EMMA DARCY
Miłość u kresu podróży
- Ściągnij Dana Draytona...
Ostatnie słowa Monty'ego jeszcze brzmiały jej w uszach, gdy oszołomiona patrzyła, jak sanitariusze wynoszą go na noszach. Ciągle miała przed oczami jego poszarzałą twarz pod maską tlenową.
A więc teraz wszystko zależy tylko od niej, na nią spadła cała odpowiedzialność. Zdawała sobie z tego sprawę, chociaż Monty powiedział, żeby się o nic nie martwiła, bo Dan da sobie radę. Musi tylko jak najszybciej go odnaleźć, wprowadzić w sprawę i zapewnić mu wszechstronną pomoc.
Wydawało się to bardzo proste.
Tylko że wcale tak nie było.
Było bowiem coś, o czym jej zwierzchnik nie miał pojęcia: Dan Drayton był kiedyś jej mężem. Wyszła za niego z ogromnej miłości, ale ich małżeństwo już dawno skończyło się definitywnie i bezpowrotnie. Od tamtej pory starała się zapomnieć o przeszłości. Wróciła do panieńskiego nazwiska i znalazła pracę jako osobista asystentka Monty'ego.
Dan był ostatnią osobą, do której zwróciłaby się po ratunek. Wolałaby dać się powiesić, niż przyznać przed nim, że potrzebuje jego pomocy. A co dopiero pracować dla niego, być na każde jego skinienie, wykonywać jego polecenia... A jeśli Dan zechce wykorzystać tę sytuację? Jayne Winter aż się wzdrygnęła na samą myśl o tym.
Jedyna nadzieja, że jest związany jakimś kontraktem i nie będzie mógł przyjechać. Może przebywa w miejscu, gdzie nie istnieje telefon, a może w ogóle nie uda się go odnaleźć? Zwłaszcza znając jego dziwaczną ambicję poznania wszystkich krajów świata, w dodatku w porządku alfabetycznym.
Była wniebowzięta, kiedy po ślubie rozpoczęli wspólną podróż po świecie. Ale oszołomienie nowością i bogactwem wrażeń szybko ustąpiło miejsca znużeniu. Miała dość ciągłych zmian i przygnębiającego poczucia, że nie ma żadnego wpływu na własne życie, że wbrew własnej woli musi podążać tam, gdzie Dana rzuci los. Był światowej klasy specjalistą od przeprowadzania detonacji i mógł przebierać w sypiących się zewsząd propozycjach pracy.
Załamał ją Iran. Mieszkali tam w getcie amerykańskich inżynierów. Czuła się jak więzień i powoli popadała w narastającą frustrację. Jeśli zamierzała wyjść z domu, musiała ubierać się od stóp do głów na czarno i osłaniać twarz; zapomnieć, że jest osobą, że w ogóle istnieje. A tak właśnie było z nią. Jej istnienie jako kobiety zaczynało się w chwili, kiedy Dan wracał do domu. Nie mogła się z tym pogodzić.
Do tej pory w swoich wędrówkach Dan chyba już doszedł do L albo M. W Chinach już kiedyś był, więc prawdopodobnie nie zechce znów tu przyjechać. Zresztą ona też nie była zachwycona perspektywą wyjazdu, podróżowania miała po dziurki w nosie. Chyba przy Danie wyrobiła swój cały życiowy przydział. Zdecydowała się tylko dlatego, by samej sobie udowodnić, że dorosła i nie ma dla niej rzeczy nie do zrobienia.
Pani Smok... takie przezwisko nadali jej Chińczycy. W głębi duszy cieszyło ją to. Jej osobowość została dostrzeżona, nie była jedną z wielu bezimiennych postaci, wyróżniała się z tłumu. Dan z pewnością wykorzystałby sytuację, by sprowadzić ją na ziemię, twierdząc, że to przezwisko zawdzięcza jedynie zewnętrznemu wyglądowi. Ale wiedziała, że to nie była cała prawda.
Jej wygląd prawdopodobnie był pewną inspiracją. Wysoka, z kaskadą płomiennych loków spadających na ramiona, o nadzwyczaj jasnej cerze i błękitnych oczach, tu w Chinach, zwłaszcza w otoczeniu współpracujących z nią osób, sprawiała wrażenie postaci nie z tego świata.
Fascynowała Chińczyków swoją odmiennością, ale traktowano ją z należnym szacunkiem i uniżoną powagą. Jako zaufana asystentka Monty'ego Castle'a miała nad nimi władzę i wzbudzała lęk. Przezwisko pasowało do niej jak ulał.
Swoją pozycję zdobyła ciężką pracą. Udowodniła, że potrafi sprostać wszelkim wyzwaniom i, niezależnie od sytuacji, zawsze doskonale wykona postawione jej, nawet najtrudniejsze zadanie. Ściągnięcie teraz Dana Draytona właśnie do takich należało.
Gdyby tylko nie chodziło o niego!
Westchnęła ciężko. Nie ma co się łudzić, że Monty szybko się wykuruje. Zawał to poważna sprawa. A oni nie mogą czekać, liczy się każda chwila. Miastu zagraża osunięcie błota z otaczających je gór. Sytuacja stawała się krytyczna. Jedynym ratunkiem było dokonanie precyzyjnie wyliczonych eksplozji, by zwały wysadzonych kamiennych bloków stworzyły osłonę wokół miasta. Monty zdecydował się powierzyć to zadanie Danowi, ona miała go tylko odszukać. I musi to zrobić.
Kłębiące się w jej głowie myśli przerwało przybycie Lina Zhiyonga, wysokiego urzędnika odpowiedzialnego ze strony chińskiej za pomyślne przeprowadzenie operacji ratowania miasta. Jayne znała go dobrze i sama powiadomiła go o zasłabnięciu Monty'ego. Trzeba przyznać, że Lin Zhiyong okazał zrozumienie i przychylił się do jej usilnej prośby o zapewnienie najlepszej opieki dla chorego.
Dobrze wiedziała, czemu zawdzięczać jego wizytę. Na pewno nie kierowało nim współczucie, ale świadomość, że los całej operacji zawisł na włosku. Zarówno on, jak i wszyscy zaangażowani inżynierowie chcieli wiedzieć, co będzie dalej, kto nimi pokieruje. Waży się los operacji, więc nic dziwnego, że w napięciu czekają na odpowiedź. Teraz pora na nią. Musi przejąć inicjatywę i zacząć działać.
Instynktownie wyprostowała się, jakby w ten sposób chciała podkreślić swoją rangę. Była znacznie wyższa od Lina Zhiyonga. Uprzejmie podziękowała za zainteresowanie i błyskawiczne sprowadzenie lekarzy.
Lin Zhiyong był dobrze po siedemdziesiątce. Zawsze ubierał się w typowy maoistowski strój, jasno określający jego negatywny stosunek do ostatniej mody na rzeczy w stylu zachodnim. Prawdopodobnie równie niechętnie patrzył na sprowadzanie do Chin zachodnich technologii, ale w tym konkretnym przypadku nie było innego wyjścia, gdyż miasto ległoby pod warstwą błota.
Po krótkiej wymianie grzeczności Lin Zhiyong przystąpił do rzeczy. Potrafił się maskować: z jego kamiennej twarzy nie można było wyczytać żadnych uczuć.
- No cóż - zaczął spokojnie. - Z ogromnym żalem muszę stwierdzić, że pan Castle nie zdoła się wywiązać w terminie z kontraktu z naszym rządem.
Zerwany kontrakt oznaczał nie tylko olbrzymie straty, ale mógł narazić na szwank reputację firmy. Nie może do tego dopuścić.
- Nic podobnego - odparła autorytatywnie. - Pan Castle wywiąże się z umowy - zapewniła z całą mocą. - Wprawdzie sam nie weźmie w tym udziału, ale zastąpi go inny specjalista światowej sławy. Firma Castle Construction zakończy całą operację zgodnie ze zobowiązaniami i w przyjętym terminie.
Lin Zhiyong wbił w nią czarne, nieprzeniknione oczy. Jego martwa twarz niespodziewanie przypomniała jej buddyjskie posążki widywane w starych świątyniach.
Miała świadomość, że oczy wszystkich obecnych przy rozmowie patrzyły na nią wyczekująco. Wyprostowała się, dumnie odrzuciła w tył głowę, oczy jej błysnęły. Nie na darmo nazywali ją Panią Smok.
Lin Zhiyong nadal pozostał niewzruszony. Przez swoje długie życie przywykł do działania w trudnych sytuacjach. Władza dawała mu poczucie niezależności i prawa do egzekwowania zobowiązań. Zawsze był opanowany i stanowczy. Dwudziestosiedmioletnia kobieta, w dodatku cudzoziemka, nie robiła na nim żadnego wrażenia.
- Czy mógłbym się dowiedzieć, jakiego specjalistę ma pani na myśli? - zapytał z układnym spokojem.
Przemknęło jej przez myśl, że w żadnym wypadku nie może okazać wahania. Wziąłby to za oznakę słabości. Nie miała wyboru. Chyba że chce wyrządzić Mon-ty'emu niedźwiedzią przysługę.
- Zaangażujemy Dana Draytona - odrzekła zdecydowanie, jakby była to rzecz nie podlegająca najmniejszej dyskusji. Robiła to dla Monty'ego. - Jest uznanym specjalistą światowej klasy. Jeśli chciałby pan poznać jego rekomendacje...
- To niepotrzebne, pani Winter. Jestem doskonale zorientowany. I wiem również, że aktualnie pan Drayton jest zatrudniony w Afryce. Z tego powodu przyjęliśmy waszą ofertę, bo w pierwszej kolejności zależało nam na nim.
Dan jest w Afryce! A więc w grę może wchodzić Liberia, Libia, może nawet Maroko czy Mozambik. Nie przychodziły jej na myśl inne kraje zaczynające się na L i M. Chyba że jeszcze jest przy K. Na przykład w Kenii. Zresztą to nie jest teraz ważne. Najistotniejsze jest, co i dla kogo aktualnie robi. Jeśli nie uda się jej go pozyskać...
- Oczywiście zdaje sobie pani sprawę - ciągnął dalej Lin Zhiyong - że czas działa na naszą niekorzyść i jak ogromne znaczenie ma terminowe wywiązanie się w umowy.
Jego głos brzmiał niemal kojąco, ale Jayne nie dała się zwieść. Jakiekolwiek opóźnienie byłoby dla firmy katastrofą. I nie ma co marzyć o ewentualnym przesunięciu terminu.
Przez mgnienie gorączkowo ważyła w myślach wszystkie możliwości. Czy nie byłoby lepiej od razu się poddać? Może dramatyczne wezwanie Monty'ego było tylko rozpaczliwym gestem, kurczowym trzymaniem się złudzeń? A jeśli w ostatecznym rachunku okaże się to kosztowną pomyłką? Była jeszcze jedna odpowiedź: może to ona szukała dziury w całym, bo podświadomie chciała uniknąć kontaktu z Danem.
Opanowała się. Można zarzucić jej różne rzeczy, ale na pewno nie to, że jest tchórzem!
- Jestem pewna, że pan Drayton stawi się na wezwanie pana Castle'a - odparła z przekonaniem. Może Mon-ty znał Dana od strony zawodowej lepiej niż ona. - Zaręczam, że się tu zjawi - powtórzyła z naciskiem.
- Nie może pani tego przesądzać - sceptycznie zauważył Lin Zhiyong.
- Wiem, że przyjedzie - odparowała z mocą.
- Skąd pani wie?
Jego pewność siebie nieco zbiła ją z tropu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że wiadomość o zasłabnięciu Monty'ego jeszcze nie wyszła poza granice Chin i Lin Zhiyong dobrze o tym wiedział. Musi postawić wszystko na jedną kartę, by zachować twarz. Nawet swoje sprawy prywatne.
- Bo Dan Drayton obiecał mi pomoc, jeśli tylko znajdę się w potrzebie. Wystarczy, że do niego zadzwonię.
Nigdy nie zrobiła użytku z jego oferty. Kiedy ją składał, zapewne rzeczywiście zamierzał ją spełnić. Chciał złagodzić ich rozstanie, zostawić po sobie dobrą pamięć. Ale czy teraz, po dwóch latach, podczas których nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, ta obietnica nadal jest aktualna? Czy nie straciła swojej mocy? - przemknęło jej przez myśl. Ale o tym Lin Zhiyong nic nie może wiedzieć. Tak czy inaczej nie ma wyjścia, musi zaryzykować.
Jej ostatnie słowa najwyraźniej zrobiły wrażenie na dostojniku, bo w jego oczach dostrzegła błysk zrozumienia, a w sposobie, w jaki ją traktował, wyczuła nieznaczną zmianę. Zdał sobie sprawę z innego rodzaju władzy, jaką posiadała, władzy nad mężczyzną. A tej nie mógł jej odmówić. Potrafiła wzniecić żar i wzbudzić płomień.
Oto ironia losu, nie mogła oprzeć się temu gorzkiemu stwierdzeniu. Przez dwa lata byli małżeństwem, ale nawet jeśli Dan teraz przybędzie, nie zrobi tego z jej powodu. Między nimi już dawno wszystko się wypaliło.
Nie zamierzała wyprowadzać Lina Zhiyonga z błędu. To było typowo męskie podejście, ale niech tam. Przynajmniej zyska na czasie.
- Dziś mamy ósmy dzień miesiąca księżycowego - z powagą oznajmił Lin Zhiyong. - Piętnastego dnia, kiedy księżyc wejdzie w pełnię, obchodzi się u nas Zhongqiu Jie, Festiwal Pełni Jesieni. Tego wieczoru wydaję przyjęcie w moich ogrodach. Mam nadzieję, że pani i pan Drayton zechcecie być moimi gośćmi. Serdecznie zapraszam w moje progi.
A więc Dan musi już być wtedy na miejscu!
W imieniu obojga uprzejmie podziękowała za zaproszenie. Lin Zhiyong, zadowolony, że tak przemyślnie rozegrał sprawę, wreszcie wyszedł ze swą asystą. Bez względu na rozwój wydarzeń jego pozycja nie zostanie zachwiana.
Jayne zamknęła za nimi drzwi i oparła się o framugę. Zamknęła oczy. Mogła mieć tylko nadzieję, że jej decyzja nie okaże się krokiem w przepaść.
Musi się przemóc i odszukać Dana. Jest to winna Monty'emu. Chodzi jedynie o oficjalny kontakt w sprawach służbowych. Dan raczej nie będzie próbował powrotu do dawno zakończonych spraw osobistych. Powinna podejść do tego jak najbardziej profesjonalnie, w końcu wypełnia tylko polecenie szefa. Powie mu, w czym rzecz i przekaże prośbę Monty'ego.
Obudziła się w niej ambicja. Dla niej też byłoby dobrze, gdyby Dan się zgodził. Poczułaby się pewniej, wiedząc, że przeszłość jest sprawą zamkniętą, że teraz sama kształtuje swój los. Jej życie się zmieniło.
Zaparzyła dzbanek herbaty, położyła na talerzyk kilka chińskich herbatników. Usiadła za biurkiem Monty'ego. Musiała teraz dokładnie wszystko obmyślić i zacząć działać.
Podniosła słuchawkę.
Zadanie nie było łatwe: musiała wziąć pod uwagę różnicę czasu i różnorodne przeszkody, które trudno było zawczasu przewidzieć, ale, choć kosztowało ją to sporo wysiłku i użycia całej siły przekonywania, wreszcie dopięła swego i zdobyła numer telefonu mieszkania w Casablance, w którym jakoby zatrzymał się Dan Drayton.
Ostatnie kilka godzin przeżyła w takim napięciu, że teraz, kiedy usłyszała, że ktoś podnosi słuchawkę, co oznaczało, że w końcu zbliżała się do ostatecznego rozstrzygnięcia, niespodziewanie poczuła się dziwnie rozluźniona, niemal beztroska.
- Uhm...
Czyżby to była pomyłka? - przebiegło jej przez myśl.
- Czy to pan Dan Drayton? - zapytała nerwowo.
- Uhm...
Stropiła się. Ktoś, kto był po drugiej stronie, wydawał się być zupełnie nie zainteresowany rozmową. Ale też nie zaprzeczył. Może wyrwała go z drzemki? W krajach takich jak Maroko poobiednia sjesta była czymś oczywistym. Jayne chwyciła głęboki oddech, próbując nieco się uspokoić. Serce biło jej jak szalone. Przecież to oficjalna rozmowa w ważnej służbowej sprawie, przekonywała siebie w duchu. Musi wziąć się w karby.
- Dan...? - urwała. Jak on zareaguje na jej nazwisko? Chociaż niepotrzebnie się tym przejmuje, to w końcu nie ma nic do rzeczy. - Dan, tu Jayne. Jayne Winter. Twoja była żona.
Nie było to całkiem zgodne z prawdą, bo żadne z nich nie pofatygowało się, by przeprowadzić rozwód, ale po dwóch latach separacji Dan chyba nie powinien mieć wątpliwości, jaki był stan faktyczny.
Przez długą chwilę nie odpowiadał. Czuła wzrastające w niej napięcie.
- Owszem, przypominam sobie. - Jego spokojny, zmysłowy głos tylko spotęgował jej tremę. - W czym mogę ci pomóc, Jayne?
Wraz z jego słowami odżyły wspomnienia, które przez lata skwapliwie od siebie odpychała. Tyle razy słyszała od niego to pytanie. Wtedy tak bardzo zależało mu, by była szczęśliwa, ale nie potrafił zrozumieć jej pragnienia samorealizacji, znalezienia swojego miejsca w życiu, satysfakcji, na którą zapracowała własnymi rękami. Byli stale w ruchu, nigdzie dłużej nie zagrzeli miejsca. Nie miała szans, by rozwinąć jakąś działalność i doczekać rezultatów.
Ale to już zamknięta sprawa. Musi zapomnieć o przeszłości, nie pozwolić, by teraz pogmatwała jej kroki.
- Pracuję u Monty'ego Castle'a. Jestem jego asystentką. Telefonuję do ciebie na jego prośbę.
Znów zaległo milczenie. Mogła mieć tylko nadzieję, że potraktuje tę rozmowę tak jak ona, wyłącznie służbowo. Dobiegł ją jakiś dźwięk. Prawdopodobnie nie jest sam, pomyślała, ale to, co nastąpiło wkrótce, niemal zbiło ją z nóg.
- Spokojnie, Dzidziu - zamruczał Dan. - Nie ma potrzeby się martwić. To Jayne, była ze mną, nim ty nastałaś. Masz, posłuchaj sobie.
Słysząc to jego łagodne, zmysłowe mruczenie, natychmiast wyobraziła sobie leżącego obok niego, przytulonego słodkiego kociaka. Wzdrygnęła się. Nie chciała się domyślać szczegółów ich zażyłości.
Powtarzała sobie, że to przecież zupełnie naturalne, że Dan ma do tego pełne prawo, ale wcale nie było jej przez to lżej. Nawet jeśli spotyka się z kimś, to nie chce nic o tym wiedzieć.
Ale jak mógł mówić o niej i ich małżeństwie tej kobiecie? To zabolało ją najbardziej. Odczuła to jak zdradę. Nie miał prawa opowiadać o ich osobistych sprawach, powinien zachować je tylko dla siebie. Tak jak ona.
- O co chodzi, Jayne?
Zacisnęła zęby. Musi się skoncentrować, nie myśleć o niczym innym, tylko o zadaniu do wykonania.
- Jesteśmy teraz w Chinach - oświadczyła, mimowolnie kładąc nacisk na swoje słowa, jakby chcąc podkreślić dzielący ich dystans.
- Piękny kraj.
- Pan Castle został tu sprowadzony jako ekspert w związku z planami dotyczącymi miasta Denjing.
- Wiem o tym.
Czyżby już wcześniej rozmawiali ze sobą na ten temat? Możliwe, że Dan polecił Monty'ego, bo sam nie zdecydował się na ten kontrakt. Może to dlatego Monty wskazał jej Dana jako swojego zastępcę?
- Miastu zagraża osunięcie się lawiny błotnej - dodała szybko.
- To bardzo nieprzyjemna rzecz, te lawiny.
- Podjęliśmy się temu zapobiec - powiedziała wyjaśniająco, jednocześnie zmuszając się, by myśleć jedynie o istocie sprawy.
- Odpowiednie eksplozje w odpowiednich miejscach. To wszystko.
Gdyby rzeczywiście tak się stało! Zaczerpnęła powietrza. Sama nie wiedziała, co się z nią działo. Czuła się tak dziwnie rozkojarzona, nie mogła zebrać myśli. Czyżby to odkrycie, że Dan jest z inną kobietą, tak na nią podziałało? Przecież nie powinna się tym przejmować. To już jej wcale nie obchodzi.
- Wystarczy parę wybuchów, duże bum-bum. Właśnie to Dzidzia lubi najbardziej, prawda? - dodał Dan, a w słuchawce rozległ się tłumiony chichot.
Jayne wcale nie było do śmiechu. Monty leżał pod tlenem i w każdej chwili groził mu kolejny zawał, a ten się tutaj kretyńsko zabawia z tą swoją Dzidzią. Chociaż trzeba mu oddać, że przecież jeszcze nic nie wie o zaistniałej sytuacji. Zaraz go poinformuje.
- Monty Castle miał zawał kilka godzin temu - powiedziała oficjalnie.
Po jej słowach zaległa cisza. Starała się odepchnąć od siebie dręczącą ją myśl, że nie są sami. Dan ma prawo do własnego życia. Tak samo ona. Tylko że strasznie trudno było pogodzić się z tym, że jej miejsce zajęła teraz ta słodka idiotka.
- Jak poważny? - zapytał zmienionym głosem, wyrywając ją z przykrych rozmyślań.
Stanęła jej przed oczami poszarzała twarz Monty'ego. Za wszelką cenę trzymała się myśli, że nie jest z nim tak źle, że jakoś się z tego wyliże. Monty niedawno skończył pięćdziesiąt lat. Zawsze był pełen życia, energia go wprost rozpierała.
- Nie wiem - odrzekła. - Był przytomny, kiedy go zabierali do szpitala, ale stracił czucie w lewej połowie ciała. Prosił, żebym się z tobą skontaktowała. Powiedział, że go zastąpisz i doprowadzisz kontrakt do końca.
Uff! A więc wszystko zostało powiedziane i reszta należy do Dana. Ona zrobiła swoje. Chociaż może powinna postarać się jeszcze bardziej. I to nie tylko ze względu na Monty'ego, ale również z powodu Lina Zhiyonga.
- Podaj mi swoje namiary i adres szpitala. Pośpiesznie podała mu wszystkie dane. Pewnie chce najpierw sam się upewnić, dopiero potem podejmie decyzję, pomyślała.
- Przyjadę najszybciej, jak tylko zdołam - oświadczył stanowczo.
Oniemiała. Przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przyjedzie. Dokładnie tak, jak powiedział Monty. Powinno jej ulżyć, ale wcale tak się nie stało. Wprawdzie Dan przejmie obowiązki, ale jej z pewnością nie będzie łatwo. Już ten telefon wiele ją kosztował, a co dopiero spotkanie z nim twarzą w twarz.
- Kiedy to może nastąpić? - Zdziwiła się, że jej głos zabrzmiał tak rzeczowo.
- Hmm... zastanówmy się. Jestem akurat w trakcie rozmów z szejkiem Omarem El Talikiem, ale nie zależy mi na nim specjalnie, mogę zrezygnować z jego propozycji.
W zamian mógłbyś zaproponować mu swoją Dzidzię na kandydatkę do jego haremu, pomyślała złośliwie, ale natychmiast się opamiętała. Jak może myśleć w ten sposób! Na swoje usprawiedliwienie miała jedynie fakt, że Dan był jej potrzebny, najlepiej bez żadnych zobowiązań, ale była to wątła wymówka. Zresztą był potrzebny nie jej, a Monty'emu, poprawiła się w duchu. Okropne, do czego doprowadza ją perspektywa ponownego spotkania. Najlepiej, by przybył tu jak najszybciej, zrobił swoje i natychmiast zniknął jej z oczu.
- Wydaje mi się, że powinniśmy się wyrobić w ciągu tygodnia - zastanawiał się głośno Dan.
To już było coś. Lin Zhiyong dał jej siedem dni.
- Doskonale! Dziękuję.
Pośpiesznie zrelacjonowała mu swoje rozmowy z chińskimi urzędnikami i ich obawy co do terminowego wykonania umowy. Na koniec przekazała zaproszenie na uroczyste przyjęcie w ogrodach Lina Zhiyonga. Cieszyła się, że wszystko tak gładko poszło.
- Będziemy na pewno - jeszcze raz powtórzył Dan. Dopiero teraz dotarło do niej znaczenie jego słów.
- Zamierzasz kogoś zabrać?
- Dzidzia wszędzie ze mną jeździ. Jak mogłoby mi przyjść do głowy, żeby cię z kimś zostawić, prawda, kotku?
Znów rozległ się rozkoszny chichot.
Robiło się jej niedobrze. Oczami wyobraźni już widziała Dana w otoczeniu chińskich inżynierów, z uczepioną jego ramienia rozmarzoną panienką. Aż wzdrygnęła się na tę myśl.
- Przygotuj się, że poza pracą nie zostanie ci wiele czasu na rozrywki - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
W jakim świetle ją postawi, przychodząc na przyjęcie do Lina Zhiyonga z inną dziewczyną? Czuła skurcze w żołądku. Gorzej już chyba nie mogłoby być.
- Nie martw się o Dzidzię, ja będę się nią zajmował. Jeśli możesz, to zarezerwuj tylko dla nas pokój w najlepszym hotelu w Xi'an.
- Przypadkiem nie licz na szczególne luksusy, tu nie mają pięciogwiazdkowych hoteli międzynarodowej klasy - ostrzegła go cierpko.
Niemożliwe, żeby Dan poważnie traktował kogoś, kogo nazywał Dzidzią, pocieszyła się w duchu.
- Wątpię, by Dzidzia w ogóle zwróciła na to uwagę. Potrzeba jej tylko dachu nad głową, coś do jedzenia i ja do kochania...
Prawdopodobnie wystarczyłoby jej samo łóżko, pomyślała zgryźliwie Jayne.
- Czy mógłbyś przysłać mi zaraz faks potwierdzający przejęcie kontraktu? To ułatwiłoby mi wiele spraw.
- Podaj mi twój numer
No cóż, wygląda na to, że Dan poza pracą będzie mieć inne rzeczy na głowie. Nie była to przyjemna perspektywa, ale nie miała innego wyjścia, niż pogodzić się z sytuacją i dopasować do jego wymagań. Ale jeśli z powodu tej Dzidzi dojdzie do opóźnienia czy innych komplikacji... Potrząsnęła głową. Naprawdę niczego nie mogła zrobić. Miała zupełnie związane ręce.
- Jak zamierzasz lecieć? - zapytała. - Przez Tokio czy Hongkong?
- Liniami Dragon Air z Hongkongu.
- Wyślę kogoś na lotnisko w Hongkongu, żeby dostarczył niezbędne dokumenty i wizy.
- Dziękuję, Jayne.
Przeszył ją dreszcz. Już zapomniała, jak czule wymawiał jej imię. Zawsze ją tym ujmował. Teraz będzie musiała mieć się na baczności.
Powinna wziąć od niego dane tej Dzidzi, ale zdąży się je wpisać w ostatniej chwili na lotnisku. Tylko czy zdoła się opanować, jeśli okaże się, że nazywa się na przykład Słodki Bąbelek?
- W takim razie daj mi znać, kiedy przylatujesz - powiedziała rzeczowo. - Przyjadę na lotnisko w Xi'an.
- Nie fatyguj się, nie ma potrzeby. Spotkamy się na tym przyjęciu u Lina Zhiyonga. Dzidzia już nie może się tego doczekać.
Z trudem się opanowała. Dlaczego ta kobieta pozwala się tak traktować? Czy jest zupełnie pozbawiona własnej woli i poczucia godności? Czyżby darmowe utrzymanie i bezpłatny bilet przesłaniały jej wszystko inne? A może liczył się dla niej tylko seks i nic poza tym?
- Masz może jeszcze jakieś życzenia? - zapytała, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej profesjonalnie. - Pan Castle polecił mi spełnić wszystkie twoje prośby i okazać wszelką możliwą pomoc.
- Domyślałem się tego. Czy robisz to wbrew sobie, Jayne?
- Ależ skąd! - zaprzeczyła gwałtownie.
- Nie chciałbym, żeby to źle wpłynęło na twoje życie. Żebyś z tego powodu czuła się nieszczęśliwa.
- Teraz jest zupełnie inna sytuacja - ucięła ze złością. Jak mógł mówić takie rzeczy w obecności tej swojej Dzidzi!
- Oczywiście - zgodził się bez wdawania w dyskusję. - W takim razie do zobaczenia. A więc jeszcze raz spotkamy się przy pełni księżyca. Jeśli dobrze pamiętam, ten festiwal odbywa się właśnie w czasie pełni.
Połączenie się urwało. Nie zdążyła skwitować jego ostatniej uwagi, zresztą wcale nie miała takiego zamiaru. Wolała nie przyznawać się do wspomnień, jakie w niej obudził. Naprawdę powinien to sobie darować i nie wracać do czasów, kiedy tak wiele ich łączyło. Zwłaszcza że nie dość, że był teraz związany z inną kobietą i wcale się z tym nie krył, ale jeszcze przywoził ją ze sobą na przyjęcie u Lina Zhiyonga!
Rzuciła słuchawkę, zacisnęła usta. Niech no tylko Dan nie będzie wystarczająco ostrożny i spróbuje choćby słowem nawiązać do przeszłości! Przyjeżdża tu wyłącznie do pracy i między nimi wchodzą w grę tylko sprawy zawodowe. Niech no tylko spróbuje! Jeśli zechce wykorzystać sytuację, pokaże mu, gdzie raki zimują! Nie na darmo mówią o niej Pani Smok!
Błysnęło światełko faksu. Podeszła do urządzenia i spojrzała na informację. To oficjalne potwierdzenie od Dana. Przynajmniej zamknie buzię Linowi Zhiyongowi i uspokoi jego inżynierów.
A więc pierwszy krok został zrobiony.
Udało się jej ściągnąć Dana Draytona.
Problemem jest teraz tylko to, jak się przed nim ustrzec, w jaki sposób ocalić z trudem zdobyty spokój i niezależność, i jak pozostać obojętną na urok mężczyzny, o którym kiedyś myślała, że będzie go kochać aż do kresu swych dni.
Pani Smok...
Tak Chińczycy mówili na jego byłą żonę. Jeszcze nie byłą, poprawił się w duchu Dan. Samochód przysłany przez Lina Zhiyonga wiózł ich właśnie z hotelu na wieczorne przyjęcie. Dan był w coraz bardziej wojowniczym nastroju. Z przyjemnością zmierzy się ze smokiem. I ma nadzieję, że się z nim ostatecznie rozprawi.
Chińczycy mogli się zachwycać Jayne, ale on daleki było od tego. Niech sobie zieje ogniem, jego to nie poruszy. Uczucia, jakie obudziła w nim telefonując niespodziewanie po tak długim czasie, należały do zupełnie innego rodzaju. Najchętniej by ją teraz zniszczył.
Jayne Winter. A więc odrzuciła jego nazwisko, wyparła się go. Kiedy byli razem, w ogóle nie było takiej kwestii. Tym bardziej go to teraz zabolało. Wróciła do panieńskiego nazwiska i rzuciła mu je w twarz, jakby dając do zrozumienia, że przeszłość przestała się dla niej liczyć, że te ich wspólnie przeżyte lata definitywnie wykreśliła ze swojej pamięci, jakby nic dla niej nie znaczyły. I on też nic dla niej nie znaczył.
Odczuł to właśnie w taki sposób, tak z nim rozmawiała. Ani słowem nie nawiązała do tego, co ich kiedyś łączyło, nie okazała ani odrobiny zwykłego ludzkiego zainteresowania jego losem. Nie zapytała, co porabiał, gdzie się podziewał, czym się teraz zajmuje. Co on takiego zrobił, że zasłużył sobie na takie traktowanie?
Ale jeszcze boleśniejszym ciosem była wiadomość, że podjęła pracę u Monty'ego Castle'a. Skoro nie mogła pogodzić się z jego sposobem na życie, nie mogła tego zaakceptować, to dlaczego została asystentką kogoś, kto zajmował się dokładnie tym samym co on? I pojechała z nim do Chin, kraju nie mniej obcego i odmiennego kulturowo niż Iran.
Dzidzia wyciągnęła rękę w kierunku kolorowych lampionów rozbłyskujących wśród drzew w parku, przez który właśnie przejeżdżali. Zapadał zmrok i alejki były pełne osób wybierających się z rodziną i przyjaciółmi na uroczystości związane z dzisiejszym świętem. Święto to miało wyjątkowe znaczenie - tradycyjnie uważano je za okazję do odnowienia dawnych związków i okazania sobie uczuć.
