Maria Kuncewiczowa - biografia
© - artykuł chroniony prawem autorskim - zasady korzystania
Maria Kuncewiczowa
MARIA KUNCEWICZOWA 1895 - 1989
Urodziła się w Rosji, w Samarze, ale od 1900r. mieszkała w Polsce. W Warszawie uzyskała dyplom nauczycielki domowej, potem wyjechała na rok do Nancy studiować literaraturę francuską i język, studiowała też polonistykę. Debiutowała w „Pro arte et studio” prozą poetycką Bursztyny. W 1918r. jako tłumaczka brała udział w konferencji pokojowej w Paryżu w 1919r. Uczyła się śpiewu, muzyka była dla niej bardzo ważna. Ostatecznie jednak porzuciła ją na rzecz literatury. Pracowała w polskim oddziale Pen Clubu, a w 1939r. została jego przewodniczącą. Publikowała nowele, opowiadania.
Współpracowała z wieloma czasopismami, takimi jak „Bluszcz”, „Kobieta Współczesna”, „Gazeta Polska”, „Wiadomości Literackie”- tam opublikowała między innymi fragment powieści Mąż Róży, która miała być ciągiem dalszym Cudzoziemki, jej najgłośniejszej powieści.
Od 1927r. związała swoje życie z Kazimierzem nad Wisłą. Zbudowała tam dom, który straciła podczas wojny i odzyskała dopiero w 1962r. Wojnę spędziła we Francji i Wielkiej Brytanii. Aktywnie działała w polskim Pen Clubie w Londynie. Była współtwórczynią polskiego Centrum Pen Clubu Pisarzy na Wygnaniu. W latach 50. emigrowała do USA, brała tam aktywny udział w życiu Polonii. W latach 60. prowadziła wykłady z literatury polskiej na uniwersytecie w Chicago, już wtedy regularnie przyjeżdżała do kraju. Na dobre wróciła w 1970r. Zamieszkała oczywiście w Kazimierzu. Współpracowała z polskimi czasopismami: „Za i przeciw”, „Literatura”, „Twórczość”. Z jej inicjatywy powołano Towarzystwo Przyjaciół Kazimierza. Jest laureatką wielu nagród literackich.
Kuncewiczowa to jedna z głównych przedstawicielek polskiej prozy psychologicznej. Dużo pisała o kobiecie i jej przeżyciach, o doświadczeniach w małżeństwie i w macierzyństwie (opowiadanie Przymierze z dzieckiem i mikropowieść Twarz mężczyzny). Tworzyła też reportaże, felietony, studia, szkice, tłumaczyła literaturę francuską, angielską, norweską. Jest autorką pierwszej w Polsce powieści radiowej Dni powszednie państwa Kowalskich i Kowalscy się odnaleźli. Część odcinków była emitowana przez Radio Wolna Europa. Później powstali jeszcze Kowalscy w Anglii. Pisała też o problematyce wojny, o losach Polaków na obczyźnie - dziennik Klucze, powieść Zmowa nieobecnych. O wpływie historii, zwłaszcza powstania styczniowego, na kształtowanie się charakteru i uczuć patriotycznych pisała w powieści Leśnik. Krytyka uznała ją za najbardziej dojrzałą w dorobku pisarki. Powikłanych losów ludzi w II wojnie światowej dotyczy powieść Gaj oliwny. Bardzo znaną powieścią jest Tristan 1946, w której skonfrontowała mit o Tristanie i Izoldzie z doświadczeniami pokolenia, które przeżyło wojnę. Opublikowała też szkice z podrózy do Hiszpanii Don Kichot i niańki (1965), które łączą elementy reportażu, eseju historyczno-kulturalnego i intymnego dziennika.
Pisarka często ukazuje historie ludzi uwikłanych w konflikt ze środowiskiem, społeczeństwem i własną przeszłością. Fascynował ją stosunek literatury do życia. Bardzo istotny w jej twórczości jest autobiografizm. Także Cudzoziemka to literacka transpozycja biografii matki pisarki i jej stosunku do córki.
Utwory Kuncewiczowej były wielokronie wznawiane i tłumaczone na angielski, francuski, włoski, czeski, rumuński, niemiecki i fiński.
Cudzoziemka
Maria Kuncewiczowa
Cudzoziemka należy niewątpliwie do najwybitniejszych dzieł w dorobku literackim Kuncewiczowej i jest jedną z najwybitniejszych w dwudziestoleciu międzywojennym powieści psychologicznych. (*)
Utwór przedstawia poziom artystycznej doskonałości. W formie dojrzałej występują tu wszystkie elementy pisarstwa autorki. Cudzoziemka jest studium psychologicznym kobiety, która czuje się wszędzie obca, nieprzystosowana, jakby była "cudzoziemką" nawet pośród najbliższych. Ucieka od teraźniejszości w przeszłość, we wspomnienia przekształcane pod kątem młodzieńczych, niespełnionych marzeń o przyszłym życiu, o wielkiej miłości, urodzie i muzycznej karierze.
Tylko tam czuje się "prawdziwa", odnajduje swą tożsamość. Róża z powieści Kuncewiczowej nie wynosi jednak ze wspomnień akceptującej, łagodnej przychylności wobec świata - jej duszę wypełnia niechęć, nienawiść, pomieszana z egoistyczną miłością i ustawiczna chęć odegrania się na wszystkich za własne życiowe niepowodzenia.
Stefan Licheński twierdzi, że "Cudzoziemka":
"to najświetniejsze z artystycznych zwycięstw Kuncewiczowej. Jest to właściwie tylko jeden portret psychologiczny, ale jak określony! Z jakim bogactwem szczegółów i odcieni!" |
(*) Powieść psychologiczna - odmiana powieści, która przedstawia życie wewnętrzne postaci, koncentruje uwagę na jej przeżyciach, wyobrażeniach, procesie odczuwania. Powieść psychologiczna wypracowała swoje własne techniki; mowę pozornie zależną, monolog wewnętrzny, strumień świadomości. Początki powieści psychologicznej sięgają XVII w. "Księżna de Cleves Madame de Lafayette. Arcydziełem powieści psychologicznej jest dzieło Marcela Prousta "W poszukiwaniu straconego czasu". |
Cudzoziemka - streszczenie
© - artykuł chroniony prawem autorskim - zasady korzystania
Maria Kuncewiczowa
Akcja rozgrywa się w ciągu jednego dnia, ostatniego, jak okazuje się na koniec, w życiu tytułowej bohaterki. Liczne retrospekcje dają obraz całego życia jej i jej rodziny. Cudzoziemka, czyli Róża Żabczyńska, przyszła do domu swojej córki Marty, aby porozmawiać. Nie zastała jej. Oczekując, snuje rozważania nad swoim życiem.
Dzieciństwo spędziła w Rosji, w Taganrogu, na przełomie XIX i XX w, ponieważ tam zostali zesłani jej dziadkowie po powstaniu listopadowym. Dla Róży Polska skończyła się w 1931r. Nie znosiła też Rosjan, uwielbiała ich upokarzać.
Dzięki ciotce Luizie, która zabrała szesnastoletnią panienkę do Polski, obawiając się jej całkowitego zruszczenia, skończyła pensję. Czuła się na niej źle, koleżanki nazywały ją „kacapką”. Potem uczyła się grać na skrzypcach w Warszawskim Konwersatorium, a także u znanego wirtuoza Januarego Bądskiego. Zakochała się wówczas z wzajemnością w jego synu Michale. Było to wielkie uczucie. Po pewnym czasie młodzi rozstali się; on ożenił się z moskiewską kursantką, którą uwiódł. Na zawsze pozostał największą miłością Róży i położył się cieniem na jej życiu. Wówczas dowiedziała się, że jest piękna, że ma zachwycający profil: „diese, diese Nase” (piękny nos) - mówił. Rzeczywiście, była niepospolitej urody. I nieznośna dla ludzi. Mówiono o niej „zimna piękność”. Przez Michała znienawidziła Polskę i mężczyzn. Wyszła za mąż za Adama, cichego, nic nieznaczącego nauczyciela matematyki, zaskoczonego okazywanym mu zainteresowaniem i pełnego pokory wobec jej urody. Po ślubie jakiś czas mieszkali w Rosji w Saratowie, gdzie Adam miał pracę. Pewnego dnia dowiedział się o jej nieszczęśliwej miłości. Róża oświadczyła mu, że nikogo więcej nie pokocha. Męża traktowała z wyższością, oskarżała o swoje nieszczęśliwe życie. Terroryzowała cały dom, wszyscy jej się obawiali. Nie było to szczęśliwe małżeństwo. Brakowało w nim fascynacji erotycznej. Róża traktowała je jako niezawinioną pokutę. Ponadto była bardzo nieszczęśliwa z powodu niespełnienia się w sztuce. Z muzyką wiązała ogromne nadzieje, ale zabrakło jej talentu. Mimo wielu godzin ćwiczeń nie miała szans na karierę skrzypaczki. O swoje niepowodzenie oskarżała nauczycieli. Przez całe życie muzyka pozostała dla niej ogromnie ważna.
