeze mnie we Włoszech. Myślę sobie: Piazza Navona sprzyja teraz feministycznej lewicy.

Inny dzień, ta sama pogoda. Ta sama dzielnica: Centrum Historyczne między Piazza Navona a Piazza Colonna z Pan­teonem i placem Minerwy pośrodku. Niedaleko jest dom, gdzie mieszkała Katarzyna Sieneńska. A także stoi hotel „Santa Chiara”, gdzie ateusz, marksista, warszawski profe­sor filozofii, po drodze do Szwajcarii opowiadał mi z drże­niem w głosie, jak Jan Paweł II na audiencji publicznej; położył mu rękę na ramieniu i powiedział: „Mówiono mi, że pan jedzie na ciężką operację serca. Proszę się nie bać, wszystko będzie dobrze”. W parę miesięcy później „wszystko- było dobrze”. Jest dotąd dobrze, jeśli chodzi o serce profe­sora w Warszawie. Gorzej z Warszawą. Ale profesor nadał się upiera przy dialogu Marks — Chrystus.

Tymczasem my tutaj, w towarzystwie polskiego kardynała rodem ze Lwowa, zmierzamy do gmachu, w którym kiedyś mieściła się Akademia i podobno Kopernik wygłaszał odczy­ty. Teraz na parterze, za drzwiami, które tak wyglądają, jakby prowadziły do sklepiku z jarzynami, mamy nadzieję zjeść obiad. „L’Eau Vive” — Żywa Woda — to nazwa nie tylko restauracji, ale i kongregacji francuskich katoliczek, które w różnych krajach demonstrują swój geniusz kulinar­ny na dochód Trzeciego Świata. Duch Drugiego Soboru zai­ste dmucha, kędy chce. Kelnerki-zakonnice, wyniosłe Afry­kanin, drobne Filipinki i Koreanki, spowite w barwne szaty swoich ojczyzn, kursują bezszelestnie między gośćmi, roz­dzielając potrawy, wina i uśmiechy. Zamówienia przyjmuje siostra przełożona, paryżanka w greckiej tunice. Ekumenizm w pełni; bukieciki ułożone po japońsku, muzyka z głośni­ków — andante moderato — Bach i Vivaldi. Ceny możliwe. Przy stolikach różnojęzyczni księża w cywilu, starsze i młod­sze intelektualistki, panowie z minami dyplomatów. Polski kardynał, przystojny i skromny, cieszy się względami. Posi­łek dobiegł końca, po kawie zjawia się księga gości do wpi­sania komplementów. Patrzę i oczom nie wierzę: kilka fran­cuskich słów i podpis: Simone de Beauvoir. „O, tak — mó­wi przełożona w greckiej tunice — oni z Sartrem mieszkali tu blisko, w hotelu »Le Sénat« na placu Panteonu. Szcze­gólnie lubili pstrągi.”

BYĆ U SIEBIE

Jak ten Afrykańczyk, którego spalono, kiedy spał, pod kościołem blisko placu Navona, ja także bywam bezdomna i mogę być w każdej chwili spalona przez tych, co mają w pogardzie śpiących na cudzym śmietniku.

W dwudziestoleciu międzywojennym pisarz polski najbar­dziej dla tej epoki miarodajny, J. Kaden Bandrowski, odżeg­nując się od romantyzmu, triumfował, że Polska nareszcie ma swój własny śmietnik. Na tym to śmietniku pojęć, tra­dycji i potrzeb Jerzy zbudował nasz dom w Kazimierzu, któryśmy opuścili we wrześniu 39 roku, ledwie jego ściany zostały zasklepione.

Nastąpił cykl podróży i pobytów zagranicznych. Przez kil­ka lat mieliśmy w Londynie dom, kiedyś wzniesiony przez wiktoriańskich mieszczan, później naruszony przez bombę Hitlera i naprawiony przez rząd Wielkiej Brytanii dla ewen­tualnego nowonabywcy bez względu na jego paszport. Ale to wszystko — i ten dom na brzegu Tamizy, i różne pen­sjonaty, hotele, mieszkania w Anglii i w Stanach Zjedno­czonych, to zawsze były legowiska na cudzym śmietniku.

Wreszcie w roku 58 wróciłam do Kazimierza pod dach kryty gontem z miejscowej osiki, między bierwiona roniące lubelską żywicę, do domu, o którym przed wojną już zaczy­nałam myśleć jako o „kotwicy pokoleń”. Dziw dziwny! Przez wszystkie powojenne nadwiślańskie czasy w domu „wła­snym”, na nowo zaludnionym, ogrzanym, kochanym, ani przez jeden dzień nie czułam się u siebie tak jak w loka­torskich mieszkaniach sprzed wojny. Teraz zawsze wyczu­wam za plecami jakiegoś intruza. I to wrażenie dzielę z au­tochtonami w Rzymie, w Anglii, w Ameryce, gdziekolwiek mnie los zapędzi. Więc skończyła się era własnych śmietni­ków? Figlarze nie mają racji, paląc je razem z ich obcą fauną: nikt już przecież nie mieszka u siebie.

OBIAD

SI W rogu sali jadalnej pensjonatu sióstr franciszkanek z Li­banu stoi ukośnie telewizor. Siedząc twarzą w twarz ze spi­kerem, widzę i słyszę, co się dzieje na śwdecie. Jeden ewe-

nemant zauważam gorzej, drugi lepiej, w miarą ruchu wła­snych szczek, które raz natrafiają na twarde mięso, raz na miękki groszek. Czasem powstają luki w odbiorze historii, bo trzeba zmienić talerz albo zagadać do sąsiada.

Wiem, że właśnie obrano Mitteranda na prezydenta Fran­cji. Teraz widzę, że jego oblicze nie zmieniło się pod wpły­wem zwycięstwa. Siedzi w jakiejś paryskiej sali oblężony przez tłum, z rzadka ściska czyjąś rękę; chyba oszołomiony? Chyba szczęśliwy? Ale Christine, kelnerka z Bejrutu, zasła­nia mi Paryż, kokietując Giuseppe, studenta medycyny, ro­dem także z Bejrutu. Ma czerwoną opaskę na kruczych wło­sach i twarz Egipcjanki z grobu Tutenhamona. A Giuseppe mógłby być faraonem, gdyby odjęto mu ćwierć metra wzro­stu. Dzięki tej parze nie dowiedziałam się, co Mitterand oznajmił przed opuszczeniem sali. Zabieram się do przypra­wiania sałaty, kiedy włoscy mężowie stanu przystępują do gratulacji pod adresem nowego kolegi na światowej scenie. Muszę sięgnąć po oliwę i przegapiam twarz Berlinguera.

Pogrzeb Bobby Sandsa, który się zagłodził na śmierć w więzieniu w Belfaście, odbieram w .strzępach: tu natchniona twarz matki-patriotki, tu głowa konspiratora w masce, tam tors żołnierza, tu wzniesione kropidło nad grobem. Wszystko podziobane na kąski przez maniaczkę w kącie jadalni.

Maniaczka? Siedemdziesięcioletnia drobna Włoszka w bia­łym sweterku na zawsze tej samej sukni mieszka pod kątem prostym o piętro wyżej ode mnie, wobec czego obserwuję, jak ona godzinami trzepie za oknem garderobę zmarłego męża. Co chwila widzę inny szczegół — koszula, gacie, skarpetki, płaszcze fruwają w powietrzu długo, uciążliwie, w rytmie marsza pogrzebowego.

Obiad stanowi przerwę w tej czynności. Wdowa odbiera z rąk służącej swego syna kostkę masła owiniętą w folię. Punktualnie co do minuty ta młoda osoba zjawia się przy stoliku starej, już wyprostowanej w pozycji do jedzenia, i po­kazuje jej na wyciągniętej dłoni to masło. Stara daje znak przyzwolenia, po czym młoda zdejmuje folię, kładzie masło na talerzu, składa głęboki ukłon i odchodzi z twarzą we­sołą, jak ktoś, co obejrzał egzotyczne zwierzę, podał mu do klatki coś do zjedzenia i wraca zadowolony na ulicę. Co zna­czy ten obrządek? Jałmużna? Dieta? Hołd?

Po odprawieniu służącej Trzepaczka przystępuje do roz­mowy z księdzem Libańczykiem po francusku, ze studentem z Tanzanii po angielsku, z Giuseppe po włosku. Nie jest obłąkana, jest wykształcona. Słucham jej rozmów i nie do­

wiaduję się, jak prezydent Reagan przyjął raport Haiga z je­go *podróży po Europie w sprawie odprężenia. Nie wiem także, jak wyglądają Sylvia i Nicol, córeczki zwrócone ro­dzicom przez porywaczy za okupem pół miliarda lirów. Nie wiem, bo zakrztusiłam się pieprzem w sałacie.

Podano deser, więc niewiele słów pochwały dla boksera Ali za dar na akcję wykrycia morderców 26 dzieci murzyń­skich dochodziło do mojej świadomości — wolę patrzeć na lody waniliowe niż na kupę zgniłych liści, w której ukryto ostatniego trupa.

Wstaję od stołu, składam serwetę, kłaniam się siostrom mi­łosierdzia i jadę windą do swego pokoju.

Nareszcie sama. Nareszcie cisza. Nareszcie świat nie miga przed oczami i nie mówią do mnie ludzie, których nigdy nie spotkałam i nie spotkam. Stoję w oknie, za którym są autentyczne drzewa, autentyczne domy, autentyczne ptaki. Stoję i patrzę, jak drzewa pokazują coś zielonymi ramionami, dom naprzeciwko daje znać, że ukrywa czyjeś życie, ja­skółki dokądś bardzo spieszą, prując ze skwirem powietrze.

Wcale nie jestem sama. Świat nadal mieni mi się w oczach, ten nieznajomy i ten znajomy. Zaprzątają mnie sprawy, któ­rych początku i końca nie znam, odgaduję ludzi ukrytych za ścianami, pytam jaskółek, skąd i dokąd lecą, i mówię do psa, którego nie widzę: „Piesku, na kogo i dlaczego szcze­kasz?”

DLACZEGO ONI TO ZROBILI?

13 maja 1981 roku, wczesne popołudnie było szarawe, ale za kratami ogrodów kwitły jaśminy i róże. Skręciliśmy z głównej ulicy na boczną i wszystko wyglądało zwyczajnie, drzewa, ludzie, samochody, koty. Trochę mnie to zdziwiło, że właścicielka baru „Pod Papugą”, zamiast obsługiwać klien­tów, stoi na chodniku z głową zadartą do pierwszego piętra i coś krzyczy do sąsiadki w oknie. Spostrzegła nas i gorącz­kowo pyta: „Państwo wracają z placu San Piętro?” Środa, dzień publicznej audiencji papieża. Mówię: „Nie, nie byliśmy na placu”. Opuściła ręce, zamilkła. Wiedziała, że jesteśmy z tego samego narodu co papież, sądziła po naszym wieku, że nie chodzimy do pracy, natomiast na papieskie audiencje. Siadamy przy stoliku wysuniętym na chodnik, prosimy: „Dwie kawy”. Przez sekundę patrzy na nas milcząco, jak gdyby niepewna własnych słów, potem uśmiecha się, wzdy- .cha i wraca do baru.

Minął zaledwie kwadrans, espresso pije się krótko. Wkra­czamy do domu sióstr franciszkanek z Libanu. Pokój z te­lewizją, zwykle pusty o tej porze, pełen ludzi znajomych i nieznajomych. Siostra Mona chwyta mnie w przejściu za rękę: „Ojciec Święty ranny. Dwa strzały!” —• „Gdzie? Kie­dy?” — „Na samym początku audiencji.”

Ogłuszony tymi strzałami, dzień chwieje się i zapada w chaos. Wszystkie spojrzenia utkwione w ekran... I oto su­nie papież, cały biały na swoim białym jeepie, tłum faluje, wychylają się głowy, wyciągają ręce, papież chwyta je w powolnym przejeżdzie. Jak zawsze u niego, ten gest nie jest okolicznościowym odruchem, jest wyrazem miłości do wszy­stkiego, co zostało stworzone przez Boga. Stąd akty pokory: całowanie Ziemi i całowanie Dziecka. Jan Paweł II, ledwie stąpnie na nie znany sobie obszar planety, klęka i całuje proch, z którego powstał i w który się obróci. Ledwie się zamiesza w tłum, wyciąga ramiona do nowego człowieka z ufnością, że dziecko będzie lepsze od ojca.

Nagle tłum, dziecko, biała osoba, biały jeep, architektura,

niebo, katolicy i laicy, Rzym, świat, wszystko leci w prze­paść. Czuję dech Apokalipsy, skręt powietrza, skręt wnętrz­ności, skręt nocy i dnia. Pędzą karabinierzy, otwarty samo­chód roztrąca tłum, straż papieska biegnie, błyskając hala­bardami, prosto w nasze nieszczęście. Otwarte usta świad­ków krzyczą o pomstę i o cud.

Widzę, jak na twarzy papieża —■ w jeepie? w innym au­cie? — uśmiech spełza z warg, spada, niknie, a oczy wy­rażają zdumienie: dlaczego orni to zrobili?

Kto „oni” nie wiadomo, ale jest „on”. Później mówiono, że „Szary Wilk”, działacz federacji mającej za cel szerzenie „kultury tureckiej”, czyli muzułmańskiego terroru. „Wilk” otrzaskany z morderstwem, skoro w Istambule już został skazany na śmierć za zabójstwo dziennikarza — Turka, jak i on sam, ale nieprzychylnego terrorowi. Teraz trzymają go ludzie za wykręcone do tyłu ramiona, stoi zaparty stopami w ziemię, głowa i tors podane do przodu. Twarz jak pełny księżyc ze strasznego snu. Włosy ciemne, wzgardliwe usta i wielkie czarne oczy — jamy pełne złości gęstej, stężonej jak smoła.

Poprzedzana przez policję, karetka pogotowia odjeżdża — coraz mniejsza — długą perspektywą Via della Consiliazione, do kliniki Gemelli. Tłum — skamieniały — nie rusza się z miejsca. Z wolna jednak rzednie, mięknie, rozpada się na grupki, na osoby, na pustkę...

Wraca sponiewierana powszedniość: głodne żołądki, dzieci grymaszą, spłoszone myśli szeleszczą w odpadkach, dreszcze zbiegają po plecach, serca się tłuką o żebra, w każdym ką­cie stoi strach, nie ma rytmu — jest pustka.