Ciekawe, czy Jayne wie o tym, zastanowił się Dan. Uśmiechnął się ironicznie. Jedynym powodem ich dzisiejszego spotkania jest nagła choroba Monty'ego. To jemu jest potrzebny. Nie spodziewał się więc usłyszeć od Jayne żadnych osobistych wynurzeń. Ale to nie znaczy, że on nie przypomni jej czegoś z przeszłości. Nie ma zamiaru jej oszczędzać.
Dziwne, jak może się potoczyć życie. Nigdy nie opowiadał Jayne o swoich starych powiązaniach z Montym Castle'em. W momencie kiedy się poznali, były to już dawno przebrzmiałe sprawy. Był już wtedy uznanym specjalistą i nie potrzebował rekomendacji.
Musiało ją porazić, kiedy Monty polecił jej nawiązać z nim kontakt. Chociaż dla niego też był szokiem fakt, że Monty o niczym nie wiedział. Dlaczego ukryła przed nim, że Dan Drayton był jej mężem? I nadal trzymała to w tajemnicy? Co do tego był absolutnie pewien po dzisiejszej rozmowie z Montym.
Było coraz więcej pytań, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. To dlatego postanowił wstrzymać się z ostateczną decyzją. Sprawa nie jest aż tak paląca, by musiał się natychmiast zdeklarować. Najpierw musi wyjaśnić kilka rzeczy. Względem Monty'ego już dawno nie ma żadnych zobowiązań w sensie zawodowym, odpłacił mu się już wcześniej. Ale lubił go i cenił. Co do Jayne...
Przygarnął Dzidzię do siebie, wtulił policzek w jej jedwabiste loki. Pachniała tak słodko. Kochała go i ufała mu bezgranicznie. Teraz ona była dla niego najważniejsza, a nie Jayne, która odrzuciła go z taką bezwzględnością. Nie odczuwał najmniejszej skruchy.
Celowo kilka razy wspomniał w rozmowie o Dzidzi. Z lekkiego zawahania i tonu Jayne natychmiast wywnioskował, że nie było to dla niej zupełnie bez znaczenia. Przynajmniej miał satysfakcję. A więc nie była aż tak obojętna, za jaką chciała uchodzić. Miał jeszcze nadzieję, że przeżyje następny szok na widok Dzidzi. Nie ucieknie wtedy przed uprzytomnieniem sobie tego, z czego świadomie zrezygnowała.
Samochód zwolnił i zatrzymał się przed schodami wiodącymi do bramy w wysokim, ozdobnie wykończonym murze, za którym zapewne rozciągały się ogrody Lina Zhiyonga. Szofer otworzył im drzwi.
- Jesteś gotowa? - uśmiechnął się Dan do wpatrzonej w niego z uwielbieniem anielskiej buzi.
Roześmiał się, widząc usta złożone do pocałunku. Dręczące go napięcie przed konfrontacją z Jayne nieco osłabło. Dzidzia była tak zniewalająco piękna.
Ugryź się w nos, Smoku, pomyślał, wysiadając z auta. Mocniej ujął Dzidzię i ruszył na spotkanie kobiety, o której kiedyś myślał, że będzie ją kochał wiecznie.
Chińskie ogrody były tak pomyślane, by na odwiedzających je gościach wywrzeć wrażenie wszechogarniającego spokoju i doskonałej harmonii. Prawdopodobnie w każdej innej sytuacji Jayne doceniłaby ich urok i dostrzegła doskonałość i precyzję, z jaką zostały urządzone. Każdy szczegół był przemyślany: delikatny rysunek wierzbowych gałęzi zwisających nad stawem i odbijających się w wodzie, starannie pielęgnowane lilie wodne, łagodny zarys mostku przerzuconego nad lustrem wody, który prowadził do usytuowanego tuż nad brzegiem zachwycającego pawilonu, zbudowanego zgodnie z tradycjami chińskiej architektury. Nic więc dziwnego, że Lin Zhiyong tak szczycił się swoimi ogrodami. Był to rzeczywiście nadzwyczaj uroczy zakątek, ale Jayne była teraz w takim stanie ducha, że nie potrafiła się rozluźnić.
W każdej chwili może pojawić się Dan z tą swoją Dzidzią. Lin Zhiyong sam wysłał po nich samochód. Jak na niego był to naprawdę wyjątkowy gest. W końcu to ona powinna się zatroszczyć o dowiezienie gości. Miała tylko nadzieję, że Lin Zhiyong nie prowadzi gry na własną rękę. Jak na razie Dan nie podpisał jeszcze żadnej umowy z Montym. O tym wiedziała z pierwszej ręki.
- Dzisiejszy wieczór zaszczyci swoją obecnością specjalny gość - oznajmił jej Lin Zhiyong. Z jego twarzy trudno było coś wyczytać. - Przyjedzie tutaj prosto z Pekinu.
Czyżby miał na myśli wysokiego urzędnika rządowego? - zastanowiła się Jayne. Ta enigmatyczna zapowiedź zaniepokoiła ją nieco. Nie wiedziała, czego powinna się spodziewać.
- Może się okazać, że pan Castle nie jest jedynym, który zabiega o względy pana Draytona - z kamienną twarzą dodał Chińczyk.
Tym bardziej muszę się postarać, by Dan podjął się tej pracy. To konieczne, inaczej moje słowa okażą się bez pokrycia, przebiegło jej przez myśl. Czuła się osaczona, ale nie podda się bez walki. Zrobi, co w jej mocy, by wszystko się powiodło.
Uśmiechnęła się z przymusem.
- Pan Drayton zawsze był człowiekiem honoru. Przykre, że pana znakomitego gościa spotka rozczarowanie. Ale jestem pewna, że pańska gościnność wynagrodzi mu trudy długiej podróży.
- Największą przyjemność sprawi mu to, co sam zobaczy - powiedział Lin Zhiyong, obrzucając ją znaczącym spojrzeniem. Poprowadził ją aleją w kierunku bramy.
No, przynajmniej raz zrobiłam na nim wrażenie, pomyślała Jayne. Miała nieśmiałą nadzieję, że może uda się jej przyćmić Dzidzię. Nie dlatego, że była o nią zazdrosna. Chodziło o coś zupełnie innego. Przecież nie odbiera Danowi prawa do własnego życia, niech sobie ma kogo chce, ale dziś potrzeba jej dużo wiary w siebie, by sprawy potoczyły się po jej myśli. Poza tym dobrze się składa, że nadarzyła się okazja do wystąpienia w egzotycznym wieczorowym stroju, który niedawno przywiozła sobie z Hongkongu.
Strojny, bogato zdobiony komplet zachwycił ją od pierwszego wejrzenia. Od razu wiedziała, że będzie w nim dobrze wyglądać. Ale kiedy go kupowała, nie przypuszczała, że przyjdzie mu odegrać aż taką rolę.
Uszyta z perłowego jedwabnego brokatu góra była wyszywana w złote i rdzawe smoki. Dekolt w kształcie serca kończył się biegnącymi do talii guziczkami. Wcięty stan podkreślał figurę, a zwiewna baskinka dodawała wdzięku. Długie, dopasowane rękawy również były wyszywane w smoki. Z górą kontrastował sięgający ziemi rozkloszowany dół z rdzawego jedwabiu przetykanego krzyżującymi się złotymi nitkami.
Jayne dobrała do stroju odpowiednią biżuterię: złoty naszyjnik z perłami i długie złote kolczyki ozdobione perłą. Przy każdym poruszeniu głowy pobłyskiwały tajemniczo na tle płomiennych, spadających na ramiona loków.
W tym stroju rzeczywiście zwracała na siebie powszechną uwagę. Czuła na sobie pełne podziwu spojrzenia zebranych. Ale jak będzie z Danem? Czy odniesie się do niej tak, jakby sobie tego życzyła?
- Przybył pan Drayton - poinformował ją znienacka Lin Zhiyong. Zapewne dostrzegł umówiony znak zwiastujący nadejście gości. - Zechce pani powitać go razem ze mną? - zaproponował, najwyraźniej chcąc być świadkiem ich spotkania.
- Dziękuję - przystała z udanym spokojem i ruszyła razem z nim do bramy.
To, że nie upadła na widok Dana, graniczyło z prawdziwym cudem. Serce zamarło jej w piersi, na mgnienie utraciła zdolność rozumowania. Nie wierzyła własnym oczom. Patrzyła na niego jak oniemiała, a w głowie miała tylko jedną myśl.
Dzidzia...
Trzymał na ręku dziecko... malutkie dziecko oparte wygodnie o jego ramię, dziecko o buzi cherubinka, rozkosznie wymachujące małymi rączkami, a różowe usteczka radośnie gulgotały na widok porozwieszanych wśród drzew kolorowych lampionów.
Dziecko o ciemnych, kręconych włosach.
Takich jak Dana!
Nie mogło mieć więcej niż jakieś dziewięć miesięcy, z pewnością nie miało roku.
Minęły dwa lata od chwili, kiedy zdecydowanie odrzuciła jego sugestie na temat dziecka. Danowi wydawało się, że w ten sposób zapełni jej czas, że uczyni ją szczęśliwą, że dziecko wzmocni łączącą ich więź. Dwa lata, czyli dość czasu, by miał dziecko z inną; dziecko, którego pragnął, a na które ona nie chciała się zgodzić, którego odmówiła jemu i sobie.
Maleństwo przyglądało się jej teraz uważnie, szeroko otwartymi, ciemnymi jak Dana oczami... Poczuła skurcz w żołądku, dziwną ociężałość w nogach. Serce ścisnęło się jej boleśnie.
Mimo to nadal udawało się jej iść. Dan zatrzymał się. Zapewne zauważył idących mu na powitanie, więc czekał zgodnie z chińskim zwyczajem. Dopiero gdy była niemal tuż przy nim, Jayne z trudem oderwała oczy od dziecka i popatrzyła na tego, który już dawno przestał być jej i już nigdy jej nie będzie.
- Witaj, Dan.
Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Nie mogła pozbierać myśli, otrząsnąć się i przestać rozpamiętywać przeszłość i to, co z niej zostało.
- Jayne...
W jego głosie wyczuła ukrywane napięcie. Miał się na baczności. Jego twarz, która zawsze tak urzekała ją swoją zmiennością, teraz była nienaturalnie martwa, nie wyrażała żadnych uczuć. Tak dobrze znała każdy jej szczegół: linię czoła, zarys nosa, gładkość policzków... pamięć podsuwała jej tyle wspomnień... Miał regularne, świadczące o wewnętrznej sile, rysy i tylko łagodne usta zdradzały drzemiącą w nim poetycką, skłonną do głębokich przeżyć duszę. Nadal był szczupły.
Na mgnienie jego ciemne oczy przytrzymały jej spojrzenie, ale zaraz zwróciły się na gospodarza. Obudził się w niej niepokój. Wzięła się w garść i wprawnie dokonała prezentacji. Poszło jej to gładko, ale przez cały czas nie mogła pozbyć się dziwnego wrażenia wiszącego nad nią niebezpieczeństwa.
Intuicja podpowiadała jej, że mimo istnienia dziecka, związku łączącego go z jego matką, Dan był tak samo spięty i przejęty jak ona. Widziała to po jego oczach, po sposobie, w jaki na nią patrzył. Też miał świadomość zagrożenia. I czuła, że to chyba nie tylko z powodu czekającej go pracy. Bała się. Jej spokój był zagrożony. Podobnie jak jej z trudem wypracowany sposób na życie. Musi na niego uważać, nie dać się sprowokować i mieć się przed nim na baczności. Zwłaszcza kiedy przyjdzie jej zostać z nim sam na sam.
Dan miał za sobą lata doświadczeń w kontaktach z przedstawicielami władz różnych państw, więc Lin Zhiyong nie stanowił dla niego żadnego problemu. Wymienił z nim ceremonialne powitania, a Jayne mogła tylko z zazdrością patrzeć i podziwiać, jak świetnie sobie radzi i jak umiejętnie unika wiążących odpowiedzi na podchwytliwe pytania gospodarza. Mimo usilnych starań Lin Zhiyong nic z niego nie wydobył. Ani na tematy zawodowe, ani osobiste.
Wreszcie Chińczyk dał za wygraną i wymówiwszy się obowiązkami gospodarza, odszedł, by z oddalenia obserwować rozwój wydarzeń. Jayne zdecydowała, że dla niej najbezpieczniej będzie trzymać się wyłącznie spraw zawodowych.
- Może przejdziemy się wokół stawu? - zaproponował Dan, z łatwością przejmując inicjatywę. - Może to spodoba się Dzidzi. Mam nadzieję, że uda się nam znaleźć nieco czasu, żeby ją troszeczkę zabawić.
Poczuła, że się oblewa rumieńcem. Pośpiesznie ruszyła za nim. Nawet jeśli nie powiedział jej wprost o dziecku, nie mogła mu zarzucić, że cokolwiek przed nią ukrywał. Ale to wcale nie zmieniało faktu, że czuła się fatalnie.
- Nie wiedziałam, że Dzidzia to dziecko. - Wolała, żeby wszystko zostało od razu powiedziane. - Kiedy do ciebie dzwoniłam, byłam jeszcze pod wpływem szoku z powodu Monty'ego.
- Monty'ego? Przez telefon mówiłaś o nim pan Castle.
- Nie miałam pojęcia, że tak dobrze się znacie.
- A jak dobrze ty go znasz?
Aż się wstrząsnęła, słysząc jego ton. Nie odrywał od niej ciemnych oczu patrzących na nią z jawną kpiną. Zatrzymała się wzburzona i stanęła z nim twarzą w twarz. Jak śmiał sugerować coś takiego!-
- Chciałeś zapytać, czy poszłam do łóżka z facetem, który spokojnie mógłby być moim ojcem? - wycedziła, piorunując go wzrokiem.
- Robi to wiele kobiet znacznie młodszych od ciebie, Jayne. Jest coś, co je łączy - dodał, obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów. - Zwykle są bardzo dobrze ubrane i obwieszone biżuterią.
Nie posiadała się z oburzenia. Ale ma o niej zdanie! Tylko nie wie, jak bardzo się myli!
- Sama kupiłam sobie ten strój - oświadczyła z ogniem w oczach. - W Hongkongu. Zatrzymaliśmy się tam w drodze do Chin. Za biżuterię też sama zapłaciłam.
- Musiała nieźle kosztować.
- Zarabiam też nieźle. A Monty Castle jest dla mnie tylko szefem. I nikim więcej.
- Szefem wyjątkowo hojnym.
- Bardzo sobie ceni moje umiejętności, w przeciwieństwie do ciebie. Uważa, że jestem dobrym pracownikiem.
- Zawsze byłaś.
- Jeśli sądzisz, że po tobie... - Urwała gwałtownie, przerażona, że tak łatwo dała się sprowokować.
- Mów dalej, Jayne - powiedział zachęcająco. - Fascynujesz mnie. Czyżbyś chciała dać mi do zrozumienia, że małżeństwo ze mną na zawsze zniechęciło cię do mężczyzn w ogólności?
To nie było zupełnie tak. Po prostu żaden nie równał się z Danem, nie miał jego magnetyzmu; żaden nie miał w sobie tego czegoś, co ją pociągało. Nadal był bardzo przystojny. W wieczorowym stroju wyglądał szałowo. Nie mogła dłużej zamykać oczu na fakty. Powinna wreszcie pogodzić się z tą oczywistą prawdą, że nigdy nie pociągał jej inny mężczyzna. Istniał dla niej jedynie Dan. Tylko i wyłącznie on.
Niestety, nie można było tego powiedzieć o nim. Zresztą nie trzeba było pytać, wystarczyło spojrzeć - dziecko było dostatecznym dowodem.
- A gdzie jest matka małej? - zapytała bez zastanowienia, świadomie wchodząc w narzuconą przez niego konwencję.
- Zmarła wkrótce po porodzie.
Ta wiadomość od razu ją ostudziła.
- Och, przepraszam - zmieszała się, z trudem próbując opanować uczucia, jakie ją przepełniły: żal przemieszany z ulgą, poczucie winy i wstyd.
Jak mogła radować się myślą, że matka dziecka na zawsze odeszła z życia Dana? Biedne maleństwo zostało samo, bez matki. A przecież ani przez moment nie myślała, że mogliby dojść do porozumienia, a już na pewno nie wchodził w grę dawny układ. Poza tym równie dobrze Dan mógł już kogoś mieć. Kto wie, może nawet w drodze były kolejne dzieci!
Dziewczynka, którą Dan tak czule trzymał w objęciach, wcale nie wyglądała na zaniedbaną, wręcz przeciwnie. Miała na sobie świąteczne ubranko: złotą tunikę z jedwabiu, długie jedwabne spodenki w kolorze szkarłatu, a na drobnych stopkach złote, haftowane buciki.
Szkarłatne wstążki podtrzymywały jej ciemne loki. Była jak słodka laleczka ubóstwiana przez zakochanych w niej rodziców.
- Czy ktoś ci pomaga przy dziecku? - To było pytanie, które się samo nasuwało.
- Nie, sam się nią zajmuję.
- Zupełnie sam? - zdumiała się.
- Uważasz, że jest w tym coś dziwnego, Jayne? Nie odpowiedziała. Po prostu większość mężczyzn nigdy by sobie nie poradziła, nawet by nie próbowała. No, ale Dan nie był taki jak inni. Był zupełnie wyjątkowy, niepowtarzalny. Nie dotyczyły go prawa stosowane do innych ludzi. Dlatego jedyną możliwością, by być z nim, by żyć obok niego, było całkowite dostosowanie się do jego sposobu widzenia świata.
- Ale chyba nie powiesz mi, że zabierasz to maleństwo ze sobą, kiedy idziesz przeprowadzać eksplozje.
- A niby dlaczego nie?
- Bo to jest niebezpieczne.
- Nie ze mną.
- Ale hałas.
- Dzidzia lubi duże bum-bum, prawda, koteczku?
- Bum-bum - powtórzyło za nim dziecko i klasnęło w rączki.
Jayne poddała się, nie wygra z nim. Najgorsze, że Lin Zhiyong prawdopodobnie był świadkiem całej tej sceny. Nie może więcej dać się wciągnąć w rozmowy na tematy osobiste. Nic na tym nie zyska, a tylko nadwątli tę resztkę sił, jaka w niej pozostała. Musi się trzymać.
Jedno było dla niej jasne: Dan nie ma najmniejszego zamiaru zmieniać trybu życia. Zaczął nawet przyuczać do tego swoje malutkie dziecko. Zupełnie jakby nie miało żadnych innych potrzeb, niż przebywanie z ojcem. Ona zawsze obstawała przy tym, że dziecku potrzebny jest prawdziwy dom, by zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa. Czyżby chciał jej udowodnić, że nie miała racji? Może to dlatego tu przyjechał?
Opamiętała się. Nawet dla niego byłoby to przesadą. Lecieć z Maroka do Chin tylko po to, by pokazać jej, że się myliła. Zresztą dziecko było jeszcze za małe, by cokolwiek dało się jednoznacznie powiedzieć. Ale niech no tylko minie parę lat i Dzidzia zacznie chodzić do szkoły! Zobaczymy wtedy, czy będą się jej podobać ciągłe zmiany szkół i rozstania z koleżankami.
Jednak teraz nie to jest najważniejsze. Musi nacisnąć Dana, wymóc na nim obietnicę przejęcia kontraktu. I musi to zrobić jak najszybciej, by ubiec konkurenta, który może pojawić się lada chwila. Jej pozycja znacznie ucierpi, jeśli Dan zacznie rozważać obie propozycje w obecności Lina Zhiyonga.
- Wiem od Monty'ego, że byłeś dziś u niego w szpitalu - zaczęła ostrożnie.
- Uhm. - Udało mu się złapać lewą ręką paluszek Dzidzi. To dobry znak.
- Lekarze mówią, że jego stan się polepsza. Już teraz pozwolili mu na lot do domu w Australii, ale on jeszcze się wstrzymuje. Chce wyjechać dopiero wtedy, gdy zostanie podpisana umowa z tobą. Czy istnieją według ciebie jakieś problemy?
- Nie.
- Monty powiedział, że nie chciałeś dziś rozmawiać z nim na ten temat i prosiłeś o przełożenie tego na jutro.
- Muszę dokładnie poznać całą sytuację, zanim się do czegoś zobowiążę.
- Co jeszcze chcesz wiedzieć? Przecież powiedziałeś, że to prosta sprawa.
- Ale inne rzeczy nie są takie proste.
- Na przykład?
- Jayne, nie naciskaj mnie. - Powiedział to cicho, ale jego słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie. - Zrobię tak, jak sam zdecyduję. I we właściwym czasie.
Umilkła. Znała go i wiedziała, że naleganiem może tylko pogorszyć sprawę. Zdenerwuje go i nic na tym nie zyska. A, niestety, nie ma na niego żadnego wpływu i nie zdoła go skłonić, by postąpił wedle jej woli. Zresztą zawsze tak było, to przecież dlatego zdecydowała się odejść.
Okrążyli staw i doszli do mostku. Większość gości zgromadziła się w stojącym po drugiej stronie pawilonie, w którym serwowano napoje i przekąski. Jayne nie śpieszyła się z dołączeniem do zebranych. Ciągle jeszcze nie miała pewności co do intencji Dana. Ze zdenerwowania mogłaby się zakrztusić ryżowym ciasteczkiem, które każdy dziś powinien spróbować. Tym bardziej że te podawane zgodnie z tradycją ciasteczka symbolizowały odnowę dawnych, nadwątlonych związków.
Pomyślała, że ponowne spotkanie z Danem raczej trudno byłoby uznać za odnowę ich dawnego układu!
Była coraz bardziej spięta. Wszystko szło inaczej, niż przypuszczała. Z pewnością byłoby prościej, gdyby Dan pokazał się tu z inną kobietą. Wtedy nie byłoby mowy o żadnych osobistych odniesieniach.
Niespodziewane pojawienie się dziecka ugodziło ją prosto w serce. I do tego Dan w roli kochającego, pełnego poświęcenia ojca. To było jeszcze trudniejsze do zniesienia. Gdyby od niego nie odeszła... nie, nie może myśleć w tych kategoriach. Przez te dwa lata udało się jej wiele osiągnąć. Nie może teraz dopuścić, by Dan umniejszył jej dokonania, odebrał jej to, do czego doszła ciężką pracą. Musi mieć świadomość własnej wartości, wiarę w siebie. I bez względu na to, jak dziś potoczą się sprawy, nie podda się. Jeszcze jest szansa, że przeżyje chwilę triumfu.
Dziecko wyciągnęło rączkę w stronę jaśniejącego na ciemnym niebie księżyca i zaśmiało się radośnie. Dan natychmiast czujnie popatrzył na małą. Uśmiechnął się do niej i zerknął na księżyc.
- Jak wytężysz wzrok, to zobaczysz tam panią - powiedział pieszczotliwie. - Tak mówi stara chińska legenda. Chyba ją znasz? - dodał, zwracając się do Jayne.
Dan właśnie taki był: gdziekolwiek by się nie znalazł, natychmiast interesował się lokalnymi zwyczajami, historią, kulturą. Chłonął tę wiedzę jak gąbka. Jayne nigdy nie potrafiła mu w tym dorównać. To, co dla niego było czymś absolutnie naturalnym, dla niej było trudną sztuką, której musiała się uczyć i nigdy nie umiała do końca pozbyć się obaw, czy przypadkiem nie popełnia jakiegoś błędu. Zresztą w obcych stronach na kobiety czyhało wiele niebezpieczeństw i całe mnóstwo zasadzek, zupełnie niegroźnych dla mężczyzn.
- Niestety, nie mam twojej umiejętności naciągania ludzi na opowiadanie różnych historii, a sama nie czytam po chińsku - odrzekła.
- No i jesteś zbyt skoncentrowana na sobie, by interesować się czymkolwiek innym.
- To nieprawda. - Aż ją zamurowało. Czyżby w taki właśnie sposób ją postrzegał?
- Nieprawda? - spytał łagodnie. - Jayne, przecież ty nawet nie zapytałaś, jak się miewam, kiedy do mnie zadzwoniłaś. Myślisz tylko i wyłącznie o sobie.
- Wtedy myślałam o Montym. Wypełniałam jego polecenie - wyjaśniła, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, jak bardzo uraziła Dana, nie okazując mu ani odrobiny zainteresowania.
- Potraktowałaś mnie jak całkowicie obcą osobę. Nie mogła zaprzeczyć. Tak było. A jednocześnie posłużyła się ich osobistą znajomością w rozmowie z Linem Zhiyongiem. I zrobiła to dla swoich celów. Zawstydziła się. Dan miał rację. Potraktowała go niesprawiedliwie. Przecież kiedyś łączyło ich uczucie, wspólnie przeżyte szczęśliwe chwile. Nie chciała o tym pamiętać, tak było jej łatwiej. Ale to wcale nie zmieniało faktu, że zachowała się niewłaściwie.
- Przepraszam cię, byłam okropnie zdenerwowana. Nie wiedziałam, jak zareagujesz, kiedy usłyszysz mój głos i... - Bezradnie rozłożyła ręce. - Dan, robiłam to, co do mnie należy. Taką mam pracę.
- A twoja praca jest najważniejsza, co? - W jego głosie zabrzmiała lekka nuta ironii. - I czy praca zapełniła wszystkie puste miejsca w twoim życiu, Jayne? Jesteś zadowolona z tego, co teraz masz?
- Staram się prowadzić różne sprawy od początku do końca i mam efekty. To daje mi satysfakcję. Uważasz, że to coś złego? - zapytała ostrożnie, doskonale wiedząc, że wkracza na bardzo niebezpieczny teren.
Byle tylko nie przeciągnąć struny. Nie miała złudzeń co do jego nastawienia względem niej. Jeden błędny krok z jej strony może przeważyć szalę i nie dojdzie do podpisania kontraktu. Dan w milczeniu rozważał jej słowa.
- Czego ode mnie chcesz? - zapytała, kiedy nadal milczał.
- Tego samego co ty. Satysfakcji. - Zwrócił twarz w stronę księżyca. - Legenda mówi, że żyła kiedyś pani, która nazywała się Chang Er. Jej mąż, król, był tyranem. Czy ja byłem dla ciebie tyranem, Jayne?
- Nie. Nigdy.
- Chang Er bała się o los swoich poddanych. Czy kiedykolwiek obawiałaś się mnie?
- Nie.
- Stało się tak, że niedobry król wszedł w posiadanie eliksiru, który czynił człowieka nieśmiertelnym. Chang Er uświadomiła sobie wtedy, że jego rządy będą trwały wiecznie. Widziała tylko jeden sposób, by przed tym uciec. Jayne, dlaczego musiałaś uciec ode mnie?
- Zrozumiałam, że się duszę, że potrzebuję innego życia niż to, jakie tobie odpowiadało.
Zacisnął szczęki, dostrzegła to. Przez mgnienie milczał, potem wrócił do swojej opowieści.
- Chang Er też zapragnęła innego życia. Chciała ustrzec swój naród przed niedobrym królem, więc wykradła eliksir i sama go wypiła. W chwili kiedy butelka stała się pusta, Chang Er znalazła się na Księżycu. I mieszka tam do dziś, zupełnie sama.
Urwał, po chwili dodał ciszej:
- Ciekawe, czy nadal uważa, że nieśmiertelność była tego warta. Jak się czuje, kiedy przychodzą długie, spędzane w całkowitej samotności noce? Jak myślisz, Jayne?
- Uznała, że to najlepsze wyjście i zdecydowała się zapłacić za to taką cenę. Ale noce potrafią być bardzo długie i samotne - powiedziała cicho, żałując teraz ran, które mu zadała.
- Uważasz, że gdyby mogła cofnąć czas, postąpiłaby tak samo?
- Tak. Żeby w ogóle przeżyć.
- Może prościej byłoby zabić króla. Zetrzeć go z powierzchni ziemi. - Wbił w nią ciemne oczy. - W ten sposób nie musiałaby go więcej oglądać, nie docierałyby do niej żadne wiadomości na jego temat, nigdy więcej by o nim nie myślała. Mogłaby wtedy żyć tak, jak jej się podoba, niezależna od jego woli i zachcianek. Czy taki wariant nie przemawia do ciebie bardziej?
- Poświęcenie siebie w ofierze, to lepsze zakończenie legendy - odrzekła ostrożnie. A więc miał do niej żal, że tak radykalnie wykreśliła go ze swojego życia, jakby nigdy nic dla niej nie znaczył.
Prawda była zupełnie inna. Znaczył dla niej zbyt wiele. Przez te dwa lata panicznie się bała, że złamie swoje postanowienie, jeśli tylko nawiąże z nim kontakt, że zachwieje się jej dążenie do niezależności. Ciągle była rozdarta między pragnieniem bycia z nim i życia na własny rachunek.
- Ile jesteś gotowa poświęcić, byle tylko zachować swoją wymarzoną pracę u Monty'ego?
A więc wcale jej nie wybaczył, chciał zadośćuczynienia.
Pytanie tylko, co go zadowoli?
Mogła zrezygnować z pracy u Monty'ego, podobnie jak dwa lata temu zrezygnowała z życia u boku Dana. To zawsze mogła zrobić, ale nie miała wcale takiej ochoty. Chodziło o coś więcej niż tylko o pracę. Prawdę mówiąc, nie była pewna, czy ponownie umiałaby odejść od Dana. Może jest jeszcze jakieś inne wyjście, rozwiązanie, jakiego nie brała pod uwagę, kiedy desperacko postanowiła rzucić wszystko i zacząć życie od nowa?
Przeniosła spojrzenie na dziecko, wygodnie ułożone na piersi Dana. Czy zdołałaby zaakceptować jego dziecko, którego nie była matką?
- Jak ona ma na imię? - zapytała.
- Dzidzia.
- Nie chodzi mi o to, jak ty na nią mówisz, ale o jej prawdziwe imię.
- Zawsze była dla mnie Dzidzią. Nigdy nie pomyślałem o jakimś innym imieniu.
- Dan, na litość boską! Przecież dziecko musi mieć normalne imię.
- Nie podoba ci się Dzidzia? Ona je lubi i reaguje na nie. Nie mam zamiaru wprowadzać zamieszania i nazywać ją inaczej.
- Ale co będzie, kiedy zacznie chodzić do szkoły? Zastanawiałeś się nad tym? Chyba nie myślisz, że wtedy będzie zadowolona, że tak się nazywa?! - wykrzyknęła zirytowana jego uporem.
- Najwyżej będą na nią wołać Dzidka. To też ładne imię.
- Tylko mężczyzna może mieć takie podejście!
- Przecież jestem mężczyzną. A ona nie ma matki, która podeszłaby do tej sprawy jak kobieta.
- Każda kobieta już w ciąży zastanawia się nad imieniem dla swego dziecka. Przecież musiałeś słyszeć, jakie imiona brała pod uwagę. Na pewno ci mówiła, jak chciałaby nazwać dziecko! - zawołała.
- Nie byłem z jej matką, więc nie wiem tego.
- Nie byłeś z nią? No wiesz, zachodzi z tobą w ciążę, a ty...
- Mylisz się.
- Jak to się mylę?
- Dzidzia nie jest moim dzieckiem w sensie biologicznym. Odziedziczyłem ją.
Nic już nie rozumiała.
- Przecież nie można odziedziczyć dziecka! Coś takiego nigdy się nie zdarza! A zresztą po kim mógłbyś ją odziedziczyć? Przecież nie masz żadnej rodziny!
Dan był jedynakiem, jego rodzice też nie mieli rodzeństwa. Zginęli podczas cyklonu na Filipinach, Dan studiował wtedy na uniwersytecie. Kiedy go poznała, był tak jak ona sam jak palec.
- Pamiętasz Ninę? - odezwał się cicho Dan. - Ninę i Mike'a Lassiterów?
Przyjaźniła się z Niną, kiedy mieszkali w Iranie. Nina znacznie łatwiej znosiła otaczającą je wtedy rzeczywistość. Przed wyjściem za Mike'a spędziła wiele czasu w Etiopii, ratując umierające z głodu dzieci. Dan przyjaźnił się z Mikiem.
- Co się z nimi dzieje?
- Wyjechali do Somalii. Mike został zabity w czasie zamieszek wznieconych przez lokalnego watażkę.
- Nie! - wykrzyknęła wstrząśnięta, nie chcąc się z tym pogodzić. Mike, który całe życie służył innym, w ramach sił humanitarnych stale śpieszył z pomocą. Do Iranu też przyjechał, by wziąć udział w akcji ratowniczej po trzęsieniu ziemi.
- Byłem właśnie wtedy na Madagaskarze - ciągnął Dan. - Nina skontaktowała się ze mną, potrzebowała pomocy. Była tuż przed porodem i bała się o dziecko. Złapała jakiegoś wirusa i czuła się coraz gorzej. Lekarze byli bezsilni. Nina chyba już przeczuwała, że nie wyjdzie z tego, tak mi się wydaje. Prosiła mnie, żebym zajął się dzieckiem. Przyrzekłem jej, że to zrobię.