Od czasu do czasu dawała koncery. Wówczas ćwiczyła całymi dniami. Domem zajmowała się jej matka Sophie, oczywiście, według szczegółowych wskazówek Róży. Nie obywało się bez scen przy obiedzie, bo artystka niechętnie odrywała się od instrumentu, a Adam nie znosił pustego miejsca przy stole i dezorganizacji życia rodzinnego. Po wyjściu Róży na koncert w domu nastawało rozluźnienie, bowiem Sophie chciała wynagrodzić dzieciom humory matki. Dostawały ulubione smakołyki i mogły później pójść spać.
Oprócz córki mieli synka Kazia. To było wyjątkowe, bardzo mądre dziecko. Róża je uwielbiała, uważała jedynie za swoje. Syn miał ją rozumieć, jemu pragnęła w przyszłości powierzyć wszystkie swoje tajemnice i pragnienia. Niestety, Kazio zmarł na dyfteryt, mając siedem lat. Róża bardzo to przeżyła, zupełnie inaczej niż pokorny i wierzący Adam.
Wszystkie te myśli towarzyszą oczekującej na córkę Róży. W tym czasie do córki dzwoni Adam. Róża, odbierając telefon, prosi, żeby mąż przyszedł. Nie mieszkają już razem, wyprowadził się do innej kobiety. Przyniosła mu gamasze, sama je zrobiła. Adam przychodzi do mieszkania Marty, przymierza gamasze. Nie radzi sobie z ich nałożeniem, dłoni nie ma już tak sprawnych. Róża krytykuje jego długie jak patyki palce. Zaczynają się kłócić. Adam jest zły. Nagle ona mdleje. To bardzo go przeraziło. Natychmiast stał się troskliwy i opiekuńczy.
Ze szkoły wraca kilkuletni wnuczek, Zbyszek. Róża kłóci się z nim i oskarża o brak wychowania. Dziecko wychodzi. Następnie przychodzi syn Władysław z żoną Jadwigą. Jest zatroskany, bo Róża wymaga, by się o nią niepokojono. Zawsze żądała tego nawet od dzieci, nawet gdy były małe.
Tu następuje historia życia Władysia: najstarszy syn zrobił karierę jako urzędnik państwowy. Ma niskie mniemanie o sobie i potrzebuje triumfów. Jest wybuchowy w drobnych sprawach, spokojny i opanowany wobec poważnych. Stanowi specyficzną mieszankę rodziców. Lubi, gdy w jego życiu coś się zmienia, coś się dzieje. Klęski przyjmuje ze spokojem, jakby na nie czekał.
Róża utrzymywała lepszy kontakt z synami. Mieli stanowić jej porozumienie z męską płcią. Po śmierci Kazia wszystkie uczucia i troski przelała na Władysia. Spowodowało to z jednej strony niechęć syna do kobiet, z drugiej ogromną potrzebę czułości z ich strony. Szczęśliwie ożenił się z Jadwigą. Traktowała go jak swoje dziecko. Władyś przyjmował to z radością i zdziwieniem - w domu matka nie szanowała przecież ojca.
Miał zdolności muzyczne - grał na pianinie. Specyficzna więź łączyła go z matką. Imponowała mu. Miał zdolności muzyczne - grał na pianinie. Początkowo zwracał uwagę na kobiety takie jak ona - piękne, wspaniałe i wyniosłe. Gdy dorósł, to on, nie Adam towarzyszył Róży na rautach i koncertach.
W wieku 20 lat, podczas studiów w Berlinie, zaręczył się z Haliną, dziewczyną ani piękną, ani bogatą. Zaprosił matkę, chciał przedstawić jej swoją wybrankę. Róża przyjechała. Najpierw oprowadził ją po operach, pozwolił cieszyć się miastem, dopiero później pokazał Halinę. Róża zdruzgotała ją swoja wykwintnością, elegancją i historią rodziny. Stworzyła sztuczną atmosferą. Na próby zwrócenia sobie uwagi zareagowała humorami i krzykiem. Potem jej przeszło i spędzili z synem kilka cudownych dni. Nie wspominali o Halinie, ojcu, o nikim. Wkrótce po wyjeździe matki Władyś zerwał zaręczyny. Gdy kilka lat później zakochał się w Jadwidze Żagiełtowskiej, wszystko załatwił z matką listownie, podkreślając to, co było najważniejsze dla Róży - koligacje i stosunki wybranki. Na weselu syna Róża dała się poznać wszystkim, zwłaszcza pannie młodej. Była bardzo przykra.
Gdy młodzi zamieszkali razem, często ich odwiedzała, wywracając cały dom do góry nogami. Ignorowała synową, potem niby wchodziła z nią w przyjazny układ, na koniec otwarcie krytykowała. Na wnuki, gdy się pojawiły, niewiele zwracała uwagi, nigdy jednak nie przegapiła okazji, by skrytykować ich wychowanie. Władyś widział to wszystko, ale zawsze bronił matki przed żoną. Kiedy syn przychodził z wizytą, zawsze krytykowała jego rodzinę. Upokarzała Jadwigę, wyrzucając jej skromny posag. Chciała przecież dobrze ożenić syna, by mógł podróżować, zwiedzać piękne miejsca. Władyś obiecał, że pokaże takie niezwykłe miejsca.
Po wojnie syn wyjechał na placówkę do Rzymu. Oczywiście zaprosił tam matkę. Róża zachwycała się miastem. Gdy obejrzała wszystko, zaczęła zwracać uwagę na dom i wnuki. Znowu znalazła wiele powodów do krytyki.
Kiedy Róża zorganizowała pierwsze przyjęcie w nowym domu syna, Jadwiga skapitulowała. Wszystko zostało wspaniale przygotowane. Dzieci, ubrane według wskazań Róży, wyglądały pięknie. Nawet tu jednak teściowa nie przegapiła okazji, by skrytykować panią domu. Publicznie. I uczynić afront polskiemu ambasadorowi. Wtedy Władyś ostatecznie stracił serce do matki. Przed wyjazdem zabrał ją na wycieczkę do Ostii. Tamtejsze krajobrazy zrobiły na Róży ogromne wrażenie. To był inny świat, którego istnienie przeczuwała przez całe życie.
Po tej wizycie zmienił się stosunek syna do matki. Nie była już dla niego zjawiskiem, o które trzeba dbać. Stała się trochę niepoczytalną kobietą, którą należy izolować. Poważnie ograniczył zasięg jej działania podczas wizyt. Teraz nie miała już wpływu na funkcjonowania całego domu.
Okazuje się, że Róża chciała zgromadzić całą rodzinę, by opowiedzieć o swojej przemianie. Do spotkania doszło podczas wizyty u dra Gerhardta w Królewcu. Wspaniałomyślnie wybacza wszystkim wszystko. Męża nazywa swoim przyjacielem. Czuje się zdrowa. Opowiada o planach ponownego przyjazdu do Królewca. Koniecznie chce jechać sama. Przyjaźnie jak nigdy odnosi się do synowej. Pyta o jej matkę. Ta rodzina ma się coraz gorzej. Odkąd zmarł ojciec Jadwigi, pan Żagiełtowski, matka (Kasia) walczy o niedopuszczenie do upadku rodziny. Róża dopiero teraz zdaje się doceniać matkę synowej.
Snucie wspomnień przerywa powrót Marty z miasta. Jest pełna poczucia winy, bo zapomniała o spotkaniu z matką. Aby pokryć zdenerwowanie, szybko zaczyna opowiadać, co robiła w mieście, po czym jak zwykle usprawiedliwia się, dlaczego nie ćwiczyła głosu. Ochrypła. Okazało się, że nie o tym matka chciała rozmawiać. Ponownie pochwaliła zdolności wychowawcze Jadwigi, wprawiając całą rodzinę w osłupienie i poinformowała, że chciała porozmawiać o swoim wyjeździe do Królewca.
Historia życia Marty zaczyna się dokładnie dziesięć lat po stracie Kazia, w rocznicę jego śmierci. Władyś przygotowywał się wtedy do matury. Po powrocie z cmentarza Adam poszedł do pracy. Róża pogrążyła się we wspomnieniach. Myślała o Michale i o tym, że Bóg nigdy jej nie słucha. Bolała ją obojętność Władysia, który był zbyt zajęty, by wspominać brata. Wzięła rewolwer z chęcią zabicia syna. Pod wpływem krajobrazu za oknem zmieniła zamiar. Zaczęła grać na skrzypcach, płakała. Wrócił Adam i zaczął pocieszać. Myślał, że rozpacza nad zmarłym. Gdy okazało się, że chodzi o muzykę, wpadł w złość. Zabrał ją do na całą noc do sypialni. Nad ranem obolała Róża poczęła Martę. Na okres ciąży wyjechała, po porodzie nie chciała karmić dziecka.
Dziewczynka była bardzo podobna do Adama, dlatego matka nie lubiła jej.
„Była miniaturą ojca. Ale z jej odruchów nie spływała żadna inna rewelacja, tylko ta, że Adam jest niezniszczalny. I że rozdwoił się, że coraz więcej go dookoła” . |
Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy matka odkryła piękny głos dziecka.
To była córka Adama i to on wraz z Sophie zajmowali się jej wychowaniem. Czasem tylko Róża psuła wszystko swoim pojawieniem się. Adam nigdy nie sprzeciwiał się jej. Cieszył się z każdego przejawu zainteresowania matki córką. Za to on i Marta rozumieli się doskonale i nieustannie potrzebowali. Rozpieszczał dziewczynkę zabawkami, często bawili się razem. Gdy Róża wkroczyła w taką zabawę, Adam wycofywał się na kilka dni, podczas których zdezorientowane dziecko było wysyłane od jednego rodzica do drugiego.