I oto nastaje w Rzymie wieczór bez papieża. Jan Paweł II nie klęczy przed ołtarzem, nie siedzi przy g biurku, nie je, nie pije, nie stoi przy oknie, za którym są ogrody watykań­skie, jest ulica, jest wszechświat i jest wiatr z daleka, od Tatr. Wydało mi się, że widzę potężne białe światło ześrod- kowane na rozdartym ciele. Istna „Lekcja Anatomii” Rem- brandta: twarze medyków skurczone w wysiłku rozszyfro­wania dróg, jakimi śmietć krąży w ludzkim wnętrzu. Bły­ska lancet... ciemność powraca, nic już nie widzę, tylko za­rys własnych drzwi. Przychodzi noc bez zaśnięcia, pełna umarłych. Wyraźnie odczuwam obecność Baśki, nieżywej od dwóch lat, która sześćdziesiąt lat temu, akurat tego dnia, 13 maja, była moją małą druhną na ślubie w kościele Pa­nien Wizytek. Nadal jest dziewczynką z jasnymi warkocza- mi, tupie nóżką obutą w biały pantofelek i gniewa się: „Po

co papież? po co ten jakiś Turek? co mnie to obchodzi? ją. mam twoje obrączki, zaraz je podam księdzu przed ołta­rzem, ty się pocałujesz z wujem Jurkiem i wracamy do do­mu na lody z truskawkami. Prędzej, prędzej! Niech ci lu­dzie idą do swoich domów, my ich nie znamy, to są cudzo­ziemcy”. Nie mam serca odpędzać małej druhny, ale jej duże martwe ciało bardzo mi ciąży.

Zrywam się i schodzę na dół do pustego pokoju z tele­wizją. Zapalam boczne światło. Pudło milczy, ekran nie dzia­ła, tragiczny teatr zgasł. Ale ja ciągle jeszcze widzę 23-letnie- go Turka, Mehmeta Aliego Agcę, mordercę afiszującego chłód i milczenie, bez żadnych oznak wstrząsu. Widzę także jego matkę, niestarą kobietę w długiej szacie i białym zawoju, przygniecioną do ziemi przez bezsilną macierzyńską miłość. Mówi do tłumacza, że syn był dobrym dzieckiem, w wieku lat ośmiu już pracował na chleb dla ubogiej rodziny, opu­szczonej przez ojca. Płacze. Nie ma siły oskarżać świata ani syna. Nic nie rozumie. Prosi. Chce jechać do Rzymu błagać papieża o przebaczenie. Gaszę światło. Skrwawiona noc w obcym mieście zalewa mnie jak mętny przypływ. Zamykam oczy i uciekam myślami do sypialni w kazimierzowskim do­mu, gdzie w nogach łóżka mam ścianę z sosnowej sklejki, porysowaną w słoje jak obraz, odsłaniający wewnętrzny świat lasu. Sklejka składa się z kilku cienkich drewnianych arkuszy, a na każdym, wydaje mi się, że widzę jakiś ptasi przelot, pełznięcie gada, uśmiech albo rękaw dawno nie istniejącej kobiety, grymas złego bożka, maczugę, profil sar­niej główki. Na wierzchnim arkuszu sklejki, czyli dykty, za­pisane są ułamki kształtów ludzkich i zwierzęcych, drobne fale strumyka i szerokie fale jeziora, promienie, zgasłe wy­buchy jakiejś przyrodniczej materii. Kalendarz życia tego lasu, który roźpiłowano i przywieziono do domu, żeby ze mną mieszkał.

I znowu uciekam. Uciekam od jabłkowych drzew bezlist­nych i beznadziejnych, od zastrzelonych ptaków i saren, od śladów dawnego życia lasu.

Dokąd się schronić od tego dnia, kiedy Ali Agca chciał zabić apostoła miłości? Więc dobry syn może być złym czło­wiekiem. Uciekam, uciekam od drzewa wiadomości dobrego i złego.

Nareszcie świt i słuchamy radia. Żyje! Dwie Amerykanki postrzelone obok papieża żyją! DmucharU na iskierkę na­dziei, modlę się chodząc, jedząc, porządkując pokój. Ale pa­mięć teraz nie działa wstecz poza wczorajsze popołudnie. Żal

mi, że ubiegłej nocy nie spędziłam na placu Sw. Piotra, gdzie może jeszcze drżało w powietrzu pozdrowienie aniel­skie, może drżał uśmiech zdziwionego człowieka. Podobno do ranka wkoło fontann i pod sklepieniami galerii płonęły świece, a oświetlony fronton bazyliki ze Spiżową Bramą pro­mieniował na modlące się tłumy.

Dopiero niedziela 17 maja przyniosła odprężenie. Papież spał w nocy, poprzedniego dnia przyjmował wizyty, dzięko­wał prezydentowi Pertiniemu za troskę. Konferował z do­stojnikami Watykanu. Podniósł się na łóżku i siedział, kiedy technicy nagrywali jego orędzie, transmitowane przez radio do wiernych wpatrzonych w okno, skąd każdej niedzieli wy­chylał się do Miasta i Świata. Tym razem także nie zawiódł. Okno pozostało zamknięte, ale głos silny, metaliczny, zaled­wie naruszony przez ból, poniósł w Miasto i Świat Dobrą Nowinę.

Oto słowa: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Uko­chani bracia i siostry, którzy zjednoczyliście się ze mną w tych dniach, a szczególnie w godzinie Królowej Niebios, dzię­kuję wam z głębi serca za wasze modlitwy i błogosławię was wszystkich. Szczególnie bliskie mi są dwie osoby, które zostały ranione razem ze mną. Modlę się za naszego brata, który do mnie strzelał, szczerze mu przebaczyłem. Złączo­ny z Chrystusem jako kapłan i jako ofiara, ofiaruję moje cierpienie za Kościół i za świat”.

NIEPODLEGŁOŚĆ LIBANU

Jesienią roku 1981 pokój mamy ten sam, ale jedna miła siostra opuściła rzymskie zacisze, wróciła pod ogień mitraliez do Bejrutu. Przełożona wita nas jak osoby ocalone z po­gromu i zadziwia mnie powszechność katastrofy, która ni­szczy tak różne kraje pod tak różnymi pretekstami.

Z niedowierzaniem patrzę znowu na Trzepaczkę, poliglot- kę, maniaczkę wietrzenia garderoby po zmarłym mężu. „Ma­dame — mówi z błyskiem oka podobnym do humoru — ja się tutaj wykańczam.” Tymczasem młody Tanzanijczyk, stu­dent prawa kanonicznego, przetrwał naszą nieobecność i na­dal mnie zadziwia apetytem na suche bułki i wczorajsze gazety. Nowa publiczność to zakonnice w cywilu z angiel­skiej Kongregacji Wiernych Towarzyszek Jezusa, grupa de­legowana na studia w różnych rzymskich akademiach. Nie­które siwe, inne blondynki i brunetki, starannie uczesane. Oddają naokoło przysługi, patronują Afrykańczykowi i Azjat­ce, ostatnia ekscentryczna misja brytyjskiego Sahiba.

Jeszcze się nie nawiązały nici współżycia, kiedy siostra przełożona wkroczyła do jadalni z zaproszeniem na wieczor­ną Mszę w domowej kaplicy maronickiego obrządku. „Dziś jest święto niepodległości Libanu — oznajmia. — Biskup od­prawi nabożeństwo na intencję pokoju w naszym kraju i wszędzie, gdzie o pokój trzeba się modlić.”

Kaplica niewielka, raczej duży salon z ołtarzem i ławkómi zamiast foteli. Na ścianie za ołtarzem nie obraz, tylko srebr­ne koło uplecione z postaci i znaków — tabernakulum; przy •twartej księdze szkarłatna róża. Biskup w świetnej szacie po wejściu za próg klęka i składa ukłon do ziemi w kierun­ku ołtarza czy raczej tego kosmicznego koła, wyobrażającego wieczność.

Jest niedziela i' już rano wysłuchałam Mszy rzymsko-kato­lickiej, więc na świeżo mogłam stwierdzić, że porządek maro­nickiego nabożeństwa jest prawie ten sam, a Ewangelia po­dług św. Mateusza, głosząca po arabsku zbawienie tych, co „przyjęli obcego przybysza”, ma tę samą długość i tę samą

emfazę. „A Król im odpowie: Zaprawdę powiadam wam, wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich naj­mniejszych, Mnieście uczynili.” W charakterze kazania — przemowa biskupa. Brodaty, impulsywny, mówi gładko po francusku i angielsku, upewniając, że Kościół chrześcijański jest jeden, mimo lokalnych wariantów, wypływających z róż­nicy między Orientem a Zachodem. I rodzina człowiecza jest jedna, mimo rasowych i politycznych podziałów. Patrzę na jego natchnioną twarz, tak niepodobną do maski, jaką afi­szował dwa lata temu w salwatoriańskim Domu Pielgrzymów i Przygodnych Gości,' kiedy to siostra Melania broniła go przed oburzeniem młodych teologów. Wydaje "mi się, że zno­wu słyszę ich pełne zgrozy pytanie: „Biskup szmugluje broń?” I słyszę szept Melanii: „... po stokroć biedny, jeśli świa­domie wziął na siebie ten grzech...” Słyszę także jakiś pol­ski głos, może mój własny: „Przeor Kordecki?” Zaiste, trud­ne są drogi patriotów zmierzających do Królestwa Bożego.

Siostry zakonne, te libańskie i te angielskie, przystępują do komunii, przede mną podszedł do kielicha student z Tan­zanii. Czuję smak Hostii i na parę sekund zapadam w wiecz­ność.

Siostry libańskie śpiewają. Czysty metal w ich głosach brzmi donośnie, śpiew dodaje skrzydeł liturgii. W pierwszej ławce koło siostry przełożonej siedzi ten piękny chłopak-olb- rzym, student medycyny, ze skrzypcami opartymi na lewym ramieniu, ze smyczkiem zawieszonym, w powietrzu. Nie ma ani jednej fałszywej nuty w tym zespole.

W ślad za biskupem, który w mgnieniu oka pozbył się wspaniałej szaty i powrócił w czerni do hallu między ka­plicą a jadalnią, skończyła się ceremonia, zaczyna się zaba­wa: przyparty do muru medyk już gra na skrzypcach coś skocznego. Życiodajny prąd wstrząsnął ciałami, poruszyły się dziewczyny kuchenne, uśmiechnęły się zakonnice, te w habitach i te w swetrach, ale nikt nie rusza do tańca. Wtem jedna z angielskich Towarzyszek Jezusa podchodzi do skrzypka i coś mu proponuje, na co on radośnie się zgadza. Zabrzmiał Menuet Boccheriniego. 1 ta sama osoba około pięćdziesiątki, o manierach nauczycielki szkół wyższych, bez chwili wahania zaczyna tego menueta tańczyć solo. Z po­wagą i precyzją wykonuje gesty dworskiej damy, nawykłej do uległości wobec dostojnego partnera. Głębokie ukłony... powolne obroty... Kim jest niewidzialny partner? Taniec bez błędu i bez zalotności. Ona wszystko wie, wszystko przeba­cza. Menuet wygasa, skrzypce zmieniają pozycję, medyk-me-

loman znika w głębi sali jadalnej i wynurza się z niej, ciąg­nąc za sobą Trzepaczkę. Zakotłowało się, zagęściło wokół niedobranej pary. Trzepaczka ma na sobde grube palto, pew­nie przyszła za wcześnie na obiad i marzła w nie opalonej jadalni. Ktoś zdziera z niej palto, ukazuje się staruszka w krótkiej sukni, spod której wygląda haftowany rąbek. Skrzyp­ce i smyczek znajdują się teraz za karkiem starej Włoszki. Ginie w uścisku młodzieńca, dzielnie przebiera nogami, rap­tem się wyzwoliła, podciąga do góry suknię i wyrzuca w górę kolana — niewątpliwy kankan. Zrobiło się głośno jak na jarmarku. Wszyscy klaszczą, a ona wspina się na palce i całuje w oba policzki chłopaka, który się pochylił, błyska­jąc ogromnymi oczami. Amor Sacro? Towarzyszki Jezusa, podniecone, szukają dalszej ofiary powszechnego braterst­wa. Znalazły. Nowa kelnerka z Bejrutu, ubrana tego dnia w kolorową sukienkę, z początku niechętna, daje się na­mówić. Zafalowały rozpostarte ramiona, skrzypek natych­miast poddał melodię i oto w przejściu między kaplicą a re­stauracją płynie, drżąc nerwami, przeczuciami, nostalgią, dziewczęcy krok hurysy. Ramiona jak węże pełzają w po­wietrzu, stopy są jak łasice, głowa jak kwiat. Muzyk ury­wa w pół frazy... Amor Profano?

Dzień niepodległości Libanu dobiegł końca w Rzymie. Pta­ki włoskie kraczą, lecąc na spotkanie ptakom z Libanu, któ­re uciekają ze swoich gór, opiewanych przez psalmistów. Ale nie ptakom sądzić, dlaczego potomkowie ludów biblij­nych puszczają z dymem swoje wspólne dziedzictwo.

KARNAWAŁ

Po Soborze Watykańskim II klimat sprzyja zakonom bez klauzury. Czyli dla kobiet spódnice i bluzki, jasne swetry, sportowe obuwie, miłosierdzie i apostolat. Wierne Towarzy­szki Jezusa przyjechały do Rzymu na kilka miesięcy odnowy swego misjonarskiego ducha. Z Anglii, z Francji, Stanów Zjednoczonych, Australii, Kanady, Irlandii... Obsiadają sto­liki w jadalni obok przedstawicielek innych kongregacji o ta­kich rzewnych nazwach, jak: „Ubogie Dzieciątko Jezus” albo „Święte Serce Maryi”. Uderza wśród nich ton zażyłości, rzadko teraz spotykany w rodzinach.

Po Nowym Jorku, Sydney i Toronto oglądają pilnie sta­rożytność świata. Studiują teologię, psychologię, socjologię, zdają egzaminy i śpiewają własne hymny w maronickiej kaplicy.

Tak upływa Adwent, Boże Narodzenie i te miesiące, któ­re chrześcijaństwo przeznaczyło na radość współżycia ludzi z Synem Boga, uzdrowicielem chorych i wskrzesicielem umarłych, tym, co przemienił wodę w wino dla weselnych gości.

Nie myślimy o karnawale, nasłuchując wieści z Polski ska­zanej na stan wojenny. Dla nas Wielki Post nastał już przed Bożym Narodzeniem Tymczasem Wierne Towarzyszki Jezu­sa zapraszają na... Mardi Gras, czyli polskie Ostatki.

Mardi Gras wśród zakonnic? Chyba egzorcyzmy dla od­żegnania złego ducha. Tymczasem przed zejściem do sali ja­dalnej dowiadujemy się, że mamy być sędziami na konkursie maskaradowych przebrań.

Sala zmieniona. Wielki stół ugina się pod obfitością zim­nego bufetu. Siostrzyczki w zwykłych strojach i w gorliwych rumieńcach. Jemy, pijemy, jedyni laicy, bo inni cywile ko­rzystają z turystycznej beztroski na mieście. Ksiądz Argen­tyńczyk i czarny student prawa kościelnego, obaj w długich fartuchach, udają — poza konkursem — kucharzy. Zjawia­ją się franciszkanki libańskie w ciężkich habitach i zasiada­ją z boku, jak w loży. Gdzie maskarada? Gdzie konkurs?