- Nina... - szepnęła Jayne z oczami pełnymi łez. Popatrzyła na dziecko. Osierocone dziecko jej przyjaciółki, bez żadnej bliskiej rodziny, która zastąpiłaby jej miłość matki.
Nie mogła zebrać myśli. W jednej chwili tyle spraw ukazało się w zupełnie innej perspektywie. To dziecko... Dan jako ojciec... Z taką naturalnością przejął na siebie rodzicielskie obowiązki, że mógłby zawstydzić wielu prawdziwych ojców. Dał swoje słowo i wywiązał się z przyrzeczenia.
Zawsze był człowiekiem honoru.
Tak powiedziała o nim Linowi Zhiyongowi.
- O, jesteście państwo... - nieoczekiwanie rozległ się za nimi głos Chińczyka.
Oboje odwrócili się jednocześnie. Zbliżał się ku nim. Obok niego szedł mężczyzna ubrany w tradycyjny arabski strój. Za nimi dwóch podobnie ubranych. Na ich widok przemknęło jej przez myśl, że przecież Dan prowadził w Casablance rozmowy z jakimś szejkiem.
Więc to z nim przyjdzie jej konkurować o Dana.
A do tej pory jeszcze nic nie zostało ustalone!
Gdy tylko wzrok Omara El Talika padł na Jayne, mężczyzna stanął jak rażony gromem. Dan przymrużył oko. Doskonale rozumiał, co działo się w duszy Araba.
Jayne była piękną kobietą. Wiedział po sobie, jakie sprawia wrażenie na mężczyznach. Po pierwszym szoku nadchodzi chwila, kiedy umysł zaczyna rejestrować kolejne szczegóły składające się na tę zapierającą dech kobiecość: płomienne loki spadające kaskadą na ramiona i plecy, niebywale jasna cera, ponętnie zaokrąglone biodra, podkreślone jeszcze krojem ubioru, spływająca aż do ziemi zwiewna spódnica, zakrywająca długie nogi, których obraz tak natrętnie podsuwała wyobraźnia...
I już żadna siła nie jest zdolna okiełznać dzikiego pragnienia, by porwać ją w ramiona, mieć ją tylko dla siebie, sycić się jej pięknem. Znał tę gwałtowną suchość w ustach i szaleńcze pulsowanie krwi.
Przeżył to już dzisiaj na własnej skórze, kiedy zobaczył Jayne idącą mu na spotkanie. Musiał się zdobyć na nadludzki wysiłek, by pozostać niewzruszonym, by zachować kamienną twarz. Nie mogę ulec jej urokowi, ona jest mi przecież całkowicie obojętna, powtarzał sobie w duchu. A mimo to najchętniej udusiłby tego, dla którego Jayne kupiła sobie ten strój. Muszę się opamiętać, podejść do tego na luzie.
Zresztą parę rzeczy już się wyjaśniło. Okazuje się, że niepotrzebnie podejrzewał Monty'ego, a Jayne, choć nie wprost, przyznała się do samotnych nocy. Może ubrała się dzisiaj tak, żeby dodać sobie więcej pewności? Kto wie, może nawet dla niego? Ta myśl poprawiła mu humor.
Omar El Talik najwyraźniej nie przeżywał żadnych rozterek ani nie zastanawiał się nad intencjami Jayne. Jak urzeczony wpatrywał się w dziewczynę płonącymi oczami. Zresztą każdy na jego miejscu zachowałby się tak samo. Jayne zawsze tak działała na mężczyzn.
Chińczycy potrafili doskonale panować nad swoimi emocjami, za to Arab nawet nie próbował ukrywać tego, co czuje. Wystarczył rzut oka, by wiedzieć, co dzieje się w jego duszy. Jayne opanowała wszystkie jego myśli. Dan podświadomie zacisnął pięści.
- Zna pan pana Draytona, prawda? - Lin Zhiyong uniżenie skinął głową i zrobił delikatny gest.
- Witam. - Dan rozluźnił pięści i wyciągnął rękę do powitania.
Musiał się powstrzymywać, by nie zmiażdżyć podanej mu wąskiej, wypielęgnowanej dłoni szejka. Nic nie trafiało do tego człowieka - mimo stanowczej odmowy przyjechał za nim aż do Chin, przekonany, że jednak skłoni go do przyjęcia oferty. Nie był w stanie pojąć, że nie każdego da się kupić.
- A więc wszystko stało się jasne! - z porozumiewawczym uśmieszkiem oświadczył Omar. - Cherchez la femme!
To nie jest aż takie proste, synu, skrzywił się w duchu Dan, nienawistnie śledząc zabiegi szejka, który wychodził ze skóry, by przypodobać się Jayne.
- Pani Winter, pozwoli pani, że przedstawię szejka Omara El Talika - Lin Zhiyong dokończył prezentacji.
Omar pochwycił jej rękę w obie dłonie; jego długie, szczupłe palce pieszczotliwie przywarły do jej skóry.
- Poznanie pani to dla mnie zaszczyt - zapewnił ją żarliwie. - Nie sądziłem, że spotka mnie aż takie szczęście! Przy pani słońce traci swój blask! Wpadłem w zachwyt, gdy tylko na panią spojrzałem, zniewoliła mnie pani...
- Omar, przepraszam, że przerywam ci te wynurzenia, ale zdrętwiała mi ręka. Jayne, mogłabyś potrzymać przez chwilę Dzidzię?
Pogratulował sobie w duchu, że tak dobrze to rozegrał. Jayne, zaskoczona jego niespodziewaną prośbą, nie miała czasu na zastanowienie. Bez wahania wzięła od niego dziecko i wprawnie oparła je sobie na biodrze. Instynkt, pomyślał Dan.
Demonstracyjnie wyprostował kilka razy rękę, przyglądając się spod oka, jak Dzidzia mocno łapie obie dłonie Jayne. Uśmiechnął się z zadowoleniem: Omar stracił szansę na kontynuację swoich uścisków.
- Odbyłeś niepotrzebną podróż - powiedział chłodno do szejka. - Już dałem ci ostateczną odpowiedź w Casablance.
- Owszem - wielkodusznie stwierdził Omar. - Ale to nie jest zmarnowany czas. Nigdy nie byłem w Chinach. Widzę szerokie perspektywy, jeśli chodzi o inwestycje. - Uśmiechnął się do Lina Zhiyonga, który skwapliwie potwierdził jego słowa skinieniem głowy. Omar przesunął wzrok na Jayne, rozpromienił się jeszcze bardziej. - I kryje się tu skarb, jakiego w życiu nie śniło mi się widzieć. Myślę o pani, panno Winter.
- Jest pan bardzo miły, Wasza Ekscelencjo. Dziękuję za komplement - spokojnie odrzekła Jayne.
A więc nie straciła dobrego smaku. Zaciekawione dziecko wyciągnęło rączkę w stronę pobłyskującego w wycięciu dekoltu naszyjnika. Jayne łagodnie powstrzymała małą, przesuwając jej rączkę wzdłuż łańcuszka. Dan nie musiał się domyślać, że Omar tylko marzył, by móc zrobić to samo.
- Panno Winter, pani zasługuje, by być obsypaną brylantami. I szafirami w kolorze pani prześlicznych oczu - gorąco powiedział Omar. Widać było, że za wszelką cenę próbuje przyciągnąć uwagę dziewczyny. - To się pani należy. Rzucę pani do stóp bogactwa tego świata. Wszystko, co się pani tylko zamarzy, co tylko pani zechce.
- Nie wierzę, by ktokolwiek był w stanie dać komuś wszystko, czego ten pragnie - z leciutką ironią odrzekła Jayne. - To nie jest takie proste. Wydaje mi się, że nigdy nie obejdzie się bez kompromisu. Problem tylko w tym, że mężczyźni zwykle uważają, że to kobieta powinna ulec i iść na ugodę. - Rzuciła na Dana drwiące spojrzenie. - Za to oni robią tylko to, na co mają ochotę.
Dan zacisnął zęby, powstrzymał cisnące mu się na usta słowa. Nie mogła mu niczego zarzucić: przecież wiedziała, na jakie życie się decyduje, a wcale jej to nie zraziło. Wyszła za niego i dopiero po jakimś czasie zupełnie zmieniła zdanie. No, ale cóż on mógł na to poradzić?
- Ma pani całkowitą rację - natychmiast podchwycił Omar. - Ale pani, panno Winter, pani jest królową! Mężczyźni powinni pani pokornie służyć. Jestem na pani rozkazy. Zrobię wszystko, co tylko pani zechce.
- Próbujesz innej drogi, Omar? Myślisz, że kupisz, sobie Jayne, a ja podążę za nią? - zjadliwie wtrącił Dan, zapominając o dyplomacji. Ale to było silniejsze od niego. - Ojciec musi cię nieźle przyciskać. Nie powiedziałeś mu, że nie ma szans na moje usługi?
Arab zwrócił na niego płonący wzrok.
- Ubliżyłeś mi. Ubliżyłeś też damie.
- W takim razie, czym według ciebie jest obiecywanie brylantów, szafirów i chęć spełnienia wszelkich zachcianek?
- To hołd dla jej piękności. - Przeniósł wzrok na Jayne. - Jak pani widzi, panno Winter, pan Drayton myśli jedynie o sobie. A moje myśli są wyłącznie przy pani. W Pekinie czeka mój prywatny odrzutowiec. Zawiozę panią do najlepszych paryskich domów mody. Polecimy do Amsterdamu po najpiękniejszą, niepowtarzalną biżuterię.
- Wodzi mnie pan na pokuszenie, Wasza Ekscelencjo - uśmiechnęła się Jayne. Propozycje, jakimi obsypywał ją Omar, chyba ją trochę oszołomiły. - Niestety, trzymają mnie tutaj obowiązki.
- Na wszystko znajdzie się rada - zapewnił ją. Dan zagryzł usta. Nawet jeśli Jayne nie przystanie na propozycję Araba, to z pewnością dostała zawrotu głowy od obietnic, którymi próbował ją sobie zjednać.
Gorzej było z Omarem. Mimo swoich lat nadal miał mentalność rozpuszczonego dziecka, które zawsze dostaje wszystko, czego tylko zapragnie. Było bardzo prawdopodobne, że aby zdobyć Jayne, nie cofnie się przed niczym. Tego by tylko brakowało, żeby ją teraz porwał. W dodatku ma tu dwóch goryli gotowych na każde skinienie. Najwyższy czas wkroczyć do akcji, zdecydował Dan.
- Od razu cię uprzedzam, że nie życzę sobie żadnej ingerencji w plany Jayne. Ani moje. - W jego stanowczym tonie zabrzmiało ukryte ostrzeżenie.
To tylko podrażniło Omara.
- Panna Winter jest ponad tą marną pracą asystentki i będzie sama o sobie decydować. A poza tym szczerze wątpię, że mógłbyś posunąć się do wyrządzenia jej krzywdy. - Jego czarne, płonące oczy z napięciem wbiły się w dziewczynę. - Pani Winter...
- ...jest moją żoną - dokończył Dan. Posłał Jayne ostrzegawcze spojrzenie. Niech no tylko powie teraz, że byłą żoną! Bez słowa zabierze dziecko i zostawi ją na pastwę Omara. Jeśli skończy w arabskim haremie, to będzie mogła mieć pretensje tylko do siebie!
- Nie wierzę - szyderczo oświadczył Omar. - Panna Winter nie nosi twojego nazwiska.
- A dlaczego miałaby je nosić? Ma swoje, równie dobre - odparował Dan, ale wytknięcie tego faktu uraziło jego czuły punkt. Zmieniła nazwisko, bo nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Zdusił złość i uśmiechnął się do Lina Zhiyonga. - W Chinach kobiety nie przyjmują po ślubie nazwiska męża, a pozostają przy swoim, prawda?
- Tak - potwierdził Chińczyk.
- Ale dziecko byłoby przy niej. - Omar popatrzył triumfująco.
- Jayne ma swoje sprawy, a ja z przyjemnością zajmuję się Dzidzią. - Jakby na potwierdzenie swych słów Dan musnął ciemne loki dziecka. - Polecam ci zakosztować uroków ojcostwa.
Omar nadal wyglądał na nieprzekonanego. Popatrzył na Jayne.
- To tylko jego zagrywka, żeby zatrzymać panią przy sobie, prawda?
Dan wstrzymał oddech. A więc nadszedł decydujący moment.
- To ja go tu ściągnęłam, Wasza Ekscelencjo - spokojnie oznajmiła Jayne, kładąc lekki nacisk na słówko "ja". - Pilnie potrzebujemy jego wiedzy i umiejętności.
Jako mój mąż obiecał każdą pomoc, jeśli tylko znajdę się w potrzebie.
Ale ta obietnica dotyczyła zupełnie innych sytuacji, z desperacją pomyślał Dan. Kiedy ją dawał, był pewien, że Jayne zmieni zdanie i wróci do niego, że ich separacja nie potrwa dłużej niż parę tygodni. Ani przez myśl mu nie przeszło, że miną dwa lata, nim znów ją zobaczy.
Milczał. Miał związane ręce. Przyglądał się, jak Jayne uśmiecha się promiennie do Lina Zhiyonga, wyraźnie chcąc go oczarować. Po chwili przeniosła wzrok na Dana. Patrzyła na niego prowokacyjnie.
- Chciałabym, żeby Dan doprowadził kontrakt do końca. Zrobisz to, Dan, prawda?
Rzeczywiście zasłużenie nazywano ją Panią Smok! To on wychodził ze skóry, by uchronić ją przed zakusami szejka, a ona wykorzystała moment, by wyjść obronną ręką i osiągnąć swój cel! Ale gra się dopiero rozpoczyna.
- Tak, zrobię to wyłącznie dla mojej żony. Ale do zakończenia prac będziemy mieszkać razem.
Uśmiech zamarł jej na wargach.
Oboje doskonale wiedzieli, że teraz nie miała odwrotu. Aż do zakończenia kontraktu jest zablokowana. No, to mam trochę czasu, z satysfakcją pomyślał Dan. I wiele rzeczy do wyjaśnienia.
- Poczynając od dzisiaj - postawił kropkę nad i. Poszło, ucieszył się w duchu. Teraz kolej na mój ruch.
Uczucia, które zżerały go przez te dwa długie lata, nareszcie straciły na sile.
Zmusiła się, by zachować zimną krew i nie dać po sobie niczego poznać, choć w środku wszystko się w niej gotowało. Wprawdzie Dan zobowiązał się do przejęcia kontraktu, w co tak wyraźnie powątpiewał Lin Zhiyong, więc w zasadzie mogła sobie pogratulować, ale wypadki potoczyły się zupełnie nie tak, jak mogłaby sobie życzyć.
W dodatku znalazła się w sytuacji bez wyjścia, co Dan skwapliwie wykorzystał. Traktował ją jak przedmiot, z którym może robić, co tylko zechce, zupełnie nie licząc się z jej zdaniem. To właśnie dlatego nie mogła dłużej być razem z nim. Nie chciała już dłużej czuć się jak bezwolna istota, którą on będzie manipulował.
Zacisnęła usta. Trudno, nie odwróci tego, co się stało. Zamieszkają pod jednym dachem, ale teraz będzie czujna. Przede wszystkim nie może za bardzo przywiązać się do dziecka, bo to najprostszy sposób, by Dan ją zmiękczył. Jego nie musi się obawiać. Wprawdzie jest najprzystojniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek znała, ale jego stosunek do niej skutecznie ją zniechęca. A jeśli wyobraża sobie, że wyegzekwuje od niej małżeńskie prawa, to przekona się, że bardzo się myli!
Kosztowało ją wiele, by wreszcie wyrobić sobie wiarę w siebie, w swoje możliwości. Dopiero po dwóch latach zdobyła poczucie autonomii i niezależności. A on potraktował ją, jakby była na skinięcie palca. Nie obchodziło go to, co działo się w jej duszy.
Na razie nie miała możliwości, by zamienić z Danem parę słów na osobności. Lin Zhiyong umiejętnie rozładował niezręczną sytuację, zapraszając wszystkich do pawilonu. Budowla stanowiła doskonały przykład tradycyjnej chińskiej architektury, na co Chińczyk nie omieszkał zwrócić uwagi gości. Stopniowo napięcie opadło.
Dan z uśmiechem bez słowa wziął dziecko od Jayne. Najchętniej starłaby mu z twarzy ten uśmieszek. Zupełnie zapomniał, że dopiero co skarżył się na bolące ramię. Ułożył sobie dziecko na piersi i z zainteresowaniem zaczął przyglądać się budynkowi, głośno zachwycając się falującą linią dachu wykładanego glazurowaną zieloną dachówką i podtrzymującymi go czerwonymi kolumnami i belkami. Z uwagą przyjrzał się malowanym kwiatom zdobiącym belki. Był człowiekiem, który potrafił należycie wszystko docenić i właściwie wyrazić swój zachwyt.
Omar El Talik był jego całkowitym przeciwieństwem. W ponurym milczeniu przesuwał się do przodu, zupełnie obojętny na mijane wspaniałości. Interesowała go tylko Jayne. Od czasu do czasu ukradkiem rzucał na nią znaczące spojrzenia i z napięciem czekał na sygnał, świadczący o tym, że jej układ z Danem nie jest idealny.
Nie dał się namówić nawet na spróbowanie ryżowych ciasteczek, choć Lin Zhiyong kusił go, proponując różne ich rodzaje i smaki. Za to sięgnął po czarkę grzanego Maotai, słynnego chińskiego alkoholowego specjału i wychylił ją jednym łykiem.
Stało się to tak szybko, że Lin Zhiyong nie zdążył go uprzedzić o mocy napitku. Efekt był piorunujący. Arab wstrząsnął się i niewiele brakowało, by się zakrztusił.
Dla niego był to już koniec wieczoru. Pożegnał się pośpiesznie i wyszedł odprowadzany przez swoją obstawę. Lin Zhiyong podążył za nimi. Jayne z zadowoleniem patrzyła za odchodzącymi. Nareszcie została z Danem sam na sam.
Dan podawał rozbawionemu dziecku kawałki ciasta. Jayne dopiła swoje wino i odsunęła się na bok. Stanęła przy barierce i ostentacyjnie zapatrzyła się w jaśniejący na niebie księżyc. Chciała mieć chwilę spokoju.
Nie minęło dużo czasu, gdy Dan podszedł do niej i zaczął się zachwycać kwiatami lilii wodnych. Ta niby niewinna uwaga rozzłościła ją.
Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Słuchaj, wcale nie potrzebuję, żebyś mnie chronił przed innymi mężczyznami - wycedziła. - Sama doskonale dam sobie radę.
Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
- A co, wolałabyś, żeby cię molestował? - zapytał.
- Sama potrafię się bronić.
- Przy Omarze nie mogłabyś nawet na chwilę przestać - parsknął.
- Uważasz, że ty lepiej znasz się na ludziach, tak? - Wezbrała w niej złość.
- W tym przypadku tak.
Nie mogła już dłużej nad sobą panować.
- A więc wielkie dzięki, że traktujesz mnie jak człowieka niższej kategorii! To jeszcze raz przypomina mi, dlaczego od ciebie odeszłam. Nawet nie dałeś mi dojść do głosu, sam zdecydowałeś za mnie. To tylko potwierdza, jakie masz zdanie o mnie i mojej inteligencji.
- Ależ mylisz się. Jestem pełen podziwu, jak zręcznie wykorzystałaś sytuację dla upieczenia własnej pieczeni -zaprzeczył spokojnie. - Wspaniały przykład oportunizmu.
- Czego ty nie omieszkałeś natychmiast zdyskontować. Albo tak ci się wydaje.
- I tu popełniasz błąd. To ty robisz coś w interesie Monty'ego.
- Moje ciało nie jest na sprzedaż, dla nikogo! - warknęła ze złością, że tak celnie trafił.
- To bardzo dobrze. Całkowicie to popieram. Ledwie się powstrzymała, by nie zacząć krzyczeć.
Opanowała się.
- Nie będę z tobą mieszkać - oświadczyła stanowczo.
- Będziesz - stwierdził spokojnie. - Inaczej nici z umowy.
- Jeśli sądzisz, że nadal masz prawo do mego łóżka tylko dlatego, że...
- Prawo?! - zawołał tak głośno, że kilka osób popatrzyło na nich z zainteresowaniem.
- Cicho - upomniała go.
- Pięknie - powiedział zniżając głos. - A więc to nie była miłość, tylko obowiązki małżeńskie! Już zapomiałaś jak było? Tylko wygodniej odwrócić prawdę, co?
Zarumieniła się.
- Co było minęło. Teraz jest inaczej.
- No właśnie!
- Nie rozumiem.
- Uważasz, że skoro Omar ma na ciebie chętkę, to i ja tylko myślę, jak się do ciebie dobrać. Ale tak nie jest, Jayne. Przez te dwa lata moje uczucia dla ciebie zupełnie ostygły i musiałabyś się bardzo postarać, żeby wykrzesać ze mnie choćby odrobinę zainteresowania.
- Och! - Z wrażenia zabrakło jej słów.
- Z góry wiem, jak przyjemne będzie zamieszkanie pod jednym dachem z Panią Smok.
- Co takiego?
- Tak mówią o tobie Chińczycy. Na pewno nie bez powodu. To chyba o czymś świadczy?
- Wcale cię nie prosiłam, żebyś zamieszkał ze mną. I wcale tego nie chcę - odparła z mocą.
- Niestety, praca tego wymaga - skrzywił się Dan. - Tak będzie znacznie łatwiej i znacznie wygodniej. Wolę cię mieć pod ręką.
- Możemy przecież spotykać się w pracy - zripostowała. - Nie musimy od razu razem mieszkać.
- A jeśli Omar porwie cię tym swoim prywatnym odrzutowcem? Zostanę na lodzie, zdany tylko na siebie. Nie mogę do tego dopuścić.
- Co ty wygadujesz? Przecież o tym nie ma mowy!
- Zaręczam ci, że mogłoby się tak stać, gdybyśmy nie zdecydowali, by zachować pozory małżeństwa. Omar ani chwili by się nie wahał. Białe niewolnictwo w jego kraju ma długie tradycje. Nie miałby żadnych oporów.
- Ależ to nonsens! - wykrzyknęła.
- Nie daj się nabrać na brylanty i szafiry. W jego świecie nawet królowe należą do drugiej kategorii.
- Przestań już! - Miała już tego dość. - To tylko twoja imaginacja.
- Lepiej dmuchać na zimne. Nie wiem jak ty, ale ja w każdym razie wolę trzymać rękę na pulsie. Wciągnęłaś mnie w tę pracę i teraz jedziemy na jednym wózku. Jeśli ci się to nie podoba, to jeszcze jest czas, żeby się wycofać. Lin Zhiyong właśnie tu idzie. Powiedz mu, że odwołujemy umowę. Wprawdzie po dzisiejszej rozmowie z Omarem nie miałbym po co jechać do Maroka, ale na świecie jest jeszcze tyle innych miejsc. Z przyjemnością pojedziemy z Dzidzią do Mozambiku. Naprawdę nie muszę wiązać sobie rąk tym kontraktem i niepotrzebnie się denerwować.
Teraz pora na jej ruch. Postawił sprawę jasno, niech sama decyduje.
Gotowało się w niej. Aż ją świerzbiła ręka, ale mogła tylko zacisnąć zęby. Minęły dwa lata, a on ciągle potrafi wzbudzić w niej tak silne uczucia.
Popatrzyła na jaśniejący srebrzyście księżyc. Ta Chang Er wcale nie wyszła źle na swoim posunięciu. Wprawdzie jest sama, ale przynajmniej nie musi mieć do czynienia z mężczyznami!
Wiedziała, że igra z ogniem. Ale cóż jest warta jej niezależność, skoro nie ma odwagi zmierzyć się z tą nową sytuacją? Skoro Dan z góry zapowiada, że ich kontakty mają ograniczyć się jedynie do spraw zawodowych, to dlaczego jej nie może się to udać? Jest zbyt dumna, żeby się teraz wycofać. Nie zrobi tego. Zresztą może potraktować to jako rodzaj testu.
Kącikiem oka dostrzegła wchodzącego na mostek Lina Zhiyonga. A więc nie było już czasu na zastanawianie.
- Dobrze - powiedziała. - Możemy zamieszkać razem. W mieszkaniu, które wynajmowaliśmy wspólnie z Montym, są dwie sypialnie. Możecie wprowadzić się do jego pokoju.
Popatrzył na nią niewinnie.
- Martwię się tylko - powiedział z niepokojem - czy nie zakłócimy ci spokoju w nocy. Nie chciałbym, żeby Dzidzia cię budziła.
To nie Dzidzia nie da jej zmrużyć oka, ale świadomość, że Dan jest tuż za ścianą. Ożyją dawne wspomnienia, cała przeszłość, którą tak bardzo starała się zapomnieć. Wystarczyło, że go zobaczyła, a wszystko od razu stało się inne.
- To może zatrzymasz się gdzie indziej? - zaproponowała usłużnie.
- Nie. Skoro Monty'emu odpowiadało to mieszkanie, to i dla nas będzie dobre - stwierdził rzeczowo.
- Jeśli tylko ty będziesz zadowolona, to i mnie niczego więcej nie trzeba do szczęścia.
Nie była pewna, czy rzeczywiście w jego oczach dostrzegła dziwny błysk, ale jego zachowanie niczego nie zdradzało. Zresztą Dan szybko przeniósł wzrok na Chińczyka, który właśnie do nich podszedł.
- Czy Jego Ekscelencja wraca prosto do Pekinu?- zapytał Dan przybyłego.
- Nie powiedział - odrzekł Lin Zhiyong. - Wiem, że ma zarezerwowane pokoje w tym samym hotelu co pan, panie Drayton. W Xi'an. - Zawahał się jakby, spojrzał na Jayne i znów zwrócił się do rozmówcy: - Chyba nie zamierza pan zmienić decyzji co do...
- To absolutnie wykluczone - stanowczo oświadczył Dan. - Poza tym muszę chronić żonę przed zakusami Omara El Talika. Czy byłaby możliwość przetransportowania z hotelu moich rzeczy do jej mieszkania? Moglibyśmy wówczas pojechać tam bezpośrednio po dzisiejszych uroczystościach.
- Ależ oczywiście, proszę zostawić to mnie - skwapliwie zapewnił Lin Zhiyong. - Chciałbym też jeszcze raz podziękować i powiedzieć, jak ogromnie się cieszę, że zdecydował się pan pomóc w rozwiązaniu problemu naszego miasta.
- Cała wdzięczność należy się mojej żonie - sucho stwierdził Dan.
- Oczywiście. - Lin Zhiyong z szacunkiem skinął głową Jayne. - Z panią Winter należy się bardzo liczyć.
Pani Smok.
Chciało jej się śmiać. Nie dość, że wyszła z honorem, to jeszcze tysiąckrotnie wzmocniła swoją pozycję. Ale to pozorne zwycięstwo miało w sobie wiele goryczy.
Dan nie pogodził się z jej odejściem, nie darował jej tego. Teraz nadeszła pora zemsty. Zmusił ją, by zgodziła się na jego warunki. Znów zamieszkają razem i na własne oczy przekona się, co straciła, jaką cenę zapłaciła za swoją niezależność. Taka była prawda.
Być może nie była mu tak do końca obojętna, jak to przedstawiał. Trudno powiedzieć, co go skłoniło do przyjazdu. Być może była to jedynie ciekawość lub zraniona duma. Ale w takim razie skąd wzięła się jego zazdrość, kiedy Omar zaczął obdarzać ją swoimi względami?
Na pewno ma do niej żal, że jednym posunięciem odrzuciła wszystko, co jej dawał, że przekreślała całe ich małżeństwo; z pewnością kieruje nim urażona duma. Może teraz powoli dojdą do jakiegoś porozumienia, zaakceptują dzielące ich różnice. Skoro poznał smak samotnych nocy, może zechce pójść na kompromis.
To wszystko wkrótce się wyjaśni.
Próba się rozpoczęła.
Nawet jeśli Dan w głębi duszy chciał, by ich stosunki wróciły do dawnego stanu, to nie dawał tego po sobie poznać. Wniósł swoje bagaże do pokoju Monty'ego i przemeblował go tak, by jemu i dziecku było jak najwygodniej. Do Jayne odnosił się z chłodną obojętnością, ani słowem czy najmniejszym nawet gestem nie próbując nawiązać do łączącej ich niegdyś przeszłości.
Jeśli nawet miała pewne wątpliwości, rozwiały się one bardzo szybko. Jasne było, że Dan zostawi ją w spokoju, nie musi się go obawiać. Ale mimo to daleko jej było do pełnego spokoju. Taki stan zdawał się dla niej nie istnieć.
Inaczej było z samotnością.
Przez długi czas leżała, wsłuchując się w odgłosy dobiegające zza ściany. Czuła się rozpaczliwie sama, opuszczona przez cały świat. To poczucie sięgało swymi korzeniami jeszcze wcześniejszych czasów niż małżeństwo z Danem. Widok dziecka leżącego w szerokim łóżku niespodziewanie przywołał wspomnienia z dzieciństwa, wspomnienia, które przez tyle lat odsuwała od siebie, ale które ciągle były w niej przyczajone.
Nawet jeśli kiedyś dzieliła łóżko ze swoimi rodzicami, to była za mała, by to pamiętać. Najdalsze obrazy, jakie zarejestrowała w pamięci, łączyły się z sytuacjami znacznie mniej przyjemnymi. Pamiętała, że sypiała na podłodze, w fotelach, na przypadkowych kanapach albo w samochodzie. Nigdy nie miała własnego łóżka ani miejsca, które mogłaby nazwać domem.
Jej rodzice ciągle byli w trasie. Stale przemieszczali się z miejsca na miejsce w zależności od zaplanowanych koncertów. Ojciec był muzykiem i muzyka zawsze była dla niego najważniejsza, choć zespół, w którym grał, właściwie nigdy się specjalnie nie wybił. Występowali w hotelach, klubach, salach tanecznych. Mieszkali w przerobionym samochodzie, po brzegi wypełnionym sprzętem muzycznym.
Miała siedem lat, kiedy straciła matkę. Zachorowała na grypę i nie dało się jej uratować. Wtedy zaszła istotna zmiana w jej życiu - przestała jeździć z zespołem ojca. Przechodziła z rąk do rąk, od jednych jego znajomych do drugich. Oboje rodzice pochodzili z rozbitych rodzin, nie mieli nikogo bliskiego. Jayne zmieniała domy, przygarniana na jakiś czas przez litościwe dusze. Starała się przystosować i sprawiać jak najmniej kłopotu. Dzięki szkole poznała książki i one stały się dla niej ucieczką przed światem. Matematyka przychodziła jej bez trudu, więc nawet mimo tych ciągłych zmian, z nauką nie miała problemów.
W średniej szkole zaznajomiła się z komputerami. Jayne uwielbiała je. Wreszcie znalazła coś, nad czym miała kontrolę. Wprawdzie były to tylko urządzenia, ale to ona, po raz pierwszy w życiu, mogła decydować. Cała reszta była zupełnie niezależna od jej woli. Nie miała żadnego wpływu na to, co się z nią działo, jak przebiegało jej życie. Los rzucał ją to tu, to tam, pojawiali się nowi ludzie i po jakimś dłuższym czy krótszym okresie znów rozpływali się w niebycie. Od czasu do czasu pojawiał się ojciec, ale jego przyjazd zazwyczaj oznaczał tylko jedno: kolejną zmianę domu, szkoły i koleżanek.
Nic dziwnego, że zamknęła się w sobie, nie szukała przyjaciół, skoro z góry wiedziała, że wkrótce będzie musiała ich opuścić. Skoncentrowała się na książkach. Ojciec starał się ją rozruszać, przekonywał, że będzie jej łatwiej, jeśli nauczy się życia w grupie. Daremnie.
Już wtedy zaczęła zdawać sobie sprawę, że ojciec nie chodzi po ziemi, świadomie szuka oderwania, żyje w zupełnie innym świecie. Ona nie czuła się dobrze wśród rówieśników. Chłopcy nabijali się z jej wzrostu i płomiennych loków, dziewczynki tworzyły zamknięte grupy, do których nie miała dostępu. Była obca. Nie unikała kontaktów, ale w głębi duszy wiedziała, że nic nie będzie trwało wiecznie, że w każdej chwili wszystko może się zmienić, że pewnie już wkrótce znajdzie się w zupełnie innym miejscu. Może już za tydzień, za miesiąc?
Nie miała łatwego kontaktu z ludźmi, właściwie nigdy nie miała okazji się tego nauczyć. Nie wycofywała się, jeśli ktoś próbował nawiązać z nią znajomość, ale sama nigdy pierwsza nie wyciągała ręki. Dan zarzucił jej dzisiaj, że jest za bardzo skoncentrowana na sobie, by dostrzegać innych. Czyżby tak właśnie ją postrzegano?