W wieku siedmiu lat Marta zachorowała na dyfteryt. Ojciec i babka byli przerażeni, Róża nie wykazywała zainteresowania. Postanowiła jednak zajrzeć do dziecka, gdy nadeszła godzina podania lekarstwa. Okazało się, że zapomniano o leku, mała gasła w oczach. Róża wygoniła wszystkich, została przy Marcie do rana. Uratowała jej życie. Od tej chwili poświęcała Marcie więcej czasu. Nie wynikało to z troski. Wmówiła sobie, że ludzie obserwują jej stosunek do córki. Nie pozwalała jej bawić się z innymi dziećmi. Tłumaczyła to możliwością zarażenia się jakąś chorobą. Wymyślała różne zajęcia, by córka nie miała czasu na zabawę. Prośby dziecka o możliwość spotkania z równieśnikami kończyły się awanturą. Marta skarżyła się ojcu. Ten tłumaczył to nieszczęśliwym życiem matki, której nie trzeba bardziej denerwować.
Róża nie dopuszczała do zbyt zażyłych stosunków między Martą a dużo starszym Władysiem. Szybko zajmowała córkę czymś innym, by mieć syna tylko dla siebie. Dla Marty wizyty brata były czasem małej anarchii. Matka, zajęta tylko nim, nie zwracała na córkę zbyt dużej uwagi. Często wychodzili wieczorem, a Marta zawsze czekała na ich powrót.
Rodzice kłócili się o przyszłość córki. Róża chciała, by została śpiewaczką, Adam wolał posłać ją do szkoły ogrodniczej. Wówczas przeprowadzili się z prowincji do Warszawy, gdzie Adam dostał pracę. Ostatecznie Marta chodziła do szkoły ogrodniczej i na lekcje śpiewu., które bardzo interesowały Różę. Nadal okazywała swoje humory, co męczyło córkę. Potrafiła być wroga, gdy Marta miała słabszy dzień, cudowna i troskliwa, gdy córka śpiewała dobrze. Im lepiej śpiewała, tym mocniej zacieśniała się więź między nią a matką. Wreszcie Róża opowiedziała jej o swoim dzieciństwie i o Michale. Zawsze przestrzegała ją przed chłopcami. Twierdziła, że wszyscy mężczyźni są tacy sami. Próby wyjścia Marty na randki kończyły się awanturą lub co najmniej złym humorem Róży. Przyszłego męża, Pawła, matka sama jej przedstawiła i doprowadziła do zawarcia małżeństwa. Doceniał jej śpiew. Związek funkcjonował na zasadzie koleżeństwa, erotyka i życie rodzinne były wstydliwą koniecznością. Ich syna wychowywali pedagodzy. Marta uważała taki stan za normalny. Wspomnienia szczęścia ze Stefanem (z którym zerwała przez matkę) traktowała jako młodzieńczy wybryk. Czasem flirtowała, ale zawsze wycofywała się w odpowiedniej chwili. Nie sądziła, by przygoda z mężczyzną wzbogaciła jej życie. Mimo to Róża oskarżała ją o niewierność, niedocenianie rodziny i muzyki, bo tylko ta ostatnia, według niej, dawała szczęście.
Wkrótce Władysiowie się pożegnali. Marta namówiła matkę, by pozostała na obiedzie. Paweł, mąż Marty, początkowo był z tego bardzo niezadowolony. Nie lubił teściowej. Tego dnia jednak Róża zachowywała się zupełnie inaczej. Była miła, żartowała z wnukiem, opowiadała o swoim dzieciństwie. Jadła to, czego zazwyczaj nie tykała, nie marudziła. Onieśmielony Paweł zaproponował wino, co spotkało się z radosną aprobatą teściowej. Marta i Adam byli zupełnie zbici z tropu zachowaniem Róży, która radośnie wspominała przeszłość, opowiadała o swojej rodzinie. Stwierdziła, że to chyba z powodu bliskiej podróży tak wszystko rozpamiętuje, „robi rachunki z przeszłością”.
Po obiedzie zaprosiła do siebie Adama na kawę, pojechali dorożką. Róża chciała załatwić wszystkie rachunki między nimi przed podróżą. Podsumowywała czterdzieści lat ich małżeństwa. Przyznała, że wiele było między nimi tajemnic i że rozumie, dlaczego mąż wyprowadził się do Kwiatkowskiej. Oni do siebie pasują. Adam rozpamiętywał poranną kłótnię. Róża naprawdę mu dokuczyła, oskarżając o śmierć Kazia. Obraziła Boga i jego, bluźniła. Nienawidził jej przez chwilę, ale ona zaraz uśmiechnęła się tak, jakby tej nienawiści sprzyjała. Nie mógł dłużej być na nią zły. Właściwie to nigdy, przez całe życie nie potrafił jej nienawidzić. Na koniec przebaczyli sobie wszystko.
Wkrótce Adam wyszedł, a przyszła Marta. Róża chciała odwołać to, co zawsze mówiła córce o życiu. Potem opowiedziała o pobycie w Królewcu i o dr. Gerhartdzie. To on docenił jej urodę, dał proste zalecenie - spokój i uśmiech. Opowiadała jeszcze o rozczarowaniu Polską i Polakami, gdy ciotka Luiza przywiozła ją z Taganrogu, gdzie spędziła dziecństwo, do Warszawy. Spodziewała się innego świata, innych ludzi, a wszystko było zwykłe, niewiele różniło się, jeśli w ogóle, od świata rosyjskiego.
Przyznała się córce, jak bardzo Michał zaważył na jej losie. Czuje, że teraz to jakby on, a nie niemiecki doktor zachęca ją do życia. Jest szczęśliwa jak wtedy, gdy miała 16 lat i uczyła się grać. Gerhardt uleczył ją, bo się jej nie przestraszył. Przemówił do jej serca. Radzi też Marcie szukać szczęścia. Wie, że nie ma go w rodzinie, przy Pawle. To nie jest prawdziwe życie i szczęście.
Ona jest szczęśliwa i przygotowuje się do wyjazdu do Królewca.
Po wyjściu córki Róża pogrążyła się we wspomnieniach. Kazio...,Michał... Zwłaszcza Michał... Zaczęła krzyczeć przez sen. Obudzili ją zaniapokojeni sąsiedzi. Zbagatelizowała swój stan, zabroniła powiadamiać rodzinę. Wkrótce poczuła się gorzej. Poinformowano Martę, wezwano lekarza. Róża majaczyła coś o muzyce. Lekarz zrobił zastrzyk, kazał pilnować pulsu. Przyszli Władysiowie. Jadwiga pomagała przy teściowej. Marta zamdlała. Róża słabła. Kolejny raz wezwano lekarza. Gdy przyszedł, stwierdził zgon. Przyszedł Adam. Na wieść o śmierci żony dostał histerii.
Po chwili wszyscy doszli do siebie i uwierzyli w to, co się stało. Marta okryła ciało matki starym, czarnym koronkowym szalem. Pamiętał on szczęśliwe czasy w Taganrogu.
Bohaterowie
Róża
Postać bardzo osobliwa. Przez całe życie była nieszczęśliwa i zatruwała życie innym. Nigdy do końca nie wiedziała czy jest Polką czy Rosjanką. Nienawidziła mężczyzn, chociaż kochała Michała. Uwielbiała muzykę, choć nie miała talentu, tylko wyczucie. Z uporem maniaka szukała zdolności u dzieci. W gniewie była straszna, a nawet w spokoju potrafiła dotkliwie zranić złośliwością i wzgardą. Nigdy nie można jej było „wyczuć”, w jej towarzystwie ludzie czuli się bardzo nieswojo. Jednym brutalnym słowem potrafiła wywołać burzę, a potem sprawiała wrażenie osoby nieświadomej konsekwencji swojego postępowania. Niepospolitą urodą przyciągała spojrzenia mężczyzn, odpychała zaś chłodem i pogardą. Wychodząc za Adama, chciała ukarać gatunek męski, a najbardziej unieszczęśliwiła siebie. Przez całe małżeństwo prowadziła z mężem wojnę. Doprowadzała tego spokojnego człowieka do rozstroju nerwowego. Wyrozumiała i wybaczająca była tylko dla Władysia, chociaż poważnie zatruwała mu życie swoją zaborczością.
Dopiero dr Gerhardt uczynił z niej człowieka. Była osobą o wybujałej ambicji. Tylko lekarz mógł jej pomóc. Nie przestraszył się jej, nie zwrócił uwagi na humory. Potraktował ją z ludzką czułością. Przypadkiem dotknął najczulszej struny: w podobny sposób jak niegdyś Michał zachwycił się jej urodą, zwłaszcza nosem. Trafił w jej kompleks. Odkrył w podłej złośnicy udręczone stworzenie. To całkowicie ją odmieniło. Wróciła do domu szczęśliwa, cicha i dobra, bez nienawiści, bez pretensji. Nieoczekiwana przemiana poważnie zaskoczyła całą rodzinę. Marcie przekazała swoją nową dewizę: „Ani ambicja, ani sztuka, ani podróże, ani bogactwo - uśmiech jest niezbędny do życia”. Niestety, nie miała czasu na odrobienie wszystkiego. Zmarła pogodzona ze światem, w chwili, gdy naprawdę zaczynała żyć.
