MARIA.
KUNCEWICZOWA
Przyjechałam do Salerno po włoską ciszę, był włoski hałas. Hotelik twierdził, że stoi na brzegu morza, ale stał na brzegu alei wypełnionej samochodami. Hałas zagłuszał fale. Niedosłyszalne morze kryło się za murem benzyny, pierwsze piętro było niskie, zaledwie odbite od ziemi.
Późną nocą ustawało chamstwo samochodów, z dna ulicy, z chodników, z barów, z bram podnosił się ludzki przypływ.: gadanie, biadanie, obmowy, rozmowy, śmiech i strach. Jak w chórze, głosy dzieliły się na grupy i ustępowały solistom. Arie tenorów i sopranów roztrącały mrok. Soliści mieli wyborną dykcję, mowa włoska przeprawiała o halucynacje. Nie rozumiałam ani tej mowy, ani tej nocy, coś czułam, na co nie ma słów. Powtarzałam sobie: Salerno, Falerno... To nie kojarzyło się z morzem, tylko z wielkim kielichem, w którym pieni się życie.
Amalfi ma słodszy dźwięk niż Salerno. Ale Amalfi okazało się przede wszystkim wywrotne. Stłoczone pionowo na wąziutkim brzegu morza, wspięte wzwyż, podzielone na nieregularne tarasy. Zamieszkane jest przez chłopów — akro- batów, których zmusiła przyroda do czepiania się winnicami ścian skalnych i do spadania w przepaść sadami mandarynek. Ulice to strome korytarze między kamieniczkami, które tworzą twierdzę obleganą przez ptaki i kuchenne wyziewy;
W rynku wznosi się niestosowna katedra, należna jakiemuś wielkiemu placowi. Staje się przed katedrą i wzdycha: memento mori. Promenada nad morzem jest długa, wąska, ze skrętami na dwa mola, o które — zima była — roztrącają się z hukiem grzywiaste fale. Słodyczy szukać trzeba w
prostopadłych ogródkach za murami. Do nich prowadzą serpentyny, i stamtąd — im wyżej — można oglądać coraz dalszy teatr morza i czuć coraz bliższy zapach wiosny. Polański w filmie Co? tam właśnie, na rajskich wyżynach, umieścił dziewczynę w skórze nimfy i mężczyznę w skórze satyra. Ciągnęło mnie tam, ale Jerzy ¡był oporny. „Chodźmy lepiej na promenadę” — mówił. Szliśmy na płaską promenadę, biegnącą wzdłuż jezdni. Przed zachodem Jerzy nieodmiennie skręcał na molo, to dalsze. Taik jak ja szukałam słodyczy, tak on zdawał się szukać dramatu. Stawaliśmy na cyplu wysuniętym w żywioł, bryzgi oblewały twarze, kamienny wał pod nogami robił się wątły, prawie niematerialny, nad głowami zaczepnie krzyczały mewy, wiatr porywał czapki i włosy. Coś napastliwego zbliżało się i cofało... Teatr morza podpływał pod stopy i kusił w głąb sceny. To, co się na niej działo, było większe od przyrody.
Ściany, przepaście i smugi światła pod rozdartym niebem ziały przestrzenią nieludzką. Także takich ciemnych fioletów, takich płomiennych cynobrów, takich stężałych od gęstości farb, nie było mi dane nigdzie indziej oglądać. Chwilami blask wody i blask powietrza zlewały się w kipiel oderwaną od swego początku; ciemniała, rosła i stawała się chmurą. Trwożliwie odwracałam głowę w stronę spadzistego miasteczka i skrawka lądu obudowanego sklepami, w stronę samochodów spieszących od jednego do drugiego ludzkiego adresu. Namawiałam: „Chodźmy na capuccino *. Albo wracajmy, popatrzmy na telewizję”. Jerzy się ociągał. Zazwyczaj mało uważny na widoki, czepiał się teraz fioletowych mroków pod arkadą świateł nie z tej ziemi. „Mnie jest gorąco”. Zdejmował czapkę i wycierał pot z ciemienia. „Zaziębisz się, chodź prędzej.” Szedł niezwykle wolno. Nie dopijał capuccina, siadał przed telewizją, patrzył i nie widział. „Na molo było pięknie” — mówił. Był podejrzany. Coś w niego wstąpiło, czego nie znałam.
W sali jadalnej dostaliśmy stolik Nr 13 — moja szczęśliwa liczba. Spodziewałam się czegoś dobrego. Po chwili ktoś do mnie zagadał od stolika Nr 12. Chwyciłam za ocet i oliwę, myśląc, że chodzi o sąsiedzką przysługę. Chodziło o co innego: sąsiedzi nie po raz pierwszy byli naszymi sąsiadami. Rok temu siedzieliśmy obok siebie w hotelu „Bel Soggiorno” w Taorminie. Byli z Mediolanu, uważali siebie za ludzi Północy, zimą — tak jak my — szukali ciepła. Znali angielski.
Trzynastka sprawiła, że mój los znowu się wzbogacił o fortunny przypadek — do pokoju na górą wróciłam szczęśliwa. Tego wieczoru Jerzy dostał krwotoku. Z gładkiego dnia zdarto skórę, ukazało się jego krwawe wnętrze. Na pierwszy plan wystąpił termometr i klozet. Apteka i telefon zajęły resztę przestrzeni. Miganie sylwet, przedmiotów, słów... Nazajutrz podróż do Rzymu z Jerzym ciepło uibranym, jak gdyby nieobecnym. Za szybą i— najpierw samochodu, potem pociągu — uciekał świat już nie nasz.
WIELKA MEDYCYNA
Cyprysy nie rosną na tle nieba, tylko wchodzą-w niebo parami, jak wieże gotyckie. Róże sięgają pierwszego*piętra domu sióstr salwatorianek; jaśnieją w dzień grudniowy, gasną w noc styczniową, tracą liście, nie tracą kwiatów. Trawniki lśnią, szklarnie błyszczą, palmy ronią bursztynowe jagody. Pod krzakami, osłonięte od wiatru, koty liżą swoje futerka, antyseptyczną śliną zmywają zarazę. Kosy gwiżdżą. Przez bramę otwartą na pochylone w tył Aureliań- skie mury, obrośnięte godłami papiestwa i masą przekwitłych glicynii, samochody przywożą do szpitala Rzym chory.
Jest także oddział ginekologiczny. Rodzą się niemowlęta białe, czarne i żółte, wrzaskliwe i nieme. Rodzice wynoszą je w mniej lub bardziej ozdobnych koszykach i wstawiają do samochodów — nowe sprawunki dla wzbogacenia rodziny. Ostrożnie wsiadają za nimi matki w sukniach już za obszernych w towarzystwie ojców niepewnych swoich praw. Czasem wtłoczy się do wozu niańka, babka czy ciotka, niebaczny świadek cudzego startu w życie.
Pode drzwiami kobiet oczekujących rozwiązania stoją bukiety — zachęta do pracy. Na drzwiach kobiet szczęśliwie rozwiązanych wiszą triumfalne wieńce, niebiesikie za chłopca, różowe za dziewczynkę. Z wnętrza pokoju natomiast dolatuje wrzask istot nie nawykłych do istnienia. Poniektóre dziecko urodziło się „w czepku”, czyli z głową omotaną w błonę maciczną. Taki noworodek milczy; oszczędzono mu pierwszego przeciągu i pierwszego krytycznego spojrzenia.
Taksówkarze rzymscy nazywają tę klinikę: „amerykańska”. Bo język tam panuje angielski, elastyczne łóżka pochodzą z Nowego Jorku, stamtąd też metody i narzędzia. Ale siostra w recepcji jest Hinduską, siostra w separatce jest Niemką, chirurg jest Włochem.
Gmach stoi na wzgórzu wśród parku; wewnątrz biel z niewielką domieszką kolorów. Moja własna operacja kiedyś w Londynie udała się, stąd zaufanie do chirurgów.
Z chwilą kiedy Jerzy spoczął na wysokim łożu w sterylnej atmosferze Wielkiej Medycyny i Wielkiego Miłosierdzia, krwawe wnętrze dnia zaczęło się zasklepiać.
Koniunktura rzymska była właściwie lepsza od londyńskiej. Tam byłam zdana na Wielką Medycynę; do Rzymu przywiozłam już ze sobą wiarę w Wielkie Miłosierdzie.
Pewnego bolesnego dnia, kilka lat wcześniej, pomyślałam: ateiści są zamknięci w doczesności, jak w klatce kolczastej. Każdy zachód słońca, każdy zwiędnięty pocałunek, woda spuszczona z kranu, obiad strawiony — to kolec i rana w ich życiu skazanym na śmierć. Usiłują zlekceważyć ból, żeby obarczyć następców spadkiem bohaterstwa. I następca czym prędzej szuka sposobu, jak sprzedać bohaterstwo za motocykl.
Wieczność — oto nieustający wschód słońca i wschód księżyca, trwałe narodziny. Niektórzy artyści, uczeni i mężowie stanu znajdują pociechę w trwałości swoich dzieł. Żyję zaledwie osiemdziesiąt kilka lat, a ileż geniuszów w tym czasie zapadło się w mit, o którym milczy telewizja. Via Ap- pia zasłana jest kamiennymi szczątkami ludzi pysznych. 'Wolę czas Boga od czasu cezarów. Wolę czas poetów od czasu Darwina. A więc w szpitalu żywot wieczny. Amen.
Kiedy zakonnica-pielęgniarka wchodziła do pokoju, chory zwracał ku niej głowę z uśmiechem promiennej nadziei Pod kwefem i habitem nie widać włosów ani piersi. W osobie
o klasztornym imieniu wchodzi do szpitala Piękna Madonna gotyku, posłuszna Aniołowi, niewinna śmierci Syna, poczętego z Ducha.
Przez wiele lat, odmawiając Zdrowaś Mario, wahałam się, czy prosić Matkę o ułaskawienie morderców Jej Dziecka. Patrząc w Rzymie, jak mniszki opatrują chorych mężczyzn, nabrałam odwagi. Nie wszystkie one noszą na tacy z lekarstwami poezję. Wszystkie, które poznałam, zdawały się nosić w sobie pewność, że w imię Ducha trzeba przebaczyć ciału.
Więc stałam się siostrą. Zapomniałam o kolizjach, wywoływanych przez nieustępliwość ciała. Nastąpił miodowy miesiąc dusz. Okazało się, ze dusze wcale nie są ascetyczne, heroiczne, stoickie, są lekkomyślne. Wkraczałam rano do sterylnego pokoju z parasolką zroszoną deszczem; przybywałam z ruin i zarazy, ze śmietników i rozkładu. Przekraczałam próg między powszedniością a katastrofą. Widziałam śmierć stojącą w głowach łóżka. Jerzy wydawał się pogodzony z tym towarzystwem. Witał mnie jak jeszcze jednego miłego gościa. ,jParasoleczka przyszła. do mnie” -omówił rozjaśniony. Jeżeli Wielka Medycyna na tyle ustępowała Wielkiemu Miłosierdziu, że dopuszczała do szpitala osobę nie zdezynfekowaną, powinnam była przynajmniej parasolkę pozostawiać w. szatni. Jednak patrząc śmierci w oczy, wnosiłam do chorego przedmiot tak jej obcy. A Jerzy witał parasolkę jak nimfę z kraju, który wiernie czeka na powrót nieobecnych. .
Z amerykańskiej Virginii przyjechał do Rzymu syn. Rozmawiał z. ojcem. Nie dziwiłam się, że mówili o koniach, bo w ogóle przestałam się dziwić.
Rozmowa była inna niż wszystkie poprzednie. Nie było irytacji z tego powodu, że Jerzy uznaje tylko konie kawaleryjskie albo chłopskie, a Witold konie wyczynowe albo wyścigowe. Jerzy snuł wspomnienia szwoleżerskiej przeszłości, Witold słuchał z> aprobatą. Zgadzali się, że między człowiekiem a koniem próbą przyjaźni jest wspólna obrona przed śmiercią. Na to śmierć w głowach łóżka uśmiechała się wyrozumiale.
VILLA SCIARRA
Chodziliśmy z Witoldem do parku Villa Sciarra, przez drogę ?e szpitala do bramy w murach Janikulu, jak tę część miasta — Gianicolo — nazywali polscy romantycy.
Ogród ma trzy kondygnacje: najwyższa, obudowana mu- rami — wielki obszar płaskiego gruntu, najniższa — głęboki parów. Płaszczyzna parkowa nadal służy igraszkom bezno- sych czy kulawych satyrów < z boginiami i amorkami. Tam właśnie istnieje stromy cypel wysunięty na wschód. Tam stawaliśmy nieufni, ogłupiali wobec różowodotej panoramy. Jak coraz bledszy gobelin, to miasto wisi nad doliną Tybru
i od tysięcy lat tłumy gapiów oglądają je z podziwem i obawą. Czy taki fantom daje żyć?
■
Aż wreszcie wszystko, co ziemskie, staje się nieważne. Życie i śmierć wspinają się do nieba. Domy coraz wyższe, kosmos coraz bliższy. Patrzymy na kolosalną skorupę cyrku
— pustą. Nad nami przestwór pełen usłużnych samolotów
i zaczajonych bomb. Obok, na ziemi — kamienny orzeł rzymski z dziobem przetrąconym przez chuliganów.
Wracało się palmową aleją pełną słońca i dzieci. Mali rzymianie, jak wszystkie dzieci, kochają wodę i boją się jej. Rzucają kamyki do wód małych i wielkich, żeby usłyszeć plusk, nawiązać kontakt, zabić strach, który się kryje pod płynną powierzchnią. Sadzawki i fontanny Rzymu kipią od śmiecia, ciskanego w nieznane.
Mijało się karuzelę. Na grzywiastych metalowych konikach galopowały grzywiaste, wielkookie chłopczyki, w tajemniczych karocach sunęły tajemnicze dziewczynki, mali „kierowcy” automatycznych samochodów przybierali pozy szoferów znudzonych swoją sztuką, awanturnicy rozbijali się po magnetycznej podłodze jednoosobowymi wózkami, wpadając na kontrawantumików, histerycznie chichocząc, blednąc
i kraśniejąc z uniesienia.
Mijało się ptaszarnię. Przed olbrzymią klatką tłum bambi- nów oblegał, jak w transie, ażurowe ściany ptasiego pałacu, a w nim tęcze pawich ogonów, chybotliwy krok kaczek i łopot gołębich skrzydeł. Ptasi żywioł powietrza, tak samo jak niepojęta woda, uroczył i prowokował nowych ludzi — czekali na pęknięcie bariery między żywiołami, tupali i gwizdali z niecierpliwości, rzucali przez dziury w kratach to okruchy chleba, to okruchy,skał.
Wracało się do szpitala. Pewnego dnia, po drodze do sklepionej bramy parku, przyszło nam się zatrzymać, żeby podziwiać czteroletnie markizy w perukach i krynolinach, trzyletnich rycerzy z dzidami, sześcioletnich kominiarzy, diabłów, dziesięcioletnie Carmeny pod eskortą matek w cywilu. Ostatki karnawału. Żegnaj, mięso! Kukiełki przemijały niewzruszone w teatralnej wzniosłości. Należało mówić w ekstazie: „Com’e bella! Com’e bravo!” * Pochód dziecinny płynął smugą katolickiego obyczaju, na chwałę głodnej rodziny z Nazaretu. Dożywiane lodami, malutkie damy w robronach
i subretki w koronkowych fartuszkach ochoczo żegnały mięso. Małoletnie diabły, błazny i strażacy witali post, żując smaczne pizze.
W szpitalu ani wzniosłości, ani elegancji. Kroplówki. Rentgeny. Analizy. Któregoś popołudnia umieszczono na wysokiej podstawie telewizor, skierowany ekranem do łóżka. Na szkle zamajaczyły domy, osoby, sceny i pejzaże zdrowego świata. Przemówili politycy, rozkrzyczały się manifestacje, zaszczekały mitraliezy, przemknęły samoloty. Aktorzy przedstawiali swoje sztuki, pianiści swoją muzykę, handlowcy swoje towary. Najlepiej z konkurencji wychodziły towary. Poprawiłam poduszki, żeby Jerzy lepiej widział. Trzymał głowę odwróconą w stronę przeciwną. „Spisz?” Zaprzeczył. „Czemu się odwracasz?” Milczał. Pokrajany i zbolały, wolał szpital od rynku. Iluż więźniów tak odczuwa więzienie!
Raz na tydzień do pokoju wkraczała Wielka Medycyna w asyście Wielkiego Miłosierdzia. Wtedy śmierć w głowach łóżka wkładała maskę. Na wysokim łóżku leżał obiekt Medycyny oraz Miłosierdzia, produkt ich talentu. Niekiedy podczas inspekcji u wizytatorów pojawiał się niepokój, ruchy stawały się nerwowe — i śmierć zdejmowała maskę. To jednak były chwile. Na ogół szpital stał twardo po stronie zbawienia, a chory po strome szpitala.
Przyszła wiosna. Przynagliła czas przed Rezurekcją. Magnolie zakwitły. Mimozy zapachniały. Śmierć rozpłynęła się w wiosennym powietrzu. Jerzy wyszedł na własnych nogach za bramę i wsiadł do taksówki.
PIĘKNY POBYT
W Taorminie przedmioty i myśli rozpływają się w czasie. Umyłam szklanki — minął dzień. Znowu umyłam szklanki
— minął drugi dzień. Nieprawda. Czas nie mija. Rośnie w głąb ziemi korzeniami drzew, rośnie wzwyż do nieba, które go zwraca jako deszcz. Rośnie wszerz i wsiąka w muzykę, w wiatr, w morze, w kamienie, we wszystko, co nie mija.
Hotel nazywał się „Bel Soggiorno” — Piękny Pobyt. Czy ja wiem, jaki to był pobyt? Piękny? Krótki? Na określenie pobytów przymiotniki zawodzą. Wolę wyłowić z czasu, jak oporną rybę, człowieka imieniem Filip. Pastor anglikański, urodzony w Yirginii, wychowany w Oxfordzie. Biskup Gibral
taru posłał go do Taorminy dla kazań w małej kaplicy, dokąd zagraniczne żony włoskich profesorów i anglosaskich dziwaków, z rzadka jakiś emerytowany pułkownik, Szwajcar albo Szkot, przychodzą w niedzielę zaznaczać w kraju katolickim lojalność wobec Kalwina czy Lutra. Rozmawiał ze mną o własnej wersji Lamparta według Lampedusy. Miał na uwadze charaktery i sytuacje bardziej aktualne. W sposób sceptyczny interesował się także mitem o Tristanie. Jego herbatki niedzielne, chude i wytworne, pasowały jak ulał do powieści Jane Austin Duma i przesąd.
Czas nie mija. Mafia też nie mija. 'Dlaczego akurat wtenczas na Sycylii miałam rozmawiać o mafii, która jest zawsze i wszędzie? Co się zmieniło od tamtego wieczora na Litwie, kiedy „tata nie wracał”? „Brody ich długie, kręcone wąsiska” — zgadza się, to bardzo teraz modne. „Wzrok dziki, suknia plugawa” — w ogóle powszechne.
Wprawdzie zamiast maczugi mamy bombę, ale krew, śmierć
i pieniądze znaczą to samo. Tyle że dzisiaj mafijni bigoci rzadko są wrażliwi na „dziatek pacierze”*, A w ogóle to nie są tematy na herbatkę u anglikańskiego pastora.
Więc z kim wreszcie miałam mówić o grze namiętności, zorganizowanej w wyższą matematykę? Przecież nie z szewcem, zwiędłym biedakiem, łatającym cudze obuwie w świetle księżyca na progu swej nory, żeby oszczędzić na elektryczności. Nie ze sprzedawcami o serafickim wzroku, utkwionym w klienta z innej planety. Nie z pokojówką dumną z córki, która obiecywała zostać professoresą. Nie z pięknym Rodolfo z recepcji, pogrążonym w niższej matematyce hotelowych cen. I nie z małym Michele, bo coś mi prawił ó lavandai (praczce), a ja go chwaliłam za miłość do lawendy.
Piękny pobyt upływał pod znakiem gęsi z1 prosięciem. Przyleciała z Toronto na Sycylię malarka z przedwojennej commedii delTarte w Kazimierzu nad Wisłą. Zagubione w kolumnach i szafirach, błądząc po teatrze greckim, przez kilka dni bredziłyśmy o Wiśle i o „Pruszu” *, patronie przedwojennej polskiej cyganerii. Wreszcie Mary Littauer zakupiła parę okazów sycylijskiego folkloru, namalowała akwarelą gałąź hibiskusu i odleciała do swojej Kanady.
W rok później Filip przyjechał do Kazimierza. Biskup Gibraltaru tym razem wydelegował go do Polski utwierdzić w wierze kilka protestanckich rodzin. Zabrałam go do Lubli
na. Tam, w kaplicy Trójcy Świętej na Zamku, objaśniał mi wczesną ikonografię chrześcijańską. Na przykład: Abrahama, Sarę i Anioła w charakterze Świętej Trójcy. Czy miałam z nim ¡mówić o Majdanku? Z kim miałam mówić o Majdanku? Przecież nie z szatniarką, której za Hitlera nie było na świecie. I nie z chłopcami na ulicy, zakochanymi w mercedesach. I nie z dentystką tak czułą na ból cudzych zębów.
Rozpakowałam walizy k minął rok. Znowu rozpakowałam walizy — minął rok. Któregoś dnia, ciągle na Sycylii, Filipowi pękło naczyńko w mózgu. Oniemiał. Nie mógł wygłaszać kazań dla zagranicznych żon włoskich profesorów. Biskup Gibraltaru wysłał go na kurację nad Lago di Garda. Filip odzyskał mowę, ale nie taką, jaka jest potrzebna in partibus infidelium. Zamieszkał w Mediolanie i zaczął wyrabiać kosmetyki z sycylijskich zióf. Interes, popierany przez protestantów w katolickim kraju, zakwitł. Mafia? Pastor Filip milczy w Mediolanie ¡o sycylijskim Lućky Luciano *, jak milczał w Lublinie o niemieckim Majdanku.
Umyłam szklanki — minął dzień. A nazajutrz przyjechał z Mediolanu do Rzymu przyjaciel taormiński, Filip. Mówi, ale z wysiłkiem. Kosmetyki sprzedał jakiemuś protestanckiemu/bankierowi. Po czym prowadził bar z pomocą sycylijskiego kucharza. Miesiąc temu kucharz wyjechał do Libii pracować w kopalni nafty. Mój przyjaciel podczas świąt Wielkiej Nocy wygłosił mimo wszystko kazanie do swoich byłych parafian w Taorminie.
Granice i charakter mafii zaczynają mi się mylić. Kto,
o czym i do kogo ma mówić?
Myję szklanki, mija dzień. Nieprawda, to tylko przemija mój piękny pobyt w czasie.
EPIFANIA
Epifania — hołd Trzech Króli trwa.
Rankiem wpadamy do sklepu na Gianicolo po słodkie chlebki wypiekane na tę uroczystość. Ale nasz hołd nie będzie dla Świętego Dzieciątka, tylko dla starego profesora. Ładujemy się do wagonetki pisarza Dario, syna Toskańr
czytka i Greczynki jaki pisarz może być bardziej klasyczny? Jego signora jest czystą Włoszką. Mąż nazywa ją Bimba na pamiątkę tych dni, kiedy była dziewczyną. Reszta pasażerów: malarz, urodzony w Rzymie, syn Ormian wysiedlonych z Armenii przez Turków po pierwszej wojnie światowej. Ma oczy niewyspanego narkomana, którego narkotykiem jest przyroda. Maluje pejzaże i kobiety.
Pisarz nieżonaty, Węgier, emigrant nie tyle polityczny, co erotyczny. Na głowie wysoka czapa. „Jak wam się podobam za Kozaka?” — odpowiedni gest. Wygłupia się, ratuje się. Bo przyczyna emigracji gdzieś znikła.
Jerzy, ten sam, co kilka lat temu, zeszedł ze stołu opera- cyjnego i na własnych nogach wyszedł za bramę;
ja — świadek, o którym z kolei zaświadczą może kiedyś współpasażerowie.
Przedmieścia nieznacznie* wsiąkają w zielone pola, nakra- piane żółto i biało. Parę mimoz już kwitnie. Po lewej ręce góry, powietrze dolne koloru przylaszczki, górne szafirowe. Złote kule, większe i mniejsze, przytwierdzone do gałęzi
o sztywnych liściach lakierowanych na zielono — to pomarańcze i mandarynki.
W obłupanych miasteczkach uczepionych gór kościółki wydają się płaskie, bo widać tylko fasady. Niektóre skały przypominają Maczugę Herkulesa w Ojcowie, widocznie na początku Ziemia miała wszędzie jednakowe kaprysy.
Wjeżdżamy w kraj jeszcze bardziej południowy. Po prawej ręce prześwituje morze. Dalej: miasteczko w stylu Napoleona I, z ciasno i ciężko obudowanym skwerem. Wreszcie cel naszej wycieczki: reszta zamku, jeden z tych kaszteli, które z biegiem czasu przemieniają się w więzienia. Przyparta do skały bazylika. Prowincjonalne sklepy upozowane na „ostatni krzyk”. Dzielnica nowa z willami a la Corbusier dla ubogich. Przystajemy przed hurtownią pomarańcz, czynną w świątek i piątek. Wielka brama, wielka waga towarowa, małe ceny.
Ulica: jakieś nieznajome nazwiska. Kto to? Nic tak nie fiwiadczy o obcości, jak lokalni święci. Na środku jezdni, przed swoim domem schowanym w pomarańczach, stoi profesor — zły — z zegarkiem w ręku. „Jesteście spóźnieni
o dwa lata.” Ależ dwa lata temu byliśmy tu z Węgrem! Dokładnie zaś rok temu bez Węgra, natomiast z pisarzem Dario i jego Bimbą.
Teraz Dario wściekły, profesor wściekły. Godzina 12.30, wszyscy głodni. Bimba i profesor długo krzyczą, nie mogę
zrozumieć, co. Wiadomo tylko, że Dario kiedyś tam nie mógł przeżyć niedzieli, nie odwiedziwszy swego profesora, a profesor twierdzi, że Student winien przeżyć życie jako uczeń mistrza.
Szybko wchodzimy do domu „myć ręce” i wręczać dary. Powraca osłupienie sprzed dwóch lat i sprzed roku. Tym razem większe, bo choroba książkowa rozszerzyła się jak rak z przerzutami. Zza obozowiska książek roztasowanych na podłodze już nie widać łóżeczka zapędzonego pod ścianę. Nie widać oparć ani poręczy foteli, nie widać blatów stołowych, nie widać obrazów. W trzech obszernych pokojach, a .także w kuchni piętrzą się, obłażą ściany, opinają meble
— tomy, zeszyty, broszury, księgi — nie wiadomo fauna czy flora, ekskrementy miliona mózgów, pnącza z korzeniami w tysiącach serc, koszmarny wylew, potop, katastrofa. Nie ma gdzie położyć moich słodkich chlebków, upieczonych na dzień Epifanii.
Umieszczam paczkę na piramidzie zwieńczonej Cyprianem Norwidem — profesor jest slawistą. „O, tu można położyć.
I po co mi te Chlebki? Żeby chociaż strucla...” Mówi po polsku tylko kiedy zły, bo wtenczas myśli, że Polak po włosku nie rozumie, Polak szczebioce po swojemu zamiast śpiewać włoską arię. Polszczyzna profesora jest czysta, dokładna i nie nadąża za jego rytmem presto, prestissimo, furioso *.
W klozecie nareszcie wolna podłoga, człowiek stąpa odważnie. Na stołeczku obok muszli spoczywa Kuszenie iw. Antoniego. „Flaubert c’est moi” ** -— zdaje się mówić sla- wista. „Madame... madame... (rozmawiamy po francusku) on zawsze rano darł, co wieczorem napisał. Mnie nawet łatwiej drzeć niż pisać, bo Hi proszę, o! — prawą ręką wskazuje lewe ramię na temblaku -r-*,znowu złamane. Spadłem z roweru... Zawsze z czegoś spadam.” Podobno na początku swej kariery napisał genialny esej, który od razu wywindował go wysoko. „Madame, madame, pani wie? Ja jestem mańkutem
i akurat zawsze lewa ręka, lewa...” Podobno rzeczywiście często upada i zawsze na lewą rękę. „Madame, madame, ja pracuję jak wariat, ale — co pani chce? — jestem jak Flaubert, rano drę, co wieczorem napisałem.”
Zaczynamy chrząkać, kichać, okna i drzwi na taras stoją otworem, jest styczeń, na słońcu można się opalać, ale dom
ciemny i zimny. Nigdzie piecyka, kominka, kaloryfera... Uważam, żeby nie potrącić Norwida, nie nadepnąć Stendha- la, nie narazić się Dostojewskiemu. Patrzę uważnie, czym się to dzieje, że oni nie wpadają na siebie, przeskakując epoki
i kraje. Nagłe olśnienie! Nie ma tu wcale przypadków, nie ma chaosu: Norwid leży na Niemcewiczu, Mickiewicz sąsiaduje z Krasińskim, nie podpierają się Victorem Hugo. Każda kategoria jest osobna, powiązaną sznurkami, Obłożona tekturą. Podnoszę wzrok na niebotyczne półki, których okazało się o tyle za mało: w równych szeregach stoją tu rozklasy- fikowani różnojęzyczni przedstawiciele, inicjatorzy i epigoni
— wszystko, co się zmieściło we wczesnym czasie profesora. Ale co przekroczyło ten czas i pojemność tamtego porządku, nie zostało odrzucone ani wymienione — po prostu przelało się poza półki, zalało podłogi, spiętrzyło się, ubiło przestrzeń życiową swoim milczącym żargonem. Wieża Babel bez głosu. Cóż za heroiczny trud, jaki koszmar taka biblioteka! Niczego nie odrzucić, wszystko uszanować —'te rozliczne, modne
i niemodne, istnienia^ bez pomyłki, bez zdrady, bez pogardy.
Rok temu kuchnia jeszcze była zgodna z przeznaczeniem. Teraz na lodówce leżą Wariacje pocztowe (K. Brandys), na desce do prasowania widzę Ginącego Daniela (Rudnicki), obok Króla Obojga Sycylii (Kuśniewicz), Afitimémoires (Malraux). Dlaczego oni są razem? Skąd obok Polaków Malraux? „Bo oni mi się tak ułożyli do jakiegoś wykładu. Czy ja wiem? Może bezładne polskie losy i heroiczny racjonalizm Francuzów? Zresztą, madame, ja nigdy nie pamiętam, co wczoraj pomyślałem...” Koszyk z sałatą sąsiaduje z Królem Popielem (Miłosz). „Czemu tak?” — pytam. Profesor jest zriudzony. „Bo lubię sałatę i tego Popiela też lubię.” Zaczynam widzieć dzień, kiedy królowie wyprą sałatę z kuchni profesora. Nà jakim cypelku zatrzyma się jego życie?
„Madame, madame — rzęzi profesor — tu potrzeba kobiety. Vous comprenez, madame, kobiety.” | Tymczasem matka profesora zbliża się do setki, siostra do osiemdziesiątki.. Kawę profesor przyrządza sobie sam. Obiad i kolacja — u matki w kamieniczce obłupanej z gipsatur, jak zaniedbana kaplica. Dojazd tam i z powrotem na rowerku. Ktoś zapatrzony w wąskie łóżeczko plotkuje na boku: „Bywały, bywały tu kobiety... Jeszcze kilka miesięcy temu dama wcale nie zwyczajna ogrzewała to łóżeczko... Ale coś się tam zawsze psu
je”. Myślę sobie: „Jasne. Profesor, jak Flaubert, rano niszczy, co wieczorem stworzył”. Goethe mówił do chwili: „Verweile doch, du bist so schön” *. Ale nie wszystkie chwile nocne chcą trwać o poranku.
Ładujemy się do mikrobusu. Profesor obok Daria przy kierownicy, jeszcze poirytowany, ale już polubowny. Jedni dobrze, inni źle — wszyscy mówimy po włosku. „Ciccio” — pada takie słowo, które jest imieniem. Zaczyna się „Sprawa Ciccio”... Z barona, czyli udzielnego władcy, profesor staje się dyktatorem* I naraz wszyscy rdzenni i przybrani Włosi w samochodzie zaczynają dyktować, każdy coś swojego. Skręcamy po wybojach. Kierunek: morze. Nad morzem — chyba nareszcie? — trattoria**. Jestem głodna. „Czy jedziemy do tej samej trattorii, co rok temu?” Machają ^rękami. „Ależ nie. Żadna trattoria, chodzi o Ciccia.” Zatrzymujemy się z hałasem przed nie wykończoną willą w kształcie sześciajan. Cebry z wapnem, kury, deski, kot. I pies — zamknięty — głucho szczeka. Dario wyskakuje, kołacze kołatką. „Ciccio, Ciccio!” Cisza. Profesor ryczy: „Dzwoń! Czemu nie dzwonisz?!” Dario dzwoni, pies szczeka. Wszyscy wytężamy słuch, jak na stepie. „Jedźmy, nikt nie woła...” Jedziemy wzdłuż długiego szeregu plastikowych cieplarń. „Pomodori. Tutto po- modori!” *** Jestem głodna, a te pomidory są nieosiągalne. Wóz trzeszczy na wybojach. „Ciccio! Ciccio!” Rzeczywiście brzegiem dróżki idzie naprzeciw facet w berecie i jeansach, czerwony na twarzy. Wóz staje, okrzyki. Rozmowa. Popędli- wa. Nierówna. Profesor i Dario denerwują się. Bimba pięścią uderza w kolano, facet przeważnie milczy. To nie jest Ciccio. Mimo to, czy też dlatego, jedziemy dalej. Nareszcie skończyły się pomidory, morze błyszczy, skały dążą do nieba, jest właściwie nieludzko pięknie. Co mnie obchodzi Ciccio? Ten, co jest, i ten, którego nie ma. Co mnie obchodzi dyktando profesora — barona? Takiego słońca, jak tu, nie ma w Kazimierzu.
Jeszcze parę wyboi, parę zakrętów, naprzeciwko toczy się jakiś maluch, cofamy się rakiem do płytkiego rowu, kierowcy obu kierunków salutują. Ciccio? Nie, to nie Ciccio. Zza niebosiężnej palmy oplątanej bluszczem wyłania się budyneczek w głębi rozjeżdżonego placyku. Szerokie drzwi otworem, wewnątrz białe kafelki, kotły, krany, wagi: fabrycz
ka mozzarelli. Bimba odrodzona pp scysjach z profesorem, profesor łagodny. Kupujemy mozzarellę, okrągłe gomułki w błoniastych workach napełnionych serwatką. Oczy błyszczą: takiego serowca jak z mozzarelli nie ma na świecie.
Wracamy. Nawiązują się rozmowy i milczenia sprzed pół godziny. Milsze. Jak gdyby ricotta * już osłodziła język, osłodziła pustkę bez Ciccia. Ach, trattoria!' Wyładowujemy się. Wielki oszklony taras półkręgiem prezyduje morzu. Stół pod szklaną ścianą, za nią na postumencie z ziemi, umocnionej, kamieniami, monument: drzewo oliwne chyba tak stare jak w Getsemani. Dalej: pełzający szafir na ziemi i lotny szafir niebie. Węgier wzdycha: „Ja się tak czuję, jak Chrystus, w Getsemani. Zdradzony”. Jednak nie odtrąca kielich#, kiedy na stole pojawia się dzban czerwonego wina. Certacje. Kto pBty kim będzie siedział i jak wysoko. Jerzy już dobrotliwie huczy w nadziei dobrego jadła. Jadło się nie zapowiada. Profesor podsuwa mi kartki pokryte znakami, udającymi litery, jak pigmo małego dziecka. „Madame... madame... niech pani to przeczyta. Madame... pani jest kobietą, pani zrozumie,, pani mnie pocieszy.” Chowam do torebki list bez adresu, nieczytelny i bez podpisu,' list — przypadek. Może do Ciccia? Może do mozzarelli? Do mnie takiej, jaka nie jestem?
Ale głodny lew niedługo zaprząta się liryką. Ryczy: „Dario! Wstydu nie masz? Idź,do kuchni, wołaj! My tu z głodu zdychamy”. Dario znika. Niebawem wraca. Zagania przed sobą, jak gąsior młodą gąskę, stworzenie cienkie i długie w ozdobnym pulowerze i spodniach, z małą główką i marzącymi oczami. Stworzenie niesie półmisek makaronu w sosie pomidorowym, dymiącym wszystkimi ziołami Italii. Wąskimi dłońmi szybko nakłada splątane góry makaronu, nie roniąc sosu, nie naruszając struktury dania. Po policzkach latają rumieńce. Dziewczę jest nieśmiałe. Dario wpatruje się w nie wzrokiem równie olśnionym, co badawczym. Pyta: „Jak masz na imię?” Osoba drgnęła. „Nazywam się Roberto.” Czyli Robert. Czyli, że dziewczę okazuje się chłopcem, co potwierdza głos niski, schrypnięty, jak gdyby po mutacji. Robert opiekuje się nami z melancholią w oczach i wargami w podkówkę. Szeptane komentarze obiegają stół, wszyscy podziwiają fenomen natury. Bimba sceptycznie spogląda na swoje wypukłości pod bluzką. Malarz woli pejzaż za oknem. Jerzy chwali makaron. Ja łamię sobie głowę, dlacze
go i po czym mam pocieszać profesora. Węgier donośnym tenorem broni wschodniej tezy, która jest dostępna na Zachodzie: że nie wiadomo, czy nowe zło nie będzie gorsze od dawnego. Więc nie martw się, że zostałeś sam — myślę — nie wiadomo, jakie udręki niesie za sobą każde następne towarzystwo. Węgier czuje moje myśli i bez słów przytwierdza wzrokiem: on nie chce nowego towarzystwa.
Bywałam świadkiem powrotów Przyczyny. Jest Polką. Kiedyś razem jedliśmy wilię. Sama obrała śledzie, ugotowała kartofle, wymieszała bakalie, piliśmy żubrówkę, mieszkanie było pełne jej śmiechu, gdzie spojrzałam, widziałam olśniewające zęby, błyszczące oczy, słyszałam szelest spódnicy i coś się działo, co nie było zamierzone, fatalizm niósł jak obłok. Byliśmy szczęśliwi. Śpiewaliśmy, każdy co innego, kłamaliśmy z uniesieniem, szeleszcząc bibułkami na prezentach, kochaliśmy nieprzyjaciół, kochaliśmy piękny, niedobry świat.
I tak właśnie wyszliśmy spod choinki w rzymską noc i pojechali na Kapitol. Do kościoła Ara Coeli nie sposób się drapać od frontu, tam jest stopni chyba tysiąc. Objeżdżaliśmy serpentyną od tyłu coraz to inny, zawsze ten sam widok z cyprysami i księżycem, z przepaścią dziejów, z kolumnami, garnizonami, piniami, z petardami starego roku i z kanonadą ku czci jeszcze jednych, zawsze tych samych narodzin. Najpierw nie kościół — najpierw Rzym. Spośród drzew bardzo wysokich, z zielonej trawy patrzyłam na roz- dół miejski pokruszony przez czas, zmiażdżony przez ludzi, zasiany czaszkami, ziołami, piszczelami, nawieziony przez łajno ludzkie i zwierzęce, ukwiecony rzeźbą, rozmigotany od cyrku świateł — Rzym — Roma — taki duce *, inny duce —. Brigatte Rossę**, Lotta Continuą***, MSI, PCI, DC**** taka, inna nienawiść, taka, inna miłość i ciągle to samo. I nigdy nie wiadomo, co ze sobą przyniesie następne towarzystwo. Do północy zostawało pół godziny, poszliśmy do ko
ścioła. Tłok. Wszystkie krzesła zajęte, ławek nie ma. Ołtarz w glorii, w prezbiterium szaty kapłańskie białe jak śnieg i złote jak słońce. Kwiatów powódź — same różowe i białe. Blask. Chór wcale nie gregoriański, melodie raczej jak walce Straussa. W krzesłach drogie futra i cudzoziemskie słowa. Także babiny w szalach, dźwigające dzieci za ciężkie na spracowane ramiona. Tabernakulum zasłonięte welonem. Pierwszy raz nie odgadywałam, tylko widziałam to wnętrze, takie ciemne za dnia, teraz gorejące. Ujrzałam splendor kasetonów na suficie i — widzenie czarowne — dwa wielkie anioły w głębi nad głównym wejściem. Zwrócone ku sobie profilem, zdawały się promieniować, po raz pierwszy czynić swoje ańielstwo na intencję tej właśnie nocy.
O dwunastej zadźwięczał dzwon, odezwały się z dala wieżowe zegary, buchnęło salwami — zasłona na tabernakulum spadła. Kler w hieratycznych szatach ruszył w hieratyczny taniec, jakieś drzwi stanęły otworem, muzyka zamilkła i w obnażonej wnęce ponad tabernakulum objawiło się Bambi- no Gesu *. Niewielka drewniana figurka, coś jak nasz świątek z okrągłą chłopską twarzą, przedwcześnie świadome dziecko. Obleczone skromnie, pionowy, już na własnych nogach, z wielką bizantyjską koroną na głowie, sadzoną klejnotami. Nie było żłobka. Nie było Narodzin. Otrzymaliśmy Dzieciątko, gotowe do swojej misji pogodzenia życia ze śmiercią. Anioły załopotały skrzydłami, kler znieruchomiał, słowa ucichły, śmierć zawisła nad głowami jak ciężki wieloskrzydły puchacz. Nie poczekaliśmy, aż odleci. Był z nami młody Szkot, pierwszy raz oglądający katolicyzm, bladł i czerwieniał, szeptał: „Co za teatr! Jaki wspaniały, niedorzeczny teatr!”