Czy Nina też myślała o niej w ten sposób? A Monty?
Wydawało się jej, że to nie była prawda, ale jednocześnie nie mogła zaprzeczyć, że nauczyła się dystansować od sytuacji, które mogłyby sprawić jej przykrość. I zazwyczaj tak robiła. Tak było po rozstaniu z Danem, tak było za każdym razem, kiedy zostawała w nowym miejscu, wśród obcych ludzi, a ojciec odjeżdżał ze swoimi instrumentami i wzmacniaczami, ale nie z nią. Czuła się wtedy porzucona i bardzo samotna, kiedy machała mu na pożegnanie.
Śmierć ojca nie wzbudziła w niej głębokiego żalu. Jego odejście odebrała jako definitywne rozstanie z przeszłością. Zmarł po przedawkowaniu heroiny i ta wiadomość przyniosła jej pewną ulgę, ułatwiła zrozumienie wielu spraw, które ją dręczyły. Do tej pory czuła się tak, jakby była dla niego niepotrzebnym ciężarem, którego za wszelką cenę chciał się pozbyć. Przedtem nie mogła tego pojąć, ale teraz wszystko zaczynało układać się w całość.
Została sama na świecie. Miała szesnaście lat i już nie musiała być od nikogo zależna. Znalazła sobie pracę w biurze podróży i wynajęła pokój. Wmawiała sobie wtedy, że niepotrzebny jest jej ojciec, że w ogóle nie potrzebuje nikogo.
Czyżby ten sam model powtórzyła po latach w stosunku do Dana?
Oczywiście, że chciała uniezależnić się od niego i to się jej udało. Różnica polegała na tym, że nie przestała za nim tęsknić. Za ojcem nie tęskniła.
To Dan otworzył jej oczy na tyle rzeczy, przy nim zrozumiała, czym może być wzajemna bliskość. Po tych doświadczeniach samotność nabrała innego smaku i wymiaru, stała się głębsza i trudniejsza do zniesienia. Ale w roli żony Jayne nie czuła się całkowicie spełniona, potrzebowała czegoś więcej i ta świadomość stawała się coraz dotkliwsza. Pragnęła samorealizacji, ale pozostając u jego boku, mogła o tym zapomnieć. Dan miał inne cele.
Łzy napłynęły jej do oczu na wspomnienie tego, o czym nawet nie mogła marzyć.
Mieć dom, swój własny dom. I własną rodzinę, na którą zawsze można liczyć, rodzinę, której byłaby częścią i której z radością wszystko by poświęciła. Przestać być kimś z zewnątrz, kimś obcym. Wreszcie mieć coś swojego.
Niestety, Dan nie był w stanie tego pojąć. Wychował się w zupełnie innych warunkach: jego ojciec budował mosty, a mama była artystką. Jeździli po całym świecie i dzieciństwo jawiło się Danowi jako nieustająca przygoda. Nic dziwnego, że sam przejął taki styl życia.
Zresztą oboje mieli zupełnie różne charaktery, byli zupełnie inni. Dan z łatwością nawiązywał kontakty i wszędzie się czuł jak u siebie. Z nią było inaczej. Nie adaptowała się szybko, potrzebowała sporo czasu, by się przyzwyczaić do nowego miejsca. Za to Danowi ustabilizowane życie wydawało się czymś okropnie nudnym.
Czy można było to pogodzić?
To samo pytanie zadawała sobie dwa lata temu, ale nie znajdowała odpowiedzi. Wątpliwe, by przez ten czas coś się zmieniło. Tym bardziej jeśli czuł się urażony.
Bardzo możliwe, że natrętne zaloty szejka wzbudziły w nim jedynie instynktowną zazdrość. Jego zachowanie wcale nie musi oznaczać, że wiąże z nią jakieś nadzieje.
Chyba że je w nim rozbudzę, przemknęło jej przez myśl, ale szybko się opamiętała. To, że pasowali do siebie pod względem fizycznym, nie wystarczy do budowania wspólnej przyszłości, nie miała już takich złudzeń.
Kochała go, a on był tak blisko... tak blisko, a jednocześnie tak bardzo daleko.
Obudziła się zmęczona. Zza ściany dobiegał jakiś dziwny, nie znany jej dźwięk. Dopiero po chwili oprzytomniała. To dziecko gaworzyło do siebie. Jaka szkoda, że nie była przy Ninie w najgorszych chwilach. Na szczęście Dan nie zawiódł.
Wsłuchała się w dochodzące odgłosy. Dana nie było słychać. Pewnie już wstał, a może jeszcze spał?
Ubrała się szybko. Możliwe, że pojadą na miejsce, prowadzono prace, więc na wszelki wypadek włożyła dżinsy, koszulę i robocze buty. Na wierzch dżinsowa kurtka. Nie będzie mógł jej zarzucić, że chce go oczarować. Zresztą nawet nie będzie próbować, bo nic by na tym nie wygrała.
Mogła mieć tylko nadzieję, że ich stosunki się jakoś ułożą. Nie warto wracać do przeszłości i wylewać żalów. Minęły dwa lata i ich małżeństwo było sprawą dawno zakończoną.
Umyła się i upięła włosy. Usłyszała wchodzącą Huang Chunz, Chinkę, która gotowała i zajmowała się domem. Pewnie wróciła z bazaru. Na wieść o dziecku rozpromieniła się.
Chińczycy mieszkający w miastach mogli mieć tylko jedno dziecko. Synek Chunz skończył jedenaście lat. Był dobrym uczniem i Chunz szczyciła się jego osiągnięciami, ale zwierzyła się kiedyś Jayne, że marzy o córeczce. Niestety, musiało to pozostać jedynie w sferze marzeń.
- Czy ona jeszcze śpi? - zapytała.
- Nie, ale pan Drayton chyba tak - odrzekła Jayne.
- Pewnie już jest głodna. Może ją nakarmimy? - żarliwie zaproponowała Chunz.
Jayne zastanowiła się. Może nie powinna się wtrącać? Zwłaszcza że Dan tak demonstracyjnie obnosił się ze swoją zaradnością.
Ale z drugiej strony, czy stanie się coś złego, jeśli zajmą się dzieckiem, a on będzie mógł sobie dłużej pospać? Z pewnością jest zmęczony, a długi lot też nie pozostaje bez śladu. Wczoraj nie miał nic przeciwko temu, by Jayne potrzymała Dzidzię, więc i dzisiaj nie powinien oponować.
- Pójdę po nią - zdecydowała.
- Zrobię ryż z jajkiem, to dobre dla dzieci. - Z radości Chinka klasnęła w dłonie.
Znając Dana mogła przypuszczać, że dziecko było przyzwyczajone do najdziwniejszych potraw. Wolała nie myśleć, co jadało w Maroku.
Przyłożyła ucho do drzwi. Nadal tylko rozkoszne gaworzenie dziecka. Ostrożnie nacisnęła klamkę i zerknęła do środka.
Dzidzia rozkopała się i wymachiwała w powietrzu nóżkami. W wyciągniętych rączkach trzymała pluszową biało-czarną pandę. Jayne aż wstrzymała dech. Dziewczynka, ubrana w czerwony pajacyk, wyglądała tak słodko, że aż pożałowała, że nie może jej teraz zrobić zdjęcia.
Dziecko spostrzegło ją i odrzuciło misia. Niewiele brakowało, by zabawka uderzyła Dana. Jayne szybko podbiegła, pochwyciła małą na ręce i zerknąwszy w biegu na śpiącego, pośpiesznie ruszyła do drzwi.
- Tylko to ci pozostało? - Jego słowa zatrzymały ją, gdy już dotykała klamki.
Odwróciła się pośpiesznie, gorączkowo szukając wyjaśnień, ale głos zamarł jej na wargach.
Dan patrzył na nią uniesiony na łokciu. Kołdra zsunęła się nieco, odsłaniając jego muskularny tors. Nadal był szczupły, a pod gładką skórą widać było napięte mięśnie. Przesunąć po niej dłonią, poczuć jej dotyk... W jednej chwili ożyły dawne wspomnienia. Było wtedy tak cudownie...
By się opanować spojrzała na medalik św. Krzysztofa, pobłyskujący na jego piersi. Dostał go kiedyś od matki, żeby przynosił mu szczęście, i nigdy się z nim nie rozstawał. To nie jest koniec jego podróży, po tej będą inne, powtórzyła w myślach, by się opamiętać. Do Z jest jeszcze długa droga.
- No odpowiedz mi, Jayne - nalegał. Popatrzyła mu prosto w oczy. Nie znalazła w nich śladu współczucia. A tak łatwo było ją teraz zranić.
- Czyżby nagle obudził się w tobie instynkt macierzyński?
- Nie, ja... - Uczucia, które przepełniły ją wczoraj na widok Dana niosącego dziecko, rozwiały się natychmiast, gdy dowiedziała się, że to nie on jest ojcem. Ale nadal musi się mieć przed nim na baczności, jest przy nim bezbronna. - Pomyślałam, że może mała jest głodna - wyjaśniła szybko.
- Już miała swoją butelkę. Wstałem wcześniej.
- Ach tak! - A ona wcale go nie słyszała. Może zaglądał do jej pokoju, kiedy spała? Pośpiesznie odepchnęła od siebie tę myśl. - Wydawało mi się, że mocno śpisz. Chciałam, żebyś sobie odpoczął.
- To miło z twojej strony - skrzywił się drwiąco. -A może nie mogłaś się powstrzymać, żeby wziąć ją na ręce?
- Już ci powiedziałam...
- Ona jest taka mięciutka i ciepła, taka rozkoszna. Nie ciągnie cię, żeby ją przytulić?
- Ja... - umilkła. Miał rację, ale to samo można było powiedzieć o małych kotkach czy psiakach. To jeszcze nie znaczy, że serce się jej wyrywa do niemowlęcia.
- To chyba naturalne, że poczuwam się do opieki nad takim maleństwem?
- Czy twoja nowa kariera dopuszcza istnienie dziecka, jakie mogliśmy mieć? - Uczucia, jakie wczoraj z takim trudem udało się jej zdusić, wybuchły z nową siłą. - Naszego dziecka? - dodał.
- To nie jest żadna kariera - zaoponowała.
- Chcesz powiedzieć, że nie pniesz się do góry, nie poprawiasz swojej zawodowej pozycji i nie zdobywasz większej władzy? Że nie o to ci chodzi?
- Nigdy mi o to nie chodziło - odrzekła cicho.
- W takim razie, jakie masz plany? W jaki sposób chcesz się zrealizować?
- Osiadając gdzieś na stałe. I zapuszczając tam korzenie.
Skrzywił się i popatrzył na nią szyderczo.
- Sama sobie przeczysz. Po co w takim razie przyjechałaś do Chin, skoro marzysz tylko o tym, by nie ruszać się z miejsca?
- Bo przedtem muszę stanąć na własnych nogach. I zarobić na dom. Za te Chiny Monty obiecał mi znaczącą premię.
Dan zmrużył oczy.
- A więc to tak. Jeśli nie podpiszę umowy, twoja premia przepada. Musiałaś przeżywać rozterki.
Miała już tego szczerze dość. Wcale jej nie słuchał, chciał tylko ją zranić.
- Dan, nie muszę się przed tobą tłumaczyć z moich posunięć. Chyba że dotyczą spraw zawodowych.
Podeszła do łóżka i położyła dziecko na poduszce.
- Przepraszam, że wtargnęłam w twoje prywatne życie - powiedziała, prostując się i patrząc mu prosto w oczy. - Zapewniam cię, że to się więcej nie powtórzy.
Była już przy drzwiach, kiedy dobiegło ją ciche pytanie.
- Jayne, dlaczego nie wystąpiłaś o rozwód?
Bo nie chciałam o tym myśleć. Ani o tym, co nas kiedyś łączyło i niespodziewanie się skończyło... Bo potrzebowałam czasu i dystansu...
- A dlaczego ty tego nie zrobiłeś, Dan? - odpowiedziała pytaniem.
Coś zamigotało w jego oczach.
- Bo jesteś moją żoną. Póki nas śmierć nie rozdzieli. - Mężczyzna honoru. Nigdy nie rzucał słów na wiatr. Ogarnął ją wstyd.
- A jaki ty masz plan? - zaatakowała go. - Czy chodzi ci o to, byśmy znów byli razem, na twoich warunkach? Może powinnam najpierw prosić cię o przebaczenie? Uderzyć się w piersi i przyznać, że popełniłam błąd? Błagać, żebyś znowu mnie zechciał?
Zacisnął szczęki.
Wiedziała, że trafiła go w czuły punkt. Mimo to ciągnęła dalej:
- Jeśli taki masz cel, to wybij to sobie z głowy. Już nigdy nie będę taka jak kiedyś. Ani dla ciebie, ani dla nikogo.
Drżały jej ręce, kiedy zamykała za sobą drzwi. Dobiegło ją jeszcze gaworzenie dziecka. Zacisnęła powieki, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Nie może dopuścić, by to się jeszcze kiedyś miało powtórzyć. Nie może się przed nim odsłaniać, to ona musi kontrolować sytuację.
Niepotrzebnie pozwoliła mu przejąć inicjatywę, niepotrzebnie odpowiadała na jego pytania. A on ją oceniał, jakby rzeczywiście miał do tego prawo. Przecież i on ma swoje słabe strony.
Musi wyjaśnić to do końca. Zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi. Dan, oparty na łokciu, przyglądał się wpatrzonemu w niego dziecku. Zebrała siły.
Popatrzył na nią pytająco, a ona nie dała mu czasu.
- Chcę ci tylko powiedzieć, że to nie ze względu na siebie przyszłam po dziecko. Chunz, nasza chińska gosposia, szykuje dla niej śniadanie. Zawsze marzyła o córeczce i nie może się doczekać, kiedy zobaczy Dzidzię. Wydawało mi się, że to nic złego, jeśli zrobię jej przyjemność i pokażę dziecko. - Na chwilę umilkła, zaczerpnęła powietrza. - Wiem, że to nie pasuje do wizerunku, jaki sobie stworzyłeś na temat mojej osoby. Powinnam być zbyt zajęta sobą, by dostrzegać potrzeby innych ludzi i zawracać sobie nimi głowę. Ale jeśli pójdziesz do kuchni, przekonasz się, że mówiłam prawdę.
- Wierzę ci na słowo. - Skinął na nią dłonią. - Dzidzia na pewno się ucieszy, że ktoś się nią zajmie. Weź ją i zanieś Chunz. Ubiorę się i przyjdę na śniadanie.
- Dobrze. - Wzięła na ręce dziecko. - I jeszcze coś! - syknęła.
- Cieszę się, że zdecydowałaś się na normalne porozumienie, a nie ucieczkę.
- Do porozumienia potrzeba dobrej woli z obu stron. A ja nie zamierzam walić głową w mur - zareplikowała. - Ale zrobię to dla dobra dziecka Niny. I nie dam ci spokoju, póki nie zrewidujesz swego postępowania.
- A co ja takiego zrobiłem? - zapytał unosząc brew.
- Nina nigdy by się nie zgodziła, żeby jej córkę nazwać Dzidzia! - oświadczyła z mocą. - Dan, musisz wyszukać dla niej inne imię. Imię, z którego nawet po latach będzie zadowolona. Musisz to zrobić dla Niny i Mike'a. To jest ich dziecko, a ty robisz z niej bezimienną istotę.
Zachmurzył się, ale nadal milczał.
- Przemyśl to sobie! - powiedziała z naciskiem. -Chciałabym usłyszeć pierwsze propozycje, kiedy przyjdziesz na śniadanie.
Wyszła zadowolona z siebie. Parę rzeczy się wyjaśniło. Niech sobie nie myśli, że pójdzie mu z nią łatwo. Nie dopuści, by dziecku Niny stała się krzywda. I nie pozwoli mu zniszczyć ani umniejszyć tego, co do tej pory udało się jej dokonać i co jeszcze zamierza osiągnąć!
Co do jednego tylko się nie mylił.
Mieszkanie z nią pod wspólnym dachem nie będzie łatwe i przyjemne!
Ubierając się, rozważał w duchu swoją sytuację. Nie było źle. Udało mu się osiągnąć to, na czym mu zależało. Postawił na swoim i będą mieszkali razem. To powinno wiele spraw ułatwić. Musi tylko zdobyć się na cierpliwość. Jest szansa, że stopniowo znajdzie odpowiedzi na pytania, które stawiał sobie przez te dwa lata.
Jedno już się wyjaśniło. Jayne nie szuka i nie chce żadnego mężczyzny... w każdym razie nie teraz. Już samo założenie, że rozpoczną wspólne życie na jego warunkach - pomijając już fakt, co to miało oznaczać - budziło w niej stanowczy sprzeciw. Dążenie do własnego domu mogło też oznaczać nie spełnioną potrzebę stabilizacji.
Teraz najważniejszy jest spokój. Nie może niczego narzucać, niczego przyśpieszać. I zdobędzie się na to. Przez dwa lata zadręczało go poczucie całkowitej bezsilności. Nie mógł odwrócić tego, co się stało. Możliwe, że nie uda się odbudować tego, co ich kiedyś łączyło, ale nie opuści rąk i nie podda się.
Kobieta, którą kiedyś poślubił, nadal istniała. Przepełniała ją energia, widział to. Urzekała go siłą, jaka z niej promieniowała. I nadal jej pragnął.
Niestety, tak właśnie było. Żadna inna nie miała nad nim takiej władzy. Wystarczyło, że raz na nią spojrzał, a niby zapomniane uczucia natychmiast odżyły z dawną mocą. Nagle przestały się liczyć te dwa lata, które minęły. Znów było tak jak sześć lat temu, kiedy po raz pierwszy ujrzał ją na Fidżi. Wtedy też była pełnia księżyca.
Włożył roboczy strój i usiadł na łóżku, żeby zawiązać buty. Myślami przeniósł się w przeszłość. Jak to się stało, że między nimi zaczęło się psuć? I od jakiego momentu?
Gdy ją poznał, pracowała w biurze podróży. Była sama jak palec, tak jak on. Wtedy radowała ją perspektywa podróżowania razem z nim po całym świecie. Miesiąc miodowy spędzili na rejsie wycieczkowym z Finlandii do Francji. Oboje byli wtedy tacy szczęśliwi. Jayne tak uwielbiała włóczyć się z nim po Paryżu...
Zwiedzili razem tyle krajów. Kiedy zaczęło ją to męczyć? Byli w Grecji, potem kilka krajów w Europie... Islandia zachwycała go nieokiełznaną przyrodą. Podziwiał wulkany, gorące źródła, gejzery i lodowce, ale Jayne już wtedy nie podzielała jego uniesień. Czuła się tam trochę obco i nie żałowała, kiedy nadszedł czas odjazdu. Potem były Indie...
Zatrzymał się przy tym. Coś go tknęło.
Tak, to chyba wtedy musiało się zacząć. Indie wywarły na Jayne ogromne wrażenie. Widoczna wszędzie nędza, dzieci żebrzące na ulicach. Zwłaszcza te dzieci. Wiele z nich nigdy nie miało domu. To wtedy Jayne dziwnie ucichła, zamknęła się w sobie. Coraz częściej milczała. Jej depresja pogłębiła się jeszcze, kiedy prosto stamtąd pojechali do Iranu.
Iran zawsze był krajem, który kobiety znosiły z trudem. Wiedział o tym już wcześniej, ale nie mógł pojąć, dlaczego Jayne odebrała tamtejszą rzeczywistość aż tak deprymująco. Przecież miała Ninę, z którą spędzała czas, kiedy on i Mike byli w pracy. W końcu nie tylko ona musiała podporządkować się lokalnym zwyczajom, których tak nie cierpiała. Poza tym miała w nim oparcie, rozumiał jej uczucia. Świadomie wykreślił z planu podróży Irak, choć nie było tam tak źle jak w Iranie.
Dałby głowę, że Irlandia przypadnie jej do gustu, ale kiedy jej o tym powiedział, popatrzyła na niego niewidzącym wzrokiem i oznajmiła, że ma już dosyć małżeństwa. Nie pomagały perswazje i obietnice. Zamknęła się przed nim; miał wrażenie, że nieoczekiwanie pojawiła się między nimi ściana nie do przebicia.
Nie potrafił jej zatrzymać.
Nina pocieszała go, zapewniając, że Jayne potrzebuje trochę oddechu, że musi przemyśleć wiele rzeczy, zastanowić się nad sobą i tym, czego oczekuje od życia. Dał jej na to trzy miesiące. Odprowadził ją na lotnisko. Poleciała do Australii, bo chciała być w domu. Wtedy widzieli się po raz ostatni. Jayne pojechała i nie odezwała się więcej. Listy, które do niej wysyłał, wracały nie odpieczętowane. Nigdy do niego nie napisała.
Miał ciągle w pamięci długie godziny, które spędził przy gasnącej w oczach Ninie.
- Dan, ona cię kocha, uwierz mi - aż do końca szeptem zapewniała go chora. Łzy zalśniły w jej oczach. - Nie wiesz, jak strasznie trudno jest zostawić kogoś, kogo się kocha. Jak ciężka jest świadomość, że nie będzie się razem. Cieszę się, że idę do Mike'a, ale serce mi krwawi na myśl, że zostawiam tu naszą dziecinę.
- Będę się nią opiekować, obiecuję ci.
- Jayne musiała bardzo cierpieć, skoro zdecydowała się odejść. Mam tylko nadzieję, że jeszcze wszystko się dobrze ułoży, że jednak się odnajdziecie. Jak myślisz, czy Jayne będzie mieć coś przeciwko temu, że zaopiekujesz się moim dzieckiem?
- Na pewno nie.
Powiedziałby wtedy wszystko, byle tylko ją pocieszyć. Potem jej zapewnienia wypadły mu z pamięci. Zresztą wątpił w te jej płynące z głębi serca słowa, nie potrafił doszukać się w nich sensu. I nadal nie umiał. Jeśli ktoś kogoś kocha, to nie zostawia go bez powodu, chyba że zmuszą go do tego okoliczności, na które nie ma wpływu. A w ich przypadku przecież tak nie było.
A może jednak?
„Na twoich warunkach", przypomniał sobie jej słowa.
Czyżby uważała, że za bardzo ingeruje w jej życie i nie mogła już dłużej tego znieść?
Potrząsnął głową. Przecież wczoraj wieczorem przyznała, że nie był tyranem.
Musi dowiedzieć się czegoś więcej, wyciągnąć od niej, jak ona widzi niektóre sprawy. Na razie wie tylko, że dziecko Niny wcale jej nie przeszkadza. Zresztą nie ma powodu, jeśli nie myśli o odnowieniu ich związku. Dziwne tylko, że z taką zawziętością walczy o coś, co według niej będzie dobre dla dziecka.
Z grubsza ogarnął sypialnię i poszedł do łazienki. Goląc się, rozmyślał nad imieniem dla Dzidzi. Tu może pójść na ustępstwa, chętnie spełni jej prośbę. Może wtedy zacznie traktować go nieco cieplej. Łatwiej wyciągnie z niej powody, dla których go opuściła.
Kiedy wszedł do kuchni, Jayne siedziała przy stole. Na kolanach trzymała dziecko. Na ten widok serce mu się ścisnęło. Dlaczego oni nie mogli...? Odepchnął od siebie tę myśl.
- Jak ci się podoba Muriel? - To było imię jego matki. Jayne obrzuciła go ostrożnym spojrzeniem.
- Nie, chyba nie pasuje do niej. - Wskazała skinieniem głowy na drobną Chinkę, która właśnie niosła do stołu parujący talerz. - To pani Huang Chunz. Pan Drayton - przedstawiła.
- Ma pan śliczne maleństwo, panie Drayton. - Chinka rozpromieniła się w uśmiechu.
- Dziękuję - powiedział z uśmiechem. - I dziękuję pani za zajęcie się nami.
- Śniadanie jest już gotowe. Proszę usiąść. Ja potrzymam dziecko. - Zabrała dziewczynkę od Jayne i przytuliła czule. - Z radością będę się nią zajmować, kiedy będzie pan w pracy - powiedziała, patrząc na niego błyszczącymi oczami.
- Pomyślałam sobie, że może byłoby dobrze, gdybyśmy od razu z samego rana odwiedzili Monty'ego - pośpiesznie wtrąciła Jayne. Ciągle była spięta. - Oczywiście, jeśli ci to odpowiada.
- Dobrze. - Usiadł na wprost niej i uśmiechnął się do Chinki. - Boję się tylko trochę, że dziecko jest do mnie za bardzo przywiązane, żeby już dziś je zostawiać. Może lepiej poczekać, aż panią trochę pozna, pani Chunz.
- W każdej chwili jestem do dyspozycji - odrzekła z wyraźnym rozczarowaniem.
- Na pani Chunz całkowicie można polegać - zapewniła go Jayne. - To bardzo solidna osoba.
- Nie wątpię. - Wskazał gestem, by Jayne zaczęła nakładać sobie pierwsza. - Ja też jestem solidny. Nina mówiła, że jestem jak opoka.
- Raczej jak toczący się kamień. - Za późno ugryzła się w język. Umilkła.
Jej słowa dały mu do myślenia. Zastanawiał się nad nimi, nakładając sobie ryż i małe pierożki z mięsem.
Powiedziała mu wczoraj, że zamierza kupić sobie dom i osiąść gdzieś na stałe. Ale czy nie zdaje sobie sprawy, że pusty dom to jeszcze nie wszystko? I co jej z tego przyjdzie? Sam dom bez rodziny nie będzie takim domem, o jakim marzyła.
A może tylko tak mu powiedziała, żeby zataić przed nim prawdziwe powody? Żeby go zniechęcić? To jej się nie uda. Nawet jeśli miałoby to być jego ostatnie posunięcie, zburzy mur, jaki wzniosła wokół siebie i na własne oczy przekona się, co się za nim kryje.
- Już wiem! Wanda! - wykrzyknął zachwycony własną inwencją. - Nazwijmy ją Wanda.
Jayne zmierzyła go bezlitosnym spojrzeniem.
- Nie, nie ma mowy - ucięła.
- No to Theresa - powiedział po chwili zastanowienia. - W Indiach zachwycałaś się Matką Teresą, podziwiałaś ją i jej działalność.
Jayne aż się wzdrygnęła.
- Nie - oznajmiła. Zerknęła na dziecko. - To nie dla niej.
Podał jeszcze kilka imion, ale żadne z nich nie przypadło Jayne do gustu. Nie potrafił pojąć, na czym to polegało, które z nich pasuje bądź nie. Niczego nie ustalili.
Ruszyli do szpitala. Jayne wprawnie prowadziła auto, choć nie było to łatwym zadaniem na zatłoczonych ulicach pełnych pędzących rowerzystów. Na Jayne ten ogromny ruch zdawał się nie robić żadnego wrażenia.
Zmieniła się, zauważył w duchu Dan. Nabrała pewności siebie, potrafiła postępować z ludźmi. Wczoraj doskonale poradziła sobie z Linem Zhiyongiem i Omarem, dzisiaj, obserwując ją podczas rozmowy z Chunz, potwierdził swoje spostrzeżenia.
Jemu też stawiła czoło. Nie dała sobie w kaszę dmuchać. Jej stanowczość i dążenie do celu zaskoczyły go. Innymi oczami patrzył teraz na ich małżeństwo i rolę, jaką w nim odegrał. Czyżby starał się ją zdominować, był za bardzo opiekuńczy, tłamsił ją? Musi jeszcze raz wszystko na nowo przemyśleć. I musi zacząć się z nią liczyć.
- A może Hebe? - zaproponował. - To dobre klasyczne imię. - Poruszył torbą, w której leżała dziewczynka. - Jak ci się podoba, kotku?
Dziecko wypluło malinę. Jayne roześmiała się.
- Sam widzisz, jak jej się podoba! - Śmiejąc się, puściła do niego oko.
Nieoczekiwanie przypomniał sobie dawne dni, kiedy śmiała się tak jak teraz. Ile by dał, żeby wróciły! Tak bardzo pragnął... Zaczerpnął powietrza. Teraz wszystko się zmieniło.
- No dobrze, poddaję się. W takim razie sama wybierz dla niej imię.
Zerknęła na niego niepewnie.
- Mówię poważnie - potwierdził. - Jestem mężczyzną i brakuje mi wyczucia i kobiecej intuicji. Poza tym, jeśli będzie mieć potem pretensje, to nie do mnie, tylko do ciebie.
Ciągle jeszcze się wahała.
- Zaadoptowałeś ją oficjalnie?
- Tak.
- I co ma w papierach?
- Nazwisko rodziców i moje.
- A została ochrzczona?
- Nie.
- W takim razie będzie można wpisać imiona do metryki. Dzięki temu nie będzie mieć potem poczucia, że była zaniedbywana.
Co chciała przez to powiedzieć? - zdumiał się w duchu. Pamiętał, że sama nigdy nie chciała wracać do dzieciństwa. A więc jeszcze jedno pytanie, na które musi poszukać odpowiedzi.
- Imiona? - zapytał, nawiązując do jej stwierdzenia.
- Tak. Powinna mieć dwa.
- Jakie proponujesz?
- Anya Micaela. Nina naprawdę miała na imię Anya. A Micaela, żeby pamiętała o swoim ojcu. Świadomość rodzinnego dziedzictwa jest czymś bardzo ważnym.
- Dlaczego?
Popatrzyła na niego zaskoczona.
- Wydaje mi się, że jest to coś, czego potrzeba większości ludzi.
- Przecież będzie miała mnie. Zarumieniła się.
- Chodziło mi tylko o to, że adoptowane dzieci zwykle chcą mieć jakiś związek z naturalnymi rodzicami. To oczywiście w najmniejszym stopniu nie umniejsza twojej roli w jej życiu.
Więc jak określić to, co Jayne zrobiła z moją rolą w jej życiu? - pomyślał z goryczą.
- No więc dobrze, ochrzcimy ją - przystał. - Po skończeniu z Chinami pojedziemy do Australii i tam zorganizujemy chrzest. Myślę, że powinnaś zostać matką chrzestną, Jayne. Nina by się ucieszyła. Anya Micaela z pewnością też się ucieszy. Będzie mieć jeszcze kogoś oprócz mnie.
Patrzył, jak jej palce zaciskają się na kierownicy. Nie odzywała się. Niemal czuł wibrujące napięcie. Wiedział, że gorączkowo rozważa za i przeciw, zastanawia się nad konsekwencjami i szuka ewentualnych zagrożeń.
Nie popędzał jej. Niech sama podejmie decyzję. Nina była jej przyjaciółką, były sobie bardzo bliskie. To powinno wiele znaczyć.
Przejechali dwa skrzyżowania, nim Jayne otworzyła usta.
- Dobrze - powiedziała wolno. - Jeśli coś się z tobą stanie, Anya nie zostanie sama na świecie, zawsze będzie miała jeszcze mnie. I zawsze będzie mogła na mnie liczyć, w każdej sytuacji.
Ciągle tylko Anya. Jakby nie brała pod uwagę, że on może też się pojawić. Ciekawe dlaczego.
- Bierzesz na siebie bardzo poważne zobowiązanie - ostrzegł ją.
- Wiem po sobie, co to znaczy być zdanym tylko na siebie. I nie chcę, żeby Anya kiedykolwiek znalazła się w sytuacji, w której nie miałaby się do kogo zwrócić o pomoc.
- To był twój wybór, Jayne - powiedział ostrzej niż zamierzał.
Przygryzła wargi, oblała się rumieńcem.
- Miałam na myśli coś... coś całkiem innego.
- Dobra. W takim razie wyjaśnijmy parę rzeczy - zażądał. - Zagrajmy w otwarte karty. Może wreszcie zrozumiem, dlaczego uznałaś, że będzie najlepiej, jeśli zostawisz mnie samemu sobie.
Oczy jej zapłonęły.
- Bo zawsze taki byłeś! I wiem, że się nie zmienisz! Taką już masz naturę.
- Tak sądzisz?
- Tak. I nie mam złudzeń, że ktoś czy coś mogłoby cię zmienić - dodała ciszej, bo jej złość rozwiała się równie szybko, jak wybuchła.
Oświeciło go. A więc jest przekonana, że nawet jeśli przywiezie do niej dziecko, sam natychmiast gdzieś się ulotni. Była pewna, że ich stosunki będą się ograniczać do niezbędnego minimum. Zakodowała sobie, że jest niepoprawnym obieżyświatem, toczącym się kamieniem, człowiekiem, który nigdzie nie zagrzeje miejsca.
Najprawdopodobniej sądziła, że przyjdzie jej wywiązać się z obowiązków matki chrzestnej jedynie wtedy, jeśli zdarzy się coś naprawdę wyjątkowego i trudnego do przewidzenia: jeśli zginie w wypadku czy przedwcześnie umrze.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Jayne podjeżdżając pod szpital.
