Aleksander Grobicki
Książka jest zbiorem reportaży o katastrofach, które wydarzyły się w okresie od początków naszego stulecia po rok 1988. (UżyWam nazwy „katastrofy“, choć niektóre z opisanych zdarzeń, spowodowane przez siły natury, a nie przez człowieka, należałoby, być może, nazwać kataklizmami).
O jednych wiemy niemal wszystko. Zdołano je utrwalić na taśmie filmowej w formie dokumentu („Hindenburg“, „Andrea Doria“, „Challenger“, awaria reaktora w Czarnobylu) bądź nakręcono o nich filmy fabularne („Titanic“). Pisano o nich wiele artykułów i książek, przy czym nie obyło się bez publikacji z gatunku science fiction, na przykład o tajemnicy Trójkąta Bermudzkiego czy o „wybuchu“ tunguskim. Ale są i takie, o których nie wiemy nic, prócz liczby ofiar i garści suchych faktów. Z tego też powodu brak w tej książce opisu katastrof górniczych. Jak wszakże o nich pisać, skoro z różnych nie znanych mi przyczyn, relacje (niewątpliwie przerażające) tych, którzy przeżyli, ratowali zasypanych bądź byli tylko świadkami wydarzeń, nie dotarły do publicznej wiadomości. Liczne opisy literackie lub filmy o katastrofach górniczych świadectwem przecież być nie mogą, nie wiadomo bowiem, gdzie kończy się w nich autentyzm, a zaczyna fantazja scenarzysty.
Książka powstała na podstawie od lat zbieranych informacji zawartych w publikacjach książkowych i w czasopismach. Nie sposób
wszystkich wyliczyć: obcojęzyczne — „Readers Digest“, „Time“, „Newsweek“, „International Herald Tribune“, „Guardian“, „Stern“, „Der Spigel“, „Izwiestja“, „Komsomolskaja Prawda“, polskie — „Polityka“, „Życie Literackie“, „Przegląd Tygodniowy“, „Kurier Polski“. Źródła te zawierały obszerne sprawozdania cytujące zeznania świadków i poszkodowanych, wywiady z naukowcami, relacje z przeprowadzonych dochodzeń, lub lakoniczne wzmianki agencyjne. W sumie dało to mniej lub bardziej (zależnie od objętości materiału) sugestywny obraz furii żywiołów, ludzkiej niekompetencji lub bezsilności, a przede wszystkim tragedii ludzi dotkniętych nieszczęściem.
Około godziny 17.00, 8 maja 1902 r. mieszkańcy Castries, stolicy wyspy Santa Lucia, położonej w Małych Antylach, z przerażeniem ujrzeli wpływający do portu wypalony kadłub statku, pokryty tonami szarego popiołu.
¿gge? Na Boga! Skąd przybywacie? — pytali.
— Z bram piekieł! — odpowiedział kapitan, ciężko poparzony na rękach i twarzy. — Możecie obwieścić światu, że miasto Saint Pierre na Martynice przestało istnieć. Nie pozostała w nim żywa dusza!...
Było to piękne miasto. Położone na zachodnim wybrzeżu Madiana, Wyspy Kwiatów (tak nazywali Martynikę jej pierwsi mieszkańcy, Karaibowie) liczyło 40 tys. mieszkańców. Prosperowało znakomicie jako centrum handlowe znanej z produkcji wyśmienitego białego rumu zamorskiej posiadłości Republiki Francuskiej. Była w nim katedra i gmach opery, wzdłuż wybrzeża ciągnął się piękny bulwar, a przy nirh liczne restauracje pod gołym niebem. Murowane domy, kryte czerwoną dachówką, z mansardami i balkonami o żelaznych, misternie kutych balustradach, przypominały Francję jeszcze przedrewolucyjną. Saint Pierre, popularnie zwane Paryżem Nowego Świata tętniło typowo francuskim życiem kolonialnym, rozleniwione tropikalnym słońcem, ubarwione kolorowym kwieciem i rozochocone starym ru-
mem pędzonym od wieków na domowy użytek na okolicznych plantacjach trzciny cukrowej.
Poprzedni dzień był wyjątkowo upalny. Ludność miasta wyległa na nadmorski bulwar, zapełniła liczne kawiarnie i restauracje. Nazajutrz przypadało święto Wniebowstąpienia Pańskiego. Nie ono było jednak tematem rozmów, lecz wiszący nad czerwonymi dachówkami Saint Pierre wulkan Mount Pelee (1350 m). Od przeszło 50 lat nieczynny, w kwietniu nagle począł się uaktywniać, by wreszcie pięć dni wcześniej, 2 maja, buchnąć ogniem i lawą, która pochłonęła bogatą plantację trzciny cukrowej, położoną na jego stoku. Ogromna czarna chmura spowiła górę, nocą krwawa łuna wisiała nad kraterem, a oślepiające błyskawice przeszywały zasłonę z dymu i pary. Wielu przerażonych opuściło wówczas miasto, toteż 6 maja, celem powstrzymania paniki, sam gubernator wyspy, powołując się na zdanie rzeczoznawców, solennie zapewnił pozostałych mieszkańców, że niebezpieczeństwo już minęło i mogą spać spokojnie. Twierdził, że La Soufriere, wulkan znajdujący się na sąsiedniej — tyle że brytyjskiej — wyspie Santa Lucia również się był uaktywnił, otwierając tym samym wentyl dla nagromadzonych pod ziemią gazów. Jego zdaniem musiało to zmniejszyć ciśnienie wewnątrz Mount Pelee i zapobiegło większemu wybuchowi.
Uwierzono mu. Był przecież reprezentantem Republiki i wiedział, co mówi! Niemniej oczy mieszkańców miasta co chwila z niepokojem zwracały się w stronę groźnego stożka wulkanu. „Diabeł nie śpi!“ — mówili, kreśląc na piersi znak krzyża lub dotykali amuletów mamrocząc jakieś alrykańskie zaklęcia. Pocieszali się wszakże, że przecież nazajutrz jest dzień Wniebowstąpienia, co już samo przez się powinno podziałać niczym woda święcona na ukryte pod ziemią szatańskie moce.
W Saint Pierre przygotowywano się do tego święta z zapałem.
Z okolicznych plantacji zjechali już właściciele z rodzinami i czarnymi robotnikami, by wziąć udział najpierw w celebrowanej w katedrze przez biskupa mszy świętej i uczestniczyć w procesji, a potem do późna w nocy bawić się, śpiewać, tańczyć, jeść i pić. Nie niepokojono się więc, gdy nocą słychać było wydobywające się z wnętrza wulkanu eksplozje i oglądano ogniste fajerwerki strzelające z jego krateru. Tym bardziej, te nad ranem wszystko się uspokoiło.
Jeden tylko człowiek nic radował się nadchodzącym świętem. Odgłosy przygotowań dochodziły doń wprawdzie, ale potęgowały tylko
rozpacz. Nie dla niego przecież było jedzenie, trunki, tańce... Zachodzące słońce na chwilę położyło smugę światła na kamiennej podłodze celi. August Ciparis zacisnął dłonie na wilgotnej framudze okienka, a raczej wąskiej szczeliny w masywnych murach więzienia, i raz jeszcze przeklął swój los, który przed kilkoma dniami w karczemnej bójce kazał mu chwycić nóż do ręki i na drodze postawił francuskiego żandarma.
— Jutro Wniebowstąpienie Pańskie — jęknął — a pojutrze z kolei ja wprost z szubienicy wstąpię do piekieł...
Nie wiedział, że los szykuje mu całkiem wyjątkową niespodziankę!
Ranek 8 maja był piękny, jak zwykle w tropiku. W Saint Pierre budzono się wcześnie, gdyż tylko ranki i wieczory, rozdzielone długimi godzinami upału i sjesty, nadawały się do jakiejś aktywności. I właśnie wówczas, dokładnie o godzinie 7.45, straszliwa eksplozja wyrzuciła z krateru Mount Pelee półtorakilometrowy słup ognia, po czym cały bok góry otworzył się i z tej olbrzymiej rozpadliny wylała się chmura rozgrzanego do białości, sproszkowanego pumeksu i trujących gazów siarczanych, z fantastyczną szybkością spłynęła w dół paląc, dusząc i zasypując wszystko na swojej drodze.
Rybacy łowiący u wybrzeża o kilka kilometrów od miasta tak to opisali: „Ujrzeliśmy na północy czerwoną chmurę. Huknęło jak z dział. Rychło całe niebo było w ogniu. Nadeszła wielka fala i wyrzuciła ryby na piasek. Po czym w pełni dnia nastała noc. Nic nie widzieliśmy. Wybuchł lament. To jest koniec świata — krzyczeliśmy. — Cośmy uczynili?“...
I rzeczywiście był to koniec świata dla Saint Pierre. W ciągu 90 sekund ten Paryż Nowego Świata stał się Pompeją Ameryki. Zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, wszyscy mieszkańcy miasta1, po czym śmiertelna chmura gazów i rozpalonych popiołów spłynęła na morze, by tam dokończyć dzieła zniszczenia.
Tego ranka w porcie stało 17 statków. Ognisty całun ogarnął je natychmiast. Te, które od razu nie zatonęły pod ciężarem wulkanicznych popiołów, stanęły w płomieniach. Marynarze, usiłując szukać ratunku w wodzie, ginęli natychmiast, morze bowiem wokoło kipiało. Ocalał tylko parowiec „Roddam“, który wpłynął do portu ostatni i w pewnej odległości oczekiwał na kwarantannę. A i na nim większość załogi zginęła od razu. Gdy kapitan usiłował podnieść kotwicę, okazało się to niemożliwe, jej łańcuch bowiem rozgrzany był do czerwoności. Statek, podrzucany na olbrzymich, bulgocących falach.
wreszcie sam go zerwał i w ten sposób zdołał się wyrwać z tych „bram piekieł“, by w dziewięć godzin później dopłynąć do portu w Castries i ogłosić światu zagładę Saint Pierre. Z 40 członków załogi i pasażerów tylko 12 ocalało, a sam „Roddam“, z wypalonymi wszystkimi nadbudówkami, pokryty był 12 tonami szarego, wulkanicznego popiołu...
Początkowo wydawało się, że zginęli wszyscy mieszkańcy miasta. Gdy jednak w cztery dni po katastrofie ekipy ratownicze penetrowały ruiny w beznadziejnym poszukiwaniu ocalałych — nagle usłyszano spod zwału popiołów i gruzów słabe jęki i po kilku godzinach odkopano Augusta Ciparisa, człowieka, który najmniej chyba spodziewał się przeżyć dzień następny. Zycie — paradoksalnie — zawdzięczał swojej celi śmierci, w której oczekiwał na wykonanie wyroku za morderstwo. Jej grube mury i wąziutkie okienko, pozostałość po starych fortyfikacjach, uratowały go. Uznano to za cud i darowano mu życie. Później jako curiosum pokazywano go w znanym amerykańskim cyrku Bamuma i Baileya.
Innym cudem, pokazywanym do dzisiaj, jest wielki drewniany krzyż leżący obok zniszczonej do fundamentów katedry, w której wielu ludzi zginęło podczas porannej modlitwy. „Krzyż ten płomienie zaledwie dotknęły — mówią mieszkańcy dzisiejszego Saint Pierre.
— Jedzenie zwęgliło się na stołach, szkło stopniało w oknach, a drewniany krzyż pozostał! Prawdziwy cud!“. Tragedię miasta upamiętnia także cmentarna kaplica, w której złożono kości ludzkie wykopane z grubych pokładów wulkanicznego popiołu.
Wieść o katastrofie dotarła do Francji w trzy dni później. 12 maja w całym kraju na gmachach publicznych opuszczono do połowy masztów flagi owinięte krepą. Rząd amerykański wyasygnował sto tysięcy dolarów na pomoc dla Martyniki — natomiast samą katastrofę Amerykanie wykorzystali w całkiem swoisty sposób. W Stanach Zjednoczonych toczyła się wówczas dyskusja, czy tak potrzebny dla gospodarki i rozwoju stosunków międzynarodowych kanał, który połączyłby Atlantyk z Pacyfikiem, budować poprzez Nikaraguę czy też przez Panamę? Zaangażowane były olbrzymie kapitały, ważyły się losy polityków, szalała prasa zjednując jednej lub drugiej wersji życzliwość opinii publicznej. I oto wybuch Mount Pelee przesądził całą sprawę, stał się żywą ilustracją do kolportowanej wówczas mapy, na której Ameryka Środkowa — z wyjątkiem Panamy —upstrzona była ognistymi kraterami wulkanów. Wystarczyło teraz powiedzieć: „Pa
trzcie — zwolennicy budowy kanału przez Nikaraguę, której broni wulkan Momotombo... Panama jest tak odległa od drgań skorupy ziemskiej, że do dziś jeszcze dochowało się tam sklepienie kościoła Santo Domingo, jednego z niewielu budynków ocalałych podczas zniszczenia miasta przez sławnego korsarza, Morgana, w 1670 r... Mając przed oczyma straszliwe skutki wybuchu Mount Pelee, któżby jeszcze ryzykował inwestowanie kapitałów w przedsięwzięcie narażone na kaprysy natury?“ Na takie dictum nie było już repliki. Zwyciężył Kanał Panamski!
Obecnie Saint Pierre, którego stare ruiny pokryła już kwitnąca wszystkimi kolorami dżungla, powoli odbudowuje się i liczy około 5 tys. mieszkańców. Jest atrakcją turystyczną Martyniki, obok skamieniałego lasu oraz pomnika i pamiątek po pochodzącej z tej wyspy żonie Napoleona, cesarzowej Józefinie.
A Mount Pelee? Odezwał się ponownie 16 września 1929 r. — acz już bez tak tragicznych skutków — i jego aktywność trwała później przez trzy lata. Sejsmolodzy z obserwatorium wzniesionego niedaleko krateru twierdzą jednak, że chwilowo nie przedstawia on zagrożenia. .Wybuch w 1902 r. miał, ich zdaniem, otworzyć w nim „zawór bezpieczeństwa“, poprzednio głęboko zakorkowany, częste zaś wypuszczanie gazów zapobiega podobno powstawaniu w jego wnętrzu niebezpiecznego ciśnienia. Oby się nie mylili tak, jak ich poprzednicy.
Zacznijmy jak w science fiction. Rozgrzany do białości statek kosmiczny pruje ziemską atmosferę zdążając nieuchronnie ku katastrofie spowodowanej awarią silników nuklearnych. Istotom, które nim kierują, pozostało już zaledwie kilka minut życia. Przybywają z kosmosu, bez wrogich zamiarów, i zdają sobie w pełni sprawę z rozmiarów katastrofy, którą za chwilę spowodują. Co więc mają robić? Stracić życie wraz z tysiącami mieszkańców tej planety, gdyby statek eksplodował na obszarach gęsto zaludnionych? Z obserwacji Ziemi, od dawna przeprowadzanych, znają dobrze jej topografię i w ostatnich minutach swojego bytu kierują statek tam, gdzie jego wybuch spowoduje najmniejsze szkody. Mają — jak to się mówi — „sumienie“...
Fantazja? Bynajmniej! Taka bowiem mogła być przyczyna niezwykłej katastrofy, która od lat nie daje spokoju naukowcom, pobudza ich wyobraźnię, a ponadto rodzi uzasadnione obawy, że gdyby się powtórzyła (co nie jest wykluczone), mogłaby w nieco odmiennych okolicznościach wywołać kataklizm na miarę światową, bądź... sprowokować wybuch wojny nuklearnej!
A oto fakty:
30 czerwca 1908 r., około godz. 8.15 miejscowego czasu, nad bezludny rejon Środkowej Syberii, na wschód od górnego biegu rzeki Podkamienna Tunguzka, prawego dopływu Jeniseju, wtargnęło w atmosferę ziemską jakieś ciało niebieskie. Leciało z szybkością około
5000 km/h z południowego wschodu na północny zachód i eksplodowało w odległości 65 km na zachód od ówczesnej faktorii Wanawara, na wysokości kilku tysięcy metrów nad powierzchnią Ziemi. Wybuch był 1000—2000 razy silniejszy niż eksplozja pierwszej bomby atomowej rzuconej na Hiroszimę.
Słyszano go w promieniu 1200 km, a błysk widziano w odległości 800 km (nawet w zachodniej Europie zanotowano rodzaj błyskawicy
o niezwykłej jasności). Wywołał całą serię potężnych fal uderzeniowych (odnotowano je nawet w Poczdamie), które zniszczyły ponad 3000 km2 tajgi waląc pokotem miliony drzew i wzniecając pożary. Jeszcze w odległości 400 km od epicentrum eksplozji podmuch był tak silny, że zwalał z nóg konie i krowy, a w promieniu 500 km wywalał z okien szyby. Zginęły tysiące zwierząt i ptaków, ze względu wszakże na bezludną okolicę zanotowano tylko 5 ofiar śmiertelnych wśród ludzi. Jakie byłyby rozmiary kataklizmu, gdyby gość z zaświatów eksplodował nad gęsto zaludnionymi obszarami, np. w cztery godziny później, kiedy lecąc tym samym torem znalazłby się nad stolicą carskiej Rosji, Petersburgiem, trudno sobie wyobrazić...
„Wybuch tunguski“ — jak go nazwano — miał zresztą charakter złożony. Łańcuch wydarzeń zaczął się bowiem już kilka dni przed 30 czerwca, kiedy to w atmosferze ziemskiej obserwowano nocą świecące obłoki na dużych wysokościach i „pstrokate“ zorze. Zjawisko to osiągnęło największą intensywność właśnie nocą z 30 czerwca na 1 lipca i utrzymywało się przez kilka dni. Ponadto samemu wybuchowi towarzyszyły skomplikowane zjawiska geofizyczne, do dziś nie bardzo zrozumiałe, jak np. rozpętanie silnej lokalnej burzy magnetycznej, która trwała około 4 godzin i przypominała niezwykłe zaburzenia geomagnetyczne następujące w wyniku powietrznych wybuchów jądrowych.
Właściwości terenu, nawet obecnie trudno dostępnego, wybuch I wojny światowej i rewolucji spowodowały, że pierwsze badania obszaru, nad którym nastąpiła eksplozja, rozpoczęto dopiero z końcem lat dwudziestych. Prócz kolosalnego zniszczenia drzewostanu na przestrzeni tysięcy kilometrów kwadratowych nie znaleziono nic, co by mogło wyjaśnić przyczynę katastrofy. Ani krateru — a sądzono wówczas, że wybuch nastąpił przy uderzeniu w Ziemię — ani nawet jakichś „resztek“ pozostałych po gościu z zaświatów. Zagadką przestano się szerzej interesować (były ważniejsze sprawy, z II wojną światową na czele) i powrócono do niej dopiero w 1958 r., kiedy to przystąpiono do poznawania i podboju kosmosu. A przecież „wybuch tunguski“ niewątpliwie spowodowany został przez jakieś ciało stamtąd przybyłe. Wówczas to, celem rozwiązania zagadki, grupa młodych uczonych z Tomska zorganizowała nieformalną instytucję nazwaną „Samodzielną Kompleksową Ekspedycją“, która realizując rozległy program naukowy, jednoczy i koordynuje wysiłki tych wszystkich, którzy pracują w tej dziedzinie. Niemal co roku, latem (jedyna pora, kiedy można tam dotrzeć), wyruszają w tunguską tajgę wyprawy złożone z badaczy różnych dziedzin nauki (fenomen tunguski jest bowiem niezwykle skomplikowany), mające na celu poznanie tajemnicy sprzed lat.
Szukano oczywiście, i nadal się szuka, szczątków gościa z zaświatów, którego wagę szacuje się na co najmniej 100 tysięcy ton. Wiemy już, że nie eksplodował przy zetknięciu się z ziemią, lecz z gęstą atmosferą na wysokości około 4,5 km — ale nie mógł przecież w tej eksplozji kompletnie wyparować nie pozostawiając po sobie, prócz zniszczenia, jakiego dokonał, żadnych śladów.
Wysunięto wiele hipotez, zarówno racjonalnych jak i fantastycznych
(w naszym, ziemskim, tego słowa pojęciu, bo nie kosmicznym), mających wśród uczonych równie gorących zwolenników co i przeciwników. Prym wiodą oczywiście uczeni radzieccy, bezpośrednio zagadką zainteresowani.
Najbardziej popularne są dwie teorie: pierwsza — w atmosferę ziemską wtargnął, i uległ zniszczeniu na skutek tarcia, olbrzymi meteoryt (lub mała asteroida), druga — była to kometa. Obie opierają się na wynikach badań, prowadzonych w latach. 1973-1979 na obszarze objętym wybuchem. W próbkach torfu pobranego wtedy z pokładów pochodzących z 1908 r. znaleziono co najmniej siedem odmian substancji kosmicznych, szczególnie „carbon 14“ (C-14), radioaktywną formę węgla powstającą w atmosferze pod wpływem uderzeń promieni kosmicznych oraz drobinek (kuleczek) o średnicy poniżej 200 mikronów przypominających rodzaj diamentów („carbona- do“). Były niezwykle wytrzymałe i proszek z nich otrzymany nie rozpuszczał się w niczym, z niczym też nie chciał się łączyć. Nie przeszły procesu utlenienia, nie były wynikiem parowania w warunkach wysokich temperatur ani też produktem przetopienia materii w chwili wybuchu. Zdaniem uczonych mogły powstać tylko pod olbrzymim ciśnieniem, jak np. przy zderzeniu się ciał niebieskich, bądź w głębi Ziemi — skąd wyrzucają je wulkany.
Sceptycy uważają, że ponieważ co roku na powierzchnię Ziemi spadają miliony ton różnego kosmicznego materiału, który dziś przy bardzo czułej i dokładnej technice analitycznej można odnaleźć w dowolnym miejscu, to na terenie „wybuchu tunguskiego“, przy bardzo skrupulatnych poszukiwaniach, musiano go znaleźć.
Promotorzy teorii upadku meteorytu lub komety obstają jednak przy swoim.
Na przykład prof. E. Sobotowicz, kierownik Departamentu Geochemii Nuklearnej i Fizyki, w wywiadzie udzielonym w 1980 r. oświadczył autorytatywnie, że „diamenty te znalazły się w torfie na skutek upadku meteorytu“, a prof. Nikołaj Wasiliew, członek Akademii Nauk Medycznych ZSRR, od lat blisko 30 zajmujący się zagadką „wybuchu tunguskiego“ stwierdził (ostrożnie) w 1979 r., że sprawcą katastrofy było „ciało niebieskie zbliżone do komety“.
Różnica dość istotna, który więc z uczonych może mieć rację?
Wprawdzie prof. Sobotowicz mówi o meteorycie, ale zdaniem innych uczonych — biorących pod uwagę ciężar (ponad 100 tys. t) i wielkość obiektu — była to raczej asteroida. Kręci się ich na sło-
necznej orbicie między Marsem a Jowiszem ponad sto tysięcy i są, jak się przypuszcza, szczątkami planety, która uległa tam zniszczeniu przed miliardami lat. Osiemset spośród nich ma średnicę ponad 20 km („Vesta“ nawet 500 km) i przy zderzeniu z Ziemią wywołałyby globalny kataklizm. Ale i te mniejsze, o średnicy ponad 75 metrów, są wystarczająco groźne. Zbliżają się do nas co najmniej raz na sto lat (w 1937 r. „Hermes“ o średnicy 330 m minął Ziemię w odległości zaledwie 800 tys. km) i mogłyby zniszczyć wielkie miasto.2
Jak jednakże wytłumaczyć fakt, że ów olbrzymi meteoryt-asteroida przy uderzeniu w atmosferę ziemską uległ tak kompletnej anihilacji, że prócz owych, w niewielkich zresztą ilościach znalezionych, „substancji kosmicznych“ (diamentowe kuleczki, „carbon 14“) nic z niego nie pozostało? Na zdrowy (i uczony) rozum powinien był tę atmosferę przebić (jak to co roku czynią daleko mniejsze meteoryty nie wyrządzające na szczęście żadnych szkód) i runąć na ziemię tworząc krater
0 średnicy co najmniej 4,5 km i głębokości kilkuset metrów. A przecież nic takiego się nie stało.
Teoria przeto prof. Wasiliewa, że Ziemia zderzyła się z kometą, zyskuje w świecie nauki coraz więcej zwolenników. Kometa przecież składa się głównie z zamrożonych gazów oraz nazbieranych w swojej wędrówce „śmieci“ (owych substancji kosmicznych), a jej jądro nie jest duże i po zderzeniu z atmosferą niewiele mogło spaść na ziemię... Jak dalece teoria ta jest lub nie jest słuszna, dowiemy się być może po porównaniu wcześniejszych danych z danymi uzyskanymi w wyniku badań komety Halleya w 1986 r. przez sondy „Vega“ (radzieckie)
1 „Giotto“ (francuską).
Obu teoriom zdaje się przeczyć fakt, że „wybuch tunguski“ bardzo przypominał eksplozję nuklearną. Świadczy o tym obecność w promieniu 250 km od jego epicentrum dużych ilości izotopu węgla radioaktywnego „carbon 14“ otrzymywanego w wyniku reakcji jądrowej. Mało tego — mutacja roślin powiększyła się na tym obszarze od 10 do 12 razy i zmiany mutacyjne zaobserwowano również u niektórych gatunków żyjących tam zwierząt. Natura tego zjawiska jest jak dotąd niezrozumiała, choć jego występowanie nie budzi żadnych wątpliwości. Cóż więc było czynnikiem mutogennym? Jeżeli nie był to wybuch nuklearny — promieniowania jonizującego być nie powinno. Jeżeli był — nie mogła go spowodować kometa lub meteor-asteroida.
Zagadkę tę usiłuje rozwiązać najbardziej kontrowersyjna hipoteza z gatunku science fiction, której głosicielem jest inny znany uczony
radziecki, Aleksiej Zołotow, od wielu lat zajmujący się, podobnie jak Sobotowicz i Wasiliew, „wybuchem tunguskim“.
Powróciwszy z ostatniej swojej wyprawy na tereny dotknięte katastrofą oświadczył prasie (agencji TASS 16.X.1976 r.), że „na obszarze tym w dalszym ciągu utrzymuje się radioaktywność i jak dotychczas nic nie jest w stanie obalić hipotezy o nuklearnej przyczynie wybuchu“. Jego zdaniem „obiekt, który wtargnął wówczas w atmosferę ziemską i eksplodował, mógł być podchodzącym do dobrowolnego lub przymusowego lądowania pojazdem kosmicznym o napędzie nuklearnym, zbudowanym przez istoty rozumne pochodzące z innych rejonów wszechświata“.
Wszakże i ta teoria ma logiczne luki — czym bowiem wytłumaczyć fakt, że wybuch jądrowy mierzony jest w milionowych częściach sekundy, podczas gdy „wybuch tunguski“ trwał co najmniej sekundę?...
By podkreślić kontrowersje istniejące na ten temat wśród uczonych, zapoznajmy się jeszcze z kilkoma innymi teoriami:
Kilkanaście lat temu dwaj znani fizycy amerykańscy doszli do wniosku, że sprawcą katastrofy była „czarna dziura“, ważący kilka milionów ton drobny pyłek kosmiczny, ostatnio zaś, w 1984 r., geofizycy radzieccy Wiktor Zurawiew i Aleksiej Dmitriew z nowosybirskiego oddziału Akademii Nauk ZSRR wysunęli teorię, że sprawcą „wybuchu tunguskiego“ był prawdopodobnie plazmoid, który oderwał się od Słońca i przyciągnięty został do Ziemi falami emitowanymi przez obszar, w który uderzył. Ich zdaniem komputerowa analiza zeznań 700 świadków wybuchu wskazuje, że wywołał ją niejeden, ale trzy obiekty. Uważają też że epicentrum znajdowało się nad głównym kraterem wulkanu nieczynnego już od 200 milionów lat. Podczas gdy hipoteza o „czarnej dziurze“ powszechnie uznana została za czystą fantazję — to nie ma podstaw, by odrzucać tę o plazmoidzje.
Jak więc widać, całościowa teoria zjawiska tunguskiego nie została do tej pory stworzona. Nawet najbardziej prawdopodobna — że sprawcą wybuchu była kometa — podawana jest w wątpliwość. Prof. Wasiliew sądzi jednak, że rozwiązanie tajemnicy nastąpi właśnie na drodze modyfikacji tej hipotezy.
Niestety, ślady katastrofy zacierają się z biegiem lat. Odeszli jej świadkowie, a jeszcze w latach sześćdziesiątych żyło ich setki nad Angarą, Leną i w innych miejscach; bezpośrednio do granic skutków wybuchu podeszły wielkie ekspedycje gospodarcze wyposażone w potężne środki techniczne; w 1985 r. miała tam również miejsce inna
katastrofa — wielki pożar tajgi, który zniszczył jedną trzecią tego rejonu. Są to straty nieodwracalne. Stąd też żądanie naukowców badających „wybuch tunguski“, by teren nim objęty ogłoszono rezerwatem państwowym...
Do tej historii „wybuchu tunguskiego“ można jeszcze dołączyć opis innego wybuchu, potwierdzonego przez Strategiczne Dowództwo Sił Lotniczych Stanów Zjednoczonych, który miał miejsce 54 lata później. Oto relacja opublikowana przez amerykańskie pismo „Las Vegas ¡rtj Sun**, jedyne, które mimo presji władz starających się nie dopuścić
tej sensacji do wiadomości publicznej, odważyło się o niej pisać: 18 kwietnia 1962 r. około godz. 19.30 nad południowo-zachodnią
częścią stanu Nevada nastąpiła potężna eksplozja. Była tak oślepiająca, jak wybuch bomby atomowej, huk zaś tak wielki, że ziemia zadrżała na kilka mil wokoło. Czyżby meteor, który znalazł ognistą śmierć przy wkraczaniu w ziemską atmosferę? Ale meteorów radar nie wykrywa — a ten został zauważony na jego ekranach.
Pierwsza wiadomość nadeszła z Oneida w stanie Nowy Jork, gdzie radar dojrzał żarzący się przedmiot, który leciał w głąb kraju na wielkiej wysokości. Wzięto pod uwagę trzy możliwości: meteor, pocisk rakietowy lub nieprzyjacielski samolot. Wykrył go radar, więc meteorem być nie mógł. Jak na rakietę leciał zbyt wolno i na takiej wysokości, na której nawet amerykański samolot doświadczalny X-15 utrzymać się mógł zaledwie przez kilka minut. Technicznie więc mógłby to być tylko nie zidentyfikowany obiekt latający.
Kiedy coraz bardziej zagłębiał się w środkowe połacie Stanów Zjednoczonych, Dowództwo Obrony Przeciwlotniczej zarządziło alarm. Zmobilizowano wojskowe odrzutowce, by — jeśli to będzie możliwe
— przechwyciły intruza. Leciał na zachód. Obserwatorzy w Utah donieśli, że przeleciał im horyzontalnie nad głową (co już samo przez się obala teorię meteoru). Wielu słyszało odgłosy dudnienia. I oto nagle, około 70 mil na północny zachód od Las Vegas, śledzony obiekt- zniknął z ekranów radarowych, przy czym równocześnie zaobserwowano oślepiającą eksplozję nad Mesquite Range, odludnym obszarem na północ od Reno. Błysk był tak silny, że oświetlił ulice Reno niczym gigantyczny flesz.
Całe to dziwne wydarzenie zostało skrzętnie zatuszowane. Nie wiemy więc, jakie były wyniki dochodzeń, czy znaleziono jakieś szczątki intruza i — co najważniejsze — kim był i skąd przyleciał. Niemniej jego tajemniczy lot i spektakularny koniec wypisz wymaluj pasują do tunguskiego gościa z zaświatów.
Była to największa jak dotąd tragedia zapisana w annałach pasażerskiej żeglugi. Złożył się na nią łańcuch błędów, zaniedbań i niefrasobliwości. Obrosła legendą, nadal — mimo upływu lat — wzbudza zainteresowanie dziennikarzy, literatów (ponad dwa tuziny powieści), reżyserów (około 10 filmów) i poszukiwaczy skarbów węszących za bogatym łupem. Katastrofa tym bardziej niezwykła, że można jej było uniknąć gdyby dwaj marynarze siedzący w bocianin gnieździe mieli lornetkę!
RMS (Royal Mail Steamer — Królewski Statek Pocztowy) „Titanic“ należał do brytyjskiego towarzystwa „White Star Line“ i był przeznaczony do obsługi trasy z Southampton w południowej Anglii do Nowego Jorku. Zbudowany w 1911 r. kosztem 7,5 min dolarów w stoczni Harland i Wolf w Belfaście miał 46 329 BRT pojemności, 252 m długości, szerokość 26,8 m, cztery kominy i turbinowy napęd parowy
o mocy 31 422 KM. Dzięki trzem olbrzymim śrubom mógł rozwijać szybkość do 22 węzłów. Był wybitnym osiągnięciem techniki owych czasów. Jego kadłub został podzielony grodziami na 16 części. Zalanie nawet kilku takich części nie groziło katastrofą, w razie niebezpieczeństwa można było bowiem natychmiast, za pomocą elektrycznej dźwigni umieszczonej na mostku kapitańskim, zamknąć dzielące je wodoszczelne wrota czyniąc statek „niezatapialnym“. Tak twierdzili jego budowniczowie, co podkreślały wolnomyślicielskie napisy
umieszczone ponoć na burtach, a głoszące, że „Nawet sam Chrystus nie zatopi tego statku“ i „Nie ma Boga, który by zdołał ten statek w odmętach morskich pogrążyć“.
Mógł przewozić 2300 pasażerów i członków załogi, ale... zgodnie z brytyjskimi przepisami z 1899 r. stanowiącymi że statek pasażerski powyżej 15 000 BRT winien mieć „co najmniej“ 16 szalup ratunkowych — tylko w tyle (plus 4 składane tratwy) go wyposażono, mimo że tę granicę tonażu trzykrotnie przekraczał! Oszczędzano więc w wydatkach na wyposażenie kosztem narażenia życia pasażerów. W razie katastrofy w owych łodziach (po 65 miejsc każda) i na tratwach pomieścić się mogło bowiem zaledwie 1176 osób! Ale statek uznany został przecież za niezatapialny, przeto armatorzy mieli spokojne sumienie.
„Titanic“ nie był—jak się powszechnie sądzi — największym statkiem pasażerskim owych czasów. Pierwszeństwo należało do „Beren- garii“ (52 101 BRT, długość 277 m, prędkość 23 węzły) wybudowanej mniej więcej w tym samym czasie. Mało wszakże wiemy o tym statku. Pływał pod banderą niemiecką i okazał się chyba bublem, skoro już w «1913 r. poszedł na złom. Nieco większy od „Titanica“ był jego „bliźniak“, „Olympic“ (46 439 BRT, długość 269 m, prędkość 22 węzły), wodowany w październiku 1910 r. Natomiast „Titanic“ był niewątpliwie najbardziej luksusowy, wyposażony był bowiem we wszystko, czego dusza i ciało bogatego pasażera do szczęścia potrzebowały.
Nie darmo nazwano go „pływającym hotelem Ritza“. Miał pierwszy w historii żeglugi basen kąpielowy, łaźnie tureckie i salę gimnastyczną. W łazienkach znajdowały się tak ekstrawaganckie naówczas urządzenia jak dwuczęściowy z podnoszonym siedzeniem porcelanowy sedes o marmurowym zapleczu i z dębowymi oparciami, automatycznie spłukiwany, oraz owalne wanny z żyłkowanego marmuru... Przepych kabin „de luxe“, salonów, jadalni, palarni, czytelni możemy sobie dziś tylko wyobrazić oglądając stare fotografie wnętrz „Titanica“. Dębowe wykładziny ścian, kolumny, dekoracyjne gzymsy, wspaniała szklana kopuła nad głównym salonem, kryształowe świeczniki, cenne obrazy i rzeźby. Na pokładach grano w tenisa, urządzano wyścigi cyklistów. Dowodem postępu było przystosowanie ośmiu pokładowych żurawi (dźwigów) do załadunku samochodów!
„Pierwszy po Bogu“ był siwobrody Edward J. Smith, najstarszy rangą kapitan „White Star Line“. Na pokładzie „Titanica“ odbywał swój ostatni rejs przed odejściem na emeryturę po 38 latach pływania po morzach i oceanach (zaczynał jeszcze na żaglowcach). We wrześniu 1911 r. dowodząc w piątym rejsie „Olympica“ z Southampton do Nowego Jorku miał przykry wypadek. Zderzył się w cieśninie Solent wiodącej z Southampton do kanału La Manche z brytyjskim okrętem wojennym, poważnie uszkadzając swój statek (15-metrowa dziura w burcie). Komisja dochodzeniowa marynarki udzieliła mu napomnienia (co było delikatnym uznaniem winy) — nie wpłynęło to wszakże na decyzję armatorów, którzy zarówno jemu, jak i głównemu mechanikowi i pierwszemu oficerowi z „Olympica“ (po kolizji statek został poddany remontowi) oddali te same funkcje na „Titanicu“. Stary kapitan nie miał chyba doświadczenia w dowodzeniu tak wielkim statkiem, co udowodnił już w katastrofie „Olympica“. Rozmiary „Titanica“ natchnęły go złudnym poczuciem bezpieczeństwa i przytłumiły instynkt żeglarski. Ale o tym przekonano się zbyt późno...
W swój dziewiczy rejs „Titanic“ wypłynął z portu Southampton 10 kwietnia 1912 r., punktualnie o godz. 12.00 czasu Greenwich, żegnany orkiestrą i tłumami wiwatującymi na molo. Wiózł w sumie około 2215 pasażerów i członków załogi (dokładnej liczby nie zdołano ustalić), w tym na najwyższym pokładzie I klasy 341 członków międzynarodowej supermagnaterii, arystokratów i milionerów (57!), których stać było na zapłacenie nawet 4350 dolarów za luksusowe kabiny-apartamenty. Byli wśród nich: John Jacob Astor, którego majątek szacowano na 150 min dolarów, powracający z Egiptu wraz z 19-letnią żoną i synem; Bruce Ismay, dyrektor „White Star Line“; Beniamin Guggenheim, finansista (95 min doi.), Isidor Straus (50 min doi.), mjr Archibald Butt, adiutant prezydenta USA Williama H. Tafta, budowniczy Brooklyn Bridge w Nowym Jorku oraz prezes amerykańskiej linii kolejowej Grand Trunk. Same kosztowności ich żon zdeponowane w sejfach statku przedstawiały ponoć wartość 150 min dolarów! Rodzinom zajmującym kabiny I klasy towarzyszyła służba
— 23 pokojówki, 8 lokai oraz duża liczba nianiek i guwernantek. (Zajmowali, oczywiście, osobne pomieszczenia). Natomiast na najniższym podpokładzie III klasy, w warunkach już nieporównywalnie gorszych, płynęło około 700 emigrantów. Dokładną liczbę trudno określić, gdyż na statek podczas jego kilkugodzinnego postoju w
Queenstown (Irlandia) zaokrętowało wiele nowych osób. W rezultacie
— jak wykazało dochodzenie — „Titanic“ wiózł nadkomplet pasażerów III klasy...
Głównym zadaniem, jakie kapitanowi postawili jego armatorzy, miało być zdobycie w tym rejsie „Błękitnej Wstęgi Atlantyku“, trofeum przyznawanego za najszybsze przepłynięcie tego oceanu. Od 1907 r. dzierżył ją statek „Mauretania“ należący do konkurencyjnego towarzystwa „Cunard Line“. Wodowany w 1906 r., był pierwszym statkiem pasażerskim napędzanym turbiną parową. Wprawdzie mniejszy od „Titanica“ (BRT 31 940, długość 240 m), ale dzięki maszynie o łącznej mocy 74 000 KM mógł osiągać szybkość 27 węzłów. Aby więc konkurenta zdystansować, wolniejszy „Titanic“ musiał popłynąć przez Atlantyk krótszą trasą biegnącą w pobliżu 41° szerokości geograficznej północnej. O tej porze roku statki pasażerskie unikały tego szlaku ze względu na występowanie tam gór i pól lodowych. Wszakże armatorowi „Titanica“ na „Błękitnej Wstędze Atlantyku“ bardzo zależało ze względów reklamowych. Zdobycie jej przyniosłoby bowiem kolosalne zyski ze spodziewanego wzrostu przewozu pasażerów.
Z drugiej strony armator dobrze przecież zdawał sobie sprawę z tego, że „Titanic“ nigdy nie będzie w stanie zdystansować swojego konkurenta („Mauretania“ utrzymała „Błękitną Wstęgę Atlantyku“ przez 21 lat). Być może więc całą tę aferę, nie popartą żadnymi dowodami, wymyślili jak zwykle żądni sensacji dziennikarze, których śladem poszli później literaci i filmowcy...
Niedziela, 14 kwietnia. Statek z szybkością maksymalną 22 węzłów pruje wody północnego Atlantyku w kierunku Nowej Funlandii. Panuje beztroska atmosfera zarówno wśród pasażerów, jak i wśród ludzi odpowiedzialnych za ich życie. Nikt bowiem z dowództwa nie przejmuje się zbytnio meldunkami radiowymi nadawanymi od rana przez inne statki znajdujące się w tym akwenie, a donoszącymi o górach i polach lodowych tam napotykanych. Ich położenia nie nanoszono nawet na mapę! Jedyną reakcją była korekta kursu statku z północno-zachodniego na zachodni dokonana dopiero po południu przez kpt. Smitha. Sądził, że w ten prosty sposób zdoła uniknąć spotkania z lodami!
Pod wieczór ostrzeżenia stają się jeszcze groźniejsze. Jednakże Jack Phillips, pełniący dyżur przy radiu, jest zbyt zajęty przekazywaniem prywatnych depesz pasażerów i odbieraniem dla nich informacji o nowojorskich kursach giełdowych, by mieć jeszcze czas na przejmo-
wanie meldunków istotnych dla bezpieczeństwa żeglugi. Toteż gdy Evans, radiotelegrafista na frachtowcu „Caiifornian“, nadaje o godz. 21.30, że „jesteśmy otoczeni przez lód i stoimy, gdyż dalsze poruszanie się w ciemnościach jest zbyt niebezpieczne“, i podaje pozycję swojego statku oddaloną zaledwie o 23 mile morskie na północ od miejsca, w którym za godzinę „Titanic“ ulegnie katastrofie — Phillips odpowiada: „Wyłącz się. Jestem zajęty. Rozmawiam z Cape Race. Przerywasz mi łączność!“ Evans odkłada więc słuchawki, idzie spać i nie słyszy już sygnałów SOS bohatersko, do ostatnich chwil życia, nadawanych przez Phillipsa. Nie uprzedzajmy jednak wypadków...
Jest bezksiężycowa noc z 14 na 15 kwietnia, 1912 r. rozjarzona tylko miliardami gwiazd mrugających z bezchmurnego nieba i odbijających się w morzu „gładkim jak powierzchnia stawu“. Nie czuć najmniejszej nawet bryzy. Natomiast robi się zimno. W ciągu dwóch godzin temperatura spada z 6°C do zera.
0 godz. 21.00 na mostku „Titanica“ zjawia się kpt. Smith. „Szkoda, że wiatr ustał, póki nie przejdziemy przez rejon lodów“ — mówi doń trzymający wachtę II oficer Charles Lightoler. Żadnemu z nich wszakże nie przychodzi do głowy, by zmniejszyć szybkość statku. Są pewni, że w razie zbliżenia do góry lodowej w porę ją dostrzegą. Tym samym lekceważą dobrze marynarzom znany fakt, że góry takie często pokryte są ciemnym żwirem lodowcowym i podczas bezksiężycowych nocy prawie nie różnią się od otaczających je wód, obecność swoją sygnalizując jedynie fosforyzującą pianą rozbijających się o nie fal. A tej nocy właśnie fal nie ma, wiatr bowiem ustał...