Bruno Schulz pisał o Cudzoziemce -
"Jest to portret kobiety złej, jędzy sekutnicy, która całe swe otoczenie zatruwa dziwnym fermentem złości i histerii z niej emanującym. Autorka zdobywa się na wspaniałą obiektywność w kreśleniu tych oburzających fochów, całego tego arsenału złości ludzkiej.(...) Róża jest przy tym wszystkim wielką indywidualnością, nie mieszczącą się w ramach powszedniości, w granicach zakreślonych jej środowiskiem. Bije od niej jakaś siła, która potęguje życie dokoła niej, zażega je ogniem dziwnej intensywności, sprawia, że staje się ono bujne, piękne i żarliwe.(...)Tak wspaniałego portretu złej kobiety, podłożonego tak głęboko wiedzą rzeczy ludzkich, podbudowanego tylu piętrami i warstwami problematyki, zstępującej aż do głębi rzeczy ostatecznych - nie mieliśmy jeszcze w naszej literaturze". |
Postaci poboczne zostały bardzo słabo nakreślone. Róża dosłownie przygniotła je sobą:
Adam
Cierpliwy i spokojny, pełen patriotycznych ideałów i wiary w Boga, zakochany i onieśmielony jej urodą. Gotów oddać jej wszystko Akceptował wszystkie wybryki żony. Urazy chował głęboko, rzadko wybuchał. Przez długi czas był w dobrej komitywie z córką, dopóki Róża nie odkryła jej głosu. Wtedy stosunki bardzo się rozluźniły. Gdy dzieci dorosły i usamodzielniły się, wyprowadził się do innej kobiety. Miał dosyć fochów żony.
Władyś
Przystojny młodzieniec, sprawdził się w roli dyplomaty. Przez wiele lat łączyła go z matką specyficzna więź, co często negatywnie odbijało się na jego rodzinie.
Marta
Zawsze miała wobec matki kompleks niegrzecznej dziewczynki. W dzieciństwie została przez nią odsunięta, nielubiana. Dopiero gdy okazało się, że ma piękny głos, matka zaakceptowałą ją. Marta trzeźwo oceniała swoje umiejętności. Róża na siłę szukała w niej spełnienia swoich marzeń muzycznych.
Czas akcji
W Cudzoziemce wydarzenia nie są przedstawiane chronologicznie. Ukazywane są zgodnie z kolejnością wspomnień bohaterki tudzież z jej czynnościami w ostatnim dniu życia. Poznajemy Różę w różnych momentach jej życia i w różnych rolach: raz starszą, raz młodszą, jako córkę, matkę, żonę i babkę. Gdy np. Róża siada do fortepianu, następuje dygresja o znaczeniu muzyki w jej życiu. Później, gdy kolejno pojawiają się członkowie rodziny, dowiadujemy się o ich życiu i stosunku głównej bohaterki do nich. Na koniec większy nacisk położony jest na teraźniejszość i ostatnie rozmowy Róży z Adamem i Martą. Czas teraźniejszy jest tu klamrą, rozpoczyna i kończy powieść, a w jej trakcie „przypomina” o sobie od czasu do czasu. Powieść sprawia wrażenie „autobiograficznego filmu”, który ponoć wyświetla się w pamięci człowieka w chwili jego śmierci.
Czas wydarzeń biegnie w obrębie ostatniego dnia życia - lecz wciąż rwie się, na pozór bezwładnie podążając za tokiem myśli bohaterki. Toteż funkcję ważniejszą niż właściwa akcja pełnią w Cudzoziemce dygresje, przekształcające się jakby w osobne opowieści, mające swój początek i koniec. Wycieczki w przeszłość - dla których pretekstem stają się nagłe skojarzenia, widok jakiegoś przedmiotu, spojrzenie w lustro - stanowią klucz do zrozumienia charakteru Róży, lecz zbyt są epizodyczne, by wedle nich można było zrekonstruować jej biografię.
Rola narratora zewnętrznego zostaje ograniczona do minimum, w ukazywaniu świata przedstawionego dominuje perspektywa bohaterki (taki sposób rezygnacji narratora z tradycyjnej wszechwiedzy nazywa się narracją personalną). Znika dzięki temu osobliwa dwugłosowość, która w tradycyjnych realistycznych powieściach wprowadzała postrzeganie świata równolegle w dwóch wersjach: przez postacie i przez narratora. Tu ów podział został zatarty.
Konstrukcja powieści
Konstrukcję powieści można porównać do konstrukcji muzycznej. W pierwszym rozdziale podany jest temat, czyli psychika Róży. Kolejne rozdziały rozwijają to, podają różne warianty. Ton utworu podnosi się w punktach kulminacyjnych (myśl o zabiciu syna, poczęcie córki). Obok, stopniowo, pojawia się drugi temat, kontrtemat - przemiana charakteru bohaterki, oczyszczenie psychiczne i jego konsekwencje. Tok utworu robi się mętny, dwa tematy idą razem, nakładają, krzyżują. Dopiero w finale wszystko się wyjaśnia. Przeszłość wpada w teraźniejszość, zlewają się, godzą ze sobą. Róża, przebaczywszy wszystkim, umiera spokojna, pogodzona ze światem.
Takie myślenie bez troski o chronologiczny porządek i wzajemne związki wynikania nazywa się w psychologii w ogóle, a w psychoanalizie w szczególności, swobodnym kojarzeniem lub myśleniem przypadkowym. Rolę korelatora różnorodnych zdarzeń w powieści Kuncewiczowej pełni narrator, którego pozycja ulega ciągłym zmianom. Wkracza on do akcji, gdy trzeba dokonać przejścia od jednego wątku do drugiego. Wtręty czystej narracji znajdujemy w każdym rozdziale, one informują czytelnika o przeskokach czasowych w akcji, jak też o dowolności w doborze fragmentów. Ów wszechwiedzący narrator relacjonuje, jak naoczny świadek, perypetie życiowe bohaterki, jej opinie, sądy i myśli.
Podobieństwo konstrukcji powieści do mechanizmu marzeń sennych pojawia się w dynamice, zmienności obrazów, wątków, motywów, które przepływają przez świadomość, powracając w trochę zmienionej postaci. Ta metoda artystyczna, oparta na technice swobodnego kojarzenia, czyli na zespalaniu różnych treści psychologicznych, dała świetne rezultaty w manipulowaniu czasem powieściowym.
Akcja powieści rozmieszczona jest na dwóch planach czasowych. Czas teraźniejszy nazwać by można czasem narratora, który ukazuje wydarzenia ostatniego dnia życia Róży; drugą płaszczyznę czasową, obszerniejszą od poprzedniej, stanowi plan retrospektywny. W tym właśnie planie wydarzenia nie układają się chronologicznie, lecz pojawiają przemieszane; co najwyżej narratorska lojalność nakazuje zaznaczyć, że od opisanych wypadków minęło kilka tygodni, miesięcy czy lat. Takie wypowiedzi narratora prowadzą do selekcji spraw i zagadnień; porządkują ten dziwny konglomerat zdarzeń o różnej wartości emocjonalnej i odmiennej motywacji psychologicznej. Funkcjonalna wartość takiego układu faktów ukazuje się dopiero po ogarnięciu całości dzieła. Wtedy dopiero każdy szczegół, z początku sprawiający wrażenie zbytecznego, okazuje się zapowiedzią jakiegoś istotnego epizodu lub sceny.
Płaszczyzny czasowe przenikają się tu wzajemnie. W punktach ich przecięcia powstaje - przez dublowanie motywów - coś w rodzaju zgrubień fabularnych, a równocześnie dokonuje się dopełnianie treści. Świadome powtórzenia nawet tych fraz w różnych rozdziałach są klamrą spinającą całość na płaszczyźnie współczesności.
Krytycy podkreślali właśnie świetną kompozycję powieści. Utwór nie jest odkrywczy ani w sensie psychologicznym, ani obyczajowym, nie zawiera natomiast ani jednej zbędnej aluzji czy retrospekcji. Każde odniesienie do przeszłości ma swoje uzasadnienie kompozycyjne i żadnego nie można wyłączyć bez szkody dla całości.
Walory językowe
Kuncewiczowa zastosowała w Cudzoziemce motywy muzyczne, które przewijają się w różnych wariantach jako element fabularny, konstrukcyjny i jako regulator napięć psychicznych.
Autorka wykorzystała w tej książce również możliwości ekspresywne języka, dostosowując do treści i stanów emocjonalnych swoich bohaterów sposób informowania czytelnika o sytuacji psychicznej postaci. Zmiana rytmiki frazy idzie zawsze w parze ze zmianami sytuacji i napięć emocjonalnych. Relacje narratora o rzeczach, ludziach czy wydarzeniach, te o charakterze czysto informacyjnym, mają spokojny, długi oddech, niezakłóconą płynność. Jest to objaw stabilizacji wewnętrznej narratora i dystansu, jaki go dzieli do opowiadanych zdarzeń. Natomiast Róża nigdy nie mówi spokojnie. Ile razy zabiera głos, zawsze odnosi się wrażenie niepokoju, paniki, która udziela się otoczeniu.