Owszem, jesteśmy, potwierdził w duchu. Ale przed nami jest jeszcze bardzo długa droga, Jayne.
W drodze do sali Monty'ego zastanawiała się, jak będzie wyglądać jej współpraca z Danem. Na razie trudno było coś na ten temat powiedzieć, ale Jayne była pełna obaw. W każdej chwili mogło zdarzyć się coś nieprzewidzianego. Bez względu na to, jak bardzo starała się panować nad swoimi emocjami i koncentrować na sprawach zawodowych, to jednak nie wyleczyła się z urazu, jaki pozostawił po sobie związek z Danem. Rany ciągle były zbyt świeże i niewiele brakowało, by na nowo wróciło dawne cierpienie.
Niby wiedziała, jak powinna zachowywać się w stosunku do Dana, ale wprowadzenie tych postanowień w życie nie było proste. Łudziła się, że z upływem czasu okrzepnie i nie będzie już taka podatna na ciosy. Powoli wszystko powinno się unormować, wypracują sobie jakiś układ, który dla obojga będzie do przyjęcia. Założenia wydawały się słuszne, nie wiadomo tylko, jak uda sieje zrealizować. Na razie ciągle nie mogła pozbyć się natrętnej świadomości, że Dan jest tak blisko. To ją niezmiernie męczyło.
Nawet teraz, kiedy szli szpitalnym korytarzem, nie mogła powstrzymać cisnących się wspomnień. Tak doskonale do siebie pasowali. Idąc z nim, nie musiała dostosowywać kroku. Był od niej o pół głowy wyższy, ale nogi mieli podobnej długości. Chociaż jego były znacznie silniejsze... Pośpiesznie odepchnęła od siebie te myśli.
- Wolałabym nie wtajemniczać Monty'ego w nasze osobiste sprawy - zawczasu uprzedziła Dana.
- Chcesz, żebym podtrzymał twoje kłamstwo? - zapytał z lekką drwiną.
- Wcale nie skłamałam. Po prostu...
- Ukryłaś przed nim, że jesteśmy małżeństwem. A to nie zmienia faktu.
- Moje życie prywatne nie ma nic wspólnego z tym, jak wykonuję swoją pracę - zaoponowała gorąco.
- Ale podając się za pannę Winter, jednoznacznie dajesz wszystkim do zrozumienia, że jesteś wolna. Również Monty'emu.
- Bo tak jest w istocie - wycedziła.
- Na twoim miejscu byłbym ostrożniejszy - powiedział, patrząc na nią przymrużonymi oczami. - Wczoraj ocaliłem cię przed zakusami Omara, ale następnym razem może się to nie udać.
- Daj spokój!
- Mężowie czasami się przydają. Jak zresztą sama się przekonałaś, wykorzystując łączące nas więzy, by załatwić swoje sprawy z Linem Zhiyongiem.
Nie miała na to odpowiedzi.
- Jayne, ja nie musiałem uciekać się do kłamstwa. Nadal żyję normalnie. Dlaczego ty posunęłaś się do tego?
Poczuła się osaczona.
- Chciałam zapomnieć - wyszeptała.
- Niestety, teraz już nic z tego - uśmiechnął się lekko. - Skoro zostajesz matką chrzestną, to będziesz musiała pamiętać i o niej, i o mnie.
Westchnęła tylko. Miał rację. Jej zabiegi okazały się daremne. Popatrzyła na dziecko, które Dan niósł w nosidełku na piersi. Już na pierwszy rzut oka było jasne, że oboje przywykli do takiego sposobu poruszania.
Nic dziwnego, że byli ze sobą tak zżyci, pomyślała z zazdrością.
Gdyby mogła mieć swój udział w wychowaniu dziewczynki! Anya była takim rozkosznym dzieckiem. Z miejsca zawojowała serce Chunz. Zresztą nie było w tym nic dziwnego. Mała była taka słodka! Rzadko zdarzało się widzieć tak pogodne dziecko. Jeszcze nigdy nie słyszała, by Anya płakała. Zawsze roześmiana, z ciekawością poznawała świat.
Była pewna, że Anyę czekało bardzo urozmaicone życie. Dan tyle podróżował. Ale czy w końcu małej się to nie znudzi? Czy ciągłe zmiany miejsca nie spowszednieją i nie stracą blasku? Czy nie zapragnie jakiejś stabilności?
Na szczęście Anya będzie mieć jeszcze ją. W jej domu zawsze będą dla niej otwarte drzwi. Dobrze się stało, że Dan wysunął taką propozycję. Zrobi, co będzie mogła, by córka Niny nigdy nie czuła się samotna i opuszczona.
Zatrzymali się przed salą Monty'ego. Dan przepuścił ją pierwszą. Zmusiła się do uśmiechu - przy Montym musi robić dobrą minę.
Monty prezentował się znacznie lepiej, niż kiedy widziała go ostatnim razem. Nie był już taki blady. Obrzucił wchodzących uważnym spojrzeniem.
Pamiętała absurdalne podejrzenie Dana o istotę jej związku z Montym. Monty, jak na swoje pięćdziesiąt lat, rzeczywiście świetnie się trzymał. Lekko posiwiałe włosy kontrastowały z opalenizną twarzy i błękitnymi oczami. Był zawsze w doskonałej formie, szczupły i wysportowany. Tym większym zaskoczeniem był niespodziewany zawał.
Gdyby była w podobnym wieku, z pewnością uznałaby go za nadzwyczaj przystojnego. Monty był wdowcem i często powracał do wspomnień związanych z żoną. Dałaby głowę, że nie interesowały go kobiety z młodszego pokolenia. W dodatku był zbyt pochłonięty pracą, by mieć takie pomysły.
- No i jak? - zapytał, kiedy usiedli obok łóżka. Popatrzył na Dana. - Jesteś zadowolony?
- Osiągnęliśmy wstępne porozumienie z panną Winter - spokojnie odrzekł Dan.
Słuchała tego w napięciu. Czyżby jednak zamierzał usłuchać jej prośby i zachować w tajemnicy fakt, że są małżeństwem?
- A nie mówiłem! - uśmiechnął się Monty. - Myślisz, że wziąłbym ją tutaj ze sobą, gdybym nie wiedział, jak wiele jest warta? Ja się nigdy nie mylę w ocenie ludzi. Dopadła cię, co?
Zamarła. Zaraz okaże się, że Dan rezygnuje. I stanie się to tylko z jej powodu. Modliła się w duchu, żeby jej przypuszczenia się nie potwierdziły.
- To raczej ja ciebie kiedyś dopadłem - sprostował Dan. - Byłeś przecież najlepszy.
Monty wybuchnął śmiechem.
- Dopóki ty się nie pojawiłeś i nie udoskonaliłeś moich sposobów. - Jego niebieskie oczy spoczęły na Jayne. - To teraz zachowuje się tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Nie był taki pewny siebie, kiedy przyszedł do mnie świeżo po otrzymaniu dyplomu. Chciał się ode mnie nauczyć paru rzeczy - dodał. - Mój najpojętniejszy uczeń.
Zamurowało ją. A więc Dan pracował kiedyś z Montym! Gdyby wcześniej o tym wiedziała, nigdy nie starałaby się o tę pracę. Była przekonana, że skoro są dla siebie konkurencją, to przypadkowe spotkanie z Danem jest zupełnie nieprawdopodobne.
Monty uśmiechnął się do niej.
- A na dodatek przywiózł ze sobą dziecko. Bał się tylko, jak ty to przyjmiesz, ale przekonałem go, że nie ma dla ciebie rzeczy, z którymi byś sobie nie poradziła.
- Dziękuję - odrzekła, ciągle jeszcze pochłonięta roztrząsaniem tego niesamowitego zbiegu okoliczności, który sprawił, że ich drogi ponownie się zeszły.
Na razie Dan ani słowem nie wspomniał o ich małżeństwie. Być może kieruje nim duma, skoro ona odrzuca możliwość powrotu. Mogła mieć tylko nadzieję, że tak pozostanie.
- No dobrze. W takim razie, Dan, mam dla ciebie jeszcze jedną propozycję. - Monty spoważniał.
- To może zostawić was samych? - natychmiast zaproponowała Jayne.
- Nie, to zresztą wiąże się również z tobą. Chcę, żebyś wiedziała, jakie mam zamierzenia.
Nie podobał się jej ten ton. Wprawdzie nie mogła się dziwić, że Monty zastanawia się nad przyszłością, ale z drugiej strony niepotrzebnie się śpieszył. Przecież do całkowitego wyzdrowienia potrzeba czasu.
- Jak wiecie, wybieram się do domu. Muszę przejść rehabilitację. To trochę potrwa, a przez ten czas firma zostanie bez szefa. - Uśmiechnął się do dziewczyny.
- Jayne, dobrze wiem, że świetnie sobie radzisz i idealnie wywiązujesz się ze swoich obowiązków, ale nie będziesz w stanie mnie we wszystkim zastąpić.
- Nikt nie zdoła ciebie zastąpić - odrzekła żarliwie, dotykając jednocześnie jego ramienia.
- To nie jest prawda. - Przeniósł wzrok na Dana.
- Ten zawał to dla mnie ostrzeżenie. Powinienem zwolnić tempo. Podejść do życia bardziej na luzie. Moje córki i zięciowie nie mają pojęcia, jak poprowadzić to, co ciężką pracą udało mi się zbudować. Kiedy mnie zabraknie, wszystko się rozpadnie.
- Monty, jeśli proponujesz to, co myślę, to od razu ci mówię, żebyś nie brał mnie pod uwagę - stanowczo stwierdził Dan. - To absolutnie nie wchodzi w grę. Nie jestem do wzięcia. Ten kontrakt jest zupełnie czymś innym, zgodziłem się tylko w drodze wyjątku.
Gdyby Monty ją wcześniej uprzedził, powiedziałaby mu dokładnie to samo. Znała Dana i świetnie wiedziała, jak bardzo jest niezależny. Poza tym nikt go nie zmusi, żeby usiedział na miejscu.
- Dan, nie mam syna - nie zrażał się Monty. - Gdybym mógł wybierać, wybrałbym ciebie.
- Miło mi to słyszeć i doceniam to, ale...
- Proponuję ci, żebyś został moim wspólnikiem. Jedyne, co musiałbyś wnieść, to twoją wiedzę i doświadczenie.
Wstrzymała dech. Wartość firmy, biorąc pod uwagę specjalistyczny sprzęt i tereny, oceniona była na miliony dolarów...
- Monty, dobrze wiesz, że nie nadaję się do siedzenia za biurkiem.
Jayne potrząsnęła głową. Jak mogła choć przez chwilę sądzić, że ziemskie dobra zrobią na nim wrażenie? Nic nie jest w stanie zawrócić go z raz obranej drogi: ani miłość, ani pieniądze, ani nawet dziecko. Czy nie wiedziała tego wcześniej?
- Ludzi do siedzenia za biurkiem łatwo można znaleźć. - Monty zbył jego obiekcje machnięciem ręki. -Ale mnie potrzeba kogoś, kto mógłby pokierować całością. Do diabła, Dan! Nie rozumiesz, że nie chcę, żeby to, do czego doszedłem pracą całego życia, zostało sprzedane albo obróciło się w ruinę? Ty masz wyczucie, wiesz, które prace warto wziąć. Nie popełniasz błędów.
Wszystko, za co się bierzesz, przynosi niezły dochód przy relatywnie niskich kosztach własnych. Myślisz, że nie śledziłem twoich posunięć?
- Monty, nie przemyślałeś tego wystarczająco - rzeczowo stwierdził Dan. - Twoja rodzina nie pogodzi się łatwo z decyzją, że zrzekasz się połowy udziałów.
- To moja firma - stanowczo oświadczył Monty.
- Mogę zrozumieć, że jesteś teraz pod wrażeniem, ale może się zdarzyć, że wrócisz do zdrowia szybciej, niż się spodziewasz. Twoja oferta jest przedwczesna.
I z góry skazana na przegraną, pomyślała Jayne. Miała za złe Danowi, że przeciąga sprawę i niepotrzebnie zwodzi Monty'ego. Nie powinien robić mu nawet nikłych nadziei, skoro i tak wiedział, że nie przyjmie tej propozycji. Spojrzała na niego z dezaprobatą. Pochwycił jej spojrzenie i pytająco uniósł brwi.
- Czy coś nie tak, panno Winter? No tak, mogła się tego spodziewać!
- Wydaje mi się, że jeśli odpowiedź jest negatywna, to sprawa jest jasna i nie ma się nad czym rozwodzić - oznajmiła stanowczo.
- Szalenie bezkompromisowe podejście - skrzywił się kwaśno Dan.
- Jayne, to nie twoja sprawa. - Monty przywołał ją do porządku.
- W pewnym sensie jej - wtrącił Dan. - Może nie jest zachwycona perspektywą, że byłbym jej szefem. Czy o to chodzi, panno Winter?
- Nie. Absolutnie nie. Mogę pracować z każdym - oświadczyła, przewidując z góry, że Dan i tak nie pozostanie długo w jednym miejscu.
- I nie złoży pani wymówienia, jeśli okaże się, że ja mogę być szefem? - naciskał Dan.
- Dlaczego miałaby to zrobić? - zdziwił się Monty.
- Trudno mi teraz przewidzieć, co będzie po zakończeniu tego kontraktu, panie Drayton - odpaliła Jayne. Mierziła ją ta gra. - Australia nie mieści się między M a Z.
- Podobnie jak Chiny - zareplikował przymrużając oczy.
- O czym wy mówicie? - zniecierpliwił się Monty. - Co znaczy to M i Z?
- Mozambik i Zimbabwe - wyjaśnił Dan, uśmiechając się do Monty'ego. - Zamierzałem tam pojechać, nim wynikła ta sprawa z Chinami.
- Jeśli przyjmiesz moją propozycję, będziesz mieć wolną rękę. Możesz podróżować, ile tylko dusza zapragnie, to będzie zależało wyłącznie od ciebie - uspokoił go Monty.
- Monty, jeszcze nie schodzisz z tego padołu - pohamował go Dan. - Nie musisz już teraz podejmować żadnych decyzji. Będzie na to mnóstwo czasu.
Dobrze, że wreszcie się opamiętał, pomyślała Jayne. Chociaż, według niej, powinien od razu postawić sprawę jasno.
- Dan, nie zmienię zdania. Przemyśl poważnie moją ofertę. Jest aktualna.
Posłała mu znaczące spojrzenie, jakby chcąc go skłonić, by zakończył tę przepychankę i nie robił Monty'emu jakichś nadziei.
Dan przez chwilę milczał, jakby rozważając w duchu za i przeciw. Widząc jej spojrzenie, uniósł lekko brwi.
- To nęcąca, ale jednocześnie poważna propozycja - zwrócił się do Monty'ego. - Jednak przyjęcie jej oznaczałoby całkowitą zmianę mojego trybu życia.
Wreszcie powiedział prawdę!
- Z drugiej strony rozumiem cię, bo gdybym był na twoim miejscu, też bym nie chciał, żeby dorobek całego życia został zmarnowany - ciągnął. - Albo przeszedł w inne ręce. Będę z tobą szczery. Może się zdarzyć, że w razie twojej śmierci rodzina zażąda, żebym ją spłacił. Mogę nie mieć na to wystarczających pieniędzy. A więc mimo że twoja propozycja jest bardzo korzystna, trzeba więcej, żeby mnie skusić.
Nie wierzyła własnym uszom. Dan nadal go mami!
- Podaj swoje warunki, Dan - nie zrażał się Monty.
- Muszę mieć znaczący głos w firmie. Nie potrafię wykonywać poleceń, sam muszę decydować, co i jak ma być zrobione. Jeśli chcesz, żebym pokierował firmą, muszę mieć do tego tytuł.
- Zgadzam się. Teraz konkrety.
- Pięćdziesiąt jeden procent udziałów.
- Zrobione!
Monty wyciągnął rękę, by przypieczętować umowę.
Jayne patrzyła na to, co się dzieje, szeroko otwartymi oczami. Nie, Dan nie powinien... Jeśli się zgodzi, to znaczy, że źle go osądziła. Że obojgu zmarnowała życie, bo oparła się na błędnych przesłankach, zakładając, że on nigdy nie zechce się ustatkować. Jeśli teraz wyciągnie rękę, to wyobrażenie, jakie o nim miała, rozpadnie się w drobny mak. Chociaż chyba i on nie przewidział takiego rozwoju sytuacji.
Dan nie wyciągnął ręki.
- Nie, Monty, jeszcze się nad tym zastanów - powiedział łagodnie. - To poważny ruch i nie chcę, by ktoś mi kiedyś zarzucił, że wykorzystałem moment. Kiedy skończymy tutaj pracę, przylecę do Australii. Wtedy wrócimy do tej rozmowy.
Rozluźniła się. A więc chciał go tylko podtrzymać na duchu, zrobić mu nadzieję, by szybciej doszedł do zdrowia. Nie miał zamiaru się wiązać.
Monty zaśmiał się i opadł na poduszkę.
- Już cię mam, Dan. Zawsze dotrzymywałeś słowa.
- To jedna z moich słabych stron - skrzywił się Dan. Monty uśmiechnął się do dziewczyny.
- Miej na niego oko, Jayne. To mój człowiek.
- Postaram się - zapewniła go, żeby go uspokoić.
- No to teraz idźcie wysadzać góry - pożegnał ich z uśmiechem. - Nie chcę was widzieć, póki nie skończycie. W Sydney zdacie mi raport.
Pożegnali się i wyszli. Właściwie Dan doskonale wybrnął z tej sytuacji, olśniło ją. Bez trudu dotrzyma słowa, bo przecież i tak zamierzał wrócić z Chin do Australii, żeby tam ochrzcić dziecko.
- Zachowałeś się bardzo taktownie - pochwaliła go. - Chociaż trochę go zwodzisz - dodała, nie mogąc się powstrzymać.
Popatrzył na nią ironicznie.
- Uważasz, że go zwodzę?
Zawahała się.
- A nie jest tak?
- Powiedzmy, że chcę mieć czas na zastanowienie. Jego słowa sprawiły, że niespodziewanie straciła pewność siebie.
- Czy to znaczy... czy chcesz powiedzieć, że jeśli Monty podtrzyma swoją ofertę, to się zdecydujesz i ją przyjmiesz?
Byli już przy samochodzie. Dan popatrzył na nią z napięciem.
- Jak myślisz, Jayne, co mi przyszło do głowy, kiedy po raz pierwszy ujrzałem Mount Everest? Zastanawiałem się, w jaki sposób ruszyć go z miejsca.
- Dlaczego to mówisz? - zdumiała się.
- Bo z jakichś nie zrozumiałych dla mnie powodów wzniosłaś między nami taką górę nie do przebycia - powiedział cicho. - Ale bez względu na cenę, rozsadzę ją na kawałki. I nic mnie przed tym nie powstrzyma. Zmiotę każdą przeszkodę, jaką postawisz. Muszę zobaczyć z bliska, jaka naprawdę jesteś i o co naprawdę ci chodzi.
- Dlaczego?! - wykrzyknęła zaskoczona jego determinacją. - Dlaczego tak bardzo ci zależy, żeby móc o wszystkim decydować?
Przyjrzał się jej badawczo.
- Dla innych możesz sobie być Panią Smok, ale dla mnie jesteś kobietą, która była i nadal powinna być moją żoną. I o to będę walczył.
Serce zabiło jej mocniej. A więc zależało mu na niej, chciał ją odzyskać. Chciał... Nagle obudziła się w niej czujność. Może chciał zbyt wiele, tak jak wtedy!
- I żeby mieć do mnie dojście, zgodzisz się nawet na jego propozycję, tak? - Musiała sprawdzić, jak daleko był skłonny się posunąć.
- Jayne, nie chodzi o pokazanie, kto jest silniejszy. Przynajmniej mnie nie. Powiem ci tylko, że dla żony, która chce być ze mną... która chce mieć ze mną dzieci - uśmiechnął się leciutko i dokończył ciszej: - dla niej mógłbym zastanowić się nad zrobieniem wielu rzeczy.
- Nawet osiąść gdzieś na stałe?
- Jeśli obie strony mają dobrą wolę, to zawsze znajdzie się jakieś kompromisowe rozwiązanie.
Przypomniała sobie zapewnienie Monty'ego, że Dan będzie mógł podróżować, ile tylko zapragnie. Czy, jeśli zdecyduje się do niego wrócić, będzie się z nią liczyć, czy weźmie pod uwagę jej potrzeby?
Chwyciła głęboki oddech i bardzo powoli wypuściła powietrze. Musi się uspokoić, otrząsnąć z jego uroku.
- Bierzmy się do roboty - powiedziała, wsiadając do auta.
Jeśli zdarzy się tak, że między nimi do czegoś dojdzie, że może będą mieć dziecko, to stanie się to tylko na jej warunkach i wtedy, kiedy ona tego zechce. I nie odstąpi od tego postanowienia. Tym razem role się odwróciły. Nie będzie tak jak kiedyś. Wprawdzie przepełniało ją podniecenie i nadzieja, ale za dużo przeżyła i za bardzo się zmieniła, by było tak jak dawniej. Teraz to Dan musi o nią zabiegać, on musi ją zdobywać. A ona nie da się złapać, póki nie będzie mieć całkowitej pewności, czym to się dla niej zakończy.
Praca pochłaniała ich bez reszty. Pracowali od rana do nocy, bez wolnych dni. Termin gonił, więc nie było innego wyjścia. Przebywali ze sobą bezustannie. Jayne starała się koncentrować wyłącznie na sprawach zawodowych, ale nie było to łatwe.
Poznawała Dana teraz z zupełnie innej strony. Przez cztery lata byli małżeństwem, ale nigdy nie widziała go przy pracy, nie wiedziała, jaki wtedy jest. Teraz każdy dzień przynosił nowe odkrycia.
Dan był ekspertem światowej klasy, ale nikomu nie dawał odczuć swojej wyższości. Zachowywał się najzupełniej normalnie, utrzymując doskonałe kontakty z chińskimi inżynierami, konsultując z nimi poszczególne posunięcia, zasięgając ich rad i wykorzystując ich wiedzę. Przy nim każdy czuł się potrzebny i ważny, a to przekonanie sprawiało, że praca posuwała się pomyślnie i bez zgrzytów.
Zjednał sobie powszechną sympatię. Wszyscy go lubili, bez problemu podporządkowywali się jego decyzjom. Udało mu się stworzyć zgrany zespół, którego był niekwestionowanym przywódcą. Zdobył sobie zaufanie i potrafił motywować do działania. Jayne szczerze go podziwiała. Już wiedziała, dlaczego Mon-ty tak nalegał, by to właśnie Dan stanął na czele jego firmy.
W stosunku do niej był bez zarzutu. Potrafił doceni jej umiejętności i wiedzę, chwalił przygotowane przez nią mapy i raporty, pilnie wysłuchiwał jej uwag. Do tej pory cieszyło ją wspomnienie niedawnej rozmowy.
- Teraz już wiem, dlaczego Monty tak dobrze się o tobie wyrażał. - Zaskoczyło ją, bo powiedział to zupełnie spontanicznie. Uśmiechnął się z żalem. - Źle zrobiłem, że nie dałem ci rozwinąć skrzydeł, Jayne, że chciałem, byś była tylko żoną. Gdybym wcześniej znał twoje możliwości i zdolności organizacyjne, moglibyśmy wiele razem zdziałać.
Te słowa sprawiły jej przyjemność, ale natychmiast zastanowiła się, czy powinna potraktować to jako obietnicę na przyszłość, czy też uznać za spóźniony żal.
- Agenci w biurach podróży muszą zawsze mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. - Było to proste stwierdzenie faktu, nie zamierzała wytykać mu błędów. - Nigdy nie dałeś mi odczuć, że potrzebujesz mojej pomocy. Chętnie bym się włączyła.
Przez chwilę milczał.
- Pewnie mam to po ojcu - oświadczył po namyśle.
- On nigdy nie prosił mamy o pomoc. Cieszyło go, że jest zadowolona z tego, co sama robi.
- W takim razie idealną żoną dla ciebie byłaby artystka, dla której do tworzenia nie jest istotne otoczenie ani inni ludzie.
- Nie. - Uśmiechnął się tak, że przeszył ją dreszcz. - Nie chciałbym, żeby coś w życiu mojej żony było dla mnie niedostępne.
Teraz... czy zawsze?
To pytanie nie dawało jej spokoju.
Jest jego żoną... Jeśli zechce... Każdego wieczoru było jej coraz trudniej zamykać przed nim drzwi. Wprawdzie Dan ani słowem o tym nie wspomniał, ale nie ukrywał swoich pragnień. Widziała to w jego oczach, w sposobie, w jaki na nią patrzył.
Jej pozostawiał decyzję, wiedziała to. Nie chciał jej do niczego namawiać, nie chciał zachęcać. Dał jej wolną rękę. Czekał na jej ruch, gotowy, jeśli go zechce, jeśli sama dokona wyboru, jeśli zdoła przemóc złe wspomnienia i być z nim na dobre i na złe, obdarzy wiarą i miłością.
Czasami wolała, żeby to on zrobił pierwszy krok, żeby po prostu wziął ją w ramiona, rozwiał dręczące ją wątpliwości i lęki. Ale podświadomie wiedziała, że to by niczego nie zmieniło, że byłaby to kolejna ucieczka. Musi sama zdecydować, czy chce z nim być, czy widzi swoją przyszłość u jego boku.
Obserwowała jego stosunek do dziecka. Nie rozstawał się z małą, zabierał ją nawet w góry, gdzie nadzorował rozmieszczanie ładunków. Jego praca polegała głównie na stworzeniu koncepcji i wyznaczeniu zadań, ale czasami musiał wprowadzać poprawki, jeśli coś zostało nie do końca zrobione według jego instrukcji.
Dan stale rozmawiał z dzieckiem, a dziewczynka zdawała się rozumieć jego słowa, bo odpowiadała na nie poważną minką albo wybuchem śmiechu.
Dlaczego im nie szło równie dobrze? Dlaczego nie mogli dojść do porozumienia?
Serce się jej ściskało, kiedy przyglądała się Danowi i Anyi. Trudno jej było wyobrazić sobie lepszego ojca dla swoich dzieci. Jeśli będzie je mieć. Może, jeśli wszystko się ułoży...
Czy jest możliwe osiągnięcie równowagi między jej potrzebami a pragnieniami Dana? Przynajmniej pewnej równowagi? Jeśli nawet Dan pójdzie na ustępstwa, to na jak dalekie, na co może liczyć z jego strony? Ile jest zdolny poświęcić ze swego życia?
Poczekamy i zobaczymy. Tak powiedział, kiedy pytała go o propozycję Monty'ego. Wszystko w zawieszeniu, bez deklaracji i zobowiązań. Poczekaj a zobaczysz... To budziło w niej najgorsze skojarzenia. Dokładnie tak samo odpowiadał jej ojciec, kiedy pytała, dokąd tym razem ją zabiera. Tylko po to, by znów ją porzucić.
Noce ciągnęły się w nieskończoność, a samotność wydawała się nie do zniesienia. Spała źle, dręczyły ją koszmary. Którejś nocy obudziła się z bólem głowy. Ciemność i cisza otulały ją jak gęsta mgła. Nie mogła dłużej tu zostać.
Wstała, zapaliła lampę i włożyła szlafrok. Chłód przenikał ją na wskroś. Niedługo zacznie świtać. Poszła do kuchni poszukać proszków i napić się herbaty. Musi się jakoś rozgrzać.
Usiadła nad parującą filiżanką. Czuła się taka samotna, opuszczona przez wszystkich. Z korytarza dobiegł ją cichy odgłos kroków. Nie miała gdzie się ukryć. Dan stanął w drzwiach, zagradzając drogę do jej pokoju. Popatrzyła na niego bezradnie.
Wiedziała, że jest blada i wymęczona. Była zupełnie rozbita. Nie mogła się zmusić, by spojrzeć mu w oczy. Utkwiła wzrok w wycięciu jego czarnego szlafroka. Podobny dała mu kiedyś na urodziny. Czyżby to ten sam? Był już nieco znoszony...
- Dobrze się czujesz, Jayne?
Jego cichy, łagodny głos docierał do głębi jej duszy. Popatrzyła na niego, jakby chciała w jego oczach wyczytać odpowiedzi na dręczące ją pytania.
- Jayne?
Widziała, że się zaniepokoił. Podniósł rękę, postąpił krok w jej stronę.
- Nie! - wykrzyknęła z rozpaczą. Zatrzymał się.
- Nie czuję się dobrze - wybuchnęła. Słowa wylewały się z niej jakby niezależnie od jej woli. - Nigdy nie było mi dobrze. Jedynie przez krótki moment, kiedy byłam z tobą. Wtedy myślałam, że mam wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłam od życia. Dałeś mi tak wiele, Dan. I tak mi przykro, że... Przepraszam, że czegoś zaczęło mi brakować. Przepraszam, że nie mogłam już dłużej. Nie mogę... nie mogę...
Wstrząsnęła się konwulsyjnie. Łzy popłynęły jej z oczu i nic na to nie mogła poradzić. Próbowała jeszcze odnaleźć w sobie resztkę sił, ale daremnie. Zresztą już nic nie miało znaczenia, nic nie było ważne. Rozpacz i żal, które tak długo w sobie tłumiła, teraz znalazły ujście i przesłoniły cały świat.
Dan stał jak sparaliżowany. Nie wiedział, co się dzieje. Już przecież myślał, że Jayne jest gotowa się poddać, że wreszcie nawiąże się między nimi nić porozumienia, że uda mu się ją oczarować, przekonać, uwieść, jeśli będzie taka potrzeba... Ale nie spodziewał się takiego wybuchu rozpaczy.
Łzy... Broń kobieca... Ale Jayne nigdy nie uciekała się do płaczu. Przez te wszystkie lata, kiedy ją znał, zawsze, nawet wtedy gdy oznajmiła, że odchodzi, potrafiła zachować kamienną twarz, stłumić w sobie uczucia. Nie miał do niej dostępu, co jeszcze bardziej burzyło w nim krew. A teraz tak się załamała... Na litość boską! Co on takiego uczynił? Przecież chciał tylko jednego: żeby do niego wróciła.
Miotały nim sprzeczne uczucia. Czy te dwa lata nie były dla niego wystarczającym dowodem, że ona nie chce mieć z nim nic wspólnego? Jakie miał prawo, by znów wtargnąć w jej życie, które powoli zaczynała sobie układać?
To jasne, iż chciał jej pokazać, że odchodząc popełniła błąd. Pewną rolę grała też urażona duma. Ale to nie było wszystko, istniało jeszcze coś znacznie ważniejszego -nadal łaknął miłości, która ich kiedyś łączyła.
Jak ją teraz pocieszyć, jak pomóc? I czy mu na to pozwoli? Ale przecież mąż, nawet były, może pozostać przyjacielem, któremu na niej zależy. Więcej niż zależy, poprawił się w duchu, ale teraz nie to było ważne. Przede wszystkim martwił się o nią. Podszedł do stołu i powoli usiadł na wprost niej.
Jayne oparła łokieć na stole, zakryła dłonią oczy. Drugą dłoń położyła obok filiżanki. Dan wyciągnął rękę, pogładził jej palce.
- Nic z tego - załkała. - Nie mogę, Dan.
- Do niczego cię nie namawiam, Jayne - powiedział łagodnie. Odetchnął z ulgą, bo nie odepchnęła jego ręki.
- Ja też cię przepraszam. Nie chciałem cię urazić.
- To nie twoja wina.
Spochmurniał. Nic z tego nie rozumiał. Łzy nadal płynęły jej po policzkach, nie próbowała ich wytrzeć. Ścisnęło go w żołądku. To było ponad jego siły. Uścisnął mocniej jej dłoń, chcąc dodać jej otuchy.
- Jayne, kochanie - powiedział miękko - nie mam ze sobą chusteczki, ale możesz wytrzeć buzię w ten frotowy szlafrok. To ty mi go kiedyś dałaś, jest jakby wspólny. Potraktuj mnie jak starego przyjaciela. Nic więcej, obiecuję.
Starał się działać racjonalnie, ale jej reakcja wstrząsnęła nim, bo Jayne znów wybuchnęła płaczem. Nie zastanawiając się, co czyni, poderwał się z miejsca, wziął ją w ramiona i mocno przytulił do siebie.
- Już dobrze, kochanie - powiedział pieszczotliwie, zniżając głos aż do szeptu. - Przy mnie jesteś bezpieczna - zamruczał, wtulając twarz w jej miękkie włosy. Ich zapach boleśnie przywołał wspomnienia, które z takim trudem odsuwał od siebie przez dwa ciągnące się w nieskończoność lata. Bezwolnie poddała się jego ramionom, nie mając siły się opierać, nie chcąc już myśleć, zastanawiać się... Jej bezradność wzruszyła go, obudziła czułość.