Dwaj marynarze obserwujący horyzont z bocianiego gniazda nie mają nawet lornetki, w które zaopatrzeni są tylko oficerowie znajdujący się na mostku nawigacyjnym położonym o 8 metrów niżej. Toteż gdy o godz. 23.40 gołym okiem dostrzegają na wodzie ciemny kształt
— jest już zbyt późno. Natychmiast sygnalizują na mostek: „góra lodowa na wprost przed nami“, co IV oficer Moody kwituje z przysłowiową angielską flegmą: „Thank you!“
1 oficer, William Murdoch (przejął wachtę o godz. 22.00), któremu Moody meldunek ten przekazuje, o flegmie zapomina. Gorzej, ulega panice i bez zastanowienia rozkazuje sternikowi: „ster na lewą burtę“, a maszynowni: „cała wstecz“. Jednakże statek o masie blisko 50 tys. ton niełatwo zatrzymać, posuwa się więc nadal naprzód siłą bezwładności i upływa ponad pół minuty, nim jego dziób poczyna skręcać na lewo. Ale wówczas góra lodowa znajduje się już tak blisko, że nie
. ŁLI Jll Bil «MIII IIP II—UH F——|
sposób uniknąć zderzenia. Nie jest wysoka (przeto nocą trudno było ją dostrzec). Wystaje z morza na 15—18 m i nie sięga nawet drugiego pokładu statku. „Titanic“ uderza w jej podwodną krawędź najbardziej dla siebie niefortunnym miejscem — prawą burtą, która rozdarta zostaje (jak pisał później Joseph Conrad) „niczym puszka biskwitów firmy Huntley i Palmer“...
Zatrzymajmy się przy tym decydującym momencie. Ówcześni marynarze (z Conradem włącznie) uważali, że główną przyczyną katastrofy były właśnie owe rozkazy wydane przez I oficera sternikowi i maszynowni. Gdyby bowiem zachował zimną krew, doszedłby do wniosku, że zderzenie jest nieuniknione i na jakiekolwiek manewry nie ma już czasu. Winien był więc zadbać tylko o to, by statek uderzył w górę lodową swoją najmocniejszą częścią, czyli dziobem. Wstrząs spowodowałby oczywiście wiele obrażeń wśród pasażerów i załogi, dziób zostałby poważnie lub całkowicie zniszczony, ale... miast sześciu przedziałów kadłuba zalane zostałyby tylko dwa dziobowe i statek najprawdopodobniej utrzymałby się na wodzie! Tymczasem wydając komendę: cała wstecz i równocześnie gwałtownie skręcając postąpił niczym ogarnięty paniką kierowca samochodu i spowodował katastrofę, której chciał uniknąć!
Łańcuch zaniedbań i błędnych decyzji na tym się wszakże nie zakończył.
Gdy w 20 minut po zderzeniu naczelny inżynier stoczni, w której „Titanic“ zbudowano (brał udział w jego dziewiczym rejsie, by wykryć ewentualne usterki) powiedział kapitanowi, że wobec zalania 6 przedziałów statek zatonie w godzinę do półtorej — Smith mu nie uwierzył. Bardziej polegał na zdaniu swojego głównego mechanika, który sądził, że dzięki pracy pomp uda się ograniczyć przybór wody i utrzymać statek na powierzchni.
Oczekiwanie na rezultat tego pompowania okazało się fatalne, dopiero bowiem w 35 minut po zderzeniu radiotelegrafista Phillips otrzymał rozkaz nadania sygnałów SOS, a decyzja opuszczenia szalup
i umieszczenia w nich — w pierwszej kolejności — kobiet i dzieci zapadła jeszcze w 15 minut później.
Okazuje się jednak, że łodzi ratunkowych jest zbyt mało. Wraz z tratwami mogą pomieścić tylko 1178 osób. Ponadto na nowym statku, z całkiem nową załogą, nie przeprowadzono ani razu próbnego alarmu szalupowego!!! W rezultacie, obawiając się przełamania łodzi w powietrzu, nie opuszczono ich z pokładu na wodę z pełnym
obciążeniem 65 osób, gdyż żaden z obecnych przy ewakuacji oficerów i bosmanów nie był poinformowany, że nowoczesna konstrukcja szalup na to pozwala. Na skutek tego kardynalnego błędu straciło życie ponad 450 ludzi, którzy mogliby się w szalupach jeszcze pomieścić, a tymczasem pozostali na pokładzie bądź musieli skakać do wody!
Żądna sensacji brukowa prasa doniosła po katastrofie, że załoga statku siłą powstrzymywała pasażerów III klasy pragnących przedostać się do szalup. Do dzisiaj pisze się, że zostali zamknięci na swoim podpokładziu i tylko najbardziej przedsiębiorczym udało się wydostać na górny pokład, nim szalupy zostały opuszczone. Prawda była mniej brutalna, lecz nie mniej smutna. Jak wykazało dochodzenie — nikt im drogi nie tarasował, ale też nikt im nie powiedział, że statek tonie, a kiedy woda poczęła się wdzierać do ich pomieszczeń, Hvszyst- kie szalupy były już daleko w morzu i na jakikolwiek ratunek było za późno!
„Titanic“ tonął. Powoli, pod kątem 15°, dziób zanurzał się w wodzie, a rufa przyjmowała pozycję pionową. Towarzyszył temu gwałtowny łoskot, podobny do tego, jaki słyszy się stojąc pod mostem kolejowym, przez który przejeżdża właśnie ekspresowy pociąg. Statek, oglądany przez znajdujących się w szalupach rozbitków, wyglądał jak „olbrzymi rój robaczków świętojańskich“, gdyż póki silniki dynamo nie zerwały się z uwięzi, światło elektryczne płonęło we wszystkich kabinach, na pokładach i masztach. Z daleka można było sądzić, że to jakaś kapitańska gala. Legenda opiewa bohaterską orkiestrę, która na górnym pokładzie do ostatniej chwili grać miała do wtóru pasażerom śpiewającym chorał „Boże, bliżej do Ciebie“. Faktycznie grała „Autumn“, popularną wiązankę melodii operetkowych i muzyki syn- kopowanej i z całą pewnością nikt na pokładzie jej nie wtórował. Kapitan Smith i I oficer Murdoch salutowali z mostka nawigacyjnego (nie skorzystali z miejsca w szalupie), po czym jeden z nich strzelił sobie w skroń — który — nie wiadomo, obaj bowiem poszli na dno wraz ze swoim statkiem, do którego katastrofy niewątpliwie w dużej mierze się przyczynili. Przerażeni rozbitkowie w szybko odpływających szalupach też przeżywali ciężkie chwile. „Słyszeliśmy rozpaczliwe krzyki, ale nie zawróciliśmy (zeznał później bosman z „Titanica“). W wodzie było tylu ludzi, że baliśmy się, że nas zatopią!“
O godz. 2.20 rufa statku sterczała już niemal pionowo. Nagle dziób uniósł się nad wodę jak gdyby dla zaczerpnięcia oddechu i powoli zapadł się z powrotem, po czym „Titanic“ po blisko dwu i pół godzinach agonii zniknął pod wodą osiadając (jak przypuszczano) na głębokości około 3600 m, w odległości 400 mil morskich na południowy wschód od wybrzeży Nowej Funlandii, w miejscu przez lata trudnym do ustalenia, ostatnia bowiem pozycja statku nadana przez jego radiotelegrafistę Phillipsa: 41°46' szer. półn. i 50° 14' dług. zach. była nieścisła.
Na powierzchni wody unosiło się jeszcze przez pewien czas kilkuset ludzi bez żadnych szans utrzymania się przy życiu w lodowatej wodzie. Rozbitkowie w szalupach zostali w dwie godziny później wzięci na pokład parowca „Carpathia“, który w momencie katastrofy oddalony był od „Titanica“ o 58 mil morskich i jako jedyny zareagował na jego sygnały alarmowe. Inne statki, znajdujące się w pobliżu, sygnałów tych nie odebrały, a wystrzelonych rakiet nie dostrzegły bądź fałszywie je zrozumiały. O świadome zlekceważenie sygnałów nadawanych z „Titanica“ niesłusznie oskarżono wówczas i powszech-
nie potępiono kapitana frachtowca „Californian“, który znajdować się miał zaledwie o 19 mil od katastrofy. Dopiero w 1963 r. wyszło na jaw, że pomylono winowajcę, był nim bowiem norweski statek rybacki „Samson“. Jego kapitan wziął rakiety wystrzeliwane z Titanica za sygnały statków, które patrolowały ocean w poszukiwaniu rybaków naruszających wody terytorialne. „Samson“ zmienił wówczas kurs i oddalił się szybko. Gdyby tego nie uczynił, być może liczba uratowanych byłaby większa.
W katastrofie postradało życie: według źródeł amerykańskich 1517 osób, według brytyjskich 1503. Uratowało się 705. Walka o przeżycie, która się wówczas na statku toczyła, wiernie oddaje stosunki społeczne owych czasów. Pierwszeństwo mieli możni. Wśród uratowanych znalazło się 63% pasażerów pierwszej klasy, 42% drugiej i tylko 25% trzeciej! Spośród 143 kobiet w klasie pierwszej zginęły tylko cztery (trzy dobrowolnie, nie cbciały opuścić swoich mężów, dla których zabrakło miejsca w szalupach), spośród 93 kobiet w klasie drugiej zginęło 15, a spośród 179 kobiet w klasie trzeciej aż 81. Podobnie wśród dzieci. Zginęło tylko jedno (na 29) z klasy pierwszej i drugiej w porównaniu z 53 (na 76) w klasie trzeciej! Prokuratura brytyjska nie zlekceważyła tej tragicznej statystyki. W komisji prowadzącej dochodzenia zasiadł wyznaczony z urzędu „pełnomocnik pasażerów trzeciej klasy“ — czyli owych 706 emigrantów, z których ocalało zaledwie 178...
Zwłoki 306 ofiar, a wśród nich zmasakrowane nie do poznania ciało multimilionera Astora (zidentyfikowano go na podstawie brylantowych pierścieni, jakie miał na palcach), dryfujące w zwartej masie, odnaleziono dopiero po tygodniu. Jeszcze w dwa miesiące po katastrofie z Atlantyku wyławiano pojedyncze ciała.
Uratowanym i rodzinom ofiar towarzystwa ubezpieczeniowe wypłaciły 14 min funtów szterlingów...
Podana wyżej przyczyna zatonięcia „Titanica“ (rozdarcie prawej burty statku przy zderzeniu z górą lodową) została w* 1986 r. zakwestionowana po badaniach odnalezionego na głębokości 4000 m wraku. Dokonano ich za pomocą specjalnego statku podwodnego „Alvin“. Zrobiono 57 000 zdjęć. Stwierdzono, że rufowa część statku leży o 600 m za częścią dziobową. Nie odkryto rozdarcia burty, natomiast znaleziono dowody uszkodzenia płyt kadłuba. Wyciągnięto z tego wniosek, że siła zderzenia osłabiła bądź wybrzuszyła ich spojenia otwierając szczeliny, którymi woda wdarła się do wnętrza. Nie zmienia to wszakże ogólnego obrazu katastrofy.
Na zakończenie dodać jeszcze można, że odnalezienie od dawna
i przez wielu poszukiwanego wraku „Titanica“ (osiągnięcie samo przez się niebywałe) uaktywniło łowców podwodnych skarbów. Mają po co sięgać: wspomniane już kosztowności (w tym biżuteria jakiegoś szejka arabskiego) zdeponowane w sejfie przez pasażerki I klasy — warte ponoć 150 min dolarów, wielki transport nie szlifowanych diamentów przesyłanych ■z Afryki Południowej do Nowego Jorku —
wart ponad 100 min dolarów, bezcenny egzemplarz perskiej księgi Rubajat, której sama oprawa, wysadzana drogimi kamieniami, stanowiła majątek — nie wspominając już o wspaniałych zastawach stołowych i dziełach sztuki zdobiących salony statku czy tysiącach butelek szampana... Sądzić przeto można, że o amatorach tych skarbów dysponujących coraz doskonalszym sprzętem podwodnym jeszcze usłyszymy.
Daliśmy pierwszeństwo katastrofie „Titanica“, mimo że nie była ona jedyną tego rodzaju w historii pasażerskiej komunikacji morskiej. Przyrównajmy ją przeto do innej, zapomnianej już, jaka wydarzyła się 14 sierpnia 1901 roku na Dalekiej Północy...
Przy sprzyjającej pogodzie, sierpień bowiem w tych arktycznych stronach należy do najpiękniejszych w roku, „Islander“ — stary, niewielki, drewniany parowiec należący do „Canadian Steam Navigation Co.“ odpłynął ze Skagway, miasta namiotów, tancbud i kasyn gry, w pięciodniowy rejs do Vancouver. Po brzegi wypełniony był pasażerami, gdyż przystosowany do przewozu 100 osób zabrał ich 500. Wśród nich 90% stanowili poszukiwacze złota wracający z Klondike na łono cywilizacji (Przypomnijmy, że Klondike ogarnięte było wówczas gorączką złota odkrytego tam w 1897 r.). Większość stanowili szczęśliwi właściciele bogatych działek złotonośnych, którzy bądź sprzedali je wielkim koncernom wydobywczym, bądź też pozostawiwszy je pod opieką wspólników pragnęli użyć życia w cywilizowanym świecie. Bilet I klasy upoważniał tylko do koi w kabinie lub miejsca do spania na podłodze czy na stole w jadalni; bilet II klasy do rozłożenia koca na pryczach ustawionych wzdłuż korytarzy, bilet III klasy jedynie do rzucenia bagażu w jakimś wolnym miejscu. Mimo tych niewygód, które i tak ludziom powracającym po latach pobytu w strasznych warunkach na Dalekiej Północy wydawały się luksusem, humory były szampańskie, bo też i szampan, po 50 dolarów za butelkę, lał się jak woda, a wokół kwitł hazard. Wśród ogorzałych i brodatych poszukiwaczy złota, ludzi porywczych, lecz w gruncie rzeczy z natury dobrych, kręcili się, korzystając z ich łatwowierności i szerokiego gestu, złodzieje, naciągacze i szulerzy — o których mówiono, że „jeśli Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, to na pewno zostawił diabła w środku“. Co chwila więc dochodziło do awantur i bijatyk.
O północy pierwszego dnia podróży, gdy rozbawiony statek przepływał przez wiodący na pełne morze przesmyk Stephens Passage — popularnie zwany „przedsionkiem arktycznego piekła“, zawsze pogrążony we mgle i deszczu, pełen mroźnych przeciągów — nagle zatrzymał się na moment, jak gdyby ktoś z wielką siłą złapał go za rufę. Zaraz jednak popłynął dalej, tak że przebywający pod pokładem pasażerowie nie zwrócili w ogóle uwagi na ten incydent, a gdy zahuczała syrena okrętowa, myśleli, że statek zawija do portu. Ci jednak, którzy zaciekawieni wybiegli na pokład, z przerażeniem stwierdzili, że „Islander“ poczyna tonąć, wpadł bowiem na olbrzymi kawał oderwanego lodowca, który teraz powoli, niczym wielka brzytwa, rozcinał jego kadłub od dzioba aż po śródokręcie. Wszystko przy tym odbywało się w takiej ciszy, że pasażerowie nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Nawet ci zgromadzeni na pokładzie nie sądzili, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Była przecież jasna księżycowa noc
i ląd znajdował się w odległości 300 m. Dopiero wybuch jednego, a zaraz potem drugiego kotła parowego uświadomił ludziom rozmiary katastrofy. Było już jednak za późno! Jedni, przerażeni, poczęli skakać do wody, inni wahali się jeszcze. Mieli przy sobie złoto zaszyte w specjalnych pasach lub kamizelkach, wiele razy ryzykowali dlań życie, w pogoni za nim przeszli piekło Północy — a teraz w jednej minucie musieli wybierać: pozostawić je na tonącym statku, czy też zabrać ze sobą. Ale i tak nie było żadnych szans na ocalenie. Woda w Stephens Passage była bardzo głęboka i straszliwie zimna od spływających do niej lodowców, a prąd rwał z szybkością 20 km na godzinę.
Ster statku począł unosić się do góry. W niecałe 5 minut po zderzeniu z taflą lodu dziób był już pod wodą, a w 10 minut „Islander“ poszedł na dno. Uratowało się tylko dwóch członków załogi. Utonęło ponad 500 ludzi, a wśród nich żona gubernatora Jukonu z dwojgiem dzieci i guwernantką oraz przewożone na statku złoto z jukońskich kopalni o wartości ponad 3 min dolarów.
Wrak „Titanica“ wreszcie odnaleziono — po wrak „Islandera“ nikt jak dotychczas nie próbował nawet sięgać w lodowate, szarpane prądami głębiny Stephens Passage.
„Mont Blanc“, franeuski statek o pojemności 3121 ton, dowodzony przez kapitana Aine Le-Medec, przypłynął z Nowego Jorku do kanadyjskiego portu Halifax w południe 5 grudnia 1917 roku. Wiózł materiały wybuchowe przeznaczone na front europejski: 2300 ton kwasu pikrynowego, 200 ton trotylu, 35 ton benzolu i 10 ton bawełny strzelniczej. Był więc pływającą beczką prochu i w razie trafienia go torpedą przez niemiecki okręt podwodny (a coraz liczniejsze U-boo- ty poczynały wówczas grasować na Północnym Atlantyku) natychmiast wyleciałby w powietrze! Zresztą nie tylko torpedy mu groziły. Wybuch spowodować mogła byle iskra i aby takiej ewentualności uniknąć, w nowojorskim porcie wymieniono w ładowniach statku wszystkie żelazne ćwieki na miedziane.
„Mont Blanc“ był starą łajbą, rozwijał prędkość tylko do 7 i pół węzła, i z tego powodu nie przyłączono go do normalnego konwoju, który odpłynął z Nowego Jorku do Europy, lecz skierowano do Halifax, gdzie formował się specjalny konwój złożony z podobnych maruderów.
Przed wejściem do portu w Halifax na „Mont Blanc“ zaokrętował pilot, Francis McKey. Doprowadził statek na redę, gdzie porucznik marynarki kanadyjskiej, Trence Freeman, przeprowadził kontrolę ładunku, po czym zawiadomił komendanta ruchu w porcie, komandora Wyatta, o przybyciu francuskiego statku z groźnymi materiałami wybuchowymi. Komandor rozkazał wówczas, że „Mont Blanc“ ma
pozostać na redzie przez całą noc, by dopiero rano, na specjalny sygnał z okrętu strażniczego, wpłynąć do wyznaczonego mu basenu portowego. Polecił także, by nie wywieszano (jak przepisy nakazywały) czerwonej flagi ostrzegającej o niebezpiecznym ładunku, mogłoby to bowiem dostarczyć informacji szpiegom niemieckim niewątpliwie ukrywającym się w tak wielkim porcie przeładunkowym, jakim był Halifax, i skłonić ich do próby sabotażu. Brak tego sygnału okazał się później tragiczny w skutkach.
W tym samym czasie kapitan Haakon Fromen, dowódca zacumowanego w basenie Bedford, pływającego pod neutralną banderą norweskiego statku „Imo“, dowiedział się, że ze względu na opóźniony załadunek towarów będzie mógł odpłynąć dopiero następnego ranka, w porcie bowiem po zapadnięciu zmroku wszelki ruch statków był wstrzymany. Z tego też powodu zaokrętowany już pilot William Heyes, który statek miał wyprowadzić, pozostał przez noc na jego pokładzie. Warto zwrócić uwagę na fakt, że port w Halifax pracował wówczas w bardzo trudnych warunkach. Gdy w 1913 r. przeładowano tam około 2 min ton towarów, w 1917 r. liczba ta wzrosła do przeszło 17 min ton. Tak wielki ruch statków wymagał pracy wielu pilotów, a nie było skąd ich brać. Ci więc, którzy port obsługiwali, mieli pełne ręce roboty i nie zawsze byli w stanie podołać zadaniom — co w pewnym sensie tłumaczy późniejsze wypadki...
Ranek 6 grudnia 1917 r. był pogodny, lecz mroźny i wietrzny. Na mostku kapitańskim „Mont Blanc“ tkwił przemarznięty trzeci oficer Leveque, oczekujący na sygnał ze statku strażniczego. Nadano go semaforem o godz. 7.30 i brzmiał: „Mont Blanc. Skierować się do basenu Bedford i czekać na dalsze rozkazy.“ Zawiadomiony o tym kapitan Le-Medec natychmiast nakazał podnieść kotwicę i ze zmniejszoną prędkością ruszył we wskazanym kierunku. Nieomal równocześnie z basenu Bedford odcumował „Imo“.
Powstała niebezpieczna sytuacja, z jednej strony bowiem do kanału portowego o długości 2 km i szerokości 500 m wpływał z prędkością 4 węzłów Francuz, z drugiej czynił to samo Norweg, tyle że z prędkością 7 węzłów, gdyż spieszno mu było opuścić port, w którym stracił niepotrzebnie całą noc. Dodać można, że w całym porcie, a więc
i w kanale, obowiązywała maksymalna prędkość 5 węzłów.
Kiedy dziób „Mont Blanc“ minął stalowe sieci chroniące port przed penetracją niemieckich okrętów podwodnych, pilot McKey w myśl przepisów skierował statek w prawo, minął stojący w kanale na kot
wicy brytyjski krążownik „Highflyer“ i gdy znalazł się na zakręcie, ujrzał płynący naprzeciw „Imo“, pilotowany przez Heyesa. Odległość między statkami wynosiła około 3/4 mili morskiej i szybko się zmniejszała.
Norweg szedł prosto na Francuza, przeto kpt. Le-Medec zasygnalizował syreną, że zmienia kurs bardziej w prawo i zmniejsza szybkość. W rezultacie tego manewru zaledwie 100 m dzieliło go od brzegu kanału. Jakież jednak było jego zdumienie, gdy „Imo“ dwoma krótkimi sygnałami nadał, że również zmienia kurs — ale w lewo, co nieuchronnie prowadziło do zderzenia obu statków. Le-Medec natychmiast odsygnalizował, że jeszcze bardziej zbacza w prawo i zatrzymuje maszyny, na co w odpowiedzi usłyszał, że Norweg nadal zbacza w lewo!
Teraz już tylko desperacka próba minięcia się prawymi burtami mogła zapobiec katastrofie, toteż Alphonse Serre, doświadczony sternik „Mont Blanc“, położył ster w lewo aż do oporu. Maszyny jednak już nie pracowały i statek nie reagował należycie. Siłą rozpędu ciągle płynął do przodu i odwracał się wprost pod dziób szarżującego „Imo“.
Dopiero teraz jego dowódca zorientował się w niebezpieczeństwie
i dał rozkaz „cała wstecz“ — było już jednak za późno. „Imo“ wprawdzie zwolnił, lecz nie na tyle, by uniknąć zderzenia. Dziobem wbił się na głębokość 3 m w prawą burtę „Mont Blanc“, krzesząc miliony iskier, które natychmiast zapaliły benzol wylewający się z rozbitych beczek.
Była godzina 8.45 rano. Niemal w jednej chwili płomienie ogarnęły oba statki, a czarna chmura dymu przesłoniła je całkowicie.
Pracujące do tyłu śruby „Imo“ zdołały wyrwać statek z burty „Mont Blanc“, ale los Francuza był już właściwie przesądzony. Ogień ogarniał cały pokład i nie było czym go gasić, na statku bowiem brakowało gaśnic, a hydrant znajdował się na niedostępnym już, objętym pożarem dziobie. Wprawdzie, by uniknąć katastrofy, można było próbować statek zatopić, zajęłoby to jednak 45 minut, a przecież wybuch nastąpić mógł lada moment!
Pilot McKey chciał jeszcze ruszyć całą naprzód, by w ten sposób ugasić ogień strumieniami wody wdzierającymi się przez rozbity dziób — ale kapitan Le-Medec nie zgodził się na to. Kazał opuścić szalupy (sam zszedł ze statku ostatni), jak najszybciej skierować się w stronę brzegu i szukać jakiegoś schronienia przed skutkami spodziewanego wybuchu.
Tymczasem opuszczony przez załogę „Mont Blanc“ dryfował w kanale, aż zatrzymał się na przystani dzielnicy Richmond. Do gaszenia ognia, który przerzucił się ze statku na drewniany pomost przystani, natychmiast przystąpiła miejscowa straż pożarna oraz przybyłe szalupami grupy marynarzy z krążownika „Highflyer“ i kanadyjskiego okrętu strażniczego „Niobe“. Brak czerwonej flagi na statku spowodował, że ludzie ci nie wiedzieli, z jak straszliwym ładunkiem mają do czynienia. Do akcji ratowniczej włączył się również holownik „Stella Maria“, który na rufę płonącego statku zarzucił linę holowniczą. Okazała się jednak zbyt słaba. Gdy przystąpiono do zarzucania grubszej — o godzinie 9.06 — „Mont Blanc“ eksplodował.
Siła wybuchu była straszliwa. Znajdujące się w pobliżu statki zostały dosłownie wyrzucone w powietrze (na „Imo“ zginął kpt. Fromen
i pilot Heyes), a w porcie podmuch eksplozji zmiótł z powierzchni ziemi dźwigi, magazyny, zabudowania, urządzenia kolejowe. Dzielnica Richmond, zamieszkana głównie przez Murzynów, została zrównana z ziemią, a dalej położona dzielnica indiańska poniosła olbrzymie straty. Zniszczeniu uległy: cukrownia, odlewnia, przędzalnia i wielkie zakłady drukarskie, gdzie pod gruzami zginęli prawie wszyscy robotnicy. Wśród ofiar znalazły się setki dzieci przebywających wówczas w szkołach lub internatach. Kilkuset Wiernych poniosło śmierć w kościołach podczas porannego nabożeństwa. Na stacji kolejowej zginęło ponad 60 osób, a 300 wagonów i 20 parowozów zostało zniszczonych. Podmuch połamał wszystkie słupy przewodów elektrycznych, a wielkie drzewa powyrywał z korzeniami.
Katastrofy dopełnił pożar, który niemal doszczętnie zniszczył 6 km2 miasta, a powstała po wybuchu fala o wysokości 4 m rozchodząc się z wielką szybkością we wszystkie strony zalała brzegi oraz wyspę Mac- Nab. Skutki wybuchu dały się odczuć nawet w odległym o 100 km mieście Truro, gdzie zarysowały się mury domów i powylatywały szyby.
Według oficjalnych danych śmierć poniosły 1963 osoby (według nieoficjalnych — 3,2 tys.), rannych było 9 tys., oślepłych 199. Halifax liczący wówczas ponad 50 tys. mieszkańców został niemal całkowicie zniszczony. Runęło 1,6 tys. domów, poważnemu uszkodzeniu uległo 12 tys., dach nad głową straciło 25 tys. ludzi, a straty materialne wyniosły ponad 50 min dolarów!
Dochodzenia prowadziła Izba Morska, której przewodniczył najwyższy sędzia Admiralicji, Arthur Drysdale. Ustalono, że kapitan
Le-Medec i pilot McKey (którzy wybuch przeżyli) dopuścili się poważnego zaniedbania swoich obowiązków, podobnie jak i komandor Wyatt, który nie dopilnował ruchu statków w porcie. Zalecono odebranie dwóm pierwszym patentów marynarskich. Zakazano — poniewczasie — wpływania do portów statków z ładunkiem materiałów wybuchowych. Jednak Najwyższy Sąd Kanady oskarżonych uniewinnił!
Doszło również do procesu pomiędzy armatorami obu statków. Roszczenia sięgały wysokiej jak na owe czasy sumy 2 min dolarów. Spór ostatecznie rozstrzygnęła brytyjska Komisja Prawnicza Tajnej Rady Królewskiej, winą za spowodowanie katastrofy obciążając kapitanów i pilotów obu statków.
Ci z „Imo“ zginęli podczas wybuchu. O McKeyu więcej nie słyszano. Natomiast kapitanowi Le-Medec stwierdzenie winy nie zaszkodziło, służył bowiem nadal w marynarce francuskiej i nim przeszedł na emeryturę, w 1931 r. odznaczony został Legią Honorową!
Fontanna ognia wytryskuje z ogona zeppelina. W chwilę później płomień pędzi już po zgrabnym kadłubie sterowca w stronę dziobu odległego o 250 metrów, litera po literze pożerając wymalowany na jego boku wielki napis „Hindenburg“, stapiając aluminiowe belki konstrukcji i strzelając na 200 metrów w górę. Z okien pomieszczeń pasażerskich umieszczonych pod kadłubem poczynają wyskakiwać ludzie. Niektórzy spadają jak iskry i leżą tam, gdzie upadli. Inni zrywają się z ziemi i uciekają we wszystkich kierunkach — byle dalej od walącego się im na głowy płonącego wraku. W ciągu 32 sekund największy statek powietrzny owych czasów przestaje istnieć.
Spośród 97 pasażerów i członków załogi 35 osób zginęło bądź rychło zmarło na skutek doznanych obrażeń. Była to najbardziej wówczas spektakularna „katastrofa stulecia", miliony widzów bowićm oglądało ją w kronice filmowej na ekranach kin lub słyszało w radiu nadawaną „na żywo“ relację. Pod tym względem przewyższyła ją dopiero katastrofa promu kosmicznego „Challenger“ w 1986 r., również „na żywo“ oglądana przez setki milionów telewidzów...
Jest 6 maja 1937 roku.
Mimo wczesnej pory i deszczu, na lotnisku marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych Lakehurst Field w pobliżu Nowego Jorku zebrał się tysięczny tłum widzów i dziesiątki dziennikarzy, by zobaczyć lądowanie niemieckiego zeppelina „Hindenburg“— „statku przyszłości“, zbudowanego za niebagatelną wówczas sumę 3 min 750 tys. dolarów — który niespełna trzy dni wcześniej odleciał z Friedrichshafen w Niemczech.
Lądowanie było opóźnione z powodu burzy, ale gdy widzowie, w strumieniach deszczu moknący na lotnisku, poczęli się już denerwować — żaden z pasażerów sterowca nie przejmował się tym. Odbyli wspaniały lot, nikt nie cierpiał na morską chorobę, tę zmorę komunikacji okrętowej, i wszyscy zapewne ten trzydniowy pobyt w obłokach chętnie by przedłużyli. Warunki przecież mieli luksusowe: 25 komfortowych kabin, wielka jadalnia, salon, promenada, a nawet specjalny pokój dla palaczy, szczelny jak łódź podwodna. Nie dziwota, gdyż nad głowami pasażerów znajdowało się 16 wielkich, płóciennych worków z 2 min m3 wodoru. On to unosił „Hindenburga“, a ponieważ hfł jedną z najłatwiej palnych substancji, przeto ze względu na bezpieczeństwo wszyscy musieli oddać zapałki i zapalniczki przed wejściem na pokład statku... Cena biletu była bardzo wysoka. Dla tych jednak, którzy mogli ją zapłacić, liczył się przede wszystkim komfort
i szybkość pokonania Atlantyku.
O godz. 6.30 podano pasażerom herbatę w wielkim obserwacyjnym salonie. „Hindenburg“ w lekkim deszczu leciał tak spokojnie, że płyn w filiżankach nawet nie drgnął. Ktoś grał na pianinie, wymieniano ostatnie uwagi o tej nietypowej podróży, żegnano się. Równocześnie komendant lotniska, komandor C. E. Rosendahl, po raz ostatni starannie badał maszt, do którego sterowiec miał przycumować, oraz wydawał instrukcje załodze składającej się 92 marynarzy i 139 pracowników cywilnych.
Wszystko było zapięte na ostatni guzik, gdy srebrzysty kolos majestatycznie wychylił się z mgły i ostro skręcił pod wiatr. Podchodził
wszakże zbyt szybko, więc dwa umieszczone z tyłu motory z rykiem poczęły hamować wyrzucając snopy iskier. Wreszcie o godz. 7.20 wyrzucono dwie liny. Jedną z nich natychmiast przymocowano do małego samochodu, który miał podciągnąć ją do wieży cumowniczej.
I wówczas główny bosman na lotnisku, R. H. Ward, zauważył szczególne trzepotanie powłoki sterowca w okolicach jego ogona, co wskazywało na ulatnianie się gazu.
Jest godz. 7.23. Sternik „Hindenburga“, Helmut Lau, bacznie obserwuje przygotowania do lądowania. Nagle dostrzega jaskrawy błysk na jednym z dwóch worków wodoru znajdujących się nad nim. Stojący obok sternika członek załogi też to widzi, a po chwili obaj słyszą słaby wybuch przypominający wystrzał z karabinu. Nie doceniają jeszcze grozy sytuacji, natomiast stojący obok masztu cumowniczego komandor Rosendahl w pełni już zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Widzi jaskrawą błyskawicę ognia biegnącą wzdłuż górnej powierzchni ogona statku i nie ma wątpliwości, że jest on skazany na zagładę. Nic nie jest w stanie ugasić płonącego wodoru. „Uciekajcie, jeśli wam życie miłe“ — krzyczy do swoich ludzi, znajdują się bowiem bezpośrednio pod statkiem i są zbyt zajęci pracą, by zauważyć grożące niebezpieczeństwo. A „Hindenburg“ właśnie poczyna rozlatywać się nad ich głowami jak gdyby był z papieru. Kawały jego płonącej materii spadają wokoło...
Powróćmy na pokład sterowca.
Godzina 7.20. Większość pasażerów znajduje się w jadalni i poczekalni. Leonard Adelt, pisarz, który właśnie ukończył monografię zeppelinów, obserwuje przez okno załogę lotniska poczynającą właśnie cumować statek, widzi grupę reporterów prasowych i radiowych oraz wesoły tłum gapiów machających rękami i coś wykrzykujących. W trzy sekundy później (o godz. 7.23) słyszy głuchą detonację, „nie głośniejszą niż otwarcie butelki szampana“. Czuje słaby wstrząs, jak gdyby statek wpadł w dziurę powietrzną, i zauważa, że niebo nagle różowieje niczym przy wschodzie słońca.
Zaniepokojeni ludzie poczynają biegać po korytarzach lub wyglądać przez okna pokładu spacerowego, są one jednak tak umieszczone, że nie widać z nich ogona statku. Natomiast ci z ziemi widzą go doskonale. W ciągu pierwszych kilku sekund ogień strawił jego płócienną powłokę, odsłaniając aluminiowy szkielet. Powietrze bez przeszkód wdziera się teraz do wnętrza sterowca, miesza się z wodorem i z rykiem zapala. Hans Freudd, który dopiero co opuszczał linę cumo-
wniczą, zostaje otoczony płomieniami, traci przytomność, spada i... tylko on ocalał z grupy osób znajdujących się na. ogonie „Hindenburga“.
W odległym o 15 km szpitalu wybuch dobrze słychać. „To na pewno »Hindenburg«“ — wnioskują lekarze, jak gdyby byli na to przygotowani, i natychmiast wysyłają na lotnisko ambulanse. Będą tam bardzo potrzebne.
Wodór pali się białym ogniem o niezwykle wysokiej temperaturze. W tym piekle topią się aluminiowe konstrukcje ogona, który z trzaskiem zgina się i osiada na ziemi. Równocześnie uwolniona od jego ciężaru przednia część statku unosi się o 45 stopni. Ludzie, sprzęty, zastawa gwałtownie ześlizgują się w dół zatrzymując się dopiero u przepierzenia. Długie języki ognia pędzą wewnętrznymi korytarzami niczym przez kominy. Wpadają do kabin. W jednej chwili w ogniu staje sala jadalna. Nie ma czasu do namysłu. Pani Doehner wyrzuca przez okno troje swoich dzieci i sama skacze nie czekając na męża. Dzięki temu ona i syn przeżyją katastrofę. Ci, którzy wahali się choć przez moment, skazani byli na śmierć w płomieniach. Wybiera ją John Pannes, bogaty armator. Przynaglany, by skakał, odpowiada: „muszę znaleźć moją żonę“ i wraz z nią ginie.
Jeden po drugim zapalają się pojemniki z wodorem, nie eksplodują jednak i płonący jak pochodnia „Hindenburg“, strzelając syczącymi językami ognia na kilkadziesiąt metrów wokoło, powoli osiada na ziemi. Oznacza to ratunek dla wielu ludzi, którzy wyskakują z okien już na niewielkiej wysokości. Jednym z nich jest 63-letni George Grant, w prostej linii potomek generała Ulyssesa Granta, 18 prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ląduje cało na mokrej ziemi, ale inny pasażer spada mu na plecy. Gdyby skakali z większej wysokości nie skończyłoby się tylko na złamanej nodze i zwichniętym barku. Świadczą o tym ciała tych, którzy skakali zbyt wcześnie i lądowali tragicznie.
Natomiast w kabinie kontrolnej (kapitańskiej), znajdującej się na przedzie statku, wybór postępowania nie był łatwy. W tym centrum nerwowym sterowca, obok jego kapitana, Maxa Prussa i innych oficerów, znajdował się również kpt. Ernst Lehmann, dowódca jednego z zeppelinów, które podczas I wojny światowej atakowały Londyn, oraz „Hindenburga“ podczas jego pierwszego rejsu nad Atlantykiem (30 czerwca - 2 lipca 1936 r.), kiedy padł rekord pasażerskiej komunikacji między Europą a Ameryką: 54 godziny i 17 minut3, Lehmann tym razem leciał tylko jako doradca kpt. Prussa — ale był przywią
zany do statku bardziej od innych oficerów, stąd i jego losem bardziej przejęty.
Gdy o godz. 7.23 odczuto lekki wstrząs, ktoś zauważył, że to zapewne pękła jedna z lin cumowniczych, wszakże rzut oka do tyłu, w stronę ogona statku, ujawnił prawdę. Pożar! Lehmann był zrozpaczony. Zdawał sobie sprawę, że jego statek umiera, ale nie mógł się zdecydować, by wyskoczyć z niego przez okno, opuścić go, gdy istniała może jakaś jeszcze szansa ratunku dla załogi i pasażerów. Toteż widząc, jak oficer wachtowy zamierza wypuścić resztę balastu by utrzymać statek w powietrzu — sprzeciwia się gwałtownie: „Nein“. Im prędzej „Hindenburg“ spadnie na ziemię, tym prędzej ludzie będą mogli go opuścić.
Kabina kontrolna płonie. Sekundy decydują o życiu, a Lehmann zbyt długo w niej pozostaje. Ogarnia go ogień, wyskakuje wreszcie przez okno i pada na ziemię niczym pochodnia. Pali się na nim mundur, nawet włosy. „Nie mogę tego zrozumieć“ — bełkocze, gdy odwożą go do szpitala, gdzie w 24 godziny później umiera szepcząc uparcie: „będę żył, będę żył“.
Liczyło się tylko szczęście. Jakiś człowiek wyskoczył z okna salonu
i nim zdążył się podnieść, przykrył go opadający wrak statku. 14-letni chłopiec kabinowy sprzątał oficerską messę. Uciekał korytarzami ścigany przez ogień i gdy myślał, że to już koniec, znalazł klapę wyjściową w pomieszczeniu dla palących i przez nią wyskoczył na ziemię. Upadek oszołomił go, a tymczasem płonący wrak opuszczał się nad nim coraz bardziej. I oto nagle na statku pękł zbiornik balastu i setki galonów wody runęły na chłopca, otrzeźwiając go i pozwalając mu na ucieczkę z piekła w przemoczonym do nitki ubraniu. Wielu, zdawałoby się straconych już, znajdowali się bowiem tuż pod spadającym statkiem, uratowała z narażeniem własnego życia załoga lądowiska, której komandor Rosendahl rozkazał: „Marynarze — musimy wydostać tych ludzi!“.
Niewiele więcej niż pół minuty od chwili, gdy sternik Lau dojrzał błysk na zbiorniku z wodorem — dziób „Hindenburga“ dotknął ziemi, lekko podskoczył na pneumatycznych kołach i osiadł. Ratownicy rzucili się do okien i poczęli wyciągać rozbitków. Jakiś człowiek w doszczętnie spalonym ubraniu wychylił się z ognia, zamruczał .Jestem w porządku“ i padł martwy. W ciągu kilku dalszych sekund większość pasażerów wydobyto z płonącego wraka. Pozostali byli już poza zasięgiem pomocy. Zginęło 36 osób.
Dochodzenie przyczyn katastrofy wyłoniło wiele teorii. Najbardziej chyba prawdopodobną wysunęli sami budowniczowie „Hindenburga44. Ich zdaniem padający deszcz do tego stopnia zmoczył liny cumownicze, że w ciągu trzech minut (od 7.20 do 7.23) statek stał się gigantycznym przewodnikiem łącząc naładowane podczas burzy elektrycznością powietrze z ziemią, po czym iskra wywołana w pobliżu przecieku gazu na ogonie statku spowodowała zapalenie się wodoru. Było to już wszakże mało ważne. Katastrofa „Hindenburga*4 oznaczała bowiem koniec ery zeppelinów majacych szybko i komfortowo przewozić pasażerów poprzez Atlantyk. Żadnego już więcej nie wybudowano i w ten oto sposób „statek przyszłości14 stał się płonącym niewypałem. Od tego też czasu zaprzestano wypełniania balonów wodorem.
O tym, że w górach śmierć czyha na każdym niemal kroku, dobrze wiedzą alpiniści. Niemal profesjonalnie związana jest ze wspinaczką, obojętnie czy w Tatrach, czy w Himalajach uprawianą. Są wszakże okoliczności, kiedy zaskakuje nawet najbardziej doświadczonych i przygotowanych na najgorsze, i są szczyty, które sobie upodobała.
O takim właśnie będzie mowa...
Nanga Parbat (8125 m), położony w zachodnich Himalajach i przez miejscową ludność zwany „Królem Gór“ z pozoru wydawał się najłatwiej dostępny spośród himalajskich „ośmiotysięczników“. Toteż już z końcem ubiegłego wieku stał sję obiektem zainteresowań alpinistów pragnących pokonać tę zaczarowaną wysokość.4 Nie zdawano sobie jeszcze sprawy z tego, że jest równie trudny do zdobycia jak inne, a ponadto szczególnie wrogi w stosunku do atakujących go śmiałków.
Pierwszy, w 1895 r., próbował nań wejść Albert Frederick Mum- mery, Anglik, jeden z najznakomitszych ówczesnych alpinistów. Zginął 23 sierpnia wraz z dwoma towarzyszącymi mu tragarzami z plemienia Gurkhów (ciał nie odnaleziono). Ta tragiczna śmierć nie zniechęciła innych śmiałków. Wręcz przeciwnie! Pobudziła do zdwojenia wysiłków, szczególnie alpinistów niemieckich, którzy sobie Nanga Parbat upodobali.
W 1932 r. rusza pierwsza ich wyprawa (jeszcze do spółki z Amerykanami), 8. alpinistów pod kierownictwem Wilhelma Merkla. Docierają do grani położonej na wysokości 6500 m, ale gwałtowne pogorszenie się pogody zmusza ich do wycofania się — tym razem jeszcze bez ofiar w ludziach.
W dwa lata później (1934 r.) Merkl prowadzi drugą wyprawę. Biorą w niej udział Austriacy: P. Aschenbrenner i E. Schneider, Niemcy: F. Bechtold, W. Bernard (lekarz), A. Drexel, H. Hieronimus, P. Müllritter, W. Welzenbach i U. Wieland oraz 35 tragarzy z plemienia Szerpów, specjalistów od wysokogórskich wspinaczek.
Trzymają się szlaku wyprawy z 1932 r., 29 maja zakładają bazę u podnóża lodowca Rakhiot (3967 m) i pną się w górę mimo znaku ostrzegawczego, jakim jest nagła, nie wróżąca nic dobrego śmierć Drexela na zapalenie płuc. Grupa szturmowa składająca się z Merkla, Aschenbrennera, Schneidera, Welzenbacha, Wielanda i 11 Szerpów rusza 6 lipca z położonego na wysokości 7050 m obozu VII. Szczyt
wydaje się być w zasięgu ręki, ale próba zdobycia go nie udaje się. Aschenbrenner i Schneider docierają na wysokość 7700 m i muszą zawrócić. Biwakują więc w obozie VIII na tzw. srebrnym płasko- wzgórzu (7480 m).
Nocą zrywa się huraganowa wichura. Namioty nie wytrzymują jej naporu i alpinistom grozi zdmuchnięcie w przepaść. Następny dzień nie przynosi poprawy pogody, a kolejna noc jest jeszcze cięższa. W tej sytuacji, 8 lipca rano, Merkl zarządza odwrót. Będący nadal w dobrej formie Aschenbrenner i Schneider mają wraz z trzema Szerpami torować drogę. Szybko schodzą w dół i późnym popołudniem — ale już tylko we dwójkę — docierają do obozu IV, bazy prowiantowej wyprawy. Tymczasem szalejąca śnieżyca, w której widoczność nie przekracza 10 m powoduje, że pozostali na grani w rozsypce toczą tragiczną walkę z rozszalałym żywiołem.
Trzej Szerpowie towarzyszący początkowo Aschenbrennerowi i Schneiderowi nie dotrzymują im kroku i o zmroku docierają zaledwie do obozu VII. Reszta biwakuje na trasie. Nocą zamarza jeden z Szerpów, zaś Merkl i Wieland odmrażają ręce. Rankiem 9 lipca poczynają powoli schodzić, pozostawiając trzech Szerpów chorych na ślepotę śnieżną. Podczas tego zejścia umiera najbardziej osłabiony Ulrich Wieland.