Wyszliśmy i pojechali dalej, okrążając gruzy antycznych teatrów. Węgier prowadził wóz, obok niego siedział Jerzy zadumany, z tyłu Przyczyna, Szkot i ja. Czy Szkot czuł ciężar jej głowy na swoim ramieniu? Chyba nie. Wyglądało, że ciągle jeszcze kłód się z Nowonarodzonym' o sens ukrzyżowania. Czy ona czuła ciepło szkockiego ramienia? Chyba nie. Pół leżąc, nuciła „Bóg się rodzi, moc truchleje”, jak gdyby to była piosenka o Kasi i Jasieńku. O miłości z tego świata. Ludzkiej, a boskiej, katolickiej, ale pogańskiej. Nuciła, potem grymasiła jak dziecko, uwierała ją ta noc niczyja, cała poświęcona cudom. Martwiła się. Coś szeptała, popłakiwała. Z pewnością prosiła kogoś o przebaczenie.
Z pewnością wiedziała, że jesteśmy na fatalnym obłoku, że obłok się o świcie rozwieje i ona upadnie głową na kamienie, a my będziemy stali obok.
DALEJ MIASTECZKO
Ale teraz święto Trzech Króli. Jej nie ma. Szkota nie ma. Jest Węgier, który usiłuje przebaczyć. „Ja się tak czuję jak Chrystus w Getsemani.” Oddala Kielich i przyjmuje go. Vino rosso*. Niewinna krew winogronowa, nie zatruta przez ból. Profesor po mojej prawej, Dario po lewej — dystans jednakowy, ale Dario jest bliski, profesor daleki. Ja nie wiem, jaki jest Dario. Wiem tyle: od kilku lat spędzamy zimę w tym samym mieście i czytamy te same gazety. Lubimy ten sam fach: pisarstwo. On lubi swoją żonę, Bimbę, i swoich synów. (Nie wiem, kogo i jak kocha). Ja też lubię jego żonę, którą on czasem nazywa Mimma, i jego trzech pięknych chłopców. Wiem, co oboje lubimy w kobiecie nazwanej Mimma: jej szybkie, krótkie ruchy rąk i jej równe, radosne ciepło. Jak ciasto w dzieży przystawionej do komina, Dario urósł w jej cieple. Synowie tak samo podrośli bez zakalca. Znam meble w ich domu; wyglądają szczęśliwe, co dzień głaskane, ratowane od meblowych kalectw i skaz. Znam powietrze ich domu, pachnie mandarynką. Tu, w miasteczku, poznaję, dlaczego przezwisko małych dziewczynek, Bimba, zostało nadane istocie dorosłej, która z dziecinnym uporem od trzydziestu lat goni z miejsca na miejsce za mężczyzną imieniem Dario. Gest Mimmy jakże skutecznie zastępuje słowo! Rozumiem wszystko, co ona mówi rękami, oczami, głosem i milczeniem. Myślę, że Dario również więcej ceni ruchy i milczenie Mimmy od jej słów.
Profesor zagaduje: „Madame, madame, niech pani słucha, madame!” Cała zamieniam się w słuch. Profesor urażony. Nie na mnie, tylko na kogoś, co mu przesłał z mego powodu niestosowny list, a w nim wycinek z pisma „Roma”. Artykuł o Cudzoziemce — La Straniera, pt. Anima Persa —
O straconej duszy. Profesor wyszarpuje z kieszeni dwa zmięte papierki, rozprostowuje. „Madame, madame, tak wygląda jego list.” Patrzy groźnie, palcem wskazuje czerwone kółka,
otaczające kilka słów: błędy! Zaiste, dziwne u dorosłego człowieka błędy ortograficzne. „Madame, madame, tak się do mnie nie pisze.” Zaskoczona, trwożliwie pytam: „A jaki był ten artykuł?” Profesor podnosi się na swój szczyt: „Artykuł był dobry”. I zaraz znowu spada: „Ale tak się do mnie nie pisze”. Jaka jest otchłań profesora? Otworzyła się 25 lat temu, kiedy po tym genialnym eseju wyschło jakieś źródło. Czy nie próbował wypełnić otchłani? Owszem, przez lat kilkanaście miał romans z siostrą sławnego pisarza. W gorączkowe noce, zamiast cieszyć się kobietą, przeklinał profesurę, bo chciał być pisarzem. Pragnął przewyższyć sny pisarza, ale nic w jego własnych snach nie dorastało upragnionej miary. Odsunął, zlekceważył kobietę, znienawidził jej świat, który wydał rzekomą Wielkość. Męczy się. Usiłuje przewyższyć wszystko, co zna siostra rzekomej Wielkości. Na darmo. Ogień pychy nie ogrzewa łóżka. „Dlaczego — pytam — nazywacie profesora il barone?” — „Bo on naprawdę jest baronem tych miejsc. Przez wiele pokoleń jego rodzina posiadała okoliczne ziemie.”
Przypominam sobie pierwszą wizytę w miasteczku. W gospodzie, sławnej ze swoich raczków, profesor zwracał się do gospodarza per „Tiberio”. „Takie starożytne imiona ciągle jeszcze są nadawane?’ Śmiech. „Są nadawane przez naszego barona. On tu ma cały dwór złożony z postaci historycznych. Ma tego Tyberiusza, ma Marka Aureliusza, ma Konstantyna, ma Kleopatrę, ma Brutusa. Więc niektórzy zajrzeli do encyklopedii i nazywają go nawet Juliuszem Cezarem. Ludziom to pochlebia, napierają się o przezwiska, każą przyjaciołom tak się nazywać i wcale o to nie dbają, co mianowicie, jakie cnoty czy zbrodnie, reprezentują. Chodzą napuszeni, bo dźwigają wieki na swoich barkach. No i dla gości profesora stół zawsze się znajdzie.”
Za drugiej wizyty — tej bez Węgra i bez Przyczyny — jedliśmy jednak już gdzie indziej.
„Gdzie się podział Tiberio?” Dario się zażenował. „Ach, Tiberio... On ma brata... Tego właśnie brata profesor zrobił Brutusem. 1 chłopak się zbuntował. Nie chciał być zdrajcą i samobójcą, wolał własne imię.” — „Cóż to ma do raczków?” Dario się wtedy roześmiał. „A ma. Ów brat jest dostawcą najlepszych raczków. Profesor uparł się przy Brutusie, więc chłopak dał mu raczki nieświeże. Profesor bardzo chorował.” Zamilkłam.
Od tamtej rozmowy znowu minął rok. Znowu jesteśmy w miasteczku i znowu jakaś inna trattoria. „Profesor nadal
bojkotuje Tyberiusza — powiadam. — Nie dziwię się.” Dario" się rozpromienia. „Ach, pani go nie zna! Profesor jest wiel-’ koduszny. Tyberiuszowi dawno przebaczył, a właśnie dziś postanowił przebaczyć Brutusowi.” Patrzy na mnie bystro. „Rozumie pani? Każde pojednanie jest łatwiejsze na gruncie neutralnym. Więc dzisiaj bez raczków.” Nareszcie rewelacja. „Ach, tak? Brutus to Giccio! Gdzież on jest?” — „On tu zaraz przyjdzie. Roberto go zawiadomił.”
Zabieramy się do szynki z dzika. Dario ukradkiem bada list dziennikarza z neapolitańskiego pisma „Roma”. „Rzeczywiście — mówi na stronie — błędy są, ale któryż dziennikarz nie robi błędów? Od ortografii są zecerzy.” Profesor nas podejrzał. Wzrusza ramionami. „Pal licho błędy ortograficzne! Tytuł tego artykułu jest błędny. Co to znaczy Ani- ma Persa Dusza stracona? Ani autorka, ani jej bohaterzy to. me są dusze stracone... Ale madame, madame, jeśli pani sobie życzy...” Wynurza się z otchłani wielkoduszny. „Proszę temu panu napisać teraz, zaraz, że jemy razem obiad. Stracona dusza i ja. Ja się pod tym podpiszę.” Roberto czuwa, danie idzie za daniem, serwowane dziewczęcymi rączkami, oznajmiane męskim głosem. Dzban czerwonego wina znika pusty, wraca pełny. .Między Jerzego a mnie wsuwa się krzesło: nowa postać i nowy język. „Ja się urodziłem w Pradze.” Z czeskiego przechodzi na rosyjski: „Moja matka była Rosjanką.” Wtrącam się: „Pan ma twarz Rosjanina”. Twarz się zachmurza, małe oczy błysnęły niebiesko, fałdy pogłębiły się na policzkach. Szept: „Każdy ma taką twarz, na jaką zasługuje”. Mówię: „Twarze rosyjskie wyrażają serdeczność i zadumanie”. Fałdy znikają. „My, Słowianie, nie otrzymujemy tego, co się nam od świata należy. Ja tu pracuję w kuchni osiemnaście lat. Żona Włoszka. No i co? Un straniere. Cudzoziemiec. Podobno pani opisała jakiegoś cudzoziemca we Włoszech? Prawda to?” Krzywi się: „A czy ja chcę być Włochem? Wcale nie”.
Kolory za wielką szybą robią się jaskrawe, czub oliwki płonie, zbliża się zachód ze swoim codziennym sądem ostatecznym nad tymi, co chcą i nie chcą być sobą. Roberto rozdziela filiżaneczki z kawowym ukropem. Czecho-Rosja- nin znikł, ale dodatkowe krzesło znowu ożyło. Tym razem: Angelo*. Anioł ma oczywiście włosy jasne, kręcone; jest elegantem o lisim pyszczku i manierach tancerza. Coś szybko nagaduje Jerzemu. Rozmówili się w dwóch ćwierćjęzykach.
Angelo z kolei zbliża się do profesora. Jaśnieje dobrą nowiną. Szepcą; profesor pokrzykuje, Angelo cierpliwie opowiada. Dario zastrzygł uchem i przysiada się do nich. Słyszę: „Sprawa załatwiona!” Objął profesora, całuje go w czoło. Wszyscy odetchnęli. Malarz-Ormianin szkicuje jakiś pejzaż ani włoski, ani chyba ormiański — abstrakcja. Zaczynam czekać, aby słowo stało się ciałem. O czym mówimy, nie sposób wiedzieć; usta ruszają się same, bez mózgowych nadań; myśli bez sensu latają nad morzem bez ryb, bo ryby już śpią. Po co było tyle jeść? Tyle pić? Wymawiać tyle obcojęzycznych wyrazów bez określonego adresu?
Skąd się tu wzięłam przy tym stole nad Morzem Śródziemnym? Z Rzymu. A w Rzymie? Z Warszawy. A w Warszawie? Z Kazimierza. A w Kazimierzu? Odwija się ze splątanego kłębka nić coraz dłuższa i dłuższa, aż do dna pamięci. Na końcu nić ma kulkę ołowiu, która opada na miejsce ciemne i głuche. Moja niemowlęca czaszka nie odpowiada echem: jest owinięta w czepek z błony macicznej, udaje, że jej nie ma. Jerzy się niepokoi. „Musimy wracać, już późno.” Węgier siedzi podparty na ręku, półleżąc, jak Jezus w Get- semani. Dzbany próżne. Dario i malarzr-Ormianin, nachyleni ku sobie, z blaskiem zachodu w oczach usiłują zgadnąć, czym w końcu okaże się Roberto.
Anioł wachluje nas skrzydłami. Nuda. Błogość. Nagłe Bim- ba-Mimma zrywa się ze swego sąsiedztwa z „Jezusem w Getsemani” i podbiega do profesora. Ocienione niebiesko oczy błyszczą, rozdyma się rzymski nos, z czarnych włosów skry lecą. „Professore! — krzyczy — dziś niedziela. W przyszły piątek przyjeżdżam i zabieram profesora do Rzymu.” Składa ręce, modli się, jak do rodzonej matki, ma siedemnaście lat i żadnych synów, tylko to jedno gorące pragnienie: „Professore, pan się da porwać. Na jeden wieczór i jedną noc. Professore!”
Szok. Po co ten wieczór w Rzymie? Badam jedną twarz po drugiej i uspokajam się: oni na pewno wiedzą. Może ja także wiem. To w związku z Węgrem i jego polską Przyczyną. Przecież w piątek będą samotne urodziny Węgra bez Przyczyny. Bo ona zabrała rzeczy i odjechała. Trzeba oddalić Kielich. Musimy pocieszyć przyjaciela. Musimy do niego przepić winem nie zatrutym zdradą, musimy krzyczeć, śmiać się, tłumaczyć, że jeszcze młody i ma talent. Trzeba, żeby pisał powieści i uczył studentów. Żeby oglądał Rzym i zamki romańskie. Ja to też wiem. Ale dlaczego akurat profesor ze złamaną ręką ma być porwany do Rzymu? Bimba-
-Mimma iskrzy się, jak przewód wysokiego napięcia. Trzęsie rękami nad głową profesora: „Carissimo amico *, jak długo będziesz się upierał marznąć i gorzknieć w samotności?!” Chrypnie z uniesienia. „Daj się porwać z tego twojego lochu! Książki to nie ludzie! Starożytne'imiona to nie ludzie! Jeden wieczór przyjaźni, professore!!” Robi się nieznośnie. Wszyscy zerwali się z krzeseł. Zbici w jeden kłąb otaczają profesora, wrzeszczą pochyleni, klepią go po plecach, dyszą,, pragną, rozkazują. „Jeden wieczór!” — powtarzają. Profesor odpycha ich, wstaje. Kroplisty pot na czole. Ociera twarz chustką. Wychodzi na chłodną noc bez księżyca. Nie wraca- Wtedy rozjuszeni ludzie rzucają się na mnie. „Idź, idź za nim, ty jesteś straniera **, on ciebie posłucha.”
Idę za profesorem. W ręku mam ów napisany kulfonami» nie przeczytany list od niego. Spostrzegłam tylko ostatnie słowa: „Pani mnie zrozumie”. Rozglądam się... Juliusz Cezar stoi pod oliwką i maniacko trze czoło. Może się modli, może ma atak astmy. „Professore, co to wszystko znaczy? Co ja mam zrozumieć?” Nie tyle widzę, co czuję oczy skoncentrowane na jakiejś napastliwej myśli. Nagle Cezar wybucha: „Pani sobie wyobraża, że ja wiem, co to wszystko znaczy? Że ja rozumiem? Chcą mnie porwać, żebym pocieszył przyjaciela w dniu jego urodzin. Bzdura! Kto się urodził, musi żyć niepocieszony!” Dotykam rękawa ze złamaną ręką. „Ależ pan sam się ciągle pociesza! Flaubertem. Tysiącem większych i mniejszych Flaubertów. Do niedawna pocieszał się pan kobietą, teraz pociesza się zabawą w historyczne imiona.” Cień spazmatycznie kaszle. „Ale to się mści! Ciccio chciał mnie zabić.” Stoimy blisko siebie, oliwka wzdycha srebrnymi listkami. Pytam: „Po czym właściwie my się tak wszyscy pocieszamy? Po czyjej zdradzie?” Ciemny kształt sztywnieje, głos jest ostry: „Po własnej zdradzie naszego Stworzyciela, madame”.
Ciarki mnie przechodzą. Dokąd ja się odbiłam z trattorii„ z Epifanii, z całego świata? Zwracam się do cienia: „Pan został nie tylko stworzony, ale i zbawiony. Stąd pańska wielkoduszność. Jednak ciągle się pan gniewa. Jak nie na Ciccia, to na Brutusa. Jak nie na ortografię, to na tytuł”. Otacza mnie zdrowe ramię profesora. „Madame! Ja jestem przez Zbawiciela zbawiony, ale przez Ducha Świętego nie oświecony. To właśnie mnie boli. Dlatego się gniewam. Carissi-
ma... Myślałem, że pani to właśnie zrozumie.” Na to ,ja szeptem: „Profesorze, ja w ogóle nic nie rozumiem. Przepraszam”.
Wracamy do stołu, z którego sprząta Roberto płynnymi, dziewczęcymi ruchami. Profesor opuścił się na swoje krzesło, Jerzy zagrzmiał: „Musimy jechać, nie mamy klucza od bramy”. Profesor się rozgląda. „A wy? Spóźniliście się o dwa lata, posiedźcie chociaż do północy.” Angelo podbiega: „Zaczekajcie na .Ciecia”. — „Ależ co w tej sprawie jest jeszcze do powiedzenia?” — pytam. Dario: „Ależ wszystko! Podobno Ciccio wtenczas przyniósł raczki świeże. To Tiberio nie włożył ich do lodówki”.
W gęstym powietrzu przemieszczają się fale ciepła znad stołu i fale zimn,a ode drzwi, które profesor zostawił otwarte na wysoką, styczniową noc. W tej nocy błądzi gdzieś niesforny, tajemniczy Ciccio. Bimba pudruje nos. „Dario oczywiście zostanie z profesorem i wróci koleją, ale ja was odwiozę do Rzymu.” Odzywa się malarz-Ormianin: „Myślę, że jesteśmy spóźnieni co najmniej o dwa tysiące lat.w Ja także zostanę”.
Po drodze na parking przechodzimy przez ogromny, zaciemniony namiot — dyskoteka. Pełno bardzo młodych ciał. Przeważnie chłopcy. Parami. Rock and roli ogłuszający. Dziewczyny też raczej parami. Obsesyjne ciosy czegoś, co kiedyś było muzyką i wraca zemstą. Ciała nie dotykają/się wzajemnie. Podrygują jak marionetki niewidzialnego lalka- rza. Niektóre pary udają ruch zbliżenia, ale większość ten ruch rzuca w próżnię. Tokują sobie a obojętnym muzom. Wygląda na to, że ich ramiona i nogi nie znają miłości, a serca nie znają poezji. Włosy dziewczyn zwisają strąkami na spocone twarze, łokcie roztrącają oporny żywioł. Młodzi odrabiają zadanie, podejmują się trudu. Trwają, tupiąc jak kozły. Podchodzimy do wagonetki. Bimba chce otworzyć bagażnik i nie może. Zamek wyfamany, nie'ma bańki z benzyną. „To ci z dyskoteki” — mruczy Bimba-Mimma. Puszczamy się w drogę na rezerwie, jest dość. Obok Bimby siedzi Niepocieszony, zapala i* kładzie jej do ust papierosy, żeby nie usnęła. Gadają półgłosem. On: „Zabrała wszystkie rzeczy”. Ona: „Czy nie zostawiła piżamy?” Nie dosłyszałam, co się stało 1 piżamą. I tak się kończy ten dzień nie dokończony.
A w Rzymie ogród zakonnic czeka. Jest tak, jak gdyby nakryto do stołu, a goście jeszcze nie przyszli. Róże i mandarynki pachną, zieleń przelewa się na słoneczne talerze, wszystko doskonałe — i nikt się nie zjawia.
Równolegle do wysokiego muru, za którym grzmi ulica, biegnie, oddzielona od niego ścieżką, ściana cyprysów. Z ogrodu do ścieżki prowadzi kilka stopni w dół, jak gdyby do ukrytej treści spraw. W odstępach parometrowych przybite są tam do muru stacje Męki Pańskiej. Niewielkie tarcze gliniane przedstawiają pochód Człowieka przez wzgórze tortur do Zmartwychwstania. Obok słonecznej uczty Bóg-Czło- wiek zmierza do śmierci na krzyżu. W ogrodzie snują się mgły, promienie, koty i mniszki. Mniszki wyglądają wesoło bez względu na pogodę. Są białe na co dzień, czarne od święta, jak gdyby tylko dzień modlitwy — niedziela — zasługiwał na powagę. Dźwigają kotły z jedzeniem, kubły ze śmieciami, wory brudnej bielizny, narzędzia, paki.
Koty i 4rzewa dźwigają tylko siebie.
Nierzadko zakonnica spaceruje, czytając Księgę o wielu zakładkach. Wtedy mruży oczy, jak olśniony kot. Te z Księgą nigdy nie chodzą parami. Lekcję swego przeznaczenia każda musi czytać w swoim hermetycznym kręgu, sa^n na sam ze swoim ciałem.
IRMINA
Siostrze Irminie się spieszy. Chyba od dziecka już tak się jej spieszy do końca, do kroku dalej, do bramy niebieskiej. Poznałam ją w domu zamożnych pielgrzymów, podróżujących autokarami i płacących organizacjom katolickim za hotelowe* wygody. Drobna, malutka, chwytała walizy, dźwi-
fała, upychała, przynaglała w wielu językach. Przydepty- wała swój habit i przepraszała cudzą suknię. Ręce, jeśli bez pracy, ściskały różaniec. Wydawało się, że ona tak zawzięcie pracuje i tak pilnie się modli, żeby skrócić czas oczekiwania na koniec jakiejś niedorzecznej przygody. Pamiętam, jak za młodu, zżerana ciekawością następnej odmiany, w podobny sposób odczuwałam powolność pór roku. Żeby po peoniach nareszcie zakwitły róże, a po różach chryzantemy, żeby po deszczach spadł śnieg, a spod śniegu żeby wyjrzały sasanki. Tylko taśma, na której nagrywały się moje dni, była inna: sunęła w przód i wracała, sunęła coraz prędzej i nigdy nie dobiegała końca. Dla Irminy śmierć jest stacją docelową, gdzie pielgrzym zrzuca tobół i w zamian otrzymuje skrzydła. Teraz Irminę przeniesiono do biblioteki szpitalnej. Podobno zamiast jednej książki dostarcza rekonwalescentom trzy i co dzień pyta, czy już przeczytane. Znosi grube tomy, zachęca do pośpiechu: „Prędzej, prędzej, Chrystus na was czeka”.
Od dawna spotykamy się przed kaplicą. Między jednym a drugim widzeniem upływa tydzień albo rok. Irmina się nie zmienia, więc nie spodziewa się zmian u przyjaciół. Na pewno widzi zmarszczki, postępującą siwiznę czy ociężałość ruchów. Te rzeczy nic nie znaczą, nie wymagają miłosiernych kłamstw: „Pani odmłodniała! Pan wygląda lepiej niż w zeszłym foku!”
Jeśli co Irminę dziwi, to pewnie fakt, że czas, w którym płyniemy, nie daje się wyprzedzić.
Obserwuję od lat dwoistość tej postaci: służebnica Pańska żyje w niej obok służebnicy ludzkiej, pierwsza pewna siebie, prawie zuchwała, druga milcząca, lękliwa. Czasem uśmiechnie się po dziewczęcemu, jak uczennica na egzaminie — „wiec odpowiedziałam! więc zdałam!” •—(, i już starość napływa do oczu: „niedługo wszyscy umrzemy”.
Dotyka ukradkiem młodej ręki i czuje się, jak myśli: „Ja też byłam młoda, nie wyobrażasz sobie, jak szybko mija życie, nie warto zawracać sobie głowy doczesnością, ona przecieka między palcami, jej nie ma, czyńmy wszystko, żeby podobać się Bogu”. Współczucie Irminy nie ma za przedmiot niewygody ciała, ma za przedmiot całą kondycję ludzką. „Dobrze, dobrze, ja wiem, że jest niewygodnie. Są te różne nierówności społeczne i fizyczne, ale nie chodzi o to, co nas różni, chodzi o to, żeby wielbić Boga i żałować człowieka,
* przemijamy jak stoły, jak drzewa, jak niemodne łachy, płyńmy prędzej do Zbawiciela, który otwiera wieczność.”
Irmina nie wznosi oczu do nieba, ale zeszłej niedzieli po
Mszy, kiedy uścisnęłam jej rękę, poczułam« jak ona cał* drży, i przeniknął mnie gorący prąd. Ta siostra jest anteną w zaświat.
MELANIA
Sądząc z fali włosów spod kwefu, siostra Melania jest jasną blondynką. Habit ma niedługi, nogi długie, w dobrych pończochach. W domu pielgrzymów i przygodnych gości po mistycyzmie Irminy nastał pragmatyzm Melanii. Urzędniczka recepcji za biurkiem — gość przed biurkiem. Rozmowa przerywana śmiechem, o pielgrzymowaniu niewiele, o turystyce dużo. Frunęły w powietrze zwyczajne imiona, nazwy muzeów i towarów, adresy...
W salonie zjawiły się dywany, lampy z abażurem i dobra grafika. Ujawnili się studenci z Niemiec i Arabii studiujący na katolickich uczelniach, napłynęły zagraniczne siostry na krótkie pobyty u źródła swoich natchnień. Do stołów w sali jadalnej zaczęli ciągnąć ojcowie, niosący w objęciach bezwładne ciała synów, przywiezionych na „rehabilitację” w sąsiedniej klinice, matki przytrzymywały zwisające nogi kalek, układały je pod stołem, rzucając dookoła pokorne spojrzenia. Najczęściej rodzice afiszowali optymizm. Na bełkot swego dziecka odpowiadali uśmiechem, udawali porozumienie, zachęcali do potraw, zachęcali do świata. Kretyni wydawali gardłowe okrzyki.
Natomiast w tunelu między cyprysami a ulicą, tam gdzta do muru przybito stacje Męki Pańskiej, rzadko się kogoś spotyka. Jak gdyby pochód Syna Bożego na Golgotę był już przebrzmiałym dramatem. Kiedyś tam Jezus Nazareński szedł, szedł i doszedł. A teraz my, w sytości jducha i triumfie dała, żyjemy na odkupionym świecie. Właśnie tam, w tym tunelu, przypomniał mi się pewien wieczór w Kazimierzu. Wpadliśmy wtenczas z Jerzym do Fary, przerażeni strasznym krzykiem Żydów w bożnicy, zaklinających Stworzyciela, aby nareszcie zesłał im Mesjasza. Tak to w Dwóch księżycach zapisałam:
„... jeszcze słychać było prośby rabina... jeszcze do jakich# niewiadomych krawędzi docierały rozchybotane karki, ale już przepadła nadzieja i koniec najczarniejszy, ostatni zaległ pod stopami Żydów... Złorzeczyli fałszywym prorokom,
żądali pomocy Boga, który ich wydał na życie, wrzeszczeli doń; »Przewoźnika ześlij! Mesjasza! Niech nam wskaże, jak przepłynąć śmierć, jak iść dalej — ciałem albo i duchem — kędy Ty płoniesz, Wieczny!«”
A w kościele:
„... spokój mżył między kolumnami... nikt tu niczego nie żądał... Tak; tutaj już się stało...”
„Pan Odkupiciel żywot swój położył i moc nieczystą, z którą czart się srożył, starł i ukrócił...”
Więc dla Irminy i dla Melanii „Pan Odkupiciel moc nieczystą starł i ukrócił”. Ale odkupiona przez Mesjasza Irmina nadal — jak Żydzi — żąda przewoźnika na tamtą stronę. Pragnie absolutu już teraz, zaraz. Melania nie marzy o absolucie. Korzysta z łaski. Odpoczywa, Tak, jak tamci polscy parafianie kiedyś, ze mną włącznie, odpoczywali między jedną a drugą stacją Męki Pańskiej. Nadeszło Boże Narodzenie i choinka Melanii okazała się całkiem inna, niż bywały drzewka Irminy. Irmina zalecała same ozdoby białe. Jak zimą w lesie. Chłopka rodem z gór, oswojona jest z cichym padaniem śniegu. Drzewko Melanii, osadzone* razem z korzeniami w wielkiej donicy, żyło dalej nowym życiem, mieszczańskim. Zapędzono do roboty studentów. Po kilku godzinach świerczek, omotany złotem, srebrem i czerwienią, zakwitł Światłami jak neonowa reklama. Melania pochodzi z miasta. Za Irminy pielgrzymi nie byli zachęcani, żeby otwierać telewizję i sztuką techniczną przesłaniać świętość. Przyjeżdżali zapomnieć o polityce. Nie znali włoskiego. Jeśli poza bazylikami i obeliskami byli czegoś ciekawi, to siebie nawzajem.
Wieczorami zasiadali w salonie pod landszaftem placu Św. Piotra, zagryzali piwo suchą kiełbasą, śpiewali Stille Nacht* i porównywali swoje dialekty.
Pod rządami Melanii studenci i zagraniczne siostry z czasem wyparli pielgrzymów. Telewizja ożyła. Studenci czyhali na mecze i slalomy, egzotyczne zakonnice szukały echa ze swoich krajów, rodzice kalek chcieli oglądać świat napastowany przez nieszczęście. Niejedna .mniszka zjawiała się ruchem łasicy, przysiadała na brzeżku fotela i podawała się w przód ku ekranowi, gdzie migotały żądze, gwałty, obce twarze i otwarte widoki.
ORIENT
, Aż tu, któregoś dnia salon przestał istnieć. Nie sposób przecież patrzeć na telewizję, mając pod bokiem biskupa ma- ronickiego obrządku. Jego złoty łańcuch, wielki krzyż, kloszowa szata i zawiły los zajęły całą przestrzeń. Mimo to weszłam, ukłoniłam się, przycupnęłam przy bocznym stoliku — po prostu sprzątaczki wyrzuciły mnie z mego pokoju. Nastała cisza. Biskup i jego rozmówcy, jeden w habicie, drugi w jeansach, patrzyli na mnie zimno. Zebrałam kartki i wyszłam.
Wkrótce się okazało, że za biskupem wlecze się ogon: osoby trudne do określenia, wielojęzyczne, pewne siebie. Drzwi do salonu stały otworem wyłącznie dla gości dostojnika. Kiedyś zza tych drzwi doleciał śpiew chóralny, przezroczysty jak strumień. Otworzyłam drzwi. Na ziemi siedziały kręgiem młodziutkie zakonnice w trepach na bosą stopę *— był grudzień — w szafirowych habitach, z krzyżami na piersi, zrobionymi ze- skóry, jak amulety hipisek. Śpiewały coś pradawnego, coś jak gregoriańska litania. To była kolęda. Przy czym robiły gesty modlitewne w kierunku jakiejś rzeczy niewidzialnej pośrodku koła. Rzecz pośrodku koła to było niewidzialne Dzieciątko Jezus. Skończyły. Z kolei adoracja skierowała się do biskupa. Klaszcząc trepami, odeszły uśmiechnięte.
Minęło kilka dni. Nikt się nie ważył korzystać z salonu, gdzie obok obcych ludzi zjawiły się aparaty i kable. Meble zmieniły miejsce, rośliny usunięto w kąt, błyszczały flesze, improwizowały się sceny. W fotelach zasiadały orientalne piękności, ozdobnie paląc papierosy, nerwowo, je gasząc. Na rozkaz reżysera patrzyły raz w górę, raz w bok, obracały niebieskie. białka, uśmiechały się bez przekonania do urojonych świadków. To wszystko w przerwach między basowym monologiem biskupa a zalotnym szwargotem dziennikarzy.
Któregoś diya dramat zastygł. Na centralnej kanapie u- wiecznił się dostojnik, tuląc do siebie z jednej strony staruszkę, z drugiej wschodnią piękność. Zabrzmiały słowa w niezrozumiałym języku, flesze zapałały.
„Czy to długo tak będzie?” — pytaliśmy. Siostry wznosiły oczy ku niebu. „Chyba tydzień. Zanim Ekscelencja nie odleci do Ameryki Południowej.” Pauza na zadumę. „Ojciec Święty kazał mu opuścić Jerozolimę, więc robimy, co możemy po jego wyjściu z izraelskiego więzienia, żeby uprzy
jemnić mu pobyt w Rzymie.” Twarz Melami wyraża zgrozę. ¿Dwa lata w więzieniu... Dla takiego energicznego człowieka to chyba piekło.” Zdziwiłam się. „Ten biskup siedział w więzieniu? Gdzie? Dlaczego?” Siostra spuszcza głowę. „W Ziemi Świętej. Oskarżono go o przemyt broni. Cóż, on jest Palestyńczykiem. Patriota...” Nie pytałam więcej. Stałam w próżni. Wtem ktoś położył mi^rękę na ramieniu. Spojrzałam na siostrę Melanię i próżnia znikła. W miejsce rzeczywistości napłynął surrealizm Wielkiego Miłosierdzia.
Meble i rośliny wróciły na dawne miejsca. Nadszedł wieczór. Przed telewizją zasiadły egzotyczne siostry, cudzoziemscy studenci, rodzice kalek i przygodni goście — ekran się rozświetlił. Przedmioty na sprzedaż znowu produkowały swoje czarodziejskie harce, specjaliści od pogody znowu tłumaczyli strategię wiatrów i chmur. Czekałam cierpliwie. Rzeczoznawca polityczny przystąpił do sprawozdania, pojawiły się miny posłów, gesty senatorów, zbiegowiska, krzyki, karetki pogotowia. Te wszystkie fakty mniej mnie wzruszały, odkąd miałam własny fakt z kroniki politycznej. Nareszcie: uwaga! Na centralnej kanapie nasz protagonista, nasz własny tajemniczy gość. „Ta staruszka to jego matka — szepnęła któraś siostra — ta piękna pani to jego siostrzenica.” Siostry westchnęły, ale katoliccy studenci się wzburzyli. „Co? Biskup 'Szmugluje broń?” Melania: „Biedny człowiek”. Na to student: „Biedny człowiek? Biskup szmugluje broń?” Cisza, Melania zamknęła telewizję. Z oczami pełnymi łez przeszła mię- -dzy nami. „Tak, tak, po stokroć biedny, jeżeli świadomie wziął na siebie ten grzech.” Złożyła ręce do modlitwy, znikła. Studenci zapalili papierosy, miłosierdzie wsiąkło w dym.
Mimo że asystentka chirurgów, Melania usiłowała leczyć zdrowych. Przebaczała im normalne życie, bo któż będzie się .gniewał na chorych, którzy o swojej chorobie nie wiedzą?
W końcu pozwolono jej wrócić do chirurgów.
Urszula, miłośniczka ziół, jarzyn i owoców, nie przybyła do Domu Pielgrzymów i Przygodnych Gości ze służby u chorych: sama wracała z sanatorium. Nie śmiałam jej pytać, na ją tam leczono, ze wszystkich sióstr ona najmniej zachęca ■do poufałości. Jest tak samo hermetyczna jak jej ojczysty język. Twarz Urszuli topnieje tylko na dźwięk, bardzo w
Rzymie rzadki, węgierskiego języka. Ta ekskluzywna mowa jest jej osobistym sekretem, który tutaj dzieli ze starym bezbożnikiem — dentystą. Z posiedzeń na fotelu dentystycznym wraca spuchnięta, ale promienna, cicho powtarzając niezrozumiałe wyrazy.
Puściłam wodze wyobraźni: dla Urszuli jej minione szczęście brzmiało po węgiersku. Słowa jakiegoś kiedyś chłopca nad Balatonem urzekły ją na całe życie. Ale tylko słowa. Myślę, że cielesnych zabiegów swego chłopca nie lubiła, brzydziła ją cudza ślina, cudzy pot, cudza, a może i własna, nieprzytomność.
Pewnego dnia zaryzykowałam niedyskrecję: „Dlaczego siostra wstąpiła do zakonu? Taka młoda, ładna? Z tymi gorącymi oczami?” Dumny podrzut głowy i od razu unik: „Moja rodzona siostra też jest ładna i też jest zakonnicą. Uroda nic tu nie ma do rzeczy”. Zamyśliła się. „Pani wie? W Budapeszcie nie nosi się teraz habitu ani sutanny... Ale dwóch moich braci jest księżmi... tam.” Osłupiałam. Czworo osób duchownych w jednej rodzinie? To coś jak podmuch katastrofy, coś, jak wyprawa krzyżowa...
„Dlaczego? ■— powtórzyłam. — Tak raptem? Cała rodzina?” Twarz Urszuli ostygła. „Wcale nie raptem. Już nasi dziadkowie byli bardzo pobożni.” Przeciwko komu ci dziadkowie byli pobożni? — pomyślałam. Tymczasem Urszula odwróciła się i zaczęła szybko przesuwać paciorki różańca. Z głową pochyloną szepnęła: „Nie wiem, czy Bóg mi przebaczy, że uciekłam stamtąd”. ¿o i
Na męczące „dlaczego?” musiałam sobie dalej odpowiadać sama. Z pewnością ta rodzina była nie tyle pobożna, co harda. Dziad może uprawiał winnicę, ale winobrania nie świętował pijaństwem. Babka potrafiła odmówić żebrakowi, a dać przybłędzie —? psu. Ojciec może był stolarzem trumien, ale grał na weselach na harmonii. Bracia uprawiali politykę, ale nie należeli do-.partii. Młodsza siostra nie pragnęła mieć dzieci. Wszystko zawsze na przekór. A ona, Urszula? Zakochała. się w słowach chłopaka, ale nię w tym jego języku, który szukał słodyczy w jej ustach.
Teraz nie strawiona młodość wraca do niej wypiekami na twarzy i gwałtownymi ruchami. Na co ją leczono? Pewnie na młodość. Więc Urszula raz fruwa jak dziewczę, raz kroczy jak matrona. Lubi biuro, bo to „spokojna robota i nikt się nie wtrąca”. Stale coś zapisuje w kartotekach, podlicza, sumuje. Godzinami pochyla nad maszyną do pisania klasyczny profil brunetki, nagle rzuca ołówek, chwyta jabłko i gry-
zie. Nie lubi mięsa, woli surową marchew. Na każdą dolegliwość zaleca rumianek, miętę, kwiat lipowy.
Na biurku Urszuli stoi małe radio, które sprawia, że z godziny na godzinę jej obecne życie upływa we wspólnej ojczyźnie katolickich pielgrzymów, w Watykanie. Jej królem jest niematerialny mężczyzna: papież. W ten sposób fizyka uskrzydla się w metafizykę, a Drugie Przyjście może będzie przyjściem nie Sędziego, tylko Oblubieńca.
KLEMENTYNA
Każdego dnia rano, w asyście kobiety świeckiej imieniem Paola, siostra Klementyna przybliża swój tabor — szczotki, ścierki, pasty — do moich drzwi: będzie się sprzątał pokój. Tak samo, jak Urszula, młoda, ładna. Podobna do świętej Klary z obrazka, ma te wszystkie zalety, jakich towarzyszka wagabundy Franciszka z pewnością nie miała. Przyjmuje z pobłażaniem moje nerwowe raporty o pogodzie, zupełnie nieświadoma innych różnic między dniem pięknym a brzydkim niż te, które wpływają na porządki w domu. Sirocco, a więc trzeba sprawdzić okiennice i pozmiatać kurz z balkonów. Deszcz oznacza brudne smugi na szybie i ślady błota na posadzce. Słońce wymaga wietrzenia pościeli, opuszczania żaluzji i obfitszego podlewania roślin. Ziąb nakazuje dodatkowe koce i szybkie ruchy, żeby przy wietrzeniu nie wystu- dzić wnętrza. Gwiazd ani księżyca Klementyna nie zauważa. Najbardziej lubi prześcieradła i ręczniki. Przed ogromną szafą, zawierającą bieliznę, stoi skupiona, jak artysta przed paletą, dobiera kolory i wymiary, myśli, komu dać co. Zapach wiatru, który się zaplątał w sznury schnącego płótna, napełnia ją zadowoleniem. Dopiero teraz przyjmuje wiatr do zatwierdzającej wiadomości. Bukietom nie sprzyja, bo to potencjalne śmieci. Chętnie i dużo mówi o relacjach dla mnie mało zauważalnych: zamknięte — otwarte, podłoga — ziemia, krzesło — dywanik, szafa — klucz, drzwi — okno. Mimo tak kameralnego usposobienia przychodzi na dziennik wieczorny oglądać w telewizji świat brudny od krwi zabitych przechodniów, od śliny demagogów i kurzu demonstracji. Cała w bieli siedzi oświetlona pod lampą. Tak długo jak na ekranie migają mydła, eliksiry, elektryczne maszynki i samochody prosto z fabryki, nie widać, żeby jej spokój został
zakłócony. Także nie widać wzburzenia na widok strzelaniny i wyjących tłumów. Natomiast wypadki drogowe — morskie i lotnicze, jak również katastrofy żywiołowe — wytrącają z równowagi kapłankę porządku. Bo tu wchodzi w grę niechlujstwo. Tu ktoś popełnił błąd techniczny albo natura przedmiotów i globu ujawniła czyjąś fatalną pomyłkę. I Klementyna protestuje. Jak mógł kierowca, palacz, lotnik, marynarz tego nie zauważyć? Tamtego nie przewidzieć?! Domyślam się, że w godzinie medytacji zakonnica Klementyna pyta: „Boże, jak mogłeś stworzyć nieuwagę i niechlujstwo? albo stworzyć Etnę i Wezuwiusza?” Potem wzdycha z ulgą: „Terroryści i politycy w Ciebie nie wierzą, oni sami siebie stwarzają, więc Ty, Boże, za ich bałagan nie odpowiadasz”.
Czasami na ekrazde pojawiają się dzieci. Jeżeli zajadają reklamowe pożywki, bawią się modnymi zabawkami, mają dołki w policzkach i figlarne oczka, wszystkie zakonnice, z Klementyną włącznie, śmieją się, są szczęśliwe. Ale jeżeli dzieci pochodzą z kroniki wypadków, są chore, kalekie albo zabite, Klementyna chmurnieje i milczy. Ona jedna wydaje się wiedzieć, że zaszedł błąd techniczny |Si niedopatrzenie, niedbalstwo. Lepiej nie pytać, kto tutaj zawinił.
Klementyna prawie nigdy nie opuszcza zakonnego parku, nie słyszałam, żeby jeździła na uroczystości religijne do bazyliki San Piętro, wystarcza jej miejscowa, pełna blasku i kwiatów kaplica. Wyobrażam sobie, że metafizyka z jej nieodłącznym, jeśli chodzi o doczesność, pesymizmem, taka na przykład wizja Michała Anioła -^Dziewica ze zwłokami Syna na kolanach — taka wizja przekracza strefę porządków siostry Klementyny.