Wkracza korowód. Pierwsza postać skacze obiema nogami nafaz, spętana, nieudolna, owinięta od stóp po szyję w pla­stikowy kokon. Udaje płacz. Co to? Ktoś szepcze: „Nie­mowlę”.

Dwie kobiety połączone na odległość metra postronkiem, na którym wiszą mokre szmaty, uginają się pod ciężarem kubłów i szczotek. Kobiety, oddane rodzinnemu gospodar­stwu — to jasne.

Teraz jedna z najcichszych sióstr, zwykle zaprzątnięta angielską ceremonią herbaty, niesie na głowie srebrzysty kołpak niezwykłego kształtu, jak gdyby spiralną tiarę. Fi­gurę ma ukrytą w fałdach szaty z niebieskiego prześcieradła. Na piersi widnieje plakat: Lady from the Outerspace*.

Następne zjawisko: komiczne. Coś w rodzaju księżowskie- go niemodnego biretu na siwych kosmykach, policzki nie­równo usmarowane czerwienią, biust i talia zakryte ręczni­kami, nocne pantofle i wielki napis na brzuchu: Clowning in Rome — być clownem w Rzymie.

Przerwa. Już wiadomo, że teraz to nie będzie ktoś z ja­kiejkolwiek kongregacji, że to będzie Liban świecki, trzy dziewczyny zatrudnione jako pomoc domowa. Pierwsza zja­wia się płynnym krokiem, wysmukła, cieniutka panna arab­ska, której student przygrywał niedawno do tańca. Oczy wielkie, czarne, pełne obietnic. Usta starsze niż oczy. Wszy­scy westchnęli. Co z taką robić w domu franciszkanek od Krzyża?

Ale już inna niespodzianka: tym razem dwoje. Obfitych kształtów dziewczyna kruczowłosa, w masce, wsparta na ra­mieniu mężczyzny z brodą. Co do kruczowłosej nie ma wąt­pliwości, to autorka migdałowomiodowych ciastek, panująca w kuchni. A krępy brodacz? To pokojówka, której operowe imię Aida nie przeszkadza operować odkurzaczem. Zamie­szanie, śmiech... I cóż ja wiem o Libanie, chociaż znam do­linę pełną cedrów, brunatnych kóz i kobiet w szafirowych opończach? Kiedyś, owszem, jechałam przez Liban do Da­maszku... Znam, a już nie znam, bo między tamtym Liba­nem a dzisiejszym ubyło pięćdziesiąt lat. Oddalili się Fran­cuzi i Brytyjczycy, przybliżył się Begin i Arafat, Kreml, Biały Dom i Watykan. Co zostało? Wilgotne ciepło w nocy, blask na górach, morze, niebo, mniej cedrów, mniej historii i rozrzedzona krew pokoleń. Po Pieśni nad Pieśniami jazgot mitraliez. Prawnuczka rycerzy krzyżowych jest kelnerką w

rzymskim pensjonacie. Śmieszny towarzysz kucharki to prze­brana za mężczyznę nowiejuszka chrześcijańska, tęskniąca do swojej muzułmańskiej matki.

Olśnienie... Jak dzwon różnokolorowy, nakrapiany złotem, dzwon z maleńką główką, wysuwa się na środek sali siostra Koreanka. Dlaczego zabrała do papieskiego Rzymu prze­świetny strój prababek? Komu chciała go pokazać, komu ofiarować?

Korowód znika i powoli wraca przez inne drzwi. Defi­lada przed sędziami, trzeba się decydować. Jak zwykle w sytuacjach krytycznych opuszcza mnie świadomość i słowa wiążą się w zdania, zanim jeszcze zrozumiałam własną myśl. Mówię: „Wszystkie przebrania zasługują na nagrodę. Ale dano mi do przyznania tylko dwie, a ja dodaję trzecią. Na­grodę pierwszą przyznaję Pani ze Stratosfery (Lady from the Outerspace), bo wszyscy — urodzeni na Ziemi — zna­leźliśmy się w stratosferze, otacza nas kosmos, przybliżył się Stworzyciel”. Co rzekłszy, wręczam kobiecie otoczonej przez kosmosi... pudło czekoladek.

Druga nagroda: Być klownem w Rzymie. Dlaczego? Bo Rzym można rozbroić jedynie humorem. Forteca chrześcijań­stwa oblężona przez czerwone i czarne brygady, miasto, gdzie liczba samobójstw przewyższa liczbę powołań kapłańskich. Żeby tutaj żyć po chrześcijańsku, trzeba mieć pokorę klow­na: potykać się, iść dalej, spadać z wysokości, podnosić się, dreptać dalej. Średniowiecze Biedaczyny Franciszka miało w sobie straszność nie mniej straszną od naszej. Przeminął Franciszek, pozostali klowni Pana Boga.”

Osoba uszminkowana (siostra z Sheffield) plącze się i po­tyka w drodze po uznanie. Karton z napisem „Clowning in Rome” opada do ziemi, osoba podtrzymuje go, kłania się i wyciąga rękę, w którą wkładam przedmiot powierzony mi jako druga nagroda. Nagrodzona zdejmuje cynfolię, cieka­wym oczom okazuje się: kawałek marchwi.

Nagroda trzecia — moja. Tłumaczę: „Te kwiatki pozwo­liłam sobie dodać od siebie z radości, że tego wieczora nie wszystko tutaj było wymyślone. Do symboli dodano auten­tyk: kostium Koreanki, relikwię minionego czasu”* ,-

Kolorowy dzwon przesuwa się w moją stronę. Ze sztyw­nego rękawa wygląda mała rączka, przyjmuje frezję, po czym Koreanka wykonuje obrzędowy ukłon do ziemi — hołd dla starości.

Ktoś się zakrzątnął koło gramofonu, zaczęła napływać mu­zyka. Powolna, uroczysta, obca. I Koreanka zaczyna tańczyć

powoli, uroczyście, obco. Dzwon z adamaszku utrudnia

plastykę ciała, wydaje się, że azjatycka dziewczyna — ka­tolicka mniszka — pokenuje opór stuleci. Gnie się niżej i ni­żej, aż wreszcie czoło dotyka podłogi i głowa niknie w ada­maszkowej tęczy. Podziwiam skuteczność Drugiego Soboru, czule wspominam Jana XXIII, papieża-chłopa, któremu Wa­tykan nie przesłonił Natury.

Powoli wycofujemy się z Jerzym w kierunku windy. W sieni jeszcze jedna fantasmagoria: drobny, smukły szeik w turbanie, twarz cienka, jak sam profil okolony brodą, gal- labija barwna, rytm beztroskiej przechadzki. Uśmiech zdradza szeaka: to Margueritte, Wierna Towarzyszka Jezusa, niestru­dzona organizatorka miłosierdzia. Potrzebna komuś książka? Margueritte jedzie szukać w dalekiej bibliotece. Potrzebna komuś rada? Margueritte pomodli się i odpowie. Dlaczego nie stanęła do konkursu? Szeik się śmieje. „Tyle było do roboty, nie zdążyłam. Ale i tak się ubawiłam, bo siostra przełożona (ta z Libanu) przeżegnała mnie jak upiora.”

Długo nie mogę zasnąć. Ten dzień — nasze polskie Ostatki siostry zakonne związane przysięgą celibatu, wybrały na demonstrację. i pożegnanie swoich kobiecych talentów. Je­szcze jedno spectrum ludzkich wyborów: w ostatni wieczór karnawału Towarzyszki Jezusa przywołują wizję tego, co odrzuciły; wciągnęły do gry świeckie dziewczyny chyba jako akt pokory: równe są nasze szanse, hurysa i narzeczeni może jutro lepiej zasłużą się Jezusowi niż my.

Pytam siostrę Weronikę o jej kongregację Ubogiego Dzie­ciątka Jezus, zakon, który powstał w Niemczech podczas re­wolucji przemysłowej i wyzysku dzieci. Bismarck — antykle­rykał — wyrzucił ze swego kraju katolickich obrońców Ubo­giego Dzieciątka Jezus.

Siostra Weronika specjalizuje się w dzieciach zdanych na łaskę społeczeństwa. Jej rzymskie „błazeństwo” — słuchanie wykładów akademickich, zmiana klimatu z mglistego na ja­skrawy, wycieczki do miejsc świętych i miejsc pogańskich, te wszystkie obeliski, katedry, „Usta Prawdy” dla niewier­nych żon w kościele Matki Bożej, złamane kolumny, we- stalki, złocone kasetony, posągi wodzów i posągi rybaków

to wszystko ma ją odnowić w służbie u zaniedbanych dzieci w Sheffield.

Jakie są sposoby porozumienia z tymi dziećmi?

Odpowiedź:

Trzeba je oderwać od rzeczywistości. Ja zawsze zaczy­nam od bajek. Religia przychodzi później.

Czy siostra od dziecka pragnęła wstąpić do zakonu?

O nie. Dopiero w dwudziestym moim roku zostałam po­wołana.

Jak to „powołana”?

Tak, że któregoś dnia się obudziłam i już wiedziałam, że mam służyć Bogu.

Cudowne namaszczenie. Świat niewidzialny odkryty. Mu­zyka bez instrumentów. Odmienione proporcje: co było wiel­kie — okazuje się małe. Bóg, wszechmocny czarownik, każe opuścić znajomy dom i wyjść na nieznajomą ulicę..

Siostra Weronika na swoim rzymskim urlopie nie wygląda na szczęśliwą. Religia przyszła do niej ścieżką poezji, więc nie jest pewna, czy dzieciom z Sheffield otwiera oczy na wła­ściwego Boga.

CAŁOPALENIE PAPUGI

Nasz bar dzielnicowy dotąd nazywamy „U papugi”. Lata temu papuga mieszkała tam w dużej klatce, wystawiona w oknie na widok publiczny. Piękna, wielobarwna, rozmowna, często krzyczała „ciao!” do przechodniów zza szyby. Coś je­szcze lubiła skrzeczeć, ale to pewnie było dla papug nie­obecnych, minionych, zostawionych daleko, w tropikalnym lesie. Gospodyni kładła między pręty liście sałaty i cmo­kała do papugi. Dzieci skakały, przymilały się, wrzucały do klatki swoje nadgryzione ciasteczka. Właściciel przystawał i gwizdał, wsuwał dłoń bokiem do pałacu ptaka i kiwał pal­cem na znak porozumienia. Goście zamawiali drugie porcje, żeby dłużej słyszeć papuzi głos. Takeśmy się kiedyś rozsta­li: „Ciao, ciao, papuga!” — „Ciao, ciao, ludzie!”

Dwa lata temu zgroza: dom osmalony, na miejscu baru — pieczara. Weszliśmy i lamentowali razem z gospodarzem. „Co się stało? Gdzie papuga?” Mała córeczka rozłożyła ra­mionka: „Nie ma. Poleciała do nieba.” — „Skąd ogień?” Ca­ła rodzina wzruszyła ramionami. „Kto to wie? To było w no­cy. Mieszkamy daleko. Kiedyśmy przyjechali, już się dopa­lało, strażacy pracowali, dom ocalał. Straciliśmy tylko my, bo na parterze.” Dziecko kiwa głową jak stare: „...tylko my”.

Rok temu niespodzianka: bar z małego zrobił się duży, za­jął cały parter, rozszerzył działalność — do sali bilardowej,

do kawy, lodów i alkoholu dodał mleczarnię. W oknach za­wisły portiery, kule bilardowe pod uderzeniami kija brzmia­ły tak samo, ale gracze kłócili się chyba głośniej, było ich jak gdyby więcej, zagarnęli komórkę obok i przy brudnym stoliku rżnęli w karty, wymieniając napastliwe albo pod­stępne spojrzenia.

Właścicielka, zawsze w tym samym niebieskim kitlu, ta sama uważna mama coraz ładniejszej dziewczynki i coraz śmielszego chłopaka, nie robiła wrażenia osoby wtrąconej w nowy układ. Natomiast jej mąż miał nową twarz: chłodną, zamkniętą twarz konspiratora. Byłam w obcym kraju, któ­rego język sprawiał mi trudności, nie umiałam dyskretnie pytać sąsiadów i bałam się pozoru wścibstwa. Zgadywałam. Męczyły mnie dwie wersje tego samego domysłu.

Wersja pierwsza: całopalenie papugi nie było dziełem przypadku. Ptak spłonął jako ofiara ludzkiego podziemia. Narzędziem losu byli panowie bilardziści w jakiś sposób związani z przedsiębiorstwem. Asekuracja? Jak odróżnić po­żar zawiniony od niezawinionego, jeżeli wszystkie ludzkie losy asekuruje Pan Bóg? Ktoś tu coś zaofiarował, ktoś przy­jął, jakiś ogarek upadł nie tam, gdzie trzeba, jakiś świadek coś zeznał, jakiś adwokat coś wygrał — sekret tak ściśle zasklepiony jak rana w zdrowym ciele.

Wersja druga: całopalenie papugi było dziełem przypad­ku. Ptak spłonął jako ofiara dziecinnej beztroski. Narzędziem losu była mała córeczka. Odchodząc na noc do domu, pod­czas kiedy ojciec ryglował sklep, pożałowała papugi: „Bie­dactwo... zostanie sama w ciemności...” Szybko zapaliła świecz­kę i ustawiła na progu papuziego pałacu.

Rodzice mieli schedę po dziadkach, sprzedali fermę, po­tem zaciągnęli dług — odbudowali i rozszerzyli bar. Wła­ścicielka miła nie została wtrącona w nowy układ, bo jej układem zawsze była i pozostała wiara, że ptaki i lilie pal­ne raz stworzone, pozostają na utrzymaniu Boga. A nowa twarz jej męża nie jest twarzą konspiratora, tylko zadłużo­nego kupca, który się nie czuje lilią ani ptakiem.

Jestem okropnie zmęczona rozplątywaniem domysłów. Kto i kiedy w coś się zamieszał? Kto stworzył świat? Dlaczego trzeba było odkupić człowieka? Czy człowiek został źle stwo­rzony? Kto spalił papugę? Dlaczego Czerwone Brygady nie­nawidzą państwa i Aldo Moro także gardził Racją Stanu? Jestem okropnie zmęczona domysłami na tysiąc tematów, które się składają na zawsze ten sam temat: jak przeżyć dzień.