Docierają wreszcie do obozu VII. Merkl i Welzenbach nie mają już sił do dalszego marszu i pozostają w namiocie, zaś czterej towarzyszący im Szerpowie wraz ze spotkanymi tam trzema tragarzami Aschen- brennera nocują w jamie śnieżnej i rankiem schodzą dalej. Do obozu IV dowleka się tylko czterech. Trzech pozostałych ginie w drodze z wyczerpania. Przebywający w tym obozie Aschenbrenner, Schneider i Müllritter natychmiast ruszają na ratunek, ale olbrzymie opady śniegu sprawiają, że udaje im się dotrzeć zaledwie do obozu V.
Tymczasem 11 lipca do obozu VII schodzą dwaj Szerpowie pozostali w tyle na skutek ślepoty śnieżnej (trzeci zmarł z wyczerpania). Stan Weltzenbacha jest już wówczas tak poważny, że nie może opuścić namiotu. Postanawiają więc czekać na pomoc. Willibald (Willi) Weltzenbach umiera 12 lipca w nocy. Rankiem następnego dnia ciężko poodmrażany Merkl decyduje się na dalsze zejście. Podparty na dwóch czekanach zsuwa się powoli, prowadzony przez nie odstępujących go Szerpów: Tseringa i Gyali. Wieczorem docierają do skalnej turni zwanej Głową Murzyna, gdzie w wygrzebanej w śniegu jamie spędzają noc. Są skrajnie wyczerpani, zlodowaciali, od kilku dni nie
mieli nic ciepłego w ustach. Następnego dnia Merkl nie jest już w stanie poruszać się. Wysyła więc Tseringa po pomoc, sam pozostaje z Gyali, który nie chce go opuścić. Obaj wkrótce umierają nie doczekawszy się pomocy. (Alpiniści przebywający w obozie IV, dokąd dowlókł się Tsering, nie byli w stanie im pomóc. Ponownie doszli do obozu V, ale nie mieli już sił na dalszą wspinaczkę). Na stokach Króla Gór pozostaje więc na zawsze 3 alpinistów niemieckich i 6 towarzyszących im Szerpów; 9 spośród 16 śmiałków, którzy przypuścili szturm na Nanga Parbat.
Katastrofa ta stanowiła wszakże tylko preludium do następnej, już w pełnym tego słowa znaczeniu niezwykłej...
Wyprawa Merkla miała być reklamówką dla hitleryzmu poczynającego wówczas święcić polityczne tryumfy. Niemcy musieli więc „pomścić“ jej klęskę i pokonać Króla Gór. To już była sprawa honoru III Rzeszy. Nic przeto dziwnego, że w trzy lata później, w 1937 r., rusza trzecia wyprawa na podbój „niemieckiej góry przeznaczenia“ jak już wówczas Nanga Parbat poczęto nazywać. Na czele stał dr Karl Wien, doświadczony alpinista, uczestnik niemiecko-szwajcarskiej wyprawy, która w 1928 r. zdobyła Pik Lenina (7134 m). W jej skład weszli: Adolf Góttner, dr Hans Hartmann, Peter Frankhauser, Giint- her Hepp, Peter Miillritter (uczestnik poprzedniej wyprawy na Nanga Parbat) i Martin Pfeffer, oraz lekarz Ulrich Luft i geograf Karl Troll.
Poszli śladami Merkla, gdyż jak ustalono, tamtędy, czyli od wschodu, dostęp na szczyt był najłatwiejszy, i 22 maja założyli główną bazę u stóp lodowca Rakhiot, w tym samym miejscu, gdzie miały swoje bazy poprzednie wyprawy. Posuwając się .systematycznie w górę,
5 czerwca założyli obóz IV (6185 m), również w tym samym miejscu, co obóz tragicznej wyprawy z 1934 r. Znajdował się pośrodku położonego za szczytem Rakhiot (7000 m) szerokiego i długiego pola lodowego uważanego za najbezpieczniejsze miejsce na całej trasie, lawiny spadające w okolicy zatrzymywały się bowiem zawsze daleko przed tą lodową płaszczyzną.
14 czerwca Wien wysłał stamtąd do bazy por. Smarta, angielskiego oficera łącznikowego, informując przebywającego w niej dr Lufta o swoich dalszych zamiarach. Łącznik dotarł w dwa dni później i Luft w myśl instrukcji wyruszył z 5 tragarzami, by 18 czerwca dotrzeć do obozu Ili. Podczas całej tej drogi dziwił go brak wszelkiego ruchu na stokach Nanga Parbat. Wien i jego ludzie powinni przecież zakładać tam dalsze obozy, przenosić żywność i ekwipunek... Pełen złych
przeczuć poszedł dalej i dotarł do obozu IV, gdzie ujrzał olbrzymie lawinisko. Jak się później okazało, lawina ta spadła ze stoków Rak- hiot Pik w kilka minut po północy z 14 na 15 czerwca i grubą warstwą pokryła namioty, w których spali wszyscy członkowie wyprawy: a więc 7 niemieckich alpinistów i 9 Szerpów! Była to klęska, wobec której zmalały rozmiary katastrofy z 1934 r.
Na wieść o niej specjalnym samolotem przybył do Indii Paul Bauer, sławny niemiecki alpinista.
Miał polecenie zbadania przyczyn, przebiegu i skutków katastrofy. Stwierdził na miejscu, że lawina, w której zostali pogrzebani uczestnicy wyprawy, była nie tylko rezultatem trzech dni ciągłych opadów śnieżnych (ponad 3 metry), ale również wynikiem dwunastu miesięcy uporczywej niepogody. Ponadto w ostatnich dniach przed katastrofą temperatura powietrza utrzymywała się wciąż poniżej 20 stopni mrozu, toteż świeży śnieg leżał luźno na zwałach starego i na lodzie, co zwiększyło jeszcze rozmiary katastrofy. Runęło bowiem wszystko: śnieg powierzchowny, jego warstwy dolne, oraz lodowe seraki (turnie w spękanym lodowcu). Lawina ta całym impetem zwaliła się na pole lodowe, gdzie stał obóz IV, i toczyła się jeszcze 150 m.
Nie zniosła namiotów w przepaść, jak pierwotnie sądzono. Śnieg sypiący bezustannie w ciągu poprzednich dni spowodował bowiem, że znalazły się one w jamie, ponad którą lawina przeszła swobodnie, grzebiąc śpiących w nich ludzi. Ocalało tylko trzech członków wyprawy: dr Ulrich Luft, prof. dr Karl Troll (prowadził swoje badania na niżej położonych terenach) i por. Smart, angielski oficer łącznikowy.
Bauer odkopał niektóre namioty. „Ci, którzy w nich spali — zrelacjonował — leżeli spokojnie w swoich śpiworach, nie okazując żadnych śladów przedśmiertnego lęku, czy to w wyrazie twarzy, czy w ułożeniu rąk, bądź w jakikolwiek inny sposób. Wszystkie ich drobiazgi znajdowały się wokół nich, tak jak je pozostawili kładąc się do snu“. Znaleziono również zapiski Hartmanna i Pfeffera (kronikarza wyprawy i korespondenta prasowego) pochodzące z ostatniej godziny przed katastrofą. Ciała zabitych pozostawiono na miejscu, ponownie przysypując je śniegiem i lodem.
O tej największej jak dotąd tragedii w historii himalajskiego alpinizmu, mówi się do dzisiaj. Król Gór ukarał śmiercią śmiałków porywających się na jego szczyt nie pokalany dotąd ludzką stopą...
Wreszcie jednak musiał ulec. Hermann Buhl, Austriak wchodzący w skład wyprawy dr med. Karla Herrligkoffera, przyrodniego brata
Wilhelma Merkla, 3 sierpnia 1952 r. samotnie osiągnął szczyt i za-l tknął nań czekan z tyrolską flagą.
Tak pokonano Króla Gór, na którego zboczach pozostało na zawsze 31 ludzi: 11 Niemców, 3 Anglików, 2 Gurkhów i 15 Szerpów.
Sobota, 13 grudnia 1941 r. W dniu tym do historii katastrof wpisane zostaje Huaraz, 30-tysięczne, spokojne miasteczko, stolica peruwiańskiego departamentu Ancash, położone w dolinie Świętej Rzeki (Rio Santa) i otoczone ośmioma szczytami Czarnej Kordyliery z najwyższym (6768 m), pokrytym wiecznym śniegiem Palcaraju (Huasca- rán). Tego ranka, w promieniach wschodzącego słońca, wydaje się on uosobieniem spokoju i majestatu.
Większość mieszkańców miasta pogrążona jest jeszcze we śnie, gdy
o godz. 6.45 powietrzem wstrząsa nagle potężny grzmot przechodzący w niesamowity, coraz głośniejszy i coraz bliższy łoskot. Przerażeni ludzie biegną do okien, wylęgają na balkony. Widzą upiorne, czarne chmury kłębiące się nad Palcaraju. Po stoku wulkanu pędzi ku nim coś szarego, wysokiego jak trzypiętrowa kamienica i przypominającego monstrualnego wieloryba, z którego nozdrzy tryskają w niebo fontanny piany. Niemal w mgnieniu oka potwór ten przeradza się w 20-metrowy wał wody niosący olbrzymie bloki skał i zmiatający na swojej drodze domy, jak gdyby- były kartonowymi pudełkami.
W mieście wybucha panika. Tysiące ludzi, wielu tylko w bieliźnie, ucieka na oślep, niczym mrówki z zalewanego mrowiska. Niektórzy ze stachu tracą zmysły i pędzą wprost w ramiona śmierci. Jak owa dziewczyna, która krzyczy histerycznie: „Tam ginie moja matka i ja z nią muszę zginąć!" W katedrze ksiądz Alfonso Esteva odprawia
właśnie poranne nabożeństwo. Przerażeni wierni błagają go, by uciekał. „Niech stanie się, co ma się stać“ — mówi. „Zostanę i będę się modlił za dusze ofiar!“ (Ocalał i pomagał później w organizowaniu pierwszej pomocy). Inny ksiądz obserwuje tę straszną lawinę, która niczym monstrualny nóż przeżyna wschodnią część miasta, z cmentarza położonego na wzgórzu. „To olbrzymi wąż Apokalipsy — woła
— pożera wszystko, co znajduje się na jego drodze!“
Fala rozbija na trzy części taras hotelu „De Turistas“ zmiatając w odmęty uciekinierów szukających tam schronienia. Święta Rzeka, zablokowana spadającymi w nią głazami wielkości ciężarówek, poczyna płynąć do tyłu... Nie brak bohaterów. Mężczyźni, kobiety, nawet dzieci rzucają się do wody, by ratować bliskich. Wielu przy tym tonie. Poważnej matronie udaje się uciec wraz z mężem i pięciorgiem dzieci, ale przystaje, by przygarnąć dziecko sąsiada. Wraz z nim pochłania ją żywioł. Robotnik w tartaku słysząc odgłosy zbliżającej się powodzi uruchamia syrenę, która na co dzień ogłasza przerwę obiadową. Ostrzeżeni jej wyciem okoliczni mieszkańcy ratują się ucieczką z domów. Syrena wyje przez kilka minut, póki tartak nie zostaje pochłonięty przez żywioł. Milknie wraz z człowiekiem, który ją uruchomił.
Czternastoletni chłopak odzyskuje przytomność. Na nim leży jakaś martwa kobieta. Chwyta się desperacko gałęzi drzewa figowego i zostaje niczym pocisk wystrzelony ponad mury miejscowego więzienia. Ponownie przytomnieje na ciężarówce przewożącej trupy do szpitala. Jest cały pokrwawiony. „Nie żyje“ — stwierdza ktoś przedwcześnie...
Dyrektor żeńskiego internatu na odgłos zbliżającego się kataklizmu wyprowadza w bezpieczne miejsce 65 dziewcząt. Gdy w godzinę później wraca, w gruzach szkoły zastaje tylko stojącą jeszcze ścianę kaplicy, a w jej niszy nietkniętą statuę św. Teresy.
— Co się stało? — pytają w osłupieniu i przerażeniu ocalali mieszkańcy Huaraz.
Powinni byli wiedzieć, ostrzeżeń bowiem nie brakło. Już od czasów, gdy Hiszpanie przybyli do Peru, w dolinie Rio Santa notowano periodycznie wielkie powodzie zalewające położone tam osady. Ostatnia wszakże, która pochłonęła 1500 ofiar, miała miejsce tak dawno, w 1725 r., że o zagrożeniu zapomniano. I wprawdzie z końcem lat trzydziestych XX w. pewien badacz Kordylierów ostrzegał w lokalnej prasie, że jeziora położone nad Huaraz osiągnęły maksymalny poziom wód i jeżeli jakaś radykalna akcja nie zostanie natychmiast podjęta, miastu „w ciągu najbliższych lat“ grozi niebezpieczna powódź —
nikt na to nie zareagował... Ba!... Jeszcze na kilka dni przed owym tragicznym 13 grudnia grupa zaniepokojonych Indian z plemienia Keczua powiadomiła prefekturę miasta, że znajdujące się nad ich wioską jezioro Cojup wypełniło się wodą po brzegi, a wszystkie górskie strumienie groźnie przybierają — wobec czego proszą o przysłanie księdza, któryby nad jeziorem odprawił modły.
Jak doszło do katastrofy?
Od kilku dni Huaraz pławiło się w promieniach słońca. Temperatura przekraczała 30°C i nawet lodowiec pokrywający Palcaraju zaczął topnieć. Wody spłynęły do dwóch jezior położonych na zboczu góry szybko podnosząc ich poziom. Wyższe jezioro, Palcacocha, zwisa niejako na grzbiecie stromo opadającym do znajdującego się o 300 m niżej jeziora Cojup, z którego wypływa z kolei rzeczka Pavia. Płynie ona wąskim kanionem i wraz z innymi strumieniami zasila Rio Augui a z nią Rio Quilcay, która burzliwie przeskakując liczne zagradzające jej drogę porohy wydostaje się na żyzne, uprawne pola, przecina wschodnią część Huaraz i wpada do Rio Santa.
A oto co się dzieje:
Około godziny 6.45 olbrzymi jęzor lodowca ze szczytu Palcaraju obrywa się i spada do jeziora Palcacocha. Powoduje przelanie się wód poprzez granitowy brzeg jeziora i runięcie ich po stoku do, i tak już przepełnionego, jeziora Cojup, które nie wytrzymuje tego naporu i pęka niczym rozerwane dynamitem. Kilkanaście milionów metrów sześciennych wody i błota niczym ów „wąż Apokalipsy“ poczyna teraz toczyć się w dół kanionem rzeczki Pavia, unosząc tysiące ton skał i głazów, wpada w dolinę Quilcay, gdzie błyskawicznie pochłania osiem wiosek indiańskich. Giną setki ludzi.
Matka z czterema córkami i małym synkiem, by nie dać się porwać falom, czepiają się drzewa eukaliptusowego. Cudem jakimś jego korzenie wytrzymują napór wody, która wszakże wyrywa chłopczyka z ramion trzymającej go siostry. Po ustąpieniu powodzi znajdują go, martwego jak sądzą, wśród ciał potopionych. Gdy klęczą nad nim modląc się głośno, dziecko nagle ożywa. „Bóg wysłuchał naszych modlitw“ — wzdycha szczęśliwa matka.
Tymczasem na drodze żywiołu leży wschodnia dzielnica Huaraz, z piękną aleją Raimondi wysadzaną eukaliptusami. Większość mieszkańców przebywa jeszcze w domach. Giną pod ich gruzami. (Uratowali się tylko ci, którzy poszli na ranne nabożeństwo do katedry bądź po zakupy na rynek). Miliony ton wody, błota i głazów miażdżą sześć
■■■■illll WlIWIHIWlIllilllHHIIW I F "I
bloków mieszkalnych i zamieniają w ruinę trzecią część miasta.
„Wąż Apokalipsy“ spiętrza się teraz w wąskim kanionie del Pato do wysokości 50 m, wypada z niego w dolinę Santa, znosi w niej tuzin kamiennych, przez Hiszpanów jeszcze budowanych, mostów oraz
6 mostów kolejowych, by wreszcie, pozostawiwszy za sobą ranę długości 225 km utopić się w Pacyfiku koło Chimbote...
Ocalali mieszkańcy Huaraz natychmiast zorganizowali oddziały ratownicze. Na mokrych jeszcze ruinach domów, wśród rozbitych samochodów i drzew wyrwanych z korzeniami, tysiące ludzi fanatycznie poszukiwało ofiar. Wszędzie leżały ciała zabitych: nagie, pokryte błotem, zmiażdżone głazami, często tak strasznie zniekształcone, że zupełnie nierozpoznawalne.
Ilu ludzi wówczas zginęło, nigdy nie zdołano ustalić. Lokalne władze obliczyły, że było ponad 6000 ofiar, peruwiański Czerwony Krzyż podał liczbę 7000. Około 2000 rodzin pozostało bez dachu nad głową, setki straciło dosłownie wszystko. Nie próbowano nawet ustalić wielkości strat materialnych: wartości domów, dróg, mostów i linii kolejowych. Szkody w rolnictwie i trzodzie były olbrzymie. Pokotem legło co najmniej milion drzew eukaliptusowych. Wschodnia dzielnica, Huascar, nie nadawała się już do odbudowy (do dziś oba brzegi płynącej przez nią Rio Quilcay wyglądają jak krajobraz księżycowy, pozbawione wszelkiej roślinności, z porozrzucanymi na nich 300-to- nowymi głazami)...
Pierwsze transporty lekarstw, odzieży i żywności nadeszły drogą lotniczą już następnego dnia, w niedzielę. Przybyły też brygady sanitarne i ambulanse z Limy. Dzień i noc szczepiono ludność przeciw tyfusowi. Saperzy zabezpieczali miasto i jego okolicę przed niebezpieczeństwem ponownej powodzi.
Już w następnym, 1942 r., rozpoczęto badania mające na celu okiełznanie najpierw tylko lodowcowych jezior zagrażających dolinie Santa, a od 1950 r. wszystkich jezior położonych w paśmie Czarnej
i Białej Kordyliery.
Za pomocą samolotów i śmigłowców do 1953 r. zdołano z bliska sfotografować 226 jezior, przy czym odkryto 38 dotychczas nieznanych, utworzonych przez lawiny i ruchy lodowców. Gdy poziom jeziora przekraczał granicę bezpieczeństwa, ekipy alpinistów wysadzały dynamitem skały tworząc kanały i tunele odprowadzające wodę.
Fotografie lotnicze umożliwiły poznanie lodowcowych jezior, wszakże celem zbadania tajemnic lodowców, należało odwołać się do
specjalistów. Tak więc w 1967 r. rząd peruwiański utworzył „Corporation Peruana del Santa“, w której skład weszli wyszkoleni w Europie glacjologowie, nazwani „poskromicielami jezior“. Ich zadaniem stało się obserwowanie i badanie lodowców, a przede wszystkim regulowanie poziomu wody w jeziorach, do których spływają. Opróżnili już jezioro Honda zwisające niczym miecz Demoklesa nad popularnym uzdrowiskiem Chacos; obniżyli o połowę poziom wody w jeziorze Palcacocha, przyczynie tragedii Huaraz; dobrali się wreszcie do najgroźniejszego w Kordylierach jeziora Safuna, położonego na stoku góry Pucajina (6200 m) i zagrażającego tysiącom ludzi zamieszkujących dolinę Rio Santa. Za pomocą wydrążonego w skałach tunelu odpływowego poziom wody jeziora utrzymany jest w granicach bezpieczeństwa.
Tragedia Huaraz o lat kilka, a może nawet kilkanaście, przyśpieszyła te prace. Być może zapobiegła dalszym katastrofom pochłaniającym tysiące ofiar i powodującym nieobliczalne szkody. Jest to jedyna jasna strona dramatu, który rozegrał się w tym mieście.
Jest początek 1944 roku. Trwa druga wojna światowa. Alianci przygotowują się do trzeciego już szturmu na klasztor Monte Cassino.
2 Korpus Polski, który tak wybitną rolę odegra w czwartym, zwycięskim już natarciu, chwilowo, po wylądowaniu w Italii, kieruje się nad rzekę Sangro, gdzie ma przejść swój chrzest ogniowy. Tymczasem na zapleczu tego frontu, przecinającego Półwysep Apeniński na północ od Neapolu, życie toczy się względnie (jak na warunki wojenne) normalnym torem.
3 marca, piątek. Dochodzi północ. W powietrzu mokra śnieżna mżawka. Na małej stacyjce Balvano-Ricigliano, położonej w górach na krętej linii kolejowej wiodącej przez liczne tunele i łączącej Neapol z Lucanią, dwaj kolejarze, Angelo Caponegro i Vincenzo Biondini, grzeją się przy piecyku. Oczekują na pociąg nr 8017, który ma przyjechać z Neapolu dwanaście minut po północy. Dla zabicia czasu czytają głośno dziennik „Risorgimento“ (Odrodzenie), oficjalny organ alianckich władz wojskowych sprawujących rządy w oswobodzonej od Niemców i faszystów południowej Italii. Jak zwykle przynosi stereotypowe, ocenzurowane wieści z pola walki, nie budzące u obu kolejarzy specjalnego entuzjazmu. Chcieliby — jak wszyscy Włosi — widzieć już koniec tej strasznej wojny, a tymczasem front utknął w Apeninach i ludzie nadal nie są pewni jutra.
Poprzez szum wiatru słychać nagle ostry gwizd. Śnieżną mżawkę
przeszywają ostre światła reflektorów parowozu. 8017 przybywa punktualnie. Opuścił Neapol wieczorem, liczy 47 wagonów i wiezie 521 pasażerów oraz 6 kolejarzy obsługi.
Na postoju w Ba Ivan o Caponegro i Biondini dokonują przeglądu wagonów. Rutyna. „Te same twarze za każdym razem“, zauważa Caponegro mając na myśli handlarzy żywnością raz na tydzień udających się do Lucanii, gdzie wypychają swoje walizy i plecaki towarami przeznaczonymi na czarny rynek w Neapolu, mieście pełnym wojska i uciekinierów.
W 38 minut po przybyciu pociągu naczelnik stacji, Vincenzo Ma- glio, daje sygnał do odjazdu, po czym przekazuje telegraficznie tę wiadomość do następnego przystanku, Bella-Muro, odległego o około
5,5 km i wychodzi. Na służbie pozostaje jego zastępca, Giuseppe Salonia, gdyż za półtorej godziny przejeżdżać ma przez Balvano jeszcze jeden pociąg, nr 8025.
Czas na stacji mija wolno i Salonia drzemie. Ale na krótko przed nadejściem 8025 dociera do jego świadomości, że nie otrzymał jeszcze z Bella-Muro potwierdzenia przyjazdu 8017. Sprawdza i dowiaduje się, że pociąg ten istotnie jeszcze tam nie dotarł. Co mogło spowodować tak wielkie, dwugodzinne opóźnienie? Czyżby tor był zablokowany?
O godz. 2.40 pociąg 8025 wtacza się na stację Balvano. Salonia wstrzymuje jego odjazd, nakazuje odczepić parowóz i wsiada doń, by osobiście udać się na rekonesans w kierunku Bella-Muro...
Cofnijmy się teraz o dwie godziny i przenieśmy do pociągu 8017.
Przed odjazdem z Balvano maszynista Gigliani kazał swojemu palaczowi, Rosario Barbato, szczodrze dorzucić węgla pod kocioł, by uzyskać większe ciśnienie. Bez trudu pokonał wyniosłości w pierwszym i drugim tunelu i dotarł do wiaduktu wiodącego do trzeciego tunelu, wygiętego w kształt litery S i liczącego 3 km długości.
Co się dalej działo, możemy się już tylko domyślać. Pociąg zapewne zwolnił na dosyć stromym podjeździe w wąskim, wilgotnym tunelu i stanął, przy czym we wnętrzu tunelu znalazły się wszystkie (47) wagony prócz pozostałej na zewnątrz kabuzy, przyczepionej do końca składu. Po pewnym czasie .przebywający w niej grzejący się przy piecyku hamulcowy Michele Palo począł się tym niespodziewanym, a przedłużającym się, postojem niepokoić. Nie słyszał ostrzegającego gwizdka maszynisty i sądził, że zatrzymał go jakiś sygnał. Wychylił głowę na zewnątrz, ale niczego nie dostrzegł, wszystkie bowiem wa-
gony ukryte były w tunelu, a mżawka dodatkowo utrudniała widoczność. Zeskoczył więc na tor i poszedł wzdłuż pociągu. Panowała w nim niesamowita cisza. Nikt nie rozmawiał, nie interesował się postojem, nawet nie chrapał. Coraz bardziej zaniepokojony przeszedł około 30 m, gdy nagle ogarnęły go mdłości. Zawrócił więc i potykając się począł uciekać. Gdy dopadł wiaduktu, upadł na kolana, głęboko zaczerpnął mroźnego powietrza, nakreślił znak krzyża na piersi, spojrzał w niebo i wybuchnął płaczem. Po chwili wszakże, opanowawszy się, począł biec torem w stronę Balvano położonego o 3 km w dole.
0 godz. 2.50 wynurzył się z ostatniego tunelu przed stacją właśnie w chwili, gdy Salonia ruszał parowozem na rekonesans. Zamachał latarnią i począł krzyczeć: „Tam! W górze na torach! Wszyscy nie żyją... wszyscy nie żyją...“
Salonia gwałtownie zahamował. Trudno było w to uwierzyć, ale jeśli istotnie tam w górze doszło do jakiejś katastrofy, należało natychmiast zorganizować pomoc. Przede wszystkim jednak trzeba było jak najszybciej znaleźć się na miejscu — nie czekając więc na rezultaty wszczętego alarmu ruszył dalej parowozem, by dotrzeć do 8017
1 sprawdzić, co się stało.
Gdy dojechał do wystającej z tunelu kabuzy, zatrzymał parowóz i poszedł dalej piechotą. Nie było widać najmniejszego śladu jakiegoś wypadku. Wszystko wyglądało normalnie. Przejmująca cisza wszakże wróżyła najgorsze. Świecąc sobie latarnią, której blask kładł długie cienie na wilgotnej ścianie tunelu, wspiął się do pierwszego z brzegu wagonu. Wokoło siedzieli lub polegiwali pasażerowie w relaksowych pozach. Zdawało się, że śpią, nie sen jednak, lecz śmierć tuliła ich w swoich ramionach... Biegiem powrócił do parowozu, przyczepił go do kabuzy i cofając się przeciągnął 8017 z jego makabrycznym ładunkiem na stację Balvano...
Cóż mogło być przyczyną tej najdziwniejszej w historii kolejnictwa katastrofy, w której nie nastąpiło żadne zderzenie ani wypadnięcie pociągu z toru, a przecież zginęło 521 osób?
Dochodzenia ustaliły, że pociąg nr 8017 obciążony był nadmierną liczbą pasażerów (po to, by cały skład pociągu mógł pokonać znajdujące się na trasie wzniesienia, jego waga nie mogła przekraczać 500 t
— tej nocy wszakże pociąg ważył 511 t), gdy ydęc wjechał do tunelu, koła poczęły się ślizgać na oblodzonych szynach. Wówczas maszynista Gigliani zamiast wycofać się na wiadukt, kazał palaczowi dorzucić węgla do kotła, by móc pokonać wzniesienie hamujące dalszą jazdę.
Nie poskutkowało. Koła obracały się wprawdzie szybciej, ale parowóz nadal stał w miejscu. Równocześnie ogień podsycany w kotle dalszymi porcjami węgla zaczął wydzielać wielkie ilości śmiertelnego tlenku węgla, który szybko rozpełznął się w wąskim tunelu. Ani maszynista, ani palacz, ani tym bardziej pasażerowie nie zdawali sobie sprawy z tego, że gaz ten jest bezwonny... I tak w ciągu kilku minut prawie wszyscy ulegli zaczadzeniu i postradali życie.
Prócz wspomnianego już Michele Pało, hamulcowego, jedynego ocalałego z obsługi pociągu, katastrofę przeżyło jeszcze trzech handlarzy, którzy po udzielaniu im w Balvano pierwszej pomocy nie złożywszy żadnych zeznań zniknęli jak kamfora. Zapewne posiadali fałszywe dokumenty bądź obawiali się pytań, które doprowadziłyby do ujawnienia ich nielegalnej działalności. Ocalał też Domenico Miele, sprzedawca oliwy. Na postoju w Balvano wysiadł z pociągu, by rozprostować nogi. Przed zimnem okrył twarz i szyję szalikiem. Później, gdy pociąg zatrzymał się w tunelu, nie spał jeszcze i ów szalik miał nadal owinięty wokół szyi. Gdy więc począł się krztusić, zasłonił nim usta, wyszedł z wagonu i dobrnął do końca tunelu, gdzie wsiadł do ostatniego wagonu sądząc, że znajdzie w nim lepsze powietrze. Zemdlał w korytarzu i tam, jeszcze żywego, znalazła go ekipa ratunkowa. Ponoć zupełnie osiwiał. Szóstym ocalałym był przekupień, Luigi Coz- zolino. Zatrucie wszakże pozostawiło w jego organizmie tak trwałe ślady, że nigdy już nie był w stanie zrozumiale zrelacjonować, w jaki sposób uratował życie.
Alianckie władze wojskowe prowadzące dochodzenie nikogo za tę tragedię nie obwiniły, okazało się bowiem, że pociąg 8017 napędzany był pośledniego gatunku węglem sprowadzanym z Jugosławii (na wojnie trudno było przebierać i grymasić), który przy spalaniu wydzielał daleko większą niż normalnie ilość tlenku. Trudno było również kogokolwiek winić za przeciążenie pociągu, którego parowóz po zamarzniętych, śliskich szynach, w górę tunelu, nie był w stanie pociągnąć.
Wojenna cenzura nie chcąc dać Niemcom powodu do zadowolenia oraz obawiając się, że Włosi mogą uznać katastrofę za świetnie — na tyłach walczących wojsk — wykonany akt sabotażu, całą tragedię zatuszowała. Jedynym po niej śladem była krótka, lakoniczna notatka zamieszczona 7 marca 1944 r. u dołu wewnętrznej strony „Risorgimento“.
Spośród 521 ofiar nigdy nie zdołano zidentyfikować 193. Nie po-
siadały bowiem żadnych dowodów tożsamości, bądź też dokumenty były fałszywe. Krewni zidentyfikowanych wystąpili wprawdzie na drogę sądową przeciw kolejom włoskim, żądając półtora miliona dolarów odszkodowania — roszczenia ich zostały jednak w 1951 r. przez sąd odrzucone, w 1944 r. kolejami tymi rządziły bowiem alianckie władze wojskowe, które (zresztą zgodnie z prawem) nie ponosiły odpowiedzialności za wypadek zaistniały podczas wojny.
Piszę o katastrofach niezwykłych. Jedne — jak wybuch w porcie Halifax — pociągały tysiące ofiar, w innych liczba ta była znikoma, a mimo to przeszły do historii bądź literatury. Oto jedna z nich — do dziś nie wyjaśniona i wciąż frapująca ludzi zajmujących się niewytłumaczalnymi wydarzeniami — tajemnica „Trójkąta Bermudzkiego“.
Fort Lauderdale na Florydzie, baza lotnicza amerykańskiej marynarki wojennej, 5 grudnia 1945 r. Warunki atmosferyczne doskonałe, słaby wiatr północno-wschodni, zachmurzenie umiarkowane, temperatura 19°C. Na pasie startowym stoi pięć bombowców typu Grim- man TBM-3 „Avenger“ gotowych do lotu nr 19 (Flight 19). Mechanicy sprawdzili już ich 1600-konne silniki Wrighta, które umożliwiają przy obciążeniu 1000 kg bomb lub torped rozwijanie prędkości 500 km/h, oraz 16-metrowe skrzydła, czy aby nie wykazują oznak „zmęczenia“ metalu. Wszystko jest „O.K!“ (w porządku). Tankują więc do zbiorników 7,5 t paliwa wystarczającego na pokonanie dystansu około 1500 km.
Szkolny lot nr 19 ma za zadanie skierować się wprost na wschód w kierunku Wysp Bahama (250 km nad morzem), wystrzelić torpedy do celów umieszczonych na wodzie w okolicy wyspy Bimini, skręcić na północ, po 65 km zawrócić na południowy zachód i po 2 godzinach lotu powrócić do bazy. Rutynowy lot — przy tak dobrej pogodzie nie nastręczający (wydawałoby się) żadnych kłopotów. Na wypa
dek wszakże przymusowego — z powodu awarii — wodowania, lotnicy mają kamizelki ratunkowe, tzw. „May West“, samoloty zaś wyposażone są w gumowe tratwy umocowane na zewnątrz, odczepiające się automatycznie i wypełniające powietrzem przy zderzeniu z wodą.
Załoga każdego bombowca składa się z trzech ludzi: pilota, radiooperatora i Strzelca pokładowego. Wszyscy mają za sobą od półtora do czterech lat służby w lotnictwie. Eskadrą dowodzi dpświadczony pilot (2,5 tys. godzin lotów), por. Charles Taylor.
Godzina 13.00. W jednym z baraków szeregowiec Robert Gruebel i sierżant Robert Galii van przygotowują się do rychłego odlotu. Tylko kapral Allen Kosner nie rusza się ze swojego posłania.
— Nie lecisz? — pyta sierżant.
— Odlatałem już swoje w tym miesiącu. Nie mam ochoty na więcej i nie ma powodu, bym musiał.
— Szczęśliwy facet — zauważa Gallivan.
Nie mają pojęcia, jak bardzo szczęśliwy, jako jedyny bowiem ocaleje spośród 15 członków załóg samolotów biorących udział w locie nr 19...
Godzina 14.00. Wszyscy (prócz Kosnera) są już na swoich miejscach. Następuje sprawdzanie stanu gotowości.
— Paliwo? — zapytują z wieży kontrolnej.
— O.K! — odpowiada każdy pilot.
— Radio?
— Funkcjonuje dobrze — stwierdzają radiotelegrafiści.
— Ekwipunek ratowniczy?
Również odpowiedź pozytywna.
Samoloty startują, tworzą formację i odlatują na wschód w stronę Wysp Bahama. Tam po wykonaniu zadań przegrupowują się i zawracają do bazy. Jak dotąd wszystko gra.
Godzina 15.15. Znudzony kontroler lotów czyta komiksy. Nagle odzywa się radio:
— Wołam wieżę, wołam wieżę — mimo zakłóceń poznaje głos porucznika Taylora. — Zaistniała nagła potrzeba...
— Macie jakieś kłopoty? — pyta kontroler.
— Wydaje się, że zboczyliśmy z kursu — w głosie Taylora czuć zdenerwowanie. — Nie dostrzegamy lądu. Powtarzam: nie dostrzegamy lądu.
— Podajcie swoją pozycję — uspokaja kontroler.
— Nie jestem jej pewien — z wahaniem odpowiada Taylor. — Wygląda na to, że zgubiliśmy się.
— To niemożliwe! — wykrzykuje pilot przebywający właśnie w wieży kontrolnej i przysłuchujący się rozmowie. — Nikt nie może się zgubić w tak dobrym do lotu dniu jak dzisiaj.
— Lećcie wprost na zachód — nakazuje kontroler.
Odpowiedź Taylora jest zaskakująca:
— Nie jesteśmy pewni, gdzie jest zachód. Nic tu w górze nie jest takie, jak powinno być. Nawet ocean nie wygląda tak, jak powinien.
— Co się dzieje z tymi chłopcami? — denerwuje się kontroler.
— Wystarczy, by się skierowali wprost na słońce, a będą lecieć na zachód.
Pełnej odpowiedzi na pytanie, co się dalej działo z lotem nr 19 już nie otrzymano, nastąpiła bowiem przerwa spowodowana jakimiś bliżej nie sprecyzowanymi zaburzeniami atmosferycznymi. Przez następną godzinę wieża kontrolna odbierała wprawdzie fragmenty rozmów prowadzonych między pilotami, nie była jednak w stanie nawiązać z nimi łączności. Z rozmów tych wynikało, że piloci nadal nie byli w stanie określić swojej pozycji. Wyczuwało się w ich głosach wzrastający strach.
Około godz. 16.00 usłyszano przez radio, że por. Taylor zdaje dowództwo innemu pilotowi:
— Może ty wyprowadzisz nas... — mówi.
W 15 minut później nowy dowódca lotu nr 19, kapitan pilot piechoty morskiej George Stivers nadaje:
— Musimy się znajdować gdzieś o 250 mil na południowy zachód od bazy. Nie jesteśmy pewni gdzie... musieliśmy minąć Florydę i lecimy chyba nad Zatoką Meksykańską... Wygląda, że... — w tym momencie następuje ostry trzask zagłuszający dalsze słowa. Zdenerwowany kontroler usiłuje pochwycić słabe sygnały. Dochodzi go jeszcze rozkaz Stiversa do pilotów, by zrobili zwrot o 180° i lecieli z powrotem nad Florydę. Przechwytuje też rozmowy między pilotami, z których wynika, że kończy im się paliwo, że wiatr osiąga prędkość 120 km/h, oraz że wszystkie instrumenty pokładowe „zwariowały“ i każdy daje inny odczyt. Słyszalność szybko słabnie, z czego można wnioskować, że samoloty oddalają się teraz na wschód — nad pełne morze.
Wreszcie daje się słyszeć przepełniony strachem okrzyk Stiversa:
— Mój Boże! Wygląda, jakbyśmy wlatywali w białą wodę... Jesteśmy zgubieni!...
W 1945 r. nie utrwalano jeszcze na taśmie wszystkich rozmów prowadzonych między bazą a pilotami. Urządzenia były bardzo prymitywne i w rutynowym locie nr 19 nie było powodów, by rozmowy takie nagrywać. Stąd przytoczone wyżej fragmenty były tylko odtworzone z pamięci przez personel bazy. Mogły więc budzić (i budziły) zastrzeżenia, szczególnie ostatnie zdanie, jakie ponoć odebrano od kpt. Stiversa. Brzmieć miało tak:
— Nie lećcie za nami... oni wyglądają, jak gdyby przybyli z kosmosu (from outer space).
Godzina 16.30. Od startu lotu nr 19 minęło dwie i pół godziny. Łączności z samolotami nie sposób nawiązać. Milczą. Baza nadaje do wszystkich stacji lotniczych sygnał alarmowy Mayday.
W położonej o 250 km na północ od Fort Lauderdale Banana River Naval Air Station, por. Harry Cole i 12 członków jego załogi pędzą do swojego samolotu-amfibii typu „Martin Mariner PBM“, zaopatrzonego w specjalne instrumenty i przyrządy do ratowania lotników z morza. Startują kierując się w stronę, gdzie — jak się przypuszcza — może znajdować się zaginiona eskadra.
Po starcie por. Cole melduje przez radio do bazy:
— Lecimy około 11 minut na południowy wschód. Jak dotąd niczego nie widać — po czym milknie i nie odzywa się więcej.
— Co się stało z tą amfibią? — wykrzykuje komendant bazy.
— Powinna się zgłaszać co kilka minut...
Po godzinie bezskutecznych prób nawiązania łączności wiadomo już, że poszukiwać trzeba nie pięciu, lecz sześciu samolotów i nie 14, lecz 27 zaginionych lotników. Rozpoczyna się więc jedna z największych morsko-powietrznych akcji ratowniczych. Bierze w niej udział 307 samolotów startujących z lądu i z lotniskowców, 4 niszczyciele marynarki wojennej, kilka okrętów podwodnych, 18 jednostek straży przybrzeżnej, specjalne statki ratownicze oraz setki prywatnych jachtów i łodzi motorowych. Z Wysp Bahama dołączają jednostki marynarki i lotnictwa brytyjskiego. Od świtu do zmroku, lecąc wolno na wysokości 100 metrów nad falami, samoloty czeszą morze na obszarze 600 tys. km2. Bezskutecznie! Nie znaleziono ani tratew ratunkowych, ani jakichkolwiek szczątków, nawet plam rozlanego na wodzie oleju.
— Nie jesteśmy w stanie zgadywać, co się stało — oświadcza rzecznik marynarki USA.
A cóż mogło się stać?
Wysunięto kilka teorii:
— awaria silników — jest jednak nieprawdopodobne, by mogła nastąpić równocześnie w 6 samolotach i spowodować, że wszystkie runęły do morza;
— zderzenie w powietrzu lub wessanie przez gigantyczną trąbę wodną — w takim wypadku musiałyby jednak pozostać na wodzie jakieś ślady — szczątki samolotów, plamy oliwy;
— zaburzenia magnetyczne — które istotnie nad tym akwenem, popularnie zwanym Trójkątem Bermudzkim, występują powodując odchylenia igieł kompasu. Jest to jedno z tych miejsc na kuli ziemskiej, gdzie kompas pokazuje prawdziwą, a nie magnetyczną północ. Ale piloci o tym wiedzą i wystarczy skierować się ku słońcu, by według niego określić swoje położenie;
— niezwykłe zaburzenia atmosferyczne tworzące, według autorów science fiction, tzw. „dziury w niebie“ połykające samoloty — w którą to teorię jak dotąd żadne autorytety naukowe nie wierzą, a cóż dopie-
lotnictwo USA; \ i ^
— zła pogoda. Wprawdzie dość silne wiatry, dochodzące do 65 km/h odnotowano na tym obszarze tuż przed zaginięciem samolotów, nie były jednak aż tak groźne, by stanowiły problem dla silnych motorów Wrighta.
Najbardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza, że eskadra w powrotnej drodze do bazy znalazła się w zasięgu zaburzeń magnetycznych, które spowodowały „zwariowane“ wskazania igieł kompasów. Po kilku minutach takiego zamieszania piloci mogli ulec panice i wówczas zupełnie zdezorientowany kpt. Stivers nakazał zwrot o 180° w kierunku — jak sądził — Florydy. Wszakże gdy tylko samoloty skręciły na wschód, los ich był przesądzony. Poleciały nad otwarty ocean, gdzie po wyczerpaniu się paliwa musiały wodować. Ciężkie maszyny szybko poszły na dno. Dlaczego jednak załogi nie przesiadły się wówczas na pneumatyczne tratwy?
Sądzi się, że lecąc za swoim zdezorientowanym dowódcą gwałtownie zanurkowały, momentalnie pogrążając się w wodę. Załogi oczywiście nie miały żadnych szans, tratwy nie zdążyły się odczepić i napełnić powietrzem. Nie znaleziono żadnych szczątków, maszyny bowiem nie rozbiły się podczas nurkowania. Przypuszcza się również, że amfi-
bia, która wyruszyła na ratunek, eksplodowała w powietrzu na skutek przecieku paliwa, a jej szczątki i ciała załogi szybko uniosły prądy morskie.
Katastrofą tą, po której nie pozostało najmniejszego śladu, zajęli się oczywiście niestrudzeni badacze tajemnic „Trójkąta Bermudzkie- go“. Sugerują oni, że lot nr 19 wchłonięty został w jakiś inny wymiar bądź porwany przez UFO. Na dowód przytaczają owe ostatnie słowa wypowiedziane ponoć przez kpt. Stiversa: „wyglądają, jakby przybyli z kosmosu“.
Nie sposób oprzeć się chęci opisania jeszcze jednej tego rodzaju niezwykłej katastrofy. Była niemal identyczna (?) i wydarzyła się w tym samym, zaczarowanym (?) „Trójkącie Bermudzkim“, tyle że nie zyskała szerszego rozgłosu, zginęło w niej bowiem tylko trzech mało znaczących ludzi. Pośród nich był mój serdeczny przyjaciel, Jurek Golas, poszukiwacz diamentów w „czarnej“ rzece Mazaruni, przepływającej przez (brytyjską wówczas) Gujanę. Pod jego bacznym okiem uczyłem się wydobywania diamentów z dna rzeki. Do rzeczy wszakże: Było lato 1964, roku gdy Jurek załatwiający właśnie interesy w Toronto (Kanada) otrzymał telegram z informacją o narodzinach trzeciej córki. Nietrudno było odlecieć jeszcze tego samego dnia do Geor- getown, stolicy Gujany, gdzie miał swój dom, tyle że nie było bezpośredniego połączenia. Musiał nocować w Miami na Florydzie i dopiero następnego dnia rano lecieć dalej. Przeto gdy w barze hotelu lotniskowego w Miami spotkał swojego kumpla z aeroklubu w George- town (Jurek był pilotem, właścicielem trzech awionetek), Johna Greenshawa, bardzo się ucieszył.