Łagodnie gładził ją po plecach, tak jak robił to tyle razy, gdy Anya miała kolkę i masaż przynosił jej ulgę. Oparł policzek o jej głowę. Zrobiłby wszystko, by nie czuła się taka samotna i opuszczona. Jej słowa nie dawały mu spokoju. Próbował odnaleźć w nich jakiś sens, zrozumieć powody, które doprowadziły ją do takiego stanu.
- Jayne, czego więcej nie możesz? - zapytał miękko. - Powiedz mi.
Znów wstrząsnęło nią łkanie.
- Czy to przeze mnie? - przeraził się. - Chcesz, żebym wyjechał? Żebym zniknął z twojego życia?
- Nie... nie...
Poczuł się, jakby kamień spadł mu z serca. Odetchnął głęboko. Jayne, wtulona w szlafrok, nie odrywała twarzy od jego ramienia. Chlipała cicho. Dziecko szukające pocieszenia. Objął ją mocniej. Tak bardzo chciałby ją ukoić.
- Jayne, powiedz mi - szepnął. - Chcę ci pomóc.
- Nie wiem... czy mógłbyś... Nie, to by nie było w porządku... - załkała. Opanowała się nieco, była zupełnie wyczerpana, nie miała już sił. - Jesteś... jaki jesteś, Dan.
- Ty też. Chciałbym cię zrozumieć, proszę. Chyba że to dla ciebie zbyt bolesne?
Pociągnęła nosem, zaczerpnęła powietrza i bezradnie oparła głowę o jego ramię.
- Przez całe życie... ciągle musiałam się gdzieś przenosić... ciągle nowi ludzie, zupełnie obcy. Nigdy nie byłam u siebie, nie miałam swojego miejsca... Tak, jakby mnie nie było, wcale się nie liczyłam, dla nikogo nic nie znaczyłam. Aż do czasu, kiedy poznałam ciebie.
- Jayne, znaczysz dla mnie więcej, niż umiem ci powiedzieć - zapewnił ją gorąco. - Uwierz mi, naprawdę tak jest.
- Och, Dan! - westchnęła głęboko. - Ja tak bardzo cię kochałam. Przy tobie poczułam, że żyję, że jestem dla ciebie ważna.
- Tak było. I nadal tak jest.
- Ale ty potrzebowałeś ciągłych zmian... Chciałeś przenosić się z miejsca na miejsce. Wtedy zaczęłam zastanawiać się, jak to naprawdę jest, znów poczułam się jak ktoś, kto nie ma nic do powiedzenia, kto nie ma prawa głosu. Byłam jak marionetka, a ty pociągałeś za sznurki. Nie mogłam już tego dłużej znieść. Nie jestem taka jak twoja mama. Ani moja - dodała spontanicznie.
- Ani jak twoja? - Wkraczał na nieznany teren, ale chciał wyciągnąć z niej jak najwięcej. Potem w spokoju rozważy jej słowa.
- Nie odstępowała mojego ojca, jeździła z nim wszędzie. Chyba zajmowała się organizacją koncertów. Muzyka była ich życiem.
Przypominał sobie, że kiedyś Jayne wspomniała mu, że ojciec był muzykiem. Pewnie po matce odziedziczyła talenty organizacyjne.
- Myślę, że taki tryb życia jej odpowiadał, bo stale byli razem. Zespół zastępował im rodzinę.
- A tobie nie?
- Mnie... może w jakimś sensie. Umieszczali mnie w domach różnych swoich znajomych... na jakiś czas. A kiedy mama umarła...
- Ile miałaś wtedy lat, Jayne?
- Siedem.
Od tamtej pory minęło dwadzieścia lat, a ona nadal nie miała tego, za czym tak rozpaczliwie tęskniła. Miejsca, gdzie czułaby się bezpiecznie, ludzi, których znałaby od lat i którzy by ją znali i akceptowali. Brakowało jej korzeni, solidnego oparcia.
Zamknął oczy. Dlaczego wcześniej nie docierało do niego tyle rzeczy, dlaczego wcześniej nie dostrzegł, co się dzieje w jej duszy?
Tak bardzo potrzebowała samo potwierdzenia, wiary w siebie i swoje możliwości. Nie chciała pogodzić się z myślą, że jest kimś gorszym, mniej wartym. Otwiera swój dom dla dziecka, by Anya nigdy nie doświadczyła takich przeżyć jak ona.
A on zarzucił jej egoizm i obojętność na potrzeby innych. .. Teraz zaczynał rozumieć, że był to dla niej jedyny sposób, by przeżyć, by nie dać się zepchnąć na margines. Pozbawiona oparcia i bliskich mogła liczyć tylko na siebie.
Takie było całe jej życie, z wyjątkiem tego krótkiego okresu, kiedy byli razem...
- Dan?
- Uhm?
- Dziękuję, że mnie przytuliłeś i dałeś się wypłakać.
- Przynajmniej to mogłem zrobić - powiedział z lekką goryczą.
- Jestem okropnie zmęczona - dodała cicho.
- Odprowadzę cię do łóżka. Boję się, że sama nie dojdziesz.
- Dam radę.
- Nie kłóć się. Kto jest twoim szefem? Musisz być jutro w dobrej formie.
Westchnęła bezradnie. Dan wziął ją na ręce. Musi ją zanieść, jest taka słaba. Chce ją zanieść, pragnie ją utulić, ukoić jej cierpienie, dodać sił i otuchy.
Nie opierała się. Zarzuciła mu ręce na szyję, oparła głowę na piersi. Jak spłakane, nieszczęśliwe dziecko. Jej ufność poruszyła go do głębi.
Dlaczego dopiero teraz otworzyły mu się oczy na tyle rzeczy, dlaczego nie wcześniej? Dlaczego uważał, że doskonale wypełnia swoją rolę, skoro zarabia na rodzinę i sam podejmuje decyzje?
Nigdy nawet nie pomyślał, że w ten sposób wyrządza jej krzywdę. Nie pytał ojej zdanie, tylko sam dokonywał wyboru. Nie zastanawiał się, że w ten sposób tłamsi jej osobowość, sprowadza ją do roli przedmiotu.
Zatrzymał się przy łóżku. Usiadł, ale nie wypuszczał jej z objęć. Nie chciał jej tak zostawić, wydać na łup samotności. Wiedział, że jest jej teraz potrzebny.
- Jayne, kochanie... - zaczął łagodnie, ale urwał zdjęty lękiem, że może jeszcze pomyśli... Do diabła, jak to powiedzieć? - Zostanę z tobą i poczekam, aż uśniesz - zdecydował. - Nie bój się, z mojej strony nic ci nie grozi. Po prostu nie chcę, żeby zaczęły cię męczyć złe myśli. Dobrze, że trochę popłakałaś i wyrzuciłaś z siebie to, co cię dręczy. To ci tylko dobrze zrobi. Jeśli to jeszcze za mało, to jestem przy tobie, powiedz mi, czego pragniesz.
Poruszyła głową, poczuł na szyi jej ciepły oddech.
- Chciałabym... - zawahała się.
- Co tylko chcesz - zapewnił ją.
- Połóż się koło mnie na chwilę, dobrze? To mnie zawsze uspokajało. I bardzo mi tego brakowało.
- Mnie też. To były najlepsze chwile.
- Uhm. - Westchnęła uspokojona i przytuliła się mocniej.
Zebrał siły. Musi panować nad sobą. Jayne już chyba zapomniała, że kiedyś usypiali w ten sposób nasyceni miłością. Odepchnął od siebie te wspomnienia. Zdjął z niej szlafrok i ułożył ją na łóżku. Nie mógł się powstrzymać, by nie odgarnąć z poduszki jej loków i nie musnąć jej czoła.
- Zaraz przyjdę - szepnął.
Zgasił światło. W ciemności czuł się bezpieczniej. Teraz ważne jest tylko to, co ona chce, to jej potrzeby muszą zostać zaspokojone. To jej obiecał.
Stanął obok łóżka. Nie mógł się zdecydować. Jeśli pozostanie w szlafroku, to nie będzie to samo. Zresztą miał na sobie bokserki, zaczął je nosić, kiedy pojawiła się Anya. Jayne też była w bawełnianej koszulce.
Zdjął szlafrok i ułożył się obok żony. Leżała na boku. Podsunął jej rękę pod głowę i powoli, bardzo ostrożnie przysunął się bliżej. Drugą ręką przygarnął ją ku sobie. Zmusił się, by się rozluźnić.
Jayne przysunęła się jeszcze bliżej i westchnęła z ulgą, jakby wreszcie znalazła się w niebie.
Dla niego było to jednocześnie i niebo, i piekło...
Dwa lata...
Czy już nie powinien liczyć na nic więcej? Czy pora pogodzić się, że to już wszystko?
Z głębokiego snu obudziło ją łagodne muśnięcie. Ktoś delikatnie odgarnął włosy z jej czoła. Otworzyła oczy. Poranne światło wpadało do wnętrza pokoju. Na brzegu łóżka siedział Dan i wpatrywał się w nią uważnie. Był ubrany i ogolony.
- Chcesz dalej spać, czy pojechać ze mną do pracy? - zapytał.
Zerknęła na stojący obok łóżka budzik i zmarszczyła brwi. Już dawno temu powinna wstać.
- Wyłączyłem go. - Pochwycił jej spłoszone spojrzenie. - Chunz przygotowała ci śniadanie, już je zapakowała; mogłabyś zjeść w samochodzie. Nie musisz już niczego robić, wystarczy, że wstaniesz i się ubierzesz. Ale jeśli nie masz ochoty i nie czujesz się na siłach, to zostań w łóżku i odpocznij.
- Nie, nic mi nie jest.
Usiadła, jakby w ten sposób chcąc potwierdzić swoje słowa. Dan cofnął rękę, ale Jayne powstrzymała go. Ujęła jego dłoń. Serce biło jej mocno na wspomnienie wydarzeń wczorajszej nocy. Otworzyła się przed nim, a on okazał jej tyle współczucia i zrozumienia.
- Dan... - Popatrzyła mu prosto w oczy. Nieoczekiwanie poczuła się zupełnie bezbronna. - Dziękuję ci... Byłeś dla mnie taki dobry...
Potrząsnął głową i wstał. Popatrzył na jej dłoń przytrzymującą jego rękę i łagodnie przesunął kciukiem po miejscu, gdzie kiedyś nosiła obrączkę.
- To kara za moje grzechy, Jayne. - W jego głosie zabrzmiała ledwie słyszalna nutka goryczy.
- Nie mów tak, nie chcę, żebyś tak myślał. To nie twoja wina, że jestem jaka jestem - poprosiła żarliwie, jeszcze mocniej ściskając jego rękę. Z trudem radziła sobie z uczuciami, jakie niespodziewanie ją przepełniły.
Podniósł na nią wzrok, nie odrywał od niej oczu.
- Nie mogę sobie darować, że wcześniej nie widziałem tylu rzeczy, że dopiero teraz zaczynam niektóre z nich pojmować.
- Nie żałuj! - wykrzyknęła zła na siebie, że przez nią czuje się winny. Chciała się podnieść, ale jej bawełniana koszulka zaplątała się i podciągnęła lekko, odsłaniając górę dekoltu. - Cholera! - mruknęła, próbując pociągnąć ją w dół.
Nim zdołała się z nią uporać, Dan objął ją w talii, uniósł do góry i postawił na podłogę. Stała teraz na wprost niego.
- Chcę wiedzieć tylko jedną rzecz. - Wbił w nią napięte spojrzenie.
- Co takiego? - zapytała bez tchu, bo nie cofnął rąk, a jego dotyk sprawiał, że stawała się zupełnie bezwolna.
- Czy jeszcze mnie chcesz?
Nie starał się jej zaskoczyć. Przeciwnie, przybliżał swoją twarz powoli, jakby dając jej czas, by się wycofała. Jak urzeczony wpatrywał się w jej usta. Gorączkowe myśli jak szalone wirowały w jej głowie. Wewnętrzny głos ostrzegał ją, ale druga strona jej natury zagłuszała te ostrzeżenia, namawiała do poddania, do spontanicznego okazania podobnej wielkoduszności, z jaką on wczoraj ją potraktował.
Jego usta łagodnie dotknęły jej warg. Ta jedna chwila wystarczyła, by jej myśli rozpierzchły się bezładnie, by jej wola przestała istnieć. Nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Tak bardzo brakowało jej tych pocałunków, tak rozpaczliwie za nimi tęskniła. Nie miała sił, by mu się oprzeć.
Oddała mu pocałunek. Przygarnął ją mocniej, zaczął całować jeszcze bardziej namiętnie, z żarem i wzruszającą determinacją. Wirowało jej w głowie.
Zarzuciła mu ręce na szyję, zanurzyła palce we włosach, przytuliła mocno. Cała płonęła. Tak dobrze było w jego ramionach, tak cudownie było czuć jego bliskość. Kiedy oderwał od niej usta, ciągle było jej mało, rozbudzone na nowo zmysły domagały się czegoś więcej. Pragnęła go.
Dan z trudem zaczerpnął tchu. Czuła drżenie napiętych pod skórą mięśni. Pochylił się lekko, popatrzył na nią przenikliwie.
- Jayne, powiedz, że mnie chcesz - zażądał.
Jak mogłaby zaprzeczyć czemuś tak oczywistemu? Zresztą czy mogłoby być inaczej? Wystarczy tylko spojrzeć na jej nabrzmiałe od pocałunków usta, błędny wzrok.
- Tak - szepnęła. - Dan, chcę ciebie.
Odetchnął głęboko. Rozluźnił uścisk, ujął ją pod brodę i lekko uniósł do góry jej buzię. Delikatnie przesunął palcem po linii ust. Oczy mu złagodniały.
- Jayne, teraz nie czas na to, co chciałbym z tobą przeżyć. Ale obiecaj mi, że dzisiejszy wieczór będzie dla nas.
No tak, czas! Termin gonił i każda chwila była starannie zaplanowana. Nie mogli pozwolić sobie na żadne odstępstwa. Z trudem próbowała pozbierać kłębiące się w jej głowie myśli, powstrzymać wzbierające w niej uczucia, uspokoić szalone pragnienia.
W jej życiu nigdy nie było innego mężczyzny. Był tylko Dan. Czy stanie się coś złego, jeśli pozwoli mu, jeśli zgodzi się znów być z nim, nawet gdyby miało to trwać tylko przez chwilę? Kiedy nadejdzie pora, każde z nich ruszy własną drogą... Wzdrygnęła się na tę myśl. Wszystko w niej protestowało.
- Dobrze - powiedziała. - Dziś wieczorem.
Dan znów odetchnął z ulgą, rozpromienił się.
- Pójdę zobaczyć, jak ma się Anya. Zostawiłem ją z Chunz. - Puścił ją i postąpił krok do tyłu. - Potrzebujesz dużo czasu, żeby się wyszykować?
- Dziesięć minut.
Skinął głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Jaki on jest wspaniały, wyjątkowy! Dlaczego ta prawda dotarła do niej dopiero teraz? Gdyby udało im się osiągnąć inny rodzaj porozumienia, odnaleźć jakiś głębszy wymiar... Może sprawi to wspólna praca? Takie gorączkowe, pełne nadziei myśli przebiegały jej po głowie, kiedy wyjmowała z szafy ubranie.
Poczekamy, zobaczymy...
Ale to przecież nie znaczy, że nic się przez ten czas nie zmieni. Może teraz odnajdą w sobie coś nowego, może teraz okaże się, że już mogą wypracować sobie inny układ, który oboje są w stanie zaakceptować, że jednak mogą być razem... Jeśli Dan rzeczywiście zastanawia się nad przyjęciem propozycji Monty'ego, jeśli... Możliwe, że sama się oszukuje, że woli żyć złudzeniami, ale nagle najważniejszą rzeczą w życiu stała się ta nadzieja i przekonanie, że nie może zamykać przed nią drzwi.
Mijały minuty. Jayne ubierała się pośpiesznie. Kiedy weszła do kuchni, Chunz kołysała dziecko w ramionach. Drobniutka Chinka promieniała.
- Dzisiaj Anya zostaje pod moją opieką. Będzie jej ze mną bardzo dobrze. Przyrzekłam panu Draytonowi, że będę się nią troskliwie zajmować - oświadczyła żarliwie.
Jayne uśmiechnęła się, widząc jej niekłamaną radość. Jak dobrze, że Dan sprawił jej taką przyjemność, ucieszyła się w duchu.
- Jestem tego pewna, Chunz - powiedziała ciepło.
- Gotowa? - zapytał Dan.
- Tak.
Wziął zapakowane śniadanie, pocałował Anyę, która też go cmoknęła i gestem wskazał na drzwi.
- Ja poprowadzę samochód, a ty tymczasem zjedz śniadanie - zdecydował, podając jej pakunek.
Przyjemne było poczucie, że ktoś inny przejął odpowiedzialność. Usiadła obok niego, oparła się wygodnie. Dan nie odrywał oczu od drogi. Aż biła od niego energia.
Popatrzyła na niego ukradkiem.
Pochwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się. W oczach zamigotały mu radosne iskierki. Serce jej zabiło.
- Tylko się nie waż roztrząsać wszystkiego jeszcze raz - ostrzegł ją. - Mam swoją misję do wykonania.
- Musisz wysadzić góry? - zapytała ze śmiechem, niespodziewanie uszczęśliwiona jak dziecko.
- I pojmać Panią Smok - dokończył.
- Chcesz ją trzymać w niewoli? Rzucił jej szybkie spojrzenie.
- Nigdy tego nie zrobię. I nigdy tego nie chciałem.
- A więc chodzi ci tylko o dokonanie tego wyczynu? - nie ustawała.
Dan potrząsnął głową.
- Ten, któremu uda się zdobyć Panią Smok, nie może liczyć na nic więcej niż to, co ona sama zechce mu ofiarować. Czas, który mu poświęci, będzie jego jedyną nagrodą.
- I nie spróbuje wyrwać jej z kryjówki?
- Tylko wtedy, jeśli sama zechce rozwinąć skrzydła i ruszyć z nim do lotu. Pani Smok zawsze musi mieć swobodę wyboru, musi sama decydować o sobie. Inaczej jej ogień zagaśnie.
To było więcej, niż mogła się po nim spodziewać. Czy jego deklaracje znajdą potwierdzenie w rzeczywistości, to inna sprawa, ale nic jej nie powstrzyma przed przekonaniem się o tym w praktyce. Okazał jej tyle zrozumienia, tyle troski i szacunku. Serce w niej topniało.
Otworzyła paczuszkę z jedzeniem. W środku były smażone w głębokim tłuszczu paluszki z ciasta, które Chunz nazywała youzhagui, czyli „smażone diabły".
- Ja też dowiedziałam się paru ciekawych rzeczy o Chinach - pod wpływem impulsu oznajmiła Jayne, mając świeżo w pamięci jego minę, kiedy wyszła na jaw jej ignorancja na temat Chang Er. - Pod każdą nazwą, jaką nadają potrawom, kryje się jakaś opowieść.
Wskazała gestem na paluszki i wyrecytowała zapamiętaną historię opowiedzianą jej przez Chunz.
- Dawno temu pewien generał tak się rozzłościł na swoich wrogów, że ulepił z ciasta ich figurki, usmażył je i zjadł. Od tej pory nazywają się: „smażone diabły".
Dan roześmiał się w głos, oczy mu błysnęły.
- Kiedy się czyta kartę dań, to zupełnie, jakby się czytało bajkę. Ja sam najbardziej lubię „mnicha przeskakującego przez mur".
- Co to oznacza?
- Kiedyś medytujący mnich nagle poczuł smakowity zapach, dolatujący z drugiej strony muru. To były suszone owoce morza, które powoli dusiły się w garze. Pokusa była tak silna, że w końcu mnich jej uległ: przeskoczył przez mur, żeby poprosić o miseczkę tego specjału.
- A ja lubię coś, co nazywa się „zielona papuga o czerwonym dziobie na białym marmurze". Wiesz, co to jest?
- Nie.
Jayne zmarszczyła nos.
- Szpinak podawany na gotowanym chińskim twarogu.
- A co powiesz na „mrówkę wspinającą się na drzewo"?
Droga mijała im w pogodnym nastroju. Jayne skończyła śniadanie. Zbliżali się do nowego centrum Denjing, w którym od pewnego czasu wstrzymano wszelkie prace ze względu na zagrożenie osunięcia zboczy. Jej myśli niepostrzeżenie przeniosły się na czekające ich dzisiaj zadania. Dopiero wtedy dotarło do niej, jak wiele straci Anya, nie będąc dzisiaj z nimi.
- Czy to nie dzisiaj ma odbyć się detonacja? - zapytała.
- Dzisiaj. Lin Zhiyong będzie miał zaszczyt nacisnąć guzik.
- W takim razie, dlaczego zostawiłeś dziecko z Chunz? Mówiłeś, że lubi wybuchy.
- Jayne, Anya nie wie o tym, że coś traci.
- Czy istnieje jakieś niebezpieczeństwo? - zaniepokoiła się. - Obawiasz się, że coś może być nie tak?
- Nie. A już z pewnością nie z eksplozją.
- W takim razie, dlaczego jej nie wziąłeś?
Przez chwilę milczał, jakby coś rozważając. Wreszcie uśmiechnął się lekko.
- Bałem się, że z tobą może być krucho. Nie chciałem dodatkowo martwić się o dziecko. Nie dzisiaj.
- Ach tak!
Odwróciła się zmieszana. Poczuła się niezręcznie, zdając sobie sprawę, jak bardzo Dan czuł się niepewny względem niej. Czyżby podejrzewał, że może zmienić zdanie? Czy sądził, że przyjdzie mu zwalczać jej opory, zapobiec cofnięciu obietnicy?
- Dan, przecież ci przyrzekłam - odezwała się cicho. Cisza, jaka zapadła, była ponad jej wytrzymałość.
- Jayne, obietnice zwykle się czyni w dobrej wierze - zaczął cicho - ale w życiu różnie się składa, okoliczności mogą się zmienić. I to, co najpierw wydawało się dobre, nagle traci sens albo staje się złe. I wtedy nie dotrzymuje się obietnic.
Czuła, że policzki jej płoną.
Dan zawsze był człowiekiem honoru.
To ona złamała słowo, odeszła od niego. Może zaczął rozumieć powody jej decyzji, ale to nie zmieniało faktu, że złamała przysięgę.
Dopóki nas śmierć nie rozdzieli.
Zadrżała. Nagle poczuła, że nie jest warta mężczyzny, który był teraz obok niej. Ma wszelkie powody, by jej nie wierzyć. Ale dziś wieczorem to się zmieni. Nie miało sensu teraz go przekonywać, słowa zdawały się bez znaczenia. Musi udowodnić mu to czynem. Czynem pełnym oddania i miłości.
Obrzuciła wzrokiem góry wynurzające się na horyzoncie. Po dzisiejszym dniu to wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej. Miała nadzieję, że dzisiejszy dzień przyniesie jeszcze wiele innych zmian.
Tuż przed nimi wyrastało pięć szczytów, piętrzących się pod różnymi kątami. Monty nazywał je Ręką Bożą.
Po dzisiejszej operacji znikną z powierzchni ziemi. Ich los jest przesądzony. Musi się tak stać dla dobra mieszkających tu ludzi. Ale mimo to...
Nie mogła pozbyć się jakiegoś niepokojącego przeczucia.
Boże, proszę cię... modliła się w duchu. Proszę, nie dopuść, by przed dzisiejszym wieczorem stało się coś złego.
Wiele różnorodnych przyczyn złożyło się na powstanie realnej groźby wiszącej nad miastem Denjing. Powierzchnia Chin w znacznej mierze była górzysta i stale brakowało dostatecznej ilości ziemi uprawnej, która byłaby w stanie wyżywić rosnącą w dramatycznym tempie populację. W czasie pory deszczowej ogromne masy osadów i żwirów razem z wodą deszczową spływały z wyżej położonych obszarów w rzeczne doliny.
Niesione masy mułu wpadały do rzek, spłycając je z każdym rokiem i powodując, że poziom wody w rzekach stale się podnosił. Aby zapobiec ich wylaniu i powodziom, które z niszczycielską siłą pustoszyły leżące wzdłuż rzek tereny uprawne, stworzono cały system zabezpieczeń. Brzegi rzek obudowano wałami ochronnymi.
Było to jednak rozwiązanie na krótką metę. Wały przeciwpowodziowe z biegiem lat stawały się za niskie, więc musiano stale podnosić je w górę. Niestety, nie można było robić tego w nieskończoność. Już i tak ich wysokość znacznie przekroczyła granice bezpieczeństwa. Naukowcy i inżynierowie bili na alarm. Zgadzano się, że jedynie radykalne rozwiązanie może oddalić katastrofę. Koniecznością stało się zablokowanie drogi spływającym z gór masom osadów i żwirów.
Na terenach leżących ponad miastem inżynierowie wybudowali skomplikowany system zapór, by muł niesiony z wodą górskich potoków skierować w inne rejony i w ten sposób uzyskać nowe obszary żyznej ziemi, nadające się pod uprawy. To posunięcie miało jednak i złą stronę, a mianowicie wymagało wycięcia porastających góry lasów, co pociągnęło za sobą zmianę całego ekosystemu. Istniejąca równowaga została zachwiana i w rezultacie bezpowrotnie zniszczono cały świat roślinny.
Pozbawiony roślinności grunt ulegał przyśpieszonej erozji, a padające w porze deszczowej deszcze dopełniały dzieła zniszczenia. Nad miastem zawisła realna groźba. Nagromadzone ogromne masy błota w każdej chwili mogły osunąć się w dół, zwłaszcza gdyby doszło do gwałtownych opadów.
Takie lawiny mogły posuwać się z prędkością przekraczającą sto kilometrów na godzinę. Ich masie nic nie było w stanie się oprzeć, zwalały przeszkody wielkości domów. Był tylko jeden sposób, by uratować miasto - poruszyć góry i zrównać je z ziemią.
Odpowiednie ładunki zostały rozmieszczone w starannie .wybranych punktach. Nim skończy się dzień, ogromna masa ziemi i skał zmieni swoje miejsce. Góry przestaną istnieć i zagrożenie na zawsze zostanie usunięte. Według zamierzeń, kolejne wybuchy, rozplanowane z doskonałą precyzją, miały utworzyć system opadających schodkowo tarasów, które będą zatrzymywać opady i powoli przekształcą się w tereny uprawne.
Takie były założenia. Monty był święcie przekonany, że plan powinien się powieść. Dan był właściwym człowiekiem, któremu można było powierzyć wykonanie tego zadania. Nie pominął najdrobniejszego szczegółu, był przy zakładaniu każdego ładunku, osobiście wszystkiego dopatrzył.
Jayne nie ponosiła żadnej odpowiedzialności za powodzenie przedsięwzięcia, ale mimo to nie opuszczało jej zdenerwowanie. Dzisiejszy dzień jest zwieńczeniem ogromnego wysiłku ludzi, którzy pracowali z takim poświęceniem i oddaniem. Bardzo chciała, by wszystko się udało - ze względu na Monty'ego, na Dana i mieszkańców miasta, którego egzystencja była zagrożona.
Po przybyciu do Denjing przesiedli się do czekającego na nich wojskowego helikoptera. Polecieli na płaskowyż, z którego rozciągał się najlepszy widok na teren planowanej operacji. Tu miał się dokonać najważniejszy ruch. Poza nimi było jeszcze sporo osób, a na lądowisku stało już kilka helikopterów.
Z Pekinu przybyła specjalna delegacja rządowa. Lin Zhiyong pełnił honory gospodarza. Dzisiejszy dzień miał ogromne znaczenie dla jego pozycji. Jeśli operacja się powiedzie, jego notowania bardzo pójdą w górę. Jeżeli zakończy się fiaskiem, może to oznaczać koniec jego kariery.
Wśród obecnych Jayne była jedyną kobietą. Goście przypatrywali się jej z nie ukrywaną ciekawością. Została przedstawiona jako panna Winter, osobista asystentka Monty'ego Castle'a i Dana Draytona, ale nie miała wątpliwości, że jej chińskie przezwisko nie było dla zgromadzonych tajemnicą. Kilka razy poproszono ją o udzielenie wyjaśnień na temat szczegółów dzisiejszej akcji na przykładzie przygotowanego zawczasu modelu, przedstawiającego obrzeża miasta po przeprowadzeniu eksplozji. Uznawano ją za eksperta tej samej miary co Dan.
Wreszcie Lin Zhiyong wygłosił oficjalną mowę. Zebrani wysłuchali jej w skupieniu.
- A teraz poproszę pannę Winter o naciśnięcie tego guzika - zakończył uroczyście.
Kompletnie ją zaskoczył. Dlaczego zrezygnował z przysługującego mu zaszczytu?
Zerknęła pytająco na Dana.
- Próbuje przerzucić odpowiedzialność - wyjaśnił szeptem.
- Panna Winter jest zaangażowana w ten projekt od samego początku - ciągnął Lin Zhiyong. - To kobieta, która posuwa bieg spraw do przodu.
Przebiegły lis z szacunkiem skinął głową w jej stronę i gestem zachęcił ją do działania. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie nawet na odrobinę wahania. Jest Panią Smok i żoną Dana. Serce jak szalone biło jej w piersi, kiedy wśród gromkiego aplauzu zebranych postąpiła do przodu.
Uśmiechnęła się do Lina Zhiyonga, powiodła spojrzeniem po zgromadzonych, aż zatrzymała wzrok na Danie. Musi dowieść, że ma do niego absolutne zaufanie, że wierzy w jego umiejętności i doświadczenie. Odczekała, aż wszyscy założyli na uszy słuchawki tłumiące hałas i zdecydowanym ruchem nacisnęła guzik.
Zebrani wstrzymali oddech. Zaległa martwa cisza.
Nagle tuż przed ich oczami góry się poruszyły. Dopiero po chwili poczuli drżenie ziemi i rozległ się głośny odgłos wybuchu. Ziemia poruszała się na ich oczach, powietrze wibrowało, a huk zdawał się trwać w nieskończoność. Czas nagle zaczął biec zupełnie inaczej. Powoli chmury pyłu i kurzu zaczęły opadać i spoza ich zasłony zaczęła się wynurzać nowa rzeczywistość, ale odgłosy wybuchów nie ustawały. Wydawało się, że te parę chwil trwało wiele godzin.
Wreszcie zaległa cisza, kurz opadł. Zebrani zdjęli słuchawki. Rozległ się ożywiony gwar; Jayne nie rozumiała ani słowa, mówiono po chińsku. Dan podszedł do niej, objął i przytulił do siebie. Poczuła się jak w niebie. I jeszcze uśmiechnął się do niej.
- No i co, Pani Smok, zrobiłaś to - zamruczał cicho. - Zionęłaś ogniem i obróciłaś góry w proch.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- To nie moja zasługa, Dan.
- Nie słyszałaś, co powiedział Lin Zhiyong? To ty posuwasz wszystko do przodu.
- Nie, to ty.
- Co byś powiedziała na kompromis? Zostańmy partnerami.
- Bardzo chętnie - przystała z nadzieją, że miało to dotyczyć przyszłości.
Promieniała pod jego spojrzeniem. Patrzył na nią tak ciepło. I z pewnością nie tylko z powodu dzisiejszego sukcesu.
Jeśli rezultat ich działań rzeczywiście okaże się sukcesem.
Lin Zhiyong zaprosił ich na pokład wojskowego helikoptera. Wznieśli się nad obszar, na którym dokonano eksplozji. Dopiero z lotu ptaka można było ocenić całość dokonanych zmian. Znów mieli na uszach słuchawki, więc nie mogli rozmawiać, ale kiedy tak siedziała obok Dana, przepełniało ją radosne uczucie dawno zapomnianej bliskości.
Teraz już nic złego nie może się wydarzyć, odetchnęła z ulgą. Chyba że helikopter spadnie na ziemię i się rozbije. Zginą, ale wtedy już na zawsze pozostaną razem. Tylko że byłoby jej żal dzisiejszego wieczoru, którego perspektywa napełniała ją taką nadzieją i radością.
Z podziwem patrzyła na krajobraz, do którego stworzenia człowiek przyłożył rękę. Było dokładnie tak, jak to wcześniej zaplanowano. Doskonałe odwzorowanie modelu, który dopiero co pokazywała przybyłym osobistościom. Przeniosła na Dana rozgorączkowane spojrzenie niebieskich oczu i zdumiała się. Patrzył na nią z takim napięciem, że aż zaparło jej dech.
To pewnie z powodu tego, co się dzisiaj dokonało, przekonywała siebie w duchu, ale jednocześnie czuła, że kryło się za tym coś więcej. Wiedziała co i sama też tego pragnęła.