APOLONIA
Apolonia jest „Świętą Kucharką”*. Karmiąc sytych i wybrednych, Apolonia szafuje jadłem w Rzymie jak manną ne pustyni. Nigdy nie widziałam, żeby nad patelnią czy rondlem kreśliła znaki magiczne, jak to czynią buddyści nad mislrą strawy. Ale żarliwość, z jaką nakłada makaron, ma w sobie coś z misji ratowniczej. Szesnaście lat w South Dakota wśród
czerwonoskórych i dwadzieścia na Taiwanie, zanim jeszcze Ameryka poczuła się do świadczeń na rzecz własnego i cudzego „trzeciego świata” — tak powstał nałóg Apolonii.
Chętnie pokazuje zdjęcia — z niedowierzaniem i melancholią przeżywa jeszcze raz swój czas in partibus infidelium.
I w Ameryce, i w Azji ona w fałdzistym habicie na rowerze, a naokoło dzieci z palcem w ustach, onieśmieleni mężczyźni, zachwycone kobiety. „Oni mnie naprawdę kochali— mówi Apolonia. — Oni całowali moją suknię. ^Śmieje się.* „I za co? Co ja im dawałam? Tę zupę ną;i kościach? Ten ryż?” Pauza na zadumę. „Dobrzy ludzie... Czy ja zresztą, wiem, jacy? Biedni...” Wspomina: „Zawsze się zaczyna od dzieci. Ojcowie misjonarze napisali do Europy: trzeba, żeby ktoś pomógł koło dzieci. Tutejsze siostry nie dają rady. Przy-- jechałyśmy. Dałyśmy radę. Ja się nawet nauczyłam .pić wodę zaskómą. A znowu na Taiwanie kapelan mówił do nas po chińsku. Więc myśmy się prędko nauczyły opowiadać dzieciom, jak nasz Zbawiciel urodził się w takiej samej, stajence, jak u nich, i że wszystkie dzieci są dziećmi Boga. I ten Jezus został zamęczony na śmierć, ale był taki miłosierny, że trzeciego dnia zmartwychwstał. Potem wrócił do nieba. I znowu kiedyś przyjdzie sądzić żywych i umarłych... Jedno dziecko spytało: »Dzieci też?« A drugie: »Gdzie są drzwi do nieba?« A trzecie spytało: »Czy ja muszę być zmęczony?« Nie wiadomo było, co odpowiadać w takim trudnym języku. Więc myśmy uczyły Składu Apostolskiego bardzo skróconego i Zdrowaś Maryja. I one znowu pytały: »Czego pełna? Co to jest łaska? Jaki jest owoc żywota? Co to takiego Duch Święty?«
Rozdawało się ryżowe placuszki i ciepłe majtki, bo tam bywa mróz, i syrop na gardło. Uczyłyśmy, jak się załatwiać w klozecie. I żeby nie rzucały kamieniami w wujka-idiotę. Dzieci chwaliły nas do rodziców za te placki. Rodzice zaczęli przychodzić do kaplicy. Też słuchali, jak kapelan opowiadał historię świętą. Sprzątali kaplicę, najwięcej lubili posługiwać w kuchni. Paczki amerykańskie tak rozdrapywali, jakby w tych pudełkach było zbawienie”.
Apolonia ubija jajka na omlet dla zamożnych pielgrzymów i dalej się dziwi: .„Amerykanie, owszem, pomagali, tylko że z czasem oni i Niemcy pozakładali dużo fabryk i ludzie zaczęli się bogacić. Rzemieślnicy dostawali pożyczki; i ludzie zaczęli wyrabiać piękne rzeczy nie dla siebie, tylko na eksport. Dywany, maty, różne naczynia... Dla siebie zaczęli kupować pożyteczne rzeczy... lodówki, gramofony...”
Z gniewem odstawia patelnię. „A jak zaczęli się bogacić, to przestali przychodzić do kaplicy. Nawet ci ochrzczeni.” Obok gniewu osłupienie. Apolonia za swoje najwyższe szczęście uważa modlitwy — zawsze te same w coraz to innej kaplicy. Po chwili się rozpogadza. „Nieprawdę mówię. Te dzieci, co lubiły śpiewać i ubierać ołtarz, dalej przychodziły. Niektóre starsze bardzo się przejmowały komunią. Przepraszały Jezusa, że jedzą Jego ciało. Jeden chłopak poszedł na księdza.” Apolonia triumfuje, że z tylu nakarmionych jeden zapragnął sam karmić ludzi chlebem nie z tej ziemi.
KOLOMBA
Około osiemdziesięcioletnia, ciężka i zawsze wesoła, siostra Kolomba wieczorami zastępuje siostrę Urszulę z Domu Pielgrzymów i Przygodnych Gości. Właśnie ona ma najwięcej wyrozumiałości dla telefonów. Świńskim truchtem biegnie z daleka do kabiny telefonicznej, nie lekceważy żadnego głosu ze świata.
Miała pięć lat, kiedy po raz pierwszy świat ją zawołał w zagrodzie wiejskiej pod miasteczkiem Lindau na niemie- cko-szwajcarskdm pograniczu, koło Bodeńskiego Jeziora. „Jak się to stało?” — pytam. „A tak, że ja byłam bardzo małym, bardzo chudym dzieckiem, a moi bracia — ogromne, tęgie chłopaki — wstydzili się takiej siostry. Łapali mnie za kark i przez zaciśnięte zęby wlewali mi śmietanę. Więc któregoś dnia wyrwałam się i uciekłam w pole. Ale po drodze jeszcze złapałam czerwoną parasolkę i torbę sucharów. Ojciec mnie szybko dogonił. »Dokąd to, dokąd z tą parasolką?« »Do Afryki-« — powiadam. Bo w niedzielę wieczór ojciec nam często czytał różne broszury, rozsyłane przez misje, i mnie się najwięcej podobała Afryka. »Ach, tak? —powiada ojciec — no, to idziesz W- złym kierunku. Chodź do domu, pokażę ci właściwy kierunek...« Naturalnie nic mi nie pokazał, tylko atlas i rózgę... Małki już wtenczas nie było.” Telefon znowu dzwoni, tym razem wzywana jest siostra Hinduska. Kolomba patrzy z rozrzewnieniem na cienką dziewczynę w zakonnej sukni, jak ona bezszelestnie spływa po schodach. „Chinki nie są takie szczupłe — mruczy i zaraz się śmieje. — Mnie także dopiero ryż utuczył. Bo ja si^z tą moją parasolką wybrałam do Afryki, ale wylądowałam w Chinach... Nie od razu, o nie.”
Trcyma mnie za rękę, nie chce, żebym odeszła. „Uciekłam raz, uciekłam dwa... Proboszcz w Lindau pomógł.” Uzębienie Kolomby — może chińskie? — nie jest dobre./ Także tryb życia między ochronką, szpitalem, kaplicą, warzywnikiem a tysiącem spraw napływających ze dworu, nie nauczył jej gładkiej narracji. Widocznie jednak dwadzieścia osiem lat w Chinach i dziesięć na Cejlonie stworzyło usypisko wspomnień, które przy pierwszym dotknięciu — czyżby ta rozmowa była pierwszym dotknięciem? — groziło katastrofą. Może nagle rozstąpi się ziemia i pochłonie trzydzieści osiem lat trudu i modlitwy?
■ Coś trzeba odpowiedzieć, coś wybrać, coś zatrzymać. Ko~ lomba jąka się, śmieje się i milknie, żeby za chwilę znowu próbować ratunku dla swoich starych spraw.
„Uciekłam raz, uciekłam dwa...” — powtarza, a ja myślę: jak można chcieć uciekać z Lindau? Byłam tam nie tak dawno, kiedy już miałam za sobą całe raje widoków, całe światy doświadczeń i właśnie w Lindau pomyślałam: to jest to — najgłębsza, przejmująca słodycz. To, od czego człowiek tu urodzony nie będzie nigdy mógł się oderwać. Bo w Lindau wiosenne topole nie były zielone, były złote i lepkie od soku. I nie pachniały jak drzewa w kwietniu, tylko jak kwiaty w czerwcu. W Lindau łabędź pozwolił mi patrzeć, jak buduje na brzegu jeziora gniazdo dla łabędzicy, która cierpliwie mości się na kamieniach w oczekiwaniu łoża. W Lindau wody lśniły jak srebrne tace, meble czuć było lawendą, prześcieradła dziką różą, powietrze drżało jak liść, dzisiejsi ludzie chodzili po niegdysiejszych ulicach, a domy wyrażały niezmienność.
„Kiedy ostatni raz siostra była w Lindau?” Namysł. „Chyba ze dwadzieścia lat temu.” — „I nie tęskno siostrze?” Wzruszenie ramion. „Przecież tam już nic nie ma.” Te słowa spadły na mnie ciężko. Jednocześnie otworzyło się jakieś światło: siwa, tęga Kolomlba nie mogła tęsknić do miejsca, gdzie „już nie było nic”. Tamto miejsce przeminęło razem z czerwoną parasolką i okrutnymi braćmi. Budzę w sobie jeszcze raz zachwyt nad doskonałością Lindau i pojmuję, dlaczego kocham nie Lindau, tylko Kazimierz: bo dla mnie w Kazimierzu ciągle jeszcze coś jest.
Dalej Chiny. „Rewolucja nie dała się siostrze we znaki?” Kolomba ubawiona. „A, rozpędzili Misję, domy pozabierali... Mnie pilnował jeden taki, co dawniej chodził do kaplicy. Wszędzie teraz za mną łaził, || na spacer, i po sprawunki. A potem mnie zamykał na ogromny, zardzewiały klucz. Raz
było gorąco, więc mówię: »Nie zamykaj, zostaw przeciąg, za co ja tu właściwie siedzę, marnuję czas?« A on się śmieje: »¡Przecież siostra dusiła dzieci w szpitaliku i zakopywała w ogrodzie, bo to dobry nawóz pod kapustę«. Klepał mnie po plecach. »Trzeba przeczekać — powiada — przyjdzie inna władza, wymyśli nowe bajki, a siostrę puszczą. Ludzie i tak wiedzą, że siostra biednych lubi.«” — „I wypuścili?” — „Pojechałam na Cejlon. Teraz to się nazywa Sri Lanka. Także rewolucja... Ale siostry pracują.”
Wieczorem na dziennik telewizyjny przychodzi mało zakonnic. Wolą medytację w kaplicy albo pranie pończoch. Niezawodnie zjawiają się Apolonia z Kolombą. Apolonia pełna nabożnego lęku. Kolomba pełna wyrozumiałości. Mało rozumieją po włosku, głośnym szeptem objaśniają sobie ludzi i sytuacje. Baz Święta Kucharka bierze mnie na stronę. „Ja się dziwię — rzecze — jak patrzę na te aktorki, na tych różnych szachów i prezydentów, że oni tyle miejsca zajmują w telewizji. A siostry Kolomby nikt nigdy nie pokazał.” — „Nie rozumiem.” Apolonia nadyma się ważnością. „Bo ja po South Dakota też byłam na Cejlonie. A siostra Kolomba wyjechała stamtąd na parę lat do Hong Kongu, a potem wróciła.” Apolonia rozkwita: „Pani, co to było za święto! Te aktorki i ci prezydenci to mucha przy Kolombie! Drogi były zapchane, ludzie zewsząd biegli, żeby Kolombę przywitać. Sami biedni”. Patrzy z uwielbieniem na tęgą, starą koleżankę, która huczy w drugim kącie sali. „Pani myśli, że jej było łatwo wrócić do Rzymu?... Tyle lat, i Chiny, Cejlon, Hong Kong, znowu Cejlon... przepraszam, Sri Lanka... Kiedy Matka Przełożona zdecydowała: dosyć! Kolomba wsiadła gdzieś tam w samolot i wysiadła we Fiumicińo z tą swoją obszarpaną walizą. Nikt nie wiedział, samochodu po nią nie posłali. Wzięła za ostatnie liry taksówkę. U furty w Domu Macierzystym pytają: »Siostra jaki ma interes?« »Tak i tak.« Dopiero sensacja! Ileż to lat mówiło się w Rzymie: »Teraz nasza Kolomba jest tu, teraz tam... Czy aby Kolomba jeszcze żyje?« Dali jej piękny pokój z łazienką. Do obiadu posadzili wysoko koło przełożonej. Ale zaraz po zupie zauważyłam, że siostry zaczęły się jakoś od niej odsuwać... patrzeć w inną stronę... pociągać nosami...” ,,I cóż to było?” — pytam przerażona. Apolonia przykrywa dłonią uśmiech. „Co to było? Zapach biednych ludzi. Tym się nasiąka. Tego się tak od razu w łazience nie zmyje.”
Stare siostry noszą kwefy i haibity, pracują gdzie popadnie, w kuchni, w szpitalu, w garażu, w ogrodzie, w biurze, w bibliotece.
Siostry nowe chadzają po Cywilnemu, te młode nawet w jeansach, z odkrytą głową; na rozlicznych kursach uczą się języków, opracowują różne tezy, piszą monografie, sporządzają statystyki, starają się o beatyfikację zapoznanych świętych. Ich hasłem naczelnym jest: dokształcać się i pogłębiać. Młodzi teologowie w sportowych autach przyjeżdżają z miasta oświecać je.
Święta Kucharka mówi: „Dziś będzie pani miała obiad na zimno. W czwartki przyjeżdża do nas jeden mądry ksiądz objaśniać liturgię, muszę wcześniej wyjść z kuchni”. Zamyśla się, wzdycha. „Po czterdziestu sześciu latach w zakonie, czego ja się jeszcze mogę nauczyć o Mszy świętej? Przez czterdzieści sześć lat co dzień, często dwa razy, byłam na Mszy świętej. Ale teraz się okazuje, że stare zakonnice wszystko źle rozumiały i muszą się uczyć. A kiedy? Ja już nie jestem dla ludzi grzeczna. Nawet kotom nie mogę zanieść miski.”
Nowicjuszki i postulantki mają czas. Za nimi jeszcze żadna brama się nie zatrzasnęła. Przeważnie są śniade albo czarne. Z Indonezji, z Filipin, z Afryki...
Wieczorami kabina telefoniczna w oblężeniu. Światła na schodach i w hallu przyćmione — pora na ciszę, na rachunek sumienia, na strach. Kolomba jeszcze urzęduje w kancelarii, otwiera i zamyka frontowe drzwi, przyjmuje wewnętrzne telefony, podlicza, sumuje — na pół obecna, pogrążona w dziennik Watykańskiego Radia.
Jak ćmy, jak liście oderwane od drzew, nowicjuszki w szarych sukniach snują się w półmroku pod ścianami, wiotkie, ze smutnym uśmiechem na ciemnych wargach, cierpliwe, nietutejsze, czekają każda na swoją kolej do rozmowy przez telefon. Nowiejuszka za nowiejuszką śniadymi, wąskimi rączkami wrzuca żeton do automatu, chwilę czeka, po czym zaczyna szeptać i słuchać, szeptać krótko i słuchać długo. Z kim mówią? Chyba nie z braćmi-teologami w niezliczonych rzymskich akademiach duchownych? Mówią bardzo cicho, nie można rozpoznać języka.
Na pewno nie wszystko z klasztornych nauk zrozumiały, nie wszystko polubiły. Pewnie mają grzechy do wyznania
kapłanom nietutejszego obrządku. Pewnie pragną pociech, których nie udzielają katoliccy święci. Katolicyzm znaczy powszechność. A więc może bliskość rzeczy dalekich. Może zrozumienie rzeczy obcych. Może wspólnotę ludzką w całej ludzkiej przestrzeni. Może wspólny pożytek ze wszystkich ludzkich różnic...
Żegluję na przełaj pośród aut. Z jednej strony mur ustępuje miejsca sztachetom, za którymi ścielą się ogrody i wznoszą gmachy Akademii Amerykańskiej. Ameryka w Rzymie nie razi. Dumna ze swoich europejskich korzeni, osiadła w starych pałacach, uszanowała miejscowe pinie i cyprysy. Opodal jeszcze jeden starożytny łuk opina jezdnię. Mijam domniemany — chyba niesłusznie dom Michała Anioła, zmierzam do pomnika Garibaldiego.
Wszędzie dzieci i dzieci. I rodzice w roli tych, co pokazują świat i objaśniają życie. Dla celów dydaktyki powstały w parkach elektryczne karety i elektryczne słonie,, elektryczne podłogi dla wózków, karuzele, miniaturowe auta i pociągi. Za jedne sto lirów małoletni poznają technikę i egzotykę, strach i triumf.
Tymczasem żona Garibaldiego, Anita, na brązowym koniu wzlatuje do nieba. Dzieci, tkwiące sztywno na żywych osiołkach, nie zwracają głów do brązowego konia. Plac znajduje ujście w szerokiej alei i tu na skraju chodnika teatrzyk. W ¡kwadratowym oknie skaczą marionetki, za które krzyczy i płacze niewidzialny reżyser. Coś, co niczemu nie służy. Ciosy nie bolą, złość nie krzywdzi, miłość nie cieszy. Słaby okazuje się mocny, siłacz ulega zakulisowej potędze, publika nie wyciąga wniosków, morał rozpływa się jak czekolada. Zostaje nerwowy skurcz. Autokary stoją przy lunetach skierowanych na miasto w dole i na góry połatane śniegiem. Patrzę na to, co widać bez lunet. Na Zatybrzu rozległa budowla w kształcie krzyża, na trzech piętrach gęsto rozmieszczone małe okna. Na przecięciu krzyża kopułka oznacza kaplicę. Olbrzymi czarno namalowany napis na ścianie: RIFORMA. Tu się reformuje przestępców. Przeważający kolor całości jest
Jestem zupełnie sama. Ostatni na dziś świadek świadczący sobie. Widzę, jak wygląda światło nie stworzone dla ludzkiego oka i milczę. Ludzie, owszem, są, ale nieludzkiego światła nie widzą.
Grają w tenisa, grają w futbol, oczy mają przykute do piłek, do ziemi, do piersi, do pośladków. Bawią się w chowanego, kiedy nikt nie szuka, gonią samych siebie, dźwigają urojone ciężary, a tymczasem światło Sądu Ostatecznego leje się na głowy. Błogosławieni ubodzy duchem! Gdyby świadkowie bywali prawdomówni, gdyby rzymianie zauważali Sąd Ostateczny, nie byłoby Rzymu. Nie byłoby lotnych feoni z brązu, Garibaldiego ani Anity i labiryntu gipsowych biustów, przedstawiających heroiczne postacie w fantazyjnych kapeluszach i bez, z loczkiem na łysym ciemieniu, z brodą w szpic, z brodą w krąg, z zawiesistym wąsem, z piersią opiętą w mundur i nagą w rozchełstanej koszuli.
Nie byłoby Historii. Nie byłoby Człowieka.
ROUGE ET NOIR
Rzym ma wiele szuflad, z których wysypują się epoki, anegdoty, biografie, fakty i anty-fakty, osoby prawdziwe i urojone. Wyjmuję na chybił-trafił widoki, przywidzenia, portrety, fantomy, suknie umarłych i własne przebrania.
Na wzgórzach Gianicolo opodal Villa Sciarra stoi niewielki dom z tablicą na zardzewiałej bramie: Wstęp wzbroniony. Niebezpieczeństwo spadających gruzów!
Rzeczywiście żaluzje krzywe, wyłamane, nie wiadomo jak się trzymają w rozkruszonych oknach. Taras pierwszego piętra nie ma podłogi, same balustrady po wariacku uczepione stalowych, szyn, drzwi omszałe, mury pokryte liszajem i bluszczem, ostatki potrzaskanych szyb tkwią w otworach zasnutych pajęczyną u— chroniczna agonia czyjegoś kiedyś mieszkania.
Wokół bezludnej ruiny czuje się milczący napór przyrody. Może przeszłości. Może bywał tutaj Stendhal podczas swoich Przechadzek po Rzymie? Chwasty teraz sięgają wysokiego parteru. Te, których nie było w jego fikcyjnych ogrodach. Oleandry, mirty, wawrzyny kłębią się jak źródła, coś trzaska, szepcą, ukrywa się i dąży. Siła parcia wzwyiż jest większa niż horyzontalny rozrost. Niezmiernie wysoka palma i nienaturalnie chudy cyprys wydają się uciekać z ludzkiej ulicy.
Wstęp wzbroniony... Ale chyba nie dla Lucien Sorela? Nie dla madame Rénal — wygnańców z Czerwonego i Czar
nego kraju miłości? Urodzili się przecież w wyobraźni tego samego francuskiego konsula z Civita Vecchia, który tak kochał Italię.
Ciągną się dalej dni nie dokończone... Nadal nie wiem, co się działo za taką czy inną przyczyną i co się dzieje bez przyczyny. Nadal nie umiem pocieszyć profesora po tym, jak zdradził swego Stworzyciela. Ciągle nie odróżniam oliwki obok włoskiej trattorii od oliwki w kraju ewangelicznym. Gubię się w metaforach, pakuję i rozpakowuję walizy. Po raz drugi idę oglądać w Watykanie muzeum egzotycznych religii przed Chrystusem i po Nim. Chodzę i patrzę na dziwność, która kiedyś była zwyczajnością.
Otóż i obronna magia pierwotnych ludów w strachu przed zwierzętami, w poczuciu bezbronności człowieka w przyrodzie. W tych ogromnych szklanych klatkach, gdzie w muzeum przechowuje się prabyty, człowiek za pomocą maski i kostiumu udaje wielkie, silne zwierzę albo bezbronną roślinę. Są maski wilka, lwa, tygrysa, są kostiumy z traw i gałęzi. Ale nasz praojciec czuł, że śmierć grozi mu także ze strony żywiołu niezwierzęcego. Że — oprócz zwyczajnych bestii — czyhają nań bestie nadprzyrodzone, dla których wymyślił kształt gryfa, smoka, wilkołaka i wszelkiego innego bóstwa. Wyobraźnia zaklinaczy potęg nieziemskich, które prześladują Ziemię, jest dwutorowa: przez ukazywanie rzeźbą i malarstwem wizerunku istoty ludzkiej, stworzonej *,na obraz i podobieństwo”, udawać, że się rozumie Wielką Tajemnicę. Albo udawać, że nic się nie rozumie: człowiek =** roślina. Mężczyzna w spódnicy z traw i wieńcu z gałęzi — stwór rozbrajający.
W miarę postępu orientacji człowieka rozwija się symbolika wyimaginowanych prześladowców: ciała bóstw obrastają w dziesiątki ramion, którymi nadistoty dosięgają ludzi.
Rozwija się również świadomość, że nie wszystko, czego nie można zrozumieć, jest szkodliwe. Że w mieszkalnej przestrzeni unoszą się prądy życiodajne, sprzyjające rodzeniu, stąd boginie obrośnięte piersiami.
Chyba najbardziej wykończonym symbolem jest smok chiński. U samego wejścia do teologicznej dżungli spoczy-
fiĄ
wają na wysokich postumentach dwa takie okazy nadnaturalnych rozmiarów. Rozwarte paszcze wyszczerzają masę kłów, nosy są spłaszczone w diabelskim uśmiechu, pazury czekają na mięso, błony między pazurami i skrzydła przygotowane są do odpływu czy do odlotu w strefę złej boskości.
Próżno upatruję Perkuna, Światowida i Marzanny. Mimo że dyrektorem departamentu religii politeistycznych jest jezuita Polak, Olimp prasłowiański nie został włączony do klasyki ani do egzotyki. W regionach metafizyki odrzucam pretensje nacjonalistyczne, raczej przychodzi mi na myśl Biblia i to, co Jahwe oznajmił Noemu po jego przygodzie morskiej i wylądowaniu: „Odtąd Ziemia i wszystko, co na niej, będzie ci poddane”. Więc miał ustać strach człowieka przed zwierzem, a także ludzkie udawanie roślin.
* * *
Ozęsto chodzę na wzgórze Montorio. z jego kościołem i z rozległym widokiem na Rzym. Po drodze zatrzymuję się przed strukturą z kamienia i wody. Jest to ściana samoistna, maskująca rurociąg, który eto trzech ozdobnych nisz doprowadza z jeziora Bracciano wodę w formie tryskających bujnie fontann. Tę wygodę zawdzięcza się papieżowi Pawłowi V w XVH wieku. I cóż to widzę na obu krańcach budowli? Dwa smoki z kamienia siedzące w pozie grzecznych psów, które pilnują, aby woda grzecznie służyła ludziom. Poskromienie zwierza nie udało się szamanom na początku dziejów, udało się z czasem papieżowi: ujarzmił żywioł, a jako straż porządku ustanowił smoki.
Alkoholik Noe, przodek nas wszystkich spragnionych zapomnienia, zasłużył sobie . na łaskę Stwórcy, bo w obliczu szalejącej przyrody okazał rozsądek: zbudował arkę, oswoił w masie drapieżców zwierzęta dające mięso, mleko .i radość, i w tym towarzystwie wylądował suchą stopą.
Odtąd „Ziemia i stwór wszelki były mu poddane”.
PRZYRODA I MIASTO
Tego dnia, kiedy z rana jezuita oprowadzał mnie po muzeum pierwotnych religii, zatęskniłam do cywilizowanej przyrody i po południu poszłam do parku Villa Sciarra. To,
co tam zobaczyłam w godzinach przędza chodniej glorii, w znacznej mierze powtórzyło spacer autem dwadzieścia lat temu na Long Island, w kraju wszelkich dosytów. Po obu stronach szosy za zasłoną z pączków i drobniutkich liści prześwitywały wtenczas pałace, ale poczucie święta nie szło od milionerów, tylko — jak teraz w parku rzymskim — od drzew i krzewów. Jeszcze raz miraż bezgrzesznej przyrody. Świat nie dotknięty ciekawością Adama i Ewy. Pamiętam, jak powiedziałam Jerzemu: „Tacy starzy, widzimy wiosnę. Chyba ostatni raz”. No i po latach dwudziestu wiosna znowu wybucha dla nas młodością.
Magnolii wiosennych są trzy rodzaje: kwitnące biało i drobno, delikatne drzewka wyglądają jak oblepione przez motyle-bielinki. Inny gatunek: pnie i gałęzie grubsze, kwiaty duże, koloru biskupich fioletów, ukształtowane jak filiżanki. Wreszcie chuderlawe krzewy podobne do świeczników o wzniesionych ramionach, które zamiast świec ofiarowują niebu kielichy.
Przed magnolią — każda ma wokół siebie obszar wonnego powietrza, a u stóp trawnik — zatrzymuję się jak przed ołtarzem. Potem patrzę na forsycje bijące złotymi strugami. Japońskie wiśnie kwitną puchem i różowością. Inne japoń- szczyzny są krzewami o płaskich, karminowych ozdobach. Dzieje się też kwitnienie wysoko pod niebem: białe, różowe i liliowe obłoki wyrastają z gór. Jak kiedyś drzewa na Long Island, oprószone pierwszą zielenią, nie zasłaniały widoku na Amerykę, tak w parku Sciarra pączkujące platany i wiązy jeszcze przepuszczają wzrok na panoramę Rzymu. Teraz światło na nim jest złote. Nie ze złota bladego jak cytryna, tylko ciemnego jak miód. Tak gęstego, że wygląda jak r oz smarowane po wąziutkich cegłach, po chrześcijańskich i pogańskich kamieniach. To równa wieki, równa wiary, czyni z nich jedną drogocenną bryłę. Coś się odbywa i coś tam w dole zastyga.
Wydaje mi się, że widzę koty i psy z łapą podniesioną, znieruchomiałe na podwórkach. Oczywiście nie widzę ani ich, ani ludzi. Bezszelestnie suną wzdłuż rzeki różnokolorowe pudełka. Odzywa się dzwon. Jeden, drugi, dziesiąty — wszystkie ściszone. Widzę miasto, gdzie mieszka czas, cisza i głos kościołów. Niematerialna materialność. Płynięcie bez ruchu. Statyka historii.
DZIECI
Ale w parku Sciarra iruch jest materialny. Biegają, rzucając piłkami, imionami, kółkami, młode matki i hałaśliwe bambini. Dwie rzymianki bawią się z dziećmi w „berka” tak samo, jak ze mną bawiono się w Parku Ujazdowskim na początku stulecia. Ktoś jeden z zamkniętymi oczami staje pod drzewem i głucho liczy, podczas kiedy reszta się chowa. O parę kroków dalej ktoś inny kuli się w trawie, ufając w ślepotę pogoni. Ktoś myśli, że dwie gołe gałęzie czynią go niewidzialnym. Ktoś zamyka oczy i miota się w poszukiwaniu osłony. Ten od liczenia wydaje dziki okrzyk i rzuca się w pogoń za czymś, co nie ucieka. Matki zrywają się do lotu, dzieci nikną w swoich genialnych ukryciach. Wrzask, tupot, śmiech, tylko najmłodsze chlipie, uplątane w za długi płaszczyk. Jedna matka jest ruda, stateczna, druga ciemna, pijana szczęściem, chyża jak strzała, bezcelowa. Chyba już nikt nigdy jej w biegu nie zatrzyma.
Nieco na uboczu, pod białą magnolią stoi dwóch panów rasy ¡białej, jeden około sześćdziesiątki, drugi około trzydziestki, wyraźnie ojciec i syn. Inteligenci. U ich stóp czarna dziewczynka lat około trzech wtyka kij w krzaczek mirtowy. Wielkie okrągłe oczy o porcelanowych białkach nie wyrażają niczego poza oczywistością: jestem. Włosy w kruczych pierścieniach tworzą nimb wokoło główki, hebanowe rączki są zaciśnięte wkoło kija, którym usiłuje przebóść kłąb zieleni: jestem, więc walczę. Młodszy biały pan przemawia do Mu- rzyniątka i nie uzyskuje posłuchu. Schyla się niżej i niżej, wreszcie przysiada obok,-coś bez skutku perswadując. Przybliża się starszy pan i on też — ze swej wysokości — kieruje białe słowa do czarnego dziecka.
Tymczasem starsza pani — chyba tżona jednego z nich — kręci się na ławce, jak gdyby zażenowana. Starszy pan nie bez trudu wyjmuje kij z rączki afrykańskiego bambino, po czym młodszy podnosi je i ¡bierze na ręce. Czarne niewiniątko pozwala się zabrać. Pani wstaje z ławki. Ociągając się, podąża w ślad za mężczyznami z ich wątpliwym skarbem w objęciach. Dlaczego te różnokolorowe wątki splatały się w ten sposób?
Odchodzę od sceny konfliktu czy też zadośćuczynienia, żeby przystanąć koło miejsca, gdzie stoi torba z miniaturami narzędzi do prac ogrodniczych. Właśnie mały chłopczyk, sapiąc z przejęcia, wyszarpuje z torby szpadelek i wiaderko.
Porywa te narzędzia i odbiega o kilkadziesiąt kroków do piaszczystego wzgórka i do dwóch innych zatrudnionych tam pracowników. Szybko, szybko puszcza w ruch szpadelek, nasypuje piasku do wiaderka, pędzi z powrotem i wysypuje piasek u stóp matki, po czym bezzwłocznie napełnia* wiaderko tym samym piaskiem. Zasapany, czerwony jak polityk na wiecu, 'biegnie znowu i dodaje budulca do struktury, którą dopiero oo podkopał. Matka patrzy z rozczuleniem: dziecko nie grymasi i pracuje, jak umie.
W jednym z wianuszków niewinności rozrzuconych na trawnikach wyróżnia się istota niewiadomej płci: nieśmiertelny amoretto, putto, święty idiota, błazenek z dworu Pana Boga. Okrągła buzia, różowe policzki, oczy — fiołki, powaga na czole, włoski blond i palec wskazujący skierowany w górę. Kucając na tłustych nóżkach, w milczeniu czemuś prezyduje. Zastanawia to milczenie i ten profetyczny palec wzniesiony do nieba.
W końcu nuży mnie tyrania wiosny, nieuleczalna wiara pokoleń, że to, co jest, zawsze będzie. Brzuchami czy plecami przylgnięci do płaszczyzn i stromizn, pary leżą na ziemi. Chciałoby się krzyknąć: „Uwaga! Za pięć minut będziecie starzy; Beaumarchais był optymistą, żaden świat nie trwa dwóch tygodni”.
MŁODZIEŻ
Ten sam rok. Niektóre dzieci, te bawiące się w gonitwy i w chowanego, i te zamiłowane w przesypywaniu piasku 1 jednego miejsca na drugie, i te anielskie ukryte jW.^ trawie, i te nietutejsze, niezrozumiałe i nie| rozumiejące, te wszystkie dzieci, które nie umarły, dorastają. Jedne dorastają po cichu, inne głośno.
Słuchacze wyższych szkół technicznych zwołują wiec do gmachu uniwersyteckiego w Rzymie. Program na najbliższe dni: pochody przez miasto z żądaniem gwarancji ¿¿szóstki” (w Polsce „trójka”) dla wszystkich egzaminowanych. Ponieważ na dyplomie szkoły średniej stopień poniżej „szóstki” utrudnia znalezienie pracy, ogłasza się Walkę Nieustanną (Lotta Continua) przeciw bezrobociu. Uczniowie mają brać
J
udział w ocenach. „Szkoła taka, jaka jest, nic nie daje — oświadcza jeden młodzieniec. — Służy tylko do maskowania naszej pozycji potencjalnych bezrobotnych. Wasze głowy — krzyczy do kolegów — napełniane są ideologią, która usprawiedliwia marginesowość i frustrację. Tę szkołę trzeba zniszczyć! Musimy uzyskać pole manewru politycznego. Jedyną pozytywną rolą szkoły jest to, że służy za punkt zborny dla młodzieży.” Inny mówca wpada w ton: „Dopuszczamy się gwałtów, żeby odeprzeć gwałt znacznie większy, jakiego społeczeństwo dopuszcza się na nas: gwałt narzuconej kultury”.
Na to jeden z uczestników okazuje sceptycyzm: „Kultura nie powinna być odrzucana — powiada — przeciwnie, powinniśmy ją sobie przyswajać, żeby z niej czynić narzędzie wyzwolenia naszej klasy”. Nikt nie pyta: której? Jakiej klasy? Rozumie się samo przez się, że od pracy należy wyzwolić wszystkie klasy.
Tymczasem w Padwie, gdzie polscy renesansowi panicze pobierali lekcje humanizmu i dojrzewał poeta Kochanowski, na ścianie dostojnej Alma Mater pojawił się napis ogromnymi czerwonymi literami: „Gwarancja szóstki jest naszym prawem”. W liceum w Wenecji nauczyciele uzbroili się w rewolwery, a profesor socjologii na Uniwersytecie Rzymskim, dwukrotna ofiara pobicia, zauważył: „Męczeństwo nie należy do obowiązków pedagoga”.
Zaczyna bić z bardzo wysoka wielki dzwon Piotrowy. Siła dźwięku jest tak ogromna, że zmusza do mrużenia oczu. Między wysokimi domami są prześwity, a w nich stoi przed- zachodnie niebo jak miedź oksydowana. Ziemski głos Piotra odbija się od niej jak od gongu. Szczyty kamienic i glob na kopule zabarwiają się różowo. Obłoki przy silnym wietrze płyną po bladoniebdeskim tle szybko i lekko smugami białości. Na zewnętrznym murze współczesnego niemieckiego cmentarza tablica kamienna ogłasza po włosku, że na tym tutaj gruncie były kiedyś willa i cyrk Nerona, a dsifi stoi wieża światłości, ogłaszająca światu, że przez krew pierwszego Duce, apostoła Piotra, i innych męczenników rzymskich zostały ofiarowane Chrystusowi palmy nowego triumfu.
A więc tu odbyła się każń Piotra, pierwszego włoskiego duce obcej krwi, pierwszego wielkiego internacjonała. Tuż obok istniał inny (starożytny) cmentarz i tam, w podziemiu obecnej bazyliki, wierni podobno pochowali ciało żydowskiego rybaka. Godzina piąta, jesienna. Jeszcze jasnó, różowość na szcźy-| tach trwa. Schody do bazyliki lśnią i orszak biblijnych postaci Berniniegb na dachu kolumnady ożywa w łunach zachodu. Blisko Spiżowej Bramy stoi starsza wy ksiądz w czarnym, szerokoskrzydłym kapeluszu, a przed'nim krępy, krótH konosy słowiański'‘typ w rozchełstanej koszuli przemawia doń po rosyjsku. Ksiądz jąka się, Odpowiadając z włoska po niemiecku. Obaj wyglądają zawiedzeni. Wieża światłości dla nich zamieniła się w wieżę mroku.
Na praWo, nieco poniżej, coś się kłębi: nogi w jeansach i kudłate głowy dwu bardzo młodych par. Upojeni łagodnością wieczoru, leżąc na wznak, wyrzucają w niebo łydki i biodra ruchem cyklisty pedałującego pionowo wprost do nieba. Śmieją się, krzyczą, spadają ze stopni, wbiegają na stopnie, dosiadają niewidzialnych rowerów, są zupełnie osobno, niczym nie złączeni z bazyliką, ze starożytnością, z męczeństwem... Stoi koło mnie Walter, profesor historii sztuki, Niemiec. Właśnie opowiada, jak jego student zirytował się na egzaminie i krzyknął: „Historia, historia! Co mnie obchodzi pańska historia? Mnie obchodzi, żebym teraz, zaraz, o, tutaj był szczęśliwy!” Na co Walter odpowiedział: „To, co pan w tej chwili wygłosił, to już jest historia. I będzie nią za pięć minut i za pięć tysięcy lat. Więc niech pan uważa, co pan mówi i robi”.
Jakaż to siła porusza prześmiewców wielkości, pedałujących w próżni? Walter twierdzi, że napowietrzni cykliści nie okazują pogardy czy wyzwania, tylko przyzwyczajenie do Piotra.
Dla nich mitologiczny Pio1x jest nieobecny na stopniach swego kościoła, ięh ulubioną tajemnicą jest: dziś.
W dzielnicy EUR, stworzonej przez architektów Mussoli- niego, jako neoklasyczny ciąg dalszy rzymskiego antyku, mieszczą się gmachy, gdzie zebrano szczątki i symbole tej cywilizacji. Na ścianach i pod ścianami w szklanych ku-
bach, gablotach, mapach, wykresach i rzeźbach trwają mity i podboje najsławniejszego państwa przeszłości.
Przy tak prymitywnych środkach technicznych wprawia Iw osłupienie zasięg i skuteczność rzymskiego podboju. Humanista przerazi się rozrzutnością władców w szafowaniu życiem żołnierza uzbrojonego w kuszę drewnianą. Groby |starożytnych najeźdźców rozrzucone są po całej Europie, Afryce i Bliskim Wschodzie. Okazały pomnik konsula rzymskiego pochodzi z Aten. Sarkofag marynarza z płaskorzeźbą przedstawiającą okręt sprowadzano Z Bejrutu. Są żołnierskie sarkofagi z Dalmacji i z Palmiry. Stele nagrobne z St. Germain en Laye, z angielskiego Colchester i z niemieckiego Worms.
W 92 roku po Chrystusie Legia XX biła się z Sarmatami nad Dunajem (i została pobita). Jaki ślad? Groby.
Oglądam stele z Wiednia, Budapesztu, Moguncji, Konstantynopola, Nîmes, Mannheimu. Więcej śmierci niż sławy. Myśl przewodnia wodzów zawsze ta sama: ruszać się.' Kwa- drygą, dwukółką, triremą, tankiem, bombowcem czy łodzią podwodną, ruszać się za wszelką cenę. Byle zabić jak najwięcej życia po stronie przeciwnej, zdobyć niewolnika i poszerzyć imperium. Ciekawa jest kolejność grup w triumfalnych procesjach cezarów. Więc najpierw, tuż za trąbami orkiestr, na wozach zaprzężonych w muły przybywają — łupy. Za nimi prowadzone są emblemy i symbole zwyciężonych bogów. Potem idą zakuci w kajdany niewolnicy. Dopiero za nimi, jako straż tylna ||| konkluzja państwowo-twórcza — ostatnie ogniwo zwycięstwa — jadą na dwukółkach osłoniętych budkami senatorowie. Organizatorzy przyszłości. Ostatni — jako apoteoza — jedzie cezar, twórca i dziedzic triumfu. Poezję reprezentują buńczuki. Na szczycie ostrza mają orły, konie, żurawie albo skrzydlatą Nike.
Ciągłość dziejów natomiast gwarantuje snobizm. Karakalla każe się rzeźbić jako faraon egipski z gołą piersią i w dziwnym zawoju na głowie. Po zaborach Tytusa, potem Konstantyna, powtarza się na płaskorzeźbach motyw menory, skradzionej w Jerozolimie. Greckie napisy zdobią rzymskie pomniki.
Polskie postscriptum: na mapie dóbr importowanych figurują futra, bursztyny i ceramika żywcem ze Starej Baśni.
FIGLE HISTORII
Na wzgórzu Montorio pośród dziedzińca Akademii Hiszpańskiej stoi okrągła kaplica ku pamięci ukrzyżowania świętego Piotra. W jej podziemiu istnieje ołtarz, a u jego stóp miejsce za szkłem wydzielone z posadzki, oświetlone z góry, jakiś punkt newralgiczny w historii chrześcijaństwa. Ludzie stoją, kontemplują, żegnają się i szepczą: „Tu ¡Joył Piotr ukrzyżowany". I ze zgrozą: „Powieszono go głową w dół. Jak Mussoliniego”. Kopulaste sklepienie i ściany giną pod biało-niebieskimi stiukami, istna bomboniera nabożnej prin- cepessy. Girlandy. Między nimi medaliony al fresco, a na medalionach historia rybaka, który stał się opoką. Historia widać szeptana, widać pomylona... Bo przecież na odległym stąd wzgórzu watykańskim istnieje kamienna tablica z informacją, że na tamtym właśnie terenie byłej willi i cyrku Nerona zamęczono Piotra. Więc gdzież się to w końcu stało? Czyżby nowy mit, kult ukrzyżowanego Mesjasza, okazał się tak popularny w pogańskim Rzymie, że każda dzielnica zapragnęła mieć ślad jego powstania? Jego triumfalnego pochodu z Golgoty jerozolimskiej do coraz to innego miejsca Ziemi?