JESZCZE KLATKI

Idę obok baru, godzina jest po pracy. Kazimierz znowu daleko i daleko stąd do Foro Itálico, gdzie w wielkiej hali toczy się proces przeciw Czerwonym Brygadom. Pod jedną ścianą ustawiono klatki dla podsądnych. Pewnie już ukoń­czył na dzisiaj swoje zawiłe zeznania autor szesnastu mor­derstw, Antonio Savasta, „skruszony” działacz organizacji, mającej na celu odnowę świata za pomocą nagłej i niespo­dziewanej śmierci. To on porwał w Weronie amerykańskiego generała Dozier i nie zdążył go zabić. W swoim czasie gło­sował za straceniem Aldo Moro. Twierdzi teraz, że przeszedł na stronę policji, bo Brygady nie pociągnęły mas do walki z państwem. Względów humanitarnych nie uznaje tak, jak i państwo ich nie uznaje.

Rzeczywiście, cztery lata temu państwo włoskie w imię swego majestatu odmówiło wymiany Aldo Moro za kilku­nastu terrorystów. Pamiętam słowa ostatniego jego listu: Proszę, aby w moim pogrzebie nie brały udziału władze Państwa. Organ partii Demo-Chrześcijańskiej ogłosił ten list z komentarzem: „Obecna niechęć naszego prezesa do Państwa... znajduje wytłumaczenie w głębokim mroku...” Ale czyż każda niechęć nie powstaje w mroku?

Skręcam na targ, gdzie cztery lata temu kupowałam wędli­nę i miód, usiłując nie myśleć o mroku, w którym Aldo Mo­ro pisał na dnie upokorzenia swoje listy do Majestatu Pań­stwa.

Ogrody znowu kwitną, targ kwitnie, kwitną suknie kobiet i policzki dzieci. Usiłuję ¡nie myśleć o ciemności w różnych ptasi di i ludzkich klatkach. Także o nocy w mojej własnej czaszce.

BUON GIORNO

Stale coś na nowo zaczynam, coś tracę i co innego od­zyskuję. Tym razem Rzym po raz ósmy, a w Rzymie fran­ciszkanki z Libanu po raz drugi.

Przedtem były salwatorianki. Anioły wykrochmalone, prze­ważnie niemieckie, zatrudnione w klinice Zbawiciela Świata, oraz anioły zgrzebne, tej samej proweniencji, przyuczone do

hotelarstwa w willi obok. Zdarzały się nawroty spod opieki świętych kucharek pod opiekę świętych pielęgniarek. Zda­rzało się zdrowie w słońcu i choroba w nocy. Los sprawił, że wszystkie moje dłuższe rzymskie pobyty przypadają na dzielnicę cichą, uboczną, a za środowisko otrzymuję osoby poświęcone miłosierdziu. Stąd mój rzymski punkt widzenia może się wydać ezoteryczny. To prawda częściowa. Ze szpi­talnego czy zakonnego okna widzę na Gianicolo takich sa­mych ludzi, jacy w śródmieściu napadają i są napadany mordują, chorują, całują się i umierają. Widzę ich wyraź­niej, bo tłok jest mniejszy i rytm wolniejszy. Ale owszem, widzę ich inaczej: towarzystwo osób czynnie oddanych chrze­ścijaństwu nadaje sklepom, kupcom, klientom i przechod­niom sens trwalszy niż ten, co wybucha i milknie co dzień bez perspektywy na niebo i piekło.

Na przykład „brzydka rodzina”. Czworo. Mała staruszka, wielka zwalista kobieta w średnim wieku i dwóch grubych drabów. Wszyscy obskurni, niechlujni. Staruszkę prowadzi pod rękę to jeden, to drugi drab. Wchodzą do baru, piją na stojąco espresso, jeżeli pogoda sprzyja obsiadają stolik na trotuarze. Potem wstają, płacą, organizują się w dwie pary i spacerowym krokiem odchodzą do jakiegoś bytu na niewia­domej ulicy. Tak było w zeszłym roku, tak jest w tym roku. Wymijamy się na chodniku i w barze, znamy się „z. widze­nia”. Udajemy, że nas nie ma. Mówię do Jerzego: „Jak lu­dzie o takim wyglądzie mogą mieć czas na spacery? ;Biedni, obdarci. Skąd biorą pieniądze na kawę? Na wermut? Co to jest za grupa? Szajka bandytów? Wywiad dla mafii?” Pytam właścicielki baru: „Kto są ci państwo, co tak cały dzień spacerują?” Ożywia się. „Nie, nie cały dzień. Ci pano­wie są kierowcami komunalnych wozów na śmieci. Zaczyna­ją pracę o 5 rano, kończą o jedenastej. To są bracia. Ich ojciec był strażakiem i spalił się, ratując jakąś kobietę. Ale ta kobieta zaraz w szpitalu umarła. Ich matka zwariowała. Bywa gwałtowna, więc oni stale pilnują, żeby się nie zabiła. Siostra, ta wielka, najmłodsza, nigdzie nde pracuje, siedzi w domu, pilnuje. Co mają robić? Jak mają czas, to wszyscy razem spacerują.”

Któregoś dnia odmiana. Grupa się powiększyła. Jeden z drabów piastuje w objęciu coś małego, żywego. Dziecko? Włochaty kundelek, zastępczy przedmiot rodzicielskiej czu­łości. Smiecdarz, na razie nie zajęty matką, tuli twarz do kudłów zwierzątka i coś mu do ucha szepce. Tamci odwra­cają głowy w stronę infanta, są ciekawi rozmowy pokoleń.

Kundelek rośnie. Zjawia się obroża i smycz. Piesek ma kaprysy, ciągnie smycz, przystaje, wącha, siusia. Grupa też przystaje, rodzeństwo obserwuje z przejęciem szczenięce po­czynania. Matka patrzy w przestrzeń. Co widzi? Pewnie ogień. Pewnie w jej polu widzenia ogień nigdy nie gaśnie i jej mąż, taki sam barczysty jak synowie, wiecznie się pali, ratując obcą kobietę. Żeby tego nie widzieć, chciałaby uciec z wysokiego piętra na bruk.

Któregoś dnia podczas ich spaceru zaczął bić dzwon na Anioł Pański. W Rzymie tyle dzwonów bije na tyle intencji, przestałam słyszeć te dzwony. Ale oni — ta brzydka rodzi­na — stanęli. Dwóch wielkich, włochatych mężczyzn i gruba kobieta w średnim wieku. Stanęli, przeżegnali się, złożyli ręce i chwilę milczeli, a pośród nich mała, drobna istota, która ich urodziła. Modlili sdę. Nie pozwalali jej odejść. Bo gdyby skoczyła z wysokiego piętra, ogień, w którym by uto­nęła, to byłoby PIEKŁO — ogień wieczny.

Kiedy podeszli bliżej, powiedziałam: „Buon giorno”, a oni — zdziwieni — uśmiechnęli się i odpowiedzieli trzema głosami: „Buon giorno”.

ELEGANCJA

Nie tylko rodzina zgasłego strażaka spaceruje. My z Je­rzym także spacerujemy po ulicach naszego wspólnego re­wiru, którego granicą jest czas. Mamy swoje wybrane drze­wa, które lubimy odwiedzać w porze ich zimowego snu i wio­sennej jawy. „Patrz, żółty jaśmin kwitnie. Pamiętasz te sa­me żółte gwiazdki w Kornwalii? Także w styczniu. Ileż to lat temu?” Albo zadzieramy głowy: „Czy pnące róże na ta­rasie już mają pąki? Czy glicynie się budzą na aureliańskim murze? Ach, forsycje w parku przekwitły!”

Przysiadamy, jak tamta rodzina, na krzesełkach przed ba­rem, pijemy capuccino, szukamy słońca, rzucamy okruchy kosom i kawałki jedzenia psom, podziwiamy dzieci.

Niedaleko domu, gdzie mieszkamy, stoi stara kamienicz­ka — schronisko dla starych mężczyzn. Z nimi także się zna­my z widzenia. Parę lat minęło, zanim zaczęliśmy sobie mó­wić „Buon giorno”. Przystajemy, ściskamy sobie dłonie, coś mówimy pokracznym językiem cudzoziemców, wcale nie usi­łując rozumieć słów, wiedząc, że chodzi tylko o stwierdzenie:

czas mija, a my ciągle spacerujemy. We wzroku pobłażli­wość i humor: z jakiejkolwiek strony świata byśmy nie przy­byli do Wiecznego Miasta, nasz cel będzie chwilowy.

Jest jeden pan,, który mnie z początku onieśmielał. Ustę­powałam z drogi, nie wiedziałam, czy patrzeć, czy odwra­cać wzrok, był tak trudny do pojęcia. Długo nie zauważa­łam, jak był ubrany, nawet jaką miał twarz. Aż któregoś dnia ten pan ulitował się mojemu zmieszaniu, przystanął i zagadał — gdzieś od dołu, jak pies, ale po francusku z wło­skim akcentem. Oczywiście rozpoznał cudzoziemców i posta­nowił nawiązać kontakt. Zdanie było o pogodzie i o szczę­ściu mieszkania w takiej miłej dzielnicy. Mówił poprawnie, uśmiechał się. Odtąd co kilka dni się spotykamy i wymie­niamy — zawsze z tą samą żywością uwagi o pogodzie i o szczęściu.

Zeby tego przyjaciela usłyszeć, muszę się nisko schylać, bo on spaceruje przygięty do ziemi pod kątem prostym, co czyni zeń okaz podobniejszy do dużego psa niż do człowieka. Ale ramiona nie zastępują mu przednich nóg, nadal kroczy na dwóch, trzymając ręce w kieszeniach nieskazitelnego gar­nituru. Włosy ma bujne, siwe, doskonale uczesane, twarz wygoloną, oczy ciemne, wesołe. Wydaje się wiedzieć o nas więcej, niż my wiemy o sobie. Boję się dla niego przecho­dzenia przez jezdnię, ale jeszcze bardziej się boję ofiarowy­wać mu pomoc. Nie pragnę także wiedzieć, od czego ten pan był — jest — specjalistą, czy ma żonę i dzieci i jaka to cho­roba. .

Wyobrażam sobie, że przy bramie do Nieba istnieje kan­celaria, dokąd święty Piotr-klucznik zagląda, żeby sobie przypomnieć rejestr cnót, które upoważniają do wstępu. Wy­daje mi się, że jest tam paragraf o pokorze i o cierpliwości, a przy tym odnośnik:

człowiek pokorny nie wstydzi się swoich ułomności, owszem, przyozdabia się nimi, jak to czyni elegant, dumny ze swojego wyglądu.

Kościół Santa Sabina przy klasztorze dominikanów na Awentynie wydaje się przybytkiem ostatecznej czystości. Ba­zylika, twór wczesnego średniowiecza, powstała według kla­sycznego wzoru. Jej długie szeregi kolumn dzielą na trzy równe strefy kamienny spokój wiary. Jest jasno, szaro, prze­zroczyście, ubogo, nad wszelki wyraz pięknie.

W tym kościele Jan Paweł II w środę 24 lutego 82 roku celebrował Liturgię Popiołów i jego włoska homilia brzmia­ła po polsku mniej więcej tak:

Nigdy może słowo Boga nie było tak bezpośrednio skie­rowane do nas: pamiętajcie, że jesteście prochem i do prochu wrócicie. Ta prawda została tylekroć potwierdzona przez dzieje i przez doświadczenie każdego człowieka na Ziemi.

Odwołuje się ona do naszego początku. Wyrok został wy­dany na pierwszego Adama w następstwie jego grzechu. „Nie będziesz pożywał z drzewa wiadomości dobrego i złego. W dniu, kiedy spożyjesz z niego, z pewnością umrzesz.” Śmierć jako owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego — takie jest objawienie Boga Jahwe, który powołał i ciągle powołuje świat i człowieka z nicości do bytu. Czytamy w iGenezis: „1 stworzył człowieka z prochu Ziemi... ulepił go z tej samej materii, z której uczynił cały widzialny świat9’.

Gdy Bóg mówi i Liturgia Popiołów powtarza: „Jesteś pro­chem i do prochu powrócisz”, słyszymy surowy sąd. Bóg, który to oznajmia, odsłania się jako Stwórca i jako Sędzia.

A przecież Jego słowa są pełne cierpienia. Brzmi w nich zapowiedź Wielkiego Piątku. Wyrażony jest ból Syna Bo­żego, który woła: „Abba, Ojcze! Oddal ten kielich ode mftie”. Przecież Bóg zwraca je dó człowieka stworzonego przezeń na Jego własny obraz i podobieństwo. Czy ten obraz ma się obrócić w proch?

Nie rozumiemy dzisiejszej liturgii, jeżeli nie czujemy w niej wielkiego bólu Pana Boga. Bólu miłości.

Niech Bóg stanie się zazdrosny o swój kraj i okaże współ­czucie swojemu ludowi” — modlił się prorok Joel.

Zazdrosna miłość? Ludzka miłość jest zazdrosna z powodu ciasnoty ludzkiego serca. Ale miłość może być również za­zdrosna z powodu wielkości Boga, który tak ukochał świat, a w nim człowieka, że uczynił Adama na własny obraz i po­dobieństwo. Jego bolesna miłość oznacza wolę odbudowania zniszczonego dobra, wolę odrodzenia człowieka przez żal i cierpienie.

Popiół — początek Wielkiego Postu. Człowiek powołany do uczestnictwa w bólu swego Stworzyciela aż po śmierć Wiecz­nego Syna w Wielki Piątek. Człowiek powołany do odwza­jemnienia zazdrosnej miłości do zniekształconego Boskiego dzieła. Człowiek powołany do pogodzenia się ze Stworzy­cielem przez śmierć Chrystusa i przez własną pokutę.

A więc chrześcijanin przychodzi, pochyla głowę, przyjmu­je popiół na czoło i słyszy słowa, w których kryje się ból Pana Boga i Jego zazdrosna miłość: „Pamiętaj, żeś z prochu powstał i w proch się obrócisz. Czyń pokutę! 1 wierz Dobrej Nowinie”.

Słuchając przed telewizją tej egzegezy polskiego papieża przypomniałam sobie moment młodości przed kratkami kon­fesjonału w Warszawie, kiedy — zafascynowana history- cyzmem Renana, a jednocześnie spragniona porozumienia z Bogiem nie historycznym, nie do pojęcia, tylko do kocha­nia, z Kimś wiecznym a bliskim — zapytałam spowiednika: „Jak ja mam sobie wyobrażać Boga?” Odpowiedź: „Myśl

o Nim ja,k o swoim ojcu”.

Odeszłam wielce zafrasowana. Owszem, bardzo kochałam mego ojca, ale on luibił jasne kamizelki i zsiadłe mleko. Bóg-Ojciec w postaci starca z brodą wywoływał uśmiech po­błażania; Stwórca wszechrzeczy uwięziony w ludzkim kształ­cie — to obrażało młodzieńczą żądzę Absolutu. Jednak na dnie serca pozostawał niedosyt. Jakże kochać kogoś, kto nie daje się objąć?