Helikopter wylądował w pobliżu siedziby biura. Ich samochód stał na parkingu, ale nie mogli od razu odjechać. Lin Zhiyong, zadowolony z zakończonej sukcesem operacji, stał się bardziej przystępny. Energicznie uścisnął dłoń Dana, składając mu gratulacje. Jego zwykle nieprzenikniona twarz Buddy teraz jaśniała uśmiechem. Nie omieszkał złożyć gorących podziękowań również na ręce Jayne, dodając, że zawsze będzie mogła liczyć na wdzięczność i uznanie obecnych i przyszłych mieszkańców Denjing.
Nie wypadało wymówić się od uroczystego bankietu, uświetnionego chińskimi przysmakami. Wygłoszono kilka przemówień. Lin Zhiyong, nadal rozpromieniony, zaprosił ich do siebie na przyjęcie, którego główną atrakcją miała być kaczka podana na dziesięć sposobów.
Na szczęście miało się to odbyć dopiero jutro. Jayne na własnej skórze doświadczyła, jak wyglądają chińskie bankiety: ciągną się w nieskończoność przy uginających się stołach. Nie miała na to szczególnej ochoty, zwłaszcza dzisiaj.
Powoli część oficjalna dobiegła końca. Wymknęli się pośpiesznie, podekscytowani i niecierpliwi. Oczy im się śmiały, tryskali energią. Przeszkody, które stały między nimi, przestały istnieć. Znów mieli świat dla siebie.
Dochodzili do auta, kiedy tuż obok zatrzymała się czarna elegancka limuzyna. Pewnie po jakiegoś ważnego gościa, przemknęło przez myśl Jayne. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i stanął przed nimi ubrany w tradycyjny strój Arab.
Dan mruknął coś pod nosem i zatrzymał się.
Jayne również stanęła. Serce jej zabiło, jakby podświadomie przeczuwała, że stało się coś złego. Odetchnęła z ulgą, widząc, że to nie jest Omar, ale nie miała wątpliwości, że musiał to być jego wysłannik. Zbyt wiele faktów za tym przemawiało, by mógł to być zwykły zbieg okoliczności.
Dan wziął ją za rękę, splótł z nią palce. Czuła, że jest spięty. Może to ze złości, że coś staje na drodze jego planom?
- O co chodzi? - zapytał krótko, z wyraźną niecierpliwością, bo Arab zagrodził im drogę.
Mężczyzna skłonił się.
- Pozdrowienia od Jego Ekscelencji Szejka Omara El Talika.
- Nie mam żadnych interesów z szejkiem - uciął Dan.
Arab zmierzył go spojrzeniem czarnych nieprzeniknionych oczu.
- Jego Ekscelencja ufa, że zmieni pan zdanie, panie Drayton. - Powiedział to z taką pewnością w głosie, że Jayne poczuła ciarki na plecach.
- Nie - stwierdził krótko Dan.
- Wywiązał się pan już z chińskiego kontraktu - nie zrażał się Arab.
- To nie ma nic do rzeczy. Nie mam ochoty pracować dla waszego szejka. To moja ostateczna decyzja. Sprawa jest zamknięta.
- Jego Ekscelencja podjął pewne kroki, by jednak pana przekonać, panie Drayton.
Poczuła, że jeszcze mocniej zacisnął palce.
- Nie ma sposobu, żeby zdołał to zrobić.
Czarne oczy przesunęły się na Jayne. Patrzył na nią jak wąż.
- Wierzę, że pani ma bardziej miękkie serce, panno Winter.
- W stosunku do Jego Ekscelencji nie, zapewniam pana - odrzekła stanowczo.
- A jeśli w grę wchodzi dziecko? Wasza śliczna dziewczynka?
- Anya? - Poczuła skurcz w żołądku. A przecież Dan ostrzegał ją, że Omar nie cofnie się nawet przed porwaniem, byleby tylko spełnić swoją zachciankę! - Co z nią zrobiliście?! - wykrzyknęła zmartwiałymi ustami.
- Proszę się nie niepokoić, panno Winter. Jest bezpieczna i nie dzieje się jej żadna krzywda. Jest przy niej jej chińska opiekunka.
- Chunz? Porwaliście też Chunz?
- Tak jest po prostu wygodniej.
Z przerażenia nie mogła pozbierać myśli. Biedna Chunz, jakżeż ona musi to przeżywać! Powierzono jej dziecko, ponosiła za nie odpowiedzialność. Jeżeli można było kogoś obwiniać, to tylko ją, Jayne. To przez nią Dan zostawił dziecko. W normalnych okolicznościach Anya byłaby teraz z nim i nikt nie mógłby jej zagrozić, nawet Omar ze swoimi ludźmi.
- Jakie są jego warunki? - Głos Dana nie zdradzał żadnych uczuć.
- Jego Ekscelencja zaprasza oboje państwa na pokład swojego prywatnego odrzutowca. Czeka was luksusowy lot do Maroka.
Jayne zadrżała. Jeśli znajdą się w ojczystym kraju szejka, ich los jest przesądzony! Żadna siła ich stamtąd nie uwolni. Jego ujmująca grzeczność natychmiast się skończy. Zostaną więźniami, a Anyę będą trzymać jako zakładniczkę, by zmusić ich do całkowitej uległości. Nie miała złudzeń, jakie plany w stosunku do niej miał Omar.
- Rozumiem - powoli powiedział Dan. - O której szejk zamierza wystartować z Pekinu?
- Natychmiast, jak tylko się tam znajdziemy, panie Drayton. Jeśli chcecie państwo jechać ze mną, to możemy ruszać.
- Proszę przekazać Omarowi El Talikowi, że moja żona i ja przyjmujemy zaproszenie.
Oniemiała. Tak szybko się zdecydował, nawet nie zapytał jej o zdanie. Przecież nie powinni tak łatwo dać się zaszantażować. Musi być jakiś sposób, by wyrwać z ich rąk Anyę i Chunz. Muszą coś wymyślić, ale trzeba trochę czasu, żeby się zastanowić.
- Jednocześnie jak najszybciej musimy się upewnić, czy naszemu dziecku nie dzieje się krzywda - ciągnął dalej Dan. - Z tego względu podróż samochodem do Pekinu jest dla nas nie do przyjęcia. Polecimy helikopterem.
Słuchała go w napięciu. Pocieszający był fakt, że teraz to Dan dyktował warunki, nie podporządkował się poleceniom. Zresztą przecież go zna i powinna wiedzieć, że zawsze robi tylko to, co sam chce.
Arab zmarszczył się i przymrużył oczy.
- Pojedziecie ze mną.
- Umowa jest umową, stary - pogardliwie skrzywił się Dan. - Nie próbuj przeciągać struny. Omar dostanie to, co mu się należy.
Mężczyzna popatrzył na nich groźnie.
- Pan też niech uważa, panie Drayton. Dziecko jest w naszych rękach. I chroni nas immunitet dyplomatyczny. Jeśli tylko zdarzy się coś nieprzewidzianego, natychmiast startujemy.
Z przerażenia dławiło ją w gardle. Nie będzie można wedrzeć się do samolotu, skoro mają immunitet. Jak w takim razie odbiorą im Anyę i Chunz?
- Rozumiem - uciął Dan.
Arab zmierzył go przeciągłym, wrogim spojrzeniem. Po chwili odwrócił się i ruszył do limuzyny. Dan nawet nie drgnął.
Jayne stała jak sparaliżowana. Przepełniało ją poczucie całkowitej, obezwładniającej bezradności, jaką przeżywają rodzice, kiedy ktoś odbiera im dziecko. Anya wprawdzie nie była jej córką, ale pokochała dziewczynkę całym sercem, a co do uczuć Dana względem małej, nie miała najmniejszych wątpliwości.
Tak bardzo się obawiała, by coś nie przeszkodziło ich dzisiejszym planom. To ją tak pochłonęło, że zupełnie nie myślała o dziecku, o tym, że może mu coś zagrozić. Dopiero teraz uświadomiła to sobie z goryczą. Już nigdy nie opuści jej poczucie winy.
- No i co my teraz zrobimy?! - wykrzyknęła z rozpaczą, kiedy czarna limuzyna zniknęła w oddali.
Dan odwrócił się do niej. Miał spięte rysy, oczy mu płonęły.
- Podetnę skrzydła temu draniowi! Rozwalę mu je na kawałki!
Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Przed oczami natychmiast stanął jej obraz ogarniętego płomieniami samolotu. Nie mogła go od siebie odepchnąć.
- Dan, nie możesz rozwalić mu skrzydeł! - wydusiła bez tchu.
- Przekonasz się, że mogę!
- To zbyt niebezpieczne!
- Muszę zaryzykować, nie ma wyjścia. Chodźmy już, szkoda czasu!
Pociągnął ją za sobą i ruszył tak szybko, że z trudem dotrzymywała mu kroku. Wrócili do sali konferencyjnej.
- Powinniśmy się chwilę zastanowić - próbowała go pohamować.
- Dla mnie wszystko jest zupełnie jasne.
- Ale na pokładzie jest Anya i Chunz - upierała się.
- Jayne, jednej rzeczy zupełnie nie bierzesz pod uwagę - powiedział rzeczowym tonem.
- Czego mianowicie?
- Że z ludźmi takimi jak Omar należy postępować w taki sam sposób jak oni. Jeżeli ci grożą, musisz ich przebić. Zagrozić im jeszcze bardziej i dopiero wtedy negocjować.
A więc to ma być tylko groźba. Wcale nie zamierzał naprawdę rozwalać skrzydeł. Miał rację, że ona nie potrafi postępować z ludźmi. W tej dziedzinie musi się jeszcze wiele nauczyć.
- Myślisz, że to się uda? - zapytała, szukając w nim otuchy.
- Najbardziej ryzykowne są poczynania z osobami, którym ich własny los jest całkowicie obojętny. Z fanatykami, którzy chętnie oddadzą życie, byle tylko zrealizować cel, który jest dla nich najważniejszy. Omarowi za bardzo zależy na własnej skórze, żeby iść na takie ryzyko. I tu go mamy.
- Ale musi uwierzyć, że rzeczywiście jesteś w stanie spełnić swoją groźbę.
- Przekonam go o tym. Kiedy chodzi o obronę mojej żony i dziecka przed tym maniakiem, który nie umie pogodzić się z odmową, potrafię stać się fanatykiem. Jeśli zacznie się stawiać, udowodnię mu, do czego jestem zdolny - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- Nie zrobisz tego! - wykrzyknęła przerażona.
- Mamy pod ręką wszystko, co trzeba. Plastikowe ładunki...
A więc on rzeczywiście chciał to zrobić! Nogi się pod nią ugięły. Wiedziała, że nie wyperswaduje mu tego pomysłu. Ale przecież jest fachowcem w tej branży, pocieszała się w duchu. Powinien wiedzieć, jak daleko może się posunąć, co może zrobić, a co jest absolutnie wykluczone. Ale czy na pewno? O Boże! Czy nie kierują nim już tylko emocje?
Szła za nim przez rozstępujący się tłum. Dan bez wahania podszedł do Lina Zhiyonga i pokrótce przedstawił mu sytuację, jednocześnie prosząc o pomoc.
- Jakie pan widzi wyjście? - ostrożnie zapytał Chińczyk.
Dan wyłuszczył mu swój pomysł. Ku ogromnemu zdumieniu Jayne Lin Zhiyong nawet nie mrugnął. Wysłuchał Dana w skupieniu, skinął głową.
- Czyli w pierwszej kolejności należy zablokować pas startowy, żeby samolot szejka nie mógł odlecieć, tak? - zapytał.
- Tak - potwierdził Dan.
Lin Zhiyong odszukał wzrokiem jednego z pekińskich gości, przywołał go i szybko zamienił z nim parę słów po chińsku. Od razu poszły w ruch telefony. Po chwili Lin Zhiyong odebrał sygnał, że wszystko zrobione i już po angielsku zwrócił się do Dana i Jayne:
- Za kilka minut samolot zostanie otoczony przez pojazdy wojskowe. Szejk ma na pokładzie chińską obywatelkę. Nasze prawo zakazuje wywozu osób bez uzyskania zezwolenia i przejścia odpowiedniej procedury. To będzie oficjalny powód blokady, jeśli dojdzie do interwencji dyplomatycznej.
- A jeśli szejk wypuści Chunz? - zaniepokoiła się Jayne.
- Szejk Omar El Talik nie zostanie poinformowany o przyczynie zablokowania jego samolotu. A nawet jeżeli sam na to wpadnie, to będziemy musieli przesłuchać Chinkę, co jest przecież oczywiste, i złożyć oficjalny protest w ambasadzie. To wszystko wymaga czasu, dokładnie tyle, ile panu będzie potrzeba, panie Drayton.
- Dziękuję. Czy możemy liczyć na helikopter do Pekinu?
- Nie ma problemu. Polecę z państwem. Guo Ziyun również będzie nam towarzyszył. Cały czas będzie do pańskiej dyspozycji na lotnisku w Pekinie, proszę zwracać się do niego w każdej sprawie.
- Na wszelki wypadek trzeba ściągnąć wozy strażackie - zastanowił się Dan.
- Załatwione. Mała demonstracja siły będzie jak najbardziej na miejscu. W tej sytuacji to absolutnie zrozumiałe. Dobrze się składa, że jest pan obywatelem amerykańskim, panie Drayton.
- Nasze dziecko również - poinformował go Dan. Lin Zhiyong promieniał.
- To jeszcze lepiej. Bardzo zależy nam na polepszeniu stosunków z pana krajem.
Jayne ledwie się powstrzymała. Nieważne, że ich życie zawiśnie na włosku! Chińscy urzędnicy widzą w tej historii jedynie okazję, by upiec własną pieczeń! Czy ktoś poza nią zastanawia się nad niebezpieczeństwem, jakie im grozi? Nad tym, co się z nimi stanie, jeśli w ich planie coś zawiedzie?
Dan poszedł do magazynu wybrać najodpowiedniejsze ładunki, a Jayne w tym czasie podyktowała notatkę na temat zaistniałej sytuacji, ich koncepcji rozwiązania jej, zakresu oczekiwanej współpracy i pomocy, jaką otrzymali od chińskiej strony rządowej. Oboje z Danem mieli się pod tym podpisać.
To na wypadek naszej śmierci, żeby nie było żadnych niedopowiedzeń i wątpliwości, gdyby ktoś zgłaszał pretensje, fatalistycznie pomyślała Jayne, ale było już jej wszystko jedno.
Jakże inaczej wyglądał ten lot do Pekinu od tego, który dopiero co odbyli! Radość i niecierpliwe podekscytowanie zamieniło się teraz w narastające poczucie niepewności i zagrożenia. Z każdą chwilą napięcie rosło. Coraz bliżej było do ostatecznej rozgrywki.
Mogła się tylko modlić, by opinia Dana na temat charakteru szejka się potwierdziła. Doskonale pamiętała jego arogancję i wysokie mniemanie o sobie. Co się stanie, jeśli zechce się kierować urażoną dumą? Czy pogodzi się z przegraną, czy podda się bez walki, czy nie zechce się odegrać na zakładnikach? Bała się o tym myśleć, ale dręczył ją lęk, że za wolność Anyi i Chunz trzeba będzie zapłacić.
Nim wylądowali, pilot przeleciał nad częścią pasa, gdzie stał otoczony wojskowymi pojazdami samolot szejka. Z pewnością Arabowie już zdążyli zorientować się w sytuacji. Szejk prawdopodobnie jest wściekły. Jeśli Anyi spadnie choćby jeden włos z głowy... Poczuła wzbierającą w niej złość, pogłębioną przez skrywany niepokój. Teraz przynajmniej w jakimś stopniu rozumiała, co przeżywał Dan.
Obiecał Ninie, że zapewni bezpieczeństwo powierzonemu mu dziecku; przyjął je za swoje i pokochał jak własną córkę. Anya stała się częścią jego życia, kimś bardzo ważnym. Nie cofnie się przed niczym, by stanąć w jej obronie, wykorzysta wszystkie możliwości, posłuży się każdą bronią.
Jego córka.
I jego żona. O nią też przyszło mu walczyć. I to od chwili, kiedy ponownie spotkali się przy pełni księżyca. Naraz ją olśniło. Okazał jej tyle zrozumienia, tyle czułości... i miłości.
To musiała być miłość. Jego stosunek do niej nie wynikał jedynie z pragnienia, poczucia własności czy dumy. To było coś znacznie więcej. Starał się zrozumieć jej uczucia, poznać jej potrzeby. Była dla niego kimś bardzo ważnym, kimś, o kogo będzie walczyć aż do ostatka. Jak fanatyk!
Od tych myśli wirowało jej w głowie, kiedy pośpiesznie wysiadali z helikoptera. Od razu weszli do biura na lotnisku, gdzie już na nich czekano. Obecność Lina Zhiyonga i Guo Ziyuna potwierdzała rangę sprawy. Dan natychmiast przystąpił do konkretów: pokrótce przedstawił swój plan, sposób umieszczenia ładunków, działania, jakie muszą zostać podjęte. Wskazał na niezbędne środki ostrożności i konieczność trzymania w pogotowiu wozów strażackich. Patrzyła na niego, jak wprawnie i zdecydowanie wydaje kolejne rozkazy i serce jej rosło z dumy. Oto jej mężczyzna... jej mąż.
Nagle Dan podniósł wzrok i popatrzył prosto na nią. W jego oczach dojrzała coś, co sprawiło, że znieruchomiała: żal za czymś bezpowrotnie utraconym, za czymś nie wypowiedzianym, wołanie, które było pożegnaniem. Odwrócił się do Lina Zhiyonga.
- Bez względu na to, co się stanie, panna Winter ma zostać z panem w bezpiecznym miejscu, zgoda?
- Nie! - zawołała, nie czekając na słowa Lina Zhiyonga. - Będę z boku, kiedy będziesz zakładać ładunki, ale nie pozwolę, żebyś wszedł na pokład beze mnie.
Posłał jej zimne spojrzenie.
- Jayne, już udowodniłaś, że potrafisz żyć beze mnie. A Anya nie.
- Nie chcę życia bez ciebie - oświadczyła, wbijając w niego płonące oczy. - Już nigdy więcej, Dan. Pójdziemy razem. Jak partnerzy.
Szczęka zadrgała mu leciutko.
- Będziesz dla mnie dodatkowym obciążeniem.
- Mogę okazać się niezbędna. A jeśli Chunz jest ranna? Przydam się chociażby po to, żeby trzymać Anyę - nie poddawała się.
- Jeśli ze mną coś się stanie, ty zajmiesz się Anyą. Obiecałaś mi to - przypomniał, nie przyjmując jej argumentów.
- Jeśli po rozmieszczeniu ładunków nie przyjdziesz po mnie, to zapowiadam ci z góry, że sama wejdę na pokład - oświadczyła stanowczo. - Nie podejmuj decyzji w moim imieniu. Czy już zapomniałeś, na kogo ma ochotę Omar El Talik? Dan spochmumiał.
- Jeśli z tobą coś się stanie, znów sięgnie po Anyę, żeby mnie zdobyć.
- Nie pójdziesz ze mną - powtórzył z kamiennym spokojem. - Bez względu na wszystko. Zostaniesz tutaj.
Odwrócił się do Lina Zhiyonga, by jeszcze raz mu to przykazać, ale nie zdążył się jeszcze odezwać, kiedy ubiegła go Jayne.
- Nikt nie zdoła mnie zatrzymać! - oświadczyła z mocą, stawiając na szalę cały swój autorytet i pozycję, jaką miała w oczach Chińczyka. Musi pokazać, że to ona podejmuje decyzje, nikt nie narzuci jej czegoś wbrew jej woli. Uniosła wyżej brodę, odrzucając w tył płomienne loki. Błękitne oczy patrzyły z furią. Zaczerpnęła powietrza. - Nikt mnie nie zatrzyma! - powtórzyła.
Pani Smok przemówiła!
Jej słowa, wypowiedziane tonem nie znoszącym sprzeciwu, zabrzmiały w absolutnej ciszy, niczym salwa armatnia. Zebrani nie odrywali od niej oczu. Nikt się nie ośmielił zaoponować. Jayne powiodła po nich władczym spojrzeniem.
Dopiero po chwili Lin Zhiyong chrząknął.
- Wydaje mi się, panie Drayton, że panna Winter może się okazać bardzo pomocna. Nieraz dowiodła swoich niezwykłych możliwości. Sam się o nich przekonałem.
Dan wreszcie uległ. Rozbroiła go determinacją. Uśmiechnął się do niej lekko.
- W takim razie zgoda. Poczekasz tu na mnie, nim wszystko będzie gotowe?
- Poczekam - przytaknęła. - Proszę cię jednak, uważaj na siebie.
Dan skinął głową i odszedł. Lin Zhiyong podszedł do niej.
- Chce pani zobaczyć, co się tam dzieje?
- Tak.
Zaprowadził ją do pokoju kontrolerów ruchu, skąd jak na dłoni widać było samolot szejka. Patrzyła, jak Dan i towarzyszący mu Chińczyk, ukryci pod podwoziem pojazdu, podjeżdżają do samolotu od strony ogona. Dan zręcznie pozakładał na skrzydłach ładunki i umieścił zapalniki zegarowe. Chińczyk podawał mu potrzebne elementy. Jayne odetchnęła z ulgą, kiedy skończyli i opuścili niebezpieczny teren.
- Ten mężczyzna jest pani wart, panno Winter - cicho powiedział Lin Zhiyong. - To prawdziwy człowiek czynu.
- Tak - powiedziała po prostu, chociaż w tej chwili ogarnęły ją wątpliwości, czy i ona jest jego warta. - On nie rzuca słów na wiatr - dodała, wiedząc, jak bardzo prawdziwe jest to stwierdzenie.
Przyszedł po nią, tak jak obiecał.
Teraz, ramię w ramię, nie kryjąc się, ruszyli w stronę samolotu Omara.
Partnerzy na życie. I jeśli okaże się to konieczne, partnerzy na śmierć.
Dwóch Arabów z gotowymi do strzału karabinami stało przy wejściu, kiedy Dan i Jayne wchodzili na pokład. Mieli spięte, złe twarze. Jayne miała wrażenie, że chętnie zrobiliby użytek ze swojej broni. Blokada lotniska wywarła właściwy efekt.
Wnętrze samolotu było wykończone jak luksusowy, dopracowany do najmniejszego szczegółu salonik, ale osoby przebywające w środku nie wydawały się tego doceniać. Szejk Omar El Talik stał obok siedzącego naprzeciw Chunz uzbrojonego mężczyzny i coś mu klarował. Drobniutka Chinka siedziała w fotelu, opiekuńczo tuląc do siebie dziecko. Jayne po raz pierwszy usłyszała cichy płacz Anyi.
Chunz popatrzyła na Dana z rozpaczą w oczach.
- Próbowałam... - zaczęła, ale rozzłoszczony strażnik wybuchnął gwałtownie i zmusił ją do zamilknięcia.
- Każ mu zostawić ją w spokoju! - rozkazał Dan, zwracając się do szejka.
- Każ, żeby zabrali stąd te wojskowe samochody! - odparował Omar El Talik, wściekły, że nie on dyktuje warunki.
- To zależy tylko od ciebie, Omar - spokojnie powiedział Dan, starając się wyglądać na całkowicie rozluźnionego.
Od razu domyśliła się jego intencji. Chodziło mu rozładowanie napiętej sytuacji. Natychmiast poszła w jego ślady. Ściskało ją w żołądku, ale za wszelką cenę musiała to ukryć.
- Chiński rząd niechętnym okiem patrzy na uprowadzanie i wywożenie obywateli jego kraju. Za nic na to nie pozwoli - spokojnie wyjaśnił Dan. - Wypuść Chunz, to może pozwolą ci wystartować - poradził rozsądnie.
Omar przez dłuższą chwilę nie odrywał od niego oczu, jakby rozważając w duchu jego słowa. W końcu dał się złapać. Odwrócił się do Chunz i niecierpliwie machnął na nią ręką.
- Zostaw dziecko i wychodź! Już nie będziesz nam potrzebna!
Chunz wstała z miejsca. Nogi jej drżały, ale nie zważając na to, dumnie uniosła głowę.
- Nie oddam ci dziecka. Mnie zostało powierzone. Omar zaklął siarczyście.
Jayne bez zastanowienia wysunęła się do przodu i wyciągnęła ręce.
- Chunz, daj mi małą - powiedziała stanowczo i dodała łagodniej: - Spisałaś się doskonale, naprawdę. Jak prawdziwa matka. Teraz Dan i ja się nią zajmiemy. Nie ma potrzeby, żebyś została tutaj.
I im szybciej stąd znikniesz, tym lepiej, pomyślała w duchu. Żeby tylko Chinka już dłużej się nie opierała i nie wahała. Omar El Talik był w takim nastroju, że w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Sytuacja wymknęła mu się spod kontroli, a strach był złym doradcą. Szejk był naładowany agresją, z każdą chwilą stawał się bardziej niebezpieczny.
Chunz miała oczy pełne łez, kiedy spojrzała na Dana.
- Panie Drayton, tak bardzo mi przykro...
- Nie ma w tym żadnej twojej winy, Chunz - zapewnił ją Dan. - Teraz zostaw Anyę i idź spokojnie.
Skinęła głową, ulegając jego autorytetowi, i podała dziecko Jayne. Jedna ofiara mniej, jeśli zdarzy się najgorsze, z wdzięcznością pomyślała Jayne. Dan lekko uścisnął Chunz, dziękując jej za okazaną dzielność, i poprowadził ją do wyjścia.
Szejk dał znać stojącym przy drzwiach strażnikom, by ją przepuścili. Jayne odetchnęła z ulgą, słysząc odgłos zasuwanych drzwi. Chunz była przypadkową, niewinną ofiarą. Dobrze, że przynajmniej dla niej sprawa jest zakończona.
Omar El Talik obrzucił Dana i Jayne złowieszczym spojrzeniem i podszedł do okna, by przyglądać się biegowi wydarzeń.
Jayne próbowała uspokoić płaczące dziecko, ale udało się to dopiero Danowi. Wsunął swój palec w zaciśniętą piąstkę Anyi i łagodnie pogładził jej rączkę.
- Już dobrze, koteczku - zamruczał pieszczotliwie. - Tata jest przy tobie.
Jego słowa podziałały jak magiczne zaklęcie. Anya otworzyła oczy, przestała płakać. Wprawdzie jeszcze pociągała noskiem, ale kiedy popatrzyła na Dana, uciszyła się całkiem. Zaczęła coś mu opowiadać po swojemu, a on zdawał się wszystko rozumieć, bo kiwał głową i od czasu do czasu wtrącał swoje uwagi.
- Tak, zdarzyło się bardzo dużo niedobrych rzeczy.
- Masz rację, ty nie powinnaś być na to narażona.
- Tatuś już jest i zaraz się wszystkim zajmie.
- Masz też jeszcze Jayne.
- Postaramy się, żeby wszystko było dobrze, prawda, Jayne?
- Tak - potwierdziła miękko.
Anya popatrzyła na nią, przeniosła wzrok na Dana, westchnęła z ulgą i ufnie oparła główkę na ramieniu Jayne. Uspokoiła się.
Miłość i zaufanie, pomyślała Jayne. Niczego więcej nie potrzeba. Dlaczego zabrakło jej wiary w Dana, dlaczego nie otworzyła się przed nim, kiedy zaczęło brakować jej powietrza w ich wcześniejszym związku? Z góry uznała, że to nic nie da, odbierając mu jednocześnie szansę udowodnienia, że wcale tak nie było, że myli się w jego ocenie. Czuła się zagrożona i dlatego wzniosła wokół siebie mur, którego nie był w stanie przebić. Nie mogła pogodzić się z decyzjami, które podejmował, nie pytając jej o zdanie, a które i jej dotyczyły, ale ona zrobiła to samo. W dodatku jej decyzja była najgorsza z możliwych. Pozostawiła go bez słowa wyjaśnienia, a on ponosił konsekwencje.
Jakie to dziwne, że widziała to jasno dopiero teraz, w momencie, kiedy ich życie było w najwyższym stopniu zagrożone. Miłość to jeszcze nie wszystko. Możliwe, że bez zaufania nie ma prawdziwej miłości. Może dlatego, że choć byli do siebie tak dopasowani pod względem fizycznym, w ostatecznym rachunku okazało się to niewystarczające. Dla trwania związku potrzeba czegoś więcej.
Miłość i zaufanie... żadnych tajemnic. Miłość i zaufanie, całkowite, bez zastrzeżeń, bezgraniczne. Jeśli to zaistnieje, to nic ich nie poróżni, nic nie będzie w stanie ich rozdzielić, jedynie siły niezależne od nich, a i to jedynie fizycznie. Duchem będą razem.
Popatrzyła na Omara El Talika, z napięciem obserwującego wydarzenia na płycie lotniska. Ten człowiek chciał jedynie brać, zaspokajać swoje zachcianki bez względu na cenę. To, co łączy ją i Dana, należy do zupełnie innej kategorii. Tak wiele od nich zależy, zwłaszcza od niej. Jeśli mogłaby jeszcze raz spróbować, już nigdy niczego by przed nim nie ukryła. Zawsze by wiedział, na jakim stoi gruncie.
Szejk odwrócił się od okna, oczy błysnęły mu wrogo.
- Odebrali Chinkę i zniknęli. Samochody nadal stoją, nawet nie drgnęły.
- Może Chunz to jeszcze za mało - spokojnie zauważył Dan.
- Wydaje ci się, że twoje na wierzchu? - zjadliwie zapytał Omar i gestem wskazał na Jayne i Anyę. - Wszystkie karty są w moim ręku.
- Nie tak szybko, synu. Ja też mam parę asów w rękawie. - Pokazał Jayne, by zajęła opuszczony przez Chunz fotel. - Kochanie, skoro przyjdzie mam poczekać, to tu ci będzie wygodniej. Anya robi się ciężka, jeśli trzyma sieją dłużej.
- Poczekać? Na co? - rzucił się Omar, doprowadzony do białej gorączki wystudiowanym spokojem Dana.
Dan poczekał, aż Jayne usiądzie i ostentacyjnie popatrzył na zegarek.
- Jeśli wyjrzysz teraz przez okno, Omar, to powinieneś zobaczyć wozy strażackie, zbliżające się w stronę prawego skrzydła.
Omar spojrzał na zewnątrz, po chwili popatrzył na Dana.
- Co to ma znaczyć? Dan wzruszył ramionami.
- Będą się starać maksymalnie zredukować straty, jakie zostaną spowodowane eksplozją skrzydła. Wybuch nastąpi za jakieś trzydzieści minut, jeśli dobrze ustawiłem zapalnik. Trudno teraz wyrokować, jaki będzie rezultat. Zakładam, że samolot ma zbiorniki zatankowane do pełna.
Twarz szejka zrobiła się szara. Strach, jakiego doświadczał przez dłuższy już czas, teraz zmienił się w przerażenie. Coraz mniejszą miał ochotę na doprowadzenie do końca swojego planu. Porywająca przygoda przeobrażała się w samobójczą misję.
- Blefujesz! - wybuchnął. Dan potrząsnął głową.
- Nigdy tego nie robię w sprawach zawodowych.
- Nie wystawiłbyś na takie ryzyko życia swojej żony i dziecka.
To był znaczący argument. Omar rozpaczliwie szukał słabego punktu w rozumowaniu Dana. Jayne pośpieszyła na ratunek.
- To nie on podjął decyzję - przemówiła z dumą. - Powiedziałam mu, że wolę umrzeć, niż zostać twoją.
Wiedziała, że było to trochę naciągane, ale w tej chwili nie było nad czym się zastanawiać. Dan musi wiedzieć, że ma jej absolutne poparcie.
Omar wbił w nią czarne oczy. Jayne patrzyła na niego z jawną pogardą.
- A więc pana plan, Wasza Ekscelencjo, spalił na panewce - podsumowała.
- Czy wyście oszaleli? - zaskrzeczał Omar.
- Uważaj! - pohamował go Dan. - Rozkwaszę ci buzię, jeśli w ten sposób będziesz się zwracać do mojej żony! - zagroził.
Widziała po jego błyszczących oczach, że jej odważna akcja zrobiła na nim wrażenie.
- Zastrzelę was! - wykrzyknął szejk. - Oboje was zastrzelę! Dziecko pierwsze.
- Proszę zaczynać, Wasza Ekscelencjo - podpuszczała go Jayne. - Przynajmniej oszczędzi nam pan spalenia się żywcem. Jeśli wybuch prawego skrzydła nie rozerwie samolotu, to z pewnością zrobi to bomba na lewym skrzydle. - Popatrzyła z oddaniem na Dana i wzmocniła groźbę: - Z lewej strony umieściłeś mocniejszy ładunek, prawda, kochanie?
- Oczywiście, najdroższa - potwierdził. - Zawsze robię to, o co mnie prosisz. Wybuchnie za jakieś pięćdziesiąt minut. - Puścił oko do szejka. - Chińczycy nie na darmo mówią na nią Pani Smok. Nie powinieneś z nią zadzierać, Omar.