Tak pewnie było. Rozpięci na swoich własnych krzyżach, Rzymianie się uradowali, że za. sprawą Jezusa z Nazaretu drzewo męki stało się symbolem zmartwychwstania. W roku 1502 ery chrześcijańskiej architekt Bramante nie troszczył się więc o ścisłość topograficzną. Wzniósł kaplicę ku czci wodza apostołów tam, gdzie mu się zdało wygodnie albo pięknie. Przecież Piotr był już wtenczas u siebie w każdym rzymskim zaułku.
Na tyłach kościoła San Piętro in Montorio, oddzielony ulicą, wznosi się pomnik poległych za współczesny Rzym: pseudoklasycany, emfatyczny jak jego fundator, Benito Mu- 88olini. W otoczeniu wielkich drzew biały marmur, piękne proporcje kolumnady, a nad nią fryz z wieńcem cytat, zapożyczonych u piewcy reżimu, Gabriela d’Annunzio.
Idzie się dalej i oszałamia przechodnia nieustanny szum wody, która tryska kaskadami ze ściany zbudowanej po to, żeby woda miała o co odbijać swój szum.
Jeszcze dalej, na tej samej ulicy napis kredą na starym murze: GIORGIONE PRZYJDZIE UKARAĆ RZYM. Dlaczego i za co wenecki malarz Gdorgione, zmarły w epoce Renesansu, ma teraz ukarać Rzym?
Chwila zastanowienia... Ależ nic z tych rzeczy! Po prostu ulubiony piłkarz z drużyny „Lazio”, przezwany Giorgione (od Giorgio), przyjedzie się odegrać na drużynie futbolowej „Roma”.
ISCHIA
Rozumiem człowieka, który chciał umrzeć, obejrzawszy Neapol. Tyle brudu, tyle masywnej brzydoty może zniechęcić do życia. Oczywiście — jak zawsze — jestem niesprawiedliwa. Jeżeli Neapol wydał mu się sumą piękna, ten człowiek pewnie zobaczył to miasto w lepszym świetle i z lepszego punktu widzenia. Mój Neapol — słońce czy deszcz — tonie w musztardowym sosie i w oparach Camorry. Jakaś brunatna zawiesina w powietrzu czy we wzroku. Mury odrapane w sposób nie dający patyny, tylko chandrę. Zamek —i więzienie. Plac obudowany pałacami w stylu napoleońskim, przysadzisty, ciężki.
Za to okręty w porcie, w ogóle wszystko, co wyprowadza z miasta — wody, drzewa, obłoki ^ jest rzeczywiście piękne.
Wyprowadzałam się stąd na Capri razem z kozami i owcami na małym stateczku — kiedyś, kiedyś — młoda i zakochana. Niedawno wyprowadziłam się — bez zwierząt i bez miłości — na Ischię. Wspominam swój czas kapryjski jak powieść, której już nie ma na rynku. Niedawny pobyt na innej wyspie tyrreńskiej byłby powieścią znakomicie współczesną, której już nie napiszę.
Wiosną Rzym zrobił się gorący. Na Ischię! Po łagodny wiatr od łagodnego morza, po milczenie piniowego lasu, po senny pochód winnic tarasami w górę do wulkanicznego szczytu. Po ciszę i ziołowy zapach saraceńskich kościołów. Te rzeczy wolno jeszcze przezywać, nie wolno o nich pisać, tak jak się nie pisze o „pierwszej i jedynej miłości”. Wszystko, co pierwsze i jedyne, odbyło się nieprzeliczoną ilość razy, było, znikło, udusiło się pod Himalajami powtórzeń. Wstydzę się patrzeć na morze, wstydzę się wąchać kwiaty i wspominać miłość. Odwracam oczy od zdeflorowanego księżyca, chronię się przed słońcem zamienionym w lampę kwarcową. Jednak powoli odpadają wstydy... Nie chcę dać sobie wmówić, że wszystko już było i nie ma o czym gadać. Delikatny problem, choć jego niedelikatne imię jest: śmierć.
Wprawdzie chirurg dzisiaj otwarcie mówi pacjentowi: „Pan ma raka nie do zoperowania”, nie znaczy to, że ja mam zamknąć oczy na Ischię.
Więc Ischia jest piękna. Las piniowy milczy. Morze szepce. Kwiaty kwitną. Szyszki pachną. Osły wierzgają. Ludzie kłamią. Jest dobrze. Mam tam przyjaciółkę, Polkę za Włochem. Lubi Włochy i Włosi ją lubią. Zapoznała mnie z miejscowym sędzią, który jest także poetą. Z kolei sędzia-poeta zapoznał mnie ze swoją przeszłością. Dowiedziałam się, że w epoce, kiedy Badoglio zdradzał swego duce, on był początkującym studentem prawa z wadą wzroku. Niemcy zagarnęli go w łapance ulicznej w Neapolu i wysłali do obozu pracy w Niemczech. Tam kapo zbił mu nie tylko twarz, ale i okulary. Student prawnik siadł i płakał, bo już nie, widział świata. Nadszedł więzień Polak i dał mu okulary zabitego rodaka. Od tamtej pory dzisiejszy sędzia ogląda świat przez polskie okulary. Dalszy ciąg edukacji: sędzia Enrico Monti poznał w Grenoble Stanisława J^incenza, autora Wysokiej połoniny, o którym do niedawna musiało być głucho w Warszawie.
MINISTERSTWO ŁASKI L SPRAWIEDLIWOŚCI
Minął rok. Ileż szklanek umyłam! Sędzia-poeta siedzi naprzeciwko mnie w Rzymie. Jego żona na Ischii dostała Szoku, a teraz ma depresję. Córki .nie chodzą do szkoły. Na pięknej wyspie siedzą w domu zaryglowanym na żelazne sztaby. Po sprawunki wysyłana jest osoba hieskompromito- wana, czyli służąca; żona i córki boją się chodzić. do sklepów. Jak ojciec wróci z Rzymu, będzie sam odwoził córki autem pancernym. „Czemu? — pyta. —r Czy pan jest aż taki bogaty?” — „Pani zapomina, że jestem sędzią.” — Cóż stąd?1’
— ,Proste, Wydałem wyrok i otrzymałem wyrok.” . „Od kogo?” — „Od mafii.” Nie pytam, jaki wyrok, jąka mafia. Sędzia-poeta śmieje się. Przyjechał do stolicy na rozmowy w urzędzie, który się nazywa Ministero di Grazia e Giusti- zia (Ministerstwo Łaski i Sprawiedliwości). Za oknem koty ziewają, szczygły skaczą, mury aureliańskie kruszeją. Proponuję whisky. Dobrze! Przez pięć minut będzie dobrze. Sędzia z Ischii i ja z Kazimierza sami będziemy mafią.
W lutym 78 roku Czerwone Brygady w ulotce rozsypanej
w miejscach publicznych Rzymu ogłosiły swoją odpowiedzialność za morderstwo urzędnika tegoż Ministerstwa Łaski i Sprawiedliwości. Urzędnik średniej rangi miał sobie powierzoną modernizację systemu więziennego tak, aby czas więźniów był zużywany w sposób mniej niszczący kondycję fizyczną i moralną. Czerwone Brygady uznały taką działalność za plan „zniszczenia więziennego proletariatu” i za budowę „niewolniczych obozów pracy”. Zażądano traktowania więźniów-komunistów jak jeńców wojennych. W dniu pogrzebu urzędnika Partia Komunistyczna Włoch potępiła terror Czerwonych Brygad. Kolor sztandarów nie dla wszystkich ma jednakowy odcień i nigdy nie wiadomo, czy łaska i sprawiedliwość trafiają pod właściwy adres.
Właściciel kilku sal rzymskich, mieszczących kina, mówi dziennikarzom: „Zaraz pierwszego wieczora po porwaniu mojej osiemnastoletniej córki ktoś do nas, zatelefonował — Gio- vana jest z nami. Szykujcie pieniądze. Odezwiemy się znowu. Telefony, które nastąpiły — ciągnie zbolały ojciec — to niesmaczna zabawa szakali. Nie pozwolę się oszukać. Zanim wejdę w poważne pertraktacje, muszę mieć dowód, że moja dziewczyna rzeczywiście pozostaje w ręku osób, z którymi będę miał do czynienia”.
Zarysowuje się nowy podział: szakale i osoby. Klowni w złym guście i zbrodniarze serio.
Na zdjęciu żony właściciela kin, matki porwanej Giovany, widać twarz kobiety schyloną w kamiennym smutku, jak oblicze Matki piastującej martwe Ciało Syna.
Aktor Alberto Śordi, rzymianin z urodzenia i z ról, które grywa, na pytanie: „Dlaczego Rzym jest chory?” —^ odpowiada: „Bo przyjmuje za dużo ludzi”, — „Cóż więc się stanie?” — „Jeżeli to będzie zależało od rzymian, nic się nie stanie.” „Ale te codzienne gwałty?” — „Rzymianin przyzwyczaja się do wszystkiego.” — „Pan czuje się rzymianinem?” — „Typowym. Pracuję z powołania. Jak zakonnik, jak ksiądz. Moim motorem jest miłość.” „Gdyby pan nie był aktorem?” — „Leżałbym cały dzień w łóżku.” Więc Sor- di nie jest szakalem. Sordi jest osobą serio, ale tylko wtedy, kiedy robi to, co kocha.
Taki w Rzymie miałam sen w wigilię imienin mego zmarłego brata: pomagał mi zamieszkać w pokojach na jakimś placu w Warszawie. Kiedyś ten dom zburzono, a potem podobno odbudowano (informacja ze snu). Chodziliśmy po niczym, bo i wspomnień właściwie nie było. Mimo to płakałam, a on mnie pocieszał. Weszliśmy do kuchni o ścianach z zaciekami, o malutkim, wysokim okienku, patrzącym na nic; później do kuchni z nierówną podłogą, z osmalonymi garami na krzywej półce, z dziurami po kątach, z których wyłaziły myszy i karaluchy. Obok była wąska, szara łazienka bez wody. Gdzieś w powietrzu wisiał do niczego nie uczepiony, o nic nie oparty salon pełen antyków. Podnosiłam, ręce, stawałam na palcach i nie mogłam go dosięgnąć. ^Chodźmy stąd — mówiłam do brata — tego salonu nie ma, są tylko myszy i karaluchy. Ja tu nie mogę mieszkać. Garnki w kuchni są bez dna, a w wannie leżą kartofle.” „Brat głaskał mnie po plecach. „Uspokój się, uspokój. Wszystko się jakoś ułoży.” Podprowadził mnie do drzwi frontowych. „Patrz — powiedział ^ widzisz tę sztabę na drzwiach? Nie należy jej zdejmować. Możesz wychodzić oknem. Tu jest bardzo bezpiecznie.”
Obudziłam się w Rzymie zdrętwiała, zobaczyłam słońce i czym prędzej otworzyłam wszystkie drzwi. Na schodach, zebrana do wyjścia, stała sąsiadka z torbą na zakupy. Przekręcając klucz w zatrzasku, zwróciła się do mnie: „Radzę pani założyć sztabę na drzwiach. Dziś w nocy signora Angelina, ta wdowa z parteru, została tak okradziona, że nie będzie nawet miała w • czym ugotować sobie zupy”. „Nic nie słyszałam. Czy ona nie krzyczała?” — „Ach nie, signora Angelina od razu dostała po głowie swoim własnym młotkiem.”
Prześniło się dużo snów, przepłynęło mnóstwo obłoków, wykreśliłam z notesu wiele adresów, niektóre ubrania, niektóre słowa wyszły z mody, niektóre uczucia zwiędły, ciała ¿Lę uprzykrzyły.
Ranek 16 marca 1978 roku wstał dla mnie niewyspany, 'blady, z całym tobołem powszednich czynności na karku. Zeszłam na dół do biura Domu Pielgrzymów i Przygodnych Gości kupić żetony do automatu telefonicznego. W ręku trzymałam listę numerów oznaczających interesy, dyskusje, plotki i umowy. Lista zwisała mi z dłoni, schody, biuro, cały dom był pełen nudy. „Good morning, sister Hildę” — powiedziałam do zakonnicy Niemki, z którą mówiłam po angielsku, dalsze słowa uwięzły mi w gardle. Twarz siostry pochylona skośnie, jakby w niedowierzaniu, nad aparatem zaopatrzonym w słuchawki, żeby radio nie mąciło ogólnego spokoju, ta twarz mnie przestraszyła. Oczy Hildy zasłuchanej w słowa, które dla mnie były ciszą, rozszerzały się i ciemniały. Spojrzała na mnie, jakby z prośbą o ratunek, ale ręką dawała znak milczenia, słuchała tak usilnie, że chyba serce w niej ustawało, a głos zamierał. Zaczęła mnie ogarniać świadomość nieszczęścia. Gdzieś w tym mieście, a może w różnych miastach, o kilka ulic albo o kilka kroków dalej, stało się... stawało się... coś fatalnego.
„Siostro*, siostro, co to jest?” Szarpałam ją za rękaw. Odsunęła radio, odłożyła słuchawki ostrożnie, jak rzeczy żywe. „A civil war has started...” Szybko przetłumaczyłam sobie na polski: wojna domowa. W ten sposób została mi udzielona wiadomość o porwaniu przez Czerwone Brygady prezesa partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, Aldo Moro. Ale
o jaki „dom” chodzi? Włochy? Europę? Świat?
Wyszłam po sprawunki. Sklepy otwarte, kupcy zamiast sprzedawać stoją pośród klientów bezczynnie, tak samo jak przechodnie, którzy tu weszli, nie żeby kupować, tylko żeby być razem. Nie gadają, nie wykrzykują pytań i odpowiedzi
— wszyscy razem milczą. Około pierwszej po południu w restauracji zastaję niewielu ludzi, a ci obecni nie są zajęci
jedzeniem. Razem z kelnerami, kucharzami i właścicielką zakładu stoją pośrodku sali pod wieńcami cebuli, patrząc obojętnie na stół przekąsek, gdzie różowią się krewetki i czerwienią pieprze. Nie wygląda to na „Wojnę domową”, raczej na stypę, kiedy ciało jeszcze nie pogrzebane prosi o modlitwę. Nie próbowałam tego dnia pójść do kina; przejeżdżając autobusem obok kilku kin, czułam pustkę na salach, przed kasami widocznymi z ulicy nie było żywego ducha.
Zaczęły napływać szczegóły. Podobno z okolic Rzymu ciągną ludzie na Via Fani, żeby wpatrywać się w asfalt sprofanowany przez porywaczy, stać u wejścia do domu. gdzie signora Eleonora Moro w otoczeniu rodziny przeżywa kulminantę swego losu, nieświadoma jej treści ani trwania. Rzym, Włochy, świat, wszystko czeka na cenę wykupu.
POSTAĆ SYNTETYCZNA
Tegoż czwartku pojawił się w kioskach wielki arkusz „Paese Sera” z czerwonym nagłówkiem i czarną wiadomością: MORO RAPITO {Moro porwany). Pod tym duże kwadratowe zdjęcie oficjalne prezesa Chrześcijańskiej Demokracji, która pod jego przewodem właśnie ukończyła rokowania z zaprzyjaźnionymi partiami, socjalistyczną, liberalną i republikańską, o ponowne zaprzysiężenie gabinetu Andreot- tiego.
Ustanowione w 1948 roku rządy demo-chrześcijańskię w ten sposób utrzymały się znowu na powierzchni, tym razem dzięki „historycznemu kompromisowi” z Komunistyczną Partią Włoch. Kompromis nazwano historycznym, bo polegał na układzie, mocą którego partia komunistyczna za cdnę wspólnego układania programu miała po raz pierwszy popierać w parlamencie politykę rządu, mimo braku własnego-ministra w gabinecie.
Niebawem ujrzałam w kiosku z gazetami inną fotografię, tym razem na tle płachty ozdobionej wielką gwiazdą pięcio- promienną i napisem „Brigatte Rossę”. Przez chwilę myślałam, że Moro nie żyje, a zdjęcie jest fotomontażem, bo zwrot głowy i układ włosów, spojrzenie jak gdyby z bardzo daleka, ironiczny grymas ust — wszystko było takie samo jak na oficjalnym portrecie. Tyle że kiedy jeszcze pozował w swoim EJ urzędowym pałacu, miał na sobie marynarkę i świetnie za- ■
wiązany krawat, a kiedy go posadzono na tle czerwonej płachty, ukazał się w koszuli z otwartym kołnierzem. Fotomontaż? Może jednak nie... Może to nowe zdjęcie rzeczywiście zostało zrobione w jakimś lochu czy norze, a identyczność dwóch twarzy świadczyła, że Aldo Moro, tak jak symbol narodowy czy religijny, nie zmienia się bez względu na cel, do jakiego ma być użyty. Jego oczy Lewantyńczyka, uformowanego przez pesymizm chrześcijański, patrzyły z tym samym spokojem, na własnego ] sekretarza i na terrorystę. Usta krzywiły się ironicznie w chwili zarówno porannej, jak ostatniej.
Na jednym z samochodów bojówki, która go uprowadziła, zostały ślady krwi. Zrobiono analizy i grupa okazała, się tak popularna,. że nie sposób było na podstawie ekspertyzy wywnioskować, czy krwawił prezes, czy krwawiło pięciu młodych karabinierów, czy też krwawili porywacze. Więc nadal nie było wiadomo, czy ta osoba, z którą moja wyobraźnia kazała mi razem marznąć w lochu, bywać obitą i oplutą, czy ta osoba nie jest postacią syntetyczną, pokątnym wcieleniem męki przynależnej całemu gatunkowi. W każdym razie czułam, jak ten obcy człowiek, specjalista w tak antypatycznej dziedzinie, jaką jest dla mnie polityka, jak ten zgwałcony człowiek usiłował panować nad dreszczami i rozcierać ręce zdrętwiałe w więzach. Podkurczał, to znów rozprostowywał nogi, unosił się i opadał na kamienną posadzkę, żeby pobudzić krew w zlodowaciałych pośladkach. Jedzenie, wprowadzone do przełyku przez zaciśnięte gardło, wracało do ust niesmakiem, nie chciało zejść do brzucha, nie chciało być strawione. Gęst.a, gorzka ślina zalepiała usta, gazy rozpierały. żołądek.
Jednocześnie w Turynie, gdzie w sali sądowej toczył się proces osiemnastu bojowców Czerwonych. Brygad z socjologiem Renato Curzio na czele, podsądni podobno szaleli w swoich klatkach: „Moro jest w naszym ręku!”
INSTYNKT ŻYCIA f
20 marca wieczorom wraz z komunikatem nr 3 Czerwonych Brygad, stwierdzającym, że przesłuchania toczą się przy całkowitym współdziałaniu więźnia, nadszedł niechlujną drogą konspiratorów, gdzie rolę skrzynki pocztowej często odgrywa śmietnik albo kiosk — list Aldo Moro do ministra
I
spraw wewnętrznych, Francesco Cossiga. Pismo zostało przez porywaczy podane do wiadomości publicznej w imię „obowiązku informowania ludu”. Ostatnie zdanie brzmiało.* „Niech Bóg was oświeci, abyście jak najlepiej uniknęli zaplątania się w bolesny epizod, od czego mogłoby zależeć wiele r2eczy. Najserdeczniejsze pozdrowienia...” Jeśli oświecenie miało objąć także i mnie, skoro kupiłam odnośny numer dziennika, to musiałam przyznać, je nie zostałam oświecona. Dwuznaczność sformułowań, skoki myślowe naprzód, w tył, subtelne aluzje składały się na tekst tajemniczy, ale pod mętnym nurtem Orwellowskiego double think’u * ciągłe widziałam to samo: ten człowiek nie chce umrzeć. Ten polityk demo-chrześcijański, ten gorliwy katolik nie chce umrzeć dla honoru państwa. I to nie jego skryte myśli i najgorętsze uczucia nie godzą się na śmierć; to jego serce, płuca, wątroba, mózg i pamięć chcą żyć za wszelką cenę. Mimo klasycznej tradycji bohatera na tarczy, mimo świętych męczenników, którym ani ogień, ani obdzieranie ze skóry, ani głód, ani rozjuszony lew, ani samotność na pustyni nie przeszkodziły modląc się umierać... Czy umierali w ekstazie, jak to jest pokazane na obrazach mistrzów religijnego malarstwa? Nie słyszeliśmy ich krzyku, nie dotykaliśmy ich ran. Wierzyliśmy w nadprzyrodzoną siłę człowieka. Czy jeszcze wierzymy? Na to można by odpowiedzieć, gdyby pełna duchów przestrzeń międzyplanetarna nie była jeszcze ciągle zbyt mroczna dla ludzkiej teologii.
Dął gwałtowny sirocco i na pół sielskie boczne ulice Gia- nicolo były zasłane palmowymi liśćmi ze skwerów i ogrodów, jak gdyby sam Jezus miał tędy przejechać na swoim osiołku, poseł do ludzi ubocznych, ludzi bez znaczenia. Odrywałam oczy od szpalt gazety, gdzie człowiek ważny, figura centralna spraw całego kraju, pisał do ludzi ważnych
o sprawie tak mi obcej jak racja stanu i o zjawisku, którego nazwa: państwo, pokrywa treść dla mnie ciągle mało uchwytną.
Palmowe liście na ziemi i ta wizja Chrystusa przywiodła na myśl kaplicę Trójcy Świętej w Lublinie, gdzie wpółza- tarty średniowieczny fresk ukazuje na ścianie taką właśnie scenę: Chrystus, poseł Boga, jedzie z jednego miejsca Ziemi do drugiego przez jakiś wymiar nieokreślony, płaski jak ściana i wieloznaczny jak poezja, oddzielony od widza powietrzem, farbą i historią. Ale przecież nie wszystko w Lub-
lii nip — myślałam — jest tak ezoteryczne jak wizja Chrystusa. Jest pomnik Unii Lubelskiej — paktu między Litwą a Polską, między dwoma państwami, które utworzyły jedno państwo. Są tablice, zapisy i wspominki, utrwalające fakt utworzenia pierwszego rządu w odradzającym się państwie polskim po pierwszej wojnie światowej. Przypomniały mi się zebrania organizacji studenckich w Krakowie i Warszawie, kiedy między dwiema wojnami moi koledzy podniesionym głosem mówili o wskrzeszeniu państwa. Państwo porównywano do góry Ararat, do Itaki strudzonych wędrowców, do „arki przymierza między dawnymi i młodszymi laty”. Jednak do mojej wyobraźni nie docierało pojęcie „państwo”, na pozór równoznaczne z o wiele bardziej zrozumiałym słowem „ojczyzna”. Dopiero kiedy w Polsce powstawały rządy, gabinety ministrów, powoływano do życia parlamenty i administracje, Ojczyzna zaczynała blednąć, przesłonięta cieniem, który padał od Państwa.
Czas mojej młodości, krótka epoka między jedną a drugą wojną światową, ten czas nie zdążył mnie politycznie uświadomić: byłam zbyt zajęta uświadamianiem sobie własnego istnienia, osobistych doznań i perspektyw w oderwaniu od obcego ciała, zwanego społeczeństwem.
Mój okres emigracyjny 1939—1958 także apoteozie państwa nie sprzyjał, mimo apoteozy wojska w imię pieśni: „Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami”.
Państwo ustępowało miejsca Ojczyźnie. [ v3— 1 [Ustawa
z dn, 31 VII 81 r. O kontroli publikacji i widowisk art. 2 pkt 1, 3 (Dz.U. nr 20, poz. 99, zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)].
Ale we Włoszech kolejne wyzwolenia spod władzy obcych potęg nie zostały odwołane w obecnym biegu historii. Porwanie Aldo Moro należało zatem do takiej kategorii ludzkich konfliktów, jak porachunki wewnątrz mafii i camorry albo dramaty rodzinne w rodzaju zdrad małżeńskich, kazirodztwa czy bratobójstwa. Hilda miała rację: A civil war ~ wojna między obywatelami, nie między państwami. Więcej: między obywatelami współczesnego świata, którzy We wszy-/ stkich krajach popełniają te same grzechy przeciwko Duchowi Świętemu. Konflikt między statystą włoskim a desperatami włoskimi polegał na różnicy usposobienia: Moro reprezentował tych, którzy nie stracili nadziei, a porywacze mścili się na nim, bo stracili nadzieję.
W tym fatalnym włoskim przedwiośniu 1978 roku odrzuciłam gazety. Całą siłę uczucia kierowałam na niknące za
antycznym murem echo kopyt oślich razem z powiewem szat wędrującego Mesjasza. „Dokąd podążasz, Panie? — pytałam. — I za kim Ty jesteś: za tymi, ’którzy grzeszą, bo wiedzą, co czynią, czy też za tymi, którzy nie grzeszą, bo nie wiedzą, co czynią?” Pro domo sua dodawałam: „Jakże1 trudno jest pogodzić rację stanu z racją serca!”
Życie dygnitarza państwowego Włoch na pozór zależało przede wszystkim od organów włoskiego państwa — policji, wojska, wywiadu. „Serdeczne pozdrowienia” więźnia dla ministra spraw wewnętrznych, więc także zwierzchnika policji, wyrażały zachętę do czynu,‘•'‘niemal pewność, że pieczara, gdzie zbójcy ukryli ofiarę (przypuszczalnie jakieś obojętne mieszkanie w centrum miasta), zostanie wkrótce wyśledzona i pojmanemu zaświta swoboda. Tymczasem ^serdeczność” skutku nie odnosiła, dni mijały, jako ostatnia deska ratunku pozostawała wymiana, czyli Aldo Moro żywy w zamian za nieokreśloną liczbę czerwonych brygadzistów, „...jestem w tym położeniu, że posiadam całkowitą świadomość i wrażliwość” — słowa listu.
Czy świadomość i wrażliwość więźnia przywodziła mu na pamięć tylko wydarzenia polityczne? Wiem, z jakich różno- litych wrażeń i beznadziejnych impulsów składa się ludzka chęć życia. Wiem, z ilu warstw niematerialnych buduje się materialny czas. Ileż razy, leż4c w nocy zasłuchana w księżycową ciszę albo podczas dnia mrużąc oczy od słońca, widziałam, jak rozstępują się jedna po drugiej zasłony doświadczenia i gdzieś w głębi zaczyna majaczyć i nabierać ciała jakaś postać czy zwid, przybłąkane z innego wymiaru. Tak właśnie było w Palmową Niedzielę, pełną świstu ogromnych liści strącanych przez sirocoo, kiedy to zjawił mi się w Rzymie Chrystus, znikający za starożytnym murem. A więc mnie, która mogę dowolnie otwierać swoje okna i drzwi, marzą się sprawy n.ie z tego świata. Natomiast człowiekowi, któremu dostęp do okien i drzwi został wzbroniony, jakże gorąco, jak natrętnie musiały towarzyszyć osoby, przedmioty i sprawy z tego świata!
Aldo Moro nie był człowiekiem starym i nie był człowiekiem wysuszonym przez „długie doświadczenie”. W listach do żony, rozpowszechnianych przez Brygady („Mia carissima Noretta”), znajdował dla niej, dla córki i dla ulubionego wnuka słowa czułe, świadczące, że w jego życiu 'nie zabrakło gestów miłosnych. Był szczęśliwym mężem i ojcem, i dość młodym dziadkiem. Zarówno jego rodzinna Puglia, jak Rzym nauczyły go słonecznych, wonnych krajobrazów.
Wątpię, czy miałby siłę pisania w więzieniu listów na temat Racji Stanu, gdyby jego ciało i dusza nie wyrywały się*'do ptaków i do drzew. W liście do „Najdroższej mojej Nóretty” zapewniał ją, że jest „dobrze żywiony i traktowany ze względami”, a zatem ma okazję porównywania więziennego risotto z, potrawami przyrządzanymi przez Norettę.
Tymczasem klimat więzienny się zaostrzał. Strażnicy, podrzucający prasie komunikaty Brygad i apostrofy więźnia, ryzykowali życie' na darmo. Tak zwanymi oczyma duszy widziałam, jak. skąpe jadło stawało się coraz skąpsze. Już go nie podawano, tylko je ciskano na stół zawalony brulionami i projektami apelów o ratunek. Wiosna działa się na zewnątrz — gorączkowy sen nocny, dzienny miraż — w celi nadal było zimno, zimniej w miarę jak krew krążyła wolniej, a śmierć zbliżała się szybciej. Niewolnik, łaknący przyjaznego głosu, słyszał słowa z każdym dniem bardziej obraźliwe, a w oczach oprawców czytał zapowiedź ostatecznej rozprawy i pogardę: oto, jak ciebie traktują towarzysze „szczęśliwych dni (słowa w jednym z listów), jak ciebie oeni republika, jak się bez ciebie obywa sławetne państwo, jak ciebie kocha papież”.
Paweł VI, owszem, ogłosił przez radio watykańskie swoją „prośbę na klęczkach” o uwolnienie Moro, ale o wymianie nie wspomniał. Zaiste Wielki musiał być zapas zdrowia, pogody i sukcesu, potężny instynkt życia, jeżeli ręka więźnia upierała Się pisać, a mózg nie kostniał w ciemnych godzinach kołatania ó miłosierdzie do okrutnego świata ludzi wolnych.
I tak ciekły te dni wojny cywilnej, której końca dotąd nie widać. Styl i rozumowanie Aldo Moro powtarzały się we wszystkich jego listach. Zmieniała się tylko twarz wyzierająca zza słów, coraz bardziej gorzka, naznaczona bezsennością, zmieniał się ton z obiektywnego na subiektywny, z przyjaznego na zgryźliwy. Tymczasem już list drugi został przez polityków wszystkich stronnictw uznany za dokument „moralnie niemożliwy do przypisania uwięzionemu prezesowi ponieważ potwierdził raz jeszcze warunki bezwzględnego przymusu”.
Adresaci zdawali się nie rozumieć, że gdyby Moro nie zajął stanowiska usprawiedliwiającego „wymianę jeńców”, brygadziści nigdy by nie podjęli śmiertelnego ryzyka doręczania korespondencji. „Jeniec” grał na zwłokę, a jednocześnie przygotowywał zgodę na wymianę, dostarczając bezspornych danych i logicznych argumentów. Cały ten wysi
łek wpadał w próżnię stworzoną przez obrońców majestatu państwa. Komedia ludzka osiągnęła szczyt, kiedy jeden z adresatów, zaliczony przez „jeńca” do jego przyjaciół, publicznie zdementował przypisaną mu w liście opinię o dopuszczalności wymiany więźniów politycznych, po czym w kuluarach parlamentu krzyknął: „Moro nie żyje!”
Tymczasem w późniejszych listach przebłyskiwała nadzieja na pomoc partii komunistycznej z uwagi na wdzięczność za inicjatywę „kompromisu historycznego”. Widać było z tonu, jak mózg ustępował miejsca sercu, mnożyły się akcenty sentymentalne, tęsknota za rodziną, żal, wreszcie gniew na przyjaciół i zapowiedź odwetu historii za krzywdę wyrządzoną postaci historycznej. Siedząc w prasie kolejne fazy monologu w próżni — cierpłam, bo ogarniało mnie poczucie bezsilności człowieka wobec losu drugiego człowieka. I jeszcze gorszej bezsilności człowieka wobec tłumu ludzi. I jeszcze gorszej bezsilności snu wobec jawy. I doktryny wobec żywiołu.
Po latach czytania ascetycznej prasy PRL, gdzie życie jest preparowane na model abstrakcyjny, skazana nagle na pole widzenia reportażystów nawykłych do autentyki, oglądałam świat przeludniony zbrodnią, ukrzyżowany, rozdarty, pogrążony w strachu i złości, pełen zasadzek i oszustwa. I na tym tle samotną figurę polityka do wymiany za nieokreśloną liczbę polityków. Na pierwszy rzut oka sytuacja wydawała się jednoznaczna. Dopiero po chwili napływały wątpliwości: 1. Co jest korzystniejsze dla obywatela dzisiejszego świata — obraz prawdziwy czy urojony? 2. Jak daleko powinien sięgać immunitet przywódców? 3. Czy polityk chrześcijański może się spodziewać, że społeczeństwo będzie się kierowało Ewangelią w swoich konfliktach z Rzeczą Publiczną?
Po dawnemu chodziłam oglądać na Gianicolo Rzym o zachodzie słońca. Po dawnemu olśniewało mnie to zjawisko oderwane od swoich korzeni, zawieszone w czasie jak niezniszczalny arras utkany z wyblakłych postaci i scen, z bliska brudny, z daleka świetny. Ale teraz usiłowałam zgadywać, w jakim punkcie mapy umieszczono izbę tortur prezesa Chrześcijańskiej Demokracji.
Naokoło po dawnemu biegały dzieci, bawiąc się w chowanego za pniami cedrów i palm, kwitły magnolie, po wilgotnej trawie tarzały się w uścisku pary, niebaczne na złośliwe oko starości... Aż przyszedł taki wieczór, że Rzym wydał mi się do cna zużyty. Starożytne fora zakończone kolosalnym okrąglakiem, gdzie tyle razy szczuto zwierzęta na ludzi i ludzi na zwierzęta, wyglądały szaro, jak gdyby przysypane przez miliony słów etruskich, gotyckich, galijskich, japońskich, polskich i już nie wiem jakich. Leżą te słowa grubą warstwą na przebrzmiałych rynkach, kalekich świątyniach, na całej tej świetności nie do odgadnięcia i nie do opisania. Z irytacją zatrzymywałam myśl na progu kuchen, gdzie się nie gotuje, rynków bez towaru, pałaców, gdzie się nie mieszka, świątyń dla bóstw nieznajomych, wielkiego cmentarzyska. Stwierdziłam jeszcze raz, że Garibaldi na swoim brązowym koniu odwraca głowę od świętego Piotra, chociaż jego Anita sięga na swoim rumaku po laury do nieba. Mijam solenną kawalkadę dzieci na kucykach w asyście pieszych rodziców, przechodzę obok wodogrzmotów papieskich, obok różnych akademickich i ambasadorskich splendorów, popycham drzwi domu na rozdrożu między jednym a drugim łukiem triumfalnym i znajduję się w barze.
Mroczno. Pustawo. Godzina nie barowa. Przy ladzie ktoś popija na stojąco swoje espresso, w kącie pod oknem siedzi korpulentna kobieta, obciśnięta swetrem, z gołymi nogami, mimo chłodnego dnia. Siedzi sztywno, trzymając blisko oczu angielską książkę. Znałam ją z widzenia, wiedziałam bez słów, że przeczekuje samotność w miejscu, gdzie ludzkie ciepło grzeje lepiej niż kaloryfer. Może Angielka z kompleksami? Może feministka nieskora do poufałości ze strachu, aby mowa nie zdradziła łez?
Capuccino podał mi, jak zwykle, młody mężczyzna, właściciel lokalu spowinięty od pasa w dół w biały fartuch. Przy kasie celebrował starszy pan, skwapliwie produkujący wobec cudzoziemców kilka zdań francuskich. W kącie za ladą myła szkło w miednicy z fontanną dziewczyna, którą to zajęcie wydawało się bawić. Nie umiałabym powiedzieć, jakie oczy, jakie usta miała ta dziewczyna, przedstawiana przez właściciela jako la mia moglie (moja żona). Jej obecność, w pierwszej chwili niezauważalna z powodu ciemnego stroju i gładko zaczesanych włosów, była jak melodia, której nie można powtórzyć i nie można zapomnieć. Spostrzegłam, że właściciel baru z trudem odrywał wzrok od jej rąk, bawiących się wodą, przegapiał klientów, palił jednego papierosa
za drugim i ciskał złe spojrzenia na kelnera, który w biegu potrącał ją, jak gdyby te przelotne dotknięcia były częścią jakiejś gry. Gromadka studentów z pobliskiej Akademii Amerykańskiej, dziewczyny i chłopcy przyuczeni do tego, że kulturalny Amerykanin za granicą nie żuje gumy, nie nosi brudnych jeansów i nie wlecze za sobą jazzu na cały regulator — pokazywała sobie historyczne zeszyty, popijając wermut. Panowała normalność.
Nagle drzwi wejściowe z impetem frunęły i do baru wcisnął się tłum oszołomionych przechodniów. „Co się stało?” — „Karabinierzy zamknęli ulicę, sprawdżają papiery.” — „Dlaczego?” — „Szukają kogoś w związku z porwaniem Moro.” A więc minister Cossiga, „Wódz zbirów”, usiłował jednak robić swoje.
Lokal napełnił się nerwowym śmiechem i bezładnymi słowami, la mia moglie zastygła z czystym kielichem w ręku, kelner wysoko podniósł tacę, studenci wrzucili do teczek historyczne notatki, kasjer zatrzasnął kasę, właściciel przepchnął się do okna zobaczyć, jak wygląda ulica...
Tymczasem ciżba przed ladą rozstępuje się, dając przejście dwu karabinierom. Wysocy bruneci w obcisłych mundurach wyglądali jak chłopcy, którzy spodziewają się kary za nie odrobione zadanie, więc pokrywają strach zuchwałością. Błyskawicą przeleciała myśl o pięciu zabitych w eskorcie. Ci tuta j' zwyczajnie sączą grappę *, ale normalność w barze robi się upiorna.
Wieczorem 15 kwietnia „La Repubblica” zamieściła komunikat Czerwonych Brygad nr 6 oznajmiający: „... w tym momencie dokonujemy wyboru”. Wyborem okazała się decyzja niepublikowania dalszych komunikatów w sprawie „pozostającej na usługach wroga klasowego”. Ostatnią publiczną wiadomość ma stanowić informacja, że proces został skończony: Aldo Moro otrzymał wyrok śmierci.
Jak zwykle, kiedy dopada mnie zła nowina, powstaje próżnia w mózgu, w sercu uraza. Dopiero po dłuższej chwili przychodzi myśl: ten człowiek został podwójnie skazany na
śmierć przez dwa fantomy — praez fikcyjną „wolę ludu” i przez „chrześcijańskie” państwo.
18 kwietnia postanawiamy z przyjaciółmi Uciec z Rzymu choćby na jeden dzień. Dokąd? Ach, nie do żadnego Fraseati, Palestriny ani Bracciano, gdzie ze słonecznego blasku destyluje się kolor i słodycz. Gdzieś do miejsc białych, wysokich i surowych.
Zapachniało zimą. Mżył drobniutki śnieżek, powietrze jak diamentowa siatka — byliśmy na wysokości 1700 m, przeniesieni z Campagna Romana do Abruzzów. Ta para przyjaciół to Niemcy. I orni, i my z Jerzym tęskniliśmy w naszych krajach do kwietnia w styczniu, ale tu, „gdzie cytryna dojrzewa”, brakuje nam kwietniowego śniegu.
Pierwszy poczuł się odmłodzony Walter, profesor historii sztuki^ Ulepił ze śniegu pigułę i cisnął we mnie. Z kolei ja strąciłam poczucie rzeczywistości, ulepiłam pigułę i cisnęłam w niego. Jerzy i Erika wspinają się wyżej i ze swojej skały bombardują nas. Fantazja. Zapomnienie. Cisza naokoło panuje tak wielka, że słychać krople sączące się w strumyki — powietrze topnieje. Stałam z pigułą wzniesioną do rzutu, kiedy nisko nad głowami przeleciał helikopter. Wraca, lecąc jeszcze niżej. Cisza drży, razem z nią zadrżała nasza beztroska. Schodzimy do auta i jedziemy do górskiej wsi na obiad. Tam zastajemy na rynku ludzi zasłaniających oczy od blasku — właśnie przez dziurę w chmurach wyjrzało słońce. Patrzymy w niebo. Warkot helikoptera — może jest ich kilka — staje się coraz bliższy, niższy, jak gdyby zajadły w poszukiwaniu czegoś w tej okolicy.
Pokazują nam gazetę, a w niej następujący tekst: „Dziś, 18 kwietnia 1978 r., kończy się Okres dyktatorski partii Chrzęścijańsko-Demokratycznej, którą przez z górą 30 lat żałośnie rządziła logika zaskoczeń. W związku z tą datą komunikujemy o wykonaniu wyroku na prezesie D.C. Aldo Moro za pomocą »samobójstwa« *. Zgadzamy się na wydanie trupa, dostarczając dokładnej wskazówki, gdzie on spoczywa. Trup Aldo Moro jest uwikłany w gliniastej warstwie daa jeziora Duchessa, a to dlatego, że on sam uważał się za »uwikłanego«. Jezioro jest położone na wysokości około 1800 m w miejscowości Cartore, między Abruzzo a Lazio”.
Zadarliśmy głowy, żeby je czym prędzej opuścić, bo heli-
kopter krążył tuż nad nami, jak gdyby to nasze osoby były „uwikłane” w jakimś gliniastym dnie.
Wróciliśmy do Rzymu, czyli do gazet, radia i telewizji. Obejrzeliśmy na ekranie dalsze zabiegi helikopterów i nurków nad i pod powierzchnią jeziora Duchessa. Zawsze bez skutku. „Wplątany” w wodorosty trup stał się niematerialny, i moja fascynacja „aferą Aldo Moro” — ^jak ten pojedynek między „jeńcem ludu” a państwem nazwał później Leonardo Sdascia — koncentrowała się nadal na żywym człowieku.
W kraju rzekomo rządzonym przez teokraćję ciągle widziałam samotną postać jej arcykapłana na tle czerwonej płachty z pięciopromienną gwiazdą, tak niepodobną do gwiazdy betlejemskiej. Ciągle jeszcze widziałam.
Jakoż niebawem komunikat z. 18 kwietnia został odwołany. Bowiem okazał się... żartem. Jego autorom chodziło o szydercze upamiętnienie trzydziestolecia rządów demo-chrześci- jańskich, a przy okazji zapewne o wypróbowanie reakcji prawicy i lewicy na fakt hipotetyczny. Więc test wytrzymałości. Więc próba generalna.