John zakupioną z amerykańskiego demobilu dakotą przewoził z Gujany na Florydę złote rybki do akwariów amerykańskich hobbistów, a w odwrotnym kierunku kurczaki na stoły gujańskich smakoszy. „Po co masz czekać do jutra na samolot? Leć ze mną. Za godzinę startuję“ — zaproponował i Jurek oczywiście skorzystał z tak niespodziewanej okazji.
Leciało ich trzech. John, jego mechanik i Jurek. Wieźli sześć tysięcy kurczaków. Pogoda była piękna. Żaden huragan nie zagrażał. Ostatni radiowy meldunek wieża kontrolna na lotnisku w Miami odebrała, gdy samolot ominął Kubę (ze względu na amerykańską bloka
dę wyspy przelatywać nad nią nie mógł). Kiedy po 45 minutach, w przewidywanym i ściśle w powietrzu przestrzeganym terminie, następnego meldunku już nie było, ogłoszono alarm. Przez dwa tygodnie okręty i samoloty amerykańskie, brytyjskie, meksykańskie i wenezuelskie przeszukiwały Morze Karaibskie pomiędzy Kubą a wybrzeżem południowoamerykańskim. Bezskutecznie. Nie znaleziono absolutnie żadnych śladów. Ani szczątków samolotu, ani plam rozlanej na wodzie oliwy, ani — co najbardziej zadziwiające — kurczaków, lub raczej ich pierza, które musiałoby chyba wypłynąć na powierzchnię z rozbitej przy zderzeniu z wodą maszyny. Nie znaleziono też ofiar wypadku i żona Jurka musiała czekać siedem lat, nim oficjalnie uznano go za nieżyjącego i mogła przejąć po nim nielichy „diamentowy“ spadek.
Mini-katastrofa? — Oczywiście, ale wraz z opisaną katastrofą lotu nr 19 dająca wiele do myślenia.
■w— im »ii ■ iHiiiwmi iii ni« w
Furie żywiołów morskich rozmaicie są zwane. Wylęgające się na Oceanie Indyjskim cyklony pustoszą wybrzeża Indii i Bangladeszu, natomiast huragany rodzą się na Atlantyku i sieją zniszczenia na wschodnich wybrzeżach Ameryki Środkowej i Północnej. Nie są tam niczym niezwykłym, choć czynią nieraz okrutne spustoszenia i pociągają śmierć wielu ludzi. Ten wszakże, o którym będzie mowa, śmiało zaliczyć można do niezwykłych, gdyż szalał przez pełnych sześć dni niosąc śmierć i spustoszenie na swojej drodze od Haiti po Zatokę Hudsona, liczącej blisko 5 tys. km.
Zwał się „Hazel“, jako że w owym czasie furie morskie chrzczono tylko żeńskimi imionami, i narodził się gdzieś na Morzu Karaibskim, skąd, pędząc na północ, w pierwszej kolejności, 12 października 1954 r., zawadził o Haiti.
O rozmiarach katastrofy, jaką tam spowodował, dowiedziano się dopiero od dwóch mieszkańców Jérémie, którzy poprzez góry dowlekli się do lokalnej stacji radiowej.
20-tysięczne miasto, Jérémie, położone nad morzem, przestało istnieć, w Les Cayes 700 osób pozostało bez dachu nad głową. Huragan zniszczył wszelkie środki łączności, wzburzone fale uniemożliwiały morską ekspedycję ratunkową, natychmiastowa pomoc była więc niemożliwa. Wysłana kolumna samochodów ciężarowych ciągniętych przez potężne traktory ugrzęzła w nurtach powodzi wywołanej ulew
nym deszczem.. Drogi były rozmyte, domy — nawet wielkie budynki publiczne — w gruzach. Wywiad lotniczy stwierdził, że woda zalała pola uprawne, a plony ryżu i zbiory bananów przepadły. Klęska dotknęła ponad 20% mieszkańców Haiti. Tysiące ludzi straciło mienie, wielu życie. W innym rejonie Morza Karaibskiego, w Panamie, ulewa trwała cztery dni, a w Puerto Rico w ciągu 13 godzin spadło 30 centymetrów deszczu. Tegoż 12 października, gdy ośrodek alarmowy w Miami zasygnalizował zbliżanie się „Hazel“ do Kuby i Bermudów, dowództwo marynarki USA nakazało ewakuację ludności cywilnej z amerykańskiej bazy wojskowej w Guantanamo na Kubie.
14 października huragan posuwający się z prędkością 37 km/h, przy czym prędkość wirującego w nim wiatru przekraczała 220 km/h, dotarł do wybrzeży Południowej Karoliny. W Myrtle Beach, gdzie rozpoczął swoje natarcie na ląd, zniszczył ponad tysiąc budynków, burząc nawet wielkie hotele, a mniejsze domy po prostu zrywając z fundamentów. Windy Hill, popularny nadmorski ośrodek wypoczynkowy, zniknął z powierzchni ziemi. Pędząc dalej na północ, „Ha- zel“ poważnie poturbował 9 wschodnich stanów USA. Tylko wcześniejsze ostrzeżenie mieszkańców przed grożącym im niebezpieczeństwem ograniczyło straty w ludziach do 18 osób zabitych w Północnej Karolinie i 16 w stanie Nowy Jork. Szkody natomiast wyrządził olbrzymie i przez wiele lat je odczuwano.
Huragan przeskoczył z kolei jezioro Ontario, wpadł do Kanady i począł pustoszyć jej południowe połacie. W okolice Toronto dotarł późną nocą z 17 na 18 października.
Mieszkałem tam wówczas i tej nocy wracałem do domu z hucznych, jak to w polonijnym zwyczaju, imienin (Małgorzaty). Radia, oczwiś- cie, nie słuchałem, podobnie jak inni imieninowi goście. Nie wiedziałem więc o postępach „Hazel“. Zresztą, któż by w milionowym mieście bał się jakiegoś tam, lecącego znad odległego Morza Karaibskiego huraganu! Ulice były wyludnione, nie zwróciłem na to jednak specjalnej uwagi, a że nie chciało mi się czekać na nocny tramwaj, poszedłem piechotą. Było niezwykle gorąco jak na tę porę roku. Ciężkie i duszne powietrze stało niemal bez ruchu, jak gdyby czekając na coś. Dziwna, pomarańczowa poświata przytłumiała blask ulicznych lamp. Czułem się nieswojo. Nerwy miałem napięte. Coś się działo, a nie miałem pojęcia co. I tak doszedłem do domu i położyłem się spać, nie wiedząc, że tej nocy w nurtach powodzi wywołanej przelatującym huraganem zginęło, dosłownie o kilometr ode mnie, kilkadziesiąt
osób, że wezbrane nurty rzeki wyrywały z rąk matek ich dzieci, dławiły w gardle ostatni krzyk rozpaczy.
Wpadająca do jeziora Ontario rzeka Humber przecina Toronto głębokim, malowniczym i zalesionym wąwozem, w którym gnieździły się czarne wiewiórki, psotne szopy i złośliwe skunksy. Na stokach wąwozu i nad brzegiem rzeki (raczej rzeczki) powstało nowe osiedle domków jednorodzinnych. I właśnie owej nocy Humber River, zasilona w swoim górnym biegu huraganowymi deszczami, runęła w ów zaludniony wąwóz (poziom wody podniósł się o 6 m) i zmiotła do jeziora wszystko, co napotkała na swojej drodze, z domami i śpiącymi w nich ludźmi włącznie.
Ludność położonego pod Toronto okręgu warzywniczego Holland March musiała w popłochu uciekać, gdy wdarły się tam wody tworząc jezioro o powierzchni 2,5 tys. hektarów, na 3 metry głębokie. W południowym Ontario i zachodnim Quebecu, które najbardziej odczuły furię huraganu, zginęło co najmniej 80 osób. Nasilenie deszczu przekroczyło dotychczasowy rekord opadów, 18 centymetrów na dobę. Rzeki i strumienie wystąpiły z brzegów.
„Hazel“ pognał dalej na północ, ku Zatoce Hudsona i tam wreszcie, 18 października, wyczerpała się jego furia.
To, że huragan, zjawisko przecież oceaniczne, tak długo utrzymał się nad lądem i tak daleko dotarł na północ, uznano za wypadek niezwykły, na zawsze zapisany w kronikach Ameryki Północnej.
Inną odmianą „podmuchów śmierci“ jest w Ameryce tornado, w Polsce zwane bardziej rzeczowo trąbą powietrzną. W Stanach Zjednoczonych szaleje ich kilkaset rocznie, w naszym wszakże klimacie są zjawiskiem nadzwyczaj rzadkim. Ale i tu, i tam niewiele się od siebie różnią, siejąc olbrzymie zniszczenia w wąskim stosunkowo pasie swojej działalności. Są podmuchem śmierci budzącym powszechną grozę.
Czy są jednak katastrofami (kataklizmami) niezwykłymi?
W Polsce niewątpliwie tak, w Ameryce — zależnie od ich skutków i przebiegu. Przyjrzyjmy się dwom, które Szalały w Chicago i... w Białymstoku.
Sobota, 4 marca 1961 r., godzina 17.06: data zapisana w annałach Chicago jako T-Day, dzień tornado...
W miejskim Biurze Pogody jego kierownik, Joseph Fulk, dostrzega
na ekranie radarowym jasny punkt oznaczający jakieś poważne zakłócenia atmosferyczne. „Zapewne gwałtowna burza“ — myśli. Przepowiadali ją już przed dwoma godzinami podając, że w północnym i środkowym Illinois i w połnocno-zachodniej Indianie spodziewane są właśnie burze połączone z opadami i silnymi wichurami. Coś wszakże go niepokoi. Ten jasny punkcik może być równie dobrze trąbą powietrzną, tornado, najbardziej gwałtowną i niszczącą burzą, osiągającą w swoim wirze prędkość 850 km/h. Radar, niestety, nie odróżnia jej od zwykłej burzy.
Przypomina sobie statystykę: od 1916 r. w Stanach Zjednoczonych rocznie notowano (średnio) 213 tornado pochłaniających 214 śmiertelnych ofiar i powodujących zniszczenia wartości 21,5 min dolarów. Chicago, położone w tzw. „alei tornado“ ciągnącej się od Zatoki Meksykańskiej aż po Detroit, znane jest z silnych wiatrów i choć zajmuje dopiero dziesiąte miejsce wśród miejscowości najczęściej odwiedzanych przez trąby powietrzne, znajduje się na drugim miejscu pod względem liczby ofiar śmiertelnych i wielkości zniszczeń. Jest więc powód do zaniepokojenia.
Potężna stacja radarowa nie tak dawno otwarta w Kansas City, której zadaniem jest śledzenie trąb powietrznych na obszarze ponad 300 tys. km2, nic dotychczas o narodzinach jakiegoś nowego tornado nie doniosła. Milczą również „obserwatorzy pogody“ w 12 okręgach wiejskich obsługiwanych przez chicagowskie Biuro Pogody. Gdyby zauważyli czarną, sięgającą nieba trąbę powietrzną — natychmiast podnieśliby alarm. Obawy są więc chyba płonne.
„Echo na ekranie radarowym musi być burzą — konkluduje Fulk
— niczym innym!“
Jakże się mylił...
Rzućmy okiem na błyskawiczny bieg wypadków. Godzina 17.00. Gigantyczna masa ciepłego, wilgotnego powietrza pędząca w kierunku Chicago znad Zatoki Meksykańskiej z dziką furią zderza się z frontem zimnego powietrza pchającym się na południowy wschód. Poczyna lać ciężki, zimny deszcz, a w sześć minut później z głębi sztormowych chmur opada wirujący w odwrotną stronę niż wskazówki zegara czarny stożek. Z przeraźliwym sykiem atakującego węża, przeradzającym się w ogłuszający ryk rozjuszonego lwa sięga ziemi, posuwa się zygzakowatym torem, niczym bomba uderza w południową dzielnicę Chicago i wsysa bądź druzgocze wszystko, co napotyka na swej drodze. Między innymi restaurację „Melody Lane“.
Wspomina Graylc Maroe, jeden z ówczesnych gości:
„Była silna wichura i lał deszcz. Niespodziewanie zgasło światło i cały budynek zatrząsł się. Wielkie rysy powstały na suficie i ścianach, talerze i sztućce spadły ze stołów. Wśród przerażonych gości podniósł się krzyk. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą spokojnie jedli, teraz poczęli brutalnie przepychać się, gnani zwierzęcym strachem, usiłując ujść z trzeszczącej, grożącej zawaleniem restauracji. I wówczas to, poprzedzony przeraźliwym zgrzytem zrywanego przez wichurę blaszanego dachu, potężny i straszliwy głos zagłuszył wszystko: ryk niczym rakiety startującej z wyrzutni.“
Maroe zdążył jeszcze rzucić okiem na ulicę. Zobaczył drzewa i samochody brutalnie porywane w niebo i wsysane z taką łatwością, jakby działał tam jakiś gigantyczny odkurzacz. Ten przerażający obraz rozprysnął się nagle na tysią,c kawałków, gdy wielka frontowa szyba restauracji eksplodowała do wewnątrz ostrymi odłamkami szkła raniąc spanikowanych gości i obsługę. Maroe, przyciśnięty do ściany, uniknął zranienia, ale poczuł, że mur za jego plecami ustępuje. Belki
i cegły ze ścian i dachu runęły nań i przygniotły go do ziemi. Był nadal przytomny, ale zdawało mu się, że jakiś olbrzymi walec drogowy zbliża się doń i za chwilę go zmiażdży. Poczuł też mdły zapach gazu i przeraził się, że w razie pożaru spłonie żywcem. Wielu gości leżało na podłodze ogłuszonych przez spadające cegły i belki. Inni, jęcząc przeraźliwie z bólu, usiłowali tamować krew płynącą z ran zadanych odłamkami szkła...
Tymczasem trąba powietrzna rycząc i niszcząc wszystko na swojej drodze pędziła z prędkością 80 km/h (w jej wnętrzu prędkość wirującego wiatru dochodziła do 400 km/h). Podskakiwała niczym gigantyczne czarne monstrum i w swoim zygzakowatym ruchu wsysała domy i samochody, z łatwością burzyła to, co pozostało jeszcze na ziemi. Chwytała uciekających ciskając nimi w mury, zrywała blaszane dachy niczym arkusze papieru, a dachówkami raziła ludzi, wywalała okna raniąc szkłem mieszkańców, wyrywała z korzeniami drzewa lub rozłupywała je; słupami telefonicznymi miotała niczym gigantycznymi oszczepami; rozsadzała od wewnątrz garaże, gdy powietrze z nich zostało wyssane. Efektownie błyskała iskrami z zerwanych przewodów wysokiego napięcia, druzgotała mury i ściany. Nie znała litości...
Było jeszcze zupełnie spokojnie, gdy Jerry Vickers zauważył, że z najbliższej okolicy zniknęło ptactwo, którego zawsze było tam pełno. Czyżby sygnalizowało w ten sposób jakieś zbliżające się niebezpieczeństwo? Siedział w swoim pokoju na drugim piętrze, gdy nagle zamigotało światło, na zewnątrz zapanowały ciemności i przeraźliwie zawył wiatr. Już pierwszy podmuch tornado wykręcił cały dom na fundamentach, podłoga w pokoju gwałtownie się pochyliła i Vickers został rzucony wprost w okno. Rozłożył ramiona, by się zatrzymać na framudze, ale w tejże chwili wiatr wywalił szybę zdmuchując go I powrotem do wnętrza i raniąc odłamkami szkła, po czym, jak gdyby bawiąc się nim, objął go wpół i wyrzucił przez okno, ponownie raniąc sterczącym w nim jeszcze szkłem. Zdawało mu się, że wisi w powietrzu, gdy nowy gwałtowny podmuch przeturlał go wzdłuż ściany całego domu i wreszcie rzucił o ziemię jak workiem kartofli. Ubranie miał przesiąknięte krwią — ale żył!
Tornado tańczyło nadal swojego niszczycielskiego twista pozostawiając za sobą ruiny domów i rannych lub zabitych ludzi.
Jednym z nich był Willie Arnold. Wysiadał właśnie z samochodu, gdy najpierw usłyszał, a zaraz potem zobaczył zwisający z nieba i sięgający ziemi, syczący i ryczący lej wirującego powietrza. Mógł zajrzeć
wprost do jego wnętrza: w ciemnej czeluści przelatywały pioruny, a białoniebieskie światło błyskawic kontrastowało z czernią szaleńczo wirujących brzegów. Skamieniałego z przerażenia porwał wir, przekoziołkował go nad ulicą i wreszcie cisnął nim o fasadę domu. Pogruchotany zsunął się na bruk, a tornado, poprzedzane ulewnym deszczem, poszybowało dalej. Przegalopowało przez szkolne boisko, z łatwością uniosło trybunę i rzuciło ją na środek pobliskiej ulicy, zdmuchnęło komin fabryczny, tonami jego cegieł bombardując całą okolicę...
Edward Hirsch jechał samochodem, gdy ogarnęły go ciemności. Olbrzymi, wirujący lej spuszczał się z nieba i pędził wprost ku niemu. Zdążył tylko wyłączyć silnik, gdy wir porwał samochód w powietrze. Zobaczył jeszcze w dole kręcącą się jak karuzela jezdnię i stracił przytomność. Gdy ją odzyskał — leżał w kałuży błota na skwerze oddalonym o 25 m od miejsca „porwania“. W pobliżu walały się szczątki jego samochodu: masa powykręcanej i porozrywanej stali. Był boso, buty bowiem zerwała mu wichura, był obolały, ale — cudem chyba
— ocalał!
O godzinie 17.12, a więc sześć minut od chwili runięcia na miasto, tornado dotarło na wybrzeże jeziora Michigan, zachwiało się, popędziło jeszcze dalej siłą rozpędu i nad jego wodami zakończyło, już nieszkodliwie, swój niszczycielski żywot...
Natychmiast przystąpiono do akcji ratowniczej. Groził wybuch gazu ulatniającego się z pozrywanych rur, tym bardziej że wokoło trzaskały iskrami porwane przewody wysokiego napięcia. W zablokowanych gruzami ulicach nawet najmniejszy pożar mógłby wywołać dodatkową katastrofę, więc policja szybko otoczyła kordonem całą południową dzielnicę miasta, trzymając z dala od niej gromadzących się gapiów i chroniąc ją przed rabusiami. Strażacy i Gwardia Cywilna szukali rannych wśród gruzów. Ekipy robotników gorączkowo pracowały, by usunąć zagrożenie pożarem lub wybuchem gazu.
Katastrofa była o tyle niezwykła, że furia żywiołów spowodowała jedną tylko ofiarę śmiertelną. Zabity został wspomniany wyżej Willie Arnold. Grayle Maroe — wydobyty spod gruzów restauracji w stanie bardzo ciężkim (złamane dwa kręgi pacierzowe) — przeżył.
„Nie mogę pojąć — mówił szef chicagowskiej straży pożarnej — że nie zginęło co najmniej sto osób!“
Odwieziono do szpitali 92 osoby ciężej ranne, 9 budynków zostało kompletnie zniszczonych, 781 poważnie uszkodzonych, a blisko 3 tys.
nadwerężonych. Straty materialne oszacowano na 7 min dolarów.
Ten „podmuch śmierci“ w swoich skutkach nie równał się wprawdzie temu, który nawiedził Chicago 28 marca 1920 r., kiedy to tornado pozostawiło na swojej drodze 20 zabitych, 300 rannych i 113 budynków kompletnie zniszczonych — ale opisaną katastrofę z 4 marca 1961 r. łatwiej było odtworzyć na podstawie informacji prasowych.
A jak to wyglądało w Białymstoku?
Wtorek, 16 czerwca 1987 r. Od godzin południowych nad Białym- stokiem szaleje gwałtowna burza. Panują ciemności rozświetlane błyskawicami, z nieba leją się potoki wody.
„Synoptycy nie zapowiadali burzy — mówi Eugeniusz Trochimo- wicz, pilot Wilgi PZL-104 — tymczasem zaraz po tym, jak wystartowaliśmy z lotniska białostockiego aeroklubu na codzienny lot przeciwpożarowy, z trzech stron zaatakowała nas nawałnica... W odległości około 300 metrów od samolotu zauważyliśmy ciemny lej. Z ogromną prędkością wirowały w nim altanki z pobliskich ogródków działkowych, kamienie, gałęzie drzew. Mieliśmy dużo szczęścia, że udało się nam wylądować“.
A więc na obrzeżu nawałnicy, na skutek aż 14-stopniowej różnicy temperatur między ciepłą masą powietrza zalegającego nad miastem, a chłodną, która wtargnęła od południa, powstała trąba powietrzna.
Białostockie tornado uderza na Dojlidy, południowo-wschodnią dzielnicę miasta. Ze zmienną szybkością, chwilami nawet jakby stając w miejscu, przesuwa się w kierunku północno-wschodnim i szerzy zniszczenie w pasie o szerokości od 30 do 70 m. W ciągu około 20 minut przebywa odległość blisko 5 km...
A oto relacje świadków5:
Bazyli Golonko, 72-letni portier Spółdzielni Pracy „Wzorcowa“, uniesiony wraz z portiernią zderza się w powietrzu z autobusem Ber- Iiet i wreszcie zostaje rzucony na ziemię, w potoki rwącej wody. „Zauważyłem tylko czarną chmurę — opowiada — poczułem, jak lecę, i byłem pewien, że to już koniec“. (Trafił do szpitala z pokiereszowanymi nogami i stłuczeniami klatki piersiowej).
Bogdan Wnorowski, kierownik w białostockim Przedsiębiorstwie Instalacji Sanitarnych widząc wirujące w powietrzu deski ucieka do
hali, gdzie walą się na niego szyby wyrwane z metalowymi ramami. Ledwo zdążył przycupnąć za maszyną i zakryć twarz. „W hali było 14 kolegów — wspomina — na szczęście zdążyli się skryć. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund“. Na placu zakładowym pozostają porozbijane ciężarówki; ani śladu po wiacie na rowery i motorowery; runął szczyt jednej z murowanych hal.
Około godz. 12.30 pracownik Przedsiębiorstwa Konserwacji Zabytków wyjeżdża nowym maluchem po drugie śniadanie. Wracając widzi lej wysysający wodę ze stawu, po czym samochód zostaje zbombardowany kamieniami i gałęziami, a na koniec rzucony o drzewo. „Maluch nadaje się do generalnego remontu“ — mówi poszkodowany.
Opodal pracownik Zakładu Usług Rolniczych zostaje uniesiony w powietrze wraz z dostawczym żukiem, uczepiony klapy samochodu. W locie z trudem udaje mu się uniknąć zmiażdżenia przez nadlatującą wołgę. I jemu również udaje się wyjść cało z opresji.
Mariusz Żarski, kierowca autobusu 101 ucieka przed trąbą powietrzną bocznymi uliczkami. Walą się nań gałęzie drzew i słupy elektryczne. Autobus ma powybijane szyby i wgnieciony dach, ale pasażerowie wyszli niemal bez szwanku. Dużo szczęścia (drobne obrażenia) ma też kierowca mercedesa przygniecionego potężnym drzewem. Jakiegoś wartburga trąba unosi do góry, by po chwili, pozbawionego szyb, postawić z powrotem na jezdni.
Wreszcie wir dopada zabudowań PGR Ignatowo. W olbrzymiej szklarni pracuje 80 osób. Kierownik, Andrzej Jastrzębski, z okna budynku administracji widzi zbliżającą się chmurę gałęzi, blachy i liści. Prze7 radiowęzeł wzywa ludzi do opuszczenia szklarni. Rzucają się do ucieczki chroniąc głowy w drewnianych skrzynkach na pomidory. Trąba przechodzi w poprzek szklarni. Wybija szyby, jedną z konstrukcji unosi wj! i przesuwa. Czyni straty na sumę 5 min złotych...
Z prywatnych szklarni przy ul. Borsuczej, na obrzeżach miasta, pozostaje kupa potłuczonego szkła i powyginanych metalowych konstrukcji. Dwa kilkunastometrowe kominy, między którymi przeszła trąba, runęły w przeciwne strony. W bazie PKP przy ul. Niedźwiedziej zerwała dach (dwóch rannych), w Zakładzie Przemysłu Sklejek zrzuciła z szyn wprost na budynek 10-tonową suwnicę do ładowania bali.
Największe straty zanotowano w energetyce. Trąba powietrzna złamała kilkanaście słupów żelbetowych i dwa żelazne słupy wysokiego napięcia 110 kV. Uległo awarii ponad 800 stacji przesyłowych. Wiel-
kie zniszczenia można też było oglądać w przedsiębiorstwach surowców wtórnych, handlu chemikaliami, na zapleczach technicznych Kombinatu Budownictwa Mieszkaniowego. Zgłoszono zniszczenie lub uszkodzenie ponad 30 samochodów...
Z domu rodziny Sakowiczów przy ul. Armii Radzieckiej pozostały jedynie ściany. Pofrunęła szafa z ubraniami, nowe meble, serwisy stołowe. Popękały nawet fundamenty i dom nadaje się jedynie do rozbiórki. „Byliśmy z mężem w pracy, a dzieci w szkole“ — opowiada Zofia Sakowicz. — Gdy przyjechałam, strażacy usuwali drzewa powalone na sąsiednie domy“.
Trąba uszkodziła ogółem 106 budynków mieszkalnych. Z 20 dachów nie pozostało śladu i rozmiary zniszczeń trudno porównać z tymi, które notuje się w strefach występowania „prawdziwych“ tornado, a jednak powiało grozą.
Wiele mórz i zatok naszpikowanych jest wieżami i platformami wiertniczymi wydobywającymi spod dna drogocenną ropę bądź gaz ziemny. Nierzadko padają pastwą sztormów i huraganów pociągających liczne ofiary w ludziach. Czasem bywa, że płoną wraz z pracującymi na nich ludźmi.
Platforma wiertnicza 45-E to skomplikowana plątanina stalowych rur, zbiorników, zaworów i wentylatorów. Jej główny pokład o wymiarach 35x45 m położony jest 17 m nad wodą, a nad nim wznosi się 70-metrowa wieża. Fale morskie, dochodzące do 2 m wysokości, biją w 16 stalowych słupów, na których się podpiera. Oddalona o 32 km od wybrzeży Luizjany i o 100 km na południe od Nowego Orleanu, jest jedną z wielu platform naftowych w Zatoce Meksykańskiej u ujścia Missisipi. Należy do koncernu CATC (Continental, Atlantic, Tidewater and Cities Services) wydobywającego w tym akwenie ropę naftową spod dna morskiego.
Na platformie pracuje 29 roughnecks — ludzi o „twardym karku“. Istotnie musi być twardy, praca bowiem jest ciężka: 12-godzin- ne zmiany w ciągu 10 dni, po czym 5-dniowy odpoczynek na lądzie. Ale zarobki są wysokie, wyżywienie wyśmienite, a ponadto telewizja, książki, czasopisma i radiotelefoniczne połączenie z lądem, a więc z rodziną...
Środa, 15 października 1958 r. Dochodzi godzina 4 rano. Pierwsze
promienie wschodzącego nad Atlantykiem słońca ozłacają nurzającą się w czarnych jeszcze morskich toniach platformę. Pierwsza zmiana pogrążona jest w głębokim śnie. Zakończyli pracę o godz. 23.00, wzięli gorący prysznic, dobrze podjedli, po czym oglądali jeszcze telewizję, by około pierwszej wyciągnąć się na swoich posłaniach. Ktoś włączył radio. Zasnęli niemal natychmiast w takt cichej muzyki. Ot, normalny odpoczynek po pracy. Była to jednak ostatnia noc, którą spędzili na tej platformie. Nikt z nich nie przypuszczał, że już za kilka godzin stoczą walkę o życie na płonącym naftowym stosie...
Druga zmiana, wiertacze i inżynierowie, krząta się na głównym poziomie (pokładzie) platformy. Sprawdzają wydobywanie się gazu i ropy z wywierconej poprzedniego dnia studni E-7. Jest to ostatni z gęsto skupionych, odległych zaledwie o 3 m od siebie otworów. Inni mocują się z ciężkimi belkami pokładu przygotowując się do wprowadzenia wierteł w nowy otwór, E-8.
W kubryku kucharz piecze kurczaki na śniadanie, 200 m od platformy Don Gunes, pilot motorowej łodzi „Sportsman“ przybywającej jak co dzień z bazy lądowej, szykuje się do cumowania. Jeden z robotników pracujących wyżej zjeżdża po linie na pokład, by pomóc kolegom. Jego ciężkie buty szorują po stali i nagle...
WUCH!
Nie głośna eksplozja, lecz przeraźliwy świst powietrza wsysanego przez próżnię. I ściana ognia, jak gdyby wystrzelona z miotacza płomieni sunie wzdłuż i wszerz dolnego poziomu położonego pod głównym pokładem platformy. Tam właśnie znajdują się urządzenia regulujące przepływ gazu i ropy z czynnych już otworów. Jeżeli któryś z nich nie zostanie szybko zablokowany, płomienie sięgną zbiorników ropy, a wówczas.,.
Potworne gorąco ogarnia pracującego na wyższym poziomie Raymonda Hatlera. Tłusty, czarny dym oślepia go i dławi. Półprzytomny spada na główną platformę; płomienie przedostające się przez szczeliny w podłodze liżą mu ręce i szyję. Nie może oddychać. „Czyżby to już koniec? — myśli. — Spalenie żywcem, uduszenie?“ Zrywa się, biegnie na oślep, wydostaje z kłębów duszącego dymu i, gdy ból w płucach mija, wdrapuje się po schodkach wiodących do kambuza. Zastaje w nim kilku kolegów. „Co się stało?“ — pytają. „Nie jestem pewien — odpowiada. — Wiem tylko, że jeden otwór wiertniczy stanął w płomieniach. Musimy stąd natychmiast uciekać.“
Ale od drzwi odgradza ich już« ściana parzącego dymu, zbiegają
więc do pokoju rekreacyjnego, otwierają awaryjne wyjście i nagle, ponowne:
WUCH!
Następny otwór wiertniczy zapłonął. Straszliwe gorąco i dym zagradzają wyjście. Uciekający są w śmiertelnej pułapce. Wyskakują oknem, ale i z tej strony dalsza droga zablokowana jest ogniem. Decydują się na próbę zejścia po drabinie na pokład łodziowy. Skuleni, przesuwają się wąskim przejściem pomiędzy ścianą budynku a poręczą otaczającą platformę. Silna bryza gna na nich ogień i duszący dym. Z trudem łapiąc powietrze docierają do rogu budynku i znowu słyszą to straszliwe:
WUCH!
Ten sam odgłos, ten sam podmuch parzącego powietrza. Zapłonął trzeci otwór wiertniczy.
Docierają wreszcie do drabinki wiodącej na pokład łodziowy znajdujący się na poziomie wody, ale fala gorącego powietrza uniemożliwia im zejście. Otaczają ich gęste chmury czarnego, tłustego dymu. Dwóch — nie oglądając się na innych — dopada skraju platformy i skacze. Pozostali boją się. Znajdują koło ratunkowe z przyczepioną doń liną. Jeżeli sięgnie powierzchni wody, nie będą musieli skakać. Wahają się wszakże. Nie wiedzą przecież, co kryje się tam, 17 m niżej, pod warstwą gęstego dymu. Może wylana ropa uniemożliwiająca pływanie i grożąca w każdej chwili wybuchem? A może już płonie i przyjdzie im skakać w ogień?
Linka wydaje się zbyt krótka, jeden wszakże decyduje się spuścić po niej. Ale gdy znajduje się w pół drogi, dosięga go uderzenie fali gorąca. Koledzy widzą z góry, jak puszcza linę i znika w kłębach dymu.
WUCH!
Kolejny wybuch przyśpiesza decyzję. Nie mają innego wyjścia. Skaczą. Wpadają w gęstą warstwę dymu i nagle — woda. Czysta!
Tymczasem Don Gunes, płynący do platformy, na motorówce „Sportsman“ widzi nagle płomienie biegnące wzdłuż najniższego jej pokładu i kłęby czarnego dymu wznoszące się pod granatowe niebo. Zdumiony przeciera oczy, po czym nadaje przez radio sygnał alarmo- wy. „Płynę po ocalałych — dodaje — jeżeli jeszcze jacyś pozostali!“
W kłębiącym się wokół platformy dymie dostrzega z trudem sylwetki ludzi skaczących do wody. Gdy zbliża się, wstrzymuje go mur gorącego powietrza. Opływa więc płonący stos i rzuca do wody wszy
stkie posiadane koła ratunkowe. Prąd poniesie je w kierunku platformy i tym, którzy wyskoczyli, może uda się je schwytać...
Istotnie. Po kilku minutach z kłębów dymu poczynają wypływać ocalali. Trzymają się nadpalonych tratew i kół ratunkowych. Niektórzy straszliwie poparzeni, wielu poranionych przy skoku do wody. Jedni bełkocą coś niezrozumiale, inni w milczeniu spoglądają w przestrzeń.
Wśród nich jest Paul Eggert, elektryk. Po pierwszym wybuchu, owiany chmurą dymu, popędził na skraj platformy, gdzie złapawszy nieco świeżego powietrza, oprzytomniał. Wewnątrz budynku spali przecież koledzy z poprzedniej zmiany. Pomimo gęstego dymu tarasującego mu drogę wrócił, by ich ratować. Instynkt dyktował mu, dokąd iść. Płomienie lizały mu twarz i ręce... I nagle nowy wybuch. Wiatr nieco przegonił dym i Eggert zobaczył, jak z okien budynku wydobywają się gęste, czarne chmury. Dla tych, którzy tam pozostali, nie było już ratunku. Zawrócił więc, po omacku odnalazł linę zwisającą z poręczy platformy i począł się na niej opuszczać. W połowie drogi ogarnęła go fala gorąca, puścił linę i runął do wody...
Thanese Miller miał tylko jedno pragnienie — jak najszybszej ucieczki z platformy. Mimo strachu przed wysokością, nie zastanawiając się, skoczył... w sam środek rozlanej po powierzchni wody kałuży lepkiej ropy. Ogień żerował już w odległości metra, i kałuża w każdej chwili mogła zapłonąć. Ból rozsadzał mu piersi, oddychał krótkimi haustami, machał rękami, kopał, byle tylko prędko odpłynąć, ale przesiąknięte ropą ubranie ciążyło jak ołów.
Kucharz przygotowujący na śniadanie kurczaki wybiega z kambuza i na oślep skacze do wody. „A jednak kurczaki się upieką...“ — myśli.
Wysokie fale ograniczają widoczność. Ludzie walczą w wodzie o życie. Nie mają kamizelek ratunkowych — nie zdążyli ich założyć. Jeżeli rychło nie nadejdzie pomoc — zginą. I oto nadpływają koła ratunkowe wyrzucone ze „Sportsmana“...
W sumie uratowano dwudziestu roughnecks. Trzech zmarło. Sześciu uznano za zaginionych. Nie odnaleziono ich ciał mimo kilkutygodniowych poszukiwań. Platforma wiertnicza niczym stos pogrzebowy płonęła jeszcze ponad miesiąc, nim ugasili ją zawodowi, naftowi „strażacy“.
Minęło 30 lat i straszliwy obraz ludzi żywcem płonących na naftowym stosie jak gdyby przybladł. Jednak latem 1988 r. temat znów pojawił się na pierwszych stronach gazet...
„Piper Alpha“ pracowała bez przerwy od 1976 r. i była jedną z najstarszych spośród 127 platform wiertniczych wydobywających ropę naftową i gaz ziemny z bajecznie bogatych, a nie tak dawno odkrytych, złóż znajdujących się pod dnem Morza Północnego. Ściślej — z tego obszaru, który na mocy międzynarodowych umów eksploatowała Wielka Brytania. Czterema masywnymi, metalowymi nogami wsparta na głębokości 145 m o dno morza wznosiła się 45 m nad jego powierzchnią, a stercząca z niej wieża wiertnicza sięgała 200 m. Należała do Occidental Petroleum Corp., angielsko-amerykańskiej spółki. Pełniła ważną rolę głównej platformy dla pięciu innych, połączonych z nią podwodnymi rurociągami. Wspólny urobek także przekazywany był rurociągiem na odległe o 120 mil wybrzeże Szkocji.
Na „Piper—A“ pracowało 227 ludzi specjalnie — trzeba to podkreślić — przeszkolonych, po to by umieli zachować się na wypadek wybuchu gazu. pożaru lub gwałtownego szturmu rozszalałego morza (głośno było w 1980 r. o katastrofie platformy „Alexander Keilland“ u wybrzeży Norwegii). Krytycznego dnia przekonali się jednak, że w obliczu śmierci można polegać li tylko na własnej, i to błyskawicznej, reakcji...
13 lipca 1988 r. O godz. 21.31 powietrze rozdziera nagle straszliwy ryk gazu ulatniającego się pod ciśnieniem. W kilka sekund później potworna eksplozja rozrywa wieżę wiertniczą, a całą platformę ogarnia ogień i dym. Ludzie odpoczywający w kabinach nie mają najmniejszych szans na ocalenie, natomiast ci, których wybuch zastał na zewnątrz muszą podjąć natychmiastową decyzję: „To było przerażające — powiedział już w szpitalu w Aberdeen Andy Mochan. — Wydawało się, że uderzyła w nas bomba atomowa. Dwie trzecie platformy stopiło się w żarze i zniknęło. Miałem do wyboru usmażyć się żywcem lub skakać, więc skoczyłem.“ Był jednym z 63 „szczęściarzy“, których uratowała natychmiastowa, instynktowna reakcja, środki zabezpieczające na nic się bowiem nie zdały. Nie było czasu, by spuścić łodzie ratunkowe znajdujące się na platformie, statek ratowniczy „Thares“, stale zakotwiczony opodal, kieruje wprawdzie swoje potężne hydranty na płonącą platformę, ale wstrząsające nią eksplozje zmuszają go do odpłynięcia.
Trwa heroiczna walka o życie ludzi i o uratowanie szczątków piat-
formy. W akcji bierze udział 26 statków, w tym siedem jednostek wojennych NATO z niszczycielem „Hayler“ na czele, oraz samoloty i śmigłowce brytyjskiego RAF-u z pobliskiej Szkocji. Ratownik „Red“ Adair i jego ekipa zostają opuszczeni na spowitą czarnym, gęstym dymem, gorejącą platformę (nadal płonie na niej 5 otworów wiertniczych). Pokład jest śliski od rozlanej ropy i pochylony pod kątem 45 stopni) Przedsięwzięcie okazuje się jednak zbyt ryzykowne, gdy dwóch ratowników ginie w płomieniach.
Pływające wokół statki strumieniami wody z hydrantów zlewają sterczące nad powierzchnią morza wierzchołki wsporników platformy. Jeśli uda się je ocalić — rychło stanie na nich nowa platforma. Trzeba bowiem szybko odrabiać poniesione straty.
Zamknięcie rurociągu obsługującego „Piper Alpha“ i pięciu innych platform wiertniczych zmniejszyło wydobycie ropy i gazu z dna Morza Północnego o blisko 13%. Był to ciężki cios dla przemysłu nafto-
wego dźwigającego się właśnie po nie tak dawnym załamaniu rynku.
Za przyczynę tej największej katastrofy w 25-letniej historii eksploatacji pól naftowych na Morzu Północnym podaje się tzw „zmęczenie metalu“ bądź awarię urządzeń regulujących przepływ gazu. Wobec niemal kompletnego zniszczenia platformy, trudno będzie przypuszczenia te potwierdzić.
POCIĄG NR 3314
4 września 1958 roku. Poniedziałek. Godzina 8.28 rano. Pociąg nr 3314 amerykańskiej linii kolejowej Western Union odjeżdża punktualnie z końcowej stacji Bay Head położonej na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, gdzie nad Atlantykiem długim pasem ciągną się miejscowości letniskowe i wypoczynkowe.
Składa się z czterech wagonów pasażerskich i jednego pocztowego. Zwykle zabiera około 150 pasażerów udających się do Jersey City i Manhattanu: gospodynie jadące po tygodniowe zakupy oraz urzędników i przemysłowców, którzy weekend spędzali w swoich domkach nad morzem i pociągiem tym w każdy poniedziałek rano wracają do pracy. Tego dnia obchodzono żydowski Nowy Rok, pasażerów było więc tylko 70 i pierwszy wagon (na szczęście!) był pusty.
Pociąg ciągnęła dieslowska lokomotywa o mocy 2400 KM, a jej maszynistą był 63-letni, rudowłosy, korpulentny Lloyd Franklin Wil- burn. Od 37 lat pracował na kolei, w tym 18 lat jako maszynista. Jak na swój wiek trzymał się świetnie, trzy miesiące wcześniej przeszedł zresztą pomyślnie okresowe badania lekarskie. Obowiązki palacza pełnił 42-letni Peter Andrew, z którym Wilbum jeździł już od lat.
Podział ich pracy był następujący:
Wilbum mając pod ręką hamulce i urządzenia regulujące dopływ pary do kotła (osiem przekładni, od „fuli stop“ do „open“) baczył na sygnały wskazujące mu, kiedy ma ograniczyć szybkość, zatrzymać się
(Juli stop“) bądź gdy tor był wolny („open“), pędzić całą parą, przy czym maksymalna szybkość na prostych odcinkach wynosiła około
72,5 km/h. Andre w natomiast doglądał zegarów wskazujących poziom ciśnienia oleju w hamulcach oraz baczył, by Wilburn podawał mu na głos znaczenie mijanych sygnałów. W razie gdyby maszynista tego nie uczynił, na przykład z powodu nagłego zasłabnięcia, palacz miał pod ręką zapasowy zespół kontrolny pozwalający mu na przejęcie prowadzenia pociągu. Tak to wyglądało w teorii, w praktyce bowiem nigdy jeszcze do podobnej sytuacji nie doszło...
Pociąg nr 3314 punktualnie dotarł do Elizabethport i o godz. 9.57 wjechał na wiadukt, gdzie począł nabierać szybkości, by w osiem minut pokonać mierzący dwa i pół kilometra długości most wiszący nad Zatoką Newark i dojechać do Bayonne, przystanku w Jersey City. Sygnały wskazywały wolną drogę.
W tym samym czasie Patrick Corcoran, z wieży kontrolnej umieszczonej na szczycie jednego z filarów mostu zawiadujący podnoszeniem jego dwóch, liczących 45 metrów długości przęseł (czynił to średnio 25 razy dziennie ruch bowiem na zatoce był duży), otwiera most, by umożliwić przepłynięcie 3000-tonowej dragi „Sea Captain“ dowodzonej przez Johna Pedersena. W chwili gdy pociąg z maksymalną prędkością wpada z wiaduktu na most — przęsła unoszą się na wysokość 15 metrów odsłaniając przepaść, na której dnie kłębią się zdradliwe wody zatoki.
Corcoran widzi to, ale się nie przejmuje. Ruch na wodzie miał pierwszeństwo i koleje postarały się by nie dopuścić do jakiejkolwiek katastrofy. W momencie uniesienia przęseł mostu zaczynały działać odpowiednie sygnały: półtora kilometra przed przęsłami sygnał żółty nad zielonym ostrzegał maszynistów by poczęli zmniejszać szybkość, 600 metrów dalej sygnał pomarańczowy nakazywał ograniczenie jej do 35 km/h i wreszcie potrójny sygnał czerwony umieszczony 170 metrów dalej był rozkazem do zatrzymania się. Gdyby te wszystkie środki ostrożności zawiodły, pozostawała jeszcze automatyczna blokada mająca na celu wyrzucenie z toru kół toczącego się nadal pociągu, by mógł się on zatrzymać na podkładach...
Pierwsze podejrzenia, że coś nie jest w porządku nasunęły się Cor- coranowi i Pedersenowi równocześnie. Szyper „Sea Captain“ obserwujący z dołu całą sytuację z niepokojem stwierdził, że pociąg wpada z wiaduktu na most zbyt szybko. Niewiele się przeto zastanawiając pociągnął za sznurek i dwanaście przeraźliwych, urywanych gwizdów
— sygnał niebezpieczeństwa — przerwało spokój panujący nad zatoką. W promieniu czterech mil ludzie pracujący w stoczniach i fabrykach, podobnie jak pasażerowie pociągu nr 3314, wstrzymali oddech. Działo się coś niedobrego.
W tej samej nieomal chwili Corcoran, który od 30 lat pełnił funkcję zawiadowcy przęseł, czujnym uchem wychwycił, że zbliżający się pociąg nie hamuje na moście. Automatycznie więc sprawdził tablice kontrolne. Wskazywały, że sygnalizacja ostrzegawcza działa sprawnie. A mimo to pociąg nr 3314 pędził dalej z szybkością 72 km/h. Dlaczego nie reagował na żadne sygnały?