Minęły dziesiątki lat. I oto w Środę Popielcową 82 roku usłyszałam słowa, które mi przybliżyły Boga na odległość ojcowskich ramion: zazdrosna miłość, cierpienie -— sprawy ludzkie, nigdy przedtem nie kojarzone ze Stwórcą.

Nastręczyło się jeszcze jedno wspomnienie: „Metaforyzm”, który mi wyrzucano w dwudziestoleciu. Podobno nieznośna maniera. A przecież niczym innym nie był ten mój meta­foryzm, jak rozpaczliwą próbą dotarcia przez analogię do sensu spraw zaszyfrowanych i nieodwracalnych. Jakąż nie­przebytą dżunglą metafor jest religia! Słowa odrywają się

od nadprzyrodzonego pnia, tworzą muzykę, tworzą poezję, I Słuchając homilii Jana Pawła II o zazdrosnej miłości Boga do swojego tworu, poczułam obok ulgi — Bóg mnie kocha! Pf śliski dotyk węża: o kogo ta zazdrość? Czyżby prorok Joel > wyprorokował zazdrość Boga o Szatana? Skąd się wziął Sza­tan? Okropnie męczą mnie domysły.

Bazylika Sw. Sabiny pustoszała. Papież umył nogi grzesz­ników pielgrzymujących do królestwa, które nie jest z tego świata. Ludzie w fioletach, purpurach i koronkach, także ludzie w zwyczajnych ubraniach zaczęli się oddalać od miejsc, gdzie z prochu powstali i w proch się obrócą. Kla­syczny sufit pękł. Podążyły do nieba kolumny. Rozstąpił się ołtarz. Można było patrzeć na zatrute wody, nad którymi unosi się Duch Święty.

Przed telewizorem siedział obok mnie ksiądz Argentyńczyk, ten sam, co na maskaradzie zakonnic. Zazwyczaj rozmowny, teraz milczał. Odezwałam się: „To była chyba homilia poe­ty?” Błysnął swoim nagłym, białym uśmiechem, teraz jak gdyby zwilżonym łzami. Może myślał o swoim kraju, jak ja

0 swoim, może myśleliśmy o wszystkich krajach stworzonych przez Boga, rządzonych przez Szatana... Ale nie było nam smutno; poeta sprawił, że uwierzyliśmy w Dobrą Nowinę: nasz Ojciec jest w niebie, Jego ludzki Syn nas zbawił, proch

1 popiół zostały w kościele, przed nami było królestwo, był wiecznie zielony Rzym, była następna wiosna.

SKRUSZENI, ŻAŁUJĄCY

Zabójstwo Aldo Moro okazuje się śmiercią pozorną. Po­rwany statysta, tak jak nie chciał umrzeć z wyroku ludu,' tak nie zechciał umrzeć z wyroku Historii. Sprawcy jego nagłego zgonu osiedli w klatkach więziennych, ale on, pro­tagonista sprawy nie rozegranej, żyje na wolności. Jak długi film retro, odwijają się w zeznaniach „skruszonych” bryga­dzistów dni i tygodnie ich byłego więźnia. Oglądamy jaski­nię zbójców — mieszczański dom z tarasem, gdzie on tęsknił do ukochanej Noretty, do wnuka, do drzew, do ptaków i pisał niezliczone, listy do wolnego świata. Pisze je nadal, bo pamięć historyczna tak prędko nie wygasa. Dowiaduje­my się, kto i kiedy głosował za egzekucją, słyszymy nazwi­ska, poznajemy twarze.

Z mętnych wywodów Antonia Savasty, zamierzonych jako wyznanie ideowca, który się rozczarował do sposobu reali­zowania idei, przegląda raz po raz ta sama siatka intryg, zawiści i ambicji, która stanowi kanwę każdej politycznej codzienności. Savasta gra rolę idealisty, który od swoich lat szkolnych szukał debra ludu na planecie,, gdzie żaden system polityczny nie gwarantuje tego dobra. Ale z jego żmudnej retoryki nie wyłania się program ulepszenia kon­dycji ludzkiej. Film się urywa na scenie zabójstwa. Już wie­my, jakiego. kalibru był pistolet, kto przyprowadził auto, kto głosował za mordem, kto strzelał, kto telefonował do rodziny. Ciało wyrzucono na bruk ustrój dostał w twarz. W twarz dostała ludzkość niezdolna do racjonalnego bytu, dostały w twarz wszystkie republiki, królestwa i sowiety, w twarz dostał „człowiek stworzony na obraz i podobień­stwo Boga*'. Wyładowała się nienawiść. Co zostało? Strach przed własną śmiercią. W kraju rządzonym przez chrześci­jańskich demokratów kara śmierci została zniesiona i odpo­wiedzialność za samosąd pociąga za sobą „tylko” beztermi­nowe więzienie. Mimo to, w chwili aresztowania czerwony brygadzista, podnosząc ręce, wrzasnął: „Nie zabijajcie mnie!”

Między brygadzistami w klatkach są synowie i córki ro­

dzin katolickich, wychowankowie katolickich szkół, byli mi­nistranci, dziewczęta, które kiedyś sypały kwiaty przed mon­strancję na procesjach Bożego Ciała. Savasta twierdzi, że moralność Czerwonych Brygad jest całkowicie różna od mo­ralności kościelnej czy państwowej. Jego były więzień, Aldo Moro, także nie wydawał się zbudowany moralnością pań­stwa. Gdzie więc jest trybunał zdolny osądzić, jaką moralno­ścią ma się kierować człowiek, który z prochu powstał i w proch się obróci?

WIECZNOŚĆ

Czego właściwie ludzie szukają w Rzymie? Czego ja tu szukam?

Jakże mało mnie interesowała wieczność, póki krew krą­żyła rytmem niezakłóconym, nogi nie ziębły w południe, głowa wydzielała myśli dobrze skojarzone, pamięć błyska­wicznie podawała fakty i słowa przebrzmiałe! Czas podzie­lony gramatycznie obowiązywał na piśmie, w sercu go nie było. Wielkie jaskrawe Słońce Obecności świeciło dniem i nocą. Umarli byli obecni. Ich historyczne i prywatne oby­czaje, kochania, zgrozy, zemsty, podarunki -r*“- wszystko istniało nadal w klatce mojego własnego osobistego czasu.

Moja klatka rozpadła się. Czy Wieczne Miasto pomaga od­naleźć rozsypaną wieczność? Tak, bo jego fora, świątynie, akwedukty, cyrki zlewają się w jedną panoramę z katedra­mi chrześcijaństwa w sposób płynny, jednoczesny, jak prze­mijanie cudze i własne. Nie pomaga, bo Rzeczywistość za­równo materialna, jak metafizyczna, toczy się obok cyrków i kościołów nurtem tak gwałtownym, że jego hałas zagłusza modlitwy, które i nad Tybrem, i nad Wisłą są adresowane do instancji wiecznej.

POWSZECHNOŚĆ

Czerwone Brygady nie troszczą się o wieczność. Raczej dbają o powszechność. Po wygaśnięciu pozornym „afery Mo­ro”, porwanie w dniu 15 grudnia 81 roku w Weronie ame­

rykańskiego generała Doziera, przedstawiciela NATO, było ich próbą rozszerzenia konfliktu z państwem włoskim na te­ren międzynarodowy. Do dozoru nad nowym więźniem wy­znaczono wypróbowanego mordercę: Savasta miał na su­mieniu około 17 zabójstw. Po akcie „skruchy”, czyli po zgło­szeniu się do współpracy z policją, zeznał, że każdy, kto wpadł w ręce Czerwonych Brygad, miał już za sobą wyrok śmierci. Cechy osobiste napiętnowanego nie grały roli, był narzędziem instytucji, której wytoczono „proces ludowy” w celu jej zniszczenia. Aby zahipnotyzować opinię, używa się zawsze fałszów i oszczerstw: Moro w więzieniu nie uczy­nił żadnych rewelacji ani nie oskarżał swojej partii. Wy­nik procesu był z góry przesądzony, wymiana „jeńców” mia­ła wyrok jedynie odroczyć.

Kiedy dzięki klęsce Brygad w „sprawie Dozier”, odżyła „sprawa Moro”, terroryści ci nie" „skruszeni”; usiłowali ze swoich klatek ogłosić manifest, przeciwstawiający proce­sowi sądowemu swój własny. Prezes sądu się nie zgodził, więc opuścili manifestacyjnie swoje publiczne trybuny, wra­cając do więzienia. Tymczasem „skruszeni”, uhonorowani podczas zeznań krzesłami poza klatką, nadal ogłaszali swoje prawdy jakoby prawdziwsze od wyznawanych poprzednio.

Przy okazji Savasta przeprowadzał rozrachunki z przy­wódcami innych organizacji terrorystycznych, kandydatami do władzy w zreformowanym państwie, którego kształt i cele pozostawały mgliste. Program działania nie zdawał się wy­kraczać poza akty nienawiści do wszystkiego, co było i jest. Slogany zawsze te same bez względu, czy je głosi Autono­mia Operaia, Prima Linea, oficjalny komunizm, Lotta Con­tinua czy Brigatte Rossę. Ideologowie Renato Curzio i Toni Negri nie wydawali się być duchem obecni na rozprawach.

0 duchu w ogóle nie ma teraz mowy, ilekroć mówi się ó re­wolucji. Nie ma także mowy o rewolucjach psychicznych ta­kich, jak na przykład u Mario Moretti, który zaczął od słu­żenia do Mszy podczas studiów na katolickim uniwersytecie, a doszedł do poowania i egzekucji Aldo Moro. Albo o sy­tuacji odwrotnej: rolnik Prospero Gallimard i jego towarzysz­ka, Maria Laura Braghetti, oskarżeni o udział w zamordo­waniu Aldo Moro, proszą w więzieniu o Ślub katolicki

1 otrzymują go. Zdarza się zatem wyznanie i odpuszczenie grzechów popełnionych nie wobec państwa, tylko wobec Boga.

Norina Andrioni, córka pary komunistów, łudziła się, że Walka Zbrojna (Lotta Armata) zrealizuje ideały komunizmu.

Zawiodła się, wystąpiła z organizacji, ale do skruchy się nie przyznała, żeby nie kompromitować kolegów i — chyba —* samej siebie. W więzieniu dawni towarzysze tak ją pobili, że leżała w szpitalu.

MAFIA

Alberto Moravia twierdzi, że Włosi w stronnictwach są anarchistami, w spiskach wykazują dyscyplinę. Czują się lepiej w mroku sprzysiężenia niż w pełnym świetle instytu­cji demokratycznych. Ale Czerwone Brygady obiecywały utopię. Realizacja utopii wymaga nieskończenie długiego czasu, podczas kiedy terror zakłada efekty natychmiastowe. Masy dostrzegły za maską utopii groźną twarz tyranii, de­mokracja na razie zwyciężyła.

Znany humanista profesor Carlo Bo tak mniej więcej na łamach prasy medytował nad inauguracją procesu Czerwo­nych Brygad:

...kim są naprawdę ci ludzie? Wyglądają tak samo jak my i jak nasi koledzy z uniwersytetu czy z biura. Dziewczyny przeważnie ładne, zadbane, wdzięczne. Na pozór mieszczań­skie z domieszką kokieterii nieco wyzywającej. Nie wygląda­ją na aktorki krwawego teatru, w którym grały. Są „strasz­nie ludzkie”. Podobno jeden z ministrów Hitlera, zapytany, czy operatorzy wielkiej masakry w chwilach odpoczynku żywili zwyczajne ludzkie uczucia, odpowiedział tak właśnie: „Byli strasznie ludzcy”.

Brygadziści i brygadzistki mają romanse, prywatne na­miętności, szanują między sobą reguły współżycia. Co ich popchnęło na drogę do śmierci ólbo długiego więzienia? Czy ich gwałty nie są esencją naszych grzechów? Na sali sły­chać głosy umarłych i pomordowanych. Słychać także bez­nadziejny krzyk Pawła VI o miłosierdzie. Obok procesu są­dowego na tej sali toczy się proces w naszych sumieniach przed o wiele surowszym od ludzkiego sądem Boga.

Tyle miał do powiedzenia humanista. Tymczasem bohate­rowie przedstawienia chrypli od wrzasku Międzynarodówki, urągali Savaécie, wznosili pięści i przysięgali na dalszą guerillę proletariacką.

ODA DO MŁODOŚCI

W książce Ewiges Leben?, nieortodoksyjnego teologa kato­lickiego, Hansa Kiinga, wydanej w 82 roku znajduję taki ustęp:

Jest rzeczą zadziwiającą, że u źródła młodzieżowych roz­ruchów w Ziirichu, Fryburgu, we Frankfurcie, Berlinie, Amsterdamie, u źródła tych wszystkich bójek o domy,

o ochronę przyrody, o lotniska, o bomby atomowe, dostrzega się często stan ducha, który można by streścić słowami »wszystko albo nic«. Tak jak w okrzyku bojowym »Zaraz!«, który to okrzyk posłużył za tytuł publikacji młodzieżowej w Ziirichu w roku 1980 [...] Jest to litania oskarżeń wymie­rzonych z pogardą przeciw »lodowym polom uczucia; prze­ciw światu zimnemu, systemu, sklerotycznemu, zadowolone­mu z siebie«”. Następuje tekst:

Stłuc witryny

Naszej muzealnej kt^ltury

Kamieniami

Które nam dano

Kiedy prosiliśmy o chleb.

Żądamy zwrotu naszej krwi Którą z nas utoczono Żeby zaopatrzyć rynki zbytu.

Żądamy zwrotu naszego języka Który nam odebrano Dla nadęcia Głupich sloganów.

Chcemy uwolnić nasze ręce Które zostały związane Aby ofiarowywać ludziom czułość Z drugiej ręki.

Żądamy zwrotu naszej miłości Którą nam ukradziono Aby ją zgwałcić.

Chcemy patrzeć od nowa Własnymi oczami Które nam ząwiązano Aby nas wprowadzić w błąd.

Żądamy zwrotu naszego pokoju Którego nam odmówiono Aby wzburzyć jednych przeciw drugim.

117

t—mmmmmm

Żądamy zwrotu naszych pieśni Które zostały sfałszowane Aby nas zauroczyć.

Żądamy zwrotu naszej młodości Którą nani' ucięto Aby nas postarzeć.

Możecie sobie zatrzymać ■ Nienawiść i wrogie idee.

My młodzi

Oddamy wam z podziękowaniem Nasze nieme głosy Naszą rozpacz.