Długo oczekiwany fakt obiektywny nastąpił wkrótce. Ogłoszono ultimatum. Uwolnienie więźnia może być wzięte pod uwagę za cenę zwolnienia więźniów komunistów. I tu nowa zagadka: spod jakiego znaku mają być ci komuniści? Bojowcy Brygad, których wypiera się Enrico Berlinguer? Ortodoksi wschodniego obrządku? Jacyś bliżej nieokreśleni „towarzysze”?
W każdym razie brygadziści zażądali, aby odpowiedź rządu włoskiego „jasna i ostateczna” nastąpiła w ciągu 48 godzin.
Moro nadal żył w „więzieniu ludowym” i pisał donikąd, usiłując narzucić światu swoje bezbronne człowieczeństwo. W drugim liście do Zaccagniniego oskarżał swoje stronnictwo
o „cynizm" i przepowiadał rozłam w partii. Powoływał się na swoje zasługi i konkludował: „Jeśli wasza interwencja nie nastąpi...” Interwencja nastąpiła już dzień przedtem. W dniu 19 kwietnia pismo „Lotta Continua”, organ lewicy na lewo od partii komunistycznej, ogłosiło apel o uwolnienie Moro, podpisany również przez kilku biskupów i różnych
intelektualistów laickich i katolickich plus dwóch aktywnych członków partii komunistycznej. Nie przeszkodziło to Czerwonym Brygadom w rzuceniu tego apelu na śmietnik podobnych wezwań, które określili jako „głosy niektórych osobistości ze świata burżuazji” i „niektórych władz kościelnych”. W ten sposób 'między „niektórymi władzami kościelnymi” znalazł się papież, Paweł VI.
W tymże dniu, 20 kwietnia, wyznaczonym na termin ultimatum, „La Repubblica” otrzymała fotografię Aldo Moro z wczorajszym numerem tego pisma w ręku. Moro wyglądał normalnie. Wyraz twarzy miał, jak zwykle, sceptyczny.
Czas płynął coraz szybciej. Jednym przynosił początek, innym koniec, czyli toczyło się życie, którego koroną jest śmierć. Ponieważ nie sposób żyć myśląc o koronie cierniowej, „dramatyczna godzina” prezesa Aldo Moro (słowa listu) przyniosła mi wyprawę na targ dzielnicowy, tzw. mercato. Miałam kupić miodu, sera i wędliny.
Targ wypełnia stoiskami całą szerokość jednej z bocznych ulic. Kramy są zabezpieczone przed złą pogodą, wyglądają jak szopki o głębokich scenach, gdzie rolę aniołów grają przekupnie w niepokalanie białych kitlach. Role diabłów nie są obsadzone, należy się domyślać* że złe duchy unoszą sdę nad stosami jadła i napitku, przyprawiając łapczywców
o chorobę.
Zainteresowanie publiczności wędliną, makaronem, mięsem, winem etc. jest rzeczywiście dużo większe, niż bywa ciekawość, kto zwycięży: zły Herod czy zła Kostucha.
Potrącałam gromadki klientów, którzy wymieniali ze sprzedawcami banknoty i dowcipy. Większość stanowiły easalingi (kobiety nie zatrudnione poza domem) podniecone, wystrojone jak na zebranie towarzyskie, gdzie dyskutowane będą plotki dnia. Dzieci przedszkolne ubrane są — żeby było zabawniej — jak dorośli. Dziewczynki > w przydługich sukienkach, nierzadko z klipsami w uszach i z lalką w objęciu, chłopcy w jeansach 'i szelkach, w koszulach męskiego kroju, z piłką w objęciu. Starsi panowie — emeryci — snują się od kramu do kramu, upatrując okazji. Słońce dodaje kolorów wczesnym pomidorom i późnym łysinom. W powietrzu czuć ryby uśnięte na ladach, mimozy kwitnące w kościelnym ogrodzie, benzynę i świeżą zieleń.
Szłam środkiem ulicy, jak gdyby przez mnogie strefy ludzkich potrzeb, uważając, żeby nie rozdeptać samochodzików wielkości myszy, świeżo nabytych i poddawanych próbom między nogami przechodniów. Skrzypiały wózki, kle-
kotsbły sandały, wiatr targał kędzierzawe czupryny chłopaków z pobliskiego liceum i czarne, miedziane i blade włosy ich koleżanek, a także siwe loki odchodzącego pokolenia. Trąbki, piszczałki i dzwony na południe głuszyły pytania i przerywały odpowiedzi, ale ogólny ton rynku był spoisty jak fraza legato w utworze muzycznym. Ludzie spieszyli się nie bardzo, targowali niedługo, ustępowali bez złości.
Wszystkie kontynenty zdają się mieć przedstawicielstwa na dzielnicowym bazarze w Rzymie. Maty utkane w tygrysy
i róże ogłaszają Tajlandię, na zydelku narożnym siedzi Pers, czyli Irańczyk, otoczony koszami, z których kipią Egzotyczne spódnice, na pierwszym z brzegu kramie błyszczą nożyczki, pilniki i sekatory z Sheffield, zaraz dalej kołyszą się na wietrze suknie, fartuchy, spodnie, szlafroki i sweterki z masowego wyrobu niewiadomego pochodzenia^**- utrafiona w sam środek przeciętność do włożenia zarówno w Grecji, Jugosławii, jak w Ameryce. Na stołach, piętrzą się majtki, rajstopy, staniki, nad nimi powiewają szale i wzdymają się nocne koszule. Na skrzyżowaniu ulic stoją kubły z kwiatami, wybrakowany towar z cieplarń, gdzie fiołki afrykańskie i storczyki rodem z tropików zakwitły zbyt obficie. „Wszystko dla wszystkich” wydaje się być hasłem jarmarku. Rzeczywiście na najbliższym placu czekają Lancie, Mercedesy ! Alfa Romeo obok fiatowskich maluchów — bogaci nie wstydzą się konkurować z ubogimi w pogoni za taniością.
Zbliżyła się godzina 13, czas zamknięcia targu. Kupcy, tak jak sami własnoręcznie dowieźli, odpakówali, przenieśli towar i sami na miejscu skalkulowali ceny stosownie do popytu — tak teraz sami zabierają ze straganów nie sprzedane artykuły.
Udało mi się nabyć wędlinę i ser akurat takie, jakich chciałam, po cenie tańszej niż w sklepie. To samo z miodem. Satysfakcja z dobrego kupna mieszała mi się z „aferą Moro”, czyli z ważnością Państwa i nieważnością Człowieka. Ile wygód — myślałam — zbiegowisko jarmarczne w Rzymie zawdzięcza Państwu, a ile Człowiekowi?
Południe dojrzało. Następuje czas sjesty. Przekupnie zwinęli swoje kramy, jedni wygrani, inni przegrani, wszyscy gotowi do nowego wysiłku.
Ulica rynkowa z jednej strony ma ujście na plac, gdzie wznosi się ogromny kościół, nowy i \brzydki, otoczony budynkami szkolnymi, sportowymi placami i nieustanną bieganiną dzieci i księży. Nastał sezon kwitnienia, z murów lały się potoki liliowych glicynii, pachniały róże rozpięte na kratach,
tarasach i fasadach. Obok stacji benzynowej kłębiły się auta. Powietrze było gęste od zgiełku i odoru miejskiego życia.
Maszyny na ziemi i na wodzie, maszyny w niebie — od nadmiarów pędu wszerz i wzdłuż, wzwyż i na dno wydawały się pękać szwy jakiegoś kosmicznego wora.
. Wracałam do mego chwilowego mieszkania, obca tutaj, ale
i nieobca, podróżnica naokoło stołu, obywatelka świata, ciekawa rzeczy ludzkich i nieludzkich. Wracałam, niosąc w torbie wędliny, ser i miód. Trzymałam się cienia pod murami, uważałam, żeby uczniowie pędzący ze szkoły do autobusu nie stłukli mi słoika. Jednocześnie absorbował mnie warkot helikopterów, złowrogi, odkąd go usłyszałam w Abruzzach opodal jeziora Duchessa. Pociemniało mi w oczach. Może to upał? Wkładam słoneczne okulary i... wydaje mi się, że w obłoku żeglującym nad mercato widzę szafot. Nagi człowiek o sceptycznym uśmiechu stoi na podeście szafotu, u jego stóp mrowi się targowisko, a nad głową błyszczy nóż gilotyny.
GŁĘBOKI MROK
Ultimatum zawieszono, może przez wzgląd na przychylne wymianie stanowisko socjalistów. Niewykluczone też było współczucie strażników dla więźnia.
Moro już wiedział, że nic nie zostanie uczynione, aby go uratować, ale w ostatnim odruchu samoobrony dygnitarz partyjny odwrócił się od Władz i odwołał o sprawiedliwość do Bazy.
Kontynuując swój fantomatyczny dialog z nieuchwytną opinią nieuchwytnych sędziów, zarządził: „Proszę, aby w moim pogrzebie nie brały udziału władze Państwa ani nie uczestniczyli przedstawiciele Partii. Żądam, aby za trumną szli tylko ci nieliczni, którzy byli mi przychylni i są godni towarzyszenia mi modlitwą i miłością”.
Ale prawicowy dziennik „II Popolo”, publikując to zarządzenie „z obowiązku informacji” i przez „niezniszczalny szacunek dla Aldo Moro takiego, jakim był dawniej”, oświadczył: „Obecna niechęć Prezesa do Państwa i jego wyrzuty pod adresem Partii znajdują wytłumaczenie w głębokim mroku i w warunkach srogiego przymusu”.
Prezes Chrześcijańskiej Demokracji był żarliwie praktykującym katolikiem. Wyobrażam sobie, że przyzwyczajonemu do codziennej Mszy, kilkadziesiąt dni bez adoracji kielicha z krwią Baranka, bez magicznych słów „oto jest wielka tajemnica wiary”, bez smaku hostii i bez przekazywania współwyznawcom „znaku pokoju” — ten czas rzeczywiście mijał w „głębokim mroku”.
Z zażenowaniem, jakie zwykły śmiertelnik odczuwa wobec istoty fenomenalnej, przyjęłam zatem do wiadomości jeszcze jeden list de profundis. Ostatni. Oto kilka zdań riposty na deklarację przyjaciół”:
„... to prawda: jestem więźniem i mój stan ducha nie jest radosny. Ale nie uległem żadnemu przymusowi, nie działam pod narkozą, piszę moim własnym stylem, jakkolwiek by on był brzydki, zachowuje tę samą kaligrafię...”
„... Setki parlamentarzystów głosowało nieraz przeciwko rządowi. A dzisiaj nikt nie stawia pytań swojemu sumieniu?”
Najdokładniej przeze mnie wydeptanym szlakiem z Giani- colo do centrum miasta jest droga przez Trastevere, Piazza Argentina i Piazza Venezia na fora cesarskie, poczynając od Kolumny Trajana aż po Koloseum. To, co mnie tam przyciąga, nie tyle jest zamiłowaniem do starożytności, co uciechą z życia na ruinach. A więc leniwcy opalający się na stopniach Kapitolu, a więc piękna Aleksandra z Krakowa, karmiąca koty u stóp skały tarpejskiej, a więc umizgi psów do nieznajomych suczek na forum Juliusza Cezara. Cieszą mnie dzieci budujące swoje własne bazyliki Z piasku, gdzie gruzy świątyń i rynków zmielone na pył mieszają się z kurzem wzniecanym przez limuzyny demo-chrześcijańskich ministrów. I ludzka fala — tysiączna woda po starożytnym kisielu — zalewająca kamienne ławy na trawnikach przy ścieżkach najbardziej klasycznej promenady w Europie, cieszy mnie. Więc na przykład białe niańki czarnych niemowląt, ‘ więc amerykańscy minstrele w połatanych portkach, opiewający braterstwo ludów i klas, gejsze w jeansach, eskortowane przez samurajów w szortach, gitany bez kamelii za uchem w towarzystwie caballeros bez pistoletów za pasem,
świadkowie Jehowy pilnie i skromnie ogłaszający koniec świata, studenci tysiąca uniwersytetów, artyści sztuk nie uznanych, apostołowie wiar nie zapisanych, ofiary kapitalizmu, ofiary komunizmu, triumfatorzy nie rozegranych olimpiad, profesorowie socjologii z rewolwerami o zatrutych kulach, narkomani Wielkiej Iluzji, Aspazje, Antygony i Kleopatry powszedniości...
Lubię tamtędy chodzić. Zygzakami wspomnień, dróżkami marzeń, manowcami czegoś, co było, a nie jest. Lubię chodzić jak wahadło zegara, bez myśli o czasie. Fora cesarskie lubię nie za ich cesarzy, tylko za trwałość kamieni, kotów, psów, niemowląt i asfodeli. Złe cesarstwa, dobre cesarstwa przeminęły, nie przeminął świat.
SZTUKA ŻYCIA
Któregoś dnia po południu postanowiliśmy z Jerzym wstąpić w drodze powrotnej ze spaceru na wczesne pranzo * do restauracji „Vecchia Roma” ** przy małym placyku między Piazza Venezia a ciągiem wąskich uliczek prowadzących raz w prawo, raz w lewo do Piazza Argentina. Stary, niski, narożny dom, stara gospoda. Właściciele — bracia. Przystojni, rasowi, błyskawicznie oceniający na oko klienta w celu podsunięcia droższych przekąsek z obfitej kolekcji. Komuniści; od niechcenia podają to gościom pod rozwagę.
Dzień był przyjazny, majowy, w pobliskim Banco di Roma wymieniliśmy czóki podróżne po korzystnym kursie — jedzenie zapowiadało się dobrze. Lokal, chociaż nie piwnica, nie ma z jakiegoś powodu okien, na stolikach palą się świece, grube mury zachodzą wilgocią, a na nich tracą kolor, wsiąkają w głąb feudalne sceny i pejzaże rzymskie al fresco. W pierwszej salce zastawaliśmy zwykle samych cudzoziemców, tych, którzy nie chadzają stadami, nie zamyślają się, nie wzdychają i nie fotografują, liczą na własne środki transportu i bardziej są ciekawi obcych potraw niż Michała Anioła. Tym razem francuska para w wieku dość późnym toczyła tu żmudną naradę z kelnerem, co do zestawu i treści dań.
Wreszcie starszy brat-komunista pospieszył z objaśnieniem, co oznacza osso buco *, a co monte bianco **. Wino jednak wybrano francuskie.
Po drugiej stronie obsiadła stół angielska rodzina, typu intelektualistów zbuntowanych przeciwko Oxfordowi — papa z długą ryżą brodą, mama ostrzyżona na jeża, przesadnie wąsaty syn i dziewczę z ogonem na plecach, po włosku wielce wymowne z cockneyskim*** akcentem — wszyscy w spodniach.
Od francuskiej pary wiało przedwojenną dystynkcją, od angielskiej rodziny powojenną arogancją. Jacyś młodzi z międzynarodówki zakochanych milczeli w kącie, zapatrzeni przez migotliwy płomyk świecy w swoje oczy prześwietlone do dna, wydane bez reszty na łaskę i niełaskę miłości. Jakiś nerwowy blondyn — może Szwed — samotnie chrupał słone paluszki, popijając brandy, skubiąc długą, czarną wstążeczkę uwiązaną zamiast krawata.
W drugiej sali, obszernej, oświetlonej żyrandolami, akurat odbywała się uczta weselna. Tam nie było wahań ani wyborów. Wszystko zostało z góry przewidziane — je się, pije, śpiewa rodzinnie, bez pretensji poznawczych, natomiast z uwagą na fotografów, przybierając odpowiednie miny i pozy, żeby zdjęcie przez długie lata mogło służyć za dokument szczęścia.
Dwie. różne atmosfery, dwa różne snobizmy. Jak gdyby dwie sceny, na których w tym samym miejscu i czasie ludzie obcy i ludzie miejscowi grają jedni dla drugich sztukę swego życia.
Zadzwoniły wejściowe drzwi... W pokoju przekąsek ruch się ożywił. Odwracam głowę: przed tacą, po której pełzał, wielki, czarny krab, stał wyniosły czarny pan w księżowskim cywilu. Pod rondem kapelusza twarz rzymskiego medalu. Komunistyczny restaurator trwa w ukłonie. Jeszcze chwila
i następuje zręczny ruch ręki: krab, skazany na śmierć w ukropie, bezradnie strzyże szczypcami. Teraz czarny pan kieruje się do stolika obok nas, a kelner poufale szepce: „To kardynał”.
Zapłaciliśmy, wyszliśmy. Okolica znajoma: via delle Bot- teghe Oscure — Ciemnych sklepów — zachowała ciemnych sklepów niewiele, ale w jednym z nich kupiłam kiedyś pę
czek cebuli, a w innym punkcie znajduje się siedziba Włoskiej Partii Komunistycznej. Wąska via dei Polacchi zmierza w kierunku kościoła Sw. Stanisława, gdzie podobno modliła się kiedyś królowa Sobieska. Szliśmy trasą wiodącą przez Piazza GesU do naszego autobusu.
Barokowy kościół Jezuitów w Rzymie jest chyba najbogatszy, jaki widziałam. Znajduje się tam pod bocznym ołtarzem, zdobnym w oślepiające klejnoty, urna złocona z prochami założyciela zakonu, św. Ignacego Loyoli. Na stropie są bezcenne malowidła sławiące triumf Jezusa. Podłoga z najdelikatniejszej mozaiki, statua św. Ignacego cała pokryta srebrem. Człowiek się czuje jak we wnętrzu fantastycznego pałacu, pełnego blasku i tęczy, strach zbiera, czy nie naruszyło się jakiegoś prześwietnego ceremoniału. Strach i dziw, że taka pyszna świątynia została ofiarowana bosonogiemu Synowi Boga i Jego misjonarzowi, Ignacemu, który nauczał, pielgrzymując o żebranym chlebie. Obok kościoła lokal Włoskiej Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, która przez 30 lat rządziła w~imię Chrystusa, ale także Machiavellego, państwem zgoła niepodobnym do Jeruzalem „o bramach dwunastu, a na bramach dwunastu apostołów”.
Idziemy dalej i oto biura Partii Komunistycznej Włoch, placówka wiary w Marksa i Lenina, apostołów bezbożnego porządku. „Pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły”, jak obwieścił Jan w swojej Apokalipsie, a „niebo nowe i ziemia nowa” dotąd nie nastaje.
Szliśmy zatroskani antraktem w dramacie Aldo Moro. Czy wreszcie otworzy się upust miłosierdzia? Czy skruszą się serca wrogów? Serca przyjaciół? Tak medytując, nie • od razu zauważyłam, że ktoś idący naprzeciw mnie mówi do mnie po polsku, blady i rozstrzęsiony, i ten głos jest mi znany. „Nie idźcie tam — mówi — zresztą was nie wpuszczą, via Caetani jest zagrodzona, bo tam leży ciało. Wyrzucili je z bagażnika... Czerwony Renault. Wyrzucili i uciekli. Auto policyjne przyjechało dopiero o 13.20. Pewnie go zastrzelili z głuchego renrolweru w garażu. Czeka się na rodzinę...” Zawróciliśmy. Przyjaciel Polak głośno i szybko gada, ręce mu się trzęsą. Milczę. Przemija epoka, zatrzasnęły się drzwi,
otworzyły się rany, ciepłe dało krwawi i jego naewisko krzepnie na asfalcie. Pamięć cofa się dalej i dalej od wojny domowej.
Ani się obejrzałam, kiedy stanęliśmy pod Kolumną Traja- na, daleko od dzisiejszego dnia, u stóp pomnika zamierzchłych wojen: wódz przetiwko wodzowi, żołnierz przeciwko żołnierzowi, okręt przeciwko okrętowi — jak w dziecinnej bajce. Uczepiłam się oczami kolumny. Sięga w niebo, chociaż oplatają ją, jak wodorosty, dramaty ludów pogrzebanych, aktorów bez imienia, flora głębinowa historii. U schyłku naszej ery czy ktoś wzniesie na Piazza Gesvi kolumnę ku pamięci wojen domowych?
Zatrzymuję wzrok na figurze szczytowej, małej z mego punktu widzenia, z lotu ptaka zapewne ogromnej. Nikt inny nie może to być, tylko Trajan, pogromca Daków w pierwszej setce lat po narodzeniu Chrystusa, filantrop i prawodawca, który podobno zabronił prześladowania chrześcijan. Ależ nie! Pamięć mnie oszukała. Przecież Trajana dawno temu strącono z kolumny, a na jego miejscu papież ustawił porażonego Boskim objawieniem Pawła. Tego samego wizjonera, który na agorze ateńskiej powoływał się na ołtarz wzniesiony przez Greków Nieznanemu Bogu. Więc to Paweł... Inna encyklopedia podaje: Piotr. Wszystko jedno git ktoś upatrujący Boga w chmurach i błyskawicach, podczas kiedy na Piazza 'Gesil trup chrześcijańskiego dygnitarza czeka na dotknięcie rąk ukochanej Noretty.
Powiał wiatr nasycony benzyną, zagęściły się beczenie
i kwik samochodów, stłoczonych na drodze od Koloseum do via del Corso, szaleństwo maszyn i maszynistów wzrosło do stopnia, ponad którym jest już tylko nagła i niespodziewana śmierć.
I właśnie wtedy padła na miasto nieprawdopodobna sekunda ciszy. Coś jak przelot olbrzymiej ćmy albo westchnienie białego księżyca...
Właśnie wtedy po raz drugi w tym mieście cmentarzy usłyszałam drobny trucht osła pod ciężarem wędrującego Mesjasza. „Dokąd prowadzisz, Panie?” — spytałam.
Ale zgiełk powrócił i Boska odpowiedź utonęła w zgiełku.
Od' dziewięciu lat czas tak mi się układa, że latem jestem w Kazimierzu, zimą w Rzymie, a po drodze w Warszawie.
W październiku 1978 roku w warszawskim hotelu otrzymałam wiadomość, że kardynał Karol Wojtyła został obrany papieżem Wsiadłam do taksówki i krzyczę do kierowcy:
— Panie, pan już wie? Nasz kardynał Wojtyła został obrany papieżem!
Leniwy obrót głowy:
— No to co? Od tego mięso potanieje?
Przejechałam pół Warszawy, zanim szok minął.
W mieszkaniu przyjaciół — on profesor socjologii, ona poetka — zastaję parę polskich dyplomatów świeżo przybyłych z zagranicy. Sami marksiści? Ateiści? W Polsce po-Jał- tańskiej takie określenia straciły sens. Cocktaile zostają nam wręczone na tle biblioteki, gdzie dzieła uczonych i polityków sąsiadują z poematami wieszczów. Wszyscy już słyszeli. Atmosfera jak w gabinecie chirurga. Mamy się dowiedzieć, czy będzie potrzebna operacja, ale nie jest jasne, kto mianowicie będzie operowany, a także osoba chirurga pozostaje niewyraźna. W każdym razie stało się coś, co wykracza poza normę. Uczucia są mieszane: patriotyczna satysfakcja i egzystencjalna niewygoda. Profesor pierwszy zdobywa się na głos: „Dla Polaków to jest rzecz wielka, ludzkość przypomniała sobie Polskę. Na jak długo nie wiem. Przy tym Wojtyła reprezentuje ludzi pracy, sam był robotnikiem”. Ryzykuję i ja: „A Teatr Rapsodyczny? »Sklep Jubilera?« Watykan otworzył drzwi na szeroki świat”. Wtenczas z głębi pokoju odezwała się poetka: „Na świat i na zaświat”. Pauza»
i dalszy ciąg: „Ale mnie zaświat nie interesuje, bo ja się nie boję śmierci”. Cisza... Skąd śmierć? Dlaczego śmierć? Taksówkarz & propos papieża mówił o mięsie, teraz poetka mówi
o śmierci. I nagłe olśnienie: oni oboje są zamknięci w fizyce. Mój głód metafizyki nie dopuszcza takiej postawy, usiłuję ratować poezję, której funkcją jest transcendencja. Nie ma zgody na koniec wszystkich myśli i uczynków! Nie ma zgo
dy na pustą czaszkę Yorricka! Mówię do poetki. „Po cóż w takim razie piszesz tragiczne wiersze? I one są piękne. Ten papież dźwiga krzyż polskiego mesjanizmu. Może zdoła narzucić światu wiarę w zmartwychwstanie.1’
Wracam do hotelu. Po chwili telefon: przyjaciółka z Lublina. „Mario! Płaczesz czy się śmiejesz? My tutaj w Lublinie padamy sobie w objęcia na ulicy, starzy ludzie tańczą, młodzi śpiewają. Takie szczęście! Mario, dziękuj Bogu, żeśmy tego dożyły!”
Ocieram łzy szczęścia.
INTRONIZACJA
Dzień intronizacji Jana Pawła II. Przylecieliśmy za późno, aby zdążyć na plac Sw. Piotra. Zatem prosto ode drzwi wejściowych w domu sióstr salwatorianek rzucamy się do sali z telewizją, gdzie już pełno zakonnic w uroczystej czerni. Cisza, odbiór doskonały. I pierwsza, rzecz, jaką widzimy na ekranie, to dwie postacie w bieli splecione uściskiem. Uścisk patetyczny; jak w teatrze. „Kto to? Kto to?” — niepokoją się siostry. „Papież i prymas Polski” — objaśniam. Papież wygląda młodo i to ugięcie się starego prymasa do jego kolan wprowadziło mnie od razu wprost z lotniska w sferę symboli, których sens jest groźny. Oto instytucja góruje nad jednostką, Rzym nad Polską, wieczność nad chwilą — u stóp zieje przepaść.
Przypomina się wiosenne popołudnie, chyba pół roku ternu, w Kolegium Polskim na Awentynie. Czekaliśmy z Jerzym na audiencję prywatną u kardynała Wojtyły. Kolegium obszerne — stary gmach w starym ogrodzie. Wnętrze czyste, raczej puste, umeblowane użytkowo. Wprowadzał nas kolega seminaryjny kardynała, rodem z Krakowskiego, ksiądz-hi- storyk, z politycznego przekonania ludowiec bez świeckich ambicji. Z prasy włoskiej wiedziałam, że kardynał Wojtyła został uznany za papabile * po rekolekcjach, jakie przeprowadził dla Pawła VI. Ale wiedziałam o nim więcej: że kiedyś mianowany biskupem, nie zaniedbał swoich praktyk księ- żowskich z czasu okupacji — nadal odwiedzał chorych i pocieszał umęczonych.
| Ewentuajr’' oapież.
Więc oczekiwanie przywoływało dwie postaci: uczonego teologa, przemawiającego wieloma językami, i chrześcijanina
0 gorącym sercu. Czekaliśmy dość długo z przyczyny, którą młody sekretarz pokrywał dyskrecją. Nareszcie otwierają się drzwi i wchodzi, kuśtykając na nodze owiniętej bandażem, osoba duchowna o powierzchowności powszedniej, raczej zakłopotana, życzliwa.
Siadamy blisko siebie. Kardynał przeprasza za spóźnienie: skręcił nogę i musiał się poddać jakiemuś zabiegowi. Zatem spoza dwóch oczekiwanych postaci wyłania się trzecia: alpinista. Noga z pewnością została uszkodzona przy jakimś geście sportowym. Miałam w głowie pełno chaotycznych myśli
1 w gardle słów nieodpowiednich na tę okazję, więc milczałam. Jerzy natomiast zahazardował się w dziedzinę filozofii. Zapytał, jaką filozofię preferuję kardynał. Odpowiedź brzmiała: „Tomizm i egzystencjalizm”. Jerzy pospieszył z krytyką tomizmu. Na to pobłażliwy uśmiech, jak gdyby z takiej wysokości, gdzie wszystkie filozofie służą Bogu.
Polka o włoskim nazwisku wręczyła kwiaty. Sekretarz spojrzał na zegarek, zabrzmiał gong na kolację, audiencja skończona.
Wyszliśmy na pachnący kurzem i kwiatami złoto-różowy wieczór, dumni rodacy ważnego kardynała, niepewni polskiego dnia ani godziny.
Kiedyś religia wkroczyła w moje życie przez te same drzwi, przez które wkracza śmierć. Bardzo długo ich nie zauważałam. Na ścianie dzielącej mnie od tajemnic nie było drzwi, czasami padał na nią cień od jakiegoś zdarzenia czy słowa, może tylko. snu. Drzwi nie było. Teraz „inny świat” zyskał dla mnie postać materialną, niepodobną do ciemnego obszaru myśli, zwanego filozofią, ani do dziedzicznego nałogu, zwanego katolicyzmem. Oto Karol Wojtyła — aktor, poeta, alpinista, Polak, dusza miłosierna, kardynał papabile — siedział na krzesełku obok, taki sam stwór dwunożny i dwu- ręki jak ja, ale inny. I z całą tą innością materialnie obecny.
URBI ET ORBI
Niedziela na placu Sw. Piotra. Pogoda, słońce łaskawe, tłum gęsty. Stoimy z Jerzym w gromadce przyjaciół pod arkadą na wprost okna, które się otwiera, ilekroć papież ma
przemawiać Urbi et Orbi. Jesteśmy gapie, katolicy i Polacy. Już raz przedtem widzieliśmy papieża, ale to był Paweł VI i okoliczność była inna. Ogromna sala audiencyjna, wypełniona grupami pielgrzymów, skracających sobie oczekiwanie śpiewem na zmianę w swoich rozlicznych językach. Gdyby nie te nabożne śpiewy i nie łany czepców zakonnych, czułabym się jak w kinie.
Wreszcie publiczność zafalowała, w głębi widowni wszczął się ruch, pojawili się gwardziści z halabardami i w solennym orszaku na wysokości ich ramion ujrzałam Sedia Gestatoria, rodzaj lektyki, a w niej białą postać niesioną z wolna w kierunku estrady. Zniżenie lektyki, kilka stopni, kilka głębokich ukłonów, tron, Głos dźwięczny, postać arystokratyczna, słowa chłodne z domieszką smutku. Byłam gapiem.
Tym razem jestem Polką i najgłośniej brzmi w mojej pamięci zdanie socjologa w Warszawie: „Ludzkość przypomniała sobie Polskę”. Więc zakładam, że ponad 700 milionów katolików rozrzuconych po świecie reprezentuje ludzkość. I że ludzkość ma pamięć. I że w historii, jak w naturze, nic nie ginie. Wszystko zostało zapisane w jakiejś superpamięci razem z mesjanizmem polskich romantyków.
Stoję na placu Sw. Piotra w mieście imperatorów podbitym przez rybaka, który dał się ukrzyżować dla zbawienia duszy. Jak długo rybacy musieli czekać na miejsce w niebie! Jak długo Polska czekała na miejsce w Rzymie!
Stoję i pilniej słucham tego, co teraz mówią rzymianie, niż tego, co mówi Polak z papieskiego okna. Zadziwia mnie płynność i kolokwialny ton tej mowy donośnej, nie przypominającej kazania, raczej apostrofę natchnionego aktora. Kobieta obok mruczy: „Gada dobrze po włosku”. Inna młodsza: „Jaki to akcent? W Rzymie powinno śię mówić po rzym- sku”. Mężczyzna z prawej; „Czerwony papież... Niezły kawał, co?” Mężczyzna z lewej: „Podobno w Warszawie nie wszyscy są czerwoni”. lima kobieta: „Przystojny mężczyzna”. Ktoś: „Konklawe to nie Ostatnia Wieczerza”. Kóło słupa' młode małżeństwo i troje dzieci, uczepionych łańcucha między słupami, zawzięcie biją brawo, niemal płaczą z radości. Dlaczego? Tuż za mną dama w średnim wieku i pan w krawacie. W miarę, jak temperatura tłumu wzrasta i oklaski stają się frenetyczne, dama traci cierpliwość: „Nie myślałam, że nasz lud jest aż taki głupi”. Na co krawat: „Uspokój się. Za miesiąc na audiencji będzie garstka zakonnic i parę kalek”.
Biała postać w oknie ciągle mówi żywo i donośnie, z lek
ka gestykulując. Co mówi, nie staram się zapamiętać, ale ęzuję, że słowa skierowane do Miasta i Świata trafiają do serc. Dama i krawat zamilkli, pomruków i szeptów już nie słyszę, tłum wydaje się szczęśliwy z jakiegoś wielkiego odkrycia. Zgaduję: oni zrozumieli, że nie tylko w Rzymie ludzie mówią po ludzku i że wiara Dwunastu Apostołów obejmuje świat. Apostrofa Urbi et Orbi przestała być rytuałem, jest potrzebą współżycia. Rzymianie ciekawi są papieża, który „przyszedł z daleka”. Jan Paweł czyni gest uciszający, wychyla się z okna. „Cari Romani — woła — już późno! Jesteście chyba głpdni tak samo jak ja. Chodźmy wszyscy na obiad!” Znak krzyża. Błogosławieństwo. Sekunda osłupienia... burza oklasków. Charyzmat żywi się humorem.
TREUGA DEI
Zima była, jak zwykle, pełna zbrodni pospolitych i sensacyjnych, prywatnych i zorganizowanych, ogrzana słońcem, uświęcona modlitwą. Z placu Sw. Piotra audiencje przeniosły się do tej samej ogromnej auli, gdzie w roku ubiegłym oglądałam Pawłą VI, niesionego w lektyce jak Kleopatra. Nowy papież podobno przemierza pieszo drogę do estrady, co przyprawia o histerię niektóre zakonnice, niepokoi gwardię, ale zachwyca pielgrzymów.
Nadchodzi wiosna, audiencje wracają na plac. Otrzymaliśmy imienne karty wstępu do miejsc otaczających podium. Zamiast tronu, stoi tam zwyczajny fotel. Poniżej zbudowano z dwu stron rodzaj stołów i ńa tych jak gdyby ołtarzach ofiarnych piętrzą się dary niepodobne do oficjalnych wieńców czy kaligraficznych adresów. A więc: wielkie pęki cebul, rumianków, marchwi, karczochów, oplecione siatką butle farmerskiego wina, jakieś samodziały, jakieś drewniane, łozinowe, mosiężne i gliniane wyroby — wystawa dóbr sielskich, bliższa epoce Jezusa niż watykańskiego suwerena.
Na wprost estrady dyplomaci. Po prawej stronie inwalidzi i chore dzieci z matkami i pielęgniarkami. Po lewej, czyli naszej, czuję za plecami oddech turystów ciekawych nie tylko papieża, ale i osób zaproszonych. Słońce piecze, niepokój nieodłączny od masowych manifestacji wibruje. Dziesiątki tysięcy zalegające plac wyglądają z oddali jak osławione „monę głów” — żywioł nieobliczalny, żądny igrzysk i chleba.
Ta chwila oczekiwania na Ojca Świętego co zapowiada? Igrzysko? Chleb?
„Papa Wojtila” siada, rozgląda się. Jerzy szepcze: „Patrzy na nas”. Papież czyni ręką gest powitalny. Jerzy szepcze; „Poznał nas”. Ja szepczę: „Zwariowałeś”. Aliści, kiedy za chwilę papież uśmiechnięty podchodzi z kolei do nas, mówi Jerzemu: „Pan nie chciał mi się odkłonić”. Władek Minkiewicz, zaproszony razem z nami, wkracza z objaśnieniem, kim jesteśmy. „Wiem, wiem }jr- Jan Paweł macha ręką — Skowron (to ten koleżka szkolny papieża) wręczył mi wczoraj ich książki.” Jerzy wzruszony: „Ale gdzieżby Ojciec Święty miał czas...” Jan Paweł przerywa; ^Owszem, owszem, już zacząłem czytać”.
Tu się urywa racjonalny bieg rzeczy... Wiem, że nastąpiły jakieś słowa ex catedra, odczytane czy może zaimprowizowane po włosku. Nie słyszę ich. Nadal brzmią mi w uszach zdania papieża, które w Wielkim Tygodniu objaśniały sens biblijnych prawd. Na przykład: „Pascha oznacza przejście. W Starym Testamencie oznaczała wyjście z Domu Niewoli w stronę Ziemi Obiecanej. Wędrówka trwała czterdzieści lat. W Nowym Testamencie Pascha wypełniła się w Chrystusie w ciągu trzech dni...” Albo: „Chrystus... ukazał, że życie jest przejściem nie tylko przez granicę śmierci, ale i do nowego życia. W ten sposób Krzyż stał się dla nas najwyższą katedrą prawdy o Bogu i o człowieku...”
Teraz rozpięty jest nad Rzymem triumfalny dzień letni, ludzkość ma za sobą tysiące lat wędrówki z Domu Niewoli w stronę Ziemi Obiecanej. I ma za sobą Paschę Chrystusa, Jego przejście poza granicę śmierci. Ma ciągle to samo niebo, do którego On wstąpił ze znakami po gwoździach wbitych w stopy. O jakże inna apoteoza od konnego wzlotu Mahometa!
Na placu Sw. Piotra siedzi na zwyczajnym fotelu, wyniesiony o parę stopni ponad „morze głów”, człowiek przybyły z kraju, którego poeci ogłosili swój naród „Chrystusem Narodów”.
Właśnie ten człowiek schodzi z estrady i zbliża się do dyplomatów — przedstawiciel „innego świata” do przedstawicieli ziemskich państw. Kilka słów z każdym, uścisk ręki
— znak pojednania czasu wiecznego z doczesnym.
Obchód się posuwa: chore dzieci, chorzy ludzie i starcy. Charyzmat przetłumaczony na Caritas. Miłosierdzie przetłumaczone na miłość. Miłość przetłumaczona na pokorę. Może to urojenie? Chłopczyk około dziesięcioletni, od które-
go wariackich podrygów odwracałam przed chwilą wzrok, pod dotknięciem dłoni Jana Pawła nieruchomieje, potem przytula się do matki. Tłum krzyczy: „Evviva il Papa!” Dziecinne głosy wyrywają się z chóru swoją ptasią świeżością.
Dzień bezchmurny odpływa od południa w stronę wieczoru, jak okręt skazany na podróż dookoła globu. Coś się skończyło. Rozpraszanie się tłumu to początek zmiany. Rozpraszanie się tłumu to powrót do prywatnych adresów, do zgody i do kłótni w rodzinie, do klęsk erotycznych i do zawodowych triumfów. Treuga Dei nie umie długo trwać. Zdążamy do trattorii na zapleczu watykańskich misteriów. Oczywiście będzie makaron. Będzie wino. Będziemy z Władkiem obgadywali znajomych. Tematem trudnym okaże się „Cud nad Tybrem” -— Wojtyła na tronie Hildebrandta. Po średniowiecznych Francuzach i Niemcach, po renesansowych książętach włoskich ustrojonych w tiary, po męczennikach i feu- dałach, inkwizytorach, mistykach i administratorach — spadkobierca zawiłej historii biskupa krakowskiego Stanisława Szczepanowskiego, oddanego Hildebrandtowi sojusznika w sporze Kościoła z władzą świecką. Wiek XI — koniec XX, przepaść ćzasu; a smutek zawsze ten sam: Ziemia Obiecana pozostaje celem nieziemskich podróży.
W Polsce po mokrej wiośnie niezwykle mokre lato roku 1980. Mówi się o patologii pogód. O tym, że coś się zepsuło w jonosferze. Domysł: nadmiar wyziewów chemicznych z fabryk samochodów, nawet z gumowych podeszew. Wyziewy zasłaniają słońce. Inny domysł: naruszenie jonosfery przez tłok samolotów, prób atomowych i długie pobyty kosmonautów w przestrzeni, gdzie nie wiadomo co wyrabiają.
Wreszcie na niebie białym, wcale nie błękitnym, zjawia się w Kazimierzu słońce białe, obrzękłe, jak po wielkim pijaństwie. Tymczasem piszą mi z Virginii, że jest za gorąco na prace w cieplarni. Prawie słyszę, jak w Manhattanie szumią skrzynki do klimatyzacji, prawie czuję, jak upał uderza mnie i tamuje oddech, kiedy otwieram drzwi ze sklepu na ulicę. Podobno Erika praży się w Sorrento w dawnym cieple dawnego słońca. Z niedowierzaniem kręcę guziki weł
nianego swetra. Czy to ja? Czy to sierpień? Zapachniała mi Roma* Felliniego. Fellini kocha Rzym. Ale jeszcze więcej swoje dzieciństwo w Rimini, swój własny Amarcord. Niech sobie pada deszcz w Kazimierzu! Niech obija białe i granatowe płatki klematisów! — ja za chwilę wracam do kraju Amarcord, do zaciekłej miłości życia na włoskiej prowincji, gdzie rodziny są szczelnie zamknięte w miejscowym obyczaju, z jego dwoma ołtarzami: ze stołem i z łóżkiem. Śnią mi się na jawie upalne przygody kozdojów z nimfami, olbrzymia masa dała jednoznacznego w wymowie zadów i piersi.
Fellini opowiada, że żarłoczność młodych na ciało, chociaż przysłonięta katolicyzmem i towarzyską obłudą, pozostaje ta sama w starości. Fellini opowiada, jak to starsi mężczyźni z ograniczoną potencją żyją w irytacji, którą spędzają na żony. A żony, strasznie chciwe porodów, wyczerpują się wcześniej. Zmęczone niańczeniem dzieci i mężczyzn, umierają pierwsze. Cicho umierają, wdzięczne za ostatni kwiatek, ostatni pocałunek syna. Mężowie fundują im wieńce na katafalk wielkie jak młyńskie koła. Pośród stada potomków zawsze trafi się jeden, który zapłacze pod wąsem, a nawet zemdleje podczas uroczystości pogrzebowych. Inny natomiast, ten spryciarz, rzuci się tym żarliwiej na żywą kobietę, żeby zdążyć, żeby już prędzej być pogromcą. Tymczasem z domu żałoby ucieknie malec, nareszcie wolny od kuksańców matki, upojony swobodą. Ucieknie i we mgle porannej stanie przed nagle zjawionym łbem wołu i w jego wielkich okrągłych oczach zobaczy ten sam, swój własny strach przed życiem.