Zajrzyjmy teraz do kabiny maszynisty, a raczej spróbujmy odtworzyć to, co się w niej wówczas działo.
Wilburn siedzi przy swojej desce kontrolnej. Klapa pozwalająca na dopływ pary z kotła jest otwarta, co umożliwia rozwinięcie maksymalnej prędkości. Andrew obojętnie spogląda na zegary. Pierwsze ostrzeżenie, że coś nie jest w porządku otrzymuje, gdy maszynista nie przekazuje mu głośno, jak należy, znaczenia mijanych sygnałów, aby palacz mógł sprawdzić, czy dobrze je odczytał. Mijają sekundy. Przedłużające się milczenie Wilburna działa na Andrewa jak dzwonek alarmowy, w panice spogląda na maszynistę i widzi, że siedzi on pochylony z ręką na piersi i wyrazem bólu na nieruchomej twarzy. Nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, jak blisko są od katastrofy, doska- kuje do przyjaciela, by mu pomóc i z przerażeniem stwierdza, że ten nie żyje.
W tym momencie lokomotywa mija pomarańczowy sygnał nakazujący ograniczenie prędkości do 35 km/h — ale ważący 550 ton pociąg dwa razy prędzej pędzi w kierunku odległej już tylko o kilkaset metrów dziury powstałej w moście po podniesieniu przęseł. Przy tej szybkości zatrzymanie go jest już niemożliwe. Nawet przez blokadę. Andrew sięga jeszcze ponad ciałem Wilburna po hamulce, drugą ręką przestawiając klapę regulującą dopływ pary z pozycji „open“ na „fuli stop“. W tych ostatnich sekundach życia, jakie mu pozostały, nie może już nic więcej uczynić...
Tymczasem szyper Pederson z przerażeniem obserwuje rozpędzony pociąg. „Jeżeli się nie zatrzyma, spadnie nam prosto na głowę“ — mówi pilotowi mającemu przeprowadzić dragę przez niebezpieczne prądy płynące pod mostem. Ten gwałtownie skręca kołem sterowniczym w prawo kierując statek w stronę brzegu i równocześnie nakazuje: „cała wstecz!“. Czy „Sea Captain“ uniknie staranowania przez
spadający z góry pociąg, zależy już tylko od siły przeciwnych prądów.
Na oczach siedzącego w wieży kontrolnej Corcorana rozgrywa się tragedia pociągu nr 3314. „Na Boga!“ — krzyczy. — „On się już nie zatrzyma i wpadnie do tej przeklętej wody...“ Widzi, jak lokomotywa gwałtownie się zakołysawszy (to właśnie wówczas Andrew włączył wszystkie hamulce) uderza w blokadę, wyskakuje z szyn, szaleńczo podrygując na podkładach dojeżdża rozpędem do otchłani i wali się w nią z hukiem pociągając za sobą dwa wagony. Znikają w fontannach piany osiadając na dnie, na głębokości 14 metrów. Połączenie z trzecim wagonem zostaje zerwane i zwisa on pionowo, do połowy zanurzony w wodzie. Wagon czwarty i pocztowy cudem tylko zatrzymują się na moście...
Pół kilometra w górę zatoki Edward McCarthy i Wiktor Gralewicz, współwłaściciele przystani Elco Marina, poderwani gwizdkami alarmowymi nadawanymi przez „Sea Captain“, wiosłowali już co sił w stronę mostu. Tuż za nimi Karol Dziuba w swojej łodzi rybackiej. Znajdowali się w odległości 300 m od mostu, gdy pociąg runął do wody. Uniósł się z niej słup pary, a gdy opadł, z przerażeniem ujrzeli olbrzymią bańkę powietrza, która wypłynęła na powierzchnię z lokomotywy i wagonów pogrążonych w odmętach — ostatnie ich tchnienie! Gdy prysła, wyrzuciła z siebie szczątki ludzkie, zabarwiając wokoło wodę czerwienią krwi. Tej straszliwej scenie towarzyszyły przeraźliwe krzyki pasażerów uwięzionych w wystającej nad wodą części trzeciego wagonu i usiłujących się z niego wydostać przez okna.
Niemal natychmiast na miejscu katastrofy zjawił się śmigłowiec Straży Nadbrzeżnej, przypłynęło 20 różnych łodzi i holownik. Poczęto wyławiać trupy, umierających i na wpół żywych.
W sumie zginęło 47 osób. Maszynista i palacz, pasażerowie drugiego wagonu (pierwszy, jak wspomniałem, na szczęście był pusty) oraz połowy zatopionego trzeciego. Z drugiego wagonu uratowało się tylko dwóch:
Paul Land, nowojorski makler giełdowy, który od 15 już lat jeździł tym pociągiem i zawsze zajmował to samo miejsce przy oknie, wspomina: „Wdzierająca się do wnętrza wagonu woda rzucała mną jak piłką. Pod pułapem było jeszcze trochę powietrza. Łyknąłem go, zanurkowałem i dotarłem do okna. Nie pamiętam, czy było otwarte, czy też je wybiłem. Niczym bańka powietrza wyskoczyłem na powierzchnię. Ręce i głowę miałem silnie pokrwawione. Pływałem we krwi wśród ciał towarzyszy podróży...“
Drugim ocalałym był Robert Kowalski, zatrudniony na pensylwańskiej linii kolejowej i dojeżdżający codziennie do pracy do Nowego Jorku. Gdy pociąg spadał z mostu do zatoki poczuł się jak w pośpiesznej windzie. Żołądek podskoczył mu do gardła. Usłyszał straszny krzyk, który zmieniał się w bulgotanie, aż wreszcie nastąpiła cisza. Starał się dotrzeć do okna, ale prąd wpadającej przez nie wody był zbyt silny. Pewny, że utonie, walczył jednak do końca. Wreszcie goniąc ostatkiem sił uderzył głową w pułap wagonu, gdzie szczęśliwie trafił na dziurę i wypłynął przez nią na powierzchnię. Nieprzytomnego wciągnięto go do łodzi ratunkowej...
Z zatopionej połowy wagonu trzeciego zdołał się wydostać tylko Lloyd Nelson. Już raz, w 1951 roku, przeżył katastrofę kolejową, któ
ra pociągnęła 84 ofiary śmiertelne. Jak widać, taka śmierć nie była mu sądzona, acz blisko się o nią ocierał!
Wśród ofiar znaleźli się dobrze znani nowojorczykom: milioner Elton Clark i gwiazda klubu futbolowego (rugby) Georges „Snuffy“ Strinweise; John Hawkins, mer miasta Shrewsbury, przewożący w teczce 25 tys. dolarów przeznaczonych do bankowego depozytu; Campbell Jeffrey, 70-letni emerytowany dziekan nowojorskiej szkoły prawniczej i również 70-letnia Jessie Gaspel, jadąca, by pożegnać się z pracą, którą wykonywała przez 35 lat...
Opisane okoliczności katastrofy zostały odtworzone tylko na podstawie domysłów, gdyż jej bezpośredni sprawcy, maszynista Wilburn i palacz Andrew, zginęli.
Żywioły morskie są chyba najstraszniejszą potęgą natury. Bezlitosne i zachłanne, od zarania świata gnębiły i gnębią ludzi. Nie ma przed nimi ochrony, niełatwo im ujść. Najbardziej znanym przykładem takiego kataklizmu jest biblijny potop, spowodowany (jak się dziś sądzi) wtargnięciem w głąb Mezopotamii pędzonych cyklonem wód Zatoki Perskiej. Nie o nim wszakże będzie mowa.
„Koniec świata1* w Zatoce Bengalskiej nastąpił w nocy z 12 na 13 listopada 1970 r. Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia w tym rejonie świata katastrofa wywołana cyklonem. Uznano ją jednak za „potop XX wieku“, spowodowała bowiem śmierć 750 tys. osób. Ze względu na tę nieprawdopodobnie dużą liczbę ofiar, niewątpliwie musi trafić do rejestru niezwykłych katastrof.
He było wówczas wysp i wysepek w delcie Gangesu i Brahmaputry
— trudno zliczyć. Może dwa, może trzy tysiące? Muł niesiony przez rzeki ciągle tworzył nowe, które natychmiast zajmowali spragnieni każdego kawałka ziemi wieśniacy. Gnieździli się na nich w bambusowych chatkach. Wały ulepione z mułu stanowiły jedyne zabezpieczenie przed furią często nawiedzających te tereny cyklonów. Wprawdzie po tragicznym doświadczeniu sprzed 5 lat, kiedy zginęło tam 34 tys. ludzi, władze obiecywały wystawić jakieś solidne tamy, ale... kosztowałoby to moc pieniędzy. Zadowolono się więc tylko zorganizowaniem we wszystkich wsiach „brygad czujności . Ich zadaniem było
słuchanie komunikatów meteorologicznych nadawanych przez radio i, w wypadku cyklonowego alarmu, kierowanie ludności na wyżej położone tereny. W teorii — w praktyce bowiem mało kogo stać było na aparat radiowy. Gdyby jednak wieść o alarmie jakoś dotarła, i tak, wobec braku dostatecznej liczby łodzi, nie mieliby czym uciekać, a że wyspy były płaskie jak stół i niewiele wystające nad poziom morza, nie mieliby również gdzie się schronić. Zresztą tego tragicznego dnia specjalna radiowa stacja alarmowa, założona rok przedtem za szwedzkie pieniądze u ujścia Gangesu, z nieznanych przyczyn milczała.
Śmierć przyszła późną nocą pod postacią olbrzymiego, rozmaicie przez świadków na 10 do 20 metrów wysokości ocenianego muru wody morskiej pędzonej cyklonem. Prędkość wiatru dochodziła do 240 km/h. Woda zalała wszystkie wyspy i wtargnęła na ląd w pasie szerokości 400 km, od miasta Khulna po Cox’s Bazar. Skutki były przerażające. Wsie, drogi, mosty — wszystko zostało zmiecione lub zalane wodą, miejscami do wysokości 7 m. Ludzie daremnie szukali ratunku na drzewach, wichura zrywała ich stamtąd i ciskała w spienione odmęty.
Ponad 220 tys. mieszkańców wysp Dubla i Hatija, nie licząc przybyłych tam wówczas na zbiór ryżu robotników sezonowych, znalazło się w samym środku niszczycielskiego uderzenia cyklonu. Niewielu ocalało. Na Dubla zginęło ponadto około 20 tys. pielgrzymów uczestniczących tego dnia w hinduskich uroczystościach religijnych.
Nie sposób wyobrazić sobie przebiegu wydarzeń owej nocy. Oddajmy więc głos Rahimowi Saifur z wyspy Hatija, na której straciło życie 80 tys. ludzi:
„Pogoda była okropna — wspomina. — Lało. Wiatr ciągle się wzmagał. Sami zarządziliśmy alarm. Nikt nie spał. A kiedy usłyszeliśmy daleki huk, jak gdyby szarżowała kawaleria, ale zwielokrotniony miliard razy, zrozumieliśmy, że cyklon jest tuż-tuż. Znamy cyklony. W zatoce szaleją co roku. Można schronić się przed nimi na wyższych piętrach murowanych domów, na wierzchołkach palm lub uciekać do strefy mniej narażonej na skutki cyklonu. Ale takiej na naszych wyspach nie ma, w naszej wiosce nie było też murowanych domów. Toteż wielu spośród nas — kobiety, starcy, dzieci, chorzy, ułomni — pozostało w chatach. My, mężczyźni i chłopcy, wleźliśmy na palmy lub przywiązaliśmy się do bambusów.
Zobaczyłem falę wyrastającą pionowo nad nami. Nie wyobrażałem
sobie, że może być tak ogromna i przerażająca. Była czarna, lecz jej grzebień błyszczał jak ostrze gigantycznej szabli. Palmy są bardzo giętkie, ale i one nie wytrzymały uderzenia. Fala przeszła nad najwyższymi, łamiąc je jak słomki lub wyrywając z korzeniami i, wraz z uczepionymi ich ludźmi, pogrążając w odmętach. Tylko nieliczni z nas przeżyli na tych palmach, które oparły się naporowi wody. Wielu uleciało precz z falą, jak łupiny orzecha kokosowego. Trzeba wbić paznokcie i zęby w korę drzewa. Biada, jeśli rozluźnisz chwyt. Zginiesz! Staniesz się liściem miotanym przez huragan... Fale nadpływały coraz dłuższe, coraz cięższe. Pochłonęły wielu chłopców. W naszej wiosce było ich dwustu, może więcej, kto by ich tam liczył, a przetrwało tylko dwunastu. Wszystkie chaty zostały strzaskane na drobne kawałki. Ale najgorsze miało dopiero przyjść. Fala powrotna. Nie wiem, ile czasu minęło, czy pół godziny, czy więcej.
Mnie się wydawało, że cały wiek. I niewielu z nas przeżyło to po raz drugi. Z osłabienia i z przerażenia. A także dlatego, że fala powrotna była zupełnie wyjątkowej wielkości, jakiej nie widzieliśmy nigdy w poprzednich cyklonach. Palmy i bambusy w Hatija, te które przetrwały, zostały teraz wygięte w drugą stronę, zgodnie z kierunkiem fali powrotnej. Tamy od strony oceanu zostały po prostu rozpuszczone przez wodę i zmyte przez odpływ. Teraz jesteśmy bezbronni także wobec zwykłych burz. Pozostaliśmy bez dzieci i kobiet... Wiemy, że zwłoki naszych zmarłych synów i przyjaciół uniesione zostały gdzieś w deltę, bezimienne, nie do rozpoznania“.
A oto relacja innego mieszkańca tej nieszczęśliwej wyspy:
„Pochodzę z Hatija, zajmuję się przewożeniem ładunków na stację kolejową na stałym lądzie. Tamtego dnia podróż z wyspy na ląd trwała długo, padał coraz gwałtowniejszy deszcz. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek tak było w listopadzie. I to mnie przerażało. Powiedziałem do synów, że chyba stanie się coś strasznego. Byli ze mną na łodzi tej nocy czwartkowej, najmłodszy miał pięć lat, starsi — osiem i dwanaście. Mieszkali ze mną na łodzi, urodziłem się przewoźnikiem, mój ojciec był przewoźnikiem i łódź była zawsze naszym domem. Po dobiciu do brzegu wzmocniliśmy cumy, ale liny zaczęły jęczeć i bałem się, że lada chwila pękną. Po północy — dokładnie nie wiem, bo nie mamy zegarków — usłyszałem zbliżający się ku nam przerażający huk. Zrozumiałem, że jesteśmy w niebezpieczeństwie. Krzyknąłem do
chłopców, żeby bez przerwy trzymali się łodzi, i ruszyłem wzmocnić cumy jeszcze jednym zwojem liny. Napłynęła fala, a jej szum zmroził krew. Nie była bardzo wysoka, ale długa i potężna. Zerwała łódź i uniosła ją. Cumy popękały, jakby były ze szpagatu. Linę, przymocowaną do łodzi, miałem owiniętą wokół ręki i w ułamku sekundy znalazłem się w wodzie. Łódź unosiła się na grzbiecie fali i dlatego ocalałem. Nie wiem, ile mil przebyliśmy. W końcu uderzyłem o coś głową
i zemdlałem. Odzyskałem przytomność dużo później... Byłem ciągle uwiązany do łodzi, ale na niej nie było już moich synów. Zostałem zupełnie sam... Rok temu zmarły na cholerę moja żona i dwie córki“.
Gdy cyklonowa fala, która pochłonęła wyspy, wdarła się na stały ląd, jego mieszkańcy, w solidniejszych domach, mieli więcej szans na przeżycie. Groziło im jednak inne niebezpieczeństwo.
„Mieszkałem w murowanym domu — wspomina mieszkaniec okręgu Noakhali położonego na wschodnim wybrzeżu Zatoki Bengalskiej.
— Gdy woda dotarła do nas, wdrapaliśmy się całą rodziną na stoły. Wzbierała jednak bez przerwy. Zapaliłem lampę, żeby zobaczyć, jak prędko przybiera, i wszyscy wydaliśmy okrzyk zgrozy. W wodzie kłębiły się dziesiątki wielkich i małych węży, usiłujących owinąć się wokół naszych stołów. Rozpoczęliśmy walkę z nimi, chociaż jednak tłukliśmy je po głowach — nie ustępowały, a strach jeszcze bardziej je podniecał. Kiedy woda przybrała na tyle, że pokryła także stoły, zgasło światło i węże poczęły owijać się wokół naszych nóg. W ciemnościach i napływającej wodzie stoczyliśmy z nimi formalną walkę, której nigdy w życiu nie zapomnimy. Nazajutrz naliczyliśmy w całym pomieszczeniu dwadzieścia dwa martwe gady“.
Ale i murowane domy nie zawsze były bezpiecznym schronieniem przed furią cyklonu. Mefizi Rahman z miejscowości Char Jabber w okręgu Noakhali i jego rodzina składająca się z 26 osób uciekli najpierw na strych, a gdy woda i tam dotarła, przedostali się na dach. Niewiele pomogło, zmyły ich bowiem stamtąd fale.
„Szedłem już na dno — wspomina — kiedy dostrzegłem przepływające obok cielsko martwego wołu. Uchwyciłem się jego ogona. Na szczęście prąd przyniósł nas do nasypu, którym biegła droga, i ostatkiem sił wdrapałem się na górę. Z dwudziestu sześciu osób, które były ze mną, ocaleliśmy tylko w piątkę. Mimo poszukiwań odnaleźliśmy zwłoki zaledwie czterech pozostałych członków rodziny“.
Swit 13 listopada ukazał ziemię pozbawioną śladów życia. Zwiad lotniczy stwierdził, że wszystko zalane jest wodą, po powierzchni pływają trupy ludzi i zwierząt, tam zaś, gdzie zdołała już opaść, wszystko pokryte jest grubą warstwą mułu.
Furia żywiołów nie była obca tym obszarom. Ostatnio nawiedziły je wielkie cyklony w latach 1960 (15 tys. ofiar), 1963 (13 tys. ofiar)
i 1965 (34 tys. ofiar) — ale czymże były one w porównaniu z tym, który w ciągu kilku godzin zabił tam — według urzędowych danych
— około 300 tys. ludzi, a według nieoficjalnych — liczono przecież tylko pozostałych przy życiu, trupy natychmiast grzebiąc lub paląc — blisko pół miliona (niektóre źródła podawały nawet 750 tys.), co było chyba najbliższe prawdy, zważywszy, że „poszkodowanych“ zostało 277 tys. rodzin.
Odnajdywano trupy, których nie potrafiono zidentyfikować, mężczyzn, kobiet, dzieci, ludzi nie figurujących w żadnych rejestrach, jak
by nigdy się nie urodzili. „Ile więc w końcu ofiar pochłonął ten cyklon
i potop?“ — pytają ocalali.
„Nie mamy możliwości ustalenia dokładnej liczby ofiar — stwierdzają władze. — Na archipelagu wysp Zatoki Bengalskiej żyło, według naszego szacunku, 4-5 min ludzi, a dzieci rodziły się tam nieustannie. W tym okresie ponadto przybyły do nas tysiące robotników sezonowych na zbiór ryżu. Można więc liczyć, że na wyspach mogło się znajdować w czwartek, 12 listopada, co najmniej 5 min. osób. Jeżeli wszystkie wyspy zostałyby tak dotknięte cyklonem, jak Hatija
— zmarłych mogłoby być nie pół miliona, lecz parę milionów“.
Wróćmy jednak do wydarzeń, które nastąpiły po przejściu cyklonu. Ocalali czekają teraz na pomoc. Wypatrują więc na niebie śmigłowca wiozącego żywność. Kiedy ląduje, gotowi są pozabijać się nawzajem
o kawałek chleba. A gdy tylko wody poczynają opadać, na pozbawione właścicieli, urodzajne, chociaż na razie zasolone, pola ryżowe spada szarańcza: inwazja mieszkańców oszczędzonych przez cyklon północnych części Bengalu. Mimo że powietrze jest jeszcze zatrute odorem rozkładających się ciał, że poczynają szaleć epidemie, przypływają setki łodzi z ludźmi, którzy za każdą cenę chcą „zapełnić próżnię“, zdobyć dla siebie upragniony kawałek ziemi.
Trzeba było jak najszybciej grzebać lub palić ciała ludzi i zwierząt, by nie dopuścić do wybuchu cholery; przywrócić komunikację, by móc ocalonym dowozić żywność; wiercić nowe studnie lub oczyszczać z zasolenia stare — brakowało bowiem wody do picia; zbierać przerażonych i rozproszonych uchodźców potrzebujących dachu nad głową, odzieży, witamin, sproszkowanego mleka dla dzieci, których na najbardziej dotkniętych kataklizmem obszarach było co najmniej
1,5 min.
Zadanie było olbrzymie. W Pakistanie Wschodnim6 19 okręgów, w sumie 3500 km2, dotkniętych zostało klęską. Całkowitemu zniszczeniu uległo 235 tys. domów, częściowemu — 117 tys. Bez dachu nad głową znalazło się ponad 5 min ludzi. Słona morska woda zalała milion akrów wszelkiego rodzaju zasiewów, wyjaławiając je na długi czas. Przepadło 600 tysięcy ton zboża.
Wieśniacy i rybacy z wybrzeży Zatoki Bengalskiej traktują spustoszenia czynione tam corocznie przez cyklony jako ofiarę składaną z życia, mienia i płodów bogowi Waruna, władcy mórz i stróżowi zachodniej części świata, który ziemie te uczynił urodzajnymi, a wody obfitymi w ryby. Tym razem jednak ofiara ta była bez precedensu.
Właśnie „Wielką Złością“ indiańscy bogowie w sposób brutalny nadal przypominają ludziom o swoim istnieniu. W opisanej poniżej katastrofie zastosowali wszakże niezwykłą metodę. Swoją „Wielką Złość“ wyładowali na wieżowcach i innych tworach nowoczesnego budownictwa, oszczędzając znajdujące się w najbliższym ich sąsiedztwie kilkusetletnie, wzniesione jeszcze przez konkwistadorów, kościoły
i pałace. Czyżby z tego powodu, że do ich budowy użyto kamieni z rozwalonych pogańskich świątyń-piramid? Nieraz skrzywione ze starości i zapadnięte „po kolana“ w ziemi — przetrwały nietknięte, podczas gdy żelbetowe bądź szklane „cuda techniki“ runęły w gruzy... Uczeni mówią: zbieg okoliczności. Być może, ja wszakże tę „okoliczność“ skłonny jestem zaliczyć do niezwykłych...
Czwartkowy poranek 19 września 1985 r. Poprzedniej nocy szalała burza z piorunami. Teraz jest pogodnie. Mieszkańcy Ciudad Mexico przygotowują się do codziennych zajęć. Toaleta, śniadanie, dziennik radiowy lub telewizyjny, a w nich najświeższe wiadomości i prognoza pogody. Nic nie wskazuje na to, że 18-milionowa meksykańska metropolia stoi w obliczu katastrofy.
Godzina 7.19. „Zaczyna się trząść — oznajmia spiker telewizyjny
— ale proszę się nie bać, za chwilę przejdzie“. Drgania ziemi odczuwa się w Meksyku często. Ostatnie w minionym tygodniu. Nie były nawet warte opuszczenia w popłochu łóżek czy mieszkań. Nie ma więc
powodu do paniki. Tym razem jednak... Wstrząsy nagle nabierają siły, obraz na ekranie telewizyjnym znika i dla milionów mieszkańców stolicy zaczyna się „koniec świata“, najstraszniejsze w historii Meksyku trzęsienie ziemi o ogromnej sile 8,1 stopnia w skali Richtera. Domy kołyszą się niczym drzewa na huraganowym wietrze, ściany i belkowania jęczą i trzeszczą, pękają i wylatują szyby. Kto żyw wybiega na ulice, które falują jak morze. Trzaskają przewody elektryczne i telefoniczne, szkło i wielkie odłamki gruzu spadają na głowy uciekających. Pękają podziemne przewody gazowe wybuchając nad powierzchnię gejzerami ognia. Nowoczesne wieżowce — hotele, biurowce, bloki mieszkalne — gną się i przełamują na pół bądź walą jak domki z kart. Narasta huk przypominający dźwięk nisko lecącego odrzutowca. Niebo przesłaniają kłęby kurzu...
Reporterzy zanotowali pierwsze relacje tych, którzy przeżyli:
„Nagle poczuliśmy kołysanie całego budynku, jakbyśmy przebywali na pokładzie statku podczas silnego sztormu. Ludzie w pidżamach, niektórzy nadzy, gdyż tragedia zastała ich w wannie, wybiegali na korytarze, zbiegali po schodach na ulice, gdyż windy już nie działały, kierowali się do parków i na skwery“...
„Od kurzu i dymu panowały całkowite ciemności. Wszyscy płakali, mężczyźni, kobiety, dzieci. Mówili, że to koniec świata“...
„Biegłem w tłumie. Pył utrudniał oddychanie. Waliły się sąsiednie budynki. Najbardziej dramatycznie wyglądało zawalenie się hotelu »Hilton«“...
„Zostaliśmy przygnieceni przez gruzy. Mnie i córkę odgrzebano. Żona została“...
„Ubierałem się właśnie, gdy hotel nagle załamał się w pół. Udało mi się wydostać przez szczelinę w ruinach“...
„Nigdy w życiu tak żarliwie się nie modliłem!“
W ciągu kilku minut szeroka, reprezentacyjna aleja Paseo de la Reforma staje się olbrzymim rumowiskiem. W dymiącą kupę betonu i żelastwa zamienia się liczący 367 pokoi hotel „Regis“ (palił się jeszcze przez 12 godzin); przestają istnieć hotele: „Alfar“, „Hilton“, „Continental“, „Montecarlo“, „Romano“ — z „Principio“ ratuje się tylko 34 ze 140 przebywających w nim turystów. Walą się: dom handlowy „Sa- linas y Rocha“, główna siedziba „Aseguradora Insurance Co.“, 13-piętrowe bloki (po 196 mieszkań) w gęsto zaludnionym kompleksie budowlanym Tlatelolco. Budynek prokuratury miejskiej pęka na pół. Dokumenty fruwają po ulicy. Pada 100-metrowa wieża telewizyjna
(dwie inne chylą się do ziemi) przygniatając 5-piętrowy budynek ad- minitracji centrum telewizyjnego. W mocno uszkodzonym gmachu Ministerstwa Transportu i Komunikacji całkowitemu zniszczeniu ulega główny przekaźnik mikrofal.
„Wielka Złość“ upatruje sobie szpitale. Burzy sześć budynków w Centrum Medycznym, jednym z największych kompleksów medycznych w Ameryce Łacińskiej, grzebiąc około 1200 osób — pacjentów
i członków personelu. W 12-piętrowym szpitalu Benito Juareza zasypanych zostaje 1000 osób — lekarzy, pielęgniarek, pacjentów. (Jęki ich słychać było jeszcze w 24 godziny później. Wydobyto tylko 170 żywych). Gruzy miejskiej kliniki położniczej grzebią wiele ciężarnych matek i ponad 100 noworodków...
Trzy minuty grozy, przedsmak końca świata (a może i ataku nuklearnego), po czym tak jak nagle się zaczęły, wstrząsy ustają, choć budynki walą się jeszcze, jak gdyby siłą rozpędu. Z tumanów kurzu wyłania się straszliwy widok kilkunastometrowych zwałów gruzu w miejscach, gdzie przed chwilą lśniły w porannym słońcu wieżowce, hotele, bloki mieszkalne. Nawierzchnia ulic, pozwijana i spękana, pokryta jest gruzem, szkłem i porozbijanymi samochodami. Dławi wszechobecny kurz, zapach ulatniającego się gazu i dym pożarów. A nad tym wszystkim unosi się potworny krzyk i płacz ludzi, którzy rzucają się, by gołymi rękoma odgrzebywać z ruin swoich najbliższych.
Spod gruzów dobiegają jęki zasypanych. Rychło w tę okropną wrzawę włącza się jeszcze, zagłuszające wszystko, przeraźliwe wycie syren karetek pogotowia.
W sumie ten pierwszy wstrząs grzebie pod zawalonymi budynkami co najmniej 10 tys. ludzi. Gdyby nastąpił o godzinę później, skutki byłyby jeszcze straszniejsze, runęło bowiem wiele budynków mieszczących biura, urzędy, sklepy i szkoły. Niemal natychmiast rozpoczyna się akcja ratunkowa. Wojsko, policja, służby sanitarne i tysiące ochotników przystępują do odgrzebywania zasypanych. Przy trupach leżących na ulicach kredą pisano „muerto" (nie żyje), by ratownicy nie tracili czasu przy zmarłych, lecz szukali żywych jeszcze. „O Boże! — zawodzi kobieta, której mąż, troje dzieci i rodzice pozostali pod gruzami. — Powiedzcie mi, że nie zostali pogrzebani żywcem!“ Stolica Meksyku zostaje ogłoszona miejscem klęski żywiołowej. Pierwsze oficjalne dane mówią o zniszczeniu 250 budynków, 2 tysiącach śmiertelnych ofiar i 6 tysiącach rannych. Liczbę zasypanych oblicza się na 25 tys. Do ilu zdołają dotrzeć na czas ekipy ratownicze? Brak przecież ciężkiego sprzętu umożliwiającego szybkie odgruzowywanie. Jak długo więc ci, którzy jeszcze żyją, przetrwają bez pomocy sanitarnej, bez wody, pożywienia, często odcięci od dopływu powietrza?...
Wspomina pani Teresa Mrowińska, która szczęśliwie wyszła cało, acz sześciopiętrowy dom, w którym mieszkała, kołysał się jak palma na wietrze: „Idę na Paseo de la Reforma, by zobaczyć obraz zniszczenia. Wieżowce pozawalane niczym domki z kart. W innych stoją same ściany, a między nimi brak pięter. W domach, które nie runęły, jak na otwartej scenie widać pokoje, a w nich łóżka, biurka, obrazy... Jakiś stożkowy wieżowiec śmiesznie pochylony. Ludzie wynoszą z niego, co się da. Wokoło tłum. Na ustach zrobione naprędce maslęi ochronne, dławi bowiem zapach ulatniającego się gazu. Stoją, patrzą, jak ekipy ratownicze wynoszą z ruin lub odgrzebują z gruzów ciała zasypanych. Krzyk, płacz, łamanie rąk. Piekło! Przeżyłam w Warszawie wrzesień 1939 r., potem powstanie, teraz wydaje mi się, że przeżywam trzecią wojnę!“
Gdy akcja ratunkowa rozwija się już na dobre, a miasto powoli wraca do życia, w piątek wieczorem następuje kolejny wstrząs o sile 7,3° w skali Richtera. Po raz drugi miliony przerażonych i histerycznie krzyczących ludzi rzucają się do ucieczki. Uciekają też ekipy ratunkowe, którym grozi zasypanie. Szanse ocalenia pogrzebanych żyw-
cem maleją. Wali się kilkadziesiąt budynków uszkodzonych podczas pierwszego wstrząsu. Są nowe ofiary. Na placu Garibaldiego ludzie klęczą i modlą się. „Panie Boże — skarży się mały chłopczyk — dlaczego musimy tak cierpieć?“...
Kolejne, słabe już wstrząsy dają się odczuć w sobotę rano i sejsmologowie przewidują dalsze, przeto atmosfera paniki w mieście nie ustaje.
Poniedziałek, 23 września. Minęły już cztery doby od pierwszego, a dwie od drugiego ataku „Wielkiej Złości“. W powietrzu unosi się
odór rozkładających się pod gruzami ciał. Po ruinach węszą specjalnie tresowane psy sprowadzone samolotami ze Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych. Gdy wywąchają zasypane zwłoki, patrzą tylko pytająco na swojego przewodnika, ale gdy przysypany jeszcze żyje, zaczynają szczekać i grzebać wśród gruzów. (Niedługo wytrzymały. Już po kilku dniach trupi odór pozbawił je węchu i zniechęcił do poszukiwania żywych). Pod gruzami uwięzionych jest jeszcze tysiące osób. Można z nimi rozmawiać, ale nie można podać ani wody, ani pożywienia. Gdzie się da, dostarcza się im powietrze specjalnymi, gumowymi wężami. Czy wyżyją, nim dotrą do nich ratownicy?
Jest już ponad tysiąc zniszczonych lub grożących zawaleniem budynków, 200 tys. ludzi straciło dach nad głową, miliony przerażonych koczują pod gołym niebem w parkach i na ulicach, w szałasach skleconych z czego się dało. Wydobyte z gruzów ciała wywozi się na stadiony sportowe. Władze apelują do mieszkańców miasta, by jak najszybciej identyfikowali rozkładające się już zwłoki, istnieje bowiem poważna obawa wybuchu epidemii. By jej zapobiec, rozpylane są środki dezynfekcyjne.
Trwają poszukiwania i niekiedy kończą się nieoczekiwanym sukcesem. Z 10-metrowego rumowiska, w jakie się zamienił szpital Benito Juareza wydobyto czworo żywych niemowląt. Zdaniem'lekarzy ocalały one dzięki całkowitemu odizolowaniu w gruzach od zewnętrznego środowiska, na skutek czego nastąpiło u nich pewnego rodzaju „zawieszenie“ funkcji życiowych. O podobnym szczęściu dla dalszych kilkudziesięciu noworodków znajdujących się pod gruzami — trudno wprost marzyć. (A jednak... w 9 dni po katastrofie odgrzebano jeszcze dwoje żywych niemowląt!). Brak lekarstw, plazmy krwi, materiałów opatrunkowych i narzędzi chirurgicznych. Brak również miejsca dla rannych, których jest już blisko 20 tys. Dwa główne szpitale przestały przecież egzystować. Brakuje mleka, wody pitnej i odzieży (tysiące ludzi uciekało w samej tylko bieliźnie). Kwitnie spekulacja. Znacznie wzrosły ceny chleba i... usług pogrzebowych!
Nocą z poniedziałku na wtorek nowe wstrząsy, ale już tylko o sile 3-5°. W połączeniu z padającym deszczem powodują one jednak zawalenie się dalszych uszkodzonych budynków. Oficjalnie, w sześć dni po pierwszym wstrząsie, liczba ofiar śmiertelnych wzrasta już do 4596 osób, ale Czerwony Krzyż i policja obliczają, że zginęło około 12 tys.
Okazuje się, że „Wielka Złość“ wyładowała się głównie na turysty- czno-hotelowo-handlowym centrum miasta, gdzie całkowitemu znisz
czeniu uległo 400 budynków, 700 zostało bardzo poważnie uszkodzonych, a 57 w każdej chwili grozi zawaleniem. Ocalała bez większych zniszczeń położona obok dzielnica historyczna z budynkami pamiętającymi czasy konkwistadorów. Pałac Narodowy wzniesiony przez Corteza (obecnie siedziba prezydenta Republiki), katedra, Templo Major Aztec (zabytek aztecki) pozostały nietknięte, jak gdyby świadomie przez „Wielką Złość“ oszczędzone! Oszczędziła też Tepito, przeludnioną dzielnicę biedoty miejskiej, gdzie skutki trzęsienia ziemi mogłyby być przerażające. Zniszczyła natomiast dokumenty wielu instytucji państwowych oraz bankowe, co miastu grozi wielomiesięcznym chaosem prawnym, jego mieszkańcom zaś, być może, chwilową ulgą od pęt biurokracji...
Epicentrum „Wielkiej Złości“ znajdowało się u wybrzeży Pacyfiku, w odległości około 400 km od stolicy. Wstrząsy dało się odczuć również w innych połaciach kraju, acz nie tak dotkliwie. Zatonęło wiele statków rybackich zaskoczonych 30-metrową falą wywołaną wstrząsem. Natomiast w sławnym Acapulco, największym kurorcie na tym wybrzeżu, życie szybko wróciło do normy. Hotele, kluby, dyskoteki
i plaże znów zaroiły się od turystów — takie bowiem jest życie. Gdy jedni je tracą, inni się nim cieszą!
A teraz pytanie: co faktycznie — pomijając gniew indiańskich bogów — spowodowało tak tragiczne w skutkach podziemne wstrząsy?
Od końca lat sześćdziesiątych operujemy w nauce o Ziemi pojęciem globalnej tektoniki płytowej. Według niej cienka niczym skórka na
jabłku skorupa ziemska (litosfera) „pływa“ po rozgrzanej do ponad 1400°C magmie, półpłynnej warstwie metali i minerałów (atenosfera). Z nie znanych nam bliżej powodów skorupa ta została przed setkami milionów lat spękana na kilkanaście segmentów (płyt), które znajdują się w stałym ruchu, dryfując niczym kry po gorącym oceanie magmy, zderzając się ze sobą, zazębiając bądź ocierając tylko, krusząc się i wciskając pod siebie. Te właśnie ruchy powodują na całym świecie wstrząsy tektoniczne o rozmaitej skali nasilenia.
Takie właśnie wciskanie się płyty „kokosowej“7, która ciągnie się u zachodnich wybrzeży Meksyku i Ameryki Środkowej, pod płytę północnoamerykańską — przy czym ta druga posuwa się z wolna na zachód, a pierwsza na północ — powoduje wstrząsy na całym obszarze Meksyku, których tragicznym skutkiem był ostatni kataklizm.
Nasuwa się wszakże pytanie, dlaczego tak gwałtownie dotknął on głównie stolicę kraju odległą od epicentrum o 400 km, a ściślej mówiąc jej centralną dzielnicę?
Otóż ta druga co do wielkości na świecie metropolia (18 min mieszkańców, roczny przyrost ludności 560 tys.) żyła dotąd — zdaniem geologów — w „pożyczonym czasie“, dawno już bowiem powinna była paść ofiarą wielkiego trzęsienia ziemi. Miasto rozbudowane na glinianym bagnisku, pozostałości po zasypanym azteckim jeszcze jeziorze, nie tylko zapada się, ale jest również niezmiernie wrażliwe na sejsmiczne wstrząsy. Dotyczy to szczególnie jego wysokich budowli stojących na tak niepewnym gruncie. Władze miejskie nie tak dawno uświadomiły to sobie, gdyż dopiero w 1977 r. wprowadzono ostre przepisy budowlane mające właśnie uchronić nowo wznoszone budynki przed atakiem „Wielkiej Złości“. Okazało się jednak, że przepisy te nie były należycie przestrzegane, gdy bowiem większość historycznych budowli z czasów kolonialnych przetrwała — runęły te wzniesione w ciągu ostatnich lat trzydziestu. Można więc powiedzieć, że natura srogo ukarała lekceważenie jej sił niszczycielskich i ludzką beztroskę. A jak srogo — niech świadczą liczby: ostatecznie ustalono, że zginęło co najmniej 20 tys. osób, 30 tys. zostało rannych; runęło ponad 400 domów, a blisko 6 tys. uległo uszkodzeniu; dach nad głową straciło około 500 tys. ludzi, z czego ponad 165 tys. musiało przenieść się na długo do namiotów i prowizorycznych bud ustawionych na campingach, bądź też na skwerach i placach miejskich.
Straty materialne oszacowano na 4,1 miliarda dolarów! Drogo zapłacili mieszkańcy Meksyku za rozgniewanie azteckich bogów.
104
Miasto Armero było ośrodkiem handlowym najbogatszego obszaru rolniczego Kolumbii. Na żyznej, wulkanicznej glebie szczególnie pięknie owocowały drzewka kawowe. Położone o 110 km na północny zachód od stolicy kraju, Bogoty, na wschodnich stokach Kordyliery Środkowej, w dolinie rzeki Magdalena (za czasów Konkwisty zwanej RiOs de Los Muertos — Rzeką Zmarłych), — liczyło około 25 000 mieszkańców, a w jego okolicy mieszkało ich jeszcze drugie tyle...
Środa, 13 listopada 1985 r. Wieczór. Mieszkańcy miasta po obejrzeniu w telewizji meczu piłki nożnej spokojnie kładą się do łóżek. Wprawdzie kilka godzin wcześniej oddalony o 50 km wulkan Nevado del Ruiz (5400 m) zwany „Uśpionym Lwem“, począł pluć lawą, popiołem i kamieniami — mało kto wszakże się tym przejmował. Już od 1974 r. z jego krateru wydobywały się gazy i pyły, prowadzono przeto obserwacje celem ustalenia stopnia zagrożenia wybuchem, ostrzegano przed nim, ale nie ogłaszano alarmu. Burmistrz (przez lokalne radio)
i ksiądz (podczas mszy świętej) wzywali do spokoju i pozostania w domach j§ można więc było spać spokojnie... Nagle, około godziny 22.00, następuje drugi, daleko silniejszy wybuch. Na miasto spadają tony wulkanicznych popiołów, jednak i to jeszcze nie przeraża mieszkańców. Radio informuje przecież, że „wulkan wprawdzie eksplodował, lecz nie ma niebezpieczeństwa ani powodu do paniki . Tymczasem...
W godzinę później mieszkańców Armero budzi ogłuszający ryk mas błota pomieszanego z kamieniami, z ogromną szybkością spływających z góry korytem rzeki Lagunilla (dopływu Magdaleny). Przerażeni wybiegają z domów, lecz — jak wspominał później jeden z uratowanych — „lawina już na nas szła!“ Dwumetrowe fale gorącego i dymiącego szlamu porywają lub niszczą wszystko na swojej drodze. W piekielnych ciemnościach, w kłębach pary i duszącego pyłu wulkanicznego tysiące ludzi z krzykiem pędzi ulicami lub kręci się bezradnie daremnie usiłując znaleźć ratunek przed ogarniającym ich ze wszystkich stron żywiołem. Depczą po sobie, czepiają się gałęzi drzew, wdrapują się na mury. Na próżno! Prąd porywa ich, druzgocze, toną w tej potwornej, lepkiej i gorącej mazi. Pozostali w domach giną pod gruzami bądź zalani błotem. Ci, którym udało się uciec na wyższe piętra i dachy giną tam na skutek doznanych obrażeń lub z wyczerpania, nie doczekawszy pomocy, podobnie jak ci, którzy schronili się w koronach drzew. Warstwa szlamu dochodzi miejscami do wysokości 10 metrów. Błyskawicznie pokrywa wszystko i wszystkich...
Luisa Suáreza budzi piekielny hałas i wołanie z ulicy: „Uciekajcie z domów! Uciekajcie z miasta! Ludzie toną!“ Z ciężarną żoną biegnie wraz z tysiącem innych w stronę stadionu sportowego w nadziei, że tam będzie bezpiecznie. Jednakże nim udaje im się tam dotrzeć, dosięga ich fala błota. Zony już więcej nie zobaczył. Sam porwany prądem zdołał się w ostatniej chwili uchwycić gałęzi drzewa i przez pięć godzin rozpaczliwie się jej trzymał oczekując pomocy...
Hortensja Oliveros wraz ze swoją 11-miesięczną córeczką, mężem
i matką wybiegają z domu. Ogarnia ich fala błota. Dziecko zostaje wyrwane z jej objęć, mąż i matka uniesieni w innym kierunku. Miotana prądem, koziołkując, zostaje wreszcie wyrzucona na jakiś nasyp. Przeżyła...
Aurelio Forero dojeżdżając do miasta usłyszał coś, co brzmiało jak wybuch bomby. Przerażony zaparkował samochód i zasunął szybę. Po chwili wraz z samochodem był już całkowicie pogrążony w błocie (Odkopano go żywego w dwa dni później)...
Jose Martinez, jego żona i pięcioro dzieci usiłują uciekać ciężarówką. Widząc, że dogania ich lawina błota, wyskakują i kryją się w pobliskim domu. Na ich oczach trzymetrowa fala wali się na opuszczoną przed chwilą ciężarówkę i miażdży ją. „To był cud — mówi — dla tych, którzy przeżyli, dla mnie i dla mojej rodziny. Widziałem rozsy-
106
pujące się domy, samochody i słupy elektryczne przewracane jak zabawki. To był cud!“
Pedro Mancera krzyczy do żony i dwóch małych synków, by uciekali. Wybiegają na ulicę — w porę, bo za ich plecami dom zostaje zgnieciony przez falę błota. Sunie druga lawina. Unosi ich w powietrze oddzielając Pedra od żony i dzieci. Trzecia wreszcie pochłania go. Udaje mu się jednak uchwycić brzegu dachu, ale morderczy prąd szarpie, ciska go na wywrócone drzewo i łamie mu rękę. „Zamknąłem oczy — opowiada później dziennikarzom — i widziałem gwiazdy za każdym razem, gdy rzucało mnie o coś. Począłem myśleć: Boże odbierz mi życie!“
Pilot samolotu karaibskich linii lotniczych przelatywał obok wulkanu w chwili jego wybuchu. „Zobaczyłem wielki, pomarańczowy błysk. Otoczył mnie gęsty dym. Trudno było zachować kontrolę nad samolotem. Musiałem otworzyć okienko i wychylić się, by odnaleźć
przymusowe lądowisko w Cali“. Cztery samoloty pasażerskie lecące powietrznym korytarzem ponad Kordylierą Środkową zostały zmuszone do zawrócenia. Piloci donosili o czerwonych eksplozjach i kolumnach dymu unoszących się z wulkanu na wysokość siedmiu tysięcy metrów.