My jesteśmy solidami Z uniwersalnym nieszczęściem.*

Zadziwił się teolog szwajcarski namiętnemu protestowi be- niaminków zachodniej demolyaeji przeciwko oszustwom „muzealnej kultury”. Zadziwiłam się ja, mieszkanka Kazi­mierza nad Wisłą, solidarnością młodych burżujów z „uni­wersalnym nieszczęściem”. Rzeczywiście pod tą odą do mło­dości naszych czasów powinien był się raczej podpisać jakiś przedstawiciel autentycznych głodomorów, oszukanych przez fałszerzy pojęć, towarów i uczynków. Po chwili moje zdzi­wienie ustąpiło miejsca nadziei: może solidarność z „uniwer­salnym nieszczęściem” zapowiada kryzys sumienia. Utopia? Niech będzie utopia. Bez utopii machina dziejów nigdy nie ruszyłaby z miejsca.

MISTYKA BRONI

Publicysta rzymski, Angelo Bertani, napisał:

Słuchając zeznań Savasty ma się wrażenie, że oto skoń­czył się koszmar. Osoby, które wydawały się mityczne i straszne okazują się figurami przeciętnymi, trochę oportu- niści, trochę okrutnicy, trochę fanatycy. Optymizm nie na miejscu. Dowiedzieliśmy się, że to nie są nadludzie i że ten wróg jest do zwalczenia. Ale właśnie dlatego dowiedzieliśmy się również, że terror różnego koloru uprawiają ludzie prze-

ciętni, odkrywamy szeroki zasięg tego zjawiska. Zeznania Savasty są w rzeczywistości dokumentem tragicznym, który rzuca światło, na rzeczywistość społeczną, kulturalną i mo­ralną, zamkniętą już w pewną normę. Widać, jak wielka część młodzieży stanowi rezerwuar podobnych Savastów. Nie chodzi o to, czy Savasta jest szczery. Chodzi o rachunek sumienia społecznego, aby zrozumieć, jak uniknąć przemiany normalnej młodzieży w morderców... Nie tylko• ideologia gwałtu jest fałszywa, fałszywy także jest konserwatyzm przeciwny wszelkim zmianom. Czy uczyniono wszystko dla zapewnienia młodym energiom udziału w ulepszaniu spo­łecznego bytu? Czyśmy dostatecznie upowszechnili ideały i wartości potrzebne do solidarnego ludzkiego współżycia w oparciu o sprawiedliwość nie tylko w zaświatach, ale i na Ziemi?...

Jeszcze jeden punkt w zeznaniach Savasty wydaje się ka­pitalny: ważność broni jako narzędzia rozrachunku. Dowia­dujemy się, jaką rolę w jego grupie odegrały te dwa czy trzy pistolety, które pozwoliły przejść ód kontestacji ideowej§ do zabójstwa. Posiadanie broni stwarza ekstazę władzy. Po­wstają wspólnoty oparte na broni, wybory irracjonalne, sto­sunki tajemnicze z dostawcami amunicji bez względu na ich charakter mafijny, prawy, lewy, narodowy, międzynarodo­wy, wywiadowczy czy policyjny... Za wiele broni ukrywa się po piwnicach i w szufladach ważnych biurek.

Głos publicysty przebrzmiał razem z ulicznym hałasem. Wprawdzie jego echo jeszcze się tłucze po ulicach, po parla­mentach i w mozgach czytelników gazet, ale nieprzebyty gąszcz wspólnot opartych na broni nadal się trzęsie od wy­strzałów i broczy krwią przedstawicieli rzekomo niesłusz­nych ideologii.

WYROKI

24 grudnia 82 roku w wigilię Bożego Narodzenia dowie­działam się z gazet, że kary zaproponowane przez sąd pierw­szej instancji dla 63 terrorystów, oskarżonych o zbrodnie popełnione między 77 a 80 rokiem, sięgają w sumie 1355 lat. Między skazanymi znalazła się „brygadzistka z miłości”

o ewangelicznym imieniu Ave Marla. Jej zbrodnia polegała

na dosłownym zastosowaniu wzniosłej zasady: „Gdzie ty, Kajus, tam ja, Kaja”. Bezpośredniego udziału w kryminałach nie brała.

Najlżejszy wymiar (28 lat więzienia zamiast ergastolo, czyli dożywocia) przypadł 6 „wielkim skruszonym”.

W ciągu wielu lat, przez dłuższe lub krótsze okresy 63 oso­by, niektóre z nich przez całą resztę — może długiego? — życia, nie’będą miały swobodnego dostępu do drzwi i okien. Nie będą miały rodzin, prywatnych adresów ani zajęć publi­cznych. Jakaż wielka masa energii gnije za murami więzień na Ziemi, gdzie droga do Damaszku została wykreślona z ma­py? [ ■} (Ustawa z dn. 31.VII.81 r. O kontroli pu­blikacji i widowisk art. 2 pkt 3 (Dz.U. nr 20, poz. 99, zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)1.

PARCO NINFA

Parco Ninfa w prowincji Latina na żadnej mapie filozo­ficznej nie figuruje, w geografii także niewiele znaczy, na­tomiast, jako scena co roku otwarta dla nieśmiertelnych dziewcząt Botdcellego, posiada siłę realizowania snów.

Stoi tam pałacyk, gdzie często przebywa Anglik, wdowiec po fundatorce tej tutaj instytucji raju. Babka Anglika po­dobno była polską arystokratką, fundatorka zaś, z włoskiego rodu książąt Caetani, odznaczała się wielkodusznością. I tak oto z plątaniny losów, interesów i uczuć powstała ta piękna rzecz, dostępna dla mieszczuchów w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. A ja ją oglądałam w Niedzielę Palmową, zawsze pełną szumu jerozolimskich liści.

W kwietniu Parco Ninfa ma w tle góry mgławo niebie­skie, jak gdyby malowane przez prerafaelitów, zaś bliżej prze­świty między wielkimi bukietami różowych drzew otwierają perspektywę na szczątki murów antycznego miasta; żywy pejzaż nie gorzej skomponowany od obrazu. Przecinają go ocembrowane strumienie przeczystej wody, która płynie z filtrów poza bramami raju. Mimo to puszystość trawników, raczej łąk, przywodzi na myśl dzień, kiedy wszystko było pierwsze, najświeższe w historii Rodzaju. Takich trawni­ków nie ma w Oxfordzie, nie było w Biblii, są tylko w Par­co Ninfa. Ich zieleń przerywają wstęgi złotych i szafrano­wych pierwiosnków i białe plamki asfodeli. Pośród drzew

B

widnieją wielkie kalie, a wzdłuż ścieżek ścielą się szare, ak­samitne szałwie. Drzewa pomarańczowe błyszczą, niepodległe porom roku, obwieszone na przekór wiośnie złotymi kulami owocu; absurdalna pełnia, piękno i dosyt, jako naturalne prawo istnienia. Magnolie tak pełne wonnych kielichów, że liści nie widać. Ogarnia człowieka nieśmiałość. Bałam się czegokolwiek dotknąć, żeby się nie obudzić. Jednocześnie nękała mnie sztuczność tej ewokacji. Raj, który dobroczynna estetka pokazuje tłumom w pierwszą niedzielę miesiąca wy­dał mi się okrutnym żartem. Mimo to na zdjęciach z tej wizyty mam wygląd kobiety ekstatycznie szczęśliwej i wie­czorem dziękowałam Bogu (nie estetce) za Parco Ninfa.

Od czasu, kiedy moi ukochani mnie opuścili dla jakiegoś bytu-nie-bytu, zależnego od potęgi nazwanej Bogiem, ta potęga stała się instancją odwoławczą moich spraw, stała się Osobą, której mogę dziękować i którą mogę prosić. Mo­menty zachwytu odczuwam jako niezasłużone dary. Od dziec­ka kazano mi dziękować za prezenty. Dziękczynienie stało się odruchem. Nie umiem zasnąć nie podziękowawszy za pogo­dę, jeśli była piękna, za księżyc, za sukces w pracy, za mi­łość, za przyjaźń. Duszę się, nie dziękując, a przecież nie ma na Ziemi istoty, której mogłabym podziękować za słońce. To samo z prośbami. Żadnego doktora nie mogę poprosić

o długie zdrowe życie mego syna czy męża. Nikogo w mie­ście i na wsi nie mogę poprosić o odwrócenie ludzkości ze szlaku Kaina na szlak Abla ani o wskrzeszenie Abla na Zie­mi zbawionej przez Jezusa. A prosić muszę. Inaczej czuję, że zdradzam żywych i umarłych. Uspokajający efekt mo­dlitwy nie trwa długo, ale bez chwil zadośćuczynienia tej ir­racjonalnej potrzebie, nie udźwignęłabym życia umierające­go z minuty na minutę.

PERSEFONA

W Instytucie Katolickim im. Maritaina nie dyskutuje się nędzy Trzeciego Świata, tylko zamożnych krajów kapitali­stycznych, gdzie głód istnieje nadal, jak za Nędzników Vic- tora Hugo.

Tymczasem w czerwcu 82 roku o świcie, w średniowiecz­nym mieście Casęrta, uświetnionym później przez Burbonów, opuszcza więzienie Sophia Loren. Skazana za przestępstwo

dewizowe na dwa miesiące więzienia w celi stairego klaszto­ru, aktorka o iiie gasnącym uroku neapolitańskiej dziewczy­ny, podobno jestblada: na więzienny spacer nie wychodziła w obawie przed fotografami, czyhającymi na sąsiednich da­chach. Jej zdjęcie przy wyjściu z karnego ukrycia kosztuje podobno sto tysięcy lirów. Jej pamiętnik, spisany dla „Life’u”, ma kosztować miliony.

Po całonocnym oczekiwaniu na heroinę Mortadelli * tłum wiwatuje, szaleje z radości. Dyskusje o głodzie w Paryżu? Proces Czerwonych Brygad? Jakże to wszystko dalekie! Bli­ska jest Persefona, wyłaniająca się z Hadesu na nowe lato starej Ziemi.

GRZECZNOŚĆ

W Rzymie jest więcej Polek niż Polaków. Nie wszystkie z Polski uciekły. Niektóre, zwłaszcza przedwojenne, zwyczaj­nie wyjechały. Jedne przez ciekawość świata, inne dla pra­cy, jeszcze inne dla małżeństwa z Włochem. Jednak nawet te, których dzieci już po polsku nie mówią, czują się wygna­ne z raju przeszłości. Z tej mglistej okolicy, gdzie rosły inne drzewa, płynęły inne rzeki i jadło się co innego. W ich pol­skim słowniku zachowały się obok modlitw głównie nazwy potraw i tę wiedzę przekazały mężom.

Obserwowałam grono żeńskich apatrydów na przyjęciach u pani, która wydawała się prekursorką ich losu, ale niety­pową. Kiedyś, w dwudziestoleciu międzywojennym, piękna panna z tak zwanej dobrej rodziny fachowo zajmowała się w Warszawie bibliotekarstwem. Tak się złożyło, że delego­wano ją do opieki nad trójką włoskich studentów — stypen­dystów naszej polonistyki. Z trójki zjawił się tylko jeden. Za to niezwykły. Studiował w Rzymie prawo, co z czasem zaowocowało świetną karierą adwokacką, nade wszystko jed­nak był humanistą, zainteresowanym literaturą nie tylko śródziemnomorską, ale — jak się wyraził jego rzymski przy­jaciel — także „hyperborejską”. Prof. Róman Pollak tak

o nim napisał w „Życiu Literackim”: „Tematem jego pracy doktorskiej na rzymskim wydziale prawa były początki li­

teratury politycznej w Polsce, oparte na studium tekstów

i opracowań. Część tej rozprawy ukazała się w roku 1926 pt. 1 primordii della letteratura politica in Polonia. Omówił tu autor traktaty Włodkowica, Ostroroga, Zaborowskiego, Przyłuskiego i podkreślił oryginalność poglądów Frycza Mo­drzewskiego w jego teorii o równości wszystkich warstw społecznych wobec prawa oraz wielką wartość jego pomy­słów ekonomicznych”. Po powrocie z Polski niezwykły praw­nik, Giorgio Clarotti, już ożeniony z ówą piękną warszawską bibliotekarką, ogłosił w „Rivista di cultura” eseje o Mickie­wiczu i Słowackim, później zaś obszerny szkic o teatrze pol­skim, szczególną uwagę poświęcając Wyspiańskiemu. Zmarł w 1961 roku.

Mieszkanie wdowy-bibliotekarki zastałam oczywiście wy- tapetowane książkami w różnych językach, przeważnie w polskim. Przypomniał mi się profesor-baron, slawista włoski

i jego jarmark literacki, na pozór chaotyczny, rozsypany na podłodze, na półkach, na fotelach, świadczący nie tyle o eru­dycji, co o niegasnącym zainteresowaniu. Tutaj także na pół­kach były wyrwy, natomiast na stołach piętrzyły się tomy różnych treści i epok, jak gdyby na przynętę.

Ale do tych stołów z drukami mało kto się zbliżał. Bo w salonie obok podawano barszcz, bigos, wódkę albo pączki

i chrust, i mazurki do wina...

Książki — i te poetyczne, i te polityczne — pełne były aluzji do tego, co jest i co będzie. Goście bibliotekarki wo­leli to, co było.

Zdarzali się Polacy ożenieni z Włoszkami, najczęściej we­terani spod Monte Cassino. Zauważyłam, że nostalgia za tym, co przeminęło, bywa równo podzielona w takich mał­żeństwach, nawet jeśli żona nie jest rojalistką ani faszystką. Ostatecznie każdy rok g||g z królem, z Duce czy z Berlin- guerem — przynosi zmianę na gorsze dla tych, co kiedyś „mieli dobrzć”. Polacy, których tam spotykałam z ich cu­dzoziemkami, przeważnie kiedyś „mieli dobrze”. Jeśli chodzi

o przyszłość, rzadko widywałam na tych sympozjach dzia­łaczy, czy ' chociażby proroków lepszego świata. Trochę urzędników demokratycznych instytucji — tak. Ale czyż przyszłość rodzi się w urzędach? Nie spotkałam ani jednego młodzieńca z tych, którzy na ulicach demonstrują głód „no­wego porządku”. Nie spotkałam też takiego emigranta, co by wyznawał wyraźny program polepszenia losu Polaków. .Znjetyzmem jedzą bigos, z łezką w oku piją żubrówkę — ‘'obiaty dla przebrzmiałych bogów.

Owszem, lubiłam tam chodzić. Wszyscy ci państwo są grzeczni w myśl Pana Podkomorzego, że „grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”. Bez grzeczności nie byłoby cywili­zacji.

Kategorię specjalną spożywców bigosu i żubrówki stanowią polscy księża zatrudnieni w Watykanie, odkąd rządy objął „Papa Wojtila”. Są to osoby uprzywilejowane; podsuwa się im najlepsze kąski i największe kieliszki, w ich obecności- ściślej kontroluje się myśli i słowa.

Zauważyłam, że pewien prałat okazuje zniecierpliwienie takim stosunkiem do siebie. Może w Akademii Dyplomatycz­nej nabrał manier liberalnych, a może to wpływ Jana Paw­ła II, który tak chętnie zdejmuje tiarę. W każdym razie prałat czyta nieprzepisowych pisarzy, pasjonuje się botaniką, sztuką i historią.