Posłużyła się Kuncewiczowa w Cudzoziemce w sposób wirtuozowski onomatopeicznymi właściwościami języka, wykorzystując pewne głoski, które same w sobie nie mają wartości dźwiękonaśladowczej, ale odpowiednio użyte, kilkakrotnie powtarzane nabierają znaczenia - pisze T. Milewski w książce Zasady analizy stylistycznej tekstu. Skupienie głosek sz, s, (szelest, szyba, plusk, sadzawka, szklisty, słyszała) i z, ź, ś, cz, f wywołuje efekt miękkości, łagodności; wskazanie na określone instrumenty, wiolonczele, flety, altówki, potwierdza autentyczność tego wrażenia. Orkiestracja przenosi się w sferę syntaktyczną języka, kształtuje frazę, która jest podporządkowana tempu i rytmowi muzycznej partytury. Wzrastające tempo muzyki domaga się zdań krótkich i pisarka subordynuje język muzyce również w tym przypadku.
Umiejętne rozmieszczenie akcentów uczuciowych w tekście pozwala pisarce dyktować czytelnikowi typ przeżycia. Jest to jak w muzyce. Jeśli się ją rozumie, można się poddać jej działaniu i przeżywać najpiękniejsze złudzenia.
Nastąpiło przebudzenie z marzenia, w którym spełniły się tęsknoty niedouczonej skrzypaczki do wirtuozerii i wielkich osiągnięć, tęsknoty, których w całym życiu nie dane jej było zrealizować.
Takie jest właśnie tworzywo fabularne Cudzoziemki. Uczucie Róży obumarło dawno, a teraz, sprowokowane przez sytuację, wyłania się z głębi świadomości, aby jeszcze raz wywołać dreszcze w sercu nieszczęśliwej kobiety. Symfonia Kuncewiczowej jest tak przerażająco smutna, opiewa bowiem uczucia niespełnione.
Jak pisze krytyk, w opisie wykonywania koncertu Brahmsa
"[...] Kuncewiczowa zdobyła rzadki rekord: dokonała orkiestracji słownej skomplikowanego przeżycia muzycznego. Tak! Właśnie przeżycia. Bo w koncercie Brahmsa chodzi nie tylko o uplastycznienie doznań akustycznych, ale i o wzbierający dramat wirtuozowskiego natchnienia Róży. Ten fragment demaskuje nie tylko wyjątkową muzykalność autorki, ale i jej kongenialność w przekładzie niematerialnej mowy tonów na konkretny język słów." |
Według Magdaleny Lubelskiej -
"...cała "Cudzoziemka" jest takim ekwiwalentem nienowoczesnego portretu z profilu. Uwydatniającym klasyczny kształt nosa i pół wieku cierpienia roztopionego w pełnym godności starczym uśmiechu. Gdyby taka fotografia kiedyś powstała lub gdyby pisarka miała taki portrecik swej matki, byłby on, na kształt wszystkich dawnych fotografii, obwiedziony owalnym konturem, wypełnionym jakimś nieziemskim, pierzastym powietrzem. |
Portret Róży
Powieść to portret kobiety złej, jędzy, neurasteniczki. Róża nie jest niezwykłym zjawiskiem. Jest nieszczęśliwą kobietą, wyżywającą się na bliskich za swoje nieszczęśliwe życie. Została pokazana cała jej złość. Autorka nie tuszuje jej wad, nie stara się wybielić. Portret kreśli przekonująco, nie obawia się ośmieszenia bohaterki. Ukazuje pierwotną, prostą złość. Dopóki Róża znajduje się na tle codziennych, zwykłych spraw, jest zwyczajną złośnicą, wybucha pospolitą złością, okazuje się prostą sekutnicę.
Ukazana na tle innych warunków, wyjątkowych sytuacji, całkowicie się zmienia. Jest inną istotą, kobietą przeznaczoną do wielkiego, bohaterskiego życia, do niezwykłych przeżyć, do których klucz może dać tylko muzyka lub niezwykła miłość.
W rzadkich chwilach, kiedy ma okazję wznieść się ponad codzienność, okazuje się kobietą wspaniałą, o niezwykłym wnętrzu. Fascynujacą i urzekającą. Bijąca od niej siła ma moc przemiany wszystkiego dookoła na lepsze. Jej złości i humory mają siłę twórczą. W takich momentach wybacza się jej wszystko. Ten niesamowity efekt osiąga Róża, grając na skrzypcach albo z czułością zajmując się chorym dzieckiem.
Pisarka z prawdziwym mistrzostwem oddała tę dwoistość bohaterki. Wciąż oscyluje ona między natchnioną muzą a ordynarną złośnicą. Bogactwo psychiki zdaje się uzasadniać i gwarantować kontrasty. Złość, wzgarda ukazane na tle wspaniałości zdają się nabierać nowego znaczenia. I odwrotnie - zalety na tle wad chronią postać przed papierowością, urealniają.
Egoistka, pozbawiona zrozumienia i miłości, szczera do bólu, znajduje uznanie i entuzjazm, gdy tylko wykaże odrobinę dobroci. Wystarczy prosty uśmiech, by była uwielbiana. Sekret tkwi w jej samowystarczalności. Jest niezależna od otoczenia, żyje sama dla siebie. W jej świecie każdy jest od kogoś zależny, o coś zabiega. Tylko ona nie potrzebuje nikogo. Złość, na jaką sobie pozwala, jest triumfem jej niezależności.
Ale złość nie kończy się na awanturach i scenach histerii. Jest znacznie groźniejsza i ma swoje konsekwencje. Łamie życie Adamowi, fatalistycznie odbija się na życiu dzieci, a nawet czasem podsuwa pomysł zbrodni -jak wtedy, gdy chciała zabić Władysia. Zdajemy sobie sprawę, że złość, desperackie akty mają swoje podłoże i cel, że są skierowane pod zły adres. Wchodzimy na teren podświadomości. Okazuje się, że autorka posłużyła się techniką swobodnego kojarzenia, zupełnie jak na seansie psychoanalitycznym. Już na początku powieści „przemyciła” istotę życia bohaterki, jej przekleństwo, fatum, czyli zachwyty Michała nad jaj urodą. Słowa: „diese, diese Nase” stały się źródłem nieszczęścia, ale uświadomi to sobie zbyt późno. Komplementy Michała obudziły ją do życia, uczyniły z niej kobietę, ale gdy Michał odszedł, złamały ją, zamknęły na zawsze jej kobiecość.
Te słowa to szczęście i tragedia Róży. Według nich odczytywała swoje życie. Kiedy ich zabrakło, nie chciała przyjąć żadnego zadośćuczynienia. Odrzucała wszystkie kontrpropozycje świata. Jej życie zatrzymało się. Róża nie chciała namiastki życia, żadnych zastępstw. Nie obchodziło ją nic, co stanowiło treść życia i szczęścia każdej normalnej kobiety: małżeństwo, dzieci, ich szczęście, kariera. To dla niej świat zewnętrzny, niewłaściwy.
Życie ukazane jako kompleks, złapane jak w potrzask, wyrywa się jednak ku wolności przez sztukę, ambicję, karierę. I Róża rozpaczliwie chwyta się tych możliwości. Najtragiczniejsze są chyba jej spotkania z muzyką. Nie dopuszcza do siebie myśli, że nie ma wielkiego talentu. A im jest starsza, tym bardziej jej możliwości maleją. Mimo to walczy o swoje miejsce na muzycznych wyżynach. Piękny jest fragment, gdy Róża gra koncert skrzypcowy D-dur Brahmsa. Wydaje się wtedy na moment te wyżyny osiągnąć. Zdaje się być przez chwilę wolna i szczęśliwa. W chwili uniesienia przeżycie estetyczne staje się metafizycznym, objawia tajemnicę świata.
Róża żyje przeszością, jej życie skierowane jest do wewnątrz. Miłość Michała to dla niej sprawa ponadczasowa, wieczna. Jak do mety zmierza wstecz jej życie. Bo przecież na koniec mówi, że jest szczęśliwa jak wtedy, gdy miała szesnaście lat. A więc dotarła! Osiągnęła swój cel.
Niezwykłe jest jej spotkanie z dr. Gerhardtem. Lekarz przypadkowo użył takich samych słów jak niegdyś Michał. To przekonało Różę, że kochanek nigdy jej nie zdradził, zawsze był przy niej. Jej dzieci są jego dziećmi. Na chwilę lekarz zajmuje miejsce Michała, staje się nim. Ten jedyny raz Bóg jej wysłuchał i zachował Michała. Nieszczęśliwe życie z Adamem było tylko snem. Róża właśnie się obudziła, znów jest dziewczyną i ma przed soba całe życie. Sytuacja z Michałem stała się wieczna. Miejsce, czas, osoby nie mają znaczenia. Róża może być zbawiona, uszczęśliwiona tylko tymi słowami. Kruszy swój pancerz złości, wymazuje całe swoje dotychczasowe życie. Wreszczcie jest szczera i radosna. Nową zasadą jej życia jest uśmiech, który „z sytego serca płynie”. Na koniec Róża staje się po prostu człowiekiem.
Cudzoziemka - cytaty
Po chwili Aniela przestała grać. Filuternym wzrokiem ogarnęła parę spod pieca.