Słoneczny Amarcord... Wuj wieśniak, wyjątkowo długi i chudy, słaby na umyśle, na wycieczce rodzinnej porywa się od stołu w trattorii i włazi na drzewo piękne, kwitnące. Stamtąd ryczy: „Chcę kobiety! Kobiety!” Efekt na rodzinę: żadnego zdziwienia, tylko błaganie, żeby wujo zeszedł.
Zjawia się ambulans szpitalny, a z niego wyskakuje drobniutka zakonniczka—pielęgniarka. Draby w szpitalnych kitlach przystawiają do drzewa drabinę, siostra miłosierdzia, zręczna jak wiewiórka, wdrapuje się na konar, gdzie tkwi okrakiem nieobliczalny wujo. Podaje mu rączkę i bez dalszych zachodów sprowadza na ziemię. Wóz szpitalny odjeżdża, uwożąc bezbronną pogromczynię i wniebowziętego głodomora miłości.
Film Amarcord (także Felliniego) jest długi, wielopłaszczyznowy, pełen scen, ludzi, satyry, sielanki, politycznego
harmideru i zacisznego trawienia, faszystowskich porad i oleju rycynowego wlewanego do gardła opozycjonistom — długi bogaty, nostalgiczny, bo osadzony w przeszłości, okrutny i mądry — ten film w zadeszczonym polskim miasteczku, gdzie południe, jak zrozpaczony pijak, pada twarzą w błoto
— dla mnie Amarcord to ciepło, które wysusza błoto. Nie mam pojęcia, co znaczy słowo „Amaroord”. Czy ono jest włoskie czy Felliniowskie, geograficzne, historyczne czy kosmiczne — dla mnie znaczy: SŁOŃCE.
— Nasze domy kwadratowe
— Nasze łóżka prostokątne
— Obiad jemy na okrągłem
— A myślimy po przekątnej.
Nie wiem, kto to napisał, kto śpiewał i w jakim mieście. Polska i Włochy mylą mi się, bo i tu, i tam śpię na łóżku prostokątnym i myślę po przekątnej, choć język radiowy przypomina o istnieniu różnych języków.
W Kazimierzu nad Wisłą dwa dni temu radio Warszawa przypomniało, że w jakimś tam roku urodziła się Maria Kuncewiczowa. Wyraźniej niż kiedykolwiek odczułam swoją dwoistość. Gdzieś tam, na tak zwanych falach eteru istnieje Maria Kuncewiczowa, urodzona z liter i głosów, a tu, w tym domu kwadratowym, stoję ja, urodzona z matki Róży i z ojca Józefa, osoba nie do odczytania, osoba bez głosu.
Właśnie czytam drugi tom autobiografii francuskiej pisarki i zadziwia mnie obcość istoty nazwiskiem Simone de Beauvoir, jej namiętny wysiłek rozszyfrowania siebie i świata, podczas kiedy ja godzę się na tajemnice. Dziwi mnie nie tyle zapis, co historia nie kończących się rozmów Simony z Sartrem. Głównie tyczą one ludzi, z którymi ta para się przyjaźniła. Co miała znaczyć jakaś mina Olgi? Dlaczego Marco tak nagle podskoczył? To nie jest pokazane, tylko opowiedziane — wystygły ślad czyjegoś przejścia przez scenę.
W popłochu wracam do moich własnych wyczynów literackich. Jak to u mnie wygląda? Dużo się widzi, nie więcej się wie o moich ludziach, niż oni sami o sobie wiedzą. Simone usiłuje wszystko powiedzieć o swoich i nie swoich lu
dziach. Także o sobie. Ja pamiętam bardzo mało rozm6w z moim partnerem. Urodziłam się małomówna z małomównego ojca.
Ja „prawdziwe” nie odbija się przecież w lustrze, jest „jądrem ciemności” każdego ludzkiego ciała. Właśnie tego swojego „jądra ciemności” nie jestem ciekawa. Może się go boję, może nie umiem go zobaczyć. Także nie umiem z mego odbicia w opinii wyprowadzić wniosków praktycznych, nie pragnę w żadną stronę zmienić wizerunku. Bo lustro nie mówi, kim jestem, mówi, jak wyglądam.
W tej chwili mam osiemdziesiąt kilka lat i co rano spieszę zobaczyć, jak dzisiaj wyglądam. Napatrzyłam się w Madrycie Kaprysów Goyi, zresztą wszystkie muzea roją się od wizerunków kobiecej starości. Wiedźmy, czarownice hasają na miotłach z sabatu na sabat, szczerzą w sprośnym uśmiechu zawsze ten sam długi chwiejny kieł, czochrają się i rżą ze strachu. Co rano gotowa jestem zobaczyć tę miotłę, ten kieł, ten strach...
Mam osiemdziesiąt kilka lat. Mój partner od lat 60 powiedział mi wczoraj: „Lubię na ciebie patrzeć”, tak go to rozczula, że nie widzi mnie galopującej na miotle. Ale jakiż to codzienny trud: „Wyglądać”! W dodatku 1 na przekór mojej teorii — pozory są tu zależne od treści. Wstydliwe „jądro ciemności” sprawia, że oczy się zapalają albo gasną, zaprzeczając czasowi albo go potwierdzając.
Wielu artystów afiszuje pogardę dla estetyki. Nie podobają się twarze gładkie o regularnych rysach, z oczami patrzącymi pogodnie. Podobają się twarze niekształtne, oczy zmącone albo przeszywające, rozczochrane grzywy, chude piersi i uda, wszystko, co świadczy o gwałtowności uczuć,
o sprzeciwie, o przewadze inteligentnego zła nad głupim dobrem. Moda sublimuje ten styl. Włącza także w swój krąg piękno barbarzyńskie w postaci tkanin, uczesań i błyskotek egzotycznych.
Za przywarę estetyki uchodzi jej charakter narkotyzujący. Zapamiętałam moment zaskoczenia, kiedy kolega po piórze po przeczytaniu mojej autobiografii, spotkawszy mnie, zakrzyknął: „Ależ te Fantomy to narkotyk, narkotyk!” Nie od razu zdobyłam się na wątpliwość, czy każdy narkotyk jest szkodliwy. Owszem, jestem optymistką w tym sensie, że cenię piękno przyrody, ludzi i przedmiotów, i ono zachęca mnie do życia. Ale czy życie jest aż tak miłe, że nie należy do niego zachęcać?
Dzisiaj jest szkaradny, dziewiąty dzień listopada. Pada
mokry śnieg, temperatury ślamazarne, w wielkim naszym domu jest nas dwoje starych, czekających na śmierć. Żaden sygnał z przyjaznego świata dzisiaj nie przyjdzie — jest niedziela, poczta nieczynna. Do kościoła nie dało się pojechać, bo mieszkamy na górze i dojazd wąwozem jest zanadto śliski. A więc nie było dziś godziny południowej w domu Boga, zwanym tutaj Farą. Nie było wąskich strzelistych okien, aniołów pływających profilem po ścianach jak ry- by-płastugi, nie było świętego męczeństwa na obrazie w ołtarzu głównym, gdzie mężczyzna taki sam jak każdy mój sąsiad w ławce daje się od wieków obdzierać ze skóry przez oprawców, którym nie podoba się jego wiara. Nie było najświętszego serca Jezusowego, przypiętego, jak order, do piersi przysłoniętej Szatą Mesjasza. Nie było słów magicznych: „Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie”, ani słów-pa- ciorków wyślizganych przez palce babci Sophie i kucharki Marianny, nie krytykowano z ambony siedmiu grzechów głównych, parafianie, wstydliwie odwracając oczy, nie przekazywali sobie „znaku pokoju” i nie było pochodu przed oblicze kanonika, piastującego kielich pełen opłatków, które mają moc „ciała 1 krwi Pańskiej”. Tego wszystkiego nie było.
Było ciche, nudne padanie śniegu na gołe drzewa i na krzak róży, który jeszcze tydzień temu kwitł czulę jak dziewczyna. Gałąź lipy, dopiero 00 wstrząsana skokami wiewiórek, zwisa nieruchomo. Telefon milczy, radio szerzy wieloznaczne nowiny głosami osób schrypniętych albo mrukliwych, nie obeznanych z prawami dykcji swojej własnej mowy. Zjedliśmy na obiad wątrobę wieprzową zamiast cielęcej, popili herbatą zamiast winem, pani Zosia powiadomiła mnie, że wnuczka Moniką wyraźnie powiedziała „mama”, po czym włożyła kilka swetrów i znikła.
Niedorzecznie wczesny mrok sypie popiół na meble i firanki, cofam się do swojej niszy i — wyciągnięta na tapczanie — próbuję umierać.
Następny listopad. Znowu ciepły. Na Piazza Navóna trwa w roku 1981 jarmark malarstwa. Rozpięte na stalugach kawały świata zobaczone „pod szarego człowieka”. Tak zobaczone, żeby góry, morza, pałace, rośliny i zwierzęta wygląda-
dały bogato na ścianie nad rodzinną kanapą, a ludzie, żeby byli ładniejsi od sąsiadów. Albo przeciwnie: wyższa szkoła. Czyli niech się coś takiego dzieje na płótnie, czego nie ma u siebie ani u sąsiadów, jakieś zgoła nieznajome kształty, dziwne kolory, zagadkowe sceny, szkielety zdarzeń i przedmiotów. Producenci wizji po zniżonej cenie osobiście czuwają, żeby one nie zostały uszkodzone czy rozkra- dzione.
Włoski dzień jesienny sprzyja lenistwu. Słońce jak uśmiech przed rozstaniem. Nie spieszno jemu i mnie do następnej godziny ani do rzek prawdziwych, ani do fontann i muskularnych nagusów Berniniego, wyobrażających Dunaj, Ganges czy Nil; dla mnie alegoria chybiona, skoro główna polska rzeka jest kobieca. Nie patrzę, trwam. Nie jest to dopuszczalne dla rzemieślników sztuki wizualnej — zagadują, próbują różnych języków i różnych kokieterii. Z wyjątkiem kilku poprawnie odzianych, wyglądają na stronników brzydkiego piękna. Brodaci, kudłaci, agresywni albo po aktorsku wylewni, udają bezinteresowność dzieci natury, brzdąkają na gitarach, przeciągają się, ciskają w siebie orzeszkami i dowcipami, wielu ma puste oczy narkomanów. Śmieją się, zabiegają drogę. Tylko nieliczni zachowują dystans artysty wobec profanów. Nie umiem dowcipkować po włosku, więc przyspieszam kroku, boję się, że stracą cierpliwość i pobiją mnie. Jeszcze pamiętam, jak pół roku temu, wieczorem, w zaułku obok pobliskiego kościoła jacyś dowcipnisie podpalili śmietnik, na którym spał bezdomny Afrykańczyk i Afrykań- czyk się spalił; może ten sam magik, który o godzinę wcześniej na placu bezkarnie łykał płomienie ku uciesze publiki.
Wstępuję po trzech schodkach do kawiarni na capuccino. Przy sąsiednim stoliku trzy młode kobiety i wózek z niemowlęciem. Ta przy wózku, chyba matka, zachowuje styl damy, która może sobie pozwolić na ekscentryczność, a więc i na macierzyństwo. Pełno błyskotek, suknia długa, wzorzysta, wysokie cieniutkie obcasy. Jej. towarzyszki natomiast trzymają się reguł „brzydkiego piękna”: brudne gołe nogi w sandałach i łatanych jeansach, nie domyte włosy do pasa. Gadają głośno, bez uśmiechu, zajęte jakąś wspólną sprawą. Zadziwia mnie sposób, w jaki dama uspokaja krzyczące co pewien czas dziecko: chwyta je za nóżki i potrząsa głową w dół, jak workiem, po czym bez słowa przywraca mu ludzką pozycję i podaje rożek z lodami — jedyny taki zabieg pedagogiczny oglądany przeze mnie we Włoszech. Myślę sobie: Piazza Navona sprzyja teraz feministycznej lewicy.
Inny dzień, ta sama pogoda. Ta sama dzielnica: Centrum Historyczne między Piazza Navona a Piazza Colonna z Panteonem i placem Minerwy pośrodku. Niedaleko jest dom, gdzie mieszkała Katarzyna Sieneńska. A także stoi hotel „Santa Chiara”, gdzie ateusz, marksista, warszawski profesor filozofii, po drodze do Szwajcarii opowiadał mi z drżeniem w głosie, jak Jan Paweł II na audiencji publicznej; położył mu rękę na ramieniu i powiedział: „Mówiono mi, że pan jedzie na ciężką operację serca. Proszę się nie bać, wszystko będzie dobrze”. W parę miesięcy później „wszystko- było dobrze”. Jest dotąd dobrze, jeśli chodzi o serce profesora w Warszawie. Gorzej z Warszawą. Ale profesor nadał się upiera przy dialogu Marks — Chrystus.
Tymczasem my tutaj, w towarzystwie polskiego kardynała rodem ze Lwowa, zmierzamy do gmachu, w którym kiedyś mieściła się Akademia i podobno Kopernik wygłaszał odczyty. Teraz na parterze, za drzwiami, które tak wyglądają, jakby prowadziły do sklepiku z jarzynami, mamy nadzieję zjeść obiad. „L’Eau Vive” — Żywa Woda — to nazwa nie tylko restauracji, ale i kongregacji francuskich katoliczek, które w różnych krajach demonstrują swój geniusz kulinarny na dochód Trzeciego Świata. Duch Drugiego Soboru zaiste dmucha, kędy chce. Kelnerki-zakonnice, wyniosłe Afrykanin, drobne Filipinki i Koreanki, spowite w barwne szaty swoich ojczyzn, kursują bezszelestnie między gośćmi, rozdzielając potrawy, wina i uśmiechy. Zamówienia przyjmuje siostra przełożona, paryżanka w greckiej tunice. Ekumenizm w pełni; bukieciki ułożone po japońsku, muzyka z głośników — andante moderato — Bach i Vivaldi. Ceny możliwe. Przy stolikach różnojęzyczni księża w cywilu, starsze i młodsze intelektualistki, panowie z minami dyplomatów. Polski kardynał, przystojny i skromny, cieszy się względami. Posiłek dobiegł końca, po kawie zjawia się księga gości do wpisania komplementów. Patrzę i oczom nie wierzę: kilka francuskich słów i podpis: Simone de Beauvoir. „O, tak — mówi przełożona w greckiej tunice — oni z Sartrem mieszkali tu blisko, w hotelu »Le Sénat« na placu Panteonu. Szczególnie lubili pstrągi.”
BYĆ U SIEBIE
Jak ten Afrykańczyk, którego spalono, kiedy spał, pod kościołem blisko placu Navona, ja także bywam bezdomna i mogę być w każdej chwili spalona przez tych, co mają w pogardzie śpiących na cudzym śmietniku.
W dwudziestoleciu międzywojennym pisarz polski najbardziej dla tej epoki miarodajny, J. Kaden Bandrowski, odżegnując się od romantyzmu, triumfował, że Polska nareszcie ma swój własny śmietnik. Na tym to śmietniku pojęć, tradycji i potrzeb Jerzy zbudował nasz dom w Kazimierzu, któryśmy opuścili we wrześniu 39 roku, ledwie jego ściany zostały zasklepione.
Nastąpił cykl podróży i pobytów zagranicznych. Przez kilka lat mieliśmy w Londynie dom, kiedyś wzniesiony przez wiktoriańskich mieszczan, później naruszony przez bombę Hitlera i naprawiony przez rząd Wielkiej Brytanii dla ewentualnego nowonabywcy bez względu na jego paszport. Ale to wszystko — i ten dom na brzegu Tamizy, i różne pensjonaty, hotele, mieszkania w Anglii i w Stanach Zjednoczonych, to zawsze były legowiska na cudzym śmietniku.
Wreszcie w roku 58 wróciłam do Kazimierza pod dach kryty gontem z miejscowej osiki, między bierwiona roniące lubelską żywicę, do domu, o którym przed wojną już zaczynałam myśleć jako o „kotwicy pokoleń”. Dziw dziwny! Przez wszystkie powojenne nadwiślańskie czasy w domu „własnym”, na nowo zaludnionym, ogrzanym, kochanym, ani przez jeden dzień nie czułam się u siebie tak jak w lokatorskich mieszkaniach sprzed wojny. Teraz zawsze wyczuwam za plecami jakiegoś intruza. I to wrażenie dzielę z autochtonami w Rzymie, w Anglii, w Ameryce, gdziekolwiek mnie los zapędzi. Więc skończyła się era własnych śmietników? Figlarze nie mają racji, paląc je razem z ich obcą fauną: nikt już przecież nie mieszka u siebie.
OBIAD
SI W rogu sali jadalnej pensjonatu sióstr franciszkanek z Libanu stoi ukośnie telewizor. Siedząc twarzą w twarz ze spikerem, widzę i słyszę, co się dzieje na śwdecie. Jeden ewe-
nemant zauważam gorzej, drugi lepiej, w miarą ruchu własnych szczek, które raz natrafiają na twarde mięso, raz na miękki groszek. Czasem powstają luki w odbiorze historii, bo trzeba zmienić talerz albo zagadać do sąsiada.
Wiem, że właśnie obrano Mitteranda na prezydenta Francji. Teraz widzę, że jego oblicze nie zmieniło się pod wpływem zwycięstwa. Siedzi w jakiejś paryskiej sali oblężony przez tłum, z rzadka ściska czyjąś rękę; chyba oszołomiony? Chyba szczęśliwy? Ale Christine, kelnerka z Bejrutu, zasłania mi Paryż, kokietując Giuseppe, studenta medycyny, rodem także z Bejrutu. Ma czerwoną opaskę na kruczych włosach i twarz Egipcjanki z grobu Tutenhamona. A Giuseppe mógłby być faraonem, gdyby odjęto mu ćwierć metra wzrostu. Dzięki tej parze nie dowiedziałam się, co Mitterand oznajmił przed opuszczeniem sali. Zabieram się do przyprawiania sałaty, kiedy włoscy mężowie stanu przystępują do gratulacji pod adresem nowego kolegi na światowej scenie. Muszę sięgnąć po oliwę i przegapiam twarz Berlinguera.
Pogrzeb Bobby Sandsa, który się zagłodził na śmierć w więzieniu w Belfaście, odbieram w .strzępach: tu natchniona twarz matki-patriotki, tu głowa konspiratora w masce, tam tors żołnierza, tu wzniesione kropidło nad grobem. Wszystko podziobane na kąski przez maniaczkę w kącie jadalni.
Maniaczka? Siedemdziesięcioletnia drobna Włoszka w białym sweterku na zawsze tej samej sukni mieszka pod kątem prostym o piętro wyżej ode mnie, wobec czego obserwuję, jak ona godzinami trzepie za oknem garderobę zmarłego męża. Co chwila widzę inny szczegół — koszula, gacie, skarpetki, płaszcze fruwają w powietrzu długo, uciążliwie, w rytmie marsza pogrzebowego.
Obiad stanowi przerwę w tej czynności. Wdowa odbiera z rąk służącej swego syna kostkę masła owiniętą w folię. Punktualnie co do minuty ta młoda osoba zjawia się przy stoliku starej, już wyprostowanej w pozycji do jedzenia, i pokazuje jej na wyciągniętej dłoni to masło. Stara daje znak przyzwolenia, po czym młoda zdejmuje folię, kładzie masło na talerzu, składa głęboki ukłon i odchodzi z twarzą wesołą, jak ktoś, co obejrzał egzotyczne zwierzę, podał mu do klatki coś do zjedzenia i wraca zadowolony na ulicę. Co znaczy ten obrządek? Jałmużna? Dieta? Hołd?
Po odprawieniu służącej Trzepaczka przystępuje do rozmowy z księdzem Libańczykiem po francusku, ze studentem z Tanzanii po angielsku, z Giuseppe po włosku. Nie jest obłąkana, jest wykształcona. Słucham jej rozmów i nie do
wiaduję się, jak prezydent Reagan przyjął raport Haiga z jego *podróży po Europie w sprawie odprężenia. Nie wiem także, jak wyglądają Sylvia i Nicol, córeczki zwrócone rodzicom przez porywaczy za okupem pół miliarda lirów. Nie wiem, bo zakrztusiłam się pieprzem w sałacie.
Podano deser, więc niewiele słów pochwały dla boksera Ali za dar na akcję wykrycia morderców 26 dzieci murzyńskich dochodziło do mojej świadomości — wolę patrzeć na lody waniliowe niż na kupę zgniłych liści, w której ukryto ostatniego trupa.
Wstaję od stołu, składam serwetę, kłaniam się siostrom miłosierdzia i jadę windą do swego pokoju.
Nareszcie sama. Nareszcie cisza. Nareszcie świat nie miga przed oczami i nie mówią do mnie ludzie, których nigdy nie spotkałam i nie spotkam. Stoję w oknie, za którym są autentyczne drzewa, autentyczne domy, autentyczne ptaki. Stoję i patrzę, jak drzewa pokazują coś zielonymi ramionami, dom naprzeciwko daje znać, że ukrywa czyjeś życie, jaskółki dokądś bardzo spieszą, prując ze skwirem powietrze.
Wcale nie jestem sama. Świat nadal mieni mi się w oczach, ten nieznajomy i ten znajomy. Zaprzątają mnie sprawy, których początku i końca nie znam, odgaduję ludzi ukrytych za ścianami, pytam jaskółek, skąd i dokąd lecą, i mówię do psa, którego nie widzę: „Piesku, na kogo i dlaczego szczekasz?”
13 maja 1981 roku, wczesne popołudnie było szarawe, ale za kratami ogrodów kwitły jaśminy i róże. Skręciliśmy z głównej ulicy na boczną i wszystko wyglądało zwyczajnie, drzewa, ludzie, samochody, koty. Trochę mnie to zdziwiło, że właścicielka baru „Pod Papugą”, zamiast obsługiwać klientów, stoi na chodniku z głową zadartą do pierwszego piętra i coś krzyczy do sąsiadki w oknie. Spostrzegła nas i gorączkowo pyta: „Państwo wracają z placu San Piętro?” Środa, dzień publicznej audiencji papieża. Mówię: „Nie, nie byliśmy na placu”. Opuściła ręce, zamilkła. Wiedziała, że jesteśmy z tego samego narodu co papież, sądziła po naszym wieku, że nie chodzimy do pracy, natomiast na papieskie audiencje. Siadamy przy stoliku wysuniętym na chodnik, prosimy: „Dwie kawy”. Przez sekundę patrzy na nas milcząco, jak gdyby niepewna własnych słów, potem uśmiecha się, wzdy- .cha i wraca do baru.
Minął zaledwie kwadrans, espresso pije się krótko. Wkraczamy do domu sióstr franciszkanek z Libanu. Pokój z telewizją, zwykle pusty o tej porze, pełen ludzi znajomych i nieznajomych. Siostra Mona chwyta mnie w przejściu za rękę: „Ojciec Święty ranny. Dwa strzały!” —• „Gdzie? Kiedy?” — „Na samym początku audiencji.”
Ogłuszony tymi strzałami, dzień chwieje się i zapada w chaos. Wszystkie spojrzenia utkwione w ekran... I oto sunie papież, cały biały na swoim białym jeepie, tłum faluje, wychylają się głowy, wyciągają ręce, papież chwyta je w powolnym przejeżdzie. Jak zawsze u niego, ten gest nie jest okolicznościowym odruchem, jest wyrazem miłości do wszystkiego, co zostało stworzone przez Boga. Stąd akty pokory: całowanie Ziemi i całowanie Dziecka. Jan Paweł II, ledwie stąpnie na nie znany sobie obszar planety, klęka i całuje proch, z którego powstał i w który się obróci. Ledwie się zamiesza w tłum, wyciąga ramiona do nowego człowieka z ufnością, że dziecko będzie lepsze od ojca.
Nagle tłum, dziecko, biała osoba, biały jeep, architektura,
niebo, katolicy i laicy, Rzym, świat, wszystko leci w przepaść. Czuję dech Apokalipsy, skręt powietrza, skręt wnętrzności, skręt nocy i dnia. Pędzą karabinierzy, otwarty samochód roztrąca tłum, straż papieska biegnie, błyskając halabardami, prosto w nasze nieszczęście. Otwarte usta świadków krzyczą o pomstę i o cud.
Widzę, jak na twarzy papieża —■ w jeepie? w innym aucie? — uśmiech spełza z warg, spada, niknie, a oczy wyrażają zdumienie: dlaczego orni to zrobili?
Kto „oni” nie wiadomo, ale jest „on”. Później mówiono, że „Szary Wilk”, działacz federacji mającej za cel szerzenie „kultury tureckiej”, czyli muzułmańskiego terroru. „Wilk” otrzaskany z morderstwem, skoro w Istambule już został skazany na śmierć za zabójstwo dziennikarza — Turka, jak i on sam, ale nieprzychylnego terrorowi. Teraz trzymają go ludzie za wykręcone do tyłu ramiona, stoi zaparty stopami w ziemię, głowa i tors podane do przodu. Twarz jak pełny księżyc ze strasznego snu. Włosy ciemne, wzgardliwe usta i wielkie czarne oczy — jamy pełne złości gęstej, stężonej jak smoła.
Poprzedzana przez policję, karetka pogotowia odjeżdża — coraz mniejsza — długą perspektywą Via della Consiliazione, do kliniki Gemelli. Tłum — skamieniały — nie rusza się z miejsca. Z wolna jednak rzednie, mięknie, rozpada się na grupki, na osoby, na pustkę...
Wraca sponiewierana powszedniość: głodne żołądki, dzieci grymaszą, spłoszone myśli szeleszczą w odpadkach, dreszcze zbiegają po plecach, serca się tłuką o żebra, w każdym kącie stoi strach, nie ma rytmu — jest pustka.
I oto nastaje w Rzymie wieczór bez papieża. Jan Paweł II nie klęczy przed ołtarzem, nie siedzi przy g biurku, nie je, nie pije, nie stoi przy oknie, za którym są ogrody watykańskie, jest ulica, jest wszechświat i jest wiatr z daleka, od Tatr. Wydało mi się, że widzę potężne białe światło ześrod- kowane na rozdartym ciele. Istna „Lekcja Anatomii” Rem- brandta: twarze medyków skurczone w wysiłku rozszyfrowania dróg, jakimi śmietć krąży w ludzkim wnętrzu. Błyska lancet... ciemność powraca, nic już nie widzę, tylko zarys własnych drzwi. Przychodzi noc bez zaśnięcia, pełna umarłych. Wyraźnie odczuwam obecność Baśki, nieżywej od dwóch lat, która sześćdziesiąt lat temu, akurat tego dnia, 13 maja, była moją małą druhną na ślubie w kościele Panien Wizytek. Nadal jest dziewczynką z jasnymi warkocza- mi, tupie nóżką obutą w biały pantofelek i gniewa się: „Po
co papież? po co ten jakiś Turek? co mnie to obchodzi? ją. mam twoje obrączki, zaraz je podam księdzu przed ołtarzem, ty się pocałujesz z wujem Jurkiem i wracamy do domu na lody z truskawkami. Prędzej, prędzej! Niech ci ludzie idą do swoich domów, my ich nie znamy, to są cudzoziemcy”. Nie mam serca odpędzać małej druhny, ale jej duże martwe ciało bardzo mi ciąży.
Zrywam się i schodzę na dół do pustego pokoju z telewizją. Zapalam boczne światło. Pudło milczy, ekran nie działa, tragiczny teatr zgasł. Ale ja ciągle jeszcze widzę 23-letnie- go Turka, Mehmeta Aliego Agcę, mordercę afiszującego chłód i milczenie, bez żadnych oznak wstrząsu. Widzę także jego matkę, niestarą kobietę w długiej szacie i białym zawoju, przygniecioną do ziemi przez bezsilną macierzyńską miłość. Mówi do tłumacza, że syn był dobrym dzieckiem, w wieku lat ośmiu już pracował na chleb dla ubogiej rodziny, opuszczonej przez ojca. Płacze. Nie ma siły oskarżać świata ani syna. Nic nie rozumie. Prosi. Chce jechać do Rzymu błagać papieża o przebaczenie. Gaszę światło. Skrwawiona noc w obcym mieście zalewa mnie jak mętny przypływ. Zamykam oczy i uciekam myślami do sypialni w kazimierzowskim domu, gdzie w nogach łóżka mam ścianę z sosnowej sklejki, porysowaną w słoje jak obraz, odsłaniający wewnętrzny świat lasu. Sklejka składa się z kilku cienkich drewnianych arkuszy, a na każdym, wydaje mi się, że widzę jakiś ptasi przelot, pełznięcie gada, uśmiech albo rękaw dawno nie istniejącej kobiety, grymas złego bożka, maczugę, profil sarniej główki. Na wierzchnim arkuszu sklejki, czyli dykty, zapisane są ułamki kształtów ludzkich i zwierzęcych, drobne fale strumyka i szerokie fale jeziora, promienie, zgasłe wybuchy jakiejś przyrodniczej materii. Kalendarz życia tego lasu, który roźpiłowano i przywieziono do domu, żeby ze mną mieszkał.
I znowu uciekam. Uciekam od jabłkowych drzew bezlistnych i beznadziejnych, od zastrzelonych ptaków i saren, od śladów dawnego życia lasu.
Dokąd się schronić od tego dnia, kiedy Ali Agca chciał zabić apostoła miłości? Więc dobry syn może być złym człowiekiem. Uciekam, uciekam od drzewa wiadomości dobrego i złego.
Nareszcie świt i słuchamy radia. Żyje! Dwie Amerykanki postrzelone obok papieża żyją! DmucharU na iskierkę nadziei, modlę się chodząc, jedząc, porządkując pokój. Ale pamięć teraz nie działa wstecz poza wczorajsze popołudnie. Żal
mi, że ubiegłej nocy nie spędziłam na placu Sw. Piotra, gdzie może jeszcze drżało w powietrzu pozdrowienie anielskie, może drżał uśmiech zdziwionego człowieka. Podobno do ranka wkoło fontann i pod sklepieniami galerii płonęły świece, a oświetlony fronton bazyliki ze Spiżową Bramą promieniował na modlące się tłumy.
Dopiero niedziela 17 maja przyniosła odprężenie. Papież spał w nocy, poprzedniego dnia przyjmował wizyty, dziękował prezydentowi Pertiniemu za troskę. Konferował z dostojnikami Watykanu. Podniósł się na łóżku i siedział, kiedy technicy nagrywali jego orędzie, transmitowane przez radio do wiernych wpatrzonych w okno, skąd każdej niedzieli wychylał się do Miasta i Świata. Tym razem także nie zawiódł. Okno pozostało zamknięte, ale głos silny, metaliczny, zaledwie naruszony przez ból, poniósł w Miasto i Świat Dobrą Nowinę.
Oto słowa: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Ukochani bracia i siostry, którzy zjednoczyliście się ze mną w tych dniach, a szczególnie w godzinie Królowej Niebios, dziękuję wam z głębi serca za wasze modlitwy i błogosławię was wszystkich. Szczególnie bliskie mi są dwie osoby, które zostały ranione razem ze mną. Modlę się za naszego brata, który do mnie strzelał, szczerze mu przebaczyłem. Złączony z Chrystusem jako kapłan i jako ofiara, ofiaruję moje cierpienie za Kościół i za świat”.
NIEPODLEGŁOŚĆ LIBANU
Jesienią roku 1981 pokój mamy ten sam, ale jedna miła siostra opuściła rzymskie zacisze, wróciła pod ogień mitraliez do Bejrutu. Przełożona wita nas jak osoby ocalone z pogromu i zadziwia mnie powszechność katastrofy, która niszczy tak różne kraje pod tak różnymi pretekstami.
Z niedowierzaniem patrzę znowu na Trzepaczkę, poliglot- kę, maniaczkę wietrzenia garderoby po zmarłym mężu. „Madame — mówi z błyskiem oka podobnym do humoru — ja się tutaj wykańczam.” Tymczasem młody Tanzanijczyk, student prawa kanonicznego, przetrwał naszą nieobecność i nadal mnie zadziwia apetytem na suche bułki i wczorajsze gazety. Nowa publiczność to zakonnice w cywilu z angielskiej Kongregacji Wiernych Towarzyszek Jezusa, grupa delegowana na studia w różnych rzymskich akademiach. Niektóre siwe, inne blondynki i brunetki, starannie uczesane. Oddają naokoło przysługi, patronują Afrykańczykowi i Azjatce, ostatnia ekscentryczna misja brytyjskiego Sahiba.
Jeszcze się nie nawiązały nici współżycia, kiedy siostra przełożona wkroczyła do jadalni z zaproszeniem na wieczorną Mszę w domowej kaplicy maronickiego obrządku. „Dziś jest święto niepodległości Libanu — oznajmia. — Biskup odprawi nabożeństwo na intencję pokoju w naszym kraju i wszędzie, gdzie o pokój trzeba się modlić.”
Kaplica niewielka, raczej duży salon z ołtarzem i ławkómi zamiast foteli. Na ścianie za ołtarzem nie obraz, tylko srebrne koło uplecione z postaci i znaków — tabernakulum; przy •twartej księdze szkarłatna róża. Biskup w świetnej szacie po wejściu za próg klęka i składa ukłon do ziemi w kierunku ołtarza czy raczej tego kosmicznego koła, wyobrażającego wieczność.
Jest niedziela i' już rano wysłuchałam Mszy rzymsko-katolickiej, więc na świeżo mogłam stwierdzić, że porządek maronickiego nabożeństwa jest prawie ten sam, a Ewangelia podług św. Mateusza, głosząca po arabsku zbawienie tych, co „przyjęli obcego przybysza”, ma tę samą długość i tę samą
emfazę. „A Król im odpowie: Zaprawdę powiadam wam, wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.” W charakterze kazania — przemowa biskupa. Brodaty, impulsywny, mówi gładko po francusku i angielsku, upewniając, że Kościół chrześcijański jest jeden, mimo lokalnych wariantów, wypływających z różnicy między Orientem a Zachodem. I rodzina człowiecza jest jedna, mimo rasowych i politycznych podziałów. Patrzę na jego natchnioną twarz, tak niepodobną do maski, jaką afiszował dwa lata temu w salwatoriańskim Domu Pielgrzymów i Przygodnych Gości,' kiedy to siostra Melania broniła go przed oburzeniem młodych teologów. Wydaje "mi się, że znowu słyszę ich pełne zgrozy pytanie: „Biskup szmugluje broń?” I słyszę szept Melanii: „... po stokroć biedny, jeśli świadomie wziął na siebie ten grzech...” Słyszę także jakiś polski głos, może mój własny: „Przeor Kordecki?” Zaiste, trudne są drogi patriotów zmierzających do Królestwa Bożego.
Siostry zakonne, te libańskie i te angielskie, przystępują do komunii, przede mną podszedł do kielicha student z Tanzanii. Czuję smak Hostii i na parę sekund zapadam w wieczność.
Siostry libańskie śpiewają. Czysty metal w ich głosach brzmi donośnie, śpiew dodaje skrzydeł liturgii. W pierwszej ławce koło siostry przełożonej siedzi ten piękny chłopak-olb- rzym, student medycyny, ze skrzypcami opartymi na lewym ramieniu, ze smyczkiem zawieszonym, w powietrzu. Nie ma ani jednej fałszywej nuty w tym zespole.
W ślad za biskupem, który w mgnieniu oka pozbył się wspaniałej szaty i powrócił w czerni do hallu między kaplicą a jadalnią, skończyła się ceremonia, zaczyna się zabawa: przyparty do muru medyk już gra na skrzypcach coś skocznego. Życiodajny prąd wstrząsnął ciałami, poruszyły się dziewczyny kuchenne, uśmiechnęły się zakonnice, te w habitach i te w swetrach, ale nikt nie rusza do tańca. Wtem jedna z angielskich Towarzyszek Jezusa podchodzi do skrzypka i coś mu proponuje, na co on radośnie się zgadza. Zabrzmiał Menuet Boccheriniego. 1 ta sama osoba około pięćdziesiątki, o manierach nauczycielki szkół wyższych, bez chwili wahania zaczyna tego menueta tańczyć solo. Z powagą i precyzją wykonuje gesty dworskiej damy, nawykłej do uległości wobec dostojnego partnera. Głębokie ukłony... powolne obroty... Kim jest niewidzialny partner? Taniec bez błędu i bez zalotności. Ona wszystko wie, wszystko przebacza. Menuet wygasa, skrzypce zmieniają pozycję, medyk-me-
loman znika w głębi sali jadalnej i wynurza się z niej, ciągnąc za sobą Trzepaczkę. Zakotłowało się, zagęściło wokół niedobranej pary. Trzepaczka ma na sobde grube palto, pewnie przyszła za wcześnie na obiad i marzła w nie opalonej jadalni. Ktoś zdziera z niej palto, ukazuje się staruszka w krótkiej sukni, spod której wygląda haftowany rąbek. Skrzypce i smyczek znajdują się teraz za karkiem starej Włoszki. Ginie w uścisku młodzieńca, dzielnie przebiera nogami, raptem się wyzwoliła, podciąga do góry suknię i wyrzuca w górę kolana — niewątpliwy kankan. Zrobiło się głośno jak na jarmarku. Wszyscy klaszczą, a ona wspina się na palce i całuje w oba policzki chłopaka, który się pochylił, błyskając ogromnymi oczami. Amor Sacro? Towarzyszki Jezusa, podniecone, szukają dalszej ofiary powszechnego braterstwa. Znalazły. Nowa kelnerka z Bejrutu, ubrana tego dnia w kolorową sukienkę, z początku niechętna, daje się namówić. Zafalowały rozpostarte ramiona, skrzypek natychmiast poddał melodię i oto w przejściu między kaplicą a restauracją płynie, drżąc nerwami, przeczuciami, nostalgią, dziewczęcy krok hurysy. Ramiona jak węże pełzają w powietrzu, stopy są jak łasice, głowa jak kwiat. Muzyk urywa w pół frazy... Amor Profano?
Dzień niepodległości Libanu dobiegł końca w Rzymie. Ptaki włoskie kraczą, lecąc na spotkanie ptakom z Libanu, które uciekają ze swoich gór, opiewanych przez psalmistów. Ale nie ptakom sądzić, dlaczego potomkowie ludów biblijnych puszczają z dymem swoje wspólne dziedzictwo.
KARNAWAŁ
Po Soborze Watykańskim II klimat sprzyja zakonom bez klauzury. Czyli dla kobiet spódnice i bluzki, jasne swetry, sportowe obuwie, miłosierdzie i apostolat. Wierne Towarzyszki Jezusa przyjechały do Rzymu na kilka miesięcy odnowy swego misjonarskiego ducha. Z Anglii, z Francji, Stanów Zjednoczonych, Australii, Kanady, Irlandii... Obsiadają stoliki w jadalni obok przedstawicielek innych kongregacji o takich rzewnych nazwach, jak: „Ubogie Dzieciątko Jezus” albo „Święte Serce Maryi”. Uderza wśród nich ton zażyłości, rzadko teraz spotykany w rodzinach.
Po Nowym Jorku, Sydney i Toronto oglądają pilnie starożytność świata. Studiują teologię, psychologię, socjologię, zdają egzaminy i śpiewają własne hymny w maronickiej kaplicy.
Tak upływa Adwent, Boże Narodzenie i te miesiące, które chrześcijaństwo przeznaczyło na radość współżycia ludzi z Synem Boga, uzdrowicielem chorych i wskrzesicielem umarłych, tym, co przemienił wodę w wino dla weselnych gości.
Nie myślimy o karnawale, nasłuchując wieści z Polski skazanej na stan wojenny. Dla nas Wielki Post nastał już przed Bożym Narodzeniem Tymczasem Wierne Towarzyszki Jezusa zapraszają na... Mardi Gras, czyli polskie Ostatki.
Mardi Gras wśród zakonnic? Chyba egzorcyzmy dla odżegnania złego ducha. Tymczasem przed zejściem do sali jadalnej dowiadujemy się, że mamy być sędziami na konkursie maskaradowych przebrań.
Sala zmieniona. Wielki stół ugina się pod obfitością zimnego bufetu. Siostrzyczki w zwykłych strojach i w gorliwych rumieńcach. Jemy, pijemy, jedyni laicy, bo inni cywile korzystają z turystycznej beztroski na mieście. Ksiądz Argentyńczyk i czarny student prawa kościelnego, obaj w długich fartuchach, udają — poza konkursem — kucharzy. Zjawiają się franciszkanki libańskie w ciężkich habitach i zasiadają z boku, jak w loży. Gdzie maskarada? Gdzie konkurs?
Wkracza korowód. Pierwsza postać skacze obiema nogami nafaz, spętana, nieudolna, owinięta od stóp po szyję w plastikowy kokon. Udaje płacz. Co to? Ktoś szepcze: „Niemowlę”.
Dwie kobiety połączone na odległość metra postronkiem, na którym wiszą mokre szmaty, uginają się pod ciężarem kubłów i szczotek. Kobiety, oddane rodzinnemu gospodarstwu — to jasne.
Teraz jedna z najcichszych sióstr, zwykle zaprzątnięta angielską ceremonią herbaty, niesie na głowie srebrzysty kołpak niezwykłego kształtu, jak gdyby spiralną tiarę. Figurę ma ukrytą w fałdach szaty z niebieskiego prześcieradła. Na piersi widnieje plakat: Lady from the Outerspace*.
Następne zjawisko: komiczne. Coś w rodzaju księżowskie- go niemodnego biretu na siwych kosmykach, policzki nierówno usmarowane czerwienią, biust i talia zakryte ręcznikami, nocne pantofle i wielki napis na brzuchu: Clowning in Rome — być clownem w Rzymie.