Doczekawszy chwili, kiedy zakwitły białe rododendrony, pokazał mi ogrody watykańskie, a później zaprowadził do parowu zarosłego zwyczajnym dębowo-lipowym starodrze­wem, obstawionym posążkami nimf o stłuczonych nosach,

i rozpromienił się: „Jak w Puławach...”

To on także wprowadził mnie do Kaplicy Paolińskiej, po­krytej freskami Michała Anioła, rzadko dostępnej, bo poło­żonej w pałacu apostolskim, gdzie mieszczą się apartamenty papieży i urzędy-'Sekretariatu Stanu.

SZAWEŁ — PAWEŁ

Michel Angelo Buonarroti, malarz triumfu atletycznego Chrystusa, nieczułego na piekielne męki grzeszników, tam­ten Michel Angelo, który utrwalił w Kaplicy Sykstyńskiej akt ostatni sądu nad ludzkością, był mężczyzną w sile wie­ku, namiętnym, żyjącym podług norm społecznych obojęt­nych na miłosierdzie. Epoka Renesansu sprzyjała takim nor­mom, nie gorszył się nimi papież. Natomiast autor scen w Kaplicy Paolińskiej — tenże sam Buonarroti był człowiekiem starym, rozczarowanym do ludżkiego świata, spragnionym innego wymiaru. Pociągał go zaświat.

Wchodzę i opływa mnie cisza. Gdzieś tam tłumy hałasują, cisną się do Sykstyny, zadzierają głowy do piekła sprawie­dliwości — tutaj, u Sw. Pawła milczenie. Niebo na dwu przeciwległych ścianach, przymglone i po stronie lewej

w kierunku ołtarza — otwarte: grzesznik może zobaczyć na-

chyloną ku sobie twarz Boskiego Syna,

Jakoż faryzeusz jerozolimski, kat chrześcijan, Szaweł, wi­dzi tę nieziemską twarz, leżąc powalany na ziemi nie przez obuch, miecz albo włócznię, tylko przez strumień łaski spły­wający z postaci Jezusa. Sała łaski wydaje się potężna, j . świetlisty strumień razi oczy nawykłe do brudu i krwi. Żoł­nierz straży świątynnej, eskortujący Szawła, osłania głowę tarczą. Daje się słyszeć głos: „Szawle, Sza wie, dlaczego mnie prześladujesz?” Koń, który zrzucił dumnego jeźdźca, ofrrócił się zadem i ucieka przed nieziemskim głosem. Szaweł z kolei pyta: „Kim jesteś, Panie?”

Historia po ręce prawej przedstawia Piotra, proroka Rze­czy Niepojętych, przybitego przez pogan głową w dół do drzewa hańby. Po dwu stronach kaplicy widzę losy dwóch różnych grzeszników. Widzę powszechność grzechu i po­wszechność zbawienia. I przejmuje mnie zgroza przed mę­czeństwem jako ceną nie znanej nikomu wieczności.

Młody czy stary, Michał Anioł zawsze był tragicznym rea­listą. We florenckiej kaplicy Medyceuszów stoją dwa posągi: Wawrzyńca Młodszego i Juliana, a w niszach u ich stóp leżą cztery alegorie: noc, świt, dzień, zmierzch — doba ludz­ka. Wawrzyniec wygląda zamyślony czy rozmarzony, Julian to wojownik i młodociany polityk. Doba ludzka bez złudzeń. Zmierzch: rysy zamglone, właściwie pustka, nic się nie stało

i nic się nie stanie. Noc: naga kobieta z pochyloną głową, skurczona, lewa noga zgięta w kolanie, jak gdyby w porywie ucieczki, prawe ramię zgięte w łokciu dla podparcia czaszki, może już pełnej wspomnień. Twarz zamknięta przez sen, który nawiedzają widma. Obok: ptak złowieszczy, sowa. Swit — kobieta, której nie spieszno do życia, pełna najgor­szych przeczuć, wydana na wszelki gwałt; oczy bezbronne, usta rozchylone w omdleniu. Wreszcie dzień: mężczyzna wspaniałej budowy, jakby zebrany do skoku, pogardliwie obrócony plecami do wrogów: tyran, dyktator, pewnie „ideo­log”. Wszyscy wsparci na maskach i symbolach. Oto doba ludzka widziana z góry przez Boga.

Obraz nawrócenia Szawła ukazuje jeszcze większy dy­stans. Dwa światy: niebo pełne chwały, nagroda za uczciwe cierpienie na Ziemi — i Ziemia pełna złego i dobrego cier­pienia. W późnym dziele artysty Syn Boga patrzy na drogę do Damaszku z ogromnej wysokości: głowa nachylona w dół, ramiona w geście pływania. Z prawego ramienia promieniu­je długa smuga blasku, przenikając jakiś niewyraźny

obszar — powietrze? wodę? — i spada na miejsce, gdzie przed chwilą istniał jeździec na potężnym koniu, obywatel rzymski. Niebianie otaczający Chrystusa są o. sto atmosfer wyżsi od Ziemian, ale nie wyglądają na anioły; korpulentni, nie mają skrzydeł; po prostu ludzie uczciwi, ani nad wyraz miłosierni, ani nad miarę dumni — ci, którzy już wiedzą. Ich los ziemski się dopełnił, teraz mają inne prawa i inne uczucia.

Tego dnia, kiedy prałat pokazywał mi Kaplicę Paolińską

i białe rododendrony kwitły w ogrodach watykańskich, pro­ces przeciw Czerwonym Brygadom toczył się dalej na Foro Italico. Tam również, jak w kaplicy, na jednej szali kła­dziono zbrodnię, na drugiej karę.

Tegoż dnia przeczytałam w gazecie, że sędzia, przedstawi­ciel państwa, oświadczył swoje désintéressement w sprawie „skruchy” oskarżonych, chodzi mu tylko o ich współpracę z policją w celu zniszczenia organizacji terrorystycznej. Prze­czytałam i „porwał mnie śmiech pusty”. A czyż państwo nie jest organizacją terrorystyczną żądną śmierci swoich prze­ciwników? Jaki obywatel i jaki kraj ostoi się przed terrorem państwa, jeśli za swój najwyższy trybunał nie .uzna siły, którą jedni nazwą Bogiem, inni cywilizacją, jeszcze inni su­mieniem? Nazwy nie są ważne. Ważne mi się wydaje, że sę­dzia mający przed sobą morderców, nie widzi ich na Drodze do Damaszku.

Najsławniejsze bazyliki rzymskiego chrześcijaństwa zbudo­wano pod wezwaniem Piotra i Pawła. Piotr trzy razy od­rzekł się Jezusa, a Paweł jakże późno, upadł na twarz przed Mesjaszem. Ale oni zostali skruszeni' przez Boga, nie przez państwo.

Tymczasem białe rododendrony (kwitną, majowe słońce rozpala blask na wodach i dodaje światła oczom, księżyce przepływają na bezdennych niebach, ledwie zauważone, już dojrzałe, już wchłonięte przez nieskończoność. Uczciwi noca­mi śpią, dniami pracują, nieuczciwi dniem i nocą niszczą rodzaj ludzki. Zakochani płodzą, chorzy umierają. Jak rzeka bez początku i końca, nuda życia ginie w morzu radości: czujemy, widzimy, słyszymy!

SPOTKANIE POLAKÓW

Tenże sam prałat poprowadził mnie z Kaplicy Paolińskiej przez salę audiencyjną, gdzie dwór papieski ma witać wład­ców i ambasadorów, salę zazwyczaj pustą, pełną ech praw­dziwych i urojonych, z ciężką barokową kotarą ze stiuku zawieszoną nad łufciem wejściowym — do innej sali, gdzie odbywają się konsystorze. Tu świetność pałaców watykań­skich osiąga chyba szczyt w kasetonach pułapu rzeźbionych w złote róże i godła, ¡które czynią z sufitu niebo dla złaknio­nych bogactwa i pogody.

Kiedyś, pod wpływem zachwytu dla Biedaczyny Francisz­ka, gorszyła mnie złota kotwica na ambonie w warszawskim kościele Panien Wizytek, gorszył mnie złoty glob w ręku Stworzyciela, gorszyły mnie adamaszki i koronki kleru cele­brującego Sumę. Z czasem zrozumiałam potrzebę wielbienia mocy nadprzyrodzonej środkami przyrodzonymi. Jakaż to może być ulga, jakie święto dla chłopów unurzanych w bło­cie, dla złodziei i prostytutek, dla mieszczek zaczadzonych kuchnią czy biurem, zdjąć z siebie codzienność, wdziać naj­lepsze ubranie, wejść do gmachu o niebotycznych wymia­rach, usłyszeć solenny dźwięk organów, mieć nad głową witrażową tęczę, oddychać kadzidłem. Nade wszystko: brać udział w misterium ołtarza i uczestniczyć w cudzie Przemie­nienia. Nawet jeżeli parafianie zdejmą z siebie cnoty i ta­jemnice razem ze świątecznym strojem, ich następny zły ty­dzień będzie krótszy o parę godzin dobrych.

Nie zdążyłam zapytać prałata, co to jest konsystorz, kiedy moją uwagę przyciągnęły rzędy składanych krzeseł opartych

o ścianę. „Jakież tu bywają liczne zgromadzenia?” Prałat się ożywił: „Ależ bywają, bywają. W tej właśnie sali Ojciec Święty w styczniu 1981 roku, na kilka miesięcy przed zama­chem, przyjmował Lecha Wałęsę z żoną Danutą i z gromadą polskich pielgrzymów”. Od razu stanęła mi w pamięci scena w telewizji: młody, wąsaty jegomość niewielkiego wzrostu, ubrany w garnitur masowej produkcji plus szeroki krawat w poprzeczne pasy, odświętny kostium polskiego robotnika; przy riim kobieta o wyglądzie nieśmiałej pensjonarki, a wko­ło nich tłum szerokich słowiańskich twarzy, przejętych po­wagą chwili, zupełnie niepodobnych do masek uniżoności albo wyzwania, jakie widywałam pod czapką robotnika za czasów mego dzieciństwa. Pamiętam ludzi schludnych i roz­tropnych, z którymi się wtedy rozmawiało na stojąco w przedpokoju, nie prosząc do wnętrza. Pamiętam grymas wyż-

szóści tak zwanych pań wobec praczki, służących, gospo­dyń wiejskich i kamienicznych „dozorczyń”. Pamiętam słowa: minorum gentium, oznaczające niższy gatunek niezbędny do funkcjonowania majorum gentium, klasy reprezentują­cej naród bez pełnienia prac fizycznych i bez obowiązku szerzenia kultury wśród warstw do tego niepowołanych. Pa­miętam dowcipy bankierskich żon na temat „czerwonych hrabiów”. Pamiętam manifestacje socjalistyczne na ulicach Warszawy, traktowane jako nieodpowiedzialne wybryki mę­tów. A także Janka Muzykanta pamiętam, żałosny fenomen, wybryk natury — chłopskie dziecko, artysta.

I oto po dwu wojnach światowych, pamiętając tamto wszy­stko, przyszło mi oglądać gdańskiego stoczniowca, jego żonę

i gromadę nadwiślańskich parafian nawykłych do strzechy, do czarnego fabrycznego sklepienia i do zacieków na włas­nym suficie — oglądać ich w pysznej sali watykańskiej nakrytej różami ze złota, przyjmowanych przez papieża ro­dem z Wadowic, —1 [Ustawa z dn. 31 VII 81 r.

O kontroli publikacji i widowisk art. 2 pkt 1, 2 (Dz.U. nr 20» poz. 99; zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)1.

ROK ŚWIĘTY

Rok święty rozpoczął się od ceremonii w bazylice Sw. Piotra w dniu 25 marca 83 roku. [...]

Dwa tysiące lat trwa ta religia. Girlanda istot zbawio­nych, która otacza słoneczny witraż z gołębicą pośrodku po­nad grobem świętego Piotra, jest upleciona z nóg i rąk, ko­lan, łokci i głów takich samych, jakie w tej chwili zalegają ławki i krzesła ogromnego gmachu. Kamera przenosi się z postaci alegorycznych, z posągów wyrzeźbionych przez pra­dawnych artystów na postaci żywe, wypełniające kościół. Twory rzeźbiarzy sprzed stuleci, uczepione łuków, nisz, plafo­nów i kolumn mają te same kształty i gesty, co dzisiejsi ludzie. Ciągły porównawczy ruch kamery, lawirującej między ży­ciem zastygłym przed wiekami a tłumem moich współcze­snych, daje świadectwo tożsamości rodzaju ludzkiego, ciąg­łości, niemal identyczności istnienia jako „rzeczy samej w sobie”.

Dzieci obecne są takie same jak gołe putti dekorujące architekturę Renesansu. Widzę grupy żywych dziewcząt, za­słuchanych w Ewangelię i w oczach dzisiejszych panien można by odczytać odpowiedź na Pozdrowienie Anielskie. Twarze obecnych mnichów powtarzają oblicza apostołów Jezusa. Nieprześcigniona dotąd doskonałość dzieł Michała Anioła przy mizernych środkach technicznych, które miał do dyspozycji, daje miarę namiętnego pożądania Boga, jako gwaranta wieczności. Ale jak dawniej, tak ’i teraz, dręczy ludzkość kult Krzyża, przypominający, że splendor wieczne­go życia uzyskuje się w zamian za mękę doczesności. Mimo woli odwracam oczy od młodzieńców na czele pochodu, płas­ko niosących krzyż, jak tratwę do przepłynięcia na drugi brzeg. Jestem więc istotą dwuga trunkową, złożoną ze zła, które gardzi dobrem, i z dobra, które gardzi złem. A prze­cież wierzę w nieziemski trybunał i nieziemskie szczęście.

Procesja liturgiczna, na którą patrzę, zamyka się w bia­łych i czerwonych kwadratach, to znów ciągnie się białą linią prostą. Natomiast nie ma żadnej geometrii, sama dy­

namika w ruchach i postaci Jama Pawła II. Jego podróże in partibus infidelium, jego wysiłek nieustannej modlitwy, bez przerywania czynności reprezentacyjnych... Ta postać zdaje się przekraczać ustalony porządek tak samo, jak go prze­kraczali Piotr, Paweł czy Mateusz. Postarzał, schudł, na dnie oczu zaległa wiedza o przepaści między tym, co można, a tym, co trzeba.

Patrzę dalej, jak On odprawia Missa Solemnis. Wieki do­żyły się na tę Mszę. Balet, opera, dramat, poezja, sztuki plastyczne — najwyższa suma ludzkich umiejętności i ludz­kiej wyobraźni — w służbie Bogu.