- Boże, jakaż to śmieszna ta mała - rzekła.
Róży nie dotknął okrzyk, nie miała siły czuć nic innego poza ciepłem Michałowego ramienia. Natomiast Michał obruszył się, zamachał dłonią w kierunku fortepianu, potem, nie odrywając wzroku od czarniawych policzków, obrócił Różę delikatnie pod światło lampy i wyszeptał modlitewnym tonem:
- Sieh mal, sieh mal - diese, diese Nase...*
(...) Aniela odpowiedziała:
- Ja, ja, das hat sie schon - eine wunderschöne Nase.*
Tego wieczoru (...) Róża z wielką ostrożnością zamknęła drzwi na klucz przed ciotką Ludwiką, zasiadła przed lustrem i nie wstała, aż świeca spłynęła w świeczniku. Odkryła swoją twarz. (15)
Później, w dobrych kilka lat po wielkim bólu rozstania, kiedy Michał siedział już w Wierchnieudinsku (...) Róża uwierzyła (...) Uwierzyła w swoją twarz, w swoje ciało i ofiarowała siebie z łaski synowi burmistrza Nowego Miasta, mrukliwemu Adamowi.
Zrobiła się zarozumiała, nieprzystępna. "Zimna piękność " - mówiono. (18)
Róża postanowiła się zemścić. Na Polsce, gdzie ją nieszczęście spotkało, i na mężczyznach. Uroda błyszczała na niej wtedy jak książęcy strój, wszyscy na ulicy odwracali głowy. Nie chciała ładnych paniczyków ani potężnych starców - takiego właśnie chciała: cichego, nic nie znaczącego Adama, żeby na niego zwalić swoją piękność, jak miażdżący głaz. Żeby nic jej nie mógł ofiarować w zamian za dar okrutny - ani rozkoszy, ani bogactwa - żeby za nic nie musiała być wdzięczna. Chciała takiego właśnie bezwolnego petersburskiego studenta z Darwinem pod pachą, z obrazkiem Częstochowskiej w kieszeni, z kacapską brodą i romantycznym, nadwiślańskim sercem. (19)
Dwoje dzieci przyszło na świat, spłodzonych najciemniejszą nocą. W ciągu dnia Adam nie miał do żony przystępu, krzątała się po domu - stosownie do pory ubrana - obca, żadnej poufałości nie rozumiejąca. Kokietowała każdym ruchem, każdym zimnym słowem. Pobudzała do zazdrości, bo tak samo ozdobnie i drażniąco poruszała się wobec wszystkich mężczyzn.
W nocy leżała nieruchoma. Czyż miała ułatwiać Adamowi posiadanie? czyż nie dość gładkie i różowe było jej ciało, by sam jego widok stanowił zdobycz bez ceny? (20)
Róża cała jaśniała swoim niedobrym pięknem. Ach, to wtedy Adam popełnił owo szaleństwo, podniósł w górę laskę, zachrypiał: - Won, won, poszoł won - i ramieniem, skaczącym konwulsyjnie, wskazywał drzwi prezesowi sądu. I to wtedy także Róża po raz pierwszy w małżeństwie pozwoliła w pełnym świetle zobaczyć swoją twarz, skurczoną od namiętnych uczuć.
- Głupi, głupi! - krzyczała - po tysiąckroć głupi! Czego się boisz, czego się wściekasz? Nikogo nie pokocham nigdy - wszystko, świat cały za mną zatrzaśnięty na wieki!!! Nędzna ja, nieszczęśnica, w złą chwilę urodzona. (21)
Z tego, że jeden człowiek nie może przesłonić sobą świata, ani świata czy narodu reprezentować; a także, że zemsta niczego nie uleczy, że jest zadaniem śmiesznym, bo winowajca zawsze pozostaje nieznany, mściciel zaś ostrze kary sam przeciw sobie obraca. Róża to wiedziała, ale czuła inaczej. Dla niej - wbrew wszelkiemu sensowi - jeden człowiek przesłonił świat, jeden człowiek reprezentował naród i jedna tylko niedorzeczna zemsta była uczuciem, którym oddychało serce. Taka Róża była głupia. (22)
"Skrzypce to początek całego mego nieszczęścia - mawiała później Róża. - Cóż za głupia śmiałość, co za podłość zniszczyć komuś życie, wyrwać z domu, z gimnazjum! (jakie ja miałam stopnie! żeby nie arytmetyka, na pewno skończyłabym z cyfrą, u nas w Taganrogu gimnazjum było pod protektoratem gubernatorowej). Od przyjaciół oderwać! z dobrego ustalonego bytu! I dlaczego? Dlatego, że starej pannie, że Luizie, tej od siedmiu boleści, zachciało się "polskie dziecię ratować". A także swój sławetny ród gwiazdą artystyczną ozdobić. Ojciec, znaczy się, był bohater narodowy, kamrat Napoleona, a bratanica, ot, pierwszą polską skrzypaczką będzie! (...)" (32)
- Moje dziecko, zadaj kanarkowi siemienia i kładź się na spoczynek. A od jutra wołać cię będę Éveline. Róża... tu w Warszawie całe Nalewki rozbrzmiewają tym ordynaryjnym imieniem. Nie życzę sobie, aby córka mego brata (...), aby wnuczka kapitana włoskich legionów - uważana była za Izraelitkę! Trzebaż doprawdy lekkomyślności tej Sophie, aby takie imię dać polskiemu dziewczęciu!
Ale Michał nie zgodził się na Éveline. (...)
Adam od początku mówił: panno Ewelino. Potem już zawsze: Elciu. Dwa imiona - dwa życia: pierwsze krótkie i prawdziwe; drugie - wymyślone, długie, nadto długie... Pierwsze - kwiat, miłość i nieszczęście. Drugie: szacunek ludzki, honor, powolna śmierć duszy. (39/40)
Róża szczyciła się synem. Kiedy Władzio był już młodziutkim mężczyzną, ona ciągle była młodą kobietą. Lubiła nade wszystko bywać z nim między ludźmi. To jej na koniec pozwalało zapomnieć o Adamie. (66)
Nurse, grubas, przechodzień zastygli w osłupieniu, a Róża już sunęła majestatycznie aleją. Władyś porwał się w tropy ze swojego krzesełka, słyszał, że Niemcy pytają jeden drugiego:
- Was war das? Eine Kranke? Eine Hexe? Was hat sie dem Kinde gesagt?
Przechodzień objaśnił:
- Das war eine Fremde.*
- Tak, tak - rzekła - mój synu. Ot, i przyjechałam! Ot, i patrzę na marzenie moje. Ot, i nie tylko do innego świata, ale do czasu innego przedostałam się. No, i co? - odwróciła się gwałtownie do Władysia. Co z tego? Czy mnie od tego lżej będzie? Piękne! prawda. Ale smutne, smutne! Umierali, umierają, umierać będą. Wszystko jedno, gdzie, kiedy - umierać zawsze i wszędzie i wszędzie jest straszno!... Myślałam, że w cudownym takim kraju, gdzie w końcu października wieczory lipcowe, gdzie na grobach siedzą i całują się, a w grobach - werwena... ja myślałam, ze tutaj śmierć niestraszna! Ach, Władyś ty mój - straszna, wszędzie zawsze straszna dla człowieka, który urodził się i nie żył. Nie żył wcale! Rozumiesz ty - nie żył? (...) Władyś, jakże ja będę umierać, kiedy nie żyłam ja wcale? (127/128, Róża z synem w Ostii)
W dziesiątą rocznicę zgonu Kazia, powróciwszy z cmentarza do domu, gdzie pierworodny syn, jedyna bliska istota, marzył o tym, by matkę porzucić, szczególnie mocno uczuła wyzwalający ucisk krzywdy. Zabierano jej przecież jedno po drugim wszystko, co ją przywiązywało do ziemi. Najpierw Luiza odebrała Taganrog - szumne, dostatnie dzieciństwo, bezbolesną ojczyznę; później kursistka moskiewska - Michała, mistrz January odebrał wielkość, Adam - szczęście, wreszcie śmierć odebrała Kazia, a życie odbiera Władysia. Cóż miała począć z tą nędzą, z tą pustką? (144/145)
Bóg nigdy nie przychodził Róży z pomocą. Od małego przekonywana o jego istnieniu, próbowała z rzadka usprawiedliwiać się przed nim ze swoich grzechów albo wzywać go na ratunek. Żadnym znakiem wszakże nie zdradził swoich nakazów, nie odpowiadał na wezwania, nie przyjmował tłumaczeń. A w najważniejszej chwili życia zawiódł. (...)
Wierzyła, że wola Boga nie może być zła albo bezsilna, że Bóg nie może nakazać zdrady albo zdradzie ulec.