Ranek, 14 listopada. Armero i jego najbliższa okolica pokryte są kilkumetrową warstwą błota, kamieni i popiołów. Gdzieniegdzie tylko sterczą dachy i korony drzew, których czepiają się ostatkiem sił ludzie wyczekujący nadejścia pomocy. Inni, zanurzeni w błocie po szyję bądź usiłujący utrzymać się na jego powierzchni, z rzadka dają oznaki życia. Ludzie w zalanych budynkach czasem jeszcze wzywają pomocy, lecz nie ma sposobu na wydobycie ich z błotnistej mazi.
Zerwane mosty, zniszczone drogi, wezbrane wody rzek. Pozostaje tylko akcja ratunkowa prowadzona ze śmigłowców, wyciągających na linach z błota lub z dachów domostw tych, którzy przeżyli. Jest to jednak niezmiernie trudne, gdyż kolejne lawiny błota spływające ze stoków wulkanu zmuszają ratowników do przerywania pracy
W niedzielę, a więc w trzy dni po katastrofie, w rejonie Armero znajduje się jeszcze około 2500 żywych ludzi, którzy nie mogą o własnych siłach wydostać się z oblepiającego i wchłaniającego ich szlamu. W poniedziałek rano uratowany zostaje 4-letni chłopczyk. Przeleżał 60 godzin na wpół utopiony w błocie, które zalało jego dom. Opowiedział, jak po dwóch dobach, wyczerpany bezskutecznym wołaniem
o ratunek, padł w błoto i płacząc począł błagać o śmierć taką, jaką ponieśli jego ojciec, dwóch braci i inni najbliżsi.
Tragedia 13-letniej dziewczynki, Omario Sánchez, wstrząsnęła całym światem. Tkwiła po szyję w błocie trzymana za nogi przez utopioną ciotkę. Ratownicy bezskutecznie usiłowali ją wyciągnąć. Po 60 godzinach przebywania w lodowatych objęciach śmierci dziewczynka zmarła. Jej serce nie wytrzymało...
Oblicza się, że w Armero zginęło 22 tys. ludzi, a w jego okolicach dalszych tysiąc. Rannych zostało 25 tys., ponad 60 tys. straciło dach nad głową. Dotarcie do tysięcy ciał przykrytych warstwą błota dochodzącą w wielu miejscach do 10 m okazało się niemożliwe. Udało się wydobyć zaledwie kilkaset zwłok w większości potwornie zmasakrowanych. Miasto i jego okolica stały się liczącą ponad 30 km2 straszliwą, szarą pustynią stwardniałego szlamu, zbiorową mogiłą, na której stoją dziś tysiące małych, białych krzyży. Na jednym z nich, wzniesionym na miejscu zniszczonego domu, widnieje napis: „Tu spoczywa Enrique Neyra Escobar z żoną Marią Ortiz i z dziećmi Angelą, Amandą, Enriquem, Juanem, Luisem, Manuelą i Nelly“. Nad tymi grobami papież Jan Paweł II modlił się podczas swojego pobytu w Kolumbii w 1986 r.
Nie tylko Armero i jego okolica ucierpiały. W Chinchina, miejscowości położonej po drugiej stronie wulkanu, w odległości 90 km od Armero, zginęło ponad 2 tys. ludzi. Ogólne straty finansowe były nieobliczalne. Plantatorzy kawy w ciągu 15 minut utracili dorobek całego stulecia...
Jak doszło do tej niezwykłej katastrofy?
Kolumbia naszpikowana jest wulkanami, wszakże większe wybuchy należą do rzadkości. Nevado del Ruiz, najbardziej na północ wysunięty w Kordylierze Środkowej, w ciągu 3000 lat uaktywniał się — zdaniem geologów — zaledwie sześciokrotnie, ostatni raz w 1595 r., kiedy to zniszczeniu uległy wielkie połacie Nowej Grenady (jak wówczas Kolumbię zwano). Od tego czasu pozostawał „uśpiony“, aż w 1974 r. począł niespodziewanie wyrzucać gazy i pyły. Poczęto go prze
to obserwować celem ustalenia stopnia zagrożenia wybuchem. Pierwsze rzeczywiście niepokojące sygnały zauważono dopiero w grudniu 1984 roku. Wulkan zaczął wówczas wyrzucać alarmujące ilości gazów siarczanych, a w następnych miesiącach sejsmografy zanotowały małe wstrząsy wewnętrzne świadczące o tym, że potoki płynnej magmy usiłują przedostać się kanałami do nieczynnego od wieków krateru.
11 września 1985 r. nastąpiła pierwsza, poważna już, erupcja pary i popiołów wywołana (zdaniem naukowców) wciskaniem się płyty dennej Nazca (znajdującej się pod Pacyfikiem) pod płytę południowoamerykańską. Powołano specjalne ekipy, których zadaniem było informowanie ludności tych terenów o stopniu zagrożenia większym wybuchem i zapewnienie zawczasu nadzwyczajnych środków ochrony. Uczeni ze Stanów Zjednoczonych, Kostaryki i Ekwadoru uczestniczyli wówczas w instalowaniu stacji sejsmograficznych i pomagali w wykreślaniu na mapach szlaków spływu lawy i oznaczaniu obszarów najbardziej zagrożonych. Przygotowano nawet plan ewakuacji ludności — nie chciała wszakże porzucać swoich domów i plantacji. Ostatecznie wszystko skończyło się na planowaniu. Decyzję pozostawiono wulkanowi!
Ożył wcześniej, niż się tego spodziewano, 13 listopada, dwiema eksplozjami rozrywając swoją północno-wschodnią ścianę. Dlaczego nie wybuchnął z krateru , jak na przyzwoity wulkan przystało? Być może pod naciskiem magmy pękła wąska szyjka prowadząca do krateru, bądź we wnętrzu Wulkanu runęła lawina pociągając za sobą całe zbocze góry. Nie wiadomo. Dość, że tony rozgrzanej magmy i wulkanicznego popiołu stopiły pokrywającą szczyt i stoki śnieżną czapę i wywołały olbrzymią lawinę (tzw. lahar) błotnistej mazi, która z wysokości około 5000 m i z szybkością 50 km/h niczym gigantyczny bobslej ślizgiem stoczyła się w dół torem zbudowanym niejako przez naturę, czyli łożyskiem rzek Azufrado i dalej Lagunilla, wprost na bezbronnych mieszkańców Armero i jego okolic.
Również i w tym wypadku wulkan uprzedził akcję profilaktyczną! Latem bowiem alarmowano, że u naturalnej tamy kamiennej dzielącej rzekę Lagunilla od Armero zebrało się już 1,7 min m3 wody spływającej z gór, co samo w sobie stanowiło poważne zagrożenie dla miasta. Jego władze poprosiły wówczas geologów o zbadanie tej tamy. Specjaliści zarekomendowali budowę kanału, który odprowadziłby nadmiar wody — do jego budowy wszakże nie zdołano już przystąpić.
Wiedziano więc dobrze, co może się zdarzyć, i w pewnym sensie
katastrofa nie była zaskoczeniem. „Wszyscy ludzie mogli się uratować przed zwałami szlamu ucieczką na pobliskie wzgórza, gdyby nas ktokolwiek ostrzegł godzinę wcześniej“ — mówią dziś ocalali. I mają rację, do tragedii przyczyniła się bowiem opieszałość władz, jednym uchem tylko słuchających rad fachowców: wulkanologów, geologów, sejsmologów; znieczulica spowodowana kilkusetletnim milczeniem „Uśpionego Lwa“ oraz niechęć mieszkańców do opuszczania zawczasu, bez nakazu, swoich plantacji i domostw. Raz jeszcze „Wielka Złość“ — jak amerykańscy Indianie zwą trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów tak często nawiedzające ich ziemie — dopadła człowieka lekceważącego jej tajemne siły, karząc go bezlitośnie.
Katastrofy spowodowane przez ulatniający się gaz w czasach kiedy się go powszechnie używa, nie są niczym wyjątkowym, choć przynoszą liczne ofiary śmiertelne i zniszczenia (że przypomnę straszny wybuch gazu w rotundzie PKO u zbiegu ulicy Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich w Warszawie). Następują one jednak zazwyczaj w lokalach zamkniętych. Katastrofa opisana poniżej, na podstawie relacji ocalałych z niej ludzi, jest o tyle niezwykła, że nastąpiła na odkrytym terenie z szokującą zaiste, jak się przekonamy, brutalnością...
Jest czwartek, 4 marca 1965 r. Godzina 6.00 rano. Ciemno jeszcze i mroźno. Oddalona o 0,5 km od Nachitoches, małego miasteczka w Luizjanie (USA), stoi przy polnej drodze grupa małych, jednorodzinnych domków. Ich mieszkańcy właśnie się budzą, myją, golą, ubierają, spożywają śniadanie. Nie przeczuwają, że za trzy minuty siedemnastu spośród nich pochłonie ogień.
Niemal ocierając się o te domostwa biegnie 2 m pod ziemią gazowy rurociąg eksploatowany przez Tennessee Gas Transmission Company. Rury mają 60 cm średnicy i pod ciśnieniem 343 kG/cm2 płynie nimi gaz ziemny z południowego Teksasu do Nowej Anglii. Nikt nie wie, że właśnie tutaj rurociąg ten ulega awarii, jego ściana słabnie i coraz bardziej poddaje się ciśnieniu gazu...
Przedstawmy osoby dramatu, który się tam za chwilę rozegra: Lawson Antley, robotnik w tartaku, śpieszy się do pracy i odjeżdża
samochodem. Pozostawia żonę, córkę, zięcia i ich troje dzieci (6, 3 i 2 lata). Nie zobaczy ich już żywych.
W sąsiednim domku również poranny ruch. Mieszka w nim J.R. Rond, podobnie jak Antley pracownik tartaku, wraz z żoną, dwoma synami (lat 14 i 9) oraz zamężną córką z trojgiem dzieci (4 i 2 lata oraz 2-miesięczne niemowlę). Ich chociaż śmierć nie rozłączy.
Mieszkaniec innego domku, Bill Ammons, jest zadowolony z życia. Ma dobrą pracę w elektrowni, nie jest zadłużony jak inni i chociaż płacz najmłodszego, 3-miesięcznego dziecka wcześnie go obudził, z czułością — nie wie, że po raz ostatni — spogląda na karmiącą je matkę. Pozostałe dzieci (lat 11, 9 i 7) szykują się, żeby zdążyć na szkolny autobus.
W dalszych domkach położonych wzdłuż tej polnej drogi także panuje poranny ruch. Bryan Gilcrease z żoną właśnie się budzą, oboje są już w starszym wieku, on na emeryturze; pani King, żona kierowcy szkolnego autobusu, wstała wcześnie, by sprawdzić temperaturę w swojej szklarni, a mąż z dwoma synami ubierają się do pracy; Leroy Martin, urzędnik pocztowy, też zerwał się skoro świt, by zdążyć na ćwiczenia rezerwistów w pobliskiej bazie lotniczej, przygotowuje właśnie dla żony kawę. Tylko Charles Cnox który późno powrócił od chorego przyjaciela odsypia teraz zarwaną noc.
Godzina 6.03. Przeżarta rura nie wytrzymuje dłużej ciśnienia i pęka. Pod naporem wydobywającego się z niej gazu ziemia poczyna drżeć, po czym nagle otwiera się i z ogłuszającym hukiem wyrzuca z siebie na wysokość kilkunastu metrów zmieszane z gazem tony twardej, czerwonej gliny. Powstaje chmura gazu i niczym atomowy grzyb rozprzestrzenia się nad domami i wisi nad nimi, jak gdyby w oczekiwaniu na iskrę. Dostaje ją wreszcie i z hukiem odrzutowca przełamującego barierę dźwięku wybucha na wysokość 200 m. Kula ogiya o temperaturze ponad 1000°C ogarnia najbliżej położone domostwa Ammonsów, Rondsów, Antleyów, Gilcrease’ów i Kingów.
Leroy Martin właśnie się goli, gdy słyszy jakieś dudnienie i cały dom poczyna się trząść. Huk rośnie, aż staje się ogłuszający, niczym pół tuzina cyklonów ryczących naraz (to właśnie wówczas gaz z rozerwanej rury wydostawał się na powierzchnię ziemi). „Bierz dzieci — krzyczy do żony — i uciekajmy stąd!“ Zdążyli, by z dala już zobaczyć infemo ogarniające domostwa sąsiadów. „Mój Boże... Mój Boże... Ci biedni ludzie...“ płaczą.
Robert Russell stoi przed swoim domem położonym na szczycie
wzgórza w odległości 300 m od miejsca wybuchu. Wszystko, co widzi i słyszy, wydaje mu się jakby nierealne. Najpierw dudnienie, a potem wzdymająca się i rozwijająca jak wachlarz ziemia, olbrzymie kawały gliny miotane jak ziarenka piasku na odległość 50 m. I wreszcie iskra i płomień. Russell woła żonę i ucieka wraz z nią. Powietrze parzy, parzy pod stopami ziemia, jeszcze przed chwilą pokryta szronem. Ogląda się i widzi, jak ogień pochłania krowy, psy, kury, jak inni ludzie wypadają z domów uciekając w stronę lasku. „Miłosierny Boże, i tak spłoną żywcem“ — myśli i ogarnia go panika, języki ognia bowiem i do niego szybko się zbliżają, ale wiatr nagle zmienia kierunek i niebezpieczeństwo mija.
Pani King jest w swojej szklarni, gdy ziemia zaczyna się pod nią trząść. „Koniec świata!“ — krzyczy. Dachówki topią się z gorąca, szyby w oknach pękają, a stojący na podwórzu szkolny autobus rozpływa się jak lawa.
Pani Weaver w swoim domku, położonym o pół kilometra od wybuchu, myśli: „trzęsienie ziemi“, ale gdy wygląda oknem, przez które wpada żółty blask, zmienia zdanie: „Ktoś rzucił na nas bombę!“ — woła do męża. W pośpiechu, wraz z trojgiem dzieci, zbiegają do piwnicy i tam, skuleni pod stołem, przeczekują kataklizm.
Bryan Gilcrease, ogarnięty paniką, wyciąga żonę z domu. Nie chce iść, obezwładniona strachem. Dom się trzęsie, dach poczyna się zapadać, lecą krokwie. Nie ma chwili do stracenia. Wreszcie żona odzyskuje zmysły i uciekają. Ogień biegnie za nimi, parzy, płuca dopominają się powietrza. Dopadają lasku i są ocaleni.
Inni nie mieli tyle szczęścia. Pogodne myśli Billa Ammonsa zostają gwałtownie przerwane. Ogłuszający hałas, walący się na głowę dom, wszędzie języki ognia. Początkowo tylko strach, a potem panika. Wraz z żoną i dziećmi ucieka na oślep. Niebo płonie, powietrze parzy. Jeden z synów ogląda się. Widzi matkę która próbuje ratować najmłodsze, 3-miesięczne dziecko. Waha się, czy nie zawrócić, ale języki ognia liżą go już, więc ucieka dalej. Bill Ammonś, potwornie poparzony i w głębokim szoku, długie tygodnie przebywał w szpitalu, jego córka była obandażowana od stóp do ramion, zapaliła się bowiem na niej nocna koszula, dwóch synów miało poparzenia I i II stopnia. Zgjnęła żona i najmłodsze dziecko, które trzymała w ramionach.
Śmierć dopadła również wszystkich w domach Lawsona Antleya i Roberta Russella. Piętnaście osób! Nikt nie zna ostatnich chwil ich życia. Można tylko snuć przypuszczenia...
Upłynęło 45 minut, nim zawory rurociągu, odległe od siebie o 13 km, zostały zamknięte i dopływ gazu przerwany. Gdy ogień wygasł i można już było dojść na miejsce katastrofy, zastano tam przerażający obraz: „Widziałem już zwęglone szczątki — zwierzał się oficer policji przybyły z Nachitoches. — Raz wyciągałem siedmiu lotników z wraka spalonego samolotu. Wszyscy nie żyli. Ale nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego jak tutaj.
Znaleziono szczątki 17 ofiar.
Wstrząs odczuto w odległości 50 km, ogień zaś widziano ze 100 km. Pozostało pytanie: Jak doszło do tej katastrofy? Ciśnienie w rurociągu było normalne, w pobliżu niczego nie budowano, więc nie było mowy o uszkodzeniu rur. Normalne również były warunki atmosferyczne i nie zanotowano żadnych ruchów sejsmicznych, a jednak rurociąg pękł.
Wyprawy w kosmos zawsze stanowią ryzyko, o czym przekonało się już kilkunastu astronautów amerykańskich i kosmonautów radzieckich. Zapłacili życiem, by człowiek mógł panować w przestworzach. Katastrofa wszakże, którą obserwowały „na żywo“ miliony telewidzów, była zaiste niezwykła...
Cape Canaveral, Centrum Badań Kosmicznych im. Kennedy’ego, 28 stycznia 1986 roku. Wtorek. Jak na Florydę wyjątkowo chłodno. Minionej nocy temperatura spadła tam do -5°C. Pogoda wszakże piękna, widoczność znakomita i zapowiada się wspaniałe widowisko, na które przed telewizorami czeka cała Ameryka.
Na wyrzutni 39B stoi olbrzymi, wysoki jak 15-piętrowy budynek, aluminiowy silos — zbiornik (ET) paliwa płynnego, a w jego wnętrzu, w dwóch pojemnikach, 1,5 min litrów wodoru i 550 tys. litrów tlenu, zamrożonych w temperaturze - 423° F i - 297° F. Po bokach dwie nieco niższe stalowe rakiety napędowe SRB (Solid Rocket Buster), każda wypełniona 500 tonami paliwa stałego. Mają wynieść w przestrzeń uczepionego ich niczym motyl „Challengera“, jeden z czterech kosmicznych promów-wahadłowców jakimi dysponuje amerykańska NASA (National Aeronautics and Space Administration).
Zbudowany kosztem 1,2 miliarda dolarów został ostatnio poważnie „odchudzony“ — podobnie zresztą jak cały zestaw mający go wynieść na orbitę. Celem zwiększenia udźwigu wagę wahadłowca zmniejszono z 99,45 do 78,78 t (w tym wagę skrzydeł o 362 kg), wagę zbiornika na paliwo płynne o 5 t, wagę stali, z jakiej wykonane były rakiety napędowe, o 2 t, oraz usunięto wiele spośród czujników elektronicznych i przyrządów pomiarowych o wadze 4,5 t (która to redukcja okazała się fatalna w ostatnich sekundach lotu).
Stoi teraz gotów do „Misji 51-L“, sześciodniowego lotu po orbicie ziemskiej, dziesiątej już w swojej historii, a dwudziestej czwartej w historii tego typu pojazdów (pierwszy był wahadłowiec „Columbia“,
12 kwietnia 1981 r., po nim wyruszyły „Discovery“ i „Atlantis“). Wszakże w tym swoim wyzwaniu rzucanym kosmosowi (ang. challenge oznacza wyzwanie do walki) „Challenger“ ma mniej szczęścia od pozostałej trójki. Dwukrotnie już, 26 czerwca 1984 i 12 lipca 1985, musiano wstrzymać jego lot na kilka sekund przed startem z powodu wykrytych w ostatniej chwili usterek, podczas lotu zaś odbytego w dniach 26 lipca - 6 sierpnia 1985 r. znalazł się w poważnych tarapatach, gdy jedna z rakiet napędowych pracowała krócej niż powinna była, w rezultacie czego wszedł na inną orbitę. Wszystko wszakże skończyło się szczęśliwie.
Również i tym razem lot nie zaczyna się pomyślnie. „Challenger“ od 23 stycznia czeka na start, dwukrotnie już odkładany z różnych przyczyn technicznych i pogodowych (wichura, ulewa). Nawet teraz, rankiem 28 stycznia, okazuje się, że niektóre elementy wyrzutni i rakiet napędowych są jeszcze, po mroźnej nocy, oblodzone i zwisają z nich sople. Kierownictwo lotu jednak, mimo głosów, by w dniu tym start ponownie odwołać, decyduje się przesunąć go tylko o trzy godziny mając nadzieję, że do tego czasu lód stopnieje.
Przesądni marynarze unikaliby takiego nawiedzanego awariami statku — ale nie astronauci, dla których ryzyko jest rzeczą powszednią. „Jeżeli chcesz zwyciężyć — mówi jeden z nich — musisz przekroczyć próg!“ Przekraczają go więc i wyniesieni windą na wysokość 60 metrów wchodzą „rękawem“ do wnętrza wahadłowca, gdzie w wygodnych fotelach na pokładzie obsługi lotu (Flight Deck) zasiadają rzędem:
Od lewej Francis R. („Dick“) Scobee, lat 46, dowódca misji. (Nie jest nowicjuszem. Latał już w kosmosie i uważa, że „gdy się jest skłonnym ryzykować i ponosić konsekwencje — powinno się to czy
nić“). Obok niego Michael („Mikę“) Smith, lat 36, pilot. (Debiutuje w kosmosie. „Od początku chciałem tylko latać“ — mówi o sobie.) Dalej Ronald McNair, lat 35, czarnoskóry lekarz (był już w kosmosie) i Judith A. Resnick, lat 36 („nigdy się nie postarzeję!“), inżynier elektryk, również w kosmosie „oblatana“. (Była w nim drugą Amerykanką po Sally Ride, która na tymże „Challengerze“ orbitowała w 1983 r.). Wszyscy czworo są profesjonalnymi astronautami, pracownikami NASA.
Na drugim, środkowym pokładzie (Mid Deck) zajmuje miejsce również zawodowiec Ellison S. Onizuka, lat 39, hawajczyk pochodzenia azjatyckiego („w lotach kosmicznych widzę swoją największą szansę“
— wyznaje). Jest inżynierem lotnictwa i astronautyki (aerospace engi- neer) i opiekuje się dwojgiem debiutantów nie mających nic wspólnego z NASA. Ma po prawej ręce Christę McAuliffe, lat 37, nauczycielkę (główną niejako osobę na pokładzie „Challengera“ — o czym dalej) oraz Gregory Jarvisa, lat 41, inżyniera elektryka, specjalistę od spraw ładunku firmy Hughes Aircraft. („Patrzysz na astronautę jak na doskonałego człowieka — śmieje się — a oto ja, łysiejący facet...“)
Misja 51-L ma na celu między innymi umieszczenie na orbicie wielkiego satelity telekomunikacyjnego TDRS-B (kosztował kilkaset min dolarów), oraz dokonanie badań zbliżającej się właśnie do Słońca komety Halleya.
Mimo że loty wahadłowców już nieco Amerykanom spowszedniały
— ten wszakże budzi powszechne zainteresowanie, szczególnie młodzieży, uczestniczy w nim bowiem, wybrana spośród 11 tysięcy nauczycieli, wspomniana już Christa McAuliffe, ucząca języka angielskiego i historii w jednej ze szkół podstawowych w niewielkim (30 tys. mieszkańców) miasteczku Concord położonym w stanie New Hamp- shire. (Stan ten zapisał się już w historii podboju kosmosu, z niego bowiem pochodził Alan Z. Shephard, który 5 maja 1961 roku jako pierwszy Amerykanin i drugi po Gagarinie człowiek wzniósł się na ziemską orbitę).
Christa poprowadzić ma z „Challengera“ za pośrednictwem telewizji dwie lekcje dla amerykańskiej młodzieży. Pierwsza będzie „najdalszą wycieczką szkolną“, podczas której uczniowie zapoznają się z codziennym życiem astronautów na pokładzie wahadłowca. Druga odpowiedzieć ma na pytania: „gdzie jesteśmy, dokąd zmierzamy i dlaczego“ i wyjaśnić przyczyny badań kosmicznych i płynące z nich korzyści. „Chciałabym — powiedziała Christa przed startem — uczło
wieczyć kosmos, patrząc nań oczami osoby nie będącej astronautą. Myślę, że uczniowie którzy będą mnie oglądać w telewizji, powiedzą sobie: to przecież zwykły człowiek uczestniczący w historycznym wydarzeniu. Jeżeli przyjdzie im do głowy takie skojarzenie, ulegną fascynacji historią i przyszłością, fascynacji przestrzenią kosmiczną. Chcę, by moi uczniowie dojrzeli i zrozumieli niezwykłe perspektywy, jakie stwarza badanie kosmosu“.
Christa McAuliffe miała więc rozpocząć nowy etap nauczania dzieci mających w przyszłości podbijać Wszechświat. Podkreślił to niejako dyrektor NASA, William Graham, który na pytanie, czy bliski jest czas, kiedy również i dzieci polecą w kosmos, odpowiedział: „Bliski!“.
NASA znakomicie lot ten wykorzystała propagandowo. Załogę dobrano tak, by reprezentowała wszystkich obywateli USA, a więc dwie kobiety, Murzyn, Azjata i Żyd. Zapowiadało to otwarcie bram kosmosu dla każdego, dowodziło, że nie będzie to już przywilej zarezerwowany dla wąskiej grupy pilotów wojskowych, specjalistów różnych dziedzin nauki i techniki bądź dla ludzi faworyzowanych przez polityków i finansistów, od których przecież zależy wysokość budżetu NASA. (W locie wahadłowca „Discovery“, odbytym w dniach 17-24 czerwca 1985 r. uczestniczyło dwóch takich „wycieczkowiczów“: Francuz Patrick Bandry i saudyjski książę Sultan Al-Saud). By podkreślić ten powszechny dostęp do lotów kosmicznych, zapowiedziano na tenże 1986 rok udział w nich dziennikarza, który z orbity nadawałby reportaże. Zgłosiło się 1703 kandydatów!
Nic dziwnego przeto, że w Stanach Zjednoczonych zapanowała euforia. Przed telewizorami zgromadzili się uczniowie wszystkich szkół oraz miliony dorosłych widzów, by oglądać „na żywo“ start „Challengera“. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że będą świadkami przełomowego, historycznego momentu w kształtowaniu psychiki przyszłych pokoleń.
W Centrum Badań Kosmicznych Cape Canaveral, na trybunach zasiedli zaproszeni goście, a wśród nich wychowankowie Christy McAuliffe, uczniowie trzeciej klasy. Rozwinęli transparent z napisem „Go, Christa“ (Jedź, Christa), wiwatują, podrzucają kolorowe czapeczki, wymachują papierowymi chorągiewkami. Wszakże nie ma wśród nich jej 9-letniego synka, Scotta, gdyż wraz z rodzinami pozostałych członków załogi „Challengera“ znajduje się na specjalnym, honorowym tarasie, obok swojego ojca, Steeve’a, 6-letniej siostrzyczki Caroline i dziadków, rodziców matki, którzy przed kamerami tele-
wizji udzielają wywiadu mówiąc o radości i dumie z powodu udziału córki w locie kosmicznym... Uwijają się dziennikarze, fotoreporterzy, kamerzyści TV. Nastrój niemal karnawałowy (boć to i karnawał). Wszystko to jako żywo przypomina odległe o kilka wieków pożegnania na molo statków wypływających w nieznane morza i oceany w poszukiwaniu nowych ziem i bogactw...
Mija „T (czas startu) minus trzy godziny“, podczas których kilkakrotnie sprawdza się wyrzutnię, rakiety napędowe i sam wahadłowiec. Żadnych anomalii nie wykryto i zapada ostateczna decyzja: „T minus dziewięć minut“, po czym dyrektor lotu, Gene Thomas, konsultuje się jeszcze z Centrum Operacyjnym oraz ze znajdującymi się na pokładzie „Challengera“ dowódcą, Dickiem Scobee, i pilotem, Mi- ke’em Smithem — i daje rozkaz do startu. Zaczyna się tradycyjne odliczanie: „10, 9, 8, 7, 6, silniki włączone, 4, 3, 2, 1, start!“ W pomarańczowym słupie ognia i dymu, ogłuszającym ryku silników 15-piętrowy kolos powoli unosi się, by pchnięty potężnym kopniakiem rakiet napędowych ulecieć w lazurowe niebo.
W świat biegnie wiadomość: „Challenger z siedmioosobową załogą wystartował o godzinie 11.38 EAT“ (czasu wschodnioamerykańskie- go, czyli o 16.38 czasu uniwersalnego GMT i 17.38 czasu środkowoeuropejskiego, a więc i warszawskiego). Widzowie, ci na trybunach, i ci przed telewizorami, wybuchają spontaniczną radością. Euforia sięga szczytu...
Nikt wszakże nie zauważa, nawet specjaliści Centrum Kontroli Lotów, czarnego obłoczka dymu, jaki się tuż po starcie (dokładnie o godz. 11.38,0181) pojawił pomiędzy zewnętrznym zbiornikiem paliwa płynnego a prawą rakietą napędową. Rejestrują go tylko wszystko- widzące kamery, w których kolejna klatka filmu (godz. 11.38,0184) pokazuje już 8-metrowy pióropusz dymu, widoczny przez następnych 13 sekund lotu. Oznaczało to (jak później ustalono) dezintegrację wykonanego z syntetycznej gumy pierścienia (O-ring). Miał on nie dopuścić do tego, by gorące gazy wydostały się na zewnątrz rakiety. Niestety, czujniki elektroniczne żadnej awarii nie notują i lot przebiega „normalnie“.
Już po 35 sekundach „Challenger“ przekracza „Mach-1“, prędkość dźwięku. Wściekle się kołysze i grzechocze „niczym ciężki pociąg towarowy“, paliwo stałe bowiem wytwarza podczas spalania większą wibrację niż konwencjonalne ciekłe materiały pędne. Mimo usilnych starań konstruktorów nie udało się wyeliminować tych wibracji, trudnych do zniesienia dla załogi wahadłowca i zmniejszających margines bezpieczeństwa lotu. NASA wszakże postanowiła pogodzić się z tym ryzykiem.
„Zwalniamy“ melduje Scobee i komputery redukują z 94 do 65% siłę ciągu silników celem zmniejszenia naprężeń działających na strukturę „Challengera“. Chodzi przecież o to, by nie rozleciał się on na kawałki. .
Przez następnych 14 sekund załoga kołysze się jeszcze i podskakuje w fotelach, podczas gdy cały pojazd przebija się przez strefę gwałtownych zaburzeń atmosferycznych. „Wygląda na to, że zdrowo dzisiaj wieje“ — zauważa przez intercom Mike Smith (wiatr istotnie na tej wysokości osiąga prędkość 160 km/h). „Taaak... — odpowiada Scobee. — Trudno mi wyjrzeć przez okno“.
Wreszcie po 60 sekundach lotu pokonane zostaje maksimum ciśnienia dynamicznego i z Centrum Kontroli Lotów w Houston pada polecenie: „Challenger — pełny ciąg“.
„Roger" (zrozumiałem) — odpowiada Smith i otwiera zawory silni-
ków, by uzyskać „Max—Q“, maksymalne przeciążenie aerodynamiczne, czyli 104% siły ciągu. „O. K. — jest pełny ciąg“ — melduje i czując gwałtowny wzrost szybkości zauważa: „Wygląda na to, że nasza staruszka ruszyła“.
„Challenger“ leci już na wysokości około 16,5 km, z prędkością 3132 km/h. Jak dotąd wszystko odbywa się zgodnie z planem. Dwa tysiące czujników przekazuje do Centrum Kontroli Lotów wszystkie dane: od ciśnienia i temperatury wewnątrz zbiornika i rakiet, po bicie serca i oddech astronautów. Tysiąc przekazów na sekundę! Podobnie główne komputery przekazują wszelkie poprawki do wyrównania lotu. Aleć...
W 65 sekundzie po starcie pomiędzy dwoma ostatnimi członami prawej rakiety napędowej (ma ich cztery, każdy o pojemności ponad 100 t paliwa stałego) nagle pojawia się smuga ognia. Znów rejestrują ją tylko wszystkowidzące kamery. Nie reagują na nią nawet czujniki (zapewne z powodu wspomnianej już na wstępie redukcji ich liczby). Do załogi przeto, podobnie jak i do Centrum Kontroli Lotów, nie dociera żadne ostrzeżenie. A przecież w tej fazie lotu istnieje jeszcze dla załogi „Challengera“ możliwość „odstrzelenia“ rakiet napędowych
i zbiornika paliwa płynnego i wodowania na Atlantyku. Taki manewr
— choć nadzwyczaj ryzykowny — przewidziany był przez NASA (ale dopiero po 2 minutach lotu) i dawał załodze pewną szansę ocalenia. Tu dodać można, że fotele nie były przystosowane do katapulto- wania astronautów w razie awarii, jak to jest możliwe w wojskowych odrzutowcach, gdyż budowa kabin na to nie pozwalała. Nie byli więc w stanie ratować się indywidualnie.
Miast tego, wobec nagłego spadku siły ciągu o 5%, w 72 sekundzie lotu kontrolerzy z Houston nakazują: „utrzymać siłę ciągu“, na co Smith odpowiada „Roger, utrzymuję siłę ciągu“, po czym w następnych trzech sekundach „Challenger“ poczyna wykonywać coraz gwałtowniejsze manewry (reakcja komputerów korygujących lot na nieprawidłową działalność silników), na co pilot krótkim „Uch—och!“ wyraża swoje zaniepokojenie — i jest to ostatni dźwięk z kabiny astronautów zarejestrowany przez intercom. Jeżeli Smith i Scobee zdawali sobie sprawę z tego co się dzieje — nie mieli już czasu na przeciwdziałanie. Z objawami śmiertelnego zagrożenia walczyły jeszcze tylko cztery pokładowe komputery wyłączając na 0,1 sekundy przed eksplozją główny silnik, aby się nie przegrzał.
W 75 sekundzie lotu, o godz. 11.39,151 EAT płomień o temperaturze 3315°C wydobywający się z rakiety napędowej przepala cienką (ze względu na redukcję wagi) blachę aluminiową zbiornika paliwa płynnego i następuje spektakularna eksplozja, oglądana „na żywo“ w telewizji przez dziesiątki milionów widzów. Na lazurowym niebie wykwita nagle olbrzymia kula ognia i białego dymu, z której po chwili niczym fajerwerki wystrzeliwują dwie (nie uszkodzone) rakiety napędowe w nieskoordynowanym locie ciągnąc za sobą biały ogon (jedna groziła upadkiem na zamieszkałe tereny Florydy i została zdalnie z ziemi zniszczona, druga wpadła do oceanu). Białe spaliny na błęki
cie nieba przypominają olbrzymiego skorpiona. W słońcu błyskają szczątki pojazdu ciągnące za sobą długie ogony dymu, a wśród nich (jak się później okazało) niemal nietknięta kabina astronautów.
Czy w ostatnich sekundach lotu zdawali sobie sprawę z nadchodzącej katastrofy? Żona pilota Mike’a Smitha uważa, że „wiedział on o nieuniknionej śmierci“, natomiast według oświadczenia NASA analiza głosów zarejestrowanych w kabinie astronautów wskazuje, że „załoga nie zdawała sobie sprawy z wypadków“.
I drugie pytanie: czy w wyrzuconej eksplozją kabinie astronauci jeszcze żyli? Komisja NASA badająca przyczyny katastrofy odpowiedziała, że „prawdopodobnie sama eksplozja ich zabiła“...
Świadkowie katastrofy — i ci skupieni na Cape Canaveral i ci siedzący przed telewizorami — osłupieli. Radosny gwar zamienił się w śmiertelną ciszę. Łudzono się wprawdzie, że to, zgodnie z planem, po
2 minutach odrzucone zostały rakiety napędowe, bądź że z jakichś tam przyczyn następuje powrót na miejsce startu — ale w Centrum Kontroli Lotów wiedziano, że stało się coś niedobrego. Cztery rzędy ekranów rejestrujących dane przekazywane na Ziemię przez czujniki i przyrządy pomiarowe nagle złowróżbnie zamilkły. Na końcu każdej linijki cyfr pojawiła się litera S — Static oznaczająca brak łączności, a czerwona linia wznoszącego się toru lotu znieruchomiała. Tylko zegar kontrolny, jak gdyby nic się nie stało, nadal odliczał sekundy płynące od startu „Challengera“.
Natychmiast nadano komunikat informujący, że „doszło do poważnej awarii“, ale już po chwili oficjalnie ogłoszono to, co ludzie na własne oczy widzieli, że „pojazd eksplodował“.
Na Cape Canaveral szok. Ktoś krzyczy „nie widzę orbitera, gdzie się podział?“. Roztrzęsiona dziennikarka pyta: „Co się z nimi stało?“ na co jej kolega, słaniający się na nogach, odpowiada: „Nie żyją“. Koleżanka Christy McAuliffe, nauczycielka, modli się głośno: „O Boże, spraw, by to, co widzę, nie było prawdą“. Rzecznik NASA podbiega do rodziców Christy: „Pojazd eksplodował“ — mówi. Jej matka powtarza za nim drętwo: „Pojazd eksplodował“. Obok niej syn i córeczka Mike’a Smitha krzyczą: „Daddy, zawsze obiecywałeś nam, że nic ci się nie stanie“.
A przed telewizorami widzowie ze szlochem padają sobie w objęcia. Niektórzy wierzą jeszcze, że „Challenger“ lada moment z powrotem pojawi się na ekranie, tyle że już znad drugiej półkuli, i komentator
przeprosi za zakłócenia w odbiorze. Dzieci płaczą: „To niemożliwe, to nie mogło się stać“. Oglądana przez nie na własne oczy katastrofa wywrze na ich psychice głębokie wrażenie — ale, jak to dzieci, podchodzą do niej również praktycznie. Sześciolatek, dowiedziawszy się od nauczyciela, że astronauci po eksplozji wpadli do morza, pyta rzeczowo: „Czy umieją pływać?“...
Szczątki „Challengera“ opadały do Atlantyku przez blisko 45 minut. Na powierzchni Oceanu unosiły się białe i czarne płytki z włókien węglowych, z których wykonana była ognioodporna powłoka wahadłowca. Mimo że nie było żadnych szans, by załoga mogła przeżyć katastrofę (nawet gdyby astronautów nie zabiła eksplozja, upadek do wody z wysokości ponad 16 tys. metrów musiałby być śmiertelny) — uznano ich tylko za zaginionych i na poszukiwania natychmiast wyruszyły śmigłowce i łodzie ratunkowe, zawsze będące w pogotowiu podczas startu wahadłowców. Przeczesano ocean od wybrzeży Florydy po Cape Lookout w Północnej Karolinie. W akcji tej brało udział 31 jednostek pływających, 32 samoloty i 8 tysięcy ludzi. W czasie poszukiwań, trwających wiele dni, wydobyto z dna oceanu 50% zbiornika paliwa płynnego, 50% rakiet napędowych, łącznie z pierścieniem, przyczyną katastrofy, oraz 45% szczątków samego „Challengera“, przy czym najbardziej wstrząsające było odnalezienie prawie nietkniętej kabiny z ciałami astronautów. Zatrudnieni w tej akcji marynarze i nurkowie często narażali życie przy sztormowej pogodzie.
NASA natychmiast wszczęła dochodzenie. Nie wykluczano sabotażu — odpalenia za pomocą zdalnych sygnałów radiowych materiałów wybuchowych mających za zadanie zniszczenie zbiornika paliwa płynnego i odrzucenie rakiet napędowych; brano też pod uwagę błąd pilota, który przedwcześnie (niechcący) mógł materiały te odpalić. Sądzono także, iż nadmierna wibracja mogła spowodować przeciek paliwa i zapalenie go oraz zerwanie się śmigła turbiny w pompach paliwa (od dawna źródła problemów technicznych), które godząc odłamkami w zbiornik spowodowały wybuch zawartego w nim wodoru. Ostatecznie, zresztą od początku był to podejrzany numer jeden, stwierdzono, głównie na podstawie zapisu kamer z różnych stron rejestrujących lot „Challengera“, że winowajcą było jedno z kolistych łączy montażowych, utrzymujących strukturalną integralność składającej się z czterech segmentów rakiety napędowej. Złącza te były oparte na prostej zasadzie działania pod ciśnieniem gazów gumowych uszczelek w w kształcie koła (O—rings). Właśnie jedna z nich, umieszczona mię
dzy trzecim a czwartym segmentem prawej rakiety, na skutek zimna jakie panowało na Cape Canaveral (w poprzednich lotach nie były nań narażone) nie była dostatecznie sprawna. Nie zamknęła w porę (ułamki sekundy) upływu gazów i pozwoliła, by ogień wydostał się na zewnątrz rakiety, gdzie już bez trudu przepalił cienką powłokę znajdującego się nad nim zbiornika paliw płynnych i spowodował jego wybuch.
Katastrofa „Challengera“ poraziła Stany Zjednoczone. Społeczeństwo amerykańskie, które w pewnym sensie załogę wahadłowca uważało za swoją reprezentację — doznało szoku. Ludzie, którzy ją oglądali, mieli uczucie współuczestnictwa. Jej skutki (nie tylko w sferze psychiki dzieci i dorosłych) będą jeszcze długo odczuwane. Wstrzymane zostały na czas nieokreślony dalsze plany podboju kosmosu, niewątpliwą szkodę poniosło „wychowanie przestrzenne“ młodego pokolenia. Ale... jak powiedział Tom Brokaw, znany komentator telewizji amerykańskiej: „Emocje z czasem opadną i kosmiczne zadania podejmą nowi astronauci, by ciągle poszerzać granice ludzkiej eksploatacji i wiedzy“. A poparł go niejako w tym sądzie pewien 10- -letni uczeń, świadek katastrofy, mówiąc: „Gdy człowiek stawia pierwsze kroki, często upada, to nie powód jednak, by zaniechać prób chodzenia“.
Zakończmy ten tragiczny reportaż słowami June Scobee, żony Dicka, dowódcy misji „Challengera“: „Gdyby Francis musiał kiedyś stanąć wobec konieczności wyboru rodzaju śmierci, wybrałby pewnie taką, jaka go spotkała... Nie przerywajcie badań kosmicznych. Będzie to najlepszy sposób uczczenia ich pamięci“.
Katastrofa, jaka tam się wydarzyła, była spowodowana awarią, nie pierwszą w dziejach elektrowni jądrowych. Jej skutki wszakże dały się odczuć w całej niemal Europie, a na dużym obszarze Ukrainy będą widoczne jeszcze przez wiele lat. Trudno więc nie zaliczyć jej do niezwykłych — z głęboką nadzieją, że taką pozostanie i nigdzie się już podobna nie zdarzy.
Piątek, 24 kwietnia 1986 roku. Rychło już proletariackie święto
1 Maja, prawosławna Wielkanoc i 9 Maja, rocznica zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. Nastrój przeto przedświąteczny, tym bardziej że zawitała wiosna w pełni swojej krasy zieleniąc pola, sady i lasy Ukrainy. Żadne znaki na niebie i ziemi nie wróżą tego, że nazajutrz Czarnobyl, atomowa elektrownia im. Władimira Iljicza Lenina, położona o 130 km na północ od Kijowa, opodal (6 km) zbudowanego specjalnie dla jej pracowników 50-tysięcznego miasteczka Prypeć (Pri- piat) wkroczy do historii — nie tylko radzieckiej. Z hukiem, który długo jeszcze straszyć będzie na jej kartach...
W elektrowni prowadzone są właśnie wiosenne prace konserwatorskie i remontowe. Jest koniec tygodnia, ludzie rozjechali się do domów lub na ryby i pracuje tylko zmiana „świąteczna“, wszystkiego
150 ludzi (szczęście w nieszczęściu!). Korzystając z tego Anatolij Dia- tlow, zastępca głównego inżyniera elektrowni, postanowił przeprowadzić eksperyment z pracującym już od dwóch lat w bloku IV nowym typem reaktora RBMK-1000, wykorzystującym jako paliwo wzbogacony uran, a jako moderator grafit. Chciał sprawdzić, jak długo — od momentu wyłączenia turbogeneratora (którego badania nie zostały jeszcze do końca przeprowadzone) i odcięcia pary — może on wytwarzać prąd, kręcąc się na jałowych obrotach, by jeszcze przez pewien czas zasilać pompy chłodzące. Eksperyment miał więc uzasadnienie, ale przeprowadzała go mało doświadczona jeszcze załoga i to bez należytego, fachowego nadzoru. Reaktora nie wyłączono na czas doświadczenia, a jedynie odłączono na chwilę, obawiano się bowiem, że eksperyment może się nie udać za pierwszym podejściem i trzeba go będzie powtórzyć. To był pierwszy błąd. Drugi — najtragiczniejszy
— polegał na tym, że operator wyłączył automatyczne, awaryjne chłodzenie, sądząc że będzie mu ono przeszkadzało w doświadczeniu. Gdyby działało, doprowadziłoby reaktor do równowagi i do katastrofy by nie doszło. Tymczasem reaktor „rozbujał się“ — nastąpił niekontrolowany wzrost temperatury — i w sobotę, 25 kwietnia 1986 r., o godzinie 01.23'40" halą nr IV — w której ciśnienie wzrosło do 10 atmosfer — wstrząsają dwie potężne eksplozje.