Przerwa. Już wiadomo, że teraz to nie będzie ktoś z jakiejkolwiek kongregacji, że to będzie Liban świecki, trzy dziewczyny zatrudnione jako pomoc domowa. Pierwsza zjawia się płynnym krokiem, wysmukła, cieniutka panna arabska, której student przygrywał niedawno do tańca. Oczy wielkie, czarne, pełne obietnic. Usta starsze niż oczy. Wszyscy westchnęli. Co z taką robić w domu franciszkanek od Krzyża?
Ale już inna niespodzianka: tym razem dwoje. Obfitych kształtów dziewczyna kruczowłosa, w masce, wsparta na ramieniu mężczyzny z brodą. Co do kruczowłosej nie ma wątpliwości, to autorka migdałowomiodowych ciastek, panująca w kuchni. A krępy brodacz? To pokojówka, której operowe imię Aida nie przeszkadza operować odkurzaczem. Zamieszanie, śmiech... I cóż ja wiem o Libanie, chociaż znam dolinę pełną cedrów, brunatnych kóz i kobiet w szafirowych opończach? Kiedyś, owszem, jechałam przez Liban do Damaszku... Znam, a już nie znam, bo między tamtym Libanem a dzisiejszym ubyło pięćdziesiąt lat. Oddalili się Francuzi i Brytyjczycy, przybliżył się Begin i Arafat, Kreml, Biały Dom i Watykan. Co zostało? Wilgotne ciepło w nocy, blask na górach, morze, niebo, mniej cedrów, mniej historii i rozrzedzona krew pokoleń. Po Pieśni nad Pieśniami jazgot mitraliez. Prawnuczka rycerzy krzyżowych jest kelnerką w
rzymskim pensjonacie. Śmieszny towarzysz kucharki to przebrana za mężczyznę nowiejuszka chrześcijańska, tęskniąca do swojej muzułmańskiej matki.
Olśnienie... Jak dzwon różnokolorowy, nakrapiany złotem, dzwon z maleńką główką, wysuwa się na środek sali siostra Koreanka. Dlaczego zabrała do papieskiego Rzymu prześwietny strój prababek? Komu chciała go pokazać, komu ofiarować?
Korowód znika i powoli wraca przez inne drzwi. Defilada przed sędziami, trzeba się decydować. Jak zwykle w sytuacjach krytycznych opuszcza mnie świadomość i słowa wiążą się w zdania, zanim jeszcze zrozumiałam własną myśl. Mówię: „Wszystkie przebrania zasługują na nagrodę. Ale dano mi do przyznania tylko dwie, a ja dodaję trzecią. Nagrodę pierwszą przyznaję Pani ze Stratosfery (Lady from the Outerspace), bo wszyscy — urodzeni na Ziemi — znaleźliśmy się w stratosferze, otacza nas kosmos, przybliżył się Stworzyciel”. Co rzekłszy, wręczam kobiecie otoczonej przez kosmosi... pudło czekoladek.
„Druga nagroda: Być klownem w Rzymie. Dlaczego? Bo Rzym można rozbroić jedynie humorem. Forteca chrześcijaństwa oblężona przez czerwone i czarne brygady, miasto, gdzie liczba samobójstw przewyższa liczbę powołań kapłańskich. Żeby tutaj żyć po chrześcijańsku, trzeba mieć pokorę klowna: potykać się, iść dalej, spadać z wysokości, podnosić się, dreptać dalej. Średniowiecze Biedaczyny Franciszka miało w sobie straszność nie mniej straszną od naszej. Przeminął Franciszek, pozostali klowni Pana Boga.”
Osoba uszminkowana (siostra z Sheffield) plącze się i potyka w drodze po uznanie. Karton z napisem „Clowning in Rome” opada do ziemi, osoba podtrzymuje go, kłania się i wyciąga rękę, w którą wkładam przedmiot powierzony mi jako druga nagroda. Nagrodzona zdejmuje cynfolię, ciekawym oczom okazuje się: kawałek marchwi.
Nagroda trzecia — moja. Tłumaczę: „Te kwiatki pozwoliłam sobie dodać od siebie z radości, że tego wieczora nie wszystko tutaj było wymyślone. Do symboli dodano autentyk: kostium Koreanki, relikwię minionego czasu”* ,-
Kolorowy dzwon przesuwa się w moją stronę. Ze sztywnego rękawa wygląda mała rączka, przyjmuje frezję, po czym Koreanka wykonuje obrzędowy ukłon do ziemi — hołd dla starości.
Ktoś się zakrzątnął koło gramofonu, zaczęła napływać muzyka. Powolna, uroczysta, obca. I Koreanka zaczyna tańczyć
powoli, uroczyście, obco. Dzwon z adamaszku utrudnia
plastykę ciała, wydaje się, że azjatycka dziewczyna — katolicka mniszka — pokenuje opór stuleci. Gnie się niżej i niżej, aż wreszcie czoło dotyka podłogi i głowa niknie w adamaszkowej tęczy. Podziwiam skuteczność Drugiego Soboru, czule wspominam Jana XXIII, papieża-chłopa, któremu Watykan nie przesłonił Natury.
Powoli wycofujemy się z Jerzym w kierunku windy. W sieni jeszcze jedna fantasmagoria: drobny, smukły szeik w turbanie, twarz cienka, jak sam profil okolony brodą, gal- labija barwna, rytm beztroskiej przechadzki. Uśmiech zdradza szeaka: to Margueritte, Wierna Towarzyszka Jezusa, niestrudzona organizatorka miłosierdzia. Potrzebna komuś książka? Margueritte jedzie szukać w dalekiej bibliotece. Potrzebna komuś rada? Margueritte pomodli się i odpowie. Dlaczego nie stanęła do konkursu? Szeik się śmieje. „Tyle było do roboty, nie zdążyłam. Ale i tak się ubawiłam, bo siostra przełożona (ta z Libanu) przeżegnała mnie jak upiora.”
Długo nie mogę zasnąć. Ten dzień — nasze polskie Ostatki siostry zakonne związane przysięgą celibatu, wybrały na demonstrację. i pożegnanie swoich kobiecych talentów. Jeszcze jedno spectrum ludzkich wyborów: w ostatni wieczór karnawału Towarzyszki Jezusa przywołują wizję tego, co odrzuciły; wciągnęły do gry świeckie dziewczyny chyba jako akt pokory: równe są nasze szanse, hurysa i narzeczeni może jutro lepiej zasłużą się Jezusowi niż my.
Pytam siostrę Weronikę o jej kongregację Ubogiego Dzieciątka Jezus, zakon, który powstał w Niemczech podczas rewolucji przemysłowej i wyzysku dzieci. Bismarck — antyklerykał — wyrzucił ze swego kraju katolickich obrońców Ubogiego Dzieciątka Jezus.
Siostra Weronika specjalizuje się w dzieciach zdanych na łaskę społeczeństwa. Jej rzymskie „błazeństwo” — słuchanie wykładów akademickich, zmiana klimatu z mglistego na jaskrawy, wycieczki do miejsc świętych i miejsc pogańskich, te wszystkie obeliski, katedry, „Usta Prawdy” dla niewiernych żon w kościele Matki Bożej, złamane kolumny, we- stalki, złocone kasetony, posągi wodzów i posągi rybaków
— to wszystko ma ją odnowić w służbie u zaniedbanych dzieci w Sheffield.
— Jakie są sposoby porozumienia z tymi dziećmi?
Odpowiedź:
— Trzeba je oderwać od rzeczywistości. Ja zawsze zaczynam od bajek. Religia przychodzi później.
— Czy siostra od dziecka pragnęła wstąpić do zakonu?
— O nie. Dopiero w dwudziestym moim roku zostałam powołana.
— Jak to „powołana”?
— Tak, że któregoś dnia się obudziłam i już wiedziałam, że mam służyć Bogu.
Cudowne namaszczenie. Świat niewidzialny odkryty. Muzyka bez instrumentów. Odmienione proporcje: co było wielkie — okazuje się małe. Bóg, wszechmocny czarownik, każe opuścić znajomy dom i wyjść na nieznajomą ulicę..
Siostra Weronika na swoim rzymskim urlopie nie wygląda na szczęśliwą. Religia przyszła do niej ścieżką poezji, więc nie jest pewna, czy dzieciom z Sheffield otwiera oczy na właściwego Boga.
Nasz bar dzielnicowy dotąd nazywamy „U papugi”. Lata temu papuga mieszkała tam w dużej klatce, wystawiona w oknie na widok publiczny. Piękna, wielobarwna, rozmowna, często krzyczała „ciao!” do przechodniów zza szyby. Coś jeszcze lubiła skrzeczeć, ale to pewnie było dla papug nieobecnych, minionych, zostawionych daleko, w tropikalnym lesie. Gospodyni kładła między pręty liście sałaty i cmokała do papugi. Dzieci skakały, przymilały się, wrzucały do klatki swoje nadgryzione ciasteczka. Właściciel przystawał i gwizdał, wsuwał dłoń bokiem do pałacu ptaka i kiwał palcem na znak porozumienia. Goście zamawiali drugie porcje, żeby dłużej słyszeć papuzi głos. Takeśmy się kiedyś rozstali: „Ciao, ciao, papuga!” — „Ciao, ciao, ludzie!”
Dwa lata temu zgroza: dom osmalony, na miejscu baru — pieczara. Weszliśmy i lamentowali razem z gospodarzem. „Co się stało? Gdzie papuga?” Mała córeczka rozłożyła ramionka: „Nie ma. Poleciała do nieba.” — „Skąd ogień?” Cała rodzina wzruszyła ramionami. „Kto to wie? To było w nocy. Mieszkamy daleko. Kiedyśmy przyjechali, już się dopalało, strażacy pracowali, dom ocalał. Straciliśmy tylko my, bo na parterze.” Dziecko kiwa głową jak stare: „...tylko my”.
Rok temu niespodzianka: bar z małego zrobił się duży, zajął cały parter, rozszerzył działalność — do sali bilardowej,
do kawy, lodów i alkoholu dodał mleczarnię. W oknach zawisły portiery, kule bilardowe pod uderzeniami kija brzmiały tak samo, ale gracze kłócili się chyba głośniej, było ich jak gdyby więcej, zagarnęli komórkę obok i przy brudnym stoliku rżnęli w karty, wymieniając napastliwe albo podstępne spojrzenia.
Właścicielka, zawsze w tym samym niebieskim kitlu, ta sama uważna mama coraz ładniejszej dziewczynki i coraz śmielszego chłopaka, nie robiła wrażenia osoby wtrąconej w nowy układ. Natomiast jej mąż miał nową twarz: chłodną, zamkniętą twarz konspiratora. Byłam w obcym kraju, którego język sprawiał mi trudności, nie umiałam dyskretnie pytać sąsiadów i bałam się pozoru wścibstwa. Zgadywałam. Męczyły mnie dwie wersje tego samego domysłu.
Wersja pierwsza: całopalenie papugi nie było dziełem przypadku. Ptak spłonął jako ofiara ludzkiego podziemia. Narzędziem losu byli panowie bilardziści w jakiś sposób związani z przedsiębiorstwem. Asekuracja? Jak odróżnić pożar zawiniony od niezawinionego, jeżeli wszystkie ludzkie losy asekuruje Pan Bóg? Ktoś tu coś zaofiarował, ktoś przyjął, jakiś ogarek upadł nie tam, gdzie trzeba, jakiś świadek coś zeznał, jakiś adwokat coś wygrał — sekret tak ściśle zasklepiony jak rana w zdrowym ciele.
Wersja druga: całopalenie papugi było dziełem przypadku. Ptak spłonął jako ofiara dziecinnej beztroski. Narzędziem losu była mała córeczka. Odchodząc na noc do domu, podczas kiedy ojciec ryglował sklep, pożałowała papugi: „Biedactwo... zostanie sama w ciemności...” Szybko zapaliła świeczkę i ustawiła na progu papuziego pałacu.
Rodzice mieli schedę po dziadkach, sprzedali fermę, potem zaciągnęli dług — odbudowali i rozszerzyli bar. Właścicielka miła nie została wtrącona w nowy układ, bo jej układem zawsze była i pozostała wiara, że ptaki i lilie palne raz stworzone, pozostają na utrzymaniu Boga. A nowa twarz jej męża nie jest twarzą konspiratora, tylko zadłużonego kupca, który się nie czuje lilią ani ptakiem.
Jestem okropnie zmęczona rozplątywaniem domysłów. Kto i kiedy w coś się zamieszał? Kto stworzył świat? Dlaczego trzeba było odkupić człowieka? Czy człowiek został źle stworzony? Kto spalił papugę? Dlaczego Czerwone Brygady nienawidzą państwa i Aldo Moro także gardził Racją Stanu? Jestem okropnie zmęczona domysłami na tysiąc tematów, które się składają na zawsze ten sam temat: jak przeżyć dzień.
JESZCZE KLATKI
Idę obok baru, godzina jest po pracy. Kazimierz znowu daleko i daleko stąd do Foro Itálico, gdzie w wielkiej hali toczy się proces przeciw Czerwonym Brygadom. Pod jedną ścianą ustawiono klatki dla podsądnych. Pewnie już ukończył na dzisiaj swoje zawiłe zeznania autor szesnastu morderstw, Antonio Savasta, „skruszony” działacz organizacji, mającej na celu odnowę świata za pomocą nagłej i niespodziewanej śmierci. To on porwał w Weronie amerykańskiego generała Dozier i nie zdążył go zabić. W swoim czasie głosował za straceniem Aldo Moro. Twierdzi teraz, że przeszedł na stronę policji, bo Brygady nie pociągnęły mas do walki z państwem. Względów humanitarnych nie uznaje tak, jak i państwo ich nie uznaje.
Rzeczywiście, cztery lata temu państwo włoskie w imię swego majestatu odmówiło wymiany Aldo Moro za kilkunastu terrorystów. Pamiętam słowa ostatniego jego listu: Proszę, aby w moim pogrzebie nie brały udziału władze Państwa. Organ partii Demo-Chrześcijańskiej ogłosił ten list z komentarzem: „Obecna niechęć naszego prezesa do Państwa... znajduje wytłumaczenie w głębokim mroku...” Ale czyż każda niechęć nie powstaje w mroku?
Skręcam na targ, gdzie cztery lata temu kupowałam wędlinę i miód, usiłując nie myśleć o mroku, w którym Aldo Moro pisał na dnie upokorzenia swoje listy do Majestatu Państwa.
Ogrody znowu kwitną, targ kwitnie, kwitną suknie kobiet i policzki dzieci. Usiłuję ¡nie myśleć o ciemności w różnych ptasi di i ludzkich klatkach. Także o nocy w mojej własnej czaszce.
BUON GIORNO
Stale coś na nowo zaczynam, coś tracę i co innego odzyskuję. Tym razem Rzym po raz ósmy, a w Rzymie franciszkanki z Libanu po raz drugi.
Przedtem były salwatorianki. Anioły wykrochmalone, przeważnie niemieckie, zatrudnione w klinice Zbawiciela Świata, oraz anioły zgrzebne, tej samej proweniencji, przyuczone do
hotelarstwa w willi obok. Zdarzały się nawroty spod opieki świętych kucharek pod opiekę świętych pielęgniarek. Zdarzało się zdrowie w słońcu i choroba w nocy. Los sprawił, że wszystkie moje dłuższe rzymskie pobyty przypadają na dzielnicę cichą, uboczną, a za środowisko otrzymuję osoby poświęcone miłosierdziu. Stąd mój rzymski punkt widzenia może się wydać ezoteryczny. To prawda częściowa. Ze szpitalnego czy zakonnego okna widzę na Gianicolo takich samych ludzi, jacy w śródmieściu napadają i są napadany mordują, chorują, całują się i umierają. Widzę ich wyraźniej, bo tłok jest mniejszy i rytm wolniejszy. Ale owszem, widzę ich inaczej: towarzystwo osób czynnie oddanych chrześcijaństwu nadaje sklepom, kupcom, klientom i przechodniom sens trwalszy niż ten, co wybucha i milknie co dzień bez perspektywy na niebo i piekło.
Na przykład „brzydka rodzina”. Czworo. Mała staruszka, wielka zwalista kobieta w średnim wieku i dwóch grubych drabów. Wszyscy obskurni, niechlujni. Staruszkę prowadzi pod rękę to jeden, to drugi drab. Wchodzą do baru, piją na stojąco espresso, jeżeli pogoda sprzyja obsiadają stolik na trotuarze. Potem wstają, płacą, organizują się w dwie pary i spacerowym krokiem odchodzą do jakiegoś bytu na niewiadomej ulicy. Tak było w zeszłym roku, tak jest w tym roku. Wymijamy się na chodniku i w barze, znamy się „z. widzenia”. Udajemy, że nas nie ma. Mówię do Jerzego: „Jak ludzie o takim wyglądzie mogą mieć czas na spacery? ;Biedni, obdarci. Skąd biorą pieniądze na kawę? Na wermut? Co to jest za grupa? Szajka bandytów? Wywiad dla mafii?” Pytam właścicielki baru: „Kto są ci państwo, co tak cały dzień spacerują?” Ożywia się. „Nie, nie cały dzień. Ci panowie są kierowcami komunalnych wozów na śmieci. Zaczynają pracę o 5 rano, kończą o jedenastej. To są bracia. Ich ojciec był strażakiem i spalił się, ratując jakąś kobietę. Ale ta kobieta zaraz w szpitalu umarła. Ich matka zwariowała. Bywa gwałtowna, więc oni stale pilnują, żeby się nie zabiła. Siostra, ta wielka, najmłodsza, nigdzie nde pracuje, siedzi w domu, pilnuje. Co mają robić? Jak mają czas, to wszyscy razem spacerują.”
Któregoś dnia odmiana. Grupa się powiększyła. Jeden z drabów piastuje w objęciu coś małego, żywego. Dziecko? Włochaty kundelek, zastępczy przedmiot rodzicielskiej czułości. Smiecdarz, na razie nie zajęty matką, tuli twarz do kudłów zwierzątka i coś mu do ucha szepce. Tamci odwracają głowy w stronę infanta, są ciekawi rozmowy pokoleń.
Kundelek rośnie. Zjawia się obroża i smycz. Piesek ma kaprysy, ciągnie smycz, przystaje, wącha, siusia. Grupa też przystaje, rodzeństwo obserwuje z przejęciem szczenięce poczynania. Matka patrzy w przestrzeń. Co widzi? Pewnie ogień. Pewnie w jej polu widzenia ogień nigdy nie gaśnie i jej mąż, taki sam barczysty jak synowie, wiecznie się pali, ratując obcą kobietę. Żeby tego nie widzieć, chciałaby uciec z wysokiego piętra na bruk.
Któregoś dnia podczas ich spaceru zaczął bić dzwon na Anioł Pański. W Rzymie tyle dzwonów bije na tyle intencji, przestałam słyszeć te dzwony. Ale oni — ta brzydka rodzina — stanęli. Dwóch wielkich, włochatych mężczyzn i gruba kobieta w średnim wieku. Stanęli, przeżegnali się, złożyli ręce i chwilę milczeli, a pośród nich mała, drobna istota, która ich urodziła. Modlili sdę. Nie pozwalali jej odejść. Bo gdyby skoczyła z wysokiego piętra, ogień, w którym by utonęła, to byłoby PIEKŁO — ogień wieczny.
Kiedy podeszli bliżej, powiedziałam: „Buon giorno”, a oni — zdziwieni — uśmiechnęli się i odpowiedzieli trzema głosami: „Buon giorno”.
Nie tylko rodzina zgasłego strażaka spaceruje. My z Jerzym także spacerujemy po ulicach naszego wspólnego rewiru, którego granicą jest czas. Mamy swoje wybrane drzewa, które lubimy odwiedzać w porze ich zimowego snu i wiosennej jawy. „Patrz, żółty jaśmin kwitnie. Pamiętasz te same żółte gwiazdki w Kornwalii? Także w styczniu. Ileż to lat temu?” Albo zadzieramy głowy: „Czy pnące róże na tarasie już mają pąki? Czy glicynie się budzą na aureliańskim murze? Ach, forsycje w parku przekwitły!”
Przysiadamy, jak tamta rodzina, na krzesełkach przed barem, pijemy capuccino, szukamy słońca, rzucamy okruchy kosom i kawałki jedzenia psom, podziwiamy dzieci.
Niedaleko domu, gdzie mieszkamy, stoi stara kamieniczka — schronisko dla starych mężczyzn. Z nimi także się znamy z widzenia. Parę lat minęło, zanim zaczęliśmy sobie mówić „Buon giorno”. Przystajemy, ściskamy sobie dłonie, coś mówimy pokracznym językiem cudzoziemców, wcale nie usiłując rozumieć słów, wiedząc, że chodzi tylko o stwierdzenie:
czas mija, a my ciągle spacerujemy. We wzroku pobłażliwość i humor: z jakiejkolwiek strony świata byśmy nie przybyli do Wiecznego Miasta, nasz cel będzie chwilowy.
Jest jeden pan,, który mnie z początku onieśmielał. Ustępowałam z drogi, nie wiedziałam, czy patrzeć, czy odwracać wzrok, był tak trudny do pojęcia. Długo nie zauważałam, jak był ubrany, nawet jaką miał twarz. Aż któregoś dnia ten pan ulitował się mojemu zmieszaniu, przystanął i zagadał — gdzieś od dołu, jak pies, ale po francusku z włoskim akcentem. Oczywiście rozpoznał cudzoziemców i postanowił nawiązać kontakt. Zdanie było o pogodzie i o szczęściu mieszkania w takiej miłej dzielnicy. Mówił poprawnie, uśmiechał się. Odtąd co kilka dni się spotykamy i wymieniamy — zawsze z tą samą żywością uwagi o pogodzie i o szczęściu.
Zeby tego przyjaciela usłyszeć, muszę się nisko schylać, bo on spaceruje przygięty do ziemi pod kątem prostym, co czyni zeń okaz podobniejszy do dużego psa niż do człowieka. Ale ramiona nie zastępują mu przednich nóg, nadal kroczy na dwóch, trzymając ręce w kieszeniach nieskazitelnego garnituru. Włosy ma bujne, siwe, doskonale uczesane, twarz wygoloną, oczy ciemne, wesołe. Wydaje się wiedzieć o nas więcej, niż my wiemy o sobie. Boję się dla niego przechodzenia przez jezdnię, ale jeszcze bardziej się boję ofiarowywać mu pomoc. Nie pragnę także wiedzieć, od czego ten pan był — jest — specjalistą, czy ma żonę i dzieci i jaka to choroba. .
Wyobrażam sobie, że przy bramie do Nieba istnieje kancelaria, dokąd święty Piotr-klucznik zagląda, żeby sobie przypomnieć rejestr cnót, które upoważniają do wstępu. Wydaje mi się, że jest tam paragraf o pokorze i o cierpliwości, a przy tym odnośnik:
człowiek pokorny nie wstydzi się swoich ułomności, owszem, przyozdabia się nimi, jak to czyni elegant, dumny ze swojego wyglądu.
Kościół Santa Sabina przy klasztorze dominikanów na Awentynie wydaje się przybytkiem ostatecznej czystości. Bazylika, twór wczesnego średniowiecza, powstała według klasycznego wzoru. Jej długie szeregi kolumn dzielą na trzy równe strefy kamienny spokój wiary. Jest jasno, szaro, przezroczyście, ubogo, nad wszelki wyraz pięknie.
W tym kościele Jan Paweł II w środę 24 lutego 82 roku celebrował Liturgię Popiołów i jego włoska homilia brzmiała po polsku mniej więcej tak:
Nigdy może słowo Boga nie było tak bezpośrednio skierowane do nas: pamiętajcie, że jesteście prochem i do prochu wrócicie. Ta prawda została tylekroć potwierdzona przez dzieje i przez doświadczenie każdego człowieka na Ziemi.
Odwołuje się ona do naszego początku. Wyrok został wydany na pierwszego Adama w następstwie jego grzechu. „Nie będziesz pożywał z drzewa wiadomości dobrego i złego. W dniu, kiedy spożyjesz z niego, z pewnością umrzesz.” Śmierć jako owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego — takie jest objawienie Boga Jahwe, który powołał i ciągle powołuje świat i człowieka z nicości do bytu. Czytamy w iGenezis: „1 stworzył człowieka z prochu Ziemi... ulepił go z tej samej materii, z której uczynił cały widzialny świat9’.
Gdy Bóg mówi i Liturgia Popiołów powtarza: „Jesteś prochem i do prochu powrócisz”, słyszymy surowy sąd. Bóg, który to oznajmia, odsłania się jako Stwórca i jako Sędzia.
A przecież Jego słowa są pełne cierpienia. Brzmi w nich zapowiedź Wielkiego Piątku. Wyrażony jest ból Syna Bożego, który woła: „Abba, Ojcze! Oddal ten kielich ode mftie”. Przecież Bóg zwraca je dó człowieka stworzonego przezeń na Jego własny obraz i podobieństwo. Czy ten obraz ma się obrócić w proch?
Nie rozumiemy dzisiejszej liturgii, jeżeli nie czujemy w niej wielkiego bólu Pana Boga. Bólu miłości.
„Niech Bóg stanie się zazdrosny o swój kraj i okaże współczucie swojemu ludowi” — modlił się prorok Joel.
Zazdrosna miłość? Ludzka miłość jest zazdrosna z powodu ciasnoty ludzkiego serca. Ale miłość może być również zazdrosna z powodu wielkości Boga, który tak ukochał świat, a w nim człowieka, że uczynił Adama na własny obraz i podobieństwo. Jego bolesna miłość oznacza wolę odbudowania zniszczonego dobra, wolę odrodzenia człowieka przez żal i cierpienie.
Popiół — początek Wielkiego Postu. Człowiek powołany do uczestnictwa w bólu swego Stworzyciela aż po śmierć Wiecznego Syna w Wielki Piątek. Człowiek powołany do odwzajemnienia zazdrosnej miłości do zniekształconego Boskiego dzieła. Człowiek powołany do pogodzenia się ze Stworzycielem przez śmierć Chrystusa i przez własną pokutę.
A więc chrześcijanin przychodzi, pochyla głowę, przyjmuje popiół na czoło i słyszy słowa, w których kryje się ból Pana Boga i Jego zazdrosna miłość: „Pamiętaj, żeś z prochu powstał i w proch się obrócisz. Czyń pokutę! 1 wierz Dobrej Nowinie”.
Słuchając przed telewizją tej egzegezy polskiego papieża przypomniałam sobie moment młodości przed kratkami konfesjonału w Warszawie, kiedy — zafascynowana history- cyzmem Renana, a jednocześnie spragniona porozumienia z Bogiem nie historycznym, nie do pojęcia, tylko do kochania, z Kimś wiecznym a bliskim — zapytałam spowiednika: „Jak ja mam sobie wyobrażać Boga?” Odpowiedź: „Myśl
o Nim ja,k o swoim ojcu”.
Odeszłam wielce zafrasowana. Owszem, bardzo kochałam mego ojca, ale on luibił jasne kamizelki i zsiadłe mleko. Bóg-Ojciec w postaci starca z brodą wywoływał uśmiech pobłażania; Stwórca wszechrzeczy uwięziony w ludzkim kształcie — to obrażało młodzieńczą żądzę Absolutu. Jednak na dnie serca pozostawał niedosyt. Jakże kochać kogoś, kto nie daje się objąć?
Minęły dziesiątki lat. I oto w Środę Popielcową 82 roku usłyszałam słowa, które mi przybliżyły Boga na odległość ojcowskich ramion: zazdrosna miłość, cierpienie -— sprawy ludzkie, nigdy przedtem nie kojarzone ze Stwórcą.
Nastręczyło się jeszcze jedno wspomnienie: „Metaforyzm”, który mi wyrzucano w dwudziestoleciu. Podobno nieznośna maniera. A przecież niczym innym nie był ten mój metaforyzm, jak rozpaczliwą próbą dotarcia przez analogię do sensu spraw zaszyfrowanych i nieodwracalnych. Jakąż nieprzebytą dżunglą metafor jest religia! Słowa odrywają się
od nadprzyrodzonego pnia, tworzą muzykę, tworzą poezję, I Słuchając homilii Jana Pawła II o zazdrosnej miłości Boga do swojego tworu, poczułam obok ulgi — Bóg mnie kocha! Pf śliski dotyk węża: o kogo ta zazdrość? Czyżby prorok Joel > wyprorokował zazdrość Boga o Szatana? Skąd się wziął Szatan? Okropnie męczą mnie domysły.
Bazylika Sw. Sabiny pustoszała. Papież umył nogi grzeszników pielgrzymujących do królestwa, które nie jest z tego świata. Ludzie w fioletach, purpurach i koronkach, także ludzie w zwyczajnych ubraniach zaczęli się oddalać od miejsc, gdzie z prochu powstali i w proch się obrócą. Klasyczny sufit pękł. Podążyły do nieba kolumny. Rozstąpił się ołtarz. Można było patrzeć na zatrute wody, nad którymi unosi się Duch Święty.
Przed telewizorem siedział obok mnie ksiądz Argentyńczyk, ten sam, co na maskaradzie zakonnic. Zazwyczaj rozmowny, teraz milczał. Odezwałam się: „To była chyba homilia poety?” Błysnął swoim nagłym, białym uśmiechem, teraz jak gdyby zwilżonym łzami. Może myślał o swoim kraju, jak ja
0 swoim, może myśleliśmy o wszystkich krajach stworzonych przez Boga, rządzonych przez Szatana... Ale nie było nam smutno; poeta sprawił, że uwierzyliśmy w Dobrą Nowinę: nasz Ojciec jest w niebie, Jego ludzki Syn nas zbawił, proch
1 popiół zostały w kościele, przed nami było królestwo, był wiecznie zielony Rzym, była następna wiosna.
Zabójstwo Aldo Moro okazuje się śmiercią pozorną. Porwany statysta, tak jak nie chciał umrzeć z wyroku ludu,' tak nie zechciał umrzeć z wyroku Historii. Sprawcy jego nagłego zgonu osiedli w klatkach więziennych, ale on, protagonista sprawy nie rozegranej, żyje na wolności. Jak długi film retro, odwijają się w zeznaniach „skruszonych” brygadzistów dni i tygodnie ich byłego więźnia. Oglądamy jaskinię zbójców — mieszczański dom z tarasem, gdzie on tęsknił do ukochanej Noretty, do wnuka, do drzew, do ptaków i pisał niezliczone, listy do wolnego świata. Pisze je nadal, bo pamięć historyczna tak prędko nie wygasa. Dowiadujemy się, kto i kiedy głosował za egzekucją, słyszymy nazwiska, poznajemy twarze.
Z mętnych wywodów Antonia Savasty, zamierzonych jako wyznanie ideowca, który się rozczarował do sposobu realizowania idei, przegląda raz po raz ta sama siatka intryg, zawiści i ambicji, która stanowi kanwę każdej politycznej codzienności. Savasta gra rolę idealisty, który od swoich lat szkolnych szukał debra ludu na planecie,, gdzie żaden system polityczny nie gwarantuje tego dobra. Ale z jego żmudnej retoryki nie wyłania się program ulepszenia kondycji ludzkiej. Film się urywa na scenie zabójstwa. Już wiemy, jakiego. kalibru był pistolet, kto przyprowadził auto, kto głosował za mordem, kto strzelał, kto telefonował do rodziny. Ciało wyrzucono na bruk ustrój dostał w twarz. W twarz dostała ludzkość niezdolna do racjonalnego bytu, dostały w twarz wszystkie republiki, królestwa i sowiety, w twarz dostał „człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boga*'. Wyładowała się nienawiść. Co zostało? Strach przed własną śmiercią. W kraju rządzonym przez chrześcijańskich demokratów kara śmierci została zniesiona i odpowiedzialność za samosąd pociąga za sobą „tylko” bezterminowe więzienie. Mimo to, w chwili aresztowania czerwony brygadzista, podnosząc ręce, wrzasnął: „Nie zabijajcie mnie!”
Między brygadzistami w klatkach są synowie i córki ro
dzin katolickich, wychowankowie katolickich szkół, byli ministranci, dziewczęta, które kiedyś sypały kwiaty przed monstrancję na procesjach Bożego Ciała. Savasta twierdzi, że moralność Czerwonych Brygad jest całkowicie różna od moralności kościelnej czy państwowej. Jego były więzień, Aldo Moro, także nie wydawał się zbudowany moralnością państwa. Gdzie więc jest trybunał zdolny osądzić, jaką moralnością ma się kierować człowiek, który z prochu powstał i w proch się obróci?
Czego właściwie ludzie szukają w Rzymie? Czego ja tu szukam?
Jakże mało mnie interesowała wieczność, póki krew krążyła rytmem niezakłóconym, nogi nie ziębły w południe, głowa wydzielała myśli dobrze skojarzone, pamięć błyskawicznie podawała fakty i słowa przebrzmiałe! Czas podzielony gramatycznie obowiązywał na piśmie, w sercu go nie było. Wielkie jaskrawe Słońce Obecności świeciło dniem i nocą. Umarli byli obecni. Ich historyczne i prywatne obyczaje, kochania, zgrozy, zemsty, podarunki -r*“- wszystko istniało nadal w klatce mojego własnego osobistego czasu.
Moja klatka rozpadła się. Czy Wieczne Miasto pomaga odnaleźć rozsypaną wieczność? Tak, bo jego fora, świątynie, akwedukty, cyrki zlewają się w jedną panoramę z katedrami chrześcijaństwa w sposób płynny, jednoczesny, jak przemijanie cudze i własne. Nie pomaga, bo Rzeczywistość zarówno materialna, jak metafizyczna, toczy się obok cyrków i kościołów nurtem tak gwałtownym, że jego hałas zagłusza modlitwy, które i nad Tybrem, i nad Wisłą są adresowane do instancji wiecznej.
Czerwone Brygady nie troszczą się o wieczność. Raczej dbają o powszechność. Po wygaśnięciu pozornym „afery Moro”, porwanie w dniu 15 grudnia 81 roku w Weronie ame
rykańskiego generała Doziera, przedstawiciela NATO, było ich próbą rozszerzenia konfliktu z państwem włoskim na teren międzynarodowy. Do dozoru nad nowym więźniem wyznaczono wypróbowanego mordercę: Savasta miał na sumieniu około 17 zabójstw. Po akcie „skruchy”, czyli po zgłoszeniu się do współpracy z policją, zeznał, że każdy, kto wpadł w ręce Czerwonych Brygad, miał już za sobą wyrok śmierci. Cechy osobiste napiętnowanego nie grały roli, był narzędziem instytucji, której wytoczono „proces ludowy” w celu jej zniszczenia. Aby zahipnotyzować opinię, używa się zawsze fałszów i oszczerstw: Moro w więzieniu nie uczynił żadnych rewelacji ani nie oskarżał swojej partii. Wynik procesu był z góry przesądzony, wymiana „jeńców” miała wyrok jedynie odroczyć.
Kiedy dzięki klęsce Brygad w „sprawie Dozier”, odżyła „sprawa Moro”, terroryści ci nie" „skruszeni”; usiłowali ze swoich klatek ogłosić manifest, przeciwstawiający procesowi sądowemu swój własny. Prezes sądu się nie zgodził, więc opuścili manifestacyjnie swoje publiczne trybuny, wracając do więzienia. Tymczasem „skruszeni”, uhonorowani podczas zeznań krzesłami poza klatką, nadal ogłaszali swoje prawdy jakoby prawdziwsze od wyznawanych poprzednio.
Przy okazji Savasta przeprowadzał rozrachunki z przywódcami innych organizacji terrorystycznych, kandydatami do władzy w zreformowanym państwie, którego kształt i cele pozostawały mgliste. Program działania nie zdawał się wykraczać poza akty nienawiści do wszystkiego, co było i jest. Slogany zawsze te same bez względu, czy je głosi Autonomia Operaia, Prima Linea, oficjalny komunizm, Lotta Continua czy Brigatte Rossę. Ideologowie Renato Curzio i Toni Negri nie wydawali się być duchem obecni na rozprawach.
0 duchu w ogóle nie ma teraz mowy, ilekroć mówi się ó rewolucji. Nie ma także mowy o rewolucjach psychicznych takich, jak na przykład u Mario Moretti, który zaczął od służenia do Mszy podczas studiów na katolickim uniwersytecie, a doszedł do poowania i egzekucji Aldo Moro. Albo o sytuacji odwrotnej: rolnik Prospero Gallimard i jego towarzyszka, Maria Laura Braghetti, oskarżeni o udział w zamordowaniu Aldo Moro, proszą w więzieniu o Ślub katolicki
1 otrzymują go. Zdarza się zatem wyznanie i odpuszczenie grzechów popełnionych nie wobec państwa, tylko wobec Boga.
Norina Andrioni, córka pary komunistów, łudziła się, że Walka Zbrojna (Lotta Armata) zrealizuje ideały komunizmu.
Zawiodła się, wystąpiła z organizacji, ale do skruchy się nie przyznała, żeby nie kompromitować kolegów i — chyba —* samej siebie. W więzieniu dawni towarzysze tak ją pobili, że leżała w szpitalu.
Alberto Moravia twierdzi, że Włosi w stronnictwach są anarchistami, w spiskach wykazują dyscyplinę. Czują się lepiej w mroku sprzysiężenia niż w pełnym świetle instytucji demokratycznych. Ale Czerwone Brygady obiecywały utopię. Realizacja utopii wymaga nieskończenie długiego czasu, podczas kiedy terror zakłada efekty natychmiastowe. Masy dostrzegły za maską utopii groźną twarz tyranii, demokracja na razie zwyciężyła.
Znany humanista profesor Carlo Bo tak mniej więcej na łamach prasy medytował nad inauguracją procesu Czerwonych Brygad:
...kim są naprawdę ci ludzie? Wyglądają tak samo jak my i jak nasi koledzy z uniwersytetu czy z biura. Dziewczyny przeważnie ładne, zadbane, wdzięczne. Na pozór mieszczańskie z domieszką kokieterii nieco wyzywającej. Nie wyglądają na aktorki krwawego teatru, w którym grały. Są „strasznie ludzkie”. Podobno jeden z ministrów Hitlera, zapytany, czy operatorzy wielkiej masakry w chwilach odpoczynku żywili zwyczajne ludzkie uczucia, odpowiedział tak właśnie: „Byli strasznie ludzcy”.
Brygadziści i brygadzistki mają romanse, prywatne namiętności, szanują między sobą reguły współżycia. Co ich popchnęło na drogę do śmierci ólbo długiego więzienia? Czy ich gwałty nie są esencją naszych grzechów? Na sali słychać głosy umarłych i pomordowanych. Słychać także beznadziejny krzyk Pawła VI o miłosierdzie. Obok procesu sądowego na tej sali toczy się proces w naszych sumieniach przed o wiele surowszym od ludzkiego sądem Boga.
Tyle miał do powiedzenia humanista. Tymczasem bohaterowie przedstawienia chrypli od wrzasku Międzynarodówki, urągali Savaécie, wznosili pięści i przysięgali na dalszą guerillę proletariacką.
ODA DO MŁODOŚCI
W książce Ewiges Leben?, nieortodoksyjnego teologa katolickiego, Hansa Kiinga, wydanej w 82 roku znajduję taki ustęp:
„Jest rzeczą zadziwiającą, że u źródła młodzieżowych rozruchów w Ziirichu, Fryburgu, we Frankfurcie, Berlinie, Amsterdamie, u źródła tych wszystkich bójek o domy,
o ochronę przyrody, o lotniska, o bomby atomowe, dostrzega się często stan ducha, który można by streścić słowami »wszystko albo nic«. Tak jak w okrzyku bojowym »Zaraz!«, który to okrzyk posłużył za tytuł publikacji młodzieżowej w Ziirichu w roku 1980 [...] Jest to litania oskarżeń wymierzonych z pogardą przeciw »lodowym polom uczucia; przeciw światu zimnemu, systemu, sklerotycznemu, zadowolonemu z siebie«”. Następuje tekst:
Stłuc witryny
Naszej muzealnej kt^ltury
Kamieniami
Które nam dano
Kiedy prosiliśmy o chleb.
Żądamy zwrotu naszej krwi Którą z nas utoczono Żeby zaopatrzyć rynki zbytu.
Żądamy zwrotu naszego języka Który nam odebrano Dla nadęcia Głupich sloganów.
Chcemy uwolnić nasze ręce Które zostały związane Aby ofiarowywać ludziom czułość Z drugiej ręki.
Żądamy zwrotu naszej miłości Którą nam ukradziono Aby ją zgwałcić.
Chcemy patrzeć od nowa Własnymi oczami Które nam ząwiązano Aby nas wprowadzić w błąd.
Żądamy zwrotu naszego pokoju Którego nam odmówiono Aby wzburzyć jednych przeciw drugim.
117
t—mmmmmm
Żądamy zwrotu naszych pieśni Które zostały sfałszowane Aby nas zauroczyć.
Żądamy zwrotu naszej młodości Którą nani' ucięto Aby nas postarzeć.
Możecie sobie zatrzymać ■ Nienawiść i wrogie idee.
My młodzi
Oddamy wam z podziękowaniem Nasze nieme głosy Naszą rozpacz.
My jesteśmy solidami Z uniwersalnym nieszczęściem.*
Zadziwił się teolog szwajcarski namiętnemu protestowi be- niaminków zachodniej demolyaeji przeciwko oszustwom „muzealnej kultury”. Zadziwiłam się ja, mieszkanka Kazimierza nad Wisłą, solidarnością młodych burżujów z „uniwersalnym nieszczęściem”. Rzeczywiście pod tą odą do młodości naszych czasów powinien był się raczej podpisać jakiś przedstawiciel autentycznych głodomorów, oszukanych przez fałszerzy pojęć, towarów i uczynków. Po chwili moje zdziwienie ustąpiło miejsca nadziei: może solidarność z „uniwersalnym nieszczęściem” zapowiada kryzys sumienia. Utopia? Niech będzie utopia. Bez utopii machina dziejów nigdy nie ruszyłaby z miejsca.