I jakże zachował się Bóg? Czy można było prosić go goręcej, zawierzyć mu skarb cenniejszy niż miłość? (145/146)
- Teraz dopiero mi dobrze. Jestem wolna. Wezmę rewolwer i z tyłu strzelę w syna. Siedzi nad matematyką: głuchy, ślepy, nie zauważa matki. Wejdę i strzelę - może śmierć swoją zauważy. Albo położę się z Adamem, wyjmę nóż spod poduszki, zarżnę cnotliwego katolika, jagnię Chrystusowe. A ty co? [mowa o Bogu] Jeżeli policjant nie zaprowadzi do więzienia, ty włosa z głowy mojej nie strącisz. Więzienie mnie nie straszne! tak samo można tam łbem walić o posadzkę. Jestem wolna. Człowiek podły wszędzie, zawsze jest wolny. (148)
Zmąciły się myśli. Liście i woda zaczęły szumieć, światło księżycowe zabrzęczało jak struna e. Róża cała przemieniła się w słuch. Dźwięk światła coraz był wyraźniejszy, chwytała już tonacje, rozróżniała klucze, rytm tętnił w skroniach. Nuciła. Melodie stawały się konkretne, zorkiestrowane coraz dokładniej, w końcu utworzyły Allegro non troppo z koncertu D-dur Brahmsa. Miesiąc temu poznała ten koncert (Ysay grał go w Moskwie) i doznała takiego zachwytu, jakiego nie czuła nigdy nawet z powodu Kreutzerowskiej Sonaty... Tak, niczym innym nie była piękna noc, tylko koncertem D-dur Brahmsa. (...)
- Zagram czy nie zagram? (...)
Zupełnie tak samo wyraźnie jak szelest liści za szybą, plusk sadzawki i szkliste dzwonienie księżyca słyszała wiolonczele, flety, altówki Brahmsowskiego koncertu. Wyczekała, aż rozwieje się akord trąbek...
Pierwsze takty skrzypcowego partu zadźwięczały blado, w palcach nie było jeszcze ciepła, w piersi za wiele żaru. Niebawem wszakże wyrównał się bieg krwi, prawa stopa ledwie widoczną pulsacją wybijała rytm, ramiona stężały na marmur, kiście nabrały miękkości.
Poprze kantylenę płynącą na fali klarnetów dotarła łatwo do sola, które wypadło bezbłędnie. Upojona uległością mięśni i współbrzmieniem fikcyjnej orkiestry, zwycięsko snuła pasaże. Ton nabierał z wolna mocy, forte espressivo miało już pełny wyraz, staccata, szóstki arpeggia ulatywały ze strun pasmami niezakłóconej błogości. Ostatnia fermata tyła jak szczęśliwe westchnienie.
Róża płonęła. Ukończywszy adagio, stała prostsza, wyższa, lżejsza niż zwykle; czuła, że odjęto jej część ciężaru, serce uderzało równo, uwolnione z nadmiaru tęsknoty. Niebawem zakrzątnęła się żywo koło instrumentu, przetarła struny, podstroiła znowu...
Dziś albo nigdy - szeptała. - Nie wiem, co... to... Ten księżyc... Czy może Kazio mi pomaga! Spróbuję teraz allegro non troppo.
Długo nasłuchiwała zjawiskowego tutti. Wreszcie wraz z uroczystym beethovenowskim akordem wstąpiła w zespół. Palce sprawnie działały, pasaż skrzypcowy za pasażem pokrywał majaczenie oboju, fagotu, violi. Róża nie czuła zwykłej nieśmiałości wobec instrumentu; opór strun, włosia, drewniane przydźwięki, niedołęstwo mięśni - przestały istnieć. Muzyka zdawała się powstawać w sposób niematerialny, bez udziału pracy, jedynie za przyczyną zachwytu. Wyzwolona z praw fizycznych, Róża bez najmniejszego trudu przenikała wszystkie strefy i wszystkie uczucia: zarówno nieziemskie modlitwy, jak miłosne scherzanda. Skrzypce utraciły wagę, objętość, smyczek utracił kształt, w dalekich przerzutach łamał się zygzakiem jak piorun. Między domem a światem znikł przedział - księżycowa noc roztopiła ludzi, sny, niebo i mury, tajemnica zmieszała się z wiedzą, na miejsce chaosu wzeszła dźwięczna, jedwabista pełnia.
Crescendo, stringendo, animato, forte - Róża bez wahań, bez bólu osiągała zenit.
Akordy... Ocknęła się pośród ciszy. Smyczek drżał dłoni, skrzypce dymiły niewystygłą melodią. Ach, czyżby, czyżby? Czyżby czekało ją także allegro giocoso? Wielki dreszcz bohaterstwa przejął niemłodą skrzypaczkę. Szeroko rozwarła oczy, sprężyła znowu ramiona i - nieugięta, świetna - runęła w rytmy czardasza.
Pierwszych kilka taktów, mimo podwójne nuty i szalone wzmożenie tempa, zapłonęła żywym, łatwym ogniem, nierzeczywista orkiestra brzmiała spoiście jak morze. Róża poczuła łzy w gardle, tak wiele łez, że krtań mało nie pękała od ich nadmiaru. Spróbowała westchnąć. Jednocześnie w melodii - w tej najgłośniejszej, uczynionej ze strun i z włosia - coś zazgrzytało, obniżyło się, coś skłamało. Pot zrosił czoło Róży; szybko przełknęła łzy, podciągnęła intonację... Kiedy wszakże pasaż znowu rozbłysł czystością, usłyszała rzecz straszną: wiolonczele, flety, viole odpływały w dal, zostawiając ją za sobą. Ścisnęła wargi, nadludzkim wysiłkiem pchnęła w przód, przyśpieszyła nutki trzy razy wiązane... Już, już miała dogonić tutti. Wtem huk bolesny ogłuszył ją i zamącił. Co to? - struchlała. Ach, nic! to serce śpieszy. Odzyskała otuchę, przydała mocy lewemu ramieniu, smyczek zamigotał w oktawach. Całą duszą wychyliła się poza siebie ku niknącej harmonii, szum krwi stawał się jednak głośniejszy niż melodia, nie odróżniała już instrumentów, wyrwa w rytmie ziała coraz okropniejszą pustką.
Róża opuściła ręce. Siadła - nogi drżały. Rzuciła smyczek...
Księżycowa orkiestra pod batutą Brahmsa grała dalej. Tylko na miejscu pieśni skrzypiec wystąpiła cisza - czarna jak zaskórna woda. Jeszcze tu i ówdzie błyskał refleks solą... cisza przecież czyniła się coraz głębsza, szersza i pochłaniała resztę wibracji. Z wolna milkły także widmowe instrumenty. Po jednemu wsiąkały w próżnię... Chaos bezdźwięczny pokrył wreszcie harmonię.
Róża łkała:
- To przeze mnie, przeze mnie. Ja zniszczyłam wszystko! Ja, podła, przez swoje niedołęstwo zgubiłam piękno tej nocy. (149-152, Róża grająca koncert Brahmsa)
Kiedy była już blisko, wstał. Sprężył się, zamajaczył tuż przed oczami twarzą białą jak u trupa, smyczek wytrącił z palców Róży, skrzypce upadły z brzękiem. Poczuła się zamknięta w uścisk, zapach golarni buchnął w nozdrza, Adam chrypiał:
- Nie po to tu jesteś, żebyś mi grała po nocach... Do diabła z twoim Brahmsem!
Szarpnął, zaciągnął do sypialni...
Płynęły dalej nocne godziny, tak samo pełne księżyca, muzyki jak w tej minucie, kiedy Róża grała pierwsze solo adagia. Nie czuła ich już wszakże, nie rozumiała. Krzyczała:
- Łotrze, łotrze...
Nad ranem, dusząc się od łez i od zapachu Maréchal - poczęła Martę. (156)
Od czasu dyfterytu zmieniło się postępowanie Róży z Martą.
Różę opanował strach. Wyobrażała sobie, że wszyscy, całe obce miasto (mieszkali już wtedy w kraju) śledzi jej stosunek do córki. Że sąsiedzi i przechodnie kontrolują, czy dziecku nie dzieje się krzywda albo czy Róża nie jest matką niedołężną, nieokrzesaną, nie mającą pojęcia o wychowaniu. Nieustannie musztrowała Martę: nie garb się, nie rób min, nie wygniataj sukni; jak wyjdziesz na spacer, co ludzie o tobie powiedzą? Kiedy zaczęła się nauka szkolna, nigdy nie było dość piątek, odznaczeń, popisów, Marta we wszystkim musiała być pierwsza. (168/169)
- (...) Ach, Władyś, Władyś ukochany - Róża załkała - już nawet strach wspomnieć, jak podle chciałam zemścić się na tobie za to, że zostawiasz mnie w pustce... I wtedy, Władyś (to była noc księżycowa) - spojrzałam w ogród. Drzewa, sadzawka, gwiazdy, taki właśnie blask na obłokach i na wodzie to tu, to tam, aż nagle - patrzę, słucham... wszystko! Drzewa szumią, blask szumi i świat pełni się, nalewa po brzegi. Czuję, słyszę, że istnieje wszystko... I przeraziłam się! Jakże to? ja chcę dziecku mojemu odebrać wszystko? Zapomniałam o zemście. To tylko pamiętałam. Brahms wie. Ja czuję, słyszę... A on wie. W koncercie D-dur powiedział wszystko. Rozumiesz, jak ot jest? Harmonia. Przecież o to tylko chodzi... Tam u niego - pamiętasz? (...)