Przez wywaloną w dachu dziurę strzela w niebo słup ognia, zerwana zostaje górna część reaktora, pękają rury ciśnieniowe, przestaje pracować chłodzenie i zapalają się grafitowe bloki rdzenia. Mordercza temperatura około 2500°C powoduje „efekt kominowy“ — wyrzucenie do atmosfery chmury radioaktywnych cząsteczek. Pożar sięga bloku III reaktora. Całemu kompleksowi elektrowni atomowej w Czarnobylu, grozi unicestwienie.
Na odgłos wybuchów strażacy z wojskowej brygady przeciwpożarowej majora Leonida Tielatnikowa natychmiast włożyli ubrania ochronne i szybko zbiegli do samochodów, toteż kiedy o godz. 01.27 zawyła syrena oznaczająca alarm trzeciego stopnia, byli już gotowi. (Równocześnie centrala telefoniczna elektrowni zaalarmowała straż pożarną w Prypeci i komendę w Kijowie). Od nich teraz wszystko zależało.
Ich dowódcę, spędzającego weekend w swoim domku odległym o
6 km, telefon wyrywa ze snu. Wskakuje do samochodu i pędzi jak szalony. Z daleka już widzi bijące w niebo płomienie. Pierwsze rozeznanie nie wróżny niczego dobrego. „Pożar szalejący w hali IV reakto
ra objął już dach i przyległą halę z turbinami — wspomina później ze szpitalnego łóżka — Blok nr III był zagrożony, a urządzenia pomiarowe ostrzegały przed niebezpiecznie wysokim promieniowaniem. Niezależnie od tego, co miało się wydarzyć — pożar należało zagasić“. Za wszelką cenę — nawet zdrowia czy życia.
Nie zawahali się, ani on, ani żaden z jego 28 strażaków. Wielokrotnie przedostawali się na dach hali z turbinami, który palił się najbardziej. Atakował ich ogień i dym ze zniszczonego bloku reaktora. Buty grzęzły w bitumicznym pokryciu dachu stopionym przez żar i z minuty na minutę poruszanie się było coraz trudniejsze. Strażacy walczyli z pożarem przez trzy godziny. Dopiero o 5 rano udało im się powstrzymać dalsze rozszerzanie się ognia. Uratowali tym samym trzy pozostałe reaktory (nr I, II i III), bez ich bohaterskiej postawy niewątpliwie doszłoby do jeszcze większej katastrofy.
Rankiem do Czarnobyla dotarły pierwsze oddziały straży pożarnej z Kijowa. Przez pół godziny oblewano dach bloku III wodą, by się nie zapalił. Zluzowano i odwieziono do szpitala strażaków mjr. Tie- latnikowa, wyczerpanych wielogodzinną walką z ogniem. 23 strażaków, którzy brali udział w tej nocnej operacji, zmarło w ciągu następnych sześciu tygodni. Nie pomogło im przeszczepienie szpiku kostnego. Zbyt wielkiemu ulegli napromieniowaniu. Pierwszymi wszakże ofiarami eksplozji byli: robotnik, który zginął pod spadającymi elementami daęhu i którego zwłoki pozostały w radioaktywnym grobowcu, oraz monter systemów automatycznych, którego ogarnęły płomienie. Zdołał wprawdzie wyczołgać się ze zniszczonego budynku, ale był poparzony w 80% i zmarł w karetce pogotowia. Z obawy przed skażeniem radioaktywnym został pochowany na cmentarzu w pierwszej napotkanej wsi.
Wszystkie wysiłki trzeba było skoncentrować na gaszeniu pożaru, by nie dopuścić do przerzucenia się ognia na inne bloki reaktorów,
1 nikt nie pomyślał o ostrzeżeniu okolicznej ludności przed niebezpieczeństwem skażenia radioaktywnego, przed bezbarwną, bezwonną, sięgającą do szpiku kości śmiercią! Dopiero w dwie i pół godziny po wybuchu rozdzwoniły się alarmujące telefony, ale minęło jeszcze ponad dwanaście godzin, nim przystąpiono do ewakuacji osiedla zamieszkanego przez pracowników elektrowni, położonego zaledwie o
2 km od „szalejącego reaktora“. Tymczasem promieniowanie wokół niego osiągnęło taki poziom, że drogi dojazdowe zostały skażone ponad wszelkie normy, wobec czego wojsko musiało przerzucić most pontonowy przez Prypeć, aby móc ewakuować około 1000 rodzin.
W miasteczku Prypeć pierwsze ostrzeżenie przyszło nocą, gdy płomienie czerwoną chmurą uniosły się nad czarnobylskim reaktorem. Ale następnego dnia (sobota) pogoda była piękna, dzieci normalnie udały się do szkół, a ich rodzice po sprawunki bądź nad rzekę, by popływać lub powędkować. Pojawiła się wprawdzie milicja, „niczym w czasach wojny“, lecz nie ostrzegano przed niebezpieczeństwem nadlatującym już znad Czarnobyla. Miejscowe władze nie orientowały się w powadze sytuacji, starały się w swoich raportach zbagatelizować całą sprawę, sprowadzając ją do „awarii“ reaktora atomowego — takie określenie katastrofy czamobylskiej jeszcze przez długi czas pokutować będzie w środkach masowego przekazu.
W rezultacie dopiero w niedzielę rano ogłoszono przez radio, że
mieszkańcy miasta mają cztery godziny, by przygotować się do ewakuacji.
Wszystkie drogi wjazdowe i wyjazdowe zostają zablokowane. Tysiące przerażonych i nie bez racji spanikowanych mieszkańców oblega dworzec kolejowy. Niektórym udaje się ucieczka samochodem, chociaż zabroniono „prywatnych“ wyjazdów. Dopiero gen. Bierdow, wiceminister spraw wewnętrznych Ukrainy, uspokaja zdenerwowany tłum przed urzędem rejonowym, wykorzystując swój autorytef Bohatera wojny ojczyźnianej.
W niedzielę rano (a więc po przeszło 30 godzinach od wybuchu) dociera do Prypeci 1100 autobusów zebranych w trybie alarmowym z Kijowa i jego okolic. Zmobilizowanym kierowcom nie powiedziano, dokąd jadą i po co, ale gdy dowiedzieli się o grożącym im napromieniowaniu, tylko jeden spośród 4000 odmówił wyjazdu.
Ewakuacja 50 000 mieszkańców miasta i okolicznych wsi nastąpiła błyskawicznie. Wyruszyli jednocześnie — by nikt nie pomyślał, że komuś daje się pierwszeństwo. Ludzi wsadzano do autobusów jak stali, bez żadnych zbędnych bagaży, nie mówiąc już o zwierzętach domowych, które pozostały na łasce losu. „Przeszedłem szlak bojowy od Moskwy do Berlina, przeżyłem wojnę i front, a teraz to mam przeżyć?“ — pyta rozgoryczony kombatant z licznymi medalami na piersi. „Żyłam tu spokojnie, było mi dobrze, a teraz mam się przenieść na nieznane. Boże, co to będzie?“ — narzeka emerytka. „Tu się urodziłam ja i moje dzieci, tu są groby moich najbliższych, moja ziemia, a co dalej?“. „Człowiek tam, gdzie się urodził i tyle lat żył, powinien być zawsze!“... Rozterki, tragedie. Dużo czasu minie, nim ci ludzie zrozumieją nieodwracalność losu, że już nigdy na swoją ziemię, do swoich domów nie powrócą, że gdzie indziej, w nowych, specjalnie dla nich wybudowanych osiedlach w głębi kraju będą musieli zakładać nowe życie...
Konwój liczył 20 km długości, wyruszył w niedzielę o godz. 16.30, do Kijowa dotarł we wtorek. Prypeć, miasto ludzi młodych (średnia wieku 26 lat), zostało opuszczone na długie, długie lata. Stało się miastem duchów uroczyście ustrojonym na dzień 1 Maja, z pustymi sklepami i pustymi ulicami, po których normalnie wieczorami odbywały się „parady“ wózków dziecięcych. Trawą porastają piaskownice przedszkola... - M
Równocześnie w szpitalach Moskwy i Kijowa lekarze ratowali pierwsze ofiary przywiezione tam samolotami wojskowymi. Wygląd
większości pacjentów (wówczas ponad 300) z objawami napromieniowania — członków brygad pożarniczych i pracowników zatrudnionych przy reaktorze — nie świadczył o tym, że nosili w sobie śmierć, poza faktem, że stracili wszystkie włosy. Tymczasem w Czarnobylu nad którym nocą świeciła łuna, nadal toczył się bój o uratowanie elektrowni. Ognisko pożaru okazało się zbyt duże, by można je było ugasić wodą. Mogła zresztą pogorszyć sytuację gdyż przy zetknięciu rozżarzonego do czerwoności rdzenia reaktora z wodą powstawał wodór, którego siła wybuchowa byłaby w stanie rozerwać na kawałki sąsiedni reaktor nr III i wyrzucić w atmosferę kolejną chmurę radioaktywnych cząsteczek. Z ziemi przeto nie można było skutecznie zwalczać pożaru. Powołany pośpiesznie zespół naukowców pod kierownictwem fizyka atomowego, Jewgienija Wielichowa, wiceprezesa radzieckiej Akademii Nauk, zaproponował pogrzebanie palącego się i promieniującego rumowiska pod górą piasku, gliny, ołowiu, dolomitów i boru (wchłaniający neutrony bor miał zapobiec powstaniu nowej reakcji łańcuchowej, ołów — powstrzymać promieniowanie gamma, a złożona z piasku, gliny i dolomitów mieszanka związać całą tę masę). Była to technika nigdzie dotychczas nie wypróbowana.
Ściągnięto do tego celu śmigłowce. Rozpoczęły loty we wtorek, 29 kwietnia, a więc w trzy dni po eksplozji. Pierwszego dnia dokonano 93 lotów nad płonącym reaktorem, następnego już dwa razy więcej. Zadanie było bardzo trudne. Piloci musieli jak w slalomie omijać wysokie kominy reaktorów, niewidoczne w otaczających je chmurach dymu. W tych warunkach skazani byli wyłącznie na pomoc obserwatorów ulokowanych na ziemi i w powietrzu, którzy kierowali lotem i określali moment zrzutu ładunku z wysokości 100 m w 20-metrową dziurę w dachu. Musieli przelatywać poprzez wysoce radioaktywną chmurę, toteż przylot nad cel, zrzut i odlot trzeba było wykonać w ciągu kilku sekund. Początkowo każdy śmigłowiec zabierał tylko jeden worek materiału mającego zasypać ogień. Wyrzucany był ręcznie przez drzwi ładowni. Dopiero później technicy skonstruowali urządzenia pozwalające za naciśnięciem guzika wyrzucać sześć do ośmiu worków owiniętych w siatkę. Każdy śmigłowiec dokonywał 22 lotów dziennie przewożąc 30 ton ładunku. Po 14 dniach rumowisko reaktora zostało wreszcie zasypane 5 tysiącami ton materiału uszczelniającego. I dopiero.wówczas można było powiedzieć, że przestało emitować do atmosfery radioaktywny materiał. Główne niebezpieczeństwo zażegnano.
Problem wszakże został rozwiązany tylko powierzchownie, gdyż ta ważąca 5000 t „płyta grobowa“ usypana nad reaktorem tworzyła nowe zagrożenie: odcięty od dopływu powietrza, ale wciąż żarzący się jego rdzeń groził teraz przeżarciem grubego na metr fundamentu, na którym leżał, i dosięgnięciem znajdującego się pod nim zbiornika wody chłodzącej. Gdyby do tego doszło, powstała para mogłaby wysadzić w powietrze pogrzebany już reaktor — co oznaczałoby katastrofę, wobec której wszystko, co się już zdarzyło, wyglądałoby niemal niewinnie.
By temu zapobiec, ściągnięto z całego rejonu kijowskiego setki samochodów pożarniczych, których zadaniem było wypompowanie wody ze zbiornika pod fundamentami reaktora. Jednakże po 10 dniach niezmordowanej pracy strażakom nie udało się opróżnić go do dna. Pozostało nadal kilka tysięcy litrów wody. Musiano więc posłużyć się ludźmi, którzy otworzyliby dwa podziemne zawory tkwiące głęboko w skażonej promieniowaniem wodzie.
Inżynierowie Aleksiej Ananienko, Walerij Biezpałow i Boris Baranów zgłosili się na ochotnika. Trójka ta, krok-po kroku posuwając się po omacku w wodzie po piersi, wąskimi, wijącymi się tunelami dotarła jakoś do zbiornika. „Spróbowaliśmy odkręcić pierwszy zawór
— opowiadał później Ananienko. — Udało się! Nasze serca zabiły mocniej z radości, ale nie byliśmy w stanie nic do siebie powiedzieć, bo mieliśmy przecież na twarzy maski przeciwgazowe. Pokazałem Waleremu drugi zawór. Również drgnął. Po kilku minutach usłyszeliśmy w oddali charakterystyczne bulgotanie. To uchodziła resztka wody ze zbiornika. Wkrótce potem nasi koledzy na zewnątrz rzucili się nam na szyjeu.
Nie mniej bohaterskie były działania inżynierów i robotników mających wzmocnić od dołu grożący zawaleniem fundament reaktora. Istniało bowiem niebezpieczeństwo, że nie wytrzyma i albo przeżre go stopiony rdzeń, albo zawali się pod ciężarem pokrywających go materiałów. Gdyby tak się stało, radioaktywne paliwo przeniknęłoby do gleby, co oznaczałoby niewyobrażalną klęskę ekologiczną. Był na to tylko jeden sposób: położenie pod fundamentem dodatkowej „betonowej poduszki“, wyposażonej w odprowadzający ciepło system chłodniczy, która hermetycznie odcięłaby rdzeń reaktora od otaczającego środowiska.
Na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe w bagnistym terenie nadprypeckich mokradeł. Lecz inżynierowie, którzy z podobnym problemem zetknęli się już przy budowie metra w Leningradzie, znaleźli rozwiązanie: w ukośne odwierty wlewano ciekły azot
o temperaturze -196°C doprowadzając do zamrożenia gruntu.
Następnie koparki przedzierały się przezeń jak przez twardą skamielinę. W ciągu tygodnia 400 ludzi pracujących na trzy zmiany wykopało w ten sposób tunel długości 135 m kończący się 6 m poniżej fundamentu reaktora. Podłożono na metr grubą „poduszkę betonową“ i w takim to „sarkofagu“ — jak zrealizowany projekt nazwano
— pogrzebano na zawsze śmiertelne moce radioaktywnego promieniowania.
Tymczasem — gdy w Czarnobylu trwała walka o ujarzmienie reaktora — chmura radioaktywnych cząsteczek powędrowała na północny zachód i ogarnęła szereg państw europejskich (wśród nich i Polskę) szerząc zrozumiałą panikę. Nie była groźna dla zdrowia, nie mówiąc ° tyciu, niosła już tylko lotne pierwiastki w relatywnie niewiel-
kich ilościach i dużym rozproszeniu — ale niełatwo to było ludziom wytłumaczyć i wiele czasu minęło, nim przyszło otrzeźwienie i uspokojenie.
W Czarnobylu wszakże istotnie sprawa przedstawiała się groźnie, szczególnie w promieniu 30 km od elektrowni. Obszar ten poszerzono rychło do 60 km i do początków czerwca 1986 r. ewakuowano z niego około 135 000 ludzi, pozostawiając dwa opuszczone miasta i 177 wsi. Kiedy ich mieszkańcy będą mogli powrócić? Jewgienij Wieli- chow, wspomniany już fizyk, udzielił na to pytanie szczerej odpowiedzi: „W najbliższej przyszłości nie mogę sobie tego wyobrazić...“ Zależeć to będzie przede wszystkim od tego, jak szybko uda się odkazić zatrutą ziemię i wodę. W tym celu wzniesiono wokół reaktora i wzdłuż Prypeci wały ochronne po to, by skażona radioaktywnie woda (np. deszczówka) czy też szlam nie dostały się do rzeki. Wywiercono też setki studni głębinowych, by mieszkańcy Kijowa mogli mieć czystą wodę pitną. Skażone radioaktywnie ubrania załóg ratowniczych zakopano; skażone połacie ziemi zalano szybko twardniejącą pianą, którą po zaschnięciu, wraz z schwytanymi przez nią cząsteczkami radioaktywnymi, można było zwinąć w rulon i zniszczyć. Zdalnie sterowane zgarniarki przemieściły radioaktywne rumowisko reaktora i dużą część wierzchniej warstwy gruntu wokoło niego do olbrzymiej jamy wykopanej na długo przed katastrofą pod planowany od dawna reaktor nr V. Znacznie trudniej było odkazić okolicę. Niebezpieczeństwo przecież czaiło się wszędzie. Drzewa liściaste trzeba było spłukiwać wodą, iglaste wycinać, a ich pnie zakopywać głęboko, przy spalaniu bowiem dym rozniósłby dalej radioaktywne cząsteczki. Ziemie uprawne częściowo przeorano, aby zbadać, jak głęboko sięga ich skażenie i w jaki sposób można będzie je usunąć. Naukowcy wkroczyli w nie zbadane dotychczas tereny — podobnie jak lekarze, walczący w szpitalach o utrzymanie przy życiu ciężko napromieniowanych pacjentów. Sięgnięto nawet po pomoc zagraniczną sprowadzając między innymi dr Roberta Gale, amerykańskiego specjalistę od przeszczepów szpiku kostnego.
Przyznać trzeba wszakże, że temu nieszczęściu towarzyszył jednak splot pomyślnych okoliczności:
Wybuch reaktora nastąpił nocą, gdy w elektrowni znajdowało się tylko 150 pracowników; opad radioaktywny uderzył najpierw w domy, a nie w śpiących w nich ludzi; mordercze gorąco wybuchu wyrzu
ciło radioaktywne cząsteczki na wysokość 1000 metrów, gdzie intensywność ich promieniowania zmniejszyła się znacznie; wreszcie dzięki ciszy w przyziemnej warstwie atmosfery, przy równocześnie silnych wiatrach na większych wysokościach, śmiercionośna chmura została znad Czarnobyla przepędzona i rozcieńczona. Gdyby np. spadł wówczas deszcz — liczba ofiar zwiększyłaby się znacznie. W sumie ile ich będzie, nigdy się chyba nie dowiemy, skutki nadmiernego napromieniowania bowiem objawiają się nieraz dopiero po latach...
17 grudnia 1986 r. opublikowano w Moskwie komunikat stwierdzający, że uszkodzony reaktor przestał już być źródłem radioaktywnego skażania środowiska.
W kwietniu 1987 r. ujawniono, że badaniom lekarskim poddano ogółem 100 000 osób. U 237 zaobserwowano chorobę popromienną w różnych stadiach, 200 osób wyleczono, 196 jest zdolnych do pracy, ale ograniczono ich styczność z promieniowaniem radioaktywnym;
13 osób uznano za inwalidów. Na skutek choroby popromiennej zmarł 1 czerwca reżyser, operator i scenarzysta filmu dokumentalnego „Czarnobyl: kronika trudnych tygodni“ — Władimir Szewczenko. Dwaj współpracujący z nim operatorzy przebywają w szpitalu. Przypomnieć można, że ekipa Szewczenki pracowała w Czarnobylu od maja do sierpnia. Sam Szewczenko, który sfilmował rozwartą czeluść zniszczonego reaktora, już w czasie kręcenia filmu miał wysoką gorączkę, a mimo to nie przerwał pracy.
Także w czerwcu minister zdrowia Ukrainy omawiając sprawę następstw związanych z napromieniowaniem ludności oświadczył, że „oceniamy jako minimalne niebezpieczeństwo wzrostu zachorowań onkologicznych lub skutków genetycznych w przyszłości“. Odpowiadając na pytanie, czy istnieje bezpośrednie zagrożenie dla noworodków, które przyszły na świat po katastrofie czarnobylskiej powiedział: „dzieci urodzone z pewnym stopniem ryzyka znalazły się pod długoletnią kontrolą przychodni zdrowia. Nie spodziewamy się jakichkolwiek szkodliwych odległych skutków“.
7 lipca 1987 r. rozpoczął się proces. Pod zarzutem zaniedbań, które doprowadziły do katastrofy, na ławie oskarżonych zasiedli: dyrektor czarnobylskiej elektrowni (Wiktor Briuchanow, lat 51), główny inżynier (Nikołaj Fomin, lat 50) i jego zastępca (Anatolij Diatlow, lat 56) oraz naczelnik zmiany elektrowni, naczelnik wydziału reaktorów i starszy inżynier służb kontrolnych. Trzej główni oskarżeni otrzymali po 10 lat więzienia, pozostali odpowiednio 5, 3 i 2 lata.
Procesem tym nie zakończono, oczywiście, dochodzeń dotyczących katastrofy czamobylskiej. Potrwają długo i ostatecznie ujawnią wszelkie błędy popełnione zarówno przez projektantów reaktora RBMK-1000, jak i przez ludzi odpowiedzialnych za jego sprawne działanie — by w przyszłości do minimum zmniejszyć prawdopodobieństwo błędu człowieka i katastrofy atomowej.
Czym była — w porównaniu ze spektakularną śmiercią Challenge- ra bądź grozą, którą powiało po katastrofie czarnobylskiej — śmierć kilku polskich robotników w płonącym kominie? Ledwie tylko przez środki masowego przekazu zauważona mini-katastrofa, a przecież jest niewątpliwie w tym „katastroficznym“ cyklu warta odnotowania...
W połowie 1982 roku sofijskie przedsiębiorstwa „Technoimport“ i „Centrozap“ podpisały z polską firmą budowy pieców przemysłowych „Piecoexport“ kontrakt wartości 5 min rubli na wzniesienie najwyższego (325 m) komina w Europie dla Kombinatu Metali Kolorowych im. Georgi Damianowa. Projekt wykonali Bułgarzy i do budowy użyto głównie bułgarskich materiałów. Z Polski wysłano jedynie konstrukcje stalowe oraz specjalistów (w szczytowym okresie pracowało ich tam stu) mających realizować kontrakt.
Komin, górujący nad miejscowością Sredniogorie, położoną
o 90 km od Sofii w kierunku Burgas, powinien był zostać oddany Bułgarom 30 czerwca 1986 r., ale w jego budowie nastąpiła dwukrotnie przerwa spowodowana nierytmiczną dostawą materiałów i ostateczny termin zakończenia prac ustalono na koniec sierpnia. Chwilo-
mgm
wo był samodzielnym obiektem, nigdzie jeszcze nie podłączonym, jego budowa poprzedzała bowiem budowę całego kombinatu...
W krytycznym dniu, 23 czerwca 1986 r., w Sredniogorie znajdowało się 50 Polaków pod kierownictwem „pedantycznego w swej pracy“ inż. Włodzimierza Magaczewskiego. Spośród nich dwunastu monterów i murarzy z majstrem, Marianem Kantorem, na czele prowadziło prace wykończeniowe wewnątrz komina, gdzie w cylindrze o średnicy około 5 m, na wysokości 170 m układali cegłę kwasoodpomą i materiał izolacyjny. Zaczęli o godz. 14.00. Na górę wjechali windą. Pracowali stojąc na specjalnej metalowej platformie.
Godzina 16.40. Majster przywiózł windą elektrody potrzebne do spawania. W kilka minut później znajdujący się na dole pracownicy obsługi windy odbierają telefon: Kantor pyta, czy tam u nich coś się nie pali, na górze bowiem czuć dym. Jeden z obsługi wchodzi do wnętrza komina i w jego cylindrze, na wysokości około 50 m, widzi błyskawicznie pnące się do góry płomienie. Pędzi do telefonu, ale połączenie z pracującymi na górze jest już przerwane. Alarmuje więc straż ogniową i kierownictwo budowy.
Tymczasem kilku robotników pracujących koło komina usiłuje gaśnicami stłumić ogień. Bezskutecznie. Na pomoc przybiegają Polacy z odległego o pół kilometra hotelu robotniczego.
Równocześnie w górze, na wysokości 170 metrów rozgrywa się tragedia. Sześciu pracujących tam mężczyzn chroni się do windy w nadziei, że zjadą nią na dół. Ale maszynerii nie można już uruchomić. Trzech postanawia zejść schodkami awaryjnymi, poprzez ogarniający je już ogień. Udaje się im, ale straszliwe oparzenia przypłacą życiem.
Około godz. 17.15 przyjeżdża bułgarska straż pożarna — nie jest wszakże w stanie sięgnąć tak wysoko strumieniem z gaśnic. Przybywa też pogotowie. Wreszcie, powoli, bo ręcznie, ściągnięta zostaje na dół winda. Znajdują się w niej zwłoki pięciu zwęglonych robotników i —
o dziwo — jeden stosunkowo lekko tylko poparzony, leżał bowiem na podłodze i nakryty był ciałami kolegów.
Gdy po godzinie pożar wygasł, Polacy — koledzy ofiar — bez odzieży ochronnej weszli do rozżarzonego wnętrza komina, dotarli na platformę i znieśli na rękach ciała trzech spalonych na niej robotników.
W sumie na miejscu zginęło ośmiu ludzi: 37-letni majster Marian Kantor, 50-letni Jan Gumularz, 29-Ietni Józef Warciak, 34-Ietni Ma-
141
rek Hajnosz, 27-Ietni Krzysztof Głodkowski, 33-Ietni Adam Sowa, 33-letni Tadeusz Tyraz i 35-letni Roman Borowski.
W szpitalach znaleźli się: 35-letni Zbigniew Grabelski, 25-letni Krzysztof Mrożek, 33-letni Zbigniew Anastaziak i 24-letni Szczepan Korzonek. Dwóch pierwszych, przetransportowują do Instytutu Pirogowa w Sofii. Mają oparzenia III stopnia. Grabelski 70% ciała. Mrożek 60%. Ponadto oparzenia dróg oddechowych w następstwie zachłyśnięcia się gorącym powietrzem. W tchawicy i oskrzelach wiele tkanek uległo zwęgleniu. Stan obu jest bardzo ciężki — ale są przytomni.
Zbigniew Anastaziak znajduje się w stanie głębokiego wstrząsu, ma oparzenia 90% ciała, jest nieprzytomny i w tym stanie nie można go przewieźć do Sofii. Natomiast Korzonek, ten który przeżył w windzie pod ciałami kolegów ma oparzenia tylko 15% ciała i czuje się stosunkowo dobrze.
W szpitalach Sofii i Sredniogorie trwa walka o życie poparzonych, których stan jest nadal bardzo ciężki. Dzień po wypadku, 24 czerwca, przybywa z Polski samolotem lekarz specjalista z zakresu hematologii, dr Henryk Lendor. Anastaziak odzyskuje wreszcie przytomność, co wszakże nie oznacza poprawy. Nic nie mówi o okolicznościach katastrofy. Pyta tylko o kolegów, nie godzi się na propozycję przyjazdu żony, prosi, by spotkanie to nastąpiło później, teraz bowiem „wygląda mało atrakcyjnie“, a przecież żona jego to piękna dziewczyna! Umiera 26 czerwca nad ranem. Umierają też Grabelski i Mrożek. Do końca o katastrofie nie wspominają ani słowa. Pytają tylko o kolegów. Natomiast Korzonek wstaje z łóżka i pyta, kiedy będzie mógł wrócić do kraju. Chciałby jak najszybciej...
Była to najtragiczniejsza katastrofa, jaka kiedykolwiek miała miejsce na polskich budowach eksportowych. Zadziwia przeto, że tak mało pisano o niej lub mówiono w środkach masowego przekazu. Tylko suche dane okraszone szerzej opisaną akcją ratowania ciężko poparzonych. Nie opublikowano żadnych relacji świadków (obsługa windy, robotnicy przybyli na pomoc), nie powiedzieli nic przebywający w szpitalach, a pozostały przy życiu „koronny świadek“ Szczepan Korzonek milczy... Przypomina to podobne relacjonowanie katastrof górniczych, o których poza suchymi faktami i wynikami dochodzeń dowiadujemy się niewiele!
Na temat przyczyn pożaru w Sredniogorskim kominie podano, że śledztwo prowadzone przez prokuraturę bułgarską nie wykazało
winy obywateli bułgarskich i zostało umorzone, a akta przesłano prokuraturze polskiej celem wykorzystania ich w dochodzeniu prowadzonym w stosunku do obywateli polsklich. Może kiedyś dowiemy się, co ustalą.
W tej sytuacji nie dziwota, że opis tej niezwykłej katastrofy jest lakoniczny, o ludzkich przeżyciach i emocjach właściwie nic nie mówi, a przyczynę pozostawia domysłom.
Ksiądz Fred Ternhorn, holenderski misjonarz, samotnie poszedł do wioski położonej nad jeziorem, gdyż towarzyszący mu ludzie bali się czyhającej tam śmierci. Był pierwszym, który odważył się spojrzeć jej w oczy. Wokoło panowała przerażająca cisza. Chaty stały nietknięte. Wewnątrz leżeli ci, których śmierć dopadła we śnie, na zewnątrz ci, którzy usiłowali przed nią uciec i zrobiwszy kilka kroków padli martwi. Nie mieli żadnych szans, śmierć bowiem była od nich szybsza. Tak — myślał ks. Ternhorn — musiałby wyglądać krajobraz po wybuchu bomby neutronowej błyskawicznie zabijającej wszelkie życie, ale nie powodującej zniszczeń materialnych...
Wszakże — nim zapoznamy się z dramatem, który się tam rozegrał
— spójrzmy na mapę:
Kamerun, położony nad Zatoką Gwinejską, „państwo krewetek“ (port. camaroes), w które obfitują pobliskie wody i które są przysmakiem tubylców. Sto lat temu, w czasach podboju Afryki przez europejskie mocarstwa, trzech polskich marzycieli: Rogoziński, Janikowski i Tomćzek uroili sobie założenie właśnie tam polskiej kolonii, namiastki utraconej ojczyzny. Nie wiemy jednak, czy w swoich wyprawach dotarli do północno-zachodniej prowincji Bamenda, położonej dzisiaj nad granicą z Nigerią, na piękną wyżynę Adamawa, gdzie łańcuchy wulkanicznych wzgórz8 oddzielonych od siebie niewielkimi dolinami porasta bujna zieleń. Na skraju tej wyżyny leży masyw górski
Sonkwala, a w nim wypełniające wulkaniczy krater niewielkie (450 m długości, 225 m szerokości) jezioro Nios, zwane przez tubylców „dobrym“. Otaczającą krater i jezioro dolinę zamieszkiwała ludność z rolniczego plemienia Bamileke oraz pasterze z plemienia Fulbe. Ziemia była płodna, zbierali więc żyzne plony i hodowali zdrowe bydło, a zagrody ich były najbogatsze w całej okolicy. Jak dotąd żyli spokojnie, przez nikogo nie napastowani, w swoich charakterystycznych okrągłych chatach o glinianych ścianach i spiczastym słomianym dachu, otoczonych krzewami kawowymi i bananowcami. Uprawiali poletka i wypasali swoje białe jak mleko krowy (rasa brahmińska). Nie mieli pojęcia — bo i skądże — że na dnie przejrzystych, błękitnych wód jeziora czai się okrutna ^śmierć.
Wynurzyła się z toni między godziną 21.00 a 23.00 (któż sprawdzał?), 21 sierpnia 1986 r., pod postacią olbrzymiej bańki trujących gazów, która następnie z hukiem pękła, a jej śmiertelna zawartość niczym woda spłynęła w dolinę, na pola, pastwiska i osiedla.
Ci mieszkańcy, którzy zmęczeni całodzienną pracą udali się na spoczynek — już się nie obudzili. Ci, którzy krzątali się jeszcze lub kończyli posiłek, usłyszeli z dala wybuch przypominający grzmot pioruna, a gdy poczuli zapach „spalonego prochu“ bądź „zepsutych jaj“ i w głowach poczęło się im kręcić, ogarnięci paniką wybiegli w popłochu z chat, przewracając stoły, ławy i naczynia. Niektórzy ściągali z siebie odzież, która zdawała się parzyć ciała. Znaleziono ich później
0 kilka zaledwie kroków od domostw, na ulicy pokrytej kurzem, w okolicznym buszu, a nawet w wodach strumienia. W ostatniej chwili jeszcze zatykali rękami nos i usta przed trującymi oparami. Nawet ci nieliczni, którzy przeżyli, stracili przytomność na długi czas.
W trzech ogarniętych śmiercionośną chmurą wioskach: Nios, Cha
1 Su-Bum zatruciu uległo 90% mieszkańców, w tym ponad 1700 śmiertelnemu. Ocaleli tylko ci, którzy znaleźli się w wolnych od gazu prądach powietrznych (przeciągach) bądź ci, których domostwa pobudowane były na pagórkach, gdzie pełzające tuż nad ziemią toksyczne opary nie dotarły. Pokotem padło bydło, zwierzęta domowe, drób oraz okoliczna zwierzyna: ptaki, antylopy, gryzonie.
W położonej najbliżej jeziora wiosce Nios z 700 jej mieszkańców ocalało zaledwie 6 osób. Jedna z nich, 27-letnia Weronika Gmbie wspomina: „Gdy obudziłam się, moich pięcioro dzieci nie żyło. Najmłodsze w moich ramionach. Wszystko wokoło było straszne i tajemnicze“. Plując krwią, z oparzeniami na twarzy i piersiach dowlokła się do domostwa rodziców. Też byli martwi.
„Moja żona upadła wymiotując krwią i zmarła — mówi mieszkaniec wioski Cha. — Poparzone dzieci krzyczały. Podniosłem je *i ruszyłem do szpitala w Wum. Po drodze wszędzie leżeli martwi ludzie. Tak wielu, że stąpałem po nich“.
W wiosce Su-Bum zginęła połowa spośród jej 600 mieszkańców. Uratowali się głównie ci, których chaty stały na wzniesieniu. „Usłyszałem eksplozję. Poczułem gorący podmuch i odrażający fetor zgniłych jaj — opowiada jeden z ocalałych. — Miałem wrażenie, że jestem pijany. Wyszedłem z domu i zobaczyłem, że moja żona leży na ziemi, a córka, która do niej podbiegła, padła obok bezwładna. Paraliż ogarniał lewą stronę mego ciała. Napiłem się oleju palmowego i zaraz poczułem się lepiej.9 Pobiegłem do domu mojej siostry. Była martwa. Jej dwoje dzieci jęczało i krzyczało. Ci, którzy jeszcze żyli, silnie ka- słali i pluli krwią. Wszyscy płakali.“
Teren objęty działaniem trujących gazów pocięty był parowami i
kotlinami, niemal pozbawiony dróg. Prymitywne szlaki doń wiodące były ponadto pogrążone w błocie na skutek padającego od rana deszczu. Toteż o katastrofie dowiedziano się w położonym o 16 km na zachód miasteczku Wum dopiero następnego dnia po południu, a efektywna pomoc dotarła po 36 godzinach. Wojskowe ekipy ratownicze znalazły poczynające się już rozkładać w tropikalnym klimacie setki ciał ludzkich i tysiące padłych zwierząt oraz skupionych na wyższych terenach, odrętwiałych z przerażenia, ocalałych. Trudno ich było zmusić do opuszczenia wymarłych wiosek. Mieszkaniec Cha, Kumba Ndongabang, siedział bez ruchu wpatrzony w dwa groby, w których pochował pięć żon. „Wszystkie moje kobiety umarły — żalił się. — Dokąd pójdę, gdzie będę mógł żyć? Gdzie będzie mój nowy dom i kto będzie w nim gospodarował?“
W obawie przed wybuchem epidemii rozkładające się trupy trzeba było natychmiast usunąć. Sprowadzone wojsko robiło to szybko, nie licząc ofiar, w masowych grobach. Grzebali też w pośpiechu krewni i sąsiedzi z wiosek nie objętych tragedią. W rezultacie trudno było doliczyć się, ilu naprawdę ludzi zginęło. Oficjalnie podano że 1746 osób. Jeśli chodzi o zwierzęta, to, jak powiedział generał kierujący akcją ratowniczą: „Krowy nie mają krewnych, więc zakopywać je będziemy na ostatku...“
Ci, którzy na najbardziej skażonych obszarach przeżyli, wyglądali jak ofiary wojny chemicznej. Mieli rozległe oparzenia zewnętrzne i wewnętrzne (szczególnie płuc — stąd plucie krwią), często sparaliżowane kończyny. Na ogół wszakże stan ich nie budził obaw.
Jeżeli wykluczymy działanie złego ducha jeziora — w co wierzą tubylcy — cóż było przyczyną tej niezwykłej katastrofy?
Geologowie byli zaskoczeni jej rozmiarami i niemal natychmiastowym śmiertelnym skutkiem. Jaki gaz mógł być tego przyczyną i w jaki sposób wydostał się z jeziora? W grę .wchodziły: dwutlenek węgla, tlenek węgla (czad), siarkowodór i cyjanek, zwłaszcza ten pierwszy
— bezwonny i powodujący szybki zgon — ocalali mówią jednak o silnym zapachu zepsutych jaj, co znowu świadczy o siarkowodorze. Najprawdopodobniej więc była to fatalna mieszanka wszystkich tych trujących gazów.
Towarzyszą one działalności wulkanicznej ulatniając się, na ogół nieszkodliwie, z uskoków, szczelin, gorących źródeł i gejzerów.10 Czasem tylko, gdy magma podejdzie pod powierzchnię, uwolnione z niej, tworzą bańki i eksplodują. Wszakże tylko podczas wybuchu wulkanu
dostają się do atmosfery iy niebezpiecznych ilościach, a przecież owej fatalnej nocy żadnego wybuchu nie zanotowano.
Wysunięto trzy hipotezy:
Stwierdzono, że jezioro Nios zostało z jednej strony pozbawione roślinności, co wskazywałoby na obsunięcie się ziemi i skał w tym miejscu. Mogło to naruszyć osady denne zawierające gazy, które się do nich przedostały na skutek nacisku magmy. Mógł też nastąpić niewielki wstrząs sejsmiczny, który uwolnił trujące substancje z warstw leżących pod dnem jeziora.
Trzecią, najbardziej prawdopodobną hipotezę wysunął przybyły natychmiast na miejsce katastrofy wybitny wulkanolog francuski, Haroun Tazieff. Doszedł do wniosku, że w warstwach skalnych pod dnem jeziora powstały pustki, z czasem wypełnione wodą. Podgrzewana gorącą magmą, bez możności ujścia, osiągnęła temperaturę kilku tysięcy stopni i gwałtownie eksplodowała wyzwalając różne gazy z warstw osadowych. Łącząc się z wodą jeziora utworzyły one ów trujący i parzący opar, który rozpełzł się po okolicy. Zdaniem Tazieffa, większość ofiar zginęła na skutek uduszenia dwutlenkiem węgla bądź wchłonięcia tlenku węgla, uniemożliwiającego pobieranie tlenu z płuc przez krew.
Jakakolwiek byłaby przyczyna katastrofy — jej ofiarom już nic nie pomoże. Natomiast ci, którzy przeżyli i zostali pośpiesznie ewakuowani (około 20 tys. ludzi), otrzymali międzynarodową pomoc w formie rzeczowej. Przybyły także na miejsce ekipy medyczne i naukowe z Francji, Szwajcarii, Izraela.
Cały rejon otoczony został kordonem wojska i policji. Nie dopuszczano tych, którzy usiłowali wrócić do rodzinnych wiosek, gdyż niebezpieczeństwo dalszego wydobywania się trujących gazów nadal istniało. Wody jeziora przybrały kolor brudnoczenvony, co zdaniem fachowców, niczego dobrego nie wróżyło.
„Do podobnej katastrofy — powiedział Haroun Tazieff — dojść zresztą może w dowolnym miejscu tego pasma wzgórz i jedyną szansą zmniejszenia niebezpieczeństwa jest przeprowadzenie badań całego tego aktywnego wulkanicznie rejonu“. Co — dodajmy — ze względu na ukształtowanie terenu nie będzie ani łatwe, ani szybkie...
Katastrofa kameruńska jest niewątpliwie nietypowa z tego powodu, że acz pochodzenia wulkanicznego, nie nastąpiła na skutek wybuchu wulkanu. Na jej marginesie można dodać, że jak wskazują najnowsze badania, mieszkańcy Pompei podczas wybuchu Wezuwiusza w 76 r. najpierw zostali uduszeni tlenkiem węgla, a dopiero później zasypani popiołem.
Było ich dwóch: Andrea Doria (1466-1560) i Paweł Nachimow (1802-1855). Jeden — sławny żeglarz genueński, drugi — sławny obrońca Sewastopola podczas wojny krymskiej. Żyli w jakżeż odmiennych epokach, pływali na różnych okrętach, jedno tylko ich łączyło — obaj walczyli z Turkami. W naszych czasach ich imieniem nazwano dwa statki pasażerskie. (Zapewne woleliby patronować wojennym). Niemniej — chociaż trudno stwierdzić, czy ślepy los tak zrządził, czy może admiralscy patronowie tego sobie zażyczyli — oba statki nie zakończyły swoich rejsów przerobione na żyletki, który to los zwykle czeka morskich weteranów, lecz śmiercią marynarską spoczęły na dnie. I to w katastrofach trudnych do logicznego wytłumaczenia, tak niezwykle podobnych do siebie, że aż dziw bierze!
A oto ich historia:
„Admirał Nachimow“ był prawdziwym wilkiem morskim o bogatej przeszłości i nielichej, ponad 60-letniej służbie na morzach i oceanach. Narodził się w 1925 r. w bremeńskiej stoczni „Vulcan“, miał 17053 BRT wyporności, 174 m długości i 21 m szerokości, napęd parowy, prędkość 16 węzłów, liczył 340 członków załogi i zabierał około 1000 pasażerów. Nazywał się wówczas „Berlin“ i do wybuchu II wojny światowej pływał pod banderą niemiecką jako luksusowy parowiec pasażerski na linii Brema — Nowy Jork. Podczas wojny był statkiem szpitalnym, a pod sam jej koniec transportował na Bałtyku Niemców
uciekających przed ofensywą radziecką. W lutym 1945 r. wszedł na minę (według innych źródeł został zbombardowany lub storpedowany) w Zatoce Pomorskiej o 2 mile od Międzyzdrojów i zatonął na pły- ciźnie stercząc tam jak widmo nad powierzchnią wody. W roku 1949 ściągnięto go i wyremontowano w stoczni leningradzkiej. Nazwano go wówczas „Admirał Nachimow“ na cześć wiceadmirała Pawła S. Nachimowa, uczestnika sławnej bitwy morskiej z Turkami pod Nava- rino (20.X.1827 r.), pogromcy eskadry tureckiej pod Synopą (w 1853 r.) — wreszcie, podczas wojny krymskiej, zmarłego z ran odniesionych podczas oblężenia Sewastopola w 1855 r. komendanta tego portu.
Już pod banderą radziecką nadal pływał przez Atlantyk, a w latach pięćdziesiątych, ze względu na podeszły wiek (30 lat na wodzie!) — mimo że trzymał się świetnie — w myśl przepisów międzynarodowych został wycofany ze służby oceanicznej i skierowany na Morze Czarne. Jako statek flagowy radzieckiej floty pasażerskiej odbywał regularnie 3-tygodniowe rejsy wycieczkowe na trasie Odessa (port macierzysty)
— Jałta — Noworosyjsk — Soczi — Batumi i z powrotem przez Su- chumi i Sewastopol.
Miał pięć pokładów pasażerskich (klasy: luksusowa, I i II), basen kąpielowy, salę teatralną i kino — a więc to, co potrzebne jest turystom do miłego spędzenia czasu. Statek dobrze znali miłośnicy morskich wycieczek z Moskwy, Ukrainy, Mołdawii, Syberii, republik nadbałtyckich, Azji Środkowej i innych rejonów ZSRR, podobnie jak turyści zagraniczni, a wśród nich Polacy spragnieni wypoczynku w cudownym czarnomorskim klimacie.