Mówił to z taką dumą, że serce jej topniało. Była jego żoną i partnerem. Jak wspaniale było to wiedzieć. Wiszące nad nimi niebezpieczeństwo traciło znaczenie w obliczu tego uczucia, które teraz ją przepełniało. Ona i Dan stanowili jedność.
Omar popatrzył na nich badawczo. Zapewne utwierdził się w przekonaniu, że oboje potracili zmysły. Miała nadzieję, że pamiętał, z jaką obojętnością potraktowała jego obietnice kosztownych ciuchów i biżuterii. Chyba wreszcie dotarło do niego, że ma do czynienia z fanatykami. Krople potu wystąpiły mu na czole i górnej wardze.
Wyciągnął drżący palec w stronę Dana.
- Możesz to zastopować!
Dan jeszcze raz demonstracyjnie popatrzył na zegarek.
- Powiem ci szczerze, Omar, że sam nie wiem, czy dałbym radę rozbroić bombę na prawym skrzydle, nim wybuchnie. Jeśli chcesz wyjść, to rób to, póki czas. I radzę wam nie brać ze sobą karabinów. Nie liczcie na dobre przyjęcie, jeśli zaczniecie wymachiwać nimi żołnierzom przed nosem.
- Chroni nas immunitet dyplomatyczny.
- Nie każdy to rozumie. A ludzie stają się nerwowi na widok broni - powiedział z powagą. - Jeśli chcesz w spokoju dotrzeć do swojej ambasady, to będąc na twoim miejscu, starałbym się wyglądać jak najbardziej pokojowo.
Omar z trudem hamował wściekłość. Nie miał pola manewru i ta bezsilność go dobijała. Nie miał wyjścia, jeśli chciał ratować życie, z drugiej strony nie chciał tracić w oczach swoich ludzi. Walczył ze sobą, wreszcie warknął coś po arabsku.
Zaczął się gwałtowny ruch. Pilot i steward przyszli z kabiny, złożono broń. Omar jeszcze raz rzucił gorzkie spojrzenie na Jayne i zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia. Reszta pośpieszyła za nim.
Dan zaczerpnął głęboki oddech, powoli wypuścił powietrze. Uśmiechnął się do Jayne, oczy promieniały mu szczęściem. Ukłonił się przed nią z galanterią.
- Pani, czy mogę dostąpić zaszczytu sprowadzenia cię i naszego kochanego skarbu na bezpieczny ląd?
Jayne wybuchnęła śmiechem, przepełniona ulgą i radością, że jednak ich nieprawdopodobny plan się powiódł. Podniosła się z fotela, ostrożnie tuląc do siebie małą.
- Rycerzu - odrzekła śpiewnie. - Będę ci za to nad wyraz wdzięczna. Do dzieła!
Kiedy znaleźli się na ziemi, Dan wziął od niej ich cenny skarb. Przytrzymywał dziecko jedną ręką, drugą ujął dłoń Jayne. Uścisnął ją lekko i splótł z nią palce. Przeszył ją dreszcz.
Przed nimi, eskortowany przez żołnierzy, szedł Omar El Talik i jego ludzie. Dwa czarne samochody już na nich czekały. Rozległ się głośny warkot silników - to blokujące samolot pojazdy zaczęły się rozjeżdżać. Tuż przy nich zatrzymał się dżip, by wywieźć ich z zagrożonej strefy. Wsiedli do środka.
- Czy rzeczywiście jest już za późno na rozbrojenie bomby? - zaciekawiła się Jayne.
- Nie, można to zrobić bez problemu - zapewnił ją Dan.
- Ale ty nikomu o tym nie powiedziałeś - zdumiała się,
- Nikomu nie ujdzie na sucho grożenie mojej rodzinie. Musi mi za to zapłacić. Powiedziałem, że rozwalę temu draniowi skrzydła, i dokładnie tak się stanie.
Mężczyzna, który nie rzuca słów na wiatr. Tak właśnie było.
- Poza tym... - Dan uśmiechnął się i poruszył dziecko, by zwrócić jego uwagę - Anya straciła dzisiaj okazję, a bardzo lubi bum-bum, prawda, kotku?
- Bum-bum - rozpromieniła się dziewczynka.
- No właśnie. Tata postarał się dla ciebie.
Jayne wybuchnęła śmiechem. Czuła się tak lekko, tak cudownie. Może sprawiła to adrenalina, krążąca w jej żyłach, czy fakt, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. A może nacisk, jaki Dan położył na słowa, które ciągle brzmiały w jej uszach: „moja rodzina".
- Ale wybuch uczyni ogromne zniszczenia i narobi bałaganu, który trzeba będzie posprzątać - zauważyła.
- Nikt się tym nie przejmie, Jayne. Wyobrażasz sobie, jaka to będzie wspaniała gratka dla telewizji?
- Dla telewizji? Przecież tu nie ma ani jednej kamery.
- Są, nie martw się. Cały świat to zobaczy. Lin Zhiyong za nic by nie przepuścił takiej okazji. Już jego w tym głowa, żeby wszystko zostało dokładnie sfilmowane.
- Dlatego, że ty i Anya jesteście Amerykanami?
- W jakimś stopniu tak. A poza tym jest to wymarzona okazja, by pokazać światu, jak Chińczycy potrafią poradzić sobie z terroryzmem.
- Ale to był twój plan.
- Który powiódł się dzięki tobie, Jayne - powiedział, zaglądając jej w oczy. - To twoja determinacja, twój upór... Bez ciebie... - Przełknął ślinę i potrząsnął głową. Spojrzenie, jakim ją obdarzył, było wymowniejsze od słów.
Uścisnęła jego dłoń.
- Już nigdy więcej nie będziesz beze mnie, Dan. Chyba że sam tego zechcesz.
Powiedziała to zupełnie szczerze, z głębi serca. Tak właśnie czuła. I chciała, żeby o tym wiedział.
Już nigdy żadnych tajemnic.
Teraz to, jak będzie wyglądać przyszłość, zależy tylko i wyłącznie od Dana.
Nie chciał, by cokolwiek zakłóciło atmosferę tego pierwszego od tak dawna wspólnego wieczoru i nocy z Jayne. Za długo czekał na tę chwilę. Intuicja podpowiadała mu, że powrót do mieszkania w Xi'an nieuchronnie przypomni im przykre wydarzenia dzisiejszego dnia - to tam zakradli się ludzie Omara, by uprowadzić Anyę i Chunz. Nie da się uciec od wspominania tego, co się stało. Poza tym z Pekinu do Xi'an był spory kawał drogi i Danowi szkoda było marnować czas na podróż.
Wykorzystał odpowiedni moment, by na osobności zamienić parę słów z Linem Zhiyongiem. Chińczyk bez zbędnych pytań natychmiast przystał na jego prośbę i z wyraźnym zadowoleniem obiecał zarezerwować najlepszy apartament w The Palące, doskonałym hotelu, reklamowanym jako oaza w sercu Pekinu, bo umiejętnie połączono w nim dyskretny urok minionego wieku z najbardziej luksusowymi rozwiązaniami. Dan tego właśnie dzisiaj potrzebował.
Ledwie przekroczyli próg hotelu, a zostali powitani jak znakomite osobistości. Przeznaczony dla nich apartament dekorowały wazony z bukietami kwiatów, na stole stała taca z owocami i szampanem, a obsługa tylko czekała na każde ich skinienie. Lepszego przyjęcia nie można byłoby sobie wymarzyć. I, ze względu na Jayne, tak właśnie powinno być. Zasłużyła sobie na ten komfort i odrobinę luksusu. Chciał, żeby poczuła, jak bardzo ją ceni.
Dla Anyi przygotowano dziecięce łóżeczko, nie zapomniano też o zabawkach. Był nawet zestaw ubranek i pieluszki. Po kąpieli, nakarmiona i utulona, dziewczynka usnęła. Dziś przyjdzie jej spać samej, pomyślał Dan. Kochał dziecko jak własną córkę, ale tej nocy chciał być tylko z Jayne.
Mieli za sobą długi, męczący dzień pełen wydarzeń. Jeśli Jayne jest zbyt zmęczona... To nic, nie będzie nalegać, poczeka. Zrobi to dla niej, przecież nie ma rzeczy, jakiej by dla niej nie zrobił. To jej się należy. Jest taka cudowna. Do tej pory nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na nim ta nowa, tak odmieniona Jayne. Tak bardzo się zmieniła przez te dwa lata.
Wreszcie nie musiał się już zadręczać myślą, czy Jayne zechce ponownie się z nim związać, czy zgodzi się, by znów byli razem. Wiedział, że chce tego nie mniej niż on. Widział to w jej oczach. Nie oczekiwała po nim deklaracji, nie stawiała warunków. Oddawała mu się bez reszty, na zawsze. On był jej życiem, marzeniami, miłością.
Przepełniło go uniesienie. Już nigdy jej nie zawiedzie. Już nigdy nie podejmie żadnej decyzji, nie pytając jej wcześniej o zdanie. I zrobi tylko to, co ona zechce. Teraz to będzie absolutnie partnerski układ. We wszystkim.
- Och, marzę teraz o gorącym prysznicu - westchnęła Jayne, kiedy w końcu zostali sami. Osunęła się na fotel i zaczęła ściągać buty i skarpetki.
Był przy niej w jednej chwili. Sam nawet nie wiedział, jak to się stało. Czuł tylko, że musi ją dotknąć, dać wyraz przepełniającym go uczuciom.
- Na pewno jesteś okropnie zmęczona. Poczekaj, pomogę ci.
Pochylił się i podniósł ją z fotela. Poddała mu się bezwolnie, uśmiechając się z wdzięcznością. Stała, kiedy łagodnie zsuwał jej z ramion dżinsową kurtkę. Jest taka dzielna, a jednocześnie taka kobieca, jej ciało jest tak cudownie miękkie... Kurtka opadła na podłogę. Żadne z nich się nie schyliło.
- Kiedyś kąpaliśmy się razem - szepnęła. Popatrzył jej w oczy. Były jak ciemnoniebieskie jeziorka jaśniejące ciepłym blaskiem.
- Wykąpię cię - szepnął, sięgając do guzików jej bluzki.
Czuła dreszcze przebiegające jej pod skórą, kiedy ją rozbierał. Nie protestowała.
Patrzył na nią w oszołomieniu. Była taka piękna. Zawsze była. I zawsze będzie. Wiedział o tym. Z podniecenia drżały mu ręce.
- Jayne... - wyszeptał, z trudem dobywając głos. Patrzył na nią błagalnie. Wiedział, że musi się zdobyć na cierpliwość, że musi zrobić to dla niej. Tak bardzo ją kochał, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. -Jayne...
- To było już tak dawno - szepnęła, wyciągając ręce by go dotknąć.
Serce biło mu jak szalone, cały płonął. Pośpiesznie zrzucił ubranie, przygarnął ją do siebie, przytulił.
- Jayne... - westchnął radośnie. Znów była jego, znów byli razem. I już zawsze będą. Tak przecież sobie przysięgali. - Jayne, oprócz ciebie nikogo nie było, chcę, żebyś to wiedziała.
- Ja też nikogo nie miałam - szepnęła, niemal dotykając ustami jego szyi.
- I żadna kobieta nigdy by nie mogła ciebie zastąpić. A ty jeszcze tak się zmieniłaś. Jesteś jak kwiat, który rozkwitł z pąka. Jayne, już zawsze będę z tobą, będę cię chronił, przyrzekam.
Zarzuciła mu ręce na szyję, odchyliła leciutko w tył. Twarz jej jaśniała.
- Wierzę ci, Dan - zamruczała zmysłowo.
Czuł, jak krew krąży mu w żyłach. Wystarczyło tylko popatrzeć jej w oczy, by resztka wątpliwości pry snęła jak bańka mydlana. Pragnęła go. Znów go chciała.
Powoli, żeby jej tylko nie spłoszyć, powtarzał sobie w duchu. Co uczynić, by uwierzyła, że jest dla niego taka ważna, że tak bardzo mu na niej zależy? Jak ją o tym przekonać? Delikatnie pochylił głowę, musnął jej skronie. Całował jej czoło, obsypywał drobnymi pocałunkami policzki, odszukał gorące usta. Drżała pod jego dotykiem.
Przepełniła go fala gorąca. Wziął ją na ręce i zaniósł do łazienki. Odkręcił kran i upewniwszy się, czy woda nie jest za ciepła, razem z nią wszedł pod prysznic.
Nie byli tam długo. Oboje za bardzo pragnęli czegoś innego. Wrócili do sypialni.
Jayne wyciągnęła do niego ramiona, przytuliła się mocno. Wreszcie po tylu długich miesiącach znów byli razem, przeszłość przestała się liczyć, znów byli tylko oni, tylko dla siebie, jedyni, na zawsze.
- Kocham cię, Jayne - wyszeptał Dan w jakimś momencie. - Kocham cię nade wszystko, z całej duszy.
- Och, Dan - szepnęła w upojeniu, rozkoszując się nim, radując na nowo odnalezioną jednością, uszczęśliwiona jego wyznaniem.
Dwa lata, które ich dzieliły, przestały istnieć. Znów byli razem i, bogatsi o to, co przez ten czas przeżyli i mądrzejsi o swoje przemyślenia, bardziej potrafili docenić na nowo odnalezioną bliskość. Dopiero teraz oboje zdali sobie sprawę, jak bardzo byli sobie potrzebni, w jak ogromnym stopniu byli dla siebie ważni. Już wiedzieli, że nie mogą istnieć bez siebie, że dłużej nie mogą bez siebie żyć.
Teraz zrozumiał, że choć przez tyle lat ją kochał, to tak naprawdę nie znał jej do końca. Poznawał ją na nowo, odkrywał każdego dnia, zachwycając się i jednocześnie żałując, że wcześniej z własnej winy tyle tracił.
Przy niej był szczęśliwy. Lęki, które przedtem nie dawały mu spokoju, rozpłynęły się gdzieś, rozpierzchły się wątpliwości. Słowa nie były potrzebne, nie musiała go już o niczym zapewniać - sam wiedział. Chciała go, pragnęła być z nim. Chciała dzielić z nim życie, mieć z nim dzieci. Przed nimi nowy etap, nowe, wspaniałe perspektywy, o których wcześniej nie pozwalał sobie marzyć.
Przygarnął ją mocniej, z czułością. Już zawsze będą razem, już nic nie zdoła ich rozdzielić.
Chciał podzielić się z nią tymi myślami, powiedzieć, jak inaczej patrzy teraz na ich wspólną przyszłość, że już wie, ile niepotrzebnie tracił.
Łagodnie musnął jej usta.
- Jayne, już zawsze będę cię słuchał. Czy zdołasz mi wybaczyć, czy przebaczysz mi wszystko, co zrobiłem nie tak?
- Jeśli ty przebaczysz mi moje milczenie - odrzekła, kładąc dłoń na jego piersi, tam gdzie biło serce.
- To, co było złe, już jest za nami - szepnął z przekonaniem.
- Tak - rozjaśniła się w uśmiechu. Delikatnie przesunął palcem po jej twarzy.
- Wiesz, Jayne, do tej pory wydawało mi się, że życie polega na gromadzeniu doświadczeń, na ciągłym poznawaniu świata. Ale teraz już wiem, że się myliłem. Można poznawać różne kraje i różnych ludzi, ale nie to jest najistotniejsze. Są rzeczy dużo ważniejsze.
- A co jest najważniejsze, Dan? - wyszeptała, patrząc na niego błyszczącymi oczami.
- Poznawanie ludzi, których się kocha, odkrywanie ich osobowości, wspaniałości ich charakteru. Myślę przede wszystkim o tobie, kochanie. O Anyi. I dzieciach, które będziemy mieć. Stworzymy prawdziwą rodzinę i prawdziwy dom. Nasz własny dom.
Poczuła łzy w oczach.
- Och, Dan! Tak cię kocham! Przytulił ją mocno.
- Będziemy mieć nasz dom, Jayne. Prawdziwy dom. Dom, w którym wszystko będzie opierało się na miłości i zaufaniu, wzajemnym poznawaniu. Dom, w którym urzeczywistnią się nasze marzenia i pragnienia. Obiecuję ci, że zrobię wszystko, żeby tak się stało.
- Wiem, że tak będzie, Dan. - Znała go, nie rzucał słów na wiatr. - I ja też się postaram.
- Już nigdy nie będziesz czuć się samotna.
- Wiem.
- Zawsze będę przy tobie.
- Tak.
Serce topniało jej ze szczęścia. Życie stało się tak piękne, że aż nie mogła w to uwierzyć. I była z nim... Jayne. Jego żona.
Jego partnerka na życie.
Nazajutrz rano odezwał się ambasador amerykański.
Jayne, Dan i Anya, nie śpiesząc się, jedli właśnie śniadanie. Tym razem nie musieli się zmuszać do chińskich specjałów - podano jajka na bekonie, smażone ziemniaki, naleśniki z syropem klonowym, bułeczki, croissanty i owoce. Całej trójce dopisywał apetyt. Wczorajsze napięcie i niepewność co do ich losu już były za nimi. W ich życiu rozpoczął się nowy okres. Nadszedł czas na miłość.
Ambasador i towarzyszący mu współpracownik, którzy przybyli do hotelu, bez zbytnich ceregieli przyjęli zaproszenie na kawę i przysiedli się do stolika. Widać było, że szykują się na dłuższą rozmowę.
Czyżby wysadzenie samolotu szejka miało pociągnąć za sobą jakieś dyplomatyczne reperkusje? - zastanawiała się w duchu Jayne. Chyba jednak nie, bo ambasador nie wydawał się być zafrasowany. Może to dlatego, że jest dobrym dyplomatą, potrafi skrywać własne myśli, jest przygotowany do takich sytuacji. W każdym razie ona nie zamierza niczym się przejmować. Jest szczęśliwa i nie da popsuć sobie nastroju.
Po wstępnych uwagach na temat bieżących wydarzeń w Stanach, ambasador przystąpił do rzeczy. A więc nie przybył bez powodu.
- Wczorajsze wydarzenia wywołały spore poruszenie w kręgach oficjalnych - zaczął tytułem wstępu.
- Od razu chciałbym się zastrzec, że ton tych wypowiedzi był jak najdalszy od krytyki. Pana, nazwijmy to, sposób rozwiązania problemu spotkał się z bardzo przychylnym przyjęciem, jeśli nie wręcz z aplauzem, panie Drayton. Zwłaszcza w pewnych kręgach.
- Ten plan powiódł się wyłącznie dzięki mojej żonie - zaprotestował Dan, uśmiechając się do niej tak, że miała ochotę krzyczeć z radości. - Zachowywała się tak przekonująco, że Omar El Talik był zupełnie bezradny, nie miał argumentów.
Ambasador z szacunkiem skinął głową w stronę zarumienionej Jayne.
- Słyszałem o pani wiele pochlebnych opinii, panno Winter. Chińczycy... - Uśmiechnął się, jakby coś go rozbawiło. - Nie wiem, czy pani wie, ale mówią na panią Pani Smok. Jak się okazuje bardzo słusznie.
Jayne uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Dziękuję.
- Czy nasze działania pociągnęły jakieś konsekwencje natury dyplomatycznej? - zainteresował się Dan.
- Ależ skąd - uspokoił go ambasador. - W żadnej j mierze. Prawdę mówiąc, to całe zamieszanie może jeszcze wyjść nam na dobre. Znów nawiązaliśmy rozmowy. Dla wszystkich zaangażowanych osób to bardzo pozytywny znak. Przy okazji proszono mnie o przekazanie panu wiadomości od ojca Omara, szejka Abdul El Talika.
- Domyślam się, że nie jest zachwycony ostatnim wyczynem syna - cierpko zauważył Dan.
- Co do tego nie ma dwóch zdań, panie Drayton - zapewnił ambasador. - Szejk Abdul miał nadzieję, że powierzając Omarowi odpowiedzialne zadania, stosowne do jego pozycji, zdoła sprowadzić go na dobrą drogę i wyrwać ze szponów różnych nałogów, w jakie ostatnio popadł. Myślał, że w ten sposób syn nabierze wiary w siebie i udowodni, że jest godny dziedzictwa po swoim ojcu. Omar podjął się pertraktowania z panem, panie Drayton. Miał przeprowadzić rozstrzygające rozmowy i nakłonić pana do podpisania kontraktu. Niestety, to mu się nie udało. Nie potrafił się z tym pogodzić i przyznać ojcu do porażki. To sprawa urażonej dumy, sam pan rozumie.
- Dorosły człowiek powinien wiedzieć, że nie zawsze wszystko układa się po jego myśli - sucho stwierdził Dan, bynajmniej nie starając się wykrzesać z siebie choćby odrobiny współczucia. W żaden sposób nie potrafił znaleźć dla niego usprawiedliwienia.
- Omar zagroził, że nas zastrzeli - dodała Jayne, by postawić kropkę nad i.
- Nie ma wątpliwości, że udowadniając swoją przydatność, przekroczył wszelkie dopuszczalne granice, to nie podlega dyskusji - pośpiesznie wtrącił ambasador. - Szejk Abdul chciałby wynagrodzić państwu krzywdy, jakie wyrządził jego syn. Proponuje rekompensatę. Dodam: bardzo szczodrą.
Przerwał, odkaszlnął dyskretnie.
- Nie wiem, czy jest państwu wiadome, że nasz rząd jest szczególnie zainteresowany operacjami prowadzonymi przez szejka. Chodzi o przemysł wydobywczy. Mogę nawet powiedzieć, że jesteśmy bardzo zaangażowani. I biorąc pod uwagę nasze dyplomatyczne interesy, byłoby bardzo dobrze widziane, gdyby zechciał pan przyjąć jego ofertę, panie Drayton. - Uśmiechnął się do Jayne. - To oczywiście dotyczy również pani, panno Winter.
- Jaka to oferta? - zapytał Dan.
- Wynagrodzenie będące trzykrotnością wcześniej proponowanej stawki. Poza tym na czas wykonania pracy zostanie państwu oddany do dyspozycji pałacyk myśliwski z pełną obsługą i całkowitą ochroną. Do tego, jako dodatkowa premia, dom w Londynie. Jak się domyślam, w bardzo dobrej dzielnicy.
- Dom? - z niedowierzaniem zapytała Jayne, szeroko otwierając oczy. j
- Szejk Abdul jest właścicielem kilku posiadłości i w Londynie, panno Winter. To lokata kapitału.
- Moja żona ma raczej złe wspomnienia z ostatniego pobytu na Bliskim Wschodzie - stanowczo stwierdził Dan. - A ja nie zdecyduj ę się na żadną propozycję, przez którą czułaby się nieszczęśliwa.
- Ależ Dan, skoro szejk Abdul obiecuje trzymać Omara z dala od nas, to spokojnie możemy zamieszkać w tym pałacyku. Będzie mi tam całkiem dobrze - zapewniła go Jayne. Nie mogła się powstrzymać, by nie uśmiechnąć się szeroko. - Przyjemnie byłoby mieć własny dom.
Dan popatrzył na nią ze zdumieniem.
- Myślałem, że chcesz osiąść w Australii.
- Każde miejsce będzie dla nas dobre. - Popatrzyła na niego z uśmiechem. - Jeśli uważasz, że warto wziąć ten kontrakt z szejkiem i jednocześnie chcesz przysłużyć się krajowi, to ja nie mam żadnych zastrzeżeń.
Dan zastanawiał się przez chwil.
- Pozostaje jeszcze oferta Monty'ego.
- Nie bardzo wiem, jakie jest twoje zdanie na ten temat - odrzekła ostrożnie, nie chcąc stawiać go w niezręcznej sytuacji.
Dan uśmiechnął się.
- Jeszcze o tym porozmawiamy.
Odwrócił się do ambasadora.
- Proszę przekazać szejkowi, że uważnie rozważymy jego propozycję. Wydaje mi się, że przyjęcie jej byłoby w interesie nas wszystkich. Spodziewam się, że pańscy ludzie solidnie przygotują wszystkie sprawy papierkowe.
- Może pan na mnie polegać, panie Drayton. - Ambasador i jego towarzysz podnieśli się i wyciągnęli dłonie do pożegnania. - Będziemy z państwem w kontakcie - dodali na odchodne.
Ich wizyta sprowadziła myśli Jayne na wczorajsze wydarzenia. Przypomniała sobie Chunz. Lin Zhiyong zapewnił ich, że Chinka już wczoraj została odwieziona do Xi'an, wróciła do domu i jest całkowicie bezpieczna, ale Jayne czuła, że oni ze swojej strony powinni coś zrobić, by uspokoić wyrzuty sumienia, jakie z pewnością dręczyły Chunz.
- Wiesz co, Dan? Moglibyśmy jej coś od nas dać. To przecież nie jej wina, że tak się stało. Nie mogła nic zrobić, by zapobiec porwaniu. Ale wiem, że na pewno ciągle się martwi i ma do siebie pretensje.
- Myślisz o czymś konkretnym? Jayne zastanowiła się.
- Wątpię, by zgodziła się przyjąć od nas coś osobistego, coś tylko dla niej. Miałaby obiekcje. Może nawet czułaby się urażona. To bardzo delikatna sprawa.
- To prawda - potwierdził Dan.
- Już wiem! - wykrzyknęła z przejęciem. - Chunz jest taka dumna ze swojego synka. Chłopiec ma teraz jedenaście lat i w tym roku w szkole zaczęli poznawać komputery. Chunz wiąże z tym wielkie nadzieje, bo dzieciak świetnie sobie radzi. Co byś powiedział, gdybyśmy kupili mu domowy komputer? To byłaby dla niego ogromna szansa i doping do nauki.
- To doskonały pomysł, Jayne! Chińscy rodzice nigdy nie odmówią, jeśli chodzi o dobro ich dziecka.
Rosły jej skrzydła. Jego pełne podziwu spojrzenie uszczęśliwiało ją. A więc wcale nie jest taka zła w kontaktach z innymi ludźmi. Może już teraz zawsze będzie jej dobrze szło, zacznie sobie z tym radzić. Zaskakujące, ile może zdziałać trochę wiary w siebie.
Postanowili odłożyć sprawę komputera do jutra. Już wcześniej ostrzeżono ich, że wczorajsza afera nabrała rozgłosu i chmara dziennikarzy, wietrząc świetną okazję, tylko czeka na ich wyjście z hotelu. W związku z tym zdecydowali nigdzie się nie ruszać. Zamierzali trochę odpocząć, ale popołudniowa drzemka Anyi pokrzyżowała ich plany.
Na szczęście dziecko przebudziło się tuż przed niespodziewanym nadejściem Lina Zhiyonga, co oszczędziło im zmieszania. Okazało się, że ze względu na ich wygodę, dzisiejszy bankiet przeniesiono do hotelu. Jayne i Dan mieli być honorowymi gośćmi, o czym z powagą poinformował ich Chińczyk.
Nie mieli wyboru, musieli iść. Ubrani w stosowne stroje z hotelowych butików zjawili się w uroczyście udekorowanej sali.
Atrakcją przyjęcia miała być kaczka na dziesięć sposobów. Na początek podano przekąskę składającą się z niewielkich kawałków mięsa w ciemnym sosie sojowym. Jayne starała się nie wgłębiać w szczegółowe rozpoznawanie składników potrawy. Dan jadł z apetytem. Jak zwykle.
Nie można było odmówić skosztowania kolejnego smakołyku - upieczonej na chrupko skórki oblanej słodko-słonym sosem sojowym i zawiniętej w naleśnik. Następną potrawą były kawałki mięsa smażone w głębokim oleju. Podano je z makaronem. Potem wniesiono opiekane skrzydełka i inne fragmenty kaczki smażone z różnymi warzywami. Była też czysta zupa sporządzona na wywarze z kości. Jayne odetchnęła z ulgą, gdy okazało się, że przynajmniej na deser nie będzie dania z kaczki.
Bankiet można było uznać za coś w rodzaju testu, mimo to przyjęcie całkiem się jej podobało. Rzadko zdarzało się jej widzieć Lina Zhiyonga w tak dobrym humorze. Dzisiaj jego twarz przypominała uszczęśliwionego Buddę. Dan wedle swojego zwyczaju konwersował ze wszystkimi i świetnie się bawił. Naprawdę było przyjemnie.
Nadszedł wreszcie czas na oficjalną przemowę gospodarza.
- Chciałem w tym miejscu wszem i wobec oznajmić o powziętym przez władze miasta postanowieniu - zaczął uroczyście. - Otóż w Denjing, na cześć pana Draytona i jego żony, zostanie wybudowany dom z ogrodem. Kiedykolwiek oni czy ich rodzina zagoszczą w Chinach, ten dom będzie do ich wyłącznej dyspozycji. Jednocześnie od dzisiaj stają się honorowymi obywatelami miasta.
Jeszcze wczoraj nie mieli żadnego domu, a dziś okazuje się, że mogą osiąść w dwóch różnych miejscach. Czekają na nich dwa domy. To okazja, którą należy uczcić. Oboje byli w szampańskich humorach.
Ledwie wrócili do swojego apartamentu, zadzwonił telefon. To Monty Castle dzwonił z Australii. Z telewizji dowiedział się o wczorajszych wydarzeniach, ale chciał z pierwszej ręki usłyszeć o wszystkich szczegółach. Dan po kolei opowiedział mu o poczynaniach szejka i sposobie przeprowadzenia akcji.
- Powiedz no mi tylko, co to ma znaczyć, że ty i Jayne jesteście małżeństwem? - nacisnął go Monty, kiedy już wyciągnął od niego dokładne informacje o wczorajszych zajściach.
- Pobraliśmy się, nim jeszcze Jayne zaczęła u ciebie pracować - wyjaśnił Dan. - Nie układało się nam, ale teraz znów wszystko jest na dobrej drodze. Już nie ma mowy o dalszej separacji - dodał, patrząc badawczo na swoją żonę.
- A więc to jeszcze jeden powód, byś przyjął moją ofertę - przypuścił atak Monty. - Pora, żebyś się w końcu ustatkował - dodał z naciskiem.
- Monty, wrócimy do tej rozmowy za parę miesięcy - powstrzymał go Dan. - Na razie oboje sądzimy, że na początek powinniśmy wziąć ten kontrakt w Maroku. Ale to wcale nie znaczy, że nie przyjmę twojej propozycji. Oczywiście, jeśli Jayne się zgodzi - zastrzegł się od razu.
- Z wielką chęcią zostanę twoim wspólnikiem. Tylko że nie na takich warunkach, o jakich mówiłeś. Nie chcę, żebyś mi coś dawał, raczej odkupię od ciebie udziały.
- To zbyteczne - upierał się Monty. - Jesteś na wagę złota.
- Monty, albo będzie tak, jak powiedziałem, albo wcale. I to pod warunkiem, że Jayne się zgodzi.
- Jayne chce mieć dom. To dlatego przyjechała ze mną do Chin. Przekaż jej, że ma ode mnie dom jako premię za zrealizowany kontrakt w Denjing. To powinno was trochę utemperować.
Trzy domy! Jayne nie wierzyła własnym uszom. Słyszała, że nieszczęścia chodzą parami. Czyżby i marzenia tak się spełniały?
Pochłonięta swoimi myślami jednym uchem przysłuchiwała się rozmowie Dana z Montym. Kiedy wreszcie skończył i wziął ją w ramiona, oczy mu jaśniały.
- No i co powiesz, kochanie? Chcesz osiąść w Anglii, w Chinach, Australii czy może jeszcze gdzieś indziej? Jeśli sprawy dalej będą się toczyć w takim tempie, to chyba możemy brać pod uwagę cały świat!
Jayne wybuchnęła śmiechem. Szumiało jej w głowie od wypitego wina i nieprawdopodobnych, zapierających dech wiadomości. A przede wszystkim od cudownej bliskości Dana.
- Może nim się zdecydujemy, powinniśmy sprawdzić wszystkie możliwości. Jak myślisz, czy jest szansa, że ambasador zaproponuje nam dom w Stanach?
Dan przytulił ją mocniej.
- Dla Pani Smok nie ma rzeczy niemożliwych. Zarzuciła mu ręce na szyję i odchyliła się prowokująco.
- Tylko dlatego, że pewnego dnia jeden gotowy na wszystko rycerz odszukał jej kryjówkę i poruszył góry, by ją wyzwolić.
Dan uśmiechnął się, pochylił ku niej głowę.
- Tak musiało się stać - wyszeptał, zbliżając usta do jej ust. - Smoki władają powietrzem i w chińskiej mitologii uosabiają niebo. A ten wojownik pragnie tylko jednego: niebiańskiego szczęścia, które jedynie ona może mu dać.
Odszukał jej usta, na nowo rozpalając w niej żar, oszałamiająco słodkie uczucie absolutnej wolności, gdzie nie istnieją żadne przeszkody i dzielące ich dotąd mury. Jest tylko cudowne poczucie, że wreszcie znowu są razem, że po długiej drodze na koniec dotarli do wspólnego domu.