U niego smutek i radość, klęska i zwycięstwo - to jedno. Nie ma za czym tęsknić, rozpaczać. Nie ma tajemnicy. Nie potrzeba Boga. Jest wszystko. Rozumiesz? Jak w nocy księżycowej. Jeżeli taka noc jest piękna, ona jest cała, nie brak niczego na niebie, które widzimy, na ziemi, którą blask przed nami odsłania. I ten koncert D-dur także kompletny. W nim nie brak niczego. Klasycyzm, romantyzm... co było i co będzie ... jest wszystko - jest harmonia! (179/180)
Mój Adam... - zniżyła głos - przypomnij sobie dobrze tamten wieczór, tamtą noc... Cóż to zabić pragnąłeś wtedy we mnie? za co zmaltretowałeś bezbronną? przeciw czemu spłodziłeś Martę? Przypomnij...
Milczał.
- Więc ja ci powiem: muzykę chciałeś zamordować! Przeciwko muzyce urodziłam twoją córkę! Czy miałam ją kochać - tę strzygę, nasłaną na zgubę mej duszy? Ale mój dziad San Domingo przetrzymał i spod Somosierry w mundurze powrócił, i ja także duszy swojej, choć nie serafickiej i diabłu nieraz przychylnej, ukrzywdzić nie dałam: nie zdradziłam muzyki. I mnie za to nagrodzono! Nie wiem, kto tam - twój Bóg łaskawy czy po prostu ślepy, rozumny los - nagrodził moją stałość. Marta nie będzie rzepy sadziła dla ciebie. Marta ma głos, którym można wyśpiewać najpiękniejszą muzykę! Życie Marty będzie moje - nie twoje, Adamie. (184/185)
- Adam, przebacz... Mnie serce kraje się, kiedy myślę o twoim życiu. Ale pomyśl ty także o moim. Mówisz: nie potrafisz nienawidzić. Ależ to właśnie szczęście twoje wielkie! Czy zastanowiłeś się kiedy, jak mnie ciężko, jak nieludzko było żyć z moją nienawiścią? A dlaczego ty - dobry i rozumiejący - nie wyratowałeś mnie, głupi? Dlaczego bałeś się mnie, Adamie? Dlaczego?
Żałosnym, starczym głosem odrzekł:
- Jakże ja mogłem ciebie od ciebie samej wyratować? (228)
A on [doktor Geerhardt]... On, Marciu, żeby choć skrzywił się albo zasępił! Nic. Siadł z powrotem przy biurku, obserwuje mnie - czasami ojcowie patrzą tak na swoje małe dzieci - z zadumą, z podziwem, z litością... Nareszcie mówi: "Mehr Ruhe. Spokoju, spokoju... Und so eine wunderschöne Nase haben wir...".*
(...)
- To jest moja fotografia z tamtych lat... Z lat Michała. Widziałaś ją. "Diese Nase. Diese wunderschöne Nase..." Któż to już raz powiedział tak o mnie, przy mnie? Jakież to sprawy jedyne, nie- ziszczone, najlepsze i najgorsze, zaczęły się od tych słów? Marciu... ty wiesz... Marciu...
Zachłysnęła się: cieniutko, śpiewnie zapłakała. Marta w popłochu ogarnęła ramionami ciemną postać.
- Matko droga, wiem. Lepiej już skończ... Róża jednak rozplotła objęcie.
- Nie, nie, do końca daleko... Słuchaj. Tamte słowa... Z tamtymi słowami - zacięła się. - A cóż to za ważne słowa? Wstyd i śmiech powtórzyć komu! Że niby ktoś mógł przez całe długie życie powtarzać sobie takie głupstwo w ciągu bezsennych nocy i parszywych dni - raz na pociechę, raz na szyderstwo... Że mógł tymi dwoma słowami nakarmić całe swoje życie. Ale, Marciu, trzebaż wiedzieć, jak było! Przecie sens słowa nie zawsze jest ten sam, głupie słowo może nabrać nadludzkiej powagi, jeżeli padnie w chwili, która na nie czeka... Ach, jak czekałam, ja tak strasznie z całej mocy czekałam wtenczas w Warszawie na dobre czyjeś słowo!
(...)
Więc pomyśl, Marciu, co znaczyły, czym stały się dla mnie te słowa Michała!... Kiedy on - piękny taki, syn mistrza, polskiej sławy syn, tutejszy warszawski młodzieniec - zapatrzył się we mnie jak w zjawisko... kiedy ręki mojej szukał, pobladły... kiedy, wyrazów dość rzadkich w mowie własnej nie znajdując, po niemiecku aż urodę moją chwalił... to tak jak gdyby Polska pierwszy raz w ramiona mnie swoje przygarnęła! Nie tylko wiarę w siebie odzyskałam, nie tylko miłość do pięknego tego i dobrego Michała zapaliła się we mnie, ale i Ojczyznę raptem poczułam wkoło siebie, ziemię własną pod stopami i Boga nad sobą!...
(...)
- Tak, zbliżam się, Marciu, do najważniejszej rzeczy... Przez kogo? dzięki komu mogę dziś odpuścić winowajcom i prosić, żeby mnie odpuszczono? Dzięki - niemu. Dzięki - Gerhardtowi. Urocznymi słowami odezwał się ten Niemiec w Królewcu! Przed nim stała zła, śmieszna, stara kobieta, której nie danym było przeżyć swego życia: prawda... Ale mnie, kiedy posłyszałam te słowa, wydało się, Marciu, że tak nie jest! Że to Róża rozkwitająca. Że to stoi z czarnymi warkoczami śniada, obca, w nieznajomej ojczyźnie zabłąkana dziewczyna z sercem jeszcze cichym i mocnym... I że nie doktor, nie Niemiec, tylko Michał zachęca mnie znowu do świata! (...)
- Mnie wydało się, Marciu, że nie za mną, a przede mną życie. Wszystko, co nie moje, przypadkiem własną złością na mnie w ciągu lat zwalone - Adam, jego dzieci, nieudana muzyka, cała góra niedorzeczności okropnych - wszystko to z mózgu z piersi ustąpiło... I obudziłam się w tamtej godzinie, pośród tamtego wieczoru u Bądskich, w szesnastej mojej wiośnie. Szczęście, szczęście nadludzkie! Obudziłam się... Patrzę w oczy łaskawe, miłość czuję, chcę zaśmiać się, ramiona stulić, w uścisk oddać ciało, duszę w niewolę, usta same coś szepcą... I przytomnieję. I słyszę, co moje usta powtarzają: "So alt und so dumm ist noch immer dies Wesen"...* Nie. wiem ja, Marciu, jak zapłaciłam, jak wyszłam... Doktór odprowadził mnie do drzwi - to wiem, bo jeszcze jedno spojrzenie jego zapamiętałam, jedno dotknięcie, słowa jeszcze jedne... Położył rękę na moim ramieniu... Przytrzymał mnie w progu, wzrokiem ciężkim objął, zaszeptał: "Ruhe... Ruhe... mein Kind"*.
(...)
- Niedługo koniec już mojej sprawie, miej cierpliwość. Powiedziałam: dzięki Gerhardtowi odpuściłam moim winowajcom i sama o odpuszczenie proszę. Ty pewnie zapytasz się zaraz: dlaczego? A ot, córko moja, dlatego, że on jeden nie zląkł się mnie. On jeden nie słuchał słów moich, tylko serca posłuchał. On jeden dzieciństwo w starym moim sercu zobaczył. Nie perswadował nic, nie walczył ze mną, nie obrażał się i nie pochlebiał: głupie ręce skrępował, językowi złemu kazał milczeć - serca słuchał i męczarnię jego zrozumiał. (241-247)
- Córeczko moja! Oto z czym ja do ciebie dziś przychodziłam: zapomnij nauk moich ponurych! Ani ambicja, ani sztuka, ani podróże, ani bogactwo - uśmiech jest niezbędny do życia. Taki uśmiech, który z sytego serca płynie. (...)
- Za późno, mamo, na te odkrycia, za późno! Paweł mnie kocha, nie mogę go opuścić.
- Paweł ciebie kocha! - krzyknęła wtenczas Róża. - A czy ty od tej miłości lepsza, mądrzejsza stajesz się? Dzień każdy błogosławisz? Życie przeżywasz? Paweł lubi muzykę, Adam nie lubił, i tak samo ty przy nim, jak ja przy Adamie udajesz tylko człowieka, pustkę zapchać usiłujesz. Nie zapchasz, nie zapchasz, córko! Serca nie oszukasz!!! (...)
- Słuchaj mnie. Ja już odchodzę. Nie wolno tak żyć! Z takiego życia wyrastają zbrodnie. (...) A ty idź (...) idź, szczęścia twojego, póki czas, szukaj; inaczej w śmierci nie zaznasz spokoju, upiorem tu powrócisz, kobieto!!! (250-252)
...Boże, nasz Stworzycielu, władco całego świata - to jest Michał mój najukochańszy, któremu przykazałeś być dobrym. To ten, który w rozłączeniu pamiętał. Który nie złamał przysięgi. Boże sprawiedliwy - to Michał, z którym być mi pozwoliłeś do śmierci. A to ja - Róża, twoja wierna sługa. ...posłuchajcie, Władysiu i Kaziu, szczęśliwi synowie Michała, jak gra wasza matka szczęśliwa... Nic nie przemilczam, niczego nie kradnę, każda nuta brzmi jak pełnia księżyca. Swiadczcie za mną przed Bogiem, że nie skaleczyłam harmonii! (255/256, przedśmiertne halucynacje Róży)