Służył więc ten 60-latek dobrze, a i trzymał się krzepko.
„Admirał Nachimow“ opuścił port w Noworosyjsku 31 sierpnia 1986 r. o godz. 22.30 zmierzając wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego do Soczi. Statkiem dowodził Wadim Marków, już od 27 lat w randze kapitana. Zamustrował 346 członków załogi i wiózł 888 turystów, wśród których tym razem nie było cudzoziemców. Jak wykazało później dochodzenie, lista pasażerów sporządzona była niechlujnie i wpisano na nią nazwiska osób, których nie było na pokładzie statku, gdy wypływał on z Odessy. Nie przeprowadzono też kontroli dowodów osobistych oraz biletów i nie sporządzono dokładnego wykazu członków załogi. Bałagan ten wyszedł na jaw dopiero po katastrofie kiedy sporządzano listę zaginionych — nie uprzedzajmy wszakże wydarzeń...
Statek płynął przy pełnym oświetleniu, w odległości jednej mili od
brzegu z szybkością około 10 węzłów, a więc stosunkowo wolno. Noc była ciemna, ale przejrzysta, widoczność doskonała, morze spokojne. Jedni pasażerowie pokładli się już spać, inni posilali się jeszcze. Najbardziej wytrwali tańczyli na górnym pokładzie w takt grającej tam orkiestry. Nic nie wskazywało na to, by cokolwiek mogło zakłócić ten „sen nocy letniej*4.
Tymczasem dyżurny nawigator z punktu kontroli ruchu w Nowo- rosyjsku uprzedza dowódcę „Admirała“, że mijać się z nim będzie frachtowiec „Piotr Wasiew“ (18604 BRT, przed pięciu laty zbudowany w japońskiej stoczni, ale dopiero od niedawna pływający pod banderą radziecką) i apeluje o ostrożność. Podobne ostrzeżenie otrzymuje kapitan frachtowca, W. Tkaczenko, z tym, że zaleca mu się ponadto oddanie pierwszeństwa statkowi pasażerskiemu.
Dalszy przebieg wypadków trudno już logicznie wytłumaczyć.
Pewien, że wszystko jest w porządku, kapitan Marków udaje się na spoczynek pozostawiając na mostku II oficera. Na kilka minut przed godz. 23.00 oficer ten zauważa światła nawigacyjne płynącego w przeciwnym kierunku frachtowca. Ustala jego położenie i stwierdza, że znajduje się na kursie grożącym zderzeniem. Gdy z pewnym trudem udaje mu się nawiązać z nim łączność radiową, dowiaduje się, że nie ma powodu do obaw, „uczynią bowiem co trzeba i sterować będą bezkolizyjnie“. Lecz już wkrótce stwierdza z przerażeniem, że „Piotr Wasiew“ ani kursu, ani szybkości nie zmienia i gdy ponawia ostrzeżenie — jest już za późno. Wprawdzie na frachtowcu nieomal w ostatniej chwili wydano rozkaz „cała wstecz“, nie zdołało to jednak statku powstrzymać i pod kątem 100° staranował on „Admirała Nachimowa“ podwodną osłoną opływową na dziobie, wbijając się w newralgiczny punkt jego prawej burty, pomiędzy maszynownię a kotłownię. Była godz. 23.15. Pasażerowie zasypiali w swoich kabinach, tańczyli jeszcze na pokładzie...
„Piotr Wasiew“ zatrzymał się, ale sczepiony z nim „Admirał Nachimow" siłą rozpędu płynął dalej, zwiększając ośmiometrową dziurę wybitą w swoim boku do około 80 m2. Do wnętrza zaczęła wdzierać się woda w tempie 29 m3 na minutę. Zniszczeniu uległy podstawowe mechanizmy. Zgasło światło, przestał działać ster, co udaremniło próby skierowania statku na mieliznę. Zalane zostały przegrody, przechył szybko rósł i, w niespełna 15 minut po staranowaniu, statek skonał śmiercią marynarską, osiadając bokiem na głębokości 45 m. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że nie zdołano opuścić żadnej z 30
szalup. Skorzystano jedynie z kamizelek ratunkowych i tratew.
Trudno opisać, co się działo w kajutach, których drzwi na skutek zderzenia zostały zablokowane, na wąskich korytarzach, w których przerażeni ludzie przepychali się do schodów wiodących na pokład; na samym pokładzie, gdzie przy szybko rosnącym przechyle ześlizgiwali się do wody bądź byli zmywani przez fale. A wszystko to w absolutnych ciemnościach i krzyku rozpaczy... W miarę jak statek zanurzał się pod wodę, rosnące ciśnienie, brak tlenu i przenikliwe zimno przekreślały nadzieje uwięzionych we wnętrzu statku na uratowanie. Większość zginęła na oszklonym pokładzie spacerowym, gdzie ostatnim wysiłkiem zdołali się jeszcze przedostać.
„Kto przeżył ten koszmar nie zapomni go nigdy!“ — wspomina Wiktor Gabrijamets, kierowca z Samarkandy, który na chwilę przed zderzeniem zdobył nagrodę (kalendarz!) w konkursie na najlepsze odtańczenie walca odbywającym się właśnie na pokładzie. Ujrzał wychylający się z ciemności dziób nadpływającego statku i, przeczuwając katastrofę, popędził do kabiny po swoje dzieci. Drzwi do niej zostały w wyniku wstrząsu zablokowane, wywalił więc kopniakiem kratę wentylatora i tamtędy się przepchał. Gdy wreszcie z dwiema córeczkami wydostał się na zewnątrz, pokład przypominał już gigantyczną pochylnię. Ludzie krzyczeli, ześlizgiwali się, skakali lub spadali do wody. Była ciepła, nie groziło więc przemarznięcie w niej (szok termiczny), pojawiło się jednak inne niebezpieczeństwo. Wzmógł się wiatr, a z nim pojawiła się wysoka fala, wodę zaś pokrył wyciekający mazut, przez co utrzymanie się na powierzchni, nawet w kamizelce ratunkowej, było niezwykle trudne.
Przy stale pogarszającej się pogodzie i coraz bardziej wzburzonym morzu trwała akcja ratownicza. Rozpoczęła ją, natychmiast po zderzeniu, załoga „Piotra Wasiewa“, który nie został poważnie uszkodzony i na którym nie było ofiar. Równocześnie w odległym o 8 mil No- worosyjsku, po otrzymaniu drogą radiową wiadomości o katastrofie, natychmiast został ogłoszony alarm. Na pomoc ruszyli marynarze, żołnierze, milicjanci, dokerzy. Pierwsza przybyła na miejsce katastrofy motorówka kapitanatu portu. Wyłowiła z wody kilkudziesięciu ludzi. Rychło były też na miejscu 64 jednostki pływające oraz śmigłowce silnymi reflektorami oświetlające z góry wodę, w której z falą i oblepiającym mazutem walczą o życie rozbitkowie. Skoro świt do akcji włączyli się płetwonurkowie poszukujący we wnętrzu wraka
tych, którzy mogli ewentualnie przeżyć w tzw. „poduszce powietrznej“...
Komunikat ogłoszony nazajutrz po katastrofie doniósł, że uratowano 836 rozbitków (29 znalazło się w szpitalach), a z wody wydobyto 79 ciał. Nie udało się odnaleźć 319 osób, których (bez większych nadziei, by przeżyli) poszukiwano zarówno we wnętrzu wraka, jak i na powierzchni kilkudziesięciu km2 wokół miejsca zderzenia.
Za przyczynę katastrofy uznano błąd nawigatorów i kapitanów obu statków. „Jak wyjaśnić zachowanie tych, którym powierzono odpowiedzialność za życie setek ludzi? — pisze prasa radziecka. — Jedna z przyczyn to przestępczo lekceważący stosunek do swoich obowiązków służbowych. Widoczność była doskonała, sytuacja znana na obu mostkach kapitańskich, obaj dowódcy dobrze znali przepisy międzynarodowe o zapobieganiu zderzeniom statków, które jednoznacznie określają zachowanie w podobnych okolicznościach... Nie w ciasnocie na morzu leży więc przyczyna katastrofy, lecz w braku dyscypliny, w niefrasobliwości, w dążeniu do wykonania swojej pracy byle jak, aby było“. W związku z tymi zarzutami kapitanowie obu statków zostali aresztowani aż do czasu ustalenia winnych...
Wysunięto też zarzuty, że „Admirał Nachimow“, liczący lat 61, był już za stary, by pływać po morzach jako statek pasażerski, że rozmiary katastrofy byłyby daleko mniejsze, gdyby uległ jej statek o nowoczesnej konstrukcji. Minister żeglugi morskiej ZSRR, T. Gużenko, udzielił na to jednoznacznej odpowiedzi: „«Admirał Nachimow» został w tym roku poddany profilaktycznemu remontowi. Jego stan techniczny był zgodny z wymogami radzieckiego rejestru morskiego
i uprawniał do żeglugi na morzach Czarnym i Śródziemnym. Uderzenie jednak było tak silne, że nie wytrzymałby go chyba żaden inny statek“...
Drugi admirał, „Andrea Doria“, był zaiste pięknym statkiem. Zbudowany w Genui kosztem 29 milionów dolarów i za dalsze 2 miliony luksusowo wyekwipowany turbinowiec oddany został do użytku w 1952 r. Miał wyporność 30 tys. BRT, 212 m długości i 27 m szerokości; mógł zabrać 1250 pasażerów i 580 osób załogi. Był statkiem flagowym włoskiej linii oceanicznej „Societa Italia“ i chlubą włoskiego przemysłu okrętowego. Jego salony wykładane były cennym drew
nem, jedwabiem i dywanami. Najlepsi malarze i rzeźbiarze stworzyli z niego „pływającą galerię nowoczesnej sztuki włoskiej“. W głównym salonie królował naturalnej wielkości, odlany z brązu, posąg Andrea Dorii, sławnego genueńskiego admirała z XVI wieku, którego rodakiem był dowódca statku, wytrawny kapitan żeglugi wielkiej — Piotr Calamai. Co jednak najważniejsze, statek był „niezatapialny“, gdyż posiadał jedenaście wodoszczelnych grodzi i z tego powodu utrzymać się mógł (jak zgodnie twierdzono) na powierzchni morza nawet wówczas, gdyby dwie z nich zostały całkowicie zalane. Wyposażony był także w „oko elektroniczne“ (radar) pozwalające pływać i manewrować nawet wtedy, gdy widoczność na morzu jest równa zeru. W opinii wilków morskich był jednak statkiem pechowym. Już podczas dziewiczego rejsu, z Genui do Nowego Jorku, olbrzymia fala przechyliła go o 28° i wielu pasażerów doznało poważnych obrażeń.
W swój sto pierwszy (ostatni, jak się okazało) rejs „Andrea Doria“ wypłynął z Genui 17 lipca 1956 r. Wiózł komplet: 1234 pasażerów (Amerykanów, Niemców, a głównie Włochów) oraz 575 osób załogi.
Nocą 25 lipca znalazł się na zdradliwych wodach w pobliżu wyspy Nantucket (niedaleko Bostonu), zwanych przez marynarzy „skrzyżowaniem dróg Atlantyku“, tam bowiem zbiegają się wszystkie drogi morskie do Nowego Jorku. (Mielizny i wyspa Nantucket oraz latarniowiec o tej nazwie dobrze znane są uczestnikom regat transatlantyckich).
Jak zwykle w tamtych stronach zalegała mgła, ale prócz II oficera, Curzio Franchini, pełniącego wachtę na pomoście nawigacyjnym nikt się tym nie przejmował, tradycyjnie bowiem, w przededniu zakończenia rejsu, odbywał się huczny bal kapitański i pasażerowie bawili się do upadłego.
O godz. 23.43 na ekranie radarowym „Andrea Dorii“ ukazała się biała plamka wskazująca, że na kursie przeciwnym, w odległości 17 mil z prawej burty płynie jakiś statek. Nieco później podobną plamkę dojrzał na swoim ekranie Ernest Carstens-Johannsen, pełniący wachtę III oficer szwedzkiego statku pasażerskiego „Stockholm“, zdążającego z Nowego Jorku do Góteborga. Wskazywała statek znajdujący się w odległości 10 mil z lewej burty.
Od tego momentu wypadki potoczyły się szybko. By jednak wyjaśnić, jak do nich doszło, trzeba wytłumaczyć zjawisko tzw. polaryzacji, które prawdopodobnie stało się jednym z głównych powodów katastrofy. Polega ono na tym, że gdy mgła zalega tuż nad wodą, a wyżej
powietrze jest czyste i suche, wówczas promienie radaru odbijają się od powierzchni mgły jak od zwierciadła i na ekranie radaru albo w ogóle nie ukazują się plamki świetlne (echa obiektu), albo też otrzymuje się obraz fałszywy.
I oto, gdy statki znalazły się w odległości 1,5 mili od siebie i mimo mgły widać już było światła pozycyjne na masztach i burtach, okazało się, że „Andrea Doria“ nie płynie (jak pokazywał uprzednio radar) z lewej burty „Stockholmu“, lecz pod kątem z prawej. Widząc, jak statki nieuchronnie zbliżają się do siebie, Johannsen wydał — zgodnie z międzynarodowymi przepisami dotyczącymi takich sytuacji —rozkaz zmiany kursu o 2° w prawo. Ale „Andrea Doria“ równocześnie nieprzepisowo skręcił w lewo i zamiast minąć się .ze „Stockholmern“ w zbyt bliskiej, ale być może niegroźnej odległości, wystawił swoją burtę na uderzenie. Było straszliwe! Dziób szwedzkiego statku, wzmocniony przeciwko lodom pływającym zimą po Bałtyku, rozdarł bok „Andrea Dorii“, rozbił pomieszczenia generatorów, zbiorników z paliwem i kabiny od numeru 46 do 56. (Przedziwnym zbiegiem okoliczności na dziobie tym wylądowała i w ten sposób uratowała się dziewczynka śpiąca w jednej ze zniszczonych kabin, wyrzucona uderzeniem z koi.) Gdy wreszcie „całą wstecz“ „Stockholm“ zdołał oderwać się od swojej ofiary, okazało się, że rana, którą jej zadał, była śmiertelna.
Na „Andrea Dorii“ zapanował kompletny chaos. Dziesiątki par tańczących na sali balowej, rzucone wstrząsem skłębiło się na podłodze. Zaległy kompletne ciemności. Wśród okrzyków przerażenia wybijał się jeden: „Toniemy!“ Nie mogąc utrzymać się na nogach przerażeni pasażerowie na czworakach poczęli pchać się do wyjścia, tłoczyć się na korytarzach. Równocześnie w świat pobiegł na falach eteru złowróżbny sygnał SOS: „Prawie 2 tysiące ludzi w śmiertelnym niebezpieczeństwie!“
Nie pomogły wodoszczelne grodzie i statek począł przechylać się na prawą burtę. Z tego powodu nie można było spuścić szalup ratunkowych, „Stockholm“ zaś, sam poważnie uszkodzony (podczas uderzenia dziób statku został całkowicie zniszczony i zginęło pięciu marynarzy), nie był w stanie przyjść z natychmiastową pomocą. Na ratunek niezwłocznie pośpieszyły statki znajdujące się w pobliżu. Pierwszy, w godzinę po zderzeniu, zjawił się „Cape Ann“, frachtowiec owocowy. Drugi nadpłynął francuski transatlantyk „Ile de France“, który w kilka godzin po „Stockholmie“ opuścił port nowojorski. Przechył „Andrea Dorii“ wynosił już wówczas 30°.
Kiedy do tonącego statku przybiły łodzie ratunkowe, pierwsi załadowali się do nich ogarnięci paniką młodzi włoscy kucharze i kelnerzy. Panikę wśród pasażerów wprawdzie opanowano, ale wiele kobiet z dziećmi — gdy okręt coraz bardziej się przechylał, nie mogąc doczekać się zejścia do łodzi po drabinach zaimprowizowanych z gumowych węży, skakało do nich z pokładu łamiąc ręce i nogi.
Akcja ratunkowa trwała do godziny 04.58. Na „Andrea Dorii“ znajdował się jeszcze kapitan Calamai, który zgodnie z tradycją, nie chciał opuścić tonącego statku, ale gdy pozostali jeszcze na pokładzie członkowie załogi, a wśród nich II oficer nawigacyjny i I sternik, zagrozili, że też go nie opuszczą, musiał ustąpić. Przyjął ich na pokład amerykański transportowiec „Pvt. William H. Thomas“, którego dowódca, kapitan Shea, dowodził całością akcji ratowniczej.
Tak więc 26 lipca 1956 r. o godzinie 10.09 — blisko w 11 godzin po zderzeniu — duma włoskiej floty, „Andrea Doria“, przewrócił się na bok i zapadł w toń morską. Cały świat na ekranach kin i na zdjęciach w prasie mógł oglądać jego ostatnie chwile sfilmowane z helikopterów. Według ostatecznego rachunku w katastrofie zginęły 54 osoby (w tym 5 marynarzy ze „Stockholmu“). Do szpitala w Nowym Jorku przewieziono przeszło 40 rannych.
Dwie katastrofy morskie. Zadziwiająco do siebie podobne. Oba
statki z bezpiecznej jeszcze odległości na pełnym morzu widziały swoich „zabójców“ (i oni je też dobrze widzieli), a jednak wystawiły się na śmiertelny cios w burtę w sposób trudny do wytłumaczenia.
Do zbiegu okoliczności (?) zaliczyć można fakt, że zderzenia nastąpiły w tym samym mniej więcej czasie (około godz. 23.00) i niemal równo (22 lipca — 31 sierpnia) w 30 lat po sobie (1956—1986). Nic więc dziwnego, że włączyłem ich historię do tego rejestru niezwykłych katastrof naszego wieku.
Tego jeszcze nie było! Czytało się wprawdzie — z mieszanymi uczuciami — doniesienia agencyjne o wywrotkach promów pływających gdzieś tam po Zatoce Bengalskiej czy między wyspami Archipelagu Filipińskiego, ale działo się to tak daleko... W naszych wyobrażeniach promy do Szwecji, Finlandii czy Anglii były wygodnymi środkami lokomocji, na których nic — prócz choroby morskiej — nie groziło. Ponad setka ich przepływa dziennie przez zatłoczony, a przeto niebezpieczny dla żeglugi, kanał La Manche i w ciągu ostatnich 5 lat miało tam miejsce tylko kilka drobnych wypadków z niewielką ilością ofiar. Aż tu nagle...
„Herald of Free Enterprise“ — kursujący regularnie niczym autobus poprzez Cieśninę Kaletańską między Zeebrugge w Belgii a Dover w Anglii był jednym z 26 promów pasażerskich firmy armatorskiej Townsend Thoresen. Zbudowany w 1980 roku w stoczni w Bremerhaven (RFN), w pięć lat później odnowiony i przedłużony do 130 metrów, miał pojemność 7951 BRT i mógł zabierać 2 tys. pasażerów oraz 350 samochodów osobowych i ciężarowych. Należał do kategorii promów popularnie zwanych „Ro-Ro“ (Roll-on, Roll-off), o których wśród konstruktorów panowała opinia — pasażerom oczywiście nie znana — że są to „pływające trumny“ i tylko patrzeć, jak zaczną tonąć. Powód był oczywisty: samochody wjeżdżały do „Ro-Rou przez stalowe wrota na rufie (wyjeżdżały przez podobne na dziobie), parku-
jąc w dwóch „jaskiniach“ wewnątrz kadłuba. Promy tego typu nie miały grodzi powstrzymujących napływ wody w razie awarii. A nabrawszy jej, przy najmniejszych nawet przechyłach groziły wywrotką. „Herald“ był szczególnie podatny na zakłócenia równowagi, co stwierdzono już w 1981 r. (nigdy nie dokonano w tym względzie żadnych poprawek), ale jakoś do katastrofy nie dochodziło. Do czasu...
Odbił od molo w Żeebrugge w piątek, 6 marca 1987 r. wieczorem.
Wiózł 463 pasażerów i 80 ludzi obsługi oraz 84 samochody osobowe
i 36 ciężarówek (wśród nich „Volvo“ Pekaesu-Autotransportu S.A. z Waldemarem Rogowskim za kierownicą). Pasażerami byli głównie turyści brytyjscy powracający z jednodniowego wypadu na kontynent (w ramach reklamowej obniżki cen: tylko 80 franków belgijskich za przejazd w obie strony), jadący na weekendową przepustkę do domów żołnierze brytyjskich oddziałów NATO stacjonujących w RFN oraz kierowcy ciężarówek przewożących towar z odległych nieraz stron. W ich mniemaniu, podobnie jak w mniemaniu 50 milionów ludzi corocznie przepływających na promach kanał La Manche, w tej cztero-
i półgodzinnej przeprawie z Żeebrugge do Dover groziła im tylko choroba morska. Ale chyba nie tym razem, morze bowiem było spokojne i na sztorm się nie zanosiło.
Turyści udali się zaraz na posiłek lub do barów na piwo. Wielu stanęło w kolejkach do wolnocłowych sklepów z alkoholem. Natomiast kierowcy ciężarówek, zmęczeni wielogodzinnym siedzeniem za kierownicą, zaraz po zaparkowaniu w „jaskini“ w większości poszli spać. Rogowski postanowił napić się jeszcze kawy. „Nagle potężny huk. Później chwila ciszy i znów niemiłosierny łoskot, jakby gniecionej i rwanej stali — wspomina. Prom przechylił się, a do jego wnętrza wdarły się tony mętnej, szarej wody, która błyskawicznie wszystko pochłonęła. Ludzie rzucili się do ucieczki, ale wyjście zalewały fale. Pod prąd mogli przedrzeć się tylko silni i wysportowani“...
W ciągu kilku minut „Herald of Free Enterprise“ przewrócił się na bok i lewą burtą spoczął na dnie, na głębokości 10 m. JDwie trzecie pomieszczeń zostało zalane. Gdyby katastrofa nastąpiła nieco później, już na pełnym morzu, a nie nad przybrzeżną płycizną, prom przewróciłby się do góry dnem i uratowaliby się tylko nieliczni.
Od szczęścia zależało teraz, kto przeżyje lub nie. Do tych szczęśliwych zaliczał się Waldemar Rogowski, którego katastrofa zastała w promowej kafeterii: „Ręką zacząłem tłuc w bulaje — opowiada. — Bezskutecznie. Wyłamałem więc z fotela nogę, wybiłem nią szybę i wydostałem się na zewnątrz... Z kafeterii, w której jeszcze przed chwilą byłem uwięziony, z restauracji, z kabin pasażerskich, zewsząd dobiegał lament i błagania o ratunek. Płakały dzieci“.
Inni poszli za jego przykładem, ale ci, którzy znajdowali się na dolnych pokładach po lewej stronie promu, szanse mieli daleko mniejsze, ci zaś, którzy ułożyli się już do snu w kabinach — właściwie nie mieli żadnych szans. Ponadto wszystko odbyło się tak niedługo po wyjściu
z portu, że pasażerowie nie mieli czasu poznać musztry ratowniczej, a szalupy stały się bezużyteczne, z chwilą gdy prom przewrócił się na bok.
O godz. 18.58 dyżurny w centrum koordynacyjnym w Ostendzie odebrał wysłany z promu „mayday“, międzynarodowy sygnał wzywania pomocy na morzu, oraz alarm nadany z portu w Zeebrugge. Natychmiast postawił na nogi wszystkie belgijskie jednostki ratownicze. Tymczasem część załogi i pasażerowie, którym udało się wydostać na zewnątrz, podjęli na własną rękę akcję ratunkową. „Wybijaliśmy bulaje i wyciągali przez nie ludzi — wspomina Rogowski — Najlepiej zapamiętałem wydobycie mężczyzny z dzieckiem zawieszonym w nosidle na piersiach“. Uratowali w ten sposób kilkadziesiąt osób.
Rychło też nad wrakiem zawisły dwa śmigłowce. Ratownicy zsunęli się z nich po linach i pomagali wyciągać rozbitków do góry. Ogłoszono alarm w szpitalach w Zeebrugge, Ostendzie i Brugge. Na radiowe wezwanie popłynęło z pomocą 30 statków ratowniczych i kutrów rybackich z Belgii, Holandii, Francji i Anglii. W świetle silnych reflektorów poszukiwano w wodzie rozbitków. Na szczęście idealnie spokojne morze ułatwiało akcję ratowniczą.
Wszakże dotarcie do ludzi uwięzionych we wnętrzu promu, szczególnie w lewej burcie pogrążonej w wodzie, było z zewnątrz praktycznie niemożliwe. Przeto o godz. 20.13 wezwano na pomoc płetwonurków. Mieli odszukać tych, którzy ewentualnie przeżyli. Przybyło dwudziestu, z Anglii i Belgii. Czekała ich makabra.
„Tego, co zobaczyłem na głębokości sześciu-siedmiu metrów pod wodą — mówi Roger Bamett, pierwszy, który zszedł do wnętrza promu — nigdy nie zapomnę. Widziałem w kajutach pływające zwłoki dzieci, kobiet, mężczyzn, ciała ludzi trzymających się za ręce, siedzących za kierownicami swoich samochodów“.
„To prawdziwy koszmar, coś potwornego, zupełnie dantejskie sceny
— wspomina inny płetwonurek, Mike Barkes — „Uczestniczyłem już w wielu akcjach ratowniczych i napatrzyłem się na wielkie tragedie, ale czegoś równie przerażającego jeszcze nie widziałem! Wnętrza promu były wprost niesamowicie zniszczone, zdemolowane. Wszędzie szkło, szczątki mebli, pogięte metalowe sprzęty, rozrzucone bagaże... Ciała ludzi zastygłe w upiornych pozach, często zmasakrowane, opuchnięte. Mała dziewczynka wtłoczona przez żywioł w kąt hallu z zaciśniętą w rączkach dużą lalką; pod schodami para w średnim
wieku — chyba małżeństwo — objęta w ostatnim uścisku. A wszystko oblepione czarnym, lepkim mułem czy szlamem. Koszmar, koszmar. To będzie się śnić po nocach...“
Szef brytyjskiej ekipy, oficer marynarki wojennej, Jack Birkett przyznaje, że podlegli mu ludzie pracują „w nieludzkich, wręcz makabrycznych warunkach. Mimo doświadczenia i dużej odporności psychicznej większość z nich nie wytrzymuje napięcia i co pewien czas musi przerywać pracę“. Ponadto akcja płetwonurków jest niebezpieczna. We wraku znajdują się dwie ciężarówki przewożące toksyczne chemikalia. Istnieje obawa, że beczki z nimi mogły ulec rozbiciu. Trzeba więc podejmować wyjątkowe środki ostrożności...
Ostatnich rozbitków wydobyto o 1.45 rano, w sześć godzin po katastrofie. Było to troje pasażerów, którzy cudem przeżyli w kabinie dzięki powstałej w niej „poduszce powietrznej“. 408 uratowanych otrzymało na lądzie pierwszą pomoc. Rannych — a było ich około stu — odwieziono do szpitali. Wielu cierpiało na hipotermię — obniżenie temperatury ciała na skutek długiego przebywania w lodowatej wodzie. Wielu, których nagły przechył promu rzucił o ściany, miało połamane kości. Dziesięciu było w stanie krytycznym. Cali i zdrowi umieszczeni zostali w hotelach (Rogowski pozostał na noc w szpitalu. Nie miał obrażeń, ale był skrajnie wyczerpany ponad trzygodzinną akcją wyciągania ludzi z zatopionych pomieszczeń. Otrzymał środki wzmacniające, rozgrzewające i zmniejszające napięcie psychiczne). Kapitan promu, David Lewry, miał przebite płuco i znajdował się w szoku.
Do soboty (7 marca) po południu wydobyto 51 zwłok. Większość zginęła na skutek utonięcia, kilku wszakże z powodu obrażeń spowodowanych przechyłem promu. Zwłoki pozostałych pasażerów i członków załogi prawdopodobnie znajdują się nadal w zatopionych pomieszczeniach na lewej burcie. Po 24 godzinach przebywania w wodzie o temperaturze 4°C nikt już nie ma szans przeżycia. Poszukiwania trwają. W środę (11 marca) w późnych godzinach wieczornych wydobyto już łącznie 123 ciała, ale wiadomo, że wewnątrz znajdują się dalsze. Płetwonurkowie przeszukują kolejno wszystkie pomieszczenia i zakamarki, kabina po kabinie. Niestety, dotarcie do dolnego pokładu promu jest niemożliwe. Drogę zagradzają rozbite ciężarówki z przyczepami i ich rozrzucony wszędzie ładunek. Będzie można dostać się tam dopiero po uniesieniu wraku na powierzchnię i wypompowaniu zeń wody...
Co było przyczyną tej strasznej w skutkach katastrofy? Przechył
i wywrotkę promu niewątpliwie spowodowała woda, która wdarła się do jego wnętrza — ale jak do tego doszło?
Początkowo sądzono, źe nastąpił błąd nawigacyjny podczas wychodzenia z portu, że na skutek uderzenia w obrzeże (pirs) latarni morskiej bądź w podwodną ławicę piasku otwarły się stalowe wrota na dziobie i wtargnęła przez nie woda. Rozbitkowie wszakże twierdzili, że przed katastrofą nie odczuli żadnego wstrząsu. Kolejna hipoteza mówiła o nieszczelnym domknięciu wrót, które napór wody zdołał otworzyć na rozcież. Ale i ona okazała się błędna. Ostatecznie z końcem maja, a więc po trzech niemal miesiącach śledztwa, komisja prowadząca dochodzenie uznała za „jedyne do przyjęcia wytłumaczenie katastrofy“ — brak dyscypliny wśród członków załogi promu.
Mimo instrukcji dopuszczającej wypłynięcie w morze tylko przy zamkniętych wrotach (podczas pobytu w porcie zarówno wrota burtowe jak i dziobowe pozostają otwarte, by zapewnić wjazd lub wyjazd samochodów oraz dobrą wentylację „jaskiń“, w których parkują) bosman odpowiedzialny za przestrzeganie tego przepisu spał w swojej kabinie, uważał bowiem, że zamknięcia wrót dopilnują inni — na skutek jego beztroski wrota dziobowe pozostały otwarte. Wprawdzie położone są zbyt wysoko, by przy spokojnym morzu (a takie było owego wieczora), woda mogła się przez nie wlać do środka, ale prom wychodząc z portu w Zeebrugge, by wejść na kurs do Dover musi wykonać zwrot o 90°. Właśnie ten manewr, wywołujący duże fale, spowodował wtargnięcie wody, która gwałtownie przemieściła samochody powodując przechył i wywrotkę. Niewątpliwy wpływ na taki właśnie przebieg wydarzeń miało także nadmierne zanurzanie się w wodzie dzioba promu przy większej szybkości — o czym już pół roku wcześniej meldował kapitan Lewry.
Ostatecznie śledztwo pełną odpowiedzialnością za katastrofę obarczyło towarzystwo transportu morskiego Townsend Thoresen, właściciela promu, które w pogoni za zyskiem poważnie naruszyło podstawowe zasady bezpieczeństwa. Przyznało ono, że katastrofa była „rezultatem ludzkiego błędu, którego można było uniknąć“. Błąd ten — dodajmy — kosztował życie około 200 ludzi!
Katastrofy lotnicze są dziś niemal codziennym haraczem płaconym przez ludzi w zamian za możliwość szybkiego poruszania się po świe- cie. Toteż katastrofę „Tadeusza Kościuszki“ — acz największą w historii polskiego lotnictwa11 — trudno by zaliczyć do „niezwykłych“, gdyby nie fakt,że samolot brał udział w blisko 25-minutowym wyścigu ze śmiercią, oglądanym z ziemi i słyszanym w eterze, przegrywając go na niespełna minutę przed osiągnięciem mety...
A oto dziennikarska relacja z tego wstrząsającego wyścigu: Sobota, 9 maja 1987 roku. Słoneczna pogoda. Przed ośrodkiem rekreacyjno-wypoczynkowym w Powsinie pod Warszawą dziesiątki zaparkowanych samochodów, a w Lasach Kabackich rojno od mieszkańców pobliskiego Ursynowa. Minęła godzina 11.00. Na bezchmurnym niebie pojawia się od strony Piaseczna srebrzysta sylwetka odrzutowca. Huk jego motorów brutalnie przerywa weekendową sielankę. Ludzie unoszą głowy i widzą, że z maszyną dzieje się coś dziwnego. Leci zbyt nisko, chyboce się i dymi. „On przecież spada/“ krzyczy ktoś. W tej samej chwili kontroler ruchu na Okęciu po raz ostatni słyszy głos kapitana Pawlaczyka: „Żegnajcie!“
Zacznijmy od przedstawienia ofiar dramatu:
Czterosilnikowy Ił-62M12 „Tadeusz Kościuszkout oznaczony symbolem SP.LBG, samolot Polskich Linii Lotniczych LOT, zakupiony w 1984 r. w Związku Radzieckim i eksploatowany na liniach między
narodowych, miał wylatane zaledwie 5 tysięcy godzin (dopuszczalna liczba godzin w powietrzu wynosiła 30 tys.); 8 maja powrócił z kolejnego rejsu do Chicago, przeszedł 6-godzinną rutynową kontrolę techniczną i następnego dnia o godz. 10.18 w rejsie nr 5055 wystartował z lotniska na Okęciu ze 172 pasażerami i 11 członkami załogi na pokładzie. Ważył 167 t, wliczając w to 70 t paliwa w kilku zbiornikach. Leciał do Nowego Jorku i obszar Polski opuścić miał między Słupskiem a Koszalinem.
Dowódcą lotu (I pilotem) był „wyjątkowo spokojny“, 59-Ietni kpt. Zygmunt Pawlaczyk, mający na swoim koncie 19 747 godz. w powietrzu. Jako II pilot leciał 54-letni Leopold Karcher (10 600 godz. w powietrzu); nawigatorem był Lesław ŁykowSki, lat 57 (miał przelatanych 4590 godz.), radiooperatorem Leszek Bogda, lat 43 (5645 godz. w powietrzu), mechanikiem pokładowym Wojciech Kłosek, lat 43, instruktor mechaników LOT-u na Ił-62. Miał przelatanych 5100 godzin, ale tylko 291 na Ił-62. W związku ż tym do załogi, liczącej normalnie 10 osób, włączono jeszcze drugiego mechanika pokładowego. Był nim doświadczony, 54-letni Ryszard Chmielewski mający za sobą 10 571 godz., w tym 6695 na Ił-62.
Stewardes było pięć: instruktorka personelu pokładowego LOT-u, „doświadczona, spokojna, miła“ 39-letnia Maria Berger-Senderska, starsza stewardesa Hanna Chęcińska (lat 36), stewardesy Jolanta Po- tyra (lat 41) i Małgorzata Ostrowska (lat 29), oraz młodsza stewardesa, 24-letnia Beata Płonka. „Ta wyjątkowo piękna dziewczyna — mówi zastępca kierownika wydziału personelu pokładowego — wysoka blondynka z efektownymi włosami, była naszą prawdziwą gwiazdą, chcieliśmy ją wszędzie wysyłać, żeby nas reprezentowała.“
Ponadto na pokładzie znajdowali się jeszcze inni pracownicy LOT-u: naczelny lekarz służby lotniczo-lekarskiej, Jan Skibniewski, zatrudniony w Locie od 1984 r. i udający się na kongres do Las Vegas, oraz pracownik przedstawicielstwa LOT-u w Nowym Jorku, Mirosław Borowski, i pracownica działu ekonomicznego tej linii.
Wśród 172 pasażerów znajduje się 17 obywateli USA i 25 Polaków zamieszkałych za granicą. Najstarsza jest 95-letnia Amerykanka pochodzenia polskiego, Kazimiera Hanson-Adrian, najmłodsza — licząca półtora roku Yvette Victoria Trubisz, która leci ze swoimi rodzicami...
Przed odlotem na lotnisku kwiaty, pożegnania, ostatnie pocałunki
i uściski. Prawie każdego pasażera odprowadzał przecież ktoś bliski
lub znajomy. Odprawa odbyła się bez zakłóceń. (Tylko Janina Szulc z New Jersey przybyła zbyt późno, a przeciągająca się odprawa bagażu sprawiła, że nie zdążyła na odlot. Miała za to pretensję, która zmieniła się w wybuch radości na wiadomość o katastrofie. „Ja żyję, ja żyję“ — powtarzała głośno rzucając się na szyję przybitym tragedią ludziom).
Godzina 10.18. „Tadeusz Kościuszko“ startuje i po 21 minutach znajduje się już nad Grudziądzem lecąc w kierunku Darłowa na wysokości 8200 metrów. I wówczas następuje niespodziewana awaria lewego silnika wewnętrznego.
Nie podaję szczegółów technicznych,13 notując tylko, że na skutek „zmęczenia metalu“ w ułamku sekundy następuje ukręcenie wału silnika i rozerwanie dysku turbiny. Ich elementy uszkadzają sąsiedni, lewy, zewnętrzny silnik, przebijają hermetyczną część kadłuba w okolicy pomieszczenia stewardes powodując dekompresję (krążyła później pogłoska, nigdzie nie potwierdzona, że jedna ze stewardes została wówczas „wyssana“ z samolotu), a ponadto przecięte zostają przewody elektryczne i popychacze steru wysokości.14 Rozgrzany do temperatury w granicach 500°C fragment dysku utyka również w ładowni samolotu, wzniecając w niej pożar,-z powodu przerwania przewodów nie sygnalizowany załodze. (Według opinii prof. dr hab. inż. Jerzego Martyniaka, eksperta komisji rządowej badającej przyczyny katastrofy: „Znajdowały się tam tylko rejestratory dymu, a nie termiczne,
i nawet gdyby przewody tego systemu nie zostały uszkodzone, pożar dość długo nie byłby sygnalizowany załodze, bowiem w zapełnionym bagażami pomieszczeniu dojście dymu do czujnika mogło być bardzo utrudnione“).
Pierwszą oznaką awarii był dla załogi ból w uszach spowodowany nagłą zmianą ciśnienia. „Ej, hermetyzacja“ — zauważa jeden z pilotów (zapis w „czarnej skrzynce“ odnalezionej po katastrofie). W chwilę później wiedzą już o uszkodzeniu silnika (wyłącza go mechanik pokładowy Kłosek) oraz stwierdzają, że nie działa ster wysokościowy, którego popychacze zostały przecięte odłamkami turbiny.
Postępują zgodnie z regulaminem pilotażu: zgłaszają awarię służbom naziemnym i wykorzystując ster pomocniczy (trymer) schodzą na wysokość 4000 metrów. Decydują się wracać na Okęcie, dobrze im znane lotnisko z najdłuższym pasem do lądowania, najlepiej wyposażone w urządzenia radionawigacyjne, najlepiej zaopatrzone w środki ratowniczo-gaśnicze i obsługę medyczną. Nie wiedząc jeszcze o poża-
rze w bagażniku sądzą, że zdołają tam dolecieć. Mogli wybrać bliższe od Okęcia o 4 minuty lotu, dobrze oprzyrządowane technicznie i nieźle wyposażone w sprzęt ratowniczy lotnisko w Gdańsku—Rębie- I chowie, ale wiedzieli, że stamtąd pasażerowie znacznie później niż z I Okęcia wystartowaliby drugim samolotem do Nowego Jorku. Chcieli I więc oszczędzić im długiego oczekiwania na odlot. Do wymiany mieli I też przynajmniej jeden silnik, a odpowiednie warsztaty znajdowały się I właśnie w Warszawie. (Lotniska w Grudziądzu i Bydgoszczy nie I wchodziły w rachubę ze względu na słabe wyposażenie w gaśnice po- I trzebne w razie awaryjnego lądowania, a ich pasy startowe były zbyt I krótkie). Czy decyzja ta wpłynęła na tragiczny los „Tadeusza Kościuszki“ i lecących nim 183 ludzi? Trudno spekulować. Wyścig ze śmiercią podjęty został przez doświadczonych pilotów, świadomych tego, co robią (lecz nieświadomych jeszcze w pełni niebezpieczeństwa, jakie im grozi) zupełnie samodzielnie, kontrolerzy ruchu lotniczego niczego im nie nakazywali, bo i nie mieli do tego prawa. „Pomimo skrajnie trudnej sytuacji w jakiej się znalazła załoga, działanie było racjonalne i całkowicie nakierowane na ratowanie życia pasażerów“ — stwierdził raport komisji rządowej badającej przyczyny katastrofy...
Po zawróceniu znad Grudziądza poczynają spuszczać paliwo, co było konieczne, by zmniejszyć ciężar samolotu przy lądowaniu. Ił-62M nie może wówczas ważyć więcej niż 107 ton, a do momentu awarii zużył on zaledwie 6 ton paliwa i ważył 161 ton. Nawet całkiem sprawny technicznie samolot lądujący z większym niż przewidziane obciążeniem, byłby narażony na poważne uszkodzenia — cóż dopiero samolot lądujący awaryjnie.
W odległości około 80 km od Modlina i 120 km od Warszawy proszą lotnisko w Modlinie o zezwolenie na lądowanie. Znajdują się wówczas na wysokości 3000 m. Czyżby doszli do przekonania, że stan techniczny samolotu szybko się pogarsza? Ale gdy Modlin zgłasza gotowość przyjęcia maszyny, ponowna analiza sytuacji oraz porównanie warunków lądowania w Modlinie i na Okęciu skłania pilotów do kontynuowania lotu. Nadal sądzą, że wyścig ze śmiercią wygrają.
Z ośrodka kontroli ruchu na Okęciu otrzymują propozycję lądowania na pasie „jeden pięć“, do którego mieli najkrótszą drogę, ale musieliby podchodzić z wiatrem, co stanowiło dodatkowe utrudnienie. Ponadto nie udaje się opuścić podwozia, umożliwiające to pompy hy-
drauliczne zostały bowiem uszkodzone przez odłamki wirnika. Myślą przeto o lądowaniu „na brzuchu“, bez wypuszczonego podwozia, na trawiastym pasie awaryjnym. Ostatecznie jednak kpt. Pawlaczyk decyduje się na pas „trzy trzy“, najdłuższy na Okęciu, liczący prawie trzy i pół kilometra.
Co było dalej?
Okaleczony „Tadeusz Kościuszko“ zbliżał się do lotniska, a w jego bagażniku szalał pożar. W odnalezionej po katastrofie „czarnej skrzynce“ (automatyczne urządzenie rejestrujące cały lot, od startu począwszy) odczytano, że kpt. Pawlaczyk uspokajał personel pokładowy, a stewardesy poinformowały pasażerów, że samolot będzie awaryjnie lądował, polecając regulaminowe zachowanie się w takim wypadku: „zapiąć pasy, zdjąć buty, głowę położyć na kolanach i osłonić ją rękami“. Czy były objawy paniki? Można tylko sądzić, że ogień rozprzestrzeniający się szybko od ogona samolotu, gdzie znajdowała się ładownia, spowodował ucieczkę pasażerów do przodu (i stąd zbita, nierozpoznawalna masa skłębionych tam ciał).
Po minięciu Piaseczna samolot traci moc i schodzi coraz niżej. Z kabiny pilota widać już pasy startowe na Okęciu — ale przed nim liczne zabudowania. Jeżeli o nie zawadzi, zginą ich mieszkańcy. Kapitan Pawlaczyk ma jeszcze niewielką możliwość manewru. Sterując samymi tylko lotkami przechyla maszynę w bok, skręca na Lasy Kabac- kie i spokojnym głosem zawiadamia ośrodek kontrolny „Vera“: „Ja już z tego nie wyjdę“, na co kontroler uspokaja go: „Panie kapitanie, jest dobrze. Jesteście właściwie w osi pasa. Wyjdziecie z tego.“
Ostatnie sekundy lotu nr 5£>5. Kapitan melduje: „Spadamy“ i dodaje: „To już koniec. Cześć. Zegnajcie!“ — po czym w eterze, na kanale radiowym 128,8 zalega cisza. Była godzina 11.11. „Tadeusz Kościuszko“ ścinając drzewa wysokiego lasu zrównuje w nim z ziemią prostokąt 200x50 m. Potem wybucha pożar. Nikt nie ocalał...
Nie będę kończył tego reportażu opisem przerażającego widoku, jaki na miejscu katastrofy ujrzeli nadbiegli na ratunek. Wystarczy odnotować, że zdołano zidentyfikować ciała około stu osób. Ustalenie tożsamości pozostałych ofiar okazało się niemożliwe. Ten niezwykły wyścig śmierć wygrała, dodatkowo pozbawiając tożsamości kilkudziesięciu jego uczestników.