MISTYKA BRONI
Publicysta rzymski, Angelo Bertani, napisał:
Słuchając zeznań Savasty ma się wrażenie, że oto skończył się koszmar. Osoby, które wydawały się mityczne i straszne okazują się figurami przeciętnymi, trochę oportu- niści, trochę okrutnicy, trochę fanatycy. Optymizm nie na miejscu. Dowiedzieliśmy się, że to nie są nadludzie i że ten wróg jest do zwalczenia. Ale właśnie dlatego dowiedzieliśmy się również, że terror różnego koloru uprawiają ludzie prze-
ciętni, odkrywamy szeroki zasięg tego zjawiska. Zeznania Savasty są w rzeczywistości dokumentem tragicznym, który rzuca światło, na rzeczywistość społeczną, kulturalną i moralną, zamkniętą już w pewną normę. Widać, jak wielka część młodzieży stanowi rezerwuar podobnych Savastów. Nie chodzi o to, czy Savasta jest szczery. Chodzi o rachunek sumienia społecznego, aby zrozumieć, jak uniknąć przemiany normalnej młodzieży w morderców... Nie tylko• ideologia gwałtu jest fałszywa, fałszywy także jest konserwatyzm przeciwny wszelkim zmianom. Czy uczyniono wszystko dla zapewnienia młodym energiom udziału w ulepszaniu społecznego bytu? Czyśmy dostatecznie upowszechnili ideały i wartości potrzebne do solidarnego ludzkiego współżycia w oparciu o sprawiedliwość nie tylko w zaświatach, ale i na Ziemi?...
Jeszcze jeden punkt w zeznaniach Savasty wydaje się kapitalny: ważność broni jako narzędzia rozrachunku. Dowiadujemy się, jaką rolę w jego grupie odegrały te dwa czy trzy pistolety, które pozwoliły przejść ód kontestacji ideowej§ do zabójstwa. Posiadanie broni stwarza ekstazę władzy. Powstają wspólnoty oparte na broni, wybory irracjonalne, stosunki tajemnicze z dostawcami amunicji bez względu na ich charakter mafijny, prawy, lewy, narodowy, międzynarodowy, wywiadowczy czy policyjny... Za wiele broni ukrywa się po piwnicach i w szufladach ważnych biurek.
Głos publicysty przebrzmiał razem z ulicznym hałasem. Wprawdzie jego echo jeszcze się tłucze po ulicach, po parlamentach i w mozgach czytelników gazet, ale nieprzebyty gąszcz wspólnot opartych na broni nadal się trzęsie od wystrzałów i broczy krwią przedstawicieli rzekomo niesłusznych ideologii.
WYROKI
24 grudnia 82 roku w wigilię Bożego Narodzenia dowiedziałam się z gazet, że kary zaproponowane przez sąd pierwszej instancji dla 63 terrorystów, oskarżonych o zbrodnie popełnione między 77 a 80 rokiem, sięgają w sumie 1355 lat. Między skazanymi znalazła się „brygadzistka z miłości”
o ewangelicznym imieniu Ave Marla. Jej zbrodnia polegała
na dosłownym zastosowaniu wzniosłej zasady: „Gdzie ty, Kajus, tam ja, Kaja”. Bezpośredniego udziału w kryminałach nie brała.
Najlżejszy wymiar (28 lat więzienia zamiast ergastolo, czyli dożywocia) przypadł 6 „wielkim skruszonym”.
W ciągu wielu lat, przez dłuższe lub krótsze okresy 63 osoby, niektóre z nich przez całą resztę — może długiego? — życia, nie’będą miały swobodnego dostępu do drzwi i okien. Nie będą miały rodzin, prywatnych adresów ani zajęć publicznych. Jakaż wielka masa energii gnije za murami więzień na Ziemi, gdzie droga do Damaszku została wykreślona z mapy? [ ■} (Ustawa z dn. 31.VII.81 r. O kontroli publikacji i widowisk art. 2 pkt 3 (Dz.U. nr 20, poz. 99, zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)1.
PARCO NINFA
Parco Ninfa w prowincji Latina na żadnej mapie filozoficznej nie figuruje, w geografii także niewiele znaczy, natomiast, jako scena co roku otwarta dla nieśmiertelnych dziewcząt Botdcellego, posiada siłę realizowania snów.
Stoi tam pałacyk, gdzie często przebywa Anglik, wdowiec po fundatorce tej tutaj instytucji raju. Babka Anglika podobno była polską arystokratką, fundatorka zaś, z włoskiego rodu książąt Caetani, odznaczała się wielkodusznością. I tak oto z plątaniny losów, interesów i uczuć powstała ta piękna rzecz, dostępna dla mieszczuchów w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. A ja ją oglądałam w Niedzielę Palmową, zawsze pełną szumu jerozolimskich liści.
W kwietniu Parco Ninfa ma w tle góry mgławo niebieskie, jak gdyby malowane przez prerafaelitów, zaś bliżej prześwity między wielkimi bukietami różowych drzew otwierają perspektywę na szczątki murów antycznego miasta; żywy pejzaż nie gorzej skomponowany od obrazu. Przecinają go ocembrowane strumienie przeczystej wody, która płynie z filtrów poza bramami raju. Mimo to puszystość trawników, raczej łąk, przywodzi na myśl dzień, kiedy wszystko było pierwsze, najświeższe w historii Rodzaju. Takich trawników nie ma w Oxfordzie, nie było w Biblii, są tylko w Parco Ninfa. Ich zieleń przerywają wstęgi złotych i szafranowych pierwiosnków i białe plamki asfodeli. Pośród drzew
B
widnieją wielkie kalie, a wzdłuż ścieżek ścielą się szare, aksamitne szałwie. Drzewa pomarańczowe błyszczą, niepodległe porom roku, obwieszone na przekór wiośnie złotymi kulami owocu; absurdalna pełnia, piękno i dosyt, jako naturalne prawo istnienia. Magnolie tak pełne wonnych kielichów, że liści nie widać. Ogarnia człowieka nieśmiałość. Bałam się czegokolwiek dotknąć, żeby się nie obudzić. Jednocześnie nękała mnie sztuczność tej ewokacji. Raj, który dobroczynna estetka pokazuje tłumom w pierwszą niedzielę miesiąca wydał mi się okrutnym żartem. Mimo to na zdjęciach z tej wizyty mam wygląd kobiety ekstatycznie szczęśliwej i wieczorem dziękowałam Bogu (nie estetce) za Parco Ninfa.
Od czasu, kiedy moi ukochani mnie opuścili dla jakiegoś bytu-nie-bytu, zależnego od potęgi nazwanej Bogiem, ta potęga stała się instancją odwoławczą moich spraw, stała się Osobą, której mogę dziękować i którą mogę prosić. Momenty zachwytu odczuwam jako niezasłużone dary. Od dziecka kazano mi dziękować za prezenty. Dziękczynienie stało się odruchem. Nie umiem zasnąć nie podziękowawszy za pogodę, jeśli była piękna, za księżyc, za sukces w pracy, za miłość, za przyjaźń. Duszę się, nie dziękując, a przecież nie ma na Ziemi istoty, której mogłabym podziękować za słońce. To samo z prośbami. Żadnego doktora nie mogę poprosić
o długie zdrowe życie mego syna czy męża. Nikogo w mieście i na wsi nie mogę poprosić o odwrócenie ludzkości ze szlaku Kaina na szlak Abla ani o wskrzeszenie Abla na Ziemi zbawionej przez Jezusa. A prosić muszę. Inaczej czuję, że zdradzam żywych i umarłych. Uspokajający efekt modlitwy nie trwa długo, ale bez chwil zadośćuczynienia tej irracjonalnej potrzebie, nie udźwignęłabym życia umierającego z minuty na minutę.
PERSEFONA
W Instytucie Katolickim im. Maritaina nie dyskutuje się nędzy Trzeciego Świata, tylko zamożnych krajów kapitalistycznych, gdzie głód istnieje nadal, jak za Nędzników Vic- tora Hugo.
Tymczasem w czerwcu 82 roku o świcie, w średniowiecznym mieście Casęrta, uświetnionym później przez Burbonów, opuszcza więzienie Sophia Loren. Skazana za przestępstwo
dewizowe na dwa miesiące więzienia w celi stairego klasztoru, aktorka o iiie gasnącym uroku neapolitańskiej dziewczyny, podobno jestblada: na więzienny spacer nie wychodziła w obawie przed fotografami, czyhającymi na sąsiednich dachach. Jej zdjęcie przy wyjściu z karnego ukrycia kosztuje podobno sto tysięcy lirów. Jej pamiętnik, spisany dla „Life’u”, ma kosztować miliony.
Po całonocnym oczekiwaniu na heroinę Mortadelli * tłum wiwatuje, szaleje z radości. Dyskusje o głodzie w Paryżu? Proces Czerwonych Brygad? Jakże to wszystko dalekie! Bliska jest Persefona, wyłaniająca się z Hadesu na nowe lato starej Ziemi.
W Rzymie jest więcej Polek niż Polaków. Nie wszystkie z Polski uciekły. Niektóre, zwłaszcza przedwojenne, zwyczajnie wyjechały. Jedne przez ciekawość świata, inne dla pracy, jeszcze inne dla małżeństwa z Włochem. Jednak nawet te, których dzieci już po polsku nie mówią, czują się wygnane z raju przeszłości. Z tej mglistej okolicy, gdzie rosły inne drzewa, płynęły inne rzeki i jadło się co innego. W ich polskim słowniku zachowały się obok modlitw głównie nazwy potraw i tę wiedzę przekazały mężom.
Obserwowałam grono żeńskich apatrydów na przyjęciach u pani, która wydawała się prekursorką ich losu, ale nietypową. Kiedyś, w dwudziestoleciu międzywojennym, piękna panna z tak zwanej dobrej rodziny fachowo zajmowała się w Warszawie bibliotekarstwem. Tak się złożyło, że delegowano ją do opieki nad trójką włoskich studentów — stypendystów naszej polonistyki. Z trójki zjawił się tylko jeden. Za to niezwykły. Studiował w Rzymie prawo, co z czasem zaowocowało świetną karierą adwokacką, nade wszystko jednak był humanistą, zainteresowanym literaturą nie tylko śródziemnomorską, ale — jak się wyraził jego rzymski przyjaciel — także „hyperborejską”. Prof. Róman Pollak tak
o nim napisał w „Życiu Literackim”: „Tematem jego pracy doktorskiej na rzymskim wydziale prawa były początki li
teratury politycznej w Polsce, oparte na studium tekstów
i opracowań. Część tej rozprawy ukazała się w roku 1926 pt. 1 primordii della letteratura politica in Polonia. Omówił tu autor traktaty Włodkowica, Ostroroga, Zaborowskiego, Przyłuskiego i podkreślił oryginalność poglądów Frycza Modrzewskiego w jego teorii o równości wszystkich warstw społecznych wobec prawa oraz wielką wartość jego pomysłów ekonomicznych”. Po powrocie z Polski niezwykły prawnik, Giorgio Clarotti, już ożeniony z ówą piękną warszawską bibliotekarką, ogłosił w „Rivista di cultura” eseje o Mickiewiczu i Słowackim, później zaś obszerny szkic o teatrze polskim, szczególną uwagę poświęcając Wyspiańskiemu. Zmarł w 1961 roku.
Mieszkanie wdowy-bibliotekarki zastałam oczywiście wy- tapetowane książkami w różnych językach, przeważnie w polskim. Przypomniał mi się profesor-baron, slawista włoski
i jego jarmark literacki, na pozór chaotyczny, rozsypany na podłodze, na półkach, na fotelach, świadczący nie tyle o erudycji, co o niegasnącym zainteresowaniu. Tutaj także na półkach były wyrwy, natomiast na stołach piętrzyły się tomy różnych treści i epok, jak gdyby na przynętę.
Ale do tych stołów z drukami mało kto się zbliżał. Bo w salonie obok podawano barszcz, bigos, wódkę albo pączki
i chrust, i mazurki do wina...
Książki — i te poetyczne, i te polityczne — pełne były aluzji do tego, co jest i co będzie. Goście bibliotekarki woleli to, co było.
Zdarzali się Polacy ożenieni z Włoszkami, najczęściej weterani spod Monte Cassino. Zauważyłam, że nostalgia za tym, co przeminęło, bywa równo podzielona w takich małżeństwach, nawet jeśli żona nie jest rojalistką ani faszystką. Ostatecznie każdy rok g||g z królem, z Duce czy z Berlin- guerem — przynosi zmianę na gorsze dla tych, co kiedyś „mieli dobrzć”. Polacy, których tam spotykałam z ich cudzoziemkami, przeważnie kiedyś „mieli dobrze”. Jeśli chodzi
o przyszłość, rzadko widywałam na tych sympozjach działaczy, czy ' chociażby proroków lepszego świata. Trochę urzędników demokratycznych instytucji — tak. Ale czyż przyszłość rodzi się w urzędach? Nie spotkałam ani jednego młodzieńca z tych, którzy na ulicach demonstrują głód „nowego porządku”. Nie spotkałam też takiego emigranta, co by wyznawał wyraźny program polepszenia losu Polaków. .Znjetyzmem jedzą bigos, z łezką w oku piją żubrówkę — ‘'obiaty dla przebrzmiałych bogów.
Owszem, lubiłam tam chodzić. Wszyscy ci państwo są grzeczni w myśl Pana Podkomorzego, że „grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”. Bez grzeczności nie byłoby cywilizacji.
Kategorię specjalną spożywców bigosu i żubrówki stanowią polscy księża zatrudnieni w Watykanie, odkąd rządy objął „Papa Wojtila”. Są to osoby uprzywilejowane; podsuwa się im najlepsze kąski i największe kieliszki, w ich obecności- ściślej kontroluje się myśli i słowa.
Zauważyłam, że pewien prałat okazuje zniecierpliwienie takim stosunkiem do siebie. Może w Akademii Dyplomatycznej nabrał manier liberalnych, a może to wpływ Jana Pawła II, który tak chętnie zdejmuje tiarę. W każdym razie prałat czyta nieprzepisowych pisarzy, pasjonuje się botaniką, sztuką i historią.
Doczekawszy chwili, kiedy zakwitły białe rododendrony, pokazał mi ogrody watykańskie, a później zaprowadził do parowu zarosłego zwyczajnym dębowo-lipowym starodrzewem, obstawionym posążkami nimf o stłuczonych nosach,
i rozpromienił się: „Jak w Puławach...”
To on także wprowadził mnie do Kaplicy Paolińskiej, pokrytej freskami Michała Anioła, rzadko dostępnej, bo położonej w pałacu apostolskim, gdzie mieszczą się apartamenty papieży i urzędy-'Sekretariatu Stanu.
Michel Angelo Buonarroti, malarz triumfu atletycznego Chrystusa, nieczułego na piekielne męki grzeszników, tamten Michel Angelo, który utrwalił w Kaplicy Sykstyńskiej akt ostatni sądu nad ludzkością, był mężczyzną w sile wieku, namiętnym, żyjącym podług norm społecznych obojętnych na miłosierdzie. Epoka Renesansu sprzyjała takim normom, nie gorszył się nimi papież. Natomiast autor scen w Kaplicy Paolińskiej — tenże sam Buonarroti był człowiekiem starym, rozczarowanym do ludżkiego świata, spragnionym innego wymiaru. Pociągał go zaświat.
Wchodzę i opływa mnie cisza. Gdzieś tam tłumy hałasują, cisną się do Sykstyny, zadzierają głowy do piekła sprawiedliwości — tutaj, u Sw. Pawła milczenie. Niebo na dwu przeciwległych ścianach, przymglone i po stronie lewej
w kierunku ołtarza — otwarte: grzesznik może zobaczyć na-
• chyloną ku sobie twarz Boskiego Syna,
Jakoż faryzeusz jerozolimski, kat chrześcijan, Szaweł, widzi tę nieziemską twarz, leżąc powalany na ziemi nie przez obuch, miecz albo włócznię, tylko przez strumień łaski spływający z postaci Jezusa. Sała łaski wydaje się potężna, j . świetlisty strumień razi oczy nawykłe do brudu i krwi. Żołnierz straży świątynnej, eskortujący Szawła, osłania głowę tarczą. Daje się słyszeć głos: „Szawle, Sza wie, dlaczego mnie prześladujesz?” Koń, który zrzucił dumnego jeźdźca, ofrrócił się zadem i ucieka przed nieziemskim głosem. Szaweł z kolei pyta: „Kim jesteś, Panie?”
Historia po ręce prawej przedstawia Piotra, proroka Rzeczy Niepojętych, przybitego przez pogan głową w dół do drzewa hańby. Po dwu stronach kaplicy widzę losy dwóch różnych grzeszników. Widzę powszechność grzechu i powszechność zbawienia. I przejmuje mnie zgroza przed męczeństwem jako ceną nie znanej nikomu wieczności.
Młody czy stary, Michał Anioł zawsze był tragicznym realistą. We florenckiej kaplicy Medyceuszów stoją dwa posągi: Wawrzyńca Młodszego i Juliana, a w niszach u ich stóp leżą cztery alegorie: noc, świt, dzień, zmierzch — doba ludzka. Wawrzyniec wygląda zamyślony czy rozmarzony, Julian to wojownik i młodociany polityk. Doba ludzka bez złudzeń. Zmierzch: rysy zamglone, właściwie pustka, nic się nie stało
i nic się nie stanie. Noc: naga kobieta z pochyloną głową, skurczona, lewa noga zgięta w kolanie, jak gdyby w porywie ucieczki, prawe ramię zgięte w łokciu dla podparcia czaszki, może już pełnej wspomnień. Twarz zamknięta przez sen, który nawiedzają widma. Obok: ptak złowieszczy, sowa. Swit — kobieta, której nie spieszno do życia, pełna najgorszych przeczuć, wydana na wszelki gwałt; oczy bezbronne, usta rozchylone w omdleniu. Wreszcie dzień: mężczyzna wspaniałej budowy, jakby zebrany do skoku, pogardliwie obrócony plecami do wrogów: tyran, dyktator, pewnie „ideolog”. Wszyscy wsparci na maskach i symbolach. Oto doba ludzka widziana z góry przez Boga.
Obraz nawrócenia Szawła ukazuje jeszcze większy dystans. Dwa światy: niebo pełne chwały, nagroda za uczciwe cierpienie na Ziemi — i Ziemia pełna złego i dobrego cierpienia. W późnym dziele artysty Syn Boga patrzy na drogę do Damaszku z ogromnej wysokości: głowa nachylona w dół, ramiona w geście pływania. Z prawego ramienia promieniuje długa smuga blasku, przenikając jakiś niewyraźny
obszar — powietrze? wodę? — i spada na miejsce, gdzie przed chwilą istniał jeździec na potężnym koniu, obywatel rzymski. Niebianie otaczający Chrystusa są o. sto atmosfer wyżsi od Ziemian, ale nie wyglądają na anioły; korpulentni, nie mają skrzydeł; po prostu ludzie uczciwi, ani nad wyraz miłosierni, ani nad miarę dumni — ci, którzy już wiedzą. Ich los ziemski się dopełnił, teraz mają inne prawa i inne uczucia.
Tego dnia, kiedy prałat pokazywał mi Kaplicę Paolińską
i białe rododendrony kwitły w ogrodach watykańskich, proces przeciw Czerwonym Brygadom toczył się dalej na Foro Italico. Tam również, jak w kaplicy, na jednej szali kładziono zbrodnię, na drugiej karę.
Tegoż dnia przeczytałam w gazecie, że sędzia, przedstawiciel państwa, oświadczył swoje désintéressement w sprawie „skruchy” oskarżonych, chodzi mu tylko o ich współpracę z policją w celu zniszczenia organizacji terrorystycznej. Przeczytałam i „porwał mnie śmiech pusty”. A czyż państwo nie jest organizacją terrorystyczną żądną śmierci swoich przeciwników? Jaki obywatel i jaki kraj ostoi się przed terrorem państwa, jeśli za swój najwyższy trybunał nie .uzna siły, którą jedni nazwą Bogiem, inni cywilizacją, jeszcze inni sumieniem? Nazwy nie są ważne. Ważne mi się wydaje, że sędzia mający przed sobą morderców, nie widzi ich na Drodze do Damaszku.
Najsławniejsze bazyliki rzymskiego chrześcijaństwa zbudowano pod wezwaniem Piotra i Pawła. Piotr trzy razy odrzekł się Jezusa, a Paweł jakże późno, upadł na twarz przed Mesjaszem. Ale oni zostali skruszeni' przez Boga, nie przez państwo.
Tymczasem białe rododendrony (kwitną, majowe słońce rozpala blask na wodach i dodaje światła oczom, księżyce przepływają na bezdennych niebach, ledwie zauważone, już dojrzałe, już wchłonięte przez nieskończoność. Uczciwi nocami śpią, dniami pracują, nieuczciwi dniem i nocą niszczą rodzaj ludzki. Zakochani płodzą, chorzy umierają. Jak rzeka bez początku i końca, nuda życia ginie w morzu radości: czujemy, widzimy, słyszymy!
SPOTKANIE POLAKÓW
Tenże sam prałat poprowadził mnie z Kaplicy Paolińskiej przez salę audiencyjną, gdzie dwór papieski ma witać władców i ambasadorów, salę zazwyczaj pustą, pełną ech prawdziwych i urojonych, z ciężką barokową kotarą ze stiuku zawieszoną nad łufciem wejściowym — do innej sali, gdzie odbywają się konsystorze. Tu świetność pałaców watykańskich osiąga chyba szczyt w kasetonach pułapu rzeźbionych w złote róże i godła, ¡które czynią z sufitu niebo dla złaknionych bogactwa i pogody.
Kiedyś, pod wpływem zachwytu dla Biedaczyny Franciszka, gorszyła mnie złota kotwica na ambonie w warszawskim kościele Panien Wizytek, gorszył mnie złoty glob w ręku Stworzyciela, gorszyły mnie adamaszki i koronki kleru celebrującego Sumę. Z czasem zrozumiałam potrzebę wielbienia mocy nadprzyrodzonej środkami przyrodzonymi. Jakaż to może być ulga, jakie święto dla chłopów unurzanych w błocie, dla złodziei i prostytutek, dla mieszczek zaczadzonych kuchnią czy biurem, zdjąć z siebie codzienność, wdziać najlepsze ubranie, wejść do gmachu o niebotycznych wymiarach, usłyszeć solenny dźwięk organów, mieć nad głową witrażową tęczę, oddychać kadzidłem. Nade wszystko: brać udział w misterium ołtarza i uczestniczyć w cudzie Przemienienia. Nawet jeżeli parafianie zdejmą z siebie cnoty i tajemnice razem ze świątecznym strojem, ich następny zły tydzień będzie krótszy o parę godzin dobrych.
Nie zdążyłam zapytać prałata, co to jest konsystorz, kiedy moją uwagę przyciągnęły rzędy składanych krzeseł opartych
o ścianę. „Jakież tu bywają liczne zgromadzenia?” Prałat się ożywił: „Ależ bywają, bywają. W tej właśnie sali Ojciec Święty w styczniu 1981 roku, na kilka miesięcy przed zamachem, przyjmował Lecha Wałęsę z żoną Danutą i z gromadą polskich pielgrzymów”. Od razu stanęła mi w pamięci scena w telewizji: młody, wąsaty jegomość niewielkiego wzrostu, ubrany w garnitur masowej produkcji plus szeroki krawat w poprzeczne pasy, odświętny kostium polskiego robotnika; przy riim kobieta o wyglądzie nieśmiałej pensjonarki, a wkoło nich tłum szerokich słowiańskich twarzy, przejętych powagą chwili, zupełnie niepodobnych do masek uniżoności albo wyzwania, jakie widywałam pod czapką robotnika za czasów mego dzieciństwa. Pamiętam ludzi schludnych i roztropnych, z którymi się wtedy rozmawiało na stojąco w przedpokoju, nie prosząc do wnętrza. Pamiętam grymas wyż-
szóści tak zwanych pań wobec praczki, służących, gospodyń wiejskich i kamienicznych „dozorczyń”. Pamiętam słowa: minorum gentium, oznaczające niższy gatunek niezbędny do funkcjonowania majorum gentium, klasy reprezentującej naród bez pełnienia prac fizycznych i bez obowiązku szerzenia kultury wśród warstw do tego niepowołanych. Pamiętam dowcipy bankierskich żon na temat „czerwonych hrabiów”. Pamiętam manifestacje socjalistyczne na ulicach Warszawy, traktowane jako nieodpowiedzialne wybryki mętów. A także Janka Muzykanta pamiętam, żałosny fenomen, wybryk natury — chłopskie dziecko, artysta.
I oto po dwu wojnach światowych, pamiętając tamto wszystko, przyszło mi oglądać gdańskiego stoczniowca, jego żonę
i gromadę nadwiślańskich parafian nawykłych do strzechy, do czarnego fabrycznego sklepienia i do zacieków na własnym suficie — oglądać ich w pysznej sali watykańskiej nakrytej różami ze złota, przyjmowanych przez papieża rodem z Wadowic, —1 [Ustawa z dn. 31 VII 81 r.
O kontroli publikacji i widowisk art. 2 pkt 1, 2 (Dz.U. nr 20» poz. 99; zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)1.
ROK ŚWIĘTY
Rok święty rozpoczął się od ceremonii w bazylice Sw. Piotra w dniu 25 marca 83 roku. [...]
Dwa tysiące lat trwa ta religia. Girlanda istot zbawionych, która otacza słoneczny witraż z gołębicą pośrodku ponad grobem świętego Piotra, jest upleciona z nóg i rąk, kolan, łokci i głów takich samych, jakie w tej chwili zalegają ławki i krzesła ogromnego gmachu. Kamera przenosi się z postaci alegorycznych, z posągów wyrzeźbionych przez pradawnych artystów na postaci żywe, wypełniające kościół. Twory rzeźbiarzy sprzed stuleci, uczepione łuków, nisz, plafonów i kolumn mają te same kształty i gesty, co dzisiejsi ludzie. Ciągły porównawczy ruch kamery, lawirującej między życiem zastygłym przed wiekami a tłumem moich współczesnych, daje świadectwo tożsamości rodzaju ludzkiego, ciągłości, niemal identyczności istnienia jako „rzeczy samej w sobie”.
Dzieci obecne są takie same jak gołe putti dekorujące architekturę Renesansu. Widzę grupy żywych dziewcząt, zasłuchanych w Ewangelię i w oczach dzisiejszych panien można by odczytać odpowiedź na Pozdrowienie Anielskie. Twarze obecnych mnichów powtarzają oblicza apostołów Jezusa. Nieprześcigniona dotąd doskonałość dzieł Michała Anioła przy mizernych środkach technicznych, które miał do dyspozycji, daje miarę namiętnego pożądania Boga, jako gwaranta wieczności. Ale jak dawniej, tak ’i teraz, dręczy ludzkość kult Krzyża, przypominający, że splendor wiecznego życia uzyskuje się w zamian za mękę doczesności. Mimo woli odwracam oczy od młodzieńców na czele pochodu, płasko niosących krzyż, jak tratwę do przepłynięcia na drugi brzeg. Jestem więc istotą dwuga trunkową, złożoną ze zła, które gardzi dobrem, i z dobra, które gardzi złem. A przecież wierzę w nieziemski trybunał i nieziemskie szczęście.
Procesja liturgiczna, na którą patrzę, zamyka się w białych i czerwonych kwadratach, to znów ciągnie się białą linią prostą. Natomiast nie ma żadnej geometrii, sama dy
namika w ruchach i postaci Jama Pawła II. Jego podróże in partibus infidelium, jego wysiłek nieustannej modlitwy, bez przerywania czynności reprezentacyjnych... Ta postać zdaje się przekraczać ustalony porządek tak samo, jak go przekraczali Piotr, Paweł czy Mateusz. Postarzał, schudł, na dnie oczu zaległa wiedza o przepaści między tym, co można, a tym, co trzeba.
Patrzę dalej, jak On odprawia Missa Solemnis. Wieki dożyły się na tę Mszę. Balet, opera, dramat, poezja, sztuki plastyczne — najwyższa suma ludzkich umiejętności i ludzkiej wyobraźni — w służbie Bogu.
Tymczasem ja przeżywam czyściec; zaczęłam sprawdzać słowa i pojęcia, których używałam przez z górą osiemdziesiąt lat, sądząc, że je rozumiem. Dopiero to natchnione widowisko sprowadza mnie znowu na Ziemię, którą Jan Paweł II tak żarliwie w każdym kraju całuje.
* * *
Wieczorem tego dnia, w domu franciszkanek z Libanu* spotykam przy elektrycznym czajniku zakonnicę Irlandkę, w sukni czarnej ze złoconym krzyżem na piersi. Młoda, ładna, gadatliwa w swoim dublióskim narzeczu upartym,1 jak gdyby świadomie przeciwstawnym flegmatycznej wymowie King’s English. Nalewając ukrop z czajnika, parzy sobie rękę
i nie zwraca na to uwagi. „Ja tam byłam! — krzyczy. —• Nawet niedaleko tej bramy, tylko o parę kroków. Ja na własne oczy widziałam, jak podano młotek do uderzenia trzy razy w tę bramę i serce we mnie zamarło. Może teraz wybuchnie bomba albo jakiś Turek znowu strzeli i On nie zdąży otworzyć?... Nagle On uderzył w te drzwi, w tę bramę... Ja zamarłam... Wtenczas On drugi raz uderzył... Serce mi skoczyło do gardła. Może dopiero teraz Zły nożem w plecy uderzy? Już prawie widziałam strumień krwi na białej błyszczącej szacie — tak pięknej, świetlistej szaty nigdy przedtem nie widziałam... Więc znowu krew! Ach nie!” — Irlandka splata dłonie, jedną białą, drugą czerwoną i głośno krzyczy: „Uderzył, uderzył! Młotkiem trzeci raz uderzył w bramę ten Dobry, nie ten Zły! Jezus, JezusJ Pani wie, co ja wtenczas wrzasnęłam? Hip, hip, hurra! wrzasnęłam, bo to raj się otworzył! Trzy uderzenia i brama otwarta. A za nią? Co za nią? Na próg ktoś rzucił poduszkę i Jan Paweł ukląkł. Czy pocałował próg raju tak, jak każdą ziemię całuje? Nie wiem, bo mnie ktoś popchnął.”
• Milknie, a w jej upartych oczach błyszczą Łzy. „You... know, On jest pierwszym papieżem, który odwiedził Irlandię.” Przyciska do krzyża na piersi jedną rękę czerwoną, drugą białą. ^ g*
Woda w czajniku się wygotowała, odeszłam bardzo zmieszana. W telewizji, nie będąc fizycznie obecna, mogłam dzięki cudom kamery oglądać w ramach bazyliki chrześcijaństwo od chwili Zwiastowania aż do momentu, kiedy Jan Paweł II zakończył Mszę wezwaniem miłośników do obrony Ziemi przeciwko nienawistnikom.
Tak, ja to wszystko obejrzałam. Ale Irlandka tam była. Ją także Zły mógł uderzyć nożem w plecy albo postrzelić w serce. Mnie zabić nie mógł, bo ja patrzyłam na ekran, siedząc o kilka mil od rzeczywistości. Coraz dotkliwiej nastręcza się pytanie: oglądać, żeby wiedzieć, czy brać udział, żeby wierzyć?
Kiedy nasz wieloletni znajomy z Londynu został kardynałem, musiałain walczyć ze sobą, żeby stosunku do niego nie zmienić. Na przeszkodzie stanęły czerwone kapelusze, zwisające na grubych sznurach ze stropu jakiejś katedry, bodajże w Norymberdze. Nie mogłam się opędzić wizji takiego zakurzonego kapelusza spadającego na głowę przyjaciela, który nagle staje się osobą nie z mojego świata. Jego słowa i ruchy nabrały innego sensu. Między nim a mną wyrosły sceny dla mnie zamknięte. Podziwiałam swobodę, z jaką się do niego nadal zwracała świecka pracownica kongregacji, pracującej na rzecz Trzeciego Świata za pomocą francuskiej gastronomii. Ta paryżanka w gredkiej tunice, prowadząca z wdziękiem i kompetencją restaurację „L’Eau Vive” niedaleko rzymskiego placu Minerwy, po latach obcowania z teologami w cywilu straciła wrażliwość na symbole. Odgarnia je, żeby nie tracić z oczu spraw dosłownych
i jednoznacznych. Nałogi literackie utrudniają bezpośredni kontakt z rzeczywistością. Dla mnie żywy papież jest mniej widoczny niż pierścień Rybaka na jego palcu. Jego słowa nie wydają się zwrócone do mnie, tylko zawsze Urbi et Orbi. Taka postawa wobec Niego wydaje się ciążyć Janowi Pawłowi II, zwłaszcza przy spotkaniu z rodakami.
TRZECIE SPOTKANIE
Trzy razy miałam okazję dotknięcia Jego ręki i zamienienia kilku ¿ów. Po raz pierwszy w Kolegium Polskim, kiedy jeszcze był kardynałem. Po raz drugi na audiencji publicznej na placu Sw. Piotra, wreszcie w ostatnim dniu czerwca 1982 roku podczas śniadania po Mszy w jego prywatnej kaplicy.
Za każdym razem na dnie oczu tego papieża dostrzegałam iskierkę humoru, jak gdyby świadomość dysproporcji między nieskończoną ilością spraw ludzkich a jedną jedyną sprawą Boską. Ale zanim doszło do śniadania, była Msza
i oczu papieża nie widziałam. Wszedł bocznym wejściem ze swojego mieszkania w reprezentacyjnym, gmachu katolickiego świata i zaraz ukląkł u stóp ołtarza. Widziałam tylko plecy i schyloną nad klęcznikiem głowę, opartą na dłoniach. Z całej postaci ugiętej w geście pokory bił prąd ogromnego wysiłku przełamania jakiejś ostatecznej granicy; wyjścia poza formę. Mszę odprawił w asyście sześciu akolitów. Surowy śpiew zakonnic, ustawionych z boku, brzmiał jak chór w tragedii greckiej.
Do stołu zasiadło osiem osób. Przewaga — pięć osób -**■' była po stronie polskiej i rozmowa toczyła się przeważnie w naszym języku. Uderzała mnie czystość i dźwięczność słów Karola Wojtyły ?m- dykcja już nawet nie aktorska' i nie kaznodziejska, tylko jak gdyby zaczerpnięta u samego źródła polszczyzny. Wyobrażam sobie, że w stylu swojej epoki tak mówił na co dzień Jan Kochanowski. Kapelan, ksiądz Dziwisz, nie przybierając pozy mistrza ceremonii, kierował jednak uwagę gospodarza na poszczególnych gości. Tak został nawiązany dialog między Jerzym a jego dostojnym vis à vis na temat encykliki La borem exercens. Obaj podnosili twórczy walor ludzkiej pracy i konieczność udziału robotników w planowaniu i zyskach.
Z kolei wypadło i mnie się odezwać. Jak zwykle niczego nie pomyślałam naprzód, nie przygotowałam siebie do sprostania sytuacji. Cokolwiek mówię i piszę, zawsze jest improwizacją, a jeżeli jakiś podskórny nurt wiąże moje słowa
i uczynki, dzieje się to bez mojej wiedzy. Ze zdziwieniem usłyszałam, że pytam głosem schrypniętym, jak gdyby nie swoim: „Czy Ojcze Nasz nie jest trudną modlitwą?” Chwila ciszy. Wszyscy na mnie patrzą niepewni, czy dobrze zrozumieli. Czekają. I ja czekam. Na cb? Na przelot muchy, na skrzypnięcie drzwi, na wejście osoby nie z tego świata z per
gaminem w ręku, na którym jest napisane coś, czego nikt nie wie? Podnoszę oczy. Jan Paweł patrzy na mnie z wielkiej odległości. Nie uśmiecha się. Nie dziwi się. Mówi: „Tak, Ojcze Nasz jest bardzo trudną modlitwą”.
Podano owoce. Polskie siostry płynnymi ruchami zmieniały talerze. Nikt się już nie odzywał. Za wysokimi oknami dał o sobie znać Rzym, samochody, upał, szeroko rozlany czas, bijący drobnymi falami o niewidoczny brzeg. Jan Paweł wstał, prostując białą postać, wszyscy wstali. Żegnał gości jak bliskich przyjaciół. Jerzego uścisnął, mnie coś szepnął, nie dosłyszałam, huczało mi w głowie od bardzo trudnych modlitw, pochyliłam się, ucałowałam pierścień Rybaka, wyszłam. I nie wiedziałam, dokąd teraz iść, bo wszystkie drogi wydawały się za trudne. t -
Wkrótce później puściłam się jednak w drogę: do Kazimierza. I pierwsza rzecz, o jaką mnie spytał kanonik naszej Pary, była: „Czy rozmawiała pani z Ojcem Świętym?” — „Tak, rozmawiałam.” — „Powiedziała Mu pani, że nasze organy są starsze od oławskich? Że zostały ^^remontowane?” Zawstydziłam się. Oczywiście, zamiast go nękać metafizyką, należało raczej ucieszyć Ojca Świętego nowiną o długowieczności organów w kazimierskiej Farze.
WIELKANOC
Trzeci kwietnia 83 roku, pierwszy dzień święta Zmartwychwstania, wyglądał w Rzymie tak, jak gdyby Mfszystko, co jasne, odwróciło się od Ziemi. Owszem, błyskawice raz po raz rozdzierały mrok, ale ich jasność była ostra jak szpada złamana w morderczym rozmachu. To nie była jasność, to błysk, któremu towarzyszył grzmot. Aniołowie uciekli, Bog się zagniewał, Chrystus nie zmartwychwstał, nad bazyliką Św. Piotra na chm/ury powrócił Jowisz.
Siostry zakonne rozpierzchły się z domu franciszkanek z Libanu, jedne do Ziemi Świętej, inne na rekolekcje w różnych włoskich klasztorach. Został czteroletni Gaby, piękny mieszaniec z mamy Rosjanki i ojca Araba. Mówi w trzech językach, grożąc, że mnie przejedzie na śmierć! Na śmierć! swoim samochodem wielkości wróbla. Ojciec, dyplomata, pojechał wręczać jakieś pieniądze rodzinie młodziutkiego Włocha — żołnierza z Korpusu Pokoju — którego właśnie zabito
w Bejrucie. Kto zabił? Po co? Dlaczego? Nikt nie wie takich rzeczy. Mama w różowej bluzce, z grubym złotym warkoczem na plecach, telefonuje do swojej mamy w Moskwie. Pytam: „Czy w Rosji jeszcze się mówi: Christos woskries?” Odpowiada żywo: „Da, da, wo istninno woskries, ale to się mówi w domu albo w takiej cerkwi, gdzie nie ma muzeum”.
Przyjechała olbrzymia rodzina Flamandów do jednej z tych niewielu zakonnic, jakie tu zostały na święta. Dziw bierze, że jeszcze istnieją w Europie takie rodziny. Cały klan, z świętobliwą kuzynką włącznie, śmieje się, gęsto popija wino, poprawia klamry na włosach małych dziewczynek. Jerzy rozrzewlony, bo kiedyś, jako student w Liège, kochał się w Belgijce.
Smutno. Nie ma aniołów, głaz na grobie nie odwalony. Matka wciąż płacze na ramieniu Jana, Wisła daleko, mordercy blisko.
Podzieliliśmy się jajkiem, Jerzy ciągle wdzięczny. Komuś? Czemuś? Że jesteśmy razem. Ja — płacząca jak wierzba nad cudzą wod^ Potem obraziliśmy się na świat, ustawili na stole kolorowe anemony i położyli się spać. W ten dzień, w tan ranek Zmartwychwstania. Przyśnili mi się ludzie, których nigdy nie znałam, przyśniły zwierzęta, jakich nie widziałam. Nagle coś mną szarpnęło: „Dwunasta za dziesięć!” Poderwał aię Jerzy. Ogarnąć się było łatwo, leżeliśmy odświętnie ubrani.
W kaplicy ciemno. Ale zaraz wszedł siwy cywil z .wesołą twarzą, ten sam, oo słuchał ze mną homilii Jana Pawła II na Popielcową Środę. Zapalił świece, wyjął z tabernakulum kielich i patenę, rozłożył Pismo na pulpicie. Siwy cywil około czterdziestki, Argentyńczyk. Równie piękny jak Rosjanka
l jak Arab, i jak mieszaniec Gaby. Ale inna piękność. Jak gdyby za mgłą.
Przygotował ołtarz. Wyszedł cywil, wrócił kapłan w biało- '-czerwonej szacie. Zaczął wymawiać po włosku słowa, które znałam po łacinie od dziecka. Robił gesty, na które patrzyłam w Warszawie, w Płocku, Włocławku, Kazimierzu, potem w Parytu, Oxfordzie, w Londynie, Chicago, w Nowym Jorku... wszędzie, gdzie aię głośno czyta LÀ»ty świętego Pawła, gdzie się a kielicha wyjmuje opłatek i podaje do ust „ciało i krew Pańską”.
W kaplicy oprócz mnie i Jerzego była dziewczyna kuchenna, Arabka z Libanu. Trzy osoby. Z całego wielkiego okrągłego świata, który nie miał innego początku i nie będzie miał innego końca niś Bóg, było nas troje; my z Jerzym znad
Wisły i dziewczyna z postoju przy drodze do Damaszku. Argentyńczyk w czerwono-białej szacie podszedł do nas trojga i uścisnął nam ręce — na jego twarzy nie było mgły, był uśmiech cały dla nas. A my byliśmy dla siebie tak blisko, jak w żadną inną Wielkanoc, bo Bóg nam przebaczył, anioł wrócił, kamień został odwalony i Matka przestała płakać na ramieniu Jana.