Tymczasem ja przeżywam czyściec; zaczęłam sprawdzać słowa i pojęcia, których używałam przez z górą osiemdziesiąt lat, sądząc, że je rozumiem. Dopiero to natchnione widowisko sprowadza mnie znowu na Ziemię, którą Jan Paweł II tak żarliwie w każdym kraju całuje.

* * *

Wieczorem tego dnia, w domu franciszkanek z Libanu* spotykam przy elektrycznym czajniku zakonnicę Irlandkę, w sukni czarnej ze złoconym krzyżem na piersi. Młoda, ład­na, gadatliwa w swoim dublióskim narzeczu upartym,1 jak gdyby świadomie przeciwstawnym flegmatycznej wymowie King’s English. Nalewając ukrop z czajnika, parzy sobie rękę

i nie zwraca na to uwagi. „Ja tam byłam! — krzyczy. —• Na­wet niedaleko tej bramy, tylko o parę kroków. Ja na własne oczy widziałam, jak podano młotek do uderzenia trzy razy w tę bramę i serce we mnie zamarło. Może teraz wybuchnie bomba albo jakiś Turek znowu strzeli i On nie zdąży otwo­rzyć?... Nagle On uderzył w te drzwi, w tę bramę... Ja za­marłam... Wtenczas On drugi raz uderzył... Serce mi skoczy­ło do gardła. Może dopiero teraz Zły nożem w plecy ude­rzy? Już prawie widziałam strumień krwi na białej błyszczą­cej szacie — tak pięknej, świetlistej szaty nigdy przedtem nie widziałam... Więc znowu krew! Ach nie!” — Irlandka splata dłonie, jedną białą, drugą czerwoną i głośno krzyczy: „Ude­rzył, uderzył! Młotkiem trzeci raz uderzył w bramę ten Dob­ry, nie ten Zły! Jezus, JezusJ Pani wie, co ja wtenczas wrzasnę­łam? Hip, hip, hurra! wrzasnęłam, bo to raj się otworzył! Trzy uderzenia i brama otwarta. A za nią? Co za nią? Na próg ktoś rzucił poduszkę i Jan Paweł ukląkł. Czy pocało­wał próg raju tak, jak każdą ziemię całuje? Nie wiem, bo mnie ktoś popchnął.”

Milknie, a w jej upartych oczach błyszczą Łzy. „You... know, On jest pierwszym papieżem, który odwiedził Irlandię.” Przy­ciska do krzyża na piersi jedną rękę czerwoną, drugą bia­łą. ^ g*

Woda w czajniku się wygotowała, odeszłam bardzo zmie­szana. W telewizji, nie będąc fizycznie obecna, mogłam dzię­ki cudom kamery oglądać w ramach bazyliki chrześcijań­stwo od chwili Zwiastowania aż do momentu, kiedy Jan Paweł II zakończył Mszę wezwaniem miłośników do obro­ny Ziemi przeciwko nienawistnikom.

Tak, ja to wszystko obejrzałam. Ale Irlandka tam była. Ją także Zły mógł uderzyć nożem w plecy albo postrzelić w serce. Mnie zabić nie mógł, bo ja patrzyłam na ekran, siedząc o kilka mil od rzeczywistości. Coraz dotkliwiej na­stręcza się pytanie: oglądać, żeby wiedzieć, czy brać udział, żeby wierzyć?

SYMBOLE

Kiedy nasz wieloletni znajomy z Londynu został kardy­nałem, musiałain walczyć ze sobą, żeby stosunku do niego nie zmienić. Na przeszkodzie stanęły czerwone kapelusze, zwisające na grubych sznurach ze stropu jakiejś katedry, bodajże w Norymberdze. Nie mogłam się opędzić wizji ta­kiego zakurzonego kapelusza spadającego na głowę przyja­ciela, który nagle staje się osobą nie z mojego świata. Jego słowa i ruchy nabrały innego sensu. Między nim a mną wyrosły sceny dla mnie zamknięte. Podziwiałam swobodę, z jaką się do niego nadal zwracała świecka pracownica kon­gregacji, pracującej na rzecz Trzeciego Świata za pomocą francuskiej gastronomii. Ta paryżanka w gredkiej tunice, prowadząca z wdziękiem i kompetencją restaurację „L’Eau Vive” niedaleko rzymskiego placu Minerwy, po latach ob­cowania z teologami w cywilu straciła wrażliwość na sym­bole. Odgarnia je, żeby nie tracić z oczu spraw dosłownych

i jednoznacznych. Nałogi literackie utrudniają bezpośredni kontakt z rzeczywistością. Dla mnie żywy papież jest mniej widoczny niż pierścień Rybaka na jego palcu. Jego słowa nie wydają się zwrócone do mnie, tylko zawsze Urbi et Orbi. Taka postawa wobec Niego wydaje się ciążyć Janowi Pawło­wi II, zwłaszcza przy spotkaniu z rodakami.

TRZECIE SPOTKANIE

Trzy razy miałam okazję dotknięcia Jego ręki i zamienie­nia kilku ¿ów. Po raz pierwszy w Kolegium Polskim, kiedy jeszcze był kardynałem. Po raz drugi na audiencji publicznej na placu Sw. Piotra, wreszcie w ostatnim dniu czerwca 1982 roku podczas śniadania po Mszy w jego prywatnej kaplicy.

Za każdym razem na dnie oczu tego papieża dostrzega­łam iskierkę humoru, jak gdyby świadomość dysproporcji między nieskończoną ilością spraw ludzkich a jedną jedyną sprawą Boską. Ale zanim doszło do śniadania, była Msza

i oczu papieża nie widziałam. Wszedł bocznym wejściem ze swojego mieszkania w reprezentacyjnym, gmachu katolickie­go świata i zaraz ukląkł u stóp ołtarza. Widziałam tylko ple­cy i schyloną nad klęcznikiem głowę, opartą na dłoniach. Z całej postaci ugiętej w geście pokory bił prąd ogromnego wysiłku przełamania jakiejś ostatecznej granicy; wyjścia po­za formę. Mszę odprawił w asyście sześciu akolitów. Surowy śpiew zakonnic, ustawionych z boku, brzmiał jak chór w tragedii greckiej.

Do stołu zasiadło osiem osób. Przewaga — pięć osób -**■' była po stronie polskiej i rozmowa toczyła się przeważnie w naszym języku. Uderzała mnie czystość i dźwięczność słów Karola Wojtyły ?m- dykcja już nawet nie aktorska' i nie kaznodziejska, tylko jak gdyby zaczerpnięta u samego źródła polszczyzny. Wyobrażam sobie, że w stylu swojej epoki tak mówił na co dzień Jan Kochanowski. Kapelan, ksiądz Dzi­wisz, nie przybierając pozy mistrza ceremonii, kierował jed­nak uwagę gospodarza na poszczególnych gości. Tak został nawiązany dialog między Jerzym a jego dostojnym vis à vis na temat encykliki La borem exercens. Obaj podnosili twór­czy walor ludzkiej pracy i konieczność udziału robotników w planowaniu i zyskach.

Z kolei wypadło i mnie się odezwać. Jak zwykle niczego nie pomyślałam naprzód, nie przygotowałam siebie do spro­stania sytuacji. Cokolwiek mówię i piszę, zawsze jest impro­wizacją, a jeżeli jakiś podskórny nurt wiąże moje słowa

i uczynki, dzieje się to bez mojej wiedzy. Ze zdziwieniem usłyszałam, że pytam głosem schrypniętym, jak gdyby nie swoim: „Czy Ojcze Nasz nie jest trudną modlitwą?” Chwila ciszy. Wszyscy na mnie patrzą niepewni, czy dobrze zrozu­mieli. Czekają. I ja czekam. Na cb? Na przelot muchy, na skrzypnięcie drzwi, na wejście osoby nie z tego świata z per­

gaminem w ręku, na którym jest napisane coś, czego nikt nie wie? Podnoszę oczy. Jan Paweł patrzy na mnie z wiel­kiej odległości. Nie uśmiecha się. Nie dziwi się. Mówi: „Tak, Ojcze Nasz jest bardzo trudną modlitwą”.

Podano owoce. Polskie siostry płynnymi ruchami zmie­niały talerze. Nikt się już nie odzywał. Za wysokimi oknami dał o sobie znać Rzym, samochody, upał, szeroko rozlany czas, bijący drobnymi falami o niewidoczny brzeg. Jan Pa­weł wstał, prostując białą postać, wszyscy wstali. Żegnał gości jak bliskich przyjaciół. Jerzego uścisnął, mnie coś szep­nął, nie dosłyszałam, huczało mi w głowie od bardzo trud­nych modlitw, pochyliłam się, ucałowałam pierścień Rybaka, wyszłam. I nie wiedziałam, dokąd teraz iść, bo wszystkie drogi wydawały się za trudne. t -

Wkrótce później puściłam się jednak w drogę: do Kazi­mierza. I pierwsza rzecz, o jaką mnie spytał kanonik naszej Pary, była: „Czy rozmawiała pani z Ojcem Świętym?” — „Tak, rozmawiałam.” — „Powiedziała Mu pani, że nasze orga­ny są starsze od oławskich? Że zostały ^^remontowane?” Zawstydziłam się. Oczywiście, zamiast go nękać metafizyką, należało raczej ucieszyć Ojca Świętego nowiną o długowiecz­ności organów w kazimierskiej Farze.

WIELKANOC

Trzeci kwietnia 83 roku, pierwszy dzień święta Zmart­wychwstania, wyglądał w Rzymie tak, jak gdyby Mfszystko, co jasne, odwróciło się od Ziemi. Owszem, błyskawice raz po raz rozdzierały mrok, ale ich jasność była ostra jak szpa­da złamana w morderczym rozmachu. To nie była jasność, to błysk, któremu towarzyszył grzmot. Aniołowie uciekli, Bog się zagniewał, Chrystus nie zmartwychwstał, nad ba­zyliką Św. Piotra na chm/ury powrócił Jowisz.

Siostry zakonne rozpierzchły się z domu franciszkanek z Libanu, jedne do Ziemi Świętej, inne na rekolekcje w róż­nych włoskich klasztorach. Został czteroletni Gaby, piękny mieszaniec z mamy Rosjanki i ojca Araba. Mówi w trzech językach, grożąc, że mnie przejedzie na śmierć! Na śmierć! swoim samochodem wielkości wróbla. Ojciec, dyplomata, po­jechał wręczać jakieś pieniądze rodzinie młodziutkiego Wło­cha — żołnierza z Korpusu Pokoju — którego właśnie zabito

w Bejrucie. Kto zabił? Po co? Dlaczego? Nikt nie wie takich rzeczy. Mama w różowej bluzce, z grubym złotym warko­czem na plecach, telefonuje do swojej mamy w Moskwie. Pytam: „Czy w Rosji jeszcze się mówi: Christos woskries?” Odpowiada żywo: „Da, da, wo istninno woskries, ale to się mówi w domu albo w takiej cerkwi, gdzie nie ma muzeum”.

Przyjechała olbrzymia rodzina Flamandów do jednej z tych niewielu zakonnic, jakie tu zostały na święta. Dziw bierze, że jeszcze istnieją w Europie takie rodziny. Cały klan, z świętobliwą kuzynką włącznie, śmieje się, gęsto popija wino, poprawia klamry na włosach małych dziewczynek. Jerzy rozrzewlony, bo kiedyś, jako student w Liège, kochał się w Belgijce.

Smutno. Nie ma aniołów, głaz na grobie nie odwalony. Matka wciąż płacze na ramieniu Jana, Wisła daleko, mor­dercy blisko.

Podzieliliśmy się jajkiem, Jerzy ciągle wdzięczny. Komuś? Czemuś? Że jesteśmy razem. Ja — płacząca jak wierzba nad cudzą wod^ Potem obraziliśmy się na świat, ustawili na stole kolorowe anemony i położyli się spać. W ten dzień, w tan ranek Zmartwychwstania. Przyśnili mi się ludzie, których nigdy nie znałam, przyśniły zwierzęta, jakich nie widziałam. Nagle coś mną szarpnęło: „Dwunasta za dzie­sięć!” Poderwał aię Jerzy. Ogarnąć się było łatwo, leżeliśmy odświętnie ubrani.

W kaplicy ciemno. Ale zaraz wszedł siwy cywil z .wesołą twarzą, ten sam, oo słuchał ze mną homilii Jana Pawła II na Popielcową Środę. Zapalił świece, wyjął z tabernakulum kielich i patenę, rozłożył Pismo na pulpicie. Siwy cywil oko­ło czterdziestki, Argentyńczyk. Równie piękny jak Rosjanka

l jak Arab, i jak mieszaniec Gaby. Ale inna piękność. Jak gdyby za mgłą.

Przygotował ołtarz. Wyszedł cywil, wrócił kapłan w biało- '-czerwonej szacie. Zaczął wymawiać po włosku słowa, które znałam po łacinie od dziecka. Robił gesty, na które patrzyłam w Warszawie, w Płocku, Włocławku, Kazimierzu, potem w Parytu, Oxfordzie, w Londynie, Chicago, w Nowym Jorku... wszędzie, gdzie aię głośno czyta LÀ»ty świętego Pawła, gdzie się a kielicha wyjmuje opłatek i podaje do ust „ciało i krew Pańską”.

W kaplicy oprócz mnie i Jerzego była dziewczyna kuchen­na, Arabka z Libanu. Trzy osoby. Z całego wielkiego okrągłe­go świata, który nie miał innego początku i nie będzie miał innego końca niś Bóg, było nas troje; my z Jerzym znad

Wisły i dziewczyna z postoju przy drodze do Damaszku. Argentyńczyk w czerwono-białej szacie podszedł do nas troj­ga i uścisnął nam ręce — na jego twarzy nie było mgły, był uśmiech cały dla nas. A my byliśmy dla siebie tak bli­sko, jak w żadną inną Wielkanoc, bo Bóg nam przebaczył, anioł wrócił, kamień został odwalony i Matka przestała pła­kać na ramieniu Jana.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gaj oliwny Kuncewiczowa Maria
LP X XII Kuncewiczowa Maria MATURA 2010 Cudzoziemka
Leśnik Kuncewiczowa Maria
32. CUDZOZIEMKA MARII KUNCEWICZOWEJ JAKO POWIEŚĆ PSYCHOLOGICZNA, Cudzoziemka, opracowanie, MARIA KUN
Cudzoziemka, MARIA KUNCEWICZOWA
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka streszczenie
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka
Maria Kuncewiczowa, Cudzoziemka treść 2
15 Maria Kuncewiczowa, Cudzoziemka
Fryde, Maria Kuncewiczowa, Cudzoziemka
Maria Kuncewiczowa
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka streszczenie
15 Cudzoziemka Maria Kuncewiczowa
Maria Kuncewiczowa Cudzoziemka
Maria Kuncewiczowa „Cudzoziemka”
Cudzoziemka Maria Kuncewiczowa

więcej podobnych podstron